Robert Goddard Dłoń w rękawiczce Warszawa 1996 Tytuł oryginału angielskiego: "Hand in Glove" Copyright (c) Robert Goddard 1992 Wydawca: Prószyński i S-ka Znowu ten sam dźwięk. Tym razem wiedziała, że się nie myli. Ostry odgłos wbijania metalu w miękkie drewno: ukradkowy, trzeszczący odgłos wyważania okna - włamanie, które już dawno przewidziała. Nadszedł więc koniec, na który się przygotowała. Koniec, a zarazem początek. Odwróciła głowę na poduszce mrużąc oczy, by odczytać godzinę na podświetlonym zegarze. Za osiem minut druga. Pora ciemniejsza - i bardziej martwa - niż północ. Przytłumiony dźwięk z dołu. Wszedł. Był tutaj. Nie mogła dłużej zwlekać. Musi stanąć z nim twarzą w twarz. Na tę myśl, na widok rozmazanej, jaśniejącej tarczy zegara uśmiechnęła się. Gdyby miała wybierać - co w pewnym sensie zrobiła - tak by się to właśnie odbyło. Nie gasłaby powoli, kwiląc, ale odeszłaby w taki sposób, jaki właśnie miał nastąpić. Odrzuciła kołdrę, opuściła stopy na podłogę i usia dła. Drzwi do salonu otwarły się - ostrożnie, ale nie na tyle ostrożnie, by uszło to jej uwadze. Teraz był pewnie w ho lu. Tak, zaskrzypiała deska w pobliżu schowka pod scho dami; odgłos urwał się gwałtownie, kiedy intruz cofnął się zaniepokojony. "Nie ma powodu do obaw", chciała zawo łać. ^Jestem gotowa. Nigdy nie będę bardziej gotowa niż teraz". . . .. . -. , ,",,. , .,, .. . -,,-,,,.;, .... .,.- Wsunęła stopy w pantofle i wstała, otulając się koszulą nocną, i pozwalając rozgorączkowanemu sercu zwolnić rytm. Prawdopodobnie wciąż Jeszcze zdążyłaby podnieść słuchawkę i zadzwonić na policję. Oczywiście przyjechaliby za późno, ale może... Nie. Lepiej będzie, jeśli uwierzą, że została całkowicie zaskoczona. Teraz wchodził po schodach, ostrożnie stawiając stopy na krawędziach stopni. Stara sztuczka. Sama Ją stosowała w dawnych czasach. Znowu się uśmiechnęła. Na co mogły się teraz zdać wspomnienia czy, tym bardziej, żal? Uważała, że w sumie to, co zrobiła, zrobiła dobrze. Wzięła latarkę z nocnego stolika. Wydała jej się gładka i zimna Jak... Przeszła przez pokój, koncentrując się na działaniu, by odegnać wszelkie wątpliwości, jakie mogły przynieść te ostatnie chwile. Wcześniej zostawiła drzwi uchylone, a teraz, unosząc je nieco na zawiasach, otworzyła bezszelestnie i wyszła na schody. Zamarła, ponieważ intruz Już mijał zakręt u szczytu schodów - czarny, zgarbiony cień, dostrzegalny tylko dlatego, że się go spodziewała. Serce załomotało Jej w gardle. Pomimo wszystkich przygotowań i prób czuła strach. To było absurdalne, a jednak mogła to przewi- dzieć. • Kiedy wszedł na schody, uniosła latarkę, trzymając ją w obydwu dłoniach, by opanować drżenie, po czym włączy ła ją kciukiem. Na mgnienie oka osłupiał, niczym zając w blasku świateł samochodu, oślepiony i zdezorientowany. Dostrzegła dżinsy i czarną skórzaną kurtkę, ale nie widzia ła twarzy, ponieważ zakrywał ją przedmiot, którym osłaniał oczy. Nie musiała jej zresztą widzieć, bo doskonale wiedzia ła, z kim ma do czynienia. Wreszcie zobaczyła, co trzymał w dłoni. Świecznik z kominka w salonie. Chwycił go za mo siężne spirale, trzymając do góry nogami, unosząc w górę ciężką podstawę o ostrych brzegach. -Witam, panie Spicer - powiedziała najspokojniejszym głosem, na jaki mogła się zdobyć. - Pan się nazywa Spicer, prawda? Opuścił świecznik o parę centymetrów, usiłując przywyknąć do światła. - Widzi pan, wiedziałam, że pan przyjdzie. Czekałam na pana. Mogłabym niemal powiedzieć, że pan się spóźnił. Usłyszała, jak zaklął pod nosem. - Wiem, za co panu zapłacono. Wiem też, kto panu zapłacił. Wiem nawet dlaczego, a podejrzewam, że to więcej niż... Nagle czas się skończył. Zaskoczenie przestało działać. Mężczyzna skoczył i wyrwał jej latarkę. Okazał się silniejszy niż przypuszczała, a ona słabsza. W każdym razie nie mogło być mowy o równowadze sił. Kiedy latarka uderzyła o podłogę, Beatrix zdała sobie sprawę, jak bardzo jest krucha i bezradna. -To na nic - zaczęła. - Nie może pan... - Wtedy napastnik zadał cios i upadła, osuwając się na kolana przy balustradzie, zanim ostrze bólu zdążyło do niej dotrzeć. Usłyszała własny jęk, zmusiła się do podniesienia ręki, mgliście świadoma, że on zamierza uderzyć powtórnie. Nie chciała jednak patrzeć. Wolała się skupić na gwiazdach widocznych za oknem, rozsypanych jak brylanty na atłasie u jubilera. Przypomniała sobie, że Tristram umarł w nocy. Czy widział gwiazdy, kiedy śmierć podkradała się coraz bliżej? Czy wyobrażał sobie, co się z nią stanie, kiedy jego zabraknie? Jeśli tak, z pewnością nie przewidział takiego zakończenia, chociaż zapowiedź znajdowała się tam, przy Tristra-mie, kiedy umierał. Chociaż... -Halo? - Charlie? Mówi Maurycy. - Maurycy? Co za urocza niespodzianka. Skąd... - Wcale nie urocza, staruszko. Mam złe nowiny. Chodzi oBeatrix. , - - Beatrix? Co... * - -•-*>--- - Obawiam się, że nie żyje. Dziś po południu pani Mentl- pfy znalazła ją w domu. - O Boże! Co się stało? Serce? - Nie, nic podobnego. Wygląda na to... Według pani Mentiply miało miejsce włamanie. Beatrix została... zabita. Nie znam żadnych szczegółów. Domyślam się, że policja już Jest na miejscu. Jadę tam. Chodzi o to... Chcesz, żebym cię zabrał po drodze? -Tak. Dobrze. Tak, może mógłbyś mnie zabrać. Mau rycy. -:- -Przykro mi, Charlie, naprawdę. Lubiłaś ją. Wszyscy ją lubiliśmy, ale ty szczególnie. Miała dobre życie, ale... odejść w tak okropny sposób... . . "_"i^ - Została zamordowana? - Podczas próby kradzieży. Czy nie tak formułuje to policja? - - Kradzieży? - - Pani Mentiply mówiła, że zabrano jakieś rzeczy, ale nie wyciągajmy pochopnych wniosków. Pojedźmy tam i dowiedzmy się dokładnie, co się stało. - Maurycy... . . -Tak? - W jaki sposób Ją zamordowano? -Według pani Mentiply... Posłuchaj, zostawmy to, zgo da? Wkrótce się dowiemy. , ...."... - Dobrze. ; ; - Przyjadę po ciebie najszybciej jak będę mógł. ,; . - Dobrze. - Wypij porządnego drinka albo coś w tym rodzaju. To się przyda. - Może masz rację. - Mam. Dobra, ruszam. Do zobaczenia wkrótce. - Prowadź ostrożnie. - Oczywiście. Na razie. - Do zobaczenia. Charlotte odłożyła słuchawkę i w odrętwieniu wróciła do holu. Ta ostatnia smutna wiadomość pogłębiła panującą w domu ciszę, przez co wydawał się jeszcze większy i bar dziej pusty niż zwykle. Najpierw jej matka, po długiej, prze wlekłej chorobie. Teraz, gwałtownie i nieoczekiwanie, Bea- trix. Charlotte ze łzami w oczach rozglądała się po wysokim pokoju przypominając sobie, jak wszyscy zbierali się tu w papierowych czapkach, by świętować jej dziecięce urodzi ny. Ojciec też był oczywiście obecny; śmiał się, łaskotał ją, splecionymi palcami rzucał na ścianę cienie zwierząt. Te raz, trzydzieści lat później, tylko cień Charlotte przesuwał się po ścianach, kiedy ruszyła w stronę barku, potem za trzymała się i powoli odeszła. Nie będzie czekać. W ciągu minionych lat robiła to wystarczająco często, zbyt często. Zostawi wiadomość dla Maurycego i sama pojedzie do Rye. Bez wątpienia nic w ten sposób nie zyska, poza ulgą, jaką mogło przynieść działanie. Przynajmniej odsunie czarne myśli. To właśnie poradziłaby jej Beatrix na swój energiczny, konkretny sposób. Charlotte sądziła, ze przynajmniej tyle może dla niej zrobić. Był cichy czerwcowy wieczór pełen zamglonego słońca, drwiący ze smutku Charlotte swoją doskonałością. Kiedy szła do garażu, sprysklwaczka siekła wodą trawnik sąsiadów, a gołębica gruchała w baldachimie drzew nad drogą. W aromatycznym powietrzu śmierć wydawała się niedorzecznie odległa, a jednak Charlotte wiedziała, że po raz kolejny skrada się za nią Jak pies. Jakby chcąc ją zostawić w tyle, pędziła niespokojnie przez błonia, przez Bayham Road. mijając okolony cyprysami cmentarz, na którym leżeli jej rodzice, na południe i na wschód przez senne lasy i pola. gdzie bawiła się na piknikach jako dziewczynka. Miała trzydzieści sześć lat, jej sytuacja materialna nigdy nie była lepsza, ale pod względem emocjonalnym czuła się zagubiona i osamotniona; z trudem tłumiła rozpacz. Zrezygnowała z pracy - trudno to nazwać karierą - by opiekować się matką w jej ostatniej chorobie, a dzięki spadkowi nie musiała wracać do pracy. Czasami wolałaby być mniej niezależna. Dzięki pracy - choćby najbardziej monotonnej -mogłaby zawrzeć nowe przyjaźnie. Sytuacja finansowa mogłaby ją zmusić do tego, o czym wiedziała, że powinna zrobić: sprzedać Ockham House. Tymczasem po śmierci matki przed siedmioma miesiącami udała się w żałobnym nastroju w długą podróż do Włoch, z której wróciła nie dowiedziawszy się, czego pragnie od życia. Może powinna była spytać Beatrix. Ona przecież sprawiała wrażenie szczęśliwej - a przynajmniej zadowolonej -w samotności. Dlaczego Charlotte nie może się czuć tak samo? Jest oczywiście młodsza, ale Beatrix była kiedyś w Jej wieku i nawet wtedy żyła samotnie. Charlotte wyprzedziła traktor i przyczepę turystyczną, zastanawiając się, w którym roku Beatrix miała trzydzieści sześć lat. Tysiąc dziewięćset trzydziesty ósmy. Oczywiście. Rok śmierci Tristrama Abberleya. Młodego człowieka o artystycznych skłonnościach, który zmarł na posocznicę w hiszpańskim szpitalu, nie zdając sobie sprawy ze sławy, jaka miała mu przypaść w udziale, ani z majątku, jaki miała ona przynieść jego spadkobiercom. W Anglii zostawił młodą wdowę, z której drugiego małżeństwa urodziła się Charlotte, rocznego syna Maurycego, samotną siostrę Bea-trix oraz niewielki zbiór awangardowych wierszy, które powojenne pokolenie miało umieścić w programach nauczania w całym kraju. To właśnie pośmiertne honoraria Tristrama Abberleya umożliwiły ojcu Charlotte założenie przedsiębiorstwa, którego dochód pokrył koszta Ockham House i edukacji Charlotte, czyniąc ją wolną i pozbawioną przyjaciół. Z nagłym uczuciem suchości w gardle uświadomiła sobie, że to właśnie oznaczała śmierć Beatric: utratę przyjaciółki. Dostatecznie stara, by być babcią Charlotte, wobec braku prawdziwej babki z radością pełniła tę rolę. W czasach szkolnych Charlotte spędzała prawie każdy sierpień z Beatrix, buszując po brukowanych uliczkach Rye, budując zamki na piaskach Camber, zasypiając przy tajemniczym, kojącym zawodzeniu wiatru w kominach Jackdaw Cottage. To wszystko działo się tak dawno temu. Ostatnimi czasy -zwłaszcza po śmierci matki - rzadko widywała Beatrix. czego teraz mogła jedynie gorzko żałować. Zastanawiała się, dlaczego zaczęła unikać starszej pani. Dlatego że Beatrix mówiła jej otwarcie, iż Charlotte marnuje życie? Dlatego że powiedziałaby jej, iż nie wolno się poddawać poczuciu winy czy żalowi, bo zdobędą nad człowie* kiem zbyt dużą władzę? Być może. Może dlatego, że nie chciała spojrzeć sobie prosto w oczy i wiedziała, że Beatrix Abberley ma krępujący talent do zmuszania ludzi, by to właśnie robili. Kiedy Charlotte dotarła na miejsce, Jednodniowi turyści i łowcy pamiątek już odjechali, a znużone Rye szykowało się do sennego wieczoru. Pojechała krętymi brukowanymi uliczkami do kościoła Świętej Marii, z którego właśnie wychodziła grupa wiernych po wieczornym nabożeństwie. Później, skręciwszy w ulicę Watchbell, ujrzała trzy policyjne samochody, z których Jeden migał sygnałem świetlnym, front Jackdaw Cottage odgrodzony taśmą oraz tłumek gapiów. Zaparkowała na placu kościelnym i wolnym krokiem ruszyła w stronę domu. przypominając sobie setki okazji, kiedy przemierzała tę drogę wiedząc, że Beatrix będzie na nią czekać - wysoka, szczupła, bystrooka i stanowcza. Ale nie tym razem. Nie tym razem i już nigdy więcej. Pełniący służbę posterunkowy skierował Ją do środka. Prawie we wszystkich drzwiach zastała tam mężczyzn w garniturach i plastikowych rękawiczkach, wyposażonych w proszek do daktyloskopii i małe szczoteczki. W salonie stał mężczyzna różniący się od pozostałych, który odsuwał na bok filiżanki i cukiernice, stojące w jednej z przeszklonych ser-wantek Beatrix. Podniósł wzrok na Charlotte. -^ .. - Czym mogę pani służyć? - Jestem krewną. Charlotte Ladram... i bratanica panny Abberley. Gospodyni wspominała o pani. - Właściwie nie jestem jej bratanicą, ale to bez znaczenia. - No tak. - Ze znużeniem skinął głową, po czym z wyraźnym wysiłkiem zdobył się na bardziej delikatny ton. - Przykro mi z powodu tego, co się tutaj stało. To musi być okropny szok. - Tak. Czy... Czy panna Abberley... - Ciało zostało zabrane. Właściwie... Proszę usiąść. Może oboje usiądziemy? - Odprawił gestem człowieka pochylone go nad kominkiem, po czym zaprosił Charlotte do jednego z foteli stojących po jego obu stronach, a sam usiadł na drugim. Fotel należał do Beatric, co Charlotte poznała po stercie poduszek oraz leżących na podłodze książkach, któ rych starsza pani mogła dosięgnąć lewą ręką. - Przepra szam za tych wszystkich ludzi. To... konieczne. : ._- ,: - Naturalnie, rozumiem. .-"-; - Nazywam się Hyslop. Inspektor Hyslop z policji hrab stwa Sussex. - Sądząc z wyglądu miał około czterdziestki. Rzednące włosy zaczesywał do przodu w sposób, którego Charlotte nie lubiła, ale w rysach jego twarzy było jakieś uj mujące zakłopotanie, a w sposobie ubierania się chłopięca nieporadność. Charlotte poczuła, że to ona powinna go uspokoić, a nie na odwrót. - W jaki sposób dowiedziała się. pani o tym? -•-• -Zatelefonował do mnie Maurycy... to znaczy Maurycy Abberley, mój przyrodni brat. Jak rozumiem, to pani Menti-ply odkryła... co się stało. - Tak. Właśnie odesłaliśmy Ją do domu. Była zdenerwo wana. - Pracowała dla panny Abberley od wielu lat. - Wobec tego to zrozumiałe. - Czy może mi pan powiedzieć... czego się dowiedzieliście? -Wygląda na to, że minionej nocy włamał się tu złodziej, któremu przeszkodzono, kiedy wyjmował zawartość... - wskazał ręką na przeciwną stronę pokoju - ... tej ser-wantki. Charlotte dopiero teraz zobaczyła, że stojąca w kącie po koju serwantka jest pusta, drzwiczki otwarte, a jedno ze skrzydeł zwisa na Jednym zawiasie. - -•-...> .-•-•, Według pani Mentiply była pełna drewnianych drobiazgów. ',; ^Dokładnie rzecz biorąc, inkrustacji z Tunbridge. Słucham? -To szczególny rodzaj inkrustacji mozaikowej. Ta sztuka ^uż dawno wygasła. Beatrix... panna Abberley była zagorzałą kolekcjonerką. / - Czy to cenne? - Tak sądzę. Miała kilka przedmiotów wykonanych przez Rusella. Był jednym z czołowych przedstawicieli... O, stolik do robótek wciąż tu stoi. Jest chyba dość wartościowy. W przeciwległym rogu, obok półki z książkami, stała chluba kolekcji Beatrix: elegancko toczony stolik do robótek z drzewa atłasowego; miał szufladki, dwuskrzydłowe drzwiczki po obu stronach obitego skórą blatu oraz jedwabną torbę pod spodem. Wszystkie powierzchnie, włącznie z nóżkami, ozdobiono kostkową mozaiką. Jednak to nie stolik, ale przechowywany w wyłożonych różowym jedwabiem szufladach zestaw przyborów do szycia z macicy perłowej fascynował Charlotte w dzieciństwie. - Ten efekt osiąga się przez wykładanie kilkoma rodzajami drewna - powiedziała z roztargnieniem. - To oczywiście bardzo pracochłonna technika, zwłaszcza w wypadku drobnych elementów. Przypuszczam, że dlatego jej zaniechano. - Nigdy o tym nie słyszałem - przyznał Hyslop. - Mamy człowieka, który specjalizuje się w tego rodzaju sprawach. Pani Mentiply mówiła, że w serwantce stały puszki na herbatę, tabakierki, noże do papieru i tym podobne rzeczy. Czy pani także to pamięta? -Tak. - Zgodziła się spisać listę przedmiotów. Mogłaby jej pani w tym pomóc i dopilnować, żeby niczego nie przeoczyła? • , -Naturalnie. - Mówiła pani, że te rzeczy są coś warte? >. !"^'' 16 - Według mnie co najmniej kilka tysięcy funtów. Może znacznie więcej, nie jestem pewna. Ostatnio ceny poszły w górę. - Cóż, możemy założyć, że nasz człowiek o tym wiedział. - Myśli pan, że przyszedł specjalnie po inkrustacje z Tunbridge? - Na to wygląda. Niczego innego nie tknięto. Oczywiście można to tłumaczyć faktem, że mu przeszkodzono. To by wyjaśniało, dlaczego zostawił stolik do robótek. Jeśli za wszelką cenę chciał uciec, wziąłby tylko rzeczy lekkie i poręczne, a po tym. co się stało, z pewnością wpadł w panikę. Charlotte rozejrzała się po pokoju. Z wyjątkiem pustej serwantki wszystkie inne sprzęty sprawiały wrażenie nie naruszonych, dokładnie takich, jak je zapamiętała z tylu pogawędek przy herbacie. Nawet zegar na kominku tykał w znajomy sposób, nakręcony po raz ostatni - jak sądziła -przez Beatrix. Przesunęła wzrokiem po obramowaniu kominka i spostrzegła jeszcze jedną zmianę. - Brakuje świecznika. - Obawiam się. że nie brakuje -• odparł Hyslop. To było narzędzie zbrodni. - O Boże. Uderzył ją nim? - Tak. W głowę. Jeżeli jest to dla pani jakakolwiek pociecha, patolog twierdzi, że zgon musiał nastąpić szybko. ;*- Czy to się stało tutaj... w tym pokoju? - Nie. Na"schodach na górze. Wstała z łóżka, pewnie dlatego, że usłyszała go na dole. Chyba wszedł przez Jedno z tych okien. Żadne z nich nie sprawiłoby zawodowcowi większych kłopotów, a tamto... - wskazał lewy wykusz zastaliśmy otwarte. Rama nosiła ślady podważania, prawdopodobnie krótkim łomem. Tak czy inaczej możemy założyć, że napastnik usłyszał, jak ofiara porusza się na piętrze, wziął świecznik i wyszedł jej na spotkanie. Pewnie wtedy nie zamierzał Jej jeszcze zabijać. Miała latarkę. Zna- 17 leźliśmy Ją na podłodze. Możliwe, że wpadł w panikę, kiedy go oświetliła. Może po prostu jest jednym z tych brutalnych włamywaczy. Obawiam się, że ostatnio grasuje ich sporo. - Czy to się stało minionej nocy? - Tak. Oczywiście nie znamy jeszcze dokładnej godziny śmierci, ale domyślamy się, że nastąpiła we wczesnych godzinach rannych. Pani Abberley była w nocnej koszuli. Zasłony w sypialni, łazience i tu, na dole, były pozaciągane. Tak zastała je pani Mentiply, kiedy przyszła tu dzisiaj o wpół do piątej po południu. - Dlaczego przyszła? Zazwyczaj nie przychodzi w niedzielę. - Pani... mówiła pani, że to brat przyrodni...? Pan Maurycy Abberley. Dzwonił do ciotki kilkakrotnie i zaczął się niepokoić, kiedy nie odpowiadała. Najwyraźniej powiedziała mu, że będzie w domu. Rozumiem, że brat mieszka dość daleko stąd. - W Bourne End w hrabstwie Buckingham. - No właśnie. Więc na wszelki wypadek zadzwonił do pa ni Mentiply z prośbą, żeby tu zajrzała. Oczywiście kiedy przyjedzie, będę musiał to sprawdzić. Pani mieszka nieco bliżej? '•'•<., - W Tunbridge Wells. - Naprawdę? - Hyslop uniósł brwi z nagłym zainteresowaniem. - Tak. Pewnie dlatego tyle wiem o inkrustacji z Tunbridge. To miejscowa specjalność. Bardzo dobry zbiór znajduje się w... - Panno Ladram, czy mówi pani coś nazwisko Fairfax-vane? - Nie. A powinno? - Proszę spojrzeć na to. - Otworzył kieszonkowy notes i wysunął małą plastikową torebkę z wizytówką, którą podał Charlotte. Na wizytówce wydrukowano dużymi gotyckimi literami: THE TREASURE TROYE, a pod spodem, mniej- 18 szym drukiem: COLIN FAIRFAX-VANE, HANDEL I WYCENA ANTYKÓW. 1A CHAPEL PLACE. TUNBRIDGE WELLS, KENT TN1, IYQ, TEL. (0892) 662773. - Czy teraz przypomina sobie pani to nazwisko? - Myślę, że znam ten sklep. Zaraz. Tak. znam to nazwisko. Skąd pan ma tę wizytówkę, inspektorze? - Znaleźliśmy ją w szufladzie stolika w holu. Pani Mentiply skojarzyła to nazwisko z handlarzem antykami, który przyszedł tu jakiś miesiąc temu twierdząc, że panna Abberley prosiła go o wycenę pewnych przedmiotów. Wygląda jednak na to, że panna Abberley wcale go o to nie prosiła. Odesłała go, ale wcześniej pani Mentiply, która była tu w tym czasie, wprowadziła go do tego pokoju, gdzie miał okazję rzucić okiem na inkrustacje z Tunbridge. A skąd pani go zna, panno Ladram? - Przez moją matkę. Jakieś osiemnaście miesięcy temu sprzedała temu człowiekowi trochę mebli. Zarówno Maurycy, jak i ja uważaliśmy, że ją oszukał. - I w związku z tym zadręczaliśmy ją niemiłosiernie, przypomniała sobie Char-lotte z poczuciem winy. - Wynika z tego, że Fairfax-Vane to drobny kanciarz, czy tak? - Nie mam pojęcia. Nigdy go nie spotkałam. Ale moja matka z pewnością... Cóż. łatwo ulegała wpływom. Sądzę, że można by ją nazwać łatwowierną. - W przeciwieństwie do panny Abberley? - Tak. W przeciwieństwie do Beatrix. - Czy to możliwe, żeby pani matka powiedziała Fałrfaxo-wi-Vane o zbiorze panny Abberley? - Chyba tak. Wiedziała o nim, tak jak my wszyscy. Jest jednak za późno, by ją o to zapytać. Moja matka zmarła zeszłej jesieni. - Proszę przyjąć moje kondolencje. panno Ladram. Wy gląda na to, że na pani rodzinę spadły w ostatnim okresie ciężkie ciosy. 19 - Owszem. Ale... Chyba nie przypuszcza pan, że Fairfax--Vane zrobił to tylko po to, żeby dostać w swoje ręce kilka wyrobów z inkrustacją z Tunbridge? - Na razie nic nie przypuszczam. To po prostu najbardziej narzucający się kierunek dochodzenia. - Hyslop uśmiechnął się niepewnie. - Jednak dla posunięcia spraw naprzód potrzebujemy kompletnej listy brakujących przedmiotów z możliwie najdokładniejszym opisem. Czy mogłaby pani sprawdzić, na ile pani Mentiply wywiązała się z tego zadania? - Pojadę do niej natychmiast, inspektorze. Jestem pewna, że dostarczymy panu listę dziś wieczorem. - - - Doskonale. - Wobec tego ruszam. - Poczuła ulgę, że nie musi iść na górę. Wstała i ruszyła do holu; odwróciwszy się w progu stwierdziła, że Hyslop odprowadza ją do drzwi. - Jestem niezmiernie wdzięczny za pomoc, panno Ladram. - Przynajmniej tyle mogę zrobić, inspektorze. Beatrix była moją matką chrzestną, a także kimś, kogo bardzo podziwiałam. To... okropne, co ją spotkało. - Rozumiem, że była siostrą poety Tristrama Abberleya. - Zgadza się. Pan zna jego utwory? - Musiałem się o nich uczyć w szkole - odparł Hyslop krzywiąc twarz. - Szczerze mówiąc, to nie mój konik. Zbyt skomplikowane, jak na mój gust. - Wiele osób sądzi podobnie. - Byłem zdziwiony, że jego siostra jeszcze żyła. Przecież on umarł przed wojną. - Owszem, ale w młodym wieku. Zmarł w Hiszpanii. Walczył jako ochotnik w armii republikanów podczas wojny domowej. - No, tak, oczywiście. Bohaterska śmierć. - Tak sądzę. A przy tym łagodniejsza niż śmierć jego sio stry. Czy to nie dziwne? III Zatrudnienie Avril Mentiply stanowiło największe ustępstwo Beatrix na rzecz starości. Było to, jak często tłumaczyła Charlotte, ustępstwo niemałe, ponieważ w kwestii czystości pani Mentlply była mniej wymagająca niż ona sama. Mimo to związek przetrwał, i to znacznie dłużej niż mogłyby sugerować początkowe reprymendy i groźby odejścia. Dlatego też, przyjechawszy tego wieczoru do domu pani Mentlply, Charlotte nie zdziwiła się, zastawszy ją płaczącą i wytrąconą z równowagi. Obiecana lista wyrobów z łnkrustacją z Tunbridge bynajmniej nie była kompletna. Pani Mentiply mieszkała z małomównym mężem w dziwnie pozbawionym słońca domu ze żwirową elewacją. Stał przy drodze do Folkestone, w jednej z nielicznych części Rye, do których turyści nigdy się nie zapuszczali. Nie była to okolica, w której Charlotte chciałaby pozostać dłużej. A jednak pozostała; pani Mentlply poczęstowała ją filiżanką gorącej herbaty, ubolewając nad śmiercią Beatrix. - Wiem, że była stara, kochanie, stara i bardziej krucha, niż była gotowa przyznać, ale zawsze sprawiała wrażenie osoby... nieugiętej, przez co myślało się, że jest niezniszczalna. Ale przecież nie była, prawda? Nikt z nas nie byłby niezniszczalny, gdyby został w ten sposób napadnięty we własnym domu. Chciałabym wiedzieć, dokąd zmierza świat, 21 jeśli coś takiego może się przytrafić szanującej się starszej damie? - Mogło być gorzej - wtrącił pan Mentiply. Charlotte wolałaby, żeby odczytał Jedną z kierowanych pod jego adresem aluzji i opuścił pokój, jednak wciąż siedział rozparty na krześle przed gazowym grzejnikiem imitującym kominek. -Przynajmniej nie był to jeden z tych zboczeńców seksualnych tylko zwykły włamywacz. - Miej trochę szacunku dla zmarłych, Arnoldzie - upomniała go pani Mentiply. - Panna Ladram nie życzy sobie wysłuchiwać takich rzeczy. - Ja tylko mówię o faktach. - Fakty są chyba takie, że gdyby był zwykłym włamywaczem, nie zamordowałby panny Abberley, prawda? - Powinna była zostać w łóżku, zamiast mu przeszkadzać. Wtedy nic by się jej nie stało. - Skąd wiesz? - To chyba jasne, co? Chodziło mu tylko o jej fidrygałki. Sama mówiłaś. Widząc, że pani Mentiply jest znowu bliska łez, Charlotte postanowiła interweniować. - Policja rzeczywiście chciałaby wiedzieć o inkrustacjach z Tunbridge. Przejrzyjmy tę listę i sprawdźmy, czy niczego nie pominęłyśmy, dobrze? - Dobrze, kochanie. - Puszka do herbaty z widokiem zamku w Bodłam na pokrywce. Dwa koszyczki na ciastka. Taca we wzór kostkowy. Dwie intarsjowane tace. Zestaw do pasjansa. Trzy papierowe... Po pierwszym dzwonku telefonu w holu pani Mentiply zerwała się z krzesła i wybiegła z pokoju. Charlotte wzięła głęboki oddech i odsunęła listę na bok. Po chwili pani Mentiply wróciła. - Panno Ladram, dzwoni pani brat. Chce z panią mówić. 22 - Maurycy? - Jestem w Jackdaw Cottage, Charlie. Inspektor Hyslop naświetlił mi sytuację. Muszę przyznać, że jest dość przygnębiająca. - Wiem. W tej chwili sporządzam z panią Mentiply listę brakujących przedmiotów. ; - Rozumiem. Inspektor chce, żebym pojechał z nim do kostnicy w celu zidentyfikowania Beatrix. -Naprawdę. Nie... - Charlotte urwała. Hyslop uznał pewnie, że delikatniej będzie nie prosić jej o to. - Czy pojedziesz tam zaraz? - Tak. Zostanie tu sierżant, który odbierze listę, kiedy ją skończycie. Chyba najlepiej będzie, jeśli dokonamy identyfikacji najszybciej, jak to możliwe. < - Oczywiście. - Później... Cóż, zastanawiałem siei czy mógłbym spędzić noc w Ockham House. - Naturalnie. Nie musisz o to pytać. - Jutro trzeba będzie załatwić mnóstwo spraw. Akt zgo nu, notariusz i tak dalej. Nie mogę powiedzieć, że uśmiecha mi się nocna podróż powrotna do Bourne End. : , > - Dobrze. Do zobaczenia później. Odłożywszy słuchawkę, Charlotte zdała sobie sprawę z ulgi na myśl, że Maurycy zajmie się całą tą smutną sprawą. Po śmierci jej ojca stał się opanowanym i sprawnym organizatorem spraw rodzinnych. Przejął kontrolę nad La-dram Aviation, ledwo wypłacalną szkołą pilotażu jej ojca, którą przekształcił w Ladram Avionics, świetnie prosperującą kompanię na skalę międzynarodową. Negocjował umowy dotyczące utworów poetyckich swego ojca, które przyniosły matce Charlotte - a w rezultacie jej samej - znaczny dochód. Maurycy zawsze służył pomocą przyrodniej siostrze, nie próbując przy tym kierować jej życiem. Także teraz obiecał ją wyręczyć. Wracając wolnym krokiem do salonu 23 pani Mentlply Charlotte przyznała przed samą sobą, że im szybciej Maurycy to uczyni, tym będzie szczęśliwsza. Po ukończeniu i oddaniu listy Charlotte ruszyła w drogę powrotną do Tunbridge Wells. Kiedy dotarła do Ockham House, było już zupełnie ciemno, a dojmujący chłód sprawiał, że ciepło dnia stało się odległym wspomnieniem; Charlotte zadygotała; może z zimna, a może na wspomnienie relacji pani Mentiply. "Uderzył ją jednym z tych ciężkich mosiężnych świeczników. Myślę, że kilka razy. Najpierw prawie jej nie poznałam. Miała włosy pozlepiane krwią, i okropną ranę na skroni. Powiedzieli mi, że musiała umrzeć szybko; modlę się, żeby mieli rację. Ale może mi pani wierzyć, że nieprędko o tym zapomnę. Nigdy nie zapomnę, jak weszłam po schodach i znalazłam ją skuloną przy barierce schodów. Nigdy". Charlotte zapaliła więcej świateł niż zazwyczaj, rozpaliła w kominku i nalała sobie mocnego drinka, co radził wcześniej Maurycy. Kiedy ogień się rozpalił i nieco się rozgrzała, wyjęła album rodzinny, w którym znalazła ostatnie zdjęcie Beatrix. Zrobiono je dawniej niż sądziła, podczas przyjęcia z okazji osiemdziesiątych urodzin ciotki. Na trawniku przed Swans' Meadow, domem Maurycego nad Tamizą w Bourne End, rodzina zebrała się w komplecie, a tę rzadką okazję uwieczniono na fotografii. Beatrix była naturalnie centralną postacią całego sep-tetu. Niezwykle wysoka jak na kobietę swego pokolenia, pomimo wieku trzymała się prosto jak struna. W nowej fryzurze, z powściągliwym uśmiechem, na fotografii wydawała się jeszcze bardziej opanowana niż w życiu. Stojącą po jej lewej ręce Mary, matkę Charlotte, można było wziąć za rówieśniczkę Beatrix, a nie osobę o dwanaście lat młodszą. Zgarbiona, ze zmrużonymi oczami, jakimś cudem równocześnie marszczyła czoło i uśmiechała się. Na widok 24 matki Charlotte poczuła tak silny żal i poczucie winy, że zatrzasnęła album. Potem, upiwszy łyk dżinu, otworzyła go znowu. Natychmiast ujrzała samą siebie stojącą po lewej stronie matki, uśmiechającą się szeroko prosto do aparatu. W tamtym czasie nosiła za długie włosy i bezkształtne sukienki, mające skrywać nadwagę. Teraz nie musiała się już o to martwić. Pięć lat później żałoba dokonała tego, czego nie sprawił tuzin różnych diet. Fotografia przypomniała jej jednak, dlaczego nawet w dzieciństwie starała się unikać zdjęć. Nie z powodu przesądów czy nieśmiałości, ale ponieważ aparat fotograficzny potrafił zmusić Charlotte to zrobienia tego, na co nie miała najmniejszej ochoty: zobaczyć siebie taką, jaką widzieli ją inni. Na lewo od Charlotte, cofnięty mniej więcej o stopę, stał brat Mary, Jack Brereton. Na widok jego czerwonej twarzy -najwyraźniej był bardziej niż trochę pijany - Charlotte zachichotała. Wujek Jack, młodszy od siostry o trzynaście lat, był duchem wolnym i irytującym, takim, jakiego, zdaniem Charlotte, potrzebuje każda rodzina. Dowcipny w chwilach trzeźwości i obraźliwy po kielichu - czyli co najmniej przez połowę czasu - był równie nieodpowiedzialny, co ujmujący. Po przedwczesnej śmierci rodziców zamieszkał z Mary i nie wyprowadził się nawet po jej ślubie z Tristramem Abber-leyem. Później, podczas wojny, mieszkał z Beatrix w Rye i właśnie w Jackdaw Cottage zebrał liczne anegdoty i zabawiał nimi ludzi, którzy - jak Charlotte - nigdy nie musieli go znosić na co dzień. Po prawej stronie Beatrix stał Maurycy z żoną Urszulą i córką Samanthą. Stanowili rodzinę w rodzinie, jedyną jej gałąź, której konwencjonalność i ciągłość zdawały się zapewnione. Wszyscy byli uderzająco przystojni i najwyraźniej bardzo zżyci. Maurycy obejmował Urszulę w pasie, a Samanthą czule trzymała matkę za rękę. 25 Już w wieku piętnastu lat Samantha była niewątpliwą pięknością, chociaż figura, którą później zawracała w głowach wielu mężczyznom, miała się dopiero rozwinąć. Urszula uporała się z macierzyństwem i wiekiem średnim z taką lekkością i elegancją, że - co Charlotte niechętnie przyznawała - można ją było wziąć za siostrę Samanthy. Obie miały naturalnie falujące włosy i wrodzoną elegancję, chociaż Charlotte zawsze irytował u nich wyniosły sposób trzymania głowy i pełne wyższości spojrzenie. Kiedy przeniosła wzrok na jowialnego, spokojnego, uśmiechniętego beztrosko Maurycego, usłyszała na żwirowanym podjeździe zgrzyt opon, zapowiadający jego przybycie. Nagle, nie wiedząc dlaczego, Charlotte poczuła, że nie chce, by Maurycy zastał ją na oglądaniu starej fotografii, której dwie bohaterki już nie żyły. Zamknęła album, pospiesznie odłożyła go na miejsce, przejrzała się w lustrze i otworzyła drzwi. - Witaj, staruszko. - Przywitał ją uściskiem i zmęczonym uśmiechem. -Witaj, Maurycy. - Odwzajemniwszy uścisk cofnęła się i mimo woli porównała go z fotografią. Włosy może nieznacznie mu się przerzedziły, a pasma siwizny na skroniach stały się bardziej wyraziste. Poza tym w wieku pięćdziesięciu lat był, podobnie jak w czterdziestym piątym roku życia, szczupły, w kanciasty sposób przystojny. Emanował siłą i szczerością i wzbudzał zaufanie nawet w ludziach, którzy go nie znali, a może zwłaszcza w nich. Ci, którzy go znali, bez trudu wybaczali Maurycemu okresowe przypływy rozdrażnienia z uwagi na jego niewątpliwą szczodrość. - Przydałby mi się drink, Charlie, naprawdę. - Zaraz ci naleję. Wejdź i usiądź przy ogniu. Wszedł za nią do salonu i osunął się na fotel. Kiedy wróciła od barku z dużą szklanką whisky z wodą sodową, siedział w poluzowanym krawacie i tarł czoło. ,:"• :>,- , - Cieszę się, że rozpaliłaś - powiedział wskazując głową na płonące szczapy. - Te kostnice mrożą człowiekowi krew w żyłach, możesz mi wierzyć. - Wyobrażam sobie. - Powinnaś być mi wdzięczna. Pamiętasz, kiedy ostatnim razem musiałem tam pójść? - Z powodu taty. - Pamiętała doskonale i nie sądziła, że kiedykolwiek zapomni. W pewne mgliste listopadowe popołudnie w 1963 roku ojciec Charlotte rozbił samolot w Mere-worth Woods i zginął na miejscu wraz z pasażerem. Wtedy właśnie Maurycy wyszedł z jowialnego cienia Ronniego La-drama i narzucił rodzinie swą osobowość. Charlotte często podejrzewała, że skrycie cieszył się ze śmierci ojczyma, choćby tylko dlatego, że dzięki niej mógł zaprowadzić ład w chaosie Ladram Aviation. Jednak nawet teraz, dwadzieścia lat później, za nic by się do tego nie przyznał. - Rozmawiałem z Urszulą przez telefon w samochodzie. Przesyła wyrazy miłości i współczucia. - To miłe z jej strony. - Charlotte zaniosła swoją szklankę do barku, uzupełniła ją, po czym wróciła do kominka. Maurycy zapalił cygaretkę, a kiedy zaproponował jedną Charlotte, ku własnemu zdziwieniu przyjęła. - Policja pytała o Fairfaxa-Vane'a - powiedział po chwili milczenia. -Wiem. Myślą, że może to on zorganizował włamanie. Jednak nie wydaje mi się... - Nie poznałaś go, Charlie. - Istotnie. To Maurycy został wydelegowany do sklepu Fairfaxa-Vane'a w celu odkupienia z powrotem mebli sprzedanych mu przez Mary. Próba spełzła na niczym. - Czy sprawił na tobie wrażenie oszusta? - Sprawił na mnie wrażenie krętacza zdolnego do wszystkiego. - Nawet do morderstwa? 27 - Nie sądzę, by zamierzał się posunąć aż tak daleko. Nie przypuszczam nawet, że włamał się osobiście. Prawdopodobnie wynajął jakiegoś młodego łobuza, który wpadł w panikę. - Czyli Beatrix zginęła za inkrustację z Tunbridge wartą kilka tysięcy funtów? - Więcej niż kilka tysięcy. Czy zdajesz sobie sprawę, ile warte są dzisiaj te rzeczy? - Nie bardzo. - Możesz mi wierzyć, że dużo. - Och, wiem, ale mimo to wydaje się... że to taka smutna, bezsensowna śmierć. - Zgadzam się, chociaż Beatrix miałaby może odmienne zdanie. - Co masz na myśli? - Cóż, była osobą, która nigdy się przed niczym nie ugię ła, prawda? Pomysł oddania życia w obronie własnego ma jątku mógłby jej przypaść do gustu. Ostatecznie miała osiemdziesiąt pięć lat. Być może taki koniec jest, lepszy niż... cokolwiek miało ją spotkać. , , - Być może. - Obawiam się, że to jedyna pocieszająca myśl, jaka mi przychodzi do głowy. - W takim razie powinniśmy się jej trzymać, prawda? -westchnęła Charlotte patrząc w ogień. IV Następnego dnia wydarzenia potoczyły się szybciej, niż Char-lotte się spodziewała. Myśli o Beatrix oraz okoliczności jej śmierci sprawiły, że nie mogła zasnąć do wczesnych godzin poranka. Kiedy wyczerpanie w końcu wzięło górę, zaspała. Zszedłszy na dół przed południem, zastała Maurycego pogrążonego w długiej rozmowie telefonicznej ze swoją sekretarką z Ladram Avionics. Okazało się, że już wcześniej umówił się na popołudnie z doradcą prawnym Beatrix w Rye. Przeprosił za to Charlotte, chociaż jej zdaniem wcale nie musiał tego robić. Uważała, że formalności związane ze śmiercią najlepiej jest załatwiać szybko. Teraz myślała, że gdyby Maurycy zajął podobną postawę po śmierci ich matki - zamiast odgradzać ją ochronnym kokonem od rzeczywistości - byłaby wdzięczna. Przy późnym śniadaniu rozmawiali o swoich ostatnich spotkaniach z Beatrix. Charlotte nie widziała jej od Bożego Narodzenia, ale kilkakrotnie rozmawiały przez telefon, ostatnim razem z okazji jej osiemdziesiątych piątych urodzin. Maurycy został zaproszony na herbatę do Jackdaw Cottage przed niespełna miesiącem, w niedzielę, przed wyjazdem Beatrix na doroczne odwiedziny u Lulu Harrington z Cheltenham. Beatrix i Lulu przyjaźniły się od czasów szkolnych i Charlotte uprzytomniła sobie z nagłym przerażeniem, że Lulu należy zawiadomić. 29 Właśnie zaczęła rozmyślać nad ponurym obowiązkiem skontaktowania się z nią, kiedy zadzwonił telefon. Dzwonił sierżant inspektora Hyslopa, który nakazał im niezwłocznie stawić się na posterunku policji w Hastings. Nie chciał wyjaśnić przyczyny, ale ponieważ sprawa wyglądała na pilną, wyruszyli natychmiast. Na Ich widok Hyslop z trudem ukrył zadowolenie. Zaprowadził ich do pokoju, gdzie na długim stole leżały wyroby z in-krustacją z Tunbridge, które zeszłego wieczoru Charlotte i pani Mentlply umieściły na liście. - Czy poznaje je pani, panno Ladram? - Ależ oczywiście. Nie ulega wątpliwości, że jest to zawartość serwantki Beatrix. - Tak też myśleliśmy. Dokładnie odpowiadają pani opisowi. - Odzyskaliście wszystkie przedmioty? - spytał Maurycy; -Tak, sir. ^ - Gdzie je znaleźliście? .-,••••> - W magazynie na tyłach Treasure Trove, sklepu Falrfa? xa-Vane'a w Tunbridge Wells. Dzisiaj wczesnym rankiem przeprowadziliśmy tam rewizję. ? > ,, - A Fairfax-Vane? - Aresztowany. Jak na razie nie jest w stanie wytłumaczyć, w jaki sposób te przedmioty znalazły się w jego sklepie. - Moje gratulacje, inspektorze. Osiągnął pan nadzwy* czajne rezultaty. .* - Dziękuję, sir. Panno Ladram, gdyby była pani tak ła-, skawa i złożyła oświadczenie, formalnie identyfikujące te przedmioty jako własność panny Abberley... <, - Z przyjemnością. - Mógłbym bez przeszkód powrócić do przesłuchiwania pana Fairfaxa-Vane'a. Chociaż może powinienem raczej po- wiedzieć po prostu Fairfaxa. "Vane" jest chwytem czysto zawodowym. - A zatem nawet jego nazwisko jest oszustwem? - spytał Maurycy. - Tak jest, sir - odparł z uśmiechem Hyslop. (' ; Charlotte bynajmniej nie ucieszyła wiadomość o aresztowaniu Fairfaxa-Vane'a. Uważała, że szybkie rozwiązanie tajemnicy zbrodni zwiększa jedynie jej bezsensowność. Doszła do wniosku, że kradzież i morderstwo są dostatecznie okropne same w sobie, nawet bez tak jaskrawego przejawu niekompetencji. Po złożeniu przez Charlotte pisemnego oświadczenia udali się do pobliskiego urzędu miejskiego. Sporządzenie odpisu aktu zgonu trwało dłużej, niż można się było spodziewać, ale w końcu go otrzymali. Spóźnili się zaledwie kilka minut na zaplanowane na trzecią spotkanie z panem Ramsdenem, doradcą prawnym Beatrix, nudnym, szacownym mężczyzną w średnim wieku. Prośbę Maurycego uznał za coś całkowicie normalnego. Złożył kondolencje, po czym przeszedł do objaśniania klauzuli testamentu, który sporządził dla swej klientki kilka lat wcześniej. - Panie Abberley, sądzę, że zdaje pan sobie sprawę, iż panna Abberley uczyniła pana wykonawcą testamentu? - Istotnie. - Wobec tego wystarczy, jeśli pokrótce przedstawię sposób podziału majątku. Dziesięć tysięcy funtów przechodzi tytułem darowizny na ręce pani Avril Mentiply, pięć tysięcy zaś dla Fundacji Naturalistów Wschodniego Sussex. - Pechowcy wszelkiego rodzaju to była jej specjalność -powiedział Maurycy. Ramsden patrzył to na jedno, to na drugie, najwyraźniej zbity z tropu tym żartem. - Następnie, Jackdaw Cottage, którego była właściciel- 31 ką, przechodzi na panią, panno Ladram, wraz z zawartością, w tym majątkiem osobistym panny Abberley... - Dobry Boże, nie miałam pojęcia. - Mówiła prawdę. Sądziła, że Maurycy, jako najbliższy krewny Beatrix, odziedziczy wszystko. - Powiedziała mi o tym jakiś czas temu, staruszko - powiedział Maurycy klepiąc ją po dłoni. - W końcu byłaś jej chrześniaczką. - Ale... - Tłumaczenie, że taka hojność tylko wzmaga jej poczucie winy z powodu unikania Beatrix w ostatnich miesiącach, na nic by się nie zdało. Zamilkła. - Pozostała część majątku przechodzi na pana, panie Abberley - kontynuował Ramsden. - Obejmuje ona kapitał pozostały po wypłaceniu darowizn i potrąceniu podatku spadkowego, a także należne honoraria za dzieła zmarłego brata panny Abberley, pana Tristrama Abberleya. Rozumiem, że prawa autorskie wygasają z końcem przyszłego roku. - Z wyjątkiem wierszy opublikowanych pośmiertnie, sprawa tak się w istocie przedstawia - potwierdził Maurycy. - Może dobrze się stało, że ominęła ją konieczność radzenia sobie bez tych wpływów. Możliwe, że Maurycy ma rację, pomyślała Charlotte. Ostatecznie on miał Ladram Avionics. Zainwestowane w nią honoraria za wiersze Abberleya przyniosły pokaźną dywidendę. Ona sama posiadała spory pakiet akcji przedsiębiorstwa, odziedziczony po matce. Jednak Beatrix przypuszczalnie rozdałaby wszystko, co zdołała zgromadzić przez lata. Chociaż nigdy nie stanęłaby przed groźbą ubóstwa, mogła zostać zmuszona do oszczędzania. Fakt, że oszczędzono jej tego doświadczenia, nie był zbyt pocieszający. Biuro Ramsdena znajdowało się w odległości zaledwie kilku domów od głównego zakładu pogrzebowego w Rye. Charlot- te ilMmycy zostali tam przyjęci ze współczuciem i troską i delikatnie wprowadzeni w labirynt pogrzebowych formalności. Testament Beatrix nie zawierał wskazówek co do tego, czy chciała zostać pochowana czy spalona, a Charlotte i Maurycy nie pamiętali, by wypowiadała się w tej kwestii. Jej zamiłowanie do porządku oraz racjonalizm sugerowały jednak, że wybrałaby kremację, na którą się też zdecydowali. Na ulicach kłębiły się tłumy kupujących i turystów. Zdawało się, że cały ten zgiełk i ścisk jeszcze potęgują upał. Charlotte chciała tylko załatwić sprawy, które sprowadziły ich do Rye, uwolnić się od zobowiązań, którymi obarczyła ich Beatrix. Wiedziała jednak dobrze, że chcieć nie zawsze znaczy osiągnąć. - Myślisz, że powinniśmy zajrzeć do domu? - spytał Maurycy. - Policja już z pewnością skończyła pracę, więc moglibyśmy wziąć klucz od pani Mentiply. - Wolałabym nie. Jest zbyt wcześnie na sortowanie rzeczy Beatrix. Czułabym, że ona tam jest i zagląda mi przez ramię. Może po pogrzebie. - Jako wykonawca jej testamentu nie jestem pewien, czy mogę tak długo czekać. Muszę odnaleźć jej książeczki czekowe i wykazy kont bankowych w celu potwierdzenia autentyczności testamentu. Trzeba sprawdzić, czy są tam jakieś nie zapłacone rachunki. - Naturalnie, nie przyszło mi to na myśl. - Maurycy podchodził do swoich obowiązków z charakterystyczną dla siebie powagą. Na szczęście Charlotte była z tego zwolniona. -Czy nie mógłbyś pójść sam? - spytała błagalnie. - Owszem, Charlie, mógłbym. Za twoim przyzwoleniem. Pamiętaj, że teraz ty jesteś właścicielką. - Nie bądź niemądry. Oczywiście, że masz moje pozwolenie. Rób, co do ciebie naiiSzy^Jestem tylko wdzięczna, że sama nie muszę tego robić. - Dobrze więc. Wrócę jutro i spróbuję uporządkować Wszystkie sprawy. Jeżeli tego właśnie chcesz. - Zdecydowanie tak. Maurycy zaproponował, żeby zjedli kolację na mieście, na co Charlotte przystała entuzjastycznie w nadziei, że dobre jedzenie i alkohol spożyte w miłym otoczeniu poprawią jej nastrój. Najpierw jednak miała do spełnienia jeszcze jeden obowiązek, którego, o czym dobrze wiedziała, nie mogła ani odłożyć na później, ani uniknąć. Musiała powiadomić Lulu Harrington. Charlotte nigdy nie poznała Lulu, chociaż Beatrix przyjaźniła się z nią od czasów szkolnych. Przez czterdzieści lat Lulu uczyła w żeńskiej szkole w Cheltenham, a obecnie żyła tam, jak sobie wyobrażała Charlotte, ze skromnej emerytury. Podniosła słuchawkę i odezwała się w stylu podręczników szkolnych, podając numer i wymawiając wszystkie trzy sylaby słowa "Cheltenham". - Panna Harrington? - Tak. Kto mówi? - Głos zabrzmiał słabo i nieco zrzędliwie. Charlotte poczuła, że opuszczają ją siły. - Panno Harrington, nazywam się Charlotte Ladram. Nigdy się nie spotkałyśmy, ale... - Charlotte Ladram? Och, naturalnie! Wiem, kim pani jest. - W głosie starszej pani zabrzmiały cieplejsze tony. -Bratanica Beatrix. - Niezupełnie bratanica, ale... - Myślę, że to bez znaczenia. Cóż, proszę mi wybaczyć, panno Ladram. Czy mogę do ciebie mówić Charlotte? Bea-trix tak cię właśnie nazywa. - Oczywiście. Ja... - Muszę powiedzieć, że bardzo mi miło, że wreszcie z tobą rozmawiam. Czemu zawdzięczam... - Urwała gwałtownie, po czym spytała: - Czy u Beatrix wszystko w porządku? 34 Przestraszona, że Lulu odgadnie, zanim ona zdąży jej powiedzieć, Charlotte wykrztusiła: - Niestety, wczoraj umarła. - Natychmiast pożałowała swej otwartości. - Przykro mi, jeśli to dla pani szok. My wszyscy zareagowaliśmy właśnie w ten sposób. - W słuchawce panowała cisza. - Panno Harrington? Panno Har-rington, jest pani tam? - Tak - odpowiedziała spokojnie i z opanowaniem. - Czy mogę... Co dokładnie się stało? Oczywiście musiała poznać prawdę. Nie sposób było udawać, że Beatrix zmarła śmiercią naturalną. Wyjaśniając okoliczności morderstwa, Charlotte uzmysłowiła sobie, jak brutalne i niesprawiedliwe musi się to wydawać osobie w wieku Beatrix, która również mieszka sama. Jednak okoliczności nie można było zmienić. Kiedy skończyła, zapadła kolejna krótka chwila milczenia. Wreszcie Lulu powiedziała po prostu: - Rozumiem. - Naprawdę mi przykro, że musiałam panią o tym powiadomić. - Proszę cię, nie przepraszaj, kochanie. Dobrze, że zadzwoniłaś. - To drobiazg. W końcu była pani najstarszą przyjaciółką Beatrix. - Czy rzeczywiście? - Ależ naturalnie, że tak. Zawsze to powtarzała. -To miło z jej strony. • - Panno Harrington... " ' ! - Proszę cię, mów do mnie Lulu. - - Czy jesteś pewna, że dobrze się czujesz? To musiał być dla ciebie okropny szok. - - Właściwie nie. -Co? - Wybacz. Chodzi mi tylko o to, że w naszym wieku, Bea- 35 trix i moim, śmierci nigdy nie można traktować jako zaskoczenia. - Ale w tym wypadku było inaczej. To nie było... - Naturalne. Istotnie, kochanie. Zapewniam cię, że zdaję sobie sprawę z różnicy. -W takim razie jak... - Charlotte ugryzła się w język. Myśli starszej pani najwyraźniej nieco błądziły. Stosowniej będzie zignorować wszystko, co powie. - Czy życzysz sobie wziąć udział w pogrzebie, Lulu? Zaplanowaliśmy go na przyszły poniedziałek, dwudziestego dziewiątego. To dla ciebie oczywiście długa droga, ale mogłabyś przenocować u mnie. - Dziękuję. To bardzo miłe z twojej strony, ale... Pomyślę o tym, Charlotte. Pomyślę o tym i dam ci znać. - Doskonale. A więc, jeśli jesteś pewna, że wszystko w porządku... - W całkowitym. Do widzenia, Charlotte. - Do... - Lulu rozłączyła się, zanim Charlotte zdążyła dokończyć. W lustrze nad telefonem ujrzała własną zdumioną twarz. - Fairfax, słucham. i - Dzień dobry. Czy to pan Derek Fairfax? - - Przy telefonie. .,.,•• ; '= ••':-,. \,,, - Nazywam się Dredge, panie Fairfax. Alblon Dredge. Jestem doradcą prawnym, reprezentującym pańskiego brata, pana Colina Fairfaxa. Derek poczuł, że krew uderza mu do głowy. A więc stało się. Stało się to, czego się obawiał od przyjazdu Colina do Tunbridge Wells. Ktoś mógł nazwać to powrotem do dawnych przyzwyczajeń. Colin uznałby, że to zwykły pech. Bez wątpienia powstał problem, którego Derek bynajmniej nie potrzebował. -W jakiej sprawie pan go reprezentuje, panie Dredge? - Muszę pana z żalem powiadomić, że pański brat został wczoraj aresztowany przez policję hrabstwa Sussex pod poważnymi zarzutami. - Jakiego rodzaju zarzutami? - Obrót kradzionymi przedmiotami. Planowanie włamania. Wspomaganie i współudział w morderstwie. Było gorzej, niż się spodziewał, znacznie gorzej. - Powiedział pan "morderstwa"? -W niedzielę po południu znaleziono starą pannę, za- 37 mordowaną w jej własnym domu w Rye. Może widział pan relację w lokalnych wiadomościach telewizyjnych. - Nie, nie sądzę. - Wobec tego pozwoli pan, że wyjaśnię sytuację. - Pod czas gdy Dredge tłumaczył, Derek poczuł chłód złych prze czuć. Colin nie mieszałby się do żadnego aktu przemocy - to nie ulegało wątpliwości. Nigdy jednak nie był zbyt skru pulatny, jeśli chodzi o pochodzenie rzeczy, które kupował i sprzedawał. Z reguły balansował na cienkiej granicy, a nie zawsze udawało mu się zachować równowagę, co pokazała sprawa w St Albans. Czy mógł się posunąć do zlecenia ko muś włamania w celu zdobycia kolekcji wyrobów z inkru- stacją z Tunbridge? Jeżeli wiedział, że zarobi na nich dosta tecznie dużo, odpowiedź brzmiała tak, zwłaszcza, że jego sytuacja finansowa przedstawiała się jeszcze mniej pewnie niż zazwyczaj. Oczywiście nigdy nie wyraziłby zgody na morderstwo. Taktyka przemocy nie należała do jego metod. Jeśli jednak błędnie ocenił współpracowników, jeśli zaufał szczęściu i rozsądkowi ludzi, którzy ich nie mieli, konse kwencje mogły być dokładnie takie, jak sugerowała policja. - Został zatrzymany na posterunku policji w Hastings - za kończył Dredge. - Jutro rano stanie przed sądem. , w - Czy... twierdzi, że jest niewinny? *?*, -Zdecydowanie. -W takim razie... jak tłumaczy obecność przedmiotów Zinkrustacją z Tunbridge w swoim sklepie? ; Dredge westchnął. - Twierdzi, że je podrzucono. - W pana głosie słyszę powątpiewanie. * - Przepraszam. Nie miałem takiego zamiaru. Po prostu... z punktu widzenia policji to oczywiste, że pański brat przyjął taką wersję. - Chyba nie powiedział, że to oni podrzucili te rzeczy? - Na szczęście nie. 38 - W takim razie kto... dlaczego... - Panie Fairfax, nie chcę być obcesowy, ale być może takie pytania należy zadać w innym momencie. Dzisiaj zadzwoniłem do pana po to, by zapytać, czy jest pan gotów poręczyć za brata, gdyby sąd wyraził zgodę na zwolnienie za kaucją. Wysokość kaucji prawdopodobnie przekroczy możliwości finansowe pańskiego brata. Dredge nie musiał tego mówić. O ile Derek wiedział, Colin zawsze żył ponad stan. W przeszłości zbyt często musiał wykupywać brata, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Zawsze przysięgał, że to ostatni raz. Podobnie zresztą jak Colin. - O jakiej kwocie mówimy? - zapytał. - Trudno powiedzieć. Policja wystąpi z wnioskiem prze ciwko zwolnieniu za kaucją. Ta kwestia może w ogóle nie zostać poruszona. . , -Jeśli jednak zostanie? - Wówczas będzie to znaczna kwota. - -Jak znaczna? - Sądzę, że... od pięciu do dziesięciu tysięcy funtów. Oznaczałoby to więc znaczny wyłom w oszczędnościach Dereka, gdyby Colin postanowił prysnąć do jakiegoś kraju, gdzie nie obowiązuje prawo o ekstradycji. Zastanawiając się nad taką ewentualnością, Derek pomyślał, że może warto byłoby stracić taką sumę pieniędzy, jeżeli oznaczałoby to, że Colin nigdy więcej nie będzie mógł go poprosić o pomoc. - Pański brat stwierdził, że jest pan jedyną osobą, która może mu pomóc. - Bez wątpienia. ; - Czy... jest pan gotów mu pomóc? - Tak. Myślę, że tak. - Czy może pan się stawjć w sądzie jutro rano? Derek spojrzał na stojący kalendarz na biurku. Na środę dwudziestego czwartego czerwca nie zaplanował niczego, czego nie mógłby przełożyć. , 39 -Tak. Mogę tam być. * ' - Sąd znajduje się przy Bohemia Road w Hastłngs. Rozprawa rozpoczyna się o dziesiątej trzydzieści. - Dobrze. Spotkamy się tam. Derek odłożył słuchawkę, zdjął okulary i zaczął masować nasadę nosa. Kiedy zamknął oczy, chwila obecna -ciemny garnitur, biurko, biuro, widok na park Calverley, wszystkie atrybuty wieku i statusu - odpłynęła jak babie lato na wietrze. Miejsce tego wszystkiego zajął widok jego i Colina, którzy znowu byli dziećmi w Bromley. Starszy o sześć lat Colin był równie sprytny i odważny, jak Derek nieśmiały i cichy. W tamtych czasach Derek często brał na siebie winę za wybryki brata, zacierał po nim ślady i preparował mu alibi. Teraz wiedział - zresztą chyba nigdy w to nie wątpił - że nic się właściwie nie zmieniło. Wstał i podszedł do okna. Tunbridge Wells roztaczało się w całej swojej krasie w cichym najdłuższym dniu lata. Fasady willi w stylu regencji jaśniały wśród zieleni, wydawało się, że przepojone mgiełką powietrze przytłacza wielkolistne kasztanowce w parku. Mieszkał tu już od siedmiu lat, siedem dobrych, choć może nie wspaniałych lat stałego wspinania się w górę w Fithyan & Co. Pod warunkiem, że nie wydarzy się katastrofa, partnerstwo w firmie Derek miał w zasięgu ręki. Ale czy Fithyan nie uzna jego związku z nieuczciwym handlarzem antykami - a może, co gorsza, mordercą - za taką właśnie katastrofę? Co powiedzieliby klienci? Co pomyśleliby inni udziałowcy? Jakże żałował, że Colin zamieszkał w Tunbridge Wells. Początkowo miał to być tylko etap przejściowy, mający mu pomóc w powrocie do życia na wolności. Tak się jednak nie stało. Colin znalazł Treasure Trove i krótką drogę powrotną do profesji, która już raz doprowadziła go do zguby. Wyglądało na to, że teraz doprowadziła go tam ponownie, a oprócz Colina mógł ucierpieć także jego brat. 40 Maurycy wyruszył wczesnym rankiem do Rye, skąd miał pojechać do Boume End. Po raz pierwszy od śmierci Bea-trix Charlotte została sama z własnymi myślami. Ponieważ energiczna poranna praca w ogrodzie nie wyleczyła jej z niepokoju, popołudnie spędziła w sklepach, kupując masę rzeczy, których nie potrzebowała. Koniec dnia roboczego zastał ją w połowie High Street, gdzie uzmysłowiła sobie z pewnym zdziwieniem, że idzie w stronę Chapel Place. Mogła przecież skręcić i pójść krótszą drogą do domu w Mount Ephraim, ale nie zrobiła tego. Ciekawość - czy może coś bardziej złożonego - wzięła górę nad delikatnością i Charlotte wiedziała już, że zmierza do Treasure Trove. Był to sklepik o wąskiej witrynie, z farbą łuszczącą się na ramie okiennej, wciśnięty między zakład fotograficzny a antykwariat z książkami. Gotyckie litery, którymi wypisano nad wejściem nazwę, pasowały stylem do wizytówki, którą pokazał jej Hyslop. Z boku znajdowały się oddzielne drzwi z dzwonkiem opatrzonym napisem MIESZKANIE. Nie oświetlone wnętrze sklepu kontrastowało z jasnym dniem na zewnątrz. Nie było wywieszki informującej o godzinach otwarcia, i Charlotte, która spodziewała się, że ktoś będzie zastępował właściciela, poczuła się trochę zawiedziona. Podeszła bliżej, osłoniła oczy dłonią i zajrzała przez okno. Z mroku wyłoniło się kilka półek na książki i kredensów. Dostrzegła parę olejnych obrazów, wiszących wyrobów z mosiądzu, sosnową komodę, a w głębi duże lustro. Po chwili w wysokiej narożnej szafce zauważyła inkrustację z Tunbridge. Te drobiazgi - własna kolekcja Fairfaxa, o ile faktycznie do niego należała - bynajmniej nie wyglądały okazale. Charlotte pomyślała, że może to tłumaczy... Nagle kątem oka dostrzegła w dużym lustrze jakieś poruszenie tuż za sobą. Spojrzawszy w lustro, zobaczyła mężczyznę, który stał niemal tuż za jej plecami i zaglądał do 41 sklepu. Średniego wzrostu, szczupły, łysiejący, miał na sobie brązowy, nieco wygnieciony garnitur i okulary w złotej oprawce, na której błysnęło słońce. Gdyby nie wyraz twarzy, wzięłaby go za rozczarowanego klienta. Na twarzy nieznajomego malowała się niemal udręka. Kiedy wpatrywała się w jego odbicie, nie poruszył się, a tylko patrzył szklanym wzrokiem, najwyraźniej pochłonięty widokiem lub własnymi myślami. Charlotte odwróciła się z uśmiechem. - Obawiam się, że jest zamknięte - powiedziała. Początkowo nie zareagował. Później, jak gdyby jej słowa dopiero do niego dotarły, spojrzał na Charlotte i otworzył usta, ale się nie odezwał. - Zamknięte - powtórzyła. Nadal milczał. Nagle odwrócił się na pięcie i ruszył High Street niepotrzebnie szybkim krokiem, niemal tak, jakby chciał puścić się biegiem. Derek dotarł do pubu "George & Dragon" w kilka minut po otwarciu. Znano go tam jako stałego, choć nie regularnego klienta, ale był zbyt roztargniony, by na powitanie barmanki odpowiedzieć czymś więcej niż tylko sztywnym uśmiechem. Zabrał piwo do ogródka, usiadł przy stoliku i pociągnął kilka dużych łyków. Z reguły nie pił dużo, ale tej nocy zamierzał złamać tę zasadę. Przede wszystkim, mówił sobie, musi przestać zachowywać się jak przestępca, którym jego brat być może wcale nie jest. Dzięki temu, że Colin używa nazwiska Fairfax-Va-ne, nikt raczej się nie domyśli, że Derek jest spokrewniony z właścicielem Treasure Trove. Oczywiście w sądzie i doniesieniach prasowych będzie się wymieniać prawdziwe nazwisko Colina, ale do tego czasu Derekowi nic nie grozi. Myśl, że niżsi rangą pracownicy Fithyan już prowadzą przeciwko niemu szeptaną kampanię, była absurdalna. Ale 42 przypuszczenie, że w przyszłości mogliby ją rozpocząć, wcale absurdalne nie było. Upił piwa, potrząsając głową na myśl o tym, co tamta młoda kobieta przed Treasure Trove mogła pomyśleć o jego zachowaniu. W ogóle nie powinien był tam chodzić; nie miał pojęcia, dlaczego to zrobił. Ona w końcu była tylko uprzejma. Sklął Colina w duchu. Cóż za dziwna rzecz, to braterstwo. Nie łączyło ich nic z wyjątkiem coraz odleglejszej przeszłości. Nawet się nie lubili. Mimo to byli związani czymś silniejszym niż miłość czy przyjaźń, czymś nieodpartym i niemożliwym do rozwiązania. Derek tego nie pojmował, ale wiedział, że nie zdoła przezwyciężyć. Jutro, niechętnie, stanie po stronie brata. VI Po powrocie do domu Maurycy powiadomił telefonicznie Charlotte o tym, czego dowiedział się od inspektora Hyslo-pa: że Colin Fairfax został oskarżony i jutro rano stanie przed sądem w Hastings. Posiedzenie będzie krótkie; sprawa zostanie odłożona na późniejszy termin. Może zapaść jedynie decyzja o tym, czy Fairfax zostanie zatrzymany w areszcie - na co miał nadzieję Hyslop - czy wyjdzie za kaucją. Dlatego też Maurycy postanowił nie iść na rozprawę, czując, że dwudniowa nieobecność w Ladram Avionics w zupełności wystarczy. Charlotte podjęła jednak inną decyzję. Chciała zobaczyć człowieka odpowiedzialnego za śmierć Beatrix. W ten sposób miała nadzieję zaspokoić ciekawość, której nie zaspokoiło zaglądanie przez okno Treasure Trove. Poranek zastał ją w ponurym holu sądu w Hastings, pośród tłumu zaniepokojonych petentów i znękanych prawników. Nigdzie nie widziała śladu Hyslopa, a kiedy zbliżyła się dziesiąta trzydzieści, postanowiła wejść na salę rozpraw. Małe, nowoczesne, duszne wnętrze, pełne laminowanego drewna i pokrytego plastikiem metalu, w którym trudno było dostrzec majestat prawa. Kilku sędziów zajęło już miejsca, w pierwszym rzędzie Charlotte ujrzała dwóch mężczyzn pogrążonych w ożywionej, prowadzonej szeptem rozmowie. 44 Jeden był niski, krągły, w trzyczęściowym garniturze, z kroplami potu na wysokim czole. Drugi, wyższy i szczuplejszy, siedział odwrócony plecami, toteż Charlotte nie widziała je-| go twarzy. Pomyślała, że to pewnie adwokaci. -Asystent oskarżyciela powiedział mi właśnie, że stanowczo będzie się sprzeciwiał zwolnieniu za kaucją, panie Fair-fax - powiedział Albion Dredge. - Czyli zmarnowałem czas, przychodząc tutaj, tak? - spytał Derek. ., / - Wcale nie. Wcale nie. Zawsze jest szansa. - Jak duża szansa? •' - Wobec powagi zarzutów, a także faktu, że pański brat był już karany, niewielka. Derek westchnął. Nie chciał widzieć Colina za kratami, ale przynajmniej przestałby się niepokoić kaucją, którą mu siałby zebrać. • ?; ' ,- - Kiedy dojdzie do procesu? - Za około sześć miesięcy. - Sześć miesięcy? - Co najmniej. Sądy pękają dzisiaj w szwach. Istnieje oczywiście możliwość, że prokurator zrezygnuje z oskarże nia o współudział. Wie, że jest to najsłabszy punkt oskarże nia, a jednocześnie najpoważniejszy. Taka zresztą jest in tencja prokuratora. ? • < ^ ' i - Co pan chce przez to powiedzieć? Dredge jeszcze bardziej ściszył głos. - Tylko między nami, panie Fairfax; myślę, że policja dodała oskarżenie o współudział w morderstwie, żeby wywrzeć nacisk na pańskiego brata. Gdyby powiedział, kto sprzedał mu inkrustację z Tunbridge, mogliby zrezygnować z tego punktu. Mogłoby to też zmienić kwestię kaucji. ;' •••>: - Ale Colin zaprzecza, jakoby kupił te rzeczy? - -Właśnie. - 45 - Chce pan powiedzieć, że musiałby się przyznać do innych zarzutów? - W każdym razie do handlowania kradzionymi przedmiotami. - Na co nie jest przygotowany? -Nie, jeszcze nie. - - Rozumiem, panie Dredge. Dziękuję za naświetlenie mi sytuacji. - Derek wstał i odwrócił się, by zająć swoje miejsce w rzędzie z tyłu. Jego wzrok napotkał oczy siedzącej o trzy rzędy z tyłu kobiety, której wcześniej tam nie było. Derek oblał się rumieńcem i odwrócił głowę. To była kobieta, którą spotkał przed Treasure Trove zeszłego popołudnia. Tym razem nie mógł odejść. Kto to jest? Po co tu przyszedł? Charlotte właśnie zaczęła obracać w głowie te pytania, kiedy ogólne poruszenie zasygnalizowało początek rozprawy. Ludzie szybko zajmowali miejsca przy stołach na przedzie sali. Hyslop, który wszedł wraz z grupą spóźnialskich, pozdrowił Charlotte skinieniem głowy. Woźny nakazał wszystkim wstać, po czym weszło trzech sędziów. Z mniejszym namaszczeniem, niż oczekiwała Charlotte, ogłoszono początek rozprawy. Policjant wprowadził podsąd-nego bocznymi drzwiami i doprowadził do ławy oskarżonych. Fairfax-Vane stał z rękami opartymi na barierce, nie więcej niż siedem metrów od Charlotte. Ponieważ skupił uwagę na sędziach, nie musiała się obawiać, że zauważy, jak ona mu się przygląda. Był wysoki, masywnej budowy, z czerwoną, nieco opuchniętą twarzą, o zbyt długich brązowych włosach siwiejących na skroniach i przerzedzonych na czubku głowy. Miał na sobie ciemnoniebieski blezer, beżowe spodnie i koszulę w prążki, napiętą na wydatnym brzuchu. Z kieszeni na piersi blezera wykwitała czerwona chustka, a na małym palcu lewej dłoni lśnił zbyt duży sygnet. Charlotte nie spo- 46 dziewala się, że polubi tego człowieka. Przeciwnie, oczekiwała, że poczuje do niego odrazę, co w pewnej mierze się sprawdziło. Zaniedbany lowelas, wygadany oszust, któremu kończył się czas i szczęście; postarzał się i stoczył tak dalece, że zorganizował tę obmierzłą zbrodnię. Tak o nim myślała. Mgliście zdawała sobie sprawę, że żałuje, iż nie okazał się młodszy i bardziej ujmujący. Wolałaby, żeby lepiej nadawał się na obiekt pogardy. Nagle przyłapała się na tym, że przestała śledzić przebieg rozprawy. Odczytano akt oskarżenia, a podsądny podał pełne nazwisko: Colłn Neville Fairfax. Nie zapytano go jednak, czy przyznaje się do winy, co zaskoczyło Charlotte. Podobnie zresztą jak szybkość, z jaką sędziowie zdawali się zmierzać ku zakończeniu rozprawy. - Wyznaczamy termin pełnych przesłuchań za miesiąc -oświadczył przewodniczący. - Czy są jakieś sprzeciwy? - Nie było żadnych. Przewodniczący nachylił się, by skonsultować się ze swoim sekretarzem. - Czy data dwudziestego czwartego lipca odpowiada wszystkim stronom? -Kilka głów kiwnęło potakująco. - Dobrze, a zatem dwudziesty czwarty lipca. Panie Dredge, pan występuje w imieniu oskarżonego? - Tak, sir. - Kiedy doradca prawny Fairfaxa wstał, Charlotte rozpoznała w nim człowieka, z którym wcześniej rozmawiał tajemniczy mężczyzna spod Treasure Trove. - Mój klient zamierza zakwestionować wszystkie zarzuty, dlatego też pragnie wystąpić o zwolnienie za kaucją. - Panie Metcalfe? - Przewodniczący unosząc brwi zwrócił się do prokuratora. - Sprzeciwiamy się zwolnieniu za kaucją, sir. To są bardzo poważne zarzuty. Policja twierdzi, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż oskarżony nie stawi się na procesie. W związku z tym chciałbym zwrócić uwagę na to, że był już wcześniej karany; szczegóły panu przedstawiłem. 47 - A tak. - Przewodniczący spojrzał na leżące przed nim dokumenty. - Panie Dredge? - Chciałbym wskazać, że przed tamtą rozprawą mój klient został zwolniony za kaucją, a później zastosował się do wszelkich nałożonych na niego warunków. - Istotnie. - Przewodniczący podrapał się w nos, po czym zapytał: - Czy sam oskarżony ma podjąć zobowiązanie, panie Dredge? - Nie, sir. Brat oskarżonego, pan Derek Fairfax, jest gotów za niego poręczyć. - Czy pan Derek Fairfax jest obecny? - Tak jest, sir. - Dredge odwrócił się i wskazał siedzącego za nim mężczyznę, który uniósł się w odpowiedzi. I tak Char-lotte odkryła wreszcie, kim jest: bratem Colina Fairfaxa. - Rozumiem - powiedział przewodniczący. - Myślę, że zrobimy małą przerwę. - Po tych słowach on i jego dwaj koledzy wstali i wyszli. Pod nieobecność sędziów w sali rozległy się przyrtszone rozmowy. Dredge podszedł do ławy oskarżonych i zaczął szeptać z klientem. ! ,uriax im pr/yłur/ył si(,> do nich, ale patrzył w ich stronę, a raz zdawało się, że zerknie ^ Charlotte. Jednak nie zrobił tego. , Sędziowie wrócili na salę. Kiedy ucichły szurania i chrząknięcia, przewodniczący ogłosił: - Z uwagi na charakter i powagę zarzutów postanowiliśmy odrzucić wniosek o zwolnienie za kaucją. - Popatrzył na oskarżonego. - Panie Fairfax, zostaje pan odesłany do aresztu i stanie pan przed nami ponownie dwudziestego czwartego lipca. Do tego czasu sprawa zostaje odroczona. Kiedy przewodniczący ogłaszał, że odrzucono wniosek o zwolnienie za kaucją, Derek patrzył na twarz Colina i wiedział dokładnie, co oznacza ten grymas zawodu. Był to wyraz twarzy, z którym brat witał przeciwności losu od 48 dzieciństwa - pełne rezygnacji uznanie faktu, że, bez jego winy, plany spaliły na panewce. To, co później nastąpiło, także było charakterystyczne. Colin uniósł brwi, wydął policzki i powoli pokręcił głową. Policjant, który wprowadził Colina na salę, dotknął jego łokcia i Fairfax wyszedł z ławy oskarżonych. W ostatniej chwili, przed wyjściem bocznymi drzwiami, spojrzał na Dereka i mrugnął. Derek był w stanie tylko słabo podnieść dłoń. Po wyjściu Colina pozostał na miejscu, czekając, aż sala opustoszeje. Dredge rozmawiał chwilę z oskarżycielem. Kiedy skończyli, dał znak Derekowi, żeby do niego podszedł, po czym razem powoli wyszli z sali. - Tak jak się obawiałem, panie Fairfax, recydywa działa na niekorzyść pańskiego brata. - Zrobił pan wszystko, co w pana mocy, panie Dredge. Gdzie będzie przebywał Colin? - W więzieniu w Lewes. . ;, : i^ ..->• - Czy wolno mi będzie go odwiedzić? - Oczywiście. Poczekałbym z tym jednak parę dni. Niech się oswoi z nowym miejscem. Derek podejrzewał, że najtrudniejsza do zniesienia okaże się dla brata wszelkiego rodzaju abstynencja. Alkohol, jedzenie, rozmowy i kobiety. Pomimo reputacji donżuana, jaką cieszył się Colin, prawdopodobnie to była właściwa kolejność. Derek musiał przyznać, że ostatnim razem po wyjściu z więzienia Colin wyglądał lepiej i zdrowiej, niż kiedy tam wchodził. Teraz jednak był starszy, mniej wytrzymały, gorzej znosił niewygodę, nie był już tym człowiekiem, co dawniej. - Czy z tego, co mówił pan wcześniej, panie Dredge, mam rozumieć, że będzie pan go nakłaniał do przyznania się do winy, przynajmniej do paserstwa? - Z pewnością wyjaśnię, jakie konsekwencje mu grożą, gdyby tego nie zrobił. 49 - Jakież to konsekwencje? - Poważne. Prokurator jest w stanie wykazać, że pański brat wiedział, skąd pochodziły inkrustowane wyroby, a zatem może dowieść, że musiał wiedzieć, iż zostały skradzione. Współpraca ze złodziejem jest sprawą dyskusyjną, ale nie fakt, że pański brat wiedział, iż ma do czynienia ze złodziejem. - To znaczy, że Colin nie ma nic na swoją obronę? - Z wyjątkiem twierdzenia, że przedmioty zostały podrzucone, ale żadna ława przysięgłych tego nie kupi. Sędziowie nie lubią matactw; w takich wypadkach wyroki bywają surowe. - O jakim wyroku mówimy? - Kara za paserstwo wynosi do czternastu lat więzienia. Za czternaście lat Colin i świat znaleźliby się w nowym tysiącleciu. Derekowi okres ten wydał się nagle niewyobrażalnie długi. - Co z innymi zarzutami? - spytał cicho. - Za planowanie włamania przewiduje się taką samą maksymalną karę. - A za współudział w morderstwie? - Mało prawdopodobne, by ten zarzut się utrzymał. : - Jeśli jednak tak się stanie? - Kara jest taka sama jak za morderstwo. Dożywocie. - Po krótkiej rozmowie z Hyslopem na schodach sądu, Char-lotte ruszyła do samochodu, zastanawiając się, dlaczego czuje się taka zawiedziona, dlaczego nie może się zdobyć na większe oburzenie w imieniu Beatrix. Colin Fairfax oczywiście jej nie zamordował, ale był odpowiedzialny za tę śmierć. To nie ulegało wątpliwości. Dlaczego więc Charlotte nie potrafi go nienawidzić tak, jak powinna? Wsiadła do samochodu i opuściła szybę. Ptaki śpiewały w krzewach, a gdzieś w oddali grało radio. Beatrix, o ironio, 50 oczywiście wybaczyłaby Fairfaxowi. Charlotte wyobraziła sobie, że słyszy jej słowa: "Ten człowiek najwyraźniej nie chciał wyrządzić mi krzywdy. Gdybym wiedziała, jak bardzo pragnął inkrustacjl z Tunbridge, dałabym mu te rzeczy". Charlotte w zamyśleniu potrząsnęła głową i wsunęła kluczyk do stacyjki. W tym momencie zza węgła wyszedł jakiś przechodzień i ruszył w jej stronę. Był to Derek Fairfax; zgarbiony, ze zmarszczonym czołem, szperał w kieszeni marynarki. Nie spojrzał w jej kierunku i Charlotte początkowo sądziła, że jej nie zauważy. Okazało się jednak, że zaparkował samochód tuż obok niej. Kiedy wszedł w wąską przestrzeń między pojazdami, podniósł wzrok i zauważył ją. Przez chwilę zdawało się, że się uśmiechnie, ale grymas niepokoju nie opuszczał jego twarzy. Charlotte zastanawiała się, czy Derek wie, kim ona jest. Jeśli tak, za wszelką cenę musiała uniknąć rozmowy z tym człowiekiem. Nie było czasu na zastanawianie się dlaczego, musiała po prostu posłuchać głosu instynktu. Uruchomiła silnik i spostrzegła, jak Fairfax cofa się zdziwiony. Zbyt gwałtownie dodawszy gazu, ruszyła z piskiem opon, zwolniła i skręciła ku wyjazdowi z parkingu, wciąż opierając się pokusie zerknięcia we wsteczne lusterko. Według Dredge'a, kobietą, którą zauważyli, kiedy rozmawiała z inspektorem Hyslopem, .była Charlotte Ladram, bratanica Beatrix Abberley. To ona zidentyfikowała inkrustowane przedmioty znalezione w sklepie Colina. W ten sposób wyjaśniło się, czemu Derek widział ją zarówno przed Treasure Trove, jak i w sądzie w Hastings. Nie mógł oczywiście wiedzieć, o czym myślała, zaglądając do mrocznego wnętrza sklepu czy wpatrując się w Colina. Gdyby mieli okazję do rozmowy, naturalnie złożyłby jej kondolen-cje. Nie mógł jednak ofiarować jej nic poza tym, więc może lepiej się stało, że nie rozmawiali. 51 Takie myśli zaprzątały umysł Dereka, kiedy podniósł wzrok i ujrzał ją, siedzącą za kierownicą samochodu zaparkowanego obok jego wozu. Ich oczy spotkały się na chwilę. Zawahał się, nie mając pewności, co zrobić. Nonsensem byłoby ignorować się nawzajem. Ostatecznie wiedziała już, kim on jest. Dalsze udawanie nie miało sensu, a jednak... Nagle zapaliła silnik, ruszyła z piskiem opon, na moment zwolniła, po czym skręciła w stronę wyjazdu z parkingu. Derek przywarł do boku swego samochodu, świadom, że o mały włos go nie potrąciła, tak bardzo się spieszyła, żeby przed nim uciec. Uciec przed nim. O to właśnie chodziło. W tym wyrażała się pogarda, którą żywiła do Dereka z powodu jego brata. Nie mogła się nawet zdobyć na rozmowę z nim. VII Derek uznał, że branie kolejnego wolnego dnia w tym tygodniu nie byłoby rozsądne. Czwartkowe wydanie lokalnej gazety zamieściło doniesienie o rozprawie Colina, ale nawet jeśli ktokolwiek z Fithyan & Co. wiedział, że byli spokrewnieni - a Derek nie wątpił, że niektórzy wiedzą - nie skomentowali tego ani słowem. W sobotnie popołudnie pojechał do Lewes, gdzie zameldował się przy bramie więziennej, wraz z gromadą żon, dziewczyn i dzieci. Po długim oczekiwaniu wpuszczono go do dużego pomieszczenia o nagich ścianach, zastawionego rzędami stołów i krzeseł. Przy stołach siedzieli podnieceni, zawstydzeni lub obojętni mężowie, chłopcy i ojcowie, wszyscy podobni do siebie w szaroniebieskich więziennych strojach. Była to pierwsza tego rodzaju wizyta Dereka. Ostatnim razem Colin został zwolniony za kaucją, a podczas późniejszego pobytu w więzieniu prosił, by zostawiono go w spokoju. Derek spełnił tę prośbę z ochotą. Teraz jednak musieli się spotkać. Musieli omówić pewne sprawy, a to było jedyne miejsce, w którym mogli porozmawiać. Colin siedział w głębi sali, patrząc pustym wzrokiem w przestrzeń. Nie zauważył Dereka aż do ostatniej chwili, potem drgnął gwałtownie, zaczął wstawać, ale rozmyślił się i opadł z westchnieniem na krzesło. 53 - Cześć, Derek. Miło, że przyszedłeś - uśmiechnął się słabo. - Cześć, Colin. Jak się masz? - Siadając, Derek przyjrzał się bratu i nagle pożałował, że o to zapytał. Pytanie było zdawkowe, ale w tej sytuacji świadczyło o zwykłym braku wrażliwości. - Cudownie - odparł Colin. - To miejsce jest jak kurort, tylko, cholera, tańsze. - Przykro mi, że... hm... odmówili ci kaucji. - Nie zalewaj. Poczułeś ulgę. Ja poczułbym ulgę, gdybym był na twoim miejscu. Derek zaśmiał się nerwowo i rozejrzał po sali. Przy innych stołach więźniowie i odwiedzający próbowali udawać, że się rozumieją, a ponury strażnik chodził za ich plecami, rzucając znudzone spojrzenia na zegar ścienny. - W każdym razie dzięki, że próbowałeś - powiedział Co lin. - Może tego nie okazuję, ale jestem ci wdzięczny. * - Drobiazg... - Derek nachylił się do przodu, postanawiając, że nie będzie owijał w bawełnę. - Dredge uważa, że powinieneś się przyznać do zarzutu paserstwa. - Dredge to stara baba. -Jest twoim doradcą, Colin. Twoje dobro leży mu na sercu. - Być może. Nic mi o tym nie wiadomo. Zaangażowałem go, kiedy brałem w dzierżawę Treasure Trove, a on miał z tym sporo kłopotów. - To dlaczego zwróciłeś się do niego tym razem? - Bo był jedynym doradcą, jaki mi przyszedł do głowy, kiedy policjanci powiedzieli mi, że mogę do kogoś zadzwonić. Teraz widzę, że uważa mnie za winnego, podobnie jak tamci. Pytanie brzmi, co ty myślisz. Derek? Derek wziął głęboki wdech. - To ty mi powiedz. - Co masz na myśli? 54 - Ostatnim razem też się wszystkiego wyparłeś. ; - No więc? - Ale to nie była prawda, co? Siedziałeś w tym po szyję. Colin zmarszczył brwi, chciał coś powiedzieć, potem zmienił zdanie i uśmiechnął się szeroko. - Masz rację. Skłamałem. Taki mam zwyczaj. Akurat ty powinieneś o tym wiedzieć. - Istotnie. - Ale tym razem nie kłamię. - Skąd mam to wiedzieć? - Ponieważ mnie znasz. Jestem kłamcą, trochę łobuzem i gorszym bratem, niż na to zasługujesz. Ale nie jestem głupcem. Nigdy nie byłem. Zgadza się? - Zgadza. - Czy w takim razie zostawiałbym wizytówkę w domu, do którego zamierzałbym się włamać? To dość wyraźna poszlaka, nie sądzisz? - Z tego, co mówi Dredge, policja uważa, że nie włamałeś się osobiście. - Wiem. Myślą, że wynająłem jakiegoś młodego oprycha. Albo dogadałem się co do ceny za inkrustację z Tunbridge z kimś, o kim wiedziałem, że to zrobi. Tak czy inaczej, uważają, że ja za tym stoję. Dali mi jednak jasno do zrozumienia, że zrezygnują z oskarżenia o współudział w morderstwie, jeśli wskażę wspólnika. Zdaniem Dredge'a w ten sposób mógłbym się też wykręcić z zarzutu o planowanie włamania. Gdyby przyskrzynili kogoś odpowiedzialnego za włamanie i morderstwo, dostałbym najwyżej pięć lat. - Ale nie chcesz tego zrobić? - Nie mogę tego zrobić, bo nie miałem wspólnika. Czy naprawdę wyobrażasz sobie, że siedziałbym cicho, żeby kryć kogoś, kto rozwalił głowę staruszce? W życiu. A już na pewno nie w sytuacji, kiedy policja daje mi szansę oczyszczenia się z zarzutów. 55 - Czyli te rzeczy naprawdę ci podrzucono? - Posłuchaj: o wszystkim dowiedziałem się w poniedziałek o siódmej rano, kiedy policjanci zaczęli walić w moje drzwi, wymachując nakazem rewizji. Nie ucieszył mnie ich widok, ale wpuściłem ich do sklepu bez niepokoju, bo wiedziałem, że jest czysty. Kiedy zobaczyłem inkrustację z Timbrłdge w tekturowym pudle na stole na zapleczu, po prostu zdębiałem. - Jak myślisz, w jaki sposób te rzeczy tam się znalazły? - Ktoś musiał się włamać w nocy i je podrzucić. Wybito jedną z szyb w oknie obok tylnych drzwi. Poza tym zostawiłem klucz w zamku. Taki już Jestem niedbały. Derek nie wątpił w niedbalstwo brata, ale wiedział, że policjanci będą mieli inny pogląd na tę sprawę. Wybicie okna uznaliby za nieporadną próbę zatarcia śladów. - Nic nie słyszałeś tamtej nocy? - Ani szmeru. Ale ożłopałem się whisky; trzeba było bomby, żeby mnie obudzić. To mi przypomina... - Nachylił się do brata. - Nie piłem od tamtego czasu. Pewnie nie przyszło ci na myśl, żeby przeszmuglować tu flaszkę, co? - Nie, jasne, że nie. - Szkoda - skrzywił się Colin. - Chociaż nie ma w tym nic dziwnego. Zawsze miałeś zbyt wiele szacunku dla prawa. - Gdybyś miał go tyle samo, nie siedzielibyśmy tu teraz, prawda? - Może i nie. - Colin posłał bratu wymuszony uśmiech. -Zawrzyjmy pokój. Kiedy wprowadziłem gliniarzy do sklepu, tylne drzwi zastałem zamknięte, a klucz tkwił w zamku. Włamywacz mógł to bez trudu zrobić po wyjściu, sięgając przez wybitą szybę. Ale policjantów to nie interesowało. Mieli inkrustację z Tunbridge i mieli mnie. Byli zadowoleni. Dokładnie tak, jak zaplanowano. - Kto tak zaplanował? 56 - Nie wiem. W tym właśnie sęk. Nikt nie nienawidzi mnie aż tak mocno, żeby zadać sobie tyle trudu. Przyznaję, że przetrąciłem kilka nosów, ale nie do tego stopnia, a poza tym, gdyby rzeczywiście chcieli mi dosunąć, po co mieliby robić tę całą szopkę? - No? - Po błysku w oczach brata Derek poznał, że Colin znał odpowiedź. - Przemyślałem to wszystko krok po kroku. Wierz mi, że w ostatnim tygodniu miałem mnóstwo czasu. Doszedłem do wniosku, że to nie o mnie w tym wszystkim chodzi. Ja jestem tylko kozłem ofiarnym, podejrzanym handlarzem antyków, który bierze na siebie winę... - Co ty właściwie chcesz powiedzieć? - Chcę powiedzieć, że policja patrzy na to ze złej strony. Widzą włamanie jako cel, a morderstwo jako skutek. Według mnie, morderstwo stanowiło cel. Skradziona inkrusta-cja z Tunbridge i ja to tylko kamuflaż. Przez sekundę Derek poważnie zastanawiał się nad tą możliwością. W końcu sceptycyzm wziął górę. - Czy nie wyciągasz zbyt daleko idących wniosków, Colin? - Posłuchaj, co się stało. Potem mi powiesz, czy to zbyt daleko idące wnioski, czy nie. - Dobra, słucham. - Jakieś sześć tygodni temu zadzwoniła do mnie kobieta, która przedstawiła się jako Beatrix Abberley. Powiedziała, że ma trochę inkrustacji z Tunbridge, którą chciałaby wycenić z myślą o sprzedaży. Umówiliśmy się, że wpadnę za kilka dni i rzucę okiem na te rzeczy. Podała mi adres: Jack-daw Cottage przy Watchbell Street w Rye. Kiedy ją spytałem, jak się o mnie dowiedziała, powiedziała, że ma krewnych w Tunbridge Wells i często tam bywa. Widziała moją kolekcję inkrustacji z Tunbridge na wystawie i zapamiętała nazwę sklepu. Pojechałem do Rye. Powiedziała mi dokład- 57 nie, o której godzinie mam przyjechać: w środę, dwudzie-stego maja o dziesiątej trzydzieści. Przyjechałem punktualnie, co do minuty. Drzwi otworzyła gospodyni. Powiedziała, że nic nie wie o tym, że miałem przyjść, ale wprowadziła mnie do salonu i poszła po pannę Abberley. Oglądałem właśnie inkrustację z Tunbridge, kiedy weszła starsza pani. Na jej widok od razu zrozumiałem, że coś jest nie tak. Kobieta, która do mnie zadzwoniła, była znacznie młodsza i mówiła jakby z lekkim akcentem amerykańskim albo udawała. W każdym razie panna Abberley była najprawdziwszą angielską starą panną. Stanowczo twierdziła, że do mnie nie dzwoniła. Nie wątpiłem, że mówi prawdę, ale co miałem zrobić? Powiedzieć, że to wszystko jakaś okropna pomyłka? Pomyślałem, że skoro już tam jestem, najlepiej będzie nadrabiać bezczelnością. Panna Abberley miała ładną kolekcję inkrustacji z Tunbridge, bardzo ładną. Próbowałem się targować, ale nie okazała za grosz zainteresowania. Postanowiłem więc spływać. Zostawiłem jej wizytówkę, na wypadek gdyby zmieniła zdanie, przeprosiłem i wyszedłem. Co się tyczy telefonu, uznałem go za nieporozumienie. Może źle usłyszałem nazwisko albo adres, albo jedno i drugiie. Oczywiście wiedziałem, że nic takiego nie zaszło, ale wszelkie domysły prowadziły donikąd. Zapomniałem o całej sprawie. - Do czasu, kiedy policja zapukała do twoich drzwi? - - Niezupełnie. W tym miejscu cała historia robi się jeszcze dziwniejsza. Jakiś tydzień później zadzwoniła do mnie panna Abberley, prawdziwa panna Abberley. Przez chwilę myślałem, że może przyjęła moją ofertę, ale nic podobnego. Chciała tylko wiedzieć, dlaczego ją odwiedziłem. Cóż, wyjaśniłem to już wcześniej. Ale ona chciała usłyszeć więcej: wszystko, co mogłem sobie przypomnieć o pierwszym telefonie. Pytała o głos tamtej kobiety, o każdy szczegół. - - Uwierzyła ci? - 58 - Tak. Dziwne, co? Opowiedziałem jej historyjkę, którą równie dobrze mogłem wymyślić jako pretekst, by wejść do jej domu. Tak się jednak złożyło, że mówiłem prawdę, a ona uwierzyła. Kiedy przyszedłem do jej domu, najwyraźniej nie wierzyła, ale potem tak. - Skąd ta zmiana? - Nie mówiła. Podziękowała mi tylko za informację i odłożyła słuchawkę. Tyle o niej słyszałem, czy spodziewałem się usłyszeć. Aż do poniedziałku. - Czy powiedziałeś o tym policji? - Pewnie. Ale mogłem to sobie darować. Mieli rozwiązanie. Mieli podejrzanego. Żadne moje zapewnienia nie mogły ich przekonać. - To zrozumiałe. - Być może. Tylko że to nie oni potrzebują twojego zrozumienia ale ja. Derek odwrócił na chwilę wzrok. Niemal wszystko, co wiedział o bracie, przemawiało za tym, by mu nie wierzyć. Wszystko z wyjątkiem faktu, że Colin nigdy nie wpakowałby się tak głupio, jak sugerowała policja. Przedstawiona przez brata wersja wydarzeń brzmiała sensowniej niż wszystko, co Derek dotąd usłyszał, przez co była tym bardziej niepokojąca. - Zrobiłbyś coś dla mnie? - spytał Colin. - Mianowicie? - Skontaktuj się z rodziną Beatrix Abberley. Spróbuj ich przekonać, że mówię prawdę. Musi im zależeć na złapaniu prawdziwego mordercy równie mocno, jak mnie. Muszą znać jego motyw, nawet jeśli w tej chwili nie zdają sobie z tego sprawy. Derek pomyślał o Charlotte Ladram, wyjeżdżającej z piskiem opon z parkingu w Hastlngs. - Wydaje mi się, że nie życzyliby sobie takiego kontaktu. - Potrafisz ich zjednać, wiem, że potrafisz. Dyplomacja zawsze była twoją mocną stroną. 59 - Nie jestem taki pewien. Czy w zeszłym roku nie dyskutowałeś z nimi o cenie jakichś mebli? Policja twierdzi, że właśnie wtedy usłyszałeś o inkrustacji z Tunbridge. - Mylą się. Ja o tym wszystkim zapomniałem. Nie wiedziałem, że kobieta, od której kupiłem meble, była spokrewniona z panną Abberley. Dowiedziałem się o tym dopiero od policjantów. - Może i tak. Jednak rodzina sądzi inaczej i z pewnością będzie do ciebie uprzedzona. Colin oparł się na krześle, przez chwilę wpatrywał się w Dereka z natężeniem, w końcu powiedział: - Nie lekceważę trudności. Proszę cię tylko, żebyś spróbował. - Dobrze, zobaczę, co się da zrobić. Może się jednak okazać, że niewiele. - Cokolwiek jest lepsze niż nic, a w tej chwili nie mam właśnie nic. Jest jeszcze druga sprawa. - Colin sięgnął do kieszeni, wyjął skrawek papieru i posunął go po stole do brata. Na .skrawku wypisano ołówkiem drukowanymi literami: E.A.MCKTTRICK, BIOGRAFIA KRYTYCZNA TRISTRAMA ABBERLEYA. -Co to jest? - Beatrix Abberley była siostrą poety Tristrama Abber-leya. Słyszałeś o nim? - Niewiele. - Dzięki uprzejmości więziennej biblioteki czytam teraz jego poezje zebrane. - Ty? Czytasz wiersze? - Nie mam tu zbyt wiele do roboty, prawda? Oskarżenie o współudział w zamordowaniu jego siostry w cudowny sposób wyostrzyło moją wrażliwość poetycką. Niestety, jego wiersze są dla mnie równie mało czytelne, co w czasach szkolnych. Za to biografia to inna sprawa. W bibliotece nie ma egzemplarza, ale bibliotekarz podał mi te dane. 60 - Chcesz, żebym ci kupił egzemplarz? - Nie. Chcę, żebyś kupił po egzemplarzu dla nas obu. W ten sposób dowiemy się czegoś o jego rodzinie, prawda? Zdobędziesz potrzebne informacje, może nawet poszlakę. A może zupełnie nic. Nie dowiemy się, dopóki nie spróbujemy, prawda? - Ten pomysł nie wydaje mi się zbyt obiecujący. - Innego nie mamy. Derek potrząsnął z powątpiewaniem głową i sięgnął po kartkę. W tym momencie Colin ścisnął dłoń brata. - Polegam na tobie. Wiesz o tym, prawda? -Tak. - Nie powiem, że jesteś mi to winien, bo bym skłamał. Ale do nikogo Innego nie mogę się zwrócić. Do nikogo. - Czy tym właśnie jestem? Ostatnią deską ratunku? - Chyba tak - odparł z uśmiechem Colin. - Czyż nie od tego są bracia? VIII Pogrzebowi Beatrix towarzyszyła chłodna powaga, charakterystyczna dla takich uroczystości. W letni dzień żałobnicy zebrali się w kościele świętej Marii w Rye na krótkie, ale treściwe nabożeństwo, po czym flotylla lśniących limuzyn przewiozła ich do krematorium w Hastings na zakończenie ceremonii. Pani Mentiply otwarcie płakała. Jedna lub dwie sąsiadki Beatrix ocierały łzy. Poza tym nikt więcej nie okazywał uczuć, co, w przekonaniu Charlotte, przypadłoby do gustu Beatrix. Lulu Harrington nie przyjechała, powiadomiwszy Charlotte, że nie czuje się na siłach. Rodzina stawiła się jednak w komplecie; dzień wcześniej Samantha przyjechała na lato z uniwersytetu w Nottingham, a wujek Jack zrobił wszystko, żeby wytrzeźwieć i doprowadzić się do porządku. Obserwując krewnych zebranych w kaplicy krematorium, Charlotte pomyślała, że tworzą typowo angielski amalgamat powściągliwości i obojętności. Wyłączywszy Maurycego i siebie, zdała sobie jednak sprawę, jak bardzo jest niesprawiedliwa w swoich ocenach. Dlaczego Urszula i Samantha miałyby okazywać więcej, niż w istocie czuły w związku ze śmiercią starej i nie zawsze sympatycznej kobiety? Nie ponosiły winy za sposób, w jaki umarła, a jawnie okazywana żałoba nie mogła tego zmienić. 62 Poza tym, grały wyznaczone im role z godną pochwały skrupulatnością. Urszula zajęła miejsce u boku Maurycego w ogrodzie, wymieniała uściski dłoni z żałobnikami i dziękowała im za przybycie. Jack powstrzymał się od opowiadania dowcipów. W nieobecnym wyrazie twarzy Samanthy bez trudu można się było dopatrzyć tłumionych emocji, tak ujmująco prezentowała się w czarnej sukni i kapeluszu. Po pogrzebie rodzina udała się do Ockham House na herbatę. Było jasne, że nikt nie wie, czy spotkaniu należy nadać ton smutku czy święta. Gdyby Beatrix umarła podczas snu, pewną pociechę stanowiłby jej wiek. W zaistniałej sytuacji jedna chwila przemocy rzuciła cień na całe pogodne życie. W każdym razie Charlotte przypuszczała, że życie Beatrix było pogodne, bo, prawdę mówiąc, nikt nie znał jej na tyle dobrze, by mieć co do tego pewność. Żartobliwy sposób bycia Jacka wreszcie się na coś przydał. To on ponaglił Charlotte, by podała whisky i dżin, o których wszyscy skrycie marzyli, i zaraz popłynęły rozmowy i wspomnienia. Kiedy rozwiała się sztywna atmosfera pogrzebu, znikła też konieczność funkcjonowania rodziny jako grupy. Jack zaanektował Samanthę, racząc ją pieprz-nymi historyjkami. Urszula wyszła na trawnik, by zapalić papierosa, Maurycy zaś uznał za konieczne powiadomić Charlotte ojej sytuacji spadkowej. - Myślę, że mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że wszystko uporządkowałem, Charlie. Nie było to zresztą trudne. Beatrix bardzo sprawnie prowadziła swoje sprawy. - Jestem pewna. - Pod wieloma względami była niezwykłą osobą. Będzie mi jej brakowało. - Wszystkim nam będzie jej brakowało. W salonie rozległ się perlisty śmiech Samanthy, a Maurycy się uśmiechnął. - Cóż, z pewnością tobie i mnie. - Spoważniał. - Jutro 63 lecę do Nowego Jorku. Życie... i interesy muszą toczyć się dalej. , ...,,, - Oczywiście. - Maurycy spędzał prawie pół życia w Stanach Zjednoczonych, w związku ze stałą ekspansją Ladram Avionics na rynku amerykańskim. - A jak... interesy? , - Czy to pytanie grzecznościowe, czy głos udziałowca? -Uśmiechnął się. - Zresztą, w obydwu wypadkach odpowiedź brzmi jednakowo: nigdy nie szły lepiej. - W obydwu wypadkach, cieszy mnie to. - To jednak oznacza, że będę cię musiał zostawić samą ze sprawą Jackdaw Cottage. - Zrobiłeś już więcej niż mogłam oczekiwać, Maurycy. Najwyższy czas, żebym wzięła sprawy w swoje ręce. | - Jak myślisz, co zrobisz z domem? Sprzedasz go? - Chyba tak. To znaczy... Skoro już o tym mowa, z tym domem powinnam zrobić to samo. - Owszem. Powtarzałem ci to wiele razy. Dostałabyś za niego ładną sumę. Mogłoby ci to pomóc... zacząć nowe życie, by tak rzec. - Wiem, masz rację. Ale wiedzieć i zrobić to dwie... -Urwała, uświadomiwszy sobie nagle, że mówi tylko ona. Rubaszny śmiech Jacka zamilkł. Chichot Samanthy ustał. Odwróciwszy się, Charlotte spostrzegła, że zarówno Jack, jak i Samantha patrzą w stronę otwartych oszklonych drzwi. Stała tam Urszula z nieznajomym mężczyzną u boku. Tego dnia, wczesnym popołudniem, Derek wyszedł z Rthy-an & Co., by obejść księgarnie w poszukiwaniu dwóch egzemplarzy książki "Biografia krytyczna Tristrama Abber-leya". Znalazł tylko jeden, a sprzedawca był zdziwiony jego prośbą o zamówienie drugiego egzemplarza, chociaż zapewnił, że nie powinno to zająć więcej niż parę tygodni. Siedząc w samochodzie, Derek rozpakował książkę i spojrzał na twarz patrzącą na niego z okładki. Zgodnie z tym, 64 co, stojąc w księgarni, przeczytał na odwrocie książki, Tristram Abberley zmarł na skutek ran odniesionych podczas hiszpańskiej wojny domowej. Dereka nie zdziwił więc wojskowy charakter zdjęcia, najwyraźniej zrobionego w Hiszpanii przed śmiercią poety. Był szczupłym, przystojnym mężczyzną w wieku około trzydziestu lat, z krótkimi, już rzednącymi włosami i gładko ogoloną twarzą o kanciastym podbródku. Miał na sobie źle dopasowany, zakurzony mundur; opierał się o zburzony, spalony słońcem mur. To wszystko nie miało jednak znaczenia. Nonszalancki sposób trzymania papierosa, wzgardliwe wygięcie brwi, niedbała poza - wszystko to świadczyło o silnej osobowości, o tym, że ten człowiek potrafi pokonać wszelkie przeciwności. Derek miał właśnie otworzyć książkę, kiedy spostrzegł nadchodzącego chodnikiem jednego ze swych klientów. Natychmiast poczuł, że nikt nie może go zobaczyć z tą książką, w tym czasie. Pospiesznie ukrył ją pod tablicą rozdzielczą, uruchomił silnik i ruszył. Na ulicach panował duży ruch. Było upalne popołudnie. Jadąc przez błonia ku Mount Ephraim, Derek myślał o Charlotte Ladram i o najlepszym sposobie zwrócenia się do niej. Wcześniej sprawdził jej adres w książce telefonicznej; mieszkała przy Manor Park, jednej z wielu cichych bocznych uliczek Tunbridge Wells, przy których stały otoczone drzewami wille. W książce telefonicznej figurowała pani M.Ladram. Może to jej matka? Jeśli tak, to chyba od niej w zeszłym roku Colłn kupił meble. Ale policjanci powiedzieli Colinowi, że pani Ladram nie żyje. Można to było bez trudu wytłumaczyć, ponieważ książka telefoniczna pochodziła sprzed dwóch lat. Istniała więc możliwość, że panna Ladram już tam nie mieszka. W tej sytuacji Derek musiałby poprosić o jej adres Dredge'a, czego wolałby uniknąć. Właśnie perspektywa konieczności tłumaczenia się przed Dredge'em przeważyła. Derek wiedział, że jeśli będzie się dłużej zastanawiał, w ogóle się nie zdecyduje. Skręcił w pierwszą ulicę w prawo, zatrzymał się, żeby spojrzeć na plan miasta, ruszył dalej i po kilku minutach dotarł do Ma-nor Park. Zostawiwszy samochód, ruszył piechotą, sprawdzając po drodze nazwy domów. Panowała tu taka cisza, że bał się nawet odchrząknąć, ale drzewa, które zasłaniały mu widok do większości ogrodów, zasłaniały też jego samego przed widokiem od wewnątrz. Ockham House objawił się Derekowł jako stateczne szczyty dachu za wysokim głogowym żywopłotem. Żwirowy podjazd skręcał za bramą wjazdową; Derek ruszył w stronę , domu, boleśnie świadomy chrzęstu, jaki wydają jego buty na żwirze. Minąwszy klomb rododendronów dotarł do obracanego kwiatami trawnika, nad którym, na niewielkim wznie-! sieniu, stał dom. Była to stiukowa willa o skromnych proporcjach, z wykuszami od frontu, wysokimi kominami i niewielką ilością architektonicznych ozdobników. Brak przepychu w dziwny sposób dodał Derekowi odwagi, więc przyspieszył kroku. Podszedłszy do drzwi frontowych, spostrzegł, że trawnik zakręca wokół domu. Tam, na słońcu, w wiklinowym fotelu, kobieta w ciemnej sukni paliła papierosa. Nie potrafił stwierdzić, czy go zauważyła ani czy jest to Charlotte La-dram, ale uznał, że zignorowanie jej byłoby niewłaściwe, więc ruszył ku niej wolnym krokiem przez trawnik. Kiedy się zbliżył, zobaczył, że suknia nie jest po prostu ciemna, ale czarna, podobnie jak pończochy oraz pantofle, które zrzuciła z nóg. Z całą pewnością nie była to Charlotte Ladram, ale kobieta wyższa, szczuplejsza, z modnie przyciętymi jasnymi włosami. Derek był też pewien, że go nie zauważyła, ponieważ miała zamknięte oczy. Opierała się na 66 krześle, rozkoszując się słońcem i każdym haustem dymu. Obok na trawie leżał czarny kapelusz z małym rondem. Właśnie kapelusz rozwiał resztki wątpliwości Dereka co do powodu, dla którego tak była ubrana. Już miał się odwrócić i odejść, kiedy otworzyła najpierw jedno oko, potem drugie i spojrzała na niego. - Dzień dobry. - Miała ochrypły głos i zwyczaj skracania samogłosek. - Z kim mam przyjemność? - Ja... przepraszam... Nazywam się... To znaczy, szukam Charlotte Ladram. - Charlie? - Uśmiechnęła się. - Nie mówiła nam o panu. Czy to nowa znajomość? - Nie. Ona nie... Czy jest w domu? " . ,.,. ,".".,_" - O tak. Jest w domu. - Cóż, to może nie jest właściwy moment... - Nie, nie. Można powiedzieć, że im więcej ludzi, tym weselej. Pokażę panu drogę. - Naprawdę nie ma... Ale już było za późno. Wstała, wsunęła stopy w pantofle i dała znak, żeby poszedł za nią do domu. Nie miał innego wyjścia, jak posłuchać, chociaż był już pewien, że przyszedł w najgorszym z możliwych momentów. Krótkie schody prowadziły z trawnika do oszklonych drzwi. Kobieta zatrzymała się w nich, czekając, aż ją dogoni. W pokoju za jej plecami ujrzał cztery osoby w czerni, które odwróciły się w jego stronę. To był Derek Fairfax. Charlotte poznała go i rozzłościła się, Co ten człowiek sobie wyobraża? Wizyta w takim momencie oznacza albo rażący brak wrażliwości albo zamierzony afront. Jeżeli sądzi, że w ten sposób pomoże bratu, to grubo się myli. - Masz gościa, Charlie - oznajmiła Urszula. - Obawiam się, że nie dosłyszałam nazwiska. : 67 - To twój przyjaciel? - szepnął Maurycy. ' - Nie. To Derek Fairfax, brat Colina Fairfaxa. - - Dobry Boże. Co... - Przepraszam. - Fairfax wszedł do pokoju. - Naprawdę przepraszam, że przeszkadzam. Nie miałem pojęcia... że pogrzeb... - Fairfax? - powtórzył Jack, marszcząc brwi. - Gdy nie tak się nazywa... - Człowiek odpowiedzialny za śmierć Beatrix - dokończyła Charlotte. - Nie potrafię sobie wyobrazić, co pana tutaj sprowadza, panie Fairfax. - Przyszedłem złożyć kondolencje. - Jeżeli uznał pan to za stosowne, mógł pan wysłać list. -Tak, ale... • - Czy przyszedł pan także z jakiegoś innego powodu? - Cóż... w pewnym sensie. Ale może mógłbym przyjść innym razem... - Wolałabym, żeby pan tego nie robił. - Jeżeli ma pan coś do powiedzenia - wtrącił Maurycy -dlaczego pan tego nie powie? Fairfax omiótł wzrokiem pokój. Zwilżył językiem wargi, z brwi spływała mu strużka potu; w innych okolicznościach Charlotte byłoby go żal. To jednak nie były inne okoliczności. Obserwowała, jak gość usiłuje się opanować. Wreszcie powiedział: - Mój brat zapewnia mnie, że nie miał nic winnego z włamaniem do domu panny Abberley. - Można się było tego spodziewać, prawda? - stwierdziła Urszula, mijając go, by sięgnąć po popielniczkę. - Ja mu wierzę. Gdyby państwo usłyszeli, co ma do powiedzenia, być może także byście uwierzyli. - Mało prawdopodobne - powiedział Maurycy. - W zeszłym roku pański brat wycyganił od mojej matki meble. Ja sam miałem później wątpliwą przyjemność poznania go. 68 Delikatnie rzecz ujmując, nazwałbym go, człowiekiem nie zasługującym na zaufanie. - Ale nie jest głupcem. W tym rzecz. Tylko głupiec zrobiłby to, co sugeruje policja. - Czy mam rozumieć, że celem pańskiej wizyty jest zapewnienie nas o niewinności brata? - spytała Charlotte. -Jeśli tak, doprawdy nie widzę, jak moglibyśmy panu pomóc. - Mój brat uważa, podobnie jak ja, że prawdziwym moty wem włamania było zamordowanie panny Abberley. . -,' - Oho - zauważył Jack. - Intryga się gmatwa. - Uśmiechnął się szeroko, ale nikomu poza nim sytuacja nie wydawała się zabawna. - Skradziono Inkrustację z Tunbridge - przypomniał Maurycy. - Znaleziono ją w sklepie pańskiego brata. W jaki sposób on to wyjaśnia? - Podrzucił ją morderca w celu zmylenia tropów. •••-. - Och, daj pan spokój! On nie może mówić poważnie. - Poza tym, dlaczego ktokolwiek chciałby zamordować Beatrix? - spytała Urszula. - Nie wiem. Ale myślałem... że może państwo... ... - Coś ukrywamy? - warknęła Charlotte. - Nie, nie ukrywacie. Po prostu nie zdajecie sobie sprawy ze znaczenia... czegoś... - Może myśli pan, że to myśmy ją zamordowali? Dla pieniędzy? - Oczywiście, że tak nie myślę. - Spojrzał na nią błagalnie, prosząc, by ustąpiła choć trochę, by mógł obronić swoje stanowisko. Charlotte jednak nie ustąpiła. - Zgodnie z testamentem Beatrix moja siostra i ja jesteśmy głównymi spadkobiercami, panie Fairfax - oświadczył spokojnie Maurycy. - Jestem dyrektorem i przewodniczącym rady nadzorczej Ladram Avionics, międzynarodowej kompanii, o której być może pan słyszał. Dysponuję znacz- 69 nymi środkami. Czy naprawdę pan myśli, że zależy mi na skromnym spadku po ciotce? - Nie. Nigdy nic podobnego nie sugerowałem. - Jak pan widzi, także Charlie jest dobrze sytuowana. Jest właścicielką tego domu. Ma też znaczny pakiet akcji mojej kompanii. - Nie ma potrzeby wprowadzania pana Fairfaxa w nasze sprawy, Maurycy - przerwała mężowi Urszula. - Chodzi mi o to, że nie sposób sobie wyobrazić, byśmy potrzebowali tego, co uzyskaliśmy w wyniku śmierci Bea-trix. Nikt inny także nic nie zyskał. - Zdaje się, że pani Mentlply dostała ładną sumkę •*- zauważył Jack. - Cicho bądź, Jack - powiedziała Urszula. - Och, dobra. - Zrobił skruszoną minę. - Ja tylko próbuję pomóc. Fairfax wciąż patrzył na Charlotte, wciąż błagał ją w duchu o rozsądne zachowanie. A ona wciąż trwała w postanowieniu, by nie postępować rozsądnie. - Panno Ladram - powiedział niepewnie. - Nikogo o nic nie oskarżam, a już w najmniejszym stopniu panią. Próbuję tylko ustalić prawdziwą wersję wydarzeń. Czy pani nie pragnie tego samego? -To już zostało zrobione - powiedziała. - Jedyna przysługa, jaką może nam pan oddać, to wskazanie wspólnika pańskiego brata. - On nie miał wspólnika. - Jeżeli tak pan właśnie myśli, jestem pewna,-to wszyscy bylibyśmy wdzięczni, gdyby pan wyszedł i więcej nas nie nachodził. Maurycy opiekuńczo otoczył siostrę ramieniem. - Przyłączę się do tej sugestii. Nadszedł czas, żeby pan wyszedł, panie Fairfax. Niech pan chodzi inni!', jeżeli pan musi, ale niech pan zostawi w spokoju moją siostrę. 70 Urszula podeszła do Fairfaxa - To aluzja, żeby pan wyszedł zpowrotem, - Czy mam pana odprowadzić? Uśmiech Urszuli, protekcjonalny gest, jakim wskazała w stronę ogrodu, dopełniły klęski Fairfaxa. Cofnął się i odwrócił wzrok, jakby kurcząc się pod ich wzrokiem. Charlot-te pożałowała nagle, że tak wrogo go potraktowali. Być może, mimo wszystko, miał dobre intencje. Było już jednak za późno, żeby się dowiedzieć. Fairfax odwrócił się i szedł pospiesznie ku oszklonym drzwiom. Urszula usunęła mu się z drogi, odprawiając go machnięciem ręki. - Do widzenia, panie Fairfax. Miło, że pan wpadł. . . " - To było niepotrzebne - powiedziała Charlotte. - Cóż, przepraszam, kochanie. Sądziłam, że chciałaś się go pozbyć. - Chciałam. Ale... - Odsunęła się od Maurycego i wybiegła do ogrodu. Derek Fairfax dotarł do podjazdu i szedł w stronę bramy. Przywołanie go z powrotem - nawet gdyby chciała - nie miałoby sensu. - Co się stało, staruszko? - spytał Maurycy podchodząc do niej od tyłu. -Nic. Ja tylko... i - O nic się nie martw. Nie będzie nas niepokoił. - Może nie powinniśmy być tak obcesowi. - To on był obcesowy. - Mimo wszystko on nie odpowiada za postępowanie swojego brata, prawda? "•-- - W takim razie nie powinien go usprawiedliwiać. - Właściwie tego nie robił. •• Maurycy przytulił siostrę. - Zapomnijmy o nim i o jego bracie. Zapomnijmy o tej ohydnej zbrodni, która zakończyła życie Beatrix, a zamiast tego wspominajmy wiele szczęśliwych lat, jakie przeżyła, za- 71 nim pan Fairfax-Vane stanął na jej drodze. Wiesz, że tego właśnie by chciała. - Tak, wiem. - Fairfax zniknął z pola widzenia. Charlotte zmusiła się, by o nim nie myśleć. - Chodź, Maurycy. Wejdźmy do domu i napijmy się. To mi dobrze zrobi. - Doskonale. - Z promiennym uśmiechem wprowadził ją z powrotem do środka. IX Derek odczuwał taki wstyd z powodu niezręcznych odwiedzin w Ockham House, że przez kilka kolejnych dni nie mógł myśleć o tym wydarzeniu bez wzdrygnięcia. Colin chwalił jego talent dyplomatyczny, ale co by powiedział, usłyszawszy, jak niedyplomatycznie zachował się jego brat? Dalsze kontakty z rodziną Abberleyów nie wchodziły na razie w grę. Jedyna nadzieja Dereka, by dowiedzieć się o nich więcej, wiązała się z biografią Tristrama Abberleya. Z gorliwością zabarwioną poczuciem winy trzy kolejne wieczory poświęcił na lekturę. Książka, dzieło amerykańskiego uczonego, Emersona A. McKitricka, ukazała się po raz pierwszy w 1977 roku. Derek, którego gusta literackie rzadko wykraczały poza dziedzinę lekkich powieści sensacyjnych, był zdumiony tym, jak szybko wciągnął się w biografię awangardowego przedwojennego poety. Może zresztą nie powinien się dziwić, ponieważ "Biografia krytyczna Tristrama Abberleya" zawierała wszystkie cechy klasycznej powieści w stylu "kto zabił". Jedyna różnica polegała na tym, że tajemnica zaczynała się dopiero po zakończeniu lektury. Derek zdał sobie sprawę, że podziela wyraźną irytację McKitricka. Kim był Tristram Abberley? Jakiego rodzaju był człowiekiem? Sportowiec, wałkoń, pozer, marnotrawca, ko- 73 .munista, homoseksualista, kobieciarz, podróżnik, utracjusz, mąż, ojciec, żołnierz, poeta. Najwyraźniej był tym wszystkim, i czymś więcej. A jednak pod koniec życia zaczęło wyglądać na to, że Abberley nie grał żadnej z tych ról. Urodził się w Indsleigh Hali, w pobliżu Lichfleld w hrabstwie Stafford, 4 czerwca 1907 roku, jako trzecie, najmłodsze dziecko Josepha i Margaret Abberleyów. Pozostałymi dziećmi byli Lionel (urodzony w 1895) i Beatrix (1902). Jo-seph Abberley miał udział w przedsiębiorstwie mydlarskim w Walsall, Abberley & Timmins. Był człowiekiem skromnego pochodzenia, który doszedł do znacznego majątku wyłącznie dzięki własnej pracy. Pragnął swoim dzieciom zapewnić doskonały start życiowy, jaki przed nim był zamknięty. Jednak, o czym często przekonują się tego rodzaju ludzie, dzieci wykorzystały tę szansę inaczej niż oczekiwał ojciec. Te informacje, podobnie jak większość Innych dotyczących wczesnej młodości Tristrama, McKitrick zawdzięczał, co podkreślił w książce, siostrze poety, Beatrix, jedynemu żyjącemu świadkowi opisywanych wydarzeń. Derek uzmysłowił sobie, że również ona już nie żyje. Fakt ten zmieniał wspomnienia w utrwaloną i ostateczną relację historyczną. Poza tym, co powiedziała, nic nie mogło już zostać dodane. Według Beatrix, Lionel Abberley był młodzieńcem o niezwykłych talentach sportowych i Intelektualnych. Jesienią 1914 miał rozpocząć studia w Oxfordzie, jednak zamiast to uczynić, wstąpił do wojska tuż po wybuchu pierwszej wojny światowej i poległ na początku następnego roku. Po tej stracie matka Lionela załamała się zarówno Hucznie, jak i umysłowo, i zmarła w listopadzie 1916 roku. , Nie wiadomo dokładnie, jak te dwa ciosy *f>łynęły na charakter młodego Tristrama. Jasne jest natomiast to, iż ojciec wszystkie nadzieje na przyszłość 74 w drugim synu, a Beatrix, pomimo młodego wieku, musiała przejąć rolę matki. **'<• Idąc śladami brata, choć bez szczególnego powodzenia, Tristram ukończył szkołę Rugby, a jesienią 1926 roku wstąpił do kolegium Wercester w Oxfordzie. Dotychczas nie przejawiał ani powołania poetyckiego, ani przekonań politycznych, które wkrótce miały się rozwinąć. Oxford pod koniec lat dwudziestych był, oczywiście, idealnym miejscem po temu, a McKitrick zadał sobie wiele trudu, by wykazać, jaki wpływ wywarły na Tristrama takie wybitne postacie owych czasów, jak W.H. Auden i Louis MacNiece. Derek uznał ten wywód za mało przekonujący, ponieważ istniało niewiele dowodów na ich faktyczne kontakty z przyszłym poetą. Zdaniem Beatrix, uczucia Josepha Abberleya po przeczytaniu pierwszego opublikowanego wiersza Tristrama "Z zawiązanymi oczyma", zamieszczonego w antologii "Oxford Po-etry" w 1928, były mieszane. Autor zdradzał w tym utworze sympatie socjalistyczne, co musiało się spotkać z dezaprobatą ojca. Jeszcze silniej protestował przeciwko przyjaciołom, zapraszanym przez Tristrama do Indsleigh Hali, podejrzewając, że są, jeśli nie komunistami, to homoseksualistami, a niektórzy jednym i drugim. Jak można się było spodziewać, McKitrick poszukiwał dowodów na homoseksualizm Tristrama w tym okresie i twierdził, że je znalazł. Nawet jeśli pisał prawdę, dowody te nie pochodziły z relacji Beatrix. Ona powiedziała, że ojciec dał się po prostu zwieść pozą dandysa, jaką brat wtedy przyjął. Po ukończeniu studiów w Oxfordzie Tristram przez rok mieszkał z przyjaciółmi w Londynie, pisząc od czasu do czasu wiersze, lecz ich nie publikując. Nadal przyjmował hojną pomoc finansową od ojca, który żywił nadzieję, że syn w końcu wróci i przejmie Abberley & Timmins. Latem 1930 roku Tristram wyruszył w podróż po Europie, na którą ojciec wyraził zgodę wyłącznie dlatego, że 75 traktował ją jako preludium do rozpoczęcia kariery, Joseph Abberley nalegał, by Beatrix towarzyszyła bratu. W ciągu następnego roku zwiedzili prawie wszystkie kraje europejskie, włącznie z Rosją, Niemcami, Włochami, Francją -i Hiszpanią. Tristram zetknął się tam z uciskiem ekonomicznym, co w połączeniu z wyidealizowanym wizerunkiem Stalina oraz awersją do Mussoliniego dopełniło jego nawrócenia na socjalizm, chociaż nigdy nie posunął się do formalnego zaakceptowania komunizmu. Wiersze zainspirowane podróżą charakteryzowały się chłodno kontrolowanym gniewem na polityczne nadużycia i władzę ekonomiczną, połączonym ze szczerą sympatią dla uciśnionych. Na wielu ludziach, którzy go poznali na początku lat trzydziestych, Tristram Abberley sprawiał wrażenie dowcipnego, kochającego przyjemności młodzieńca, jednak pod tą maską - o czym świadczą wiersze - krył się nieprzeciętny, wnikliwy umysł. Wydaje się jednak, że poeta pragnął też zaangażować się osobiście w wydarzenia współczesnej doby, a pragnienie to zrodziło się, zdaniem McKitricka, w Madrycie podczas rozruchów antymonarchistycznych w maju 1931 roku. Wtedy właśnie Tristram Abberley doszedł do przekonania, że jedynie zorganizowana działalność zwykłych ludzi może doprowadzić do prawdziwych zmian politycznych. Po powrocie do Anglii jesienią 1931 roku Tristram spełnił w końcu życzenie ojca, przyjmując posadę dyrektora w Abberley & Timmins. Posunięcie to okazało się katastrofalne w skutkach. Po kilku miesiącach wcielił w życie swoje socjalistyczne przekonania, zachęcając robotników do sprzeciwiania się obniżkom płac. Nastąpiło całkowite zerwanie między ojcem a synem. Tristram został zwolniony, a ojciec przestał mu wypłacać pieniądze. Beatrix, która stanęła po stronie brata, także została wydziedziczona. Rodzeństwo przeniosło się do Londynu, gdzie oboje klepali 76 biedę; Tristram ledwie wiązał koniec z końcem, pracując jako dziennikarz dla kilku lewicowych tygodników. Pierwszy zbiór jego wierszy, "Brew wzgórza", ukazał się w październiku 1932 roku. Chociaż przeszedł prawie bez echa, zawierał, zdaniem McKitricka, najlepsze i najszczersze wiersze, włącznie z często zamieszczanym w antologiach utworem "Fałszywi bogowie". Nagła śmierć Josepha Abberleya na początku 1933 roku odmieniła sytuację finansową rodzeństwa. Tristram mógł porzucić dziennikarstwo i rozpocząć beztroskie życie w londyńskiej socjecłe, a Beatrix wyjechała z Londynu, by osiąść w Rye. Od tego momentu drogi rodzeństwa się rozeszły, toteż, w dalszej części książki, McKitrick musiał korzystać z innych źródeł informacji o losach swego bohatera. Tristram uważany był powszechnie za hedonistę z wyrzutami sumienia. Odziedziczony po ojcu majątek pozwalał mu na prowadzenie ekstrawaganckiego, beztroskiego życia. Jego pasją stały się podróże, szybkie samochody i piękne kobiety. Wiersze, które pisywał, miały uśmierzać towarzyszące tym rozrywkom poczucie winy. Głęboko zakorzenione przekonania socjalistyczne, przejawiające się, jeśli nie w jego zachowaniu, to w wierszach, nie pozwalały poecie ignorować problemów epoki. Spędziwszy znaczną część roku 1934 w Stanach Zjednoczonych, wrócił do Anglii, by ukończyć drugi zbiór wierszy zatytułowany "Druga strona", opublikowany wiosną 1935 roku. Zbiór ten spotkał się z licznymi pochwałami ze strony krytyków, chociaż, zdaniem McKitricka, wierszom brakowało oryginalności i siły wcześniejszych utworów. Również tej wiosny Tristram Abberley zaręczył się z Mary Brereton, dwudziestojednoletnią sekretarką swego wydawcy, dziewczyną zupełnie inną niż kobiety, z którymi dotychczas przestawał. Z opisu ich zaręczyn, jaki przedstawiła McKitric-kowi, wyłania się dziwnie prosty wizerunek poety: lojalnego, 77 hojnego i bardziej zadowolonego, niż mogłyby sugerować jego wiersze. Pobrali się we wrześniu 1935 roku i przez krótki czas Tristram grał rolę czułego męża równie dobrze, jak wcześniej rolę wolnomyśliciela z elity towarzyskiej. Kiedy w lipcu 1936 wybuchła wojna domowa w Hiszpanii, początkowo wydawało się, że poeta nie kwapi się zaangażować w walkę. Jesienią Brygady Międzynarodowe zaczęły rekrutować ochotników do walki po stronie republikanów, ale Tristram nie zrobił nic, żeby się do nich przyłączyć. Kiedy periodyk "Left Review" przeprowadził ankietę wśród angielskich pisarzy, opowiedział się po stronie republiki, ale nie posunął się dalej. McKitrick tłumaczy tę powściągliwość obowiązkami rodzinnymi. Tristram musiał utrzymywać młodą, obecnie ciężarną żonę, a także jej osieroconego brata. Oni byli na pierwszym miejscu. Ponieważ nie mógł wesprzeć sprawy czynnie, postanowił się powstrzymać od czczej retoryki. Wojna wciąż trwała, sytuacja republikanów była coraz gorsza i Tristrama zaczęła dręczyć bezczynność. Konflikt między rebeliantami Franco a republikanami stanowił dla niego, jak i dla wielu innych, odbicie konfliktów całego dziesięciolecia. Była to zesłana przez niebo okazja, by zająć stanowisko w obronie własnych zasad. Przyjście na świat syna Maurycego w marcu 1937 roku częściowo zwolniło Tristrama z obowiązków rodzinnych, toteż w lipcu przyjął zaproszenie na Międzynarodowy Kongres Pisarzy w Hiszpanii. Wyjeżdżając twierdził, że zamierza jedynie dyskutować na temat intelektualnych postaw wobec toczącej się wojny, ale McKitrick twierdził, że już wtedy poeta postanowił chwycić za broń. Pragnął pójść w ślady swego bohaterskiego brata i znów przeżyć emocje, jakich doświadczył sześć lat wcześniej podczas madryckich zamieszek, zwalczył więc wszelkie skrupuły i kiedy kongres się zakończył, nie wrócił do domu. ; 78 Mary Abberley dowiedziała się o decyzji męża z listu, w którym informował ją o wstąpieniu do brytyjskiego batalionu piętnastej Brygady Międzynarodowej. Była przerażona. Jej przerażenie byłoby jeszcze większe, gdyby wiedziała, że już nigdy go nie zobaczy. Tristram przyłączył się do walki po stronie republikanów w okresie, kiedy inni zaczynali ich porzucać. Latem 1937 roku członkowie Brygad Międzynarodowych byli zmęczeni i zawiedzeni, a większość najlepszych i najzdolniejszych rekrutów poległo we wcześniejszych walkach. Jednak ci, do których zwrócił się McKitrick, pamiętali przybycie Tristra-ma Abberleya jako żywy dowód na to, że nie wszystko było stracone. Mówili o jego energii, hojności, zaraźliwej wierze w słuszność walki, jego dar dodawania otuchy nawet najbardziej załamanym. Rozpoczął się ostatni, najbardziej obfitujący w sprzeczności etap życia poety; Tristram przyjął rolę błędnego rycerza. Okres ten nie miał jednak trwać długo. Porucznik Tristram Abberley po raz pierwszy zakosztował ognia walki -i odznaczył się odwagą - na froncie Fuentes del Ebro w październiku 1937 roku. Później, w styczniu 1938 roku, jego batalion wziął udział w ciężkiej bitwie pod Teruel. 20 stycznia podczas potyczki pod miastem został ciężko ranny w nogę i ewakuowany do szpitala w Tarragonie. Amputacji nie uznano za konieczną; wszystko wskazywało na to, że wyzdrowiał. Kiedy wrócił na front, wdało się zakażenie krwi. Zmarł 27 marca 1938 roku, a pochowano go w Tarragonie następnego dnia. Kariera poetycka Tristrama Abberleya nie skończyła się wraz z jego śmiercią. Pod wieloma względami w tym czasie dopiero raczkowała. Doświadczenia hiszpańskie zaowocowały wierszami, które, przesłane wdowie wraz z osobistymi rzeczami Tristrama, ukazały się dopiero w 1952 roku w zbiorze "Strofy hiszpańskie". Tomik ten ponownie wzbu- 79 dził zainteresowanie całą twórczością Abberleya, która* latach pięćdziesiątych, a zwłaszcza sześćdziesiątych cieszyła się rosnącą popularnością i uznaniem. W połowie lat siedemdziesiątych, kiedy McKitrick zbierał materiały do książki, Abberleya uważano za jednego z najważniejszych poetów angielskich jego pokolenia. McKitrick postanowił - co świadczy o jego mądrości - że nie będzie próbował pogodzić sprzecznych aspektów życia i osobowości swego bohatera. Uważał, że Tristram Abberley zostanie zapamiętany ze względu na wiersze. Chociaż biograf potrafił wytłumaczyć, w jaki sposób powstały, nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie dlaczego. Przygnębienie Dereka rosło, im bardziej zbliżał się do końca książki. Miał nadzieję, bez żadnego wyraźnego powodu, że jakiś fragment biografii Tristrama Abberleya przyjdzie mu z pomocą. Nie znalazł jednak zupełnie nic. Biorąc pod uwagę to, czego dowiedział się o późniejszym życiu Beatrix. Mary i Maurycego, w niczym nie przypominali oni postaci z książki. Jeżeli w ich przeszłości kryła się jakaś tajemnica. nie sposób jej było znaleźć w słowach i czynach dawno zmarłego poety. Jeśli w ogóle można było wpaść na jej trop. Derek musiał szukać gdzie indziej. Gdzie - tego nie wiedział. Przez cały czas zmierzał ku ślepej uliczce. Teraz się w niej znalazł. X Osiem dni po pogrzebie Beatrix Charlotte uznała, że nie może już dłużej odkładać wizyty w Jackdaw Cottage. W chłodny, wietrzny poranek pojechała do Rye, wzięła klucz od pani Mentiply i weszła do domu, który był teraz jej własnością, ale który zdawał się wciąż należeć do kogoś innego. Dzięki pani Mentiply w domu panowała nieskazitelna czystość. Można by sądzić, że po śmierci chlebodawczyni gospodyni postanowiła wypełniać obowiązki jeszcze sumienniej niż za jej życia. W efekcie dom wyglądał tak, jakby Beatrix wyjechała tylko na kilka dni. Wszystko czekało na nią w stanie nienaruszonym. Z tą różnicą, że nie miała wrócić. Charlotte spacerowała apatycznie po pokojach, przeżywając we wspomnieniach dawne odwiedziny u matki chrzestnej. Podróżowała w pamięci między okresem dzieciństwa a teraźniejszością, ale Beatrix nigdy się nie zmieniała. Była zawsze taka sama: dobra ale nie pobłażliwa, hojna i skora do żartów. Traktowała Charlotte jak osobę dorosłą na długo wcześniej, nim dziewczynka nią została. Do końca swoich dni zachowała niezależny charakter, który pewnych ludzi drażnił, ale który Charlotte nauczyła się darzyć coraz większym podziwem. 81 Wszystko to się jednak skończyło, a Beatrix z pewnością nie życzyłaby sobie, by zachowywać Jackdaw Cottage jako pewnego rodzaju muzeum. Wyglądając przez okno pokoju, w którym często mieszkała, na mały ogród i dalej na morze, Charlotte zrozumiała, że najmądrzejszą decyzją jest decyzja najszybsza: sprzedać dom i zamknąć całą sprawę. Beatrix chciałaby też jednak, by Charlotte wzięła sobie Jakąś pamiątkę, coś, co przypominałoby jej zawsze o matce chrzestnej. Ironia polegała na tym, że Charlotte najchętniej wybrałaby jakiś drobiazg z inkrustacją z Tunbridge, ale kolekcja spoczywała zapieczętowana w policyjnej piwnicy, w oczekiwaniu na proces Colina Fairfaxa. Jedynym przedmiotem, jaki pozostał w domu, był stolik do robótek w salonie. Kiedy tylko Charlotte o nim pomyślała, zrozumiała, jak stosowny jest to wybór; stolik łączył w sobie praktyczność i elegancję, tak bliskie sercu Beatrix. Nie zastanawiając się dłużej, zaniosła stolik do samochodu, wróciła do domu po koce, by opakować go na drogę, po czym szybko odjechała. Jutro skontaktuje się z agentem od nieruchomości i wystawi Jackdaw Cottage na sprzedaż. Jutro odrzuci na bok sentymenty. - Chcesz powiedzieć, że nic nie załatwiłeś? - spytał Colin. - Tak - odparł Derek, odwracając wzrok ku gołej ścianie sali odwiedzin. - Obawiam się, że nic nie załatwiłem. - Rodzina nie ma nic do powiedzenia? - Nie chcą rozmawiać z nikim, kto ma związek z tobą. - A w biografii Tristrama Abberleya nie ma żadnych wskazówek? - Żadnych. Sam ją przeczytaj i zobacz. - Taki mam zamiar. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem; Derek wyczuwał milczące oskarżenie. Colin mógł myśleć, że brata poniosły nerwy, że zmarnował szansę. Co gorsza, jeśli tak myślał, miał rację. 82 -I co teraz? - Nie wiem. - Za to ja wiem. Zamkną mnie na długo. Dredge wciąż mnie namawia na jakiś układ z policją. Poszedłbym na to, gdybym mógł, ale nie mogę. Myślą, że coś przed nimi ukrywam. Chcą, żebym za to cierpiał, a cierpienie nie jest moim ulubionym zajęciem. Może się jednak okazać, że będę musiał do niego przywyknąć. - Przykro mi, Colin. Gdyby było coś... - Znajdź coś! - Colin niemal wykrzyczał te słowa, ściągając na siebie ostre spojrzenie strażnika. - Po prostu próbuj dalej, bracie - mruknął ze sztucznym uśmiechem. - Jesteś moją jedyną nadzieją. W Ockham House Charlotte zastanawiała się nad odpowiednim miejscem na stolik do robótek, kiedy zadzwonił telefon. Dzwoniła Urszula. -Witaj, Charlie. Maurycy prosił, żebym do ciebie zadzwoniła. - Naprawdę? Myślałam, że jest jeszcze w Nowym Jorku. - Bo jest. Rozmawialiśmy wczoraj w nocy. Chciał, żebym się dowiedziała, czy mogłabyś zjeść z nami lunch w przyszłą niedzielę. - W niedzielę? Cóż, tak, z przyjemnością. Ale... - Czy jest jakiś problem? - Nie, nie ma żadnego problemu. Dziwię się tylko, że Maurycy dzwoni zza oceanu tylko po to, żeby zaprosić mnie na lunch. - Wygląda na to, że przywozi z Nowego Jorku kogoś, kto chce cię poznać. Prosił, żebym się upewniła, że masz czas. - Chce mnie poznać? Kim jest ten człowiek? - Nie wiem. Maurycy nie chciał mi powiedzieć. "Bardzo chce cię poznać", wiem tylko tyle. Może jakiś cichy wielbi ciel. 83 - W Nowym Jorku? Raczej wątpię. - Nie byłabym taka pewna. . - Ty wiesz, kto to jest, prawda? -Absolutnie nie. Słowo skautki. Tak czy inaczej, tajemnica wyjaśni się w niedzielę. Przyjdziesz, prawda? - Nie martw się, przyjdę. Jak mogłabym nie przyjść po takiej zachęcie? XI Wymuszona wesołość letniej niedzieli dawała się Charlotte we znaki przez całą drogę do Bourne End. Wszystkie parkingi pubów były przepełnione, na wszystkich miejscach piknikowych bawiły się hałaśliwie dzieci i psy. Charlotte nie wiedziała, dlaczego na zawsze została wykluczona z powszechnych ludzkich przyjemności. Czasami cieszyła się z tego. Niekiedy podejrzewała, że jest to złośliwość, którą świat sprokurował wyłącznie na jej użytek. A czasami po prostu nic ją to nie obchodziło. Na Tamizie tłoczyły się i hałasowały wszelkiego rodzaju statki. Charlotte przejechała przez rzekę w Cookham i z uczuciem ulgi skręciła w nie oznakowaną drogę prowadzącą do rezydencji nadrzecznych, w tym Swans' Meadow. Często myślała, że ten dom doskonale pasuje do osobowości właściciela. Widoczny z przeciwległego brzegu rzeki, dzięki czemu stanowił przedmiot podziwu, był wyniosły i zaciszny. Chociaż duży i okazały, nie kłuł w oczy, ale wtapiał się dyskretnie w świadczący o dobrobycie krajobraz, z wierzbami płaczącymi i schludnie przyciętymi żywopłotami. Maurycy kupił go dwadzieścia jeden lat temu jako olśniewający nowy dom dla olśniewającej nowej żony. Wciąż był dumny z obu nabytków, troskliwie o nie dbał i cieszył się, gdy mu ich zazdroszczono. 85 Drzwi otworzyła Aliki, cypryjska au patr, która skierowała Charlotte do ogrodu, gdzie odpoczywała rodzina - i jej tajemniczy gość - podczas gdy ona przygotowywała lunch. Siedzieli na płóciennych krzesłach pod srebrną brzozą, a taca z drinkami stała na stole w zasięgu ręki. Poza nimi obrzeżony wielobarwnymi kwiatami trawnik ciągnął się do rzeki, gdzie wierzby płaczące kołysały się pogodnie w delikatnym powiewie. Maurycy, w krawacie i panamie, z uśmiechem pomachał Charlotte na powitanie. Po jego prawej ręce siedziała Urszula w sukience w grochy, chłodna i odległa za ciemnymi okularami i dymem z papierosa. Obok niej, tuż poza granicą cienia drzew, siedziała Samantha; wyciągnęła nogi, i przyciskając zimną szklankę do policzka chłonęła słoneczny żar. Miała na sobie skąpy różowy kostium kąpielowy, a na twarzy wyraz wypracowanego rozleniwienia. Po lewej ręce Maurycego siedział gość, rozkoszując się - Charlotte była pewna, że zgodnie z intencją gospodarzy - wspa niałym widokiem opalonych i zgrabnych kończyn Saman-thy. Był barczysty, z szopą ciemnych włosów i brodą, swobodnie ubrany w jasnozieloną koszulę i spodnie. Kiedy podeszła, wstał, obdarzył ją promiennym uśmiechem i wyciągnął rękę na powitanie. - Cześć. Nazywam się Emerson McKitrick. - Mówił z lekkim amerykańskim akcentem i Charlotte, zanim puściła Jego dłoń, zrozumiała, kto to jest. - Biograf Tristrama Abberleya. - Ten sam. Nie spotkaliśmy się, kiedy pracowałem nad książką, prawda? - Nie. - Dwanaście lat temu, kiedy Charlotte wyjechała na nieszczęsne wakacje na greckie wyspy, McKitrick prze prowadził wywiad z jej matką. Opowiadała później, jaki był grzeczny i przystojny, a Charlotte przekonała się teraz, że był to eufemizm. - Co za niespodziewana przyjemność, pa nie McKitrick. '-- 86 - Doktor McKitrick, Charlie - sprostował Maurycy. • -Och... .• '.'•:.•..'••.•. :•:••:: • - • • :;"><>< ' - Może więc mów do mnie Emerson i w ten sposób rozwiążemy ten problem, dobrze? - Usiądź i napij się, Charlie - powiedziała Urszula. >r Zostawiliśmy dla ciebie krzesło i szklankę. Charlotte usiadła obok McKitricka, czując, że czerwieni się bez wyraźnego powodu. - Co... hm... co cię tu sprowadza, Emerson? - Badania, tak jak ostatnim razem. - Musiała przyznać, że przybysz ma rozbrajający uśmiech. Zmarszczki śmiechu wokół oczu sugerowały, że nie żyje wyłącznie nauką. Poza tym, jak na mola książkowego, był zbyt opalony i muskularny. Charlotte przyłapała się na tym, że próbuje określić jego wiek; uznała, że ma około czterdziestki. - To jedyny okres w roku, kiedy mam przerwę w zajęciach na Harvardzie. - Co jest przedmiotem twoich badań? ••; - Mam nadzieję, że zdołasz mi w nich pomóc. -Ja? - Tak. Zwłaszcza ty. - Podczas gdy Emerson będzie ci wyjaśniał, pójdę sprawdzić, jak Aliki radzi sobie w kuchni - oświadczyła Urszula. Wstała uśmiechając się do McKitricka. - Przepraszam. ..... - Jasne. Urszula zwróciła się do córki: - Najwyższy czas, żebyś się ubrała, młoda damo. Chyba że zamierzasz usiąść do stołu w kostiumie kąpielowym. -Ruszyła w stronę domu, a Samantha skrzywiła się do pozostałych, po czym poszła za matką. Kiedy wstała z krzesła, okazało się, że jej kostium jest rzeczywiście niezwykle skąpy, wycięty równie śmiało na biodrach, co na plecach. McKitrick nie miał chyba nic przeciwko temu, że Charlotte obserwowała, jak odprowadza dziewczynę wzrokiem. 87 - Piękna żona i piękna córka. Szczęśliwy z ciebie czło wiek, Maurycy. - Czy masz żonę, Emerson? - spytała Charlotte. - Nie - odparł z uśmiechem. - Ożeniłem się ze swoją pracą. - W której, według ciebie, mogłabym ci pomóc? - Chyba powinienem wyjaśnić. Mój wydawca nalega od lat, żebym przygotował nowe wydanie "Biografii krytycznej Tristrama Abberleya". Wykręcałem się, głównie dlatego, że nie uśmiecha mi się odgrzewanie starych kotletów. Teraz jednak pojawiła się szansa na odnalezienie nowych mate riałów, które uzasadniałyby nowe wydanie. -i, - Jak to? - Szansa pojawiła się po śmierci twojej matki chrzestnej. Jak tylko usłyszałem o tym od przyjaciela z Oxfordu, który, przejeżdżał przez Harvard pod koniec zeszłego miesiąca, postanowiłem się skontaktować z Maurycym. Dowiedziałem się, że jest w Nowym Jorku, i umówiłem się z nim na spotkanie. - Opowiedziałem mu całą smutną historię. -To faktycznie smutne - przyznał McKitrick. - Była dziarską starszą panią. Lubiłem ją. - Wszyscy ją lubiliśmy - powiedziała Charlotte. - Nadal nie rozumiem jednak... - Spotkałem Beatrix dwanaście lat temu, podczas zbierania materiałów do książki. Dostałem od niej mnóstwo cennych informacji o wczesnych latach Tristrama. Właściwie stanowiła moje jedyne źródło informacji o jego życiu przed i bezpośrednio po Oxfordzie, to znaczy mniej więcej do roku 1933. Wszystko to jednak były ustne przekazy. Nie miała żadnych dokumentów, które zostawił Tristram. Powinienem raczej powiedzieć: żadnych, które pozwoliłaby mi wykorzystać. - Zawsze sądziłam, że nie ma żadnych dokumentów -powiedziała Charlotte. - Oczywiście z wyjątkiem samych 88 wierszy, no i kilku listów, ale te z pewnością pokazała moja matka. - Owszem. Kiedy jednak rozmawiałem z Beatrix o kilku ostatnich miesiącach Tristrama w Hiszpanii, wspomniała, że aż do śmierci regularnie do niej pisywał. Powiedziała, że ma te listy. - Naprawdę? Matka nigdy nie wspominała mi o takich listach. - Ani mnie - dodał Maurycy. - Ponieważ Beatrix jej o nich nie powiedziała. Najwyraźniej nie chciała, żeby Mary była zazdrosna. Wygląda na to, że Tristram pisał częściej do siostry niż do żony. Mogło to być trudne do zaakceptowania dla młodej wdowy. - To typowe dla Beatrix, że chciała uchronić Mary przed niepotrzebnym bólem - stwierdził Maurycy. - Właśnie - powiedział McKitrick. - Tak to właśnie widziałem. Chroniła ją nawet po czterdziestu latach. Musiałem się z tym pogodzić. Próbowałem ją przekonać, żeby pokazała mi te listy, ale była to strata czasu. Wy dwoje wiecie lepiej niż ja, że nie sposób było skłonić ją do zmiany decyzji. Nie miałem innego wyjścia, jak obejść się bez listów. ; Zresztą, nie wyszedłem od niej z pustymi rękami. Obiecała mi, że przed śmiercią da listy Maurycemu, a po śmierci Mary będą mogły zostać opublikowane. Naturalnie zakładała, że umrze przed Mary. Myślę też, że sądziła, Iż będzie miała mnóstwo czasu na uporządkowanie swoich spraw. Mary zmarła jednak przed nią. Gdybym o tym wiedział, natychmiast skontaktowałbym się z Beatrix, jednak usłyszałem dopiero o jej śmierci. Dlatego tak pilno mi było skontaktować się z Maurycym. Chciałem się dowiedzieć, co postanowiła w sprawie listów. - Musiałem mu powiedzieć, że nic nie postanowiła - wyjaśnił Maurycy. - Niewykluczone, że uważała, iż może zwlekać z omówieniem ze mną tej sprawy. W końcu cieszyła się 89 •' doskonałym zdrowiem. Może najzwyczajniej w świecie zapomniała o swojej obietnicy. Tak czy inaczej, nie wspomniała mi o listach ani słowa. - Nie bardzo rozumiem - powiedziała Charlotte. - Jeżeli te listy istnieją, z pewnością znajdują się gdzieś w Jackdaw Cottage. To nie ulega wątpliwości. - Właśnie - zgodził się Maurycy. - Tak jak wyjaśniłem Emersonowi w Nowym Jorku, zgodnie z testamentem Bea-trix są one teraz twoją własnością. - Dlatego potrzebuję twojej pomocy - powiedział Emerson uśmiechając się do Charlotte. - To, czy będziemy szukać tych listów, to, czy zrobimy z nich użytek, jeśli je znajdziemy, zależy od ciebie, Charlie. Wyłącznie od ciebie. Lunch okazał się przyjemniejszy, niż Charlotte oczekiwała. Żywa inteligencja McKitricka, jego opinie na najrozmaitsze tematy sprawiały, że wszyscy włączyli się do rozmowy i bawili się świetnie. Potrafił odkrywać pasje swych rozmówców i interesująco o nich mówić. Życie akademickie, przemysł lotniczy, jazda konna, kuchnia cypryjska, nawet inkrusta-cja z Tunbridge. Zdawało się, że umie rozmawiać ciekawie i inteligentnie praktycznie na każdy temat. Poza tym był z niego, jak zauważyła Samantha, mijając Charlotte na schodach, "niezły kawał chłopa". O listach nie wspomniano ani słowem aż do czasu, gdy przyjęcie przeniosło się z powrotem do ogrodu. Wtedy, najwyraźniej całkiem spontanicznie, McKitrick poszedł na brzeg rzeki z Charlotte, odprowadził wzrokiem majestatyczną eskadrę łabędzi i wreszcie powiedział: - Badacz jest zawsze trochę żebrakiem. Błaga o dostęp do informacji. Zapożycza cytaty. Myślę, że gdybyśmy nie byli tacy bezwstydni, nie powstawałoby tyle biografii. - W tym wypadku nie ma po co błagać. Jeżeli Maurycy zgadza, się, żebyś szukał tych listów, to ja też. 90 - Doceniam to, naprawdę. : :•>•,},!: '$•• * - Dziwię się tylko, że sam się na nie nie natknął; ' - Sęk w tym, że ich nie szukał. !< - No tak. Kiedy chcesz zwiedzić dom? - A kiedy mogłabyś mnie oprowadzić? - Och! - Znowu przyłapała się na tym, że się rumieni. -Chcesz, żebym też tam przyszła? - Miałem taką nadzieję. Pamiętaj, że wszystko, cokolwiek znajdziemy, jest twoją własnością. Od ciebie też będzie zależało, co z tym zrobimy. Poza tym, poszukiwanie skarbów jest zabawniejsze we dwoje. - Poszukiwanie skarbów? - W pewnym sensie to właśnie robimy. Badania akademickie w dużej mierze przypominają poszukiwanie złota. Zawsze masz nadzieję, że trafisz na złotą żyłę, ale prawie nigdy ci się to nie udaje. Kiedy się dowiemy, czy tym razem będzie inaczej? Uśmiechał się konspiracyjnie i zaraźliwie. Charlotte nie mogła zrobić nic innego, jak odwzajemnić uśmiech. - Jutro - powiedziała. - Naprawdę nie potrafiłabym cze kać dłużej. XII Charlotte nie chciała się przyznać sama przed sobą, bardzo podniecają perspektywa towarzyszenia EMErsonowi McKitrickowi w poszukiwaniach. Oznaczałoby to bowiem przyznanie, jak monotonne jest jej życie i jak rozpaczliwie potrzebuje odrobiny romansu i przygody. Jednak wszystkie oznaki podniecenia wystąpiły z całą wyrazistością. Źle spała. Zbyt wiele uwagi poświęciła fryzurze i makijażowi. Wybrała bardziej elegancką kreację, niż to uzasadniała okazja. Napoczęła też flakon perfum Chanel, który stał nietknięty w szafce od Bożego Narodzenia. Emerson przyjechał do Tunbridge Wells wczesnym pociągiem z Londynu, gdzie się zatrzymał, a Charlotte zawiozła go samochodem do Rye. Kilka minut po dziesiątej dotarli do Jackdaw Cottage. Tam - wyjąwszy krótką przerwę na lunch - zostali cały dzień, posuwając się metodycznie z pokoju do pokoju, dokładnie sprawdzając zawartość biurek, półek na książki, komód i sekretarzyków. Zbadali każdy kawałek papieru w każdej szufladzie, otworzyli każdą książkę, na wypadek, gdyby między strony wsunięto list, zajrzeli we wszystkie zakamarki w poszukiwaniu ukrytej paczki. Poszukiwania, chociaż pracochłonne, nie były trudne, ponieważ Beatrix nie tolerowała nieporządku. Chociaż w ciągu długiego życia nagromadziła sporo przedmiotów, 92 zawsze utrzymywała w domu idealny ład. Papiery i dokumenty, które zachowała, znajdowały się tam, gdzie było ich miejsce. Nawet na strychu, gdzie Emerson wszedł po południu, panował porządek. Nigdzie nie natrafili na ślad pękatej walizki czy sfatygowanej teczki. Nigdzie nie było żadnych pudełek z listami, nie mówiąc o tych, których szukali. Żadnych liścików miłosnych od dawnych narzeczonych. Żadnych kartek z życzeniami urodzinowymi sprzed lat. Nic -ani skrawka, ani notatki - od Tristrama Abberleya. O szóstej zrezygnowali z poszukiwań i pojechali do gospody "Ypres Castle" na Guń Garden Steps, gdzie usiedli z drinkami w ogródku i patrzyli na zatokę. Byli zmęczeni i przygnębieni, chociaż Charlotte zdawała sobie sprawę, że Emerson czuje po prostu zawód, ponieważ nic nie znalazł, podczas gdy ona boi się też, że niepowodzenie gwałtownie zakończy ich znajomość. - Nie rozumiem, Charlie. Byłem pewien, że tam będą. - Dlatego, że Beatrix ci to powiedziała? Nie musiała ich chować. Nie miała takiej potrzeby. •' - Wygląda na to, że to właśnie zrobiła. - Nie jestem pewien. Gospodyni niczego nie dotykała. Maurycy nie zabrał nic poza wykazami bankowymi, książeczkami czekowymi i paroma rachunkami. - Ja zabrałam z domu tylko stolik do robótek z inkrusta-cją z Tunbridge. Są w nim naparstki, igły, trochę guzików, ale żadnych papierów. - No, tak. Jesteśmy też pewni, ponieważ Maurycy sprawdził to jako wykonawca testamentu, że nie złożyła żadnych paczek w banku, ani u swego doradcy prawnego. - Tak. Czyli wracamy do Jackdaw Cottage. - Z pustymi rękami. Przeszukaliśmy dom najdokładniej jak to możliwe, bez odrywania klepki czy włażenia na komin. Nie ma tam nic. Tak jak mówiłem, nie musiała chować tych listów. Nikt poza mną nie wiedział o ich istnieniu. 93 - Co w takim razie myślisz? Zniszczyła je? - Ostatnie listy od zmarłego brata? Nie. Nikt by tego nie zrobił. Poza tym, obiecała, że ich nie zniszczy. Nie należała do kobiet, które łamią dane słowo. - Wobec tego co z nimi zrobiła? -Nie wiem. Chyba. że... - Zamilkł, marszcząc w zamyśleniu czoło. - Co takiego? - Chyba, że bała się, że się gdzieś zawieruszą, zostaną przeoczone po jej śmierci, wyrzucone, zanim ktokolwiek uświadomi sobie, czym są. Czy możliwe, że zostawiła je u kogoś na przechowanie? Może u jakiejś przyjaciółki? - Oczywiście, że to możliwe. Ale dlaczego miałaby ufać przyjaciółce, jeśli nie zaufała Maurycemu albo mnie? - Ponieważ chciała może posłużyć się kimś neutralnym, kimś spoza rodziny. Nie twierdzę, że tak się stało. Próbuję tylko rozpatrzyć wszystkie możliwości. Cholera, nie wiem nawet, czy miała taką przyjaciółkę. - Ależ tak! - Charlotte uśmiechnęła się nagle. - Masz rację. To oczywiste. Jej najstarsza przyjaciółka; to ona była tą neutralną osobą. Lulu Harrington. Wrócili do Tunbridge Wells, a Charlotte z trudem powstrzymywała się od łamania ograniczeń szybkości, tak pilno jej było sprawdzić swoją teorię. Natychmiast po wejściu do Ockham House chwyciła za telefon i nakręciła numer Lulu. Poczuła ulgę, kiedy w słuchawce rozległ się znajomy głos Lulu. - Lulu? Mówi Charlotte Ladram. - Charlotte? Co za urocza niespodzianka, jak się masz? - Dobrze, ale... - Naprawdę mi przykro, że nie byłam na pogrzebie Bea-trix. Mam nadzieję, że mój wieniec dotarł na miejsce. - Tak, owszem. Wybacz, ale dzwonię w dosyć pilnej spra wie. Mam nadzieję, że zdołasz mi pomóc. 94 - Z przyjemnością, jeżeli tylko będę w stanie. -"- Myślę, że będziesz. Powiedz, czy Beatrix zostawiła coś u ciebie na przechowanie? Jakąś paczkę lub pakunek? -Czekała na odpowiedź, ale w słuchawce panowała cisza. - Lulu? - Tak, kochanie? - Czy słyszałaś, o co pytałam? ;':>. ;• / - Tak, słyszałam. Paczka lub pakunek. Dlaczego pytasz? - To dosyć trudne do wyjaśnienia. -Rozumiem - powiedziała starsza pani w zamyśleniu, niemal z niepokojem. - Jaka jest więc odpowiedź? - Czy dzwonisz w czyimś imieniu? -Nie. - Na przykład w imieniu swojej szwagierki? - - Masz na myśli Urszulę? - Będzie musiała pogodzić się z tym, że nie wiedziałam, co w niej jest. Byłam związana obietnicą. Co innego mogłam zrobić? - Lulu, ja nie wiem o czym ty mówisz. - Ależ z pewnością wiesz. - Nadal nie odpowiedziałaś na moje pytanie. - Nie. Nie odpowiedziałam, prawda? - - Czy zamierzasz to zrobić? Cisza. Charlotte wydawało się, że słyszy w słuchawce nieco świszczący oddech Lulu, i uznała, że tym razem pozwoli jej zdecydować, kiedy przerwać milczenie. Wreszcie starsza pani powiedziała: - Myślę, że powinnyśmy się spotkać, kochanie. Ta sprawa ciąży mi na sumieniu. Nie przychodzi mi do głowy lepszy spowiednik niż ty. W istocie tylko tobie mogę się zwierzyć. Spotkajmy się. Im wcześniej, tym lepiej. Teraz rozumiem, że muszę wyznać, co zrobiłam. Bez dalszej zwłoki. XIII Cheltenham sprawiło na Charlotte wrażenie mniej górzystej wersji Tunbridge Wells. Ta sama obfitość architektury z okresu regencji Jerzego IV, tacy sami nobliwi mieszkańcy, ruchliwi, lecz zorganizowani. Dotarła na miejsce w upalne popołudnie i spędziła przykre pół godziny na szukaniu Park Place, gdzie mieszkała Lulu, pośród wielu podobnych, porośniętych drzewami willowych ulic na południe od centrum. Przyjechała sama, przekonawszy Emersona, że jego obecność mogłaby zaniepokoić Lulu. Chociaż mu o tym nie powiedziała, nie zamierzała wspomnieć Lulu o jego zainteresowaniu sprawami Beatrix. Nie wiedziała nawet, czy powtórzy mu wszystko, co Lulu miała do powiedzenia. Po rozmowie telefonicznej czuła się zdezorientowana, niepewna, czego się spodziewać po wizycie: zawodu czy sensacji. Prawdę powiedziawszy, nie była też pewna, co woli. Courtlands był jednym z rzędu białych, przylegających do siebie domów w stylu regencji, w którym, zgodnie z tym, co głosiły napisy pod dzwonkami, panna L. Harrington zajmowała parter. Charlotte ledwo zdążyła oderwać palec od przycisku dzwonka, kiedy drzwi się otworzyły i ze środka uśmiechnęła się do niej drobniutka siwa (staruszka o migotliwych niebieskich oczach. - Charlotte? 96 - Tak. Przepraszam, jeśli się spóźniłam. - Nic podobnego, kochanie. Wejdź, proszę. Lulu poprowadziła ją przez hol do wysokiego salonu pełnego książek, obrazów, fotografii, figurynek i nieskończonej ilości rozmaitych serwisów do herbaty, ustawionych w przeszklonych serwantkach. Charlotte pomyślała, że chyba trudno podejść do kominka, nie zrzucając niechcący porcelanowego królika lub nie strącając sterty żurnali dziewiarskich. Na najwygodniejszym z wyglądu fotelu spał olbrzymi perski kot. Beatrix nigdy nie lubiła ani kotów, ani bałaganu, toteż wydawało się dziwne, że co roku spędzała tu dwutygodniowe wakacje. Lulu krzątała się, przygotowując herbatę, a Charlotte poszła za nią do kuchni, żeby pomóc. Okno wychodziło na schludnie utrzymany ogród, gdzie dwóch nastoletnich chłopców rzucało krążkiem. Widząc, że Charlotte się Im przygląda, Lulu powiedziała: - Mieszkają na pierwszym piętrze. Mam lokatorów nad sobą i pod sobą. Szczerze mówiąc, cieszy mnie Ich towarzystwo. Wiesz, my, dyrektorki szkolne, lubimy mieć wokół siebie młodzież nawet na stare lata. - Od jak dawna tu mieszkasz? - Odkąd przeszłam na emeryturę. W tym miesiącu minie dwadzieścia lat. Ależ ten czas leci! Wcześniej mieszkałam na terenie kolegium. Byłam dyrektorką szkoły. Nie mam pojęcia, co bym potem zrobiła, gdyby Beatrix mi nie pomogła. Z pewnością nie mogłabym sobie pozwolić na kupno tego domu. - To znaczy, że Beatrix pożyczyła ci pieniądze na kupno domu? - Nie pożyczyła. Dała. Beatrix była, o czym z pewnością wiesz, niezwykle hojna. Czasami nawet zbyt hojna. -Tak, to prawda. - Nagle Charlotte się zarumieniła. -.: Przepraszam. Nie miałam na myśli... 97 - Nic nie szkodzi. Doskonale wiem, co miałaś na myśli. Była hojna i dyskretna. Miałam pewność, że nigdy nikomu nie powie o pomocy, jakiej mi udzieliła. Wspominam ci o tym tylko dlatego, że ma to pewien związek z tym, co się stało. - A co się stało? - Przejdźmy do salonu, kochanie. Napij się herbaty i zrób mi przyjemność, zjedz trochę ciasta. Wszystko ci wytłumaczę. Zanim Lulu udzieliła wyjaśnień, Charlotte poczuła się w obowiązku udzielić własnych. Patrząc ponad tacą z herbatą w łagodne, lecz bystre oczy starszej pani, odniosła wrażenie, że kłamstwo, które zawczasu przygotowała, nie wystarczy. Było jednak za późno, by przygotować inne. - Beatrix powiedziała kiedyś Maurycemu i mnie, że ma listy od brata, które pisał do niej z Hiszpanii w miesiącach poprzedzających śmierć. Twierdziła, że nie można ich opu blikować za życia mojej matki. Zdziwiło nas, że nie mogli śmy ich znaleźć w Jackdaw Cottage, więc pomyśleliśmy, że może zostawiła je u ciebie na przechowanie. | - Możliwe, że tak zrobiła. - - Nie rozumiem. •< - Ja też nie. Z tym, że ty być może zrozumiesz, ale ja nigdy. - Lulu uśmiechnęła się. - Przepraszam. nie zamierzam się droczyć. Czy mam jednak rozumieć, że nie dzwoniłaś do mnie na prośbę Urszuli Abberley? - Zdecydowanie nie. Urszula nie wie nawet, że tu jestem. - Nadzwyczajne. - Starsza pani potrząsnęła głową w zdumieniu. - Jak z pewnością wiesz, Beatrix i ja poznały śmy w szkole Rodt-an ponad siedemdziesiąt lat temu. To długi okres czasu. Można by sądzić, że dostatecznie długi, bym zdołała poznać jej charakter lepiej, niż ktokolwiek in ny. Cóż, jeśli tak uważano, to znaczy, że nie 98 znał jej charakteru. Ponieważ przyznaję otwarcie, że ja gonie znałam. Beatrix była i pozostała dla mnie zagadką. Lulu zamilkła, ale Charlotte wyczuła, że tylko zrobiła przerwę, by zebrać myśli. Po chwili podjęła opowiadanie. - Beatrix była znacznie inteligentniejsza niż ja. Miała rozbrajającą zdolność dostrzegania zawsze sedna rzeczy. Zresztą ty oczywiście o tym wiesz. Chciałam powiedzieć, że miała tę zdolność już jako dziecko. Po śmierci jej matki ojciec zabrał Beatrix z Rodean. Gdyby tam została, z łatwością prześcignęłaby mnie w nauce. Wstąpiłam do Girton College w Cambridge, a w roku 1923 przyjechałam tu, żeby uczyć w żeńskim kolegium, ale nigdy nie straciłyśmy ze sobą kontaktu. Często odwiedzałam ją w Indsleigh Hali, a potem w Jackdaw Cottage. - Musiałaś więc poznać Tristrama. - O, tak. Spotkałam go kilkakrotnie, ale co mogła go ob- ~< chodzić taka zwykła dyrektorka szkoły jak ja. Trudno powiedzieć, że go znałam. Był z pewnością porywczym młodym człowiekiem, czego dowodzi rodzaj śmierci, jaką zmarł. Co się tyczy listów do Beatrix, nigdy mi o nich nie wspomniała, ale też nie miała powodu tego robić. Musisz zrozumieć, że nigdy nie byłyśmy ze sobą bardzo blisko. Lubiłyśmy ze sobą przebywać, ale nigdy nie zostałam jej powiernicą. Lulu znów zmarszczyła brwi, jakby formułowanie myśli przychodziło jej z trudem. - Oczywiście - podjęła po chwili - byłam wdzięczna Bea-trix za pomoc w kupnie tego domu, więc kiedy zwróciła się do mnie o pomoc, uznałam, że spłacam część długu. Co nie znaczy, że Beatrix widziała to w takim świetle. Gdybym odmówiła, zaakceptowałaby to jako moje prawo. Jednak nie odmówiłam. Nawet wtedy, kiedy... ostatnio... poprosiła mnie o coś tak dziwacznego. - O co cię poprosiła? 99 - Początkowo o wzięcie udziału w nieszkodliwym oszustwie. - Oszustwie? - Tak, kochanie. Widzisz, odkąd tu zamieszkałam, Bea-trix przyjeżdżała do mnie na czerwiec. Myślisz na pewno, że spędzała tu ze mną dwa tygodnie. Prawda jest jednak taka, że spędzała pod tym dachem zaledwie po parę dni na początku i na końcu tego dwutygodniowego okresu. Każdego roku te dziesięć czy dwanaście dni spędzała gdzie indziej. - Gdzie indziej? - Taka była stała umowa. Przyjeżdżała, a po jednym czy dwóch dniach wyjeżdżała. -Ale... dokąd? - Nie wiem. Nie chciała powiedzieć. Najwyraźniej nie życzyła sobie, żebyś ty czy ktokolwiek z rodziny o tym wiedział. Dlatego przed powrotem do domu zawsze wracała tutaj, na wypadek gdyby były dla niej jakieś wiadomości. Gdyby ktoś z was chciał z nią rozmawiać telefonicznie albo przyjechał tu osobiście, miałam powiedzieć, że wyjechała niespodziewanie, i oczywiście po raz pierwszy. Taka sytuacja nigdy jednak nie zaistniała. Przez dwadzieścia lat ani razu nie groziło nam zdemaskowanie. - Chcesz powiedzieć... że w zeszłym miesiącu... i we wszystkich poprzednich latach... w ogóle jej tu nie było? - Tylko przez parę dni. - - Nie mogę w to uwierzyć. - Rozumiem cię. To musi ci się wydawać niewiarygodne., A jednak to prawda. Z czasem przyzwyczaiłam się do naszego małego oszustwa. Podobał mi się nawet związany z nim element ryzyka. Nie widziałam też w tym nic złego Jeżeli Beatrix uważała taki wybieg za konieczny, dlaczego miałabym jej przeszkadzać? - Ale przecież... - Charlotte ujrzała w wyobraźni Wszyst- - 100 kie kartki pocztowe, które każdego roku dostawała od Beatrix z Cheltenham. "Przyjechałam bez problemów. Lulu ma się dobrze. Cheltenham piękne jak zawsze". - Co... co z kartkami? Co roku dostawałam od niej kartkę. Maurycy też. - Pisane przez Beatrix, ale wysyłane przeze mnie po jej wyjeździe w nieznanym kierunku. - I nie wiesz, dokąd wyjeżdżała? - Nie mam pojęcia. Przyjeżdżała pociągiem. Wyjeżdżała pociągiem. Mogła jechać w dowolne miejsce w kraju. Oczywiście początkowo byłam ciekawa, ale później przestałam się zastanawiać. To nie była moja sprawa. Po tym, co Bea-trix dla mnie zrobiła, mogłam przynajmniej uszanować jej prywatność... i w określonym czasie wrzucić do skrzynki kilka kartek pocztowych. Charlotte patrzyła, jak na fotelu stojącym obok fotela Lulu kot poruszył się i zmienił pozycję. Powoli zaczynał docierać do niej prawdziwy sens tego, co usłyszała. Oszustwo to jedna sprawa, ale jego cel to coś zgoła innego. Przez dwadzieścia lat Beatrix przebywała gdzieś i robiła coś w całkowitej tajemnicy. Jeżeli robiła coś niewinnego i bez znaczenia, dlaczego z taką dokładnością zacierała ślady? W jakim celu uknuła tak misterne kłamstwo? - Dlaczego mówisz mi o tym teraz, Lulu? ^ spytała w końcu. - Dlaczego nie dochowałaś tajemnicy? - Ze względu na dodatkową prośbę, jaką miała do mnie w tym roku. Spełniłam ją raczej wbrew własnemu zdrowemu rozsądkowi. - O co cię poprosiła? - Beatrix przyjechała tu pierwszego lipca, a wyjechała nazajutrz. Wszystko było pozornie jak zwykle, tyle że wydała mi się czymś zaabsorbowana. Wróciła w następnym tygodniu w środę i została do piątku. W czwartek, siedząc przy porannej kawie, tu, gdzie ty teraz, powiedziała mi 101 z całkowitym spokojem, że jej życie jest w niebezpieczeństwie. -Co? - Początkowo sądziłam, że ma na myśli jakiś problem zdrowotny, ale szybko wyprowadziła mnie z błędu. Chodziło jej o coś bardzo konkretnego. Powiedziała, że jest możliwe, nawet bardzo prawdopodobne, że w niedalekiej przyszłości umrze. Spytałam, czy, skoro nie jest chora, ma jakieś przeczucia. Nie. Fakty, które sobie uzmysłowiła, przekonały Bea-trix o możliwości rychłej śmierci. Nie chciała zdradzić, co to za fakty, ani w jaki sposób może umrzeć. W istocie nie oczekiwała, ani nie prosiła mnie, żebym jej uwierzyła. Chciała tylko, żebym zgodziła się wykonać proste zadanie w razie, gdyby jej przeczucia się spełniły. Miała ze sobą cztery duże koperty, zaklejone i zaadresowane na drukowanych naklejkach. Na wiadomość o jej śmierci miałam natychmiast wysłać koperty z innego okręgu pocztowego niż Cheltenham. Nie pozwoliła mi ich otworzyć ani przekazać osobie trzeciej. - Zgodziłaś się? -Tak. Początkowo próbowałam przemówić Beatrix do rozsądku, namówić ją, żeby mi wyjaśniła, o co chodzi albo przyznała, że się myli. Szybko jednak zrozumiałam, że mar nuję czas. Gdy Beatrix podjęła jakąś decyzję, trudno było ją od niej odwieść. Kiedy dodała, że jestem jedyną osobą, do której może się z tym zwrócić, oraz że wysłanie kopert Jest konieczne, poczułam, że nie mogę odmówić. Poza tym po cieszałam się, że nigdy nie będę musiała spełnić tego polecenia, ponieważ Beatrix najwyraźniej się myli, działa pod wpływem jakiegoś okropnego nieporozumienia. Powinnam była mieć więcej rozumu. Beatrix rzadko się myliła. I oka zało się, że tym razem również miała rację. - Czy to znaczy, że wysłałaś te listy? , - Tak. Wysłałam je z Gloucester w dniu, kiedy powiadomiłaś mnie o jej śmierci. i 102 Dziwne uwagi Lulu podczas tamtej rozmowy telefonicznej teraz nabrały sensu. Wtedy Charlotte kładła je na karb szoku, i poniekąd miała rację. Ale Lulu była zaskoczona tym, że Beatrix przewidziała swoją śmierć, nie zaś -jak sądziła Charlotte - samą tragedią. - Do kogo były adresowane te listy? - Beatrix kazała mi dać słowo honoru, że nie zapiszę, ani nie zapamiętam nazwisk i adresów. - Nie wiesz?! - Starałam się być posłuszna Beatrix do samego końca. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek postępowała nierozsądnie. Zakładałam, że ma powody, i że są one wystarczające. Nie mogłam jednak nie zobaczyć naklejek, nie mogłam się też zmusić do zapomnienia ich treści. Nie nauczyłam się ich na pamięć, ale mimo to część zapamiętałam. Jeden list był adresowany do żony twojego przyrodniego brata, Urszuli. Mrs Abberley i adres w hrabstwie Buckingham. - Swans' Meadow, Riversdale, Boume End? - Bardzo możliwe. - Nie mówiła nic o żadnym liście, ani słowa. Nie powiedziała nawet Maurycemu, bo jestem pewna, że by mi powtórzył. - Musisz ją o to zapytać. Oczywiście nie mam pojęcia, co zawierała koperta. Urszula mogła się nie domyślić, od kogo ją dostała. - A pozostałe listy? Do kogo były adresowane? - Do ludzi, o których w życiu nie słyszałam. Pan Grimth pod jakimś niemożliwym do wymówienia adresem w Walii. Llan-cośtam, Dyfed. Panna van Ryan, tak mi się wydaje, i wysoki numer przy Piątej Alei w Nowym Jorku. Trzeci list był do madame... nazwisko zaczynało się na V... i adres paryski. Nazwisko Griffith mówiło coś Charlotte, chociaż nie mo gła sobie przypomnieć, co. Pozostałe brzmiały dla niej rów nie obco, jak dla Lulu. ;..,..., 103 - Czy to wszystko, co pamiętasz? - Niestety tak. Odkąd umówiłyśmy się na spotkanie, szukałam w pamięci czegoś więcej, ale bezskutecznie. Wiadomość o śmierci Beatrix zupełnie mnie oszołomiła. Pojechałam do Gloucester jak we śnie i spełniłam obietnicę, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Wtedy wydawało mi się, że najważniejszą rzeczą jest spełnienie obietnicy danej Beatrix. Wysłać listy i zapomnieć o całej sprawie. Jednak przez następne tygodnie nie mogłam się opędzić od pytań. Kim są ci ludzie? Co im wysłałam? Czy postąpiłam słusznie, spełniając prośbę przyjaciółki? Może powinnam była na przykład powiedzieć policji, że przewidziała swoją śmierć? W końcu uznałam, że jedyne, co mogę zyskać, to reputacja staruszki, która miewa przywidzenia. Zresztą wydaje się oczywiste, że za jej śmierć odpowiada ten Fairfax. W niczym nie mogłam pomóc policji. Mimo to nadal się obawiałam, że mój postępek może mieć konsekwencje, a kiedy zadzwoniłaś, pomyślałam, że tak właśnie się stało. Byłam przekonana, że Urszula domyśliła się, iż dostała ten list ode mnie. Nawet twoje zaprzeczenie mnie nie przekonało. Wiedziałam, że muszę się z kimś podzielić tym, co wiem. Chrześniaczka Beatrix wydała mi się idealną powiernicą. Próbowałam uniknąć tego obowiązku, nie jadąc na pogrzeb, ale twój telefon przekonał mnie, że dalsze uniki są bezcelowe. Charlotte odchyliła się na oparcie krzesła i spróbowała możliwie najbardziej racjonalnie rozważyć to, co usłyszała. Beatrix przewidziała własną śmierć. Znaczyło to, że odgadła lub domyśliła się, że Fairfax-Vane nie pogodzi się z odmową. Wyglądało jednak na to, że troszczyła się nie o własne bezpieczeństwo, ale o to, co się stanie po jej śmierci. Stąd drobiazgowa umowa z Lulu. Czemu starała się zapobiec -albo co spowodować - przez wysłanie tych listów? Co chciała uchronić przed kradzieżą, znalezieniem czy może zwy- 104 kłym przeoczeniem? Dlaczego nie powierzyła tej informacji Maurycemu albo jej? Niezbyt prawdopodobne, że chodziło o jakieś stare listy od Tristrama Abberleya, chociaż ich brak w Jackdaw Cottage sugerował, że tak właśnie mogło być. A więc, co? O co jej, na miłość boską, chodziło? - Przykro mi, że obarczam cię tą tajemnicą, kochanie -powiedziała Lulu. - Nie pozwól jednak, by rzuciła cień na pamięć o Beatrix. Jestem pewna, że wiedziała, co robi. Może powinnyśmy uszanować jej stanowisko. Może powinnyśmy po prostu zostawić sprawy ich własnemu biegowi. - Chyba nie mówisz tego poważnie, Lulu? Gdybyś tak myślała, nie powiedziałabyś mi o tym. - Ze swojej strony, chyba mówię poważnie. Jestem też jednak pewna, że decyzja nie należy do mnie. Ty musisz zdecydować. - Już zdecydowałam. - Tak - uśmiechnęła się Lulu. - Tak właśnie przypusz czałam. - - XIV Charlotte spędziła noc w hotelu w Cotswolds. Mogła wrócić jeszcze tego samego dnia do Tunbridge Wells, ale wtedy mógł do niej zadzwonić Emerson, a wiedziała, że powinna pomówić z Urszulą, zanim zrelacjonuje mu, czego się dowiedziała od Lulu. Dodatkowa korzyść polegała na tym, że mogła tak zaplanować przyjazd do Swans' Meadow, by Maurycy zdążył już wyjść do biura, a Urszula była w domu. Okazało się, że o mały włos się nie przeliczyła. Urszula otworzyła drzwi z zaaferowaną miną osoby, która boi się spóźnić na spotkanie. - Charlie! Co za niespodzianka! - Czy możemy zamienić dwa słowa, Urszulo? Przepraszam, że cię nie uprzedziłam. - Oczywiście. Ale musimy się streszczać. O dziesiątej mam być u fryzjera. - Szybko odwróciła się na pięcie i ruszyła w głąb domu, a Charlotte poszła za nią. - Chyba nie chodzi ci o list, co? Czy też dostałaś? Jeśli tak, lepiej porozmawiaj z Maurycym. - Skręciła do garderoby na parterze, stanęła przed lustrem i zaczęła malować rzęsy. - Nie jestem pewna, co zamierza w związku z tym zrobić. Charlotte nie wiedziała, jak zareagować. Ostatnia rzecz,, jakiej się spodziewała, to fakt, że i Urszula odgadnie powód; jej wizyty. W lustrze, ponad ramieniem Urszuli, ujżała od- 106 bicie własnej twarzy z ustami rozdziawionymi ze zdumienia. - Czy coś się stało? - Co... Co było w tym liście? - Przymilna paplanina tego brata Fairfaxa-Vane'a. Chcesz powiedzieć, że nie dostałaś od niego listu? Sądziliśmy, że do ciebie też napisał. Wczoraj w nocy Maurycy próbował się do ciebie dodzwonić. Gdzie byłaś? W mieście z Emersonem? Kawał faceta, co? - Nie rozumiem. Czy to... Czy to się stało niedawno? Urszula odwróciła się i spojrzała na Charlotte. - Co ci jest, Charlie? Mówisz bez sensu. Fairfax napisał do Maurycego przepraszając za to, że zrobił z siebie przedstawienie po pogrzebie i pytając, czy przychodzi nam do głowy jakiś powód, dla którego ktoś chciałby zamordować Beatrix. Oczywiście z wyjątkiem jego brata. List przyszedł wczoraj. Sądziliśmy, że do ciebie też napisał. -Nie... To znaczy... Nie jestem pewna. Możliwe. Od wczoraj nie byłam w domu. - Nie byłaś w domu? - Pojechałam do Lulu Harrington w Cheltenham i zostałam na noc w tamtych stronach. - To ta przyjaciółka Beatrix? Czego od niej chciałaś? Charlotte zastanowiła się chwilę. - Czy w domu jest ktoś jeszcze? - spytała wreszcie. - Nie. Aliki poszła po zakupy, a Sam pojechała na cały dzień do Londynu. Dlaczego pytasz? - Czy możemy usiąść w salonie? Muszę cię spytać o coś bardzo ważnego. - Charlie, ja się spóźnię. - Proszę cię. Natychmiast muszę z tobą o tym porozmawiać. Urszula spojrzała na nią marszcząc brwi, zakręciła szminkę i wrzuciła do stojącej obok kosmetyczki. 107 - Dobrze, załatwmy to. - Zniecierpliwiona, minęła ją, poszła do salonu, a kiedy Charlotte tam weszła, siedziała już z przechyloną głową. Charlotte usiadła na brzeżku krzesła naprzeciw bratowej, zebrała się w sobie i powiedziała: - Lulu twierdzi, że we wtorek po śmierci Beatrix wysłała do ciebie list. Zrobiła to na wcześniejszą prośbę Beatrix. Czy to prawda? - Co według niej było w tym liście? - spytała Urszula marszcząc czoło. - Ona nie wie. Beatrix zostawiła jej ten list z poleceniem, by wysłała go w razie jej śmierci. Był to jeden z czterech listów, co do których pozostawiła taką dyspozycję. - Do kogo były pozostałe listy? - Do jakichś nieznajomych. Ani Lulu, ani ja nie znamy żadnego z nich. - Rozumiem. - Nie powiedziałaś jeszcze, czy to prawda? Czy otrzymałaś taki list? - Skąd go wysłała? - Z Gloucester. - Dwudziestego trzeciego czerwca? -Tak. - W grubej kopercie? -Tak. Skąd... - Wobec tego to prawda, Charlie. Dostałam ten list. - Ale. . . nie wspominałaś. - Ani słowem? Miałam powód, myślę, że się zgodzisz. Nie wiedziałam, że wysłała go Lulu, ani że Beatrix miała z nim cokolwiek wspólnego. Nie znam nikogo w Gloucester. Adres wydrukowano, a w środku nie znalazłam nic, co mogłoby wskazywać na nadawcę. - Co było w środku? - Sześć kartek papieru. Wszystkie czyste. 108 -Czyste? - Tak. Dziwne, prawda? Uznałam to za jakiś niezdrowy żart. Nie przyszło mi do głowy, że mogła za tym stać Bea-trix. Czy jesteś tego pewna? - Lulu jest pewna. - Cóż, oczywiście nie znam tej pani, ale czy nie jest możliwe, że ona cię zwodzi? Łatwo obarczać winą zmarłych. Nie mogą niczemu zaprzeczyć. - Po co miałaby to robić? - Nie mam zielonego pojęcia. A ty? - Wąskie usta Urszuli uśmiechnęły się z niedowierzaniem. - Jestem pewna, że Lulu powiedziała mi prawdę. - Nie wątpię, że jesteś pewna, ale ty zawsze byłaś zbyt ufna, prawda? - Uśmiech stężał, przekazując coś więcej, niż niedowierzanie. Teraz pojawił się w nim cień ostrzeżenia. - Czy zachowałaś ten list? - Nie. Dlaczego miałabym to robić? "> - Czy pokazałaś go Maurycemu? * ; - Oczywiście, że nie. Nie chciałam, żeby niepokoił się jakąś bzdurą. - Myślisz więc, że by się zaniepokoił? - Być może. - Ale ciebie to nie zaniepokoiło? - Powinnaś wiedzieć, że potrzeba czegoś więcej, niż koperty pełnej czystych kartek, żeby wytrącić mnie z równowagi. Zapomniałam o całej sprawie i, szczerze mówiąc, tobie radzę zrobić to samo. - Nie jestem pewna, czy mogę to zrobić. - Cóż, to twoja sprawa. - Urszula gwałtownie wstała. -Naprawdę nie mogę dłużej zwlekać, Charlie. Czy będziesz mi miała za złe, jeśli cię wyrzucę? Przez całą drogę do Tunbridge Wells Charlotte starała się znaleźć dowód na to, że Urszula mówiła prawdę. Nie znala- 109 zła żadnego. Pomysłu, że Lulu wysłała list z własnej inicjatywy, był równie absurdalny, jak to, że Beatrix chciała po śmierci wysłać czyste kartki żonie swego bratanka. Zresztą, Urszula opisała zawartość koperty dopiero po upewnieniu się, że Lulu jej nie zna. Jeżeli zamierzała kłamać, Charlotte dała jej po temu idealną okazję. Ale po co? Drobiazgowego planu Beatrix nie da się rozszyfrować, dopóki treść jej pośmiertnych przekazów pozostanie nieznana. Walijczyk, kobieta z Nowego Jorku, paryżanka i Urszula. Liczące pół wieku listy od Tristrama Ab-berleya z pewnością nie mogły łączyć tych ludzi. Jednak coś ich łączyło, i nie był to czysty papier. XV Droga panno Ladram. Długo nosiłem się z napisaniem tego listu, ale uznałem, że to jedyny sposób, by przedstawić Pani kilka kwestii dotyczących mojego brata. Szczerze żałuję tego, co się stało, kiedy odwiedziłem panią przed dwoma tygodniami, i mam nadzieję, że ten list usunie wszelkie wynikłe wtedy nieporozumienia. Przede wszystkim muszę powiedzieć, że mój brat, chociaż jest typem łajdaka, nigdy nie wziąłby udziału... Charlotte zniecierpliwiona wetknęła list z powrotem do koperty. Nie miała czasu ani serca do zapewnień Dereka Fairfaxa o niewinności brata. Gdyby wiedziała, że ten list, znaleziony na wycieraczce Ockham House, między zawiadomieniem z banku a kartką od dentysty, jest od Fairfaxa, nawet nie zadałaby sobie trudu, żeby go otworzyć. Miała pilniejszą sprawę na głowie. Znacznie pilniejszą. Chcąc ją jednak załatwić, natychmiast napotkała na przeszkodę. Kiedy zadzwoniła do hotelu w Londynie, w którym zatrzymał się Emerson, usłyszała, że wyszedł. Wszystko, co mogła zrobić, to zostawić wiadomość z prośbą o telefon. Przeszła do salonu i usiadła. Nagle poczuła się zmęczona, wyczerpana długą podróżą i bezowocnymi próbami zro- 111 zumienia intencji Beatrix. Leniwym ruchem ponownie otworzyła list od Dereka Fairfaxa. Przede wszystkim muszę powiedzieć, że mój brat, chociaż jest typem łajdaka, nigdy nie wziąłby udziału w żadnym akcie przemocy. Bardzo możliwe, że zapłacil pani matce za meble znacznie poniżej ich wartości, ale nigdy nie uczestniczyłby we włamaniu, nie mówiąc już o morderstwie. To po prostu nie leży w jego naturze. Po drugie, nie jest głupcem. Tylko głupiec zostawiłby wizytówkę w domu, do którego zamierza się włamać, i podkreślał zainteresowanie przedmiotem tego włamania w obecności świadków. Nie wierzę, że mój brat postąpiłby tak głupio. Mój brat uważa - podobnie jak ja - że jest tylko kozłem ofiarnym oraz że celem włamania było zamordowanie panny Abberley, a nie kradzież inkrustacji z Tunbridge. Dlatego właśnie piszę do Pani z prośbą o pomoc w... Charlotte upuściła list na stojący obok krzesła stolik do kawy i oparła się na poduszkach. Pogrążony w ciszy dom trwał w bezruchu bezwietrznego letniego dnia. Nie otworzyła jeszcze żadnego okna, a póki tego nie zrobi, jej myśli nie zakłóci żaden dźwięk. Czy możliwe, że Fairfax ma rację? Czy rzeczywiście ktoś pragnął śmierci Beatrix z powodu, o którym policja nie miała pojęcia? Jeśli tak, to Beatrix znała ów powód. Listy stanowiły jej zabezpieczenie przed śmiercią. Nie ochroniły jej; nawet nie miały tego uczynić. Służyły jednak pewnemu istotnemu celowi - w to Charlotte nie wątpiła. Walijczyk, kobieta z Nowego Jorku, paryżanka i Urszula. Beatrix przemówiła do każdego z nich zza grobu. A mówienie na darmo nie było do niej podobne. Czas płynął. Charlotte zamknęła oczy i wróciła do krainy dzieciństwa. Znajdowała się w Jackdaw Cottage, ubrana 112 w strój plażowy. Nie mogła jednak wyruszyć, nie znalazłszy Beatrix. Beatrix była w domu, wołała do niej, Charlotte nie wiedziała, z którego woła pokoju. Każdy pokój, do którego się zbliżała, zarówno na piętrze, jak i na parterze, wydawał się właściwy. Później, kiedy zaglądała do środka, okazywało się, że Beatrix woła z innego miejsca. Szukając matki chrzestnej, czuła rosnący niepokój, lęk, że nigdy jej nie znajdzie. Wtedy usłyszała inny dźwięk; dzwonił telefon. Pobiegła do holu, podniosła słuchawkę, ale linia była głucha. Dzwonienie rozbrzmiewało nadal. Charlotte obudziła się gwałtownie. Zerwała się i pobiegła do telefonu, żeby podnieść słuchawkę, zanim przestanie dzwonić. Po drodze usiłowała zapanować nad myślami. Dzwonił Emerson McKitrick, spragniony nowin, co było do przewidzenia. Przeprosiła go za to, że nie skontaktowała się z nim wcześniej, i wyjaśniła dlaczego. Relacjonując wizytę u Lulu, nie opuściła niczego, ale powtarzając słowa Urszuli, starannie unikała wszelkich aluzji do wniosku, który sama już wyciągnęła: Urszula kłamała. - Zastrzeliłaś mnie - powiedział Emerson, kiedy skończyła. - Jezu, czysty papier?! O co w tym, do diabła, chodzi? - Nie wiem. Miałam nadzieję, że ty mi powiesz. <"" - Czy myślisz, że listy nie zawierały nic innego? ' - Tego także nie wiem. To wszystko nie ma sensu. - Powinniśmy chyba zapytać pozostałych adresatów. - Ale kim oni są? Lulu była pewna tylko jednego nazwiska. - Griffitha? - Tak. Ale to bardzo popularne imię w Walii. Nie znamy nawet inicjału. - Sądzę, że to akurat mogę ci powiedzieć. - Co? 113 - Musi chodzić o Franka Griffitha, prawda? Czyżbyś o nim nie słyszała? - Frank Griffith. - Teraz nareszcie sobie przypomniała. Frank Griffith walczył razem z Tristramem Abberleyem w Hiszpanii. Po śmierci Tristrama wysłał Mary jego rzeczy. Po powrocie do Anglii odwiedził Mary, żeby opowiedzieć o okolicznościach śmierci Tristrama. Charlotte kilkakrotnie słyszała, jak matka opowiadała o tej wizycie. - Oczywiście. Towarzysz broni Tristrama Abberleya. Musiałeś się z nim zetknąć podczas gromadzenia materiałów do książki. - Bardzo chciałem, ale niestety nie udało mi się go wytropić. Całkowicie odciął się od stowarzyszenia weteranów. Powszechnie uważano, że umarł. Wygląda na to, że Beatrix miała lepsze informacje, które przede mną zataiła. - W takim razie jesteśmy w lesie. Dyfed to duże hrabstwo, a pewnie nazwa każdej miejscowości zaczyna się na "Lian". - Może zdołalibyśmy pokonać tę przeszkodę. -Jak? - Czy możesz jutro zawieźć mnie do Rye? W Jackdaw Cottage jest coś, co muszę sprawdzić. To może nam pomóc. - Oczywiście. Ale co to jest? - Wolałbym nie mówić, póki się nie upewnię. Jeśli jed nak mam rację, może uda nam się wytropić kryjówkę Fran ka Griffitha. - - XVI W czwartek rano Derek obliczył, że jest to pierwszy dzień, kiedy może otrzymać odpowiedź na jeden z wysłanych listów. Celowo zwlekał z wyjściem do Fithyan & Co. na wypadek, gdyby listonosz przyniósł odpowiedź od Maurycego Abberleya lub Charlotte Ladram. Kiedy czekał, przyszło mu na myśl, że mogli w ogóle zignorować jego prośby. Perspektywa ponownych odwiedzin w Ockham House przerażała go, ale bez pomocy ludzi, którzy znali Beatrix Abberley, nie mógł wykryć, dlaczego została zamordowana. W takim wypadku sprawa Colina byłaby przegrana. Derek, choć nie zagrożony więzieniem, mógł stracić coś, co było tylko trochę mniej ważne niż wolność. Wierzył bowiem w niewinność Colina, a Colin ufał, że brat ją udowodni. Gdyby mu się to nie udało, na nic zdałyby się wszelkie wymówki. Jeśli nie potrafił ocalić brata, nie potrafi też zachować szacunku do samego siebie. Szczęk skrzynki na listy obwieścił dostarczenie korespondencji. Na wycieraczce Derek znalazł jedynie cienką kartkę. Szanowny panie Fairfax. Książka, którą Pan zamówił - "Biografia krytyczna Tri-strama Abberleya" - została sprowadzona i czeka na odebranie. Proszę się zgłosić z tym... 115 Derek zmiął kartkę w małą kulkę i pozwolił jej opaść na podłogę. Kolejny dzień miał minąć bezowocnie. Kolejny dzień miał zostać zmarnowany, kiedy każda chwila była decydująca. Przed przyjazdem na miejsce Emerson McKitrick nie chciał zdradzić Charlotte, co ma nadzieję znaleźć w Jackdaw Cot-tage. Kiedy dotarli tam w czwartek rano, poszedł prosto do biurka w salonie. - Beatrix przechowywała tu mapy, pamiętasz, Charlle? - Tak, i co z tego? - Oto one. - Z jednej przegródki wyjął cztery mapy państwowego urzędu kartograficznego. - Uderzyło mnie to, kiedy je pierwszy raz zobaczyłem. Nie wydawało mi się to ważne, póki nie powiedziałaś mi o Franku Grifficie. Widzisz? -Rozłożył mapy na biurku. - Nie rozumiem - powiedziała Charlotte, patrząc w niczym się nie wyróżniające różowe okładki. - Trzy mapy są lokalne, prawda? Arkusz 189 obejmuje Rye, arkusz 188 Tunbridge Wells, arkusz 199 Eastbourne i Hastings. Spójrz jednak na czwarty. Arkusz 160 nie pasuje do reszty. - Brecon Beacons - odczytała tytuł Charlotte. - Zgadza się. Środkowa Walia. Dlaczego Beatrix przechowywała mapę tego regionu? - Ponieważ tam mieszka Frank Griffith? > -Tak sądzę. - Rozłożył arkusz 160 na podłodze. Klęknąwszy nad mapą, Charlotte nie dostrzegła żadnych wskazówek; tylko stłoczone kontury i zielone wielokąły zalesionych wyżyn. Za to Emerson zobaczył więcej. - Zobacz, to jest granica hrabstwa Dyfed. - Wskazał na linię kropek i kresek biegnącą po lewej stronie mapy. - Wszystko, co się znajduje na wschód od tej linii, możemy zignorować. ' - Ale i tak... 116 - Przypuszczam, że Beatrix odwiedzała Franka Grifiitha podczas dwutygodniowych wizyt u Lulu. Cheltenham to wygodny postój w podróży z Rye do Dyfed, prawda? - Tak, chyba tak. - Dobra. Wiemy też, że podróżowała pociągiem. Gdzie biegnie linia kolejowa? - Tutaj. - Charlotte wskazała na wyraźną czarną linię wijącą się w północno-zachodnim rogu mapy. Ogarnęło ją podniecenie; była pewna, że Emerson ma rację. - A największą miejscowością leżącą na szlaku linii kolejowej jest... - Llandovery. - Emerson uśmiechnął się do niej pro* miennie. - Myślę, że go znaleźliśmy, a ty? XVII Nazajutrz Charlotte jechała szybko główną szosą przecinającą północne krańce Brecon Beacons, a siedzący obok niej Emerson McKltrick pełnił rolę pilota. Dotarli do Walii poprzedniego wieczoru i zatrzymali się na noc w hotelu na północny zachód od Brecon. Przyzwyczajony do luksusu Emerson nalegał, by jego nowa asystentka także podróżowała stylowo. Charlotte ze swojej strony nie analizowała zbyt dokładnie swego podniecenia. Czy wywołał je pościg, czy może urok towarzysza podróży? Kolacja w rozświetlonej świecami restauracji w towarzystwie przystojnego Amerykanina stanowiła dla niej nowe i odurzające doświadczenie. Przyjęcie roli równoprawnej partnerki w jego wysiłkach choćby na krótką chwilę - przywodziło jej na myśl kuszące możliwości; nie wiedziała wcale, czy zdoła się im oprzeć. Emerson był dżentelmenem w każdym calu, równie uroczym, co troskliwym. Charlotte, oczarowana jego galanterią, była nią również zdezorientowana. Czy chciał tylko sprawić jej przyjemność? A może zaczynał ją lubić tak, jak ona zaczęła lubić jego? O całe niebo przewyższał mężczyzn, z którymi coś ją w przeszłości łączyło. Nie znaczyło to, że cokolwiek łączy ją z Emersonem. Wiedziała, że dając się ponieść wątłym nadziejom i kruchym emocjom, popełniłaby czyste szaleństwo. 118 Kiedy jednak, ubierając się na kolację, wyjrzała przez okno swego pokoju i ujrzała go, przechadzającego się po hotelowym ogrodzie z kieliszkiem szampana w dłoni, przez kilka szalonych chwil wyobrażała sobie, jak by to było, gdyby znajdowali się tu tylko z powodu rozkoszy, którą mogą sobie nawzajem dać. Na wspomnienie tych myśli oblała się rumieńcem. LJandovery było szarym skupiskiem domów położonym na klinowatym obszarze płaskiego gruntu, gdzie trzy rzeki zbiegały się u podnóża gór. Piękno krajobrazu pozostawało w ostrym kontraście z ponurym wyglądem trzech głównych ulic miasta, gdzie żaden z przechodniów nie wyrażał chęci odwzajemnienia uśmiechu Charlotte. Za to Emerson nie zrażał się niczym. W każdym sklepie, do którego wstępowali, pytał o Franka Griffitha i otrzymywał więcej pomocnych odpowiedzi, niż Charlotte oczekiwała. Okazało się, że właściciele sklepów znali kilku Grifii-thów, ale żaden z siedemdziesięciolatków nie miał na imię Frank. Około południa postanowili poszukać szczęścia w pubach. Tych było więcej, niż to uzasadniały rozmiary Llando-very; wszystkie okazały się tak ponure i niegościnne, jak obawiała się Charlotte. Stawiali najróżniejsze napoje wyskokowe właścicielom sześciu podobnych przybytków i nie dowiedzieli się absolutnie nic. Wreszcie weszli do pubu, noszącego niestosowną nazwę "Gospody pod Żonkilami", szykując się na wypicie kolejnej wody mineralnej, na którą nie mieli ochoty. Tym razem jednak ich trud miał zostać nagrodzony. - Frank Griffith? - powtórzył barman. - Pewnie, znam go. Musi mieć siedemdziesiątkę. Przyjeżdża tu prawie w każdy dzień targowy. Hoduje owce, tam, na Hendre Gor-felen za Myddfai. Jak macie mapę, to mogę wam pokazać. Po co chcecie się z nim widzieć, jeśli wolno spytać? 119 -Jesteśmy dalekimi krewnymi - odparł Emerson, --pomyślałem, że go odszukam, skoro już jestem w kraju. - No, no. Czeka go niespodzianka, co? Może wreszcie się uśmiechnie, bo bardzo rzadko mu się to zdarza. ; Griffith stuknął Emersona kijem w pierś. - Dlaczego pan sądzi, że Tristram Abberley pisywał do siostry z Hiszpani? - Sama mi to powiedziała. - Czyżby? Czy pani też to powiedziała, panno Ladram? - Cóż... nie. Griffith omiótł ich wzrokiem, a potem chrząknął, jakby potwierdziły się jego przypuszczenia. - Czytałem w gazecie o zamordowaniu Beatrix. Pisali, że aresztowano i oskarżono jakiegoś handlarza antykami. Wy gląda na to, że są przekonani o jego winie. Pan się z tym <|: zgadza, doktorze McKitrick? ,< - Z tego, co wiem, sprawa jest zamknięta. - A pani, panno Ladram? - Nie jestem pewna. Fairfax-Vane może być kozłem ofiarnym. "• Kto miałby go wrobić? 125 - Nie wiem. To jest jeden z powodów, dla których chciałam z panem porozmawiać. - Dotychczas Charlotte nie zamierzała tego mówić. Teraz, skonfrontowana z jedną z tajemniczych postaci z życia Beatrix, zdała sobie sprawę, że to prawda: wyjaśnienia, które dotąd akceptowała, przestały wystarczać. - Od jak dawna pan tu mieszka, panie Griffith? - A co pani do tego? - Po prostu zastanawiałam się, czy... Pan jest właścicielem tego domu, prawda? - Nie jestem niczyim lokatorem, jeśli o to pani chodzi. Postanowiła sprawdzić swoje domysły. - Czy Beatrix pomogła panu kupić tę farmę? Otworzył trochę szerzej oczy, ale poza tym nie zareagował. Spojrzał na Emersona, potem znowu na Charlotte. - Myśli pani, że jest kozłem ofiarnym. - To możliwe. - Podobnie jak wiele rzeczy. - Odwrócił się, podszedł do okna i wyjrzał na podwórze. - Wiele rzeczy. - Stał zamyślony, lekko zgarbiony pod ciężarem tajemnicy, którą ukrywał. Potem, nie odwracając się, dodał: - Muszę pomyśleć o tym, coście powiedzieli. Potrzebuję czasu, rozumiecie? - Oczywiście. Zatrzymaliśmy się w tej okolicy. Nie ma pośpiechu. - Zapiszcie mi swój numer telefonu. Wymieniwszy spojrzenie z Charlotte, Emerson wyjął z kieszeni notes, wydarł kartkę i wręczył jej. Charlotte wzięła z biurka ołówek i zapisała numer. - Zostawię go tutaj, dobrze? - Proszę. A teraz idźcie, oboje. - Skąd mamy mieć pewność, że pan zadzwoni? - spytał Emerson. - Znikąd. - Wciąż stał odwrócony do nich plecami. - Może nie zadzwonię. Decyzja należy do mnie, nie do was. -Ale nie możemy tak po prostu... - Charlotte uciszyła 126 Emersona gestem i ruchem głowy. Była pewna, że blef i arogancja na nic się nie zdadzą. ' - Dobrze, panie Griffith - powiedziała. - Wychodzimy. Proszę pomyśleć o tym, co powiedziałam. - Umilkła w na dziei, że może odpowie. Ponieważ stało się jasne, że tego nie zrobi, wyprowadziła Emersona z pokoju na podwórze. Kiedy dotarli do samochodu, obejrzała się na okno, ale Frank Griffith zniknął. XVIII Tego wieczoru przy kolacji rozmawiali o wizycie u Franka Griffitha, zastanawiając się, czy do nich zadzwoni. Emerson uznał, że Charlotte przyjęła słuszną taktykę. - Istnieje szansa, że tobie zaufa, Charlie, bo po lekturze mojej książki chyba nie wyrobił sobie o mnie zbyt wysokiego mniemania. Może uważa, że opacznie zrozumiałem Tri-strama Abberleya i, kto wie, może ma rację. W każdym razie, jeśli chodzi o jego ostatnie miesiące w Hiszpanii. Ale skoro zrozumiałem to opacznie, Frank Griffith mógłby wyprowadzić mnie z błędu, prawda? Gdyby chciał. Beatrix wiedziała, gdzie on jest, ale mi nie powiedziała. Nawet wtedy pragnął pozostać w ukryciu. Dlaczego? Dlaczego tak bardzo chciał się ukryć? Tego właśnie nie pojmuję. - Po to, by zapomnieć o Hiszpanii, o tym, co tam robił? - Ale on nie zapomniał. W tym rzecz. Nie zapomniał ani jednej rzeczy. Wszystkie te książki. Wszystkie wspomnienia zamknięte w jego głowie. Wszystko jest tam... gdybym tylko zdołał się do tego dobrać. - Sądzisz, że wie coś wartościowego o Abberleyu? - Możliwe. Był tam, przy łóżku w szpitalu w Tarragonie, kiedy Tristram umierał. To Griffithowi Tristram powierzył wysłanie ostatnich wierszy do twojej matki. Był najbliższą mu osobą w ostatnich dniach życia. 128 - Ale to nie tłumaczy, dlaczego Beatrix miałaby mu pomagać w kupieniu Hendre Gorfelen, a jestem pewna, że to zrobiła, czy odwiedzać go każdego roku. - To prawda. Mógłby to jednak wytłumaczyć list, który wysłała mu Lulu. Griffith mógłby nam też powiedzieć, co zawierał. Twoje słowa o odkryciu prawdy o śmierci Beatrix wywarły na nim wrażenie. To był sprytny wybieg. - To nie był tylko wybieg. - Ale Maurycy mówił, że tego Fairfaxa schwytano na gorącym uczynku. -Tak. - Gdzie więc miejsce na wątpliwości? - Nie wiem, może nie ma. Poczekajmy i przekonajmy się, co ma do powiedzenia Frank Griffith. - Jeżeli w ogóle ma cokolwiek do powiedzenia. - To prawda. Zasypiając tej nocy, Charlotte obracała w głowie wszystkie pytania dotyczące śmierci Beatrix. Jeżeli Fairfax-Vane jest niewinny, jak twierdzi jego brat... Ale jak to możliwe...? Może mimo wszystko Colin mówił prawdę... Jeżeli tak, to Beatrix została zamordowana z całkiem innego powodu, niż wszyscy sądzili... Ale z jakiego powodu...? Może Frank Griffith zna odpowiedź... Następnego popołudnia Derek Fairfax siedział naprzeciwko brata w ponurej, rozbrzmiewającej echem sali odwiedzin w więzieniu Lewes. Colin zbliżał się do końca czterotygodniowego pobytu w areszcie, a od ostatniej wizyty Dereka jego wygląd wyraźnie się pogorszył. Miał ciemne wory pod oczami, był blady, a cerę miał ziemistą. Jeszcze bardziej niepokojące było nieznaczne, ale dostrzegalne drżenie rąk, kiedy potarł nie ogolony podbródek. - Nie wyglądasz dobrze, Colin. 129 - Mógłbym się ożywić, gdybyś mi przyniósł jakieś dobre nowiny. - Bardzo bym chciał, ale jak na razie Ignorują moje listy. - Cholerne listy! - prychnął Colin. - Oczywiście, że je zignorowali. - Cóż, jeżeli masz lepszy pomysł... - Może i mam. Daj sobie spokój, Derek. W przyszłym tygodniu czeka mnie proces. Po prostu pogódź się z tym. Umyj ręce od całej sprawy. - Nie mówisz poważnie. - A może już to zrobiłeś, co? - Colin zmienił ton; nie użalał się już, był sarkastyczny. - Może tylko mnie zwodzisz. Mówisz, że robisz wszystko, co w twojej mocy, żeby mi pomóc, a w rzeczywistości siedzisz i zacierasz ręce z radości na myśl, że się mnie pozbędziesz. Nie martw się. Twoje życzenie się spełni. Dziesięć czy więcej lat w tej albo innej dziurze wykończy mnie na dobre. Bez dwóch zdań. - Colin, na miłość... - Dlaczego mi tego nie powiesz? Nie obchodzi cię specjalnie, czy jestem winien, czy nie. Tak czy inaczej, uważasz, że zasługuję na to, co mnie czeka. Myślisz tak jak wszyscy. Derek wiedział, że Colin oskarża go, bo jest przerażony, ale mimo to zabolały go słowa brata. - To śmieszne - zaprotestował. - Robię wszystko, żeby ci pomóc. - Czyżby? Odniosłem inne wrażenie. - Colin nachylił się nad stołem, wbijając przekrwione oczy w Dereka. - A może twojej pomocy nie sposób odróżnić od gry na zwłokę? Derek drgnął. - Naprawdę tak myślisz? - Tak, tak właśnie myślę. W Walii dzień Charlotte upłynął bez wydomato Frank Griffith się nie odezwał. Pod wieczór uznali, że 130 nie mogą dłużej zostawiać spraw w Jego rękach. Postanowili, że nazajutrz wrócą do Hendre Gorfelen, nawet jeśli nie zostaną zaproszeni. Emerson argumentował, że gdyby Grif-fith chciał z nimi współpracować, już by zadzwonił. Jeśli nie chce, nie mają nic do stracenia. Charlotte nie była taka pewna. Griffith nie należał do ludzi, których można poganiać czy zmuszać. Przedstawił warunki, na których mogli z nim rozmawiać. Zlekceważenie ich mogło oznaczać fiasko. Nie mogli jednak czekać w nieskończoność. W ten czy inny sposób kwestia musiała zostać rozwiązana. Tak się też stało, chociaż nie z ich inicjatywy. Kiedy Charlotte wróciła do pokoju po kolacji, telefon zadzwonił, zanim zdążyła zamknąć drzwi. -Halo? •*;• - Panno Ladram? ; : - Pan Griffith! Sądziłam, że nigdy pan nie zadzwoni. - Ja też. Najwyraźniej oboje się myliliśmy. Czy jest pani sama? >:, -Tak. - Czy może tu pani przyjechać jutro o siódmej rano? - -O siódmej? - Za wcześnie dla pani? - - Nie, wcale nie. Będziemy tam na pewno. - Źle mnie pani zrozumiała. Miałem na myśli tylko panią, panno Ladram. Żadnego doktora Mciktricka. Porozmawiam z panią sam na sam albo wcale. -Ale... - Nie jestem otwarty na negocjacje. Proszę się zgodzić albo nie. - Zamilkł, a potem dodał: - Czy mogę pani oczekiwać? Charlotte wahała się tylko chwilę. ; ;.;? - Tak, panie Griffith. Może mnie pan oczekiwać. XIX Jadąc samotnie przez zielone, puste serce Walii w ten letni niedzielny poranek, Charlotte czuła, jakby świat został stworzony i objawiony jej na nowo. Kolory nieba i ziemi nabrały czystości, odgłosy ptaków i wody nasiliły się, aż wszystko, co leżało za wzgórzami, gdzie Frank Griffith znalazł swój dom, przestało się wydawać rzeczywiste. W Hendre Gorfelen owczarek czekał na podwórzu, kłapiąc zębami na unoszące się w promieniach słońca muchy. Kiedy Charlotte wjechała w obejście, zastrzygł uszami, szczeknął dwukrotnie, ale nie ruszył się z miejsca, gdy wysiadła z samochodu i poszła w stronę domu. Drzwi otworzyły się, zanim do nich dotarła, i Frank Griffith wyszedł jej na spotkanie. Był z gołą głową, rzadkie siwe włosy miał krótko przycięte; palił fajkę, trzymając ją w dziwny sposób tuż przy końcu cybucha. Miał wyprasowaną koszulę i spodnie, jakby na jej cześć, a Charlotte wzruszyła jego elegancja. Ale Frank Griffith się nie uśmiechał. Patrząc na niego, nie mogła sobie wyobrazić uśmiechu na tej pomarszczonej, czujnej twarzy. - A więc przyjechała pani - stwierdził obojętnym tonem. - Z pewnością wiedział pan, że przyjadę. - A McKitrick? - Jak pan widzi, jestem sama. 132 ? :-To dobrze. - Dlaczego nie chciał pan, żebym przyjechała z Emerso- nem? • . '.. ,,• • %••. :• >.<: **,, • •;.••? <•-^ - Ponieważ mu nie ufam. - Ale mnie pan ufa? - -Tak. - -Dlaczego? ? - Ponieważ Beatrix powiedziała, że mogę. Niemały kom plement, prawda? ',: -Tak... ja... •>'•"'•! - Skąd pani wiedziała, że pomogła mi kupić Hendre Gor-felen? - Zgadłam. Pomogła Lulu Harrington w podobny sposób. - Nie wątpię, że pomogła też innym. Była dobrą kobietą i najlepszym rodzajem przyjaciółki: taką, która sprawdza się w biedzie. - Przyjeżdżała tu co roku? - Tak. Każdego roku, odkąd kupiłem tę farmę. Powinienem raczej powiedzieć, odkąd ją kupiliśmy. To było w pięćdziesiątym trzecim. Nie wiem, jak tłumaczyła swoje podróże przed zawarciem umowy z Lulu. - Spojrzał na niebo i powiedział: - Zapowiada się piękny dzień. Przejdzie się pani ze mną na szczyt? Myślę, że spodoba się pani widok. Poleciwszy psu, by został, poprowadził Charlotte ku wąskiej ścieżce, odchodzącej od wejścia na podwórze. Wiła się między kamiennymi ścianami do przełazu w rogu stromego pola, gdzie pasły się owce. Griffith przeciął pole i narzucił tempo, które Charlotte z trudem wytrzymywała. - Czy... zajmował się pan rolnictwem.... zanim pan tu zamieszkał, panie Griffith? - wydyszała. - Nie. Jestem chłopakiem ze Swansea. Po raz pierwszy zobaczyłem góry, kiedy pracowałem na kolei. Zrozumiałem, że to jest miejsce dla mnie, ale nie sądziłem, że mi się to uda. Nigdy by mi się nie udało, gdyby nie Beatrix. Ta farma 133 okazała się lepszym lekarstwem na moje dolegliwości niż recepty tuzina lekarzy. - A co... panu dolegało? - Ludzie. Ludzie i to, co sobie nawzajem wyrządzają. - Czy dlatego... nie chciał pan, żeby ktokolwiek wiedział, że pan tu mieszka? - Między innymi. Beatrix to zrozumiała. Od pani tego nie oczekuję. Dotarli do kolejnego przełazu po drugiej stronie pola, gdzie Griffith zatrzymał się, czekając aż Charlotte złapie od dech. Zbocze opadało stromo za ich plecami: kamieniste pola znaczone owcami, poprzecinane gęsto zalesionymi dolinami, skąpanymi w ostrym blasku porannego słońca. Górzysty horyzont na zachodzie wywoływał wrażenie, że ten krajobraz jest nieograniczony, że tylko wzgórza oddzielają go od nieskończoności. Griffith znów zapalił fajkę i rozej rzał się dokoła, najwyraźniej zapomniawszy o pytaniu Charlotte. • - To piękne miejsce - powiedziała. i - Owszem. ". - Pytałam... zastanawiałam się... - Kiedy wróciłem do domu z Hiszpanii w grudniu trzydziestego ósmego, odwiedziłem pani matkę, żeby jej opowiedzieć o śmierci męża. Wcześniej napisałem do niej list, załączając pozostałe po nim dokumenty i rzeczy, ale wypadało osobiście złożyć wyrazy szacunku. Podziwiałem Tristrama Abberleya na długo przed poznaniem go, z uwagi na jego wiersze. Egzemplarz "Brwi wzgórza" był jedną z niewielu rzeczy, które zabrałem ze sobą do Hiszpanii. Walkę u jego boku uważałem za wielki zaszczyt. Dlatego po śmierci Tristrama zrobiłem dla niego wszystko, co mogłem. Odwiedziłem pani matkę, a później złożyłem wizytę Beatrix. Nalegała, żebym spędził tydzień czy więcej w jej domu w Rye, gdzie mnie karmiła, słuchając opowieści 134 o braeife Bóg jeden wie, co sobie myśleli sąsiedzi. - Urwał, a potem dodał: - Nie znaczy to, że istniał jakikolwiek powód do plotek Charlotte zastanawiała się, czy mówił prawdę. Czyżby natrafiła na dawny, sekretny romans? Zawsze sądziła, że Beatrix jest odporna na tego rodzaju uczucia, ale potrafiła też doskonale ukrywać prawdziwe myśli i emocje. - Nie musi się pan przede mną tłumaczyć, panie Griffith. - Nie? Odniosłem wrażenie, że muszę. - Przez chwilę ssał fajkę, wreszcie powiedział: - Cóż, zapomnijmy o tej sprawie. Opuszczając Rye tuż przed Bożym Narodzeniem 1938 roku, nie przypuszczałem, że jeszcze kiedyś zobaczę Beatrix. Prosiła, żebym utrzymywał z nią kontakt, żebym dał znać, gdybym potrzebował pomocy, ale nie potraktowałem poważnie jej propozycji. Zamierzałem wrócić do Swan-sea, znaleźć pracę i zapomnieć o Hiszpanii. - Czy walka w Hiszpanii tak bardzo pana rozczarowała? - Każda walka rozczarowuje, ale nie ma w tym nic złego. Złudzenie polega na przekonaniu, że sama walka wystarczy. Teraz to rozumiem, ale jestem zbyt stary, by miało to dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Pojechałem do Hiszpanii, ponieważ nie miałem ani pieniędzy, ani cierpliwości do zgniłego, sztucznie reanimowanego systemu. Byłem człowiekiem napiętnowanym jako oczytany samouk, który nie chciał mówić "dziękuję bardzo" dyrektorowi z cygarem w gębie, kiedy mnie przekonywał, że w interesie udziałowców powinienem się pogodzić z redukcją płac. Zostałem zdradzony przez tak zwanych socjalistów w rodzaju Ram-saya MacDonalda. Spotkała mnie kara za największy grzech: nie znałem własnego miejsca. Dla ludzi mojego pokroju komunizm stanowił najlepszą... jedyną nadzieję na przyszłość. Należało się przeciwstawić kapitalizmowi, faszyzmowi, całemu systemowi klasowemu. Dlatego pojecha- 135 łem do Hiszpanii. Dlatego też to, co tam zastałem, przyprawiło mnie o mdłości. Nie była to bowiem krucjata, ale po prostu kolejna wojna. Wyrównywanie starych porachunków i wygrywanie morderczych sporów miało dla republikańskiej zbieraniny większe znaczenie niż pokonanie faszyzmu. Oczywiście dlatego nie został pokonany. Dlatego też straciłem w końcu wiarę w ludzi. Urządzili dla nas pożegnalną paradę w Barcelonie. Kiedy po powrocie do Anglii wysiedliśmy na dworcu Wiktorii, wiwatowano na naszą cześć. Jednak po powrocie do Swansea przywitały mnie tylko chłodne spojrzenia i obojętne uściski, zarówno rodziny, jak i przyjaciół. Wprawiałem wszystkich w zażenowanie. Byłem nie tylko na tyle głupi, żeby pojechać do Hiszpanii; w dodatku postąpiłem tak nierozsądnie, że wróciłem żywy. - Co pan robił? - Starałem się przetrwać. Walczyłem w drugiej wojnie światowej. Starałem się pokonać faszyzm w Niemczech i we Włoszech, skoro nie udało mi się to w Hiszpanii. Później się tułałem. Imałem się różnych prac w różnych miastach, zanim... - Postukał się w czoło. - Coś tu pękło, wylądowałem w szpitalu, usiłując to skleić na powrót. Najwyraźniej wspomniałem o ofercie Beatrix jednemu z lekarzy, chociaż tego nie pamiętam. Napisał do niej w moim imieniu, a ona odpisała. Zaczęła mnie regularnie odwiedzać, a w końcu zostaliśmy przyjaciółmi. To ona wpadła na pomysł z farmą, kiedy mój stan poprawił się na tyle, że mogłem wyjść ze szpitala. Miała dobry pomysł. Tutaj nie muszę wysłuchiwać kłamstw, oddychać zanieczyszczonym powietrzem ani ukrywać swoich poglądów. Widzi pani, owce nie udają, że są mądre. Są po prostu wdzięczne za życie, które wiodą, dopóki je wiodą. Podobnie jak ja. - Czy to pan, czy Beatrix chciała utrzymywać waszą przyjaźń w tajemnicy? 136 - Życzyliśmy sobie tego oboje. Beatrix, ponieważ nie chciała, żeby rodzina posądzała ją o łatwowierność czy sentymentalizm. A Ja nie chciałem, żeby ludzie w rodzaju Emersona McKitricka wydeptywali drogę do moich drzwi w poszukiwaniu okruchów wiedzy o ostatnich dniach Tri-strarna Abberleya. - Co Beatrix tutaj robiła? - Charlotte zawahała się, uświadomiwszy sobie swój nietakt. - Przepraszam. Nie chciałam... - Wędrowała po wzgórzach. Gotowała mi posiłki. Wspominaliśmy. Śmialiśmy się. Kłóciliśmy. Wspólnie spędzaliśmy czas. - Zawsze w czerwcu, przez ponad trzydzieści lat? ^ ;•<-, -Tak. -;- " - Czy wizyta w tym roku różniła się w jakiś sposób? Griffith nieznacznie zmrużył oczy. - Patrząc wstecz, widzę, że się różniła. Beatrix była roztargniona, często się irytowała. Kładłem to na karb wieku, co tylko bardziej ją złościło. - Na jego ustach pojawił się nikły uśmiech. - Nie powiedziała nic o tym, że boi się o własne życie. Gdyby to zrobiła... Cóż, powiedzmy, że niczego się nie domyśliłem. - W jaki sposób usłyszał pan ojej śmierci? - Napisała mi o tym własnoręcznie. Z listu, który wysłała mi Lulu, wynikało niezbicie, że Beatrix zmarła nagłą, gwałtowną śmiercią, co się później potwierdziło. Charlotte z bijącym sercem spytała: - Co było w tym liście? ," / - Wiadomość od Beatrix i zaklejona paczka. Beatrix pisała mi o tym, co już pani powiedziałem. Prosiła też, żebym spalił paczkę bez otwierania. Twierdziła, że zawiera listy od Tristrama... - Od Tristrama? To znaczy, że Emerson miał rację. Jed nak je przechowywała. < 137 -. Przypuszczalnie tak. ..-! Przypuszczalnie? Chyba nie... - Spaliłem jej? - Spojrzał prosto w oczy Charlotte. -A czego się pani spodziewała? To była ostatnia prośba Bea-trix. Byłem jej to winien za spokój, jakim się tutaj cieszyłem. Jak mógłbym... - Odwrócił wzrok, a jego głos się załamał. - Jak mógłbym nie spełnić jej prośby? Charlotte przyglądała mu się przez chwilę, a potem spojrzała w niebo, gdzie drapieżny ptak kołował wolno w przestworzach. Zastanawiała się, czy Beatrix stała tu zaledwie przed trzema tygodniami, planując to wszystko. Podchody, w których nagroda nigdy nie miała zostać znaleziona. Czyste kartki dla Urszuli. Zamknięta paczka dla Franka Griffitha, który miał ją spalić. Kto wie, co jeszcze? - Czy zdawał pan sobie sprawę, że zostawiła u Lulu jeszcze trzy listy? - Nie. - -.4 . .,-.' - Jeden był do Urszuli, żony Maurycego. ? - Wiem, kto to jest. - Czy chciałby pan się dowiedzieć, co zawierał ten list? - Nie- - Nawet po to, żeby zaspokoić ciekawość? - Nie jestem ciekawski. - Odwzajemnił spojrzenie Charlotte. - Wiem i rozumiem tyle, ile chciała Beatrix. To wystarczy. - Dlaczego chciała, żeby pan zniszczył listy od jej brata? - Gdybym potrafił to pani powiedzieć, jej prośba nie miałaby sensu, prawda? Czy nie może pani zaakceptować faktu, że miała prawo zadecydować o losie tych listów? Był to wyraźny przytyk do jej dociekliwości. Charlotte zamilkła. Nie ulegało wątpliwości, że życzenia Beatrix należało uszanować. Były one jednak tak nierozerwalnie związane z tajemnicą jej śmierci, że ślepe posłuszeństwo ozna- 138 czało też ukrywanie prawdy. Z drugiej strony, nieuszano-wanie jej życzeń oznaczało nielojalność wobec pamięci Bea-trix. Żadne z tych rozwiązań bynajmniej nie było zbrodnią, ale nie było też w pełni uczciwe. - Czy jadła pani śniadanie, młoda damo? - spytał Grif-fith z rozbrajającą łagodnością. -Co...? Cóż, nie, ja... - Wróćmy do domu, to panią ugoszczę. Chyba przydałoby się pani śniadanie. XX Aromat boczku, grzybów i pomidorów skwierczących na patelni przypomniał Charlotte o śniadaniach dzieciństwa, kiedy wycierała tłuszcz na talerzu kawałkiem chleba, a ojciec mrugał do niej i uśmiechał się z drugiej strony stołu. "Bądź grzeczna, szkrabie", mówił, wstając i zerkając pospiesznie na zegar. Kosmyk jego włosów zawsze opadał na czoło Charlotte, kiedy ojciec nachylał się, żeby ją pocałować i dodać z udawaną surowością: "Do zobaczenia w grudniu..." - Po południu - mruknęła, ponad dwadzieścia lat po tym, jak po raz ostatni dokończyła zdanie ojca. - Co takiego? - Frank spojrzał na nią od płyty kuchennej, marszcząc brwi. W ręku trzymał drewnianą łopatkę. - Nic. - Potrząsnęła głową, jakby chcąc uwolnić się od wspomnień. - Nic takiego. Przepraszam. - Nie musi mnie pani przepraszać. Ja bez przerwy mówię do siebie. Trudno jest mieszkać samotnie. - Zaczął nakładać zawartość patelni na talerze. - Pani mieszka sama od śmierci matki, prawda? -Tak. Skąd pan... - Urwała, a potem dodała: - Oczywiście, Beatrix panu powiedziała. - Griffith postawił przed nią śniadanie, a sam usiadł naprzeciw. - Dziękuję. Muszę przyznać, że to dziwne uczucie, spotkać po raz pierwszy kogoś, kto wiedział o tobie przez wszystkie te lata. 140 - Beatrix nie powiedziała mi aż tak wiele. - Tylko tyle, ile trzeba? - Uśmiechnęła się, ale on nie odpowiedział. Przez chwilę jedli w milczeniu, wreszcie Char-lotte powiedziała: - Czy na pewno nie wie pan, kim są pozostałe dwie adresatki listów Beatrix? - Beatrix nigdy nie wspominała ani o pannie van Ryan z Nowego Jorku, ani o madame z Paryża. - Czy sądzi pan, że mogły znać także Tristrama? - Dawne przyjaciółki? Kochanki? - Być może. Spędził pan kilka miesięcy z Tristramem w Hiszpanii. Mógł coś powiedzieć... Pewnego dnia mogło mu się wymknąć jakieś nazwisko... - Mogło, ale się nie wymknęło. - Jak dobrze pan go znał? - Griffith nie odpowiedział, i w milczeniu jadł dalej, dając jasno do zrozumienia, że nie odpowie. - Przepraszam - powiedziała. - Czy pytam o zbyt wiele? - Chyba nie o to chodzi, prawda? - odparł, podnosząc wzrok. - Wobec tego... o co? Odsunął talerz i nalał do kubków herbaty. Potem zapalił fajkę - co trwało bardzo długo - i oparł się na krześle, wciąż najwyraźniej rozważając pytanie Charlotte. - Znałem Tristrama Abberleya jako towarzysza broni - zaczął pykając fajkę. - Sądziłem też, że rozumiem go jako poetę. Kiedy wstąpił do batalionu brytyjskiego latem 1937 roku, odnosiłem się do niego podejrzliwie. Chyba bałem się odkryć, że mój idol literacki ma gliniane stopy. Bałem się też, że zasady, w imię których występował, doprowadzą do konfliktu między nami. W tym czasie miałem dość tej cholernej imprezy i chciałem się wycofać, a Tristram dopie ro co przyjechał, pełen złudzeń co do walki o wolność i de mokrację. •'.*. - Dlaczego pan tam został? Przecież jako ochotnik... : 141 - Na ochotnika można było pojechać do Hiszpanii, ale nie wyjechać. Konfiskowano paszporty, to znaczy tym z nas, którzy je mieli. Wyjechałem z Anglii w listopadzie 1936 roku z biletem wycieczkowym, a gdybym próbował wrócić bez pozwolenia, władze republikańskie aresztowałyby mnie jako dezertera i pewnie zostałbym rozstrzelany. Prośby o przepustkę do kraju oczywiście odrzucano. Wiedzieli, że nikt by nie wrócił. Nikt by nie wrócił, przejrzawszy na wylot kłamstwo, o które walczyliśmy - kłamstwo, że istnieje jakaś republika hiszpańska, której należy bronić. Żadna republika nie istniała. Republika była workiem węży, z których każdemu bardziej zależało na gryzieniu pozostałych, niż na jednoczeniu się przeciwko faszyzmowi. Baskowie i Katalończycy walczyli o oderwanie się od Hiszpanii. Anarchiści i komuniści rywalizowali o supremację. Rosjanie zaciągali sznurki worka; wydzielali broń i amunicję, kierując się przesądami ideologicznymi zamiast logiką wojskową. Wszystkie decyzje oparte były o instrukcje z Moskwy. - Czy Tristram także widział to w ten sposób? - W końcu tak, ale nie pozwolił, żeby ta myśl go przygnębiła. W pewien dziwny sposób nic go to nie obchodziło. Myślę, że jemu wystarczało, iż mała grupa ludzi walczy godnie o własne przekonania, nawet jeśli już dawno zostały one zdradzone. Atak na Saragossę w październiku trzydziestego siódmego, pierwsza akcja Tristrama, był typową wpadką. Rosyjskie czołgi przebiły się przez linie wroga, a w ślad za nimi następowała artyleria, w tym nasza kompania. Tylko że czołgi zbyt szybko znalazły się za daleko i zostaliśmy odcięci, porzuceni na ziemi niczyjej, wystawieni na ogień karabinów maszynowych. Ja, Tristram i Hiszpan nazwiskiem Vincente Ortiz znaleźliśmy marne schronienie w dole. W tym czasie większość sił batalionu rekrutowała się spośród Hiszpanów i Vincente był jednym z nich. Mu- 142 sieliśmy leżeć w tym dole do zmroku, potem spróbowaliśmy przedrzeć się z powrotem do swoich. Kule świstały nam nad głowami, wszędzie rozlegały się krzyki rannych. Oczywiście nic nie mogliśmy dla nich zrobić. Nie mogliśmy zrobić wiele dla samych siebie, poza dodawaniem sobie otuchy. Myślę, że bez Tristrama nawet to by nam się nie udało. Podtrzymywał nas na duchu opowieściami i żartami o tym, co zrobimy w Madrycie w pierwszą noc po zwycięstwie. Pod osłoną ciemności wyprowadził nas z powrotem w bezpieczne miejsce. Gdyby nie on, nie jestem pewien, czy Vincente i ja wyszlibyśmy z tego cało. Zgodziliśmy się później, że prawdopodobnie uratował nam życie. - Czy był pan z nim, kiedy został ranny? - Tak, chociaż tego nie widziałem. To się stało pod Te-ruel. Najgorsza... - W głosie Griffitha pojawiło się roztargnienie. - Najgorsza bitwa ze wszystkich. - Znowu udało mu się skoncentrować. - Teruel musi być najzimniejszym, najbardziej ponurym miastem w Hiszpanii. Ofensywa w środku grudnia była czystym szaleństwem, ale to właśnie zrobiliśmy. Nie mogłem w tym dostrzec żadnych korzyści strategicznych. Dopiero później dowiedziałem się, że cała bitwa, każde stracone w niej życie, miały tylko jeden cel: przekonać moskiewskich płatników rządu republikańskiego, że armia, którą finansowali i wyposażali, wciąż może walczyć. Cóż, bez wątpienia walczyliśmy. I ginęliśmy. >#'' Zamyślił się, paląc fajkę i wpatrując się w przestrzeń. • &;'. : , - Co się stało? - ponagliła go Charlotte. ! - Co się stało? - Nagłym ruchem podniósł wzrok, potem się rozluźnił. - Nasz batalion posłano do walki dopiero wtedy, gdy siły republikańskie, które zajęły miasto, zostały otoczone i groziło im odcięcie, czego wszyscy się spodziewaliśmy. Musieliśmy ryć okopy w metrowym śniegu. Nadal śni mi się czasem, że marznę, tak jak tamtej zimy na wzgórzach wokół Teruel. Jednak, pomimo zimna, utrzymaliśmy 143 pozycje, przynajmniej przez pewien czas. W szeregach słyszało się narzekania. Wybuchały kłótnie. Rozchodziły się nawet pogłoski o rozstrzeliwaniu buntowników. Wszystkim udzieliło się przygnębienie, wszystkim z wyjątkiem Tristra-ma. Była w nim jakaś wewnętrzna pewność, która jednak nie ochroniła go wtedy, gdy tego potrzebował. Otrzymał postrzał z karabinu podczas operacji odbierania wzgórz, z których rebelianci grozili odcięciem batalionu kanadyjskiego. Miał paskudnie zranioną nogę, ale ani przez chwilę nie wątpiłem, że się wyliże. Nawet zazdrościłem mu, że został ewakuowany. Powiedziałem mu to prosto w twarz. Kiedy znów go zobaczyłem, w szpitalu w Tarragonie, umierał na zakażenie, którego się tam nabawił. Może mi pani wierzyć, że żałowałem swoich słów. - W jaki sposób dostał się pan z powrotem do Tarra-gony? - Z wielkim trudem, i dzięki poświęceniu drugiego człowieka. - Kogo? -Vincente Ortiza. Był gderliwym małym anarchistą z Barcelony, którego jednego dnia przeklinało się za pesymizm, a następnego chwaliło za determinację. Nasz batalion opuścił Teruel pod koniec lutego i wycofał się w głąb wzgórz Aragonii. Wciąż jeszcze lizaliśmy rany, kiedy Franco rozpoczął nową ofensywę z początkiem marca. Jej rezultat był katastrofalny. Rebelianci odepchnęli cały front tak szybko i łatwo, jakby zwijali dywan. Zaczęliśmy się wycofywać na oślep. Brakowało nam sił i amunicji, by walczyć; zbyt baliśmy się egzekucji w trybie przyspieszonym, żeby się poddać. Odwrót zamienił się w szaleńczą, bezładną ucieczkę, w której łatwo można było zostać w tyle i wpaść w ręce wroga. Taki los spotkał Vincente i mnie. Odpoczywaliśmy w zrujnowanej stodole, czekając na zmrok, kiedy w pobliżu zatrzymał się patrol rebeliantów. Vincente sły- 144 szał, jak dyskutują nad tym, czy przeszukać stodołę. Istniało duże prawdopodobieństwo, że ją przeszukają, a to oznaczałoby nasz koniec, ponieważ dowódca rebeliantów w tej części frontu, pułkownik Delgado, słynął z rozstrzeliwania jeńców. - W jaki sposób uciekliście? - Vincente powiedział, że gdyby jeden z nas wyszedł i poddał się, mogliby pomyśleć, że był sam. Wtedy może nie przeszukaliby stodoły. Ponieważ znałem zaledwie kilka słów po hiszpańsku, tylko Vincente miał szansę zagadania ich. Już w chwili, kiedy przedstawiał swój plan, zrozumiał, podobnie jak ja, że to on musi wyjść. -I poszedł? - Tak. Poszedł. Chciałbym móc pani powiedzieć, że próbowałem go zatrzymać, ale tak nie było. Ugryzłem się w język i pozwoliłem mu wyjść, bo wiedziałem, że to nasza jedyna szansa, i ponieważ cieszyłem się, tak, naprawdę się cieszyłem, że to nie ja muszę wychodzić. Widzę go, jak schodzi do nich, potykając się na kamienistym zboczu, z rękami nad głową, bełkocząc jakieś nikczemne słowa kapitulacji. Jego plan się powiódł. Nie wiem, jaką historię opowiedział rebeliantom, ale zadowoliła ich, ponieważ związali go i natychmiast odjechali, a ja patrzyłem za nimi bezradnie ze stodoły. Początkowo czułem tylko wdzięczność, ale nie trwała długo. Potem przyszło poczucie winy za to, co pozwoliłem mu zrobić. To uczucie nigdy mnie nie opuściło. - Myśli pan, że go zabili? - Jestem pewien. Oni albo ktoś, komu go przekazano. Mam nadzieję, że umarł szybko. Gdybym mógł przeżyć tamten dzień jeszcze raz, powiedziałbym mu, żeby został ze mną w stodole. Gdyby ją przeszukali, moglibyśmy się bronić. Przynajmniej zginęlibyśmy razem. - Westchnął głęboko i potrząsnął głową, jakby w reakcji na jakąś myśl, której nie wypowiedział. - Po zmroku ruszyłem dalej i w nocy zno- 145 wu oddaliłem się od rebeliantów. Nie wiem, co się działo potem, ale w końcu dotarłem do niedobitków mojego batalionu. Byłem w tak fatalnym stanie, że odesłali mnie na odpoczynek do Tarragony. Wiedziałem, że spotkam tam Tristra-ma, i drżałem na myśl, że będę musiał mu opowiedzieć o Vincente. Zaprzyjaźnili się w ciągu tych miesięcy. Kiedy zobaczyłem, w jakim jest stanie, wiedziałem, że długo nie pociągnie. Chyba nie powiedziałbym mu prawdy, gdyby sam nie zapytał o Vincente. Wtedy opowiedziałem mu całą historię. Poczułem się lepiej, wyrzuciwszy ją z siebie. Tri-stram nie robił mi wyrzutów. Wiedział, że będę to sobie wyrzucał do końca życia. Ale ta wiadomość przygnębiła go chyba bardziej niż wszystkie inne zgony, o których mu doniosłem, a Bóg wie, że było ich wiele. Wkrótce odszedł także Tristram. - Czy był pan przy nim, kiedy umierał? - Tak. Zrobiłem dla niego wszystko, co mogłem, a mogłem bardzo niewiele. Bardzo zależało mu na tym, żeby jego papiery i rzeczy osobiste odesłano do żony, pani matki, a ja obiecałem, że tego dopilnuję. Po jego śmierci zapakowałem wszystko i zaniosłem do konsula brytyjskiego. Kiedy usłyszał, że należały do poety Tristrama Abberleya, poruszył wszystkie tryby machiny dyplomatycznej, żeby dotarły na miejsce. Nie wiedziałem, czy kiedykolwiek wrócę do Anglii. Szczerze mówiąc, wątpiłem w to. - A jednak pan wrócił. -Tak. Dotrwałem jakoś do jesieni, kiedy republika uznała, że już nie potrzebuje Brygad Międzynarodowych. Wynik wojny nie budził już wątpliwości. Wymaszerowali-śmy z Barcelony na dwa miesiące przed wkroczeniem Franco. Wszystko, co zostawiliśmy, to jałowe wspomnienia i ciała takich ludzi jak Tristram Abberley. - Czy kiedykolwiek wrócił pan do Hiszpanii? - Nigdy. Za rządów Franco byłoby to nie do pomyślenia, 146 a teraz jest za późno. Pewnie zawsze było za późno. - Oparł fajkę o imbryk, zebrał naczynia i zaniósł do zlewu. - Większość ludzi, którzy walczyli w Hiszpanii, chce zapomnieć. To jedyna forma kuracji, jaką znają. Charlotte patrzyła, jak Griffith płucze naczynia, odwrócony do niej plecami, nieświadomy jej wzroku. Zastanawiała się, jak wiele przeżył ten samotny człowiek, który kończył życie w ukryciu. Czy rzeczywiście spalił listy Tristrama, nie otwierając ich? Czy w ogóle je spalił? Nie mogła spytać go o to jeszcze raz. W ten sposób zignorowałaby tragedię, którą zrelacjonował. Powiedział, że spalił listy, i mówił poważnie. Ale czy na pewno? "A czego się pani spodziewała?" Tak właśnie powiedział. "Jak mógłbym nie spełnić jej prośby?" Właśnie, jak? Po wszystkim, co usłyszała, Charlotte zaczynała wątpić, czy to w ogóle było pytanie. XXI Derek przyjechał do Rye tuż przed południem. Dotknięty pogardliwymi uwagami Colina, postanowił zwrócić się do gospodyni Beatrix Abberley, by sprawdzić, czy nie ukrywa jakichś istotnych informacji. Nie uważał tego za prawdopodobne, ale mógł przynajmniej dowieść, że wciąż próbuje coś zrobić dla brata. Na prośbę Colina Albion Dredge przesłał Derekowi kopie zeznań świadków oskarżenia. Znajdowały się na nich adresy świadków, w wypadku pani Mentiply "Wydmy", New Road w Rye. Nazwa domu kazała Derekowi spodziewać się krajobrazu nadmorskiego, ale rzeczywistość okazała się zdecydowanie śródlądowa. "Wydmy" były otoczonym żywopłotem bungalowem na wschodnich obrzeżach miasta, a jedyną aluzję do oceanu stanowiła przemoczona mewa, która przycupnęła na szczycie dachu. Derek otworzył i zamknął skrzypiącą furtkę ukradkowym ruchem, o którym wiedział, że wzbudzi podejrzenia, ale nad którym nie potrafił zapanować. Dałby wiele za to, by móc się wycofać, ale wspomnienie szyderczej miny Colina kazało mu podejść do drzwi frontowych ozdobionych słońcem z promieniami i niechętnie nacisnąć przycisk dzwonka. Dwa głośne dzwonki nie wywołały żadnej reakcji. Zaglądając przez matowe szkło. Derek nie widział nic poza zama- 148 zanym, pustym holem. Pani Mentlply najwyraźniej nie było w domu. Musiał spróbować innym razem albo zrezygnować z całego pomysłu. Odwrócił się, żeby odejść, i drgnął na widok mężczyzny, obserwującego go zza narożnika domu. - Och! - wykrzyknął Derek. - Dzień dobry. Mężczyzna skinął głową. Był chudym, bladym facetem o ponurym wyglądzie, w znoszonym kombinezonie, poplamionym, tak jak jego ręce, brudnym smarem. W jednej dłoni trzymał klucz, w drugiej papierosa. - Hm... Szukam pani Mentiply. - Żona jest w kościele. - Aha. A kiedy może wrócić? - Kiedy pastor powie wszystko, co chciał. Ale czego pan od niej chce? - Cóż... panie Mentiply... Ja... - Derek podszedł do mężczyzny uśmiechając się nerwowo. - Nazywam się Derek Fairfax. - Fairfax? Chyba nie jest pan krewnym tego drania, którego złapali za stuknięcie panny Abberley. - Tak się składa, że to mój brat. - Co pan powie? - Mentiply uśmiechnął się niewesoło. -Mogę pana zapewnić, że żona nie podziękuję panu za wizytę. Ona uwielbiała starszą panią. - Chciałem tylko zapytać ją o kilka rzeczy. - Mianowicie? - O to, czy w tygodniach poprzedzających śmierć panny Abberley wydarzyło się coś nietypowego. - Chodzi panu o rzeczy związane z pana bratem? -No... tak. Mentiply zaciągnął się papierosem, a potem zaniósł się kaszlem. - Jeśli pan chce, może pan na nią poczekać. - Dzięki. Derek zrozumiał poniewczasie, że ma czekać nie w środku, ale na progu. Po minucie niezręcznego przestępywania 149 z nogi na nogę podszedł do narożnika domu. Między nim a żywopłotem, na końcu żużlowego podjazdu znajdował się garaż. Stary, sfatygowany samochód z podniesioną maską stał częściowo w środku, częściowo na zewnątrz, a Mentiply nachylał się nad oblepionym brudem silnikiem. - Ciągle tutaj? - Tak. Myślałem... że skoro pańska żona jeszcze nie wróciła... - Co pan myślał? .:/•.'*>, ; - Cóż, może pan coś wie. - O pannie Abberley i jej szanownej rodzinie? Co Mógłby wiedzieć taki człowiek, jak ja? - Widzi pan, wierzę, że mój brat jest niewinny. - Tak? Szczęściarz z pańskiego brata. - Interesuje mnie głównie tydzień przed jego wizytą w Jackdaw Cottage dwudziestego maja. W tym czasie mogło się wydarzyć coś, co zaniepokoiło pannę Abberley. Może w tym kryje się wskazówka dotycząca tożsamości zabójcy. - Czy pana brat nie wie, kogo wynajął do tej roboty? - On nikogo nie wynajął. . - Nie. - Mentiply gwałtownie zrezygnował z odkręcania opornej nakrętki. - Pieprzyć to - mruknął i wyprostował się, wycierając tłuste ręce w równie zatłuszczoną szmatę. -Chcesz mi sprzedać jakąś lewą nawijkę, synu? Dlaczego interesuje cię właśnie ten tydzień? Sarkazm Mentiply'ego wobec Abberlych oraz jego niespodziewana ciekawość natchnęły Dereka optymizmem. - Ponieważ panna Abberley zadzwoniła do mojego brata w tydzień po jego wizycie i powiedziała, że wierzy mu, iż nie odwiedził jej pod zmyślonym pretekstem. - Kto tak twierdzi? - Rzecz w tym, panie Mentiply, czy coś się stało? Pańska żona może o tym wiedzieć, nie zdając sobie sprawy. ,( 150 - Wątpię, - Zmarszczył brwi. - Czy ten tydzień obejmował święto? - Hm... Tak, to musiało być wtedy. W ostatni poniedziałek maja. Dlaczego pan pyta? - Och... Bez powodu. Derek zmusił się do milczenia. To był najlepszy sposób pociągnięcia Mentiply'ego za język. - Tylko, że... - Mentiply podrapał się w podbródek. - Za bawne. To się stało w święto. Pub był otwarty przez cały dzień, dlatego pamiętam. Widziałem go już wcześniej parę razy, kiedy Maurycy raczył do nas zajrzeć, żeby zamienić kilka słów z moją żoną. Ale słyszałem, że wyrzucili go już dawno temu, a na pewno nie pochodził z tych stron. Dlate go wydało mi się to dziwne. To musiał być on. Poznałbym go nawet bez uniformu. . - Kogo by pan poznał? Mentiply po raz ostatni zaciągnął się papierosem, po czym pstryknął niedopałek obok podbródka Dereka na żużlowy podjazd. - Szofera Maurycego Abberleya. Przywoził go tutaj tym jego szpanerskim bentleyem, póki nie wyleciał z pracy zeszłej zimy. Według mojej żony za bardzo lubił gorzałę. To się chyba zgadza z tym, gdzie go zobaczyłem: w pubie Grey-hounda, w poniedziałek po południu. -Co tam robił? -Pił. - Chodzi mi o to, co robił w Rye? - Nie mam pojęcia. - Nie zapytał pan go? - Och, pytałem, ale udawał, że pierwszy raz mnie widzi. Zaprzeczył, jakoby był szoferem Maurycego. Zaprzeczył, jakoby był czyimkolwiek szoferem. Twierdził, że jestem zbyt pijany, żeby poznać rodzoną matkę. Bezczelny typ! - To rzeczywiście dziwne. Jak on się nazywa? 151 Mentlply zmarszczył czoło. - Zabij mnie pan, ale sobie nie przypomnę. Wtedy też nie pamiętałem. Gdybym pamiętał, nie pozwoliłbym mu się tak łatwo wywinąć. Dziwi mnie... - Przerwał na odgłos otwieranej furtki. - To musi być moja żona. Avril! Zza domu wyłoniła się pani Mentlply, pulchna matrona w swoim najlepszym niedzielnym stroju. - Och! Widzę, że masz gościa. - Nie, to ty masz gościa. Nazywa się Derek Fairfax. -Tak. - Derek uśmiechnął się niezręcznie. - Jestem... hm... Jestem bratem Colina Fairfaxa. Pani Mentiply oblała się rumieńcem, nie wróżącym nic dobrego. - W takim razie nie jest pan tu mile widziany. - Spojrzała groźnie na męża. - To chyba jasne. - Nie zaczynaj, Avril. Właśnie próbowałem sobie przypo mnieć nazwisko szofera Maurycego. Tego, który wyleciał za pijaństwo. ' - Po co ci to? - Żeby pomóc temu młodemu człowiekowi. - Pomóc mu? Nie mam pojęcia, co ty masz w głowie, Ar- noldzie, słowo daję. A co do pana, panie Fairfax... = - Przepraszam - wtrącił Derek. - To wszystko moja wina. Może... - Splcer! - wykrzyknął Mentiply. - Tak nazywał się ten sukinkot. - Uśmiechnął się triumfalnie do Dereka. - Pan Spicer, jak nazywała go panna Abberley. ,. . XXII Przed hotelem stał niedbale zaparkowany samochód Maurycego. Charlotte nie miała pojęcia, co może tutaj robić jego właściciel. Nagle oderwała myśli od posępnych wspomnień Franka Griffitha, by skupić się na teraźniejszych trudnych pytaniach i wątpliwościach. Wiedziała, że będzie musiała się tłumaczyć przed Emersonem, ale obecność Maurycego stwarzała dodatkowe problemy, które jeszcze bardziej utrudniały to zadanie. Siedzieli w barze, popijając przed lunchem drinki. Nie zdradzali żadnego niepokoju. Kiedy Charlotte weszła do baru, zanosili się śmiechem, jak dwaj starzy przyjaciele opowiadający sobie dowcipy. Wreszcie ją spostrzegli. - Charlie! - wykrzyknął Maurycy, zrywając się z krzesła. - Zaczynaliśmy się o ciebie niepokoić. ;;•. -Niepotrzebnie. - Pewnie się zastanawiasz, co tutaj robię. '.:-., -Cóż... - Zadzwoniłem do niego wczoraj w nocy - wtrącił Emerson. - Pomyślałem, że powinienem go poinformować o ostatnich wydarzeniach. - A ja postanowiłem się do was przyłączyć - dodał Maurycy z szerokim uśmiechem. - Chciałem ci o tym powiedzieć dziś z samego rana - cią- 153 gnął Emerson. - Ale kiedy zszedłem na śniadanie, już cię nie było. - Zostawiłam ci kartkę. - Która bardzo nas zaintrygowała. - Uśmiech Maurycego przybladł. - Co ten Griffith miał do powiedzenia? - Całkiem sporo. W pewnym sensie wszystko, co chcieliśmy wiedzieć. - Czy ma listy? - spytał Emerson. - Nie. Już nie. Może wytłumaczę wam to podczas lunchu. - Nie dręcz nas dłużej - poprosił Maurycy. - Co z nimi zrobił? - Zniszczył je na prośbę Beatrix. Emerson zaklął głośno, ale natychmiast przeprosił. -:•••)• - Przepraszam. Takie wiadomości są zawsze ciosem dla biografa. - Mnie także jest przykro. - Zniszczył je - powtórzył Maurycy w zamyśleniu. - Proszę, proszę. - Spojrzał pytająco na Charlotte. - W jaki sposób? - Nie powiedział. Pewnie je spalił. -Wierzysz mu? A- > - Tak. - Charlotte wiedziała, że odpowiadając, powinna patrzeć Maurycemu w oczy, ale coś ją powstrzymywało, a zdanie, które powinno zabrzmieć twierdząco, zabrzmiało jak uporczywe zapewnienie. - Wierzę mu. Podczas lunchu ani Maurycy, ani Emerson nie powiedzieli nic, co by sugerowało, że wątpią w relację Charlotte. Naturalnie, obaj byli zawiedzeni, zwłaszcza Emerson, dla którego wiadomość ta oznaczała zakończenie badań nad biografią Tristrama Abberleya. Charlotte podejrzewała jednak, że jeśli wyczuwa w nim cokolwiek poza zawodem, stanowi to wytwór jej nadwrażliwej wyobraźni. Zdawała też sobie spra- 154 wę, że Maurycy znalazł się w jeszcze bardziej niezręcznym położeniu niż ona. Po jej wizycie w Swans' Meadow Urszula musiała powiedzieć mężowi o liście Beatrix. Cokolwiek myślał naprawdę, musiał się zachowywać tak, jakby wierzył Charlotte, i tak też się zachowywał. Biorąc pod uwagę okoliczności, przejawiał godną podziwu lojalność i Charlotte była całym sercem po jego stronie. W ostatecznym rozrachunku spalone listy były jednak równie niezadowalające, jak czyste kartki. Dokładnie skrywały swoją tajemnicę. Tym, którzy nie chcieli zrezygnować z poszukiwań, nie pozostawało właściwie nic poza samym zapałem. W wypadku Charlotte ów zapał miał więcej wspólnego z Emersonem McKitrickiem niż z Tristramem Abber-leyem. Rezultat był jednak identyczny. Kiedy Maurycy zaczął się głośno zastanawiać nad innymi możliwościami, wyraziła gotowość współpracy. - W czwartek znowu lecę do Nowego Jorku - oświadczył, kiedy czekali na kawę na skąpanym w słońcu tarasie na tyłach hotelu. - Zobaczę, czy uda mi się namierzyć pannę Van Ryan z Piątej Alei, chociaż nie znając adresu, mam nikłe szansę. - Czy ty też lecisz, Emerson? - spytała Charlotte. - Raczej nie. Maurycy był tak dobry, że zaprosił mnie na trochę do Swans' Meadow, a w Oxfordzie powinienem przeprowadzić pewne badania, nie związane z Tristramem Ab-berleyem. - Proponowałem też, żebyś przedstawiła Emersona wujkowi Jackowi - powiedział Maurycy. - Wujkowi Jackowi? Oczywiście, mogę to zrobić, ale dlaczego? - Ponieważ mieszkał z naszą matką i ze mną, kiedy umarł Tristram, i kiedy odwiedził ją Frank Griffith. Ja byłem wtedy niemowlakiem, ale Jack, jako nastolatek, wtykał nos we wszystko. Istnieje szansa, że mógłby rzucić nieco 155 światła na to, co Tristram przysłał albo czego nie przysłał z Hiszpanii. - Nie wydaje mi się to możliwe. Prawdziwe pytanie brzmi: co przysłał Beatrix. A ty zamieszkałeś z nią dopiero po wojnie. - To prawda. Może nie warto brać sobie na głowę tego starego nudziarza. - Moje doświadczenie mówi co innego - powiedział Emerson. - Sprawdź każdy trop, bo może akurat prowadzi do prawdy. W ten sposób pracują naukowcy. Jeżeli się zgadzasz, Charlie, pozwolę się zanudzić wujkowi Jackowi. Charlotte uśmiechnęła się szerzej, niż zamierzała. - Chyba nie mogę odmówić, prawda? Później, kiedy Emerson poszedł po rachunek, Maurycy powiedział do Charlotte bez ogródek: - Chyba nie uwierzyłaś w historię Urszuli, co? - Ja... Oczywiście, że uwierzyłam. - Na twoim miejscu też bym jej nie uwierzył. Ta opowieść brzmi zbyt fantastycznie. Między innymi dlatego tutaj przyjechałem: żeby cię zapewnić, że to prawda. Tamten list rzeczywiście zawierał tylko czyste kartki. Widziałem je na własne oczy. - Widziałeś j e? Ale Urszula powiedziała... - Że nie pokazała mi listu? Wiem. To również jest prawda. Znalazłem go w jej komodzie, szukając spinek do koszuli. Nie mogłem się oprzeć pokusie zajrzenia do koperty. Jak sobie możesz wyobrazić, nie miałem pojęcia, co oznaczają czyste kartki. Nie mogłem zapytać o to Urszuli, bo by pomyślała, że ją szpieguję. Wkrótce potem musiała wyrzucić list, bo następnym razem już go nie znalazłem. Oczywiście, nie miałem pojęcia, że był od Beatrix. Nadal nie wiem, co chciała w ten sposób powiedzieć. - Rozejrzał się, żeby się upewnić, że Emerson nie podchodzi, po czym dodał: wi- 156 dzisz, Charlie, Urszula nie wie, że widziałem ten list, a ja oczywiście nie chcę, żeby się dowiedziała. Czy mogę liczyć na twoją dyskrecję? W oczach Maurycego pojawił się konspiratorski błysk; uśmiechnął się z wahaniem. Charlotte zrozumiała nagle, że znowu ją wykiwano. Zgadzając się na zachowanie milczenia, zgodziłaby się też na bezkrytyczne zaakceptowanie wersji wydarzeń Maurycego. A jednak odmowa nie wchodziła w grę. - Oczywiście - powiedziała, starając się, by zabrzmiało to przekonująco. - Będę milczała jak grób. Po południu opuścili hotel, a Emerson pojechał samochodem razem z Maurycym. Takie rozwiązanie było logiczne, ponieważ miał zamieszkać w Swans' Meadow, oznaczało jednak, że Charlotte musi samotnie odbyć długą drogę do Tunbridge Wells. Początkowo ta perspektywa ją przygnębiała, ale teraz, wyruszywszy, uznała, że chyba lepiej się stało. W obecności Emersona mogłaby jej się wymknąć jakaś mimowolna uwaga, która sugerowałaby to, co Charlotte coraz bardziej podejrzewała: że wszyscy, których pytała o Beatrix, coś ukrywają; że wszyscy, w ten czy inny sposób, kłamią. XXIII David Fithyan, syn założyciela Fithyan & Co., był rumianym mężczyzną o płowych włosach, w wieku czterdziestu kilku lat. Tę niewielką ilość czasu, jaka zostawała mu po grze w golfa i flirtach z pracownicami biura, poświęcał na pilnowanie, by żaden z ważnych klientów kompanii nie miał powodów do niezadowolenia. Kiedy Derek został do niego wezwany, zrozumiał, że chodzi o jego pełną potknięć rozmowę z przedstawicielami Radway Ceramics. Okazało się, że miał rację. - George Radway przyparł mnie do muru wczoraj wieczorem w klubie i nieźle dał mi popalić. - Derek nie wątpił, że teraz on za to zapłaci. - Dziś rano zamieniłem dwa słowa z Neilem, który twierdzi, że to nie Jest jedyny przykład niestarannie wykonanej przez ciebie pracy w ostatnim czasie. - Miałem jeden... czy dwa problemy. - To łagodnie powiedziane. Spóźniałeś się z większością obliczeń kosztów. Praktycznie co tydzień bierzesz jeden albo dwa dni wolnego. A kiedy jesteś w pracy, sprawiasz wrażenie zbyt roztargnionego, żeby się na coś przydać. - Przepraszam bardzo, jeśli... nie stawałem na wysokości zadania. - Przeprosiny nie wystarczą, Derek. Chcę wiedzieć, co zamierzasz z tym zrobić. 158 - Może pan być pewien, że trudności, jakie miałem z Ra-dwayem, więcej się nie powtórzą. - Mogę? Naprawdę mogę? - David westchnął i przygładził włosy wystudiowanym gestem lewej ręki, który, jak podejrzewał Derek, miał na celu wysunięcie zegarka spod mankietu i sprawdzenie, czy rozmowa przekroczyła już wyznaczony czas. - Czy cała ta... niewydolność... ma związek z twoim bratem? - Ach, więc pan o tym wie? - spytał Derek czerwieniejąc. - Oczywiście, że wiem, człowieku. Wszyscy wiedzą. Chyba nie liczyłeś na utrzymanie tej sprawy w tajemnicy? - No... Nie, chyba nie. - Przyjmij wyrazy współczucia. To nie może być miłe, dowiedzieć się, że twój brat jest kryminalistą. - On... hm... Właściwie nie został jeszcze skazany. - Nie, ale zostanie, prawda? Przynajmniej tak mi mówiono. - Mówiono? Kto tak mówił? - Nikt konkretnie - odparł Flthyan marszcząc brwi. - Po prostu... taka panuje opinia. - Ach, tak. Rozumiem. - Posłuchaj, Derek. Rzecz w tym, że w Fithyan & Co. nie możemy sobie pozwolić na niebieskie ptaki. Musimy współzawodniczyć i działać. - Zaakcentował te dwa słowa w taki sposób, jakby przez samo podkreślenie wykonywał obie te czynności. - Zdajemy sobie sprawę, że członkowie personelu mogą mieć od czasu do czasu problemy osobiste. Nie jesteśmy pozbawieni serca ani uczuć. Nie możemy jednak pozwolić, żeby te problemy odbijały się negatywnie na reputacji firmy. Jestem pewien, że to rozumiesz. - Oczywiście. - Doskonale. Czy mogę liczyć na to, że ten... problem... ta... przykra sprawa... nie będzie już wpływać na twoją pracę? .-> :•,-•: . 159 - Tak. - Derek postarał się, by odpowiedź zabrzmiała żarliwie. - Tak. Szczerze myślę, że może pan na to liczyć. Fithyan posłał mu oślizły uśmiech. - Świetnie. Świetnie. - Spojrzał na zegarek. - Przepraszam, że musiałem powywijać batem, Derek. To naprawdę dla twego własnego dobra. - Tak, wiem. - Ostatecznie, nikt nie jest stróżem brata swego, jak powiedział poeta. - To nie był poeta. Ten fragment pochodzi z Biblii, gdzie występuje jako pytanie. Czy jestem... stróżem brata mego? Fithyan przestał się uśmiechać, zrobił zdumioną minę, wreszcie zmarszczył czoło. - Naprawdę? No, wszystko jedno. W każdym razie, o to chodziło. - Wyrazem twarzy dał do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. Derek wrócił do swego gabinetu jak do azylu. Tu mógł odgrodzić się drzwiami od świata, przynajmniej na pewien czas, i zastanowić nad chaosem, jaki ostatnio zapanował w jego życiu. Oczywiście, nie ponosił za to winy. Nie była to też wina Colina. A jednak tak się stało. Rozmowa z Fithya-nem stanowiła ostrzeżenie, że stan ten nie może dłużej trwać. Derek zagłębił się w fotelu i zauważył na biurku trzy wiadomości na oddzielnych kartkach, wszystkie wypisane wielkim, dziecinnym pismem Jego sekretarki Carol. "Proszę zadzwonić do pana Hamlyna z biura podatku dochodowego. Proszę zadzwonić do Ann Nłcholson z Radway Cera-mics. Proszę zadzwonić..." "Do Maurycego Abberleya z Ladram Avionics". Derek gapił się na te słowa przez kilka sekund, zanim uwierzył, że znaczą to, co sądził. Maurycy Abberley zadzwonił do niego. Z własnej, nieprzymuszonej woli. Derek nie rozumiał - na- 160 wet się nie starał - dlaczego Abberley tak postąpił, a zwłaszcza, dlaczego zrobił to teraz. Odruchowo podniósł słuchawkę i wystukał numer. Grzeczna recepcjonistka, później sekretarka o miodowym głosie, aż wreszcie, ku swemu zdumieniu. Derek rozmawiał z samym Maurycym Abberleyem. - Dziękuję, że pan oddzwonił, panie Fairfax. - Jego głos miał neutralne, niemal uprzejme brzmienie, jakby rozmawiał ze znajomym z branży. - Panie Abberley... Byłem nieco... - Zaskoczony, że zadzwoniłem do pana? Tak myślałem. Przypuszczam, że pisząc do mnie, kierował się pan raczej nadzieją, niż pewnością. - Hm... Tak... - Ostatnio wydarzyło się coś, co każe mi przypuszczać, że może jednak ma pan trochę racji. Chodzi mi o to, że pański brat może nie jest tak winny, jak się wydaje. Może w ogóle nie jest winny. -Naprawdę? Cóż... - Może spotkamy się i pomówimy o tym, panie Fairfax? Porównamy notatki, żeby tak rzec. - Tak. Tak, bardzo bym chciał. - W czwartek muszę lecieć do Nowego Jorku. Czy wobec tego odpowiadałby panu jutrzejszy dzień? Derek wiedział doskonale, że kolejna nieobecność w Fi-thyan & Co., w tak krótkim czasie po reprymendzie, jest bardzo ryzykowna. Jednak jak mógł odmówić? Oto miał do czynienia z pierwszym gestem ze strony rodziny Abberleyów, którego nie można było nazwać zdecydowanie wrogim. - Dobrze. Jutrzejszy dzień mi odpowiada. Kiedy i gdzie? - O czwartej tu, w moim biurze. - Dobrze. Będę. Derek odłożył słuchawkę i powoli oparł się na fotelu, zbyt oszołomiony rozwojem wydarzeń, by zareagować w ja- 161 kikolwiek sposób. Właśnie gdy bezskutecznie próbował zrozumieć, po co były szofer Maurycego zjawił się w Rye w kilka dni po wizycie Colina w Jackdaw Cottage, nadarzała się sposobność, by to wyjaśnić. Właśnie gdy praktycznie zgodził się pozostawić brata jego własnemu losowi, okazało się, że można zrobić jeszcze jeden wysiłek w tej sprawie. Co za ironia losu! Derek czuł się wobec niej bezradny. XXIV Jack Brereton przez całe życie był utracjuszem i pasożytem. Gdy mu to wytykano, usiłował zbijać zarzuty niezmiennie dobrym humorem, zawsze mając na podorędziu dowcipy, anegdoty i przecieki z wyścigów konnych. Udawało mu się to, ponieważ jego siostra, Mary Ladram, zawsze była dla niego hojna, pilnując, by na starość nie prześladowała go nędza i jej bliski towarzysz, brud. W młodości pracował z Ronnie Ladramem, ale odkąd Maurycy zwolnił go z obowiązków służbowych, został pełnoetatowym nierobem. Wynajmował małe mieszkanko w EarFs Court, które służyło mu jako idealna baza wypadowa do pubów, klubów, kasyn, bukmacherów i uparcie lojalnej garstki przyjaciółek. Jeżeli nawet nie był czarną owcą rodziny, to z pewnością był jej starym, brudnym i niecnym baranem. Rzadko opuszczał Londyn, a kiedy Charlotte przyjeżdżała do stolicy, nie odwiedzała go. Mimo to nie okazał zdziwienia, kiedy poprosiła, by pozwolił jej przyprowadzić Emersona McKi-tricka. Fakt ten utwierdził Jacka w przekonaniu, że jest człowiekiem, z którym wszyscy chcą się spotykać, nawet jeśli często temu przeczą. Nawet gdyby mieszkanie Jacka było większe, a nie było, bałagan i brud wykluczałyby podejmowanie gości. Dlatego też zaprowadził Charlotte i Emersona do małego pubu, 163 zbudowanego na miejscu starych stajen, pełnego polerowanego drewna i matowego szkła, gdzie powitano Jacka z sarkastyczną familiarnością. Zasiadłszy w rogu z podwójną szkocką i paczką papierosów senior service, okazał się tak rozmowny, Jak oczekiwała Charlotte. Trudność polegała na skierowaniu monologu Jacka na interesujące ich tematy, ponieważ w swoich wspomnieniach wrzucał do jednego worka różnych ludzi, miejsca i okresy, nie zwracając szczególnej uwagi na następstwo wydarzeń ani na ich znaczenie. -Tristram był materiałem na bohatera, co do tego nie ma dwóch zdań. Mimo to nie był w moim typie. Mieszkaliśmy wtedy w Knightsbridge. Przynajmniej mieliśmy blisko do parku. Tristram zabierał mnie czasem na wiece. Lubił słuchać fanatyków, wydzierających się o końcu tysiąclecia i dyktaturze proletariatu. Zapewniam was, że mam inne pojęcie o dobrej zabawie. - Jeśli chodzi o jego śmierć, wujku Jacku... - Mmm? Och, niewiele pamiętam. Wiadomość przyszła w liście od konsula brytyjskiego w Tarragonie. Później nadeszły rzeczy Tristrama. Mary bardzo ciężko to przeżyła, nic dziwnego. Co do mnie, nie mogę powiedzieć, że się przejąłem. Beatrix przyjechała z Rye, żeby ją pocieszyć. Sama zniosła to bardzo dzielnie, taka już była. Nie ma już takich jak ona. Może to i lepiej, co? Pamiętam, jak zwymyślała jakąś Cygankę, która chciała ją przekląć, bo Beatrix nie chciała od niej kupić lawendy. Mój Boże, ależ to była scena. Szkoda, że nie widzieliście... - A jeśli chodzi o Franka Griffitha? - przerwał mu Emerson. - Czy pamięta pan cokolwiek z jego wizyty? To musiał być grudzień trzydziestego ósmego. - Nie ma sensu rzucać datami, synu. Rzeczywiście pewnego dnia przyszedł do nas jakiś Walijczyk z ponurą gębą. Ale nie on jeden. Kiedy przyszedł, czy było to przed czy po tym Hiszpanie... 164 - Jakim Hiszpanie? •.,''- Nie opowiadałem cl o nim, Charlle? Hiszpan wyglądał tak, jakby co najmniej kilku ludzi posłał na tamten świat. Miał ze dwa metry wzrostu, chudy jak szczapa, z haczykowatym nosem, którym mogłabyś otworzyć puszkę zupy. Mary się go przestraszyła i wcale jej się nie dziwię. Mnie też się zrobiło nieswojo. Nie wyglądał zabawnie. Rozmawiała z nim głównie Beatrix... - Beatrix też tam była? - Oczywiście. To się działo w Jackdaw Cottage. Spędziliśmy tam kilka tygodni przed wakacjami. To musiało być lato przed wojną, bo w roku 1940 zamieszkaliśmy tam na stałe. - Czy możemy to uściślić? - spytał Emerson. - Frank Griffith odwiedził pana i pańską siostrę w grudniu trzydziestego ósmego? - Skoro tak mówisz, synu. Z pewnością działo się to zimą, i nie minął jeszcze rok od śmierci Tristrama. -A potem, latem trzydziestego dziewiątego, kiedy był pan w Rye, odwiedził was jakiś Hiszpan? - Zgadza się. ; ; ; - Czego chciał? - Nie mam pojęcia. Nie brałem raczej udziału w rozmowie. Wydawało się, że znał Tristrama. Może z nim walczył. Chociaż, z drugiej strony, zupełnie nie przypominał waszego walijskiego przyjaciela. Właściwie był tak inny, taki arogancki i w lodowaty sposób uprzejmy, że bez trudu mogłeś go wziąć za kogoś, kto walczył przeciwko Tristramowi. Odniosłem wrażenie, że miał coś z nazisty. - Chcesz powiedzieć, że był faszystą? - Możliwe. Z całą pewnością nie był komuchem. Ale na prawdę nie wiem. Rozmawiał z Beatrix i Mary przez ponad godzinę za zamkniętymi drzwiami. Chyba odetchnęły z ulgą, kiedy wyszedł. Ja też. W jego obecności temperatura w domu spadła o jakieś sześć stopni. , , : 165 -Jak się nazywał? - Nawet jeżeli się przedstawił, to nie słuchałem. wszyscy nie nazywają się Gomez? s \^ '' -A przypadkiem nie Ortiz? - spytała Charlotte. - Vin-cente Ortiz. - Pochwyciła ostre spojrzenie Emersona i natychmiast pożałowała swego pytania. Człowiek, którego opisał Jack, w niczym nie przypominał "gderliwego małego anarchisty z Barcelony" z opowieści Franka Grif-fitha. - Nie wydaje mi się. Właściwie, na pewno nie. i - Ile miał lat? - spytał Emerson. ; - Och, myślę, że czterdzieści kilka. Wtedy dałbym mu z sześćdziesiąt, ale wiecie, że dwunastolatkowi każdy dorosły wydaje się stary. Później zapytałem Mary, czy to jakiś wielbiciel, którego Beatrix poznała podczas swoich podróży. Nie rozbawiło jej to. Tak mnie uszczypnęła w... - Jakich podróży? - Nie wspominałem o nich? Nie, chyba nie. No cóż, Bea-trix nigdy nie była domatorką, prawda? Z wyjątkiem wojny, kiedy nie miała innego wyjścia. Tamtej wiosny musiała spędzić parę miesięcy na Riwierze albo w Alpach Szwajcarskich, a może w obu tych miejscach. - Wiosną trzydziestego dziewiątego? - Tak, zgadza się. Kiedy oznajmiła, że wyjeżdża, miałem nadzieję, że zaproponuje nam, żebyśmy jej towarzyszyli. Taka przejażdżka w celu odegnania ducha Tristrama. Nie miałbym nic przeciwko wyrwaniu się ze szkoły. Mary mogłaby poznać jakiegoś przystojnego żabojada i przestałaby się zamartwiać. Ale nie, taka propozycja nigdy nie padła. Beatrix pojechała sama. Zostaliśmy w domu, mały Maurycy wydzierał się co noc, a Mary snuła się jak cień, rzucając smętne spojrzenia na fotografię Tristrama. Zapewniam was, że nie był to wesoły okres. Miałem nawet żal do Beatrix o to, że tak sobie odfrunęła, zostawiając nas własnemu lo- 166 sowi. To chyba niesprawiedliwe z mojej strony, bo przecież ona zawsze była taka dobra. Bez wątpienia miała swoje powody. Ale jakie?, zastanawiała się Charlotte. Beztroska przejażdżka po luksusowych kurortach tak bardzo nie pasowała do Beatrix, że zupełnie nie wchodziła w rachubę. Pamiętając o jej corocznych wyjazdach do Lulu, łatwiej można było sobie wyobrazić jakiś inny cel i sekretny powód podróży. Spojrzawszy na Emersona, spostrzegła, że i jemu przyszła do głowy podobna myśl. - Zawsze miała swoje powody, prawda? - ciągnął Jack. - Sama ustanawiała dla siebie prawa, a dla innych była zagadką, ta nasza Beatrix. Wiecie, zawsze podejrzewałem, że sprzeciwiała się publikacji hiszpańskich wierszy Tristra- ma. Możliwe nawet, że opóźniła ich wydanie. Mary mówi ła, że nie zamierzała nic z nimi robić przed początkiem lat pięćdziesiątych, i chyba rzeczywiście nie byłoby na nie popytu zaraz po wojnie. Chociaż, Bóg wie, że przydałby nam się zastrzyk finansowy, choćby najwątlejszy. Nakład pozostałych dwóch tomików Tristrama się wyczerpał. Wszyscy mieszkaliśmy w tamtym mieszkaniu w Mald- stone, gdzie ty się urodziłaś, Charlie. Mary, dowódca eska dry Ronnie, Maurycy, ja i oczywiście ty. Jak śledzie w beczce, mawiał Ronnie. To był świetny gość, ale forsa przeciekała mu przez palce jak woda, i nie wiem dlaczego tak długo zwlekali z przekazaniem do druku "Strof hisz pańskich". Sam zasugerowałbym to wiele lat wcześniej, gdybym wiedział o istnieniu tych wierszy, ale Mary nigdy nie pisnęła o nich ani słówkiem. Bardzo broniła wszystkie go, co pozostało po Tristramie, i często dostawałem po łbie za wścibstwo. Poza tym, musiałem się mieć na baczności, odkąd na scenie pojawił się Ronnie. Mógł przekonać Mary, że powinni mnie wyrzucić, żebym radził sobie sam. Nie mógłbym.... , . ,, 167 - Jak myślisz, wujku Jacku, dlaczego Beatrix sprzeciwiała się publikacji? - Nie mam pojęcia. Zresztą, nie jestem pewien, że tak było. Jeżeli jednak się nie sprzeciwiała, dlaczego tak długo zwlekali? - Matka mówiła zawsze, że zanim poznała tatę, wracanie do wspomnień o Tristramie sprawiało jej zbyt wielki ból. .Jack pociągnął nosem i obrócił w palcach szklankę z whisky. - Nie przekonuje to pana? - spytał Emerson. - Szczerze mówiąc, nie - odparł Jack kręcąc głową. - Widzicie, zanim poinformowali o przekazaniu wierszy do druku, odbywały się niezliczone konferencje rodzinne. Za zamkniętymi drzwiami toczyły się narady między Mary, Ron-niem i Beatrix. Odniosłem wrażenie, zapewniam was, tylko wrażenie, że decydujące słowo należało do Beatrix, która mogła zawetować cały pomysł, do czego o mały włos nie doszło. - Nie rozumiem - powiedziała Charlotte. - Przecież jako wdowa po Tristramie matka miała prawo dowolnie dysponować wszystkimi wierszami, jakie jej przysłał. - Trafiłaś w dziesiątkę - stwierdził Jack, mrugając i nie-zbornie kiwając palcem. - Dokładnie tak samo uważam. Co to miało wspólnego z Beatrix? Dlaczego potrzebowali jej zgody? Nie tylko chcieli, żeby wyraziła zgodę, ale musieli ją dosłownie przekonywać. Często się nad tym zastanawiałem. - Czy nigdy pan o to nie pytał? - spytał Emerson. - Jasne, że tak, synu, ale na nic mi się to nie zdało. Rodzina zwarła szeregi. Pomyślałem, że sobie to wszystko wyobraziłem. Możliwe. Już nigdy się nie dowiemy, skoro wszyscy oni przenieśli się w lepsze miejsce, dokąd ja nigdy nie trafię. - Jack skwitował własny dowcip szerokim uśmiechem. Kiedy ani Charlotte, ani Emerson nie zdobyli się na- 168 wet na najsłabszy uśmiech, wzruszył ramionami i dodał: -Jak sobie chcecie. - Przepraszam, wujku Jacku - powiedziała Charlotte. -Jesteśmy wdzięczni za te informacje. Niestety, niczego nie rozwiązują. Znaleźliśmy się w kolejnym... - Ślepym zaułku - dokończył Emerson. - Nigdy niczego nie obiecywałem, prawda? - zastrzegł się Jack. - A propos, moja szkocka skończyła się kilka spragnionych minut temu. Czy mogę liczyć na dolewkę? xxv Firma Ladram Avlation rozpoczęła działalność w hangarze na opuszczonym lotnisku RAF-u, w połowie drogi między Maid-stone i Tonbridge. Jej następczyni, Ladram Avionics, mieściła się w wieżowcu o trapezoidalnych ścianach z hartowanej stali i błękitnego szkła, wznoszącym się pośród zbiorników wodnych i dwukierunkowych autostrad na południu hrabstwa Middlesex. Właśnie tutaj, kilka minut przed czwartą, w ciche, wilgotne popołudnie Derek Fairfax przyjechał na spotkanie z Maurycym Abberleyem. Niespełna godzinę wcześniej nieoczekiwanie odwołał spotkanie w Sevenoaks, wiedząc, że kiedy David Flthyan dowie się o tym, wpadnie w szał. A jednak, o dziwo, reakcja Flthyana nic Dereka nie obchodziła. Nie miała dla niego najmniejszego znaczenia, dopóki motywy Maurycego Abberleya pozostawały tak kusząco niejasne. Wnętrze Ladram Avionics okazało się równie nowoczesne, jak zapowiadał wygląd zewnętrzny. Większość pracowników sprawiała wrażenie, jakby swój wolny czas poświęcali na modelowanie, a meble były ergonomicznie futurystyczne. Winda, niemal tak duża jak gabinet Dereka w Fithyan & Co., zawiozła go cicho i szybko na najwyższe piętro, gdzie powitała go pneumatyczna sekretarka Maurycego. Zaprowadziła Dereka do przestronnego gabinetu przewodniczącego rady nadzorczej i dyrektora zarządu, wyłożo- 170 nego grubym dywanem z literami i i A misternie wplecionymi we wzór. Jedną ze ścian zastąpiono szybą z przyciemnianego szkła, za którą roztaczał się widok na labirynt londyńskich ulic, równie odległych i spokojnych, jak kanały na Marsie. Biurko Maurycego w kształcie półksiężyca ustawiono w ten sposób, że ta olimpijska perspektywa ukazywała się jego oczom, ilekroć podnosił wzrok, jak teraz, w momencie wejścia Dereka. - Cieszę się, że mógł pan przyjść, panie Fairfax - powiedział, przemierzając pokój dużymi krokami, z wyciągniętą ręką i wyczarowanym znikąd uśmiechem. - Jest pan punktualny. Lubię to. - Miał na sobie elegancki ciemny garnitur i krawat z monogramem, a jego głos zdawał się wypełniać pustą przestrzeń gabinetu. Cała osoba Abberleya - jego głos, wygląd, świadomość autorytetu - sprawiała, że Derek czuł się w porównaniu z nim nędzny i nijaki. - Napije się pan herbaty? - Hm... Tak, dziękuję. - Indyjskiej czy chińskiej? - Cóż... to... obojętne. - W takim razie, podaj nam lapsang, Sally - powiedział Maurycy do sekretarki, która skinęła głową i wyszła tak cicho, że Derek nie usłyszał nawet odgłosu zamykania drzwi. - Proszę usiąść, panie Fairfax. - Maurycy wskazał dwa skórzane fotele. - Dziękuję. Ma pan... wspaniały widok. - Prawda? Pomaga mi zachować poczucie proporcji. - Chyba... wszyscy tego potrzebujemy. - O, tak. Zdecydowanie tak. Właściwie, można powie* dzieć, że jest to powód naszego dzisiejszego spotkania. ;" - Naprawdę? - W bezpośrednim następstwie śmierci, zwłaszcza gwałtownej śmierci, jest niewiele miejsca na dojrzałą refleksję. Dlatego pańska wizyta w Ockham House była przedwczesna. 171 - Teraz zdaję sobie z tego sprawę. Przepraszam. Powinienem był to przewidzieć. Bardzo chciałem zrobić coś, cokolwiek, by pomóc bratu. - To zrozumiałe. Mam nadzieję, że zgodzi się pan, iż nasza reakcja także była zrozumiała. - Oczywiście. - Dobrze, chciałbym, żeby nie było między nami w tej kwestii żadnych nieporozumień. Nie darzę sympatią pańskiego brata i nie jestem przekonany o jego niewinności. Jednak pewne niedawne wydarzenia na tyle podważyły moje przekonanie o jego winie, że uznałem za właściwe, za uczciwe, poinformować o nich pana. Zgodnie z tym, co napisał pan w liście, w interesie nas wszystkich leży ustalenie prawdy o śmierci Beatrix. Jeżeli winę ponosi pański brat, nie pozostaje panu nic innego, jak pogodzić się z tym. Jeśli nie, chcę znaleźć prawdziwego sprawcę. - - Podzielam pańskie poglądy, panie Abberley. Tylko że... ; - - O - przerwał mu Maurycy - jest herbata. Herbata została podana dyskretnie w cienkich jak opłatek filiżankach. Podczas gdy sekretarka ich obsługiwała, twarz Maurycego rozjaśniał promienny uśmiech. Kiedy zostawiła ich samych, nachylił się, jak gdyby rozmowa wymagała większej poufności. - Charlotte uważa, że powinniśmy zostawić tę sprawę własnemu losowi. Podobnie sądzi moja żona. W istocie, nikt z mojej rodziny nie podziela chyba moich złych przeczuć. Nie zaaprobowaliby faktu, że z panem rozmawiam. Dlatego uważam, że najlepiej się stanie, jeśli zachowamy tę rozmowę dla siebie. W przeciwnym razie doszłoby do bezsensownych wzajemnych oskarżeń. Czy mogę liczyć na pańską dyskrecję? - Tak. Absolutnie. - Doskonale. To, co panu teraz powiem, może nic nie znaczyć. Muszę pana przed tym przestrzec. Nie chcę, żeby 172 pan wyciągał pochopne wnioski. Tajemnica częściej zawiera błahostki niż ważne fakty. - Uśmiechnął się i dodał: - Moja ciotka była osobą bardzo dyskretną. Nigdy nie uważałem jej za skrytą, ponieważ nie sądziłem, by miała cokolwiek do ukrycia. Należała do innego pokolenia, które w mniejszym niż my stopniu afiszowało się z własnymi uczuciami. Zawsze sądziłem, że to jest przyczyną jej powściągliwości. Teraz... nie jestem już pewien. -Nie? Maurycy pociągnął łyk herbaty, potem oparł się na fotelu, obracając się twarzą do okna. - To dziwna sprawa, bardzo dziwna. Jak mówiłem, może nic w niej nie ma. Z drugiej strony, wydaje mi się, że powinien pan o niej wiedzieć. Wtedy będzie mógł pan sam osądzić i podjąć odpowiednie kroki. Derek słuchał uważnie relacji Maurycego. Wynikało z niej, że Beatrix Abberley przez wiele lat ukrywała przyjaźń z człowiekiem nazwiskiem Frank Griffith, który walczył z jej bratem w Hiszpanii. Ukrywała też pewne listy, otrzymane od brata z Hiszpanii, które, zgodnie z jej wolą, zostały po śmierci Beatrix przesłane Griffithowi, a on miał je zniszczyć nie czytając. Twierdził, że to zrobił. Nikt nie potrafił podać powodu, dla którego Beatrix miałaby zadawać sobie tyle trudu, by zapobiec odkryciu listów. Nikt też nie mógł uzasadnić teorii, że została zamordowana z ich powodu. Pozostawał jednak fakt, że przewidziała, a nawet spodziewała się własnej śmierci. Wyglądało na to, że wiedziała, iż jej życiu grozi niebezpieczeństwo i poczyniła odpowiednie przygotowania. - Panie Fairfax, trudno mi uwierzyć, że została zamordowana z powodu jakichś listów od mojego ojca sprzed pół wieku. Gdyby moja matka żyła, pomyślałbym, że Beatrix próbowała coś przed nią ukryć. Na przykład hiszpański romans Tristrama. Ale moja matka zmarła rok temu, więc to 173 wykluczone. Równie trudno jest uwierzyć, że Beatrix zamordowano dla kilku antyków. Istnieje znacznie więcej nie wyjaśnionych okoliczności. Jeżeli uważała, że jej życiu zagraża niebezpieczeństwo, na przykład ze strony pańskiego brata, dlaczego nie poszła na policję lub nie zwróciła się z tym do mnie? Dlaczego nie zrobiła nic, żeby się obronić? A przede wszystkim, skąd wiedziała o niebezpieczeństwie? Skąd ta pewność, że coś jej się przydarzy? - Chyba mogę panu pomóc w znalezieniu odpowiedzi -powiedział Derek, pragnąc nagle podzielić się swymi domysłami. - Przekonanie pańskiej ciotki, że zostanie zamordowana, zgadza się z pewną informacją, którą odkryłem. - Jaką informacją? - spytał Maurycy, wbijając w niego wzrok. Derek przedstawił znane sobie fakty i własne domysły. Logika jego wywodu była jednak niezaprzeczalna; mówił z coraz większą pewnością. Kiedy Colin odwiedził Jackdaw Cottage dwudziestego maja, Beatrix potraktowała go jako zwykłego naciągacza, a jego wyjaśnienia jako bezczelne kłamstwa. Ale w tydzień później najwyraźniej uwierzyła w jego opowieść i chciała usłyszeć wszystkie jej szczegóły. Po kilku dniach wstąpiła do Cheltenham w drodze do Walii, głęboko przekonana, że spisek na jej życie już się zawiązał. Wynika z tego, że cokolwiek ją przekonało, musiało się wydarzyć bezpośrednio po dwudziestym maja. Jedynym niezwykłym wydarzeniem w tym okresie było pojawienie się w Rye byłego szofera Maurycego, który... - Spicera? - wykrzyknął Maurycy. - Spicer był w Rye dwudziestego piątego maja? - Arnold Mentiply twierdzi z całą pewnością, że to był on. - Dziwne. - Maurycy zmarszczył brwi. - Bardzo dziwne. - Rozumiem, że zwolnił go pan za pijaństwo. - Nie miałem innego wyjścia. Był dobrym kierowcą, ale 174 nigdy nie mogłem mieć pewności, że będzie trzeźwy. Zwol* niłem go w Boże Narodzenie. - Czy wie pan, gdzie teraz pracuje? - Nie. W zaistniałej sytuacji nie mogłem mu dać referencji. Nigdy już o nim nie słyszałem. Kiedy pracował dla mnie, miał mieszkanie w Marlow, ale wątpię, żeby nadal tam mieszkał. - Jakie kontakty mogły łączyć Spicera z pana ciotką? - Minimalne. Mogli zamienić ze sobą najwyżej kilka słów. Zawoził mnie do Rye, ilekroć ją odwiedzałem. - I nie miał żadnych związków z tymi stronami? - Nic mi o tym nie wiadomo. Po prostu nie mogę wytłumaczyć jego obecności w Rye. Chyba że pracuje gdzieś w okolicy. - Jeżeli tak, to dlaczego miałby udawać przed Mentiplym kogoś innego? - Nie wiem. Gdyby nie ta okoliczność, całe spotkanie uznałbym jako czysty przypadek. - Trochę za dużo tych przypadków, prawda? - Właśnie. W tym rzecz, co? - Maurycy zastanawiał się przez chwilę, wreszcie powiedział: - Właściwie, nic o tym Spicerze nie wiedziałem. Możliwe, że miał powiązania ze światem przestępczym. - Ale nie wie pan, gdzie on teraz może być? - Nie, nie mam pojęcia. - W zamyśleniu potarł podbródek. - Mógłbym się popytać. U jego gospodyni w Marlow* w pubie, gdzie bywał. Może powiedział komuś o swoich planach. - Byłbym wdzięczny, gdyby mógł pan to zrobić - powiedział Derek, wyczuwając we własnym głosie błagalny ton. -Zrobiłem już dla brata wszystko, co w mojej mocy. - Zobaczę, czego uda mi się dowiedzieć zaraz po powrocie z Nowego Jorku - odparł Maurycy. - Tymczasem, wydaje mi się, że mógłby pan coś zrobić dla swego brata. = 175 -Co? - Niech pan odwiedzi Franka Griffitha i ustali prawdę. - Myśli pan, że może kłamać? - Nie wiem. Proszę pamiętać, że nigdy go nie spotkałem. Charlotte z pewnością mu wierzy. Ale zniszczyć listy Tri-strama bez uprzedniego przeczytania ich... Nie bardzo wierzę, by ktokolwiek mógł to zrobić. - Ale... jeżeli ich nie zniszczył... - Może nadal je mieć. A w każdym razie, może wiedzieć, co w nich było. - W ten sposób moglibyśmy się dowiedzieć, dlaczego zamordowano Beatrix. - Właśnie. - Maurycy przyglądał się bacznie Derekowi. -Obiecałem Charlotte, że nie będę nękał Griffitha, zresztą wątpię, czy czegokolwiek bym się dowiedział. Za to pan ma wolną rękę. Niewykluczone, że sytuacja pańskiego brata przekona Griffitha, żeby zdradził swoją tajemnicę. " - Z pewnością warto spróbować. - Tak - uśmiechnął się Maurycy. - Myślę, że warto. ' XXVI - Czy to naprawdę ślepy zaułek? - spytała Charlotte. -Mam na myśli twoje badania. - Odwiozła Emersona do Swans' Meadow, gdzie stali teraz na brzegu rzeki; za nimi Samantha leżała wyciągnięta na leżaku, odizolowana od świata ciemnymi okularami i walkmanem. - Na to wygląda. - Ale to takie... rozczarowujące. - To prawda, Charlie, masz rację. Ale co możemy zrobić? Wspomnienia twojego wujka Jacka są fascynujące, ale prowadzą nas donikąd. Najwyraźniej Beatrix nie chciała, by ktokolwiek przeczytał listy Tristrama. Cóż, Frank Griffith dopilnował, by nikt tego nigdy nie zrobił. Nigdy się nie dowiemy, co zawierały. Charlotte poczuła nagle pokusę powiedzenia Emersonowi, że nie ma pewności, czy Frank Griffith zniszczył listy. Wiedziała jednak, skąd się wzięła ta pokusa. Jeśli bowiem badania Emersona dobiegły końca, podobny los musiał spotkać ich znajomość. Nie może zawieść zaufania Franka pod wpływem emocjonalnego kaprysu. Dlatego musi trzymać język za zębami. - Kiedy wracasz do Harvardu? - spytała słabym głosem. - Dlaczego pytasz? Czy chcesz się mnie pozbyć? - Oczywiście, że nie. - Zarumieniła się. - Wiesz, że nie. 177 - Odkąd przyjechałem, strasznie ci się naprzykrzam, prawda? Ciągnę cię po całym kraju. Przepytuję cię przy każdej okazji. - Dobrze się bawiłam, naprawdę. - Ja też - odparł z uśmiechem. - Właściwie zastanawiałem się, czy dałabyś się namówić na towarzyszenie mi w jeszcze kilku podróżach. - Jakich podróżach? - Koniec z badaniami, obiecuję. - Przez chwilę patrzył jej figlarnie w oczy. - Tym razem czysta przyjemność. Uśmiech Charlotte wyrażał tyleż ulgi, co żarliwości. - Bardzo chętnie. - Może zaczniemy od kolacji dziś wieczorem? Wybierz re staurację, i - To brzmi cudownie. - Doskonale. - Ściszył głos i skinął głową w stronę Są." manthy. - Ale nie mów Sam, dobra? Mogłaby być. Derek nie wrócił do Tunbridge Wells tego popołudnia. Wyjechał na autostradę i skierował się do Walii, gnany nadzieją, którą Maurycy Abberley zasiał w jego umyśle. Ich drugie spotkanie było nieskończenie bardziej zachęcające niż pierwsze. Maurycy wywarł na Dereku wrażenie człowieka zdolnego stawić czoło trudnym faktom, nawet jeśli kłóciły się z jego uprzedzeniami. Derek nie łudził się, że łączy ich cokolwiek poza pragnieniem odkrycia prawdy. Maurycemu zależało na pomszczeniu ciotki, Derekowi zaś na oczyszczeniu brata z zarzutów. Zatrzymał się na noc w pubie w pobliżu Abergavenny, gdzie usiadł samotnie w kącie, zastanawiając się nad najlepszym sposobem nawiązania kontaktu z nieuchwytnym Frankiem Griffithem. Czy powinien błagać? Żądać? Argumentować? Wybór właściwej metody mógł się okazać decy- 178 dujący, a jednak Derek nie potrafił dokonać wyboru nie oceniwszy wcześniej swego rozmówcy. Nawet wtedy mogło się okazać, że odbył tę podróż na próżno. Mogło się okazać, że Griffith jest niewzruszony albo że naprawdę nie jest mu w stanie pomóc. Mógł... Derek zdusił swoje domysły. Były równie bezcelowe, jak przygnębiające. Jutro nie będą mu potrzebne. Charlotte jadła kolację w zupełnie innym otoczeniu, w wytwornej restauracji nad Tamizą. Tego rodzaju ekstrawagancja była jej obca nie dlatego, że nie mogła sobie na nią pozwolić, ale ponieważ nigdy nie widziała sensu w rozpieszczaniu samej siebie. Mężczyźni, z którymi się spotykała, nie mieli nic z ogłady towarzyskiej Emersona McKitricka, ani też nie przyciągaliby pełnych podziwu spojrzeń pań siedzących przy sąsiednich stolikach. Myśl, że jej zazdroszczą, wprawiała Charlotte w zachwyt, podobnie jak niezliczone i niewypowiedziane możliwości, jakie wynikały z zacieśniającej się między nimi więzi. - Jak to się stało, że nigdy nie wyszłaś za mąż, Charlie? - Nikt mnie nigdy nie poprosił o rękę. - - - Nie mogę w to uwierzyć. - Ale to prawda. A jak brzmi twoja wymówka? ' ' ";" - Chyba brak zdecydowania. '•'• - Ja też nie mogę w to uwierzyć. - No cóż, to niekoniecznie oznacza niemożność podjęcia decyzji. Może to także znaczyć niepodejmowanie uczuciowego ryzyka. - W takim razie znam to uczucie. - Tak przypuszczałem. Na dłuższą metę ta metoda chyba nie popłaca, prawda? - Nie jestem pewna. - Nie czekaj, żeby się upewnić, Charlie. Nie za każdym razem. Bo będziesz czekała wiecznie. 179 - Czy tak? - Ich dłonie zetknęły się i splotły na krótką chwilę. Jedyną odpowiedzią Emersona był uśmiech. Później, po kolacji, zeszli nad rzekę, patrząc na światła restauracji migoczące na czarnej wodzie. Wśród trzcin na przeciwległym brzegu plusnęła i zagdakała niespokojna pardwa. Charlotte miała spędzić tę noc w Swans' Meadow, ale zwlekała z powrotem, ponieważ wiedziała, że w domu Maurycego Emerson przestanie być jej wyłączną własnością. Zwlekała z rozerwaniem czaru, jaki ją spowił. Na skórze czuła chłód jedwabnej sukienki, wokół talii silne ramię Emersona. Kiedy ją pocałował, nie była na to ani przygotowana, ani zdziwiona. To musiało się stać. Tylko wątpliwości Charlotte co do siebie samej kazały jej sądzić, że do tego nie dojdzie. - Nic nie jest nigdy stracone, Charlie - szepnął. - W szarym piasku możesz znaleźć brylant. - Nie praw mi przesadnych komplementów. Może się zdarzyć, że zacznę ich oczekiwać. - Co w tym złego, skoro na nie zasługujesz? -Ależ nie. - Powiem. Jest za późno na ukrywanie prawdy. - Oszukałam cię. - Nie wierzę. - Naprawdę. - W duszy Charlotte zebrało się zbyt wiele lat osamotnienia i bezbronności, by zdrowy rozsądek miał jakakolwiek szansę. Chciała oddać się Emersonowi ciałem, duszą, sekretami, wszystkim. Nie chciała dłużej być sama. - Nie sądzę, żeby Frank Griffith naprawdę zniszczył te listy. Myślę, że wciąż maje w Hendre Gorfelen. - Ja też tak myślę. - Co takiego? - Ja też tak myślę, Charlie. - Dostrzegła w ciemnośćł jego uśmiech. - Chciałem tylko usłyszeć, jak to mówisz. - Wiedziałeś przez cały czas? 180 - Podejrzewałem. - - On ich nie odda. Jestem tego pewna, ., ' • ,",,,, '!• -^:. '':^' - Ja też. - - W takim razie, co... Kolejny pocałunek zamknął jej usta. - W takim razie cała ta sprawa nie ma znaczenia, prawda? - szepnął Emerson. - Dochowamy tajemnicy Franka Griffitha. Ty i ja. Razem. - Razem? - Czy nie chcesz podjąć uczuciowego ryzyka, o którym rozmawialiśmy? - Tak. - Oparła głowę na jego ramieniu. - Chcę. XXVII Nazajutrz o siódmej Derek zadzwonił do Flthyan & Co. i nagrał na elektronicznej sekretarce przeprosiny za swoją nieobecność. W ten sposób uniknął albo przynajmniej odłożył na później konieczność tłumaczenia się przed Davidem Fi-thyanem. Dwie godziny później dotarł do Llandovery, gdzie wypytał się o drogę do Hendre Gorfelen. O wpół do dziesiątej jechał krętą górską drogą na farmę. Po kilku minutach znalazł się na miejscu. Zaparkował samochód przed domem i opuścił okno. Usłyszał odległe beczenie owiec, a bliżej szmer wierzchołków drzew, jednak żadnego odgłosu, świadczącego o tym, że Frank Griffith znajduje się w pobliżu. Wysiadł z samochodu i rozejrzał się dookoła, czując ulgę, kiedy żaden pies nie rzucił się na niego od stodoły. Wszystkie okna w domu były pozamykane. To, a także fakt, że znajdujący się w domu człowiek usłyszałby jego przyjazd, przekonały Dereka, że w domu nie ma nikogo. Mimo to podszedł do drzwi i zapukał. Żadnej odpowiedzi. Wrócił do samochodu i usiadł na tylnym siedzeniu. Chociaż Griffith mógł wrócić dopiero za kilka godzin, to jednak w końcu musiał wrócić, a szukanie go na wzgórzach nie gwarantowało powodzenia. Derekowi nie pozostawało więc nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość. 182 Westchnął i zamknął okno. Leniwym ruchem sięgnął do schowka i wyjął egzemplarz "Biografii krytycznej Tristrama Abberleya". Pozycja w indeksie Griffith Frank została opatrzona tylko jednym numerem strony. Derek odnalazł Ją i przebiegł oczami, aż znalazł nazwisko Griffitha. Kiedy Abberley wnieral, półprzytomny i prawdopodobnie nie odczuwając zbyt silnego bólu, we wczesnych godzinach rannych w niedzielę dwudziestego siódmego marca, Frank Griffith, sierżant z jego plutonu, trwal lojalnie przy łóżku. Był to ten sam czlowiek, który wkrótce po pospiesznym pogrzebie poety na cmentarzu w Tarragonie dostarczył jego papiery konsulowi brytyjskiemu, a ten z kolei przesłał je wdowie po Abberleyu. Griffith nie zdawał sobie sprawy z doniosłości swego postępku, a jednak, gdyby nie on, hiszpańskie wiersze Abberleya mogłyby przepaść bezpowrotnie. Utrzymujące się przez wiele lat po śmierci Abberleya przekonanie, że w Hiszpanii nie napisał żadnych wierszy, okazało się biedne, kiedy w roku 1952... Derek usłyszał nagłe stukanie w szybę. Drgnął tak gwałtownie, że książka wypadła mu z ręki. Odwróciwszy się, ujrzał wpatrzoną w siebie, pomarszczoną i pozbawioną wyrazu twarz, którą, chociaż opis Maurycego Abberleya pochodził z drugiej ręki, poznał natychmiast. - Dzień dobry - powiedział, opuszczając okno. - Pan Frank GrifFith? - A kim pan jest? - Derek Fairfax. - Uchylił drzwiczki na parę centymen-trów, ponieważ Griffith stał bardzo blisko. - Proszę pozwolić... że się przedstawię. - Griffith cofnął się, umożliwiając Derekowi wyjście z samochodu. - Mógł pan słyszeć o moim bracie, Colinie Fairfaxie - uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Znanym także jako Fairfax-Vane. 183 - Ma pan rację, mogłem słyszeć. - W spojrzeniu Griffitha nie było nic, co zachęcałoby do jakiegokolwiek kontaktu, a co dopiero do rozmowy. - Czego pan chce? - Rozumiem, że... To znaczy... Może porozmawiamy o tym w domu? - Nie porozmawiamy. - Griffith zajrzał do samochodu, a Derek zastanawiał się, czy spostrzegł książkę. - Słyszałem, że jest pan w posiadaniu pewnych listów, panie Griffith, przysłanych Beatrix Abberley z Hiszpanii w latach trzydziestych od jej brata, Tristrama Abberleya. .,<•- - Kto panu to powiedział? - -Wolałbym... nie mówić. - Wobec tego ja wolałbym nie odpowiadać na pańskie pytanie. - Przyjechałem tu w imieniu mojego brata. Nie wtrącałbym się, nie byłbym nawet ciekaw, gdyby nie położenie, w jakim się znalazł. Grozi mu więzienie za coś, czego nie zrobił. Możliwe, że na dłuższy okres czasu. On nie jest młodym człowiekiem. Ja... Przerwało mu dotknięcie kija w ramię. - Gdyby listy, o których pan wspomniał, istniały, jakie mogłyby mieć znaczenie dla wyroku w sprawie pańskiego brata? - Nie wiem. Ale Beatrix Abberley zależało na tym, żeby nie wpadły w niepowołane ręce, prawda? Gdybyśmy mogli odkryć dlaczego... - Co by pan powiedział, słysząc ode mnie, że spaliłem te listy? - Nie uwierzyłbym panu. Griffith uniósł brwi - pierwsza reakcja mimiczna od początku rozmowy. - Nie mogę pomóc pańskiemu bratu, panie Fairfax. - Nie może pan czy nie chce? - Czy istnieje jakaś różnica? 184 - Sądzę, że tak. Proszę tylko o pokazanie mi tych listów albo powiedzenie mi, czy zawierają coś, co mogłoby uczynić siostrę Abberleya ofiarą morderstwa. - Nie wie pan nawet, o jak wiele prosi. - A więc przyznaje pan, że wie, co się w nich znajduje? - Do niczego się nie przyznaję. - Czy jest pan gotów stać z założonymi rękami, podczas gdy skazuje się niewinnego człowieka? Griffith nie odpowiedział. Zamiast tego wsunął kij w klamkę drzwiczek samochodu i otworzył je na oścież. : - To moja farma. Chcę, żeby pan ją opuścił. - Panie Griffith... - Niech mnie pan zostawi w spokojul - ryknął Griffith nieoczekiwanie. Pies zaszczekał i jednym susem znalazł się przed samochodem. - Tylko o to proszę. - Znowu mówił normalnym tonem. Odwrócił się, kazał psu usiąść, potem znowu spojrzał na Dereka. - Nic tu po panu, panie Fairfax, absolutnie nic. - A co z moim bratem? - Właśnie. Z pańskim bratem, nie moim. - Przecież walczył pan w hiszpańskiej wojnie domowej. Czy nie walczyliście o powszechne braterstwo? - Niektórzy tak sądzili. Niektórzy do dziś tak sądzą. Ja do nich nie należę. > - Czy nie ma nic... - Nie, nie ma. Swoje długi spłaciłem już dawno temu. Nie płacę więcej. Niech pan wsiada do samochodu. Niech pan wraca do swojego świata i zostawi mnie w moim. Griffith spojrzał Derekowi w oczy, jakby naprawdę pa trzył na świat, którego się wyrzekł. Usta miał zaciśnięte w wąską linię. Oddychał szybko, ale równo. Derek wyczuł jego zdecydowanie, by nie zdradzić ani cząstki tajemnicy, której obiecał dochować. Pojął, że jest bezradny. '/: ^ :! , - Żegnam, panie Fairfax. XXVIII W Swans' Meadow nastał poranek wyjazdów. O świcie Maurycy wyruszył do Nowego Jorku; nieco później Emerson pojechał na cały dzień do Oxfordu; jeszcze później Urszula udała się do swej kosmetyczki w Maidenhead, wreszcie, tuż przed południem, Charlotte wyprawiła się w drogę powrotną do Tunbridge Wells. Żegnała ją tylko Samantha, a nie było to wesołe pożegnanie. Charlotte zastała ją w salonie, gdzie, przygnębiona, jadła w negliżu spóźnione śniadanie. - Jeszcze się nie ubrałaś, Sam? Twojej matce się to nie spodoba. - Chwilowo prawie nic jej się nie podoba, więc dlaczego miałabym być wyjątkiem? - Nie bardzo wiem, o czym mówisz. - Nie zwróciłaś uwagi na napiętą atmosferę, jaka tu ostatnio panuje? Od kilku dni mama i tata czają się jak dwa kocury, z których żaden nie może się zdecydować, żeby zaatakować jako pierwszy. - Wydaje ci się. , - Nie. Ty jesteś zbyt oszołomiona, żeby to zauważyć. - - Oszołomiona? Czym? - Chciałaś powiedzieć: kim? Czy wczoraj wieczorem zabrał cię w jakieś wystrzałowe miejsce? 186 Charlotte nachyliła się nad Samanthą i szepnęła jej do ucha: - Pilnuj swojego nosa. Samantha zarumieniła się, a potem zachichotała. - Przepraszam, Charlie. Masz rację. To nie moja sprawa. Emerson to wspaniały facet. Życzę ci szczęścia. - Dziękuję - odparła Charlie z przesadną uprzejmością. - Ale powiedz mi, co gryzie mamę i tatę? Wiem, że coś wisi w powietrzu. Charlotte bez trudu mogła się domyślić. Możliwe, że Urszula powiedziała Maurycemu, co naprawdę znajdowało się w liście Beatrix. Możliwe też, że nie powiedziała. Tak czy inaczej, nie mogli zignorować istnienia listu. Była to jednak sprawa ich dwojga, a Charlotte miała zbyt wiele na głowie, żeby się do niej mieszać. - Naprawdę nie wiem, o czym mówisz, Sam. A teraz muszę już jechać. Derek dotarł do Tunbridge Wells po południu. Był zmęczony i przygnębiony; czuł, że nie pasuje do otaczającej go rzeczywistości. Powrót do domu był równie nie do pomyślenia, jak pokazanie się w Flthyan & Co. Został uciekinierem, pozbawionym zarówno kierunku, jak i konkretnego celu. Z logiką, którą, jak sądził, Colin by pochwalił, skierował się do Treasure Trove, magazynu rzeczy bezwartościowych i nie chcianych. Otworzył drzwi kluczem, który dostał od Colina, i spojrzał na kurz, jaki osiadł na wszystkich poziomych powierzchniach. Sklep zawsze sprawiał wrażenie nieco zaniedbanego, a teraz stęchłe powietrze dodatkowo potęgowało tę aurę. Sceny myśliwskie oprawione w złocone ramy, ryciny Hogartha, stare mapy, końskie uprzęże, popiersie Cyce-rona, stary zegar, wypchany niedźwiedź, noga słonia, szez-long, duże lustro, sosnowa komoda, skąpa kolekcja inkru- 187 stacji z Tunbridge - wszystko spowijała szarość, świadcząca o nieobecności właściciela. Derek oparł się plecami o stół i omiótł wzrokiem sklep. Za oknem nie przystawał żaden przechodzień, by zajrzeć do mrocznego wnętrza. Treasure Trove został zamknięty i nic nie wskazywało na to, by miał ponownie zostać otwarty. Jutro Colinowi Fairfax-Vane, właścicielowi sklepu, przedstawią zarzuty, których nie zdoła odeprzeć. Jego brat miał się temu przyglądać. Nic nie mógł już zrobić. W każdym razie nie więcej niż wypchany niedźwiedź czy martwy Rzymianin. Zaledwie w kilka minut po powrocie Charlotte do Ockham House zadzwonił dzwonek u drzwi. Otworzyła i ujrzała dziewczynę trzymającą olbrzymi bukiet kwiatów: lilii, dalii, goździków i chryzantem, przepysznie barwnych i pachnących, w obłoku białej kaszki. - Panna Ladram? - Tak. Ale to musi być... - Dla pani. - Dziewczyna wręczyła Charlotte bukiet. -Jest karteczka. - Uśmiechnęła się i odeszła, a Charlotte zamknęła drzwi, zaniosła kwiaty do kuchni i dopiero tam otworzyła maleńką kopertę przyszpiloną do celofanu. Na wizytówce widniało tylko imię Emersona, wypisane z zawijasem. To jednak w zupełności wystarczyło. Oparta o zlew, Charlotte zachłysnęła się upajającym aromatem przyszłości, której jeszcze do niedawna nawet sobie nie wyobrażała. Śmierć Beatrix mogła przynieść szczęście. Ta możliwość odegnała wszelką ironię, nie mówiąc już o wątpliwościach. Podniosła wizytówkę do ust i pocałowała. , . XXIX Północ. Przy dwunastym uderzeniu zegara Frank Griffith poruszył się na krześle. Wiedział, że zwlekał już zbyt długo. Jeżeli będzie zwlekał dalej, może się zdarzyć, że nigdy tego nie zrobi. A przecież musiał to zrobić. Fakt, że wstrzymał się po otrzymaniu listu Beatrix, był zrozumiały. Ponowne powstrzymanie się od działania, kiedy Charlotte go odnalazła, było wybaczalne. Teraz jednak wyczerpało się zarówno zrozumienie, jak i wymówki. Wizyta Fairfaxa dowiodła tego, co Griffith powinien zrozumieć już dawno temu: że tajemnica Tristrama nie będzie bezpieczna, dopóki jego listy do Bea-trix nie zostaną zniszczone. Frank nachylił się, wystukał fajkę o kratę przed kominkiem, potem wstał i rozmasował krzyż. Przed sobą, w szybce zegara, widział odbicie swojej pobrużdżonej twarzy o zapadłych policzkach. Kiedyś był zwinny, silny i przystojny, przechadzał się brukowanymi ulicami Swansea, a białe grzywy fal pędziły po zatoce i wyły syreny fabryczne. Taki młody, pewny swego miejsca w świecie, z silnym ciałem i żywym umysłem, nieugięty jak stal, którą wytapiał, jasny jak słońce na wzgórzach. Wszystko to odeszło, zostało zmarnowane, poszarpane w kolejkach po zasiłek i marszach głodowych, zrzucone jak obdarta skóra na śnieżnych szczytach ponad Teruel. 189 Należało to zrobić wiele lat temu. Powinno się je pochować razem z Tristramem w Tarragonie, albo wydać na pastwę płomieni gdzieś po drodze, która kończyła się tutaj, w starości i samotności. Jednak tak się nie stało. Dlatego teraz, w obliczu nieuchronnego nadejścia nowego dnia, musiał dopilnować, żeby wreszcie zostały zniszczone. Poszedł do kuchni, poruszając się powoli i cicho, by nie budzić Brona. Włożył buty i płaszcz, zdjął latarkę z gwoździa przy piecu. Otworzył tylne drzwi i wyszedł do ogrodu, gdzie się zatrzymał, by oczy przywykły do światła księżyca. Zadrżał i zachichotał cicho na myśl, jak bardzo zrobił się słaby. Marzł nawet w ciepłą, letnią noc, a przecież kiedyś... Zdusiwszy te jałowe myśli, podszedł do furtki, wyszedł na podwórze, podnosząc i opuszczając skobel z drobiazgową dokładnością, ponieważ nie chciał ryzykować, nawet jeżeli nic mu nie groziło. Rozejrzał się, biorąc głęboki wdech. Wszędzie panowała cisza i spokój. Wiatr ustał wraz z nastaniem nocy, i tylko księżyc królował w bladej, nieziemskiej chwale nad czarnymi zatokami pól i wrzosowisk. Znał je wszystkie. Znał je dobrze. Każdy szczyt i zbocze, każdą wyżłobioną przez deszcz rozpadlinę. Każdy głaz, każde źdźbło. Tu był jego dom. Tu, jak sądził, w niedalekiej przyszłości miał umrzeć. Po wykonaniu nocnego zadania umrze przynajmniej z czystym sumieniem. Tak jak odpoczynku, starość pragnie pewności. Czekał, dłużej, niż należało, aż pewność dotrze do niego przez chłód. Przeszedł przez podwórze i wszedł przez uchylone drzwi do stodoły. Tam zatrzymał się znowu. Panowała absolutna ciemność, ale cisza zapadła dopiero w ułamek sekundy po jego wejściu. Nic nie szkodzi. Chrobotanie było łatwo rozpoznawalne: suseł. Nic innego i nic większego. Nie poruszy się znowu, dopóki Frank pozostanie w stodole. A nie zamierzał pozostawać długo. 190 Zapalił latarkę i skierował stożek światła na górną część lewej ściany, odliczając wsporniki. Oto drabina, wsparta o ścianę. Tam, wciśnięte między piątą belkę stropową a dach, spoczywały listy Tristrama z Hiszpanii. Jego spowiedź. Przeprosiny. Tajemnica. Frank przesunął drabinę w pobliże piątej belki. Ściskając latarkę w prawej dłoni, skierował światło pod nogi i zaczął się wspinać, stawiając obie stopy na każdym szczeblu, zanim wszedł na następny. Stanąwszy na piątym szczeblu, znalazł się przy skrytce. Podniósł latarkę i oświetlił wnękę, w której dostrzegł znajomy kształt i metaliczny blask puszki po biszkoptach. Kiedyś zawierała ciasteczka, prezent gwiazdkowy od Beatrix. Teraz spoczywał w niej fragment jego przeszłości oraz kłamstwo innego człowieka, utrwalone na papierze, zabezpieczone sznurkiem, okryte tajemnicą. Przekładając latarkę do lewej dłoni, sięgnął prawą po puszkę, po czym zaczął schodzić z drabiny. Jakiż lekki był ten ciężar, jak proste zadanie: wkrótce je wykona. Kolejny szczebel będzie ostatnim. Wtedy wystarczyło... Ktoś ściągnął go z drabiny tak gwałtownie i nagle, że dopiero uderzywszy o zasłane słomą klepisko Frank zdał sobie sprawę, co się dzieje. Latarka potoczyła się w lewo, puszka wyślizgnęła mu się z dłoni. Spróbował wstać, ale został oślepiony czyjąś silniejszą latarką, jakaś dłoń w rękawiczce odepchnęła jego głowę. Ktoś się poruszył, potknął, rozległo się przekleństwo, zamajaczyła ledwo dostrzegalna, zgarbiona postać, błysnęła latarka, metal zazgrzytał o kamień. Napastnikowi, kimkolwiek był, zależało na puszce i jej zawartości. Teraz ją znalazł. Wsparłszy się na łokciu. Frank ujrzał mężczyznę, który klęczał o kilka metrów od niego, przyciskając do piersi jakiś przedmiot To wszystko działo się zbyt szybko, by Frank mógł zareagować. To naprawdę się działo: tracił to, czego 191 nigdy nie powinien był zachować. Przeklinając własną starość i brak zdecydowania, zaczął się podnosić z klepiska. - Stój! - ryknął. - Stój, do jasnej cholery! Oślepiło go białe światło. Widział niewiele, a słyszał jeszcze mniej. Chciał się odwrócić, zyskać na czasie, by się zorientować, gdzie znajduje się on sam, gdzie napastnik i gdzie drzwi. Było jednak za późno. Po wszystkich ruchach, które roztrwonił od momentu odebrania listu, kolejny ruch nie był mu dany. Wiedział o tym. Tylko o tym. Coś uderzyło go w pierś z taką siłą, że znów upadł na wznak. Czuł, że się zapada; nie potrafił uświadomić sobie niczego, poza palącym wstydem z powodu własnej głupoty. Uderzył o ścianę, a potem runął w nicość. Część druga Madrigueras 29 lipca 1937 Droga siostrzyczko. No więc, zrobiłem to. Wiem, że przez cały czas podejrzewałaś, że to zrobię, chociaż nigdy tego nie mówilaś. Ale my nie musimy rozmawiać, żeby się porozumieć, prawda? Rozumiemy się. Zawsze tak było i zawsze będzie. Nawet jeśli czasami nie podoba nam się to, co rozumiemy. Kongres Pisarzy okazał się jeszcze większą farsą, niż się spodziewałem, a to już coś znaczy. Tradycyjny karawanse-rąj gadulów i opojów, wymieniających obelgi i zarzuty, gestykulujących zaciśniętymi pięściami i popisujących się wątłymi umysłami Gdybym nie planował zaciągnąć się już w chwili przyjazdu do Hiszpanii, sądzę, że przekonałaby mnie do tego ich postawa intelektualna. Nie masz pojęcia, jaka to ulga, odczepić się od nich i uczynić jedyny gest, który cokolwiek znaczy w tym udręczonym kraju. Już zeszłej jesieni powinienem był wstąpić do Brygady Międzynarodowej, i zrobiłbym to, gdyby nie Mary i chłopiec. Cóż, chyba lepiej późno niż wcale. Nie zamierzam udawać, że ta zbieranina ludzi to nie są nieskuteczni amatorzy. Z pewnością nie będę twierdził, że 195 jestem odpowiednio wyszkolony, ani że, kiedy nadejdzie czas walki, zostanę należycie uzbrojony i wyposażony. Jednak nie o to chodzi, prawda? Chodzi o to, żeby po prostu coś zrobić - cokolwiek - zamiast siedzieć z założonymi rękami, pozwalając faszystom robić wszystko, na co mają ochotę. Nie powstrzymają ich żadne argumenty, żadne zwlekanie. Możliwe, że nic ich nie powstrzyma. Prawdę mówiąc, nie daję nam wielkich szans, ale przynajmniej sprawdzimy nasze szczęście w walce, a tylko to się Uczy. Wiem, co sobie pomyślisz. Wiem, ponieważ sam tak często myślę. Czy próbuję żyć - albo umrzeć - naśladując przykład Lionela? Czy usiłuję coś udowodnić ludziom, którzy mają mnie za kolejnego nic nie wartego krzykacza? Cóż, może i tak. Ale dlaczego by nie, do cholery? Żaden ze mnie By-ron, Brooke czy Cornford. Przynajmniej jeszcze nie. Jeżeli tutaj polegnę, będzie to, sądząc po ich przykładzie, pewien rodzaj nieśmiertelności. Moim zdaniem poeci powinni ginąć w bitwach, a nie na wózkach inwalidzkich! Co o tym myślisz, siostrzyczko? Ostatecznie Twoja opinia jest więcej warta od mojej. Było tak zawsze, odkąd posiałaś ten pomysł w moim umyśle. Czy pamiętasz, kiedy to było? Dziewięć, dziesięć lat temu? W każdym razie dawno. Niektórzy powiedzieliby, że to zbyt długo, jak na życie w kłamstwie, a ja bym się z nimi zgodził. Chociaż kłamstwo to często wydawało mi się bardziej prawdziwe niż czepiające się ducha rzepy, które nazywamy faktami. Wiem, że to nie może trwać dalej. Ale jak to skończyć? Jak i kiedy? Być może, przyjeżdżając tutaj, próbowałem uciec przed odpowiedzią. Wiem, że Ty byś nie uciekła. Zgodziłabyś się na wszystko, co bym postanowił. Ale Ty jesteś silniejsza ode mnie, a poza tym nie musiałaś tak długo jak ja dźwigać ze sobą oszustwa jak niewidzialnej kuli u nóg, ciągnącej w tył, przypominającej, że każda pochwała jest pusta, każdy zaś triumf to klęska w przebraniu. Jakież to stosowne, że mój debiut po- 196 etycki nosił tytuł "Z zawiązanymi oczami": przecież przez te wszystkie lata moi czytelnicy mieli zawiązane oczy. Ciekawe, czy kiedykolwiek opaska zostanie zdjęta. Problemem Jest chłopiec, siostrzyczko. Maurycy Tristram Abberley. Ma dopiero cztery miesiące, a już czuję, że robi mi wyrzuty. Przyjaciele, kochanki, krytycy, poeci i łatwowierne rzesze czytelników - wszystko to była uczciwa gra. Nawet ufna natura Mary nie stała się dla mnie wyrzutem sumienia. Znacznie większym problemem jest syn, który pewnego dnia dorośnie i zechce poznać prawdę o swoim ojcu, A tymczasem prawda jest taka, że dokładam swoją cegiełkę do Hiszpanii, pod którym to słowem powinnaś rozumieć przegraną sprawę socjalistycznego braterstwa. Jestem dumny z tego, co robię. Lęk, gniew i rozczarowanie bez wątpienia czekają tuż za progiem nawet teraz, gdy piszę te słowa, ale jak na razie nie wyważyły drzwi Kiedy do tego dojdzie, stawię im czoło nie czując się jak oszust Nie martw się zanadto o swego braciszka. Jeśli masz do ofiarowania współczucie, zachowaj je dla Mary, która zasługuje na nie bardziej niż ja. Pewnie wrócę wcześniej niż oczekuję, okryty wstydem i zirytowany przedwczesnym zakończeniem mojej niedorzecznej przygody. Wtedy będziesz mi mogła powiedzieć, jaki ze mnie głupiec. A może sam Ci to powiem. Napiszę znowu, kiedy tylko będę mógł. ' % Mnóstwo miłości, •> f- ^; Tristram II Kiedy Charlotte w końcu się obudziła, miała mgliste wrażenie, że dzwonek do drzwi rozbrzmiewa już od pewnego czasu. Według budzika było dopiero kilka minut po siódmej, a zatem za wcześnie na listonosza. Wygramoliła się z łóżka, z trudem naciągnęła szlafrok, podeszła do okna, rozsunęła zasłony i wyjrzała, by sprawdzić, kto to taki. Frank Griffith. Poznała landrovera, zaparkowanego na podjeździe, zanim jeszcze ujrzała jego samego, jak stoi pod oknem, naciskając niecierpliwie przycisk dzwonka. Zaskoczenie pojawieniem się Griffitha w tym miejscu na moment ją sparaliżowało. Wreszcie jednak odsunęła zasłony, podciągnęła okno i wychyliła się na zewnątrz. - Frank! Poderwał głowę do góry. Charlotte dostrzegła bandaż bielejący pod rondem kapelusza i siwy zarost na podbródku. Griffith wyglądał na zmęczonego i zaniedbanego. W jego oczach migotało coś zbliżonego do rozpaczy. - Co... Co ty, na Boga, robisz? - Nie wiesz? ? - Oczywiście, że nie. , [ • Wziął głęboki wdech, jakby próbując się uspokoić, po tem zapytał: ?, - Czy mogę wejść? 198 - Poczekaj, aż się ubiorę? Co się stało? -Powiem ci w środku. -Dobrze. Czy możesz -Poczekam. W kilka minut później otworzyła mu drzwi. Z bliska wyglądał jeszcze bardziej zmordowany i wytrącony z równowagi; miał ciemne cienie pod oczami, a jego twarz lśniła od potu. Zdjęty z głowy kapelusz miał niezręcznie w dłoniach. Na spowijają cym głowę bandażu, za lewym uchem, widniały brązowe pla my zakrzepłej krwi. , " - Co ci się stało? - spytała. - To nie był wypadek. - -W takim razie... co? - - Powiedziałaś, że możemy porozmawiać w środku. - Oczywiście. Przepraszam. Wejdź. Cofnęła się i Griffith wszedł do holu. Charlotte uświadomiła sobie, że skoro przyjechał tak wcześnie, musiał wyjechać z Hendre Gorfelen na długo przed świtem. - Czy chcesz... herbaty... albo kawy? - Wody, jeśli masz trochę na zbyciu. - W jego głosie nie było cienia ironii, ale ton bez wątpienia zmienił się od ich ostatniego spotkania. Podejrzliwość powróciła, a Charlotte nie miała pojęcia dlaczego. - Chodź do kuchni. - Poszła przodem i nalała mu wody, którą wypił trzema haustami. - Proszę cię, Frank, powiedz, o co w tym wszystkim chodzi. - Listy zostały skradzione. - Jakie listy? Na twarzy Griffitha błysnął przelotny gniew. Odstawił szklankę i powiedział: - Nie zniszczyłem ich. Wiedziałaś o tym przez cały czas, prawda? 199 - Owszem, podejrzewałam czy raczej miałam nadzieje, ale... Powiedziałeś, że zostały skradzione? - Wczoraj złożył mi wizytę Derek Fairfax. - Fairfax? Skąd on... - Na widok pełnego wyrzutu wzroku Franka urwała. - Nic mu nie powiedziałam. Przysięgam na Boga. Patrzył na nią przez chwilę, wreszcie powiedział: - Fairfax uświadomił mi, jak nierozsądne było zachowanie tych listów. Zeszłej nocy poszedłem wyjąć je ze skrytki w stodole. Zamierzałem je spalić, co powinienem był zrobić w dniu, kiedy nadeszły. Ale w stodole ktoś na mnie czekał. - - -Kto? - Nie widziałem twarzy. Zaskoczył mnie, cisnął o ścianę. •*• Wskazał bandaż na głowie. - Na kilka minut musiałem stracić przytomność. Kiedy się ocknąłem, nie było ani napastnika, ani listów. - O Boże. - Charlotte przytknęła dłoń do ust, usiłując przyswoić sobie treść słów Franka. Listy Tristrama jednak istniały. Komuś zależało na nich tak bardzo, że uciekł się do przemocy, aby je ukraść. Może zresztą nie po raz pierwszy. Spojrzawszy na Franka, zrozumiała, że uczucie, jakie nim owładnęło, to nie nieufność, ale wstyd. Później jej wzrok znów padł na poplamiony bandaż. , - Byłeś u lekarza? - -Nie. - - Musisz to zrobić. Możesz mieć wstrząs mózgu. W każdym razie muszą ci opatrzyć... - Nie ma na to czasu! - krzyknął tak głośno, że Charlotte natychmiast zamilkła. Widząc, że ją przestraszył, dodał: -Przepraszam. Przyjechałem tu zaraz po opatrzeniu rany. - Ponieważ sądziłeś, że to ja zaraanżowałam kradzież? Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, wreszcie Frank powiedział: - Nie. Pomyślałem jednak, że powiedziałaś komuś albo 200 dałaś do zrozumienia, że wciąż mam listy. - Charlotte oblała się rumieńcem i odwróciła wzrok. - Wygląda na to, że miałem rację - zauważył Frank. - Nie... To znaczy... Nic nie powiedziałam Derekowi. - W takim razie, kto? - Nie wiem. '> -Maurycy? -Wykluczone. Poza tym... -McKitrick? - Nie, nie zrobiłby tego. Oni nawet nie... - Spojrzała na Franka, nakazując sobie, że musi postępować spokojnie i logicznie. - Powtórzyłam Maurycemu i Emersonowi to, co mi powiedziałeś. Mogli nie uwierzyć, że zniszczyłeś listy. Ja sama nie uwierzyłam. Jeśli chodzi o Dereka Fairfaxa, nie mam pojęcia, skąd się o nich dowiedział. - Od kogoś z was trojga. - Chyba tak. Ale po prostu nie wydaje mi się... - Potrzą-snęła głową. - Zresztą, ktokolwiek mu powiedział, trudno mi uwierzyć, że cię zaatakował. - Mnie też, a jednak ktoś to zrobił. Ktoś, komu bardzo zależało na tych listach. Fairfaxowi, ponieważ sądził, że mogłyby pomóc jego bratu. McKitrickowi, ponieważ nie mógł się pogodzić z myślą, że odebrano mu możliwość wglą-du w biografię Tristrama Abberleya. - Czego mógłby się dowiedzieć z listów? - Czegoś, co zniszczyłoby jego starannie wypracowaną... - Frank urwał gwałtownie, z otwartymi ustami, wpatrzony prosto przed siebie. - A więc czytałeś je? - Charlotte podeszła bliżej. - Co w nich było, Frank? Co Beatrix tak bardzo chciała ukryć? Spojrzał na nią i przez chwilę Charlotte się wydawało, że postanowił jej powiedzieć. Po chwili jednak zacisnął z uporem usta. - Chcę tylko wiedzieć, jak znaleźć Fairfaxa i McKitricka. 201 - Nie mogę ci pomóc, jeśli nie zrozumiem. - Dlaczego uważasz, że ja rozumiem? Gdyby tak było, uwierzyłbym Beatrix na słowo i spaliłbym... spaliłbym... - Frank urwał zdanie w połowie i oparł się ciężko o stojący za nim stół. Nagle zbladł, a dłoń, którą podniósł do skroni, drżała. - Co się stało? -Ja... nie... - Potrząsnął głową i zamrugał oczami. -Przepraszam. Zakręciło mi się w głowie, ale już dobrze... - Potrzebujesz pomocy lekarskiej. Pozwól, że zawiozę cię do szpitala. - Nie. Muszę... - Zrobił krok w głąb pokoju, potem wyprostował się i pochylił głowę, krzywiąc się w grymasie bólu. Kiedy zaczął się chwiać na nogach, Charlotte podbiegła i podtrzymała go. - Jedziesz do szpitala. Natychmiast. - Nie mogę... nie mogę. - Grymas ustąpił. Podniósł głowę, jego twarz nabrała nieco kolorów. Wciąż jednak stał niepewnie, z ręką drżącą w uścisku Charlotte. - O Boże, tak bardzo chciałbym być młodszy. - Proszę cię, Frank, pozwól mi się zawieźć do szpitala. To wszystko może poczekać do czasu, aż poczujesz się lepiej. - Naprawdę? - Będzie musiało poczekać. Widziała walkę, jaką toczył sam ze sobą: drganie twarzy, gwałtowne ruchy gałek ocznych. Wyczuła też jednak nagłą słabość, która zachwiała jego decyzją. - Zgoda - mruknął. - Niech tak będzie. Charlotte wyprowadziła go z domu. Kiedy szli przez hol, kilkakrotnie pokręcił głową i bez wyraźnego powodu powiedział: - Przepraszam. Charlotte nie odpowiedziała. Miała wrażenie, że nie mu si, ponieważ przeprosiny Franka Griffitha nie były skiero wane do niej, ale do innej osoby, która nie mogła ich przy jąć, ponieważ nie było jej już wśród żywych. ,,. III Druga rozprawa Colina Fairfaxa w sądzie miejskim w Ha-stlngs odbyła się z jeszcze większym pośpiechem niż pierwsza. Oskarżony zabrał głos tylko raz, by potwierdzić swoje nazwisko. Wyjąwszy fakt, że siedział na ławie oskarżonych, można go było wziąć za osobę nie związaną z rozprawą, za niezadowolonego obserwatora zdarzeń, które w rzeczywistości stanowiły kolejny etap pożerania Colina Fairfaxa przez prawo. Przypominał bezradną ofiarę, połykaną w całości przez jakiegoś olbrzymiego pytona, świadomą własnego położenia, ale zdającą sobie również sprawę, że każda próba oporu tylko przybliżają ku sokom trawiennym. Patrząc na brata, Derek myślał o tym, jak szybko i łatwo zapomniał o wszystkim, co wycierpiał od tego człowieka. Kłamstwa, oszustwa i matactwa. Niewdzięczność, kpiny i protekcjonalne traktowanie. Wszystko to straciło jakiekolwiek znaczenie i zniknęło; zniknął zawadiaka i blagier, został tylko Colin Neville Fairfax, podsądny, jeszcze jeden słaby, wijący się człowiek, który nie potrafi pojąć własnego losu. Był też, rzecz jasna, jedynym bratem Dereka. Odczytano akt oskarżenia. Prokurator poprosił o krótką rozprawę, a Albion Dredge nie zaoponował. Przekazano kilka oświadczeń. Wspomniano o siedemnastu dowodach, a mianowicie o stojącej na stole skradzionej kolekcji inkru- 203 stacji z Tunbridge. Wreszcie przewodniczący sądu ogłosił, że Colin ma "stanąć przed sądem w Lewes". Zanim Derek w pełni przyjął do wiadomości oświadczenie sądu, Dredge zrezygnowanym tonem ponowił wniosek o zwolnienie za kaucją, który spotkał się z odmową. Colina wyprowadzono, sąd wstał, a Derek ruszył w stronę wyjścia w gromadzie prawników i policjantów. Miał mgliste wrażenie, że Dredge go unika. Z pewnością nie zrobił nic, by przerwać pełną uśmiechów rozmowę ze swoim oponentem. Derek kręcił się chwilę w pobliżu, a kiedy nie udało mu się pochwycić wzroku Dredge'a, machnął na niego ręką. Odwrócił się i ruszył do wyjścia. Otwierając główne drzwi, spostrzegł kobietę stojącą u stóp schodów, ale nie zwrócił na nią uwagi. Kiedy zaczął schodzić, podniosła wzrok, a wtedy ją poznał. Charlotte Ladram. - Panno... panno Ladram - powiedział niezręcznie, usiłując zrozumieć, na czym polega zmiana, jaka zaszła w niej od ostatniego spotkania. To prawda, była skromniej ubrana, w spodnie i prostą bluzkę; miała też ciemne okulary, a poprzednio patrzył w jej duże, brązowe, nieco zaskoczone oczy. Jednak było coś jeszcze, znacznie mniej rzucającego się w oczy, ale, jak mu się zdawało, znacznie głębszego. -Ja... ja nie... - Dzień dobry, panie Fairfax. - Zdjęła okulary i spojrzała mu prosto w oczy, nie uśmiechając się jednak. - Czy mógłby mi pan poświęcić kilka minut? -Naturalnie. , " >. ;> - Może porozmawiamy w moim samochodzie? ; - Oczywiście. Odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła w stronę parkingu. Z trudem za nią nadążał. - Czy... chodzi o mój list? -Niezupełnie. - W takim razie, o co? - 204 - Rozumiem, że pański brat stanie przed sądem? - od powiedziała pytaniem na pytanie. ' ' - Owszem. - Nie odkryto w ostatniej chwili żadnych dowodów, oczyszczających go z zarzutów? - Nie. - Zmarszczył brwi. - Dlaczego pani pyta? - Rozumiem, że usiłował pan znaleźć coś takiego. - Dlaczego nie miałbym tego robić? - warknął, nagle zirytowany jej tonem. Odwróciła głowę na krótką chwilę, zbyt krótką, by mógł odczytać jej myśli, po czym wskazała ręką przed siebie: - Mój jest peugeot. Podeszli do samochodu i Derek stanął po stronie pasażera. Charlotte przyglądała mu się przez moment nad dachem, wreszcie przekręciła kluczyk. Usiedli z przodu, a Derek Już miał zapiąć pas, kiedy przypomniał sobie, że nigdzie się nie wybierają. Skrępowany, wsunął pas z powrotem na miejsce. -Wie pani... mój list był szczery. • • " - Nie wątpię. . ,.-: ;; - Próbuję tylko... ^ ^ - Kto panu powiedział o Franku Griffide? Pytanie przecięło jego słowa jak ostrze. • , - Nie wiem... o czym... - Wczoraj pojechał pan do Hendre Gorfelen i wypytywał pan o listy Tristrama do Beatrix, tak? - No... tak. - Pytam więc, kto udzielił panu informacji? Późno, ale nie zbyt późno, myśli Dereka nadążyły za jego reakcjami. - Dlaczego miałbym cokolwiek pani mówić, skoro pani nic mi nie mówi? Nieznacznie opuściła głowę. Z jej piersi wyrwało się wes tchnienie, chociaż nie potrafił stwierdzić, czy oznacza to zmęczenie, czy irytację. < 205 - Przepraszam - powiedziała łagodniej. - Nie mam prawa pana przesłuchiwać. Zresztą, wydaje mi się, że znam odpowiedź, choć jeszcze nie zadałam pytania. Nie ukradł pan listów, prawda? - Ukradł? Chce pani powiedzieć, że one naprawdę... - Istnieją? Tak. O ile złodziej nie zdążył ich zniszczyć. - W takim razie... co zawierają? - Nie wiem. Frank Griffith przyjechał do mnie dziś rano w bardzo złym stanie. Zeszłej nocy został napadnięty, kiedy wyjmował listy ze skrytki. Pańska wizyta skłoniła go do spalenia listów, o co od początku prosiła Beatrix. Ale nie zdążył tego zrobić. Leży ze wstrząsem mózgu w szpitalu Kent i Sussex. Nie powiedział mi, co zawierają listy, ani dla czego Beatrix chciała je zniszczyć, między innymi dlatego, że obwinia mnie o to, co się stało. W pewnym sensie ma ra cję. - Derek ujrzał, jak Charlotte zaciska dłonie na kierow nicy. - Zaufał mi, a ja go zawiodłam. Dlatego chciałabym wiedzieć, kto udzielił panu informacji. ;> •^ - Obiecałem nie wyjawiać jego nazwiska.; - To był Emerson McKitrick, prawda? -Kto? - Emerson McKitrick. - Obróciła się i spojrzała mu prosto w oczy. - Chodzi pani o... biografa Tristrama Abberleya? - Twierdzi pan, że to nie on? - spytała Charlotte z niedowierzaniem. - Oczywiście, że nie on. Czytałem jego książkę, ale nic poza tym. - Wobec tego... musiał to być Maurycy. Zastanawiając się, czy skłamać, czy nie, Derek uświado mił sobie, że kłamstwo na nic się nie zda. Nie potrafił oszu kiwać, a nigdy nie było to bardziej widoczne niż teraz, w rozmowie z osobą, na której zaufaniu tak bardzo mu za leżało, 206 - To był on, prawda? ' - Tak. Poprosił, żebym w środę odwiedził go w Ladram Ayionics, gdzie powiedział mi wszystko o Franku Grifficie i listach. - Dlaczego? Jaki podał powód? - Powiedział, że nie jest już przekonany o winie mojego brata, ale nie może nic zrobić, nie napotykając na opór rodziny. - To znaczy mój? - Tak sądzę. A także... : ;•"' - To komiczne! - Uderzyła z irytacją w kierownicę. - Au! - Co się stało? - Nic. - Skrzywiła się, potrząsnęła dłonią, a potem ją obejrzała. - Pewnie będę miała siniak. Zasłużyłam na niego za to, że pozwoliłam Maurycemu myśleć, że... - Urwała, a potem podjęła zupełnie inny wątek. Derek miał niepoko jące wrażenie, że mówi bardziej do siebie, niż do niego. - Oprócz pana tylko Emerson miał wystarczający powód, by ukraść te listy. To prawda, bez względu na to, czy Maurycy nakłonił pana do pojechania do Hendre Gorfelen, czy też nie. To ja powiedziałam Emersonowi, że moim zdaniem Frank ukrył listy na farmie. Tak czy inaczej, ja ponoszę wi nę. Za to, że pozwoliłam mu zrobić z siebie idiotkę. Za zła manie danego słowa. Za... - Zamilkła, oparła się na sie dzeniu, masując dłoń i patrząc przed/siebie przez przednią szybę. / - Panno Ladram, jeżeli jest coś, co mógłbym zrobić... żeby pomóc. - Owszem, jest. - Co? - Niech pan odwiedzi Franka Griffitha. Niech pan mu powtórzy to samo, co mnie. Proszę mu powiedzieć, że jeżeli Emerson McKitrick faktycznie ma listy, to ja... Wystarczy, jeśli pan powie, że dzisiaj się tego dowiem. 207 -W jaki sposób? - Proszę zdać się na mnie. - Spojrzała na niego, a potem w bok. Zdawał sobie sprawę, że chce powiedzieć więcej, niż może i powinna. Z irytacją pomyślał, jak błahe są jego własne troski w porównaniu z troskami Charlotte. - Muszę już jechać - dodała, niemal zniecierpliwiona. - Naprawdę mUSZę. IV Dopiero kiedy przejechała przez most w Cookham i skręciła w stronę Riversdale, Charlotte zachwiała się w swoim postanowieniu. Dotychczas oburzenie tłumiło uczucie wstydu. Teraz, w obliczu zbliżającej się konfrontacji z Emerso-nem McKitrickiem, jej nastrój uległ zmianie. Zatrzymała się na poboczu o kilka przecznic przed Swans' Meadow, ustawiła lusterko wsteczne i spojrzała na swoje odbicie: opuchnięte oczy, zaczerwienione policzki, drżące wargi. Na szyi, nosie i czole perlił się pot, a kiedy oderwała dłoń od lusterka, spostrzegła, że drży. Opuściła okno i zaczerpnęła kilka haustów powietrza. Jednak cały chłód i świeżość popołudnia zostały wyparte przez mgliste, stojące powietrze. Odwagę, jakiej potrzebowała, musiała znaleźć w sobie. Przynajmniej to jedno było jasne. A jednak życie Charlotte w najmniejszym stopniu nie przygotowało jej na podobną sytuację. Dzieciństwo pod kloszem i monotonna młodość nie nauczyły jej rozumieć własnych uczuć, nie mówiąc o panowaniu nad nimi. Zraniła ją nie tyle myśl, że Emerson mógł ją oszukać, co rosnące przekonanie, że była dla niego tylko środkiem do celu, tak mało interesującym i ponętnym, jak się od dawna obawiała. 209 Spojrzawszy w lusterko, zobaczyła łzy napływające jej do oczu, przełknęła z trudem, po czym gwałtownie wysiadła z samochodu. Jeśli będzie zwlekać dłużej, rozmyśli się, a przecież musi to zrobić. Zaczęła iść szybkim krokiem w stronę Swans' Meadow, zaciskając zęby, wypróbowując w myślach słowa, jakie mogą paść, kiedy stanie przed Emersonem, szukając na jego twarzy błyszczącego, ślimaczego śladu kłamstwa. Nikt nie odpowiedział na dzwonek, a z tą ewentualnością Charlotte liczyła się najmniej. Zajrzawszy przez okrągłe okienko do holu, nie zobaczyła żadnego ruchu, ale nie mogła uwierzyć, że nikt się nie pojawi. Było mało prawdopodobne, by wszyscy wyszli. Sądziła, że może to dotyczyć Emersona, ale zakładała, że zastanie jednego lub wszystkich członków rodziny. Znów zadzwoniła i odczekała chwilę. Cisza. Odwróciwszy się i spojrzawszy na podjazd, Charlotte zrozumiała, że powrót do Tunbridge Wells z pustymi rękami nie wchodzi w grę. Co powiedziałaby Frankowi Griffitho-wi? Co powiedziałaby sobie samej? Nie. Musi tu pozostać aż do skutku. Nie może pozwolić, by Emerson McKitrick nadal ją zwodził. Obeszła dom i weszła do ogrodu pod łukiem kapryfo-lium, zastanawiając się, czy natknie się na Samanthę, wylegującą się na trawniku pomimo braku słońca. Jednak trawnik był pusty. Nie widziała śladu Samanthy ani nikogo innego. Podeszła do balkonu i wsunęła rękę w ciemną wnękę nad wejściem. Zapasowy klucz wisiał na swoim miejscu na gwoździu. Zdjęła go, wróciła do drzwi kuchennych i weszła do środka. Rzuciwszy klucz na jeden ze stołów, ruszyła do salonu. Uznała, że to najlepsze miejsce na czekanie. W holu ogarnęło ją uczucie, że coś jest nie tak; jakiś fałszywy ton w atmosferze domu kazał jej się zatrzymać. 210 W sekundę później, gdy Już zamierzała zlekceważyć ta wrażenie Jako objaw własnego niepokoju, usłyszała na górze odgłos, który zabrzmiał dokładnie Jak klaps, potem okrzyk, a właściwie śmiech, wreszcie... głosy Emersona i Urszuli, ani nie podniesione, ani nie przytłumione, ale naturalne i spokojne, jak głosy dwojga ludzi przekonanych, że są sami. - Wracaj do łóżka - mówił Emerson. - Ktokolwiek to był, zrezygnował i poszedł sobie. - Tak - odparła Urszula; w jej głosie wciąż pobrzmiewał chichot. - Masz rację. - Zawsze mam rację. - Chcesz powiedzieć, że nigdy się nie mylisz co do pragnień takiej kobiety, Jak ja? - Zwłaszcza w tej kwestii. - Wobec tego dziwię się, że proponujesz powrót do łóżka. - Nastąpiła chwila ciszy, w której dał się słyszeć odgłos pocałunku, choć nie w usta. - Tu, przy oknie, jest chłodniej. Spojrzawszy w górę schodów, Charlotte dostrzegła cienie przesuwające się na ścianie. Chwyciła się barierki, by nie upaść. Nie była w stanie iść dalej ani się cofnąć. Musiała słuchać. Rzeczywistość przeszła jej najgorsze oczekiwania. - Ty naprawdę jesteś nienasycony, co, Emerson? -Ty też. - No, i dobrze. - -Kładź się. - Minęła sekunda, potem druga, wreszcie Urszula jęknęła: - O, Boże, jakie to miłe. - Zaraz będzie jeszcze milej. > --Oszczędź mi... swoich harvardzkich powiedzonek... ale... niczego więcej... Słowa przeszły w dyszące oddechy, które rytmicznie zbliżały się ku temu, czemu Charlotte nie mogła ani zapobiec, 211 ani uniknąć. Stała nieruchomo, starając się nie dopuszczać do świadomości obrazów, wywoływanych przez te odgłosy. Dawali sobie nawzajem rozkosz, z którą Charlotte trudniej się było pogodzić niż z wiedzą o tym, co robili. Łatwiej zniosłaby widok ich nagich, splątanych ciał, niż odgłosy kopulacji. Wreszcie orgazm, jęki i zakończenie, wilgotne rozplatanie spoconych kończyn, lepkie, pozbawione ciepła pocałunki, ochrypły, nieczuły śmiech. - Lepiej? - spytał Emerson. >, - Lepiej niż Maurycy mógłby sobie wyobrazić. -ACharlie? ,", ; - Jesteś dla niej za dobry. O wiele za dobry. > - Ale nie dla ciebie? •< - O, nie. Ja zasługuję na najlepsze i potrafię to docenić. - Mhm - zachichotał Emerson. - Chyba masz rację. W umyśle Charlotte walczyły dwa impulsy: wejść na górę i stanąć przed nimi albo odwrócić się i wymknąć z domu. Nie miała dość odwagi na to pierwsze, ale miała jej dość, by oprzeć się drugiemu. Wróciła do kuchni, zatrzymała się przed lustrem przy zegarze, by zapanować nad wyrazem twarzy, otworzyła drzwi do ogrodu, a potem trzasnęła nimi z taką siłą, że zadzwoniły szklanki w kredensie. Po raz pierwszy, odkąd weszła do domu, zapanowała absolutna cisza. Trwała akurat tyle, że Charlotte zdążyła wrócić do holu. Kiedy podniosła wzrok, u szczytu schodów pojawił się Emerson, zawiązując szlafrok kąpielowy. Był boso, brakowało mu tchu; mrużył oczy w fałszywym uśmiechu. - Charlie! To ty dzwoniłaś? Brałem prysznic i nie bardzo słyszałem. - Miał jednak suche włosy. Jak gdyby świadom tej nieścisłości, zaczął przygładzać je dłonią. - Jak tu... hm... weszłaś? - Pod balkonem jest zapasowy klucz. *i 212 -A... prawda. - Zaczął schodzić. •>?.- - Gdzie są wszyscy? - Och... hm... Samantha poszła chyba do przyjaciół, a Allkl ma wolne na weekend. - A Urszula? Zszedł na dół i spojrzał prosto w oczy Charlotte, grając z każdą sekundą lepiej. Gdyby dopiero co weszła do domu, jeszcze raz dałaby się oszukać. - Urszula? - powtórzył z uśmiechem. - Nie wiem. Pewnie gdzieś wyszła. - Nie szkodzi. To z tobą chciałam się spotkać. - Wyglądasz na zmartwioną. Co się stało? - Wyciągnął do niej rękę i musiał być zdziwiony szybkością, z jaką się cofnęła. - Charlie? - Nie dotykaj mnie. -Co? - Słyszałeś, co powiedziałam. - Nie... - Zdawało się, że chce spojrzeć za siebie na schody. Czyżby się bał, że pojawi się tam Urszula, w negliżu i z nonszalanckim uśmiechem na twarzy? Jeśli tak, to stłumił lęk z zimną krwią. - Nie wiem, o co ci chodzi, Charlie. Może mi powiesz? Listy Tristrama miały większe znaczenie niż gniew i upokorzenie, wrzące w sercu Charlotte. Wiedziała o tym, ale to bynajmniej nie ułatwiało jej zadania. - Frank Griffith został napadnięty minionej nocy. •.••?. - Napadnięty? - Skradziono listy. - Masz na myśli listy Tristrama? - Czy był na tyle do brym aktorem, by udać drżenie twarzy, mające wyrażać szok? Charlotte nie miała pewności. -To tyje zabrałeś, prawda? > - Nie - odparł, kręcąc głową. - Emablowałeś mnie, prawiłeś mi komplementy, flirto- 213 wałeś, dopóki się nie upewniłeś, że on wciąż je ma, ukryte w Hendre Gorfelen. -Nie. - To dlaczego spędzałeś ze mną czas? Przecież nie dlatego, że moje towarzystwo sprawia ci przyjemność. Wiem to już, jak powinnam była wiedzieć od początku. - O czym ty mówisz? - Dlaczego się nie przyznasz, że masz listy? Nie jestem w stanie nic na to poradzić. - Ponieważ ich nie zabrałem. Może zrobiłbym to, gdybym wiedział, gdzie się znajdują, albo gdybym miał pewność, że istnieją. Tak czy inaczej, siedziałbym teraz w samolocie do Bostonu, prawda? Nie czekałbym tutaj, aż okrzykniesz mnie złodziejem. To był przekonujący argument i Charlotte po raz pierwszy zaczęła rozważać możliwość, że kto inny ponosi odpowiedzialność za kradzież, ktoś, kto zamordował Beatrix, a czyje nazwisko i motywy były jej zupełnie nieznane. - Czy Frank Griffith przyznał, że zachował listy? - spytał Emerson. -Tak. - Powiedział ci, co zawierały? Jaką tajemnicę powierzyła mu Beatrix? Spostrzegła, że całkowicie zawładnęła nim ciekawość biografa. Nigdy dotąd nie widziała na twarzy Emersona takiego ożywienia, i wydałp jej się, że wreszcie go zrozumiała. Wszystko, co robił od momentu przybycia do Anglii, było podporządkowane odkryciu prawdy o Tristramie Abberleyu. Zabawianie się uczuciami Charlotte znaczyło tyle, co uwiedzenie Urszuli, czyli dokładnie nic. - Co zamierzałeś z niej wyciągnąć? - spytała patrząc mu prosto w oczy. - Od kogo? - Charlotte podeszła bliżej i ściszyła głos do szeptu. :-$ 214 - Wiem, że Urszula jest na górze. Wiem też dlaczego. Słyszałam wszystko, każde słowo. - Zamknęła oczy, a po tem znowu je otworzyła. - Każdy odgłos. ,.". Niewiarygodne, ale Emerson się uśmiechnął. }'•'••-• - Tak - odparł szeptem. - Rozumiem. - Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia? - Ona nic dla mnie nie znaczy, Charlie. Wierz mi. - Wierzę. Właśnie dlatego czuję do ciebie taką pogardę. - Dobra, może masz rację. Ale posłuchaj. Czy wiesz, co było w tych listach? - Wciąż się uśmiechał, ponuro i cynicznie, bez cienia wstydu czy zmieszania. - Muszę się dowiedzieć. Charlotte cofnęła się, pewna, że nie popełnił tego, o co go podejrzewała, ale że ponosi winę w prawie wszystkich innych sprawach. - Budzisz we mnie wstręt - warknęła. - To ryzyko zawodowe - odparł wzruszając ramionami. - Zejdź mi z oczu. - Ruszyła do drzwi, ale Emerson zagrodził jej drogę, więc się zatrzymała. Nadal się uśmiechał, a w jego ciemnobrązowych oczach igrały iskierki obłudy. - Czy mam ci powiedzieć, co naprawdę napawa cię niesmakiem, Charlie? - Jeżeli musisz. - To, że nadal mnie pragniesz. - Wyciągnął rękę i, nim Charlotte zdążyła go powstrzymać, położył ją na jej piersi. -Może pragniesz mnie jeszcze bardziej teraz, kiedy wiesz, na co możesz liczyć. Właśnie ziarno prawdy w jego słowach - niezaprzeczalne pożądanie, które odczuła stojąc tam i słuchając, co robił z Urszulą - zraniło ją najgłębiej. Dlaczego jest taki odrażający, a przy tym tak świetnie ją rozumie? - Co jest w listach? Gwarantuję ci, że jeśli mi powiesz, nie pożałujesz. 215 Odepchnęła rękę Emersona i spojrzała mu prosto w oczy. - Żałowałabym wszystkiego, co bym ci powiedziała. To ja ci gwarantuję. - Surowe słowa, Charlie. - Ale szczere, w przeciwieństwie do każdego z twoich. A teraz, czy mogę wyjść? - Jasne, przecież cię nie zatrzymuję. - Podniósł dłonie w geście kapitulacji. - Droga wolna. Przekroczyła próg, przeszła przez podjazd szybkim krokiem, nie odwracając się, powstrzymując łzy aż do chwili, gdy dotarła do samochodu, gdzie nie mogła ich powstrzymać ani sekundy dłużej. Szlochając, wyjęła z torebki wizytówkę Emersona, którą dołączył do bukietu. Spadały pierwsze złowrogie krople ulewy, kiedy opuściła okno i wyrzuciła podarte skrawki papieru. Potem zapaliła silnik i odjechała. V Cała siła i pewność siebie, jakie cechowały Franka Griffitha na jego własnym terytorium, znikneły w antyseptycznych warunkach szpitala Kent i Sussex. Patrząc na niego, Derek widział jedynie kruchego, pomarszczonego starca, wspartego na poduszkach, z pidżamą w prążki zapiętą sztywno pod szyją. W istocie trudno go było odróżnić od pozostałych drzemiących i śliniących się pacjentów na oddziale. Od czasu ich ostatniego spotkania oczy Griffitha straciły blask, a głos jeszcze bardziej ochrypł. - Nie ukradłem tych listów, panie Griffith. - Wiem. - Nie zapłaciłem też nikomu, żeby to zrobił. -To także wiem. Gdyby pan to zrobił, wiedziałby pan już, że nie mogę pomóc pańskiemu bratu. - Może i nie. Mam tylko nadzieję, że coś mu pomoże. - Dlaczego? Dlaczego panu na tym zależy? - Ponieważ, mimo wszystko, jest moim bratem. - Kiedyś myślałem, że mam braci, setki braci. Tysiące. -Wydawało się, że Griffith patrzy poza Dereka, nawet poza ścianę za jego plecami. - Powinienem był być mądrzejszy. - A jednak krew nie woda. - Nie w moim wieku. W żadnym wieku, jeżeli... - Zamilkł i ponownie spojrzał na Dereka. - Z czego pan żyje? 217 - Jestem księgowym. - Dba pan o to, -Czasami. - - Tych rachunków już się nie wyrówna. -Niekoniecznie. ,-•,.• ,, - Może mi pan wierzyć. - Jak mogę panu wierzyć, skoro nie mówi mi pan tego, co muszę wiedzieć? Griffith zamilkł na chwilę. Gdzieś na oddziale, już po raz trzeci, rozległ się przeciągły kaszel. - Jakim człowiekiem jest pański brat, panie Fairfax? -spytał Griffith. - Colin? Jak pan wie, trudni się handlem antykami. Przypuszczam, że zdarza mu się robić podejrzane interesy. Nie chciałbym odpowiadać za jego rachunki. - Ale jakim jest człowiekiem? - Uroczym, zabawnym, przekonującym. W pewnym sensie, dającym się kochać. Oprócz tego próżnym, nie budzącym zaufania, całkowicie nieodpowiedzialnym. - Ale mimo to chce mu pan pomóc? -Kto by to zrobił, jeśli nie ja? ? - Czy on zrobiłby to samo dla pana? - Nie wiem. Taka sytuacja nigdy nie zaistniała. Tylko że... - Tylko że co? - Kiedy byliśmy chłopcami, w Bromley, w latach czterdziestych, ojciec zbudował basen w ogrodzie. Uważał, że obaj powinniśmy się nauczyć pływać. Faktycznie nauczyliśmy się, chociaż ja nigdy nie miałem do tego drygu, za to Colin... W każdym razie, pewnego dnia rodzice wyszli. To musiało być lato, miałem pięć lat. Bawiąc się na brzegu basenu, wpadłem do wody i uderzyłem głową o obmurowanie. Musiałem stracić przytomność, bo nie pamiętam nic od momentu wpadnięcia do wody. Colin wspinał się na drzewo 218 w głębi ogrodu. To był duży, stary dąb. Zobaczył, co się stało, zobaczył, jak unoszę się na wodzie twarzą w dół, i musiał zrozumieć, że zaraz się utopię. Zszedł z drzewa, podbiegł do basenu, wskoczył i wyciągnął mnie. Uratował mi życie. Gdyby nie on, nie siedziałbym tu teraz. - Tak więc widzi pan to jako spłatę długu? - Nie, robiłbym to, nawet gdyby... - Zmiana wyrazu twarzy Griffitha - zerknięcie w bok - kazało Derekowi urwać w pół zdania. Odwrócił się i ujrzał Charlotte Ladram, idącą wolno w ich stronę. Miała zaczerwienioną twarz i nawet Derek poznał, że płakała. - Panno Ladram - powiedział wstając, by ustąpić jej miejsca. - Co się... - Emerson McKitrick nie zabrał listów - powiedziała głuchym i dziwnie konkretnym głosem. - Czy jest pani pewna? - spytał Griffith. - Absolutnie. - Osunęła się na krzesło, a Derek poszedł, by przynieść sobie drugie. - Proszę nie prosić mnie o wyjaśnianie. - Czy to znaczy, że on wciąż tu jest? - spytał Griffith. ••* W Anglii? -Tak. - Wobec tego zgadzam się. Nie mógł ich zabrać, prawda? - Nie. Gdyby je wziął, od razu wróciłby do Bostonu. Nawet sam to powiedział. - Westchnęła. - Przykro mi, Frank, naprawdę. - Kolejne westchnienie. - Jak się czujesz? Powiedzieli mi, że trzymają cię tu tylko ze względów profilaktycznych. - Zatrzymali mnie na obserwację. - Zgadza się. - Nie lubię być obserwowany. - Nie spodoba ci się też to, co zaraz powiem. Ale muszę ]to powiedzieć. < < - Co takiego? Derek spostrzegł, że zacisnęła dłonie w pięści, i domyślił się, że przygotowała sobie tę przemowę zawczasu. 219 - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc ci odzyskać listy, ale jeżeli nie powiesz mi, co zawierały, jeśli nie wyjawisz mi sekretu Beatrix, nic nie będę mogła zrobić. - Prosisz o zbyt wiele. - Musimy współpracować na równych zasadach albo wcale. - Ale ty nie rozumiesz tych zasad. i *•:-, - To pomóż mi. ^ - Czy pomogłoby wam, gdybym odszedł? - spytał Derek. , - Być może - odparła Charlotte. Ale Frank potrząsnął głową. - Nie. Jeżeli mam to powiedzieć, powinienem powiedzieć wam obojgu. - To sprawa rodzinna - przypomniała Charlotte. - Czy nie byłoby lepiej... - Nie - przerwał jej Griffith. - Zbyt długo była to sprawa rodzinna. Niech on zostanie. Może rzeczywiście pomoże to jego bratu, jeśli zrozumie, co zrobili Tristram i Beatrix. - Dobrze - zgodziła się Charlotte, patrząc na Dereka. Bliskość wyjawienia tajemnicy wywołała niemal namacalne napięcie. Przysunęli krzesła bliżej łóżka, jakby oczekując, że Griffith wyszepcze im tajemnicę na ucho. Odezwał się jednak normalnym tonem. Kiedy się wreszcie zdecydował wyjawić wszystko, postanowił zrobić to na głos. VI Bujaraloz, 7 września 1937 Droga siostrzyczko. Dotarłem na front Uznano, że jestem godzien dzielić niebezpieczeństwa i niedostatek czynnej służby wojskowej na smaganych wiatrem, spalonych słońcem polach bitewnych Arago-ntL Czy nie sądzisz, że jest w tym nawet krztyna poezji? Nie ma jej jednak dosyć, o nie. Oczywiście zawsze tak było. Myśl Obraz. Wreszcie czyn. Ale nigdy prawdziwej, iskrzącej się precyzji właściwego słowa. Chyba, że będzie to requiem. Może to przynajmniej skomponuję, albo stanę się dla kogoś inspiracją. Muszę starannie dobierać słowa. Czy nie wydaje Ci się, że jest zbyt późno na tego rodzaju lekcję? Ale tak to już jest. Z oczywistych powodów nie mogę zbyt wiele pisać o tym, co tu robimy, albo jakim powodzeniem mogą się zakończyć nasze wysiłki. Mogę natomiast powiedzieć, że nasza działalność jest ponura, szalona, może nawet bezcelowa. Jest też jednak wspaniała, cudowna i godniejsza, niż wszystko, co kiedykolwiek robiłem. Batalion został w pokaźnym stopniu zasilony przez Hiszpanów, ale zachował swoją brytyjską tożsamość. Jego rdze- 221 nia nie stonowią oficerowie ze swymi naytańskimi' pretensjami, akcentem szkół prywatnych i nieskazitelnymi referencjami komunistycznymi. Tym, co trzyma batalion - co zszywa jego rany i umacnia ścięgna -jest nie ociosana, niezadowolona, krzepka klasa pracująca. Chłopcy z Glasgow, Liverpoolu i Swansea, którzy porzucili kolejki po zasiłek, żeby przyjechać tutaj i walczyć o wolność. Odkrywanie tego, co faktycznie oznacza wcielanie zasad w życie, jest dziwne, oszałamiające, czasami niemal żenujące. Nie ma nic wspólnego z celebrowaniem, agitacją czy nawet komponowaniem wierszy. Nic tak latwego czy wygodnego. Jest maszerowaniem, kiedy jesteś spragniony, dźwiganiem ciężarów, kiedy jesteś głodny, walczeniem, kiedy pragniesz tylko snu. Jest odkrywaniem, z czego naprawdę jesteś zrobiony. I niewstydzeniem się odpowiedzi W mojej kompanii jest pewien sierżant nazwiskiem Frank Griffith. Twardy jak granit. Jasny jak diament. Pewny siebie. Niepewny tego, co tutaj robimy. Właściwie rzyga tym, ale nigdy tego po sobie nie pokaże. Nie jest ani głupcem, ani bohaterem. A jednak to najlepszy i jedyny rodzaj towarzysza, jakiego chciałoby się mieć przy sobie w takich czasach. Nie załamie się. Nie ucieknie. Nawet cię nie zawiedzie. Czy wiesz, jaką książkę -jaki cienki tomik - nosi w plecaku? Inni powiedzieli mi o tym i widziałem go na wiosnę oczy, chociaż Griffith o tym nie wie. "Brew wzgórza". Tak, ni mniej, ni więcej, tylko cholerną brew oszukańczego wzgórza. Czy nie chce Ci się śmiać? Albo płakać? Cieszę się, że nie podsunął mi tej książki pod nos. Cieszę się, że nie poprosił mnie o autograf albo nie powiedział, że "Fałszywi bogowie" są jego ulubionym wierszem tego stulecia. Ponieważ nie wiem, jak bym się zachowal, gdyby to zrobił. 222 Widzisz, stare kłamstwo na nic się tu nie zdaje, podobnie jak wszystkie inne z góry wyrobione sądy. Nie spełnia swojej funkcji, nie wystarcza. Ludzie tacy jak Frank Griffith zasługują na coś więcej. Słowa utknęłyby mi w gardle. Udławiłbym się kłamstwem, które doskonalę od dziesięciu lat. Po prostu nie potrafiłbym tego zrobić. Módl się o to, żeby nie przemówił, siostrzyczko. Módl się dla swojego i mojego dobra. Ponieważ kiedy się do mnie zwróci, będę musiał wyjawić mu prawdę. Będę musiał mu powiedzieć, kto naprawdę napisał te wiersze, wszystkie, każdą strofę. Moja droga, prosta, zaniedbywana siostra, która nie pragnie splendoru ani stawy. To nie ja. Nie ten pozłacany posąg poety, którego zwą Tristramem Abberleyem. To ty. Zapoznana dwudziestoczterokaratowa realność rymu i mądrości. Nie martw się zbytnio, bo pewnie nigdy do tego nie doj dzie. Griffith nic nie powie, podobnie jak ja. Nasza tajemnica Jest bezpieczna. Nadal będę udawał, że jestem tym, kim Ty nigdy nie zdołasz zostać: żołnierzem i poetą, Napiszę znowu, kiedy tylko będę mógł. Mnóstwo miłości, Tristram VII - No i co? - Frank Griffith spojrzał na nich kolejno. - Nie macie nic do powiedzenia? - spytał wyzywająco. - Chcieliście znać sekret Tristrama. Teraz go znacie. -Tak naprawdę wcale nie był poetą? - spytał Derek, marszcząc brwi. Charlotte usłyszała wyraźnie jego słowa, ale miała wrażenie, jakby rozbrzmiewały echem, jakby docierały do niej przez tubę z odległego pokoju. Jej wszystkie nadzieje rozsypywały się w proch. Nie mogła ufać Emersonowi McKitric-kowi. Nie mogła polegać na Urszuli. Nie można było wierzyć w nic, co Beatrix mówiła o swoim zmarłym, wielbionym bracie. - To Beatrix napisała te wiersze? - szepnęła. - Wszystkie? - Co do jednego - odparł Frank ponurym, natarczywym głosem, jakby postanowił nie oszczędzać jej nawet najdrobniejszej części prawdy, skoro tak bardzo nalegała, by ją poznać. - Umysł Tristrama przepełniały pomysły i obrazy, ale brakowało mu zdolności nadawania im formy poetyckiej. Przeciwnie Beatrix: nie miała natchnienia, była za to genialna technicznie. Razem tworzyli poetę. Osobno byli tylko marzycielem i jego przyziemną siostrą. - Kiedy się dowiedziałeś? 224 - Gdy dotarłem do Tarragony w marcu trzydziestego ósmego i zastałem go umierającego. Wtedy mi powiedział. To była jego przedśmiertna spowiedź. Nie chciał, żeby rozgrzeszył go ksiądz, aleja -jeden z czytelników. -1 rozgrzeszyłeś go? - Na tyle, na ile mogłem. Byłem oczywiście wstrząśnięty, ale nie czułem się zdradzony. Nauczyłem się lubić go za to, jakim był człowiekiem, a nie za to, jakim nie był poetą. Wiersze to tylko słowa, podczas gdy on był człowiekiem z krwi i kości. Fakt, że ich nie napisał, nie mógł przekreślić naszej przyjaźni ani przyćmić pamięci o nim, którą postanowiłem kultywować. Tristram Abberley był dobrym człowiekiem. Nawet wtedy rozumiałem, że to ważniejsze niż bycie dobrym poetą. - Ale dlaczego? Dlaczego oni to zrobili? - Wszystko zaczęło się jako żart, kiedy Tristram studiował w Oxfordzie. Zaproponowali "Opaskę na oczy" do redagowanej przez Audena antologii, chcąc sprawdzić, czy wiersz zostanie pochwalony, czy wyszydzony. Beatrix celowo ośmieszyła styl kręgu Audena, przewidując, że wiersz zostanie pochlebnie przyjęty, jeżeli będą uważać, że napisał go jeden z nich. Cóż, miała rację. Wiersz spotkał się z bardziej pochlebnym przyjęciem, niż którekolwiek z nich się spodziewało. Tytuł stanowił część żartu. "Zawiąż mocno opaskę, bo inaczej będziesz widział zbyt wyraźnie". "Kto staje przed ludźmi? Kto trzyma pióro?" Praktycznie każda strofa zawierała aluzje i podwójne znaczenia, ale nikt ich nie zauważył, a nawet jeśli zauważył, to nie zrozumiał. Eksperyment udał się w stu procentach. - I dlatego postanowili go powtórzyć? - Nie. Zamierzali na tym poprzestać i cieszyć się zrobionym psikusem. Tak by się też stało, gdyby nie ich sprzeczka z ojcem. Kiedy zostali wydziedziczeni i znaleźli się bez grosza zimą trzydziestego drugiego, Beatrix przyszło na 225 myśl, że poezja może się stać sposobem uchronienia ich przed nędzą. Ich jedynym kapitałem była reputacja, jaką Tristram cieszył się w Oxfordzie, więc opublikowali "Brew wzgórza" pod jego nazwiskiem. Od tego momentu nie mieli już odwrotu. Nikt nie chciał słyszeć o tym, że to Beatrix napisała wiersze, skoro Tristram znacznie bardziej pasował do tej roli. Poza tym uwaga, jaką mu poświęcano, sprawiała mu przyjemność, podczas gdy Beatrix ani trochę na niej nie zależało. Zmuszona sytuacją, napisała drugi tomik wierszy. Nie brakowało im już pieniędzy. Ale pozycja Tristrama w świecie literackim zmuszała go do tworzenia dalszych wierszy. Beatrix niechętnie wyraziła zgodę. - Czy moja matka o tym wiedziała? - Nie za życia Tristrama. Poprosił mnie, bym nie mówił jej tego przed jego śmiercią. Ostatecznie to Beatrix wyjawiła sekret, wiele lat później, w okresie publikacji "Strof hiszpańskich". Charlotte uzmysłowiła sobie nagle, że wydanie pośmiertnego zbioru wierszy Tristrama musiało polegać nie na jednym, ale na kilku kłamstwach. - Nie przysłał mojej matce z Hiszpanii żadnych wierszy, prawda? ,< - Nie, oczywiście, że nie. ; • - -W takim razie... "'• " - Pieniądze są ważne. Tylko ludzie, którym nigdy ich nie brakowało, powiedzą ci coś przeciwnego. Cóż, w powojennej Anglii brakowało pieniędzy. Przedsiębiorstwo twojego ojca kulało, a wpływy z wierszy Tristrama były wtedy znikome. Beatrix wpadła na pomysł wydania "Strof hiszpańskich", by pomóc rodzinie. Bez inspiracji brata stworzyła wiersze mechaniczne, w pewnym sensie pozbawione serca. Szkoda, że nie mógł się o tym dowiedzieć. Nie dowiedział się, że naprawdę był poetą, w każdym razie częściowo. Mimo to "Strofy hiszpańskie" spełniły swoje zadanie. Wskrzesiły sła- 226 wę Tristrama, kiedy wydawało się, że nieuchronnie odchodzi w zapomnienie. Wznowiono poprzednie tomiki. Znowu zaczęto o nim mówić, czytać jego wiersze, tworzyć kult poety, który poległ w Hiszpanii. Dzięki uzyskanym wpływom Ladram Aviation stanęła na nogi, przynajmniej na pewien czas. A Beatrix kupiła dla mnie Hendre Gorfelen. Tak więc, widzicie, jestem zaangażowany w tę konspirację. Niespokojne narady rodzinne, o których wspominał wujek Jack, nabrały teraz sensu. Podobnie jak opóźnienie publikacji "Strof hiszpańskich". Charlotte pomyślała o wyjaśnieniu, jakiego udzieliła matka: że początkowo myśl o wydaniu wierszy sprawiała jej zbyt wielki ból. Kłamała. Nie było czego wydawać; najpierw należało to napisać. Zastanawiała się, jak daleko sięgały kłamstwa? Ile razy okłamano ją w ciągu całego życia? - Kto wiedział, Frank? Oczywiście ty, Beatrix i moja matka. Kto jeszcze? - Twój ojciec. W tym czasie już nikt więcej. - Ale potem? - Nie wiem. Żadne z nas nie miało nic do zyskania przez zdradzenie sekretu osobie z zewnątrz. Twoi rodzice nie wiedzieli nawet, że ja jestem wtajemniczony. Sądzili, że to sprawa między nimi a Beatrix. Charlotte skinęła głową, usiłując uporządkować i ocenić konsekwencje słów Franka. Wszyscy dochowaliby tajemnicy, to oczywiste. Co oznaczało, że Beatrix nigdy nie powiedziałaby Emersonowi McKitrickowi o listach. Kto mu więc powiedział? Jej matka? Wydawało się to mało prawdopodobne, ale kto jeszcze pozostawał? Podniósłszy wzrok, zo-. baczyła wbite w siebie oczy Franka; zdawało się, że odgaduje kierunek jej myśli. - McKitrick kłamał. Zrozumiałem to, kiedy tylko usłyszałem jego historię. Beatrix nie podałaby mu nawet godzin odjazdu pociągów do Londynu. Został napuszczony przez 227 kogoś, kto wiedział, że listy istnieją, ale nie wiedział, gdzie, kto musiał je znaleźć, ale nie mógł dopuścić do tego, by inni poznali jego motyw. - Kto włamał się też do Jackdaw Cottage i zamordował Beatrix, poszukując listów? - wtrącił Derek. - Tak mi się wydaje - odparł Frank. Charlotte spojrzała na Dereka, potem na Franka. Czy to możliwe, myślała, że oni doszli już do wniosku, do którego ona zbliżała się teraz niechętnie i z niesmakiem? Osoba, którą mieli na myśli, mogła się dowiedzieć o listach tylko od Ronnlego albo od Mary Ladram. Mogła wynająć Emersona McKitricka do wykonania brudnej roboty tylko w wypadku, gdyby odwiedziła Stany Zjednoczone w okresie między śmiercią Beatrix a przyjazdem Emersona do Anglii. - Myślicie o Maurycym, prawda? - spytała niechętnie. - Cóż, jest jedynym kandydatem - odparł Frank. - Twoja matka mogła uważać, że syn ma prawo znać prawdę o swoim ojcu. -Tak, ale... - Instynkt kazał Charlotte bronić Maurycego, ale potrzebowała czasu, by ocenić, czy był to instynkt właściwy. Czy Maurycy jest zdolny do takiego czynu? Jeżeli tak, to jaki miał motyw? Jeżeli nie miał żadnego, kto go miał? Gdyby Maurycy został wyłączony, kogo należałoby włączyć? Wszystkie te pytania momentalnie zlały się w jej umyśle w jedno silne przekonanie. - Nie wierzę, że mój brat jest mordercą. , - Przyrodni brat - poprawił ją Derek. Odwróciła się i posłała mu surowe spojrzenie. -- Jaka to różnica? - Być może nie zna go pani tak dobrze, jak się pani wydaje. - Chce pan powiedzieć, tak dobrze, jak pan zna swego brata? - Tak, myślę że można... 228 - Maurycy jest człowiekiem bardziej godnym zaufania niż pański brat, panie Fairfax. Znam go przez całe życie. Jest dobrym, inteligentnym, ciężko pracującym i godnym podziwu człowiekiem. - Charlotte - powiedział Frank. - Ja tylko próbuję... -Jaki mógłby mieć powód, żeby zrobić to, co sugerujecie? Dlaczego miałby demaskować własnego ojca jako oszusta? Dlaczego miałby zamordować swoją ciotkę, żeby zdyskredytować całą rodzinę? To niedorzeczne, absurdalne, nie do pomyślenia. Charlotte aż się zarumieniła, a Derek i Frank byli w pierwszej chwili zbyt wstrząśnięci jej wybuchem, żeby cokolwiek powiedzieć. Nieliczni pacjenci oddziału, którzy mogli się poruszać, odwrócili wzrok i wpatrywali się w Charlotte. - Wiem - powiedział w końcu Frank spokojnym głosem. - Jest tak, jak mówisz. A jednak Beatrix została zamordowana, ja leżę tu z rozwaloną głową, a listy zniknęły. To nie są zmyślone wydarzenia. Nie znikną. Jak je wytłumaczysz? - Nie potrafię. - Nie, ja też nie. Za to może Maurycy potrafi. $>• ' VIII Natychmiast po powrocie do Ockham House Charlotte zadzwoniła do Ladram Avlonlcs. Poczuła ogromną ulgę, przekonawszy się, że sekretarka Maurycego nie wyszła jeszcze z pracy. - Czym mogę pani służyć, panno Ladram? - Chodzi mi o obecny pobyt Maurycego w Stanach Zjed noczonych. - -Tak? - Kiedy planuje wrócić? - -W środę. - -Rano? - - Samolot ląduje na Heathrow o... zaraz sprawdzę... o dziewiątej trzydzieści. Sądzę, że przyjedzie prosto do biura. - Dziękuję. - A więc tylko cztery dni dzielą ją od wyjaśnień, jakich mógł udzielić Maurycy. Bardzo mu teraz współczuła. Zdradzony przez Urszulę. Oczerniony przez Franka Griffitha. A jednocześnie nieświadomy tego wszystkiego, nie mogący się w żaden sposób bronić. - Czy dobrze rozumiem, że poleciał do Nowego Jorku wczoraj? - Oczywiście. Czyżby pani nie wiedziała? - Chodzi o czas. Komuś... komuś, kogo oboje znamy, zdawało się, że widział go... w Londynie... minionej nocy. 230 - Wykluczone, panno Ladram. Pan Abberley odleciał Concordem wczoraj o dziesiątej trzydzieści rano. Osobiście zarezerwowałam dla niego bilet. - W takim razie najwyraźniej ten ktoś się pomylił. -Charlotte poczuła głęboką ulgę. Pomysł, że Maurycy ukradł listy z Hendre Gorfelen, zawsze wydawał jej się niedorzeczny. Teraz mogła go wykluczyć. - Dziękuję pani za informację. Do widzenia. Odłożyła słuchawkę, przeszła do salonu, gdzie nalała sobie wysoką szklankę dżinu z tonikiem, potem dodała więcej dżinu. Pierwszy łyk nieco uśmierzył ból, drugi odebrał intensywność wspomnieniom. Kwiaty Emersona wciąż stały w kilku wazonach w pokoju, ale gdyby się postarała, zdołałaby wymazać większość słów, których użył, i prawie wszystkie odgłosy, które słyszała. Ale nie wszystkie. Nawet gdyby opróżniła butelkę, nie pozbyłaby się piekącego poczucia własnej łatwowierności, okropnej prawdy jego ostatnich słów. "Czy mam ci powiedzieć, co naprawdę napawa cię niesmakiem, Charlie?" - Nie - mruknęła w szklankę. - Proszę, nie mów. Odezwał się dzwonek u drzwi, bardzo głośny w panującej w domu ciszy. Charlotte drgnęła, rozlewając nieco napoju na rękaw bluzki i przygryzając wargi, by stłumić okrzyk. Odstawiła szklankę i pospieszyła do holu z nadzieją, że kimkolwiek jest gość , wkrótce odejdzie. Na progu stał Derek Fairfax, przestępując z nogi na nogę i uśmiechając się niepewnie. - Panno Ladram - zaczął. - Przepraszam, że... przepra szam, jeśli to... , ; - Czego pan chce? - Czy mogę wejść? -PO CO? .••'.;• ' -Chcę coś powiedzieć... zapytać*.. To !* ? .> - To prawda. Ale ja poznam, jeśli będzie kłamał. -A jeśli będzie? - Wtedy uznam, że mój najbliższy krewny, pod wieloma względami mój najlepszy przyjaciel, jest mordercą i złodziejem. Fairfax podszedł bliżej. - Panno Ladram... - Tylko proszę nie mówić, że jest panu przykro. - Ale to prawda. Przysparzać pani zmartwień, wysuwać oskarżenia przeciwko ludziom, których pani kocha.... - Nieważne. - Charlotte uśmiechnęła się przekornie. -Musi pan robić wszystko, co w pana mocy, żeby pomóc bratu. Ja również. - Wiedziała, że jeszcze tylko przez chwilę zdoła nad sobą panować. Musiała się pozbyć tego człowieka o łagodnych, pytających oczach, z jego niepewnymi domysłami, gorszymi od wyzwisk, człowieka, który przejawiał 236 charakter podobny do jej własnego. - Maurycy wraca w środę z Nowego Jorku. Spotkam się z nim natychmiast i przedstawię mu wszystko, co pan powiedział. Kiedy usłyszę jego odpowiedź, dam panu znać, do jakich doszłam wniosków. Później musi pan postępować tak, jak uzna pan za właściwe. Czy może mi pan jednak obiecać, że do tego czasu nie zrobi pan nic w tej sprawie? Nie ma powodu, żeby się pan zgadzał, ale, proszę to zrobić dla mnie... - Zgadzam się. - Poważnie wyciągnął dłoń. - Ma pani moje słowo, panno Ladram. Wyciągając rękę i pozwalając mu ją uścisnąć, Charlotte pomyślała, jakie to dziwne, że po wszystkim, co ostatnio przeszła, prosi i przyjmuje czyjaś obietnicę. A jednak po prosiła o nią i przyjęła. Albacete, 30 października 1937 Droga siostrzyczko. Ofensywa aragońska dobiegła końca; przeżyłem chrzest bojowy. Zapewniają mnie, że odznaczyłem się odwagą, chociaż, wierz mi, nie zamierzam się przechwalać. Mam dużą przewagę nad większością towarzyszy. To była moja pierwsza, a nie któraś z rzędu przegrana bitwa. Jeszcze nie zacząłem podzielać ich, bez wątpienia zrozumiałej, cynicznej opinii o klikach i komisariatach ludowych rządzących naszym losem. Tak więc, gdy odpoczywamy tu i liżemy rany, jest czas na refleksję nad pociechami życia żołnierza, niezależnie od tego, czy walczy po stronie zwycięzców czy przegranych, w słuszne/ sprawie, czy też nie. Największą pociechą jest nieskazitelna odmiana przyjaźni, jaka rodzi się wśród niebezpieczeństw i przeciwności losu. Większość dnia spędzam uwięziony na ziemi niczyjej z dwoma ludźmi, których nigdy bym nie spotkał, gdyby cała nasza trójka nie wmieszała się w tę chaotyczną awanturę. Może brzmi to absurdalnie, ale cieszę się, że się zaciągnąłem, nawet jeśli poznanie ich miałoby pozostać jedynym powodem. 238 Być może poznasz kiedyś Franka Griffitha, a wtedy z pewnością go polubisz. Nigdy nie zostanie zaproszony na koktajl do Bloomsbury - chyba, że będzie to przyjęcie, które wydam na jego cześć - ale mogłabyś powierzyć mu swoje życie i nie spotkałby Cię zawód. Czy istnieje wyższa pochwała? Vincente Ortizjest anarchistą z przekonania i przynależności partyjnej. Mimo to dostrzega wady swojej partii. Powiedział, mi, że wie o błędach, które popełnili ich przywódcy, osłabiając pozycję partii w ruchu republikańskim. Wie też, że wyznawana przez niego ideologia czyni go człowiekiem napiętnowanym; w najlepszym razie kłopotliwym, w najgorszym - stanowiącym obiekt napaści. Wydaje się jednak, że tego nie żałuje. Wszystko mu jedno. Najważniejsza jest dla niego walka z faszystami, a nie wyrównywanie rachunków ideologicznych. Gdyby tylko więcej republikanów myślało w ten sposób. Czy pamiętasz, jaki los spotkał POUM? Nie zamierzam jednak wprowadzać Cię w labirynt Jrakcji republikańskich. Być może wiedziałaś, że uniesienie, którego doświadczyliśmy w Madrycie sześć lat temu do tego właśnie doprowadzi. Możliwe nawet, że mi o tym powiedziałaś. Nie byłbym sobą, gdybym posłuchał, prawda? Nadchodzi jesień i moje myśli zwracają się ku Mary i chłopcu. Jak się miewa mały człowieczek? Musi mieć już siedem miesięcy i szybko rosnąć. Martwię się o niego bardziej, niż o jego matkę. Niepokoję się, na jakiego człowieka wyrośnie, jaki wpływ wywrze na niego mój przykład. W końcu nie jest on zbyt świetlany, co? Jak myślisz, co powie o mnie, kiedy mnie już nie będzie? Podziękuje mi czy przeklnie, będzie szanował pamięć o mnie czy pomstował na nią? Gdybyśmy tylko wiedzieli, co, siostrzyczko? Gdybyśmy tylko mogli wywrzeć wpływ na przyszłość i żyjących w niej ludzi. Po chwili zastanowienia docho- 239 dzę do wniosku, że chyba lepiej, że nie możemy. Tyle mamy do zrobienia tu i teraz. Po co marnować energię na przyszłość? Nie martw się o mnie. Nie czuję się nawet w połowie tak ponury, jak można sądzić z tego listu. Napiszę znowu, kiedy tylko będę mógł. Mnóstwo miłości, Tristram X -To zdumiewające, Charlie, po prostu zdumiewające. Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. - Maurycy zmarszczył brwi, potrząsnął głową i w roztargnieniu pociągnął łyk kawy. Charlotte nie spuszczała z niego oczu. Siedzieli w klimatyzowanym barze jednego z niskich hoteli w północnej części lotniska Heathrow. Pod nimi skrzypiały olbrzymie skórzane fotele, wszędzie stały rośliny doniczkowe o lśniących liściach, a wśród ścian z matowego szkła rozbrzmiewała cicha muzyka. Charlotte nie mogła sobie wyobrazić bardziej niewłaściwego miejsca na tę rozmowę ale, zaskoczywszy go na lotnisku, nie mogła oponować, kiedy zaproponował, że z jej powodu przełoży na później powrót do Ladram Avionics. - Pomysł, że Beatrix napisała wiersze mojego ojca... Powiedziałbym, że to najbardziej szalona hipoteza, jaką w życiu słyszałem. Jeśli jednak listy nie pozostawiają wątpliwości... Derek Fairfax dotrzymał obietnicy, a Frank Griffith po wyjściu ze szpitala wrócił do rodzinnej Walii. Charlotte była więc pewna, że Maurycy nie został uprzedzony o tym, co miała mu powiedzieć. Przez cztery dni przygotowywała się do rozmowy z bratem, szukając w pamięci aluzji, które mogły się wymknąć Beatrix, szukając słabych punktów w hi- 241 potezie, która rzucała podejrzenie na Maurycego. Wpatrywała się w jego twarz z rentgenowską przenikliwością, ważyła słowa brata ze skrupulatnością inkwizytora. Mimo to nie miała pewności. Czy udawał konsternację? Czy był na tyle dobrym aktorem, że ją zwodził, chociaż nie był przygotowany do tej rozmowy? Czy naprawdę był tak zaskoczony, na jakiego wyglądał? - Nie mogę się z tym uporać, Charlie. Nie pojmuje wszystkich implikacji. Wydaje mi się, że wyjaśnienie Griffi-tha ma sens, ale czy można mu wierzyć? - Ja mu wierzę. - To mi wystarczy. - Westchnął cicho, w zamyśleniu. -Pytanie brzmi: dlaczego ktoś miałby wykradać takie listy? Co by przez to zyskał? - Nie wiem. Wiem jednak, co by powiedział Derek Fair-fax. - No tak. - Maurycy położył rękę na dłoniach siostry. -Jestem ci wdzięczny za to, że poprosiłaś go o dyskrecję w tej sprawie. Oczywiście nie muszę ci mówić, że jego hipoteza jest wyssana z palca. -Oczywiście. - Rozumiem, że troska o brata mogła sprawić, iż Fairfax uwierzył w tę teorię. Ostatecznie, nie zna mnie. Nie zna nas. Myśli w sposób charakterystyczny dla księgowego. Rachunek się zgadza., mimo iż jest błędny pod każdym względem. Nie widziałem Spicera od dnia, kiedy zwolniłem go z pracy. Nie wiem nic o listach, a strata honorariów w najmniejszym stopniu nie uszczupli moich finansów. Charlotte w skupieniu analizowała wszystkie niuanse reakcji Maurycego, tłumiąc jednocześnie pragnienie zwierzenia się bratu, i ten wysiłek zaczynał ją już męczyć. Pomyślała o wszystkich bezinteresownych uczynkach brata, o jego dobroci i wielkodusznych gestach. Pomyślała o tym, 242 jak często ją pocieszał, o miłości, którą jej okazywał. Chowanie w sercu wątpliwości co do jego osoby, sprawdzanie go, przy jednoczesnym zapewnianiu o lojalności, stanowiło samo w sobie akt zdrady. - To wszystko nie ma jednak znaczenia, prawda? Nawet gdybym został bez grosza, nie zdołałbym zrobić tego, co sugeruje Fairfax. To kwestia wychowania, prawda, Charlie? Kwestia dobra i zła. Miałbym planować zabójstwo Beatrix? Czy możesz sobie wyobrazić, Jaką walkę musiałbym stoczyć z samym sobą, by choćby rozważyć taką możliwość? Ja nie mogę. Nigdy sobie tego nie wyobrażę. - Ponieważ nigdy nie przyszło ci to na myśl? - Właśnie. Popełniłem tylko błąd, mówiąc Fairfaxowi o Franku Grifficie. Dlaczego? Ponieważ sądziłem, że ma prawo wiedzieć. Chciałem mu pomóc, na miłość boską. A jak on się odwdzięcza? Oskarża mnie o zamordowanie Beatrix dla jakichś nędznych honorariów, o których nawet nie wiedziałem, że jej się należały. - Wpadał w gniew', co było zrozumiałe. Zdumienie ustępowało miejsca oburzeniu, -< Mój Boże, ależ ten Fairfax ma tupet. Czy naprawdę oczeku^ je, że pomoże bratu wykręcić się od więzienia, obsmarowu-jąc mnie w ten sposób? - Myślę, że on w to wierzy, Maurycy. Jak sam powiedzia łeś, nie zna cię. A jest tyle rzeczy, które wskazują na twój współudział. Maurycy zmarszczył brwi. -Naprzykład? ; - Skłoniłeś go do odwiedzenia Hendre Gorfelen. - Właśnie ci to wyjaśniłem. Próbowałem mu pomóc. ! - To z tobą skontaktował się Emerson McKitrick. - I co z tego? - No cóż, musiał kłamać, prawda? Mam na myśli listy. Teraz, kiedy wiemy, co zawierały, jest nie do pomyślenia, żeby Beatrix mu o nich wspomniała, 243 Rzeczywiście. - Maurycy spojrzał na nią ostro. - Nie pomyślałem o tym. Czy zwróciłaś się do niego z tą sprawą? -Nie. Nie chciałam nic robić bez konsultacji z tobą. -Charlotte zrobiła wszystko, by nie dać bratu do zrozumienia, że istnieją inne powody, dla których unika Emersona McKitricka. - Mądra dziewczynka. - Maurycy uścisnął dłoń Charlotte. - Emerson musi się wytłumaczyć. Natychmiast się z nim spotkam. - Myślisz, że on ma klucz do całej tej sprawy? - Możliwe. O ile klucz istnieje. O ile nie Jest to jeden wielki zbieg okoliczności. - Jak to? - Czy to nie oczywiste? McKitrick mógł próbować szczęścia. Mówił coś mętnie o starych listach, żeby sprawdzić, czy uda mu się odkryć materiały do swojego cholernego nowego wydania biografii Tristrama. Tak się złożyło, że jakieś listy rzeczywiście istniały. Tak przynajmniej twierdzi Grif-fith. Dopóki ich nie zobaczę i nie przeczytam, nie uwierzę w ich istnienie. - Sugerujesz, że to McKitrick ukradł listy? - Albo Griffithowi przyśniło się to wydarzenie. Tak czy inaczej, prawdopodobnie nie ma ono nic wspólnego ze śmiercią Beatrix. Umarła, ponieważ jakiś drobny bandzior, napuszczony przez Colina Fairfaxa-Vane'a, włamał się do jej domu. Maurycy unikał wzroku Charlotte, wzdragając się przed konsekwencjami przyjęcia którejkolwiek części teorii Dere-ka. Było to naturalne, ale umożliwiało też inną interpretację jego zachowania. Zaskoczony, grał na zwłokę. Teraz opracował pewną strategię i zamierzał wcielić ją w życie. - Jeżeli Griffith ma rację, co jest mało prawdopodobne, to listy ukradł najprawdopodobniej McKitrick. - Czy ma alibi na czwartkową noc?, zastanawiała się Charlotte. Czy jest 244 to alibi, które sprawi Maurycemu więcej bólu, niż jakiekolwiek oskarżenia Fairfaxa? - Ponieważ ich treść jakoby stawia na głowie jego wersję kariery Tristrama, prawdopodobnie je zniszczył. - Nie wydaje mi się. - Nie? No, cóż. Zobaczymy. - Po raz pierwszy Maurycy się uśmiechnął. Odzyskiwał pewność siebie, która przywracała ciepło oczom i sprawność myślom. - Zostaw to mnie, staruszko. Zamierzam zrobić porządek. - Naprawdę myślisz, że ci się uda? - O tak. - Maurycy znowu emanował autorytetem; nie był ani tak arogancki jak Emerson McKitrick, ani tak nie pewny jak Derek Fairfax. Charlotte od początku miała na dzieję, że taki będzie. Była pewna, że dzięki postawie brata pozbędzie się wątpliwości. Dziwiło ją więc, że wątpliwości pozostały, natarczywe, uparte, nawet silniejsze niż przed tem. - Dobrze się spisałaś, Charlie. Jestem ci wdzięczny. Teraz jednak sądzę, że powinienem wziąć sprawy w swoje ręce. , XI Drugą serię nieobecności Dereka David Fithyan powitał milczeniem, bardziej złowróżbnym niż karcąca rozmowa. Dlatego przez pierwsze trzy dni Derek się nie wychylał, przy każdej okazji demonstrując pilność. Pamiętał, że Charlotte La-dram ma się spotkać z bratem przyrodnim w środę rano, ale dopiero wieczorem mógł wyjść z Fithyan & Co. z czystym sumieniem i ruszyć ku otoczonemu drzewami Ockham House, wznoszącemu się wysoko ponad miastem. Kiedy wjechał na podjazd, natychmiast ujrzał Charlotte, siedzącą na wiklinowym krześle w rogu trawnika, gdzie docierały ostatnie promienie słońca. Miała na sobie kremową rozpinaną sukienkę, granatową wełnianą kamizelkę zarzuconą na plecy i słomkowy kapelusz z szerokim rondem, dzięki którym wyglądała młodziej i bardziej beztrosko, niż było w istocie. W wymiętym garniturze Derek poczuł się żałośnie niechlujny. Jednak obok krzesła Charlotte stało drugie, a podchodząc Derek odniósł wrażenie, że się uśmiechnęła. Oczekiwała go, a nawet jeśli nie był mile widziany, to przynajmniej mógł mieć pewność, że tym razem nie zostanie odprawiony z kwitkiem. - Panno Ladram... ja... - Przyszedł pan później, niż się spodziewałam, panie Fairfax. 246 - Przepraszam. Trudno mi było wyrwać się z pracy, - Proszę usiąść. Napije się pan czegoś? Zachowywała się zbyt uprzejmie, zbyt rozsądnie, by mógł się czuć spokojny. W wyrazie twarzy Charlotte dostrzegł napięcie, kłócące się ze swobodnym tonem jej głosu. Zastanawiał się, co to oznacza. - Nie, dziękuję. - Usiadł. - Czy... hm... widziała się pani z bratem? - Pominął epitet "przyrodni", zastanawiając się, czy to zauważy, a jeśli tak, to czy nie zrozumie go opacznie. - Owszem, widziałam się z nim. - Kiedy rozmawialiśmy w zeszły piątek... - Ale zeszły piątek zdawał się odległy o całe wieki. Podobnie jak rozejm, którego o mały włos nie zawarli. Wtedy miał pewność, że ona chce być szczera, wobec niego i siebie samej. Teraz nie miał już tej pewności. - Kiedy rozmawialiśmy, podjęła się pani przedstawienia mu wszystkich punktów... - Zrobiłam to. ,: Przez chwilę przyglądali się sobie w milczeniu. ; - Czy mogę spytać, do jakich pani doszła wniosków? - Maurycy nie popełnił nic niewłaściwego. - A jednak odwróciła wzrok. Spojrzała w dół i w bok, mrużąc oczy w słońcu. - Jestem tego pewna, panie Fairfax, absolutnie pewna. Podobnie jak ja, nie jest w stanie wytłumaczyć tych wydarzeń. - Trudno mi w to uwierzyć. Zaciśnięte usta były jedyną oznaką irytacji Charlotte. - Obiecałam poinformować pana o moich wnioskach, i to właśnie zrobiłam. -Ale okoliczności, panno Ladram. Okoliczności są po prostu zbyt... - Przypadek! Nic więcej. Wiem, że chciałby pan wierzyć w coś przeciwnego, ale myli się pan. - Derek zdał sobie sprawę, że zdradził ją udawany spokój. Gdyby naprawdę ufała Maurycemu, broniłaby go żarliwie i gorąco, a nie 247 uciekała się do chłodnej argumentacji. - Na prawdę mi przykro, ale nic już... - Cześć, Charlie! - Podniesiony głos z silnym akcentem dobiegł z przeciwnej strony trawnika. Odwróciwszy się, Derek ujrzał zbliżającego się wysokiego, potężnie zbudowanego mężczyznę. Ciemne włosy i przystrzyżona broda okalały przystojną, uśmiechniętą twarz. Miał na sobie beżowy garnitur i rozpiętą koszulę, a lewą dłoń trzymał wycelowaną w Charlotte na podobieństwo pistoletu: kciuk podniesiony, palec wskazujący wyprostowany. - Nie spodziewałaś się mnie, co? - Emerson! - Wykrzyknik Charlotte oraz amerykański akcent utwierdziły Dereka w przekonaniu, że był to Emer son McKitrick. Zbliżył się i wtedy spostrzegli, że jest bar dziej niż trochę pijany. -Kim jest twój przyjaciel? " ; - Derek Fairfax. - Oho! Teraz spiknęliśmy się z wrogiem,***? W każdym razie z wrogiem Maurycego. >,} - Nie wiem, o czym mówisz. My tylko... - Zachowaj te zapewnienia dla starszego braciszka* Charlie. Ja ich nie potrzebuję. - Co tu robisz, Emerson? - Głos Charlotte załamał się. - Wyniosłem się ze Swans' Meadow. Pomyślałem, że spę dzę tutaj kilka dni przed powrotem do Bostonu. Zatrzyma łem się w hotelu Spa. Może zjemy razem kolację? w, .. - Nie sądzę. - Twoja strata, kochanie. - Nie jestem twoim kochaniem. -Ale chciałaś, co? Chciałaś zostać kolejnym z moich licznych podbojów. Mogłem cię mieć pierwszej nocy, kiedy się spotkaliśmy. Grymas wstydu, jaki wykrzywił twarz Charlotte, pode rwał Dereka z krzesła. 248 -* Dość tego! - Dość? - ryknął McKitrick. - Ja jeszcze nie zacząłem. Może byś tak wrócił do swoich liczydeł, Fairfax? Pozwól Charlotte i mnie gruchać jak para zakochanych gołąbków, którymi nie jesteśmy. - Był nie tylko pijany, ale zły, chociaż nie wiadomo czy na Charlotte, Dereka czy jeszcze na kogoś innego. - Nie chcę, żeby pan wychodził - poprosiła Charlotte Dereka. - Nie bądź taka pewna - powiedział McKitrick. - Możliwe, że nie zechcesz, żeby usłyszał, co mam do powiedzenia. Nadszedł czas, żebyś dowiedziała się prawdy o swoim bracie Maurycym. Założę się, że nie zechcesz jej dzielić ze swoim potulnym księgowym. - On nie jest moim księgowym. - Nie? No cóż, może powinien nim zostać. Z pewnością będziesz jakiegoś potrzebowała we wspaniałej przyszłości, jaką zaplanował dla ciebie Maurycy. - O czym ty mówisz? - Nie mów mi, że nie dostaniesz działki. Chyba właśnie w ten sposób chce ci zamknąć usta? - Działki czego? - Honorariów, Charlie. Honorariów, które nie wygasną w przyszłym roku. Maurycy wszystko mi powiedział. Musiał to zrobić, chociaż wiedział, że dzięki temu zrozumiem, do czego zmierzał od samego początku. To on się do mnie zwrócił, nie odwrotnie. To on powiedział mi o listach; Bea-trix nigdy nie wspomniała o nich ani słowem. Wiedział, że nie zdołam się oprzeć pokusie znalezienia nowego materiału o Tristramie. W ten sposób prowadził mnie jak na postronku. Powiedział, że jego rola w całej sprawie musi pozostać w tajemnicy, jeśli chcemy pozyskać twoją współpracę. Byłaś nam potrzebna jako spadkobierczyni Beatrix. Oczywiście z radością przystałem na jego plan. Przystałbym prą- 249 wie na wszystko, żeby tylko dostać te listy w swoje ręce. Mogę dodać, że dla dobra nauki, nie pieniędzy. - Uśmiechnął się. - No, nie tylko dla pieniędzy. - Po tych słowach zamilkł i oparł się o krzesło Charlotte. - Chcesz powiedzieć, że Maurycy cię do tego namówił? -Charlotte wpatrywała się w niego oczami rozszerzonymi ze strachu przed tym, co mógł jeszcze wyjawić. - Jasne, Charlie. Sapałaś. Twierdził, że chce, aby biografia jego ojca była możliwie jak najbardziej kompletna i dokładna. Oczywiście nigdy tego nie kupiłem. Oczekiwałem, że kiedy znajdziemy listy, dojdzie do transakcji. O ile je znajdziemy. Nie przewidziałem, że Maurycy prowadził znacznie subtelniejszą grę, i to o znacznie wyższą stawkę niż sobie wyobrażałem. Znaleźliśmy dla niego te listy, ty i ja. A teraz świsnął nam je sprzed nosa. Nie wiem jak, ale cholernie dobrze wiem dlaczego. Zabrał listy, żeby nie stracić dochodów po wygaśnięciu praw autorskich. Ponieważ nie wygasną, kiedy udowodni, że to Beatrix była prawdziwą poetką. Kiedy wykaże, że moja praca o jego ojcu to oszustwo, zbudowane na kłamstwie, którego zdemaskowanie będzie Maurycemu na rękę. Czy wiesz, co to będzie oznaczało dla mojej reputacji, mojej pozycji akademickiej? Masz pojęcie? Stanę się pośmiewiskiem. Studenci zaczną chichotać na moich seminariach, koledzy będą szeptać za moimi plecami. Cała moja kariera może spłynąć do rynsztoka. A dlaczego? W imię prawdy czy szacunku dla zmarłych? Nić podobnego. Nic tak wzniosłego. Tylko po to, by Maurycy mógł korzystać z honorariów do końca życia. - Odepchnął się od krzesła, zachwiał, a potem plasnał się dłonią w czoło. - Zostałem wystrychnięty na dudka, Charlie. Zagrano mi na nosie. Dlatego musisz mi wybaczyć - zwrócił się z groźną miną do Dereka - brak uprzejmości. Przez cały czas, kiedy Emerson mówił, Charlotte z całej siły zaciskała powieki. Teraz powoli otworzyła oczy i z bladą 250 twarzą, rozchylonymi ustami, ze zbielałymi kostkami dłoni zaciśniętych na poręczy krzesła, spojrzała na Dereka. Potem przeniosła wzrok gdzieś w przestrzeń i powiedziała: - Nie miałam pojęcia... nic o tym nie wiedziałam. - W takim razie jesteś głupsza niż sądziłem - stwierdził McKitrick. - Chociaż nie tak głupia jak ja. To znaczy, ja dopiero wyjdę na głupca, w swoim czasie, a raczej w czasie Maurycego. Derek popatrzył na nich. McKitrick nie kłamał, a Char-lotte o tym wiedziała. Prawda zawarta w jego słowach sugerowała inną, rozleglejszą i bardziej odrażającą. Po wyrazie twarzy Charlotte poznał, że ją pojęła. Sam czuł, jak prawda ta kiełkuje w jego umyśle. - Dlaczego Beatrix zadała sobie tyle trudu, żeby ukryć listy? - spytał. - Ponieważ musiała wiedzieć, co planuje Maurycy - odparł McKitrick. - Wiedziała i odmówiła współpracy. Może nie chciała kalać reputacji Tristrama albo ujawniać własnego udziału w oszustwie. A może po prostu chciała zrobić na złość Maurycemu. Tak czy inaczej, nie chciała ustąpić. Dlatego Maurycy postanowił... pokonać opór ciotki. - To znaczy zabić ją? - Tak mi się wydaje, a wam? Musiał sobie pomyśleć, że wystarczy stuknąć staruszkę w głowę, upozorować włamanie, zwalić je na twojego brata i schować listy do kieszeni. Tylko że Beatrix ukryła je przed nim, musiał więc posłużyć się mną, żeby je znaleźć. Mną i tobą, Charlie. Ty także byłaś jednym z jego pionków. Jakie to uczucie? - Co proponujesz teraz zrobić? - spytała cicho Charlotte nie patrząc na McKitricka. - Ja nic nie mogę zrobić. To jest właśnie najgorsze, albo najlepsze, z punktu widzenia Maurycego. Moje dowody nie wytrzymałyby próby w pracy naukowej, a co dopiero w sądzie. 251 - Dlaczego więc mówisz mi to wszystko? - Żebyś wiedziała, kiedy opublikuje listy za jakiś rok, twierdząc, że je znalazł, otrzymał pocztą, kupił, czy co tam wymyśli, żebyś wtedy i później znała prawdę. Beatrix zamordowano, brata tego człowieka posłano do więzienia, a ja zostałem zrujnowany - wszystko po to, żeby Maurycy mógł się wzbogacić. On i ty, rzecz jasna. Nie wątpię, że okaże się hojny. Teraz stać go na to, prawda? - Idźcie, proszę. - Wciąż nie patrzyła na żadnego z nich. - Idźcie już, obydwaj. - Z przyjemnością. - McKitrick zbliżył się nieoczekiwa nie, podniósł rękę Charlotte z oparcia i pocałował. - Żegnaj, kochanie. - Po tych słowach odwrócił się i przeszedł dużymi krokami przez trawnik. Derek usłyszał głębokie westchnie nie, które Charlotte powstrzymywała od dłuższego czasu, potem zobaczył, jak wyciera o sukienkę rękę, którą pocało wał McKitrick. - Czy chce pani, żebym i ja odszedł? - Byłabym wdzięczna. - Mówiła cicho i dobitnie, równo miernie akcentując każdą sylabę. (tm). - Bez dalszej dyskusji? - O czym tu dyskutować? - Słyszała pani, co powiedział. To dowodzi, że miałem rację. - Być może. - Jak pani może w to wątpić? - Maurycy jest zamożnym człowiekiem. - Sprawiała wrażenie osoby w transie, przekonanej, że takie zwroty, powtarzane dostatecznie często, zniweczą winę brata. - Nie potrzebował tego robić. - A jednak zrobił, o czym pani dobrze wie. Wreszcie na niego spojrzała. - Co teraz będzie, panie Fairfax? Co dalej? - Powiadomię mojego brata... i jego doradcę... 252 -Tak? -Nic nie można udowodnić. Tak powiedział McKitrick i ma rację. '" "' •:----':'" •'•"• - Baśnie, nic nie można udowodnić. - Podniosła dłoń do czoła. - Czy nie rozumie pan, dlaczego to jest dla mnie równie okropne jak dla pana? - Szczerze mówiąc, nie. - Ponieważ niczego nie można też obalić. Niczego nie można być pewnym. Nie tylko pański brat jest w więzieniu, panie Fairfax. Od tej pory wszyscy jesteśmy więźniami. XII Letni deszcz, delikatny, ale uporczywy, pokrył świat szarością i zielenią. Charlotte stała w oknie łazienki patrząc jak pada, pragnąc, by nigdy nie przestało, słuchając bębnienia kropel o szyby, chcąc wymyć z pamięci wszystkie słoneczne dni. Hope Cove, jedno z najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa: piasek między palcami stóp; maleńkie kraby gramolące się w jeziorkach wśród skał; matka, pachnąca ciepło i zawsze uśmiechnięta; ojciec, hałaśliwy i roześmiany; wreszcie nastoletni Maurycy, skrępowany i ostrożny, niepewny, czy chce przyłączyć się do zabawy na plaży, czy stać z boku i szydzić. Przez całe dwa tygodnie tych wakacji utrzymywała się słoneczna pogoda. Już wtedy zaczęło się kłamstwo. Charlotte opuściła głowę i dotknęła podbródkiem kojąco chłodnego szlafroka; zamknęła oczy, rozsuwając splątane poszycie dawnych wydarzeń w poszukiwaniu sprzeczności, które powinna była zauważyć, nieścisłości, które musiały tworzyć materię kłamstwa. Nic jednak nie znalazła. Pozostali lojalni wobec siebie. Nie pozwolili, by im się wymknęło choćby słówko, nie zdradzili kłamstwa tkwiącego u podstaw ich egzystencji. "To jest zdjęcie Tristrama Abberleya, Char-lie". "To jest zbiór jego wierszy". "To są strofy, które cię żywią i ubierają". "Oto sekrety, których nigdy nie zdradzimy". 254 Odwróciła się i weszła do łazienki, gdzie woda wypełniała już połowę wanny. Spojrzała w lustro, przeklinając słabość ujawniającą się w zaczerwienionych oczach. Nie potrafiła uwolnić krtani od duszącego pragnienia płaczu; chciała łkać i poddać się uczuciu goryczy. Minęła noc od czasu, gdy Emerson McKitrick zmusił ją do rozważenia możliwości, że wszystkie oskarżenia wysuwane przeciwko Maurycemu są prawdziwe. Minęła noc od rozmowy telefonicznej z Maurycym, który podjął wymowną, ale nieudolną próbę uspokojenia Charlotte. - Możliwe, że zadzwoni do ciebie Emerson McKitrick, Charlie. Jest w mściwym nastroju i chciałem cię ostrzec, żebyś nie traktowała poważnie tego, co mówi. - A co takiego może powiedzieć, Maurycy? - Że powiedziałem mu o listach. Oczywiście, nie mogłem tego zrobić, ponieważ nie wiedziałem o ich istnieniu. McKitrick zrobi jednak wszystko, żeby się nie przyznać, jak się o nich dowiedział. - Czy to znaczy, że nie dowiedziałeś się, kto go napuścił? - Moim zdaniem, on sam siebie napuścił. Ukradł listy, zniszczył je i jest gotów oczernić każdego, jeśli uzna, że to mu pomoże w zatarciu śladów. - Chcesz powiedzieć, że zechce oczernić ciebie? - Właśnie. Możliwe nawet, że uda mu się przekonać niektórych ludzi do swojej teorii. Maurycy przerwał, czekając, jak się zdawało, aż Charlotte zapewni go, że nie uwierzy w żadne słowo McKitricka. Odeszła od lustra i zakręciła kurki, przypominając sobie chwilę ciszy, którą go torturowała. - Charlie? - Jestem, Maurycy. Nie martw się. Jeżeli Emerson McKitrick się ze mną skontaktuje, będę wiedziała, jak z nim rozmawiać. - No cóż, ci Amerykanie są specjalistami od teorii spi- 255 skowych. Mogą odnosić sukcesy tylko wtedy, kłody ludzie dają im wiarę. ' i/ ; ^! , - Tak. Wierz mi, że rozumiem. - Tylko o tym chciałem się upewnić. ' - W takim razie, dobranoc. Jest późno, a Ja czuję się bardzo zmęczona. Ale nie była zmęczona. W jej umyśle roiły się sprzeczne myśli, gramolące się mozolnie ku prawdzie. Wyczerpanie, które teraz czuła w każdej cząstce ciała, wydawało się wczoraj stanem niemożliwym do osiągnięcia. Pożegnawszy się z Maurycym, zaczęła przeszukiwać pamiątki rodzinnej przeszłości: widokówki, listy, zdjęcia, kartki z życzeniami, książki, papiery, wycinki, notatki; szpargały, w których miała nadzieję znaleźć odpowiedź. Charlotte pozwoliła szlafrokowi opaść na podłogę i zanurzyła się w kojącym cieple wanny. Zamknęła oczy i wyciągnęła się, czując, jak gorąca woda rozluźnia mięśnie, a para uspokaja. Nie było alternatywy dla działania, na które się zdecydowała. Nie zostawili jej wyboru, kłamiąc i zwodząc przez całe życie. Jej życie zostało zbudowane na ich kłamstwie. Teraz musiała się dowiedzieć. Musiała mieć pewność. Ta jedna kwestia musiała zostać wyjaśniona. W godzinę później, wykąpana i całkiem spokojna, zeszła do holu, spojrzała na zegar, podniosła słuchawkę i nakręciła numer Swans' Meadow. - Słucham? - Aliki, tu Charlie. Czy zastałam Urszulę? - O, dzień dobry, Charlie. Tak, pani Urszula jest w domu. Zaraz panią przełączę. Długa przerwa. Charlotte przejrzała się w lustrze. Jej twarz stanowiła ideał opanowania. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. - Dzień dobry, Charlie. Co za niespodzianka. - Ironia nie 256 kryła się w tonie głosu Urszuli, tylko w doborze słowa. - Co mogę dla ciebie zrobić? - Możesz zjeść ze mną lunch. - Dzisiaj? - Niestety nie mogę. Mam mnóstwo spraw na głowie. - Może na głowie, ale na sobie nic nie miałaś podczas mojej ostatniej wizyty w Swans' Meadow. Jeżeli nie chcesz, żebym powtórzyła Maurycemu, co wtedy robiłaś, zjesz ze mną lunch. Upłynęło kilka sekund, zanim Urszula odpowiedziała. - W takim razie, Charlie, zjemy razem lunch. Cóż za niespodziewana przyjemność. XIII Charlotte i Urszula spotkały się w "Inn on the Lakę" w Go-dalming. Miejsce zostało wybrane z uwagi na jego położenie w połowie drogi między Bourne End a Tunbridge Wells, ale neutralny grunt wydawał się właściwy także z innych przyczyn. Urszula zachowała zimną krew. Kontynuowała monolog o przygotowaniach do dwudziestych urodzin Samanthy, mających się odbyć w Swans' Meadow w pierwszą sobotę września, aż do chwili, gdy wypiły aperitify i zostały zaprowadzone do stolika nad sadzawką z rybami, gdzie kaskada wody zapewniała większą prywatność. Przyglądając się szwagierce ponad śnieżnobiałym obrusem i kryształową zastawą, Charlotte nie mogła stłumić podziwu, który, o czym wiedziała, skrywał ukłucie zawiści. Misterna fryzura; prosty ale elegancki kostium; dyskretna biżuteria i ekstrawagancko niepraktyczna torebeczka - to wszystko, oraz wiśniowa szminka dobrana do lakieru na paznokciach, mówiło o wyrafinowanej zmysłowości, dopuszczalnej w podlondyńskich kręgach towarzyskich. - Dosyć rozmowy o niczym - oświadczyła Urszula, łykając plasterek awokado w kształcie serca. - Nie spotkałaś się ze mną, żeby pytać o koszt wynajęcia namiotu ogrodowego. -Nie. - W takim razie, po co? Charlotte pociągnęła łyk wina, przypominając sobie, że liczy się zarówno opanowanie, jak i precyzja. - Chcę znać dokładny stan finansów Maurycego. Urszula pozostawiła widelec utkwiony w awokado i spojrzała na Charlotte szeroko otwartymi oczami. - Co takiego? - Chyba słyszałaś. - Oczywiście, że słyszałam, Charlie. Po prostu, trudno mi uwierzyć własnym uszom. Finanse Maurycego? Sądzę, że wiesz o nich tyle samo, co ja. - Niezupełnie. - Masz udziały w Ladram Avionics. Przeczytaj roczne sprawozdanie, to... - Interesują mnie jego wydatki osobiste. Brwi Urszuli skoczyły w górę. - Ach tak. - Ściszyła głos i nachyliła się nieco do przodu. - Powiedz, Charlie, czy ty się dobrze czujesz? 1 - Chcę wiedzieć, ile wydaje i na co. Chcę wiedzieć, czy Jego aktualne przychody całkowicie wystarczają na pokrycie wydatków, czy może ledwie, ledwie. - Rozumiem. - Urszula spojrzała na talerz Charlotte, potem na swój; wyjęła widelec z awokado i przywołała kelnera. - Dziękuję, myślę, że skończyłyśmy. Wymieniono talerze, kieliszki uzupełniono chablis. Urszula zapaliła papierosa i zaciągnęła się kilka razy, rozprowadzając dym w ustach jak wino, przyglądając się przy tym Charlotte z mieszaniną pogardy, zdziwienia i rozbawienia. - Chyba nie muszę mówić, że finanse mojego męża to nie twoja sprawa. - Chyba nie muszę mówić, że może być wstrząśnięty tym, co zdarzyło się w jego sypialni w zeszły piątek po południu. A także, niewątpliwie, w inne popołudnia. - Tak się składa, że tylko w piątek - odparła Urszula 259 i z uśmiechem. - Odgrzewane kotlety nie są smaczne. uśmiech zniknął. - Podobnie rzecz ma się z groźbami. - Powiem mu, jeżeli będę musiała. - Tak, sądzę, że byś to zrobiła. - No więc? •••''•"- Uśmiech powrócił. - Na jakiej podstawie sądzisz, że mam taką informację? - - Jesteś jego żoną. -A, prawda. Żoną. Rzeczywiście mogłaś tak pomyśleć, która nigdy nie byłaś żoną. - I pewnie nigdy nią nie zostanę? Czy to zamierzałaś dodać, Urszulo? - Charlotte oblała się rumieńcem. Natychmiast pożałowała, że dała się sprowokować. Nadeszła jednak odsiecz: przyniesiono główne dania i panie zawarły chwilowy rozejm, podczas gdy kelner nakładał warzywa i nalewał wino. Po tym interludium Urszula skosztowała łososia, upiła kilka łyków wina, wreszcie przerwała milczenie. - Myślę, że jesteś podobna do swojego ojca, Charlie. Nigdy go nie spotkałam, ale według Maurycego był chorobliwie niepraktyczny i niewiarygodnie naiwny w kwestii motywów innych ludzi. Tak jak ty. - Zjadła młody kartofelek. -Z głową w chmurach albo w piasku. - Czy powiesz mi to, co chcę wiedzieć? - Powiem ci to, co powinnaś wiedzieć. Tę lekcję otrzymałam we wczesnej młodości. Kompromis jest kluczem do powodzenia w życiu. Nie jest może kluczem do szczęścia, ale przekonałam się, że to przereklamowany towar. Jeżeli posłuchasz mojej rady... - Nie przyszłam tu po rady! Urszula przez chwilę taksowała Charlotte wzrokiem, wreszcie powiedziała: - Nie, oczywiście, że nie. - Uśmiech. - Przyszłaś tu, ponieważ nasz wspólny znajomy, Emerson McKitrick, przekonał cię, że jego zarzuty pod adresem mojego męża mogą być 260 prawdziwe. Ponieważ doszłaś do wniosku, że jedynie tarapaty finansowe mogły zmusić Maurycego do tego, co sugeruje Emerson. Cóż, niech tak będzie. Mam drogie gusta, o czym dobrze musisz wiedzieć. Niczego sobie nie odmawiam. - Uśmiech stał się prawie smutny. - Ale sytuacja La-dram Avionics jest dobra, w istocie bardzo dobra. Jako dyrektor, Maurycy ma dochody, które w pełni pozwalają mu na zapewnianie Sam i mnie poziomu życia, do jakiego jesteśmy przyzwyczajone. Honoraria Tristrama są wyłącznie dodatkiem. -Jeżeli tak jest... - Tak jest. - Urszula wykrzywiła drwiąco usta. - A ra czej, tak by było, gdyby Maurycy miał na utrzymaniu tylko Sam i mnie. Tak jednak nie jest. •• - O czym ty mówisz? - Od dawna spodziewałam się czegoś takiego, ale dopiero niedawno wpadł mi w ręce niezbity dowód. Znajdował się w kopercie, wysłanej z Gloucester dwudziestego trzeciego czerwca. - List od Beatrix? ^, - Tak. Nie zawierał czystego papieru. - W takim razie co? - Sprawozdanie prywatnej agencji detektywistycznej; Beatrix zleciła im zbadanie tej samej kwestii, o której chciałaś ze mną rozmawiać: finansów Maurycego. Okazało się, że ta stara suka... - Przerwała z uśmiechem. - Przepraszam. Chciałam powiedzieć, że droga i urocza ciotka Maurycego sprawdzała swojego bratanka. Doszła też do wniosku, że powinnam znać wyniki dochodzenia. Były one, mówiąc oględnie, wiele mówiące. - Zamilkła. - Czy jesteś pewna, że chcesz je poznać? Nie stawiają Maurycego w korzystnym świetle, a ponieważ wiem, że zawsze bardzo szanowałaś jego... - Powiedz mi! 261 - Dobrze. Maurycy spędza wiele czasu w Stanach Zjednoczonych w sprawach służbowych. Firma utrzymuje w Nowym Jorku mieszkanie na jego użytek. Jednak Maurycy mało z niego korzysta. Okazuje się, że jest właścicielem innego mieszkania przy Piątej Alei, oraz domku letniego w Hudson Yalley. - Nie wiedziałam... - Ja też nie, dopóki nie dostałam sprawozdania. Dowiedziałam się też o kwotach, które wydaje na utrzymanie mieszkania, domu oraz, rzecz jasna, kochanki, z którą je dzieli. Wygląda na to, że ma jeszcze droższe gusta niż ja. Nazywa się Natasza van Ryneveld. - Van Ryneweld? - Tak. Nie van Ryan, jak błędnie zapamiętała Lulu Har-rington. Sprawozdanie zawierało niewiele prywatnych szczegółów, za co byłam wdzięczna. Obchodziło mnie tylko, jak to jest, że Maurycego stać na taki luksus. Okazuje się, że czerpie pieniądze z rozmaitych inwestycji, których podstawą są honoraria. - Chcesz powiedzieć... - Chcę powiedzieć, że kiedy wygasną prawa autorskie na dzieła jego ojca, Maurycy będzie musiał zdecydować, na co go stać, a na co nie. Możesz mi wierzyć, że ja nie zamierzam robić nic podobnego. Będzie więc musiał gdzie indziej poszukać oszczędności, prawda? Charlotte wpatrywała się w Urszulę z rosnącym przerażeniem. Niemożliwe, by nie zdawała sobie sprawy z implikacji własnych słów. Sprawozdanie agencji detektywistycznej dowodziło, że Maurycy istotnie miał motyw, by opóźnić wygaśnięcie praw autorskich, a nawet motyw, by zamordować Beatrix. Wszystko to jednak nie interesowało Urszuli. Najwyraźniej o wiele większe znaczenie miały dla niej pieniądze na stroje i drogie restauracje. - Czy... Czy Maurycy zdaje sobie sprawę, że wiesz? 262 - Nie. Chociaż może podejrzewać. Nie przypuszczam, by uwierzył w historię o czystych kartkach papieru. - Ale jeżeli nie wie... - To dlaczego ci mówię? Oczywiście po to, żeby ustrzec cię przed wygłupieniem się. Mój romansik z Emersonem to nic w porównaniu z nowojorskim układem Maurycego, prawda? - Czy dlatego to zrobiłaś? Żeby się zemścić? Urszula zaśmiała się perliście i pochyliła nad stołem. - Seks uprawia się dla przyjemności, Charlie, nie z zemsty. Czy nikt ci tego nie wytłumaczył? Emerson okazał się dobry w dawaniu przyjemności. Lepszy niż oczekiwałam. -Ściszyła głos. - Także większy. - Odchyliła się z figlarnym uśmiechem. - Powinnaś była się przekonać, kiedy miałaś szansę. Mogłabyś się czegoś nauczyć. Charlotte zamknęła oczy, powtarzając sobie, że Urszula się nie liczy. Teraz nie liczył się też Emerson McKitrick. Ważne było tylko, czy Maurycy zrobił to, w co Charlotte wciąż nie mogła uwierzyć. Otworzyła oczy. Urszula odsunęła talerz i zapalała kolejnego papierosa. - Czy mogłabyś mi pokazać to sprawozdanie? - Nie bądź niemądra, Charlie - odparła Urszula kręcąc głową. - To jest moja polisa ubezpieczeniowa, nie twoja. Posłużę się nią, jeśli zostanę do tego zmuszona, ale tylko wtedy. To właśnie miałam na myśli, mówiąc o kompromisie. Maurycy nie jest może wiernym mężem, ale jest hojnym płatnikiem. Dopóki pozostanie hojny, nie zamierzam mu bruździć. - Czy nie rozumiesz, czego dowodzi to sprawozdanie? Nie rozumiesz, dlaczego Beatrix je zamówiła? Musiała się obawiać... musiała podejrzewać... - Niczego nie rozumiem. Zrozumiem wtedy, kiedy zechcę. Powiem Maurycemu, że się spotkałyśmy, i dlaczego. Nie powiem mu jednak nic więcej. Jeżeli się z tobą skontak- 263 tuje, a podejrzewam, że twoje zainteresowanie jego finansami skłoni go do tego, radzę ci zapewnić brata o swoim całkowitym przekonaniu o jego lojalności i szczerości. Dzięki temu nie będzie widział w tobie zagrożenia. - A gdybym zignorowała twoją radę? - Postąpiłabyś bardzo głupio. Pamiętaj: ja mam polisę, ty nie. - Co to znaczy? - To znaczy, że lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Ani martwych ciotek. - Nagłym ruchem zgasiła papierosa i opróżniła kieliszek. - Może poprosisz o rachunek? Mam dziwne wrażenie, że żadna z nas nie ma ochoty na deser. XIV Lunch Dereka Fairfaxa był skromny: kanapki z serem i pomidorami, a potem jabłko, zjedzone na ławce w parku Cal-verley. Zresztą właściwie nie czuł głodu. Miał zbyt wiele na głowie, by myśleć o jedzeniu i piciu. Nie można było powiedzieć tego samego o Davidzie Fi-thyanie, który wrócił z lunchu tuż przed trzecią i niezgrabnie wygramolił się z jaguara, z czerwoną twarzą człowieka, dla którego jedzenie i picie odgrywają istotną rolę. Obserwując go z okna gabinetu, Derek zauważył grymas charakterystyczny dla osób cierpiących na wątrobę; postanowił unikać go przez resztę dnia. Niestety, decyzja nie należała do niego. W niecałe dziesięć minut później został wezwany do Fithyana. - Nie powiedziałem nic o twojej nieobecności w zeszłym tygodniu, prawda, Derek? - Mówił niewyraźnie pod wpływem oburzenia i alkoholu. - Przyznasz, że postąpiłem wielkodusznie. - Hm... tak. Myślę, że tak. Ja... - Niezwykle wielkodusznie. -Cóż... - Jestem człowiekiem tolerancyjnym. Zawsze nim byłem. Żona twierdzi, że zbyt tolerancyjnym. - Naprawdę. Cóż, nie jestem pewien... 265 - Musieliśmy posłać Rowlandsona do tej firmy w Seve-noaks, żeby cię zastąpił. Spieprzył całą sprawę. - Wiem. Przykro mi... - Ale nic nie powiedziałem. Dlaczego? Ponieważ sądziłem, że się rozumiemy. - Rozumiemy się. Ja... - Nie rozumiemy się! - Flthyan uderzył dłonią o bibułę kancelaryjną. - Ale zrozumiemy się, zanim wyjdziesz z tego pokoju. , .; - Nie jestem pewien, czy... ',';•; - Zjadłem lunch z Adrianem Withbourne'em. -Ach, tak? - Withbourne & Pithey należą do naszych największych klientów. - Wiem o tym. - To dobrze. Cieszę się, że o tym wiesz, Derek. Może wiesz także, kto jest jednym z ich największych klientów. - Słucham? $&.*.,>< ••*,}:;•: - Ladram Avionics. Czy ta nazwa coś ci mówi? - Cóż, oczywiście, ja... - Zamknij siei Zamknij się i posłuchaj! - Fithyan złowróżbnie pokiwał palcem. - Withbourne dał mi dziś jasno do zrozumienia, że jeśli jeden z członków naszego personelu będzie nadal nękał dyrektora Ladram Avionics, jak to robi od pewnego czasu, Withbourne & Pithey zacznie szukać nowego księgowego. - Ach tak. - Derek popatrzył poza Flthyana, poza wierzchołki drzew kołyszące się za oknem, dziwiąc się własnej naiwności. Maurycy Abberley musiał mieć różne kontakty i należało się spodziewać, że użyje ich w razie potrzeby. -Rozumiem - mruknął. - Gdybyśmy stracili tak ważnego klienta, przypuszczalnie musielibyśmy dokonać redukcji personelu. Nie potrzebowalibyśmy tak wielu ludzi, prawda? 266 - Chyba nie. - Ale nie stracimy tego klienta, prawda? - Mam taką nadzieję. - Nie stracimy go, ponieważ dyrektor Ladram Avionics nie będzie już miał powodów, by skarżyć się na nas With-boume'owi, czy tak? Derek spojrzał na Fithyana i zdał sobie sprawę z bezcelowości odwoływania się do jego wyższych uczuć. W przekonaniu Dereka rodzaj ludzki nie był podzielony według ras, religii ani polityki, ale według tego, czy człowiek się liczył, czy nie; czy dzierżył władzę, czy znajdował się pod jej wpływem. Po jednej stronie tej przepaści stał Maurycy Abberley. Po drugiej stali Derek i jego brat. Kwestie prawdy i fałszu były więc nieistotne. Człowiek wpływowy przemówił, a Fi-thyan usłuchał. -Czy tak? - Bezwzględnie - odparł Derek. - Gdybym wiedział, że to sprawi kłopot firmie, nigdy... - Chcę, żeby ta sprawa, cokolwiek to jest, została zamknięta. Czy to jasne? -Tak. Jak najbardziej. Zostanie zamknięta, ma pan na to moje słowo. - Jednak nawet mówiąc to, Derek przygotowywał sobie wyjście awaryjne. Obietnica dana Davidowi Fi-thyanowi miała takie samo znaczenie, jak obietnica złożona przez niego. Wielka przepaść mogła się jeszcze rozewrzeć. XV Im odleglejsze stawało się dzieciństwo, tym częściej Char-lotte odwiedzała je w snach. Nie jako dziecko, jakim niegdyś była, ale jako osoba dorosła, którą była teraz, zamieszkując znacznie młodsze ciało, ograniczona tym, co mogło zrobić i powiedzieć, a jednak świadoma całej wiedzy i smutku, jakie miały nagromadzić się w niej z biegiem lat. Beatrix drzemała przy kominku w Jackdaw Cottage, z książką w dłoniach, szalem na ramionach, z wyrazem całkowitego zadowolenia na twarzy. A Charlotte usiłowała ją zbudzić. Miała jej coś do powiedzenia, coś bardzo ważnego, coś strasznego i niejasnego, co Beatrix za wszelką cenę chciałaby wiedzieć, gdyby tylko się obudziła. Ale chociaż trzęsła nią energicznie, chociaż krzyczała jej do ucha, wysiłki te spełzały na niczym. Oczy Beatrix pozostawały zamknięte, wyraz twarzy nie ulegał zmianie. Nagle Charlotte poczuła na ramieniu czyjąś dłoń i usłyszała głos. - Charlie! Posłuchaj mnie, Charlie. Popatrz na mnie. Odwrócić się i popatrzeć; to będzie wyswobodzenie się z dławiącego, ale przyjemnego uścisku. Nie chciała tego robić, ale wiedziała, że musi. -Charlie! ; , 268 Odwróciła się i zamarła z przerażenia. Przy łóżku siedział Maurycy z uśmiechem na ustach, trzymając dłoń na jej ręce. -W porządku, Charlie. To tylko ja. - Uśmiechnął się szerzej, a Charlotte rozluźniła się na tyle, by oswobodzić umysł i ciało. Był poranek po dniu rozmowy z Urszulą. Blask słońca wlewał się przez szparę w zasłonach. Spojrzawszy na budzik, zobaczyła, że jest dopiero wpół do ósmej. Maurycy stał nad jej łóżkiem. - Dzwoniłem do drzwi, ale nie słyszałaś. Użyłem więc swojego klucza. Przepraszam, że cię zaskoczyłem. Była pewna, że by usłyszała. Podnosząc się na łokciach i potrząsając głową, patrzyła na brata zdezorientowana. Dlaczego tu przyszedł? Czego chce? - Chyba musiało ci się coś śnić. - Odszedł od łóżka i usiadł na sąsiednim krześle. Miał na sobie lekki garnitur i jasny krawat. Zachowywał się tak naturalnie i spokojnie, jakby zawsze wpadał do Charlotte w drodze do pracy. -Przyniosłem ci śniadanie. - Wskazał na tacę, stojącą na komodzie przy łóżku. - Sok pomarańczowy, płatki i czarna kawa. Zgadza się? - Tak. - Usłyszała swój głos jak przez mgłę. - Dziękuję. - Musisz być zdziwiona, że przyszedłem o takiej godzinie. - Cóż... - Mam jednak dzień pełen zajęć. Nie miałem więc innego wyjścia, jak wyruszyć wcześnie i zaskoczyć cię, by tak rzec. - Zaskoczyć mnie? Niezbyt... - Urszula powiedziała mi o waszym wczorajszym lunchu. O twojej... prośbie o informację? - Ach tak. - Charlotte sięgnęła po szklankę z sokiem pomarańczowym i upiła łyk. - Rozumiem. - Naprawdę, Charlie? Mam wrażenie, że może wcale nie rozumiesz, a ja ponoszę za to winę. 269 -Słucham? Maurycy wyprostował nogi i spojrzał na sufit, splatając dłonie za głową. - Miałem czternaście lat, kiedy się urodziłaś. To duża różnica wieku. Byłaś dla mnie bardziej dzieckiem niż siostrą. Kiedy umarł twój ojciec, miałaś dwanaście lat, a ja dwadzieścia sześć; nie tylko czułem się za ciebie odpowiedzialny, ale byłem odpowiedzialny rzeczywiście. Wszystko, co robiłem od tamtej pory, miało na celu przyniesienie korzyści zarówno tobie, jak mojej własnej rodzinie. Nigdy nie patrzyłem na ciebie jak na osobę z zewnątrz tylko dlatego, że nie nazywasz się Abberley. - Nigdy w to nie wątpiłam. - To dobrze. - Spojrzał na nią, po czym znowu przeniósł wzrok na sufit. - Ladram Aviation była katastrofą, dopóki jej nie przejąłem. Twój ojciec był uroczym człowiekiem, ale nie miał pojęcia o prowadzeniu interesów. Utrzymywał się na powierzchni wyłącznie dzięki honorariom mojego ojca. Nie wypominam ci tego. Mówię to tylko po to, żeby ci przypomnieć, z jakim trudem udało mi się postawić przedsiębiorstwo i rodzinę z powrotem na nogi. Kiedy zapoznałem się z naszymi finansami i przekonałem się, jak dalece jesteśmy zależni od honorariów Tristrama, matka wyznała mi prawdę o jego wierszach. Musiała to zrobić. W przeciwnym razie mógłbym zapytać, dlaczego tak duża część honorariów płynie do rąk Beatrix, która Bóg wie co z nimi robi. - Zachichotał. - Oczywiście, teraz już wiemy, prawda? Dom na starość dla Lulu Harrington, farma dla Franka Griffitha. I pewnie mnóstwo innych prezentów dla ludzi, o których nigdy nie słyszeliśmy. Beatrix była hojną kobietą, co? W każdym razie hojną dla obcych. - Maurycy... - Charlie, wysłuchaj mnie, proszę. Nigdy tego nie mówiłem i wolałbym nigdy tego nie powtarzać. Syn albo idealizu- 270 je ojca, albo go nienawidzi. Taka jest natura ludzka. Ja Idealizowałem Tristrama. Nie żył, był poetą i wojownikiem. Czegóż więcej może chcieć syn? Czy możesz sobie wyobrazić, jak się czułem, dowiedziawszy się, że wcale nie był poetą? Że siostra napisała za niego każde słowo? - Przerwał, a potem podjął bardziej opanowanym głosem. - No cóż, to było dawno temu. Oszczędzę cl opowieści o wewnętrznej walce, jaką wtedy stoczyłem. Przekonano mnie, że tajemnicy należy dochować, i zrobiłem to, chociaż wbrew własnej woli. Odkąd dowiedziałem się prawdy, chciałem, żebyśmy ją wyjawili, chciałem, by świat poznał prawdę o Tristramie Abberleyu. Ale Beatrix nie chciała do tego dopuścić. Bała się, może słusznie, że okrzykną ją oszustką. W każdym razie, bez jej współpracy nic nie mogłem zrobić. Wyszedłbym na głupca, gdybym ujawnił naszą tajemnicę, nie posiadając cienia dowodu, a Beatrix by zaprzeczyła. Nie mówię już o mojej własnej matce. Jak mogła wyjaśnić publikację "Strof hiszpańskich", nie przyznając się do współuczestnictwa w oszustwie? Nie, oni rzeczywiście mieli rację. Tajemnicy należało dochować. Wstał i podszedł do okna, a Charlotte przyglądała mu się, pijąc w roztargnieniu kawę. Był jedynym pozostałym przy życiu człowiekiem spośród tych, o których wspomniał. Mógł o nich mówić, co mu się żywnie podobało; mógł przypisywać im motywy i intencje, najbardziej pasujące do jego wersji wydarzeń. Kiedy rozsunął zasłony i odwrócił się twarzą do Charlotte, było to tak, jakby odsłaniał scenę własnej przeszłości, na której postaci poruszały się i mówiły zgodnie ze scenariuszem, jaki Maurycy dla nich napisał. - Ale matka i Beatrix nie żyją, Charlie. Możemy wyrównać rachunki. Nie uważasz, że powinniśmy? Nie sądzisz, że świat ma prawo znać prawdę o Tristramie Abberleyu? - Hm... Tak. Myślę, że ma. 271 - Powiedziałbym ci o tym wcześniej, ale, szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że uniknę przyznania się, iż okłamywałem cię przez te wszystkie lata. Dlatego zwróciłem się do Emersona McKitricka. Myślałem, że gdybyście wspólnie znaleźli te listy, prawda wyszłaby na jaw, bez mojego udziału. Teraz widzę, że było to próżne i głupie z mojej strony. Wybaczysz mi? Odstawiła filiżankę i zmusiła usta do siostrzanego uś miechu, - Oczywiście. $$§ Wrócił do krzesła i usiadł. - Matka powiedziała mi o listach. Beatrix pokazała je matce, żeby ją przekonać, że naprawdę napisała wiersze. Wiedziałem, że Emerson zechce je znaleźć, ale przekonałem go, żeby nie ujawniał źródła informacji. Nie przypuszczałem jednak, że Beatrix zada sobie tyle trudu, żeby ukryć listy. Kiedy ustaliłaś, że znajdują się w Hendre Gorfelen, pojawiło się duże prawdopodobieństwo, że McKitrick zechce je ukraść. Obawiałem się, że mu się uda i zniszczy je, kiedy odkryje, że stanowią zagrożenie dla jego reputacji naukowej. Dlatego postanowiłem go ubiec. Powiedziałem Fairfa-xowi o listach, wiedząc, że skłoni Griffitha do wydobycia ich ze skrytki. Zatrudniłem... cóż, powiedzmy po prostu, że zatrudniłem kogoś, kto mu je zabrał. Nie nazwałbym tego kradzieżą. Listy należały do mojego ojca. Po prostu je odzyskałem. Naturalnie, jest mi przykro, że Griffith doznał obrażeń. Nigdy nie było to moim zamiarem. - A co jest twoim zamiarem teraz, kiedy je masz? - Publikacja. Może w przyszłym roku, dla upamiętnienia pięćdziesiątej rocznicy śmierci mojego ojca. - Zdajesz sobie sprawę, co powiedzą niektórzy ludzie, prawda? - Że moim prawdziwym motywem są pieniądze? Oczywiście. Mali ludzie zawsze będą mówić takie rzeczy. Ale ty i ja 272 wiemy, że to nieprawda. Postąpiłaś niegrzecznie, zwracając się do Urszuli zamiast do mnie. - Pogroził jej żartobliwie palcem. - Ale to nieistotne. Może przekonała cię lepiej, niż ja bym to potrafił. Jak Urszula ci wytłumaczyła, osiągnąłem w życiu etap, na którym pieniądze nie mają znaczenia. Charlotte zastanawiała się, czy uwierzyłaby Maurycemu, gdyby Urszula rzeczywiście powiedziała jej, że pieniądze nie mają dla niego znaczenia. Sądziła, że nie. To było już jednak nieważne. Teraz wiedziała, że nie może wierzyć w ani jedno słowo brata. Zmieniał wizerunek własnej osoby równie łatwo jak garnitury; dostosowywał się do towarzystwa i dopasowywał do faktów. Jeżeli jeden wizerunek okazywał się niewłaściwy, w szafie czekał zawsze drugi, wyprasowany. Jego motywem były pieniądze. A czas się kończył. Już by się skończył, gdyby nie śmierć Beatrix. Uświadomiwszy sobie to, Charlotte zadrżała. Wynajętym złodziejem musiał być Spicer, jakoby zwolniony przed ponad siedmioma miesiącami. Oznaczało to, że już wtedy Maurycy snuł swoje plany, które musiały obejmować także zamordowanie Bea-trix. Miała równie mało wątpliwości, jak dowodów. - Zimno ci, Charlie? .-,, -Nie- - Wydawało mi się, że zadrżałaś. - No... może trochę. - W takim razie pozwolę ci się ubrać. - Spojrzał na zega rek. - I tak muszę już iść. Obowiązki wzywają. - Wstał z uśmiechem i podszedł do łóżka. - Cieszę się, że ucięliśmy sobie tę pogawędkę. -Ja też. - Dzięki niej wiemy, na czym stoimy. - Tak. - Pochylał się nad nią, z jedną ręką opartą o wezgłowie, a drugą zawieszoną nad pościelą. 273 - On był moim ojcem, Charlie. Myślę, że mam prawo zdecydować, jak ma być pamiętany. A co ty sądzisz? Podniosła wzrok, zmuszając się do uśmiechu, przypominając sobie wszystkie okazje, kiedy mu zaufała, jak już nigdy więcej nie zaufa. - Och, sądzę, że masz rację, Maurycy, absolutną rację. - Grzeczna dziewczynka. - Poklepał ją po wyciągniętej dłoni. - Zostaw to mnie. - Potem, nachyliwszy się, pocałował ją delikatnie w czoło. - Wszystko zostaw mnie. - Jakimś cudem, ogromnym wysiłkiem, o jaki się nie podejrzewała, nie krzyknęła, nie wzdrygnęła się ani nie przestała się uśmiechać. Pozwoliła mu wierzyć, że ją przekonał. Ponieważ przekonał ją, aż za bardzo. XVI Alfambra, pierwszy stycznia 1938 Droga siostrzyczko! Nie mogłem powitać Nowego Roku, nie napisawszy do Ciebie spóźnionego listu, chociaż, szczerze mówiąc, stacjonowanie w odwodzie, podczas gdy na południu nadal toczy się walka, nie zachęca do noworocznych refleksji. Nie zachęca też do tego to zamarznięte na kość pueblo, gdzie zostaliśmy zakwaterowani Kiedy nie pada śnieg, panuje przeraźliwy chłód i naszym głównym zajęciem nie jest analizowanie sytuacji wojennej czy perspektyw pokojowych, ale chronienie się przed zimnem i wilgocią. Wydaje się, że moi dobrzy przyjaciele, Frank Grifftth i Vincente Ortiz mają większe uzdolnienia w tym kierunku, ale powoli uczę się ich sekretów! Oczywiście nie wiem, co prasa brytyjska pisała o ofensywie na Teruel, ale sądzimy, że generałowie mają nadzieję, iż zwycięstwo (które obecnie wydaje się prawdopodobne) skłoni Franco do zaproponowania rozejmu. Jeżeli tak, to są to marzenia ściętej głowy, ponieważ Franco nie jest typem kompromisowym, Według Vincenta, który zna to miasto, Teruel jest najzimniejszym miejscem na Ziemi (przez co rozu- 275 mię Półwysep Iberyjski), i możliwe, że ma rację. Skoro tak, to zima może położyć fcres dobrym wiadomościom, które otrzymujemy od stacjonujących tam oddzialów. Vincente usłyszał też, ku swemu wielkiemu przygnębieniu, że jednym z puł-kowników rebelianckichjest krwiożerczy diabeł nazwiskiem Delgado. W zeszłym miesiącu odwiedziły nas szychy z Partii Pracy. Niewątpliwie o tym czytałaś. Ciem Attlee, EUen Wilkin-son i Philip Noel-Baker zasiedli do obiadu razem z batalionem, potępili politykę nieinterwencji, pałaszowali z zapałem, odśpiewali "Czerwony sztandar", po czym odjechali wśród głuchych wiwatów, głuchych, ponieważ większość chłopaków wolałaby wrócić z nimi, zamiast spędzać kolejną zimę na walce z faszystami. To oczywiście moja pierwsza zima, więc nie mogę podzielać ich skarg. Mimo to muszę przyznać, że wizyta polityków w najmniejszym, stopniu nie podniosła mojego morale. Nie znaczy to, że wymagało podnoszenia. Pomimo wszelkich niewygód nie chcę być nigdzie indziej, jak tu, kiedy wojna dobiegnie końca. Chcę widzieć, słyszeć, czuć i rozumieć to wydarzenie. Chcę być jego częścią i będę. Dlatego też, bez cienia ironii, mogę Ci życzyć najszczęśliwszego Nowego Roku. Mnóstwo miłości, Tristram XVII Przed sześcioma tygodniami wszystko w życiu Charlotte było zdrowe i normalne. Beatrix pędziła spokojny żywot osiemdziesięciolatki w Rye. Maurycy nadal wydawał się idealnym bratem przyrodnim, kochającym, ale nie narzucającym się. Tristram Abberley wciąż był poetą, którego jedno pamiętało jako brata, a drugie jako ojca. Jeszcze przed tygodniem wizja świata Charlotte pozostawała nietknięta. Beatrix umarła, a po jej śmierci zaczęto dokonywać dziwnych odkryć. Jednak zasadniczo nic się nie zmieniło. Charlotte rozumiała przeszłość równie dobrze, jak teraźniejszość. Przynajmniej tak jej się wydawało. Teraz to wszystko się skończyło, uległo zmianie, na zawsze padło ofiarą chaosu. Układanka, którą układała latami, nagle się rozsypała, a kiedy Charlotte uklękła, żeby ułożyć ją znowu, stwierdziła, że kawałki są inne, że stary, uspokajający obrazek został zastąpiony nowym, koszmarnym, a zamiana nastąpiła już wiele lat temu, o czym ona nie miała pojęcia. Prawie przez godzinę po wyjściu Maurycego z Ockham House ledwo mogła się ruszyć, nie mówiąc o myśleniu. Ciało i umysł odrętwiały od szoku wywołanego jego słowami, które ujawniły więcej, niż Maurycy kiedykolwiek zamierzał. Snuła się po pokojach, patrząc na jasność poranka, a prze- 277 rażenie i niedowierzanie kryły się w jej lunyślei przyprawiając ją o mdłości. ! ' ', •:•!•'"' Wreszcie jakoś się przemogła. Wyszła z domu i pojechała na zachód, trasą pierwszej podróży, którą zapoczątkowała całą lawinę wydarzeń. Nie zatrzymała się jednak w Chelten-ham. Mogła pozostawić Lulu Harrington w stanie godnej pozazdroszczenia niewiedzy. Ruszyła w stronę Walii i wczesnym upalnym popołudniem po raz kolejny dotarła do Hen-dre Gorfelen. Na podwórzu panowała cisza i spokój. Ani śladu psa i kurczaków. Drzwi domu były szeroko otwarte, a pukanie Char-lotte pozostało bez odpowiedzi. Kiedy weszła, coś w atmosferze domu powiedziało jej, że Frank Griffith wyszedł. Przyszło jej na myśl, że może to nawet lepiej. Weszła do pokoju po prawej stronie: do gabinetu Franka. Powietrze było tu bardziej stęchłe niż ostatnim razem, a pokój wydawał się bardziej zaniedbany. Na kominku nie stały kwiaty, a kratownicę pokrywał popiół dawno zagasłego ognia. Podszedłszy bliżej, Charlotte zauważyła opróżnioną do połowy butelkę wódki stojącą przy jednym z foteli. Na szerokiej poręczy leżała książka. Charlotte musiała przechylić głowę, by odczytać tytuł na postrzępionej i wyblakłej okładce. "Brew wzgórza" Tristrama Abberleya. Pierwsze wydanie z 1932 roku. Mogła się domyślić. Podniosła książkę i otworzyła na stronie założonej kawałkiem papieru, domyślając się, że ujrzy wiersz "Fałszywi bogowie". Tak też się stało. Najlepszy utwór Tristrama Abberleya. Ulubiony wiersz Franka Griffitha. Wyciągnij rękę i błagaj o pracę. A oni tylko rozłożą ręce. Ich prawda bowiem dziś nie popłaca, A ty nie wytchniesz już nigdy więcej.^ 278 Czci/, skoro musisz, bogów blaszanych. Objaśnią ci twój grzech pierworodny, , Lecz nigdy... "" Charlotte przeniosła wzrok ze znajomych strof na trzymaną w palcach kartkę. W lewym górnym rogu widniała napisana ołówkiem data: 23 grudnia 1938. Odwróciła kartkę. Była to fotografia paszportowa Beatrix, uśmiechającej się ciepło do aparatu, jeszcze młodej, co potwierdzała data: grudzień trzydziestego ósmego, kiedy to Frank mieszkał u niej w Rye - i zabrał, jak się wydawało, przynajmniej tę jedną pamiątkę. Dłuższą chwilę Charlotte przyglądała się Beatrix, której nie pamiętała - pewnej siebie, opanowanej kobiecie dokładnie w jej wieku, po czym wsunęła fotografię na miejsce, zamknęła książkę i odłożyła na poręcz krzesła. Wiedziała już, że musi przestać czytać między wierszami, zaglądać między kartki. Co by zrobił Frank Griffith, gdyby Beatrix podzieliła się z nim podejrzeniami w stosunku do bratanka? Z pewnością nie czekałby bezczynnie, aż Maurycy opublikuje listy Tristrama. To jedno nie ulegało wątpliwości. O czym Beatrix myślała? Co miała nadzieję sprowokować? Charlotte podeszła do biurka, znalazła kartkę papieru i napisała pospiesznie drukowanymi literami: Frank. Wpadłam, ale cię nie było, a ja nie mogłam czekać. Chciałam ci to powiedzieć. Jestem już pewna, że Emerson McKitrick ukradł listy i zniszczył, kiedy zdał sobie sprawę, że ośmieszyłyby jego książkę. Tak więc, rezultat jest taki, jakiego pragnąłeś. Jest w tym jakaś pociecha, prawda? Zadzwoń, jeśli chcesz porozmawiać. Mam nadzieję, że głowa goi się dobrze. Charlotte. 279 Wsunęła kartkę pod ozdobione inkrustacją z Tunbridge pudełko na papeterię stojące na środku biurka, rozejrzała się po pokoju, żeby się upewnić, czy niczego nie zmieniła, po czym wyszła pospiesznie, modląc się, by Frank jej nie zaskoczył. Modlitwa została wysłuchana. Nigdzie nie było ani śladu Franka. Wsiadła do samochodu i wróciła na drogę z największą szybkością, na jaką się odważyła, nie oglądając się na lewo ani na prawo. Była pewna właściwie tylko tego, co Beatrix próbowała jej w milczący sposób powiedzieć z półwiecznego oddalenia. Połóż kres rozgrzebywaniu starych spraw. Spraw, by źli przynajmniej nie stali się gorsi. Zostaw dobrych, umarłych i wszystkich innych w spokoju, jaki udało im się znaleźć. XVIII Albion Dredge odchylił się niezręcznie na krześle i jeszcze szerzej otworzył okno, chociaż powietrze było tak nieruchome, że otwarcie okna nie mogło w najmniejszym stopniu obniżyć temperatury w nagrzanym gabinecie. Już wcześniej zdjął marynarkę i krzywiąc się rozluźnił kołnierzyk; z pewnością gdyby tylko był sam, zdjąłby także krawat. Powstrzymywała go obecność klienta, chociaż Derekowi przyszło na myśl, że było to jedyne ustępstwo, na jakie prawnik zamierzał dla niego pójść. - Nie chcę gasić pańskiego zapału, panie Fairfax - powiedział Dredge, rezygnując z prób przewietrzenia pokoju. -Muszę jednak zachować poczucie rzeczywistości. Teoria, jaką pan przedstawił... - To więcej niż tylko teoria! - Bardzo możliwe, ale podczas gdy pan może w nią wierzyć, ja muszę ją udowodnić. Podsumujmy więc to, co pan powiedział. Po pierwsze... - podniósł pulchny palec. - Świętej pamięci panna Abberley napisała wiersze za brata. Po drugie... - podniósł drugi palec. - Jej bratanek chciał ujawnić ten fakt, aby doprowadzić do przedłużenia praw autorskich i nadal pobierać honoraria. Po trzecie... - trzeci palec powędrował w górę. - Panna Abberley odmówiła, więc postanowił ominąć tę przeszkodę, mordując 281 ją. Wreszcie po czwarte... - mały palec dołączył do pozo stałych. - Dopilnował, żeby wina za morderstwo spadła na pańskiego brata, zwabiając go do Jackdaw Cottage i podrzucając kolekcję inkrustacji z Tunbridge do jego sklepu. "" - Zgadza się. Dredge westchnął. - No, cóż, to interesująca teoria, rzeczywiście bardzo in teresująca. O ile jest prawdziwa... - Jest prawdziwa. Nie wątpię w to. - Jestem pewien, że pan nie wątpi, panie Fairfax, ale ludzie mniej... Jakby to powiedzieć? Mniej przekonani o niewinności pańskiego brata mogą uznać tę teorię za zmyśloną i zupełnie nie popartą namacalnymi dowodami. -Jak może pan mówić coś podobnego? Frank Griffith potwierdzi, że skradzione listy dowodzą, iż Beatrix napisała te wiersze. - Pan Griffith sprawia wrażenie niewiarygodnego świadka, panie Fairfax. Czy nie wspomniał pan, że przeszedł chorobę umysłową? -Tak, ale... - To oraz lata spędzone w odosobnieniu na pustkowiach Walii wykorzystano by w celu podważenia jego zeznań, o ile wymagałyby podważania. Brak jakichkolwiek pewników sugeruje, że taka potrzeba w ogóle by nie zaistniała. Poza tym przyznał pan, że w momencie kradzieży pan Abberley przebywał w Nowym Jorku. - Nigdy nie twierdziłem, że ukradł listy osobiście. Jestem pewien, że w celu dokonania zbrodni posłużył się swoim byłym szoferem, Spicerem. - Czego dowodzić ma fakt, że Spicera widziano w pubie w Rye na blisko miesiąc przed zamordowaniem panny Abberley. -Cóż... tak... <> 282 Dredge mlasnął Językiem jak dyrektor szkoły karcący ucznia. - Fakt ten można wytłumaczyć na wiele prostych sposobów. - Był najwyraźniej zakłopotany, kiedy go rozpoznano. - Pański świadek... - Dredge zajrzał do notatek. - Mąż gospodyni pani Abberley, odniósł wrażenie, że Spicer próbuje go unikać. Nie użyłbym w stosunku do niego słowa "najwyraźniej". - Jakie jest więc pańskie zdanie? - Derek zaczynał być zły. Po reprymendzie Fithyana potrzebował zachęty, a nie zrzędzenia Dredge'a. - Moim zdaniem, panie Fairfax, pańska teoria jest spójna, nawet atrakcyjna. Brak jej jednak podstaw. - Dredge uśmiechnął się. - Lepiej się stanie, jeśli teraz zwrócę panu uwagę na jej słabe punkty, niż gdyby miał pan żywić fałszywe nadzieje albo rozbudzać je w bratu. - Co możemy zrobić, żeby wzmocnić tę teorię? - Znaleźć Spicera. Ustalić, gdzie się znajdował w interesujących nas dniach. Wybadać jego sytuację finansową, by stwierdzić, czy istnieją dowody, że zapłacono mu za zamordowanie panny Abberley, wrobienie pańskiego brata i kradzież listów z domu pana Griffitha.. - Ależ on może być wszędzie. - Właśnie. Potrzebowalibyśmy specjalisty od poszukiwań i śledzenia. Mogę jednego polecić. Mogę go nawet zatrudnić w pańskim imieniu. Muszę jednak pana ostrzec, że jego usługi są drogie, a mogą nie przynieść żadnych rezultatów. - Co innego nam pozostaje? - Nic. - Dredge rozłożył ręce. - Według mnie nic nie zyskamy, obserwując posunięcia pana Abberleya. Jeżeli ma pan rację, to przyczai się aż do momentu, kiedy sytuacja dojrzeje do opublikowania listów. Jeżeli w całym łańcuchu 283 istnieje jakieś słabe ogniwo, to jest nim człowiek, przy pomocy którego Abberley popełnił te przestępstwa. Jeżeli był nim Spicer, wówczas mamy szansę, chociaż niewielką. Jeżeli nie... - To nie mamy żadnych szans. Czy to właśnie chce pan powiedzieć? - Niestety tak, panie Fairfax. W ten sposób wracamy do pańskiego pierwotnego pytania. - Czy powinienem powiedzieć bratu? -Waśnie. - Dredge oparł się na fotelu i zaplótł dłonie na wydatnym brzuchu. - Decyzja, oczywiście, należy do pana, ale radziłbym bardzo starannie rozważyć konsekwencje. Mam wrażenie, że pański brat pogodził się z sytuacją, przygotował się na najgorsze. Jeżeli da mu pan do zrozumienia, że istnieje realna szansa na jego zwolnienie, podczas gdy faktycznie szansy takiej nie ma... - Rozumiem pański punkt widzenia, panie Dregde. Po* myślę o tym. A teraz, wracając do wytropienia Spicera... • - Chce pan, żebym się tym zajął? -Tak. -Doskonale. Nadam sprawie bieg. - Jeszcze jedno. - Godność osobista Dereka buntowała się przeciwko temu, co musiał powiedzieć. - Chciałbym, żeby dopilnowano, by Maurycy Abberley nie dowiedział się, że zainicjowałem tego typu dochodzenie. - Nikt nie chce, żeby się o tym dowiedział, panie Fairfax. Niestety, nie mogę dać panu całkowitej gwarancji. - Nie. Oczywiście, że nie. - Czy wspomniał pan o tym z jakiegoś konkretnego powodu? - Pan Abberley ma pośrednio znaczny wpływ na mojego pracodawcę. - Ach, ten rodzaj powodu. Współczuję panu. Z uwagi na prawdopodobieństwo negatywnego rezultatu naszego do- 284 chodzenia, może po prostu nie warto podejmować ryzyka, mam na myśli ryzyko dla pańskiej kariery. - Może nie warto - odparł Derek. Dredge uniósł brwi w oczekiwaniu na ciąg dalszy. Jednak Derek już wcześniej rozważył tę sprawę. Nie zamierzał ustępować, chociaż zapewne byłoby to najprostsze i najlepsze rozwiązanie. - Mimo to zamierzam doprowadzić tę sprawę do końca. Jestem gotów podjąć niezbędne ryzyko. XIX Sobota pierwszego sierpnia była jasna i słoneczna, a orzeźwiający wietrzyk rozwiewał jeśli nie przygnębienie, to przynajmniej lenistwo. Charlotte, która pragnęła przywrócić w swoim życiu ład i zadowolenie, uznała, że powinna to zrobić w możliwie najbardziej energiczny i konkretny sposób. Dlatego przed wyjściem z domu zwróciła szczególną uwagę na ubiór i wygląd. Zatrzymała się w Tunbridge Wells, by kupić kilka drobiazgów, po czym ruszyła na południowy wschód, ku Rye i poważniejszemu zadaniu, które sobie wyznaczyła. Jackdaw Cottage był, jak zwykle, czysty i przewietrzony. Charlotte przechadzała się wolno po domu, ucząc się widzieć w nim własność, a nie siedlisko marzeń i żalów. Zdziwiła się, jak posłuszne okazały się jej uczucia. Musiał istnieć sposób na pogodzenie się z odkryciami ostatniego tygodnia i postanowiła, że go znajdzie. Dotychczas jedynym sposobem, jaki mogła sobie wyobrazić, było odizolowanie się od Maurycego, od wspomnień o Beatrix oraz wszystkiego, co przypominało Charlotte o ich znaczeniu w jej życiu. Z Jackdaw Cottage pojechała prosto do pośrednika handlu nieruchomościami na High Street, gdzie zostawiła klucz, polecając, by dom wyceniono i możliwie najszybciej 286 wystawiono na sprzedaż. Następnie odwiedziła Mentiplych, którym powiedziała o tym, co zrobiła. Nie okazali zdziwienia. W istocie spodziewali się tego już od pewnego czasu. Nakłonili Charlotte, żeby została na kawę. Podczas gdy pani Mentiply krzątała się w kuchni, Charlotte poprosiła jej męża, możliwie jak najbardziej niedbałym tonem, żeby potwierdził, że widział Spicera w Rye dwudziestego piątego maja. - To był on, bez dwóch zdań. Ale skąd pani wie, że go widziałem? Powiedziałem o tym tylko temu bratu Fairfaxa--Vane'a. Żona uważała, że nie powinienem był tego robić. Czy on panią nachodził? - Niezupełnie. ^ •:'•?• - Robił kłopoty? Wygląda na takiego. ;. - ^ - Można tak powiedzieć. Ale proszę się nie martwić. Zajmę się tą sprawą. Słowa te utkwiły w pamięci Charlotte i zabarwiły się poczuciem winy. Opuściwszy Rye, pojechała do Maid-stone i odszukała ulicę, przy której się urodziła, a rodzice zawarli tajny pakt z Beatrix. Domy były bardziej zniszczone niż pamiętała, na ulicy parkowało więcej samochodów, ale nie tak wypucowanych jak za jej czasów. Zasłony w jej rodzinnym domu zaciągnięto, a przez jedyne otwarte okno dobiegała ogłuszająca muzyka rockowa. Charlotte poczuła dziwną wdzięczność. Nostalgia i hałas wykluczały się wzajemnie, a nostalgia na nic nie mogła jej się zdać. Wróciła do Tunbridge Wells, kiedy wieczorny chłód zaczynał wysysać upał dnia. Pomyślała o tym, co powiedziała panu Mentiply; jak prawdziwie, a przy tym jak zawstydzająco zabrzmiały jej słowa. Pomyślała, jak nieznośne będzie udawanie, tydzień po tygodniu, że Derek Fairfax i jego uwięziony brat nie istnieją. W tym momencie uległa impulsowi. 287 Na liście, który napisał do niej Derek, widniał adres w Speldhurst, zamożnej wsi na północny zachód od miasteczka. Charlotte pojechała tam i bez trudu znalazła Far-riers, ślepy zaułek szeroko rozstawionych bungalowów. Z domu pod numerem sześć nikt jednak nie wyszedł, więc wycofała się nie wiedząc, czy powinna czuć zawód, czy nie. W kilka minut później, powtórnie mijając pub w centrum wioski, zajrzała do ogrodu i spostrzegła samotną postać siedzącą w altance. Był to Derek Fairfax. Charlotte przejechała wjazd na parking, więc musiała cofnąć się spory kawałek alejką, żeby do niego dotrzeć. Była pewna, że Fairfax zwróci uwagę na ten manewr, ale kiedy podchodziła do stolika nie podniósł głowy. Swobodnie ubrany, bazgrał coś długopisem na serwetce, gładząc policzek szklanką piwa, całkowicie zaabsorbowany własnymi myślami. - Panie Fairfax? Drgnął gwałtownie i podniósł wzrok. Zauważyła, że zmiął serwetkę w małą kulkę i wrzucił do popielniczki. - Panno Ladram, nie... Przepraszam, nie przypuszczałem... - Zmarszczył czoło. - Czy pani mnie szukała? - Tak. Wracam z pańskiego domu. - Naprawdę? Dlaczego? , ; - Nie jestem pewna. Chciałam... - Napije się pani czegoś? - Wstał, uśmiechając się z za* kłopotaniem. - Tak, poproszę. Dżin z tonikiem. -Proszę usiąść. Zaraz przyniosę. - Opróżnił szklankę i odszedł z nią przez ogród. Charlotte usiadła i odprowadzała go wzrokiem, aż zniknął w mrocznym wnętrzu pubu. Wtedy, oblizując nerwowo wargi, wyjęła z popielniczki serwetkę i rozprostowała na stole. Ujrzała diagram, zawierający imiona zarówno znane, jak i nieznane, zestawione według klucza, który nie od razu pojęła. 288 BEATRIX- TRISTRAM -MAURYCY HCHARLOTTE SPICER WITHBOURNE FITHYAN C.F- -D.F. Odgadła, że D.F. i C.F. to Derek i Colin Fairfaxowie, wiedziała też, że Fithyan & Co. to firma, dla której pracuje Derek. Nie miała pojęcia, kim jest Withbourne. Co się tyczy jej własnego imienia, umieszczonego na marginalnej pozycji - stanowiła właściwie tylko dodatek do Maurycego - nie wiedziała, czy powinna czuć ulgę, czy urazę. Nie mogła też ryzykować dalszego przyglądania się diagramowi, ponieważ Fairfax już pojawił się w drzwiach pubu. Zmięła serwetkę, wrzuciła z powrotem do popielniczki, po czym podniosła wzrok. Chciała się uśmiechnąć, zapewnić go, że to, co zaprząta jego umysł, jest także jej sprawą. Ale tylko podziękowała mu za drinka cichym, ostrożnym głosem. - Dlaczego więc chciała się pani ze mną spotkać? - Siadając, pociągnął haust piwa. - Żeby... żeby zapytać, czy zrobił pan to, co pan zapowiedział? - Czy powiedziałem bratu i jego prawnikowi, że według mnie pani brat jest odpowiedzialny za śmierć Beatrix Ab-berley? -Cóż... tak. - Powiedziałem jego prawnikowi. Ucieszy się pani, kiedy powiem, że nie zrobiło to na nim wrażenia. - Znów napił się piwa, a Charlotte zdała sobie sprawę z ukrytego w jego sło- 289 wach sarkazmu, który, w połączeniu z alkoholem, mógł łatwo obrócić się w gorycz. - A co z pana bratem? - Odwiedziłem go dzisiaj w więzieniu w Lewes. Właśnie stamtąd wróciłem. Ta wizyta sprawiła, że zapragnąłem drinka, nawet kilku drinków. , - Wyobrażam sobie, że to przygnębiające miejsce. ? - Owszem, ale dzisiaj było gorzej niż zazwyczaj. - Dlaczego? - Ponieważ go okłamałem. - -Co takiego? , - Skłamałem. Zapytał, czy czegoś się dowiedziałem, powiedziałem, że niczego. -'"' - Dlaczego pan to zrobił? - A jak pani myśli? - Odstawił szklankę i nachylił się nad stołem. - Ponieważ nie ma dowodów, panno Ladram. Ani krzty. Wiem, co zrobił pani brat. Pani też to wie. Ale nie mogę tego udowodnić. Nie mogę tego nawet zasugerować bez... - Bez czego? - Nieważne. - Odpędził ręką gza i upił piwa. Wkrótce ta szklanka także będzie pusta. - Pani brat ma wolną drogę. Pani też. Co jeszcze chciałaby pani wiedzieć? - Co pan ma na myśli mówiąc, że mam wolną drogę? - Wobec braku dowodów jego winy może pani udawać, że jest niewinny, prawda? I czerpać korzyści z jego zbrodni. - Korzyści? Jakiego rodzaju? - Zakładam, że otrzymuje pani część honorariów. - Zakłada pan błędnie. - Charlotte poczuła, że się czerwieni. - Moja matka całość honorariów zostawiła w spadku Maurycemu. Podobnie jak Beatrix. - Cudownie - uśmiechnął się niewesoło. - To oczyszcza pani sumienie, prawda? - Moje sumienie nie wymaga oczyszczenia. - Charlotte 290 jednak wiedziała, że jest inaczej. Fairfax miał rację. Pośrednio musiała jakoś skorzystać. Być może już skorzystała, ponieważ Maurycy nigdy nie nalegał, do czego miałby pełne prawo, by sprzedała Ockham House albo wykupiła od brata jego udział w domu. Oczywiście ten problem mogła rozwiązać sprzedaż Jackdaw Cottage, ale gdyby Beatrix żyła, nie należałby on do Charlotte. - Co pan chce, żebym zrobiła, panie Fairfax? Jak pan powiedział, nie ma żadnych dowodów na potwierdzenie pańskiej teorii. -A gdyby były... - Wówczas... - Zamilkła, przypominając sobie, że Fairfax nie wie - i nie może się dowiedzieć - dlaczego Maurycy musi nadal otrzymywać honoraria. - Ale nie ma - ucięła z uporem. - Nie może być dowodów, ponieważ Maurycy nie zrobił tego, o co pan go najwyraźniej podejrzewa. - Oczywiście musi pani tak mówić. Ale sama pani w to nie wierzy, prawda? - Spojrzał jej wyzywająco w oczy. - Zapewniam pana, że wierzę. - Odwróciła wzrok, wiedząc, jaki wniosek wyciągnie z tego Fairfax. - Myślę, że Emerson McKitrick ukradł listy Frankowi Griffithowi i zniszczył je, by chronić własną wersję życia Tristrama Ab-berleya. Powiedziałam to Frankowi, a teraz mówię panu. - Jak zareagował Frank? - Nie... - Zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy. - Nie rozmawiałam z nim. Wczoraj pojechałam do Hendre Gorfelen i zostawiłam wiadomość. Nie zastałam go w domu. - Nie mogła pani poczekać? - Chyba mogłam. Ale to długa... - Nie chciała pani czekać, prawda? Ucieszyła się pani, że go nie zastała w domu. - Napił się piwa. - Może i mnie powinna była pani zostawić wiadomość. Znacznie łatwiej to zrobić na papierze, co? Znacznie... wygodniej. Do Charlotte dotarła prawdziwość słów Fairfaxa i fałsz jej własnych. Gdyby pozostała dłużej, brnęłaby dalej w kłam- 291 stwo albo wyznałaby prawdę, a wiedziała, że nie wolno jej zrobić żadnej z tych rzeczy. - Nie pozostało nic więcej do powiedzenia, prawda? -Wstała. - Chyba już pójdę. - Ja też. - Fairfax opróżnił szklankę i wstał, a surowa mina ustąpiła miejsca wyrazowi beznadziejności, który wydał się Charlotte sympatyczny. - Przepraszam, jeżeli panią uraziłem. Zdaję sobie sprawę, że pani sytuacja jest nie do pozazdroszczenia. Jest jednak znacznie lepsza, niż sytuacja mojego brata, prawda? -Tak. Ja... - Spojrzenia, jakie wymienili, były w niepokojący sposób nacechowane zrozumieniem, jakby każde ujrzało wyraźnie własne słabości, odbite w drugiej osobie. -Ja także przepraszam. Ale przeprosiny nie pomagają, prawda? - Ani odrobinę. - Do widzenia, panie Fairfax. - Kusiło ją, by podać mu rękę, ale uznała, że lepiej będzie stłumić wszelką sugestię porozumienia, wspólnoty celów. - Do widzenia, panno Ladram. Odwróciła się i przeszła szybko przez ogród. Kiedy dotarła do samochodu i obejrzała się, zobaczyła, że idzie już ku drzwiom pubu, z pochyloną głową, z pustą szklanką po piwie w dłoni. Nigdy więcej się nie spotkają. Jeżeli stanie się to przypadkiem, udadzą, że się nie znają. Nadszedł koniec, jakiego oboje się obawiali od momentu, kiedy Frank Griffith zgodził się wyjawić tajemnicę. Znali prawdę i wiedzieli, że nie można jej zmienić. XX Tarragona, dwudziesty lutego 1938 Droga siostrzyczko. , > " Nie wiem, jakie relacje do Ciebie dotarły, ale mam nadzieję, że ten list upewni Cię, iż Twój braciszek wciąż przebywa w krainie żywych, chociaż doznał lekkiego uszczerbku. Wracam do zdrowia po postrzale w lewe udo. Rana goi się dobrze, raczej pomimo niż dzięki niefrasobliwym metodom lekarzy w tym dużym, ponurym szpitalu. Jak do tego doszło? Cóż, szczerze mówiąc, nie bardzo wiem. Moja kompania uczestniczyła w dość rozpaczliwej akcji, próbując zapobiec odcięciu Batalionu Kanadyjskiego na wzgórzach wokół TerueL Znaleźliśmy się pod obstrzałem i zostałem trafiony. Jak widzisz, nie było w tym nic osobistego czy choćby złośliwego. Ot, pech wojenny. Możliwe też, że wcale nie był to taki pech Zaprzyjaźniony ordynans, kiedy tylko może, dostarcza mi angielską prasę, więc wiem, że zdajesz sobie sprawę, jak źle - co było do przewidzenia - powiodła się operacja TerueL Plotka głosi, że decydująca bitwa o miasto już się rozpoczęła i, szczerze mówiąc, rezultat może być tylko jeden. Rozumiesz więc, że bardziej martwię się losem moich przyjaciół i towarzyszy niż swoim stanem, który jest chyba lepszy, niż miałbym prawo oczekiwać. 293 Frank Griffith i Vincente Ortiz wiedzieli, że pod Teruel generałowie posyłają nas prosto w okrążenie. Pod wieloma względami żałuję, że to nie im udało się wymknąć z zaledwie lekką raną, ale mnie, który bytem zawsze bardziej spragniony walki Boję się myśleć, co się z nimi stało po mojej ewakuacji. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę któregoś z nich. Jeśli nie, nie będzie to koniec tej sprawy, ponieważ... Ale dajmy temu spokój. Dość, jeśli powiem, że mój głód walki znacznie osłabł. Cokolwiek się wydarzy, zamierzam dać sobie spokój z Brygadami Międzynarodowymi. Nie wiem, co będzie dalej. Kiedy zgłosiłem się na ochotnika w zeszłym roku, nie wybiegałem myślami daleko w przyszłość, i także teraz nie potrafię tego zrobić. Wygląda jednak na to, że wrócę do Anglii za kilka miesięcy, wzbogaciwszy muzę mojej stawy poetyckiej o chorą nogę, patrząc w przyszłość bynajmniej nie przez różowe okulary. Nie wiem, jaki obraz wyrobiłaś sobie na podstawie tych listów, które pisałem do Ciebie z Hiszpanii w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy. Przypuszczam, że jest on równie niedokładny i poszarpany, niezręczny i kaleki, jak te szkice wierszy, którym tak umiejętnie nadawałaś właściwy kształt. Kiedy znowu usiądziemy razem i porozmawiamy, wyrobisz sobie prawdziwy obraz. Wtedy będę Ci mógł powiedzieć wszystko, także to, czego nie można powierzać Ustom. Obiecuję, że wtedy zrozumiesz. Wtedy zobaczysz to moimi oczami. Życie tutaj jest dość monotonne, jak sobie z pewnością wyobrażasz. Tym razem naprawdę toczy się gdzie indziej, ale akurat teraz jestem za to wdzięczny. Jeżeli tylko wydarzy się coś godnego uwagi, natychmiast napiszę. A może zobaczymy się wcześniej? Kto wie? Przyszłość to śliska rzecz. Wydaje ci się, że ją uchwyciłaś, a ona Ci się wymyka. Może lepiej po prostu czekać na to, co przyniesie. Mnóstwo miłości, Tristram Interludium Jest koniec sierpnia 1928 roku. Beatrix Abberley odpoczywa na wyłożonej poduszkami wiklinowej sofie w cieplarni w domu ojca, Indesleigh Hali w hrabstwie Stafford. Jest dwudziestosześcioletnią panną o przeciętnym, ale stanowczym wyglądzie, której fryzura - z przedziałkiem na środku i lokami nad uszami - oraz sukienka - z krótkimi rękawami i do kostek - są o kilka decydujących lat w tyle za modą. Wysunięty podbródek i baczne spojrzenie dają jednak jasno do zrozumienia, że jest kobietą energiczną i inteligentną. Częstokroć dawała wyraz zniecierpliwieniu zwyczajami panującymi w świecie oraz miejscem, jakie jej w nim wyznaczono. Beatrix wierzy - i niewielu mogłoby temu zaprzeczyć - że marnuje uzdolnienia, wypełniając rolę, którą niechętnie, ale z obowiązku przyjęła po śmierci matki dwanaście lat temu. Została gospodynią ojca i guwernantką swego młodszego brata Tristrama. Marzy o tym, by zaistnieć na szerszej scenie, wie jednak, że taka możliwość - jeżeli kiedykolwiek istniała - dawno już minęła. Jest przekonana, że polityka lub literatura okazałyby się wdzięczniejszym polem do popisu niż prowadzenie domu i ograniczone wiejskie życie towarzyskie hrabstwa Stafford. Jednak obie te dziedziny są przed nią zamknięte i najprawdopodobniej takimi pozostaną. 295 Powodem dodatkowej frustracji jest fakt, że nadzieje na znalezienie pociechy w karierze brata zaczynają, blaknąć. Tristram czerpał ze wszystkich towarzyskich i edukacyjnych przywilejów, których jej odmówiono. Od czasów chło-pięctwa Beatrix zachęcała go do rozwinięcia równie niezależnego i chłonnego umysłu, jaki posiadała sama; do krytycznego badania świata i narzucania mu swojej osoby. Teraz jednak, w przerwie między drugim a trzecim rokiem studiów brata w Oxfordzie, Beatrix nie może już wierzyć, że odniosła sukces. Tristram bowiem, chociaż bystry i inteligentny, jest skażony lenistwem i płytkością, dwiema cechami, które Oxford, a raczej towarzystwo, w jakim się obraca, tylko w nim wzmocniły. Chęć wywierania wrażenia stała się pragnieniem przypodobania się innym; opinie Tristrama padły łupem słuchaczy. Tematem jej rozmyślań jest złożony we troje dokument, którym Beatrix wachluje się w to wilgotne, niepewne popołudnie. Podczas semestru w kolegium Trinity, który właśnie dobiegł końca, Tristram znalazł się w środowisku poetów i pozerów. Zdaniem Beatrix, bardziej pozerów niż poetów, jeżeli wybór ich utworów, który pokazał jej Tristram, jest reprezentatywny. Biedny chłopiec wyobraził sobie, że może ich naśladować; podczas wakacji nieśmiało spróbował swych sił w poezji, a teraz poprosił siostrę o obiektywną ocenę swojej pracy. Wkrótce wróci z boiska do krykieta, gdzie, jak słyszy Beatrix, zalicza leniwie kilka bramek. Nie wie, co powiedzieć bratu. Prawda go urazi, ale prawienie uprzejmych komplementów nie leży w jej naturze. A zatem powie mu prawdę. Chyba że... Rozprostowuje kartkę papieru i jeszcze raz rzuca okiem na strofy. Chociaż bez wątpienia niezgrabne i kulawe, nie są całkowicie beznadziejne. Tristram ma talent chwytania obrazów, ale także godną pożałowania skłonność do odzierania ich z poezji. Wierszowi, który jej pokazał, brakuje za- 296 równo ostrości, jak i elegancji. Punkt wyjścia, bezimienny człowiek czekający na egzekucję w bezimiennym kraju, jest mocny, ale jego rozwinięcie - słabe. Ostatnią linijkę należy przepisać w całości, a pozostałe wymagają gruntownego zredagowania. Po dokonaniu tych zabiegów wiersz mógłby się stać całkiem zgrabnym i soczystym atakiem na polityczne samozadowolenie. Beatrix podejrzewa, że gdyby pomysł wyszedł od niej, coś by z niego zrobiła. Na moment opiera głowę na poduszkach. Marszczy czoło w skupieniu, rozchyla nieco wargi i przesuwa językiem po zębach. Potem sięga do niskiego stolika po ołówek, którym wcześniej rozwiązała krzyżówkę w "Daily Telegraph". Znów czyta wiersz Tristrama, kiwając trzymanym w palcach ołówkiem, recytując szeptem słowa wiersza. Uśmiecha się lekko, unosi ołówek i skreśla tytuł. "Pluton egzekucyjny" brzmi stanowczo zbyt konkretnie. Wiersz wymaga czegoś bardziej metaforycznego. Dużymi drukowanymi literami pisze tytuł, który sama by wybrała. "Z zawiązanymi oczami". Beatrix nieruchomieje. Dlaczego nie posunąć się dalej? Dlaczego nie przerobić całego wiersza? Nie byłoby to trudne, skoro Tristram przygotował już podłoże. Może nawet spodoba mu się ten żart, przecież nie jest zarozumiały. Rzeczywiście, dlaczegóż by nie? To w końcu nic poważnego, ot, beztroska igraszka. Beatrix zabiera się do pracy. Ten sam dzień roku, sześćdziesiąt lat później. Z dala od hrabstwa Stafford, w klimatyzowanej sypialni, wysoko ponad Piątą Aleją w Nowym Jorku, bratanek Beatrix Abber-ley, Maurycy, budzi się z drzemki, w którą zapadł po stosunku płciowym. Czuje chłodzącą pieszczotę jedwabnych prześcieradeł, widzi odbicie własnej twarzy w jednym z licznych luster, które zainstalowała jego kochanka, by jej uroda nigdy nie została przeoczona. 297 Jest sam, chociaż wie, że długo tak nie pozostanie. Przytłumiony szum dobiegający z łazienki mówi mu, że Natasza bierze prysznic i wkrótce wróci, odświeżona, gotowa na wszystko, co przyjdzie mu do głowy. Spojrzawszy na podłogę, dostrzega jedną z jej czarnych pończoch leżącą tam, gdzie musiała upaść, kiedy ściągnął ją z nogi Nataszy i odrzucił na bok. Uśmiecha się na myśl o tym, co go czeka i na wspomnienie. Drugi kęs owocu, by tak rzec, może się okazać jeszcze przyjemniejszym, a z pewnością mniej pospiesznym. Po kilku tygodniach nieobecności, które spędził znosząc sarkastyczne uśmieszki Urszuli i dwuznaczne uwagi, natychmiast po wejściu do mieszkania tego popołudnia zaciągnął Nataszę do sypialni i oddał się gorączkowej kopulacji, po której teraz dochodzi do siebie. Od jego przyjazdu nie tracili czasu, jednak nic z tego, co robili, nie sposób nazwać rozmową. W rezultacie, Natasza miała dopiero usłyszeć zapewnienie Maurycego, że wszystkie przeszkody zostały usunięte. Wyciągając się z rozkoszą pod prześcieradłami, przypomina sobie, co osiągnął. Fairfax-Vane został wrobiony, a jego brat uciszony. Zapłacił Spicerowi, a McKitricka odesłał do domu. Oszukał Charlotte i ugłaskał Urszulę. Beatrix, zagrażająca mu zza grobu pośmiertnymi wybiegami, została pokonana. Okazała się lepiej przygotowana niż oczekiwał, bardziej przebiegła, niż się kiedykolwiek spodziewał. A jednak nie mogła się z nim mierzyć. To był satysfakcjonujący pojedynek, ale staruszka naprawdę nie powinna była go podejmować. Powinna była z wdzięcznością przyjąć warunki, które zaproponował jej na Boże Narodzenie. W takich chwilach samozadowolenia Maurycy jest gotów przyznać, że chciwość nie była jedynym powodem, dla którego postanowił wyprowadzić ciotkę w pole. Oczywiście, honoraria pozwolą mu zapewnić Nataszy luksus, jakiego wymaga, ale to nie wszystko. To była kwestia dumy, zwykła 298 niemożność pogodzenia się z odmową. Beatrix nie miała prawa mu odmawiać, zwłaszcza, że kierowała się tylko egoizmem i złośliwością. Maurycy żałuje, że ciotka nie zrozumiała, jak próżny się okaże jej opór. Gestem podobnym do tego, który wykonywał często w ciągu ostatnich tygodni, Maurycy sięga do marynarki przewieszonej na oparciu krzesła i z wewnętrznej kieszeni wyjmuje portfel. Trzymając portfel przed sobą, z jednej z przegródek wyjmuje złożoną kartkę papieru. Jest to kwit bankowy na zapieczętowaną paczkę, którą złożył w sejfie podczas ostatniej wizyty w Nowym Jorku. Czas na jej podjęcie jeszcze nie nadszedł i nie nadejdzie przez kilka miesięcy. Do tego czasu ten cienki dokument musi stanowić jedyny dowód jego zwycięstwa. Jest to jednak dowód wystarczający, ponieważ zawsze potrafił trzymać w ryzach swoją chciwość. Zresztą, ma pod ręką bardziej namacalną pociechę. Jeżeli ustanie szumu wody w łazience stanowi jakąkolwiek wskazówkę, wkrótce będzie ją miał w rękach. Maurycy uśmiecha się do swego odbicia w lustrze, wsuwa kwit z powrotem do portfela i chowa do marynarki. W tym samym czasie, po drugiej stronie Atlantyku, w swoim gabinecie w firmie Fithyan & Co. w Tunbridge Wells, Derek Fairfax także czyta dokument, chociaż z dokładnie przeciwnymi uczuciami. To przysłana przez Albiona Dred-ge'a kopia złożonego przez prywatnego detektywa raportu, dotyczącego miejsca pobytu i działalności Briana Spicera, do zeszłego roku - szofera Maurycego Abberleya. Nie jest to budująca lektura. W wigilię Bożego Narodzenia Spicer oświadczył swojej gospodyni w Marlow, że rezygnuje z mieszkania i wyprowadził się przed końcem tygodnia. Nie zostawił nowego adresu. Powiedział, że zamierza się przyłączyć do dawnego zna- 299 jomego z marynarki, który wynajmuje limuzyny w Manchester. Wydaje się, że to kłamstwo. Nic nie wskazuje na to, że od tamtej pory pracował jako kierowca. Nie skontaktował się z żadnym z przyjaciół, o których nam wiadomo. Na dobrą sprawę zniknął. Derek wzdycha, po czym wraca do listu Dredge'a. Chociaż jest krótki i neutralny w tonie, opinia prawnika jest czytelna. Powstaje pytanie, czy życzy Pan sobie, by kontynuować dochodzenie. Należy pamiętać, że dotychczas nie poczyniono żadnych postępów, a także o kosztach (w załączeniu: wykaz dotychczasowych wydatków). Derek pozwala, by list, raport i wykaz opadły na biurko, potem opiera się na krześle, zdejmuje okulary i przesuwa dłonią po twarzy. Dochodzi do wniosku, że oto nadszedł od dawna oczekiwany kres jego zabiegów w sprawie brata. Zrobił wszystko, czego Colin mógł oczekiwać; nadszedł czas, by powiedzieć: dość. Wkłada okulary, chwyta kartkę papieru i zaczyna pisać na brudno odpowiedź. Szanowny Panie Dredge. Dziękuję za Pański list z 26 sierpnia. Po dokładnym prze analizowaniu sytuacji doszedłem do wniosku... Przerywa i patrzy w stronę okna, gdzie blask słońca wpada przez brudne szyby. Gdyby mógł zrobić coś poży tecznego dla Colina, zrobiłby to. Jest tego pewien. Ale Colin nie ma takiej pewności, a odtąd już nigdy nie będzie jej miał. Tego Derek także jest pewien. Patrzy na kartkę i znów unosi długopis. , ; , - ; 300 Po dokładnym przeanalizowaniu sytuacji doszedłem do wniosku, że nie ma sensu kontynuować tej sprawy. Dlatego będę wdzięczny, jeśli... Kiedy Derek pisze list, którego wolałby nie pisać, o milę dalej, po raz pierwszy od dwóch tygodni otwierają się drzwi i Charlotte Ladram niechętnie wraca do domu po nieudanych wakacjach. Jest zmęczona, zgrzana, bagaż jej ciąży, ale to nie dlatego opiera się ciężko o ścianę na werandzie Ockham House, zamyka oczy i wzdycha z przygnębieniem. Dawna przyjaciółka ze szkoły, Sally Childs, obecnie Sally Boxhall, często prosiła Charlotte, by odwiedziła ją i jej męża - klasyczny przykład eurokraty - w ich domu pod Brukselą. Tym razem Charlotte przyjęła zaproszenie, ponieważ dawało jej możliwość ucieczki, czego rozpaczliwie potrzebowała. Miała nadzieję, że dwa tygodnie babskich plotek i zwiedzania kraju, o którym nic nie wie, pozwolą jej uwolnić się od myśli o Beatrix, Maurycym i Dereku Fairfaxie. Nic z tego. Teraz zdaje sobie sprawę, że mogła to przewidzieć. Nie kończące się monologi Sally o belgijskiej czekoladzie, karierze męża oraz małżeństwach i macierzyństwach pół tuzina prawie zapomnianych koleżanek sprawiły jedynie, że Charlotte zaczęła myśleć o swoich zmartwieniach z prawdziwą ulgą. Nachyla się, by podnieść korespondencję z wycieraczki, po czym wchodzi do holu. Czuje ów charakterystyczny, odmienny dla każdego domu zapach, który nie jest ani aromatem, ani odorem, a który może ujawnić jedynie kilkudniową nieobecność. Przypomina on Charlotte o dziecięcych powrotach z rodzinnych wakacji, o pozornie niezmąconym szczęściu. Zirytowana zapachem i samym wspomnieniem kładzie korespondencję na stoliku z telefonem i zaczyna, ją wertować, żeby się czymś, czymkolwiek, zająć. Jednak to, co przykuwa jej uwagę, jest pod wieloma względami gorsze niż myśli, od których chciała uciec. List, 301 wysłany przed trzema dniami, zaadresowany jest pismem Urszuli. Charlotte, która zazwyczaj pedantycznie posługuje się nożem do papieru, tym razem kciukiem, rozdziera kopertę niemal na połowę i wyciąga zawartość. Jest to kosztowne, drukowane zaproszenie na dwudzieste urodziny Samanthy, mające się odbyć w Swans' Mea-dow w przyszłą sobotę. Aż do tej chwili Charlotte udawało się nie myśleć o tym wydarzeniu. Aż do tej chwili zakładała, że minie wiele tygodni, jeśli nie miesięcy, zanim będzie musiała spotkać się z Maurycym i udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku. Ale nie: konfrontacja zbliżała się nieuchronnie. Dowodziła tego wiadomość, którą Urszula dopisała w rogu zaproszenia. Charlie, mam nadzieję, że przyjdziesz. Caluski, U. Urszula przegląda się właśnie w lustrze przymierzalni ekskluzywnego butiku w Beauchamp Place w Knightsbridge. Na oparciu krzesła wisi kilka sukien, ale wyraz jej twarzy wskazuje, że kupi tę, którą ma na sobie, w kolorze indygo. Jest niebanalna i powinna zwrócić uwagę przystojnych młodzieńców, których pełna jest lista gości jej córki. O, tak, zamierza się dobrze bawić na tym przyjęciu. Co do tego nie ma dwóch zdań. Zdejmując wybraną suknię, Urszula sprawdza metkę z ceną i uśmiecha się z aprobatą. Gdyby była zbyt tania, kusiłoby ją, żeby z niej zrezygnować, chociaż wydaje się jej doskonała. Suknia jednak bynajmniej tania nie jest, nawet według kryteriów Urszuli. Tak właśnie powinno być. Jeżeli Maurycy jest gotów zadać sobie tyle trudu, by utrzymać wpływy z honorariów, Urszula może przynajmniej dopilnować, by wysiłki męża nie poszły na marne. Czym jeszcze mogłaby uzupełnić kreację? Zastanawia się nad tym, zdejmując z wieszaka spódnicę, w której przyszła. Może te niezwykle skąpe jedwabne majtki koloru kości 302 słoniowej, które wcześniej wpadły jej w oko, a do nich pas do pończoch i stanik bez ramiączek? Jeśli tak, będzie też potrzebowała cieniutkich pończoch. Po co zawracać sobie głowę, jeżeli wieczór może się okazać na tyle ciepły, by wystąpić z gołymi nogami? Ponieważ, rzecz jasna, nie ma pewności, co się może wydarzyć. Bezmyślność Beatrix, która zwróciła jej uwagę na nowojorski układ Maurycego, dała Urszuli cudowne uczucie nieodpowiedzialności, swego rodzaju zezwolenie na czerpanie korzyści z tego, co nieprzewidywalne. Piąty września oraz wszystkie wiążące się z tą okazją możliwości nadejdą w samą porę. Urszula z trudem powstrzymuje się od oblizania warg. W chwili, gdy Urszula myśli o tym, Jak seksowna jest jedwabna bielizna, jej córka Samantha podejmuje ważką decyzję przekręcenia się na leżaku w ogrodzie w Swans' Mea-dow. Robi to wprawnym ruchem, dzięki czemu ciemne okulary i walkman pozostają na miejscu. Następnie sięga za siebie, by rozpiąć sprzączkę biustonosza bikini. Podnosi wzrok na perspektywę wierzb płaczących i leniwej rzeki, poza którymi ciągną się dachy Cookham. Na przeciwległym brzegu grupa dzieci karmi kaczki; jest też samotny, ciemnowłosy młody człowiek w dżinsach i białej koszuli. W prawej dłoni trzyma coś, co przypomina lornetkę, i patrzy niedbale w jej kierunku. Samantha przygląda się mężczyźnie przez kilka sekund, zastanawiając się, czy jest to ten sam muskularny cudzoziemiec, który wczoraj zatrzymał ją na Station Road, pytając o drogę do Cookham Dean. Jego akcent i oliwkowa cera wskazywały na pochodzenie śródziemnomorskie - może Włochy albo Hiszpania. Tak, to rzeczywiście może być on. Pewnie spędza wakacje w tej okolicy. Samantha zastanawia się, czy to ją obserwował przez lornetkę. Jeśli tak, ma nadzieję, że spodobało mu się to, co zobaczył. Nie ma to zresz- 303 tą żadnego znaczenia. Szansę ponownego spotkania go są nikłe. Opuszcza głowę i poddaje się dudniącej w uszach muzyce. Minęło pół godziny, odkąd Beatrix Abberley zaczęła poprawiać wiersz brata. Nadal jest tym zajęta, kiedy drzwi cieplarni się otwierają i wchodzi Tristram z ironicznym uśmiechem na twarzy. Jest szczupłym, przystojnym młodzieńcem w wieku dwudziestu jeden lat, ubranym w luźne kremowe spodnie, białą koszulę i prążkowany krawat. Ma chłopięco zmierzwione włosy, ale uniesione brwi i zadarty podbródek zdradzają już początkującego estetę, chociaż nie sposób powiedzieć, czy jego zachowanie wyraża, czy też skrywa osobowość. - No więc, jak brzmi werdykt, siostrzyczko? - To ty mi powiedz - odpowiada Beatrix, wręczając bratu kartkę, na której pracowała. Tristram osuwa siL leniwie na krzesło i czyta podnosząc brwi. , ,,,. - Zmieniłaś go. - ; - Mam nadzieję, że poprawiłam. -Ale... Ale to było... - Milknie. Mija minuta milczenia, wreszcie podnosi wzrok i mówi: - To szczyt wszystkiego. - Dlaczego? - Ponieważ rzeczywiście poprawiłaś ten wiersz. Niepo równanie. Jest... jest bardzo dobry, prawda? ,; ;, .,-.; - Cieszę się, że tak myślisz. ;< - Moja praca wygląda przy tym żałośnie. - Niezupełnie. Pomysł jest twój. Bez niego nie miałabym czego poprawiać. - Może i nie, ale... Co ja teraz powiem chłopcom? "Jestem cymbałem, ale za to mam siostrę, która może was wszystkich zakasować?" 304 - Nie wydaje mi się, że to zostałoby dobrze przyjęte, Tri-stramie. Ty jesteś taki, jaki, ich zdaniem, powinien być poeta. Ja nie. - W takim razie nie pozwolisz mi pokazać im tego wiersza? - Och. proszę bardzo. Pod warunkiem, że to ty zbierzesz pochwały albo słowa krytyki. - Ale ten wiersz nie jest mój. -Jakie to ma znaczenie? Nigdy nie muszą się dowiedzieć. - Nigdy? - Twarz Tristrama przybiera wyraz udawanego oburzenia. - Zdumiewasz mnie, siostrzyczko. Twoja propozycja jest zdecydowanie nieuczciwa. Beatrix uśmiecha się. - Cóż, nie zmuszam cię, byś ją przyjął. Jeżeli obraża twoje poczucie uczciwości artystycznej, możesz... - Wcale tego nie powiedziałem. Nie, nie. - Tristram w zamyśleniu pociera podbródek. - Ostatecznie, co może zaszkodzić mała zmowa między bratem a siostrą? - Zupełnie nic. - Jesteś pewna? -Absolutnie. Tristram uśmiecha się szeroko. - Dlaczego nie mielibyśmy sprawdzić, co się stanie? - Rzeczywiście, dlaczego nie? - Beatrix odwzajemnia uśmiech. Część trzecia I Minęło sześć tygodni od ostatniej wizyty Charlotte w Swans' Meadow. Mimo to prosta czynność wyruszenia samochodem z Tunbridge Wells do Bourne End wystarczyła, by przywołać szczegółowe wspomnienie wszystkiego, co usłyszała i zobaczyła tamtego pamiętnego popołudnia. Miała tylko nadzieję - i niewiele pewności - że gwarna atmosfera dwudziestych urodzin Samanthy pomoże stłumić to wspomnienie. Był ciepły, słoneczny dzień; wiał lekki wietrzyk. Charlotte przyłapała się na tym, że zazdrości krewnym nawet tej oznaki powodzenia. Dla innych mogły się gromadzić chmury, mogły padać deszcze, ale nigdy dla Maurycego i jego otoczenia. Dla nich zawsze był środek lata. Podczas gdy dla niej... Mocniej ścisnęła kierownicę i udało jej się stłumić te myśli. Wiedziała, że gniew jest bezużyteczny, jeżeli nie prowadzi do rozwiązania. A w jej sytuacji nie było rozwiązania. Zaplanowała przybycie na pół godziny po oficjalnym rozpoczęciu przyjęcia, licząc na to, że gospodarze będą wtedy zajęci innymi gośćmi, co umożliwi jej swobodne wtopienie się w tłum oraz, przy odrobinie szczęścia, wczesne wyjście. Celowo wybrała kreację, która wzmocniłaby jej wizerunek jako zrzędliwej, niezamężnej ciotki Samanthy: sukienka w kwiaty oraz prosta wełniana kamizelka. Nie chciała wzbudzać sym- 309 patii ani podziwu. Przede wszystkim nie chciała się dobrze bawić. Charlotte była tak zaabsorbowana myślami o przyjęciu, że, przejeżdżając przez most Cookham, nie spojrzała przed siebie i nie spostrzegła, że wokół namiotu na trawniku Swans' Meadow nie gromadzą się goście, że na trawniku w ogóle nie ma namiotu. Cisza i pustka całej sceny dotarła do niej dopiero wtedy, gdy skręciła na podjazd i stwierdziła, że nie parkują tam żadne samochody, barwnie odziane grupki gości nie idą w stronę ogrodu, nie przywołują ich dźwięki zespołu jazzowego, nie witają wynajęci służący, nie strzelają korki od szampana, nie rozbrzmiewa gwar rozmów; żadnych flag, balonów, ani jakichkolwiek oznak zabawy. Kiedy zatrzymała samochód i wysiadła, przyszło jej na myśl, że może pomyliła dzień lub godzinę, chociaż wiedziała, że nie. Wyjęła z torebki zaproszenie i sprawdziła jeszcze raz. Urszula i Maurycy Abberley mają zaszczyt zaprosić na przyjęcie z okazji dwudziestych urodzin córki, które odbędzie się w Swans' Meadow, Riuersdale, Bourne End w hrabstwie Buckingham, o godzinie piętnastej, w sobotę, piątego września. Prosimy o odpowiedź. Oto przyjechała do Swans' Meadow w wyznaczonym dniu. Spojrzawszy na zegarek, stwierdziła, że od piętnastej minęły trzydzieści dwie minuty. Nigdzie nie widziała jednak ani śladu przyjęcia. Podejrzewając jakiś dziwaczny żart, Charlotte podeszła do drzwi frontowych i zadzwoniła. Żadnej odpowiedzi. Zadzwoniła powtórnie i już chciała zrobić to po raz trzeci, kiedy drzwi gwałtownie się otworzyły. - Charlie! - W drzwiach stała Urszula, ubrana w spodnie i luźną bawełnianą bluzkę. Nie miała biżuterii ani makijażu. Była potargana. Najwyraźniej dopiero co płakała. Miała zaczerwienione, opuchnięte oczy, a na lewym policzku jeszcze nie obeschły łzy. Tak bardzo różniła się od zadbanej, 310 chłodnej kobiety, którą Charlotte znała., że w pierwszej chwili wzięła bratową za kogoś Innego. - Urszulo... Co... Co się dzieje? - Chciałabym wiedzieć. - Urszula otarła policzek wierzchem dłoni. - Co ty tu robisz? - Przyjechałam na przyjęcie. - O Chryste. Czy nie... Cholera, zapomniałam o rodzinie, jeśli można to nazwać rodziną. - Co się dzieje? - Nie ma żadnego przyjęcia, Charlie. Możesz wracać do domu. Wierz mi, tam będzie ci lepiej... - Urwała i odwróciła się, z twarzą wykrzywioną płaczem. - O co chodzi? - Charlotte zrobiła krok naprzód, nie wiedząc, czy ma okazać współczucie tam, gdzie nigdy o nie wcześniej nie proszono. Położyła dłoń na ramieniu Urszuli. - O co chodzi? - Urszula cofnęła się w głąb holu, usuwając się przed dłonią szwagierki. Udało jej się trochę opanować. - Chodzi o Maurycego. Jaką ja byłam idiotką, że zaufałam mu nawet w tej sprawie. - W jakiej sprawie? Nie rozumiem. - No tak, nie rozumiesz. Może jednak powinnaś. To twój brat. Czy wiesz, jakiego masz brata, Charlie? Czy naprawdę wiesz? - Powlokła się do salonu, ani nie wzbraniając, ani nie zapraszając Charlotte, która jednak poszła za nią. Urszula nalała do wysokiej szklanki więcej dżlnu niż to-niku, po czym wypiła co najmniej ćwierć jednym haustem. Potem wyjęła z pudełka papierosa i zapaliła go z trudem drżącymi rękami. Charlotte przyglądała się jej z najwyższym zdumieniem, ponieważ nigdy jej się nie śniło, że zobaczy bratową w takim stanie. - Muszę komuś powiedzieć - oświadczyła, zaciągając się głęboko papierosem. - -Ty jesteś idealną słuchaczką. Być może nie powiadomienie cię o odwołaniu przyjęcia było freudowskim przeoczeniem. Może chciałam... - Szybko po- 311 deszła do okna i wyjrzała na ogród. - Chryste, co za choler na historia! , , - Dlaczego odwołaliście przyjęcie, Urszulo? - - Ponieważ Sam tutaj nie ma. -A gdzie jest? - Nie wiem. Nikt nie wie. Z wyjątkiem... - - Z wyjątkiem kogo? - - Została porwana. •; -Co takiego? - Porwana. Uprowadzona. Zabrana. Nazwij to sobie, jak chcesz, do cholery. Porwały ją jakieś diabły, które Maurycy zdołał wywołać tymi swoimi sprytnymi kombinacjami. To wszystko jego wina. Chyba że ja jestem winna, ponieważ pozwoliłam mu... - Odwróciła się i spojrzała na Charlotte, zaciskając szczęki, żeby się nie rozpłakać. - Usiądź, Char-lie. Usiądź, to ci opowiem, w co twój brat nas wpakował. Charlotte usiadła na najbliższym krześle, obserwując, jak Urszula powoli opiera się o parapet, jedną dłoń mocno zaciskając na jego krawędzi, a w drugiej trzymając papierosa. - Sam zniknęła we wtorek. Byłam w Maidenhead, a Aliki poszła na zakupy. Sam zostawiła wiadomość, że wróci w piątek, ale nie napisała, dokąd jedzie ani dlaczego. Zabrała trochę ubrań, ale nie dosyć, nawet na trzy dni. Zadzwoniłam do jej wszystkich przyjaciół, ale nikt nic nie wiedział. Maurycy wysunął przypuszczenie, że chodzi o jakiegoś tajemniczego chłopaka, a ja pomyślałam... Cóż, może i tak. Co innego miałam myśleć? Oczywiście, martwiłam się, ale sądziłam, że Sam wyjaśni wszystko po powrocie. Chodziło tylko o trzy dni. Młode dziewczęta lubią się trochę buntować. Dlatego nie sprzeciwiaj się. Tak mówił Maurycy. Ja mówiłam to samo. Nie walcz. Po prostu czekaj, a wszystko będzie dobrze. Ale nie jest, prawda? Nie jest dobrze. Jest źle. A Maurycy... Przepraszam, chcesz znać fakty we właściwym porządku. W czwartek po południu do biura Maurycego za- 312 dzwonił jakiś człowiek, mówiący z obcym akcentem, który powiedział, że chce z nim porozmawiać o Sam. Jeśli chcesz, możesz posłuchać ich rozmowy. Maurycy ma urządzenie do nagrywania rozmów telefonicznych. Jedno zainstalował tutaj, drugie w pracy, dzięki czemu nigdy nie ma wątpliwości co do zawieranych umów. Puszczę ci to nagranie. Urszula podeszła do sprzętu hi-fi, wyjęła z magnetofonu kasetę, wsunęła inną i nacisnęła przycisk. - Włączył nagrywanie już po rozpoczęciu rozmowy, ale szybko się zorientujesz. Rozległ się trzask, a potem głos Maurycego. - ...co w tym wszystkim chodzi? - Chodzi o pańską córkę, panie Abberley. - Nieznajomy był z pewnością cudzoziemcem, ale mówił doskonale po angielsku, głosem pozbawionym jakichkolwiek emocji. - Jestem przedstawicielem ludzi, którzy ją przetrzymują. - Przetrzymują? Co pan ma na myśli? Ona jest... - ' ,| <- Naszą zakładniczką, panie Abberley. - Nie wierzę panu. - Wobec tego niech pan uwierzy własnym uszom. Proszę tego posłuchać. Jakość nagrania nagle się pogorszyła, ale nie na tyle, by Charlotte nie poznała głosu Samanthy: - Mamo i tato, tu Sam. Nic mi nie jest. Nie wiem, gdzie jestem, ani kim są ci ludzie, ale nie wyrządzili mi krzywdy. Oni po prostu... nie chcą mnie wypuścić. - Jej głos, w którym brzmiał strach, ale nie histeria, sprawiał wrażenie młodszego niż zwykle. - Zróbcie, co wam każą, a wtedy mnie wypuszczą. Nie wiem, czego chcą, ale daj im to, tato, proszę. Ja... Ponownie rozległ się głos mężczyzny. i/ - Czy teraz mi pan wierzy, panie Abberley? > , !•;$*-Tak. -To dobrze. 313 - Czego chcecie? • - O, postanowił pan postępować rozsądnie. To jeszcze lepiej. - Ile chcecie? - Nie chcemy pieniędzy. Wiemy, że ma pan ich mnóstwo, ale nie zależy nam na nich. - Czego więc chcecie? - Dokumentów, które ukradł pan Frankowi Gri&thowi. Oto, czego chcemy, panie Abberley. -Co? - Słyszał pan. Dokumenty, które ukradł pan Frankowi Griffithowi. - Ma pan na myśli... listy mojego ojca... do mojej ciotki? - Wszystko, co jej przysłał. Wszystko, co pan ma. Wszystkie dokumenty, co do jednego. - Chyba nie mówi pan serio. - Jak najbardziej. - Zaszła jakaś... pomyłka. Nie mam... Nigdy nie miałem... - Niech pan nie zaprzecza, że je pan ukradł, panie Abberley. Wiemy, że pan je ma. Jeżeli pan ich nie odda, pańska córka zostanie zabita. -Dobry Boże! - Czy dobrze się rozumiemy, panie Abberley? Milczenie. - - Panie Abberley? - - Tak. Zgoda. Rozumiem. - - Sądzimy, że przechowuje pan te dokumenty w Nowym Jorku. Czy tak? - - Skąd... Tak, to prawda. - Oto, co pan zrobi. Jutro rano poleci pan do Nowego Jorku. Weźmie pan dokumenty. Wróci pan samolotem linii Pan Am, który planowo przylatuje na Heathrow w sobotę o siódmej pięćdziesiąt. O dziewiątej pójdzie pan do apteki 314 Waltham w terminalu numer 4. Stanie pan przy witrynie z okularami słonecznymi. Podejdzie do pana mężczyzna i wręczy panu kopertę z fotografią pańskiej córki, co pana przekona, że jest cała i zdrowa. , ., -Jak? W jaki sposób mnie przekona? :. Nieznajomy zignorował pytanie Maurycego. - W zamian za kopertę wręczy mu pan dokumenty w zwykłej żółtej kopercie. Następnie odejdzie pan. Pańska córka zostanie zwolniona w ciągu dwudziestu czterech godzin. - A jeśli lot będzie opóźniony? - Dowiemy się i będziemy przygotowani na to, że pan się spóźni. Nie zaakceptujemy żadnej innej wymówki. - Jaką mam pewność, że wypuścicie Sam? Także to pytanie zostało zignorowane. - Jeżeli zwróci się pan do policji, zostanie zabita. Czy to jasne? - Niech pan poczeka. Muszę mieć... -Czy to jasne? - Tak. Naturalnie, że jasne. - Zgadza się pan na nasze warunki? . • ' - Tak, zgadzam się, do cholery. - Wobec tego omówiliśmy już wszystko. Życzę miłego dnia, panie Abberley. Rozległ się trzask, po czym urządzenie wyłączyło się automatycznie. Urszula zgasiła papierosa i zapaliła następnego, a Charlotte patrzyła przed siebie, usiłując uporządkować w myślach wszystkie konsekwencje usłyszanych słów. Ostatecznie, potrafiła zadać tylko jedno, najprostsze pytanie: - Co zrobiliście? *• - Chcesz powiedzieć, co zrobił Maurycy. Chyba powinnam być mu wdzięczna, że w ogóle powiedział mi o tej rozmowie, ale raczej nie miał innego wyjścia. W przeciwnym 315 razie, gdyby Sam nie wróciła do wczoraj, poszłabym na policję. - Nie powiadomiłaś ich o porwaniu? - Maurycy nie chciał o tym słyszeć. Szczerze mówiąc, sprzeciwiałam się powiadomieniu policji równie mocno, jak on, chociaż z Innych powodów. Chciałam tylko odzyskać córkę. Jeżeli należy w tym celu oddać listy, niech tak będzie. Maurycy się zgodził, a raczej powiedział, że się zgadza. Jak idiotka myślałam, że bezpieczeństwo Sam znaczy dla niego więcej niż te cholerne honoraria. Powinnam być mądrzejsza, prawda? Dla twojego brata nic nie jest ważniejsze niż postawienie na swoim. - Jak to? Nie oddał listów? - Oddał i nie oddał. W czwartkowy wieczór wisieliśmy przez kilka godzin na telefonie, informując ludzi z listy gości o odwołaniu przyjęcia. Jako członek rodziny nie figurowałaś na liście. Chyba dlatego o tobie zapomnieliśmy. Odesłaliśmy Aliki na Cypr na parę tygodni. Ponieważ zapłaciliśmy za jej przelot, nie protestowała. Później Maurycy poleciał do Nowego Jorku zgodnie z instrukcją. Okazało się, że przechowywał tam listy w banku. Wrócił dziś rano i powiedział, że wymiana odbyła się bez zakłóceń. Przyniósł obiecaną fotografię Sam. Popatrz. Urszula podeszła do stojącego w rogu biurka, wzięła średniej wielkości brązową kopertę i wręczyła Charlotte. W kopercie znajdowało się zdjęcie Samanthy, stojącej przed pobieloną ścianą, ubranej w luźną koszulkę z krótkimi rękawami i dżinsy, trzymającą "International Herald Tribune" w taki sposób, że data na pierwszej stronie była wyraźnie widoczna: piątek, 4 września. Samantha wyglądała na zmęczoną i zaniedbaną, ale poza tym w dobrym zdrowiu; z pewnością zdezorientowana i strapiona, ale chyba nie pobita. - Maurycy uznał, że pozostało nam jedynie czekać na jej 316 zwolnienie. Był przekonany, że nie pojawią się żadne problemy. Ja również. - Ale problem się pojawił? - O, tak. Chciwość Maurycego, jego pokrętny, śliski, przebiegły umysł. To właśnie przeoczyłam. Wyszedł z domu parę godzin temu. Bóg jeden wie dokąd. Powiedział, że musi pomyśleć. Najwyraźniej miał wiele do przemyślenia. Około trzeciej zadzwonił telefon. Kiedy tylko podniosłam słuchawkę, wiedziałam, że to oni, porywacze. Po prostu wyczułam to, i miałam rację. Nagrałam tę rozmowę na drugiej kasecie. Urszula wróciła do sprzętu hi-fi, wyjęła kasetę, której wysłuchały, i wsunęła drugą. Po chwili z głośników popłynął jej głos, podniesiony i nieco zniekształcony. -Słucham? - Pani Abberley? - Był to ten sam mężczyzna, który rozmawiał z Maurycym. - Tak. - Jestem przedstawicielem ludzi, którzy przetrzymują?' pani córkę? .,, -Zwolniliście ją? - Nie. - Dlaczego? Zawarliśmy porozu... - Pani mąż złamał porozumienie, pani Abberley. - - Co takiego? Nie wierzę. - -To prawda. - - Niemożliwe. Nie zrobiłby... - Zrobił. Dokumenty, które dostarczył dziś rano, są niekompletne. Część zatrzymał. - To niemożliwe. -To głupie, ale nie niemożliwe. Bardzo, bardzo głupie Złamał dane słowo. ; , .-Nie, nie zrobiłby tego. - A jednak zrobił. Niech go pani zapyta i sama osądzi. 317 Niech mu pani powie, że nie reagujemy dobrze na takie zachowanie. - Co... Co pan ma na myśli? - Zadzwonimy znowu za dwadzieścia cztery godziny i zo stawimy instrukcje co do dostarczenia pozostałych doku mentów. W razie jakichś dalszych sztuczek pani córka zo stanie zabita. Czy pani rozumie? - Na miłość boską... - Na miłość pani córki, pani Abberley, proszę dopilnować, żeby tym razem pani mąż spełnił nasze żądanie. To wasza ostatnia szansa. Żadnych sztuczek. Do widzenia. Rozległ się trzask i zapadła cisza. Charlotte podniosła pytający wzrok na Urszulę. - Czy to prawda? Zatrzymał część dokumentów? - - A jak myślisz, Charlie? Znasz go dłużej niż ja. - - Nie zrobiłby tego. Nie w momencie, kiedy Sam... - Ja zareagowałam tak samo. Kiedy odłożyłam słuchawkę, powiedziałam sobie: Maurycy nie mógłby tego zrobić. Nie zrobiłby tego Sam ani mnie. Nikt by tego nie zrobił. Nie w chwili, gdy życie jego córki wisi na włosku. A jednak musiałam mieć pewność, prawda? Chyba rozumiesz? - Tak - odparła ostrożnie Charlotte. - Wobec tego chodź za mną. Urszula poszła do holu, potem weszła na schody, a Charlotte ruszyła za nią. Na podłodze w sypialni stał skórzany neseser, a wokół niego leżały rozrzucone papiery, długopisy i foldery. - To jest neseser, który Maurycy zabrał do Nowego Jorku - powiedziała Urszula. - Przeszukałam go, żeby mieć pewność. - Co znalazłaś? - Zajrzyj do wewnętrznej kieszeni zapinanej na suwak. Charlotte uklękła obok nesesera. Rozpięła wewnętrzny suwak, wsunęła rękę do kieszeni i wyjęła starą, postrzępio- 318 ną kopertę. Była zaadresowana chwiejnym pismem do panny Beatrix Abberley, Jackdaw Cottage, Watchbell Street, Rye, East Sussex, Inglaterra. Ledwo czytelny znaczek pocztowy usuwał resztki wątpliwości co do osoby nadawcy. Tar-ragona, Republica Espanola, 17 marca 38. - To jest ostatni list, który Tristram wysłał do Beatrix -powiedziała Urszula. - Maurycy musiał liczyć na to, że porywacze sądzą, iż seria listów skończyła się na poprzednim. W ten sposób mógł zrobić omlet, nie rozbijając jajka. Sam zostaje uwolniona, a on wciąż ma jeden list, który dowodzi, że to Beatrix napisała wiersze. Cholerny głupiec! - Skąd mogli wiedzieć, że był jeszcze jeden list? - A skąd wiedzieli cokolwiek? A jednak wiedzą wszystko, co do joty. Znają każdy nasz ruch. Zwodzenie ich nie ma sensu. Tylko że Maurycy musiał, prawda? Po prostu nie mógł sobie tego odmówić. - Przykro mi Urszulo, naprawdę. - Niech ci nie będzie przykro. To Maurycy powinien przeprosić. Nas wszystkich. Mam zamiar dopilnować, żeby to zrobił. Najpierw jednak musi przestać kłamać. Raz na zawsze. - Czy mogę przeczytać ten list? - Proszę bardzo. Właściwie zawdzięczasz tę możliwość Maurycemu. Tarragona, 15 (lub 16) marca 1938 Siostrzyczko. Jestem zbyt słaby, żeby pisać dużo, wiec ten list musi być krótki Od kilku dni stan mojego zdrowia się pogarsza. Wdało się chyba zakażenie krwi. Tak naprawdę, nie ma w tym nic dziwnego. Honor jest mocniejszą stroną Hiszpanów niż higiena. Póki życia, poty nadziei, itd., więc nie rozpaczaj, chyba że... Cóż, sama wiesz. Oto, co chcę powiedzieć. Przesyłam Ci dokument, który przechowywałem dla przyjaciela. Obiecałem mu, że przekażę go jego krewnym, jeżeli zdołam ich znaleźć; w każdym razie przechowaj go na wypadek, gdyby udało mu się wydostać. Uważał, że wkrótce wrócę do Anglii. Ja też. Teraz już nie jestem taki pewny. Muszę zrobić wszystko, żeby dotrzymać słowa, póki jeszcze mam dość sil. Z tego, co słyszałem, ten mój przyjaciel już prawdopodobnie nie żyje. Może Tobie uda się tego dowiedzieć. W każdym razie, przesyłam Ci też tłumaczenie tego dokumentu. Przeczytaj je i zdecyduj, co należy zrobić. Wiem, że mogę ci zaufać. Zawsze mogłem. Według mnie, pomyliłaś się tylko co do wierszy. Nigdy nie powinniśmy byli pozwolić, by świat uważał, że je napisałem. Przecież każde słowo by- 320 to Twoje. Powinnaś byta przypisać sobie zasługę. Może zrobisz to teraz. Masz na to moje błogosławieństwo, siostrzyczko. Teraz to wszystko wydaje się bezsensowne. Takie głupie zadufanie. Jeżeli to ma być moje ostatnie słówo na ten temat, przepraszam, że przeszedłem od spraw wzniosłych do przyziemnych. Może chodzi raczej o dumę, nie wiem. Jestem zbyt zmęczony, by dalej pisać. Przesyłam Ci całą swoja milość, " Tristram 21. DJoń w rękawiczce - Na miłość pani córki, pani Abberley, proszę dopilnować, żeby tym razem pani mąż spełnił nasze żądanie. To wasza ostatnia szansa. Żadnych sztuczek. Do widzenia. Kiedy nagranie dobiegło końca, Maurycy wstał, podszedł do magnetofonu i wyłączył go. Wyjrzał przez okno, zacisnął zęby, wreszcie odwrócił się twarzą do Urszuli. Zyskał trochę czasu mówiąc, że nie odpowie na pytania, póki nie wysłucha kasety. Teraz jednak czas się wyczerpał. - W żaden sposób nie mogli wiedzieć o ostatnim liście. -Zaprzeczenie było równie uparte, co bezcelowe. - Gdybym myślał, że... - Ty za dużo myślisz, Maurycy, w rym problem! - Urszula przerwała mu, niemal krzycząc. - Nie możesz przestać kręcić i kombinować, a teraz Sam jest przez to w niebezpieczeństwie. - Nie, nie. Do tego nie dojdzie. - Już doszło! Czy myślisz, że ci ludzie grają w jakąś cholerną grę salonową? - Oczywiście, że nie. Ale nie mogłem im pokazać tego li stu. Musisz zrozumieć... - Rozumiem doskonale. Rozumiem nawet, że dla zabezpieczenia tych cholernych honorariów gotów jesteś poświęcić nawet życie własnej córki. - To nie ma nic wspólnego z honorariami. - Maurycy wy-glądał na urażonego tą sugestią, a Charlotte poczuła nagle, że przejrzała brata na wylot. Zdała sobie sprawę, że mecha-nizm jego zwodniczej natury będzie funkcjonował bez wzglę-du na uczucia Maurycego, że pas transmisyjny kłamstw będzie je dostarczał, nawet kiedy ustanie popyt na kłamstwa. -Ja po prostu chciałem się zabezpieczyć - zaprotestował. -W tym liście jest wzmianka o dokumencie, który Tristram przesłał Beatrix, dokumencie, którego nie mam. Bałem się, że porywacze uznają, że go sobie zatrzymałem. Dlatego uznałem, że rozsądniej będzie... - Bzdura! - krzyknęła Urszula. - Wiem, dlaczego zatrzymałeś ten list, a ty wiesz, że ja wiem. - No cóż, jeśli nie zamierzasz słuchać rozsądnych argumentów... - To ty posłuchaj, Maurycy! - Urszula podeszła blisko do męża i spojrzała mu prosto w twarz. Charlotte widziała, że Jej dłoń, trzymająca papierosa, drży, tym razem nie ze strachu, ale z gniewu. - Nie obchodzi mnie, kim są ci ludzie ani dlaczego żądają tych listów. Jeżeli zadzwonią jutro, zgodzisz się na wszystkie warunki. Zrozumiałeś? - Cóż innego mógłbym zrobić? - Nie wiem. Nie mogę sobie wyobrazić. Ale nie mogę też sobie wyobrazić, dlaczego w ogóle wystawiłeś życie Sam na niebezpieczeństwo. - Właśnie ci wyjaśniłem. ? - Pozwól, że ja coś wyjaśnię. Jeżeli przez ciebie mojej córce stanie się jakakolwiek krzywda, dopilnuję, żeby świat dowiedział się, dlaczego do tego doszło. - Co masz na myśli? - Co mam na myśli? Już dość długo przymykałam oczy na twoje numery. Teraz je otworzyłam. Powiem to, co zobaczyłam, jeżeli Sam nie wróci tu szybko, cała i zdrowa. - Po tych słowach Urszula odwróciła się na pięcie i wymaszero- 323 wała z pokoju, rzucając na odchodnym: - Potrzebuję powietrza! Maurycy patrzył za nią przez chwilę. Kiedy trzasnęły drzwi do ogrodu, spojrzał na Charlotte. Panowała wymowna cisza; Maurycy milcząco przyznawał się do najgorszych podejrzeń siostry i przez chwilę myślała, że usłyszy spowiedź. Potem się wycofał. - Urszula jest chyba wytrącona z równowagi - powiedział, zdobywając się na uśmiech. - To oczywiście zrozumiałe, ale nie zachowuje się zbyt rozsądnie. - Trudno od niej tego oczekiwać. - Właśnie. Dlatego muszę postępować rozsądnie w jej imieniu. Nie mogę dać się ponieść emocjom. Rozumiesz to, prawda? .' - Chyba... tak. Ale... - Kim oni są, Charlie? Takie pytanie muszę sobie zadać. Kim są i czego chcą. '•'< - Chcą listów. Wszystkich. ' * - Ale dlaczego? Gdybym zrozumiał ich motyw, mógłbym próbować... negocjować... zawrzeć pewien... kompromis. - Dlaczego nie dasz im po prostu tego, czego żądają? - Ponieważ nie jestem pewien, co to jest. - Chwycił list z biurka. - Ten świstek papieru w zamian za życie Sam? To nie ma sensu. Charlotte wyczuła bezbronność brata. Jeżeli kiedykolwiek mogła zdobyć jego zaufanie, to był właściwy moment. - Dlaczego go zatrzymałeś, Maurycy? \ Widziała wyraźnie, że odczuł pokusę; w słabości i rozpa czy zapragnął wyjawić siostrze swoje grzechy, uwolnić zdu szone w sercu tajemnice. Jednak jego natura okazała się silniejsza niż sumienie; instynkt przeważył nad rozsądkiem. Odłożył list na biurko. - Kto wiedział o listach, Charlie? Kto wiedział, że je mam? Ty, Frank Griffith i Emerson McKitrick. Oczywiście wiedział 324 też Fairfax, ale on nie ma nerwów do takich rzeczy. McKi-trick też nie. Zresztą żaden z nich nie mógł wiedzieć, Ile było listów. - Sugerujesz, że to Frank Griffith porwał Sam? - Nie. Kazałem go... sprawdzić, by tak rzec. Jest w Hen-dre Gorfelen... sam. - Skąd wiesz? - Nieważne. - Charlotte zdała sobie sprawę, że zdolność podnoszenia się po upadku to podstawa powodzenia Maurycego. Mógł zostać rzucony na matę, ale nigdy na długo. Mógł zostać pokonany, ale nigdy nie tracił ducha. - Przykro mi, że zostałaś zamieszana w tę sprawę, Charlie. Lepiej by się stało, gdyby do tego nie doszło. - Nie stało się to z mojej woli. - Oczywiście, to prawda. - Co zamierzasz zrobić? - To, czego chce Urszula. Poczekać na ich kolejny telefon. Kiedy zadzwonią, przystanę na ich warunki. - I spełnisz je? - Maurycy zignorował pytanie. - Byłbym wdzięczny, gdybyś do tego czasu została u nas. Twoja obecność pomogłaby Urszuli. - Charlotte wiedziała też, że dzięki temu Maurycy miałby kontrolę nad biegiem wydarzeń. - Zrobisz to dla mnie, Charlie? Nawet w tym momencie Charlotte było żal brata. Nie potrafiła do końca stłumić w sobie siostrzanego instynktu. - Tak, Maurycy. Zostanę. Charlotte miała wrażenie, jakby tej nocy w ogóle nie zmrużyła oka, chociaż wspomnienie słyszanych we śnie telefonów i odcieleśnionych głosów sugerowało, że jednak spała. W każdym razie obudziła się wraz z pierwszym, prążkowanym światłem świtu. Dochodzące z dołu ciche odgłosy powiedziały jej, że nie ona jedna się zbudziła. Zeszła do holu; odgłosy dochodziły z gabinetu. Idąc w tamtym kierunku, zajrzała do kuchni i rzuciła okiem na zegar. Za kwadrans szósta, ale wydawało się, że jest jeszcze wcześniej, ponieważ była niedziela. Świat wstrzymał oddech. Maurycy siedział zwrócony bokiem do biurka, z nogami na kaloryferze pod oknem, jedną dłonią skubiąc dolną wargę, drugą wodząc po blacie biurka. Był całkowicie ubrany, a wymięta koszula świadczyła o tym, że w ogóle się nie kładł. Na biurku leżało coś, co Charlotte, nie wierząc własnym oczom, wzięła za broszurę z ofertami urlopowymi. - Maurycy? \ Drgnął, odwrócił się, zbladł, wreszcie odzyskał równowagę. - To ty, Charlie - powiedział, przesuwając dłonią po czole. - Przepraszam. Czy cię przestraszyłam? / - Nie. To znaczy... Przez ten szlafrok pomyślałem... tylko przez chwilę... - Urszula mi go pożyczyła. 326 - To stary szlafrok Sam. - O, Boże. Przepraszam. Gdybym wiedziała...;, - Nie szkodzi. Miałaś kłopoty z zaśnięciem? -Tak. Ty też? - Nawet nie próbowałem. Myślałem. - O porywaczach? - Słyszałaś te nagrania. Czy sądzisz, że mężczyzna, który telefonował, jest Hiszpanem? Facet, którego spotkałem na Heathrow, nie odezwał się ani słowem. Wręczył mi tylko zdjęcie Sam, wziął listy i odszedł. Był młody. Myślę, że miał dwadzieścia kilka lat. Twardziel. Ciemne włosy i ziemista cera. - Może w takim razie to są Hiszpanie. Z pewnością są cudzoziemcami. - Ale Hiszpania pasuje, prawda? Coś wyślizgnęło się z wojny domowej sprzed pół wieku i zacisnęło się nam na gardle. - Nic podobnego. - Wczoraj po południu wziąłem to z agencji turystycznej w Marlow. - Podniósł broszurę. - Wykaz promów samochodowych z Plymouth do Santander, na północy Hiszpanii: jedyne bezpośrednie połączenie. Są dwa promy tygodniowo, w poniedziałki i środy. Rejs trwa dwadzieścia cztery godziny. - Co w związku z tym? - Próbuję to rozgryźć, Charlie. Dlaczego czekali dwa dni, zanim się z nami skontaktowali? Sam zniknęła we wtorek. Zadzwonili dopiero w czwartek po południu. Przypuśćmy, że zabrali ją do Hiszpanii. To znaczy, zawieźli ją samochodem, ukrytą w bagażniku. Popłynęliby albo promem z Plymouth do Santander, albo przez Kanał i na południe przez Francję. Przed skontaktowaniem się z nami musieliby odczekać, aż dojadą do Hiszpanii. To by wyjaśniało, dlaczego na zdjęciu użyli "International Herald Tribune". Gazeta hiszpańska by ich zdradziła, a angielska byłaby przedaw- 327 niona. Wyjaśniałoby to też opóźnienie w zwolnieniu Sain po przekazaniu listów. .•'•'' - Czy samochód nie zostałby przeszukany? - Mojego nigdy nie przeszukiwali w żadnym porcie nad Kanałem. Nie sądzę, żeby celnicy na granicy hiszpansko--francuskiej byli zbyt skrupulatni. - Wobec tego to możliwe. Ale... - Jest jeszcze jedno. Czy słyszałaś, jak wujek Jack opowiadał o jakimś Hiszpanie, który pojawił się w Jackdaw Cottage latem trzydziestego dziewiątego? Charlotte słyszała. Opowieść Jacka wracała do niej kilkakrotnie w ciągu minionej nocy. "Hiszpan wyglądał tak, jakby co najmniej kilku ludzi wysłał na tamten świat". Nie było powodu, by łączyć tamtą dawną wizytę z obecnymi wydarzeniami, a jednak Charlotte nie mogła odegnać podejrzenia, że taki związek istnieje. Najwyraźniej Maurycy uważał podobnie. - Wujek Jack opowiedział mi o tym całkiem niedawno -powiedziała. - Chyba nie sądzisz... - Ten Hiszpan znał Tristrama. Miał jakąś sprawę do naszej matki i Beatrix. Jaką sprawę? Kim był? Czego chciał? - Nigdy się tego nie dowiemy, Maurycy. Minęło blisko pięćdziesiąt lat. Pewnie już nie żyje. - Możliwe. Możliwe też, że żyje. - Zamyślił się. - Tristram pisze w liście: "Przesyłam ci dokument, który przechowywałem dla przyjaciela". Czy to znaczy, że załączył go w tym liście? Czy zamierzał wysłać go później? - Tego także nigdy się nie dowiemy. - A jeżeli porywaczom chodzi nie o listy, ale o doku ment? . - W takim razie powiedzieliby to. , Maurycy spojrzał Charlotte prosto w oczy. - Jeżeli istnieje tu pewien związek, to mamy do czynienia... - Przerwał, opuszczając wzrok na broszurę. Jego pra- 328 wa dłoń spoczywała na lśniącym papierze, palce sięgały ku jakiemuś nieosiągalnemu celowi. - Nieważne - mruknął. -Nie mam innego wyjścia, jak spełnić ich żądanie. Rozważania do niczego nie prowadzą. - Masz ochotę na filiżankę kawy? Miałam zamiar zaparzyć. - Tak - westchnął Maurycy. - Napijmy się kawy i poczekajmy cierpliwie. Charlotte z radością skorzystała z wymówki, by zostawić brata samego. Uprowadzenie Samanthy przyjęła z dziwną obojętnością, której sama nie rozumiała. Być może, gdyby uprowadzili ją tradycyjni porywacze, żądający milionów funtów okupu, czułaby inaczej. Możliwe też, do czego Charlotte niechętnie się przed sobą przyznawała, że jakaś część jej natury potajemnie aprobowała ten cios, zadany chciwości Maurycego i samozadowoleniu Urszuli. Poza tym, zbyt wiele wyszło na jaw bezpośrednio po zniknięciu Samanthy, by mogło zostać zapomniane, bez względu na to, jak szybko miała się odnaleźć. Przez sześć tygodni Charlotte udawała przed sobą, że podejrzenia w stosunku do Maurycego mogą zostać stłumione. Teraz jednak sam je^ potwierdził, w sposób zbyt oczywisty, by mogła je dłużej ignorować. O ile Samantha wróci do ojca, będzie musiał się rozliczyć także z innej sprawy. Charlotte nie wiedziała, czy brat sobie to uświadamia. Ona jednak nie miała wątpliwości, i dlatego w najmniejszym stopniu nie chciała, by próba, jakiej zostali poddani Maurycy i Urszula, dobiegła końca. To oznaczałoby bowiem początek nowej próby. - Pamiętasz, kiedy ostatnim razem czekaliśmy razem w ten sposób, Charlie? - Bulgotanie wody w czajniku zagłuszyło odgłos kroków Maurycego. Charlotte zamarło serce, kiedy zdała sobie sprawę, jak blisko niej stoi. Wyobraziła sobie, że potrafi czytać w jej myślach. - Ostatnim... razem? 329 - Kiedy matka umierała. -Ach... Oczywiście, pamiętam. - Nie minął nawet rok, chociaż wydawało się, że upłynęło już tak wiele czasu od tamtego dnia, kiedy dotrzymywali sobie towarzystwa podczas długich, ponurych godzin, których Mary Ladram potrzebowała, żeby umrzeć. Wtedy był Maurycym, jakiego Charlotte zawsze znała, Maurycym, którego kochała jak brata i któremu ufała jak przyjacielowi. Nadal tak było. Z tą różnicą, że teraz go rozumiała. Jednak rozumieć Maurycego Abberleya oznaczało też bać się go i nim gardzić. W tej chwili Charlotte nie była zdolna do żadnego z tych uczuć. Czuła jednak, że nadejdzie taki moment. - Wiele się wydarzyło od tamtego czasu, prawda? - Naprawdę tak myślisz? Woda się zagotowała. Charlotte zakręciła gaz, wdzięczna za przerwę w rozmowie. - Nie jestem pewna, co myślę - powiedziała. Nasypała kawy do filiżanek i sięgnęła po czajnik. - Ja po prostu... -Ale Maurycy był pierwszy. Drgnęła zaskoczona, czując jego palce na rączce czajnika. - Przepraszam - uśmiechnął się uspokajająco. - Ta niepewność daje nam się we znaki, prawda? - Tak, owszem. - Już niedługo. Po uwolnieniu Sam życie wróci do normy. - Naprawdę? - O tak. - Nalał wrzątku do filiżanek i odstawił czajnik na kuchenkę. - Dopilnuję, żeby tak się stało. -Jak? - Tak samo, jak zawsze to robiłem. - Spojrzał Charlotte prosto w oczy, jakby próbując ją nakłonić, by zapomniała o wszystkim, czego dowiedziała się o nim od czasu śmierci Beatrix. - Zaufaj mi, Charlie. To wszystko, co musisz zrobić. V - Tu Boume End 88285. - Pan Abberley? A - Przy telefonie. - Dzień dobry, panie Abberley. Jestem przedstawicielem ludzi, którzy przetrzymują... - Wiem, kim pan jest, do cholery. - To dobrze. W takim razie wie pan również, jak głupio pan postąpił, próbując nas oszukać. - Do diabła... - Maurycy urwał. Po chwili odezwał się spokojniejszym tonem. - Przepraszam. Nie powinienem był tego robić. To już się nie powtórzy. - Rzeczywiście, nie powtórzy się, ponieważ tym razem zabezpieczymy się przed pańską dwulicowością. - Co pan ma na myśli? - Oto, co pan zrobi. Posłuży się pan mapą państwowego urzędu kartograficznego Landranger 174. Pojedzie pan na parking i punkt widokowy po zachodniej stronie Walbury Hill. kwadrat 370 wschód - 620 północ. Przyjedzie pan dzisiaj o północy. Sam. Przywiezie pan wszystko, co pan ukradł Frankowi Griffithowi. - Jest jeden problem. Ja... - Jedyny problem jest taki, że zabijemy pańską córkę, jeżeli nie spełni pan naszych żądań. 331 - Spełnię, tylko że... * ••'•- Czy zrozumiał pan Instrukcje? -Tak, ale... - W takim razie powiedzieliśmy już wszystko. Życzę miłego dnia, panie Abberley. Nagranie dobiegło końca, a Charlotte spojrzała na Maurycego, siedzącego z mapą rozłożoną na kolanach. Urszula stała za jego krzesłem. - Znalazłeś to miejsce? - spytała. - Tak. Kilka mil na południowy-zachód od Newbury. Około trzydziestu mil stąd. - Kiedy wyjedziesz? - To niecała godzina drogi. Ale powiedzmy, że o dziesiątej trzydzieści, dla pewności. - Powiedzmy o dziesiątej. Nie chcę, żeby mieli do ciebie pretensje o spóźnienie. Sprawdź dzisiaj samochód, opony, benzynę, olej, wszystko. Nie może być żadnej wpadki. - Zrobię to, nie martw się. - Jeszcze jest czas, żeby zawiadomić policję - wtrąciła Charlotte, obserwując ich reakcje. Okazały się dokładnie takie, jak się spodziewała. Urszula chciała odzyskać córkę za wszelką cenę i nie obchodziło ją ryzyko, jakie Maurycy musiał podjąć w celu uwolnienia Sam. Maurycy zaś miał własne powody, by nie wciągać policji w tę sprawę. - Nie mówię, że powinniście ich powiadomić. Po prostu... - Sam jest moją córką, nie twoją - ucięła Urszula. - Nie mam zamiaru pozwolić, żeby gliniarze spieprzyli tę sprawę. Tym ludziom chodzi tylko o ten cholerny list, a my go im oddamy. Czy to jasne? -Tak, oczywiście. ; - Świetnie. Rzuciwszy ostatnie srogie spojrzenie, Urszula wyszła z pokoju. Maurycy złożył mapę, uśmiechając się do Charlotte. 332 - -Moja córka". Zauważyłaś, Charlie? Nie "nasza". .•'•.; - Urszula jest zdenerwowana. - Chyba nie tylko ona. Ale to ja będę czekać na Walbury Hill dziś w nocy, próbując wykupić Sam ostatnim listem ojca do jego siostry. - Właśnie dlatego wspomniałam o policji. Porywacze mogą- - Nie! Muszę sam załatwić tę sprawę. Nie ma innej drogi. Zatrzymanie listu było błędem. Teraz muszę go naprawić. - Ale, Maurycy. -Ani słowa więcej, Charlie - uciszył ją gestem dłoni. -Sam musi do nas wrócić cała i zdrowa. Wtedy będziesz mogła mówić, co tylko zechcesz. Popołudnie i wieczór wlokły się niemiłosiernie, a jednak, kiedy nadeszła godzina wyjazdu Maurycego, Charlotte miała wrażenie, jakby podkradła się i zaskoczyła ich. Po telefonie porywaczy nie padło wiele słów. Wszyscy troje unikali się nawzajem. Charlotte nie wiedziała, co naprawdę myśli Maurycy albo Urszula. Ona sama nie czuła ani nadziei, ani strachu, a tylko fatalistyczną niemożność przewidzenia przyszłości. Co będzie, to będzie. Samantha mogła wrócić do domu wczesnym rankiem w poniedziałek. Mogli też usłyszeć, że weszła gdzieś na posterunek policji, później w ciągu dnia. Mogła zadzwonić do nich z budki telefonicznej na jakiejś pustej drodze. Albo... Patrzyła z nie oświetlonego okna na półpiętrze, jak Maurycy wsiada do mercedesa, którego dwie rury wydechowe wyrzucały spaliny w nocną mgłę. Noc była pochmurna i bezksiężycowa. Na wzgórzach musiała panować całkowita ciemność. Zobaczyła, jak brat wyjmuje z kieszeni kopertę i pokazuje Urszuli list. Nie pocałowali się na pożegnanie, tylko skinęli głowami na znak porozumienia. Chociaż wiedziała, że brat na to nie zasługuje, współczuła mu. Wyda- 333 wało się jej, że mimo wszystko, Urszula mogła się zdobyć na słowo lub gest dla dodania mężowi otuchy. Nie zrobiła tego. Kiedy uruchomił silnik i ruszył, odwróciła się i weszła do domu. Charlotte usłyszała odgłos zamykania drzwi fron towych i zdała sobie sprawę, że samotnie obserwuje odda lające się białe kręgi przednich świateł. Światła stopu za błysły nagle czerwono, kiedy samochód dotarł do końca podjazdu. Potem skręcił w Riversdale i zniknął wśród drzew. VI Nie spodziewały się go przed pierwszą. Dlatego dopiero o drugiej ich niepokój wzrósł do tego stopnia, że zadzwoniły pod numer Maurycego w samochodzie. Okazało się, że telefon został wyłączony. O trzeciej nabrały przekonania, że coś się stało; rozpoczęła się nerwowa dyskusja, co robić. Char-lotte proponowała, by zadzwonić na policję, ale Urszula nie chciała o tym słyszeć. Wolała ruszyć trasą Maurycego o świcie, w razie, gdyby się załamał albo miał wypadek. Charlotte przystała na to niechętnie, chociaż była przekonana, że w takiej sytuacji z pewnością by się z nimi skontaktował. Nie wiedziała, czy Urszula podzielała jej złe przeczucia, ani nie chciała o to pytać. Wyruszyły o piątej trzydzieści samochodem Charlotte. Poranek był szary i chłodny, drogi prawie puste. Charlotte wolałaby, żeby panował na nich większy ruch. W hałasie i zgiełku spieszących do pracy ludzi jazda wydałaby się bardziej normalna. Ich cel czekał cierpliwie na szarym grzbiecie górskim, a one jechały przez szeroką, zieloną dolinę Kennet, krętymi uliczkami pogrążonych we śnie wiosek. Później osady zostały w tyle, a samochód zaczął się wspinać na porośnięte kolczastymi krzewami i dębami zbocza. Nagle na trasie, którą Urszula wytyczyła na mapie, ujrzały samochód Maurycego, zaparkowany na końcu bocznicy kolejo- 335 wej, gdzie kazali mu czekać, porzucony i samotny na bladym tle torfowisk. Charlotte zjechała z szosy i zatrzymała samochód. Mercedes stał jakieś trzydzieści metrów przed nimi, przodem do doliny, ze szczytem Walbury Hill z tyłu. Za kierownicą siedział człowiek z głową odchyloną na zagłówek. Nawet nie drgnął, gdy się zbliżyły. Kim mógł być, jeśli nie Maurycym? Charlotte zobaczyła, że i Urszula dostrzegła tę postać. - Czy to Maurycy? - spytała szeptem. - Nie ma innej możliwości - odparła Urszula. - To dlaczego nas nie zobaczył? - Może śpi. Zatrąb. Charlotte spełniła polecenie, ale zareagowały tylko owce, podnosząc zdziwiony wzrok. Człowiek w samochodzie Maurycego nie drgnął. Urszula nachyliła się i zatrąbiła jeszcze trzy razy, ale bez rezultatu. - Coś się stało. ';-Pójdziemy zobaczyć? . <; - - Nie. - Co? - Charlotte spojrzała na Urszulę i zobaczyła na jej twarzy wyraz przerażenia. - O co chodzi? - Ty pójdź, Charlie, proszę cię. Ja nie dam rady... Proszę cię, pójdź i sprawdź, czy nic mu nie jest. Błagalny ton głosu Urszuli nie pozostawił Charlotte wyjścia. - Dobrze - powiedziała. Potem, w obawie, że jeśli nie ruszy się natychmiast, jej nerwy także odmówią posłuszeństwa, odpięła pas i wysiadła. Świat na zewnątrz był cichy, ale nie nieruchomy. Wietrzyk rozwiewał jej włosy i poruszał kłębkami wełny na drucianym ogrodzeniu. Wyblakłe osty, rosnące między nią a mercedesem, zdawały się kłaniać. Szła dalej, po krzemiennym zboczu, którego wybrzuszenie wydało jej się, na tej wysokości i o tej godzinie, krzywizną ziemi. 336 Nie obejrzała się na Urszulę ani w dół doliny; patrzyła przed siebie, nie spuszczając oczu z wnętrza Mercedesa i ciemnej sylwetki. To był Maurycy. Poznała spodnie w kratkę i zielony sweter. Nie dostrzegała jednak twarzy, gdyż siedział tak, że padał na niego cień. Zeszła ze ścieżki, obchodząc maskę samochodu. Pochmurne niebo odbiło się w przedniej szybie jak białe prześcieradło. Dopiero kiedy znalazła się z drugiej strony, zbliżywszy się na odległość kilku metrów, dostrzegła wyraźnie Maurycego. Nagle cienie się rozwiały, a odbicia w szybie znikły. Char-lotte objawiła się prawda, odrażająca i jednoznaczna. Maurycy nie żył; miał poderżnięte gardło, okolone kołnierzem zakrzepłej krwi. Siedział podtrzymywany pasem, z głową odrzuconą do tyłu, otwartymi ustami, oczami utkwionymi w dach samochodu, z prawą ręką zwisającą bezwładnie, lewą wspartą na dźwigni biegów. Wszystko to Charlotte ogarnęła jednym spojrzeniem. Drugie ukazało jej ciemne plamy na piersi brata, na tablicy rozdzielczej i przedniej szybie. Podchodząc bliżej, ujrzała, że jego usta, choć otwarte, nie są puste. Między zębami tkwił jakiś przedmiot. Oparła się o bok samochodu. Brakowało jej tchu i drżała, zastanawiając się, czy krzyczeć, czy wymiotować. Nie może dopuścić, żeby Urszula to zobaczyła; za wszelką cenę musi ją przygotować. Musi nad sobą panować. Nie wolno jej się załamać. Nakazała sobie podnieść wzrok i jeszcze raz spojrzeć na brata. Upomniała się, że niczego nie wolno dotykać. Mogła jednak wyświadczyć bratu jedną przysługę, do której mają prawo wszyscy zmarli. Mogła zamknąć jego niewidzące oczy. Mogła zamknąć je teraz, zanim podejdzie Urszula, albo dłonie odmówią jej posłuszeństwa. Otworzyła drzwiczki, odwracając wzrok i wsłuchując się w śpiew unoszącego się 337 na wietrze skowronka. Potem zaczerpnęła powietrza, wsunęła głowę do samochodu i palcami zamknęła powieki brata. Przeszedł ją dreszcz, kiedy poczuła lodowaty chłód jego ciała. Teraz twarz Maurycego znajdowała się nie dalej niż o stopę od jej twarzy i Charlotte spostrzegła przedmiot wepchnięty w usta zmarłego. Był to rulon nowych banknotów. VII Przez resztę dnia Charlotte czuła się jakby oddzielona od rzeczywistości, obserwowała wydarzenia przez niewidzialną szybę. Żal i przerażenie, których oczekiwała, były przytłumione i potrafiła je kontrolować, chociaż nie wiedziała, czy na długo. Działo się tak zapewne dlatego, że nie była to odpowiednia chwila na takie emocje; należało się zająć pilniejszymi sprawami. Zastanawiała się, czy kiedy zostanie sama, uczucia te ją zaleją. Gdyby do tego doszło, już nigdy nie zaznałaby spokoju. Pierwszy moment samotności nadszedł po tym, Jak zmusiła się do wystukania numeru 999 na telefonie Maurycego. Stojąc na wzgórzu ponad doliną Kennet, plecami do samochodu, Charlotte i Urszula rozmawiały bardzo niewiele. Powoli wstawał świt. Dopiero kiedy w dole rozległo się wycie syreny, Urszula powiedziała: - Chyba powinnyśmy powiedzieć im wszystko. - Tak będzie lepiej, nie sądzisz? - odparła Charlotte. - Nie wiem, co sądzę. Mam tylko nadzieję, że wypuszczą Sam. Charlotte nie odpowiedziała, chociaż jej zdaniem była to wątła nadzieja. Maurycy nie dał porywaczom tego, czego żądali. Nie przychodziło jej do głowy inne wyjaśnienie tego, co się wydarzyło. Co się tyczy kolejnego kroku porywaczy, miała raczej złe przeczucia. Jeżeli mogli zamordować raz, 339 z pewnością mogli to zrobić powtórnie. Nie zamierzała jednak dzielić się tymi przemyśleniami z Urszulą. Jeżeli ta wierzyła w możliwość rychłego uwolnienia Samanthy, tym lepiej. Policjanci okazali się wzorem sprawności i troski. Char-lotte i Urszula zostały zabrane na posterunek policji w New-bury, gdzie policjantka o twarzy złośliwego skrzata, Yalerie Finch, spisała ich wstępne zeznania. Urszula podkreślała, że Jedyną rzeczą, która się dla niej obecnie liczy, jest bezpieczeństwo córki. Była zniecierpliwiona metodycznym przesłuchaniem, ale Charlotte wiedziała, że to konieczne. Później policjant prowadzący sprawę, inspektor Golding, wrócił z miejsca zbrodni i poprosił je, by wszystko powtórzyły. Wyraził co prawda współczucie, ale jego sceptycyzm doprowadził do szału Urszulę, której gniew przeszedł szybko w histerię. Wtedy Golding postanowił odesłać je do Swans' Meadow w towarzystwie pani Finch i ponurego sierżanta nazwiskiem Barrett. Inspektor zapewnił je, że będą na bieżąco informowane o rozwoju śledztwa. Po powrocie do domu Urszula nieco się uspokoiła, między innymi dzięki bliskości telefonu, po którym spodziewała się, że zadzwoni lada moment, przynosząc wiadomości o Samancie. Finch nakłoniła ją do mówienia o Sam, na co Urszula zareagowała nerwowym potokiem słów, podczas gdy Barrett robił niezliczone kawy i herbaty. W końcu, po południu, przyjechał Golding wraz ze swoim przełożonym inspektorem Millerem oraz sztabem techników, którzy zaczęli instalować podsłuch w telefonie. Barrett nadzorował tę operację, podczas gdy Miller i Golding, w obecności Finch, przesłuchiwali Urszulę i Charlotte w salonie. Włączenie się Millera oznaczało zapewne zmianę stosunku policji do sprawy. Był potężnym mężczyzną około pięćdziesiątki, o czerwonej, pomarszczonej twarzy, olbrzymich dłoniach i głosie syreny mgłowej. Nie zamierzał marnować 340 czasu na prawienie uprzejmości. Najwyraźniej został ulepiony z innej gliny niż dobrze ułożony Golding. Charlotte wyczuwała tarcie między policjantami, chociaż przeważnie działali zgodnie jako zespół. - Dlaczego nie skontaktowała się pani z nami natychmiast, kiedy dowiedziała się pani o porwaniu córki? - spytał Miller. Charlotte spodziewała się tego pytania przez cały dzień. - Ponieważ mój mąż był przekonany, że sam potrafi się uporać z tą sprawą - odparła Urszula. - Nalegał, żeby zachować porwanie w tajemnicy. - Zwłoka znacznie utrudnia gromadzenie dowodów -stwierdził Golding. - Pani sąsiedzi mogli coś zauważyć w dniu porwania, mieli już jednak prawie tydzień, żeby o tym zapomnieć. - Jestem pewna, że wszyscy się zgadzamy, Iż był to straszny błąd - powiedziała Charlotte. - Mój brat wierzył, że działa w najlepszym interesie Sam, podobnie jak my wszyscy. - Oczywiście - mruknął Golding. - Chcę wiedzieć, co zamierzacie teraz zrobić - powiedziała Urszula. Twarz Millera na moment pociemniała. - Informacja o zamordowaniu pani męża zostanie podana do publicznej wiadomości, ale nie będzie żadnej wzmianki o porwaniu córki. Pozostaje nam czekać, aż ponownie się z panią skontaktują. Kiedy, i jeżeli, to zrobią... -Ale jeśli nie? Miller milczał, dając do zrozumienie wyrazem twarzy, że jeżeli zaistniał jakiś problem, to nie z jego winy. Golding odpowiedział za przełożonego. - Jeżeli porywacze nie dostali tego, czego chcieli, to z pewnością nawiążą kontakt, pani Abberley. - Jest pani pewna, że nie chodzi im o pieniądze? - spytał Miller. ; 341 - Gdyby tylko tak było - odparła Urszula - przynajmniej nie mieliby wątpliwości co do naszej wypłacalności. Dostarczenie im tego, czego żądali... - Korespondencji między poetą Tristramem Abberleyem a jego siostrą - powiedział powoli Golding. - Czy dobrze zrozumiałem? -Tak. - Inspektor Golding uważa się za eksperta od poezji -powiedział Miller z nutką szyderstwa. - Jedyny rym, jaki Ja znam, to zbrodnia co dnia. - Tristram Abberley był wybitnym poetą - stwierdził Gol ding, najwyraźniej nie dając się sprowokować. - Nie rozu miem jednak, dlaczego ta korespondencja miałaby być tak... cenna. - Przewertował notatki. - Czy panie mówią po ważnie, że wiersze napisała jego siostra? .,..;,. - Owszem - odparła Charlotte. -Niewiarygodne. - A także nieistotne - dodał Miller. - Panie z pewnością nie oczekują, że uwierzymy, iż o to właśnie chodzi w tej sprawie. - Nie - powiedziała Charlotte. - List, który Maurycy zabrał ze sobą zeszłej nocy, zawierał wzmiankę o dokumencie, którego nie miał. Bał się, myślę, że słusznie, że porywaczom zależy właśnie na tym dokumencie. - Nie na pieniądzach? - Już panu powiedziałam - ucięła Urszula. - Nie chodziło o pieniądze. - Jak wobec tego tłumaczy pani rulon dwudziestu banknotów jednofuntowych, wepchnięty... - Miller zamilkł, po czym dokończył łagodniejszym tonem. - Przy pani mężu znaleźliśmy pięć tysięcy funtów, pani Abberley. Jak pani tłumaczy ten fakt? - Myślę, że Maurycy miał nadzieję ich przekupić, na wypadek, gdyby list nie wystarczył - powiedziała Charlotte. 342 Spojrzała na Urszulę, która niechętnie skinęła głową. -Obawiam się, że właśnie w ten sposób rozumował. Gdyby motywem porywaczy były pieniądze... - Nie zostawiliby ich w tak pogardliwy sposób - dokończył Golding. - Istotnie. - Dobrze - powiedział Miller, marszcząc brwi. - Peter, może dla dobra pan, podsumuje wszystko, co do tej pory ustaliliśmy. - Oczywiście, sir. - Golding uśmiechnął się kolejno do Urszuli i Charlotte. - Przed dokonaniem autopsji nie jesteśmy w stanie ustalić dokładnej godziny zgonu, ale zakładamy, że śmierć nastąpiła wkrótce po umówionej godzinie spotkania, czyli po północy. Kredowe ślady stóp w samochodzie sugerują, że do pana Abberleya dołączyło dwóch mężczyzn, którzy usiedli z tyłu. Ilość naniesionej gleby wskazuje, że przeszli pewną odległość, być może od bocznicy kolejowej po drugiej stronie Walbury Hill. Jeżeli tak było, to przypuszczalnie chcieli zaskoczyć pana Abberleya. Listu, który miał przy sobie, nie znaleźliśmy. Pieniądze... już omówiliśmy. Zrekonstruowana przez nas wersja wydarzeń zakłada, że odbyła się rozmowa, która doprowadziła do kłótni oraz zamordowania pana Abberleya. Najwyraźniej został chwycony od tyłu, po czym napastnik, posługując się nożem... Cóż, może na tym poprzestanę. - Jakieś pomysły co do tego, z kim mamy do czynienia? - spytał Miller. - Z szaleńcami - odparła posępnie Urszula. - Maurycy sądził, że to Hiszpanie - powiedziała Charlotte. - Dlatego że jego ojciec poległ podczas hiszpańskiej wojny domowej? - spytał Golding. - W zasadzie tak. Ale również z uwagi na zwłokę w nawiązaniu kontaktu. A także na wykorzystanie "International Herald Tribune" na zdjęciu Sam. 343 - Które mamy? - Miller spojrzał na Finch. Tak, sir. - Finch wręczyła zdjęcie Millerowi, który ledwie rzucił na nie okiem, po czym przekazał Goldingowi, mrucząc: i ' - Mogło zostać zrobione wszędzie. - Mężczyzna, który telefonował, bez wątpienia mówił z cudzoziemskim akcentem - przypomniała Charlotte. - A, prawda, nagrania - powiedział Miller, przewracając oczami. - Myślę, że najwyższy czas, żebyśmy ich posłuchali. Czy ma pani coś przeciwko temu, pani Abberley? - Oczywiście, że nie. Miller skinął głową do Finch, która wstała i podeszła do sprzętu hi-fi, gdzie trzy kasety stały gotowe do odtworzenia. Wsunęła pierwszą do magnetofonu i nacisnęła przycisk. * Charlotte spodziewała się usłyszeć głos Maurycego, ale po chwili stwierdziła, że coś jest nie w porządku. Finch wyjęła kasetę, obejrzała ją, wsunęła jeszcze raz i włączyła odtwarzanie. Rezultat był taki sam: cichy szmer pustej kasety. - Co się dzieje? - spytał zniecierpliwiony Miller. - Nie wiem, sir. To są kasety, które pokazała mi wcześniej pani Abberley. Urszula odrzuciła głowę z irytacją i podeszła do policjantki. Kiedy obejrzała kasetę, irytacja ustąpiła miejsca zdumieniu. - To jest właściwa kaseta - stwierdziła stanowczo. - - Spróbujcie z innymi - podsunął Golding. Ale jeszcze zanim to zrobiły, Charlotte wiedziała, co na nich znajdą. Wiedziała, ponieważ, co prawda za późno, zaczęła rozumieć brata. Maurycy jest równie ostrożny, jak sprytny. A raczej był, poprawiła się w myślach. Kasety stanowiły dowód jego udziału w kradzieży listów oraz, oczywiście, w zamordowaniu Beatrix. Najwyraźniej bał się, że po uwolnieniu Samanthy mogą zostać użyte przeciwko niemu. Dlatego podjął niezbędne kroki w celu ochronienia własnej osoby. 344 - Nie rozumiem - powiedziała Finch, puszczając kolejno wszystkie kasety po obu stronach. - Nic na nich nie ma. - Nic? - warknął Miller. - O Chryste! - Urszula odwróciła się i popatrzyła na Charlotte. - Skasował je. - Myślę, że tak właśnie musiało się stać - potwierdziła Charlotte. - Chce pani powiedzieć, że pani mąż celowo skasował te nagrania? - spytał Golding, wpatrując się w Urszulę. - Obawiam się, że tak, inspektorze. - Dlaczego? - Ponieważ stanowiły dowód, że ukradł listy - powiedziała Charlotte głuchym głosem, który z trudem rozpoznawała jako własny. - Obciążały go. - Ale stanowiły też jedyny ślad prowadzący do porywaczy - zaprotestował Golding. - Wiem. - Postawmy sprawę jasno - włączył się Miller. - Listy zostały oddane porywaczom. Nagrania skasowano. Z wyjątkiem prawie bezużytecznej fotografii wszystko, co mamy... - To zamordowany Maurycy - dokończyła szeptem Ur szula. - i porwana Sam. <•' '!•• ?;; < ,•-:>, VIII Szok wywołany śmiercią Maurycego dotarł w końcu do Charlotte, kiedy sen osłabił system obronny. Leżąc w łóżku w Swans' Meadow we wtorkowy poranek, odczuła budzący się żal bardziej jako proces fizyczny niż psychiczny. Łzy napłynęły jej do oczu, dłonie drżały i wilgotniały. Nawet na jawie nie była w stanie odsunąć od siebie myśli o upiornej śmierci, jaka spotkała Maurycego. Ilekroć nie koncentrowała się na czymś innym, wspomnienie to zajmowało centralne miejsce w jej myślach. Jednak oprócz tej mimowolnej reakcji, uświadamiała sobie inną, znacznie bardziej złożonej natury. Nie czuła najmniejszej potrzeby pomszczenia śmierci brata. \ Poniekąd aprobowała sprawiedliwość tego wydarzenia. Maurycy zamordował Beatrix, chociaż nie własnymi rękami. Spowodował jej śmierć, by zaspokoić własną chciwość i dumę. Usunął ją, ponieważ wierzył, że jego potrzeby i marzenia są ważniejsze niż Beatrix. Teraz kazano mu zapłacić za to, co zrobił. Ale dlaczego? W tym miejscu przypuszczenia Charlotte gwałtownie się urywały. Żaden fragment listu Tristrama nie mógł sprowokować podobnej reakcji porywaczy. W każdym razie Charlotte niczego podobnego sobie nie przypominała. Teraz, kiedy listy zniknęły, było za późno, by szukać w nich 346 wskazówek. Nie pamiętała nawet dokładnie, w jakich słowach Tristram wspomniał o dokumencie, który zamierzał przesłać Beatrix. Nic dziwnego, że inspektor Miller był zirytowany. Uwagi, jakie rzucił na pożegnanie minionego wieczoru, sugerowały, że nie wierzy w ani jedno słowo Charlot-te i Urszuli. W zaistniałych okolicznościach któż mógł mieć mu to za złe? Co prawda, jego sceptycyzm w związku z listami miał wkrótce zostać rozwiany, ponieważ jeszcze tego dnia inspektor Golding miał się udać do Walii w celu przesłuchania Franka Griffitha. Mimo to Charlotte nie wyobrażała sobie, w jaki sposób policjanci mogliby posunąć śledztwo do przodu. Urszula trzymała się kurczowo przekonania, że Sa-mantha wkrótce zostanie zwolniona. Zależało jej wyłącznie na bezpieczeństwie córki. Z wielu względów wolałaby nie znać tożsamości i motywów porywaczy. Gdyby jej nadzieje okazały się płonne, zmieniłaby zdanie. Ale do tego czasu... Charlotte wstała z łóżka, ^/łożyła pożyczony szlafrok, podeszła do okna i rozsunęła zasłony. Noc rozesłała na trawniku dywan perlących się od rosy pajęczyn, a znad rzeki unosiła się mgła. Jesień zabrała lato, a wraz z nim pozłocony słońcem obraz Samanthy, ostatniej i najbardziej niewinnej z Abberleyów. Czy jeszcze kiedyś będzie spacerować po trawie, boso i w bikini? Albo przeciągać się i śmiać z trosk dorosłych? Jak długo jeszcze to pytanie ma pozostać bez odpowiedzi, zastanawiała się Charlotte, przygryzając wargi, żeby powstrzymać łzy. Derek Fairfax dowiedział się o śmierci Maurycego Abberleya z nagłówka Financial Times: AKCJE LADRAM SPADAJĄ NA WIADOMOŚĆ O ZAMORDOWANIU DYREKTORA. Było to tak nieoczekiwane, że Derek nie poczuł nic prócz zdumienia. Kupił kilka innych gazet i przeczytał wszystko, co napisały na ten temat, ale z żadnej nie dowiedział się niczego 347 więcej. Wczoraj w godzinach rannych na górskiej bocznicy kolejowej w pobliżu Newbury w hrabstwie Berkshire znaleziono ciało zamordowanego Maurycego Abberleya, pięćdziesięcioletniego dyrektora Ladram Avionics. Według policji podcięto mu gardło. Ciało znalazły żona i siostra zmarłego. Derek zastanawiał się, czy zadzwonić do Charlotte Ladram, by złożyć kondolencje, jednak w końcu postanowił tego nie robić. Nie chciał, żeby myślała, że napawa się triumfem. Później zaczął się zastanawiać, czy Charlotte po śmierci brata zgodzi się powiedzieć policji, że prawie na pewno zamordował swoją ciotkę. Jeżeli zamierzała to uczynić, to z pewnością dopiero po okresie żałoby. Musiał dać jej czas na dojście do siebie. Nawet wtedy Charlotte może nie zareagować zbyt przychylnie na sugestię Dereka, ale, dla dobra Colina, będzie musiał ją wysunąć. Co się tyczy sprawców lub motywów morderstwa, Derek przypuszczał, że Maurycy Abberley został zabity przez jakiegoś psychopatycznego autostopowicza. Możliwość, że istnieje związek między jego zamordowaniem a listami Tristrama Abberleya, ani na chwilę nie przyszła Derekowi na myśl. W Swans' Meadow Charlotte i Urszula nie miały czasu na pogrążanie się w ponurych myślach. Policjanci różnych stopni i specjalizacji wchodzili i wychodzili przez cały dzień, szukając śladów związanych z porwaniem, przechwytując niektóre rozmowy telefoniczne, podsłuchując inne. Przyjaciele i znajomi Maurycego dzwonili nieprzerwanie. Niektórych uznano za na tyle godnych zaufania, by powiedzieć im o uprowadzeniu Samanthy. Innych nie. Wujek Jack został zaklasyfikowany do drugiej kategorii; Urszula stanowczo odrzuciła jego propozycję pomocy. Policja wtajemniczyła najbliższych sąsiadów z czystej konieczności, w nadziei, że któryś zauważył coś istotnego w miniony wtorek. Nikt nic nie zauważył. . 348 Troska Urszuli o Samanthę przyćmiła wszelki żal po Maurycym. Z radością pozwoliła Charlotte zająć się formalnościami, koronerem i zakładem pogrzebowym, co było jej aż zbyt dobrze znane. Patolog skończył się zajmować ciałem Maurycego, które leżało teraz w kaplicy w Maidehead, czekając na decyzję o dacie i miejscu pogrzebu. Zdaniem Charlotte decyzja ta należała do Urszuli, ona jednak mogła myśleć tylko o żyjącej córce, a nie zmarłym mężu. Po południu Finch zawiozła Charlotte na posterunek policji w Newbury, skąd miała odebrać swój samochód. Nie padło na ten temat ani jedno słowo, ale Charlotte miała wrażenie, że jej wóz przeszukano równie skrupulatnie, jak auto Maurycego. Najwyraźniej inspektor Miller postanowił zajrzeć pod każdy kamień - i wycieraczkę. Wróciła do Bourne End okrężną trasą. Kręte zadrzewione drogi i szary spokój wczesnej jesieni ukoiły jej duszę. Jednak nagłe wspomnienie lalki, którą Maurycy podarował jej na piąte urodziny, błyskawicznie rozbiło ten spokój. Dotarła do Swans' Meadow z zaczerwienionymi oczami i twarzą mokrą od łez. Ku swemu zdziwieniu zastała Urszulę w podobnym stanie. - Wykańcza mnie ta konieczność ciągłego kłamania, Charlie. Muszę stale pamiętać o tym, kto wie, a kto nie. Dzwonią przyjaciele Sam, chcą składać kondolencje, a ja muszę powtarzać, że wyszła, jest zajęta, wyemigrowała, kąpie się, pojechała do cholernego Timbuktu. - To znaczy, że nie ma żadnych wiadomości o jej uwolnieniu? - Nie. Zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek je usłyszymy. - Nalała sobie dżinu z tonikiem, po czym, jak to często robiła od czasu porwania, stanęła przy oknie w salonie, wyglądając na ogród, prawą ręką tuląc do piersi szklankę, z papierosem w lewej dłoni, na w pół otwartymi ustami, ze wzrokiem utkwionym w jakiś odległy punkt. - Wszyscy są 349 tak cholernie mili. Myślę, że to tylko pogarsza sytuację. Ta cy wyrozumiali, tacy niezwykle troskliwi. ' - Oni tylko próbują ci pomóc. - Nawet Spicer zadzwonił. Możesz sobie wyobrazić? Nawet on uznał, że powinien... -Spicer? - Nasz były szofer-pijaczyna. Chyba go pamiętasz? - Dzwonił? Dzisiaj? ;; -Tak. '••" •••••• . •• -• . - • }••'•-• ;*- Czego chciał? - Przekazać wyrazy współczucia. Myślę, że mogłabym się bez nich obejść. Trudno mi było się go pozbyć. Zadawał mnóstwo pytań. Jak? Kiedy? Dlaczego? Ktoś mógłby pomyśleć... - Skąd dzwonił? - Z jakiegoś automatu albo telefonu w pubie. Nie wiem. Czy to ma jakieś znaczenie? - Może mieć. Widzisz, ja... - Czekaj! - Po pierwszym dzwonku do drzwi Urszula odwróciła się gwałtownie i nakazała. Charlotte milczenie. - To może być coś o Sam. - Puściła się niemal biegiem do holu. Charlotte usłyszała, jak otwiera drzwi frontowe i wykrzykuje: - Inspektor Golding? Czy chodzi o Sam? - Obawiam się, że nie, pani Abberley. Czy mogę wejść? Odpowiedzi Urszuli nie było słychać. Po chwili wróciła do salonu, a za nią wszedł inspektor Golding. - O, panna Ladram - powitał Charlotte z uśmiechem. -Cieszę się, że pani także tu jest. - Myślałam, że jest pan w Walii, inspektorze. - Właśnie wróciłem. Szczerze mówiąc, przyjechałem prosto tutaj. - Frank Griffith powiedział panu o listach? - Niezupełnie. Dlatego przyjechałem. Między jego zeznaniem a wersją pań istnieje znaczna rozbieżność. 350 - - Rozbieżność? - natarła na niego Urszula. - Jaka znowu cholerna rozbieżność? - Być może należałoby użyć sformułowania "całkowita sprzeczność". - Na miłość boską, niech pan powie, o co chodzi - warknęła. - Doskonale. Pan Griffith jest drażliwym człowiekiem, jak paniom z pewnością wiadomo. Niezbyt skory do współpracy, mówiąc oględnie. Jedną kwestię podkreślił jednak z całą mocą. Nic nie wie o listach Tristrama Abberleya do siostry. - Pan żartuje. -Nie. Charlotte wpatrywała się w Goldinga z nadzieją, że zaszło jakieś nieporozumienie. - Nic nie wie? Tak powiedział? - Zaprzecza, jakoby kiedykolwiek czytał albo miał takie listy. W związku z tym zaprzecza, jakoby zostały mu skradzione. Przez pana Abberleya czy kogokolwiek. - Ależ myje widzieliśmy! - krzyknęła Urszula, zduszając papierosa tak gwałtownie, że popielniczka zadrżała. - Przynajmniej jedenl -Tak panie mówiły - stwierdził Golding celowo beznamiętnym tonem. Charlotte spojrzała mu prosto w oczy. : - Pan nam nie wierzy, inspektorze? - Z pewnością trudno sobie wyobrazić, po co miałyby panie zmyślać tak skomplikowaną historię. - Nie zmyśliłyśmy jej. - Cóż, to się jeszcze zobaczy, prawda? - powiedział z nikłym uśmiechem. - Jako detektyw muszę zachować otwarty umysł. Muszę rozważyć każdą ewentualność. - Włącznie z taką, że kłamiemy? - Dokładnie tak, panno Ladram. Włącznie z taką, że pa nie kłamią. . •,. . Pierwszy telefon, który Derek Fairfax odebrał po przyjeździe do biura w środę, potwierdził jego wcześniejsze podejrzenia, a mianowicie, że śmierć Maurycego Abberleya ma dalsze konotacje, niż to sugierowały gazety. -Fairfax. - Dzień dobry, panie Fairfax. Mówi Golding, inspektor Golding z wydziału dochodzeniowego Thames Yalley. - Thames Yalley? - Prowadzę śledztwo w sprawie zamordowania pana Maurycego Abberleya. Być może czytał pan o tym. - Hm... Tak, czytałem. - Pańskie nazwisko podała mi siostra denata, panna Charlotte Ladram, która twierdzi, że mógłby pan potwierdzić pewne fragmenty zeznań, jakie nam złożyła. - Tak? Jakie? - Wolałbym porozmawiać z panem o tym osobiście. Czy to możliwe? - Cóż... Oczywiście. Ale... - Czy mógłbym wpaść do pana później? Na przykład, dziś po południu? - Chce pan powiedzieć... tutaj? - Jeżeli nie sprawi to panu kłopotu. > . - Nie, nie. Jestem pewien... 352 - Powiedzmy, o drugiej trzydzieści? - Cóż... zgoda. - W takim razie, do drugiej trzydzieści. Do widzenia, panie Fairfax. Derek odłożył słuchawkę, marszcząc czoło. Gdyby nie został zaskoczony, przyjąłby może inną taktykę. Teraz jednak było już za późno. Zastanawiał się, jakie potwierdzenie dowodów miał na myśli Golding. Dlaczego Charlotte postanowiła go teraz włączyć, skoro wcześniej robiła wszystko, żeby go nie wtajemniczać? Pod wpływem impulsu chwycił książkę telefoniczną, odszukał jej numer i zadzwonił. Żadnej odpowiedzi. Spróbował znów po dziesięciu minutach, a potem dzwonił do Charlotte co pół godziny przez całe przedpołudnie. Rezultat był jednak zawsze ten sam: Charlotte Ladram nie było w domu. Charlotte jechała na zachód szosą M4 w stronę południowej Walii, by zapytać Franka Griffitha, dlaczego okłamał inspektora Goldinga. W południe znalazła się na obwodnicy Brecon, a w niespełna godzinę później jechała ostrożnie po koleinach wyboistej, krętej drogi do Hendre Gorfelen. Zbliżając się do ostatniego wzgórza przed domem, musiała gwałtownie zahamować, ponieważ zza zakrętu wyjechał landrover. Pojazdy zatrzymały się niemal zderzak przy zderzaku między kamienistymi zboczami, bez możności wyminięcia. Zza szyby landrovera patrzył na Charlotte Frank Griffith, nieruchomy i bez uśmiechu. Charlotte zgasiła silnik i wysiadła. Silnik landrovera wciąż pracował, kiedy podeszła do drzwiczek od strony kierowcy czekając, aż Frank na nią spojrzy. Wreszcie, kiedy myślała, że nigdy tego nie zrobi, zgasił silnik. -Frank? Nadal patrzył przed siebie. - Na pewno się mnie spodziewałeś. Żadnej odpowiedzi. - Dlaczego okłamałeś policjantów? Wreszcie dał znak, że zauważył jej obecność; lekko skinął głową i wysunął dolną wargę. - Zrobiłem to, czego chciałaś. - Czego JA chciałam? - Zapomnieć o wszystkim. Odsunąć się. Przestać spra wiać kłopoty tobie i twojej rodzinie. " - Nigdy tego nie mówiłam. - Ale to właśnie miałaś na myśli. - Spojrzał na nią surowo. - Dlaczego zostawiłaś mi tę wiadomość? Przecież nie wierzysz, że to McKitrick ukradł listy. To było kłamstwo. Dlatego, zanim zaczniesz pytać, czemu skłamałem, może zechciałabyś mi powiedzieć, dlaczego ty skłamałaś. - Zgoda. - Spuściła głowę. - Wydawało się, że nie da się dowieść tego, co zrobił Maurycy. Ani przeszkodzić mu w publikacji listów. Dlatego pomyślałam, że najlepiej będzie... - Nabić mnie w butelkę? - Tak. - Zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy. - Ale czy nie widzisz, że teraz wszystko się zmieniło? - Nie widzę. - Czy Golding nie powiedział ci o mojej bratanicy? > ;?< - Owszem, powiedział. > - Ona jest w niebezpieczeństwie, Frank, śmiertelnym niebezpieczeństwie. Czy nie zamierzasz nic zrobić, żeby jej pomóc? - Nic nie mogę zrobić. - Możesz przekonać policję, że listy naprawdę istnieją, że to o nie chodzi porywaczom. - Ale tak nie jest. Listy nie mają z tym nic wspólnego, - Muszą mieć. Nic innego nie ma sensu. W ostatnim li- 354 ście Tristram wspomina o dokumencie, który wysłał lub zamierzał wysłać Beatrix. Porywacze żądają wszystkiego, co ukradł tobie. Musiało im chodzić także o ten dokument, ale Maurycy go nie miał. - Ponieważ ja go nie miałem. Beatrix przysłała mi listy i nic więcej. Nigdy nie wspomniała o czymś, co dostała od Tristrama razem z ostatnim listem lub po nim. - Nie domyślasz się, co to mogło być? - Nie. Zresztą łatwiej jest mi uwierzyć, że twój brat padł ofiarą jednego z wielu wrogów, jakich z pewnością musiał sobie narobić przez całe życie. Co się tyczy twojej bratanicy... - Właśnie, Frank, co z Sam? Ma dopiero dwadzieścia lat. Jest młodsza niż ty, kiedy pojechałeś walczyć w Hiszpanii. Młodsza niż Beatrix, kiedy pisała wiersze za Tristrama. Twarz Franka pozostała kamienna. - Nie mogę jej pomóc. - Nawet nie spróbujesz? - Beatrix poprosiła mnie, żebym dochował jej tajemnicy. Śmierć twojego brata oznacza, że mogę to zrobić. Jest to druga szansa, na którą nie zasługuję, ale której nie zamierzam zmarnować. - A co z Sam? - Umywam ręce od waszej rodziny. - Patrzył uparcie przez przednią szybę. - Zapominam o wszystkim, czego się o nich dowiedziałem. Robię to, co powinienem zrobić na samym początku. - To znaczy? - Myślę o sobie. - Odwrócił się i spojrzał Charlotte w oczy. - A teraz może wycofasz się do mostu? Tam możesz wykręcić. Pojedziemy każde w swoją stronę. X Dotychczasowe doświadczenia Dereka z policją ograniczały się do wyjaśnienia pewnych technicznych szczegółów policji podatkowej, kiedy jeden z klientów Fithyan & Co. został aresztowany za uchylanie się od płacenia podatków. Wtedy odnoszono się do Dereka uprzejmie i z szacunkiem i podświadomie oczekiwał tego samego po rozmowie z inspektorem Goldin-giem. Jego oczekiwania nie miały się jednak spełnić. Golding był szczupłym mężczyzną o leniwym sposobie bycia, mniej więcej w wieku Dereka, ubranym w ciemny garnitur, prążkowaną koszulę i krawat z monogramem. To, a także sceptyczny wyraz twarzy, upodabniały go raczej do maklera giełdowego, absolwenta Eton, niż do policjanta. Mógł zadawać najbardziej bezpośrednie pytania najbardziej uprzejmym tonem i skrywać własne opinie za najbardziej ironicznym z uśmiechów. Kiedy poprosił Dereka o potwierdzenie istnienia listów Tristrama Abberleya do siostry, nie sposób było odgadnąć, do czego zmierza. Kiedy Derek, zgodnie z wcześniejszym zamiarem, oświadczył, że treść listów dowodzi niewinności jego brata, Golding wysłuchał go cierpliwie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. W zasadzie dopiero gdy rozmowa zbliżała się do końca, a Derek nie miał pojęcia, dlaczego w ogóle się odbyła, w pytaniach Goldinga zabrzmiały ostrzejsze tony. 356 - Jak pan myśli, panie Fairfax, dlaczego pan Griffith miałby zaprzeczać, jakoby posiadał te listy? - Nie sądzę, żeby to zrobił. - A jednak zaprzeczył. To mnie niepokoi. Zaprzecza stanowczo. A pan nigdy nie widział żadnego z nich, prawda? - Nie, ale... - Więc na dobrą sprawę nie może pan potwierdzić zeznania panny Ladram, prawda? - Z całą pewnością mogę. Ona... -Jak pan myśli, dlaczego zamordowano pana Abberleya? - Nie wiem. - Z powodu listów? - Nie wydaje mi się. Z drugiej jednak strony, jak pan słusznie zauważył, nie wiem, co zawierają. - Najwyraźniej coś na tyle ważnego, by uprowadzić córkę pana Abberleya. - Słucham? - Córka pana Abberleya została porwana. Listów zażądano jako okupu. Oczywiście wszystko to wydarzyło się przed naszym włączeniem się do sprawy. - Ta niespodziewana wiadomość zaszokowała Dereka. Pomyślał, że to właśnie było zamiarem policjanta. - Na razie muszę pana prosić o zachowanie tego aspektu sprawy w tajemnicy. - Naturalnie... - Motyw porywaczy jest dla nas zagadką. Zazwyczaj żąda się pieniędzy, najczęściej znacznych sum. Paczka listów sprzed pół wieku nie bardzo pasuje do tej sytuacji, nie sądzi pan? - Chyba nie. - Czy te listy mogły być coś warte? - Nie. Nie rozumiem... - Derek spróbował uporządkować myśli. - Tylko dla Maurycego Abberleya. 357 - Ponieważ przedłużały prawa autorskie o pięćdziesiąt lat? -Tak. Golding zamilkł na moment, skubiąc w zamyśleniu ucho. -Jeżeli listów nie uda się odzyskać, linia obrony pańskiego brata całkowicie się załamie, czyż nie? - Tak. - Ten wniosek nie przyszedł do głowy Derekowi, a jednak był słuszny. Czuł się bezradny, obezwładniony falą wydarzeń, których nie miał nawet nadziei pojąć. - Jeżeli zostaną odnalezione, jest zbyt późno, by Maurycy Abberley odniósł korzyść z ich publikacji, prawda? Honoraria trafiłyby do wdowy po nim i córki? - Chyba tak. - Albo tylko do wdowy, gdyby córki nie zwolniono żywej. - Golding zaczął mamrotać, jakby mówił do siebie, a nie do Dereka. - Jest tu coś, na co nikt nie zwrócił uwagi, pewna prawidłowość. Zaginione listy, skasowane taśmy, zaprzeczenia, jawne... - Skasowane taśmy? Golding spojrzał na Dereka zdziwiony. !? -Słucham? - Wspomniał pan o jakichś taśmach. - Naprawdę? To niezwykłe. Cóż, nieważne. - Uśmiechnął się. - Nie będę pana dłużej zatrzymywał. Jeszcze tylko jedno. -Tak? - Gdzie pan był w ostatnią niedzielę w nocy? - W domu. -Sam? ;;. -Tak. - Nie ma nikogo, kto mógłby to potwierdzić? - Nie. Dlaczego pan pyta? - Ponieważ wini pan, czy winił, Maurycego Abberleya za aresztowanie pańskiego brata. Innymi słowy, miał pan motyw, by go zamordować. 358 - Nic podobnego nie zrobiłem. - Oczywiście. - Golding uśmiechał się szeroko. - Próbowałem tylko wykluczyć pana na samym początku. Szkoda, że nie mogę. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Prawda? Po wyjściu Goldinga Derek kilkakrotnie próbował się dodzwonić do Charlotte. Kiedy stało się jasne, że nie ma jej w domu, zadzwonił, wbrew podszeptom intuicji, do Swans' Meadow. - Halo? - Momentalnie rozpoznał głos Urszuli Abberley, ale wiedział, że lepiej będzie udać, iż nie poznaje. - Czy mogę mówić z Charlotte Ladram? - A kto mówi? - Hmm... Derek Fairfax. - Derek Fairfax? Tu Urszula Abberley, panie Fairfax. Charlotte nie ma w domu. Nawet gdyby była, nie sądzę, by zechciała z panem rozmawiać. - Przykro mi, że przeszkadzam... w tak smutnych okolicznościach, pani Abberley... ale to bardzo... - Gdyby naprawdę było panu przykro, nie przeszkadzałby pan, prawda? - Cóż... - Do widzenia, panie Fairfax. Proszę więcej nie dzwonić. Kiedy Charlotte wróciła do Swans' Meadow późnym popołudniem, zmęczona i przygnębiona podróżą do Walii, spostrzegła, że Urszula jest nieco bardziej pogodzona ze śmiercią Maurycego i uprowadzeniem Samanthy. Niepokój ustąpił miejsca żalowi. Charlotte zastała szwagierkę w pokoju Samanthy, porządkującą rozetki, które córka nagromadziła w okresie fascynacji jazdą konną. - Żadnych wiadomości, Charlie - obwieściła posępnie. -Ani słowa, ani znaku, nic. 359 - Chciałabym móc ci powiedzieć, że spodziewałam się Jakichś wieści. - Dlaczego oni ją przetrzymują? Daliśmy im wszystko, czego chcieli. - Chcesz powiedzieć, wszystko, co mieliśmy. Oni o tym nie wiedzą. Pewnie sądzą, że coś zatrzymaliśmy. Dlatego zabili Maurycego. - Ale kim oni są? Jeżeli chcą czegoś więcej, czemu nam nie powiedzą? - Nie wiem. Może czekają, aż policja straci zainteresowanie. - W takim razie będą długo czekać. Finch przyszła tu dziś znowu, pytając o moje zdrowie, śledząc każdy mój ruch, obserwując, wtykając nos. - To jej praca. -A czyż ona jej nie uwielbia? Śledzenie i mnie jest przecież o niebo przyjemniejsze od cholernego kierowania ruchem. - Nastrój Urszuli znowu ulegał zmianie, przechodząc w gniew i zniecierpliwienie. Wstała z łóżka, na którym rozłożyła rozetki, podeszła do okna i wyjrzała na ogród. - Wiesz, oni podsłuchują wszystkie rozmowy telefoniczne. Nagrywają je, rejestrują, sprawdzają, skąd ludzie dzwonią. - Na wypadek, gdyby dzwonili porywacze. -Albo ktoś stąd dzwonił do porywaczy. Charlie, oni uważają, że wiemy więcej niż im mówimy. Jak możemy ich przekonać, że tak nie jest? - Nie możemy. Frank Griffith kazał im wątpić, czy listy w ogóle istniały. W żaden sposób nie mogę go skłonić do zmiany stanowiska. - W takim razie wpadłyśmy we własne sidła. Jeżeli policjanci sądzą, że listy są wytworem naszej wyobraźni, to samo pomyślą o taśmach, może nawet o samym porwaniu. 360 - Na pewno nie. - Oni w ten sposób rozumują. - Przecież Sam naprawdę zniknęła. Kiedy tylko porywacze zadzwonią... - Właśnie! - Urszula odwróciła się twarzą do Charlotte. -Kiedy tylko zadzwonią? A jeśli nie? Jeśli już nigdy się z nami nie skontaktują? Co wtedy, Charlie? Co wtedy pomyśli policja? XI Napięcie słabnie z czasem, bez względu na to, jak nieznośne wydaje się na początku. Natura ludzka mimowolnie się przystosowuje, zmieniając anomalię w swego rodzaju rutynę. W czwartek rano Charlotte zauważyła, że jej niepokój słabnie. Zaczynała powoli przyzwyczajać się do myśli, że Samanthę spotkał podobny los jak Maurycego. Podobne uczucia żywiła zapewne Urszula, która po raz pierwszy wyraziła gotowość omówienia szczegółów pogrzebu. Zgodziły się, że powinien się odbyć możliwie najszybciej. Charlotte miała właśnie dzwonić do zakładu pogrzebowego, kiedy zadzwonił telefon. - Halo? - - Kto mówi? - Głos był cichy, ochrypły. - Charlotte Ladram. Kto... - Mówi Natasza van Ryneveld. Wiem, kim jesteś, Charlotte. Czy wiesz, kim ja jestem? -Tak. - Tak myślałam, chociaż Maurycy wolał wierzyć, że nie wiesz. Dowiedziałam się o jego śmierci, kiedy zadzwoniłam do Ladram Avionics. Jestem wstrząśnięta. Wolałabym zostać powiadomiona w mniej... gwałtowny sposób. Ale może myślisz, że nie mam do tego prawa. - Może tak myślę. 362 - Jak się czuje Urszula? - Daje sobie radę. - Czy mogę z nią mówić? - Nie jestem pewna. - Właśnie ktoś zadzwonił do drzwi i Urszula poszła otworzyć. Charlotte poczuła ulgę, mogąc powiedzieć szczerze: - Właściwie chyba nie. - Co się stało, Charlie? Czy mogę nazywać cię Charlie? Maurycy zawsze tak o tobie mówił. W jaki sposób został zamordowany? W jakich okolicznościach? - Nie mogę teraz o tym mówić. - Dlaczego? -To... skomplikowane. - Charlotte usłyszała w holu burkliwy głos inspektora Millera. - Muszę kończyć. Powtórzę Urszuli, że dzwoniłaś. -Ale... Charlotte odłożyła słuchawkę, zadowolona, że nie ma czasu na zastanowienie się nad własną reakcją. Do pokoju weszła Urszula, a za nią Inspektor Miller, Inspektor Golding i Finch. Twarze policjantów były posępne i poważne. Pozdrowili Charlotte pobieżnymi skinięciami głowy. - Właśnie odbyliśmy naradę, pani Abberley - zaczął Miller. - Postanowiliśmy zmienić linię działania. - Całkowity brak dowodów krępuje nam ręce - powiedział Golding. - Jedynym sposobem na ich uzyskanie jest upublicznienie sprawy, która, jak na razie, sprowadza się do suchych faktów zamordowania pani męża. - Z tego względu - dodał Golding - proponuję zwołać dziś po południu konferencję prasową, na której ujawnię, że mamy do czynienia nie tylko z morderstwem, ale i z porwaniem. - Proponuje pan? - powtórzyła Urszula. - Czy prosi mnie pan o zgodę? Golding uśmiechnął się. - Naturalnie mamy nadzieję, że dostrzeże pani słuszność 363 takiego posunięcia. Mamy też nadzieję, że weźmie pani udział w konferencji prasowej i zechce odpowiadać na pytania. - Ale i tak ją zwołamy - warknął Miller. - Nie potrzebuję pani zgody. - Czy nagłośnienie sprawy nie odstraszy porywaczy? -spytała Charlotte. - Utajnienie jej nie zachęciło ich do wyłożenia kart, prawda? - zareplikował Golding. - Potrzebujemy odzewu opinii publicznej. Doniesień, wskazówek, informacji. - Czy nie powinniśmy jeszcze poczekać? - Dziewięć dni w zupełności wystarczy - wtrącił Miller. - Ludzie szybko zapominają, panno Ladram - powiedział Golding. - Nie możemy sobie pozwolić na zwłokę. - Dobrze - zdecydowała Urszula. - Zwołajcie konferencję prasową. / - Czy weźmie w niej pani udział? - spytał Golding. -Tak. Charlotte obserwowała obu policjantów. Zauważyła, że spojrzeli na siebie porozumiewawczo, a Miller nieznacznie skinął głową. Udział Urszuli najwyraźniej zwiększał szansę policjantów na sukces, choć Charlotte nie była już pewna, co to słowo w ich wypadku oznacza. Derek zaczął oglądać wiadomości o osiemnastej w roztargnieniu, które prysnęło na dźwięk nazwiska Abberley. Zapowiadano relację z konferencji prasowej, która odbyła się wcześniej na posterunku policji w Newbury. Reporter mówił o sensacyjnym rozwoju sprawy morderstwa Abberleya. Następnie na ekranie pojawiła się wyzywająca twarz inspektora Millera. W oszczędnych słowach opisał porwanie dwudziestoletniej Samanthy Abberley, które miało miejsce przed dziewięcioma dniami. Każdy, kto widział lub słyszał cokolwiek podejrzanego w pobliżu jej domu 364 we wtorek, pierwszego września, był proszony o niezwłoczne skontaktowanie się z wydziałem dochodzeniowym Tha-mes Yalley. Na ekranie pojawiła się fotografia porwanej dziewczyny, wyglądającej zupełnie inaczej, niż ją zapamiętał Derek po jedynym spotkaniu. Następnie, z inspektorem Goldingiem widocznym w tle, Urszula Abberley wystąpiła z osobistym apelem o zwolnienie córki. Jej wystąpienie - zwłaszcza odpowiedzi na pytania - kłóciło się z tym, co Derek zwykł oglądać przy podobnych okazjach. Żadnej łzawości, żadnego załamywania rąk. Mówiła w sposób spokojny i rozsądny, raczej jak mediatorka niż matka. Padły wszystkie właściwe słowa - "Nie życzyłabym tego mojemu najgorszemu wrogowi"; "Chodzi mi tylko o bezpieczeństwo Sam"; "Apeluję do społeczeństwa o wszelką pomoc, jakiej mi może udzielić"; "Błagam ludzi, którzy przetrzymują moją córkę o zwolnienie jej" - jednak w dziwny sposób brakowało w nich serca. Brakowało też jeszcze czegoś. Derek czekał, aż inspektor Miller wspomni o listach Tristrama Abberleya, ale tego nie zrobił. Nie powiedziano, czego żądali porywacze. Nie padła żadna wzmianka o tym, czego oczekiwali po nich policjanci. Po obejrzeniu relacji Derek czuł w głowie większy zamęt niż kiedykolwiek. Charlotte i Urszula oglądały konferencję w Swans' Meadow, Urszula z nieodłączną szklanką dżinu z tonikiem. Po zakończeniu relacji wyłączyła telewizor, spojrzała na Charlotte i powiedziała: - Zrobili ze mnie pozbawioną uczuć sukę. > - Nikt w ten sposób o tobie nie pomyśli. - O tak. W dzisiejszych czasach ludzie oczekują, że bę dziesz się zachowywać jak w operze mydlanej. Strugi łez, nie kontrolowane emocje. Opanowanie działa na twoją nie korzyść. 365 - Może nie powinnaś była brać udziału w konferencji. - Jak mogłam odmówić? Wyobraź sobie, jak Miller i Golding zacieraliby ręce, gdybym odmówiła. - Oni tylko próbują pomóc, Urszulo. - Tak ci się wydaje? Według mnie próbują robić coś dokładnie przeciwnego. - Och, daj spokój. - Charlotte zmusiła się do uśmiechu. - Znalezienie Sam i chronienie jej to ich obowiązek. - Nie. Ich obowiązkiem jest znalezienie kogoś, kogo mogliby skazać za zamordowanie Maurycego. - Czy to nie to samo? - Według nich, nie. Chodź ze mną do ogrodu. - Po co? - Chodź, to ci wyjaśnię. Wzruszywszy ramionami Charlotte wstała i poszła za Urszulą przez kuchnię do ogrodu, gdzie spokojny, malowniczy wieczór kładł długie cienie i złote prostokąty na trawniku. - Widzisz tego mężczyznę, karmiącego kaczki na drugim brzegu rzeki? - Urszula wskazała na brzeg po stronie Cook-ham, gdzie niczym nie wyróżniający się mężczyzna w średnim wieku, ubrany w brązową wiatrówkę, rzucał okruchy kwaczącej i pluszczącej gromadce. - Poznajesz go? -Nie. > - To policjant. - Skąd możesz wiedzieć? - Ponieważ nigdy nie widziałam go przed poniedziałkiem, a od tamtego dnia stale widzę jego i kilku jemu podobnych. Oni nie szukają Sam, Charlie. Szukają morderców Maurycego. Myślą, że ich znaleźli w tym domu. - To śmieszne. - Tak, ale oni nie zdają sobie z tego sprawy. A my nie możemy im tego uzmysłowić. Dlatego, podczas gdy oni obserwują, jak my ich obserwujemy... - Zamilkła, opuściła głowę. Łzy, które powinna była wypłakać wzruszająco w te- 366 lewizji, napłynęły jej do oczu, absurdalnie piękne w zachodzących słońcu. - Podczas gdy oni grają w cholerne, głupie gry, zmuszając nas do robienia tego samego... - Przełknęła łzy i spojrzała prosto w oczy Charlotte. - Szansę Sam na wyjście cało maleją z każdą chwilą. - Podniosła głowę i krzyknęła na tyle głośno, że mężczyzna z przeciwległego brzegu spojrzał w ich stronę. - Z każdą chwilą, którą marnują! - Po czym dodała cicho: - Nitka, na której wisi życie Sam, staje się coraz cieńsza. XII W piątek Charlotte wróciła do domu. Wytłumaczyła się tym, że po załatwieniu formalności pogrzebowych nie ma już nic do roboty w Swans' Meadow. Urszula nie próbowała jej zatrzymywać, za co Charlotte była wdzięczna. Naciskana, mogłaby zdradzić, jak pilno jej było do opuszczenia domu bratowej. Chociaż powiedziała Urszuli, że nie podziela jej opinii o motywach policji, argumenty bratowej brzmiały bardziej przekonująco, niż Charlotte chciałaby przyznać. Najbardziej niepokoił ją fakt, że ona sama także może być podejrzana. W Ockham House mogła się zdystansować od wydarzeń i w pewnym stopniu odzyskać prywatność. Nie mogła jednak uciec całkowicie, czego szybko dowiódł telefon. Kilku znajomych i dawnych kolegów z pracy obejrzało telewizyjną relację z konferencji i chciało przekazać Charlotte wyrazy współczucia oraz równie serdeczne, co bezużyteczne porady. Zadzwonił wujek Jack, by się poskarżyć, że go nie wtajemniczały, a przecież jego doświadczenie w tych sprawach - o którym nie miała pojęcia - mogło się okazać niezwykle cenne. Zadzwoniła też Lulu Harrington, przerażona tym, co się wydarzyło. Charlotte skorzystała z okazji, by potwierdzić domysły Urszuli. - Czy ta osoba w Nowym Jorku, do której wysłałaś list 368 w Imieniu Beatrix, mogła się nazywać van Ryneveld, a nie van Ryan? - Oczywiście, możliwe, że tak brzmiało to nazwisko. Dlaczego przyszło ci to na myśl? - Skontaktowała się ze mną. Za to madarne V nie. Może przypomniałaś sobie jej nazwisko? - Niestety nie. Szukałam w pamięci, ale w moim wieku to beznadziejne. Nadal pamiętam tylko pierwszą literę. - Dasz mi znać, kiedy sobie przypomnisz? - Na pewno. Kiedy Lulu odłożyła słuchawkę, Charlotte zaczęła się zastanawiać nad czterema listami zostawionymi przez Bea-trix. Treść dwóch z nich pozostawała całkowitą tajemnicą. Maurycy musiał wiedzieć, co zawierał list Beatrix do jego kochanki. Przypuszczalnie panna van Ryneveld potrafiła kłamać równie dobrze, jak Urszula. Z rozmowy telefonicznej wynikało jednak, że kochanka Maurycego nie wie nic o porwaniu Samanthy ani o tym, czego porywacze żądają za jej uwolnienie. Jeżeli tak... Dzwonek telefonu, przy którym nadal stała, rozproszył myśli Charlotte. Chwyciła słuchawkę z niecierpliwym po śpiechem. -Tak? - Hm... panna Ladram? -Tak. - Mówi Derek Fairfax. - Słowa te wywołały u Charlotte poczucie winy. We wtorek podała jego nazwisko Goldingo-wi, ale nie zrobiła nic, żeby skontaktować się z Fairfaxem i wyjaśnić sytuację. - Dzwonię do pani od kilku dni. Policja złożyła mi wizytę. - Tak, domyślałam się tego. Przepraszam. To moja wina. - Później widziałem konferencję prasową na temat pani bratanicy. W telewizji nie padło o tym ani jedno słowo, ale policjant, który mnie przesłuchiwał, inspektor Golding, po- 369 wiedział, że porywacze żądają listów Tristrama Abberleya. Czy to prawda? -Tak. •••:••• - Nie rozumiem. Kto... Kto mógłby... - Nikt z nas tego nie rozumie, panie Fairfax. Gdybyśmy tylko mogli... - Frank Griffith zaprzeczył, jakoby listy kiedykolwiek istniały? - Tak. Ale nie mogę o tym teraz rozmawiać. - A jednak Charlotte czuła potrzebę porozmawiania na ten temat. Nagle stwierdziła, że Derek Fairfax jest jednym z nielicznych ludzi, którzy widzieliby sprawy z tego samego punktu widzenia, co ona. - Moglibyśmy się spotkać. - Oczywiście. Bardzo bym chciał. - Czy może pan przyjść jutro na lunch? - -Tak. - - Świetnie. Powiedzmy, w południe? - Zgoda, do zobaczenia w południe. ^ -Tak. Do widzenia, panie Fairfax. Charlotte odłożyła słuchawkę, zastanawiając się, dlacze go go zaprosiła. Byłoby szaleństwem rozbudzać nadzieje Fairfaxa, kiedy utrata listów zadała im ostateczny cios. Ale Charlotte rozpaczliwie potrzebowała sprzymierzeńca, przy jaciela, który by słuchał i doradzał. Dlaczego szukała go w osobie Dereka Fairfaxa? Pewnie, że z braku innych kan dydatów. Był ostatnią deską ratunku zarówno jej, jak i swojego brata. Poszła do kuchni i zaczęła układać listę zakupów. Przygotowywanie lunchu dla gościa pozwoli jej przynajmniej oderwać myśli od problemu Samanthy. Kiedy telefon zadzwonił znowu, zamierzała nie odbierać, ale ponieważ nie przestawał dzwonić, podniosła słuchawkę. ' - Halo? 370 - Tak. - Głos rozmówcy wydał jej się znajomy; brzmiał formalnie, z lekkim akcentem. Zdała sobie sprawę, z kim mówi, zanim się znów odezwał. - Jestem przedstawicielem ludzi, którzy przetrzymują pani bratanicę, panno Ladram. - Co takiego? - Słyszała pani. Myślę też, że pani zrozumiała. Obserwacja policyjna przeszkodziła nam w skontaktowaniu się z pani bratową. Dlatego dzwonimy do pani. - Kogo pan reprezentuje? - Lepiej będzie, jeśli się pani nie dowie. - Dlaczego zabiliście Maurycego? - Ponieważ nie dostarczył nam dokumentów. Okazał się też na tyle bezczelny, by proponować nam zamiast nich pie niądze. ,;: - Dał wam wszystko, co miał. - Jest coś jeszcze, i my tego chcemy. - Nie mamy tego. - W takim razie znajdźcie. Wiemy, że Beatrix Abberley miała to, czego żądamy. Na pewno więc możecie znaleźć to i oddać nam. - Proszę powiedzieć, czego mamy szukać. - Dokumentu napisanego w języku katalońskim, który Tristram Abberley wysłał do siostry w marcu 1938. - Jakiego dokumentu? - Powiedziałem już dosyć. Jesteśmy cierpliwi, ale nie bezgranicznie. Zachowamy pani bratanicę przy życiu przez miesiąc, począwszy od dnia dzisiejszego. Mają panie czas do jedenastego października. Kiedy znajdziecie dokument, dajcie do "International Herald Tribune" ogłoszenie następującej treści: "Przyjaciele mogą się pogodzić. Orwell zapłaci". - Przerwał na chwilę. - Zapisała pani? Charlotte przeczytała zapisaną pospiesznie notatkę. - Przyjaciele mogą się pogodzić. Orwell zapłaci. 371 - Zgadza się. Jeżeli ogłoszenie tej treści ukaże się przed jedenastym października, skontaktujemy się z wami. - Musi mi pan podać więcej informacji. - Charlotte wiedziała, że powinna wyciągnąć z niego jak najwięcej, ale ospały umysł nie był w stanie niczego wymyślić. - Jesteśmy gotowe zrobić wszystko, żeby odzyskać Sam. - Wystarczy, jeśli spełnią panie nasze żądania, dokładnie i szybko. Proszę nie mówić policji, że nawiązaliśmy z panią kontakt. Jeżeli stwierdzimy, że wpadli na nasz trop, zabijemy pani bratanicę bez wahania. -Jak... jak się ma Sam? -Żyje. - Czy mogę z nią porozmawiać? - - Dosyć rozmów. Czy zgadza się pani na nasze warunki? - Oczywiście, ale... - W takim razie omówiliśmy już wszystko. Życzę miłego dnia, panno Ladram. XIII Derek przybył do Ockham House tuż przed południem w sobotę i usłyszał ze zdziwieniem, że lunch jest odwołany. Charlotte, która zachowywała się bardziej nerwowo, niż podczas któregokolwiek z poprzednich spotkań, stwierdziła, że nie ma ochoty siedzieć w domu, nie mówiąc już o przygotowywaniu posiłku. Zaproponowała spacer, na co Derek przystał z ochotą. Jej gotowość do mówienia również go zaskoczyła, ale po wszystkich poprzednich próbach zdobycia jej zaufania wiedział, że nie wolno mu zmarnować takiej szansy. Pojechali do lasu Ashdown i zanim jeszcze znaleźli dogodne miejsce na postój, Charlotte zaczęła relacjonować wydarzenia minionego tygodnia z takimi szczegółami, że było jasne, iż niczego nie pomija. Bezwiednie zaczęła zwracać się do Dereka po imieniu, a on, po chwili wahania, odwzajemnił się tym samym. Wyglądało na to, że śmierć brata Charlotte usunęła barierę dzielącą ją od Dereka. Nie musieli dłużej udawać, że wiedzą mniej lub więcej niż faktycznie wiedzieli. Po raz pierwszy potrzeba wzajemnej szczerości wzięła górę nad wszelkimi zobowiązaniami wobec innych. Zaparkowali w pobliżu Park Hill i ruszyli przez wrzosowisko, wśród ojców puszczających latawce z synami i pań w chustkach, z labradorami na smyczy. Codzienne czynno- 373 ści nigdy nie wydawały się Charlotte odleglejsze, a teraźniejszość bardziej realna niż w tej chwili. - Pewnie uważasz, że wszystko powinnam powiedzieć policji - powiedziała po zrelacjonowaniu swej rozmowy telefonicznej z porywaczami. - Obawiasz się, że ci nie uwierzą? - Nie miałabym im tego za złe. Nie usłyszeli ani nie zobaczyli nic, co mogłoby ich przekonać. Z ich punktu widzenia porwanie Sam może być wytworem naszej wyobraźni. - Przecież zniknęła. - Albo się ukrywa. Skąd mają wiedzieć, co jest prawdą? - Co zrobisz, jeśli nie zwrócisz się do policji? - Spróbuję znaleźć dokument, którego żądają porywacze. Oddam im go w zamian za uwolnienie Sam. - Ale gdzie jeszcze można szukać? Kilkakrotnie przeszukałaś rzeczy Beatrix. Nie wierzę, że Frank ukrywałby dokument, gdyby wiedział, że mógłby on ocalić życie młodej dziewczynie. - Ja też w to nie wierzę. Pozostaje więc jeszcze dwójka adresatów listów Beatrix. - Z których jeden jest nadal nie zidentyfikowany. - Tak. Ale jednego znamy: Natasza van Ryneveld. - Kochanka Maurycego? Dlaczego Beatrix miałaby powierzać kochance bratanka dokument, który dostała od brata pół wieku wcześniej? - Nie potrafię ci na to odpowiedzieć. A jednak coś jej wysłała, to wiemy na pewno. - Maurycy z pewnością wiedziałby, co zawierał list, i oddałby to porywaczom. - Niekoniecznie. Natasza mogła go okłamać co do zawartości listu, podobnie jak Urszula. Ostatecznie, Beatrix nie posłałaby jej nic, gdyby nie miała pewności, że nie dostanie się to w ręce Maurycego. Jestem raczej pewna, że Natasza nie wiedziała nic o porwaniu. Maurycy przypuszczalnie nie 374 chciał ryzykować, że Natasza sprzeciwi się oddaniu listów Tristrama. Tak więc, jeżeli dostała od Beatrix to, czego żądają porywacze, nie powinna się dowiedzieć, prawda? - Mimo wszystko nie wydaje się to zbyt prawdopodobne. - Zgoda, ale czy nie warto jednak spróbować? - Chyba warto. Co zrobisz? Odwiedzisz ją w Nowym Jorku? - Cóż, wątpię, żeby tutaj przyleciała. Jest trochę niezręcznych pytań, na które może nie chciałaby odpowiadać. - Jakich pytań? - Dotyczących twojego brata, Derek. Kto zadzwonił do niego w maju, prosząc, żeby odwiedził Jackdaw Cottage? Z pewnością nie Beatrix. A jednak była to kobieta. - Natasza van Ryneveld? - Któż, jeśli nie ona? Dotarli do Grobu Lotnika i zatrzymali się przy zewnętrznym murze, patrząc na wzruszający wyraz hołdu dla ofiary dawnego konfliktu, chociaż nie tak dawnego, pomyślał Derek, jak ten, który ostatnio wyciągnął pomarszczoną rękę, by dotknąć ich życia. - Inspektor Golding uzmysłowił mi... - zaczął z wahaniem. - Co ci uzmysłowił? - Że linia obrony Colina załamuje się całkowicie bez listów Tristrama. - Spojrzał na Charlotte, próbując się uśmiechnąć. - Przepraszam - dodał cicho. - Nie przepraszaj. To ja powinnam przeprosić ciebie i twego brata za to, co zrobił Maurycy. - Colin jest dla mnie tym, czym Maurycy był dla ciebie. Nie wybieramy sobie braci. Nie możemy też przestać się o nich troszczyć. - Przypomniałeś mi raz, że Maurycy jest tylko... był tylko moim bratem przyrodnim. - Może właśnie za to cię przepraszałem. - Zanim ostroż- 375 ność nakazała mu powstrzymać Impuls, położył dłoń na dłoni Charlotte, spoczywającej na murze. Nie usunęła ręki. - Wiesz, że ci współczuję, szczerze współczuję. Spojrzała na niego, a na jej ustach pojawił się uśmiech. - Dziękuję - odparła cicho. Derek cofnął rękę, szczęśliwy, że pozwolono mu zdecydować, kiedy to uczynić. - Czy myślisz, że w tym wszystkim naprawdę chodzi o hiszpańską wojnę domową? - spytał. - Dokument pochodzi z tamtego okresu i został napisany po hiszpańsku czy katalońsku. Cóż innego mamy myśleć? - Nic, i to właśnie mnie niepokoi. - Dlaczego? - Jeżeli to coś ma tak duże znaczenie, że po pięćdziesięciu latach ludzie są gotowi zabijać i porywać... - -Tak? ; i - Musisz być ostrożna, bardzo ostrożna. - Ostrożność nie pomoże Sam. < - Być może. Ale ja nie znam Sam, znam tylko debit; Martwię się wyłącznie o ciebie. - Nie martw się. * - Jeżeli jest coś... w czym mógłbym ci pomóc... - Nie ma. - Potrząsnęła głową. - Jeżeli Natasza zgodzi się z kimkolwiek rozmawiać, to tylko ze mną. -AUrszula? ; "> , - Napięcie między nimi byłoby zbyt silne. Poza tym, policja nie spuszcza jej z oczu. Powiem jej, oczywiście, co proponuję zrobić. Jeżeli Urszula uzna, że powinnyśmy powiadomić policję, niech tak będzie. Ale nie zrobi tego, możesz mi wierzyć. Zgodzi się, że najlepiej będzie, jeżeli polecę... sama. Charlotte odwróciła się i ruszyła pod górę, z powrotem na drogę. Kiedy Derek ją dogonił, przyszła mu na myśl pewna ewentualność, którą natychmiast się podzielił. 376 - Czy Natasza Jest jedyną osobą, którą zamierzasz odwiedzić w Stanach? - Kogo jeszcze miałabym odwiedzać? - spytała Charlotte, marszcząc brwi. - Nie wiem. Po prostu... - Zacisnął zęby, postanawiając wystawić nowe zaufanie na próbę. - Tak sobie myślałem: dlaczego porywacze nie próbowali zdobyć dokumentu wcześniej? Dlaczego czekali pięćdziesiąt lat? - Ponieważ nie wiedzieli, gdzie się znajduje. - Ale teraz wiedzą, albo tak im się wydaje. Coś lub ktoś zwrócił ich uwagę na listy Tristrama. Kto? Wiedziało o nich tylko kilka osób. Ty, ja, Maurycy, Urszula, Frank Griffith i Emerson McKitrick. Charlotte nie odpowiedziała od razu. Przez chwilę szli w milczeniu, wreszcie powiedziała: - Derek, jeżeli naprawdę chcesz mi pomóc, nie pytaj mnie o Emersona McKitricka. - Zgoda, nie będę. Ale on jest kolejnym powodem, dla którego powinnaś uważać. - Obiecuję, że będę uważać. - Zatrzymała się i spojrzała na Dereka. - Zadowolony? - W pytaniu tym nie było sarkazmu. Jej twarz zdradzała - Derek podejrzewał, że jego również - że omal nie przyznał się do tego, w co żadne z nich nie mogło do końca uwierzyć. - Niezupełnie, Charlotte. Nie - odparł z uśmiechem. - Wszyscy mówią do mnie Charlie - powiedziała, odwzajemniając uśmiech. - Czyja mógłbym być wyjątkiem? -Tak. - Wobec tego wolę nim być. W połowie drogi powrotnej do Tunbridge Wells Charlotte oświadczyła nieoczekiwanie: - Chciałabym zajrzeć do księgarni. - Na widok zdumio- 377 nej miny Dereka dodała: - Wspomniałeś o hiszpańskiej wojnie domowej, a ja myślałam o treści ogłoszenia, które kazali mi dać porywacze. - Przyjaciele mogą się pogodzić. Orwell zapłaci. - Musi chodzić o George'a Orwella, prawda? Czy on nie walczył w Hiszpanii? - Możliwe. W pół godziny później szperali wśród książek w dziale autobiografii księgarni Hatcharda. Dorobek Orwella reprezentowały dwie pozycje: "Rozbitek życiowy w Paryżu i Londynie" oraz książka, której tytuł momentalnie przykuł ich uwagę: "W hołdzie Katalonii". Charlotte zdjęła ją z półki i oboje przeczytali notkę na okładce książki. "Jest to słynna relacja Orwella ze służby w milicji podczas hiszpańskiej wojny domowej. Zwraca w niej uwagę..." - To musi być to - powiedział cicho Derek. Charlotte skinęła głową, odwróciła książkę i wskazała na datę pierwszego wydania. - 1938. Rok śmierci Tristrama. - A także rok, w którym wysłał do Beatrix dokument w języku katalońskim. Maurycy miał rację. Charlotte podeszła do kasy i zapłaciła za książkę. Derek odczekał, aż wyjdą z księgarni w tłum sobotnich kupujących i zapytał: - Co do czego Maurycy miał rację? - "Coś wyślizgnęło się z wojny domowej sprzed pół wieku i zacisnęło się nam na gardle". Dosłownie tak powiedział. Wtedy to zlekceważyłam, a w niespełna dobę później nie żył. - Spojrzała na Dereka. - Widzisz, on to czuł. Myślę, że teraz i ja to czuję. , XIV Pogrzeb Maurycego pod wieloma względami nie różnił się od pogrzebu Beatrix. Na obie sprawnie zorganizowane ceremonie przybyli liczni goście. Zarówno wtedy, jak i teraz żałobnicy przenieśli się bez zakłóceń z nasłonecznionego kościoła do nieskazitelnego krematorium. Drugi pogrzeb też, zdawało się, dobiegł końca, zanim się zaczął. Istniały też jednak znaczące różnice. Większość gości uczestniczących w pogrzebie Beatrix przybyło tam z miłości, podczas gdy członkowie personelu Ladram Avionics, którzy stawili się, by zbiorowo pożegnać Maurycego, najwyraźniej kierowali się poczuciem obowiązku. To samo dało się powiedzieć o Millerze, Goldingu i Finch, którzy zdołali się upodobnić bardziej do pracowników zakładu pogrzebowego niż do policjantów, nie mówiąc o przyjaciołach zmarłego. Reporterzy i fotografowie, którzy tłoczyli się na dziedzińcu kościoła w Cookham, a potem ruszyli za konduktem do krematorium w Slough i z powrotem, nawet nie starali się udawać żałoby. Duch ciepłych wspomnień na zagościł też wśród żałobników, których Urszula czuła się zobowiązana zaprosić po pogrzebie do Swans' Meadow. Aliki wróciła z Cypru na tę okazję, ale nikt nie miał apetytu na przyrządzone przez nią potrawy. Większość gości wyszła tak wcześnie, jak na to pozwalała przyzwoitość. Jedynym wyjątkiem był wujek Jack, 379 któremu najwyraźniej ciekła ślinka na myśl o kilku kolejnych szklaneczkach whisky. Na prośbę Urszuli Charlotte odwiozła go na stację i odprowadziła na pociąg do Londynu. Po powrocie do Swans' Meadow stwierdziła, że Urszula zabrała się do picia. Nie chciała wyjść do ogrodu, jedynego miejsca, gdzie Charlotte mogła bezpiecznie opowiedzieć, co się wydarzyło. W końcu jednak wyszła, a kiedy Charlotte przekazała jej wiadomości, momentalnie otrzeźwiała. - Chyba rozumiesz, co to oznacza? - powiedziała, z twarzą rozjaśnioną nagłym przypływem nadziei. - To znaczy, że Sam ma jeszcze szansę. - Pod warunkiem, że znajdziemy ten dokument - przypomniała jej Charlotte. - Dlatego sądzę, że warto byłoby polecieć do Nowego Jorku. - Dzięki Bogu, że możesz to zrobić Charlie. Gdybym ja poleciała, policja natychmiast by to zwąchała. W żadnym wypadku nie mogą się o tym dowiedzieć. - Zgadzam się. - Kiedy polecisz? - Natychmiast, kiedy dasz mi adres i telefon Nataszy. - Zamierzasz ją wcześniej uprzedzić? - Nie mogę ryzykować, że nie zastanę jej w domu. Nie sądzę też, że odmówi mi spotkania, a ty? - Naprawdę nie wiem... - Urszula ściągnęła wargi i stłumiła irytację. - Nie, nie sądzę, że ci odmówi. - Czy masz... sprawozdanie, które zamówiła Beatrix? - Tak. Możesz je zabrać ze sobą. Ostatecznie, nie muszę się już ubezpieczać przeciwko spiskom Maurycego, prawda? - Urszula strzepnęła drobinę popiołu papierosowego z rękawa czarnej sukni, po czym dodała w zamyśleniu: -Biedny Maurycy. - Odwróciła się i weszła do domu. Patrząc za nią, Charlotte pomyślała, że, od dnia, kiedy znalazły go martwego, ta rzucona na odchodnym uwaga była najmilszą rzeczą, jaką Urszula powiedziała o człowieku. 380 którego żoną była przez dwadzieścia lat. Zdołała go przekląć najsubtelniejszą z pochwał. Charlotte przeczytała sprawozdanie dopiero po powrocie do Ockham House. Zastanawiała się, jak zareagowała Beatrix na wiadomość o podwójnym życiu Maurycego. Czy sprawozdanie potwierdziło jej wcześniejsze podejrzenia? Czy, przeczytawszy je, po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że zamierza ją zabić? Jeżeli tak, to przygotowała się lepiej, niż mógł sobie wyobrazić. Musiała tak postąpić, ponieważ wiedziała - w przeciwieństwie do Maurycego - że gra toczy się o znacznie wyższą stawkę niż honoraria Tristrama. Biedny Maurycy. Oczekiwał, że wszyscy będą przestrzegać reguł, które stosował we własnym życiu. Oczekiwał, że słabość ugnie się przed siłą, że pieniądze zaspokoją każdą potrzebę. Niewątpliwie, nawet pod koniec, widząc błysk noża w blasku księżyca, zakładał, że zabójcy obrabują jego trupa. Ale tego nie zrobili. Zamiast go obrabować, nakarmili Maurycego jedynym pożywieniem, jakie znał. Charlotte rozpłakała się; płakała swobodniej, niż kiedykolwiek od czasu śmierci brata. Płakała nad wszystkimi -nad Tristramem, Beatrix, Maurycym, Samanthą i nad sobą. Potem otarła oczy i przeczytała na głos epigraf, który Orwell wybrał na motto do "W hołdzie Katalonii". - "Nie odpowiadaj głupcowi według jego szaleństwa, żeby nie wziął cię za głupca. Odpowiadaj głupcowi według jego szaleństwa, żeby w swoim zadufaniu nie miał się za mędrca". - Przypomniała sobie uwagę Tristrama z ostatniego listu do Beatrix. "Takie głupie zadufanie". Zastanawiała się, czy przypadkiem nie grozi jej, że ulegnie podobnej pokusie: zaczęcia coś, czego nie potrafi skończyć. - Nieważne - powiedziała do siebie, idąc do holu. - Trzeba to zrobić. - Podniosła słuchawkę i nakręciła podany w sprawozdaniu numer mieszkania Maurycego przy Piątej Alei. 381 Odebrano natychmiast. : - Tak? - głos był bezosobowy na tle echa w słuchawce. - Natasza von Ryneveld? -Kto mówi? - Charlotte Ladram. - Coś podobnego, Charlie, zaskoczyłaś mnie. - Mówiła ze sztucznym amerykańskim akcentem, pod którym krył się jakiś obcy język, grożąc wydostaniem się na powierznię każdego zdania. - Nie... Dlaczego dzwonisz? - Dzisiaj odbyła się kremacja zwłok Maurycego. - Tak? Domyślałam się, że musiało się to stać mniej więcej teraz. Gdybym tylko... Ale wciąż nie mówisz, dlaczego zadzwoniłaś. - Myślę, że powinnyśmy się spotkać. ;,*; Minęła długa chwila, zanim Natasza odpowiedziała: -W jakim celu? - - Pytałaś o okoliczności śmierci Maurycego. '••• - Chcesz mi o nich opowiedzieć? -Tak. - Przylecisz tu? -Tak. - Tylko po to, żeby zaspokoić ciekawość kochanki swojego brata? Nie sądzę, Charlie. - Zrozumiesz, kiedy usłyszysz, co mam ci do powiedzenia. Mam też nadzieję, że zechcesz mi pomóc. - - W czym? - Jeżeli mam ci to wyjaśnić, musimy się spotkać. Natasza westchnęła głośno i zamilkła na tak długą chwilę, że Charlotte pomyślała, iż odeszła od telefonu. Ale nie odeszła. Kiedy wreszcie się odezwała, jej głos zabrzmiał tak nieoczekiwanie i stanowczo, że Charlotte mocniej zabiło serce. - W takim razie przyleć, Charlie. Może, mimo wszystko, nadszedł czas, żebyśmy się spotkały. XV Charlotte nigdy dotąd nie przebyła Atlantyku. Wydało się jej to tak szybkie i łatwe, że była zdumiona, czemu tak długo zwlekała. Kiedy jednak oddalała się taksówką od lotniska Kennedy'ego, mknąc pod metalicznym niebem, po pozbawionych znaków szczególnych autostradach, zdumienie ustąpiło. Znajdowała się wśród obcego krajobrazu, stworzonego przez człowieka w skali, której nie ogarniała umysłem. Taksówka wyjechała z tunelu pod East River w samo serce szklanych ścian Manhattanu, a Charlotte poczuła nagle, że nie sprosta zadaniu, które sobie wyznaczyła. Była zbyt mała i słaba, zbyt długo chroniła się przed surowością świata. Mimo iż czuła się nieprzygotowana, wiedziała, że nie może się już cofnąć. Jechali Piątą Aleją, po jednej stronie mając otwartą przestrzeń Parku Centralnego, a po drugiej szeregi eleganckich domów. Taksówka zatrzymała się w miejscu, gdzie purpurowa markiza sięgała chodnika. Charlotte sprawdziła numer na tabliczce z polerowanego mosiądzu. Dotarła na miejsce. Kiedy wysiadła i ruszyła do wejścia, drzwi otworzyły się od wewnątrz. Odźwierny w uniformie uśmiechnął się na powitanie i potwierdził, że panna van Ryneveld jej oczekuje. Charlotte wkroczyła w kolejny tajny zakątek życia brata. 383 Kiedy Charlotte wysiadła z windy, Natasza czekała przed drzwiami mieszkania. Była ciemnowłosą kobietą średniego wzrostu, o lekko azjatyckich rysach i cerze. Wyciągnęła dumnie rękę; nawet stojąc bez ruchu miała w sobie rozleniwiony koci wdzięk. Ubrana była w luźną szarą suknię ściągniętą paskiem, czarne szpilki, a jedyną ozdobę stanowił naszyjnik z gagatów. Ta oznaka żałoby natychmiast wprawiła Charlotte w zakłopotanie, toteż poczuła wdzięczność, kiedy Natasza uśmiechnęła się i cofnęła, zapraszając ją do środka. - Wejdź, Charlie. Przyszłaś punktualnie. Dokładnie tego mogłam się spodziewać po siostrze Maurycego. - Siostrze przyrodniej, ściśle rzecz biorąc. - Oczywiście. - W uśmiechu błysnęły igiełki lodu. - Jakże subtelne, a jednak ważne rozróżnienie. Ruszyła przodem przez krótki, zakręcający hol, prowadzący do salonu - obszernego, wyłożonego dywanami pomieszczenia, całego w błękitach i złocie, które zdawało się lśnić w świetle wpadającym przez trzy wysokie okna. Wokół kanap i foteli wielkich jak łóżka stały orientalne urny i grecka czy rzymska rzeźba. Kwiaty w niezliczonych wazonach odbijały się w olbrzymich lustrach oprawionych w złocone ramy. Kiedy Charlotte podniosła wzrok, ujrzała ze zdumieniem, że cały sufit pomalowano w chmury. Natasza szła energicznie po przepysznych dywanach, za które bez wątpienia zapłacił Maurycy. Charlotte oceniła, że jest mniej więcej w wieku Urszuli i jej wzrostu, ale szczuplejsza w talii, o pełniejszym biuście i biodrach. Jej sposób poruszania się podkreślał kształty ukrytego pod ubraniem ciała i użytek, jaki można było z niego zrobić. Charlotte nie miała wątpliwości, co Maurycy w niej widział. Ujawniało się to przy każdym kroku. - Masz ochotę na herbatę, Charlie? - Hm... Tak, poproszę. 384 Natasza zadzwoniła dzwoneczkiem i prawie natychmiast innymi drzwiami weszła służąca. Wymieniły kilka słów w języku, który brzmiał jak hiszpański. Służąca wyszła. - Usiądź, proszę. - Dziękuję. Charlotte wybrała najmniej ekstrawagancki fotel, ale kiedy oparła rękę na zaokrąglonym oparciu, spostrzegła, że nadano mu kształt nagiej kobiety pochylonej do przodu. Palce Charlotte znalazły się między krągłymi, złoconymi pośladkami. Cofnęła gwałtownie rękę, czując, że się rumieni. - To jedno z ulubionych krzeseł Maurycego - powiedziała z uśmiechem Natasza. - Widzę, że tego nie pochwalasz. - Nie... Nie do mnie należy pochwalanie lub niepochwa-lanie. - Miło, że tak mówisz. Wiem jednak, co myślisz. - Nie przyjechałam tu, żeby dyskutować o przeszłości, Nataszo. Nie przyjechałam, żeby sprzeczać się o to, co znaczyłaś dla Maurycego. - To dobrze. Ponieważ tak się składa, że znaczyłam sporo. Znacznie więcej niż można kupić za pieniądze. - Bardzo możliwe, ale Maurycy nie żyje. Wszystko skończone. - Tak. A ty obiecałaś mi powiedzieć, jak do tego doszło. Chciałabym wiedzieć, Charlie. - Pogłaskała palcami naszyjnik. - Nawet kochanka ma prawo zrozumieć własny smutek. Wróciła służąca z tacą. Nie padło ani jedno słowo, gdy stawiała stolik między Charlotte a Nataszą, rozstawiała serwis i nalewała herbatę. W trakcie tej przerwy Charlotte pomyślała o rozmaitych rodzajach wybiegów, które w tym momencie krążą po głowach siedzących naprzeciw siebie kobiet. Czy Natasza przyzna, że od początku wiedziała o planie Maurycego? A może uda, że nigdy nie wiedziała o listach? Hę kłamstw Charlotte powinna puścić mimo uszu? Jak wiele powinna zdradzić, Ile powinna pozostawić domysłom? 385 Natasza, najwyraźniej pragnąc przejąć inicjatywę, odezwała się natychmiast po wyjściu służącej. -Jestem wstrząśnięta wiadomością o porwaniu Sam. Urszula pewnie szaleje z rozpaczy. - Owszem. - Maurycy nie wspomniał mi o tym ani słowem. - Naprawdę? - - Cóż, nie miał po temu okazji, prawda? - Przyleciał do Nowego Jorku czwartego. Nie spotkał się wtedy z tobą? - Nie. Ostatnim razem widziałam go w sierpniu. Nie miałam pojęcia, że był w mieście od tamtego czasu. - Powinna jednak sprawiać wrażenie bardziej zdziwionej. Odwzajemniła spojrzenie Charlotte i upiła łyk herbaty, najwyraźniej zadowolona z własnej gry. - On oddał listy, Nataszo. Wszystkie. Stanowiły okup, a raczej jego część. - Jakie listy? - Widać było, że Natasza postanowiła kłamać w żywe oczy. - Korespondencję Tristrama z Beatrix. Listy, które dowodzą, że Beatrix pisała za niego wiersze. - Masz nade mną przewagę, Charlie. Nic o tym nie wiem. - Nie przyszłam tu po to, żeby cię oskarżać, Nataszo. Podejrzewam, że obie wiemy, kto zadzwonił w maju do Colina Fairfaxa-Vane'a, podając się za Beatrix. Ponieważ jednak nie ma sposobu, by udowodnić tożsamość tej osoby... - Nic z tego nie pojmuję. - Możliwe. Możliwe też, że pojmujesz. Tak czy inaczej, mam nadzieję, że zrobisz wszystko, żeby nam pomóc uratować moją bratanicę. - Chcesz powiedzieć, córkę twojego brata przyrodniego. -Natasza uśmiechnęła się. - Nie rozumiem, jak mogłabym pomóc. - Pozwól więc, że ci wyjaśnię. - Charlotte była coraz bar- 386 dziej zirytowana nonszalancją Nataszy. Kochanka Maurycego patrzyła na nią z wyrazem twarzy, w którym ostrożność i wzgarda były doskonale wyważone. Charlotte nie potrafiła stwierdzić, czy sytuacja dziewczyny, której Natasza w życiu nie spotkała, robi na niej jakiekolwiek wrażenie. Nawet jeśli tak, to Charlotte wyczuła, że w swojej odpowiedzi Natasza będzie się kierować własnym interesem. Kiedy Charlotte skończyła wyjaśnienia, podkreślając, jak wielkie znaczenie ma znalezienie dokumentu, którego żądają porywacze, Natasza dolała im herbaty i dopiero wtedy się odezwała. - Jeżeli Maurycy zrobił te... okropne rzeczy... stało się to bez mojej wiedzy - powiedziała ostrożnie. - Nie wspomniał mi o żadnych listach ani o dokumencie. Nic tu nie zostawił. - Te okropne rzeczy, o których mówisz, miały na celu zapewnienie ci luksusu mieszkania tutaj. -Jestem właścicielką tego mieszkania. To prawda, dostałam je od Maurycego, ale w żadnym wypadku nie grozi mi utrata go. - Wyobrażam sobie, że wiele na ciebie wydawał. Miał zamiar robić to dalej. - Nie wątpię, że to robił. Przykro mi, że już nie będzie. Przykro mi z uwagi na niego i na mnie samą. - Ty przynajmniej żyjesz. - Owszem. - Zapatrzyła się gdzieś w dal. - Nigdy nie przypuszczałam, że Maurycy umrze w ten sposób. Poświęcając się dla córki... - Potrząsnęła głową w zdumieniu. - Nie pomożesz mi zapobiec temu, by jego ofiara poszła na marne? - Gdybym tylko mogła. - Musiał przechowywać tu jakieś rzeczy. Ubrania, książki, papiery. -Tylko ubrania, i to niewiele. Oczywiście możesz je przejrzeć. 387 - Będę ci wdzięczna. - Chodź ze mną. - Wstały i ruszyły krótkim korytarzem. Na jego końcu, przez otwarte drzwi, Charlotte dostrzegła sypialnię w brzoskwiniowej tonacji, powiększoną lustrami, w jednym z których ujrzała odbicie dużego olejnego obrazu. Przedstawiał nagą kobietę, wyciągniętą w sugestywnej pozie na łóżku. Obraz był tak wyraźny, że mógł być nawet fotografią. Charlotte znajdowała się zbyt daleko, by rozpoznać modelkę. Natasza zamknęła drzwi i odwróciła się ze słabym uśmiechem. - Maurycy korzystał z tej szafy. - Rozsunęła drzwi szafy po lewej, w której wisiało kilka garniturów i par spodni. -To wszystko, co u mnie trzymał. Charlotte przeszukiwała kieszenie wiedząc, że niczego nie znajdzie. Nie była pewna, czy w ogóle jest czego szukać. Prosiła o pomoc najżarliwiej, jak potrafiła. Powstrzymała się od krytykowania Nataszy, nie mówiąc o potępianiu jej. A jednak powściągliwość na nic się Charlotte nie zdała, być może dlatego, że Natasza naprawdę nie mogła jej pomóc, możliwe też, że była zbyt przestraszona, by to zrobić. Wróciły do salonu, ale tym razem Charlotte nie usiadła. - Przykro mi, że przyleciałaś na darmo, Charlie. - Czy nic nie możesz mi powiedzieć? -Tylko tyle, że mogłabyś sprawdzić mieszkanie firmy na Park Avenue. Maurycy przechowywał tam jakieś dokumenty. - Pójdę tam prosto od ciebie. Zamierzam tam nawet przenocować. - Przed powrotem do Anglii? -Niekoniecznie. - Nie mam pojęcia, dlaczego chciałabyś tu zostawać dłużej. Cierpliwość Charlotte nagle się wyczerpała. - Nataszo, przecież wiesz, o co w tym wszystkim chodzi. 388 Po co udawać? Maurycy wtajemniczył Cię na samym początku. - Skąd ta pewność? - Beatrix nie żyje, podobnie jak Maurycy. Na miłość boską, oddaj ten dokument. Niewinny człowiek siedzi w więzieniu, niewinna dziewczyna została porwana. Czy oni nic dla ciebie nie znaczą? . - - Nigdy ich nie spotkałam. - - Co ci przysłała Beatrix? - Słucham? - Wysłała do ciebie list, który otrzymałaś po Jej śmierci. Co w nim było? - Masz na myśli te czyste kartki papieru? Maurycy domyślił się, że przysłała je jego ciotka. Osobiście nie widziałam w tym żadnego sensu. - Czysty papier? - Tak. Dziwne, prawda? Właściwie niewiarygodne. - Na-tasza uśmiechnęła się szeroko, dając do zrozumienia, że wie, jaki wniosek wyciągnie Charlotte z tego powtórzenia kłamstwa Urszuli. - Ukradłaś Urszuli męża. Czy nawet nie kiwniesz palcem, żeby nie dopuścić do tego, by straciła również córkę? - Niczego nie ukradłam Urszuli, a już na pewno nie Maurycego. To on mnie znalazł, nie odwrotnie. Znalazł we mnie kobietę, która rozumiała go znacznie lepiej niż żona. - Być może, ale... - Jeżeli sądzisz, że Maurycy kiedykolwiek kochał Urszulę, to się mylisz. Nigdy nie kochał nikogo poza sobą. No, może także tobą, Charlie. Może cię kochał. W każdym razie zawsze tak myślałam. - To, co zrobił Maurycy, a w czym ty mu pomogłaś, było złe. Pomagając mi, naprawisz część tego zła. 389 - Ale ja nie mogę ci pomóc, Charlie. Nie mogę, taka jest prawda. - Beatrix była wspaniałą kobietą. Nie powinna była umrzeć w taki sposób. Fairfax-Vane jest tylko wygadanym handlarzem antyków. Nie zasługuje na wieloletni wyrok. A Sam jest pełną życia dziewczyną u progu dojrzałości. Nie sądzisz, że ma prawo dowiedzieć się, na czym ona polega? Zamiast umrzeć z powodu, którego nie pojmuje? - Ja też go nie pojmuję. - Nie twierdzę, że jest inaczej. Gdybyś jednak na chwilę przestała kłamać, mogłybyśmy... - Dość! - Nagle Natasza ukazała swoją prawdziwą twarz. Była zła; dygotała z wściekłości, a może także z poczucia winy. - Nie masz prawa przychodzić tutaj, do mojego domu, i zarzucać mi kłamstwa! - Według mnie, mam takie prawo. Uważam też, że masz obowiązek powiedzieć mi wszystko, co wiesz. - Wynoś się! Wynoś się natychmiast! - Zamaszystym krokiem wyszła do holu i otworzyła drzwi. - W ogóle nie powinnam była się z tobą spotykać. Nie popełnię więcej tego błędu. Ociąganie się czy protestowanie nie miało sensu. Char-lotte zrozumiała, że jej taktyka odniosła skutek przeciwny do zamierzonego. Ruszyła wolno do drzwi, usiłując odzyskać równowagę. Kiedy znalazły się obok siebie, Natasza powiedziała: - Zapytałam kiedyś Maurycego, dlaczego tak wysoko cię ceni, Charlie. Czy wiesz, co odpowiedział? "Ponieważ zachowała naiwną wiarę w ludzką naturę". Trudno to nazwać komplementem, prawda? Ale on mówił serio. Robił wszystko, żeby uchronić twoją wiarę. Teraz, kiedy umarł, nadszedł chyba czas, żebyś przyznała, jak fałszywa była zawsze ta wiara. - Czyżby? 390 - O tak. Widzisz, Charlie, to ty kłamiesz, nie ja. Upierasz się przy tym, co, jak wiesz, jest niemożliwe. Udajesz, że coś można zrobić, żeby uratować Sam, uwolnić Fairfaxa-Va-ne'a, oczyścić pamięć o Maurycym. Nic nie można zrobić. - Jesteś pewna? - Jestem, jak również tego, że wyjedziesz z Nowego Jorku tak samo, jak przyjechałaś: z pustymi rękami. XVI Mieszkanie, które firma Ladram Avionics utrzymywała na Park Avenue, było małe, ale wygodnie i nowocześnie urządzone. Nie było ani przytulne, ani luksusowe, toteż Char-lotte przypuszczała, że Maurycy wpadał tam tylko po to, by sprawdzić korespondencję. Mimo to przeszukała mieszkanie metodycznie, odkrywając dokładnie to, czego się spodziewała: nic. Kilka przecznic dalej znalazła za to włoską restaurację, gdzie zjadła obiad i wypiła dość chianti, by bez trudu zasnąć. Uznała, że przed trudnym następnym dniem potrzebuje snu. Nie zamierzała bowiem przyznać się do klęski i wrócić do Anglii. Wcześniej musiała wypróbować jeszcze jeden plan. Spała dłużej, niż zamierzała; obudziło ją jasne światło dnia i dzwonek telefonu. Chwytając słuchawkę, pomyślała, że to musi być Urszula. Może miała jakieś wiadomości o Sam. Jej domysły okazały się jednak błędne. - Charlie? Tu Natasza. Cieszę się, że cię zastałam. ; - Dlaczego? - Ponieważ przemyślałam to, co powiedziałaś, i... Czy możemy się spotkać, zanim wyjedziesz z Nowego Jorku? - A czy jest sens? - Jak najbardziej. 392 - Dobrze więc, możemy się spotkać. - Czy znasz Kolekcję Fricka? - Oczywiście, słyszałam o niej. - Mieści się na rogu Piątej Alei i wschodniej Siedemdziesiątej Ulicy. Od siebie możesz tam dojść piechotą. Spotkajmy się za godzinę. Dopiero po dotarciu na miejsce Charlotte zdała sobie sprawę, że Kolekcja Fricka zajmuje dziewiętnaście odrębnych sal na parterze rezydencji zmarłego kolekcjonera. Ponieważ Natasza nie powiedziała, w której sali mają się spotkać, nie pozostawało jej nic innego, jak przejść przez wszystkie, ignorując obrazy, a przyglądając się tylko zwiedzającym. Zwiedziła połowę sal i właśnie zaczynała się niepokoić, kiedy weszła do Sali Fragonarda, przenosząc się na moment do osiemnastowiecznego francuskiego salonu. Na ścianach wisiała seria obrazów Fragonarda "Rozwój miłości". Pod jednym z nich, przedstawiającym siedzącą obok jakiegoś posągu młodą dziewczynę, która rozglądała się trwożliwie, podczas gdy kochanek wspinał się na mur ogrodowy, stała Natasza, najwyraźniej zatopiona w myślach. Miała na sobie krótką sukienkę koloru bzu i jasny kaszmirowy żakiet, pod którym błyszczał naszyjnik z gagatów. Charlotte musiała dotknąć łokcia Nataszy, żeby zwrócić na siebie jej uwagę. - Charliel - uśmiechnęła się. - Bez wątpienia znowu przyszłaś punktualnie. Chociaż na zupełnie inne spotkanie niż to. - Ruchem głowy wskazała niespokojnych kochanków. - Czego chcesz, Nataszo? - Często tu przychodzę. To znaczy, wyłącznie do tej sali. Francuzi rozumieją miłość. Na pewno lepiej niż Amerykanie, nie mówiąc o Anglikach. - Nie mam zbyt wiele czasu. Czy mogłybyśmy... 393 - Masz dość czasu, by zatracić się w świecie Fragonarda, Charlie. Wszyscy mamy na to dość czasu. Cherubiny i gołębice igrające w wiecznotrwałym lecie. Pokusa. Pogoń. Spełnienie. Nostalgia. Żal. Porzucenie. Wszystko to jest na tych płótnach. - Bardzo możliwe, ale... - Rozejrzyj się przez chwilę, proszę. Charlotte rozejrzała się po sali z irytacją. Każda ściana potwierdzała słowa Nataszy. Mężczyzna ofiarujący dziewczynie to, czego nie chciała. Mężczyzna zdobywający ją podarunkami i czułymi słowami. Dziewczyna siedząca samotnie, w towarzystwie jedynie własnej melancholii. Jednak treść tych obrazów zupełnie nie docierała do Charlotte. - Jeżeli masz mi coś do powiedzenia, Nataszo, byłabym wdzięczna, gdybyś... - Właśnie ci mówię. To jest część tego, co chcę ci powiedzieć. Nawet tutaj są listy. - Wskazała na jeden z obrazów na ścianie południowej, na którym dziewczyna siedziała na plincie pod drzewami, czytając list miłosny, podczas gdy jego autor obejmował ją wpół i opierał głowę na jej ramieniu. - Czasem się zastanawiam, czy on naprawdę tam jest? A może ona wyobraża go sobie, czytając list? Może on jest już gdzie indziej, zdradzając miłość tej dziewczyny, szykując się do porzucenia jej? Oto błąd, a zarazem los każdej kobiety. Lepiej by zrobiła, gdyby wyrzuciła ten list, nie czytając go, prawda? - Być może. - Podobnie jak Beatrix powinna była uczynić z listami Tristrama z Hiszpanii. - Ale nie zrobiła tego. - Nie. A teraz inni muszą cierpieć z tego powodu. - Spojrzała na Charlotte z natężeniem. - Nie zamierzam być jedną z tych osób. - Dlaczego więc poprosiłaś mnie o spotkanie? 394 - Ponieważ chcę ci coś dać. Chcę postąpić bardziej bezinteresownie, niż leży to w moim zwyczaju. Chodź, to ci wytłumaczę. Natasza ruszyła przodem przez kilka kolejnych sal, aż wyszły na dziedziniec pośrodku rezydencji, gdzie pośród tropikalnych roślin tryskała fontanna. Usiadły w jej pobliżu na marmurowej ławce, a Natasza zaczęła mówić, wpatrując się w pluskającą wodę. - Byłam kochanką Maurycego przez dwanaście lat. Traktował mnie dobrze. Był, o czym z pewnością wiesz, hojnym człowiekiem. Dał mi jasno do zrozumienia, że nigdy nie będzie mógł powiedzieć rodzinie o moim istnieniu, a ja nie oczekiwałam tego od niego. Byłam jego tajemnicą. A raczej jedną z wielu. Oczywiście, miał ich mnóstwo, więcej, niż ty czy ja kiedykolwiek się dowiemy. Ja jednak odkryłam jego prawdziwą tajemnicę wiele lat temu. Odkryłam, co go podnieca. - Co takiego? - Sama tajemnica. Największą przyjemność czerpał z faktu, że nikt o mnie nie wie. We wszystkim, co robiliśmy, właśnie to najbardziej go podniecało. - Ale Beatrix dowiedziała się o tobie. - Tak - westchnęła Natasza. - Nie zamierzam się do niczego przyznawać, Charlie. Nie zamierzam siebie oczerniać. Maurycy zrobił to, co zrobił. Nigdy nie zmusisz mnie do przyznania się, że brałam w tym udział. - Nie mam takiego zamiaru. - To dobrze. W takim razie, nie kwestionuj nic z tego, co ci powiem. - Zgoda, nie będę. - Chodźmy. - Natasza wstała nagle i zaczęła iść wolno wokół dziedzińca. Charlotte szła obok niej. - Gdyby Maurycy miał to, czego żądali porywacze, oddałby to. Jestem o tym absolutnie przekonana. Nic takiego u mnie nie 395 zostawił ani nie wspomniał o takim dokumencie. Przypuszczam, że w mieszkaniu na Park Avenue niczego nie znalazłaś? - To prawda. - Sama więc widzisz. Nie, obawiam się, że nie mogę ci pomóc w poszukiwaniach. - Spojrzała na Charlotte. - Naprawdę, możesz mi wierzyć. -W takim razie... - Co mam dla ciebie? Po pierwsze, przeprosiny za to, że się wczoraj uniosłam. Nie powinnyśmy się były spotykać w mieszkaniu. Zbyt wiele rzeczy przypomina mi tam Maurycego. Tutaj mogę zachować spokój. Po drugie, chcę ci dać to, co przysłała mi Beatrix. Oczywiście, nie były do czyste kartki. Przysłała mi kasetę z nagraną rozmową z Maurycym, którą odbyli na kilka tygodni przed jej śmiercią. Ich ostatnia rozmowa w cztery oczy. Beatrix przedstawiła mu dowody na istnienie spisku przeciwko niej i oskarżyła go, że za nim stoi. Naturalnie, Maurycy nie wiedział, że nagrywała rozmowę. Ja nigdy mu o tym nie powiedziałam. Drażniłam go tym samym kłamstwem, którym posłużyła się Urszula. Nie wiedział, której z nas powinien wierzyć, a której nie. Teraz chyba żałuję, że go oszukałam. A może dobrze się stało. Oczywiście, zniszczyłby to nagranie. - Dlaczego go oszukałaś? - Ponieważ ta kaseta stanowiła dowód, którego mogłam użyć przeciwko niemu, gdybym potrzebowała lub chciała. Wszystkie kochanki nieustannie oczekują porzucenia. W przeciwieństwie do omdlewających z miłości panien Fra-gonarda, stale wybiegamy myślą w przyszłość. Beatrix musiała o tym wiedzieć. Była sprytną starą... Cóż, powiedzmy, że była sprytniejsza, niż myślał Maurycy, chociaż nie tak sprytna, jak powinna być. A może to jej przyjaciele zawinili. Gdyby dokładnie wypełnili jej polecenia, wywiodłaby Maurycego w pole, zgodnie z planem. Dlatego przysłała mi tę 396 kasetę. Ponieważ, utraciwszy honoraria, opuściłby mnie. Beatrix zakładała, że, mając kasetę, zdołam wyciągnąć od niego całkiem ładną pensyjkę. Byłby to podwójny sztych. Zgrabne, prawda? - Tak. Dokładnie w stylu Beatrix. - Mając sprawozdanie agencji detektywistycznej o finansach Maurycego oraz kasetę, zdołasz chyba oczyścić Fairfa-xa-Vane'a z zarzutów. Obawiam się, że jest jedynym z twoich niewinnych, którym mogę pomóc. Kaseta na nic mi się już nie przyda, więc niech on na niej skorzysta. - Wyjęła z kieszeni miniaturową kasetę i wsunęła Charlotte do ręki. -Może dzięki temu przesunę się do przodu w kolejce w czyśćcu. - Dopilnuję, żeby ta kaseta dotarła do jego prawnika. To... bardzo szlachetne z twojej strony. - Drobiazg. W tym nie ma nawet cienia dowodu przeciwko mnie. Nie jestem głupia, ale nie jestem też mściwa. -Obeszły cały dziedziniec, zatrzymując się przy ławce, na której wcześniej siedziały. Natasza przesunęła językiem po wargach, jakby nie wiedząc, w jaki sposób zakończyć spotkanie. - Dokąd się teraz udasz, Charlie? - Do Bostonu. -Ach, tak. Pewnie po to, by spotkać się z Emersonem McKitrickiem. -Tak. ••<• - Jedziesz na darmo. - Być może. - Ale i tak pojedziesz? - -Tak. - Bądź ostrożna. - Ludzie stale mi to powtarzają. - Ponieważ to dobra rada. Na tej kasecie Beatrix mówi coś, na co nie zwróciłam uwagi przy pierwszym słuchaniu. Próbowała ostrzec Maurycego, że igra z ogniem. Nie posłu- 397 chał. Nie potraktował jej poważnie, podobnie jak ja. Teraz jednak zmieniłam zdanie. Ty także powinnaś to zrobić. - Muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc Sam. Natasza spojrzała na nią i pokręciła głową. - Maurycy zawsze powtarzał, że oprócz twojej własnej cnoty przypadła ci w udziale także Jego część. Życzę ci szczęścia. Co do mnie... - Spojrzała smutno na fontannę. -Przed wyjściem jeszcze raz rzucę okiem na obrazy Frago-narda. Umarł w nędzy, jak większość artystów. Ja nie zamierzam podzielić jego losu. Nie jestem jednak artystką. Przypilnuj, żebyś ty nią nie została, Charlie, tak jak ojciec Maurycego. Na dłuższą metę to się nie opłaca. Maurycy przekonał się o tym, chociaż trochę za późno. - Uśmiechnęła się, poklepała Charlotte po ramieniu i odeszła, a stukot szpilek na marmurowej podłodze rozlegał się jeszcze długo po tym, jak znikneła za rogiem. XVII BEATRIX Wejdź do salonu i rozgość się, Maurycy. Miałeś wygodną podróż? MAURYCY: Taką sobie. Zbyt wielu niedzielnych kierowców, jak na mój gust. BEATRIX: Prawda, jest niedziela. Wiesz, całkiem zapomniałam. To typowe w moim wieku. MAURYCY: Naprawdę? Muszę przyznać, ciociu, że dobrze to ukrywasz. BEATRIX: Schlebiasz mi. Mówię jednak prawdę. Pamięć mnie zawodzi. Nazwiska, twarze, daty, wszystko się zaciera. Na przykład, czy dzisiaj jest trzydziesty czy trzydziesty pierwszy maja? MAURYCY: Trzydziesty pierwszy, o czym z pewnością wiesz. Jutro jedziesz do Cheltenham. Jestem pewien, że o tym nie zapomniałaś. BEATRIX: Nie, nie. Właśnie dlatego chciałam, żebyś przyjechał dziś po południu. Chciałam się z tobą spotkać przed wyjazdem. MAURYCY: Powiedziałaś, że chcesz porozmawiać o czymś ważnym. BEATRIX: Właśnie. O, woda się gotuje! Czy mógłbyś napełnić czajniczek, Maurycy? Herbata jest już wsypana. Potem przynieś tu tacę. 399 MAURYCY: Zostaw to mnie. BEATRIX: Nie zapomnij o puszce z biszkoptami. Mam trochę tych owocowych ze Shrewsbury, jeśli chcesz. MAURYCY: (z oddali) Mam nadzieję, że nie kupiłaś ich specjalnie dla mnie. Nie było potrzeby. BEATRIX: Ale chciałam. Zawsze robię to, na co mam ochotę. To jeden z przywilejów starości. MAURYCY: Czy ty próbujesz mi coś powiedzieć, ciociu? BEATRIX: Postaw tacę tutaj. Uprzątnę te czasopisma. MAURYCY: Kiedy zadzwoniłaś, pomyślałem, że może zmieniłaś zdanie. BEATRIX: W jakiej sprawie? MAURYCY: Wiesz dobrze. BEATRIX: Tak? Jak już mówiłam, coraz częściej zapominam. Nie chciałabym, żebyśmy mówili o dwóch różnych rzeczach. Może mi przypomnisz? * MAURYCY: Nie trzeba ci przypominać. BEATRIX: Zrób mi tę przyjemność, Maurycy. MAURYCY: (wzdychając) Pomyślałem, że może zmieniłaś zdanie w kwestii publikacji listów. BEATRIX: Masz na myśli listy Tristrama? Te, które przysłał mi z Hiszpanii? Te, które stanowią dowód, że pisałam za niego wiersze? MAURYCY: Tak, ciociu. Te listy. BEATRIX: No, cóż, nie chciałabym, żeby zaszło jakiekolwiek nieporozumienie. MAURYCY: Nie zaszło. No więc, zmieniłaś? ; BEATRIX: Co zmieniłam? MAURYCY: Zdanie! BEATRIX: Nalej mi herbaty, dobrze? Niezbyt mocnej... dziękuję. , MAURYCY: No i? BEATRIX: Jest doskonała. Dokładnie taka, jaką lubię. MAURYCY: Na miłość boską! 400 BEATRIX: Napij się herbaty, Maurycy. Poczęstuj się biszkoptem owocowym ze Shrewsbury. A teraz posłuchaj. Ważne, żebyś mi nie przerywał. MAURYCY: Przerywał?! BEATRIX: Właśnie. Widzisz, nie jestem drżącym pracownikiem Ladram Avionics. Słuchasz mnie uważnie? MAURYCY: Jak najbardziej. BEATRIX: Doskonale. Minęło już blisko pół roku, odkąd przedstawiłeś mi swój plan. W ciągu tych mie sięcy często mi tłumaczyłeś, że oboje skorzysta libyśmy na poinformowaniu świata literackiego o żarcie Tristrama i moim. Ja równie często tłu maczyłam ci, że sława i bogactwo mają w moim wieku niewielkie znaczenie. Z pewnością mniej sze niż dobre imię mego brata, które liczy się dla mnie bardziej niż wszelkie niedogodności, jakie mogłyby cię spotkać w razie wygaśnięcia praw autorskich. Nie chodzi o to, że żałuję ci honorariów twego ojca. Jestem daleka od tego. Po prostu nie chcę słuchać, Jak nazywają go oszustem i szarlatanem, tylko po to, żebyś mógł nadal czerpać korzyści z honorariów. < MAURYCY: Czy to znaczy, że nie zmieniłaś zdania? ; BEATRIX: Prosiłam cię, żebyś nie przerywał, prawda? MAURYCY: (wzdychając) Przepraszam. BEATRIX: Kontynuując, jakieś dziesięć dni temu odwiedził mnie handlarz antykami nazwiskiem FaIr-'•• fax-Vane, twierdząc, że umówił się ze mną na ;/ .( wycenienie kolekcji inkrustacji z Tunbridge. Ma sklep w Tunbridge Wells. Może go sobie przypominasz. Widzę, że tak. W związku z meblami, •:•:• i które biednej Mary doradzono sprzedać mu : '"•••'• w zeszłym roku. Cóż, oczywiście wcale się z nim 401 nie umawiałam. Przypuszczałam, że próbował szczęścia, więc odprawiłam go z kwitkiem. Następnie, w ostatni poniedziałek, na Church Sąuare spostrzegłam zaczajonego - tak, to właściwe słowo - twojego byłego szofera, pijaczynę Spicera. Kiedy zauważył, że się zbliżam, szybko się wycofał, ale nie dość szybko. Wyglądasz na zdziwionego, chociaż bardziej jego niekompetencją niż obecnością w Rye. Jestem pewna, że to wcale cię nie dziwi. MAURYCY: Nie wiem, o czym mówisz. BEATRIX: Cicho bądź, Maurycy, i słuchaj tego, co mówię. Pan Spicer nie przyjechał do Rye, żeby spędzić urlop nad morzem. Myślę, że możemy przyjąć za pewnik, że miał tu do załatwienia pewną • ° sprawę. Sprawę, wymagającą przeprowadzenia Ąt. wcześniej rekonesansu. W każdym razie do ta- kiego doszłam wniosku. W przekonaniu tym : *" utwierdziła mnie kolejna rozmowa telefoniczna z panem Fairfaxem-Vane'em, który powiedział, że na spotkanie ze mną umówiła go pewna ko bieta, najwyraźniej młodsza ode mnie, mówiąca z lekkim amerykańskim akcentem. Zdałam so bie sprawę, że miał tu przyjść wtedy, gdy będzie pani Mentiply, w charakterze świadka, by tak rzec. Zaczęłam dostrzegać pewną prawidłowość w tych zdumiewających wydarzeniach, wyraźną '•'>•-' i niepokojącą. Może nie zwróciłabym na to uwa- ' gi, gdyby nie informacja, którą niedawno uzy skałam, dotycząca twojej sytuacji finansowej. Od tamtej pory... MAURYCY: Czego?! BEATRIX: Twojej sytuacji finansowej. Proszę cię, żebyś się nie wydzierał. Nie powinno cię dziwić, że za- 402 Interesowałam się twoimi sprawami. Twój upór - właściwie twoja natarczywość - w kwestii listów Tristrama sugerował, że honoraria są ci potrzebne bardziej niż jesteś gotów przyznać. Kiedy wynajęłam prywatnego detektywa w celu sprawdzenia tej hipotezy... MAURYCY: Prywatnego detektywa? BEATRIX: Nie musisz powtarzać wszystkiego, co mówię. Jestem pewna, że słyszysz mnie i rozumiesz doskonale. Sprawozdanie o twojej sytuacji finansowej to interesująca lektura. Zwłaszcza fragment dotyczący kochanki, którą utrzymujesz w Nowym Jorku. Jej wdzięki są z pewnością tyleż ponętne, co drogie. MAURYCY: Dobry Boże, to jest... BEATRIX: Coś, do czego mnie zmusiłeś. Nie ma sensu stroszyć brwi, co, w twoim przekonaniu, ma wyglądać groźnie. Chcę się tylko upewnić, że oboje wiemy, na czym stoimy. Opracowałam teorię, tłumaczącą ostatnie wydarzenia w świe tle tego, czego się o tobie dowiedziałam. Czy chciałbyś ją usłyszeć?... Twoje groźne milczenie uznaję za odpowiedź twierdzącą. Jeżeli zwolnie nie pana Spicera za pijaństwo w zeszłe święta Bożego Narodzenia było wybiegiem; jeżeli nadal go zatrudniasz, chociaż nie w charakterze szo fera; jeżeli twoja amerykańska kochanka za- dzzwoniła do pana Fairfaxa-Vane'a i zwabiła go tutaj; gdybym padła ofiarą włamania, pozornie ,". , zorganizowanego przez pana Fairfaxa-Vane'a w celu zdobycia mojej kolekcji inkrustacji z Tun- bridge, ale w istocie dokonanego przez pana •;; Spicera w celu zabicia mnie; gdyby mój zgon umożliwił ci publikację listów twego ojca... Cóż, 403 jeżeli mam rację co do tego wszystkiego - a są- dzę, że raczej mam - to oznacza, że postanowi- łeś zignorować moje obiekcje w najbardziej sku- teczny i bezduszny sposób, czy tak? MAURYCY: Oczywiście, że nie. To wszystko - każde słowo -jest stekiem bzdur. BEATRIX: Czyżby? MAURYCY: Tak. Jeżeli zaprosiłaś mnie tylko po to, żeby... BEATRIX: Ależ nie. W każdym razie, nie był to jedyny powód. MAURYCY: Po co więc? BEATRIX: Żeby cię prosić, abyś dał mi czas na ponowne rozważenie mojej sytuacji. Podczas pobytu w Cheltenham chcę to wszystko bardzo starannie przemyśleć. Na jednej szali chcę położyć moje zasady, a na drugiej ryzyko, które najwyraźniej podejmuję. MAURYCY: Nie podejmujesz żadnego ryzyka! BEATRIX: Ucieszysz się, kiedy ci powiem, że myślę Inaczej. Oznacza to, że może postawisz na swoim bez uciekania się do rozpaczliwych środków. MAURYCY: Cóż, jeżeli zmieniłaś zdanie... BEATRIX: Nie licz na to. Zadzwonię do ciebie po powrocie z Cheltenham i powiadomię o mojej ostatecznej decyzji. Należy wziąć pod uwagę więcej czynni ków, znacznie więcej, niż zdajesz sobie sprawę. Gdyby cała ta sprawa zaczynała się i kończyła na reputacji twego ojca, od samego początku nie byłabym może tak nieprzejednana. Ale tak nie jest, wierz mi. Ta sprawa ma inne wymiary, inne reperkusje. Postąpiłbyś rozsądnie, gdybyś miał się na baczności. MAURYCY: Jak mogę mieć się na baczności przed czymś, o czym nie mam pojęcia? 404 BEATRIX: Nie możesz, dopóki będziesz postępował z takim samym oślim uporem, jak przez całe życie. MAURYCY: Słuchaj no... BEATRIX: A, tak z czystej ciekawości, czy mógłbyś mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Musi chodzić o więcej niż tylko o pieniądze, znacznie więcej. Co to takiego? Po prostu niemożność pogodzenia się z faktem, że twoje pragnienia nie zawsze mają moc sprawczą? MAURYCY: Och, na miłość boską.... BEATRIX: Co? Już wychodzisz? MAURYCY: Cieszę się, że poszłaś po rozum do głowy, ciociu, obojętne z jakiego powodu. Będę z niecierpliwością czekał na twój telefon po urlopie. Mam nadzieję, że usłyszę dobrą nowinę. Tymczasem jednak nie zamierzam wysłuchiwać impertynencji pod moim adresem. BEATRIX: Jak sobie życzysz. Wierzę, że powiedzieliśmy sobie już wszystko, co trzeba. Wierzę, że się rozumiemy. MAURYCY: Być może. BEATRIX: Nie zapomnij, co ci powiedziałam. Stawka jest wyższa niż możesz sobie wyobrazić. MAURYCY: Dobrze wiesz, że to bzdury. BEATRIX: Wiem, że tak właśnie myślisz. Mylisz się jednak. Nie oczekuję zresztą, że weźmiesz sobie do serca moje ostrzeżenia. Byłabym zaskoczona, gdybyś to zrobił. MAURYCY: A zaskoczenia nie są zdrowe dla delikatnych staruszek, prawda? BEATRIX: Nie są gorsze od nocnych intruzów. MAURYCY: Nie. Możesz się jednak przed nimi zabezpieczyć, prawda? BEATRIX: Przystając na twoje warunki? 405 MAURYCY: Postępując rozsądnie. BEATRIX: Z pewnością się o to postaram. MAURYCY: Świetnie. BEATRIX: Czy wyjdziesz sam? , MAURYCY: Tak, oczywiście. BEATRIX: W takim razie do widzenia. MAURYCY: (z oddali) Dzięki za herbatę. Wkrótce zadzwo nię. Życzę miłych przemyśleń w Cheltenham, ciociu. BEATRIX: Tak. MAURYCY: (z oddali) Do widzenia. BEATRIX: (do siebie) Do widzenia, Maurycy. Dziękuję ci za współpracę. Była nieoceniona. XVIII Przed wyjazdem z Nowego Jorku Charlotte kupiła kieszonkowy magnetofon kasetowy i podczas pięciogodzinnej podróży pociągiem do Bostonu kilkakrotnie przesłuchała rozmowę Beatrix z Maurycym. Niekiedy miała wrażenie, że podsłuchuje ich z sąsiedniego pokoju w Jackdaw Cottage. Czasami jednak fakt, że oboje już nie żyli, sprawiał, że ich słowa brzmiały odległe i ulotnie. Za to sens słów nigdy się nie zmieniał. Beatrix zastawiła pułapkę na Maurycego, a on wszedł prosto w sidła. Nikt, kto wysłuchał nagrania, nie mógł wątpić o jego winie. Maurycy wymienił nawet datę swej bezwiednej spowiedzi. Natasza miała rację. Kaseta powinna wystarczyć, by oczyścić Colina Fairfaxa z zarzutów. Przynajmniej on mógł odzyskać wolność. Wolność Samanthy wciąż jednak zdawała się odległa. "Stawka jest wyższa niż możesz sobie wyobrazić", powiedziała Beatrix. Późniejsze wydarzenia pokazały, o ile wyższa. Ale co to było? Co takiego Beatrix utrzymywała przez lata w tajemnicy? Co to była za tajemnicza sprawa, wobec której literackie oczustwo Beatrix i Tristrama wydawało się błahe? Charlotte pragnęła zapytać ją o to, zwrócić się do matki chrzestnej i uzyskać odpowiedzi na wszystkie pytania. Jednak nie mogła tego zrobić. Tylko głos Beatrix rozbrzmiewał w uszach Charlotte, a treść nie mogła ulec zmia- 407 nie. Można go było usłyszeć za naciśnięciem przycisku, ale zawsze mówił to samo. Charlotte wynajęła pokój w hotelu w centrum Bostonu i natychmiast po wyjściu boya chwyciła książkę telefoniczną. Emerson McKitrick mieszkał w South Lincoln. Jutro będzie musiała go znaleźć, tam lub gdziekolwiek się ukrywa. Jutro będzie musiała zapomnieć o upokorzeniu i błagać go o pomoc w zadaniu, które coraz bardziej wyglądało na beznadziejne. Następny dzień Charlotte powitała z takim zdecydowaniem, na jakie tylko mogła się zdobyć. Kupiła mapę, wynajęła samochód i prowadząc nerwowo, pojechała do Cambridge, gdzie jesienny semestr na Harvardzie rozpoczynał się w gorączkowym rwetesie. W końcu odszukała wydział literatury, weszła i zapytała pierwszego napotkanego studenta, gdzie może znaleźć Emersona McKitricka. - Nie tutaj, proszę pani. W piątki zazwyczaj pracuje w domu. Chce pani adres? - Nie, dziękuję - odparła Charlotte. - To niepotrzebne. -Poczuła ulgę, nie zastawszy go na uniwersytecie. We własnym domu trudniej mu będzie ją zbyć. W godzinę później dotarła do dzielnicy South Lincoln i odszukała Drumlin Hill, gęsto zadrzewioną ślepą uliczkę willową na zachodnich przedmieściach Bostonu. Dom McKitricka wznosił się na porośniętym klonami zboczu, gładki i nowoczesny. Wielkie okrągłe okno od strony lasu patrzyło na Charlotte niczym nie mrugające oko. Drzwi otworzyła szczupła blondynka, mniej więcej w jej wieku, ubrana w dżinsy, tenisówki i o kilka numerów za dużą koszulę w paski. Zginając kolano, by powstrzymać rozentuzjazmowanego setera, błysnęła w uśmiechu olśniewająco białymi zębami. 408 - Cześć! W czym mogę ci pomóc? - Dzień dobry - odparła Charlotte. - Szukam Emersona McKitricka. - Nie ma go w tej chwili. -Kiedy wróci? - Myślę, że lada chwila. Co... Czy byliście umówieni? - Nie. - Jesteś Angielką, prawda? - Tak. Przepraszam. Nazywam się Charlotte Ladram. - Ladram? Czyja nie znam... Hej, Ladram Avionłcs, zgadza się? Korporacja, którą kierował Maurycy Abberley. - Maurycy Abberley jest... był moim bratem. - Twoim bratem? Lepiej będzie, jeśli wejdziesz. - Otworzyła drzwi na oścież i powstrzymała psa, tłukącego ogonem o ścianę. - Nie przejmuj się nim. Po prostu za bardzo się podnieca. Wejdź. Charlotte weszła do holu i uśmiechnęła się do psa. - Cześć, stary. - Wejdź do środka. Pozbędę się tego brutala. - Wyprowadziła go, zostawiając Charlotte w długim, wyłożonym sosnową boazerią pokoju, z wielkim kamiennym kominkiem na przeciwległej ścianie oraz oknem po prawej, wychodzącym na ogród od frontu i podjazd. Fotele były niskie i miękkie, a wystrój wnętrza w znacznym stopniu podporządkowano ogromnemu abstrakcyjnemu obrazowi olejnemu na najdłuższej ścianie. Charlotte kontemplowała tę bezładną eksplozję barw, kiedy pani domu wróciła, wciąż uśmiechając się szeroko i wyciągając rękę w formalnym geście powitania. - Przepraszam za psa. Jestem Holly McKitrick. - Widząc zdumienie Charlotte, dodała: - Żona Emersona. - Ach, rozumiem. - Charlotte odwróciła wzrok, chcąc przyswoić sobie prosty fakt, że Emerson jest żonaty. Kłamał w tej kwestii podobnie jak w wielu innych i wiedziała, że nie 409 powinna się czuć ani zdziwiona, ani dotknięta. W istocie jednak doświadczyła obu tych uczuć. - Macie... hm... uroczy dom - powiedziała, odwracając się do Holly McKitrick, która przyglądała się jej badawczo. - Cieszę się, że ci się podoba. - Domyślam się, że... zastanawiasz się, co mnie tu sprowadza. - Cóż, dowiedzieliśmy się o śmierci twojego brata od angielskiego wydawcy Emersona. Straszne. A jego córkę porwano, tak? Jest twoją bratanicą? -Tak. > - Jeżeli przyjechałaś tu w takim momencie... - To dlatego, że Emerson może nam pomóc w doprowadzeniu do uwolnienia Sam. - Poznałaś go w lipcu w Anglii, kiedy prowadził badania nad Tristramem Abberleyem? - Owszem. - Cóż, jestem pewna, że chciałby pomóc, ale nie rozumiem jak... - Musimy spróbować wszystkiego. - Tak, naturalnie. - Uśmiechnęła się. - Napijesz się kawy? - hm... Dziękuję. - - Zaraz będzie gotowa. Kiedy została sama, Charlotte przeszła wolno wzdłuż pokoju, zastanawiając się, jak dużo lub jak mało wie Holly McKitrick. Dotarłszy do kominka, zaczęła się także zastanawiać, czy Maurycy wiedział, że McKitrick jest żonaty. Jeżeli tak... Odwróciwszy się, by ruszyć z powrotem, spostrzegła czerwony sportowy samochód wjeżdżający na podjazd. Podeszła do okna obserwując, jak parkuje. Wreszcie wysiadł Emerson McKitrick, ubrany w dżinsy i koszulkę do tenisa. Sprawiał wrażenie beztroskiego i zrelaksowanego; nucił pod nosem, podnosząc wypchaną papierową torbę z tyl- 410 nego siedzenia i ruszając w stronę domu. Coś kazało mu jednak spojrzeć w okno salonu. Na widok przyglądającej mu się Charlotte stanął jak wryty. Nastąpiła przykra i upokarzająca scena. Wcześniej Charlotte zamierzała odwołać się do lepszej strony natury Emersona, a gdyby to nie odniosło skutku, oświadczyć, że jest jej winien przysługę w zamian za oszustwo, jakiego się dopuścił. Ale w obecności Holfy nie mogła tego uczynić. Została zmuszona do potwierdzenia kłamliwej relacji Emersona o ich znajomości. Przedstawił ją, uśmiechając się szeroko i ostentacyjnie obejmując żonę w pasie. Stąpał po bezpiecznym gruncie, ponieważ Charlotte nie mogła zaprzeczyć jego słowom, wiedząc - a miała też pewność, że on wie również - komu uwierzyłaby Holly. Najgorsze było to, że Charlotte zamierzała podkreślić, iż przyszła po informacje, nie zaś po to, by się kłócić. Kłamstwa Emersona wzniosły jednak między nimi niemożliwą do przekroczenia barierę. Kiedy wyjaśniła, czego żądają porywacze, i zapytała, czy Emerson domyśla się, gdzie może być taki dokument albo co w nim jest, zgodnie z jej przewidywaniami odpowiedział przecząco. Holly wyraźnie jej współczuła, przez co słowa Emersona brzmiały tym bardziej prawdziwie. Charlotte jednak musiałaby się znaleźć z nim sam na sam, żeby się co do tego upewnić. Takiej rozmowy Emerson najwyraźniej postanowił uniknąć. - Nie mogę ci pomóc, Charlie. Nigdy o tym wcześniej nie słyszałem. Dokument w języku katalońskim, powierzony Tristramowi przez przyjaciela? Którego przyjaciela? Jaki dokument? Dlaczego, po tylu latach, miałby nagle nabrać takiego znaczenia? - Nie wiem. Ale porywacze wiedzą o listach. Musieli więc od kogoś się dowiedzieć. Jesteś jedną z nielicznych osób, które wiedziały o ich istnieniu. Jeżeli wspomniałeś o nich jakiemuś koledze... 411 - Nie wspomniałem. Obecna tu Holly jest jedyną osobą, której powiedziałem. Te listy podważają wiarygodność mojej książki o Tristramie. Dlaczego miałbym je nagłaśniać? - Charlie nie twierdzi, że to zrobiłeś, kochanie - wtrąciła Holly, po czym uśmiechnęła się do Charlotte. - Ty tylko sprawdzasz wszystkie możliwości, prawda? -Tak. To... nie zostało podane do publicznej wiadomości, ale porywacze wyznaczyli ostateczny termin na oddanie dokumentu. Upływa jedenastego października. - A co się stanie, jeśli nie dostaną go do tego czasu? -spytał Emerson, unosząc brwi. - Powiedzieli, że zabiją Sam. ... •- O Boże - szepnęła Holly. - Tak więc, widzicie... - Ciężka sprawa - powiedział Emerson. - To dobra dziewczyna. To byłaby tragedia, gdyby... - Potrząsnął głową. - Wierz mi, że gdybym mógł pomóc w jakikolwiek sposób, zrobiłbym to. - Ale nie możesz? - Nie, - Napotkał wzrok Charlotte, a ona odniosła wrażenie, że przynajmniej w tym momencie mówi prawdę. - Absolutnie nic nie mogę zrobić. Kiedy Charlotte miała wychodzić, Emerson zaproponował, że odprowadzi ją do samochodu, zaparkowanego u dołu podjazdu. Charlotte zdała, sobie sprawę, że on wciąż reżyseruje ich spotkanie, odsyłając Holly za kulisy, lub wyprowadzając ją wtedy, gdy mu to odpowiada. Natychmiast po wyjściu z domu powiedział, zupełnie innym tonem niż ten, którego używał w obecności Holly: - Nie powinnaś była tu przyjeżdżać, Charlie, naprawdę. Mogłaś zadzwonić. To było niepotrzebne. - Chciałam się z tobą spotkać twarzą w twarz. - No więc spotkałaś się. Co zyskałaś? 412 - Nic. Chyba że uznam za sukces przyłapanie cię na kolejnym kłamstwie. - Udawanie, że nie mam z tym wszystkim nic wspólnego, było pomysłem Maurycego. Uważał, że dzięki temu staniesz się bardziej... podatna. - Łatwo ci teraz tak mówić, kiedy nie żyje, co? Łatwo obarczać go winą za wszystko. - Owszem. Ale tak się składa, że to prawda. To on ponosi winę za rozpętanie tego, co porywacze Sam zamierzają doprowadzić do końca. - Naprawdę nie masz pojęcia, o co im chodzi? - Nie. Moje badania nad hiszpańskim okresem Tristra-ma ograniczały się do wpływu, jaki ten pobyt miał na jego wiersze. Nigdy nie dotykałem niczego innego. Sądząc po losie, jaki spotkał Maurycego, postąpiłem chyba słusznie. Jedna rada... - Dotarli do końca podjazdu i stanęli. -O hiszpańskiej wojnie domowej wiem tyle, że pozostawiła wiele blizn, które nigdy się nie zagoiły. Wendety, długi honorowe, niekiedy także długi krwi. Jeżeli Maurycy zaplątał się w jeden z nich... -Tak? - Wówczas jedyną rozsądną rzeczą jest trzymać się od tego z daleka. XIX Charlotte zadzwoniła do Dereka z Bostonu w piątek w nocy pytając, czy mógłby się z nią spotkać na lotnisku Heathrow w sobotę rano. Oczywiście wyraził zgodę. Dopiero później zaczął się zastanawiać, czy powinien się czuć zaniepokojony tonem Charlotte, czy zaszczycony tym, że zwraca się do niego po radę. W tajemnicy, którą za'wszelką cenę usiłowała rozwiązać, było coś, co podniecało i fascynowało Dereka, jednak tylko do momentu, kiedy przypominał sobie, co spotkało Maurycego Abberleya. W takich chwilach w jego umyśle włączał się sygnał ostrzegawczy, któremu Derek niekiedy bywał posłuszny. Ale nie w chwili, gdy Charlotte siedziała naprzeciw niego w pustej kawiarni na lotnisku, opisując pobyt w Stanach i patrząc na niego z wyrazem twarzy sugerującym to, w co najbardziej pragnął wierzyć: że ufa mu bezgranicznie. Ostatnio spotkało ją tyle zawodów, że był to po prostu cud. Derek wiedział jednak dobrze, że zrodzony z rozpaczy. - Chciałam z tobą porozmawiać przed spotkaniem z Urszulą - powiedziała na zakończenie - ponieważ mogłaby się nie zgodzić, żebym dała ci sprawozdanie prywatnego detektywa o finansach Maurycego. - Chcesz mi je dać? - Tak. Sprawozdanie i kasetę, którą dostałam od Nataszy. 414 -Ale... Dlaczego? - Ponieważ powinny przekonać policję o niewinności twojego brata. A przynajmniej zachwiać ich przekonanie o jego winie. - Owszem, ale za cenę reputacji twojego brata. - Na to nie ma rady. Maurycy sam to na siebie sprowadził. - Zacisnęła stanowczo usta. Decyzja, by zapomnieć o lojalności wobec rodziny, z pewnością nie przyszła jej łatwo. Bo chociaż prawdą było, że Maurycy sam to na siebie sprowadził, sprowadził to także na Charlotte. A ona nie zasługiwała na to, by cierpieć z tego powodu. - Jestem ci wdzięczny. Colin z pewnością też będzie. Ale co z Urszulą? Nie podziękuje ci za oczernienie imienia jej męża. - W takim razie musi mnie przekląć. Chcę położyć kres wszystkim konsekwencjom planu Maurycego. - Sięgnęła do torby podróżnej, wyjęła dużą żółtą kopertę i przesunęła ją po stole. - Sprawozdanie. - Następnie otworzyła torebkę, wyjęła kasetę i położyła na kopercie. - I nagranie. Są twoje, pod jednym warunkiem. - Mianowicie? - Nie wykorzystuj ich, dopóki Sam nie zostanie zwolniona, albo... Cóż, kilka dodatkowych tygodni w więzieniu nie sprawią wielkiej różnicy twojemu bratu, ale może to mieć znaczenie dla mojej bratanicy. Nie chcę prowokować policjantów do zadawania dalszych pytań. Nie chcę też być zmuszona do okłamywania ich. Porywacze dali nam czas do jedenastego października na oddanie dokumentu, a ja nie straciłam nadziei, że znajdę go do tego czasu. Jeżeli jednak policjanci dowiedzą się, że byłam w Ameryce, zechcą wiedzieć dlaczego. Jeśli odmówię odpowiedzi, nabiorą podejrzeń. - Nie martw się, ukryję te rzeczy w bezpiecznym miejscu i nie pisnę ani słowa przed jedenastym października. 415 Charlotte nagle spoważniała. - To już za trzy tygodnie od jutra, Zastanawiam, się, co ten czas przyniesie. - Bezpieczny powrót twojej bratanicy do domu. , > - Naprawdę? W obecnej chwili nie widzę, jak mogłoby do tego dojść. - Kiedy cię nie było, przypomniałem sobie o czymś, co mogłoby się okazać pomocne. - Błysk nadziei w jej oczach sprawił, że Derek pożałował, iż nie może się z nią podzielić większym odkryciem niż wynik zwykłej dedukcji. - Ten dokument napisano w języku katalońskim, tak? Wobec tego prawdopodobnie napisał go Katalończyk. Stolicą Katalonii jest Barcelona. Ostatni Ust Tristrama do Beatrix sugeruje, że dostał dokument od przyjaciela. Jakich przyjaciół miał w Hiszpanii oprócz innych członków Brygad Międzynarodowych? Takich jak Frank Griffith i... - Vincente Ortiz! -Tak, Ortiz. Według Franka, był rodowitym barceloń-czykiem. Charlotte oparła się na krześle. .?, - Masz rację. Dokument musiał napisać Ortiz. - Tak też pomyślałem. Oczywiście nie jestem pewien, czy to nam wiele da. Ortiz dawno nie żyje. .., . ,,,. ; !;?,"" -Niekoniecznie. , <. - Przecież Frank mówił... , - Nie widział, że go zabili! - Tak gorliwie chwyciła się szansy, że Ortiz żyje - i ma klucz do wolności Samanthy -że wykrzyczała te słowa, wyrywając z zamyślenia siedzącą przy kasie kelnerkę. Charlotte zarumieniła się i ściszyła głos. - Trzeba powiadomić Franka - szepnęła. - To wszystko zmienia. - Może się nie zgodzić. A nawet jeśli się zgodzi... - Czy mógłbyś pojechać ze mną do niego? Na przykład jutro? 416 Niepewny, czy powinien się przyznać, jaką przyjemność Sprawiła mu propozycja Charlotte, powiedział tylko: - Jeżeli chcesz. - Bardzo chcę. ,?;;" ; - W takim razie na pewno pojadę. ; Na jej twarzy przez chwilę odbiła się niepewność. - Nie musisz. - Wiem. - Jeżeli zgadzasz się tylko z powodu kasety i sprawozdania, to wolałabym, żebyś odmówił. Nie oczekiwałam niczego w zamian. - To także wiem. Mimo to bardzo chciałbym z tobą pojechać. - Uświadamiając sobie własną nieśmiałość, dodał: -Byłbym zaszczycony. - Dzięki. - Uśmiechnęła się niepewnie. - Myślę, że teraz potrzebuję... - Pomocnej dłoni? - Tak. - W takim razie nie musisz więcej szukać. - Dotknął jej palców. - Znalazłaś ją. , " ..,.., .- XX - Co zrobiłaś?! Gwałtowność reakcji Urszuli przekonała Charlotte, że postąpiła słusznie, spotykając się z Derekiem Fairfaxem przed wizytą w Swans' Meadow. Nie zdołałaby nakłonić bratowej do wyrażenia zgody na oddanie mu kasety, nie mówiąc o sprawozdaniu. Mogłoby być inaczej, gdyby Charlotte mogła się pochwalić jakimkolwiek sukcesem w Ameryce. Ale nie mogła. Nadzieje, jakie wiązała Urszula z jej wyjazdem, legły w gruzach. Ostatnia zaś wiadomość przebrała miarę. - Dałaś je Fairfaxowi? - On ma do nich prawo, Urszulo. Jego brat jest całkowicie niewinny. - Podobnie jak Sam, jeśli już zapomniałaś. - Nie zapomniałam. Ale to nie ma nic wspólnego... - Jak myślisz, jak będzie się czuła, kiedy się dowie, że przyłożyłaś rękę do tego, żeby jej ojca okrzyknięto mordercą? - Źle. Podobnie jak ja się czułam, dowiedziawszy się, co zrobił. - Ale to sprawozdanie należało do mnie. Beatrix przysłała je mnie, nie tobie! - A ty byłaś gotowa pozwolić na to, by Fairfax-Vane po- 418 szedł do więzienia, chociaż mogłaś temu zapobiec. To mogło być wybaczalne za życia Maurycego, ale nie teraz. - To nie ma nic wspólnego z Maurycym. - Urszula ściszyła głos i zmrużyła oczy. - Ani z jakimś przegranym handlarzem antykami. Zrobiłaś to, żeby mnie skrzywdzić, prawda? - Oczywiście, że nie. - O tak. W ten sposób odegrałaś się na mnie za Emerso-na. - Nie bądź śmieszna. Ja tylko próbuję naprawić część szkód, wyrządzonych przez Maurycego. - Domyślam się, że nie masz pojęcia o chciwości, zazdrości ani pożądaniu. Są ci całkowicie obce, prawda, Charlie? Nigdy ich nie spotkałaś na cnotliwej drodze swego życia. -Podeszła bliżej. - Niedobrze mi się robi na twój widok, Panno Doskonała. - Obrażanie mnie nie pomoże Sam. - Nie. Ale nie pomoże jej też, jeśli twoje sumienie będzie rządzić moim życiem. Powierzyłam ci to sprawozdanie wraz z Informacją, którą zawierało. Gdybym wiedziała, co zamierzasz z nim zrobić, nigdy nie powiedziałabym ci o jego istnieniu. - Wobec tego cieszę się, że nie wiedziałaś. Urszula uderzyła ją w usta wierzchem dłoni. Charlotte zatoczyła się do tyłu i przytrzymała biurka. - Co... Co ty wyprawiasz?! - Wynoś się z tego domu, Charlie! Zejdź mi z oczu! - Ale... Musimy... Musimy porozmawiać. - Nie muszę z tobą rozmawiać. To ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję. Na miłość boską, Charlie, wynoś siei - A co z Sam? - Zostaw to mnie! -Ależ jest tyle... - Sama zajmę się tą sprawą! Powinnam była tak postę- 419 pować od początku, nie pozwolić, żebyś się wmieszała ze swoim cholernym sumieniem! - Przez chwilę mierzyły się wzrokiem, wreszcie Urszula dodała, cedząc słowa: - Proszę cię, wyjdź z mojego domu. Natychmiast! Charlotte nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Nagle okazało się, że nie łączy ich nic poza nienawiścią, płonącą w oczach Urszuli. Cichy pakt, który zawarły po śmierci Maurycego, został zdemaskowany jako fikcja. Przymierze zostało zerwane, o ile kiedykolwiek istniało. Charlotte odwróciła się bez słowa i pospiesznie wyszła z pokoju. Przejechała przez most do Cookham, ledwo widząc na oczy przez łzy gniewu i zaskoczenia. Zatrzymała się na parkingu, żeby osuszyć oczy i wytrzeć krew z ranki w kąciku ust. Urszula musiała ją skaleczyć diamentowym pierścionkiem. Przypomniała sobie, jak bratowa pokazała jej go po raz pierwszy przed blisko dziesięcioma laty. "Zobacz, co dostałam od Maurycego - szczebiotała wtedy Urszula, pokazując Charlotte pierścionek. - Jest kochany, prawda?" Wszystko w tych odległych dniach było fałszywe i nieszczere - każdy prezent, każdy uśmiech, każde zapewnienie o miłości i lojalności. A jednak, w chwilach takich jak ta Charlotte żałowała, że nie może już wierzyć w te kłamstwa. O ileż były wygodniejsze niż prawda, z którą ją zostawiono i której musiała teraz stawić czoło. Samotnie. XXI Derek przyjechał po Charlotte do Ockham House w niedzielę rano. Cieszył się na długą podróż do Walii Jako na okazję do pogłębienia ich przyjaźni; chciał wiedzieć, czy mogła się rozwinąć w normalnych okolicznościach. Jego nadzieje okazały się jednak płonne. Charlotte była rozkojarzona i nie poświęcała mu zbyt wiele uwagi. Musiał z niej wyciągać każde słowo, wyłudzać każdy uśmiech. W końcu uległ jej posępnemu nastrojowi i zamilkł. Kiedy jednak zbliżali się do Hendre Gorfelen, Charlotte zmieniła się nagle w ożywioną, pewną siebie młodą kobietę, którą Derek pamiętał. Przeprosiła go nawet za to, że okazała się marną towarzyszką podróży. - Mam zbyt wiele na głowie. Myślę czasami, że zbyt dużo, bym mogła to pomieścić. Derek zapewnił ją, że rozumie. Mówił zresztą prawdę. Było jednak jasne, że w obecnej sytuacji nie mogła o nim myśleć jako o nikim więcej niż tylko tymczasowym sprzy-mierzeńcu. O przyjaźni nie mogło być mowy. Pies na podwórzu obszczekał bez przekonania samochód, ale nie zrobił nic, by nie dopuścić ich do domu. Drzwi były otwarte, a ze środka dobiegała muzyka orkiestrowa. Charlotte zapukała i krzyknęła: - Frank! - Radio ucichło, ale innej reakcji się nie docze- 421 kali. Muzyka dobiegała z kuchni, więc Charlotte tam właśnie się skierowała. Frank Griffith palił fajkę nad resztkami chleba i sera pozostałymi po lunchu. Spojrzał na nich zimno i bez słowa. - Dokument, którego żądają porywacze, napisał Vincente Ortiz - powiedziała pospiesznie Charlotte. - Przyjechaliśmy prosić cię o pomoc. - Na dźwięk nazwiska Ortiza Frank zmarszczył brwi, ale nadal się nie odzywał. -To prawda - potwierdził Derek. - Porywacze chcą dostać dokument napisany po katalońsku przez przyjaciela Tri-strama Abberleya. O kogo może chodzić, jeśli nie o Ortiza? - Ortiz nie żyje - odparł w końcu Frank. - Pozwólcie mu spoczywać w spokoju. - Możliwe, że żyje - stwierdziła Charlotte. - Jeżeli próbujesz połączyć biednego Vincente z porwa-.niem twojej bratanicy... - Nikt nie próbuje łączyć tych dwóch rzeczy - zapewnił Derek. - Musimy jednak zrobić wszystko, żeby przed jedenastym października odnaleźć dokument, który dał Tristra-mowi. - Zagrozili, że zabiją Sam, jeśli nie oddamy im dokumentu do tego czasu - wyjaśniła Charlotte. - Zabiją ją? Za coś, co Vincente mógł napisać blisko pięćdziesiąt lat temu? - Takie są ich warunki. - To nie ma sensu. - Wiemy o tym - powiedział Derek. - Jednak takie właśnie warunki postawili. - A tobie co do tego? - spytał Frank, wpatrując się w De-reka. - Po prostu staram się pomóc. Czy nie zrobisz tego sa mego? : > - Proszę cię, Frank - powiedziała Charlotte. 422 Frank spojrzał na nich kolejno, po czym westchnął. - Nie mogę. Przyjeżdżacie tu i mówicie o Vincente Orti-zie, o dokumencie, który dał Tristramowi, a może nie, który Tristram wysłał Beatrix, a może nie. To wszystko nie ma sensu. Wydarzyło się dawno temu, daleko stąd... - Gniewnie wystukał fajkę o spodek. - Oni wszyscy nie żyją, na miłość boską. Jakie to może mieć dzisiaj znaczenie? Dla kogo może to mieć znaczenie? - Czy Vincente nic ci nie powiedział? - spytał Derek. -Albo Tristram? A Beatrix? Czy nikt z nich nie wspomniał choćby mgliście o czymś, co mogłoby rzucić światło na tę sprawę? Frank zastanawiał się przez chwilę, wreszcie powiedział: - Nie. Jeżeli mieli jakąś tajemnicę, to ją przede mną ukrywali. Być może celowo. Być może... - Latem trzydziestego dziewiątego jakiś Hiszpan odwiedził Beatrix w Rye - przerwała mu Charlotte. - Powiedział mi o nim wujek Jack. Na pewno czegoś szukał. Czy nie mógł to być ten dokument? - Opisz go - powiedział Frank. - Według wujka Jacka był zimny i ponury. Wysoki, chudy, z haczykowatym nosem. Miał coś z nazisty. - Sądząc z opisu to faszysta - mruknął Frank. - Na pewno nie Vincente. - Poznajesz ten opis? - spytał Derek. - Nie, ale dlaczego miałbym poznać? To mógł być każdy. Albo nikt... - Zamilkł. Odchylił się na oparcie krzesła i włożył do ust nie zapaloną fajkę, trzymając ją za cybuch w swój dziwny, ale charakterystyczny sposób, między wskazującym a środkowym palcem lewej dłoni. Charlotte spojrzała pytająco na Dereka, ten wzruszył ra mionami. -Frank? - ponagliła. 423 Uciszył ją gestem dłoni, nadal wpatrując się w blat stołu, z głową przekrzywioną na bok. Upłynęły ze dwie minuty, zanim wyciągnął fajkę z ust i powiedział: - Nie wiem, co zawiera ten dokument. Najwyraźniej coś ważnego. Coś niebezpiecznego. Vincente mógł go powierzyć Tristramowi, ponieważ ewakuowano go z Teruel i miał wrócić do Anglii. Tristram mógł go wysłać Beatrix, kiedy zdał sobie sprawę, że umiera. Żadne z nich nie powiedziało mi o tym ani słowa. Nawet Tristram. Pewnie sądził, że dokument jest bezpieczny w rękach Beatrix. Tak też przypuszczalnie było, dopóki Maurycy nie wymyślił swego przeklętego planu. Co więc zrobiła z dokumentem? Wysłała go mnie? Nie. Wysłała go żonie Maurycego? Wątpię. - Nie wysłała go też Nataszy von Ryneveld - wtrąciła Charlotte. - Kochance Maurycego w Nowym Jorku, którą Lulu zapamiętała błędnie jako van Ryan. Rozmawiałam z nią i widziałam przesyłkę, którą dostała od Beatrix. Nie jest tym, czego szukamy. - Wobec tego musi być u madame V w Paryżu, prawda? - Tak. Ale kim ona jest, Frank? - Nie wiem. I nie mam pojęcia, jak się tego dowiedzieć. - My też nie. Dlatego tu przyjechaliśmy. - W takim razie przyjechaliście na darmo, prawda? -Charlotte skrzywiła się w poczuciu klęski. Derek dostrzegł grymas, podobnie jak zauważył niechętny wyraz współczucia na twarzy Franka. Stary człowiek wstał, podszedł do tylnych drzwi, otworzył je i zaczerpnął powietrza. Następnie, nie odwracając się, powiedział: - Przykro mi, że okłamałem policję. Chyba nie powinienem był tego robić. Miałem jednak po dziurki w nosie waszej rodziny i chciałem się trzymać z daleka od tej parszywej sprawy. Chciałem też dotrzymać obietnicy danej Beatrix. Zresztą teraz, gdy ta sprawa posunęła się tak daleko, Beatrix nie chciałaby, żebym dotrzymywał obietnicy. Niewątpliwie chciałaby, żebym po- 424 mógł twojej bratanicy. Problem w tym, że nie potrafię. Nikt z nas nie potrafi. Twoja jedyna nadzieja to odnaleźć mada-me V i modlić się, żeby list, który wysłała jej Beatrix, zawierał to, czego żądają porywacze. - A jeśli tego nie zawiera? - spytała Charlotte głuchym, znużonym głosem. -Albo jeśli nie zdołamy jej znaleźć? Frank nie odpowiedział, tylko potrząsnął głową i westchnął. Derek także milczał. W istocie nie było żadnej odpowiedzi oprócz tej, do której nie byli jeszcze gotowi się przyznać: w żaden sposób nie mogli pomóc Samancie. W drodze powrotnej do Tunbridge Wells wstąpili do Chel-tenham, gdzie Lulu Harrlngton poczęstowała ich herbatą, przepraszając za to, że nie może sobie przypomnieć pełnego nazwiska i adresu na czwartym liście Beatrix. Coś ani krótkiego, ani długiego, zaczynającego się na V. W samym Paryżu lub pod Paryżem. Możliwe nawet, że chodziło o mademoi-selle V, nie o madame. W każdym razie była przekonana, że to kobieta. Ale czy na pewno? Im bardziej na nią naciskali, w tym większe wpadała zakłopotanie. Odjechali ani odrobinę mądrzejsi niż przedtem. Wszędzie przed nimi rozciągały się ślepe zaułki. Wyglądało na to, że nawet trop, którym szli do tej pory, urwał się niespodzianie. xxii Charlotte spędziła ponurą i prawie bezsenną niedzielną noc, nie mogąc się powstrzymać od uporczywego przetrząsania informacji, które niezmiennie prowadziły do najbardziej beznadziejnych wniosków. Wstał cichy, mglisty poniedziałkowy świt, niosąc obietnicę jesiennego słońca. Patrząc, jak szare niebo powoli błękitnieje, czy przeglądając w gazecie doniesienia o polityce, modzie, handlu i sporcie, Charlotte czuła tępe oddalenie od świata zewnętrznego. Będzie się toczył dalej, nie zwracając uwagi na jedenasty października, ani na to, co później nastąpi. Przyjdzie dzień, kiedy w prasie znajdzie się miejsce na relację o Samancie Abberley, jedynej córce niedawno zmarłego dyrektora Ladram Avionics. CUDOWNE OCALENIE. NIEWYTŁUMACZALNE ZWOLNIENIE. NADAL ZAGINIONA. ODNALEZIENIE CIAŁA DZIEWCZYNY. Charlotte podejrzewała, że nagłówek już został wybrany, rezultat już ustalony. Po prostu nie powiedziano jej jeszcze, który. Kiedy tuż przed dziesiątą rozległ się dzwonek do drzwi, pomyślała, że to listonosz, i otworzyła. Ku jej zaskoczeniu na progu ukazał się inspektor Golding. Nie uśmiechał się. - Czy możemy zamienić kilka słów, panno Ladram? - Oczywiście. Proszę wejść. Weszli do salonu. Policjant podziękował za kawę; nie chciał nawet usiąść. 426 - Co mogę dla pana zrobić, Inspektorze? - Natychmiast przejdę do sedna. Pani bratowa, Urszula Abberley, poinformowała nas o pani ostatnim kontakcie z porywaczami jej córki. Charlotte zdawała sobie sprawę z tego, że Golding bacznie jej się przygląda. Nie zdołała powstrzymać rumieńców, chociaż spowodował je raczej gniew niż konsternacja. Bez względu na niepokój Urszuli, ten postępek był niewybaczalny. Gdyby nalegała, żeby powiadomić policję, Charlotte wyraziłaby zgodę. Robiąc to jednak w ten sposób, sprawiła, że Charlotte wyszła na zbrodniarkę, co zresztą było może zamiarem Urszuli. - Rozumiem, że pani nie zaprzecza? - Nie, nie zaprzeczam. - Przyznaje też pani, że namawiała panią Abberley, by to przed nami zataić? - Zgodziłyśmy się, że w chwili obecnej... wobec wątpliwości, które pan wyraził... - Wątpliwości, które ja wyraziłem? - Golding spojrzał na nią pogardliwie. - Czy ma pani pojęcie, jak nieodpowiedzialnie pani postąpiła, panno Ladram? Pani Abberley jest w silnym stresie. Wykorzystywać jej stan... - Nie wykorzystałam. Nie namawiałam jej do robienia czegokolwiek wbrew własnej woli. Może postąpiłyśmy nieodpowiedzialnie, ale była to wspólna decyzja. - Nie taką wersję wydarzeń przedstawiła pani Abberley. - Jestem przekonana. , ;••• Golding zmarszczył brwi. - Czy panie... się pokłóciły? - Można tak powiedzieć. - O co, jeśli wolno spytać? - Możliwe, że już pan wie. -Ach! Ma pani na myśli sprawozdanie prywatnego detektywa i nagranie magnetofonowe, które, według pani Abberley, przekazała pani panu Fairfaxowi? 427 -Tak. - Rozumiem. - Zastanawiał się przez chwilę, po czym oświadczył: - Bez względu na to, kto kogo namówił, postąpiły panie bardzo głupio. - Być może, ale... - Nie mówiąc już o tym, że dopuściły się panie przestępstwa, utrudniając pracę policji. Charlotte nie odpowiedziała. Nagle poczuła się zirytowana i znużona wszystkimi łamańcami, do których ją zmuszano. Odrzuciła głowę, odwróciła się i usiadła w fotelu, zapraszając gestem Goldinga, by również usiadł. Po chwili wahania usłuchał. - Cóż - powiedział, łagodniej niż dotychczas. - Oczywiście nie będzie żadnych oskarżeń. Dobrze się jednak stało, że pani Abberley wyznała prawdę, zwłaszcza, że nagranie potwierdza istnienie listów. - Owszem. - Muszę panią prosić o zapewnienie, że podobne zachowanie więcej się nie powtórzy. - Ma pan na to moje słowo. - Proszę także o zgodę na założenie podsłuchu na telefon |w pani mieszkaniu. - -Zgoda. - Na koniec, żądam natychmiastowego zwrotu sprawozdania i kasety. - Są w posiadaniu pana Fairfaxa. - Tak. Pomyślałem jednak, że zechce mu pani wyjaśnić, dlaczego musi je oddać. W przeciwnym razie ja musiałbym to zrobić. - Dziękuję. Wyjaśnię mu. - Doskonale. Jeżeli pani i pan Fairfax przyjdziecie do mojego biura - spojrzał na zegarek - powiedzmy, o czwartej po południu, przynosząc te przedmioty ze sobą, uznamy sprawę za zamkniętą. Zgoda? 428 - Zgoda. - Mogę jedynie wyrazić nadzieję, że takim postępowaniem nie naraziła pani życia bratanicy na niebezpieczeństwo. - Ja również mam taką nadzieję. - Oczywiście żądam od pani pełnej relacji dotyczącej kontaktu z porywaczami. - Spiszę ją dziś po południu. -Dobrze. Cóż... - Czy jest coś jeszcze? - Nie, to wszystko. - Wstał. - W takim razie, do czwartej? - Tak, inspektorze. Przyjdę. •: ,. - Wyjdę sam, proszę pani. Charlotte odczekała, aż usłyszy szczęk zamykanych drzwi, po czym pospieszyła do telefonu w holu, z zamiarem zadzwonienia do Urszuli i zażądania wyjaśnień. Kiedy jednak zaczęła się zastanawiać, co powie, poczuła, że pewność siebie ją opuszcza. Jaki był sens dalszego wzajemnego obwiniania się, kiedy motywacja Urszuli stała się czytelna? Kaseta - oraz fakt, że to Urszula powiadomiła Goldinga o jej istnieniu - zapewni jej zaufanie policji. Golding skoncentruje się na tym, na czym powinien: na odnalezieniu Saman-thy. Pod tym względem postępek bratowej był zrozumiały. Zrzucenie winy na Charlotte stanowiło zaledwie efekt uboczny, chociaż mógł on sprawić Urszuli wielką radość. Po cóż dawać jej satysfakcję i informować, że jej plan się powiódł? Po cóż dawać jej cokolwiek? Charlotte odłożyła słuchawkę, następnie podniosła ją znowu i nakręciła numer firmy Fithyan & Co. XXIII Derekowi nie bardzo się uśmiechało rozpoczęcie nowego tygodnia pracy od tego, że pójdzie na wczesny lunch, a potem nie wróci już do firmy. Kiedy jednak Charlotte powiedziała mu, co się stało - w cichym zakątku tawerny Beau Nash w Mount Ephraim - zrozumiał, że nie ma wyjścia. Chociaż niechętnie rozstawał się z dowodami mogącymi oczyścić Colina z zarzutów, wiedział, że znacznie lepiej je oddać dobrowolnie, niż pozwolić, by je odebrano. Prosto z Beau Nash pojechali z Charlotte do jego domu. Zabrali sprawozdanie i kasetę, a Derek zadzwonił do Carol, nieprzekonująco usprawiedliwiając swą nieobecność. Następnie ruszyli do Newbury. Sposób, w jaki przyjęto ich na posterunku policji, był zdumiewającą mieszaniną grubiaństwa i uprzejmości. Gol-ding oświadczył, że chce porozmawiać z Charlotte w cztery oczy. Derek usiadł na niewygodnym krześle na ruchliwym korytarzu i przez bitą godzinę studiował plakat ostrzegający przed złodziejami. Wreszcie wezwano go do środka. Szary, ponury gabinet Goldinga miał bardzo wysoki strop i niewielką powierzchnię. Jedyną barwną plamę stanowiła kolorowa żaluzja, na tle której Golding siedział przy biurku w asyście policjantki. Po drugiej stronie biurka siedziała Charlotte. Obok niej stało puste krzesło, w stronę którego Golding machnął dłonią. 430 - Proszę usiąść, panie Fairfax. - Hm... Dziękuję. - Siadając, Derek spojrzał na Charlot-te, ale ona zdobyła się zaledwie na słaby uśmiech. - Przepraszam, że kazałem panu tak długo czekać. Mieliśmy wiele spraw do omówienia, jak pan z pewnością rozumie. Myślę jednak, że teraz dysponujemy kompletnym obrazem sytuacji. Czy zgodziłaby się pani z tym, panno La-dram? - Powiedziałam panu wszystko, co wiem, inspektorze. - Właśnie. Lepiej późno niż wcale. - Golding uśmiechnął się sarkastycznie. - Wysłuchałem nagrania i przejrzałem sprawozdanie. Przypuszczam, że pan zrobił to samo, panie Fairfax? -Tak. - Nie prowadzę dochodzenia w sprawie morderstwa panny Beatrix Abberley, ale oczywiście przekażę moje ostrożne wnioski policji z Sussex. Bardzo możliwe, że w świetle ostatnich odkryć oskarżenia przeciwko pańskiemu bratu znacznie osłabną. Ten gość... - Przewertował notatki. - Spi-cer. Były szofer zmarłego pana Abberleya. - Zadzwonił do Urszuli w dniu, kiedy prasa podała wiadomość o zamordowaniu Maurycego - powiedziała Charlot-te zerkając na Dereka. - Dopiero teraz sobie o tym przypomniałam. - A więc możemy się dowiedzieć, skąd dzwonił - powiedział Golding. - W tym czasie telefon pani Abberley był już na podsłuchu. Automatycznie rejestrowano wszystkie rozmowy. - Rozumiem. - Jeden z moich ludzi pracuje nad tym. Wkrótce powinniśmy znać rezultat. - Hm... To dobrze. Jestem wdzięczna. - Myślę, że możemy mieć pewność, że moi koledzy z Sussex energicznie zabiorą się do sprawy. Wygląda nieco bardziej obiecująco niż moje własne dochodzenie. 431 - W którą stronę będzie ono zmierzać? - W chwili obecnej nie mogę zdradzić szczegółów, proszę pana. Na pewno skonsultujemy się z policją hiszpańską, jako że podłoża tej sprawy należy szukać w Hiszpanii. Być może zwrócimy się też do policji francuskiej o pomoc w znalezieniu madame V. Szansę są jednak nikłe. Nie zostało nam wiele czasu, a jest jeszcze mnóstwo niewiadomych. - Przeprosiłam już pana za zatajanie informacji, inspektorze - powiedziała Charlotte z rozdrażnieniem. - Kilkakrotnie. - - Owszem, proszę pani. Mimo to... - Przerwało mu pukanie do drzwi. Do gabinetu wsunął się mężczyzna w średnim wieku. - Tak, Barrett? - Namierzyliśmy tę rozmowę, sir. Dzwonił tuż przed południem, ósmego we wtorek. Przedstawił się jako Spicer, tak też zwracała się do niego pani Abberley. Telefonował z płatnego telefonu w pubie "Wesoły Marynarz" w Bum-ham-on-Crouch w hrabstwie Essex. - "Wesoły Marynarz" - powtórzył w zamyśleniu Golding. - I brakujący szofer. Dziękuję, Barrett. - Drzwi zamknęły się znowu. - Cóż, panie Fairfax, jak pan widzi, poczyniliśmy większe postępy, niż udało się to panu na własną rękę. - Tak, na to wygląda. Ja... - Pan Fairfax zrobił tylko to, o co go prosiłam - wtrąciła Charlotte. - Nie przekonał mnie w większym stopniu, niż ja Urszulę. - Być może. - Z twarzy Goldinga zniknął sarkazm, a jego miejsce zajął wyraz niezłomnego zdecydowania. - Chcę jednak państwu jasno powiedzieć, co powtórzę także pani Abberley, że wszelkie informacje dotyczące tej sprawy, na jakie państwo odtąd natraficie, mają być nam niezwłocznie przekazywane. Nie będziemy tak tolerancyjni, jeżeli podobna sytuacja się powtórzy. Dość samowolnego działania. -Jestem pewien... - zaczął Derek, ale Charlotte szybko mu przerwała. 432 - To się więcej nie powtórzy, inspektorze. - To dobrze, ponieważ... - Golding przerwał, machnął ręką i dodał: - Cóż, chyba wyraziłem się jasno. - Westchnął. -Może pan iść, panie Fairfax. Chcę tylko, żeby panna La-drarn podpisała swoje oświadczenie. -Dobrze. Ja... - Derek wstał, spojrzał niepewnie na Charlotte, po czym znów napotkał beznamiętny wzrok Gol-dinga. - Cóż, dziękuję panu, inspektorze. - Drobiazg. Wykonuję tylko swoją pracę. - Jego wzrok stwardniał. - Swoją pracę, nie pańską. Derek czekał na Charlotte na parkingu. Kiedy wyszła zmę czona i zirytowana, zaczął ją pocieszać jak umiał, ale ona zdawała się go nie słyszeć. Zamknęła się w sobie, co stano wiło być może reakcję na metody Goldinga. Tak czy inaczej, Derek nie mógł do niej dotrzeć. Mógł jedynie czekać cierpli wie, aż znowu się do niego zbliży. - Chcesz wracać do domu, Charlotte? § ,; , - Jeszcze nie. Chyba że tobie się spieszy. >, • - Nie. - • •'•" - Może więc pojechalibyśmy do Walbury Hill? To tylko kilka mil stąd. - Tam, gdzie twój brat został... Tam, gdzie go znalazłaś? -Tak. - Jesteś pewna, że chcesz tam pojechać? - Jestem pewna. Był chłodny, wietrzny wieczór, przejrzyste powietrze i doskonała widoczność. Przy bocznicy kolejowej na Walbury Hill stało zaledwie kilka samochodów, a ich pasażerowie rozsypali się po okolicy. Nie pozostał żaden ślad ze sceny, którą Charlotte i Urszula zastały tu przed dwoma tygodniami. Charlotte stała w miejscu, gdzie tamtego ranka stał samochód Maurycego; patrzyła na północ, w płaszczu zapię- 433 tym pod szyję, szczelnie owinięta szalikiem. Wyglądała na zmarzniętą i Derek chciał ją objąć, tchnąć w nią nieco ciepła, dodać otuchy, ale przestąpił tylko niezręcznie z nogi na nogę i przerwał milczenie banalną uwagą: - Golding sprawia wrażenie przyzwoitego gościa. Jestem pewien, że zrobi wszystko, co w jego mocy. - On nic nie może zrobić. - Nie miała to być wymówka, ale tak właśnie zabrzmiały jej słowa. - To są specjaliści. - W sprawie Sam są bezradni. Znów przesłuchają Franka, może także Lulu. Skonsultują się z policją hiszpańską. A czas będzie uciekał. Nadejdzie jedenasty października, a oni nie będą wiedzieli więcej niż my teraz. - Nie powinniśmy tracić nadziei. - Dlaczego? - Odwróciła się do niego. - Ostatnio myślałam o Sam w ten sam sposób, co o Maurycym i Beatrix. Już jej tu nie ma. Pewnie nigdy nie wróci. - Ależ Sam nie umarła. - Jeszcze nie. Tym gorzej. Nic na to nie poradzę, Derek. Jeżeli w żaden sposób nie można jej uratować, wolałabym chyba, żeby nie żyła. - Opuściła głowę. - No i proszę, powiedziałam to. Powiedziałam coś, czego nie powinnam nawet pomyśleć. - To zrozumiałe. - Nie, to nie jest zrozumiałe. Nic nie jest zrozumiałe od czasu... - Odwróciła się twarzą do torfowiska, na którym stał mercedes. - Od tamtej nocy, kiedy Maurycy usłyszał, jak nadchodzą. - Przykro mi, Charlotte. - Derek ostrożnie dotknął jej łokcia. - Jest mi naprawdę przykro. Odsunęła się od niego. - Jest dwudziesty pierwszy września - powiedziała. - Za trzy tygodnie wszystko się skończy. Szaleństwo Maurycego dobiegnie kresu. - Spojrzawszy na Dereka, zmieniła ton. - 434 Chciałabym wejść na szczyt. Poczekasz na mnie w samochodzie? Nie życzyła sobie jego towarzystwa; na nic nie mogło jej się zdać. To było jasne. Mrukliwie wyraził zgodę i patrzył, jak Charlotte skręca na ścieżkę prowadzącą na kopulasty szczyt. Czy to koniec? - myślał. Czy jest to coś więcej niż tylko chwilowe rozstanie? Wiatr rozwiewał jej włosy, które w zachodzącym słońcu wyglądały jak fałszywe, ulotne złoto. Jego brat dostanie szansę, ale dla brata Charlotte nie będzie żadnego zawieszenia wyroku. Wspinała się na szczyt wzgórza, krocząc w cieniu brata i wydarzeń, które miały nastąpić. Wydarzeń, których Derek nie był w stanie zmienić ani im zapobiec. Część czwarta Każdy poranek był taki sam. Samantha budziła się i przez ułamek sekundy wyobrażała sobie, że wciąż jest w domu, może się przeciągnąć i wstać, pójść do łazienki, umyć się, robić co chce i folgować swoim kaprysom. Wtedy rzeczywistość zamykała ją w swojej zimnej dłoni, a Samantha przypominała sobie okres niewoli jako nieprzerwany szereg dni, z których każdy rozpoczynał się w taki właśnie sposób. Powietrze było mroźne. Oddychając, widziała własny oddech. Każdego dnia słońce wschodziło później, codziennie słabsze, a Samantha czuła, że wraz z nim opuszczają ją siły. Traciła też nadzieję na przyszłość bez szorstkich koców drapiących w podbródek, zasnutego pajęczynami sufitu nad głową, maleńkiego okna, stołu w kącie, twardego drewnianego krzesła, wytartego dywanu, świecznika oblepionego stearyną, kubła, krzyża, łańcucha biegnącego od słupka łóżka do jej przegubów pod kocami. Poruszyła się, słysząc znajomy dźwięk ciężkich ogniw. Co to za dzień? Środa, trzydziesty września czy czwartek, pierwszy października? Początkowo pokładała taką ufność w swoim poczuciu czasu, teraz jednak zaczynało ją zawodzić. Mogła zapytać Felipa, ale przypuszczalnie tylko wzruszyłby ramionami udając, że nie wie. Jeśli chodzi o Mi- 439 guela, to spojrzałby na nią przeciągle tymi smutnymi oczami i mruknął coś, czego by nie zrozumiała. Nie miało to zresztą znaczenia. Jakakolwiek była dokładna data, Samantha wiedziała, że już od blisko miesiąca przebywa w tym rozwalającym się szałasie pasterskim w górach. Nie była pewna, jakie to góry, chociaż nie mogły się znajdować daleko od wybrzeża, sądząc po długości podróży od portu, do którego przybili. Wobec tego, północna Hiszpania, co zdawała się potwierdzać równomiernie opadająca temperatura. Tyle zdradził jej Miguel już na samym początku. - Jest pani w Espanii, senorita. - Gdzie? Gdzie w Hiszpanii? - Zostanie tu pani z nami, dopóki nie dostaniemy tego. czego chcemy. - A czego chcecie? Nie odpowiedział ani wtedy, ani później. Czy chodziło o pieniądze? Gdyby tak było, Samantha nie miała wątpliwości, że ojciec już dawno by im zapłacił albo matka by go do tego zmusiła. Tak czy inaczej, okup nie stanowiłby problemu. A jednak jakiś problem najwyraźniej istniał. Przez pierwszych kilka dni zachowywali się spokojnie, byli rozluźnieni. Później wszystko się zmieniło. Pewnej nocy przyszedł człowiek, którego wcześniej nie widziała. Chudy, mówił cicho, palił drogie cygaro. Zapytał, jak się ma. Uśmiechnął się. Zachowywał się z najwyższą galanterią. Kłócił się z Mi-guelem, oczywiście po hiszpańsku. Nie zrozumiała ani słowa z wyjątkiem własnego nazwiska, "Abberley", powtarzanego wiele, wiele razy. - Co on powiedział? - Powiedział, że tu zostaniesz. • -Jak długo? Żadnej odpowiedzi. Nie odpowiedzieli ani na to, ani na żadne inne z jej pytań. Samantha została, a oni czekali. 440 Każdy dzień był taki sam albo prawie. Czasami inny człowiek, Jose, zastępował Felipa na czterdzieści osiem godzin. Ale Felipe zawsze wracał. W obecności Josego Samantha stawała się bardziej niespokojna niż zwykle. Pożerał ją głodnymi oczami, dotykał i mruczał propozycje, których nie trzeba było tłumaczyć. Miguel często znikał na wiele godzin, ale nigdy podczas dyżuru Josego. Być może i on niepokoił się tym, co mogłoby się wydarzyć. Po nocnej wizycie chudego mężczyzny Miguel stał się zasępiony i zamyślony. On także często jej się przypatrywał, ale miała wrażenie, że z litością, nie z pożądaniem. Jeśli chodzi o Felipa, to chyba jednak nie udawał, że nic nie wie. Grali razem w szachy i warcaby, a Samantha pomagała mu podciągać się w angielskim. Jednak nawet jemu dawała się we znaki monotonia tych długich dni. - Co zamierzacie ze mną zrobić? - Nie bój się. Wszystko będzie dobrze. -^.-'•*'•'•?"'•• - Czy mój ojciec zapłacił okup? ' - Nie wiem nic o żadnym okupie. O niczym nie wiem. - Dlaczego mnie nie wypuścicie? , - Zagramy jeszcze raz w szachy, tak? - - Nie chcę grać w cholerne szachy! - Ale zagrasz, tak? Zrobisz to dla mnie. Uniosła ręce za plecami, chwyciła mosiężną ramę łóżka i ścisnęła z całej siły, zastanawiając się, kiedy wreszcie Felipe przyniesie śniadanie. On i Miguel już wstali. Słyszała, jak krzątają się, kaszląc i ziewając. Jak bardzo nienawidziła tych nieskrępowanych odgłosów. Gdyby tylko zrozumiała w porę, co się działo. Jedyną szansę na ucieczkę miała na samym początku, kiedy Miguel stał nad nią w ogrodzie. Mogła krzyknąć i rzucić się do ucieczki. Oczywiście miał pistolet, ale teraz wątpiła, czy by go użył. Może jednak nie. Mogła się nie zgodzić na napisanie wiadomości do rodziców albo na posłuszne pójście do samochodu i wejście do ba- 441 gażnika. Mogła... Była jednak tak przestraszona, zszokowana nagłą napaścią. Tak bardzo chciała pozostać przy życiu. Lęk był najsilniejszy w ciągu pierwszych godzin i dni. Lęk przed śmiercią i wszelkimi sposobami, w jakie mogła nadejść: zastrzelenie, uduszenie... Nocą nadal śniła o nie kończących się godzinach, które spędziła podskakując i turlając się w ciemnościach bagażnika, godziny podróży na lądzie i morzu, którą tylko mgliście sobie uświadamiała. Doprowadziły jedynie do tego obskurnego pokoju, w którym ją trzymali, pokoju obok, podwórza, na które czasem pozwalali jej wychodzić, pustych wzgórz i pobielonej ściany stodoły, przed którą ją sfotografowali, ściskającą w dłoniach "International Herald Tribune" z datą czwartego września. Nawet czwarty września wydawał się odległym dniem, częścią tej pełnej złudzeń przeszłości, kiedy wierzyła, że porwanie jest po prostu przestępstwem popełnionym dla zysku; kiedy myślała, że uwolnienie nastąpi lada chwila, że powrót do życia w luksusie to jedynie kwestia czasu i pieniędzy. Teraz była mądrzejsza, ale ta wiedza nie podnosiła na duchu. - Kiedy mnie wypuścicie, Miguel? - Kiedy nam każą. - Czy rozmawialiście z moim ojcem? / - Zadaje pani za dużo pytań, senorita. - Zapłaciłby wam dobrze za moje uwolnienie. - Na to jest już za późno. -Jak to? - To znaczy... Będziemy czekać do skutku. - Ale jak długo? Zawsze ta sama okrężna rozmowa, prowadząca, na wiele rozmaitych sposobów, z powrotem do punktu wyjścia. Usiadła na łóżku, przetarła oczy i dmuchnęła z irytacją na zwisający luźno kosmyk włosów. Wiedziała, że są brudne, 442 a także, przypuszczalnie, zawszone, podobnie jak ubranie. Kiedy myślała o kąpielach, którymi rozkoszowała się w domu, o aromatycznych mydłach, perfumach i balsamach do ciała, zbierało jej się na płacz. Przynajmniej nie było tu lustra, w którym mogłaby się przejrzeć. Chociaż jego brak stanowił niewielką pociechę, od kiedy spojrzała na ręce i zauważyła nowe czerwone ślady po ugryzieniach pcheł. Dlaczego wciąż jeszcze tu tkwi? Dlaczego ojciec nie opłacił jej wolności? - Na co czekasz? - mruknęła, wyobrażając sobie jego twarz, zmarszczoną w wyrazie uporu. - Wyciągnij mnie stąd, proszę. Na miłość boską, dłużej chyba tego nie wytrzymam. Na co czekasz, tato? Na co? Drzwi otworzyły się nagle i wszedł Felipe z tacą. Uśmiechnął się do niej i powiedział: - Buenos dias, senorita - tak pogodnie, jakby przynosił śniadanie do pokoju w hotelu na Costa del Soi. Postawił tacę na stole; codzienny jadłospis: kawa w misce oraz kawał chleba z miodem. - Są jakieś wiadomości, Felipe? - Bilbao wygrało wczoraj wieczorem. -Co? - Eljutbol - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Pytam o moją sytuację! - A! - Poskrobał się w zarośnięty podbródek. - Ło siento. O pani nie ma żadnych wiadomości. - Jak długo to jeszcze potrwa? - Nie wiem. - Musisz mieć jakieś pojęcie. - Odwrócił się obojętnie. -Jaka jest dzisiaj data, Felipe? Trzydziesty września czy pierwszy października? - Spojrzał na nią, wzruszając ramionami. - Dlaczego mi nie powiesz? Nie proszę o wiele. - Lafecha? Nie wiem. - Jedno z dwojga, prawda? Które? - Na jego twarzy od- 443 malowało się wahanie. Postanowiła nalegać. *• Proszę, Feli-pe. Tylko datę. Podszedł do łóżka i nachylił się nad Samanthą. Poczuła zapach papierosów i przetrawionego czosnku. - Nie powiesz Miguelowi? - szepnął. < - Nie, masz moje słowo. Zastanawiał się jeszcze przez chwilę, wreszcie powie dział: - Es elprimero de octobre. ^,. • • '^s-^i^Mi.-^^ II - Niestety Inspektor Golding wyszedł, panno Ladrarn - rozległ się w słuchawce głos policjantki Finch. - W czym mogę pomóc? - Chciałam zapytać, czy wydarzyło się coś nowego. - Przykro mi, ale nic. Czy pani Abberley nie informuje pani na bieżąco? - Nie chciałam jej sprawiać kłopotu. - Ach, rozumiem. Cóż, dotychczas nie było żadnego odzewu na apel francuskiej prasy, proszący madame V o ujawnienie się. W Hiszpanii także nic. Tak więc... - Stoimy w martwym punkcie. - Tego bym nie powiedziała. Prowadzone jest pilne dochodzenie. Robimy co w naszej mocy. - Jestem pewna. Ale dzisiaj mija miesiąc od porwania mojej bratanicy, prawda? ? >: , , ; - Hm... tak. Owszem. - I ciągle nic. - Czy życzy pani sobie, żeby inspektor Golding zadzwonił do pani powrocie? - Nie, dziękuję. Ja też muszę wyjść. Zadzwonię do niego później. Charlotte wiedziała, że robią wszystko, co w ich mocy, jednak ich moc okazała się żałośnie niewystarczająca. 445 Odłożywszy słuchawkę, natychmiast ruszyła do drzwi. Czekała ją podróż do Rye. Nie odwiedzała Jackdaw Cottage od dwóch miesięcy, odkąd wystawiła dom na sprzedaż. Teraz jednak agent znalazł nabywcę, któremu zależało na możliwie najszybszym wprowadzeniu się. Opróżnienia domu nie można więc było odkładać na później, toteż Charlotte postanowiła niezwłocznie zabrać się do pracy. Perspektywa jakiegoś działania sprawiała jej nawet pewną radość. Bardzo potrzebowała oderwać się od codziennych zgryzot. W więzieniu w Lewes Colin uśmiechał się do brata zza stołu w sali widzeń, w której poza nimi nie było nikogo. - Wiadomość się rozeszła - oświadczył. - Mogę tu robić praktycznie wszystko, na co mam ochotę. Wiedzą, że wkrótce wyjdę. - Według Dredge'a sprawy rzeczywiście wyglądają obiecująco - odparł Derek. - Obiecująco? No chyba. Spicer został aresztowany, tak? To tylko kwestia czasu, zanim mu udowodnią, że był na miejscu zbrodni. - Czy to właśnie powiedział ci Dredge? - Oni wiedzą, że Spicer to zrobił. Skąd wziął pieniądze, żeby szpanować na jachcie w Bumham-on-Crouch, jeżeli nie od Maurycego Abberleya za swoje usługi? - Nie musisz mnie przekonywać. - Nie, ale muszę ci podziękować. Dredge próbował przypisać zasługę sobie, ale dla mnie jest jasne, komu się należy. Tobie. Pomogłeś mi bardziej, niż na to zasługiwałem. Pomyśleć, że wątpiłem w twoje oddanie! Pokazałeś klasę, Derek. Byłbym z ciebie dumny, gdyby nie przepełniało mnie uczucie wdzięczności. - Nie musisz mi dziękować. - Ależ muszę. Właśnie dlatego tak się ucieszyłem, że mogłeś dzisiaj wpaść. 446 - Jechałem do Newhaven na rozmowę w sprawie nowej pracy. Było mi po drodze. - Ciężka ta nowa praca? ;:;; ; , * - Niespecjalnie. -To skąd twoje przygnębienie? Patrząc na ciebie, ktoś mógłby pomyśleć, że skazano mnie na stryczek, a nie rzucono linę ratunkową. - Ponieważ... Cóż, to Charlotte Ladram dostarczyła kasetę i sprawozdanie prywatnego detektywa. Bez nich policja nigdy nie zaczęłaby szukać Spicera. - Dobrze jest wiedzieć, że ktoś w tej rodzinie ma sumienie. Ale co z tego? - Co z tego? Ona straciła brata i ciotkę, Colin. Teraz porwano jej bratanicę. Żadna z tych rzeczy nie stała się z jej winy. - Ani z mojej. - Colin odchylił się na krześle i przekrzywił głowę. - Chyba nie zadurzyłeś się w tej dziewczynie, co? - Oczywiście, że nie. Po prostu chciałbym się zrewanżować za jej wielkoduszność. - Przyjeżdżając na białym rumaku i ratując jej bratanicę? - Widzę, że więzienie nie stępiło ci języka - stwierdził Derek, przyglądając się bratu. Colin podniósł ręce w geście żartobliwej kapitulacji. - Przepraszam. Nie zamierzam się wtrącać. Jeżeli ty i ona... Co możesz zrobić, żeby jej pomóc? - Nic. - - Dlatego masz taką ponurą gębę? - Chyba tak. Poza tym... - Derek nachylił się nad stołem i ściszył głos. - Nie podano tego do publicznej wiadomości, ale porywacze ostrzegli, że zabiją dziewczynę, jeśli do jedenastego października nie dostaną tego, czego chcą. Colin gwizdnął. - A dzisiaj jest pierwszy. - Właśnie. Czas ucieka stanowczo zbyt szybko. III Charlotte właśnie zaczęła sporządzać listę rzeczy, które należało wynieść z Jackdaw Cottage, kiedy przyszła pani Men-tiply, pragnąc w tych smutnych okolicznościach zakończyć obowiązki gospodyni. Mimo iż ta serdeczna kobieta miała bez wątpienia dobre intencje, Charlotte miała nadzieję, że jej nie spotka, ponieważ nie widziały się od śmierci Maurycego, a w pani Mentiply było tyleż współczucia, co ciekawości. Koniec końców Charlotte uznała, że łatwiej będzie zaspokoić tę ciekawość, pozwolić jej zaparzyć kawę dla nich obu, a następnie odpowiedzieć na niezliczone pytania. - Pan Mentiply i ja byliśmy wstrząśnięci wiadomością o pani bracie, kochana. Wiadomością o pani bratanicy oczywiście też. Jak pani Abberley radzi sobie z takim napięciem? - Biorąc pod uwagę obecną sytuacją, zdumiewająco dobrze. - Czy wciąż nie ma żadnych wiadomości o dziewczynie? - Niestety nie. - To może błogosławieństwo, że stara panna Abberley nie dożyła tych smutnych czasów. -Może i tak. - Nie wiem, czy zaaprobowałaby ludzi, którzy się tu wprowadzą. Widziała ich pani? 448 - Nie, ale agent mówił... - To bufony. Za grosz klasy panny Abberley. Nie zależałoby mi na pracy u nich, nawet gdyby mi zaproponowali. - Cóż, to oczywiście zależy od pani. Jednak zaproponowali dobrą cenę. Nie mogłam... - Och, nie miałam na myśli, że powinna była pani im odmówić. Nie ze względu na mnie. Ma pani teraz wystarczająco dużo zmartwień bez zawracania sobie głowy moimi. - To rzeczywiście nerwowy okres. - Oczywiście. Jeżeli mogłabym w czymkolwiek pomóc, ja albo pan Mentiply, wystarczy, że powie pani słowo. - To miłe z pani strony, ale... - Czy policja nie ma pojęcia, co się stało z tą biedną dziewczyną? , , ^-; * ? - Wiedzą bardzo niewiele. - Albo dlaczego została porwana? - Próbują znaleźć adresatkę listu, który wysłała Beatrix. Jakaś kobieta we Francji, o nazwisku na literę V. Myślą, że może coś wiedzieć. Pani Mentiply cmoknęła językiem. - To brzmi jak szukanie igły w stogu siana. ; ( ;# • i - Raczej tak. - Gdzie we Francji? - W Paryżu lub w jego pobliżu. Niezbyt zawęża to pole poszukiwań, prawda? Gdyby Beatrix kiedykolwiek wspomniała o kimś, kto mieszka w Paryżu, byłoby inaczej, ale nie zrobiła tego. Pewnie nigdy nie mówiła pani o madame V? - Nie, obawiam się, że nigdy. Mówi pani, V? - Nazwisko zaczyna się na V. > , , - W Paryżu? -Tak. - Nic mi to to nie mówi. - Pani Mentiply potrząsnęła smutno głową, a potem uśmiechnęła się. - Ma pani ochotę na jeszcze jedną filiżankę kawy? 449 - Nie, dziękuję. - Przepraszam, że nie przyniosłam biszkoptów. Gdybym Wiedziała, że pani przyjedzie... > , - Naprawdę nic nie szkodzi. - Zawsze miło jest mieć biszkopta do kawy, albo cze... -Pani Mentlply urwała w pół słowa, powoli marszcząc czoło. -Co się stało? .^;. - Albo czekoladkę - powiedziała powoli. ; '•<•''• - Dobrze się pani czuje? - Co? - Spojrzała na Charlotte, a potem na swoją do połowy opróżnioną filiżankę. - Właśnie przyszła mi do głowy przedziwna myśl. - O czym? - Widzi pani, panna Abberley zawsze dawała mi czekoladki na Wielkanoc i Boże Narodzenie, regularnie jak w zegarku. "Proszę je wziąć - mówiła. - Dostaję je od przyjaciółki. Nie mam serca powiedzieć jej, że mi nie smakują". Jak pani wie, nie przepadała za słodyczami, za to ja... Dostawała je dwa razy do roku. Prezent od przyjaciółki. - Nie bardzo... - To były francuskie czekoladki, panno Ladram. Ze sklepu w Paryżu. Jestem pewna, że nazwa tego sklepu zaczynała się na V. Myśli Charlotte zaczęły krążyć szybciej, co odczuła niemal fizycznie. Nachyliła się do przodu i chwyciła panią Mentlply za przegub. - Co to była za nazwa? ; - Vac... Val... Vass... Coś takiego. - Musi pani sobie przypomnieć, na miłość boską! - Chyba nie dam rady. Charlotte zamknęła na moment oczy, żeby nie poddać się rozczarowaniu. - Proszę spróbować - poprosiła, otwierając je ponownie. *-To absolutnie... - Urwała. Pani Mentiply się uśmiechała. 450 - Nie muszę sobie przypominać. Przysyłano je w ślicznych zielonych puszkach z naklejką wewnątrz pokrywki, na której była nazwa i adres sklepu. - Bardzo możliwe, ale... - Te puszki były zbyt dobre, żeby je wyrzucać! - Pani Mentiply uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Chce pani powiedzieć... - Mam kilka w domu. Przechowuję w nich różne drobiazgi. Jestem pewna, że naklejki wciąż na nich są. Kiedy dotarły do bungalowu, pan Mentiply zdążył już udać się do gospody "Pod Chartem" na codzienną porcję piwa. Nie zatrzymując się nawet, by zdjąć płaszcz, pani Mentlply pospieszyła do salonu, otworzyła szafkę i wyjęła okrągłą puszkę, ciemnozieloną ze złotymi brzegami, o średnicy około piętnastu centymetrów. Pani Mentiply tak bardzo się spieszyła, by zdjąć pokrywkę, że wysypała na podłogę większość zawartości puszki - długopisy, ołówki, gumki i spinacze biurowe. Nie zwróciła jednak na nie najmniejszej uwagi; odwróciła pokrywkę i pokazała Charlotte. Po wewnętrznej stronie, zgodnie z zapowiedzią, widniała naklejka - czarne litery na złotym tle - zadrapana i poplamiona atramentem, ale wciąż czytelna. CONFISERIE YASSOIR 17RUEDETIYOLI 75008 PARIS Po wizycie u Colina Derek do reszty stracił nadzieję na pokonanie przepaści, która otworzyła się między nim a Charlotte Ladram. Chciał jej zaofiarować pomoc i wsparcie, ale, praktycznie rzecz biorąc, nie dysponował ani jednym, ani drugim. Musiałby też przypomnieć Charlotte, jak szczęśliwy obrót przybrała sprawa Colina - do czego ona w znacznym 451 Stopniu się przyczyniła - podczas gdy położenie Samanthy zdawało się pogarszać z każdym dniem. Nie chciał też jednak dopuścić do tego, by wydarzenia zniszczyły przyjaźń, zanim zdążyła się w pełni rozwinąć. W przeszłości zbyt często popełniał podobny błąd, i teraz stał na progu samotnego wieku średniego. Kiedy tego popołudnia wracał z Newhaven do Tunbridge Wells, wystarczyło, że pomyślał o pustym domu i czekającym go samotnym wieczorze w Farriers, a zbuntował się przeciwko ostrożności i skręcił do Ockham House. Ta mała rebelia nie została jednak w najmniejszym stopniu nagrodzona. Nie zastał Charlotte w domu. Nie miał pojęcia, gdzie się mogła podziewać, a gdy tak czekał w samochodzie przez posępną godzinę nadciągającego zmierzchu, dzieląca ich przepaść zdawała się rozszerzać. W końcu zrezygnował i odjechał z ciężkim sercem, przekonany, że nigdy więcej nie wróci. IV Reakcja Charlotte na odkrycie była tak Instynktowna, działanie, które podjęła tak pospieszne, że dopiero późnym popołudniem, gdy pociąg dojeżdżał do Paryża, zaczęła rozważać trudności i ewentualne konsekwencje zadania, którego się podjęła. Przecież obiecała inspektorowi Goldingowi, że będzie mu niezwłocznie przekazywać wszelkie uzyskane informacje, a teraz nawet nie przyszło jej to na myśl. Kazała pani Mentiply przysiąc, że dochowa tajemnicy, wróciła do Tunbridge Wells po paszport, a następnie pomknęła do Do-ver, by zdążyć na popołudniowy poduszkowiec do Boulo-gne. Takie postępowanie usprawiedliwiała przed samą sobą argumentem, że policja postępowałaby znacznie wolniej i z większą pedanterią. Ich gruboskórne metody mogłyby też zrazić madame Yassoir - o ile istniała taka osoba - podczas gdy Charlotte, jako chrześniaczka Beatrix i ciotka Sa-manthy, miała prawo występować w imieniu całej rodziny. Uświadomiła sobie także, że kierowała się jeszcze inną motywacją. Chciała osobiście znaleźć rozwiązanie zagadki i rzucić je pod nogi tym, którzy wątpili w jej możliwości. Chciała zakończyć to, co rozpoczął Maurycy. Chcieć nie oznaczało jednak móc. Do tej pory plan Charlotte nie sięgał dalej, niż odszukanie "Confiserie Yassoir"; 453 miała jedynie nadzieję, że dotrze na miejsce przed zamknięciem sklepu. Pociąg przyjechał do Paryża o wpół do siódmej. Na miasto opadał dżdżysty zmierzch, a bliskość nocy podziałała na Charlotte deprymująco. Nie poddała się jednak przygnębieniu. Z Gare du Nord wzięła taksówkę, jako cel podróży podając dix-sept, Rue de Tiuoll Na szczęście nie było to daleko. Wysiadła na cichej bocznej uliczce w pobliżu Madeleine. Większość sklepów była już zamknięta, a Charlotte zamarło serce, kiedy znalazła nie oświetlony fronton numeru siedemnaście. Mogła jedynie wpatrywać się ponuro na wiszącą od wewnątrz wywieszkę - CONFISERIE YAS-SOIR: Ouuert 9.30-18.30. Mordi a Samedi. Spojrzawszy na zegarek, stwierdziła, że spóźniła się o kwadrans. Nagle dostrzegła błysk światła na tyłach sklepu. Z pomieszczenia w głębi wyłonił się krępy mężczyzna, który zaczął szukać czegoś pod kontuarem. Charlotte zastukała w okno. Podniósł wzrok, odprawił ją machnięciem dłoni, po czym powrócił do szukania. Zastukała znowu, krzycząc: - Monsieur Yassoir! - i modląc się, by istotnie był mon-sieur Yassoirem i słyszał ją. Jednak mężczyzna, znalazłszy to, czego szukał, tylko zmarszczył brwi i znów kazał jej odejść. - Monsieur Yassoir! - zawołała, tłukąc o szybę z taką siłą, że się przestraszyła, iż ją rozbije. - S'il uous plcatl Tres important! - Spojrzał na nią, po czym, wzruszając niechętnie ramionami, podszedł do drzwi, odsunął zasuwę i otworzył. - Nous sommes fermes, madame! - powiedział z irytacją. Był niskim, łysiejącym mężczyzną w średnim wieku, z najeżonymi czarnymi wąsami i zrzędliwym głosem. - Monsieur Yassoir? - Oui, mais... - Mam nadzieję, że mówi pan po angielsku. Szukam madame Yassoir. Czy to może pańska żona? Muszę ją znaleźć. 454 To sprawa życia i śmierci. - Zmarszczki na czole mężczyzny się pogłębiły. - Nazywam się Charlotte Ladram. Ja... - Moja żona nie zna pani. - Nie, ale myślę, że zna, znała moją ciotkę. - Proszę odejść. - Zamierzał zamknąć sklep. - Charlotte z desperacją wepchnęła ramię w otwór w drzwiach. - Beatrix Abberley! - krzyknęła. - Moją ciotką była Bea-trix Abberley. Cofnął się w głąb sklepu i spojrzał na nią z ukosa, wysuwając wojowniczo i z namysłem dolną wargę. - W czerwcu wysłała list do pewnej Francuzki. Powinnam raczej powiedzieć, że poleciła, by wysłano go natychmiast po jej śmierci. Nazwisko tej Francuzki zaczynało się na V. Jeżeli adresatką była pana żona, to muszę z nią mówić. Wiem, że w tutejszej prasie ukazało się ogłoszenie, w którym proszono panią V. o ujawnienie się. Nie napisano Jednak, dlaczego ma to takie znaczenie. Moja bratanica została porwana, a ten list może zawierać klucz do jej wolności. Nawet do jej życia! - Dlaczego myśli pani, że moja żona jest tą... madame V.? - W każde święta Wielkanocne i Bożego Narodzenia przysyłała Beatrix czekoladki. Przyjaźniły się. Trafiłam tu dzięki naklejce na jednej z puszek. Wahał się jeszcze przez chwilę, potem prychnął i uchylił drzwi na tyle, by Charlotte mogła wejść. Kiedy je zamknął, otoczył ją silny aromat czekolady. Lady i półki wystawowe były puste, z wyjątkiem kilku zielono-złotych puszek "Con-fiserie Yassoir". - Co ten list, o ile był jakiś list, ma wspólnego z... enleue-ment pani bratanicy? - List jest tym, czego żądają porywacze. - Tak powiedzieli? - Niezupełnie. Ale kiedy z nimi rozmawiałam... 455 - Pani z nimi rozmawiała? -Tak. - Co pani o nich wie? - Nic, poza tym, że to Hiszpanie. - Espongol? - Tak. Bez wątpienia. - Espongol - powtórzył z niedowierzaniem. - Proszę tu poczekać, madame. Zadzwonię do żony. - Szybkim krokiem odszedł w głąb sklepu. Charlotte słyszała, jak wykręca nu mer, a po chwili mówi: - Ma chśrt? C'est mol OuL Au maga- słn. Ecoute bien. - Charlotte przestała rozumieć, chociaż słyszała, jak kilkakrotnie wymienił nazwisko jej i Beatrix. Potem Yassoir mówił coraz mniej, a słuchał coraz więcej. Wreszcie zakończył rozmowę powtarzając "Oui, oui" i "Imme- diatement". Odłożył słuchawkę i wrócił do sklepu, marsz cząc poważnie czoło. - Moja żona chce, żebym panią do niej zawiózł, madame. Jest w naszym domu w Suresnes. To nie daleko stąd. Czy pozwoli pani, żebym ją zawiózł? - Ona jest madame V., do której napisała Beatrix? '•* ^ -Oui. -W takim razie proszę natychmiast mnie do niejl zawieźć. - Mój samochód stoi na tyłach. Proszę tędy. - Jeszcze jedno, monsieur. Kiedy wspomniałam o Hiszpanii, wydało mi się, że pan żywo zareagował. Dlaczego? - Ponieważ moja żona jest Hiszpanką. - Rozumiem. - Po czym, domyślając się prawdy, dodała: - Jak brzmi jej panieńskie nazwisko? - Pardon? - Jej nazwisko, zanim się pobraliście? - Ah, je comprends. - Po raz pierwszy się uśmiechnął. -Ortiz. Isabel Ortiz. -Aylncente Ortiz był... -Jej ojcem. Państwo Yassołr zajmowali dwa piętra ponurego domu na zachodnim brzegu Sekwany. Charlotte mgliście zapamiętała wysokie sufity, ciemne korytarze, przestronne pokoje, urządzone skromnie, niemal surowo. Była jednak tak podniecona, że nie zwracała uwagi na otoczenie. Odpowiedź znajdowała się tuż-tuż, a minuty, jakie ją od niej dzieliły, trudniej było znieść niż dni i tygodnie, które już minęły. Isabel Yassoir była szczupłą, elegancko ubraną kobietą około sześćdziesiątki, o siwych włosach upiętych w kok, delikatną i kruchą. Przywitała Charlotte w salonie pełnym obrazów i roślin, gdzie ospały ogar drzemał przy ogniu. Wydawało się, że małżeństwo z Francuzem starło bez reszty ślady hiszpańskiego pochodzenia. W dystyngowanym, metalicznym głosie nie było południowego akcentu. Mówiła po angielsku znacznie lepiej niż mąż i patrzyła na Charlotte bardziej przenikliwym wzrokiem. Henri Yassoir zostawił je same, a Charlotte czuła rosnące zakłopotanie, tłumacząc, jak i dlaczego przyjechała do Paryża. Kiedy zakończyła pytając, czy madame Yassoir wciąż ma list od Beatrix i czy jego zawartość mogła być powodem uprowadzenia Samanthy, gospodyni nalała im po kieliszku sherry i dopiero wtedy odpowiedziała. - Tak, Charlotte, list oraz to, co zawiera, stanowi odpowiedź na wszystkie twoje pytania. Podobnie jak twoje opo- 457 wiadanie odpowiedziało na moje. Przeczytałam w gazecie apel do madame V., ale nie napisali nic o porwaniu ani okupie. Mimo to dziwisz się może, że się nie ujawniłam? Cóż, kiedy przeczytasz list, który dostałam od Beatrix, zrozumiesz. Pokażę ci go tylko po to, by pomóc w ocaleniu twojej bratanicy. W przeciwnym razie odmówiłabym, ponieważ bezpieczniej byłoby go trzymać w ukryciu. - Dlaczego? - Po pierwsze, muszę ci opowiedzieć, w jaki sposób poznałam Beatrix. Była dobrą, hojną osobą. Okazała serce mnie, Henriemu i mojej matce. Wygląda na to, że była nawet zbyt dobra, by powiedzieć, że nie lubi czekolady. - Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek o tobie wspominała. - Na pewno tego nie zrobiła. Przyjaźń z nami utrzymywała w tajemnicy. Dlaczego? Twierdziła, że jej rodzina nie zaaprobowałaby takiej znajomości. Cóż, może miała rację, ale odkąd otrzymałam ten list, wiem, że istniały też inne powody. Muszę jednak zacząć od początku. Urodziłam się w Barcelonie w 1929 roku. Mój ojciec, Vincente Ortlz, był kierowcą ciężarówki i mechanikiem. Ledwo go pamiętam, a to, co ci mówię, usłyszałam głównie od matki. Umarła osiem lat temu, tutaj, w tym domu. Według niej mój ojciec był zbyt mądry, by mógł się czuć szczęśliwy. Pewien dobry wujek, który nie miał własnych dzieci, opłacił jego edukację, ale wykształcenie doprowadziło tylko do tego, że mój ojciec przestał być zadowolony ze swego miejsca w życiu. Pracował w fabryce mebli i działał aktywnie w CNT, anarchistycznym związku zawodowym. Kiedy w czerwcu trzydziestego szóstego roku wybuchło powstanie, wstąpił do milicji CNT i poszedł walczyć. Od tamtej pory niewiele go widywaliśmy. Musisz zrozumieć, że wyjechałam z Hiszpanii w wieku dziesięciu lat i nigdy więcej tam nie wróciłam. Jest to dla mnie prawie tak obcy kraj, jak dla ciebie. Studiowałam jego historię, ponieważ jest moją ojczyzną; czuję, że 458 znam ją dobrze, ale jako uczennica, a nie patriotka, nawet nie jako emigrantka. Inaczej było z moją matką. Uważała się za Katalonkę z krwi i kości. Przez cale życie pozostała wierna rzeczom, które Franco zmiótł z powierzchni ziemi. Świętowała w dniu, kiedy umarł. Gdyby mogła, zatańczyłaby na jego grobie. Wojna domowa nigdy się dla niej nie skończyła, ale płonęła nadal w jej głowie. Dla mnie jest tylko dziecinnym wspomnieniem hałasu i zamętu. Mieszkaliśmy z rodzicami matki w barcelońskiej dzielnicy Gracia. Matka była szwaczką w fabryce konfekcji. Moja babka dorabiała jako praczka i opiekowała się mną i dziadkiem. Chodził o lasce, jedną nogę miał bezwładną. Miał wypadek w lokomotywowni, gdzie pracował w młodości. Byliśmy biedni, ale szczęśliwi, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Po wybuchu powstania robotnicy przejęli władzę w Barcelonie. Nadeszła rewolucja, w każdym razie tak się wydawało. Moja rodzina z pewnością w to wierzyła. Przynajmniej do wiosny, kiedy ruch zaczął się rozpadać pośród kłótni i walk pomiędzy frakcjami. Staliniści, trockiści i anarchiści - wszyscy stawiali własne wendety na pierwszym miejscu, a. walkę z faszyzmem na drugim. Mniej więcej w tym samym czasie zaczęło brakować jedzenia. Pętla Franco zaczęła się zaciskać na szyi Katalonii. Mroźna zima i naloty dywanowe dokończyły dzieła. W ten sposób relacjonowała to matka, a książki historyczne to potwierdzają. Kiedy wybuchła rebelia, masy pracujące Barcelony zjednoczyły się, żeby się bronić - i zmieniać społeczeństwo. Nie udało im się ani jedno, ani drugie. Niemcy i Włochy finansowały i wyposażały rebeliantów. Chcąc z nimi walczyć, republikanie musieli się zwrócić o pomoc do Rosji. Ceną Rosji było stłumienie rewolucyjnego socjalizmu. Anarchiści należeli do grup, przeciwko którym występowali. Tak więc, ostatecznie, mój ojciec walczył w imię innej sprawy niż ta, której chciał pierwotnie bronić. Nic z tego wszystkiego nie wie- 459 działam. Moje wspomnienia z Barcelony dotyczą trąbiących samochodów, powiewających flag, gwiżdżących bomb, zrujnowanych budynków, kolejek po jedzenie, szczurów, postrzępionych ubrań i dłoni siniejących od mrozu ostatniej zimy, którą tam spędziliśmy. Ojciec przyjechał do nas tuż przed Bożym Narodzeniem. Został wcielony do pozostałości Brytyjskiego Batalionu Brygad Międzynarodowych. Kiedy wrócił na front, płakałam przez całą noc, podobnie jak matka. Nigdy więcej go nie zobaczyliśmy. W marcu przyszła wiadomość, że został schwytany i prawdopodobnie zabity podczas wycofywania się spod Teruel. Wiele żon i córek otrzymywało podobne wiadomości. Republika była w odwrocie. Ludzie umierali nie tylko na froncie. Włosi zaczęli bombardować Barcelonę w lutym trzydziestego ósmego. Pamiętam przerażenie wywołane tymi nalotami, martwe ciała leżące na chodniku; widziałam rzeczy, których dziewięcioletnia dziewczynka nie powinna oglądać. To był początek końca, ale do końca było jeszcze daleko. Tymczasem wydarzyła się dziwna rzecz. Moja matka otrzymała list od kobiety z Anglii, o której nigdy nie słyszała. - Od Beatrix? - Tak, od Beatrix. Nadszedł jakieś dwa miesiące po wiadomości o moim ojcu, chociaż dopiero znacznie później powiedziano mi, co zawierał. Beatrix pisała, że jej brat służył razem z moim ojcem, a w ostatnim liście wysłanym do niej przed śmiercią prosił, żeby się dowiedziała, czy jego towarzysz żyje. - Rzeczywiście, Tristram prosił o to w jednym z listów do Beatrix, który czytałam, wysłanym z Tarragony w połowie marca trzydziestego ósmego roku. - Charlotte zmarszczyła czoło. - Ale, zaraz. Skąd Beatrix znała wasz adres? - Twierdziła, że Tristram jej go podał. " - Nie, nie - zaprotestowała Charlotte. - W liście nie było adresu. 460 - Był w dokumencie dołączonym do listu. Zobaczysz. -Isabel Yassoir uśmiechnęła się. - Pozwól, że dokończę opowiadanie, a zobaczysz, że wszystkie fragmenty pasują. Matka odpisała Beatrix, że mój ojciec prawie na pewno nie żyje. Nie spodziewała się usłyszeć o niej więcej. Jednak Beatrix napisała znowu, składając wyrazy współczucia i proponując pomoc, jeśli jej potrzebujemy. Cóż, z pewnością potrzebowaliśmy pomocy. Katalonię odcięto od reszty Republiki i powoli dławiono na śmierć. Co jednak mogła dla nas zrobić nieznajoma Angielka? Matka nie odpisała. Później powiedziała mi, że nie widziała sensu takiej korespondencji. Podejrzewam też, że nie chciała, by przypominano jej o moim ojcu. Na jesieni umarł mój dziadek, wyczerpany walką o przetrwanie. Później, tuż po Bożym Narodzeniu, rebelian-ci przypuścili ostateczną ofensywę na Katalonię. W połowie stycznia trzydziestego dziewiątego podeszli pod Barcelonę. Bombardowania się nasiliły, zaczęła się szerzyć panika. Po wkroczeniu faszystów każdy, kto miał związek z republikanami, znalazłby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Franco słynął z okrucieństwa. Pozostawała więc tylko ucieczka. Jako wdowa po anarchiście, moja matka musiała uciekać. Francja otworzyła granicę dla uchodźców i ludzie zaczęli ciągnąć w jej kierunku. Moja matka, babka i ja przyłączyłyśmy się do nich, pchając skąpy dobytek na wózku. Podróż musiała być dla nich mordęgą, ale dla mnie była zbawiennym chaosem. Brnęłyśmy po błotnistych drogach, kryłyśmy się przed niemieckimi myśliwcami; budziłam się na zaśnieżonym wózku, ciągniętym przez matkę i babkę. Po dotarciu do Francji zostałyśmy umieszczone w zatłoczonym obozie pod gołym niebem. To było w Le Bou-lou, ale wtedy nikt nie wiedział, gdzie się znajdujemy ani dokąd zmierzamy. Po kilku dniach zabrano nas do obozu dla kobiet i dzieci na północ od Perpignan, gdzie było jedzenie i miejsca do mieszkania, chociaż nie w dostatecznej 461 ilości. Babka zachorowała, a matka mówiła czasami, że powinnyśmy były zostać w Barcelonie. Nie widziała końca nędzy życia obozowego. W rozpaczy przypomniała sobie o ofercie Beatrix i napisała do niej, prosząc, by nam pomogła. Przekazała list przez przedstawiciela Czerwonego Krzyża. Oczywiście, nie wiedziała, czy list dotrze do Beatrix ani czy ona odpowie, nawet gdyby dotarł. - Ale dotarł? - Tak. A ona odpowiedziała, chociaż zbyt późno, by uratować moją babkę, która zmarła tuż przed Wielkanocą. W kilka dni później Beatrix przyjechała do obozu i zabrała nas. - Tak po prostu? - Dla mojej matki była to odpowiedź na modlitwę, a ja miałam wrażenie, że śni mi się raj, a potem obudziłam się, by stwierdzić, że już się tam znajduję. Wysoka, elegancko ubrana Angielka wzięła mnie za rękę, pomogła mi wsiąść do samochodu z szoferem i nagle, po trzech miesiącach zamknięcia za drutem kolczastym, odjechałyśmy, mijając zasieki, jadąc alejami świeżych liści i wiosennych kwiatów. Płakałam, śmiałam się, nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Ale tak właśnie było. Charlotte przypomniała sobie słowa wujka Jacka o wyjeździe Beatrix wiosną 1939 roku. "Tamtej wiosny musiała spędzić parę miesięcy na Riwierze albo w Alpach Szwajcarskich, a może w obu tych miejscach". Teraz wiedziała, że w żadnym. Isabel Yassoir miała rację. Wszystkie fragmenty zaczynały pasować. - Nie wiem, w jaki sposób Beatrix zorganizowała nasze zwolnienie. Wyobrażam sobie, że władze były wdzięczne każdemu, kto mógł wziąć na siebie odpowiedzialność za kilku uchodźców, a ona to właśnie zrobiła. Wynajęła dla nas mieszkanie w Perpignan, kupiła jedzenie i odzież. Mieszkała z nami przez miesiąc, dopóki nie odzyskałyśmy sił; sama 462 gotowała i prała, dopóki moja matka nie mogła jej zastąpić. Była naszą wybawicielką, moją wróżką z bajki. Opłaciła lekcje francuskiego dla matki i pomogła jej znaleźć pracę szwaczki u kilku właścicieli sklepów tekstylnych w mieście. Postawiła nas z powrotem na nogi i umożliwiła nam powrót do życia. Zawdzięczałyśmy jej wszystko. Między innymi dlatego tak bardzo chciałam się nauczyć angielskiego: żeby powiedzieć Beatrix w jej ojczystym języku, jak bardzo zawsze będę jej wdzięczna. Kolejna osoba, która doświadczyła hojności Beatrix, wyłoniła się z mroku przeszłości i uśmiechała się do Charlotte we francuskim salonie. Beatrix uratowała jedynych ocalałych po wojnie krewnych Vincente Ortiza. Zrobiła coś, czego nikt nie mógł od niej oczekiwać, a na dodatek zrobiła to w sekrecie. - Czy opowiedziała ci o Franku Grifficie? - spytała Charlotte po chwili namysłu. - Czy opowiedziała ci, jak twój ojciec poświęcił się, żeby ocalić Franka? - Tak. Powiedziała nam też, że nie wie, gdzie przebywa Frank. Powiedziała, że straciła z nim kontakt. Tak więc, nawet gdyby moja matka chciała się z nim skontaktować, nie... - Ale to nieprawda! - Właśnie. Beatrix nam pomogła, ale także nas okłamała. Może powinnam raczej powiedzieć, że nie podzieliła się z nami wszystkim, co wiedziała. Ale, z drugiej strony, z kim podzieliła się wszystkim? - Z nikim - odparła Charlotte. - Ale... po co? Po co ta cała tajemniczość? - Kiedy przeczytasz to, co mi przysłała, Charlotte, zrozumiesz. Za życia mojej matki niczym nie zdradziła, że ten dokument istnieje. Pozostała naszą przyjaciółką i doradczynią. Przysyłała pieniądze na moją edukację. Kiedy wyszłam za Henriego, była hojna także dla niego, dała mu kapitał, 463 potrzebny na otwarcie confiserte w Perpignan. Pomagała nam też później, kiedy przenieśliśmy się do Paryża. Widzisz więc, że zawdzięczamy jej więcej, niż można było spłacić pudełkiem czekoladek. A jednak nic więcej nie chciała przyjąć. - Co ona ci przysłała? - Charlotte usłyszała w swoim głosie nutę zniecierpliwienia, ale nie była w stanie się pohamować. - Dokument, który mój ojciec dał jej bratu. W towarzyszącym mu liście Beatrix napisała, że w razie jej śmierci przyśle mi go jej przyjaciółka. Prosiła też, żebym nie kontaktowała się z jej rodziną. Pisała, że tak długo ukrywała ten dokument, ponieważ obawiała się, że otworzy stare rany, i była pewna, iż lepiej się stanie, jeśli nie dowiemy się, co zawiera. - A co zawierał? - Zobacz sama. Oryginał jest w języku katalońskim, ale Tristram przetłumaczył go na angielski. Przyniosę obie wersje i dam ci do przeczytania tłumaczenie. Myślę, że nadszedł już czas. Madame Yassoir wstała i cicho wyszła z salonu; mijając Charlotte, poklepała ją po ramieniu. Drzwi zamknęły się za nią, a Charlotte wsłuchiwała się w tykanie zegara i miarowe chrapanie psa. Już wkrótce. Tylko fragment wilgotnej nocy paryskiej - porcja samotności za ciężkimi zasłonami - oddzielała ją od prawdy. Kiedy drzwi ponownie się otworzą, pozna ostatni sekret Beatrix. VI Nazywam się Yłncente Ortiz, jestem rodowitym Katalończy-kiem Kiedyś powiedziałbym też, że wyznaję idee anarcho--syndykalizmu, teraz jednak, w obliczu śmierci, nie mam dość pewności, by podpisać się pod jakakolwiek jU.ozqfią polityczną. Piszę ten list na małej farmie w pobliżu Alfam-bry, okolo dwudziestu kilometrów na pólnoc od Teruel, stolicy Dolnej AragoniL Stacjonuję tu z innymi członkami Batalionu Brytyjskiego Piętnastej Brygady Międzynarodowej. Jest początek stycznia 1938 roku i spodziewamy się, że w każdej chwili zostaniemy skierowani do bitwy o Teruel, która toczy się na południu. Mam przeczucie, że będzie to moja ostatnia bitwa tej wojny, a stoczyłem ich już zbyt wiele. Teruel to mroźne, smutne miejsce. Próbować je zdobyć w środku zimy to czyste szaleństwo. Może zresztą zdobycie miasta nie jest celem. Niektórzy mówią, że atakując miasto, rząd ma nadzieję zmusić Franco do zawieszenia broni. Jeżeli tak, to ich nadzieje są płonne. Franco nie zgodzi się na nic oprócz kapitulacji. A następnie rozstrzela tych, którzy skapitulowali. Przez ponad rok nosiłem się ze spisaniem tej historii. Wahałem się i zwlekałem, zawsze z racjonalnych powodów. Dwa tygodnie temu, leżąc w ramionach żony, być może po raz ostatni, o mały włos jej nie powiedziałem. A jednak się 465 powstrzymałem, a teraz cieszę się, że tak się stało. Powinno jej się oszczędzić niebezpieczeństwa, płynącego z tej wiedzy. Powinno się go oszczędzić każdemu Hiszpanowi Dlatego właśnie piszę to teraz. Tylko cudzoziemiec zdoła podjąć racjonalną decyzję, co zrobić z taką informacją. Pośród cudzoziemców, w których szeregach obecnie walczę, jest przynajmniej jeden, któremu chyba mogę zaufać. Przez całe życie wiedziałem, że ci, którzy chcą zdusić klasę pracującą tego kraju, nie okażą litości. Zostałem anarchistą, ponieważ wierzyłem, że tylko przemoc umożliwi nam zrzucenie kajdanów. Urodziłem się w Barcelonie w roku 1905 i dorastałem pod rządami generała Martineza Anido. Ten wypłacał nagrodę każdemu pistolero, który zabił anarchistę. Anido aresztował każdego broniącego się anarchistę, i a następnie zabijał go podczas próby ucieczki Pamiętam los Salvadora Segui i nocne natarcie na Somaten. Pamiętam strajkujących z Calle de Mercaders, których skoszono ogniem karabinów maszynowych, i spalonych żywcem anarchistów z Casas Yiejas. Pamiętam też Buenaueturę Dur-ruttego i FYancisca Ascasę. Oddaję cześć ich pamięci, sławię ich czyny. Nie opłakuję żadnego arcybiskupa, nie tęsknię za żadnym królem. A jednak czarno-czerwona flaga nie będzie moim całunem. Umierając, nie wezwę księdza z kościoła tego kraju. Nie krzyknę też jednak "!Viva la Anarąuia!", ponieważ te słowa stanęłyby mi w gardle. Niecałe dwa lata temu usłyszałem syreny fabryczne rozbrzmiewające w Barcelonie w niedzielny poranek i zrozumiałem, że wybuchło powstanie, ale 19 lipca 1936 wydaje się prehistorią. Wtedy bowiem wierzyłem. Byłem człowiekiem żywej wiary. Zamieniłem legitymację CNT na karabin i przyłączyłem się do atakujących na Plaęa de Catalunya, Byłem jednym z tańczących i śpiewających na ulicach po kapitulacji wojska. Należałem do kolumny Durrutiego, kiedy maszerowała na Saragossę, by rozniecić rewolucję w całej 466 Aragonii Jednak Saragossa nigdy nie padła, a rewolucja się nie przyjęła. Przed nami była tylko śmierć i rozczarowanie. Teraz widzę, że podczas tej wojny mieliśmy tylko jedną szansę: na samym początku, kiedy powinniśmy byli zaatakować społeczeństwo, a nie armie Franco. Powinniśmy byli zmienić Hiszpanie tak, by wymknęła mu się z rąk. Powinniśmy byli zmieść Kościół i wszystkie inne rekwizyty Jeudali-zmu. Należało narzucać rewolucję w marszu. Zamiast tego próbowaliśmy prowadzić kampanię wojskową na warunkach Franco. Okopaliśmy się i zorganizowaliśmy. Zlekceważyliśmy wiosnę zasady, ponieważ sądziliśmy, że zwycięstwo jest warte każdego kompromisu. Myliliśmy się. Mogliśmy wygrać jedynie odrzucając kompromis. To, czego pragnęliśmy, mogliśmy osiągnąć tylko upierając się przy tym od samego początku. Przyjęcie pomocy Rosjan stanowiło początek naszej klęski. Takie słowa brzmią pokrętnie, prawda? Hitler i Mussoli-ni dostarczali Franco ludzi, karabiny i samoloty. Czyż więc nie było logicznym posunięciem zwrócenie się o pomoc do Stalina, kiedy nikt inny jej nie proponował? Moja odpowiedź brzmi: nie. Takie działanie tylko wydawało się logiczne. Ponieważ Stalin jest takim samym wrogiem klasy pracującej, jak Franco. Widzę to teraz równie wyraźnie jak inni. Oczywiście za późno, zawsze za późno. Mam też inny, bardziej osobisty powód, by przeklinać dzień, w którym Rosja interweniowała w Hiszpanii Na początku października 1936 roku przyszła wiadomość, że Stalin zgodził się wysłać broń dla Republiki Dość czołgów, pojazdów opancerzonych, artylerii, myśliwców i bombowców oraz obsługującego ich personelu, żebyśmy mogli pokonać Franco. W każdym razie taką mieliśmy nadzieję. Czułem taką samą wdzięczność jak wszyscy. Nie zamierzam udawać, że już wtedy wiedziałem, do czego to doprowadzi Broń miała 467 przypłynąć do Cartageny na wybrzeżu Murcii, a Rosjanie mieli założyć bazy w pobliżu. Szykowała się duża akcja rozładowywania i transportowania sprzętu. Jako doświadczonego kierowcę i mechanika, poproszono mnie o dołączenie do sił republikańskich w Cartagenie. Wykonałem ten rozkaz z radością. Pojechałem tam nie wiedząc, co mnie czeka. W Cartagenie mieliśmy pełne ręce roboty, ja i przyjaciel z Barcelony, Pedro Molano. Po wpłynięciu sprzętu do portu razem z innymi kierowcami przewoziliśmy go ciężarówkami do baz rosyjskich w Archena i Alcantarilla. Jedyna przerwa w tej rutynowej pracy nastąpiła wówczas, kiedy pomagaliśmy przewieźć dostarczone pociągiem skrzynie ze stacji kolejowej do dużej, dobrze strzeżonej groty za miastem. Nie powiedziano nam, co się w tych skrzyniach znajduje. Ich przybycie oraz punkt docelowy otaczała atmosfera tajemniczości Według jednej z wersji zawierały bezcenne dzieła sztuki z Prado, wysyłane do Madrytu na przechowanie. Nie wierzyłem w to, ale gdybym usłyszał prawdę, też bym nie uwierzył. Pedro i ja zostaliśmy zakwaterowani przy rodzinie pewnego rzeźnika z Cartageny. Wieczory spędzaliśmy przeważnie na piciu w pobliskim barze i wymienianiu plotek wojennych. Pewnej nocy zawarliśmy znajomość z anarchistą z Andaluzji nazwiskiem Jaime Bilotra, Był potężnym, rubasznym facetem, który widział sprawy tak samo jak my - w każdym razie tak twierdził. Nie powiedział, co robi w Cartagenie. Po kilku spotkaniach zaczęliśmy go traktować jak przyjaciela. Pewnego razu poprosił, żebyśmy się z nim przeszli do doków, ponieważ chciał z nami porozmawiać na osobności. Poszliśmy. Nie widzieliśmy w tym nic złego. Bilotra powiedział nam, że pracuje jako tajny agent FAI, zbrojnej federacji grup anarchistycznych. Informator z ministerstwa finansów w Madrycie, Luis Cardozo, ostrzegł FAI o planie wywiezienia do Rosji wszystkich państwowych rezerw 468 złota, żeby nie wpadły w ręce faszystów w razie upadku miasta oraz w celu pokrycia kosztów obecnych i przyszłych dostaw broni. To właśnie zawierał tajemniczy ładu-nek, który przewoziliśmy. Cardozo należał do urzędników państwowych, którzy przyjechali razem z nim do Cartageny, by nadzorować wywiezienie złota do Rosji. Byliśmy przerażeni Sądziliśmy, że Stalin zaproponował pomoc Republice z przyczyn ideologicznych, ale okazało się, że niczym nie różni się od innych handlarzy bronią. W pewnym sensie był gorszy, ponieważ, na co zwrócił uwagę Btio-tra, dostawszy złoto w swoje ręce, mógł dyktować politykę rządowi republikańskiemu. Nie ulegało wątpliwości, że nie jest przyjacielem anarchizmu. Już teraz stalinowską odmianę komunizmu dawało się odczuć w zmilitaryzowanej milicji CNT. W końcu ruch anarchistyczny musiał zostać zdławiony. To także było pewne. Co mogliśmy zrobić? Wydawało nam się, że nic, ale Bilo-tra miał plan. Oczywiście jeżeli rząd zgodził się na takie szaleństwo, nie mogliśmy mu zapobiec. Mogliśmy jednak odłączyć małą część złota - która nadal stanowiłaby pokaźne bogactwo - i wysłać ją do Barcelony, by FAI mogła niezależnie uzbrajać milicję. Pedro i ja prowadzilibyśmy jedną z ciężarówek podczas przewożenia złota do portu, a Cardozo po prostu pominąłby nasz ładunek w ogólnym rozrachunku. Moglibyśmy wtedy złożyć transport złota w garażu, specjalnie wynajętym na ten cel przez Bilotrę. Później zostałby przewieziony w bezpieczniejsze miejsce przed wysłaniem go do Barcelony. Pytanie brzmiało: czy to zrobimy? Bez naszej pomocy Bilotra nie mógł zapobiec utracie przez Hiszpanię ogromnego bogactwa: około dwóch milionów peset w złotych sztabach. Z naszym udziałem można było ocalić część tych zasobów, by kontynuować walkę anarchistyczną. Musieliśmy mu udzielić odpowiedzi w ciągu dwudziestu czterech godzin. Nie mogliśmy zwracać się do nikogo 469 o radę czy zgodę, ponieważ narazilibyśmy na niebezpieczeństwo zarówno BUotręJak i Cardoza. Ufał, że postąpimy słusznie. Składał w nasze ręce przyszłość ruchu anarchistycznego. Zgodziliśmy się. Teraz, gdy piszę te słowa, nasze postępowanie wydaje się absurdalnie naiwne, ale ani ja, ani P&-dro nie wątpiliśmy w szczerość Btiotry. W tych pierwszych miesiącach wojny w sercach ludzi walczących za rewolucję była niewinność, fcfóra kazała, zapominać o chciwości i korupcji Poza tym to, co mówił Bilotra, miało sens. Nie mogliśmy zmarnować takiej okazji wspomożenia naszej sprawy. Oczywiście należało dochować tajemnicy. Tak więc bez wahania zgodziliśmy się odegrać swoje role. Następnej nocy Bilotra przyprowadził Cardoza. Był młody, nerwowy, urzędnik w każdym calu. Zapewnił jednak, że jest równie oddanym anarchistą, jak my, gotowym do podjęcia niemniejszego ryzyka. Odwiedziliśmy garaż i omówiliśmy szczegóły akcji, Cardozo powiedział, że złoto zostanie przewiezione w ciągu trzech kolejnych nocy przed odpłynięciem statków 25 października. Moglibyśmy zrobić trzy do czterech kursów w ciągu nocy, ale twierdził, że nie powinniśmy ryzykować przewożeniem więcej niż jednej ciężarówki każdej nocy. Bilotra domagał się większej ilości złota, ale Cardozo twierdził z uporem, że tylko tyle uda mu się bezpiecznie zgubić na papierze. Na tym więc stanęło. Plan powiódł się doskonale. Dzięki zaciemnieniu Cartage-ny nikt nie mógł zauważyć, że co noc odłączamy od transportu jedną ciężarówkę i kierujemy do garażu. Znajdował się znacznie bliżej głównego składu niż portu, toteż zaoszczędzony czas mogliśmy poświęcić na rozładowywanie skrzyń w asyście Bilotry. Ostatecznie upchnęliśmy w garażu około stu pięćdziesięciu skrzyń. Rosyjskie parowce wypłynęły do Odessy w niedzielę 25 października, Pedro i ja patrzyliśmy, jak odpływają, dwaj 470 spośród bardzo niewielu, ludzi w Cartagenie, którzy wiedzieli, co zawierają. Wysłanie złota do Rosji wydawało mi się wtedy - i nadal się wydaje - kryminalnym szaleństwem. Jednak przeciętny obywatel Hiszpanii jest przyzwyczajony do takiego postępowania rządu. Jest to jeden z powodów, dla których skoczyliśmy sobie do gardeł w wojnie domowej. Z tego też powodu przegramy, bez względu na rezultat. Po zakończeniu akcji załadunkowej kierowcy dostali przepustki na czterdzieści osiem godzin, dzięki czemu Pedro i ja mogliśmy pomóc Bilotrze w kolejnym etapie jego planu. W pobliskiej kopalni wynajął dużą ciężarówkę, mogącą pomieścić połowę naszych skrzyń, i znalazł dogodną kryjówkę w górach, jakieś pięćdziesiąt kilometrów na północny-za-chód od Cartageny. Była to dawno porzucona kopalnia miedzi, dostępna od strony trudnej, ale możliwej do przejścia drogi. W noc po odpłynięciu rosyjskich parowców przewieźliśmy tam połowę skrzyń, a następnej nocy - resztę. Ładowanie i rozładowywanie było morderczą pracą, ale wspólnymi siłami daliśmy radę. Bilotra pilotował nas podczas kursów. W ciemności Pedro i ja mieliśmy jedynie mgliste pojęcie, gdzie się znajdujemy. Drugiej nocy Bilotra przyniósł ze sobą trochę dynamitu, za pomocą którego zawalił wejście do kopalni Powiedział, że dzięki temu będzie bezpieczne do czasu, kiedy postanowimy je zabrać. W połowie drogi powrotnej do Cartageny, we wczesnych godzinach rannych we wtorek, 27 października, Bilotra kazał nam zjechać na pobocze i zatrzymać ciężarówkę. Sądziłem, że chce się załatwić, więc spełniłem polecenie, właściwie nie myśląc. Wtedy wymierzył w nas pistolet i kazał wysiąść. Jego zachowanie zupełnie się zmieniło; zrozumieliśmy, że od początku nas oszukiwał. Kiedy prowadził nas w bok od ciężarówki, stało się też jasne, że zamierza nas zabić. Pytaliśmy dlaczego, ale nie odpowiadał. Wreszcie, jakby chciał się z nami podroczyć przed końcem, powiedział: 471 - Złoto dostanie Franco. , - Gniew wyparl z nas lęk. Skoczyliśmy na niego. Wystrzelił (Pedro padł. Zanim jednak zdążyl wystrzelić ponownie, wy rwałem ma pistolet Pedro nie żył, a ja zastrzeliłbym Bilotrę na miejscu, gdyby nie świadomość, że tylko on wie, gdzie znajduje się złoto. W kieszeni miał narysowaną przez siebie mapę, na której dokładnie oznaczył położenie kopalni. Kaza łem mu ją oddać. Wtedy powiedział coś, co mnie zdumiało i napełniło obrzydzeniem. - Skłamałem, mówiąc o Franco. Cardozo myśli, że złoto mają dostać faszyści, ale to nieprawda. Oni nic o tym nie wiedzą. Nikt nie wie o złocie z wyjątkiem rebelianckiego ofi-cera, z którym Cardozo jest w kontakcie, pułkownika Delga-do. To on mnie tu przysłał, żebym ukrył tyle złota, ile się da, do naszego prywatnego użytku po wojnie. Nie jestem nierozsądny, Vincente. Ty też mógłbyś mieć udział w bogactwie. W tamtej kopalni schowaliśmy jakieś trzydzieści milionów peset. Tylko ty i ja wiemy, gdzie to jest. Mam się spotkać z Cardozem jutro o dziewiątej wieczorem. Może go zastrzelimy, licząc na to, że jeden z waszych zrobi to samo z Delga-dem, zanim ten obłęd się skończy? Wtedy ty i ja będziemy żyli jak królowie. Wygramy, kiedy wszyscy inni przegrają. Co ty na to, Vincente? Co odpowiedziałem? Nic. Nie było nic do powiedzenia, kiedy mój przyjaciel leżał martwy u mych stóp, a nasza głupia próba wsparcia ruchu anarchistycznego doprowadziła tylko do rozlewu krwi, zdrady i przekupstwa. Zastrzeliłem Bilotrę jak psa. Dopiero potem zacząłem myśleć. Gdybym zgłosił się do władz, nie wyszedłbym na tym dobrze. FAI nie wiedziała nic o całej sprawie i prawdopodobnie by się mnie wyparła, podczas gdy rząd nie chciałby dopuścić do tego, by Rosjanie się dowiedzieli, że pozbawiono ich części złota. Stałbym się osobą kłopotliwą dla wszystkich, a stąd tylko krok do tego, by okrzyknięto mnie zdrajcą i wyciągnięto od- 472 powiędnie konsekwencje. Nie, mój udział w tej sprawie należało zachować w tajemnicy. Właściwie cała sprawę należało zachować w tajemnicy. Zabrałem mapę i pistolet i odszedłem, zostawiając ciała Ped.ro. i Bilotry przy ciężarówce. Nic nie mogłem zrobić dla Pedra, nie ryzykując zdemaskowania. Dla Bilotry nie chciałem nic zrobić. Do Cartageny dotarłem mniej więcej o świcie. Meldując się na służbie po dwudobowej przepustce, powiedziałem przełożonym, że Pedro zniknął. Nie okazali szczególnego zainteresowania, przekonani, że wróci przed końcem dnia. W przeciwnym razie uznano by go za dezertera. Nie wiedziałem, kiedy znajdą ciężarówkę i zidentyfikują ciała - o ile w ogóle miało do tego dojść. Wcześniej musiałem się jednak zobaczyć z Cardozem, Bilotra powiedział, że mieli się spotkać o dziewiątej wieczorem, i domyśliłem się, że wybrali to samo miejsce, co poprzednio. Miałem rację. Kiedy przyszedłem, Cardozojuż czekał. Powiedziałem mu, co się stało, ale mi nie uwierzył. Mogłem to zrozumieć. Obrót wydarzeń okazał się dla niego równie katastrofalny, jak dla mnie. Musiałem zagrozić, że go zastrzelę, zanim zgodził się wyznać prawdę. Sympatyzował z karlistami, wyznawał poglądy konserwatywne i nienawidził wszystkiego, co reprezentowała Republika, Od początku wojny domowej przekazywał informacje łącznikowi w Bur-gos, pułkownikowi Marcelino Delgadowi, Właśnie Delgado polecił mu pomagać Bilotrze na wszelkie możliwe sposoby. Cardozo wykonał rozkaz. Bilotra zaproponował, żeby podszyli się pod anarchistów iv celu skaptowania Pedra i mnie. Cardozo przyznał, że miał swój udział w oszukaniu nas, ale nie mógł uwierzyć, że sam został wystrychnięty na dudka. Powinienem był zastrzelić go na miejscu. Tajemnica byłaby bezpieczna, podobnie jak ja. Tylko że nie czułem już gnie-wu. Nie gardziłem nim tak jak Bilotra. W pewien dziwny 473 sposób było mi go żal. Wierzył w swoją wersję Hiszpanii równie mocno, jak ja w moją. Podobnie jak ja, postępował zgodnie z własnymi zasadami. Nawet teraz nie mógł się pogodzić z myślą, że zostaliśmy oszukani, że zdradzono naszą wiarę w przeciwstawne ideały. Zawahałem się, opuściłem pistolet. Cardozo spostrzegł, że ma szansę, i skorzystał z niej. Uciekł, a ja mu na to pozwoliłem. Byłem głupi, darowałem mu życie. Prawie natychmiast tego pożałowałem. Nadal tego żałuję, chociaż czasami cieszę się, że nie dodałem tego morderstwa do egzekucji Bi-lotry. Nazajutrz przesłuchano mnie na okoliczność zniknięcia Pedra. Kiedy spytałem, dlaczego tak ich to nagle zainteresowało, powiedzieli mi o zniknięciu urzędnika, który przybył z delegacją ministerstwa finansów. Chodziło o Cardoza. Postanowił dać drapaka. Ale dokąd? Domyślałem się, że do Burgos, albo po to, by zadenuncjować Delgada, albo, jeżeli nadal mi nie wierzył, by opowiedzieć, co mu się przytrafiło. Tak czy inaczej, ponieważ miałem mapę Bilotry i byłem jedynym człowiekiem, który wiedział, gdzie ukryto złoto, groziło mi śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie mogłem złożyć zeznania władzom republikańskim, ponieważ zostałbym aresztowany - i prawdopodobnie zastrzelony -jako zdrajca. Gdyby schwytali mnie rebelianci i dowiedzieli się, kim jestem, spotkałby mnie ten sam los, wcześniej jednak, za pomocą tortur, wyciągnięto by ze mnie informację o kryjówce. Znalazłem się między młotem a kowadłem, wiedząc instynktownie, że nie ma ucieczki. Moje położenie stało się jeszcze gorsze, kiedy w kilka dni później usłyszałem, że w skład nowego rządu weszli przedstawiciele ruchu anarchistycznego, w tym Katalończyk Garda Oliuerjako minister sprawiedliwości. Było to całkowite zaprzeczenie wszystkiego, o co my, anarchiści, walczyliśmy, fatalne rozmienienie na drobne naszych zasad rewolucyj- 474 nych. W ten sposób straciłem też ostatnią szansę na przekonanie FAI, że działałem w ich najlepszym interesie. Mój los został przypieczętowany. Na razie wciąż mogłem mieć nadzieję na ocalenie. Na początku listopada rebelianci zaatakowali Madryt, a ja zostałem z powrotem wcielony do stacjonującej w Aragonii kolumny Durrutiego, której polecono obronę miasta. Dochodzenie w sprawie zniknięcia urzędnika rządowego i kolegi anarchistycznego kierowcy ciężarówki zastąpiły wkrótce bardziej doniosłe wydarzenia. Nie wiem, czy ciało Pedra kiedykolwiek zostało znalezione i doczekało się godnego pogrzebu. Jeśli chodzi o Bilotrę, mam nadzieję, że muchy dokończyły to, co zostawiły po nim szczury. Madryt nie padł. Jestem dumny z tego, co my, anarchiści, zrobiliśmy, żeby go uratować, nawet za cenę życia naszego dowódcy. Nie jestem jednak dumny z pełnego waśni chaosu, w jakim ruch anarchistyczny pogrążył się następnej zimy. Cieszę się, że Durrutt tego nie dażyl. Teraz żałuję tylko, że nie zginąłem razem z nim i nie oszczędzono mi potwierdzenia moich najgorszych obaw. Nie mam ani czasu, ani serca, by opisywać zdradliwy sposób, w jaki Rosja, za pośrednictwem swojej marionetki, PSUĆ, zdusiła rewolucję, którą zapoczątkowaliśmy wydarzeniami z lipca 1936. Najbardziej przygnębiającym aspektem całej sprawy była niemożność porozumienia się CNT z jedyną niezależną grupą komunistyczną, POUM. Zamiast zawrzeć sojusz, ugrupowania te brały się za łby przez całą wiosnę 1937. Nawet kiedy na początku maja wyszli na ulice Barcelony, CNT zachowywała rezerwę. Zgrane, zespołowe działanie było jedynym sposobem ocalenia rewolucji. Do tego jednak CNT nie była zdolna. Stacjonowałem w Barbastro z niedobitkami kolumny Durrutiego. Wielu z nas chciało wejść do Barcelony i stawić czoło siłom reakcji Jednak Gar-cia Oliuer zabronił tego, a Ricardo Sanz, nasz dowódca, 475 usłuchał. POUM został rozbity. Później, kiedy Stalin uznał, że nadszedł odpowiedni moment, CNT została zneutralizowana. Klęska ruchu anarchistycznego jako narzędzia rewolucji oznaczała dla mnie koniec. Poszedłem do Sanza i powiedziałem, że nie mogę dłużej walczyć pod tą flagą. Zaproponował mi przeniesienie do Brygad Międzynarodowych, które pilnie potrzebowały posiłków. Zgodziłem się. I tak, począwszy od czerwca 1937, walczyłem nie u boku moich rodaków Katalończyków, ale razem z cudzoziemcami, którzy zgłosili się na ochotnika do obrony hiszpańskiego socjalizmu, nie wiedząc, jaką stał się blagą i oszustwem. Zaprzyjaźniłem się z niektórymi spośród tych brytyjskich wielbicieli wolności. Zamierzam powierzyć tę relację jednemu z nich, kiedy uznam, że nadszedł stosowny moment. To Tristram Abber-ley, poeta. Mam nadzieję, że zdoła wykorzystać swoją reputację w celu rozgłoszenia prawdy o tym, co się stało w Car-tagenie w październiku 1936. Nie spodziewam się, że dożyję dnia, w którym mu się to uda. Nie spodziewam się nawet przeżyć bitwy o Teruel. Zbyt długo dopisywało mi szczęście. Teraz czuję, że się wyczerpało. Właściwie powinienem powiedzieć, że mam co do tego pewność. Kilkakrotnie w ciągu tej wojny słyszałem o pułkowniku Marcelinie Delgadzie, który cieszy się sławą bezlitosnego i brutalnego przeciwnika, Jestjednym z oficerów dowodzących siłami rebeliantów pod Teruel. Do tej pory unikałem go. Pod Teruel nasze drogi muszą się spotkać. Cardozo musiał udać się do niego, nie zaś do Franco. Gdyby Franco dowiedział się o wysłaniu złota do Rosji, rozgłosiłby to na cały świat, a jednak nie padło na ten temat ani jedno słowo. Delgado wciąż służy w wojsku, a nie gnije w grobie zdrajcy. Wynika z tego, że uciszył Cardoza, prawdopodobnie zabijając go. Musi więc też wiedzieć, że tylko znajdując mnie, może zabezpieczyć swoją tajemnicę i dobrać 476 się do złota, które uczyniłoby go jednym z najbogatszych ludzi w Hiszpanii. Mapa Bilotry spoczywa, odkąd mu ją odebrałem, w wodoszczelnym portfelu w moim plecaku. Dołączę ją do tej relacji, kiedy powierzę ją Tristramowi Będzie ostatecznym dowodem na to, że wszystko, co tu napisałem, jest prawdą. Mam nikłe szansę na ujście z życiem z niedobitków armii republikańskiej. Zresztą z wielu względów nie chcę tego. Lepiej byłoby polec w walce pod Teruel czy gdziekolwiek, niż dożyć zemsty Franco na tych Hiszpanach którzy odważyli się mu sprzeciwić. Jeżeli wpadnę w ręce Delgada - albo innego człowieka, który wie o złocie i zamierza wydrzeć mi tajemnicę - nie zdradzę jej. Do końca będę trzymał język za zębami To będzie moje zwycięstwo: umrzeć wiedząc, że Tri-stram ujawni prawdę. Kiedy to zrobi, prawie na pewno nie będzie mnie już wśród żywych Mam tylko jedną prośbę do tego, kto będzie czytał ten list. Moja żona Justina nie wie nic o tym, co tu napisałem. Ona i moja ukochana córka Isabel nie mają nic wspólnego z moimi przewinieniami. Mieszkają z rodzicami Justtny, Albertem i Rosą Polanco przy Passatge de Salbatore 78 w dzielnicy Gracia w Barcelonie. Nie pozwólcie, by cierpiały z mojej winy. Udzielcie im takiej pomocy, na jaką tylko was stać. Po zakończeniu tej wojny tylko żywi będą się liczyć. I oczywiście prawda. Prawda zawsze się Uczy. Dlatego właśnie napisałem ten list. VII Charlotte odłożyła na bok kartki i spojrzała na Isabel Vas-solr, która nieznacznie skinęła głową, jakby potwierdzając to, czego jeszcze nie powiedziała. - Dlatego porwano Samanthę, prawda? Z powodu złota, o którym wiedział tylko twój ojciec? - Poważnie się obawiam, że tak, Charlotte. - Co znaczy, że odpowiedzialność za porwanie ponosi ten człowiek... Delgado. ,= - Na to by wyglądało.. - - On chce mapy. ;'-: •• , *•'''•' : - Tak. Jak pisze mój ojciec, jest ona ostatecznym dowo dem na to, że to, co napisał, jest prawdą. ; - Masz ją? - Gdyby tylko było to tak proste - powiedziała cicho ma- dame Yassoir, kręcąc głową. , .;• - Chyba nie zachowałabyś jej dla siebie, wiedząc, że stanowi klucz do uwolnienia mojej bratanicy? - Nie mogę jej zachować dla siebie, ponieważ nie należy do mnie. - Co masz na myśli? Isabel rozłożyła kartki papieru, które ściskała w dłoni, gdy Charlotte czytała. - To jest list od Beatrix, który dołączyła do relacji mojego 478 ojca. Wyjaśni ci moje trudności lepiej niż ja. - Charlotte wzięła list i natychmiast rozpoznała charakter pisma Bea-trix. - Jak widzisz, nie ma daty - ciągnęła madame Yassoir. - Jednak sądząc po kopercie, wysłano go z Gloucester 23 czerwca. Jackdaw Cottage Watchbett Street, Rye East Sussex, Anglia Najdroższa IsabeL Wydałam rozporządzenie, by ten list został wysłany do Ciebie w razie mojej śmierci, która według mnie jest bliska. Uszanowałaś w swej dobroci moje życzenie, by moja rodzina nie dowiedziała się o naszej przyjaźni, a teraz zaklinam Cię na Twój honor, żebyś nie kontaktowała się z nimi nawet po mojej śmierci. Sytuacja zmusza mnie do zrobienia czegoś, co powinnam może zrobić dawno temu, a mianowicie do oddania Ci dokumentu, który Twój ojciec powierzył mojemu bratu w Hiszpanii w 1938 roku. Po przeczytaniu go zrozumiesz może, dlaczego zatajałam go przed Tobą przez te wszystkie lata. Jeżeli nie zrozumiesz, błagam Cię o przebaczenie. Zrobiłam to, co uważałam na najlepsze. Mój brat przysłał mi ten dokument razem z ostatnim listem, napisanym przed śmiercią w Tarragonie w marcu 1938. Kiedy go otrzymałam, wojna domowa wciąż trwała i nie mogłam się dowiedzieć, czy Twój ojciec żyje. Dlatego najpierw napisałam do Twojej matki do Barcelony. Biorąc pod uwagę burzliwą sytuację ówczesnej Hiszpanii, uznałam za rozsądne nie wspominać o dokumencie ani o tym, co zawiera. Proponując jej pomoc, miałam nadzieję, spełnić wszelkie obietnice, które mój brat mógł złożyć Twemu ojcu, 479 a których nie zdołał dotrzymać z powodu przedwczesnej śmierci. Kiedy Twoja matka napisała do mnie blisko rok później z obozu dla uchodźców we Francji, znałam już Franka Griffitha, który opowiedział mi, jak Twój ojciec poświęcił się dla niego podczas wycofywania się spod Teruel. Jego odwaga wydaje się tym większa, kiedy pamięta się o jego lęku przed pułkownikiem Delgadem, Masz prawo być z niego bardzo dumna. Nie powiedziałam Frankowi o dokumencie ani wtedy, ani potem. Nie powiedziałam też twojej matce. Dlaczego? Ponieważ uważałam, że oboje chcą zapomnieć o hiszpańskich doświadczeniach. Gdyby się dowiedzieli, jaki los spotkał najprawdopodobniej twego ojca, chcieliby go pomścić, wytropić Delgada, rozgłosić skandal z ukradzionym złotem. Oczywiście ponieśliby klęskę. Dopilnowałyby tego żelazne rządy Franco. Mogliby jednak zmarnować na tych próbach życie, a ja nie mogłam wziąć za to odpowiedzialności. W ciągu długiego życia, nauczyłam się, że dobre uczynki spełniane potajemnie są trwalsze niż jawna działalność charytatywna. Większość ludzi, którzy sądzą, że mnie znają, uważają mnie za upartego odludka. Rzeczywistość jest jednak inna. Mam mały krąg bliskich przyjaciół - i Ty się do nich zaliczasz - o których mogę chyba powiedzieć, że wzbogaciłam ich życie. Na przykład pomogłam im wszystkim odrzucić więzy przeszłości i cieszyć się teraźniejszością i przyszłością. Można powiedzieć, że zebrałam odrzucone przez nich historie, przyjmując rolę ich neutralnej strażniczki. Jednak nawet strażniczki muszą -się kiedyś usunąć. Nadszedł czas, by zlikwidować moją kolekcję, a część jej zawartości zwrócić prawowitym właścicielom. Może powinnam była wyznać prawdę Twojej matce. Oczywiście nie w 1939, ale później, kiedy mogłaby ją przyjąć ze spokojem i rozwagą. Jednak skłonność do udzielania 480 wymijających odpowiedzi jest także moją wadą. Im dłużej zwlekałam, tym trudniej byłoby mi wyjaśnić, dlaczego w ogóle zwlekałam. Twoja matka była taka szczęśliwa, taka dumna z tego, że Tobie i Henriemu tak dobrze się wiedzie. Musiałam też mieć na względzie Franka. Nawet teraz nie jestem pewna, jak zareagowałby na prawdę. Czy pułkownik Delgado żyje? Nie wiem. Obawiam się jednak, że Frank uznałby odkrycie prawdy za swój obowiązek. Co więcej, zwlekanie jest zgubnym nałogiem. Im człowiek starszy, tym nałóg silniejszy. Bez wątpienia, nadal bym mu ulegała, gdyby nie pewne nieprzewidziane konsekwencje mojej własnej przeszłości, które obecnie się ujawniły i które sprawiły, że ten dokument nie jest już bezpieczny w moich rękach. Nadszedł czas, żeby przekazać go Tobie. Zaspokoiłam ciekawość, sprawdzając szczegóły podane przez Twego ojca. Są całkowicie zgodne z zachowanymi dokumentami. Ocenia się, że ilość złota wysłanego do Rosji w październiku 1936 wynosi 1.6 miliarda peset, głównie w monetach - lui-dorach, suwerenach, dolarach i złotych pesetach. Może nie należy się dziwić przesadnej ocenie Bilotry, ale suma i tak jest oszałamiająca. Liczba skrzyń wynosiła około ośmiu tysięcy, chociaż istnieją rozbieżności między rachunkami hiszpańskimi a rosyjskimi Oczywiście Stalin nigdy niczego nie zwrócił, toteż tego rodzaju rozbieżności, o ile Franco kiedykolwiek je badał, złożono pewnie na karb Rosjan. Ty i ja wiemy, że mogła istnieć Inna przyczyna, W tym miejscu muszę Cię ostrzec i wyjaśnić środki zapobiegawcze, które musiałam podjąć. Skradzionego złota nigdy nie szukano. Pod tym względem przypomina używane banknoty, ponieważ stanowi majątek niemożliwy do wykrycia. W tym wypadku jest to majątek olbrzymi Według moich obliczeń, 150 skrzyń zawiera od siedmiu do ośmiu ton złota. Licząc według dzisiejszego kursu, taka ilość złota jest równa czterdziestu milionom funtów. Czy możemy wierzyć, że taki 481 skarb wciąż spoczywa w górach na północny zachód od Cartageny? Wygląda na to, że musimy. Czy jednak na pewno tak jest? Nie wiem. Twój ojciec napisał, że mapa Bilotry stanowi ostateczny dowód jego słów. Miał rację. Jest to jedyny klucz, mogący otworzyć drzwi, które trzymałam zamknięte przez blisko pięćdziesiąt lat. Waham się przed otwarciem ich. Masz pełne prawo do przeczytania opowieści ojca, spisanej jego własny-mi słowami. Nie chcę jednak dołączać do niej tego, co może się stać zarówno przekleństwem, jak i niebezpieczeństwem. Czy Delgado żyje? Albo Cardozo? Jeżeli którykolwiek z nich żyje, byłby gotów zabić, byle tylko dostać w ręce ten stary, pomięty kawałek papieru. Nie mogę sobie pozwolić na podjęcie tego ryzyka. Nie pozwolę, byś dźwigała ten ciężar. Dlatego zniszczę mapę. Isabel, zatrzymaj na zawsze wspaniałe słowa Twego ojca. Pozwól, że ja zachowam pieczęć do jego tajemnicy. Pozostaję Twoją kochającą przyjaciółką. Beatrix. - Zniszczyła mapę? - spytała Charlotte z niedowierzaniem, oddając list. - Musimy założyć, że tak - odparła Isabel Yassoir, napotykając jej spojrzenie. - Beatrix napisała, że taki ma zamiar, prawda? A przecież zawsze pozostawała wierna swoim słowom. -Ale... bez niej... - Nie możecie dać porywaczom wszystkiego, czego żądają. Właśnie. - Nigdy w to nie uwierzą. Pomyślą, że chcemy ich oszukać. - Tak, to możliwe. - Madame Yassoir spojrzała na list Beatrix. - Przykro mi, Charlotte. - Kiedy po raz pierwszy przeczytałam ten list i otrząsnęłam się z szoku, ucieszyłam się, że Beatrix zniszczyła tę mapę. Usunęła z mojej drogi 482 pokusę, mam na myśli pokusę nagłośnienia dawnego skandalu, a nie szukania ukrytego złota. Oznaczało to, że nie muszę decydować, co należy zrobić. List Beatrix powiedział mi tyle, ile chciałam wiedzieć, i nie więcej. - Westchnęła. -Ale teraz... - Ta mapa była kluczem do wolności Sam i przeszłości twego ojca - powiedziała cicho Charlotte. - A Beatrix go wyrzuciła. VIII - Co zamierzasz zrobić, Charlotte? Nastał kolejny dzień w Suresnes. Charlotte została na noc u Yassoirów, a teraz, kiedy szykowała się do odjazdu, madame Yassoir zadała jej pytanie, które Charlotte już wielokrotnie sobie zadawała, nie znajdując odpowiedzi. - Decyzja należy, rzecz jasna, do ciebie. Musisz wziąć relację mojego ojca, zarówno oryginał, jak tłumaczenie. Weź też list Beatrix. Mam tylko nadzieję, że to wystarczy. Obawiam się jednak, że bez mapy to za mało. - Ja też - odparła Charlotte. - Pytałaś, co zamierzam zrobić, i prawda jest taka, że nie wiem. Gdybym miała mapę, kusiłoby mnie skontaktować się z porywaczami bez wiedzy policji. To byłby najlepszy sposób, by doprowadzić do bezpiecznego uwolnienia Sam. Ale nie mam mapy i nie jestem w stanie jej zdobyć. - Wobec tego pójdziesz na policję? -W nadziei, że władze hiszpańskie zdołają namierzyć Delgada lub Cardoza przed upływem terminu. - Charlotte skinęła głową. - To wydaje się najlepszym rozwiązaniem. - Ale masz wątpliwości. Widzę to po twojej twarzy. - Owszem, mam wątpliwości. - Charlotte wstała i podeszła do okna. Szary poranek w nieskończonej ciszy zdawał się oczekiwać jej decyzji. Nic się nie poruszało z wyjątkiem 484 gołębia otrząsającego piórka na gzymsie pod mansardą domu naprzeciwko. Wiedziała, że jeśli ma dotrzeć do Anglii po południu, powinna wyruszyć natychmiast. Niepewność spowalniała jednak zarówno jej myśli, jak i kroki. Musiał istnieć sposób na wyplątanie Samanthy - i wszystkich innych -z macek sprzed pół wieku. Jeśli jednak taki sposób istniał, to ona go nie dostrzegała. - Chciałabym móc ci doradzić - powiedziała madame Yassoir, stając obok Charlotte przy oknie. - Ale nie mogę. Zbyt mało wiem, żeby ocenić, co należy zrobić. - Westchnęła. - Gdyby tylko był ktoś, kto to potrafi. - Tak - odparła Charlotte. - Gdyby tylko. W sześć godzin później Charlotte jechała z Dover na zachód; na siedzeniu obok leżała duża żółta koperta, zawierająca relację Vincente Ortiza oraz list Beatrix. Przebijała się szybko przez irytujący ruch uliczny piątkowego popołudnia, jak gdyby cel utrwalił się w jej głowie, jakby wątpliwości już dawno zostały wyparte przez pośpiech. Tak jednak nie było. Newbu-ry, by powiedzieć inspektorowi Goldingowi wszystko, co wie; Bourne End, żeby pozwolić Urszuli podjąć decyzję; Tunbridge Wells, żeby trochę dłużej porostrząsać ten dylemat: nawet ona nie wiedziała, którą z tych możliwości ostatecznie wybierze. Tego popołudnia Derek Fairfax wrócił z pracy zmęczony i przygnębiony, ale nie zamierzał długo zostawać w domu. W ogóle pojechałby prosto do George and Dragon, ale podejrzewając, że może wypić za dużo, uznał, że rozsądniej będzie odstawić auto. Ku swemu zdumieniu, przed swoim garażem w Farriers ujrzał zaparkowany samochód. Jego zdumienie wzrosło jeszcze bardziej, kiedy poznał w nim peugeota Charlotte Ladram. Czekała na niego w samochodzie, z opuszczoną szybą, słuchając muzyki kameralnej z radia. Wyglądała na jeszcze 485 bardziej zmęczoną niż on; włosy miała w nieładzie, oczy mocno podkrążone. Nie uśmiechnęła się, kiedy podszedł, tylko podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy z dziwnym wyrazem szczerości i przygnębienia. - Charlotte! Nie spodziewałem się... Co się stało? - Czy możemy porozmawiać, Derek? Potrzebuję twojej rady. W godzinę później wyruszyli do Walii. Zdaniem Charlotte Frank Griffith był idealną osobą na podjęcie decyzji. Walczył w Hiszpanii, rozumiał ten kraj i jego ludzi. Znał Vin-cente Ortiza i słyszał, jak mówi o pułkowniku Delgado. Przyjaźnił się zarówno z Tristramem, jak i z Beatrix. Miał więc prawo decydować. Derek nie sprzeciwiał się tej argumentacji, chociaż jej nie podzielał. Wyczuł, że Charlotte musi rozmówić się z Frankiem, zanim poinformuje o swoich odkryciach tych, którzy odpowiadają za uratowanie jej bratanicy. Wyobrażał sobie, że jutro o tej samej godzinie złożą cały problem w ręce policji. Powita ten moment z radością, chociaż cieszył się też z tej niespodziewanej okazji wskrzeszenia przyjaźni z Charlotte. Z jego punktu widzenia była to jedyna korzyść, jaką mogła przynieść podróż do Walii, jedyny nowy początek, jaki mogła oznaczać. W Hendre Gorfelen dogasał ogień, ale Frank Griffith zdawał się tego nie zauważać. Charlotte przyglądała się jego wąskiej, pomarszczonej twarzy, gdy czytał; rozchybotane cienie gasnących płomieni podkreślały głęboko osadzone oczy i wydatne kości policzkowe. Obok niej, na krześle, z podbródkiem opuszczonym na piersi, spał Derek, wyczerpany długą drogą z Kentu. Charlotte czuła jednak, jakby nigdy więcej nie miała zasnąć. Oczekiwanie na odpowiedź Franka wyostrzyło jej zmysły. Dla niej był to fragment przeszłości, którego nie miała nadziei zrozumieć. Dla tego starego człowieka był to szept dnia wczorajszego. Te powykręcane palce, trzymające kurczowo kartki, naciskały kiedyś na spust karabinu wycelowanego we wroga pod Teruel. Oczy, czytające pośmiertne słowa, patrzyły kiedyś na ich autora, kiedy szedł na spotkanie śmierci wśród wzgórz Aragonil. Ale dopiero teraz ujrzały prawdę i dostrzegły jej sens. Spojrzawszy na zegar, Charlotte zobaczyła ze zdumieniem, że północ nadeszła i minęła, chociaż ona nie pamiętała, by zegar bił. Była sobota, trzeci października, i wiedziała, że powinna działać zdecydowanie. Tymczasem... Znów spojrzała na Franka i drgnęła zaskoczona, ponieważ patrzył na nią, trzymając w dłoni złożony list. Skończył czytać. 487 - Dlaczego mi to przywiozłaś? - zapytał głosem niewiele głośniejszym od szeptu. - Ponieważ Vincente był twoim przyjacielem. Umarł dla ciebie. Masz prawo... - Prawo? - Twarz Franka skrzywiła się jakby z bólu. Zamknął oczy na kilka sekund, wreszcie powiedział: - Beatrix zbyt dobrze mnie znała. Być może wszystkich nas znała zbyt dobrze. Podjęła słuszną decyzję. Lepiej by się stało, gdyby opowieść Vincenta pozostała nieznana. Gdyby nie twój brat... - Tak by się stało, wiem. Maurycy był głupcem. Nie miał pojęcia, w co się wplątuje. Ale nikt z nas tego nie wiedział, prawda? Z wyjątkiem Beatrix. - Z wyjątkiem Beatrix - zawtórował jej Frank, wyjmując list do Isabel Yassoir i przyglądając mu się. - Widzisz, ja ją kochałem. - Tak, myślę, że wiem. -Ale ona mnie nie kochała. Oczywiście, troszczyła się o mnie, lubiła, pomagała mi. Ale jej uczucia były zbyt... uniwersalne... jak na to, czego chciałem. Zresztą, miłość wymaga zaufania, a Beatrix strzegła zbyt wielu tajemnic. Stanowczo zbyt wielu. > - Frank, jeśli chodzi o moją bratanicę... - Myślisz, że dlatego została porwana? - Postukał w list palcem wskazującym. - A ty nie? Myślał przez chwilę, marszcząc w skupieniu czoło, wreszcie powiedział: - Tak, o to właśnie musi chodzić. -Delgado? - Może, o ile jeszcze żyje. Albo ktoś, kto odziedziczył po nim tę wiedzę. Albo na nią natrafił. Najwyraźniej, dopiero niedawno się dowiedzieli, że Beatrix ma to, czego szukali przez te wszystkie lata. Maurycy musiał w jakiś sposób zwrócić ich uwagę. W przeciwnym razie... 488 - Czy to ma znaczenie, jak się dowiedzieli? Ważne jest, że się dowiedzieli. - To może mieć znaczenie, może też nie mieć. - Spojrzał na nią. - Co zamierzasz zrobić, Charlotte? - zadał jej dokładnie to samo pytanie, co Isabel Yassoir. - Miałam nadzieję, że ty mi powiesz. -Ja? - Byłeś w Hiszpanii, znałeś Vincenta, słyszałeś, jak mówi o Delgadzie. Masz lepsze pojęcie o tym, w jaki sposób tacy ludzie rozumują. - Czyżby? - Skrzywił się, po czym sięgnął po szklankę, stojącą na podłodze obok krzesła. Była pusta. Wstał ze stęknięciem i podszedł do biurka, na którym czekała butelka wódki. - Nie sądzisz, że wypiłeś już dosyć? - spytała Charlotte i natychmiast pożałowała. - Wiem, że nie - warknął, nalewając sobie sporą porcję. - Widzisz, ja wciąż pamiętam. Uśmiech na twarzy Vincenta. Fatalistyczne wzruszenie ramion, kiedy wyszedł z szopy i ruszył w dół zbocza, żeby się poddać. Pamiętam pytanie, które zadał mi Tristram, kiedy leżał w Tarragonie, umierając. "Czy patrol, który zabrał Vincenta, składał się z ludzi Delgada, Frank?" Oczywiście nie wiedziałem. Nie rozumiałem też, jakie to ma znaczenie. - Pociągnął łyk wódki. - Aż do teraz. - Odwrócił się twarzą do Charlotte. - Gdybym wiedział, gdyby Vincente zaufał mnie, a nie Tristramowi, czy wtedy też pozwoliłbym mu się poddać? - Nie... nie potrafię powiedzieć. - Nie. Ja też nie. - Wrócił do krzesła i osunął się na nie ciężko. - Na nic ci się nie przydam, Charlotte. - Vincentowi też na nic się nie zdałem. Nie pytaj mnie, co robić. - Zraniona duma i wyrz"ty sumienia kłębiły się w sercu Franka. Charlotte zrozumiała nagle, że musi nim potrząsnąć, by przestał się nad sobą użalać. 489 -Proszę cię! Proszę cię, ponieważ nie mam do kogo się zwrócić. Na miłość boską, Frank, pomóż mi! Derek obudził się, podrywając nagle głowę i patrząc na Charlotte. - Co... przepraszam, musiałem. - Spałeś - powiedział Frank. - Ale nie tak długo Jak ja. - Przeczytałeś to... wszystko? -Tak. . ,.,* .:;.^, .',-. - Co... co o tym sądzisz? - Myślę, że masz trzy możliwości - odparł Frank, patrząc na Charlotte. - Możliwe, że wszystkie są złe. Najbardziej oczywista jest może najmądrzejsza. Pójdź na policję. Powiedz im wszystko. Jeżeli Delgado albo Cardozo żyją, władze hiszpańskie powinny ich znaleźć. Jednak ktokolwiek to zorganizował, nie jest głupcem. Nie będzie czekał spokojnie, z dziewczyną związaną w salonie. Z pewnością dobrze ją ukryli i zatarli ślady. Jest więcej niż prawdopodobne, że policja nie zdoła ich znaleźć przed jedenastym. A jeśli ich znajdą, mogą ich sprowokować do... podjęcia... drastycznych środków. - Chcesz powiedzieć, że zabiją Sam? - Zawsze istnieje takie ryzyko. - Przecież policja ma doświadczenie w tego typu operacjach - wtrącił Derek. - Wiedzą, co robią. Frank nadal wpatrywał się w Charlotte. - Jakie jest drugie wyjście? - spytała. - Daj ogłoszenie do "International Herald Tribune". Kiedy porywacze się odezwą, wytłumacz im problem. Spróbuj ich przekonać, że mapa jest stracona dla nich i dla wszystkich innych. Zaapeluj do ich rozsądku. Ale pamiętaj: masz tylko jedną szansę. Kiedy ogłoszenie się ukaże, zobaczą je nie tylko porywacze, ale i policja. Mogą zareagować szybciej. Drugie wyjście może stać się pierwszym wbrew twojej woli. 490 -W takim razie najlepiej od razu wyznać Im prawdę -oświadczył Derek. Charlotte spostrzegła kątem oka, że na nią patrzy, ale nie oderwała wzroku od Franka. - Jaka jest trzecia możliwość? - Załóż, że Delgado odpowiada za porwanie. Znajdź go sama i przeprowadź negocjacje osobiście. Daj mu do zrozumienia, że zabicie dziewczyny wywoła skandal, który zniszczy jego reputację. Dobry faszysta bardziej dba o swój honor niż o pieniądze. Módlmy się, żeby Delgado nie był wyjątkiem. - Przecież już wiemy, że jest - wtrącił Derek. - W przeciwnym razie nie próbowałby zatrzymać złota dla siebie. - To prawda - zgodził się Frank. - Nie możemy też mieć pewności, że Delgado jest winien. Prawdziwym złoczyńcą może być Cardozo albo ktoś zgoła inny. - To także prawda. - Poza tym nie mamy pojęcia, gdzie jest Delgado, ani nie mamy sposobu na znalezienie go. Nie wiemy nawet, czy jeszcze żyje. - Nieprawda - powiedział Frank, wpatrując się w Charlotte z natężeniem. - Myślę, że mogę dowiedzieć się, czy żyje, a jeśli tak, gdzie mieszka. -•- Możesz? - Tak. Pytanie brzmi: czy chcesz, żebym to zrobił? Kiedy wjechali do Swansea, dotrzymywanie tempa landro-verowi Franka stało się trudniejsze, a obiekcje Dereka co do całej podróży - liczniejsze. Według niego istniało tylko jedno wyjście: zwrócić się do policji, która dysponowała niezbędną siłą ludzką, sprzętem, kontaktami i doświadczeniem, podczas gdy Frank Griffith miał jedynie wspomnienia sprzed pięćdziesięciu lat i upór. Nie zgodził się nawet wyjaśnić im powodu podróży do Swansea ani dlaczego podróżują w oddzielnych samochodach. Charlotte przyznała, że nie ma pojęcia, postanowiła jednak dać Frankowi wolną rękę. Derek jechał z nią wbrew własnemu rozsądkowi, ponieważ cenił ich przyjaźń wyżej niż logikę czy poczucie odpowiedzialności. Przetrwała już kilka kryzysów, a on nie chciał wystawiać jej na próbę jeszcze raz. Charlotte ufała Frankowi. Z tego względu Derek czuł się zobowiązany - przynajmniej chwilowo - do tego samego. Na szczęście, już niedługo mieli się trzymać poły jego płaszcza. Wyjeżdżając z Hendre Gorfelen tego ranka, Charlotte obiecała: - Chcę tylko sprawdzić, co mu chodzi po głowie, Derek. Wydaje się przekonany, że uda mu się dowiedzieć czegoś o Delgado. Czy nie warto odkryć, co to takiego? - Przed pójściem na policję? 492 - Tak, oczywiście. Chyba że... - -Chyba że co? - Nie wiem. Po prostu dajmy mu szansę, dobrze? - Zaczynając od Swarisea? Czego możemy się dowiedzieć o hiszpańskim faszyście w rodzinnym mieście Franka Griffitha? - Powiedziałam ci, że nie wiem. W każdym razie ja jadę. Jedziesz ze mną? - Oczywiście, że jadę. I oto jechali na południe pod zachmurzonym niebem, mijając ponure przedmieścia. Po prawej stronie domy wspinały się na wzgórza, po lewej fabryki i opuszczone place ciągnęły się w postrzępionej linii wzdłuż rzeki Tawe. Gdzieś pośród tego krajobrazu, który Derekowi wydawał się tak surowy t obcy, Frank Griffith spędził większość życia. Teraz powracał. Przebili się przez sobotni chaos w centrum miasta, dotarli do wybrzeża morskiego, po czym ruszyli brzegiem zatoki na zachód, ku odległej latarni morskiej na Mumble Head. Otoczenie zmieniło się, ustępując miejsca łagodniejszemu światu nadmorskich domów letniskowych, lodziarni, trawników do gry w golfa i jezior. Frank skręcił w stromą, krętą drogę, gdzie sosny i rododendrony zasłaniały fasady skromnych wiktoriańskich willi. Wreszcie znaleźli się u celu: przed Domem Starców Owlscroft House. - Zobaczymy się z moim przyjacielem - wyjaśnił Frank na parkingu. - Lew Wilkins i ja zatrudniliśmy się jako pięt-nastolatkowie w Dyffryn Tinplate Works w Morrłston. Dziewięć lat później, pewnego sobotniego popołudnia złapaliśmy pociąg do Londynu, poszliśmy do punktu rekrutacyjnego partii komunistycznej na Mile End Road i zaciągnęliśmy się do Hiszpanii. - Czy on dobrze znał Tristrama? - spytała Charlotte. - Nie, nie Tristrama. Został ranny pod Jarania na początku 1937 i odesłano go do domu. 493 - W takim razie dlaczego... - zaczął Derek, ale Frank nie słuchał. Maszerował już ku porośniętemu bluszczem wejściu, a Derek i Charlotte, wymieniwszy uśmiechy, ruszyli zanim. Pokój Lew Wilkłnsa był mały, ale jasny, z widokiem na ogród i zatokę, majaczącą między wierzchołkami drzew. Lew był drobnym, pomarszczonym staruszkiem; nie miał siły wstać z fotela na powitanie, a głos mu drżał w takt dygoczących dłoni. W jego oczach płonął jednak ten sam ogień, co w oczach Franka Griffitha; nie mógł go ugasić ani wiek, ani zgrzybiałość. - Jakie wiatry cię tu przywiały, Frank? - zapytał. - I kim są ci dobrzy ludzie? - To moi przyjaciele, Lew. - Przyjaciele? No, to znaczy, że sprawy mają się coraz lepiej. - Niekoniecznie. Posłuchaj, nie mogę zbyt długo zostać. Lew zachichotał. - Nigdy nie mogłeś. , - Chciałem cię zapytać o Sylvestra Kilmainhama. - Kilmainham? Myślałem, że przysiągłeś, że nie będziesz miał z nim nic wspólnego. - Zmieniłem zdanie. - Odkąd cię znam, nigdy nie zmieniłeś zdania, a musimy się znać ze sześćdziesiąt lat albo i więcej. O co chodzi? - Nie mogę tego wytłumaczyć, ale muszę się z nim skontaktować. Pomożesz mi? - Zacznie ci zadawać mnóstwo pytań. Zacznie grzebać w sprawach, o których mi mówiłeś, że na zawsze zostawiłeś za sobą. - Wiem. Mimo to... - Wymienili długie, znaczące spojrzenie. - Rób, co chcesz. Zawsze tak postępowałeś. - Starzec 494 spojrzał na Dereka. - Widzisz ten garnek na biurku, młodzieńcze? Zajrzyj do niego. Gdzieś wśród kuponów wyścigowych powinieneś znaleźć wizytówkę Kilmainhama. Derek podszedł do biurka, zdjął pokrywkę z glinianego garnka, po czym zaczął wyjmować kolejno znajdujące się w nim przedmioty. Oprócz zapowiedzianych kuponów wy ścigowych na biurku znalazły się recepty, rozmaite rachun ki, jakieś pigułki... oraz elegancko wydrukowana wizytówka Sylvestra C. Kilmainhama, Esq., z adresem i numerem tele fonu. • -.,;<• ,<.'• , .-.....•. - Jest - obwieścił Derek. Frank podszedł i wyjął mu ją z ręki. - Dobrze - powiedział, rzucając okiem na adres. - Mieszka w Londynie. Możemy tam być jeszcze dziś po południu. Czy na dole jest telefon, Lew? - Niecierpliwimy się po tylu latach unikania kontaktów, co? - Lew uśmiechnął się szeroko. - Owszem, jest telefon. Zapytaj straszliwą matronę. - Kto to jest Kilmainham? - spytała Charlotte. - Nie wiesz? - zdziwił się Lew. - Mój stary towarzysz ci nie powiedział? - Nie - odparł Frank. - Nie powiedział. Może mnie wyręczysz, Lew? - Jak sobie życzysz. Sylvester Kilmainham jest zagorzałym badaczem hiszpańskiej wojny domowej. Przyjeżdżał tu wiele razy, żeby wyciągać ze mnie informacje. Widzisz, od wielu lat pracuje nad magnum opus, słownikiem biograficznym całego konfliktu. Ma się tam znaleźć każdy, kto walczył w Hiszpanii po którejkolwiek stronie, choćby nawet okrył się niesławą. Twierdzi, że posiada najpełniejszy zbiór danych, jaki istnieje, chociaż, jako perfekcjonista, nie może go uznać za kompletny, dopóki nie włączy każdego żołnierza piechoty, każdego marudera. Do dzisiaj niektórzy, jak Frank, unikają Kilmainhama. Kilka razy z trudem się po- 495 wstrzymałem, by się nie zlitować i nie dać mu adresu Fran ka, ale... - Czy jego zbiór obejmuje Hiszpan^ uczestniczących w wojnie? - przerwała mu Charlotte. • ? , |,, ; ; - Na pewno wielu z nich. - A co z oficerami armii rebelianckiej? - spytał Derek. -Na przykład, pułkownikami? - Myślę, że powinni być tam wszyscy co do jednego. -Taką mam właśnie nadzieję - powiedział Frank. -'Co. do jednego. > XI Charlotte nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy żałować, kiedy Frank, zadzwoniwszy do Kilmalnhama z Owlscroft House, zastał go w domu. Gdyby go nie zastał, mogłaby ze spokojnym sumieniem pójść na policję, argumentując, że dalsza zwłoka byłaby niebezpieczna. W tej sytuacji jednak nie miała innego wyjścia, jak pójść razem z Frankiem o krok dalej. Umówili się z Kilmainhamem na czwartą. Obiecała sobie, że później posłucha Dereka. Bez względu na to, czego się dowiedzą, nie będzie się dłużej wahać. KUmainham zajmował mieszkanie w suterenie na cichej uliczce, gdzieś na nieokreślonej granicy między Hampstead a Cricklewood. Był potężnie zbudowanym, żeby nie powiedzieć otyłym mężczyzną w wieku czterdziestu kilku lat, z szopą kręconych włosów o barwie i fakturze wełny mineralnej. Miał zeza, a może było to tylko złudzenie, wywołane okularami o grubych szkłach. Miał na sobie obszerny sweter zrobiony na drutach, dostatecznie długi i rozciągnięty, by uchodzić za kitel, niedawno oblany jakąś nieokreśloną substancją. Powitał Franka z taką radością, jak wypatrujący pociągu człowiek, który wreszcie dostrzegł lokomotywę. Charlotte i Derek zostali całkowicie zignorowani; pozostała Im rola biernych obserwatorów. - Pan Griffith! Cóż za rzadka i niespodziewana przyjemność. Straciłam już nadzieję, że pana spotkam. 497 - Lew Wilklns powiedział, że chciałby pan ze, WiĆ. ' -.. :,"/•.', '•.:•; - To eufemizm. Jest pan jednym z nielicznych brytyjskich członków Brygad Międzynarodowych, którzy wymknęli mi się z sieci. Pańska wizyta sprawia mi większą radość, niż mogę wyrazić. Proszę wejść, proszę wejść. Przywitawszy Charlotte i Dereka zaledwie skinieniem głowy, wprowadził gości do dużego, dusznego pokoju. Dla oszczędzenia powierzchni wszystkie ściany zawieszono sięgającymi do sufitu półkami. Rząd szarych szafek i stojące na dużym stole pudełka po butach pełne były wystrzępionych rewersów, z których wiele zaopatrzono w karteczki, falujące w przeciągu wywołanym ich wejściem. Na pudełkach widniały tytuły nabazgrane mazakami. Patrząc na nie, Charlotte zrozumiała, że ma przed sobą legendarne archiwum hiszpańskiej wojny domowej. REPUBLIKANIE E-G, ROSJANIE M-R, DZIENNIKARZE D-F, RÓŻNE A-D, oraz, wysunięte w gotowości, BRYTYJCZYCY F-H. - Myślę o skomputeryzowaniu tego wszystkiego - obwieścił Kilmainham. - Zacząłem jednak przed pojawieniem się tego rodzaju technologii, a teraz... No, cóż, będę się musiał do tego zabrać przed rokiem 2011, prawda? - Uśmiechnął się. - Dlaczego 2011? - spytała Charlotte. - Siedemdziesiąta piąta rocznica wybuchu wojny. Wtedy mam zamiar wydać moje dzieło. Początkowo celowałem na pięćdziesiątą rocznicę, ale byłem zbyt wielkim optymistą. Napijecie się herbaty? - Chciałbym najpierw przejść do rzeczy - powiedział Frank. - Postawa godna podziwu, drogi panie. Pańska karta czeka. - Kilmainham wyjął kartę - odstającą dumnie od reszty - z pudełka BRYTYJCZYCY F-H, usiadł przy stole na taborecie i uniósł w górę długopis. - Może najpierw spraw- 498 dzimy te nieliczne informacje, które już posiadam? Urodzony w Swansea w 1912. Zgadza się? - Nie tak szybko. Zanim udzielę ci jakichkolwiek informacji, ty udzielisz kilku mnie. - Cóż... to trochę niezwykłe. - Kilmainham zmarszczył brwi. -Ja... - Wszystko, co masz o paru Hiszpanach w zamian za wszystko, czego chcesz ode mnie. - Rozumiem - uśmiechnął się Kilmainham z rezygnacją. - Cóż, czemu nie? Kto to jest? - Republikański urzędnik państwowy nazwiskiem Car-dozo i rebeliancki pułkownik Delgado. - Cardozo i Delgado? Nic mi to nie mówi, ale... - Wskazał na pudełka po butach. - To nie ma znaczenia. Zobaczmy, co tu mamy. - Przez chwilę stukał długopisem po zębach, wreszcie przyciągnął do siebie jedno z pudełek i zaczął wertować kartki, mrucząc pod nosem: - Cab... Cal... Can... Cap... Car... Cardozo. Jest! - wykrzyknął. - To musi być on. Louis Antonio Cardozo, młodszy sekretarz w ministerstwie finansów, od lutego do października 1936. Obawiam się, że nie wiadomo o nim wiele. - A co wiadomo? - spytał Frank. - Cóż... - Kilmainham possał ząb. - Urodzony w Madrycie w 1910. Syn urzędnika państwowego - biurokrację miał najwyraźniej we krwi. Ukończył Kolegium Augustiańskie w El Escorial, a następnie prawo na uniwersytecie w Salamance. Został urzędnikiem administracji państwowej w 1932. Seria nominacji, prowadząca do tej, o której wiesz, w ministerstwie finansów. - Przerwał, po czym dodał: - Niestety spotkał go nieszczęśliwy koniec. - Dlaczego? - Zaginął w Cartagenie 27 października 1936, kiedy towarzyszył sekretarzowi Mendezowi Aspe w nadzorowaniu wysyłki narodowych rezerw złota do Rosji. Uważa się, że 499 przeszedł na stronę rebeliantów. Po jego zaginięciu pojawiły się przypuszczenia, że szpiegował na ich rzecz od początku wojny domowej. Jeżeli tak, to obawiam się, że nie okazali szczególnej wdzięczności. Uważa się, że był jednym z sześciu więźniów rozstrzelanych w Burgos 7 listopada 1936 na rozkaz pułkownika M.A. Delgado. A, Delgado! Co za zbieg okoliczności. - Spojrzał na Franka. - A może i nie, sądząc po twojej minie. - Uśmiechnął się. - Nazwisko pułkownika jest opatrzone gwiazdką, co oznacza, że figuruje w mojej kartotece. Czy mam sprawdzić? - Gdybyś był tak miły. Kilmainham wyciągnął inne pudełko, przewertował kartki, wreszcie wyjął jedną. - Jest. Marcelino Alfonso Delgado, pułkownik armii re-belianckiej. Mam o nim sporo danych. - Przesunął palcem po kartkach, dołączonych do rewersu. - Chcesz usłyszeć wszystko? - Bardzo proszę. - Dobrze. - Poprawił okulary i odchrząknął. - Urodzony w Sewilli w 1899 jako syn dentysty, ale najwyraźniej nie czuł powołania do wyrywania zębów. Ukończył Akademię Piechoty w Toledo. Prosto stamtąd wstąpił do wojska. Wysłany do Maroka w 1919. Ranny podczas kampanii przeciwko Rifenom1 w październiku 1925. Amputacja prawej dłoni. Paskudne, co? - Przerwał i spojrzał na słuchaczy, jakby w oczekiwaniu na reakcję. Kiedy nie nastąpiła, wzruszył ramionami i podjął lekturę. - Po powrocie do Hiszpanii awansowany na majora. Wysłany do Corunny z wojskowym gubernatorem Galicji. Ciepła posadka, biorąc pod uwagę jego kalectwo. Najwyraźniej jednak nie pohamowało to ro- 1 Rifenowie - lud berbeiyjskl, zamieszkujący w pd.-zach. części Maroka, znany z nieprzejednanej walki z kolonistami francusko-hiszpanski-mi; w latach 1921-26 wywołali powstanie, stłumione przez wojska francusko-hiszpańskie (przyp.red.). •• •'"•&'. •'•• '.'•'< $:•*>••<'<;)"?$•). i n? .;•>') S 500 mantycznych aspiracji Delgada. W 1927 ożenił się z galicyjską dziedziczką, Cristłną Yasconcelez, obejmując pokaźną posiadłość, Pazo de Lerezuela w pobliżu Santiago de Com-postela. Jedyny syn urodził się w 1930. Po wybuchu rebelii prawicowych generałów w lipcu 1936 Delgado stanął po stronie powstańców, przeciwko gubernatorowi Caridadowi Pita. Mądry wybór, ponieważ powstańcy dość łatwo zajęli Galicję, a Pita został rozstrzelany. Delgado awansował na pułkownika i został członkiem rebelianckiej junty w Bur-gos, gdzie zorganizował zespół wywiadowczy. Stąd prawdopodobnie jego związek z Cardozem. Uważa się, że Delgado nie cieszył się sympatią Franco. To przypuszczalnie tłumaczy skierowanie go na front na początku 1937 roku oraz brak dalszych awansów. Generałem został dopiero wiele lat po zakończeniu wojny domowej, kiedy był już na emeryturze. Uczestniczył w działaniach wojennych pod Jarania, Guadalajarą, Teruel i Ebro. Spisał się dzielnie, zyskując reputację człowieka brutalnego, zarówno wobec wrogów, jak i własnych ludzi. Mimo to generalissimus za nim nie przepadał, toteż w 1939 Delgado wrócił do służby garnizonowej w Galicji. Koniec historii. - Nie ma nic więcej? - Tylko kilka informacji o rodzinie. Nic związanego z wojną domową. - Czy Delgado jeszcze żyje? - Gdyby nie żył, usłyszałbym o tym. Ponieważ nic takiego nie słyszałem, wciąż jest z nami. Czego nie można powiedzieć o jego potomku. Anselmo poszedł w ślady ojca, wstąpił do wojska i dosłużył się stopnia majora. Służył w kraju Basków, gdzie zalazł za skórę ETA, baskijskiej grupie separatystycznej. Usunęli przeszkodę w zwyczajny sposób, wysadzając jego samochód, kiedy jechał z żoną i dziećmi do kościoła w niedzielę, w listopadzie 1972. Wszyscy zginęli, z wyjątkiem najmłodszej córki, Yolandy. Żona Delgada 501 zmarła w rok później, więc przypuszczam, że stary musiał sam wychowywać wnuczkę. Wszystko to brzmi dość żało śnie, prawda? , - Tak - odparła Charlotte, mimo woli poruszona obrazem namalowanym przez Kilmainhama. Frank posłał jej chłodne spojrzenie, a potem powiedział: - Ciągle żyje, po tych wszystkich bestialstwach. Czy nadal mieszka w posiadłości odziedziczonej po żonie? - Prawdopodobnie - odparł Kilmainham. - Zapiszę adres, jeśli łaska. ""' - Proszę. - Kilmainham zapisał adres na pustej kartce i podał Frankowi. - A teraz, wracając do naszych spraw... - Czy mogę cię najpierw poprosić o sprawdzenie jeszcze jednej osoby? - Czy to konieczne? - przerwała mu Charlotte, domyślając się nagle, o kogo chodzi Frankowi. - Przecież wiemy już dosyć. - Derek spojrzał na nią, marszcząc brwi, ale zignorowała go. Podniecenie Franka zaczęło ją niepokoić. Nazwiska i daty, którymi dysponował Kilmainham, fakty sypiące się z kartoteki sprawiły, że minione zdarzenia stały się bardziej realne niż Jakiekolwiek wspomnienia i podsyciły dawne pragnienie. Charlotte obawiała się, że nie jest to pragnienie sprawiedliwości, ale zemsty. - Myślę, że to konieczne - odparł Frank. -Ale... - Skoro nasz gospodarz nie ma nic przeciwko temu, to skąd twoje obiekcje? - Kilmainham zezował na nich w zdumieniu. . -Ja... hm... nie mam nic przeciwko temu. - Świetnie - odparł Frank. - Co masz na temat Vincenta Ortiza, anarchisty z Katalonii? Tym razem Kilmainham szperał w pudełkach po butach w milczeniu, utraciwszy całą radość z demonstrowania swoich zbiorów. Charlotte miała nadzieję, że nic nie znaj- 502 dzie, ale Ilość zgromadzonych danych zapowiadała coś przeciwnego. Tak się też stało. Wyciągnął kartkę i odczytał ponurym, monotonnym głosem: -Vincente Timoteo Ortiz, kataloński anarchista. Urodzony w Barcelonie w 1905. Kierowca ciężarówki i mechanik. Aktywny działacz CNT. Członek kolumny Durrutiego od lipca 1936 do czerwca 1937. Przeniesiony do Batalionu Brytyjskiego 15 Brygady Międzynarodowej. - Spojrzał na Franka, po czym czytał dalej. - Schwytany podczas odwrotu spod Teruel w marcu 1938. Według raportów zmarł podczas przesłuchania... w Montalban 16 marca 1938. - Dlaczego się zawahałeś? - spytał Frank. - Bez... Bez powodu. - Czy mogę zobaczyć tę kartkę? - Cóż... raczej... - Ale Frank wyrwał mu ją, nim zdążył zaprotestować. - Tak jak myślałem. Według raportów zmarł podczas przesłuchania w siedzibie pułkownika M.A. Delgado. -Frank ściszył głos do szeptu. - W Montalban 16 marca... -Wypuścił z palców kartkę, która opadła na stół. - 1938. -Charlotte ujrzała, jak zaciska szczęki i mruży oczy. - Koniec historii. -Frank... - Nie mogę teraz z tobą rozmawiać, Kilmainham - wyrzucił z siebie. - Muszę iść. -Ale... Obiecałeś... - Przykro mi. Złożyłem inne obietnice, które mają pierwszeństwo. Mieszkam w Hendre Gorfelen, w pobliżu LJandovery w Dyfed. Odszukaj mnie kiedyś, to powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć. O ile jeszcze tam będę. - Ruszył do drzwi. - To skandal! - krzyknął Kilmainham zrywając się z taboretu. - Zostałem oszukany. Panie Griffith, proszę tu natychmiast wrócić. Nalegam z całą stanowczością. - Było już jednak za późno; Frank wyszedł. 503 - Przeproś pana Kilmalnhama w moim Imieniu, Derek -powiedziała Charlotte. ^ Muszę pójść za nim. -^Wybiegła z pokoju akurat W momencie, gdy drzwi frontowe zamykały się za Frankiem, maszerował w stronę landrovera. - - Franki Franki Zaczekaj, na miłość boskął- Zatrzymał się i odwrócił do Charlotte stojącej na chodniku. - Co takiego? - Musimy porozmawiać. Musimy zdecydować, co robić. - Czy to nie jasne? Dowiedziałem się, gdzie jest Delgado, tak jak obiecałem. Teraz go odszukamy. - Nie możemy. To zbyt ryzykowne. To zadanie dla policji. - Nie zgadzam się. - Sam jest moją bratanicą, nie twoją. To ja mogę osą dzić, co jest dla niej najlepsze. - Nie chodzi już o twoją bratanicę. * - Właśnie, tobie chodzi o zemstę. Beatrix poświeciła pięćdziesiąt lat, żeby cię przed tym uchronić. * Usłyszawszy imię Beatrix stanął, zawahał się chwilę, na jego twarzy pojawił się wyraz niepewności. - Zrobiłeś już dość. Pozwól, by inni się tym teraz zajęli. To wszystko działo się tak dawno temu. Od tamtej pory on także cierpiał. - Cierpiał? - Frank wpatrywał się w nią, a Charlotte zrozumiała swój błąd. Tą jedną uwagą, jedynym błędnym porównaniem, pomogła mu podjąć decyzję. - On jeszcze nie zaczął cierpieć. - O wszystkim musimy powiedzieć policji. Niech oni zajmują się dalej tą sprawą. To jedyna... - Rób, jak sobie chcesz, do cholery! - wybuchnął. - Ja i tak pojadę. Nadszedł czas, by Delgado odpowiedział za swoje czyny. Zamierzam dopilnować, żeby tak się stało, i nic, co zrobisz albo powiesz, mnie nie powstrzyma; ? XII Uspokojenie Sylvestra Kilmainhama zajęło Derekowi pełne dziesięć minut. Dopiero zostawiwszy mu swój adres i numer telefonu, zdołał się wymknąć. Po wyjściu na ulicę ujrzał Charlotte, czekającą obok jego samochodu oraz Franka stojącego z kamienną twarzą przy landroverze, o dwa miejsca parkingowe dalej. - Co się dzieje? - spytał. - Frank zgodził się zostać na noc w Ockham House. Proponuję, żebyśmy natychmiast wyruszyli do Tunbridge Wells. - Czyli nie idziemy na policję? Derek zdusił słowa protestu, obiecując sobie, że robi to po raz ostatni, i wsiadł do samochodu. Ruszył w stronę Flnchley Road i dopiero upewniwszy się, że Frank jedzie za nimi, zaryzykował kolejne pytanie. - Czy jest jakiś problem? - -Tak. - -Jaki? - - Frank jest problemem. Nie wiem, co z nim zrobić. - Wytłumaczyć mi to, Charlotte. Nie rozumiem. - Tak, oczywiście, przepraszam. Frank zamierza się spotkać z Delgadem. Chce doprowadzić do konfrontacji i wprost zażądać uwolnienia Sam. Ale nie jestem pewna, czy to jest prawdziwy powód. 505 -A więc jaki? - Żeby pomścić Vincente Ortiza. Widziałeś jego twarz, kiedy przeczytał kartkę? /.-..':> - Owszem, widziałem, ale przecież nie zrobiłby tego. To byłoby szaleństwo. - Zemsta jest formą szaleństwa. Beatrix obawiała się, że Frank może być do tego zdolny. I chyba miała rację. - Dobry Boże. - Spojrzawszy we wsteczne lusterko Derek zobaczył Jadącego za nimi landrovera. Twarz Franka zgarbionego nad kierownicą nie wyrażała niczego. - Czy nie pomyślał o bezpieczeństwie twojej bratanicy? -Twierdzi, że bezpośrednie zwrócenie się do Delgada jest najlepszym sposobem na uwolnienie jej. Możliwe, że to prawda, chociaż wiem, że się nie zgadzasz. Ale nawet jeśli tak jest... - Tak? - Boję się o to, co się stanie, kiedy się spotkają. Na rękach Delgada jest krew Vincente Ortiza, i Bóg wie ilu jeszcze ludzi, z którymi Frank walczył pięćdziesiąt lat temu. Czy Frank będzie spokojnie negocjował w sprawie uwolnienia Sam? Nie sądzę. Nawet jej nie zna. Znał za to ofiary Delgada. To byli jego przyjaciele. Będzie o nich pamiętał, kiedy spojrzy w twarz ich kata. - W takim razie nie wolno mu na to pozwolić. W ogóle nie powinien tam jechać. - Jak możemy go powstrzymać? ; ' Derek zatrzymał się w rzędzie pojazdów, czekających na skręt w Finchley Road i jeszcze raz przyjrzał się w lusterku zamkniętej twarzy Franka Griffitha. -Idź na policję. Ostrzeż ich, że Griffith może im przeszkodzić w dochodzeniu. - Nie mogę. On zamierza wyruszyć jutro. Jeżeli skontaktuję się z policją, po prostu przyspieszy wyjazd. Nie jestem nawet pewna, czy potraktowaliby poważnie takie ostrzeżenie. 506 - Musimy ich przekonać. Nie możemy pozwolić, żeby i Frank, i policja polowali na Delgada. Weszliby sobie w drogę, a rezultat mógłby się okazać... - Zgubny dla Sam. Właśnie. ; ' >, .-,•• - Co w takim razie proponujesz? - - Pojadę razem z nim. - Chyba nie mówisz poważnie. - Mówię. Ktoś musi z nim być, Derek, ktoś, kto będzie przywoływał go do rozsądku. Myślę, że jego plan naprawdę może się udać, ale tylko wtedy, kiedy nie dopuści się do głosu złych emocji. - Nie pozwolę ci tam pojechać, Charlotte - oświadczył Derek, zdumiony własną stanowczością. - Frank też mi nie pozwoli. - Charlotte patrzyła prosto przed siebie. - Zwrócił mi uwagę na coś, co przeoczyłam. Bez względu na to, co się stanie, musimy skontaktować się z porywaczami w taki sposób, jakiego zażądali. Wobec tego muszę mieć możliwość odebrania telefonu. - Cieszę się, że Frank zachował przynajmniej resztki rozsądku. - Derek podjechał do skrzyżowania i czekał na przerwę w ruchu. - Chyba że ty zgodziłbyś się odebrać telefon - powiedziała z wahaniem Charlotte. - To znaczy, gdyby zaszła taka konieczność. - Spojrzała na Dereka, wyraźnie niepewna, czy może go otwarcie prosić. - Ja? Ale... Oni myślą, że będą rozmawiać z tobą. Jak zareagują na kogoś obcego? - Nie wiem. Przyznaję, że to ryzykowne, ale nie ma innego wyjścia, jeżeli mam towarzyszyć Frankowi. - Ale nie będziesz mu towarzyszyć. - W sznurze pojazdów ciągnących na południe pojawiła się luka, w którą wjechał, sprawdzając w lusterku, czy landrover jedzie za nimi. -Prawda? - Muszę. Frank postanowił jechać, a ja nie mogę go po- 507 wstrzymać. Nie mogę jednak puścić go samego. Czy mam więc inne wyjście? - Wykluczone. Nie mógłbym na to pozwolić. - Charlotte przytknęła dłoń do czoła. - Jestem wdzięczna za twoją pomoc, Derek, naprawdę. Dziękuję ci za to, że się o mnie troszczysz, ale muszę to zrobić. Nie proszę cię o pozwolenie. Derek nie wiedział, co go popchnęło do takiej decyzji. Czy miał już dosyć ostrożności w życiu? Czy nie chciał dać się zepchnąć na margines myśli Charlotte? A może postanowił poddać się biegowi wydarzeń? W każdym razie zjechał na pobocze, gwałtownie zatrzymał samochód i powiedział: - Niech to diabli! Jeżeli ten stary głupiec musi jechać, to ja z nim pojadę. Charlotte wpatrywała się w niego zdumiona. - Nie, nie. Nie chciałam... Nie możesz! , - Dlaczego nie? Ty musisz zostać, a on... - wskazał palcem za siebie - on musi jechać. A więc, jak powiedziałaś, czy mam inne wyjście? - Ale... Sam nie jest twoją bratanicą. - Nie. A Vincente Ortiz nie był moim przyjacielem. Może to nawet lepiej. - Ale ja nie chcę! To nie... - Już postanowiłem! - Ku zdumieniu Dereka, decyzja podziałała nań jak środek dopingujący. - Załatwmy to, dobra? - Otworzył drzwiczki, wyskoczył i ruszył do lan-drovera, ignorując klaksony i gniewne spojrzenia kierowców. Frank spojrzał na niego marszcząc brwi i opuścił okno. - W co ty grasz, chłopcze? -W twoją grę, Frank, ale nie według twoich zasad. Charlotte powiedziała mi, że zamierzasz wytropić Delgada. - Co ci do tego? 508 - Bardzo dużo. Widzisz, jadę z tobą. - Nie ma mowy. - Frank potrząsnął uparcie głową. Ale Derek również potrafił być uparty. - Tylko pojedź beze mnie, a dopilnuję, żeby policja Usiadła ci na karku, zanim dotrzesz do Hiszpanii. - Nie zrobiłbyś tego. - Uwierz mi, że tak. Pojedziemy razem, Frank. Jeżeli jest to dla ciebie jakakolwiek pociecha, ten pomysł nie podoba mi się bardziej niż tobie. XIII Nazajutrz, kiedy świt był jeszcze ledwo dostrzegalny za oknami, Charlotte i Derek żegnali się w kuchni Ockham House, po śniadaniu, na które żadne z nich nie miało szczególnej ochoty. Oboje wyglądali tak, jak się czuli - zmęczeni, poirytowani, niepewni, czy podjęli właściwą decyzję; nie chcieli zdradzać się z wątpliwościami, bo mogłoby się okazać, że oboje mają ich bez liku. W każdej chwili mógł wejść Frank i oznajmić, że landrover jest gotowy do tysiąc-milowej drogi. Wkrótce mieli się rozstać. Ponieważ bali się powiedzieć za dużo, groziło im, że powiedzą zbyt mało. - Powinieneś był wziąć samolot - powiedziała Charlotte z nerwowym uśmiechem. - Jest znacznie szybszy, a poza tym mógłbyś później wyjechać. - To prawda, ale Frank stanowczo odmówił. Twierdzi, że boi się samolotów. - Trudno mi w to uwierzyć. - Mnie też, ale... Cóż, wygląda na to, że musimy mu pójść na rękę. - Wiem. Przepraszam. - Czuła, że to przez nią Derek wplątał się w tę sprawę, ale nie umiała temu zapobiec. Chętnie pojechałaby osobiście, ale okoliczności sprzysięgły się przeciw niej. Nie ponosiła winy za to, że Derek miał jechać zamiast niej, ale wciąż się zastanawiała, czy on myśli 510 podobnie. - Jeszcze nie jest za późno... To znaczy, na pewno bym zrozumiała, gdybyś... - Się wycofał? - - Nie, nie zrobię tego. - Wyraz jego oczu mówił więcej niż ton głosu. - Nie martw się, dopilnuję, żebyśmy zachowali najwyższą ostrożność. - Będziemy w stałym kontakcie? - Będę dzwonił co wieczór o siódmej. Musisz tylko czekać w moim domu na telefon. - Obiecuję. - Podjęli ten środek ostrożności, ponieważ inspektor Golding wspomniał, że założą podsłuch u Char-lotte. - Jeżeli nic nie wskóracie... - Jeżeli uznam, że powinniśmy poinformować policję, na pewno ci o tym powiem. Właściwie... - Urwał, uśmiechając się autoironicznie. ,- Właściwie, już teraz byś to zrobił? -:- Prawdopodobnie, jednak mogę się mylić. Frank zresztą też. Delgado może wcale nie być winien. Wbrew temu, co mówi Kilmainham, może już nie żyć. Możliwe, że tracimy czas. - Nie wierzysz w to bardziej niż ja. - - Nie. - Odwrócił wzrok. - Chyba nie. =">."*,. •,.!•'• - Powtórz mi swój plan. - Skontaktować się z Delgadem. Oskarżyć go o porwanie Sam. Zaproponować mu dokument. Wytłumaczyć, dlaczego nie może dostać wszystkiego, czego żąda. W razie konieczności, zagrozić zdemaskowaniem go. Wynegocjować warunki wymiany: dokument za Sam. Zachować spokój. Mieć nadzieję, że się nie mylimy. Modlić się, żeby nam się powiodło. - Uśmiechnął się niewesoło. - Pestka, co? - Nie sądzę. - Nie. - Uśmiech zamarł Derekowi na ustach. - Ja też nie. Charlotte podeszła do niego. - Derek, ja... - Nagle wyczuła w nim reakcję podobną do 511 własnej, odgadła tłumione emocje. Zrozumiała, że jest jej niezwykle bliski - z charakterem tak bardzo podobnym do jej własnego. Zanim jednak zdążyła pójść za głosem serca, do pokoju wszedł Frank. - Jestem gotowy - oświadczył spokojnie. •>< > , ,, - Wobec tego ruszajmy - powiedział Derek. i ! ,' < - Jeszcze jedno... - zaczęła Charlotte. - Dosyć - przerwał jej Frank. - Było już zbyt wiele gadania. - Jego twarz była pusta i surowa; zmarszczki przypominały szczeliny w skale. - Poczekam na zewnątrz. - Odwrócił się i wyszedł, zostawiając Charlotte i Dereka uśmiechających się do siebie w zdumieniu. - Lepiej już pójdę - powiedział Derek. - Jeżeli mamy zdążyć do Dover na prom... Mimo wszystko nie mogła pozwolić mu odejść, nie okazując swych uczuć. Podbiegła i pocałowała go, szczęśliwa, że odwzajemnił pocałunek, przytulając ją mocno. - Bądź ostrożny - szepnęła. - Proszę cię. - Sam ci to kiedyś powiedziałem. Pamiętasz, co odpowie działaś? - - "Ostrożność nie pomoże Sam"? - Właśnie. Mimo to będę ostrożny, nawet bardzo. - Jest jeszcze coś. Inny powód, dla którego powinieneś uważać. Ja.. - Nie mów nic więcej. - Delikatnie położył palce na ustach Charlotte. - Frank ma rację. Zbyt wiele było już słów. Jeśli zaczniemy teraz mówić, nie sprostam temu za daniu. A przecież muszę, oboje wiemy, że muszę. - Cofnął się, wypuszczając ją z objęć. - Do widzenia, Charlotte. Nie życz mi szczęścia. Mam wielką nadzieję, że nie będzie mi potrzebne. W dziesięć minut później Charlotte samotnie rozważała słuszność podjętej decyzji. Dręczyła ją myśl, że nikomu nie 512 może się zwierzyć. Jeżeli plan ma się powieść, ona musi zachować milczenie aż do jedenastego października. Musi udawać, że, podobnie jak wszyscy inni, nic nie może zrobić dla Sam, wiedząc jednocześnie, że być może marnuje jedyną szansę na jej uwolnienie. Teraz strzegła jeszcze jednej tajemnicy, tajemnicy, którą mogłaby dzielić z Derekiem, gdyby jej nie powstrzymał. Nie mogła znaleźć sobie miejsca, aż wreszcie podniosła słuchawkę i nakręciła dobrze znany numer. - Tu Bourne End 88285. - Dzień dobry, Urszulo. '•& - Charlie? Co za niespodzianka. - Sarkazm w głosie Urszuli był wyraźny. - Czego chcesz? -Pomyślałam, że powinnam... Po prostu, chciałam za pytać, jak się masz. , ;*,.,, '" -A jak ci się wydaje? -Posłuchaj,ja... ..,..,..-; - Czy możesz mi powiedzieć, że to nie będzie ostatni tydzień życia Sam? - Nie... Oczywiście, że nie mogę. Mam tylko nadzieję... - - Ja też. Ale nadzieja to za mało, nie sądzisz? Co innego masz mi do zaoferowania? - Cóż... chyba nic. - Wobec tego zostaw mnie w spokoju. Tylko o to cię proszę. - Ale, Urszulo, czy nie... - W słuchawce rozległ się ciągły sygnał. Charlotte przyznała ze wstydem, że gdyby musiała wybierać, bezpieczeństwo Dereka było dla niej teraz ważniejsze niż bezpieczeństwo Samanthy. A przecież pozwoliwszy mu pojechać z Frankiem, zrobiła wszystko, by wybór ten nie należał do niej. XIV Dwudniowa podróż do Galicji byłaby uciążliwym doświadczeniem w każdych okolicznościach. Derek przekonał się, że odbywanie jej w zdezelowanym landroverze - w którym każdą nierówność drogi odbierało się jako wytrząsające kośćmi szarpnięcie - to perwersyjna tortura. Wrażenie to wzmagał niekomunikatywny charakter Franka Griffitha. Mimo iż Derek robił wszystko, żeby zabić nudę nie kończących się kilometrów monotonnych francuskich autostrad, Frank nie dawał się wciągnąć w rozmowę. Poprzestał na poinformowaniu Dereka o tym, co zrobią po przyjeździe. Wydawało się, że oprócz niezbędnych słów dotyczących wyboru drogi, w ogóle nie ma ochoty rozmawiać. Szczęki zaciskał równie mocno, jak dłonie na kierownicy, nie spuszczając oczu z drogi. Liczył się tylko cel. Reszta była milczeniem, a to zawzięte milczenie coraz bardziej niepokoiło Dereka. Przyglądając się towarzyszowi podczas długich przerw między takimi nie przynoszącymi pociechy znakami drogowymi jak TOURS 107 - POITIERS 211, Derek zaczął żałować danej obietnicy. Znał żałosny powód, dla którego zgłosił się na ochotnika. Chciał zaimponować Charlotte. Przekonać ją o swojej lojalności. Okazać miłość, nie wyznając jej. Ale co to wszystko miało wspólnego z dziewczyną, którą 514 widział tylko raz? Albo starcem, któremu nie mógł ufać, ponieważ nie mógł go zrozumieć? Nic. Początkowo był podniecony własną spontanicznością. Teraz, kiedy miał aż zbyt wiele czasu na myślenie i wątpliwości, pewność opuściła go prawie całkowicie. Spoza płaskiego, szarego horyzontu nadciągała rzeczywistość. Niedzielną noc spędzili w motelu pod Bordeaux, skąd Derek po raz pierwszy zadzwonił do Charlotte. Rozmowa dodała mu otuchy, przypomniała, że istnieje ważny i szczytny powód, dla którego udał się w tę podróż. Żadne z nich jednak nie zdołało zbyt wiele powiedzieć. Oboje czekali, żeby coś się zaczęło dziać, a właśnie Derek miał to sprowokować. • Nazajutrz wczesnym rankiem ruszyli w dalszą drogę, a granicę hiszpańską przekroczyli na długo przed południem. Deszcz towarzyszył im podczas całej drogi wzdłuż wybrzeża Kantabrii; niebo opadało Im na spotkanie czarnymi, skłębionymi zwałami chmur. Wreszcie ujrzeli szare, smagane wiatrem morze i spowity w mgiełkę krajobraz wilgotnych, zielonych wzgórz. Nie była to Hiszpania, której Derek podświadomie się spodziewał; w niczym nie przypominała spalonej słońcem ziemi, jaką pamiętał z Costa Blanca. Ten kontrast jeszcze bardziej go przygnębił. Był zziębnięty, zmęczony, czuł się trochę chory, beznadziejnie nie przygotowany na czekające ich zadanie. Jeden rzut oka na Franka wystarczył jednak, by go przekonać, że nie było odwrotu. Oczy starca błyszczały, na policzki wystąpiły rumieńce. Nie zdradzał żadnych oznak zmęczenia czy niezdecydowania. Derek wiedział, że nic takiego w nim nie zobaczy, póki Frank nie osiągnie celu. > Derek nie potrafił określić, w którym miejscu ich podróży na zachód zaczęła się Galicja. Jechali w głąb lądu, a w miarę, Jak deszcz się nasilał, krajobraz oraz osady, które przycupnęły w jego fałdach, nabierały posępnego i jesz- 515 cze mniej gościnnego wyglądu. Łaty pól i pogrążone w błocie gospodarstwa, wiekowe kobiety w czerni orzące ziemię z pomocą ospałych wołów, nagie betonowe szkielety domów, rozpoczętych ale nie dokończonych - wszystko to raziło jego angielskie poczucie ładu i gospodarności, przypominało, jak bardzo oddalił się od świata, który znał. Nie chciał tu być; dałby wiele, żeby znaleźć się daleko stąd. Smakował wilgotne jak grób powietrze, patrząc tępo przez zasłonę deszczu. Do Santiago de Compostella dotarli pod koniec dnia, wjeżdżając do centrum wąskimi, zatłoczonymi uliczkami. Derek miał wrażenie, że kamienne domy wznoszące się po obu stronach liczą sobie wiele stuleci, ale tłoczący się między nimi studenci zdawali się nie zwracać uwagi na ociekające wodą gargulce i omszałe łuki. Dla nich było to tylko malownicze, stare miasto uniwersyteckie, dla niego - siedlisko zagrożenia i niepewności. Pomimo zmęczenia i przygnębienia był zadowolony, że wcześniej zatelefonował z Bordeaux, rezerwując dwa pokoje w najlepszym hotelu, ponieważ wygoda fizyczna była jedynym rodzajem bezpieczeństwa, na jaki mógł liczyć. Frank uznał to za zbędną rozrzutność, ale ponieważ Derek płacił, niechętnie wyraził zgodę. Hotel "Reyes Catolicos" mieścił się w dawnej gospodzie dla pielgrzymów, tworzącej jedną ścianę placu w centrum miasta. Patrząc na przepysznie rzeźbioną fasadę, a potem w tył, gdzie, spowity mgiełką, wznosił się jeszcze wyższy i misterniej zdobiony fronton katedry, Derek czuł bojaźń i onieśmielenie takim natłokiem starożytności. Nie przyjechał tu, by modlić się w sanktuarium świętego Jakuba czy choćby podziwiać barokową architekturę, ale, bez takiej motywacji, prawdziwy powód wizyty wydał mu się głupi i niestosowny -mrzonka ubliżająca religijności i rozsądkowi. Jeżeli tego rodzaju myśli pojawiały się w głowie Franka, to nie dawał tego po sobie poznać. Natychmiast po zapar- 516 kowaniu landrovera i zameldowaniu się w hotelu łamanym hiszpańskim zaczął wypytywać recepcjonistkę, jak dojechać do Pazo de Lerezuela. Kobieta pokazała kierunek na mapie. Wieś Lerezuela leżała dwadzieścia kilometrów na południe od miasta, a pazo "muy cerca", nieopodal. Zbyt blisko, myślał Derek, kiedy szli za bagażowym przez omszałe dziedzińce i rozbrzmiewające echem korytarze do swoich pokojów. Potrzebował więcej czasu, by przystosować się do otoczenia, więcej czasu na przygotowanie się i ułożenie planu. Jednak nawet gdyby zwłoka była możliwa, Frank by się na nią nie zgodził. - Spotkamy się na kolacji? - spytał niepewnie Derek, kiedy się rozstawali. - Nie. Każę coś sobie przynieść do pokoju. Zależy mi głównie na solidnym odpoczynku. Ruszamy jutro o dziewiątej rano. - Tak wcześnie? - A na co mamy czekać? - Na... na nic. '' - W takim razie ruszamy o dziewiątej. To rzekłszy, Frank zamknął za sobą drzwi, nie pozostawiając Derekowi innego wyjścia, jak rozpakować niewielki bagaż, zmyć z siebie brud podróży i zadzwonić do Char-lotte. Także tym razem żadne z nich nie miało zbyt wiele do powiedzenia. Zgodnie z obietnicą, Charlotte zatelefonowała do Fithyan & Co., podając się za kuzynkę Dereka z Lełce-ster, u której spędzał weekend, kiedy zmogła go grypa. Liczył na to, że dzięki tej mistyfikacji usprawiedliwi kilkudniową nieobecność. On mógł tylko powiedzieć, że przyjechali na miejsce, a na jutro zaplanowali spotkanie z Delga-dem, z którym wiązali wszystkie nadzieje. Charlotte życzyła mu szczęścia i błagała, żeby zachował ostrożność. Obawiał się, że zbyt gwałtownie zakończył rozmowę, ale nie widział 517 innego sposobu. Gdyby rozmawiali dłużej, mógłby się zdradzić ze swymi złymi przeczuciami. Ponieważ do hiszpańskiej pory kolacji pozostało jeszcze wiele czasu, zszedł do baru, gdzie wychylił kilka butelek miejscowego piwa, po których nie poczuł najmniejszego rauszu. Uznawszy, że niepokój i trzeźwość idą w parze, wyszedł na plac, by spod kolumn podziwiać oświetlony majestat katedry. - Nie pękaj - powiedział sobie. - Jutro okaże się, że Del-gado nie żyje albo że nie ponosi winy, w każdym razie za porwanie. Ale wtedy... - Przetarł oczy i cicho sklął się za to, co zrobił. Przejechać taki kawał drogi, narażać się na upokorzenie, odmowę albo coś znacznie gorszego. I po co? Char-lotte nie powiedziała nawet, że go kocha. Nawet nie dała mu tego do zrozumienia. A jednak to dla niej stał samotnie w tym mieście na deszczu i w ciemności. Dla niej też musiał pozostać. XV Kiedy wyruszyli nazajutrz, wciąż padało, chociaż nie tak równomiernie jak poprzedniego dnia. Chmury tłoczyły się wokół wierzchołków wzgórz w brzydkich kłębach i pędziły dolinami jak dym z luf karabinowych. Krajobraz na południe od Santiago stanowił ciąg posępnych lasów i przesiąkniętych wodą pól uprawnych, z których woda płynęła bulgoczącymi strugami wzdłuż drogi i przez nią. Znacznie wcześniej niż Derek się spodziewał, dotarli do smętnej osady, nie różniącej się od poprzednich, ale była to, jak głosił zabłocony znak, Lerezuela. Frank zatrzymał się w centrum - wśród sklepów, których nowoczesne betonowe konstrukcje przetrwały próbę czasu gorzej niż kamienne wiejskie domy na przedmieściach - i wszedł do baru, żeby zapytać o drogę. Rzuciwszy okiem na mroczne wnętrze, gdzie migoczący ekran telewizora nie oświetlał niczego poza brzuchatym klientem wspartym na barze, Derek postanowił zaczekać na zewnątrz. Frank nie zabawił długo. -To blisko, jak mówiła recepcjonistka - oświadczył. -Pierwsza w prawo, druga w lewo. Zaledwie kilka kilometrów. - Wymieniłeś nazwisko Delgado? - Nie, ale zrobił to barman. Z jakimś podtekstem, które- 519 go nie złapałem. Zapytał, czy Delgado nas oczekuje. Kiedy pokręciłem głową, zaśmiał się. Niewesoło. ;,-,. "> - Co z tego rozumiesz? - Jeszcze nic. Spróbujmy się dowiedzieć. * Wyjechali z wioski wąską, ale dobrze utrzymaną drogą, biegnącą między plantacją a wysokim kamiennym murem. Niekiedy na murze ukazywał się herb, przedstawiający dzika i konika morskiego, podtrzymujących podzieloną na czworo tarczę pod hełmem i pióropuszem. Najwyraźniej ród Yasconcelez, w którego włości wżenił się Delgado, szczycił się swoją genealogią. Stało się to jeszcze bardziej widoczne, kiedy w miejscu, gdzie stan drogi drastycznie się pogarszał, po lewej stronie ujrzeli rozległy dziedziniec z doskonale utrzymanym trawnikiem i fontanną pośrodku. Wzdłuż jednego boku dziedzińca biegł mur graniczny, a naprzeciw niego stała ukryta w drze-; wach kaplica. Trzeci bok stanowiła frontowa kolumnada dużego kamiennego domu wyłożonego terakotą, z wysokimi balkonowymi oknami na dwóch piętrach nad dziedzińcem i misternie zdobionymi łukami i balustradami. W centralnym łuku, górującym nad pozostałymi, znajdowała się weranda i szczelnie zamknięte podwójne drewniane drzwi. Tam, gdzie Derek spodziewał się zobaczyć jedynie ubóstwo, ujrzał bogactwo i ekskluzywność. Na chwilę osłupiał. Nie dało się tego powiedzieć o Franku, który śmiało wjechał na dziedziniec, zaparkował przy kaplicy i wysiadł. Maszerował do wejścia, kiedy Derek go dogonił. - Pamiętaj - ostrzegł go zdyszanym głosem. *• Musimy to rozgrywać powoli. - Musimy to rozegrać tak, jak się da. ! * - Ale dyplomatycznie. To nasza jedyna szansa. W odpowiedzi Frank rzucił mu przeciągłe spojrzenie, nie zatrzymując się nawet na moment. Napis na drzwiach głosił PRIYADO - PROHIBIDO ENTRAR; niepotrzebne było tłu- 520 maczenie. Obok drzwi znajdował się sznurek od dzwonka, za który Frank bez wahania pociągnął. Nie rozległ się żaden dźwięk i Frank podniósł rękę, żeby zadzwonić znowu, kiedy klapka judasza podniosła się na sekundę, a potem rozległ się odgłos odsuwanej zasuwy. W prawym skrzydle drzwi otworzyła się furtka, w której ukazał się krępy mężczyzna w dżinsach i czarnym golfie. Był średniego wzrostu, ale barczysty i muskularny, o pustej, groźnej twarzy, ozdobionej wąsami d la Viva Zapata, zakrywającymi sporą bliznę. Nie odezwał się, tylko obrzucił ich zimnym, pytającym spojrzeniem. Nie zdradzał ani śladu dobrych manier czy gościnności. - Buenos dias - powiedział Frank. - Senor Delgado, por fauor. Mężczyzna nie odpowiedział. Za jego plecami, na wybrukowanym dziedzińcu, Derek dostrzegł drugą fontannę, a za nią przycięte żywopłoty i krzewy ogrodu. Nagle, dzwoniąc łańcuchem, w pole widzenia Dereka wskoczył wielki owczarek alzacki. Derek odwrócił wzrok, zanim pies spojrzał w jego stronę. - Serior Delgado - powtórzył Frank. - El generaL < ^ * Mężczyzna zmrużył oczy, po czym mruknął: s - No esta, - Nie ma go - powiedział cicho Frank. - W każdym razie dla nas. Zapytam, kiedy wróci. W ten sposób powinniśmy się czegoś dowiedzieć. - Cuondo vuelve? Mężczyzna wzruszył ramionami. >••'<•'-• -.-:- Hoy? Mariana? Kolejne wzruszenie ramion. - Habla usted ingles? - Si - odparł tamten z uśmiechem. - Mówię po angielsku. Jesteście... Americanos? - Nie. Ale to nie ma znaczenia. Musimy się widzieć z ser nlorem Delgado. To bardzo pilne. May importante. ;' * ^ 521 - Nie, sefior. - Uśmiech stał się jeszcze szerszy. -* To Jest muy impostble. Sefior Delgado nikogo nie przyjmuje;; * -Ale... - Nikogo! - Cofnął się, żeby zamknąć drzwi, ale Frank przytrzymał je siłą. Mężczyzna przestał się uśmiechać i spojrzał na niego groźnie. - Jeżeli nie możemy się z nim zobaczyć, czy możemy chociaż zostawić wiadomość? :, Mężczyzna nieco złagodniał i przestał ciągnąć drzwi. - No więc? Przekażesz naszą wiadomość? ; Odpowiedź była niechętna, ale pełna wyrazu; towarzy szyło jej pogardliwe wydęcie warg. -Si. Derek był ciekaw, co Frank zrobi; przecież nie przygotowali się na taką okoliczność. Ku jego zdziwieniu, Griffith wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki jakąś kopertę. - Dla seniora Delgado - powiedział, wręczając ją odźwiernemu. - Do rąk własnych. Dopilnujesz, żeby ją dostał? - Si. -Dzisiaj? * ^ - Si, senior. Dzisiaj. - Gracias. - Frank skinął głową, tym razem nie sprzeciwiając się zamknięciu drzwi. Po prostu odwrócił się i ruszył z powrotem do landrovera. - Co było w kopercie, Frank? - spytał szeptem Derek. - List. Krótki i konkretny. Napisałem go wczoraj w nocy. Proszę go, żeby skontaktował się z nadawcą w hotelu "Reyes Catolicos" w celu przedyskutowania pewnych dokumentów, pierwotnie należących do Vincente Ortiza. - Wiedziałeś, że nas nie wpuszczą, prawda? Wiedziałeś, że będziemy musieli zostawić wiadomość? 522 -Uznałem to za prawdopodobne. - Dlaczego mi nie powiedziałeś?' ><*^' ;^ ; " - Ponieważ powiedziałbyś, że to zbyt ryzykowne. bezpośrednie, za mało dyplomatyczne.; - To prawda. > * ' - Możliwe, ale nie mamy czasu na twoje metody, jakiekolwiek by były. Musimy więc wypróbować moje, prawda? - Jaka będzie odpowiedź? - Nie wiem. Wsiedli do landrovera. Okna pazo patrzyły na nich bez zmrużenia. Jeżeli byli obserwowani, nie potwierdzał tego żaden ruch zasłony ani mignięcie twarzy. Brak tych oznak - pogardliwy brak jakiejkolwiek reakcji - niepokoił Dereka bardziej niż zamknięta brama czy ponury odźwierny. - Czy Delgado może rozpoznać twoje nazwisko jako dawnego towarzysza Ortiza? - --Nie. - - Skąd ta pewność? - To proste. Widzisz, nie podpisałem listu swoim nazwiskiem. Podpisałem go twoim. XVI Niedziela i poniedziałek okazały się dla Charlotte sprawdzianem wytrzymałości. Czas Samanthy dobiegał końca, a Charlotte mogła tylko czekać i mieć nadzieję, nikomu nie mówiąc o tym, co mogło się dziać w Galicji. Dwie rozmowy telefoniczne z Derekiem nie dodały jej otuchy. W jego głosie słyszała niepokój, który mógł stanowić zapowiedź paniki. Jeśli chodziło o Franka, podobnie jak Derek nie miała pojęcia, co zamierza.. W przeciwieństwie do Dereka, nie była w stanie go powstrzymać. Im dłużej o tym myślała, tym bardziej narastał w niej strach, że wszystko się wyda. Wiedziała, że jest nieuzasadniony, ponieważ podjęli wystarczające środki ostrożności, ale mimo to spodziewała się, że w każdej chwili inspektor Golding złoży jej wizytę i zapyta, co knuje. Może recepcjonistka w Fithyan & Co. rozpoznała jej głos. Może któryś z sąsiadów Dereka zobaczył, jak wchodziła lub wychodziła z Farriers. Może, co gorsza, pomysł negocjowania z Delga-dem okaże się katastrofalną pomyłką. Przed południem we wtorek dzwonek do drzwi sprawił, że wszystkie te wątpliwości wydostały się na powierzchnię. Charlotte była niemal pewna, że ujrzy ponurą, oskarżyciel-ską twarz Goldinga. Myliła się. Poczuła taką ulgę, że dopiero po chwili dotarło do niej, kto jest jej gościem. 524 - Pani McKitrick! - Cześć, Charlie. Sprawiłam ci niespodziankę, prawda? -Holly McKitrick, przeniesiona z ekspansywnego Massachu-setts do introspektywnego Kentu, wydawała się odmieniona. Miała na sobie skórzany płaszcz z podniesionym kołnierzem, a uśmiech, uprzednio szeroki i spontaniczny, był teraz słaby i nieśmiały. Charlotte mogłaby nawet uwierzyć, że ma przed sobą inną osobę, na przykład jej siostrę, albo obcą kobietę, podobną do żony Emersona. Po chwili zdała sobie sprawę, że przyczyną tego wrażenia jest zaskoczenie. Co ta kobieta tu robi? Czego może chcieć? - Czy mogę wejść? Nie mam wiele czasu, a... muszę ci coś powiedzieć. - Dobrze. Wejdź. Charlotte wprowadziła gościa do salonu, wzięła jej płaszcz i wskazała na krzesło. Holly McKitrick była ubrana w elegancki czarny kostium i różową bluzkę, ale miała ciemne cienie pod oczami, głos jej się łamał, a dłonie drżały. Podziękowała za kawę. Usiadła na brzeżku krzesła, nieco zgarbiona, obracając na palcu ślubną obrączkę. - O co... chodzi, pani McKitrick? - spytała Charlotte po chwili milczenia. - O twoją bratanicę. -Sam? -hm. Mówiłaś... że porywacze wyznaczyli ostateczny termin. -Tak. Na jedenastego. - A dzisiaj jest szósty. - Przez kilka sekund wpatrywała się we własne stopy, wreszcie powiedziała: - Emerson nie wie, że tu jestem. Przyjechałam na tydzień do mojej siostry w Niemczech. Jej mąż stacjonuje tam w bazie lotniczej. Przyleciałam do Anglii dziś rano. Można powiedzieć, w tajemnicy. ' - Żeby się ze mną zobaczyć? -Tak. 525 -W sprawie Sam? - Posłuchaj. >~ Podniosła wzrok z nagłym ożywieniem.<"- Nie mogę znieść myśli, że twoja bratanica może umrzeć dla-* tego, że nie powiedziałam ci, co wiem. To może się okazać pomocne lub nie. Gdyby się jednak okazało... - Słucham. - Dobrze. - Przestała kręcić obrączką i złożyła dłonie na podołku. - Emerson kłamał, kiedy odwiedziłaś nas w South Lincoln. W każdym razie, tak mi się wydaje. Zapytałaś go; czy komukolwiek mówił o listach Tristrama Abberleya do siostry, a on odpowiedział, że tylko mnie. Uważam, że to nieprawda. W lecie, po opuszczeniu Anglii a przed powrotem do Bostonu, poleciał do Hiszpanii. - Do Hiszpanii? - Tak. Nie przyznał się do tego, ale widzę, że ma wyrzuty sumienia, chyba w związku z twoją bratanicą i tym, co zrobił w Hiszpanii. - Skąd wiesz, że tam był? - Sierpniowy wyciąg z jego karty kredytowej American Lxpress zawiera opłaty za bilet linii lotniczych Iberia, hotel i restauracje w jakimś mieście o nazwie Santiago de Com* postella. Wszystkie części układanki znalazły się na właściwych miejscach. McKitrick był informatorem Delgado. Możliwe, że chciał się w ten sposób zemścić na Maurycym za zdradę, ale najprawdopodobniej zrobił to po prostu dla pieniędzy. Charlotte było żal Holly; była jej też wdzięczna za próbę naprawienia szkody, jaką wyrządził Emerson. - Co on robił w Santiago de Compostella, Holly? - Nie wiem na pewno. Ale kiedy był w Hiszpanii, zbierając materiał do książki o Tristramie Abberleyu (wiele lat temu, jeszcze zanim się poznaliśmy), spotkał kogoś, kto zaproponował mu kupę pieniędzy za jakiekolwiek listy czy dokumenty Tristrama z okresu służby w Brygadach Między- 526 narodowych. - Uśmiechnęła się gorzko. - Pewnie zapomniał, że mi o tym powiedział. W tym czasie świata poza mną nie widział. Po twojej wizycie przypomniałam sobie o tym. Poza tym właśnie zamówił samochód, najnowszy model pontiaca flrebird. Mówi też o spędzeniu zimowego urlopu w Colorado, a zawsze wystarczały mu weekendy w Yermont. Zapytałam go, skąd ma pieniądze, ale twierdzi, że to po prostu honoraria. Sprawdziłam: to nieprawda. Skąd więc wziął te pieniądze? - Ktoś mu sowicie zapłacił za wskazanie mojego brata jako właściciela listów? - Tak właśnie to widzę. - Holly przygryzła wargę. -Wiem, że Emerson jest samolubny. Mój Boże, dobrze o tym wiem. Ale nie jest złośliwy. Na pewno nie zdawał sobie sprawy, że ci ludzie, kimkolwiek są, posuną się tak daleko, żeby zdobyć te listy. Charlotte nie mogła zapomnieć, co zrobił jej Emerson; jak zagrał na jej uczuciach, by podbudować swoją akademicką reputację. Wątpiła, czy Holly byłaby taka wyrozumiała, gdyby wiedziała o wszystkim, co jej mąż robił podczas pobytu w Anglii. Postanowiła jednak nie mówić o tym Holly. - Pewnie rzeczywiście nie zdawał sobie sprawy - powiedziała z uspokajającym uśmiechem. - Chciałabym móc ci powiedzieć, z kim Emerson spotkał się w Hiszpanii, ale on nigdy... ./.-- Nie ma takiej potrzeby. < .$• -^( ; "?!" >;-Wiesz? ••'•; -Tak. ' Holly wpatrywała się w nią zdumiona. ; -To znaczy, że... odkryłaś, kto przetrzymuje twoją bratanicę? •••',- Podejrzewałam to od pewnego czasu. Teraz, dzięki to bie, wiem to na pewno. . XVII Wciąż boleśnie przeżywając fakt, że Frank posłużył się jego nazwiskiem w liście do Delgada, Derek leżał na łóżku w swoim pokoju hotelu "Reyes Catolicos" i słuchał plusku i chlupotu deszczu na dziedzińcu. Z irytacją pomyślał, że plan Griffitha wydaje się mimo wszystko sensowny. Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że Delgado słyszał o Franku, ale o Dereku nie słyszał na pewno. Ponadto, Derek opowiadał się wcześniej za negocjacjami, a list je umożliwiał. Denerwowała go, rzecz jasna, pozycja, w jakiej list go stawiał. Przestał być człowiekiem anonimowym; nie mógł dłużej zachowywać neutralności. Podejrzewał też, że Frank nie zdradził mu wszystkiego. Dlaczego nagle postanowił, by to Derek przejął dowodzenie? Dlaczego zgodził się usunąć na bok? Tak czy owak, było już za późno, by cokolwiek poradzić. Przed godziną zadzwonił telefon i Derek odbył rozmowę z mówiącym doskonałą angielszczyzną Hiszpanem Norberto Galazargą, ni mniej, ni więcej tylko osobistym sekretarzem Delgada. - Jestem oczami i uszami seniora Delgado, panie Fair- fax. Jestem jego pełnomocnikiem we wszystkich sprawach. Cieszę się jego całkowitym zaufaniem. ,, , - Doskonale. Czy... > > 528 - Senior Delgado przeczytał pański list i poprosił mnie, żebym spotkał się z panem w celu przedyskutowania pań skiej oferty. . - Nie złożyłem żadnej oferty. - Ale zrobi pan to, prawda? - Być może. Ja... ••,(;: - Czy godzina jedenasta rano jutro panu odpowiada? : - Cóż, chyba tak... - Zadzwonię do pana do hotelu. Oczekuję z niecierpliwo ścią naszej rozmowy. , ,',!,! - Hm... Ja także... - Buenos tardes, panie Fairfax. Tak więc, kości zostały rzucone. Jeden pośrednik spotka się z drugim na warunkach zawieszenia broni. Delikatnie i z nieskończoną ostrożnością będą się zbliżać do porozumienia, taką przynajmniej Derek miał nadzieję. Nie wiedział natomiast, w jaki sposób sformułować "ofertę". Na jakie podejście Delgado - lub jego miodousty sekretarz - byłby najbardziej podatny? Przed jakim rodzajem logiki mogliby się ugiąć? Podobne kwestie nie przedstawiałyby takich trudności, gdyby wiedział więcej o Delgadzie. Jego krwawa przeszłość to jedno, ale co z teraźniejszością? Jakiego człowieka ukształtowało pięćdziesiąt lat pokoju? Frank nalegał, żeby wrócić do baru w Lerezuela w celu uzyskania właśnie takich informacji, ale to, czego dowiedzieli się od ponurego właściciela i co rozmowniej szych klientów, nie było ani pomocne, ani pocieszające. Odnieśli wrażenie, że miejscowi żywią wobec Delgada raczej obawę niż sympatię. Nosił przezwisko el guante ferreo, dłoń w rękawiczce, co stanowiło aluzję do protezy prawej dłoni, a także symbol jego bezlitosnego charakteru. Kilka rodzin zostało usuniętych z Yasconcelez, by zrobić miejsce dla projektów leśnych Delgada, związanych z jego fabryką 529 celulozy w Vigo. Powszechnie sądzono, że ma on udziały we wszystkich gałęziach przemysłu w Galicji, co znacznie powiększa majątek odziedziczony po żonie. Twierdzono, że pa-zo jest bajecznie urządzoną twierdzą, w której odgrodził się od świata. Odkąd syn i wnuk Delgada zostali zabici przez terrorystów z ETA, stał się jeszcze większym odludkiem, do tego stopnia, że rzadko go widywano, chociaż służba z pazo twierdziła, że wciąż cieszy się dobrym zdrowiem. Darzył uczuciem wyłącznie swoją osiemnastoletnią, podobno niezwykle piękną wnuczkę Yolandę, której niczego nie odmawiał. Kończyła szkołę w Szwajcarii, gdzie za słoną cenę ukrywano wszelkie ślady jej galicyjskiego pochodzenia. Co się tyczy przeszłości wojennej Delgada, żaden z rozmówców nic nie wiedział. Sądząc po ich reakcjach, można by myśleć, że wojny domowej w ogóle nie było. - Tak jak przypuszczałem - powiedział Frank w drodze powrotnej do Santiago. - Pieniądze, władza, ale niewiele miłości. Tak najczęściej kończą ludzie tego pokroju. - Jeżeli jest taki bogaty, dlaczego miałoby mu zależeć na tym złocie? - Ponieważ jest chciwy. Ponieważ nie może znieść myśli, że straci coś, o co tak długo zabiegał. - Ale on zbliża się do dziewięćdziesiątki, na miłość boską! Umrze, zanim zdąży wydać ten majątek. - On nie chce go wydawać. Chce go po prostu mieć. Powiedziałem ci: znam ten gatunek ludzi. W to akurat Derek nie wątpił. Była to jedna z myśli, które nie dawały mu spokoju: Frank wiedział, a on nie. Frank rozumiał, ale to Derek miał się nazajutrz spotkać z Gala-zargą i próbować ubić interes. Wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze, obserwując ruchome wzory, jakie deszcz kreślił na szybach - równie zawiłe i zmienne jak problemy, których jego umysł nie potrafił ani rozwiązać, ani odrzucić. Według Franka wszystko było proste jak drut. 530 -Daj sekretarzowi Delgada jasno do zrozumienia, że mamy środki, by zniszczyć dobre imię jego chlebodawcy i nie zawahamy się przed tym, jeżeli dziewczynie stanie się krzywda. Następnie zaproponuj mu prostą wymianę: list Ortiza w zamian za dziewczynę. - Ale co z mapą? - Powiedz mu prawdę. Powiedz, że może dostać wszystko, co mamy, ale to nie obejmuje mapy. - A jeśli mi nie uwierzy? •".. - Postaraj się, żeby uwierzył. - Łatwo ci mówić, trudniej zrobić. Pamiętaj, że może stukamy do niewłaściwych drzwi. Możliwe, że proponujemy Delgadowi coś, na czym mu bardzo zależy, w zamian za coś, czego nie ma. - Nie. Delgado ma dziewczynę. Tego możesz być pewien. Ale Derek nie był przekonany. Mimo wszystko mogło zajść kolosalne nieporozumienie. Ostatecznie, nie mieli żadnego dowodu na to, że Delgado jest człowiekiem, którego szukają. Kiedy tak leżał na łóżku, wpatrując się w haftowany baldachim, przedstawiający jakąś średniowieczną scenę z polowania, myśl ta zaczęła działać kojąco. Dopóty wierzył w niewinność Delgada, spotkanie z Galazargą nie było zbyt straszną perspektywą. W końcu nawet największe upokorzenie było lepsze niż... Nagły dzwonek budzika przerwał rozmyślania Dereka. Siódma: czas zadzwonić do Charlotte. Usiadł, wyłączył budzik, postawił telefon na kolanach i nakręcił numer. Charlotte odebrała po drugim sygnale. -Derek? - Dobry wieczór, Charlotte. - Czy wszystko w porządku? -Tak. Odesłano nas z pazo, ale jutro spotykam się z osobistym sekretarzem Delgada. - To znaczy, że jesteście coraz bliżej celu. 531 - Możliwe, ale nie zapominaj, że Delgado może nie mieć z tym nic wspólnego. - Czekał na odpowiedź, ale Charlotte milczała. - Charlotte? -Jestem. - Czy coś się stało? , , - Niezupełnie. Po prostu... Mam dla Ciebie pewną wiado mość. Jest to właściwie dowód. ; ' - Na co? .>'••!<:; - Na winę Delgada. Derek, nie ma Już żadnych wątpliwości: to on przetrzymuje Sam. ; - - XVIII Norberto Galazarga był wytwornym, drobnym człowieczkiem, odzianym w doskonale skrojony trzyczęściowy garnitur, ze złotym zegarkiem na dewizce i podszewką z mieniącego się jedwabiu. Więcej włosów niż na całej głowie miał nad górną wargą, gdzie czernił się schludnie przystrzyżony wąsik. Uśmiechał się szeroko i często, a wtedy na jego czole pojawiały się zmarszczki, które biegły znad brwi po łysej czaszce, znikając wreszcie z pola widzenia. Oczy miał tak błyszczące, że Derek podejrzewał, iż jest to efekt stosowania specjalnych kropli. Był tak obficie spryskany wodą koloń-ską, że jej zapach przebijał nawet przez gryzącą woń cygara, któremu się przyglądał, wąchał, i tylko z rzadka pociągał. Reprezentował prawie wszystkie cechy, które zawsze Dereka peszyły: subtelność i tajemniczość, dodatkowo pogłębione przez obce pochodzenie i deprymujące pozy. W tak oczywisty sposób górował intelektem nad Derekiem, był tak doskonale przygotowany na każdą jego uwagę, że rozmowa zaczęła przybierać formę autoanalizy, w którą Galazarga włączał się od czasu do czasu z wyniosłością znudzonego psychoanalityka. - Porwanie to taka brutalna sprawa, panie Fairfax. Porywacze nie zważają na więzy rodzinne. Mimo to wydaje mi się, że moglibyśmy uznać kidnaping także za wyspecjalizo- 533 waną formę handlu. Wymiana przez wymuszenie, by tak rzec. Oczywiście, łatwo mi filozofować na te tematy, jako że nie miałem z nimi osobiście do czynienia. Co się tyczy pańskich przyjaciół, państwa, państwa... - Abberley. - Właśnie. Dla nich musi to być szok. Zbyt bolesne doświadczenie, by móc je wyrazić słowami. - Podniósł filiżankę z czekoladą, jakby zamierzał pociągnąć łyk, następnie odstawił ją na spodek i odchylił się na oparcie krzesła, bawiąc się cygarem. - Mogą być pewni mojego współczucia, szczerego współczucia. Po raz kolejny Derek nakazał sobie spokój. Tę zawiłą rozmowę chciał traktować jako niezbędny środek przygotowawczy do pożądanego celu. Znajdowali się w hotelowym holu, pełnym obitych pluszem mebli, siedzieli na miękkich fotelach pod olbrzymim, oprawionym w złoconą ramę portretem jakiegoś habsburskiego arystokraty. Ogródkami kluczyli wokół jednego tematu, którego żaden nie mógł poruszyć, a który jednocześnie stanowił jedyny powód spotkania. - Muszę przyznać, że jestem zdziwiony - ciągnął Gala-zarga - że znalazł pan czas na przyjazd do Hiszpanii w tak niepojętej sprawie, podczas gdy ważą się losy pańskich przyjaciół. Można by sądzić, że przyjeżdżając tutaj miał pan nadzieję im pomóc, chociaż doprawdy nie wiem, w jaki sposób. - Być może nie wyraziłem się dostatecznie jasno. - Być może. - Słowom tym towarzyszył charakterystyczny uśmiech. - Wobec tego proszę pozwolić, że wyjaśnię jeszcze raz. Pańska odpowiedź na mój list sugeruje, że senior Delgado jest zainteresowany znajdującym się w moim posiadaniu dokumentem autorstwa Vincente Ortiza, mieszkańca Barcelony, napisanym podczas wojny domowej. Opisuje on 534 szczegółowo pewne wydarzenia, które miały miejsce w Car-tagenie w październiku 1936. - Rzeczywiście, rozbudził pan kolekcjonerską ciekawość seniora Delgado. - Czy on chce dostać ten dokument, czy nie? - Proszę wybaczyć, panie Fairfax, ale takie pytanie jest przedwczesne. W chwili obecnej należy zapytać, czego żąda pan w zamian. - Uwolnienia Samanthy Abberley. - Naturalnie. - Galazarga zmarszczył brwi. - Ja również tego pragnę. Nie wątpię, że tego samego pragnąłby senior Delgado, gdyby zapoznał się z tą przykrą sytuacją. Nie jest on jednak czarodziejem. Nie może spełnić każdego pańskiego życzenia machnięciem różdżki. Nikt nie jest w stanie tego dokonać. - Oprócz ludzi, którzy ją przetrzymują. -Tak, oprócz nich. - Wyciągnięta w stronę filiżanki z czekoladą ręka zamarła w pół drogi. - W jaki jednak sposób zamierza się pan z nimi skontaktować? Derek pracowicie wymazał z twarzy wszelki wyraz, po czym odparł: - Myślę, że znalazłem sposób. - Naprawdę? - Naprawdę. - Ich oczy się spotkały, a Derekowi przyszło na myśl, że Galazarga, całkiem rozmyślnie, uchylił na chwilę maski. To, co się pod nią ukazało, było twarde, ostrożne i chytre: żelazna dłoń Delgada i atłasowa rękawiczka jego sekretarza. - W takim razie należą się panu gratulacje. - Uśmiech powrócił, a wraz z nim wszystkie pozy. - Jeżeli ma pan rację, wyświadczy pan rodzinie Abberley nieocenioną przysługę. - Mam rację. - Pańska pewność siebie zasługuje na podziw. Proszę mi jednak pozwolić na słowo przestrogi. Znajduje się pan 535 w obcym kraju, o którym wie pan bardzo niewiele. Podejrzewam, że o jego historii jeszcze mniej. Proszę pamiętać o przysłowiu pańskich rodaków: niepełna wiedza to niebezpieczna rzecz, a niewiedza to błogosławieństwo. - To, co wiedział Ortiz, było niewątpliwie niebezpieczne. Mam jego pisemną relację, którą jestem gotów oddać. - Derek czuł, że nad górną wargą zbiera mu się pot, ale nie mógł pozwolić, by adwersarz zobaczył, jak go ociera. Nie mógł liczyć na to, że jego zdenerwowanie ujdzie uwadze Ga-lazargi. Pozostawało tylko pytanie: co z niego wywnioskuje. - Mam jednak warunek. Rozumie pan? - Sądzę, że tak. - Galazarga wsunął cygaro do ust, a następnie wyjął. - Myślę, że mogę spokojnie powiedzieć, iż senior Delgado bardzo pragnąłby przystać na rozsądne warunki w celu zdobycia tego kuriozum. - Świetnie. - Derek z trudem przełknął ślinę. - Jest tylko... hm... jedna sprawa, którą muszę wyjaśnić. - Brwi Ga-lazargi skoczyły w górę. - Pierwotnie do dokumentu była dołączona narysowana odręcznie mapa. Niestety, została zniszczona. -Zniszczona? - Przez... poprzedniego właściciela. - Mapa nie jest częścią pańskiej oferty? - Byłaby, gdyby nadal istniała. Tak jednak nie jest. Proszę zrozumieć, niczego nie zatrzymuję. Mapa jest stracona. Zniknęła. Nie należy do mnie, więc nie mogę jej oferować. Nie należy do nikogo. Galazarga cmoknął językiem. - Olała. To bardzo... smutna nowina. - i '•.•?•'• - Niekoniecznie. To, co zniknęło, jest bezpieczne. To zaś, co nadal istnieje, oferuję panu. - Bardzo możliwe, ale mapa... - Zaciągnął się głęboko cygarem. - Niekompletność, choćby cząstkowa, jest przekleństwem dla prawdziwego zbieracza. Dramatycznie redu- 536 kuje wartość okazu. Może się okazać... zgubna... dla perspektyw sprzedaży. Tak, "zgubna" to chyba właściwe słowo. - Gdyby tak się stało, musiałbym szukać innego nabywcy- - Zrobiłby pan to? - Tak. Uważam też, że znalazłbym go, mimo braku mapy. Nie sądzi pan? - Ja? - Galazarga rozkaszlał się. - Naprawdę nie potrafię powiedzieć. Może się okazać, że senior Delgado postanowi zawrzeć umowę pomimo pańskiego zastrzeżenia. Decyzja należy do niego. - Kiedy ją podejmie? - Gdy powiadomię go o zaistniałych faktach. - Galazarga pochylił się nagle do przodu, upił łyk czekolady, po czym wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Czym zamierzam niezwłocznie się zająć. Bardzo mi było miło pana poznać, panie Fairfax. Derek wstał pospiesznie, uścisnął dłoń Hiszpana, mimo woli odwzajemniając irytujący uśmiech. - Kiedy... hm... kiedy pan się ze mną skontaktuje? - W przeciągu dwudziestu czterech godzin. Ma pan moje słowo. - Dobrze. Ja... - Adios. - Skłoniwszy się lekko, Galazarga odwrócił się i szybko wyszedł z hotelu. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Derek usiadł z powrotem w fotelu i zaczął analizować przebieg rozmowy. Nadal o tym myślał, kiedy w kilka minut później pojawił się przed nim Frank Griffith. - Widziałem, jak wychodził - powiedział, zajmując fotel, na którym siedział Galazarga, i z napięciem wpatrując się w Dereka. - Jak poszło? - Poszło. - Kiedy Delgado da odpowiedź? 537 - W ciągu dwudziestu czterech godzin, -Jaka będzie? - Nie wiem. ..... -A jak myślisz? - Nic nie myślę. - Spojrzał Frankowi prosto w oczy. - Od wyjazdu z Anglii powtarzałeś mi wielokrotnie, żebym poczekał i zobaczył, co się stanie. Cóż, powinieneś być zadowolony, bo w tej chwili nic Innego nie jestem w stanie zrobić. XIX Osiem godzin później czuwanie w pokoju - którego nie śmiał opuścić na wypadek, gdyby Galazarga próbował się z nim skontaktować - zaczęło odbijać się zarówno na nerwach, jak i na cierpliwości Dereka. Rozmowa z Frankiem oraz pełna zakłóceń rozmowa telefoniczna z Charlotte ani go nie uspokoiły, ani nie rozweseliły. Teraz, gdy wieczór przechodził w noc i malały szansę na to, że Galazarga zadzwoni przed jutrzejszym rankiem, uznał, że samotność jest nie do zniesienia. Wizyta w barze, chociaż nie obiecywała szczególnej rozrywki, stanowiła przynajmniej pewną odmianę. Nie zaglądając do Franka w obawie, że stary zrzęda mógłby mieć coś przeciwko temu, zszedł do baru, zatrzymując się po drodze w recepcji, by zostawić informację, gdzie można go znaleźć. Ponieważ zawiódł się na galicyjskim piwie, tym razem wybrał napoje wysokoprocentowe, które, jak się okazało, Hiszpanie serwują w hojnych dawkach. W połowie drugiej pokaźnej cubalibre zaczął sobie wyobrażać, że potrafi stawić czoło Galazardze i jego przebiegłemu chlebodawcy, kiedy do stolika przysiadła się uderzająco atrakcyjna, ciemnowłosa dziewczyna w czarnej spódniczce mini, bluzce polo i żakieciku. - Hm... dobry wieczór - powiedział Derek, marszcząc w zdumieniu czoło. 539 - Buenos tardes. Pan Fairfax? - Hmm... tak. - Jestem Yolanda Delgado Yasconcelez - powiedziała, ściszając głos do szeptu. - Muszę z panem pomówić, to bardzo ważne. - Co? - Derek ledwo wierzył własnym uszom, ale szczerość dziewczyny nie ulegała wątpliwości. - Ale... powiedziano mi... - Że jestem w Szwajcarii? - Skinęła głową. - Mam tam być. Byłabym tam nawet w tej chwili, gdyby mój dziadek nie... - Nachyliła się bliżej, wpatrując się błagalnie w Dere-ka. - Nikt nie może mnie rozpoznać, panie Fairfax. Gdyby wiedział, co robię, bardzo by się rozzłościł. - Pani dziadek? - Oczywiście. Nie mogę dopuścić do tego, żeby się dowiedział. Z pewnością pan to rozumie. -Ja... nie jestem pewien... - Wiem o pańskim liście i spotkaniu z Norbertem Gala-zargą. Wiem, po co pan tu przyszedł. - Wie pani? - Czy moglibyśmy pójść gdzie indziej? - Rozejrzała się po sali. - W jakieś... bardziej dyskretne miejsce? -Cóż, ja... - Mogę panu pomóc. - Położyła dłoń na jego dłoni. - Ale tylko wtedy, kiedy pan mi pomoże. Pójdzie pan ze mną? - Dokąd? - Niedaleko. - Znowu obejrzała się przez ramię. - Ale koniecznie teraz. Pójdzie pan? -Ja... - Nie miał pojęcia, jaki rodzaj pomocy miała na myśli, wiedział też jednak, że nie może odmówić. Szansa na szybkie zakończenie całej sprawy była zbyt kusząca. - Dobrze. Chodźmy. Nie towarzyszyła mu, kiedy poszedł do baru, żeby zapłacić, ale czekała przy bocznych drzwiach. Ruszył w jej stro- 540 nę, a ona wyszła z hotelu - postać w czerni niknąca w nocy Santiago. Deszcz przestał padać, ale w powietrzu wciąż unosiła się mgła; latarnie uliczne i reflektory katedry świeciły rozmazanym, przytłumionym blaskiem jak nocne lampki. Miasto sprawiało wrażenie starszego i czujniejszego niż w ciągu dnia; jego zmysły wyostrzone były przez ciemność, zamiary skrzętnie ukryte. Szli w dół, oddalając się od placu, skręcili w prawo, a potem w lewo w opustoszałe, źle oświetlone ulice. Zanim dotarli do końca drugiej ulicy. Derek zaczął żałować ciepła i bezpieczeństwa hotelu. Bez trudu mógłby się zgubić w tym brukowanym labiryncie starodawnych zaułków. Otrzeźwiony chłodnym powietrzem, zaczął się zastanawiać, czy Yolanda nie prowadzi go przypadkiem w jakąś pułapkę. Nagły hałas za plecami kazał mu się odwrócić. Pośród cieni nie ujrzał jednak nikogo. - Proszę się nie bać - powiedziała Yolanda, spoglądając na Dereka przez ramię, jakby czytała w jego myślach. - Jesteśmy na miejscu. To taka mała kawiarenka, w której możemy porozmawiać na osobności. Uspokojony, wszedł za nią w zaułek po lewej. Spokój nie trwał Jednak dłużej niż mgnienie oka. W zaułku Derek nie zobaczył świateł kawiarni ani żadnych innych. Stanął, chcąc się wycofać, kiedy ktoś chwycił go w pasie i odciągnął na bok. Uświadamiał sobie obecność dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn, którzy ciągnęli go do bramy; jakieś sylwetki poruszały się wokół niego i za nim, padały przytłumione słowa po hiszpańsku; czuł woń czosnku w oddechach napastników. Wszystko to błysnęło w świadomości Dereka i ogarnął go strach. Przygwożdżono go do ciężkich drewnianych drzwi i przytrzymano mu ręce. W plecy wbijała mu się metalowa kołatka. W smudze światła błysnęło ostrze noża; tuż przy swojej twarzy ujrzał dwie obce, nabrzmiałe i rozmazane przez cienie, niczym dyniowe maski 541 na święto Halloween. Po chwili poczuł woń dymu z cygara. W odległości może metra przed nim stał Galazarga z płaszczem zarzuconym na ramiona na kształt peleryny. - Porozmawiamy tutaj, panie Fairfax - powiedział z wy studiowanym opanowaniem. - Nie będziemy musieli tak bardzo liczyć się ze słowami. - Czego... czego pan chce? - Mapy, wraz z innymi dokumentami, - Już panu mówiłem: ona nie istnieje. - Przeszukaliśmy pana pokój. Nie ma jej tam. Wnioskuję, że ceni pan ją zbyt wysoko, żeby się z nią rozstawać. Proszę więc mi ją oddać. - Nie mam jej. - Cachealos! .*•. Derek został pociągnięty do przodu. Jeden z napastników wykręcił mu do tyłu lewą rękę, a drugi zaczął przeszukiwać kieszenie, wręczając zawartość Galazardze. Nie było tego wiele: portfel, paszport, notes, długopis, grzebień, klucze, do połowy opróżniona paczka miętówek i kilka zmiętych chusteczek higienicznych. Yolanda zapaliła latarkę i oświetliła te przedmioty, a Galazarga przejrzał je. - Nie ma jej tutaj, panie Fairfax. - Oczywiście, że nie. - Przyszedł pan do pazo w towarzystwie starszego męż czyzny. Czy on ją ma? - Nie. Żaden z nas nie ma tej mapy. - Jak on się nazywa, panie Fairfax. Gdzie można go znaleźć? - Nie zamierzam odpowiadać na żadne pytania. - Myślę jednak, że pan odpowie. Chyba, że chce pan zakończyć życie tak, jak Maurycy Abberley. Ten sam nóż, który trzymano przy jego gardle, jest teraz przy pańskim. Opuściwszy wzrok, Derek ujrzał lśniące ostrze. Duża dłoń, która je trzymała, oparła się ciężko na jego piersi. 542 "Nie wystawiaj na próbę ich cierpliwości ani chwili dłużej! -wrzeszczały mu w głowie galopujące myśli. - Powiedz im, że Frank ma mapę. Powiedz im, gdzie on jest. Powiedz im wszystko, co musisz". - Posłuchajcie, ja... - Dosyć! - rozległ się głos Franka, surowy i pewny. Griffith stał u wylotu zaułka, mierząc w Galazargę z dubeltówki. - Puśćcie go, albo strzelę. - Przez sekundę nikt się nie ruszał. - Mówię serio, senior. Zabijałem już ludzi, głównie Hiszpanów. Myśl o tym mnie nie niepokoi. Właściwie myśl o zabiciu pana jest całkiem ponętna. Jeszcze chwila zwłoki, a nie zdołam się oprzeć pokusie. Derek był zbyt oszołomiony, by zrozumieć, w jaki sposób Frank się tam znalazł albo skąd wytrzasnął dubeltówkę. Po prostu się cieszył - nie pamiętał, kiedy czuł taką radość -na widok nieprzejednanej miny starego człowieka. Jeżeli ktokolwiek mógł wygrać tę wojnę nerwów, to tylko Frank. Przeciwników było więcej i bez wątpienia mogli go obezwładnić. Wcześniej jednak zdążyłby wystrzelić. Galazarga musiał wiedzieć, że Griffith się nie zawaha. Gdyby w to nie wierzył, mógłby uznać, że warto podjąć ryzyko. Twarz Franka była jak wykuta z kamienia, pewnie trzymał dubeltówkę. Galazarga stał niewiele dalej niż metr od niego. Gdyby Frank wystrzelił, nie mógł chybić. Galazarga nie reagował jeszcze przez sekundę, wreszcie rozłożył ręce w uspokajającym geście i powiedział: , - Ma pan przewagę, senior. - Zwrócił się do swoich lu-; dzi: - Dajalos-ir! - Puścili Dereka i odstąpili. Nóż zniknął. - Oddajcie mu rzeczy - rozkazał Frank. Z lekkim wzruszeniem ramion Galazarga podszedł do Dereka i włożył mu w wyciągnięte dłonie zawartość kieszeni. - A teraz, wszyscy czworo, wyjdźcie obok mnie na ulicę. Bardzo wolno. - Frank cofnął się, żeby zrobić im miejsce. Dwóch opryszków w skórzanych kurtkach przeszło ze złowrogimi minami, dziewczyna ze spuszczoną głową, Galazar- 543 ga wydymając z Irytacją wargi. - Odejdźcie. - Skinieniem głowy wskazał im kierunek: dalej tą samą drogą, którą dziewczyna prowadziła Dereka, zanim skręcili w zaułek. - Nie biegnijcie. Nie zatrzymujcie się. Nie oglądajcie się za siebie. Galazarga mruknął do swoich ludzi coś, co najwyraźniej wystarczyło, by usłuchali. Poszli przodem, dziewczyna za nimi, a sekretarz generała Delgado spojrzał na Dereka i skinął głową na pożegnanie. - Hasta luego, senores - powiedział z lekkim uśmiechem, po czym ruszył za tamtymi. Pot stygł szybko na czole Dereka. Dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę, podobnie jak z silnego drżenia dłoni, którymi wpychał rzeczy z powrotem do kieszeni. Potykając się, podszedł do Franka. Galazarga i towarzysze znajdowali się już w odległości dwudziestu metrów. - Dzięki Bogu, że mnie znalazłeś - mruknął Derek. - Podziękuj mojej opinii na twój temat. Domyślałem się, że zrobisz coś głupiego. Kiedy usłyszałem, że wychodzisz z pokoju, postanowiłem mieć cię na oku. Dobrze, że tak się stało. Kiedy tylko zobaczyłem, jak wychodzisz z baru z tą dziewczyną, wiedziałem, że to się źle skończy. Derek był zbyt wyczerpany, by obruszyć się na te słowa. Zresztą, nie mógł się z nimi nie zgodzić. - Podała się za wnuczkę Delgada. Powiedziała, że chce pomóc. .-,-; ^- - Kłamała, czego powinieneś się był domyślić. -Wiem. Przepraszam. ',:;!=";;# - Nie przepraszaj, nie mamy na to czasu. - Jak zdobyłeś tę strzelbę? - Mam ją, odkąd wyjechaliśmy z Hendre Gorfelen. -A więc to dlatego nie mogliśmy polecieć samolotem. Postanowiłeś przemycić broń przez granicę. - Przyszło mi na myśl, że może nam się przydać. Okazało się, że miałem rację, prawda? 544 W Innych okolicznościach Derek wpadłby we wściekłość, ale nie teraz. Teraz wyglądało na to, że jedynie metody Franka mają sens. - Nigdy nie sądziłem... Nigdy nie przypuszczałem... - Ale ja tak. Można się było spodziewać, że tak właśnie zareagują. - Myślą, że mamy mapę. - Nie mogą się pogodzić z faktem, że jej nie mamy. - Jak ich przekonamy? - Nawet nie będziemy próbować. - Wskazał ręką w głąb ulicy. - Już prawie zniknęli nam z oczu. Powinniśmy się zbierać, zanim przystąpią do kontrataku. - Schylił się, żeby podnieść coś z chodnika. Był to stary, znoszony płaszcz, którym owinął dubeltówkę, przyciskając ją do boku, kolbą do góry. - Nie zamierzasz rozładować tej armaty? - Dopiero kiedy będziemy bezpieczni. Chodź. - Frank ru^ szył przodem, tą samą drogą, którą przyszli. Szedł szybko, patrząc przed siebie. Kiedy Derek go dogonił, powiedział: -Wyciągaj nogi, chłopcze. Nie mamy wiele czasu. - Na co? - Na spakowanie się, zapłacenie za hotel, wyjęcie listu Vincenta z sejfu i wyjazd z Santiago. -Dokąd? ' - To bez znaczenia. Tam, gdzie nas nie znajdą. - A jeżeli pojadą za nami? - Może nie wiedzą, czym podróżujemy. Jeżeli wiedzą, będziemy musieli ich zgubić. - Ale... nie rozumiem... Co zyskamy, wyjeżdżając teraz? - Więcej niż gdybyśmy zostali. Tak jak powiedział Gala-zarga: mamy przewagę. Nie wolno nam jej stracić. - Przewagę? Nadal nie... - Zablefujemy, chłopcze. Zobaczymy, kto ma silniejsze nerwy: ja czy Delgado. Wierz mi, nie zamierzam przegrać. XX -.Halo? -To ja Charlotte wstrzymała oddech, wiedząc, że skoro Derek dzwoni do Ockham House, musiało się wydarzyć coś złego. Było przed dziesiątą, w czwartek rano. Do umówionej rozmowy pozostało jeszcze dziewięć godzin. Chciała zapytać, co się stało, ale nie mogła tego zrobić, nie wzbudzając podejrzeń ludzi Goldinga, którzy mogli podsłuchiwać. Natężenie szmerów i trzasków w telefonie w ostatnim czasie przekonało ją, że istotnie podsłuchują. - Nic nie mów - ciągnął Derek. - Za pół godziny bądź tam, gdzie miałaś być o siódmej. Wtedy porozmawiamy. W swoim pokoju hotelowym w Corunnie Derek odłożył słuchawkę i spojrzał na Franka stojącego przy oknie, za którym rozciągała się panorama nieba i morza. - Jak na razie, wszystko w porządku - powiedział. - Ciekawe jak zareaguje, kiedy jej powiem, co zamierzasz. - Co zamierzamy - warknął Frank. - Zgodziłeś się, że to nasze jedyne wyjście. Derek nie mógł temu zaprzeczyć. Ale to było zeszłej nocy, kiedy odkrył, że jego pokój w "Reyes Catolicos" został splądrowany. Opuścili hotel w panicznym pośpiechu, ru- 546 szyli szybko krętymi drogami wśród wzgórz na północ od Santiago, skręcili w leśne dukty, żeby się upewnić, że nikt za nimi nie jedzie; czekali godzinami w atramentowym mroku, aż się upewnili, że udało im się uciec. O świcie ruszyli do Corunny, stolicy prowincji - szarego, nowoczesnego miasta, które, smagane wichrami, przycupnęło na skalistym wybrzeżu Atlantyku. Ruch miejski zapewnił im niezbędny kamuflaż, a dwa pokoje w wysokim hotelu wznoszącym się nad oceanem stanowiły idealne schronienie. Tutaj też Derek, odzyskawszy równowagę ducha dzięki jedzeniu, odpoczynkowi i kąpieli w gorącej wodzie, zaczął kwestionować strategię, na którą wcześniej bezwarunkowo przystał. •'','•"- Zaczynasz się wahać? - spytał Frank. ;. ; ; -Nie, właściwie nie. Po prostu... - Po prostu trudno ci teraz uwierzyć, że stałeś w tamtym zaułku z nożem przytkniętym do gardła. Albo w to, że zwykłe argumenty nie przemówią Delgadowi do rozsądku. - Chyba tak. - Możesz mi wierzyć, że stałeś w tamtym zaułku, a argumenty na nic się nie zdadzą. - Czy twoja metoda odniesie lepszy skutek? - Nie jestem pewien. - Frank odwrócił się i przez chwilę patrzył na mewy kołujące i skwirczące nad zatoką. W końcu powiedział. - Ale jeżeli nie, to nie mamy żadnych szans. W dziesięć minut po przyjściu Charlotte do mieszkania De-reka zadzwonił telefon i znowu mogła z nim rozmawiać, tym razem swobodniej. Kiedy usłyszała, jak zareagował Delgado, nie wiedziała, o kogo powinna bardziej się niepokoić: o Dereka, którego naraziła na większe niebezpieczeństwo, niż którekolwiek z nich się spodziewało, czy o Sa-manthę, której uwolnienie wydawało się teraz mniej prawdopodobne niż kiedykolwiek. Instynkt mówił Charlotte, że 547 naprawdę nadszedł czas, by powiedzieć policji wszystko co wiedzą. Ku jej zdziwieniu, Derek zaoponował. < - Frank uważa, obaj uważamy, że istnieje jeszcze jeden sposób, którego warto spróbować. Według nas ma on wielkie szansę powodzenia. - Jaki to sposób? - Dlatego właśnie zadzwoniłem do ciebie rano, a nie wieczorem. Nie możemy ryzykować dalszych bezpośrednich kontaktów z Delgadem. Za to teraz traktuje nas poważnie, nie ma innego wyjścia. Gdybyśmy więc mogli negocjować z nim przez pośrednika... - Jakiego pośrednika? - Ciebie, Charlotte. Plan Franka polega na tym, żeby w jutrzejszej "International Herald Tribune" zamieścić ogłoszenie takiej treści, jaką sugerowali porywacze, ale zaznaczając, żeby zadzwonili do ciebie pod mój numer. Dzięki temu powinnaś o krok wyprzedzać policję. Mogłabyś zadzwonić tu do nas i powiadomić, jaka była ich reakcja. - Reakcja na co? - Na nasze warunki. Mają natychmiast wypuścić Sa-manthę albo przekażemy oświadczenie Vincente Ortiza hiszpańskiej prasie. - Nie zrobilibyście tego. - Delgado musi uwierzyć, że tak. Musisz go przekonać. ^ "- Ale... ryzyko jest... - Straszliwe. Tak jak od samego początku. - Sądzisz, że warto je podjąć? Mam na myśli ciebie, Derek. Uważasz, że to właśnie powinniśmy zrobić? Nastąpiła długa chwila ciszy, podczas której raczej wyczuła, niż usłyszała, że Derek zbiera myśli. Wreszcie powiedział: - Jeżeli pójdziemy teraz na policję i podamy Im nazwisko Delgada, mogą nie mieć dosyć czasu na przeprowadzenie dyskretnego dochodzenia. Może się okazać, że wzbudzą po- 548 dejrzenia Delgada na długo przed ustaleniem miejsca przetrzymywania Samanthy. Po tym, co się stało zeszłej nocy, nie mam wątpliwości co do reakcji Delgada w takich okolicznościach W tym momencie zdała sobie sprawę z tego, co Derek musiał zrozumieć już wcześniej: jak brzemienna w skutki okazała się ich decyzja, by działać na własną rękę. Na pewnym etapie, który umknął uwadze ich obojga, minęli punkt, od którego nie było odwrotu. Teraz nie mogli się wycofać. Możliwe, że w ogóle nie mieli już wyjścia. Jeśli jednak wyjście istniało, plan Franka dawał jedyną nadzieję na znalezienie go. - Dobrze - powiedziała. - Tak zrobimy. :•! Charlotte zatelefonowała niezwłocznie do paryskiej redakcji "International Herald Tribune". Podała numer swojej karty kredytowej i uzyskała zapewnienie, że wszystkie piątkowe wydania gazety zamieszczą należycie wyeksponowane ogłoszenie: PRZYJACIELE MOGĄ SIĘ POGODZIĆ. ORWELL ZAPŁACI. DZWONIĆ 44-892-315509. Następnie zadzwoniła do Dereka, żeby potwierdzić, że ogłoszenie się ukaże. - Dobra robota, Charlotte. Kupię tutaj gazetę. Po ostatnim starciu w Santiago i naszym zniknięciu wątpię, czy zdołają się oprzeć pokusie nawiązania kontaktu. - A kiedy to zrobią? - Musisz ich przekonać, że mówimy serio. Naprawdę nie ma innego wyjścia. Miał rację. Charlotte podejrzewała, że wolałby się mylić, wolałby, jak ona, żeby istniała jakaś bezpieczna alternatywa. Kiedy telefon zadzwonił w kilka sekund po tym, jak odłożyła słuchawkę, pomyślała, że znalazł właśnie takie rozwiązanie. Niecierpliwie chwyciła słuchawkę i powiedziała: - Derek? -Czy to Tunbridge Wells 315509? -r- zapytał burkliwy męski głos. • . ••• ',;..'.. 549 - Hm... tak. - Charlotte zbeształa się w myślach za własną głupotę. Powinna była powiedzieć, że to pomyłka, odłożyć słuchawkę i nie podnosić, gdyby zadzwonił znowu. - Czy mogę mówić z Derekiem Fairfaxem? - Głos był Jakby znany, ale Charlotte nie mogła go zidentyfikować. - Nie... Chciałam powiedzieć, nie ma go. . , -\ •";••;•- Czy mogę spytać, z kim mam przyjemność? - -•;••- Mogłabym... spytać pana o to samo. - Oczywiście, przepraszam. Nazywam się Albion Dredge. Jestem doradcą prawnym pana Fairfaxa. Ściśle mówiąc, doradcą jego brata. - Charlotte wreszcie skojarzyła głos. Słyszała, jak ten człowiek występował w obronie Colina Fair-faxa w sądzie miejskim w Hastings, w lipcu, kiedy wydawało się, że należąca do Beatrix kolekcja inkrustacjł z Tun-bridge stanowi wystarczający motyw morderstwa. Jak naiwne wydawało się teraz to wytłumaczenie, jak absurdalnie i pociągająco naiwne. - Muszę porozmawiać z panem Fair-faxem w pewnej pilnej sprawie. Kiedy wróci? -Nieprędko. - Jeszcze dziś? - Czy może mi pani podać numer, pod którym mogę go -Nie. - O, mój Boże. Jaka szkoda. Rozumiem, że Jest pani jego przyjaciółką, panno... > " : - Owszem, jestem jego przyjaciółką. •-••-- W takim razie wie pani o sytuacji jego brata? -Tak. - Czy mogłaby pani przekazać panu Fairfaxowi wiadomość dotyczącą jego brata? - Cóż... być może... -Widzi pani, jutro rano ma stanąć przed sądem miejskim w Hastings. Policja nie ma już nic przeciwko zwolnie- 550 niu za kaucją i zamierzam ponownie o to wystąpić. Kiedy zrobiłem to po raz pierwszy, pan Fairfas zgodził się przyjąć rolę poręczyciela. Charlotte zamarło serce. - Chce pan powiedzieć, że znowu jest panu potrzebny? Musi stawić się w sądzie? - Niekoniecznie. Jeżeli członkowie sądu przeczytają między wierszami, zrozumieją, że całkowite wycofanie oskarżenia jest tylko kwestią czasu. W takim wypadku zgodzą się zwolnić oskarżonego za kaucją, godząc się na jego własne zobowiązanie. Chciałbym się jednak zabezpieczyć, panno... panno... - Powiem o tym panu Fairfaxowi, jeśli się ze mną skontaktuje. Ale to nie jest pewne. Sądzi pan, że jego brat tak czy inaczej zostanie zwolniony? - Prawdopodobnie. ^ : - Wobec tego, wszystko jest w porządku, tak? - Hm... tak, ale... - Do widzenia, panie Dredge. , - Gdybym mógł tylko... - Charlotte odłożyła słuchawkę. Wpatrywała się w nią przez kilka sekund, zastanawiając się, czy powinna zadzwonić do Dereka i powiedzieć mu, co się stało. Gdyby to zrobiła, mógł by zechcieć skontaktować się z Dredgem, powiększając tym samym szkodę, którą już wyrządziła. Gdyby nie zadzwoniła, najgorsze, co mogło się stać, to zwłoka w zwolnieniu Colina. W innych okolicznościach zrobiłaby wszystko, żeby pomóc, ale teraz była bezradna. Westchnęła i wstała z krzesła, szy kując się do wyjścia. XXI - Czy możemy wejść, panno Ladram? Była czwarta po południu, a na progu Ockham House stali ludzie, których najmniej chciała widzieć: inspektor Golding, przyglądający się jej spod uniesionych krytycznie brwi, drobna i surowa policjantka Finch, oraz trzeci policjant, w którym, ku swemu zdziwieniu, poznała inspektora Hyslopa z policji w Sussex. - Tak, oczywiście. Czy coś... się stało? - Nie ma powodu do niepokoju - odparł Golding. - Wyjaśnimy w środku. Dredge domyślił się, z kim rozmawia, i powiadomił policję. Policjanci rozpoznali głos Dereka przesłuchując nagranie rozmowy, jaką odbyła z nim tego ranka. W jakiś sposób wydedukowali, co zamierza zrobić. Albo też ich wizyta była czystym przypadkiem. Za pomocą tej ostatniej myśli ode-gnała lęki, prowadząc policjantów do salonu. - Musi pani być w stanie silnego napięcia - zauważył Golding podchodząc do okna i stając między Charlotte a światłem. - Owszem. - Zwróciła się do Hyslopa, pragnąc włączyć go do rozmowy, choćby po to, by Golding jej nie zdomino wał. - Miło mi pana znowu widzieć, inspektorze. Czemu za wdzięczam... ,..,... 552 - I tak bym się z panią skontaktował - odparł Hyslop. - Peter zaproponował, żebym towarzyszył mu dziś po południu. - Uśmiechnął się do Goldinga. - Żeby ograniczyć niewygodę do minimum. - To dla mnie żadna niewygoda. Jak posuwa się dochodzenie w sprawie zabójstwa mojej ciotki, odkąd je wznowiliście? - Zadowalająco. Oczywiście, kiedy sprawa trafi do sądu, reputacja pani brata poważnie ucierpi. - To znaczy, że trafi do sądu? Zdołacie wytoczyć proces Spicerowi? - Właśnie uzyskaliśmy pozytywne rezultaty badań pewnych włókien dywanu i plam krwi w jego samochodzie. Łączą go z miejscem zbrodni i denatką. Ponieważ nigdy nie przedstawił żadnego alibi, praktycznie nie ma nic na swoją obronę. - Wnieśliście przeciwko niemu oskarżenie? - Zamierzamy to zrobić, kiedy go znajdziemy. - Sądziłam, że jest w areszcie. - Tak było. - Hyslop skrzywił się. - Musieliśmy go jednak zwolnić z braku dowodów. Wtedy nie znaliśmy jeszcze wyników badań samochodu. Ale on tymczasem... - Dał nogę - wtrącił Golding. - Przypuszczalnie zdał sobie sprawę, że zabawa się zaczęła. - Tak - powiedział usprawiedliwiająco Hyslop. - Ale złapiemy go. To tylko kwestia czasu. - Podobnie jak w przypadku porwania pani bratanicy - dodał Golding. - Wygląda na to, że doskonale pani znosi tę sytuację, panno Ladram. - Cóż... Chyba nic nie mogę zrobić, prawda? Nikt nie może nic zrobić. - Nasze dochodzenie rzeczywiście natrafia na mur. Dla tego rozważamy możliwość zmiany taktyki. - Jakiego rodzaju ma to być zmiana? 553 -- Będziemy potrzebowali pani współpracy. - Jak mogłabym pomóc? - Widzi pani, musimy nawiązać kontakt z porywaczami. Jest na tyle późno, że nie mamy innego wyjścia. Proponujemy zamieścić w "International Herald Tribune" ogłoszenie, o którym mówili. Pamięta pani: "Przyjaciele mogą się pogodzić. Orwell zapłaci". Charlotte poczuła, że coś ją dławi w gardle. Golding patrzył wprost na nią, ale nie widziała dokładnie jego wyrazu twarzy, gdyż oślepiało ją słońce z okna za jego plecami. Czy sprawdzał jej wytrzymałość? Czy miała to być daleka od subtelności aluzja? A może po prostu rozsądna propozycja, zrodzona z bezradności? Charlotte nie potrafiła tego stwierdzić. - Pamiętam - powiedziała ochryple. - Kiedy zadzwonią, o ile tak się stanie, będą chcieli rozmawiać z panią, przynajmniej na początku. Później oczywiście możemy podstawić wyszkolonego negocjatora. - Ale ogłoszenie miało się ukazać wtedy, kiedy bylibyśmy gotowi dać im to, czego chcą. A my tego nie mamy. - Nie. - Golding zamilkł na moment i można było pomyśleć, że zadał pytanie, a nie stwierdził fakt. - Cóż, chodzi o to, żeby dała im pani do zrozumienia, że to macie. Będzie pani przeciągać rozmowę. Albo zdołamy zlokalizować miejsce, z którego dzwonią, albo uda nam się namówić ich do przedłużenia terminu. Charlotte modliła się w duchu, by głos i oczy nie zdradziły jej, kiedy się odezwie. - Kiedy... planujecie zamieścić ogłoszenie? -W sobotę. Z największym trudem powstrzymała się od westchnienia ulgi. Gdyby Golding wybrał piątek, wówczas fakt, że zamieściła już ogłoszenie, musiałby wyjść na jaw. Teraz istniała nikła szansa, że ogłoszenie nie wyjdzie na jaw, póki nie spełni swego zadania. 554 - Zamieszczając je możliwie najpóźniej, chcemy przekonać porywaczy, że godzimy się na ich termin ostateczny. - Rozumiem. - A zatem pomoże nam pani? Wątpię, czy bez pani pomocy uda nam się rozmawiać z nimi dostatecznie długo, by cokolwiek osiągnąć. - Co na to mówi Urszula? - Pani Abberley? Cieszy się, że robimy cokolwiek, co może uratować jej córkę. - Nieznacznie zmrużył oczy. - Mam nadzieję, że pani podziela ten pogląd. - Och, tak, jak najbardziej. - Charlotte myślała gorącz kowo, oceniając konsekwencje propozycji Goldinga. Oczy wiście, musiała na nią przystać. Policja wkrótce skontaktu je się z działem ogłoszeń "International Herald Tribune". Jeżeli dopisze jej szczęście, nie będą tam pamiętali o jej te lefonie, albo, jeżeli sobie przypomną, nie skomentują go. Ogłoszenie, które zamieściła, ukaże się nazajutrz. Porywa cze zobaczą je, ale, wcześniej czy później, zobaczy je także Golding. Będzie jej szukać. Kiedy nie znajdzie jej w domu, ustali, czyj numer zamieszczono w ogłoszeniu. Pozostawała kwestia, czy będzie działał na tyle szybko, by dotrzeć do niej, zanim ona zdąży dojść do porozumienia z porywacza mi. Nie znała odpowiedzi. Nie wiedziała nawet, czy dojdzie do takiego porozumienia. Wiedziała jednak, że teraz musi spróbować. - Pomogę, jak tylko będę mogła, inspektorze. Zrobię wszystko, co w mojej mocy. ", XXII Był bezwietrzny poranek w Speldhurst. Charlotte patrzyła, jak wstaje świt, rozlewając zamgloną szarość na schludne bungalowy Farriers. Paru sąsiadów Dereka wyruszyło już do pracy firmowymi samochodami, jadąc ku biurowej rutynie, z umysłami zaprzątniętymi dzisiejszym spotkaniem i jutrzejszą partią golfa. Nie mieli nic wspólnego z niesamowitym czuwaniem za firankami w salonie Dereka. Nie mieli nic wspólnego z paraliżującym niepokojem, który ogarniał Charlotte, ilekroć dzwonił telefon. Podeszła do półki z książkami obok telewizora i przebiegła wzrokiem po tytułach, szukając książki, która mogłaby zmniejszyć napięcie oczekiwania. Teoria ekonomii. Fotografia. Historia naturalna. Ekskluzywne samochody. Sztuki plastyczne i poezja oraz zaczytana kolekcja czytadeł. Ta mieszanka przypomniała Charlotte, jak niewiele właściwie wie o Dereku, w jak dziwny sposób skrzyżowały się ich drogi. Wolałaby, żeby stało się Inaczej. Wtedy ujrzała książkę, leżącą w poprzek na szeregu miękkich wydań: "Biografia krytyczna Tristrama Abberleya". Wyciągnęła ją i przyjrzała się twarzy na okładce. Co by zrobił, gdyby wiedział, jaki chaos jego literackie kłamstwo rozpęta w życiu jego siostry, syna i mnóstwa Innych osób, których jeszcze nie było na świecie, kiedy umierał w Tarragonie? Było za późno, by go 556 o to zapytać. Podobnie jak było za późno na zastanawianie się, co by zrobiła, gdyby wiedziała, co przyniosą najbliższe godziny. W Corunnle Derek musiał przejść około mili do miasta, by znaleźć kiosk, w którym sprzedawano "International Herald Tribune". Teraz usiadł na ławce w pobliskim palmowym parku i otworzył gazetę na stronie z ogłoszeniami. PRZYJACIELE MOGĄ SIĘ POGODZIĆ, głosiły drukowane litery w ramce. ORWELL ZAPŁACI. Dalej podano numer jego telefonu. Nie sposób było przeoczyć ogłoszenie. Pomyłka była wykluczona. Kości zostały rzucone. Zwinąwszy gazetę, wstał i ruszył z powrotem do hotelu. Większość czasu między dziewiątą a dziesiątą Charlotte spędziła na czekaniu na telefon. Mimo to, kiedy w końcu zadzwonił, drgnęła gwałtownie, zaskoczona. - 44-892-315509 - powiedziała najwolniej, jak potrafiła. W słuchawce panowała cisza. Odczekała chwilę, po czym zaczęła powtarzać numer. Zanim jednak skończyła, połączenie zostało przerwane. Spojrzała groźnie na telefon, jakby to on ponosił winę, wreszcie odłożyła z trzaskiem słu chawkę. Wciąż wpatrywała się groźnie w aparat, kiedy za dzwonił ponownie. ! -44-892-315509. - Panno Ladram? - Sądząc z opisu Dereka, głos należał do Galazargi. Miała jednak dość rozsądku, żeby nie pytać. -Tak. - Reprezentuję ludzi, którzy przetrzymują pani bratanicę. -Wiem. '•••' - •-$?. •' •' •-"• - Widzieliśmy pani ogłoszenie. - To dobrze. - - Jaki jest powód zmiany numeru? - 557 - Mój telefon jest na policyjnym podsłuchu. Ta linia jest bezpieczniejsza. > ; , ;,; . .?:. - Miło mi to słyszeć. W książce telefonicznej figuruje nazwisko abonenta: D.A. Fairfax. Ostatnio mieliśmy do czynienia z panem Fairfaxem. Rozumiem, że to pani przyjaciel? - Tak. - Wobec tego radzę pani zachować większą ostrożność w doborze przyjaciół. Przekonaliśmy się, że pan Fairfax nie jest wiarygodnym partnerem w interesach. Charlotte zrozumiała, że nadszedł moment, kiedy należy okazać zdecydowanie. Musiała przejąć inicjatywę. Wystarczyło jednak, że pomyślała o Samancie, samotnej i przestraszonej, by powstrzymać się jeszcze przez chwilę. - Wiem o rozmowach, jakie prowadził z wami pan Fair-fax. - W takim razie wie pani, że nie udało mu się wykiwać nas w kwestii mapy. - Nie próbujemy was wykiwać. Moja ciotka zniszczyła mapę przed przekazaniem nam dokumentu. Żałuję, że to zrobiła, ale nie mogę tego zmienić. Mapa została zniszczona. Pozostał dokument Ortiza. - Nie wierzymy pani. - Proszę bardzo, nie wierzcie. Uwierzcie jednak w to. -Celowo przybrała ostrzejszy ton. - Jeżeli nie uwolnicie mojej bratanicy w umówionym terminie, przekażemy oświadczenie Ortiza prasie hiszpańskiej. Nastąpiła chwila ciszy, po czym Galazarga powiedział: - Pani blefuje, panno Ladram, i to blefuje słabo. Nie naraziłaby pani życia bratanicy na takie niebezpieczeństwo. - Ma pan rację: ja bym tego nie zrobiła. Tylko że ja już nie mam tego dokumentu. Ma go pan Fairfax. A on i jego towarzysz nie podzielają moich skrupułów. - Kim jest jego towarzysz? 558 Pytanie to było oznaką słabości, a Charlotte wiedziała, że musi ją wykorzystać. - To człowiek bezwzględny, podobnie Jak senior Delgado. Nazwisko Delgado wymieniła po raz pierwszy, ale jeżeli Galazarga zwrócił na to uwagę, nie dał tego po sobie poznać. - Gdzie znajduje się ten... bezwzględny człowiek? - zapytał. - Jest razem z panem Fairfaxem. Ukrywają się. Nie wiem gdzie. Uznali, że bezpieczniej będzie, jeśli mi nie powiedzą. Mogą się ze mną kontaktować, ale ja z nimi nie. Czekają, żeby sprawdzić, czy będą zmuszeni do spełnienia groźby. Ja także. - Proszę nie żartować, panno Ladram. Zrobią tylko to, co pani im każe. - Nieprawda. Zanim wyjechali do Hiszpanii, ustaliliśmy wspólnie z panią Abberley, że będą ignorować wszelkie ewentualne zmiany zdania z naszej strony. Musiałyśmy się w ten sposób zabezpieczyć przed własną słabością. Jak pan widzi, w żaden sposób nie mogę ich powstrzymać od przekazania dokumentu prasie. Tylko wy możecie to zrobić. - Zwalniając pani bratanicę? • <: -Właśnie. Nastąpiła chwila ciszy, a kiedy Galazarga odezwał się znowu, Charlotte wyczuła w jego głosie nutę wahania. < -. - Panno Ladram, to naprawdę... - Jak brzmi wasza odpowiedź? -Słucham? - Muszę przekazać waszą odpowiedź panu Fairfaxowi, senior Galazarga. Muszę usłyszeć ją teraz. Na własne nazwisko nie zareagował bardziej niż na nazwisko Delgada. - Dobrze. Naradzę się z... ludźmi, których reprezentuję... i przekażę pani ich odpowiedź. 559 - Kiedy? - Dziś rano. Najpóźniej w południe. - Dobrze, ale... %:..••••>& - Do widzenia, panno Ladram. Derek podszedł do okna swego pokoju hotelowego i wyjrzał na zatokę, gdzie czerwony kuter rybacki chyba nie zmienił położenia w porównaniu z poprzednim razem, kiedy na niego patrzył. - Już powinna zadzwonić - powiedział odwracając się do towarzysza, który siedział w jedynym fotelu, palił fajkę i milczał. - Zadzwoni, kiedy będzie miała coś do powiedzenia -oświadczył powoli Frank. - Musieli zobaczyć to ogłoszenie wiele godzin temu. Na po czekają? - Jeżeli czekają, to po to, żeby wypróbować nasze nerwy. Nie wydaje się, żebyś zbyt dobrze przechodził ten test. - Och, na miłość boską... - Dam ci radę, chłopcze. Radę kogoś, kto na tyle często czekał na rozkaz do walki, że może występować jako ekspert. Czekanie to trudna sprawa. Czasem jednak lepiej jest czekać niż się doczekać. - Dzięki, Frank. - Derek z irytacją potrząsnął głową i powrócił do obserwowania kutra, - Serdeczne dzięki. Za dwadzieścia dwunasta telefon zadzwonił znowu. Charlot- te zmusiła się do odczekania dwóch dzwonków, zanim pod niosła słuchawkę. ;;,,, -44-892-315509. - Panna Ladram? - Senior Galazarga? - Moje nazwisko nie ma znaczenia. Znaczenie ma moja odpowiedź. 560 - A jak ona brzmi? - Zgadzamy się na wasze warunki. - Charlotte zmówiła w myślach dziękczynną modlitwę. Te pięć prostych słów usprawiedliwiało ryzyko, jakie podjęła. Okazało się jednak, że to nie wszystko, co Galazarga ma do powiedzenia. - Pod pewnymi warunkami, które muszą być skrupulatnie spełnione. Jeżeli tak się nie stanie, nasza umowa zostanie anulowana, a pani bratanica straci życie. - Jakie to warunki? - Dokument musi zostać dostarczony na miejsce, które wyznaczymy. Tam zostanie wymieniony na pani bratanicę, która ma następnie udać się na posterunek policji, jak gdyby została zwolniona bez żadnych wyjaśnień. Nie może znać powodów swego uwolnienia, a ci, którzy je znają, muszą milczeć, zarówno teraz, jak i w przyszłości. Warunki wymiany miały zasadnicze znaczenie. Mógł się w nich kryć starannie zaplanowany podstęp. Charlotte wiedziała o tym aż za dobrze. Zanim jednak zaczęła roztrząsać ten problem, przerwał jej dzwonek do drzwi. Przyciskając słuchawkę do ucha, wstała z krzesła i wyjrzała zza firanek. Na podjeździe nie stał żaden samochód. Jeżeli, czego bardzo się obawiała, odwiedził ją Golding, to przyszedł pieszo, a to było mało prawdopodobne. Ktoś jednak przyszedł, co potwierdził kolejny dzwonek. - A więc, panno Ladram? Czy zgadza się pani na nasze warunki? - Muszę o nich więcej wiedzieć. Gdzie... Gdzie nastąpiłaby wymiana? - Wybraliśmy miejsce, które zapewni dyskrecję i bezpieczeństwo obu stronom. Rozległo się pukanie w okno. Obejrzawszy się, Charlotte spostrzegła krępą postać, która osłaniała dłonią oczy, by zajrzeć przez firankę do środka. - Panno Ladram? 561 - Przepraszam... Kiedy... Kiedy przewiduje pan, - - Jutro o dziewiątej rano. : •,. .; '••.!•.•<•,*.•'. > -Tak... Tak szybko? - Była to głupia uwaga, której Charlotte momentalnie pożałowała. Odwróciwszy się ponownie, zobaczyła, że postać zniknęła. Mogła mieć tylko nadzieję, że nieznajomy zrezygnował i odszedł. - Przepraszam. Ten termin nam odpowiada. - Doskonale. Czyli zgadza się pani na nasze warunki? - Być może. Najpierw jednak proszę mi podać szczegóły. - Nie. Najpierw muszę usłyszeć, że pani się zgadza. Nasze warunki nie podlegają żadnym negocjacjom. Kolejne pukanie, tym razem przypominające raczej bębnienie, w dodatku z innego miejsca. Charlotte podniosła wzrok. Za nie zasłoniętymi drzwiami patio po drugiej stronie domu, patrząc na nią przez jadalnię i łuk oddzielający ją od salonu, stał Colin Fairfax. Poznała go natychmiast, chociaż widziała go tylko raz, w sądzie, przed trzema miesiącami. Miał na sobie dokładnie to samo ubranie - ciemnoniebieski blezer, beżowe spodnie, koszulę w paski -i mniej więcej ten sam niezadowolony wyraz twarzy. Zapukał znowu. - Panno Ladram, czy mogę liczyć na pani niepodzielną uwagę? Chyba nie koncentruje się pani na temacie rozmowy. -Koncentruję się. Wasze warunki... Akceptuję je. -Szybkość miała teraz decydujące znaczenie. Stało się jasne, że Colin Fairfax nie zrezygnuje. Musiała zakończyć negocjacje z Galazargą, zanim Fairfax postanowi podjąć drastyczne kroki. - To dobrze. Oto szczegóły umowy. Proszę je dokładnie zapisać, ponieważ ich nie powtórzę. Charlotte chwyciła ołówek i schyliła się po bloczek, który wcześniej położyła obok telefonu. - Słucham. - Pan Fairfax i jego towarzysz udadzą się do OretiSfe, sto 562 jedenaście kilometrów na południowy-zachód od Santiago de Compostela. Stamtąd pojadą szosą N120 na Ponferradę. Po czterdziestu dziewięciu kilometrach dotrą do wioski Castro Caldelas. Tam skręcą na północ w boczną drogę do Monforte de Lemos, schodzącą zygzakami w dolinę rzeki Sil. Zatrzymają się po południowej stronie mostu, po którym droga przecina rzekę. Mają się tam stawić nie później niż za pięć dziewiąta jutro, w sobotę, dziesiątego października. W tym samym czasie nasi przedstawiciele przywiozą pani bratanicę na północną stronę mostu. Punktualnie o dziewiątej pan Fairfax wejdzie na most sam, biorąc ze sobą dokument, ale bez żadnej broni ani przedmiotu, który można by wziąć za broń. Jeden z naszych przedstawicieli podejdzie do niego i sprawdzi dokument. Jeżeli okaże się zadowalający, pozwolimy pani bratanicy przejść przez most. Pan Fairfax i jego towarzysz ruszą z nią w drogę powrotną do Castro Caldelas, a nasi przedstawiciele odjadą w przeciwnym kierunku. Tego samego ranka pan Fair-fax i jego towarzysz zawiozą pani bratanicę na wybrany przez siebie posterunek policji, ale nie wejdą z nią do środka. Każą jej powiedzieć, że została zwolniona bez wyjaśnień i że nie wie, kto ją przetrzymywał i gdzie. Czy to jasne? -Tak, jasne. - Colin walił już pięścią w drzwi patio i krzyczał. Wkrótce zaalarmuje sąsiadów, a Charlotte musiała jeszcze przekazać instrukcje Galazargi Derekowi. Podniosła rękę, by uspokoić Colina, ale nie odniosło to żadnego skutku. - Pan Fairfax dotrzyma tych warunków co do joty. Ma pan... Ma pan moją gwarancję. - A pani ma moją, że uczynimy to samo. Ufam, że nie będzie żadnych... kłopotów. - -Ja także... - Do widzenia, panno Ladram. Charlotte rzuciła słuchawkę, szybko przeszła przez jadalnię i otworzyła drzwi patio. Colin cofnął się niezdecydowanie. 563 - Panie Fairfax - powiedziała najspokojniej, jak umiała. - Jestem tu za wiedzą i zgodą pana brata, toteż nie ma powodu do robienia zamieszania. - Czyja pani skądś nie znam? - spytał, mrużąc oczy. - - Nazywam się Charlotte Ladram. •]:<•:- Cholera jasna! Pani jest siostrą Maurycego Abberleya. - Tak. Bardzo mi przykro z powodu niesprawiedliwości, jaka spotkała pana z jego winy, ale... - Czy to pani rozmawiała z Dredgem przez telefon? Sądziłem, że musiało zajść jakieś... Gdzie jest Derek? Dlaczego nie było go dziś rano w sądzie? Pani miała mu o tym powiedzieć. - Każdemu zdaniu towarzyszyło oskarżycielskie dźgnięcie palca i gniewne zmarszczenie brwi. - Derek jest w Hiszpanii. -W Hiszpanii? Ale... W jego biurze powiedziano mi, że leży chory na grypę u jakiejś kuzynki w Leicester, której żaden z nas nie ma. Chce pani powiedzieć, że mogłem zostać w pudle tylko dlatego, że postanowił spędzić weekend na słońcu? - Oczywiście że nie. Nie pojechał na urlop. A pan i tak został zwolniony, prawda? - Niewielka w tym zasługa Dereka. Jeżeli nie jest na urlopie, to gdzie? - Robi coś dla mnie. , ;", ; ; . -Dla pani? -Tak. Nie mam jednak czasu na wyjaśnienia. Kiedy wróci... Dzwonek do drzwi frontowych przerwał jej w pół zdania. Odwróciła się, jeszcze mając nadzieję... Ale na podjeździe stał samochód, a drugi na szosie; niebieskie światła i ozna kowania policji z Thames Yalley były wyraźnie widoczne. Zgodnie z jej przewidywaniami przyjechali, tyle, że za wcze śnie. - O, Boże, to policja. > '' 564 - Policja.? " Drugi, dłuższy dzwonek do drzwi. przyszli? •'-• •• -.:•'.-•• •••.:• •' ••• '• - Po mnie. - Po panią? Niech pani nie żartuje. Czas się kończył. Przy odrobinie szczęścia zostało jej jeszcze kilka minut, minut, które mogła właściwie spożyt kować. Zatelefonowanie do Dereka nie wchodziło teraz w grę, zwłaszcza, że Colin zasypywał ją gradem pytań i oskarżeń. Istniała jednak nikła szansa, że Colin może się stać jej wybawcą. ' - Proszę wejść - powiedziała chwytając go za ramię. •" Szybko! - Co tu się, u diabła, dzieje? - Proszę mnie posłuchać. - Charlotte zamknęła za nim drzwi na zasuwę. - Zrobiłam wszystko, żeby naprawić krzywdę, jaką wyrządził panu mój brat, prawda? Dostarczyłam policji dowody jego winy. Dzięki tym dowodom został pan zwolniony. -Chyba tak, ale... ••••' - Teraz proszę pana w zamian o przysługę. ' •<$ -Przysługę? ; ... Rozległy się trzy ostre dzwonki do drzwi, a po nich kilka uderzeń kołatką. Charlotte podbiegła do telefonu i chwyciła kartkę, na której spisała instrukcje Galazargi. Colin powoli ruszył za nią, z wyrazem zdumienia na twarzy. - Nie zamierza ich pani wpuścić? - Jeszcze nie. Najpierw muszę ci coś powiedzieć. Potrze buję twojej pomocy, Colin. Rozpaczliwie. - - Mojej pomocy? - Tak. Kiedy zrozumiesz, mogę się tylko modlić, że się zgodzisz. O dwunastej Derek wyznaczył sobie jedną godzinę czekania. Kiedy minęła trzynasta, stracił cierpliwość. Podniósł 565 słuchawkę i zaczął nakręcać numer, celowo unikając wzroku Franka. Po kilkusekundowym opóźnieniu rozległ się sygnał, po którym prawie natychmiast usłyszał głos: - Tunbridge Wells 315509. To nie była Charlotte. Nie były to nawet słowa, które zgodnie z umową miała powiedzieć. Kobieta, która podniosła słuchawkę, niepokojąco przypominała policjantkę. - Halo? Rzucił słuchawkę na widełki i spojrzał na Franka. - To nie była ona - powiedział głuchym głosem. - Ktoś inny odebrał telefon. Ktoś, kto... Frank, myślę, że stało się coś złego, bardzo złego. O czternastej Charlotte siedziała za metalowym stołem w nagim pokoju przesłuchań na posterunku policji w New-bury. Po drugiej stronie stołu Golding pochylał się na krześle do przodu, szukając w jej twarzy jakiejkolwiek reakcji, podczas gdy nadinspektor Miller spacerował po linoleum od stołu do drzwi, wyładowując w ten sposób gniew na postępowanie Charlotte. Za nim stała policjantka, wpatrując się beznamiętnie w ścianę. - Zmarnowała pani naszą najlepszą okazję uratowania pani bratanicy. Przez panią nie możemy się skontaktować z porywaczami zgodnie z planem, nie możemy przemówić Im do rozsądku, w ogóle nie możemy negocjować. Dlaczego, panno Ladram? Dlaczego zrobiła pani coś tak głupiego? - Mogą jeszcze zadzwonić pod numer pana Fairfaxa -odparła Charlotte. - Wtedy będziecie mogli z nimi negocjować, prawda? - Ale pani tam nie będzie, żeby odebrać telefon. - Cóż, to dlatego, że jestem tutaj. To wasza decyzja. - Nie możemy już pani ufać, Charlotte - oświadczył Golding. - Jestem pewien, że pani to rozumie. Jak moglibyśmy 566 pani ufać skoro w ten sposób działała pani za naszymi plecami. - Nie widziałam po prostu potrzeby czekania do jutra. - Nie widziała pani potrzeby poinformowania nas o tym, co powiedziała pani porywaczom - krzyknął Miller. - Taka jest prawda, co? Chciała pani zawrzeć z nimi prywatną umowę. - Dlaczego, Charlotte? - spytał łagodnie Golding. - Co pani próbowała ukryć? -Nic. - Co kazało pani myśleć, że sama poradzi pani sobie le-piej? - Chciałam tylko... spróbować. - Mogłoby tak być, gdyby działała pani w pojedynkę. Gdzie jest Derek Fairfax? - Nie wiem. - Jego brat powiedział, że odmówiła pani jakichkolwiek wyjaśnień w sprawie jego nieobecności i obecności pani w jego domu. - Powiedział wam prawdę. - Ale pani nie powiedziała prawdy, co? - ryknął Miller, uderzając otwartą dłonią w blat stołu tak gwałtownie, że Charlotte podskoczyła. - Była tam pani także wczoraj rano. Dlaczego? - Derek prosił mnie, żebym zaglądała od czasu do czasu do jego domu, dopóki nie wróci. - Nie wróci skąd? ., •.-. '?,;<:>.,.:"'- .;.-.. ";..'". */,>.<" •?!;•,• v. ; - Nie powiedział. - Miller prychnął i odwrócił się do niej plecami.Gol- ding nie spuszczał oczu z twarzy Charlotte. - Czy porywacze zadzwonili dziś rano, Charlotte? -Nie. - Myślisz, że zadzwonią później? •> ••:••• :>?•**' / - Nie wiem. 567 - Albo jutro? - A co z Samanthą? Jak pani myśli, co się z nią stanie? -Nie wiem. - Krótko mówiąc, nic pani nie wie? . ; ' - Nic poza tym, co już wam powiedziałam. - Nie wierzymy pani! - warknął Miller. •;••.'**• - A dopóki nie uwierzymy, nie wyjdziesz pani stąd - zakończył Golding. Według Dereka argument Franka, że powinni poczekać do zmroku, zanim założą najgorsze, tracił na sile z minuty na minutę. Nie mógł jednak zaproponować innego rozwiązania i to było właściwie jedynym powodem, dla którego nie opuścił pokoju hotelowego; niepewność i brak informacji zamieniły pokój w więzienie, z którego pragnął uciec. Kiedy zadzwonił telefon, Instynktownie chwycił słuchawkę, niczego tak bardzo nie pragnąc, jak usłyszeć głos Charlotte. Tak się jednak nie stało. -Halo? -Derek? Przez sekundę nie wierzył własnym uszom. Wydawało mu się, że słyszy głos Colina. To był Colin. Ale w jaki spo sób? Dlaczego? - Colin? Czy to naprawdę... Co... To znaczy... - Wypuścili mnie dziś rano. Ponieważ nikt nie wiedział, gdzie jesteś, poszedłem do twojego domu. Spotkałem tam Charlotte Ladram. Powiedziała mi, żebym się z tobą skontaktował. - Charlotte? Ale... gdzie ona jest? - Zatrzymała ją policja. - Dlaczego? - Wiesz, dlaczego, Derek, doskonale wiesz, dlaczego. Daj sobie spokój z udawaniem, bo na nic się nie zda. Charlotte 568 wszystko mi powiedziała. Cóż, właściwie nie miała wyjścia. Musiała mi powiedzieć albo... - Colin westchnął. - Wbrew własnej woli zgodziłem się przyjąć rolę pośrednika. Wszyst kiemu winne moje miękkie serce. Dzwonię ze sklepu. Ja kimś cudem telefon nie został wyłączony. Nie mogę sobie jednak pozwolić na zbyt wiele rozmów zamiejscowych. Na staw uszu, bo mam ci wiele do powiedzenia. ...',••'.. •-• XXIII Przyjechali pół godziny temu. Od tego czasu poranek objął dolinę jeszcze mroźniejszym uściskiem. Poza tym nie zaszła żadna zmiana, żaden podmuch wiatru nie zakłócił ciszy, najdrobniejszy ruch nie zmniejszył poczucia izolacji. Derek poruszył się na siedzeniu i po raz kolejny spojrzał na nagie zbocza po obu stronach, płaskie lustro wody pośrodku, na błękitną zatokę nieba ponad ich głowami i wąską, krętą drogę, którą przyjechali. Wyjechali z Corunny poprzedniego popołudnia i wczesnym wieczorem dotarli do oddalonej o 230 kilometrów wioski Castro Caldelas. Spędzili noc w lichym pokoju nad najhałaśliwszym barem we wsi, a o świcie ruszyli w dalszą drogę, trzymając się wyznaczonej trasy. Zjechali w głęboki wąwóz rzeki Sil, opływającej zygzakiem tarasowe winnice i nawisy skalne, aż dotarli do zbiornika wodnego na dnie wąwozu i betonowego mostu, będącego celem ich podróży. Frank odwrócił landrovera przodem do wzgórz. Nie wyjaśnił, dlaczego to robi, a Derek nie zapytał, ponieważ konieczność szybkiego odwrotu nie wymagała wyjaśnień. Derek cieszył się w pewnym sensie, że z miejsca, w którym siedzi, nie widzi mostu. Wkrótce miał go zobaczyć, kiedy Galazarga i jego ludzie przybędą, a on będzie musiał wyjść im na spotkanie. 570 Gdyby Charlotte poprosiła go wprost, żeby to zrobił, z pewnością by odmówił. Ale nie poprosiła go. Obiecała porywaczom, że Derek się stawi w wyznaczonym miejscu, ponieważ nie miała innego wyjścia. Teraz zamierzał spełnić jej obietnicę z tego samego powodu. Jakież dziwne mu się to wydało, jakie głupie - a przy tym, jakie nieuniknione. Właśnie miał spojrzeć na zegarek, żeby sprawdzić, jak długo mają jeszcze czekać, kiedy Frank powstrzymał go ruchem ręki. - Przyjechali - mruknął. Rzeczywiście. Dwa pojazdy - lśniąca, czarna limuzyna oraz mała czerwona furgonetka - ukazały się na drodze, zmierzając w stronę mostu. Wcześniej żaden pojazd nie minął ich w żadną stronę. To musieli być oni. Derek patrzył zafascynowany, jak samochody zbliżają się w równym tempie, zasłaniane niekiedy przez skały i krzewy, ale najczęściej widoczne. Potem spojrzał na zegarek. Była ósma pięćdziesiąt trzy. Frank otworzył drzwiczki i wysiadł. Derek zrobił to samo i dołączył do niego z tyłu landrovera. Nie mógł oderwać wzroku od mostu, od jego niewzruszonych szarych przęseł tkwiących w wodzie ponad własnymi odbiciami, od niewyraźnego zarysu balustrady, wzdłuż której miał wkrótce pójść na środek mostu. Dojeżdżając do płaskiego odcinka drogi na brzegu rzeki pojazdy zwolniły, zniknęły za ostatnią skałą, a następnie pojawiły się znowu i stanęły w odległości około dziesięciu metrów od mostu. Była dokładnie ósma pięćdziesiąt pięć. - Punktualni, co? - powiedział Frank. - Miejmy nadzieję, że równie skrupulatnie wypełnią po zostałe zobowiązania. - Jesteś zdenerwowany? -A jak myślisz? 571 - Myślę, że jeszcze nie jest za późno, żebyś się wycofał! Z przyjemnością pójdę za ciebie. - - Powiedzieli wyraźnie, że mam to być ja. Więc muszę pójść, prawda? Jeżeli ktokolwiek ma złamać umowę..; < > - Niech będą to oni, co? ;' - Niech nie będzie to nikt. Tylko o to proszę. . Po drugiej stronie rzeki w jednym z samochodów otworzyły się drzwiczki, po czym się zamknęły. Postać, w której dało się rozpoznać Norberta Galazargę, zamieniła kilka słów z kierowcą furgonetki, który wysiadł, przeszedł na tył pojazdu i otworzył podwójne drzwi. Wysiadła dziewczyna, ubrana w dżinsy i luźny sweter. Czy była to Samantha? Derek widział ją tylko raz, w bardzo odmiennych okolicznościach. Nie miał pewności, ale z całego serca pragnął, żeby to była ona. - Jest prawie dziewiąta - powiedział Frank. - - Pójdę punktualnie o dziewiątej, nie wcześniej. - Dobrze, ale zachowaj spokój. Bądź ostrożny. - Będę bardzo ostrożny. Galazarga podszedł do limuzyny, nachylił się i powiedział coś do jednego z pasażerów. Następnie cofnął się, pozwalając wysiąść swemu rozmówcy. Był to wysoki, wątły mężczyzna, otulony w obszerny płaszcz. Derek zaczął się właśnie zastanawiać, kto to może być, kiedy Frank powiedział: - Jest dokładnie dziewiąta. -, Derek ruszył. Poklepał kieszeń marynarki i usłyszał sze lest koperty, zawierającej oświadczenie Ortiza. Nie spieszył się, a mimo to minął zakręt wcześniej, niż się spodziewał; stanął na wprost mostu, oceniając odległość, w której powi nien się zatrzymać. Nie patrzył ani w lewo, ani w prawo, w miarę możności ignorując wodny przestwór po obu stro nach, ściany skał i krzewy przed sobą, niedosiężne sklepie nie błękitu nad głową. Szedł miarowo, a jednak z każdym 572 krokiem ziemia wydawała mu się mnie) SoMdna, a jego pew ność malała. Wtedy zobaczył tego drugiego człowieka, który wszedł w jego pole widzenia po przeciwnej stronie mostu. Krucha postać w płaszczu wydawała się jeszcze wyższa z powodu chudości. Miał siwe włosy, garbił się, poruszał się bardzo ostrożnie i najwyraźniej był bardzo stary. Sposób, w jaki trzymał prawą rękę, zdradzał jego tożsamość ponad wszelką wątpliwość. Derek dotarł do połowy mostu, zszedł na krawężnik i położył dłoń na barierce. Starzec szedł dalej. Miał haczykowaty nos i wąską twarz, pobrużdżoną mozaiką zmarszczek niby spękane błotniste dno rzeki w czasie suszy. Kącik ust i powieka opadały mu, jakby po wylewie, ale podbródek sterczał wyzywająco, a oczy patrzyły zuchwale. Pod płaszczem Derek dostrzegł biały wykrochmalony kołnierzyk i starannie zawiązany czarny krawat. Blask słońca padł na złoty sygnet na lewej dłoni, wystający nawet bardziej niż opuchnięte kostki. Prawa dłoń w rękawiczce wisiała sztywno u boku. Derek zastanawiał się, czy Frank domyślił się już, kim jest ten starzec. Przebył długą drogę, by wyrównać rachunki z tym człowiekiem. A teraz miał stać na uboczu i umorzyć mu dług, podczas gdy Derek będzie dobijał targu z nieznajomym. - Pan Fairfax? - spytał starzec, zatrzymując się o metr od Dereka. Cichy piskliwy głos był równie słabo akcentowany jak głos Galazargi, ale pozbawiony wszelkich śladów udawanej słodyczy. Wodniste oczy omiatały twarz Dereka, szukając oznak słabości. - Senior Delgado? - Tak. - Podszedł do krawężnika i oparł prawą rękę na barierce. Dłoń w rękawiczce znalazła się o kilka centyme-* trów od palców Dereka. - Przyniósł pan dokument? - Oczywiście. - Powoli sięgnął do kieszeni i wyjął kopertę. - Wszystko jest tutaj. 573 - Z wyjątkiem mapy. - Wytłumaczyłem to seniorowi Galazardze. > "'•'> •>•'.;•'•• -Tak, wytłumaczył pan. Podobnie jak panna Ladram. Proszę mi jednak powtórzyć. Dlaczego panna Abberley zniszczyła mapę? - Żeby raz na zawsze zamknąć tajemnicę złota. Żeby pozbawić je trucizny. Ku zdumieniu Dereka, Delgado się uśmiechnął. - Cóż, to była mądra dama. - Pan... Pan to aprobuje? - Z pewnością podziwiam jej sposób rozumowania. Mam osiemdziesiąt osiem lat, panie Fairfax, i jestem dobrze sytuowany. To złoto nigdy nie miało dla mnie mniejszego znaczenia niż teraz. Kiedy myślę o wszystkim, co zrobiłem, żeby je zdobyć... Kiedy słyszę, w jaki sposób pewna angielska stara panna ostatecznie wystrychnęła mnie na dudka... Cóż mi pozostaje poza uśmiechem? - Ale... skoro panu na nim nie zależy... - Dlaczego kazałem porwać dziewczynę? To był pomysł Norberta. Pragnie złota, żeby zapewnić sobie wygodną przyszłość po mojej śmierci. Widzę, jak płonie w nim moje dawne pragnienie. Jest moim synem, ale nie spadkobiercą. Jego matka była... służącą. Tak więc, mój grzech przekreśla jego nadzieje. Widzi w tym złocie jedyny spadek, na jaki może liczyć, podczas gdy ja, w swej irytującej starczej pobożności, widzę w złocie jedynie przekleństwo. Nie chcę przeklinać Norberta. Dlatego, dla jego dobra, cieszę się, że złoto zostało bezpowrotnie stracone. - A jednak nadal zależy panu na oświadczeniu Ortiza? - Oczywiście. Umarł urągając mi istnieniem tego dokumentu. Umarł wiedząc, że nie spocznę, dopóki nie znajdę go i nie zniszczę. Niezależnie od mapy, muszę go mieć. - W takim razie, proszę go wziąć. - Derek wyciągnął kopertę i zdumiał się, kiedy Delgado chwycił ją prawą dłonią, 574 sprawnie otwierając pakami. Lewą wyjął zawartość i zaczął przerzucać kartki. - Pismo Ortiza. Tak, poznaję je nawet po tylu latach. Śmiałe pismo katalońskiego anarchisty. Te litery to smagnięcia bicza jedynej ofiary, której nigdy nie zapomnę. ^ - Ofiary? * - Mojej ofiary, panie Fairfax. Jednej z wielu. Dziwi pana. że się przyznaję? - Chyba tak... Spodziewałem się... - Wykrętów? Zaprzeczenia? Jaki miałoby to sens? Tu, na tym moście, gdzie jesteśmy widziani, ale nie słyszani, możemy mówić, co się nam żywnie podoba. Pan jest dla mnie obcy, nigdy więcej się nie spotkamy. Dlatego mogę wyznać panu moje grzechy swobodniej niż księdzu. Zdobyłem oto dowód, spisany ręką i słowami Ortiza. Nareszcie jestem bezpieczny. Wszystko jest tutaj, tak jak pan obiecał. Tylko to miałem nadzieję uzyskać od panny Abberley, kiedy odwiedziłem ją w Rye czterdzieści osiem lat temu. Świetnie pamiętam to filisterskie angielskie nadmorskie miasteczko, gdzie wyprowadziła mnie w pole nad filiżankami herbaty i adamaszkowymi serwetkami, gdzie moje metody wyciągania prawdy z ofiar za pomocą bicia, miażdżenia i duszenia okazały się bezużyteczne. Jak pan sądzi, kiedy zdała sobie sprawę, że może mnie pokonać? - Nie sądzę, że próbowała pana pokonać. - Być może nie. A jednak to zrobiła. Pospołu z Ortizem i Tristramem Abberleyem. - Doszedłszy do ostatniej strony listu, westchnął, złożył kartki i wsunął je z powrotem do koperty. - Co pan z tym zrobi? - Spalę. Dopilnuję, żeby sekret mnie nie przeżył. Dopilnuję, żeby Norberto nie zniszczył mojego wizerunku w oczach mojej wnuczki. Kiedy dowiedziałem się o jego kontakcie z biografem Tristrama Abberleya... 575 - To nie z panem spotkał się McKitrick? - Nie, panie Fairfax. To Norberto usiłował się wzbogacić, a mnie umniejszyć w oczach Yolandy. Ona nic o tym nie wie. Jest jasnym klejnotem jałowych lat, jakie przeżywam, odkąd jej ojciec... został mi odebrany. Yolanda gardzi tym, o co walczyłem pięćdziesiąt lat temu. Szanuje mnie jednak za to, że walczyłem, że wierzyłem. Gdyby odkryła, że zdradziłem nawet faszyzm, gdyby się dowiedziała, że podczas wojny byłem złodziejem... Umarłbym dwukrotnie. Raz, kiedy wkrótce będę musiał, zgodnie z wolą Boga, i po raz drugi, boleśniej, w jej dużych, ufnych oczach. - Porwanie Samanthy, zamordowanie jej ojca... - powiedział powoli Derek. , - O czym ona nie wie. - Wkrótce jednak się dowie. Nie dowie się za to dlaczego. , - Pan będzie wiedział, panie Fairfax. - Tak. Żeby chronić pańską reputację. - Czy wydaje się panu tego warta? : -Ani trochę. .•••• - Pan nie może tego zrozumieć. Jest pan ponad dwukrotnie młodszy ode mnie. W moim wieku zrozumie pan, że sposób, w jaki nas zapamiętają, jest jedyną rzeczą, jaka ma znaczenie. - A jak ma się pana pamiętać? -Jako relikt minionych wartości. Jako surowego, ale honorowego człowieka, nie zaś złodzieja i mordercę. Nie jako zdrajcę i oprawcę. Nie będę tak pamiętany, skoro mam to. - Poklepał kopertę, uśmiechając się słabo. - Pan myśli, że byłem tym wszystkim, prawda? Ma pan rację, ale nigdy nie zdoła pan tego udowodnić. Ani pan, ani nikt inny. Rozzłoszczony nagle samozadowoleniem Delgada, Derek powiedział: - Tyle, jeśli chodzi o pańską reputację. A co z pańskim sumieniem? 576 - Nie mam go. Straciłem je, razem z dłonią, w służbie dla ojczyzny. Kiedy stanąłem po stronie powstańców w lipcu 1936, postąpiłem tak, ponieważ sądziłem, że zwyciężą. Inni walczyli o własne przekonania. Wszyscy ponieśliśmy klęskę, tylko że ja straciłem jedynie złoto, a oni wszystko. -Spojrzał na landrovera i stojącą obok niego postać. - Kim jest pański towarzysz, panie Fairfax? - Służył razem z Ortizem w Brygadach Międzynarodowych. - Ach, tak. Mogłem się domyślić. - Ortiz uratował mu życie podczas wycofywania się spod Teruel, oddając się w ręce wroga. Do niedawna nie wiedział, co się stało z Ortizem, ale teraz wie. Delgado ściągnął usta w cienką linię. - Lepiej by było dla niego, gdyby się nie dowiedział. Znacznie lepiej. Przez moment Derek czuł pokusę, by spytać, jak dokładnie umarł Ortiz. Delgado wiedział. Był za to odpowiedzialny. Wydał rozkazy i patrzył, jak je wykonywano. Może nawet... Ale nie. Derek postanowił, że nie zapyta. Gdyby to zrobił, mógłby usłyszeć prawdę. A gdyby ją poznał, jak mógłby udawać przed Frankiem, że jej nie zna? Koniec końców, niewiedza była ich jedynym zbawieniem. Jakby czytając w jego myślach, Delgado powiedział: - Proszę mu to ode mnie powtórzyć, panie Fairfax: Ortiz umarł wiedząc, że stracił wszystko. Wiedział też jednak, że zwyciężył. Wtedy oczywiście nie zdawałem sobie z tego sprawy. Z biegiem lat zniszczenie, jakie jego tajemnica mogła posiać w moim życiu, gdyby wyszła na jaw, rosło coraz bardziej, aż stało się chmurą burzową, na tyle dużą i ciemną, by przysłonić wszystkie moje dokonania. To było jego zwycięstwo. Na koniec je zobaczył. Wiedział, co oznaczałoby ujawnienie sekretu. Zrozumiał. Później ja także to zrozumiałem. 577 - Czy chce pan w ten sposób... usprawiedliwić to, co pan zrobił? ; •••••• - Nie. Nie spotkaliśmy się tu, żeby się usprawiedliwiać. Mamy dotrzymać warunków umowy i zakończyć mój konflikt z rodziną Tristrama Abberleya. Dostałem to, po co tu przyjechałem. Pan dostanie to samo. - Odwrócił się i machnął sztywną ręką. Derek patrzył, jak Galazarga wyprowadza Samanthę spomiędzy dwóch samochodów, trzymając ją za łokieć. Kiedy dotarli do pachołka na końcu mostu, puścił ją, a dziewczyna zaczęła iść niepewnie do przodu, potem przyspieszyła kroku, stąpając niezręcznie, jakby wyszła z wprawy. Sprawiała wrażenie zaniedbanej i rozkojarzonej; miała rozczochrane, brudne włosy i wymięte, znoszone ubranie. Jej oczy były szeroko otwarte, policzki zapadnięte, usta rozchylone z wyczerpania i niedowierzania. - Nie musi się pan obawiać żadnych sztuczek ani niespodzianek, panie Fairfax. Norberto nie śmiałby mi się sprzeciwić. Proszę zabrać tę dziewczynę do matki. Myślę, że nadszedł czas, żebyśmy wszyscy wrócili do domu. - Sam? - powiedział Derek, zastępując jej drogę w obawie, że mogłaby go minąć. Dziewczyna zatrzymała się. - Tak, jestem Sam. Kim... Kim pan jest? - Przyjacielem Charlotte. - Czyja... - Zmarszczyła brwi. - Czy pan nie jest... - Spotkaliśmy się raz, ale to nie ma znaczenia. Po prostu idź dalej do landrovera. Tam czeka na ciebie inny przyjaciel. Zaraz do was dołączę. - Dobrze. Ruszyła dalej, a Derek spojrzał na Delgada. Ten jednak odwrócił się już i ruszył z powrotem na drugą stronę mostu, gdzie z kamiennym wyrazem twarzy czekał na niego Galazarga. Wkrótce Derek miał zostać sam na tym wąskim 578 przejściu nad wodą, tym punkcie stycznym tylu ludzkich losów. Tajemnica Delgada była bezpieczna, ale złoto również. Nikt nie zwyciężył. Co najwyżej Beatrix. Tylko ona konsekwentnie pragnęła położyć kres żądzom i urazom sprzed pół wieku. Osiągnęła swój cel. Zgodnie z tym, co powiedział Del-gado, nadszedł czas, by wrócić do domu. Derek odwrócił się energicznie na pięcie i ruszył w drogę powrotną. XXIV W sobotni ranek Miller i Golding najwyraźniej zmienili zdanie. Po prawie bezsennej nocy w celi posterunku w Newbu-ry Charlotte została zwolniona bez żadnych wyjaśnień zaraz po śniadaniu. Odwieźli ją do Tunbridge Wells, a kiedy jechali na wschód autostradą M25, nieustannie sprawdzała na zegarku zbliżanie się godziny dziewiątej. Mogła sobie tylko wyobrażać, co się dzieje w Galicji. Co więcej, wiedziała, że aż do otrzymania konkretnych wiadomości może polegać wyłącznie na swojej wyobraźni. Odwiedzenie Colina Fairfa-xa lub zatelefonowanie do niego mogło się stać dokładnie tym błędem, do którego policjanci chcieli ją sprowokować, zwalniając z aresztu. W takiej sytuacji powrót do Ockham House stanowił tylko zamianę jednej celi na drugą. Nie mogła wyjść z domu, bo mógł zadzwonić Derek. Z nikim nie mogła rozmawiać w obawie, że się zdradzi. Nie była w stanie myśleć o niczym innym, jak o tym, że może plan Franka się nie powiódł, a teraz on i Derek, zwłaszcza Derek, są w śmiertelnym niebezpieczeństwie . Po godzinie takiej udręki pobyt w domu stał się nie do zniesienia. Zostawiwszy okna do ogrodu otwarte, żeby w razie czego usłyszeć telefon, wyszła na trawnik, pokryty grubą warstwą jesiennych liści, które opadły w ciągu minione- 580 go, pełnego zamętu tygodnia. Przypomniała sobie upalny czerwcowy dzień, kiedy rodzina zgromadziła się tu po pogrzebie Beatrix, a Derek wtargnął do ogrodu, wysuwając oskarżenia, które wszyscy zgodnie uznali za absurdalne. Teraz jedynym absurdem była, według Charlotte, ich niewiedza, wspólna nieświadomość tego, co miała przynieść przyszłość. Nie minęły nawet cztery miesiące, a jednak, pod pewnymi względami, tamten dzień wydawał się jej równie odległy jak dzieciństwo, kiedy grali w krykieta na tym samym trawniku. Ojciec Charlotte mrugał okiem, rzucając jej piłkę tenisową, a Maurycy uśmiechał się drwiąco, kucając za krzakiem ostrokrzewu, szykując się do złapania piłki. "Odbij ją w tę stronę, Charlie. No, dalej. Potrafisz..." Nagle na podjeździe pojawił się samochód. Jechał tak szybko, że, hamując, sypnął żwirem na trawnik. Był to duży, pordzewiały jaguar, podobny do tego, jakim jeździł kiedyś ojciec Charlotte. Otworzyły się drzwiczki i wysiadł Colin Fairfax, uśmiechnięty od ucha do ucha. - Co się stało? - krzyknęła Charlotte. - - Dobre wieści. - -Naprawdę? '•'.•••?> - Najlepsze. - Podchodząc, ściszył głos. - Jakieś dwadzieścia minut temu Derek zadzwonił do mnie z baru w Castro Caldelas. Pomyślałem, że przyjdę tu natychmiast, na wypadek, gdyby cię zwolnili, co jak widzę, na szczęście się stało. Cóż, twoja bratanica też została zwolniona. Wszystko poszło zgodnie z planem. Jest razem z Derekiem, cała i zdrowa. - Och, Bogu dzięki. - Charlotte wstała impulsywnie i pocałowała go. Samochód, uśmiech Colina i jej radość sprawiły, iż przez chwilę miała wrażenie, że to ojciec wrócił z pracy, przynosząc jej, jak to często miał w zwyczaju, prezent. - Dziękuję też tobie, Colin. Bez ciebie nie byłoby to możliwe. 581 - Fakt. - Uśmiechnął, się jeszcze szerzej. - Po tym, co ostatnio przeszedłem, wykiwanie policji sprawiło mi prawdziwą przyjemność. - Za to, co przeszedłeś, ponosi winę moja rodzina, rodzina, która ma teraz wobec ciebie duży dług. - To chyba wolność sprawiła, że zrobiłem się taki wspaniałomyślny. Co powiesz na drinka dla uczczenia dobrej nowiny? - Oczywiście. Wejdź. Wszystko się skończyło. Niepewność. Udręka. Cierpienie, jakiego Maurycy przysporzył wszystkim, wtrącając się w sprawy, których nie rozumiał. Życie mogło się rozpocząć na nowo, nie nutą triumfu nad przeszłością, ale wyzwolenia od niej. Śmiejąc się z czystej radości, Charlotte ruszyła przodem do domu. Nalała Colinowi dużą szkocką, a sobie nieco mniejszy dżin z tonikiem, by wznieść toast za Ich dziwne przymierze. -Jak myślisz, kiedy ta wiadomość zostanie ogłoszona w mediach? - Wydaje mi się, że za kilka godzin. Derek powiedział, że zamierzają zawieźć Sam na posterunek policji w Santiago de Compostela. Bóg raczy wiedzieć, ile czasu zajmie hiszpańskiej policji rozwikłanie całej sprawy. - Na razie tylko my wiemy, że Samantha jest bezpieczna. Szkoda, że jej matka musi wyobrażać sobie najgorsze, dopóki... Wiesz, myślę o tym, żeby do niej teraz zadzwonić. -Ale już mówiąc to, Charlotte zdała sobie sprawę, jak nierozsądny byłby taki postępek. - Nie mogę tego zrobić, prawda? - Nie możesz, jeżeli zamierzasz ukryć swój udział w całej sprawie. - Gdyby tylko Urszula tu była. Gdybym tylko mogła jej powiedzieć, nie ryzykując, że zostanę podsłuchana. - Wtedy przyszło jej do głowy oczywiste rozwiązanie. - Może pojadę do Urszuli i uspokoję ją? - Przypomniała sobie o kolejnej 582 przeszkodzie. - Ale mój samochód został w Speldhurst. Co- lin, czy mógłbyś... "; > - Zawiozę cię na miejsce - odparł Colin, opróżniając szklankę i patrząc miłośnie na butelkę szkockiej. - Właściwie nie mam nic przeciwko temu, żeby powiedzieć twojej szwagierce, że pomogłem uratować jej córkę. - Dobrze - powiedziała Charlotte zdecydowanym tonem. - Poczekaj tu, przebiorę się w coś, co nie zajeżdża policyj nym materacem. ;;; - Może ci pomóc? - Poczekaj tutaj! ;;.'••'/. Kiedy dziesięć minut później Charlotte wróciła do salonu, Colin siedział na sofie, wpatrując się dobrodusznie w stary stolik do robótek Beatrix, który stał opróżniony w kącie, odkąd Charlotte przywiozła go z Jackdaw Cottage wkrótce po pogrzebie.. - Właśnie go podziwiam - powiedział. - Piękny przykład inkrustacjl z Tunbridge. Sądzę, że to dzieło Russella. Oczywiście należał do twojej ciotki. Pamiętam, że widziałem go podczas krótkich odwiedzin w jej domu. - Krótkich odwiedzin o daleko idących konsekwencjach. - Na to wygląda. - Colin pociągnął whisky uśmiechając się lekko, jakby w zadumie nad Ironią i niesprawiedliwością tego, co go spotkało. - Teraz jednak już prawie dobiegły końca. -Co takiego? - Konsekwencje. - Ach, rozumiem, co masz na myśli. Pojedziemy? ,> :" - Tak. - Colin dźwignął się z sofy. - Jedźmy. ' • '•< xxv Przewiezienie Samanthy z wąwozu rzeki Sil do Santiago de Compostela nie okazało się wcale tak beztroskim zakończeniem spotkania z Delgadem, jakiego Derek oczekiwał. Początkowo dziewczyna była zbyt zdezorientowana, by wiele mówić. Jednak śniadanie, które zjedli pod Orense, pomogło jej uporządkować myśli. Teraz posypały się pytania, a im bardziej wymijające były odpowiedzi Dereka, tym bardziej stanowczo dziewczyna domagała się informacji. - Ty jesteś Derek Fairfax, prawda? -Tak. \ - Co tutaj robisz? ; '••• - Pomagam ci. ' ; - Ale dlaczego? Nie jesteś moim przyjacielem. ;% < - Jestem przyjacielem Charlotte. - - Charlie? Co ona ma z tym wspólnego? ; - Ona to zorganizowała. - Ona? Nie mój ojciec? - Nie, nie twój ojciec. - - Ale on o tym wie, tak? - -Niezupełnie. - - Co chcesz przez to powiedzieć? - Chcę powiedzieć, że twoja rodzina wszystko ci wyjaśni. Ja nie mogę. 584 - Dlaczego? - Dla twojego dobra; To część umowy, którą zawarliśmy z porywaczami. - Kim są ludzie, którzy mnie przetrzymywali? - Nie mogę ci powiedzieć. - Dlaczego? - Po prostu nie mogę. Nie wystarczy ci świadomość, że jesteś wolna? - Nie. Muszę zrozumieć, co mi się przydarzyło. Dlaczego musiałam przejść przez to wszystko. - I może się dowiesz - przerwał Frank. - Ale nie od nas. Groźny ton głosu Franka i spojrzenie towarzyszące tym słowom pohamowały na moment Samanthę. Niewątpliwie starzec stanowił dla niej największą zagadkę. Nie miała się dowiedzieć tego, co wiedział Derek, a mianowicie, że warunki jej zwolnienia pozbawiły Franka okazji pomszczenia przyjaciela. Nie wiadomo było w jaki sposób - i czy w ogóle - pogodził się z faktem, że spotkał Delgada, ale nie stoczył z nim walki. Griffith skrywał myśli pod mocno znoszoną maską. Wreszcie dotarli do Santiago i przebili się przez ruch sobotniego poranka do posterunku policji. Mieścił się na szerokim odcinku drogi, w którego centrum znajdował się parking. Dzięki temu Frank mógł zaparkować dokładnie naprzeciw budynku Policia Nacional, nie przyciągając niczyjej uwagi. - My tutaj zostaniemy - oświadczył tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Dalej pójdziesz sama. - Nie wejdziecie ze mną? - spytała Samantha, patrząc na niego z niedowierzaniem. - Nie możemy - odparł Derek. - To jest część... - Część umowy - dokończyła sarkastycznie Samantha. -Co mam im powiedzieć? - Powiedz, że porywacze wywieźli cię z zawiązanymi oczami na rogatki miasta, gdzie cię wypuścili. Powiedz, że 585 nie masz pojęcia, gdzie cię przetrzymywali, kim są, ani dla czego postanowili się wypuścić. , i - Rzeczywiście nie mam pojęcia. , , |, - Wobec tego nie powinno to być trudne, prawda? - Ale nie mogę im nic powiedzieć o was? ,, , -Nic. . . ._,.;.... ,••..;' - Czy to także jest część umowy? -Tak. Spojrzała na niego podejrzliwie. - Co dałeś tamtemu człowiekowi na moście? Czy to był okup? Derek potrząsnął głową. Nie było sensu nawet próbować odpowiadać na jej pytanie. ^ \ - Coś, co należało do mojego ojca? Coś, czego żądali?^ - W pewnym sensie. -W jakim sensie? . - Sam, ja... - Nie nazywaj mnie Sam! - Wpadła w złość; była bliska łez. - Przyjaciele mówią do mnie Sam, a ty nie jesteś moim przyjacielem. - Przepraszam. Posłuchaj... - Dowiem się, o co w tym wszystkim chodzi. Powiem to, co trzeba policji, konsulowi i Bóg wie komu jeszcze, ale się dowiem. Mój ojciec mi powie. Jej zaufanie do Maurycego Abberleya o mały włos nie skłoniło Dereka do nierozsądnego wyznania: - Być może powinienem... - Panno Abberley - przerwał mu Frank. - Ryzykowaliśmy życie, żeby panią uratować. Nawet nie ma pani pojęcia, jak bardzo się poświęciliśmy. W porównaniu z naszymi wyrzeczeniami kłamstwa, o którą panią prosimy, są błahe i dziecinne. Może więc przestanie się pani nad sobą użalać, wejdzie pani do tego budynku i poprosi policjantów, żeby zadzwonili do ambasady brytyjskiej? 586 Słowa Franka, surowsze, niż na to zasługiwała Saman-tha, odniosły zbawienny skutek. Uspokoiła się. - Dobrze - powiedziała, ocierając łzy. - Wiecie, Jestem wam wdzięczna. Po prostu... - Rozumiemy - zapewnił Derek. - I pamiętaj - dodał Frank. - Jesteś wolna. - Tak. - Twarz Samanthy rozjaśnił nagle uśmiech. - Jestem wolna, prawda? - Otarła oczy, westchnęła i oświadczyła: - Myślę, że jestem gotowa. - Świetnie. - Derek otworzył drzwiczki i wysiadł, żeby ją wypuścić. Policjant stojący na schodach posterunku dłubał w zębach, najwyraźniej nieświadomy wagi tego, co miało się wydarzyć. Mimo to Derek chciał jak najszybciej załatwić sprawę i zniknąć. - Dziękuję panu, panie Fairfax - powiedziała Samantha. - Podziękuję panu jeszcze raz, kiedy się dowiem, co pan naprawdę zrobił. - Ruszyła w stronę posterunku, a Derek wsiadł z powrotem do landrovera. - Biedny dzieciak - mruknął Derek. - Nie ponosi winy za to, co się stało. Kiedy się dowie o ojcu... - Nie jesteś jej przyjacielem - warknął Frank. - Sama tak powiedziała. Zachowaj współczucie dla tych, którzy tymi przyjaciółmi są, albo byli. Derek natychmiast zrozumiał, kogo Griffith ma na myśli. Mimo to zapytał: - Co chcesz przez to powiedzieć, Frank? Widzieli, jak policjant przestał dłubać w zębach i otworzył drzwi przed Samantha, która zniknęła w środku nie odwracając się ani razu. Frank uruchomił silnik. Nie odpowiedział na pytanie Dereka, chyba żeby uznać za odpowiedź uwagę, którą rzucił, kiedy włączyli się w ruch uliczny, oddalając się od centrum miasta. - Czas, chłopcze, żebyś mi powtórzył, co powiedział Del-gado. Chcę usłyszeć każde słowo. XXVI Poranek lśnił jesiennym blaskiem, a w każdym razie tak się zdawało Charlotte, kiedy, rozparta na popękanej skórze siedzenia jaguara, patrzyła na zostające w tyle złote polany Surrey. Odczuwała tę ogromną, radosną beztroskę, jaką w dzieciństwie wywoływało w niej zakończenie roku szkolnego, a którą utraciła gdy dorosła. W miarę, jak opuszczały ją dotychczasowe troski i niepokoje, uczucie to rosło, napełniając ją pewnością i wielkodusznością, przekonaniem, że można rozwiązać wszystkie spory, wyleczyć wszystkie rany, zakończyć wszystkie antagonizmy. Samantha jest bezpieczna, a jej matka zasługuje na to, by się o tym dowiedzieć. Jeżeli nawet Charlotte i Urszula nie mogły się dzielić niczym innym, to mogły się dzielić radością tej chwili. Kiedy przejeżdżali przez most w Cookham, słońce migotało na wodzie, rzucając łagodny blask na trawnik Swans' Meadow. Zgodnie ze wskazówką Charlotte, Colin skręcił w Riversdale. Charlotte spostrzegła Aliki, jadącą na rowerze z naprzeciwka. Poprosiła Colina, żeby się zatrzymał, po czym opuściła okno. - To ja, Aliki! Charlotte. - Charlie! - Dziewczyna zatrzymała się przy samochodzie. - Nie poznałam samochodu. Jesteś... Jesteś taka. szczęśliwa. - Zakryła dłonią usta. - Czy... 588 - Możliwe, że mam dobre wiadomości, ale najpierw muszę porozmawiać z Urszulą. Czy jest w domu? - O, tak. Prawie nie wychodzi, odkąd... odkąd to się Stało. Jest taka... smutna. - Jedziesz po zakupy? ' ' - Tak, ale tylko do Bourne End. ' -Możliwe, że kiedy wrócisz, Urszula nie będzie już smutna. ! ' -Naprawdę? Charlotte przytknęła palec do ust. ' ">. - Tylko poczekaj. Ze zdumionym uśmiechem Aliki odjechała, a Colin i Charlotte ruszyli dalej, po czym skręcili na podjazd Swans' Meadow. - Niezłe miejsce - stwierdził Colin, zatrzymując samo chód przed domem. - Twój brat niczego sobie nie odmawiał, CO? '!;"<•• - Proszę cię, nie rozmawiajmy o Maurycym. - Zgoda. - Colin wzruszył ramionami i uśmiechną! się pobłażliwie. - Wchodzimy? - Myślę, że lepiej będzie, jeśli najpierw wejdę sama i przekażę jej wiadomość. Zawołam cię, kiedy wszystko wytłumaczę. - Ja na to jak na lato. > Charlotte wysiadła i pospieszyła do drzwi, powstrzymu jąc się, by nie podskakiwać przy każdym kroku. Spodziewa ła się, że drzwi otworzą się natychmiast po dzwonku, ale nic podobnego się nie stało. Zadzwoniła znowu, z tym sa mym rezultatem. A przecież Aliki powiedziała wyraźnie, że Urszula jest w domu. Nie mogła wyjść, nie mijając ich na drodze. A może wyszła do ogrodu i nie słyszy dzwonka? Wy dawało się to jedynym możliwym wytłumaczeniem. Przeka zawszy Colinowi na migi, co chce zrobić, Charlotte obeszła dom dookoła. 589 Po wejściu do ogrodu natychmiast spostrzegła, że, jeśli Urszula nie ukrywa się w krzakach, to nie może jej tam być. W tym samym momencie przypomniała sobie tamto lipcowe popołudnie, kiedy przyjechała w poszukiwaniu Emersona McKitrlcka, a znalazła więcej, niż oczekiwała. Tym razem jednak to ona miała w zanadrzu niespodziankę. Jej już nic nie mogło zaskoczyć. Nieco zirytowana, że musi tak długo czekać, podeszła do drzwi kuchennych i z ulgą stwierdziła, że są otwarte. Było to jednak dziwne, ponieważ oznaczało, że Urszula jest w domu i najwyraźniej nie reaguje na dzwonek. Wołając jej imię Charlotte przeszła przez hol i skręciła do salonu. Urszula siedziała sztywno na sofie. Charlotte natychmiast spostrzegła, co jest powodem jej milczenia i pozbawionego wyrazu wzroku. Pod oknem stał mężczyzna, ubrany w dżinsy, krótką skórzaną kurtkę i sweter. Był krępej budowy, z byczym karkiem, zmiętą, grubo ciosaną twarzą i krótko przystrzyżonymi włosami. Charlotte poznała w nim natychmiast Briana Spicera, byłego szofera Maurycego. Mierzył do niej z rewolweru z obciętą lufą. Nigdy nie widziała nic mniejszego od karabinu i przez chwilę sądziła, że to zabawka. Jednak zimne spojrzenia Spicera i nerwowe ruchy języka między zębami przekonały Charlotte, że broń jest jak najbardziej prawdziwa. - Spicer - powiedziała głucho. - Panna Ladram - odparł szyderczo. - Niech pani usiądzie obok jej wysokości. - Wskazał na sofę rewolwerem. - Zrób, co ci każe, Charlie - powiedziała Urszula podnosząc wzrok. - On nie żartuje. Charlotte usłuchała, poruszając się powoli i ostrożnie. Usłyszała przyspieszony oddech Urszuli i uzmysłowiła so bie, że sama oddycha równie szybko. Łomotanie serca czu ła aż w głowie. -.••'.". - Co... Co się dzieje?-spytała. ;- - 590 - Ucięliśmy sobie prywatną pogawędkę - powiedział Spi-cer. - Poczekałem, aż Aliki wyjdzie, żeby nikt nam nie przeszkadzał. - Nie wiedziałem, że wpadniesz. - Po co tu przyszłaś, Charlie? - spytała Urszula, chwytając ją za rękę dla dodania sobie otuchy. - Nieważne po co - uciął Spicer. - Może ona powie mi więcej niż ty. - O czym? - On myśli, że Maurycy trzymał gdzieś w domu dużą sumę gotówki - wyjaśniła Urszula. - Próbowałam go przekonać, że to nieprawda, ale... - Wiem, że trzymał gdzieś tutaj forsę - przerwał jej Spicer. - Gotówkę na transakcje, jakie zawierał. Takie, z których się nie rozliczał: łapówki, bakszysze, premie. Wiecie, o co chodzi. - Nie wiemy - odparła Urszula. - Chyba, że masz na myśli taką pracę, jaką ty dla niego wykonywałeś. W oczach Spicera błysnął gniew. Podszedł bliżej do siedzących kobiet i powiedział: - Tak, ten rodzaj pracy, skoro już o tym wspomniałaś. Nadal jest mi winien trochę forsy. Mam zamiar odebrać dług, i to z nawiązką, żeby móc zacząć nowe życie za granicą. Dzięki Maurycemu mam na karku policję, która chce mnie udupić za zamordowanie tej starej. Muszę więc zniknąć, a w tym celu potrzebuję pieniędzy. - Weź, co chcesz - powiedziała Urszula. - Ale nie ma tu dużej sumy. - Mów do mnie jeszcze. Chcę dostać wszystko, i to natychmiast. Czyżby to była prawda? Czy Maurycy mógł gdzieś w domu ukryć pieniądze? Czy z tego źródła pochodziły banknoty, które tak nierozsądnie zaproponował ludziom Delgada podczas spotkania na Walbury Hlll? Jeżeli tak, to Urszula przypuszczalnie nie wie, gdzie się znajdują. Ale Spicer ni- 591 gdy by jej nie uwierzył. Pragnąc za wszelką cenę odwrócić jego uwagę, Charlotte spytała: •".. ; ; -W takim razie ponosisz odpowiedzialność za zamordowanie Beatrix? - A jak ci się wydaje? - I za kradzież w Hendre Gorfelen? i: ;; - Za robotę w Walii? Tak, to też. , , ^ - Wszystko na zlecenie Maurycego? ' - Robiłem to, za co mi płacono. ; -Włącznie z podrzuceniem skradzionej kolekcji inkru-stacji z Tunbridge do sklepu Colina Fairfaxa? - Tak, i co z tego? - Twoje zwolnienie za pijaństwo było tylko wybiegiem? :; - Nie trzeba mnie było długo przekonywać. To, co zaproponował mi Maurycy, odpowiadało mi bardziej niż czapkowanie tej suce. - Ruchem głowy wskazał na Urszulę. - Maurycy musiał ci sowicie zapłacić. - Zapłacił za mało. Przyszedłem tu, żeby odebrać resztę. - Niestety, nie będziesz mógł tego zrobić - powiedziała Urszula. - Chcesz się założyć? Jeżeli nie spłacicie długu w gotówce, będę musiał odebrać go w naturze. - Co masz na myśli? - Mam na myśli to, że jeśli mnie złapią, dostanę dożywocie za morderstwo. Nie mogę jednak odsiadywać dożywocia dwa razy, co? Drugie morderstwo albo trzecie nie zrobi wielkiej różnicy, prawda? - Oczywiście, że zrobi - powiedziała Charlotte. - Może zdołasz przekonać sąd, że nie zamierzałeś zabić Beatris. Może... - Zamknij się! - Spicer podszedł i przytknął jej rewolwer do policzka. Skrzywiła się, czując zimny dotyk metalu; łzy napłynęły jej do oczu. Jeszcze kilka minut temu była taka szczęśliwa i beztroska, że obecne niebezpieczeństwo wydało 592 jej się monstrualną niesprawiedliwością. Myślała, że wszystko skończone, ostatni problem rozwiązany, a jednak tak nie było. Tym razem absolutnie nic nie mogła zrobić. Spicer odezwał się znowu, tym razem do Urszuli. - Posłuchaj, Urszulo. - Drwiąco zaakcentował jej imię. -Cieszę się, że twoja szwagierka się pojawiła, bo to znacznie upraszcza sprawę. Ona może nie wie, gdzie Maurycy trzymał forsę, ale ty na pewno wiesz. Albo mi powiesz, albo poważnie zniszczę ci tę sofę. - Spicer... • -Gdzie to jest? -Niewiem. - Kłamiesz. - Nie, na miłość boską... - Urszula zamilkła, a w ułamek sekundy później Charlotte zrozumiała dlaczego. Ktoś dzwonił do drzwi, i tylko ona wiedziała, kto to. W tym samym czasie w Galicji Derek wyszedł z hali lotni ska w Santiago i podszedł do landrowera, gdzie Frank cze kał na niego za kierownicą, - No i? - spytał Griffith. - Zarezerwowałem miejsce w samolocie do Madrytu, odlatującym za godzinę z minutami. Mam połączenie z-Jrleath-row. Powinienem być w domu wczesnym wieczorem. - W takim razie zostawię cię. Czeka mnie długa droga do Walii. Powinienem ruszać. - Zapalił silnik. - Frank... - Co takiego? - - Jeśli chodzi o Delgada... - Nie mów nic, chłopcze. Cokolwiek to jest, nie przywróci życia Vincentowi ani nie wymierzy sprawiedliwości mordercy. - Wiem, ale... cóż, Charlotte obawiała się, że jedziesz do Hiszpanii, żeby się... •• .•.-• •'•;..•<. 593 - Zemścić? - Frank przytaknął. - Przyszło mi to do gło wy. - Nadal rozważasz taką możliwość? - Owszem, ale nigdy nie wyjdę poza rozważania. • • - Z uwagi na Beatrix? - Z uwagi na nas wszystkich, żywych i martwych. - Czy stałoby się inaczej, gdybyś to ty, a nie ja spotkał się z nim na moście? - Może tak, może nie. Gdyby stanął przede mną i przyznał się do zakatowania Vincenta na śmierć, może nie powstrzymałbym się od skoczenia mu do gardła. Ale co potem? Co by się stało z tobą i dziewczyną? Gdybym pomścił Vincenta, kto pomściłby Delgada? Ktoś wreszcie musi powiedzieć: "dość". Nie wiem, czy bym się na to zdobył, a teraz już nigdy się nie dowiem, co? Ani ty. - Wrzucił pierwszy bieg. - Muszę ruszać. Kiedy zobaczysz Charlotte, pozdrów ją ode mnie. - Zrobię to, ale jestem pewien, że zechce podziękować ci osobiście. - Za co? Ostatecznie, to ty załatwiłeś całą sprawę. I to całkiem zgrabnie. - Uśmiechnął się kącikiem ust. - Wracaj do domu i uczyń ją szczęśliwą, Derek. To dobra rada dla was obojga. - Skinąwszy lekko głową na pożegnanie, zwolnił sprzęgło i ruszył w stronę drogi wyjazdowej. Derek patrzył za oddalającym się landroverem, dopóki nie zniknął mu z oczu. Miał wrażenie, że Frank po raz pierwszy zwrócił się do niego po imieniu. Jeżeli chciał w ten sposób podkreślić swoją pożegnalną radę, nie było to konieczne. Jednym z powodów, dla których Derek wracał do domu, była chęć możliwie jak najszybszego zobaczenia się z Charlotte, a nie zamierzał się z nią spotykać po to, żeby się pożegnać. Wchodząc do hali lotniska zastanawiał się, co może w tej chwili robić Charlotte. Colin z pewnością już jej przekazał 594 dobrą nowinę. Może właśnie wznoszą za nią wspólny toast. A może nie. Tak czy inaczej, był przekonany, że zdołałby ich przekonać do wzniesienia toastu razem z nim. Ostatecznie było co świętować. Po raz pierwszy od wielu miesięcy na horyzoncie nie widniała żadna chmura. - Nie zrezygnują, co? - powiedział Spicer, kiedy dzwonek u drzwi odezwał się po raz piąty czy szósty. - Kto to jest, do jasnej cholery? - Nie mam pojęcia - odparła Urszula. - Nikogo nie oczekuję. - Dobra, lepiej się ich pozbądź. Niech pani wstanie, panno Ladram. Bardzo powoli. Z lufą rewolweru wciąż o centymetr od twarzy, Charlot-te wstała z sofy. Nie wiedziała, co robić czy mówić; mogła tylko tępo wypełniać rozkazy. Musiało istnieć jakieś wyjście. To przekonanie było niemal równie silne jak lęk. Po wszystkim, co się stało, takie zakończenie życia było bez sensu. Dlaczego jednak miało mieć sens? Liczenie na to stanowiło być może jej największy, a może także ostatni błąd. - Idź przed nami do holu - rozkazał Spicer Urszuli, zajmując miejsce za Charlotte. Wykręcił jej lewą rękę, jednocześnie przyciskając rewolwer do karku. Urszula ruszyła przodem, a szturchnięcie lufą powiedziało Charlotte, że ma iść za nią. Kiedy wychodzili z salonu, dzwonek zadzwonił raz jeszcze. - Otwórz te cholerne drzwi! Ale tylko na tyle, żeby zobaczyć, kto to, i kazać mu spływać. Pamiętaj: jeden głupi ruch, a wpakuję kulkę twojej szwagierce. Urszula zawahała się przez chwilę, po czym podeszła do drzwi. Za matową szybą nad skrzynką na listy widniał zarys krępej postaci. Charlotte nie miała najmniejszych wątpliwości, kto to jest, ale Urszula nie mogła go poznać. Po- 595 dobnie jak Spicer, chyba że Intruz by się przedstawił. Ur szula przekręciła klamkę i zasłoniła sobą wąską szparę w drzwiach. - Pani Abberley? - Usłyszała Charlotte głos Colina. ' /' -Tak, ale... - Gdzie jest Charlotte? - Nie ma jej tu. Nie wiem, kim pan jest, ale... - Colin Fairfax-Vane. - Co takiego? - Spicer mocniej wykręcił rękę Charlotte. On również znał to nazwisko. - Proszę posłuchać, wiem, że ona jest z panią. Widziałem, jak weszła. Może przestaniemy się bawić w chowanego? - To nie jest zabawa. Proszę odejść. - Nie mam zamiaru odchodzić. - Urszula spróbowała zamknąć drzwi, ale bez powodzenia. Colin naparł na nie całym ciężarem i nagle klamka wyślizgnęła jej się z rąk, a drzwi otwarły się na oścież. - Chcę tylko... - Minąwszy Urszulę i zajrzawszy w głąb holu, Colin urwał w pół zdania. - Mam broń - ostrzegł Spicer. - Użyję jej, jeśli zostanę zmuszony. Bał się. Charlotte poznała to po jego przyspieszonym oddechu i silnym chwycie, w jakim więził jej rękę. Bał się, ponieważ przestał panować nad sytuacją. - Kim... Kim pan jest? - spytał Colin. - To Brian Spicer - powiedziała Urszula, która stała tuż za jego plecami. - Człowiek, który wrobił pana w morderstwo Beatrix. - Co? - Charlotte widziała, jak wyraz niedowierzania na twarzy Colina ustępuje miejsca złości. Spicer widział to również. Zaledwie kilkoma słowami Urszula zaprzepaściła kruche szansę na pokojowe zakończenie całej sprawy. Dlaczego to zrobiła? - zastanawiała się Charlotte. Czyżby nie obchodziło jej już nic poza własną osobą? W tym momencie Urszula wykorzystała okazję. Mocno pchnęła Colina, który zachwiał się i pochylił do przodu. 596 Spicer, podejrzewając, że zostanie zaatakowany, odepchnął Charlotte na lewą stronę i uniósł rewolwer. Wystrzelił w chwili, kiedy Charlotte upadała. Usłyszała wystrzał gdzieś ponad sobą, gdy uderzała w balustradę schodów i padała na ziemię. Spojrzawszy w bok, zobaczyła, że Colin zatacza się na przeciwległą ścianę; trzymał się za bok i krzywił twarz w grymasie bólu i zaskoczenia. Urszula rzuciła się do drzwi i zniknęła. Spicer, który musiał zdawać sobie sprawę, że jest ona jedyną osobą mogącą znać miejsce ukrytych pieniędzy, klnąc, puścił się za nią w pogoń. Charlotte i Colin przestali go Interesować. Jego myśli zaprzątała Urszula i pieniądze, które wciąż miał nadzieję dostać w swoje ręce. Kiedy Spicer zniknął w drzwiach, Charlotte wstała i na drżących nogach podeszła do Colina, który osunął się powoli do pozycji siedzącej między stojakiem na parasole a stolikiem; wiszący nad nim barometr kołysał się jak wahadło. Spomiędzy palców, które przyciskał do boku, sączyła się krew, ale on jakby się uśmiechał, patrząc na nią zamglonym wzrokiem. - Cześć, Charlotte. Nic ci nie jest? - Oczywiście, że nic. - Uklękła przy nim, modląc się w duchu, by nie umarł. Byłby to gorzki koniec wysiłków Ich wszystkich - jej własnych, Dereka i Beatrix - gdyby Colin teraz umarł jako ofiara rodziny Abberley. - Pozwól mi obejrzeć ranę - powiedziała niespokojnie. - Nie. Zadzwoń po karetkę. W ten sposób... lepiej wykorzystamy czas. Gdzie... gdzie jest Spicer? - Nie wiem, ale... Za oknem rozległo się wycie syren, zbliżających się z każdą sekundą. Colin także je usłyszał i spojrzał na Char lotte, marszcząc brwi. - Już... już zadzwoniłaś? - Nie. Nie rozumiem. 597 - Nieważne. - Głos mu się załamał; najwyraźniej tracił przytomność. - Posłuchaj... Muszę ci coś powiedzieć... Ale jego słowa utonęły w hałasie. Wyły już dwie syreny, obie bardzo blisko, jedna przez drugą. Po chwili rozległ się chrzęst opon hamujących na żwirze, trzaskanie drzwiczkami, krzyk: - Opuść to! - I jeszcze inne okrzyki, których Charlotte nie zrozumiała. Po chwili do domu wpadł inspektor Gol-ding, dysząc ciężko. - Panno Ladram! Nic pani nie jest? - Wtedy ujrzał Coli-na i zawołał przez ramię: - Karetkę! Szybko! Jeden ranny. Val, chodź tu i zrób, co będziesz mogła. Policjantka Finch podbiegła do Colina, odpychając Charlotte na bok. Charlotte powoli wstała z klęczek i spojrzała na Goldinga. Miała mu wiele do powiedzenia, o wiele rzeczy chciała go zapytać, ale była tak zaskoczona, że tylko się na niego gapiła. - Wszystko w porządku - uspokoił ją. - Spicer się poddał. O mały włos nie przejechaliśmy go na podjeździe. Wkroczyliśmy, kiedy tylko usłyszeliśmy strzał. - Wkroczyliście? - Śledziliśmy panią, odkąd panią zwolniliśmy dziś rano, licząc na to, że zaprowadzi nas pani do porywaczy. Nie tego się spodziewaliśmy. - Ruchem głowy wskazał na Colina. - Dlaczego on był z panią? - On tylko... próbował mi pomóc. Co z nim będzie? Policjantka podniosła wzrok. - Cóż, nie traci zbyt wiele krwi, ale... - Wzruszyła ramionami. - Niech się pani nie martwi. Karetka zaraz tu będzie. - Boli jak cholera - wybełkotał Colin. - Co nie znaczy... -Spróbował się uśmiechnąć. - Co nie znaczy, że kiedyś chorowałem na tę chorobę. - Panno Ladram - powiedział Golding. - Co tutaj robił Spicer? 598 Właśnie miała odpowiedzieć, kiedy w drzwiach pojawiła się Urszula, uśmiechając się niepewnie, jakby to, co zrobiła, można było odkupić zdawkowymi przeprosinami i przymilnym słowem. - Dzięki Bogu, że nic ci się nie stało - powiedziała cicho. - Proszę ją zapytać, czego chciał Spicer - powiedziała słabym głosem Charlotte. - Proszę zapytać, w jaki sposób mu uciekła. - Pani Abberley? - zwrócił się do niej Golding, marszcząc brwi. Zanim Urszula zdążyła odpowiedzieć, za jej plecami pojawił się policjant, w którym Charlotte poznała sierżanta Barretta. - Sir! - krzyknął. - Ważne wiadomości z centrali! - Co takiego? - warknął Golding. - Córka pani Abberley została zwolniona. Znajduje się w rękach hiszpańskiej policji, cała i zdrowa. XXVII Colin Fairfax - którego dodatkowego nazwiska państwowa służba zdrowia nie zgodziła, się uznać - nie zmarł od ran. W przeciwieństwie do Tristrama Abberleya, był mu pisany całkowity powrót do zdrowia. Co więcej, po pierwszej dobie, podczas której bezustannie tracił przytomność, zaczął się cieszyć z pobytu w szpitalu w Wycombe. Z tego, że najgorsze ma już za sobą, zdał sobie sprawę wtedy, gdy przestał brać pielęgniarki za swoją matkę i zaczął snuć na ich temat erotyczne fantazje. Od tego momentu rozkoszował się swoją niezwykłą pozycją w szpitalu, wynikającą z dramatycznych okoliczności, w jakich tam trafił. Gdyby nie purytański stosunek personelu do picia i palenia, z przyjemnością zostałby tam dłużej. Od początku postanowił strugać głupka, jeśli chodzi o wydarzenia 10 października, oświadczając policji, że zawiózł Charlotte do Swans' Meadow na jej własną prośbę, nie mając pojęcia, co się dzieje tam albo w Hiszpanii. Kiedy ona i Derek opowiedzieli mu całą historię, utwierdził się w przekonaniu, że postąpił słusznie. Im mniej policja wiedziała, tym lepiej, zwłaszcza, że Colin był wyłącznym właścicielem istotnego fragmentu układanki. W całym tym zamieszaniu Charlotte najwyraźniej zapomniała, że próbował jej to powiedzieć. Teraz, gdy przyszłość rozpościerała się 600 przed nim kusząco, zaczął podejrzewać, że splot wydarzeń miał charakter opatrznościowy. W dniu, kiedy Colin został wypisany ze szpitala, Derek przyjechał z Tunbridge Wells, żeby odwieźć brata do jego mieszkania nad Treasure Trove. Dzięki heroicznemu wysiłkowi Charlotte pod nieobecność właściciela mieszkanie stało się niemal przytulne. Czekała na niego z szampanem i kanapkami, co Colin uznał za doskonały sposób zainaugurowania okresu rekonwalescencji, podczas której, zgodnie z zaleceniem chirurga, miał się wystrzegać alkoholu. Od wystrzelenia pierwszego korka dla Colina stało się jasne, że Charlotte i Derek świętują coś więcej niż jego powrót do zdrowia czy oficjalne wycofanie przez policję wszelkich oskarżeń. Ich twarze jaśniały szczęściem i, chociaż wstydzili się do tego przyznać, było jasne, że podczas pobytu Colina w szpitalu rozkwitła miłość. - No więc, jakie macie plany? - zapytał niewinnie, opróżniając drugi kieliszek. Celowo nie zwrócił się do żadnego z nich w szczególności. - Cóż - odparł Derek wymijająco. - Nie wiemy jeszcze nic na sto procent. Z końcem miesiąca powiększę szeregi bezrobotnych. Colin zaksztusił się szampanem. - Chcesz powiedzieć, że wylali cię z Fithyan & Co.? .;><;; - Niezupełnie. Zgodziliśmy się rozstać. - To znaczy, że cię wylali. - Dyplomowani księgowi nie posługują się takimi wyrażeniami. Pozwolono mi... zrezygnować z krótkim okresem wypowiedzenia. Nie martw się. Z dyplomem w kieszeni nie powinienem mieć trudności ze znalezieniem pracy. - Zanim jednak zacznie jej szukać - wtrąciła z uśmiechem Charlotte - wyjedziemy na wakacje. Kilka tygodni na słońcu w celu odzyskania formy. 601 Colin zwrócił uwagę na użytą przez nią liczbę mnogą, ale nie skomentował tego. - Doskonały pomysł! Przypuszczam, że policja nie ma nic przeciwko temu? - Nie jestem o nic oskarżona, jeżeli to masz na myśli. Bezpieczny powrót Sam najwyraźniej rozładował ich gniew. Golding przestał zadawać pytania. Wie, że coś przed nim ukryliśmy, ale nie sądzę, by miał dość czasu, by to zbadać. Hiszpańska policja nadal prowadzi dochodzenie, ale Sam powiedziała im tak mało, że przypuszczam, iż wkrótce stracą zainteresowanie. - A jak się miewa Sam? - Przeżywa huśtawkę nastrojów. W jednej minucie wpada w uniesienie, w następnej - w depresję. Powiedziałam jej tyle, ile mogłam, ale ona chyba nie potrafi pogodzić się z prawdą o swoim ojcu. Niestety, odgrywa się na Urszuli: nie chce z nią rozmawiać, wyklucza ją ze swego życia. Postanowiła nawet, że do powrotu do Nottingham zamieszka u przyjaciół. Upłynie wiele czasu, zanim znowu zaufa matce - o ile kiedykolwiek do tego dojdzie. - Chyba nie oczekujesz, że będę współczuł tej babie? - Oczywiście, że nie. Ja z pewnością jej nie współczuję. Nie rozmawiałam z nią odkąd... odkąd ty z nią rozmawiałeś. Wcale też nie zamierzam. Postanowiłam zapomnieć o rodzinie... o tym, co z niej zostało, i skoncentrować się na sobie. - Spojrzała na Dereka. - I na tych, o których wiem, że mnie nie zawiodą. - Rozsądna polityka - stwierdził Colin, unosząc kieliszek, żeby Derek mógł go napełnić. - Już dawno sam powinienem był zrobić to samo. - A jakie są twoje plany, Colin? - spytała z uśmiechem Charlotte. - Moje? Och, jak zwykle interesy. Znowu otworzyć Trea-sure Trove. Wyszperać nowy towar. Sprzedać go z olbrzy- 602 mim zyskiem przed Bożym Narodzeniem. Wspaniałe perspektywy, co? - To wszystko? - A co mogłoby być jeszcze? - Och, nie wiem. Tamtego dnia, kiedy policja przyjechała do Swans' Meadow, próbowałeś mi coś powiedzieć. Nigdy jednak nie dokończyłeś, a w tym całym zamieszaniu zapomniałam cię o to zapytać. Od tamtej pory zamierzałam to zrobić. - Naprawdę? - Tak. Miałam wrażenie, że to coś bardzo ważnego. - Nie pamiętam. - Colin chwycił kiełbaskę. - Jeśli sobie przypomnę, na pewno ci powiem. - Uśmiechnął się zmieszany, chcąc zmienić temat rozmowy. - No więc, dokąd się wybieracie na wakacje? - Na Seszele - odparł Derek. - Doskonale! Stosowne miejsce dla pary zakochanych gołąbków. - Kto mówił o zakochanych gołąbkach? - zdziwiła się Charlotte, unosząc brwi. - Nikt. Ale słyszałem ich wyraźne gruchanie pośród gałęzi. Derek zaśmiał się, by pokryć zakłopotanie. - Dlaczego to takie stosowne miejsce, jeśli wolno spytać? - Cóż, Seszele to ojczyzna coco de mer, prawda? 1 -Czego? - Nie słyszeliście? To gatunek palmy, rosnący tylko na tych wyspach. Orzech drzewa żeńskiego wygląda dokładnie jak... Ale wkrótce sami się przekonacie. Po co mam psuć wam przyjemność? Pomyślcie o mnie czasem, kiedy będę pracował tutaj w pocie czoła, podczas gdy wy... Po prostu pomyślcie o mnie. - Obiecujemy - powiedziała Charlotte. - A po powrocie... - Poinformujecie mnie o dacie ślubu. 603 Późnym popołudniem przyjęcie dobiegło końca. Colin stał przy oknie, dopijając szampana, patrząc, jak Charlotte i Derek odchodzą przez Chapel Place. Trzymali się za ręce, a Charlotte opierała głowę na ramieniu Dereka. Colin uśmiechnął się pobłażliwie, pozbywając się resztki wątpliwości: wkrótce miał dostać bratową. Nie miał nic przeciwko temu. Wręcz przeciwnie. Charlotte była sympatyczną dziewczyną; będzie pełną życia, ale rozsądną żoną, jakiej jego brat potrzebuje. Co się tyczy jej pytania o to, czego o mały włos nie zdradził w Swans' Meadow, zamierzał zwlekać tak długo, aż Charlotte zapomni. Cóż innego mógł zrobić? Wyjawienie prawdy oznaczałoby wskrzeszenie wszystkiego, o czym tak usilnie chciała zapomnieć. Znacznie uczciwiej będzie trzymać język za zębami. Wystarczyło wyobrazić sobie słowa, jakich musiałby użyć, żeby się zorientować, jak nierozsądne byłoby takie wyjaśnienie. "Cóż, Charlotte, to jest tak. Czy pamiętasz tamten ranek, kiedy przyjechałem do Ockham House, żeby powiedzieć ci o zwolnieniu Sam, i postanowiliśmy pojechać do Boume End, by oszczędzić Urszuli zmartwień? Oczywiście, że pamiętasz. Jak mogłabyś zapomnieć? Jak ja mógłbym zapomnieć? Poszłaś na górę, żeby się przebrać, zostawiając mnie samego w salonie. Czekając, obejrzałem stolik do robótek, należący do twojej zmarłej ciotki. Uroczy przykład inkrusta-cji z Tunbridge, jak wtedy powiedziałem. Tym łatwiej dał się zbadać, że był pusty. Albo prawie pusty. Zauważyłem, że materiał wyścielający jedną z szuflad oderwał się, a raczej został oderwany. Wtedy dostrzegłem powód. Pod materiał wsunięto arkusz papieru. Wyciągnąłem go i obejrzałem. Była to stara, pożółkła na brzegach, odręcznie narysowana mapa z nazwami miejscowości i kierunkami wypisanymi po hiszpańsku. Wciąż ją oglądałem, kiedy usłyszałem, że schodzisz po schodach. Nie zdążyłbym odłożyć mapy na miejsce, więc wsunąłem ją do kieszeni, by powiedzieć ci o niej później. 604 Czekając w samochodzie przed Swans' Meadow, przełożyłem ją do portfela. Później, kiedy leżałem na podłodze brocząc krwią i zastanawiając się, czy umrę, bezskutecznie próbowałem ci o niej powiedzieć. W szpitalu, dzięki temu, co ty i Derek mi powiedzieliście, zrozumiałem, co ta mapa przedstawia. Domyśliłem się też, w jaki sposób trafiła do stolika. Beatrix musiała w ostatniej chwili zadrzeć ręka, więc, zamiast zniszczyć, ukryła ją pod materiałem. Mogę to zrozumieć. Ja także nie mógłbym zniszczyć tej mapy". Nie, takie wyjaśnienie na nic by się nie zdało. Nie byłoby uczciwe. Charlotte wierzyła, że cała historia dobiegła końca. Tak też było, dopóki istnienie mapy pozostanie tajemnicą. Jego tajemnicą. Wartą, drobnostka, czterdzieści milionów funtów. Colin wyjął portfel, wysunął mapę spomiędzy starych kart kredytowych i rachunków, i przyjrzał się jej uważnie. Droga z Cartageny do opuszczonej kopalni miedzi została wyraźnie zaznaczona. Można ją było znaleźć bez trudu, posługując się mapą o większej skali. Co miał zrobić z tą mapą? Wysłać ją do Delgada? Na pewno nie. Poczekać, aż stary faszysta umrze, a wtedy zaproponować ją Galazardze? Niezbyt dobry pomysł. Wystawić na aukcję w Sotheby's? Trudna sprawa, ponieważ nie był prawowitym właścicielem. Spalić? Byłoby szkoda, skoro przetrwała tak długo. Podarować ją narodowi hiszpańskiemu? Zbyt filantropijne, jak na jego gust. W takim razie, co? Colin wsunął mapę z powrotem do portfela i opróżnił kieliszek, zastanawiając się, czy w domu jest jeszcze jedna butelka. Może jutro zainteresuje się, na co, wedle hiszpańskiego prawa, może liczyć. Tak, to chyba najlepsze rozwiązanie. Koniec