ZBIGNIEW MACHEJ TRZECI BRZEG Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Wiersz pożegnalny o uśmiechach Twój uśmiech czerpie z glorii pierwszego dnia świata, z imion słowiańskich, które na chrzcie tobie dano i z obcowania z dziećmi w szkółce co niedziela jak również z ewangelii czytywanej rano. Chyba też z woni frezji oraz smaku jabłek, trudnego tremolanda granego na flecie, figury gimnastycznej nazywanej gwiazdą, a także z oglądania zimą drogi mlecznej. Twój uśmiech bywa smutny, nie maskuje troski, nie umie być nieszczery, wywoływać złudzeń, ale czasami lubi igrać w łotrzykowski sposób, co mu wybaczą później dobrzy ludzie. Splendor słońca w dolinie radośnie migoce. W błękitną otchłań leci synogarlic para. Na zboczach gór widocznych z twojego pokoju w liliowych chmurach brzóz znów zieleń zmartwychwstała. Blask twojego uśmiechu ma nade mną władzę. Nie byłby mi z nim straszny żaden Boży dopust. Dziś muszę cię pożegnać. Cóż na to poradzę? Dłużej chwili rozstania odwlekać nie sposób. Przesłanie Uśmiechy, o, uśmiechy, pasaże do raju, archanielskie postscripta do Księgi Rodzaju. A każdy z nich mądrzejszy nad wiek nasz i płeć, nad wszystkie rzeczy ziemskie, które można mieć. 5 Zamykam się Zamykam się w swoim pokoju żeby rozmawiać z tobą w ciszy i żeby nikt, nawet ty, nie widział, że ta rozmowa kończy się łzami. Teraz jestem jeszcze bardziej milczący, jeszcze bardziej zamknięty, jeszcze bardziej daleki i obcy. Teraz tylko ty jedna możesz zaśpiewać kołysankę mojej tęsknocie. 6 Dziesięć słów dla Safony ........................................... ........................................... i do czyjegoś znów policzka modli się czyjaś dłoń półżywa 7 Mała, bladoróżowa Mała, bladoróżowa ręko, naigrawasz się ze mnie. Szyderczo koronujesz moją czułość czerwienią swoich paznokci. 8 9 * * * Jaskry i polne mlecze też wyruszają w drogę nad ranem, kiedy nów powoli i delikatnie wbija się w czarną bryłę fabryki silników jak w urodzinowy tort. W wagonie drugiej klasy pociągu pośpiesznego tęsknota zapada w płytki sen. Za brudną szybą uciekają drzewa obsypane gwiazdami i światło znowu kładzie się na ciemności. 10 * * * Oto człowiek, który odkrył w sobie Boga. Odtąd jego życie stało mu się obce. I teraz jest jak ogień złotnika albo ług farbiarza. Wyróżnia to, co nie jest, by to, co jest, unicestwić. 11 Wspomnienie drezdeńskie W 1945 roku padały bielsze śniegi. Aż do jesieni chodziliśmy pod rękę ze śmiercią. Skomlenie kobiet i wrzaski mężczyzn wyrywały dzieci ze snu. Tuż obok eksplodowały domy. Raz za razem rozdzierały się sploty naszego szczęścia. Całe nasze przeszłe życie znieruchomiało jak rozbity kalejdoskop. A nasze życie przyszłe huczało mrokiem i scytyjskim mrozem. 12 Przypis do pewnej teorii widzenia Astygmatyczne oczy są właśnie po to, by – bezbłędnie odróżniając głębię od otchłani – odważniej móc przekroczyć tysiąc płynnych granic. To nic, że czasem przy tym makijaż zniszczą łzy. 13 * * * Gdy wracałem od Ciebie, piały koguty. Atramentowe niebo bladło od wschodu, a słońce, niewidoczne jeszcze, różowiło pasmo chmur nad horyzontem. Za miastem, za cmentarzem, ujrzałem nagle Wenus. Jaśniała jak monstrancja nad procesją czarnych topól w oddali. Bezwstydna i królewska lśniła bluźnierczo ponad golgotą trzech słupów wysokiego napięcia. 14 * * * Już wiemy, co dla nas znaczy twe dobrowolne wygnanie, więc – by nie ulec rozpaczy – obłaskawiamy otchłanie. Choć czas nie jest naszym wrogiem, a przestrzeń nas nie rozdziela, wybieramy jednak drogę słowa, które się nie wciela. Ziemia dla nas nie przyśpieszy swego biegu wokół słońca. Gorycze naszej rozłąki wysączamy aż do końca. Żywioł, który nas prowadzi, nie jest ślepy ani głuchy. Lepiej wierzyć, że sprawują nad nim władzę dobre duchy. 15 * * * Miłość w chrystusowych latach chce podbijać światy nowe. Nie przypadkiem jej zwycięstwa okażą się pyrrusowe. Bo wcale jej nie obchodzi, co powiedzą o niej ludzie. Bo jest nieludzko okrutna dla ich spokoju i złudzeń. Bo sakrament i majestat prawa dla niej nic nie znaczą. Wszystko kończy się na gestach, które chronią przed rozpaczą. W sercach sprzeczne lojalności walczą jak anioł z Jakubem, lecz nie dla błogosławieństwa, ale na hańbę i zgubę. 16 * * * Bo to jest tak: jesteś w ciąży i coraz bardziej czujesz się jak emeryt. Co prawda dziecko jest jeszcze dla ciebie abstrakcją, ale masz zupełnie inne poczucie czasu i przestrzeni niż kondycja ci na to pozwala. Na przykład za pięć minut masz autobus i normalnie w tym czasie dochodzisz stąd na przystanek dziesięć razy, a tu tymczasem nic z tego, nie zdążasz w tym normalnym czasie. I to jest koszmar, czas się wydłuża, przestrzeń rozciąga, czujesz się jakbyś miała sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat. Potem dziecko się rodzi. To wielka ulga, bo już nie jesteś taka ciężka i zazwyczaj znikają problemy z chodzeniem. Nie dość, że już nie masz tego brzucha, to jeszcze masz wózek, którym się podpierasz, a jest to taki środek lokomocji jak samochód. Robisz wtedy nieprzytomne zakupy, bo wszystko można na nim powiesić. Po dwóch, trzech latach, kiedy dziecko już nie potrzebuje wózka, czujesz się jak bez ręki. Nie dość, że musisz targać ze sobą zakupy, to jeszcze ciągniesz dziecko. Ale są kobiety, które z tego potrafią wybrnąć i jak dziecko już nie potrzebuje wózka, zachodzą znowu w ciążę. I tak można w nieskończoność. 17 * * * Kwitną ziemniaki. Całe pole od torów aż do drogi. Dalej zieleń posiwiałego owsa i kępy czerwonolistnej leszczyny. Nad nimi gęste, popielate chmury. Pociąg zwalnia. Odwracam głowę i znowu widzę przed sobą uśmiechniętą staruszkę, która trzyma w rękach cztery lilie. 18 Rynny Rynny są pułapkami, w które łatwo wpada pierwszy lepszy frajerski księżyc lub pierwszy lepszy frajerski feniks. Czy nigdy nie słyszeliście ich syreniego miauczenia? Wystarczy przecież do którejś z nich przyłożyć ucho w pierwszą lepszą bezchmurną noc. 19 * * * Kroplo deszczu, moja nauczycielko, najmniejsza pasierbico zachodniego wiatru, wyodrębniasz się, wyobcowujesz, ale nie po to, by się oddzielić od świata albo go sobą zasłonić. Bezbronna i znikoma – poruszasz bezkres horyzontu. Kołyszesz ciemniejącą otchłań niebios. 20 Pod stołem W dni deszczowe byłem bardziej zachłanny. Obwąchiwałem krzesła zaraz potem jak opuszczali je ludzie. Wodziłem nosem i pal – cami po tych miejscach, które przez chwilę przechowywały obce, lu – dzkie ciepło. Ze spiżarni kradłem jajka, aby na surowo wysysać je ze skorup. Przesiadywałem pod stołem i oglądałem zdjęcia w tygo – dniku „Dookoła świata". Pod blachą syczał wilgotny węgiel, złowie – szczo huczał ogień. O pięć kroków ode mnie drzwi otwierały się i za – mykały, lecz ubłocone gumowce mężczyzn i żylaki na nogach kobiet rozwścieczały mnie. W bezsilnej, niepojętej złości zgrzytałem zębami, zaciskałem pięści i plułem do garów na piecu, gdzie gotowała się bry – ja dla świń. Powtarzające się napady podobnej wściekłości zostały jednak ukarane. Wkrótce w przełyku wyrósł mi trzeci migdał, wielki jak włoski orzech. 21 Pudel Jakże wytęskniony, jakże był wyczekiwany ten deszcz, który pa – da już prawie od godziny. Słyszę jak rynny krztuszą się niespodzie – wanym nadmiarem brudnej wody. Ale cóż to? Co się dzieje? Zdaje się, że jakieś czarne psisko chce dostać się przez małe okno do mojej piw – nicznej, sublokatorskiej izdebki. Zwabiły go tu zapachy kolacji, sma – żone jajka i holenderska wołowina z puszek. Głupi, mokry pudel. Jak rozpaczliwie drapie ubłoconymi pazurami w szybę. Jego skom – lenie irytuje mnie jednak coraz bardziej, och, już tak bardzo, że aż muszę wewnętrznie z sobą walczyć, aby nie cisnąć weń widelcem. Wiem bowiem, że poza zasięgiem mojego wzroku, pod ociekającą de – szczem gruszą, stoi długowłose dziecko, które wściekłym szeptem i histerycznym śmiechem podjudza to biedne zwierzę. 22 Autobus nr 107 W tych dniach, kiedy ciepłe deszcze spadały na dachy fabryk i korony drzew, pewien młody inżynier zabłądził w mieście, w któ – rym mieszkał od urodzenia, a od ośmiu lat pracował jako nauczyciel fizyki. Jego sytuacja była tym bardziej żałosna, że gdzieś zapodział mu się również portfel z osobistymi dokumentami. Pal licho doku – menty, mówił sobie na głos inżynier, ale jak tu się teraz dobrać do własnego konta w banku? Z ogłuszającym hukiem mijały go pociągi towarowe załadowane koksem, bo znajdował się gdzieś w pobliżu wiaduktu. Zanim się wreszcie przedostał na bulwar po drugiej stro – nie rzeki przez parę kwadransów kluczył uporczywie między wago – nami, semaforami a wieżą wodną. Na bulwarze, na ławkach w cie – niu, mali chłopcy w krótkich portkach i pióropuszach zabawiali się grą w szachy. Ponieważ jeden z nich pogroził mu łukiem, przyśpie – szył kroku i ni stąd ni zowąd znalazł się w dzielnicy willowej. Wszy – stkie okna były tu zasłonięte gazetami. W pobliżu zaś musiało być jakieś bajoro, bo powietrze drgało od rechotania żab. Zapadał zmierzch, ale latarnie się nie zapalały. Młody inżynier brnął dalej pu – stymi ulicami wśród żywopłotów. Wciąż dręczyła go rozterka, co robić najpierw: szukać portfela czy odnaleźć znajomą okolicę i blok, gdzie na dziewiątym piętrze pozostawił żonę z trzyletnim synkiem. Kiedy więc zza wilgotnych, parujących drzew wyłoniły się wieżowce, wszedł do pierwszego z nich i nacisnął guzik sprowadzający windę. Po chwi – li winda dotarła na parter, ale nie otworzył nawet drzwi jej kabiny, gdyż wewnątrz, oparty o lusterko, stał mężczyzna w marynarskiej czapce i z bladą, gładko ogoloną twarzą. Przed nim klęczała krótko ostrzyżona blondynka w czarnej spódnicy. Obejmowała go rękami po – wyżej kolan, a jej pięknie wygięty grzbiet i przechylona głowa po – chłonięte były bez reszty jego męskością. Ponieważ winda natych – miast ruszyła w górę młody inżynier postanowił skorzystać ze scho – dów. Jednak już na pierwszym piętrze musiał zawrócić. Na klatce schodowej piętrzyły się bowiem aż po sufit stoły, krzesła, szafy, biur – ka i inne meble. Co się stało? Gdzie ja właściwie jestem? – zadawał sobie na głos gorączkowe pytania opuszczając wieżowiec. Na ulicy, z dusznej ciemności, wyłonił się przegubowy autobus miejski z wid – niejącym na przedniej szybie numerem 107. Pojazd zatrzymał się w pobliżu jakby na niego czekając. Może była to jakaś szansa na wy – jaśnienie tej idiotycznej sytuacji? Wskoczył na wąskie stopnie. Auto – matyczne drzwi natychmiast zamknęły się za nim i autobus ruszył dalej. Wewnątrz ogarnął go przyjemny chłód. Trzymając się zimnego uchwytu spojrzał w głąb pojazdu i nagle zamarł w bezruchu. Za – miast pasażerów w autobusie wisiały półtusze świńskie. 23 Rozmowa polska latem 1984 roku – Czy już pani słyszała, co się zdarzyło w nocy przy ulicy Bobreckiej? Do jednej starszej pani, co akurat wróciła od swych krewnych w Monachium, włamali się rabusie. Przywiązali ją sznurem do kuchennego krzesła i – żeby nie krzyczała – udusili poduszką. O, zgroza! Zgroza! Zgroza! Do czego to dochodzi?! Dotąd jednak milicja nie złapała morderców! – O, co za okropieństwo! Do czego to dochodzi?! A, proszę pana, znowu sprzedawca rurek z kremem, ten co miał kiosk na rynku i grywał na klarnecie, struł się płynem borygo, tym razem już na amen. Ale może to lepiej, bo on podobno strasznie dręczył swą starą matkę i teraz ona będzie miała więcej spokoju. – Może to nawet lepiej, ale tak sobie myślę, że spokoju nie będzie, bo wczoraj rano znowu w parku koło muzeum leżała na trawniku zalana prawie w trupa nie najmłodsza niewiasta przyodziana zaledwie w jedną brudną skarpetę. Na plecach, na pośladkach, na piersiach i na łonie ktoś jej powypisywał czerwonym długopisem przeróżne sprośne hasła... 24 Cieszyn, Europa Środkowa Rumianek rośnie na rynku między kostkami austriackiego bruku. Za granicą, w zachodniej części miasta. Tam, gdzie starcze głosy zawodzą „jeszcze Polska nie zginęła...”, dziecięce głosy nucą „kde domov muj...” 25 * * * Gdzieś pod lipcowym niebem w jakąś noc bezsenną grzech nierządnego smutku i czerstwa głupota błyskają aureolą nad butelką wódki. A pijący za zdrowie albo na pohybel spierają się o wolność, dobrobyt, lojalność, zrabowane marzenia straconych pokoleń. Spierają się i krzyczą, śmieją się i płaczą zupełnie nieświadomi pewnej starej prawdy: kto nie przebłaga gniewu zazdrosnego Boga nigdy nie będzie wolny w Rzeczypospolitej. 26 27 W lipcowy wieczór Jaką ulgę sprawił mi widok świetlików, kiedy wczoraj wieczorem, aby być dalej od zgiełku i spalin, wracałem do domu przez cmentarz. Więc jeszcze nie zginęły, są, świecą w mroku nad ciężką architekturą grobowców. Białe punkty, spokojne i żywe, dryfują w suchym powietrzu pośród czarnych jodeł, cyprysów i aniołów z kamienia. A dalej, w głębi alei, czerń krzyża wtopiła się w przepastny cień kasztanowców i białawy kształt Chrystusa unosił się wysoko jak przedpotopowa ważka. Ogromna. Tryumfująca. Zmartwychwstała. 28 Los Pamięci Kornela Filipowicza Przeminą pory roku, lata i dekady. Pewnego wieczoru zaśniesz jak zwykle, a nazajutrz otworzysz oczy i los nieoczekiwanie odsłoni się przed tobą jak krajobraz przed siedemnastoletnim chłopcem, który w przedostatni dzień wakacji wybrał się na rowerze za miasto, daleko jak nigdy przedtem, w nieznaną okolicę. Tam, pod sierpniowym niebem, zachwyciły go stawy w dolinie i groble między nimi, i tatarak, i ciemne świerki na drugim brzegu, których cienie spotykały się na lustrze wody z tańczącymi odblaskami słońca. A także złotawe brzuchy karpi pod wodą, pohukiwanie ropuch i niebieskie ważki. Nigdy przedtem nie zaznał takiego spokoju. Czuł, że już nie może opuścić tego miejsca, a jednocześnie wiedział, że musi powrócić. Do rodziców, do szkoły, do miasta. 29 Tło Szukając odosobnienia mężczyzna w niebieskiej koszuli poprowadził kobietę o kasztanowych włosach do parku za starym, nieczynnym kościołem Świętej Trójcy, gdzie ruchliwe cienie klonów i opalizujące w blasku popołudnia trawy stały się tłem dla ich pocałunków. 30 * * * Źdźbła trawy, pochylone przez wiatr fosforyzują w popołudniowym blasku słońca. Cień jarzębiny, falując gwałtownie, cofa się wolno na południowy wschód. Wróżba zasłyszana we śnie 31 Wróżba zasłyszana we śnie Żadna szarzyzna już cię nie lubi. Śmiertelny obłok znów płetwę zgubił. 32 Dwa epitafia dla Mirosława Dzielskiego I Żyłeś ze świadomością, że Twój czas jest krótki wciąż biorąc pod uwagę przedsiębiorczość śmierci. Emisariuszu ducha nadchodzących czasów, odpoczywaj w spokoju jasnej głębi życia. II Nie przyjdą już dla Ciebie dni następnej wiosny. Wszystkie miejsca na ziemi z Tobą się rozstały. Nic więcej już nie dodasz do swej śmiertelności. Już to, co nieśmiertelne, dodaje Ci chwały. 33 Dawna przepowiednia Nadejdą czasy demokracji i wiara okaże się równie ulotna jak prawa. Wysokość czynszu, cła i podatku stanie się właściwą miarą wolności. Deficyt podyktuje nowe dogmaty. Polityczna czujność wyrodzi się w nieznośną, proceduralną nudę. Słowa jednak nadal będą ukrywały myśli, a aureola otaczająca głupotę nigdy nie zagaśnie. Ręce, które rwały ciernie, obmyją się na spotkanie dłoni, które plotły bicze. Godność i pożądanie w jednym staną domku, a wilk przytuli się do czarnej owieczki i brzydkiego kaczątka. Marzenie o wielkiej hurtowni owoców południowych zaćmi tęsknotę, za sztuką czystą. Mesjasz litewskich wieszczów nie znajdzie przytułku nawet w gabinecie figur woskowych. Zwątpienie zamknie wyobraźnię poetów w widzialnym, rzeczywistym świecie. Miłość, na szczęście, wciąż na nowo będzie rozkładać swoje akcenty w nieprzewidywalnym rytmie. Natomiast nicość nareszcie objawi się czysta jak błękit nieba na widokówce z Rzymu. 34 * * * W jakimś biednym zaułku środkowej Europy stoi zdziczała jabłoń tuż koło starej szopy. Pod koniec listopada jej zbrunatniałe liście nie znajdą już dla siebie ratunku, oczywiście. Los identyczny spotka kilka upartych jabłek, których wcześniej nie strząśniesz nawet gdybyś był diabłem. Po deszczach i wichurach, po nocnych mrozów serii dla liści i owoców nie będzie już nadziei. Nie będzie już nadziei, nie będzie już widoków. I tak już pozostanie do wiosny w przyszłym roku. 35 36 Czarne krawaty Żona samobójcy odwraca się we śnie na drugi bok. W procesji za krzyżem najpierw idą dzieci, śpiące niemowlęta w czerwonych wózkach. W białym wiadrze pod ścianą krzepnie krew. Czarne, trupie krawaty wiszą w dębowej szafie. 37 W przedpokoju Czarne palce rękawic sterczą śmiesznie z kieszeni zimowego płaszcza, który wisi na wieszaku w przedpokoju. Popielaty szal dusi się w jego prawym rękawie. 38 Starzec na poczcie Moje palce już nie są takie wesołe jak niegdyś. Dlatego bardzo panią proszę: niech mi pani przylepi ten znaczek. 39 Smażalnia ryb Smażalnia ryb jest w zimie zamknięta. Przez szpary w drzwiach wsysa w siebie suchy śnieg. Fioletowy śledź na ścianie krztusi się słonym wapnem i igłami szronu. Pod ścianą dwa rzędy taboretów położonych jeden na drugim czernieją jak przedpotopowy kręgosłup. 40 Piosenka adwentowa Jeśli jesteś mi matką, przemów do mnie łagodnie. Jeśli jesteś mi ojcem, współczuj mi, nie przeklinaj. A jeśli jesteś bratem, nie zapominaj o mnie. A jeśli przyjacielem, wyciągnij do mnie dłonie. Wyciągnij do mnie dłonie, podnieś mnie z opuszczenia. Wydobądź mnie z milczenia i wydźwignij z ciemności gęstej, ciasnej, jałowej. Niech już nie nikczemnieje uparta, skryta miłość i przyszłość niech już nie jest taka jak dotąd była. 41 * * * W dali, z rozdartej chmury, ogień gwiazd wypada. Siwieją drzewa w lasach i skostniałych sadach. Nocy wreszcie ubywa, dni się wydłużają. Na śniegu ślad zostawił wygłodniały zając. Drzewka w ciepłych mieszkaniach szybko tracą szpilki i telewidzów straszą na dobranoc wilki. Świece się wypaliły, opłatki strawione. Szkielety ryb przypadkiem stworzyły koronę na podwórzu nad kubłem rozdętym od śmieci. Senne echo kolędy z gorzkim dymem leci. Księżyc się do kominów jak zły aktor wdzięczy. W czarnych załomach dachów wiatr zmęczony klęczy. Gdzieś na przedmieściu, w stajni, znów Bóg się narodził. Dwie doby świąt minęły. Nowy rok nadchodzi. 42 43 Były lata Przed jedenastą włączyłem telewizor. Zmęczony, lekko pijany, leżąc w poprzek tapczanu patrzyłem na czarnobiały film. Jakiś prowincjonalny inteligent w średnim wieku bilansował swoje życie spacerując po cmentarzu ze swoją niedoszłą żoną, która opierała się o wózek. Były lata sześćdziesiąte. Na zakończenie życiowego bilansu inteligent powiesił swoją perukę na ramieniu krzyża jednego z nagrobków... Po filmie wyłączyłem telewizor, bo zaczęły się ostatnie wieczorne wiadomości. Wypiłem resztkę wina i zaraz zasnąłem. Padał deszcz. Mijała pierwsza sobota 1992 roku. Tej nocy przyśnił mi się mój półtoraroczny siostrzeniec, który podczas zabawy przegryzł mi znamię na prawym boku, a nad ranem znowu obudził mnie pisk hamulców zatrzymujących się pod oknem autobusów. W ten sposób miasto wzywało mnie żebym przeprowadził się gdzie indziej. 44 Trzeci brzeg Ktoś mnie prowadził w półmroku wzdłuż moich jedenastu twarzy. Wiatr bezgłośnie kołysał wygaszonymi lampami. Chmury pękały, niebo zapadało się pode mną, w oddali dzwoniły gardła ptaków i czarnobiałe tęcze wolno przesuwały się nad poświatą podmiejskich ogrodów. Cienie drzew biegły przede mną jak psy. Dziedzictwa i przeznaczenia bezwstydnie zamieniały się maskami. Pieczęcie krwi rozsypywały się w proch. Nie miałem już nikogo. Nie miałem nawet imienia i nazwiska. Płakałem jak młody faraon, którego odjęto od piersi Izydy. Jakiś głos mówił: musisz powrócić tam, gdzie nic nie krystalizuje się w minerał, nie wyodrębnia w roślinę, zwierzę, człowieka, musisz powrócić do początku. Zbliżała się wiosna. Jechałem w wagonie towarowym z resztkami pożółkłego śniegu, przykryty wojskowym płaszczem. Nie było ze mną nikogo. Łodzią bez wioseł i steru przeprawiałem się na drugi brzeg rzeki, za wodę wielką, gorzką i niezbyt czystą. Kamienne mosty płynęły tuż za mną. Na trzeci brzeg. 45 Poemat na pożegnanie młodości Podległy raz na zawsze niepojętym prawom i wydany na pastwę przewrotnemu światu żyje bez świadomości czym jest jego życie. Wciąż jednakowo biedny, niesyty miłości, czysty i naznaczony przez biblijne bestie, karmi się owocami dawnych, lepszych czasów. Rośnie razem z żelazem, kwitnie razem z laurem. Chce towarzyszyć wszystkim człowieczym zajęciom. Nie podejrzewa zdrady, nie knuje podstępu, ze spokojem smakuje coraz głębszą gorycz. Koszary, kina, dworce, kościoły, szpitale oczekują na niego cierpliwiej niż ludzie. Jego spojrzenie wnika z tą samą ufnością w gąszcz wywyższonych cieni, w poniżone blaski, a jego myśl to raczej bezgłośna melodia. Oduczany zdziwienia powtarza pytanie: skąd przychodzi i dokąd wraca ziemskie piękno? Powołany do przejścia przez ucho igielne w przeplotach dni i nocy, w twardego snu wirach idzie wolno, a ponad widnokręgiem gwiazda znowu schodzi za gwiazdą. I nabrzmiewa chwila żeby się przepoczwarzyć w wiek męski, wiek klęski. Przez wodę, glinę, ogień i miłe powietrze śmierć idzie mu naprzeciw innymi drogami niż wędruje cierpienie, rozkosz lub nadzieja. Śmierć idzie mu naprzeciw innymi drogami, aby z pyłkami kwiatów paść mu na powieki. O jego przyszłych dziejach milczy w rzece ryba i słońce je odbija w wystawowych szybach, w których się przeglądają wciąż nowi przechodnie. Przesłanie Jest twoim przewodnikiem źdźbło nikłego światła. To ginie ci sprzed oczu, to się znowu zjawia... I nie wiesz, jak odnaleźć w sobie jego korzeń, biedny, wydziedziczony królu ziemskich stworzeń. 46 PRZEKŁADY 47 T.S. ELIOT Wiatr zerwał się o czwartej nad ranem Wiatr zerwał się o czwartej nad ranem. Wiatr zerwał się i pękły dzwony Przez śmierć i życie kołysane. Tutaj, w królestwie śmierci śnionym Echo przedrzeźnia zgiełk bitewny, Ale czy śnię nie jestem pewny Gdy poczerniałe lustro wody Jest twarzą, która poci łzy. Widziałem poczerniałą rzekę A za nią wrogów przy ogniskach I potrząsanie włóczniami. Lecz tu, za inną rzeką śmierci, Widzę Tatarów na konikach I potrząsanie włóczniami. 48 WILLIAM CARLOS WILLIAMS Nadmorskie kwiaty Gdy nad kwiecisty, ostry brzeg pastwiska, niewidoczny, dźwiga się słony ocean – cykoria i stokrotki splątane, rozłączone, zdają się nie być kwiatami, lecz barwą, ruchem albo może kształtem niepokoju. Natomiast morze, zaokrąglone, kołysze się łagodnie na swej roślinnej łodydze. 49 WILLIAM CARLOS WILLIAMS Portret damy Twoje uda to jabłonie, których kwiat dotyka nieba. Jakiego nieba? Nieba, w którym Watteau zawiesił damski pantofel. Twoje kolana są południową bryzą albo śnieżną zamiecią. Ach! jakimż mężczyzną był Fragonard? – tak jakby tutaj istniała odpowiedź. Ależ tak – poniżej kolan, odkąd melodia tędy opada, widnieje biel letniego dnia, twoje kostki w wysokiej trawie połyskującej na brzegu. Na jakim brzegu? piasek przylega do mych warg – Na jakim brzegu? Ach, może to płatki. Skąd mogę wiedzieć? Na jakim brzegu? Na jakim brzegu? Płatki – powiadam – płatki kwitnącej jabłoni. 50 EZRA POUND Sub Mare To jest i nie jest, wszak jeszczem zmysłów nie stracił, Odkąd tu jesteś wszystko wkoło mnie wiruje, To zmyślenie stworzone z woni róż jesiennych Ma odtąd barwę jakże inną, złotą. Błądzić pośród tych rzeczy na oślep jak wątłe Algi co się unoszą i wynurzają Z bladej zieleni fal ciężkiego przyboju, Pośród tych rzeczy starszych niźli ich imiona, Pośród tych rzeczy jakże bliskich bogom. 51 EZRA POUND Nadejście wojny: Akteon Widmo letejskich wód i pola Pełne nikłego światła, złote, Szare urwiska a pod nimi Morze Szorstkie bardziej niż granit i zawsze wzburzone. Niebotyczne kształty ruchliwych bogów O groźnych obliczach. I ktoś powiedział: „Oto Akteon.” Akteon o złotych nagolennicach! Ponad czystością łąk, Ponad stygnącą twarzą pól, Zawsze wzburzone, falujące Rzesze starożytnych. Milczący pochód pokoleń. 52 EZRA POUND Figura taneczna dla nowożeńców w Kanie Galilejskiej O, ciemnooka, Wyśniona kobieto, W sandały z kości słoniowej obuta, Pomiędzy tancerkami nie ma tobie równej, Nie ma żadnej o stopach tak chyżych. Nie odnalazłem cię w namiotach, W pierzchliwej ciemności. Nie odnalazłem cię u źródła Wśród kobiet z dzbanami. Twoje ramiona jak miąższ pod korą młodych drzew, Twoja twarz jak rzeka pełna świateł. Białe jak migdał twoje plecy, Jak świeży migdał obrany z łupiny. Eunuchowie przy tobie nie trzymają straży Ani rygle z miedzi do ciebie nie bronią dostępu. Złocony turkus i srebro na miejscu twojego spoczynku. Obleczonaś w brązową suknię, w szatę wzorzystą wyszywaną złotem, O, Nathat – Ikanaie, Drzewo Nadrzeczne. Niby strumień płynący pośrodku turzycy jest dotyk twych dłoni, Twoje palce niby oszroniony potok. Panny tobie przydane białe jak kamyki, Ich muzyka naokoło ciebie! Pomiędzy tancerkami nie ma tobie równej, Nie ma żadnej o stopach tak chyżych. 53 EZRA POUND Albatre Ta dama w białym kąpielowym płaszczu, który nazywa peniuarem, Jest na razie kochanką mego przyjaciela A delikatne białe łapy jej pieska Nie są delikatniejsze od niej. Więc nawet sam Gautier nie wzgardziłby przewrotnością tej bieli Zwłaszcza, że dama siedzi w głębokim fotelu Między dwiema płonącymi leniwie świecami. 54 ERZA POUND Pieśń XLV Przez Lichwę Przez lichwę nikt nie ma domu z dobrego kamienia z bloków gładko wyciętych położonych równo tak że ornament może pokryć ich powierzchnię przez lichwę nikomu raj na freskach ściany nie zdobi w kościele harpes et luthes ani miejsce zwiastowania Pannie ani promienne snycerstwo aureol, przez lichwę żaden Gonzaga nie odwiedza ani swego potomstwa ani swych nałożnic żaden obraz nie powstaje by trwać w ludzkim mieszkaniu lecz by go sprzedać i to jak najprędzej przez lichwę, grzech przeciw naturze, twój chleb to stęchłe szmaty twój chleb suchy jak papier, bez śladu górskiej pszenicy, bez mąki białej przez lichwę grubieje linia przez lichwę zaciera się granica i nikt nie znajduje miejsca na swoje mieszkanie. Kamieniarzowi odbiera się kamień tkaczowi jego krosna PRZEZ LICHWĘ na targ nie dowożą wełny owce nie dają zysku przez lichwę. Lichwa to jest zaraza, lichwa stępia igłę w dłoni dziewczyny, zręczności prządki kładzie kres. Pietro Lombardo przeszedł bez lichwy Duccio przeszedł bez lichwy i Piero della Francesca; bez lichwy Zuan Bellin i bez niej namalowana La Calunnia. Nie z lichwy wziął się Angelico; nie z niej Ambrogio Praedis, ani z kamienia wycięty kościół z napisem: Adamo me fecit. Nie z lichwy św. Trofim. Nie z lichwy święty Hilary. Lichwa rdzą kryje dłuto, pokrywa rdzą rzemiosło i rzemieślnika, wżera się w nić na krosnach i nikt się więcej nie uczy wyszywania złotem. 55 Przez lichwę parszywieje lazur, nie haftuje się cramoisi, szmaragd nie trafia do Memlinga. Lichwa morduje dziecko w łonie, kładzie kres zalotom młodzieńca, do łoża wniosła paraliż, zalega w noc poślubną pomiędzy nowożeńcami CONTRA NATURAM Sprowadzili kurwy do Eleusis. Trupy posadzili do uczty na żądanie lichwiarzy. 56 Spis wierszy Wiersz pożegnalny o uśmiechach Zamykam się Dziesięć słów dla Safony Mała, bladoróżowa * * * (Jaskry i polne mlecze) * * * (Oto człowiek) Wspomnienie drezdeńskie Przypis do pewnej teorii widzenia * * * (Gdy wracałem od Ciebie) * * * (Już wiemy...) * * * (Miłość w chrystusowych latach) * * * (Bo to jest tak...) * * * (Kwitną ziemniaki...) Rynny * * * ( Kroplo deszczu) Pod stołem Pudel Autobus nr 107 Rozmowa polska latem 1984 roku Cieszyn, Europa Środkowa * * * (Gdzieś pod lipcowym niebem...) W lipcowy wieczór Los Tło * * * (Źdźbła trawy, pochylone przez wiatr...) Wróżba zasłyszana we śnie Dwa epitafia dla Mirosława Dzielskiego Dawna przepowiednia * * * (W jakimś biednym zaułku...) Czarne krawaty W przedpokoju Starzec na poczcie Smażalnia ryb Piosenka adwentowa * * * (W dali, z rozdartej chmury...) Były lata Trzeci brzeg Poemat na pożegnanie młodości 57 PRZEKŁADY T.S.Eliot Wiatr zerwał się o czwarej nad ranem William Carlos Williams Nadmorskie kwiaty Portret damy Ezra Pound Sub Mare Nadejście wojny: Akteon Figura taneczna dla nowożeńców w Kanie Galilejskiej Albatre Pieśń XLV 58