Lucyna Legut-Werecka DLA KOGO TEN WAWRZYN? Copyright by Lucyna Legut-Werecka Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk 2001 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Ptyś spóźnił się na próbę. Całą noc bolały go zęby. Dopiero nad ranem zdrzemnął się chwilę i już było za późno. Czwórka u góry świdrowała słodko, zupełnie jak przy borowaniu. Tego się nie da ab-so-lut-nie wytrzymać! Ból cieniutki i taki wydłużony, poprzez całą czaszkę, aż gdzieś hen daleko... Ptyś leżąc w łóżku, próbował myśleć o rzeczach przyjemnych, aby go zagłuszyć. Oto otrzymuje podwyżkę – zamiast tysiąc siedemset, trzy tysiące czterysta złotych! Nic nie pomogło. Ząb jak bolał, tak boli. Ptyś dostaje rolę w Smaku miodu, tę którą kiedyś grał Fetting. Rusza się jak Fetting, jest ubrany jak Fetting, mówi jak Fetting, tyle że to Ptyś, a nie Fetting. A ząb boli!... Teraz już boli każda cebulka we włosach, tak jakby miała korzenie zębowe... Ptyś-Fetting uśmiecha się do partnerki na scenie, a ona klepie go po twarzy. Jezu! Tylko nie w bolący ząb!... Ciekawe, czy Fettinga bolały kiedyś zęby. Nie wyglądał na to. Choć koronki to on miał... Jak się szeroko uśmiechnął, widać było z tyłu koronki. Rany boskie! Nie do wytrzymania ten ból! Ptyś wyskoczył z łóżka i w strasznym bałaganie na stole zaczął szukać czegoś, co mogłoby uśmierzyć choć trochę ból zęba. Po co szukać, skoro niczego takiego nigdy tu nie było? A jednak człowiek zawsze wierzy w cuda, jeżeli nie ma już innego wyjścia. Ptyś liczył na cud. Może kiedyś ktoś zgubił tu jakiś proszek? Może ten, który przed nim mieszkał w tym pokoju? Ptyś już był na kolanach, zaglądał pod stół, pod łóżko, nawet wsadził rękę pod kaloryfer, ale wyciągnął tylko garść skłaczałego kurzu. „Na nic w życiu nie można liczyć – pomyślał. – Nawet na to, że ktoś zgubi proszek. Można tylko liczyć na własny ból zębów. Oj! Jak boli! Co w takim zębie jest, że tak boli? I dlaczego właśnie mnie? Reżyser Pająk też ma zęby i mogłyby go boleć. Ale nie! Mnie! Mnie bolą zęby! Bo właśnie mnie zawsze musi się coś takiego przytrafić!...” Ptyś już nie wrócił do łóżka. Zastał na podłodze. Klęczał z głową opartą o stół i cichutko jęczał. Pobożne westchnienia do wszystkich świętych przeplatał drobnymi przekleństwami. – O Jezu! Jezu! Matko Boska! Nie wytrzymam! A niech to najjaśniejszy szlag trafi! O rany! Żeby choć jednego dyrektora tak ząb bolał, toby wiedział, co znaczy życie! Cholera! Na miłość boską, jak nie przestanie boleć, to wyskoczę oknem! Ptyś nie wyskoczył oknem, tylko zdrzemnął się na chwilę. Leżał zwinięty, przykryty brzeżkiem dywanika, i tak zastał go ranek, godzina, kiedy jest już za późno, aby się spieszyć, bo i tak się nie zdąży. Ocknął się spotniały ze strachu. Pierwszym przytomniejszym gestem było dotknięcie spuchniętego już lekko policzka. Potem zerwał się i spojrzał na zegarek: próba już się zaczęła, więc nie ma co się wysilać. Spodnie od pidżamy zsunęły się trochę poniżej bioder. Być może, Ptyś schudł przez tę bezsenną noc albo gumka zluzowała się, co też się zdarza. Pomaszerował do łazienki, po drodze nadeptując psu na łapę. Pies skoczył, bardziej ze zdenerwowania niż z bólu, i zawył głośno, dając wyraz swemu niezadowoleniu. Gospodyni natychmiast wyjrzała z kuchni i powiedziała: – Prosiłam, żeby pan nie męczył psa. – Ja męczę psa? Jezu! A w ogóle, dlaczego on sypia pod moimi drzwiami? Zawsze muszę uważać, żeby na niego nie wejść. – Nie kocha pan zwierząt. Kto nie kocha zwierząt, jest niedobry dla ludzi. – Błagam panią! Niech mi pani dzisiaj da spokój! Zęby mnie bolą. – Gdyby każdy, kogo bolą zęby, chciał tratować psy... – Za chwilę powie pani, że go zabiłem. 5 – Po panu można się wszystkiego spodziewać. Czy to pan brał szynkę z lodówki? Zresztą, po co się pytać?! Wiadomo. – Co to ma wspólnego z psami? – Proszę pana, pan jest tylko moim sublokatorem, to znaczy, że ma pan prawo do pokoju, ale nie do szynki. – Oddani pani ten plasterek. Poza tym była słona. Trzeba zawsze najpierw skosztować, nim się coś kupi. – Proszę nie dotykać mojej lodówki! Będę musiała wymówić mieszkanie, jeżeli pan będzie buszował po całym domu. – Lodówka to nie cały dom. I czemu pani tak od rana gderze? Spóźniłem się do pracy, a pani mnie jeszcze zatrzymuje. – To niech pan zostawi moją lodówkę. – Pani wie, jak się nazywa człowiek, który się nagle wzbogacił? – Nic mnie to nie obchodzi. – No, no... Wolę już nic nie mówić. Zniechęca mnie pani swoim zachowaniem. Będę musiał pomyśleć o innym mieszkaniu. – Proszę bardzo. Byle szybciej. – Jeszcze pani pożałuje. Nieważne... Teraz się śpieszę. – I chodzić w takim rozmamłaniu też wstyd. – Co za wstyd? Nie widziała pani kawałka brzucha mężczyzny? Przecież ma pani męża. – Nie mam ochoty oglądać pańskiego brzucha! – Spodziewam się. Jeszcze tego by brakowało!... – Ptyś trzasnął drzwiami do łazienki, ale zaraz wychylił głowę i powiedział: – Przepraszam. – Potem wymył zęby, ostrożnie omijając bolącą czwórkę, i przytrzymując spodnie od pidżamy przebiegł przez korytarz do swego pokoju. Ubierał się szybko. Dwa razy zmieniał krawat: jeden miał plamę z sosu, drugi był zgnieciony. Nie mógł zdecydować, który lepszy. Pies pod drzwiami czochrał się i łapał zębami pchły. Ptyś przekroczył go, uważając na łapy i ogon. W korytarzu przed lustrem nasadził kapelusz i wyszczerzył zęby. Czwórka górna spokojnie tkwiła na swoim miejscu. Mały, zwyczajny ząb, w którym w nocy szalało piekło! Ptyś pochylił się nad psem i zajrzał mu do pyska. „Szczęściarz! Ten nie wie, co to ból zębów... I do tego nie musi iść na próbę. Poje sobie, podrzemie, pchły połapie... Ech, życie, życie...” Na dworcu kolejki Ptyś spotkał Adelę. Ucieszył się bardzo, że będzie mógł z kimś podjąć temat zębów, i zaczął: – Ty wiesz, stara, jak mnie dzisiaj całą noc ząb męczył? – Który? – Jakie to ma znaczenie? Ten! – Całkiem dobry. – Nie ten! Czwórka! U góry! – Niech będzie czwórka, też wygląda zdrowo. – Wygląda!... Całą noc nie spałem! No a nad ranem zdrzemnąłem się. – Budzika nie masz? – Nie. Mówię ci, codziennie budzę siłę o piątej rano i oka więcej nie zmrużę, tylko trzęsę się ze strachu, że się spóźnię na próbę. – Codziennie się trzęsiesz? – Codziennie. – A jak byś sobie kupił budzik? – Mowy nie ma! Uparłem się, że nie kupię budzika. 6 – No to się trzęś! – Coś taka ważna? Porozmawiać z tobą nie można? Adela wzruszyła ramionami i skrzywiła lekko usta. Nie wiedziała, jak dalej prowadzić rozmowę o budziku, którego Ptyś nie posiadał. Zasępiła się. Dlaczego ona nie umie rozmawiać? Dlaczego nic jej nie przychodzi do głowy? Dowcipny człowiek mógłby mieć tysiąc pomysłów na temat budzika. Ona nie. Umysł jej jest jak żółw. Dwa dni potrzebuje, żeby znaleźć odpowiedź. Można by na przykład powiedzieć coś takiego: „A kiedy zadzwonią równocześnie wszystkie budziki świata, wtedy wstaną prochy twoje i prochy twojego dziadka, i wuja Stefana. Ustawią się w szeregu, proch przy prochu, dziadek przy dziadku, i wysłuchają do końca tego ostatniego dzwonienia, bo potem już nic nie będzie, ani próby, ani przedstawienia w plenerze, tylko szczęśliwość wieczna...” Oczywiście, ona tak nie powie. Ptyś patrzy teraz na nią i pewnie myśli, jak jest mało inteligentna. Już nawet nie chodzi o to, że on tak myśli. Chodzi o fakt. Ona naprawdę nie potrafi nigdy prowadzić żadnej rozmowy. Gdy tylko zacznie cokolwiek mówić, wydaje się jej to głupie. Próbuje więc gwałtownie znaleźć jakąś mądrzejszą i oryginalniejszą myśl, ale zaraz się plącze, słowa wypadają po drodze, zostaje zniekształcone zdanie, które nic nie znaczy. Nic, prócz tego, że Adela jest tępa. Oczy Ptysia spojrzały na Adelę z wysokości metr osiemdziesiąt pięć. „Co oznacza to wzruszenie ramion? Niechby ona spróbowała codziennie rano budzić się cała roztrzęsiona! Kto z ludzi jest w stanie wytrzymać takie ciągłe napięcie nerwów? A ja wytrzymuję! Ale kiedyś to się wszystko źle skończy. Nerwy wysiądą i cześć! Już mi wysiadły zęby. Jeszcze tylko nerwy i cześć! – Dotknął językiem zęba. – Jak tak delikatnie dotknąć językiem, to nie boli, ale jak wessać powietrze... Oho!” Spojrzał znów na Adelę: – Adela, ty masz zdrowe zęby? – A ciebie co to obchodzi? – Możesz chyba odpowiedzieć. Nie pytam się o lata, tylko o zęby. – Zdrowe. – Ale dwójka nie jest twoja? – Moja. Zapłaciłam za nią i jest moja. – O co ci chodzi? Zaraz się wściekasz... Wiesz, mam kłopot. Zęby mnie bolą. – Już mówiłeś o tym. Idź do dentysty. – Najpierw chcę porozmawiać, potem pójdę. Człowiek musi pomyśleć, rozważyć, nim coś zrobi. – Jak mnie raz bolały zęby, to... – Adela zaczęła gwałtownie szukać jakiegoś ciekawego określenia dla tego bólu. Daremnie. Wszystkie skojarzenia wydawały się jej beznadziejnie głupie. Ptyś się niecierpliwił. – No więc, co było z tymi twoimi zębami? – Co było z moimi zębami? – Adela wściekła na siebie, że nic nie potrafi wymyślić, zrezygnowała z wszelkiej oryginalności. – No co mogło być z moimi zębami? Bolały jak cholera i tyle! – Takim cieniutkim bólem? – Czy ja wiem? Może i był on cieniutki. Bolały. – Bo mnie to jakby ktoś cienką a długą szpilkę... Rozpaloną, rozumiesz, wciskał w ten ząb i przewiercał. Adela załamała się. Jak to Ptyś ładnie powiedział o tej szpilce. Czemu ona nigdy na nic takiego nie wpadnie? Milczała od tej pory całą drogę. Patrzyła w okno, chociaż znała tę trasę na pamięć. Spojrzała po twarzach pasażerów. Z pewnością każdy z nich umiałby prowadzić z Ptysiem ciekawą rozmowę o bólu zębów. Tylko ona na żaden temat nie ma nic do powiedzenia. Teraz na przykład patrzy w okno i o czym myśli? O niczym. Że tam jest dom, tam pies, a tu stoi drzewo. Na drzewie kwiaty. Jabłoń. Kwitnąca... Czy to ma być myślenie? O tym, że 7 jabłoń kwitnie, wie każdy. Ale co z tego wynika? Albo Ptyś... Ptyś stoi tam i bolą go zęby. Przecież coś powinno z tego dla niej wynikać! Ona ma obowiązek wysnuć jakiś wniosek z bolących zębów Ptysia. Tymczasem nic. Idzie sobie przez życie. Tu kwitną drzewa, tam kogoś bolą zęby, a dla niej zęby – to zęby, drzewa – to drzewa... „Jestem kretynką ostatniego gatunku. Nie potrafię z cudzych zębów i drzew stworzyć nic własnego. Czas ucieka. Nawet ta podróż kolejką to czas, który już przeminął. Coś się skończyło, coś odeszło, a ja siedzę, gapię się w okno i nic z tego dla mnie nie wynika. Wiem tylko, że obok stoi Ptyś, którego bolą zęby.” – Może przyłożę sobie loda na ząb – powiedział Ptyś, kiedy wysiadła z kolejki. Adelę zatkało. „Mnie by to nigdy nie przyszło do głowy. A Ptyś »przyłoży sobie loda na ząb«! Ja bym pewnie powiedziała: »Kupię sobie loda. Może chłód dobrze zrobi«. Ja bym tak powiedziała, bo nie mam za grosz dowcipu”. Nagle zdecydowała się: „Niech się dzieje, co chce! Choć raz w życiu powiem coś oryginalnego! Wszystko jedno co!” – Ptysiu, widziałeś kiedyś czerwonego barana? – Nawet nie wiedziała, skąd jej się ten baran napatoczył. To był ten skok głową w dół w abstrakcyjne myślenie. – Całkiem czerwonego? – Ptyś nieuważnie zatrzymał na jej twarzy spojrzenie, bo był właśnie zajęty oglądaniem jakiegoś samochodu. – Nie. Ale widziałem na dodatku filmowym astronautę, który poruszał się wokół swojej rakiety. Był przywiązany, oczywiście. Adela zachwycona spojrzała na Ptysia. „Skąd jemu ten astronauta przyszedł do głowy? Tak nagle? Po bananie?” Odważyła się zapytać: – Czemu właśnie astronauta przyszedł ci do głowy? – A bo ja wiem? A czemu tobie baran? Tu już Adela nie znalazła odpowiedzi. „Trzeba skończyć temat barana, a jeszcze lepiej pozbyć się Ptysia.” – Wiesz co, Ptyś? Chcę wstąpić do sklepu. Moja scena idzie dopiero po przerwie. Ty już idź, bo się spóźnisz. – Już się spóźniłem. Cześć! – I Ptyś poszedł, aby się spóźnić, a Adela stanęła przed pierwszą z brzegu wystawą sklepową. Oparła czoło o szybę. „Czemu nie potrafię myśleć? Czemu jestem głupia? Czas ucieka. Czas ucieka, a ja nie myślę.” Ptyś zatrzymał się. Już miał wejść na salę prób, już naciskał ręką klamkę, kiedy nagle mózg wysłał rozkaz w kierunku ręki: „Zatrzymaj się! Najpierw drobna charakteryzacja, potem dopiero wkroczenie na salę!” Więc Ptyś wyjął z kieszeni chusteczkę do nosa, mocno sfatygowaną, zgniecioną, oblepioną tytoniem... Zawsze używał ligniny do wycierania nosa, Chustkę miał na wszelki wypadek. Teraz wytrzepał z niej tytoń, rozprostował na oknie, wygładził dłonią, złożył w czworokąt i przyłożył do policzka. Przejrzał się w kieszonkowym lusterku: efekt był bardzo dobry! Jeszcze oku nadał wyraz bezgranicznego cierpienia i – wkroczył na salę. Reżyser spojrzał na niego przez ułamek sekundy, nie przerwał jednak swoich wywodów na temat sztuki, mówił dalej długo i monotonnie. Ptyś wyczekiwał momentu, kiedy tamten zawiesi głos, i powiedział: – Przepraszam za spóźnienie. Ząb mnie boli. Reżyser nie spojrzał nawet na niego, tylko rzucił krótko: – To już sprawa komisji dyscyplinarnej. Jest pan zapisany w raporcie. – I dalej wykładał swoje racje. Ptyś rozejrzał się po sali. Ani krzty współczucia w twarzach! Oczywiście, nie wierzą mu. A jego bolał ząb. Bolał go, do wszystkich diabłów! Czy nikt z tych ludzi nigdy nie cierpiał? Schował brudną chusteczkę i z odsłoniętą twarzą podążył na swoje miejsce. Może uwierzą, jak zobaczą spuchnięcie? Chrząknął dwa razy, poprawił się w krześle i głęboko westchnął. Adrianna, która siedziała akurat naprzeciw Ptysia, pochyliła głowę i przygryzła wargi. 8 „Ciekawe, z czego jej się tak chce śmiać? – pomyślał Ptyś. – Co tu jest w ogóle do śmiechu? Baby to skończone idiotki!” Otworzył egzemplarz sztuki i na jednej z kartek, gdzie nie było tekstu jego roli, na odwrotnej, nie zapisanej stronie nagryzmolił: Zdaje się, że mam ropę w zębie i zapalenie dziąseł. Brak witamin. Pożycz mi cytrynę”. Wpatrując się w mówiącego reżysera z uwagą, równocześnie delikatnie oddzierał kawałek zapisanego papieru. Potem zwinął go w kulkę i palcem posuwał w kierunku Adrianny. Reżyser zerknął na Ptysia. Kulka zatrzymała się akurat na środku stołu. Ptyś zaczął obojętnie i lekko stukać palcem po blacie. Reżyser przeniósł wzrok na ścianę, kulka znów przesunęła się w kierunku Adrianny, była już w zasięgu jej ręki. Ptyś wiedział, że Adrianna widzi kulkę, i złościł się, że jej nie zabiera, choć wystarczyło tylko sięgnąć ręką. Nawet nie chodziło mu tak bardzo o pożyczenie cytryny, po prostu chciał, aby ktoś zainteresował się jego cierpieniem. Ostatecznie nie co dzień człowieka bolą zęby i w takim wypadku ma się chyba prawo do współczucia. Cichutko syknął dwa razy i wskazał oczyma kulkę. Obok Adrianny siedział Tadeusz i palił papierosa. Popiół upadł na stolik, Tadeusz pochylił się, dmuchnął. Razem z popiołem potoczyła się kulka. Zatrzymała się dopiero na krawędzi stołu, obok otwartego reżyserskiego egzemplarza. Ptyś wyciągnął dłoń. Reżyser spojrzał na kulkę i odepchnął ją końcem ołówka w kierunku Ptysia. – Niechże pan sobie zabierze ten list! – powiedział. – Te zabiegi, abym nie dostrzegł pana miłosnej korespondencji, są prymitywne. W dodatku niszczy pan egzemplarz. Zachowuje się pan jak przedszkolak. „Idiota – pomyślał Ptyś. – Kto w przedszkolu umie pisać?” Zanim Ptyś cokolwiek zrobi dalej ze sobą, można powiedzieć coś o Adriannie. Po prostu jest dogodny moment na „streszczenie” Adrianny. W swoim czasie Adrianna uprawiała stolarkę. Nic w tym dziwnego. Była zniechęcana do świata, więc zajęła się stolarką. Czy można się zniechęcić do świata pracując w teatrze? Oczywiście. Bo oto ktoś dostał świetną rolę – Adrianna nie. Marzyła o tej roli, a dostał ją ktoś inny. O kimś napisano znakomitą recenzję – o Adriannie ani słowa. Ktoś był młody i obnosił się bezczelnie ze swoją młodością, kogoś kochali wszyscy mężczyźni, a Adrianna?... Szkoda mówić! Adrianna zajęła się więc stolarką. Nie wiem, czy każdemu zalecać stolarkę na gorycze życiowe. Może inny rodzaj majsterkowania byłby też dobry. Trzeba spróbować. Adrianna dostała używany strug od stolarza teatralnego i strugała nim małe deszczułki na solniczkę. Solniczka jest na pewno przedmiotem, który każdy bez trudu potrafi wykonać. Strugała w domu, polerowała szklanym papierem w teatrze, podczas prób, kiedy nie była potrzebna na scenie. Aż kiedyś przeniosła się do nowego teatru. I czy trochę lepiej jej się tu wiodło, czy znudziła się jej stolarka, fakt, że porzuciła ją zupełnie. Widzę Adriannę w noc sylwestrową. Klub Plastyków. Wstęp siedemdziesiąt pięć złotych. Za tę kwotę postawiono na stole: pół kurczęcia z nadzieniem, ziemniaki z groszkiem, barszcz czerwony, cztery kanapki, wodę mineralną i butelkę szampana (szampan na cztery osoby). Z tych pieniędzy opłacony był jeszcze szatniarz, pan Zbych, całą noc pijany jak bela, i świece, zastępujące oświetlenie elektryczne. Suknie mini, koronkowe lub z szyfonu. Jedna długa suknia z plamą barszczu na staniku. Kilka kolorowych peruk. W niektórych uszach pingpongowe piłeczki--kolczyki. Na początku balu spożywanie potraw. Nieliczne głośno padające zdania, akcentujące dobry nastrój. Adrianna w szyfonie w rdzawe liście. Jeden autentyczny cudzoziemiec, zaczepiający wszystkie kobiety w języku angielskim. Wszystkie twarze uśmiechnięte. Sylwester! Noc szału! Anglik autentycznie szczęśliwy, domyślający się sensu dowcipnych rozmów toczonych przy stołach. Potem kurczęta w postaci drobnych kostek i alkohol wyjęty z kieszeni i torebek, ustawionych rzędem na stołach. Wzajemna lustracja pań i planów już dawno dokonana. Płoną świece. Pan Zbych w maleńkiej szatni szamoce się z płaszczami, nabija je na haki jak żywe prosięta. Pan 9 Zbych. obojętny na krzyk bólu, rani hakami jedwabne podszewki. Pan Zbych, szatniany chrystusik z szeroko rozpostartymi ramionami, z cierniem damskiego kapelusza na głowie, osuwa się cicho na podłogę i płacze. Dlaczego płacze pan Zbych? Kto to może wiedzieć... Sylwester! Jeszcze przed północą Adrianna przy pianinie. Szyfon w rdzawe liście. Cygaro w zębach. Sylwester. Ludzie! Ludzie! Cudowna noc! Krok bliżej śmierci! Bawcie się! Jutro będziemy mieć kaca!... Ptyś śpiący pośród resztek jadła. Długie ręce przerzucone przez stół. Włosy w półmisku z rybą w galarecie. Ktoś nowy wchodzi na salę. Obcy człowiek o oczach zabitego zająca. Siada przy stole. Zupełnie sztywny. Martwy człowiek. Adrianna wali się na jego kolana i razem spadają pod stół. Sylwester! Dogasające świece. Dogasające twarze. Stara kobieta głośno rozprawia o sztuce. Głowy kiwają się. Zgadzają się. Sztuka jest wielka. Kroki do drzwi. Kroki na schodach. Już tylko zostało siedem osób, cztery, dwie... O godzinie dziewiątej rano pan Zbych, szatniarz, klęczał przed pianinem z płaszczem Adrianny w ramionach i błagał, żeby zechciała pójść do domu. Nie było już absolutnie nikogo, tylko Adrianna z cygarem w zębach, jej ręce przy pianinie i melodie, małe strzępki melodii sylwestrowych w uszach pana Zbycha, głuchego na wszystko prócz słów Adrianny, które wyrażałyby zgodę na pójście do domu. Koniec. Koniec nocy sylwestrowej. Zmięty szyfon w rdzawe liście. Zgasłe cygaro. Rozbite szkło. Piłeczka pingpongowa, która jeszcze godzinę temu była kolczykiem. – Niech pan nigdy nie zabija motyli – powiedziała Adrianna, nadeptując piłeczkę. – W ogóle nie trzeba męczyć małych stworzeń. – Stała już w drzwiach, kiedy to mówiła, a oczy miała bestialsko smutne. – Kto z państwa chce powiedzieć coś na temat sztuki? – zapytał reżyser Pająk. – Może są jakieś pytania? – Ja chcę zapytać... – To był głos Adrianny. Głos grubawy, zawsze lekko trącający o smutek i z małymi wschodnimi zawijasami, chociaż w teatrze regionalność wymowy surowo wzbroniona. Każde słowo winno mieć etykietę „czystość”, w przeciwieństwie do ucha czy szyi, których czystości nikt nie kontroluje. – Chcę się dowiedzieć, ile lat ma mieć ta pijaczka, którą mam grać. Reżyser Pająk traktował swój zawód bardzo serio, więc zastygł w bezruchu, skupił się wewnętrznie, zmrużył oko, wysunął szczękę do przodu – znak, że zaczął pracę umysłu. Można było prawie dostrzec ruch szarych komórek. Tam, w głowie, myśli kłębiły się, skupiały, rozpierzchały, tarły o siebie, warczały, gziły, a każdy najmniejszy nawet proces odbijał się w oku. Nic, tylko patrzeć i podziwiać! Jakże cudowną sprawą jest myślenie!... Dwadzieścia par oczu, którym obce było odbicie jakiejkolwiek myśli (bezsporna opinia reżysera Pająka o aktorach), wpatrywało się w natchnioną twarz człowieka myślącego. Twarz reżysera Pająka była jak piękny obraz pędzla wielkiego malarza. Gatunek czysty, szlachetny i wspaniały. Wobec tej potęgi doskonałości każdy czuł się marnym robakiem, zieloną liszką, która może zdolna jest obgryźć liść kapusty, ale niedościgłe są dla niej obszary myślenia. W ciszy napiętej aż do bólu padły słowa, właśnie te poprzedzone intensywnym myśleniem: – Pani Adrianno. Myślę, że ona może mieć lat... Wszystko jedno ile... Jak pani będzie wygodniej. Zresztą, to się zobaczy na scenie, w realizacji. Adrianna szepnęła cicho do Tadeusza: – Guzik z tego wiem. Ptyś zaczął delikatnie dłubać w zębie. Adrianna syknęła do niego przez stół: – Przestań! To obrzydliwe! 10 Ptyś wzruszył ramionami. Przestał „opracowywać” ząb, którym chciał się właściwie zająć tylko dla zabicia czasu. Zaczął przerzucać kartki egzemplarza, „ważyć rolę”: ile tego na tekst, ile na sytuacje. Czy w ogóle jest co grać, czy tylko będzie zapychać miejsce na scenie, które lekkomyślny scenograf zapomniał zapełnić dekoracjami. Ba! Tekstu minimalnie! Za to jest jedno słowo. Wspaniałe słowo: DUPA! To jest już coś. Będzie można wygrać to słowo. Nie ma ucha, które by nie zareagowało na „dupę”. „Klawo jest! Powiem to tak sobie, ani cicho, ani głośno. Najgorzej podkreślić takie słowo, zaraz się robi coś sztucznego. Na przykład: kocham. Też się nie mówi tego z przyciskiem, mówi się byle jak, samo zabrzmi. Słowo ma wartość samo w sobie.” Ptyś pogrążony w zadumie nad słowem napisał na marginesie tekstu najpierw „dupa”, potem inne nieprzyzwoite wyrazy, wreszcie zaczął rysować niektóre części ciała, ale tylko te, których wizerunków cenzor nie puściłby do rozpowszechnienia. Reżyser Pająk, myśliciel, wizjoner nawiedzony geniuszem, tkwił za stołem z rękami w kieszeniach, coś mówił, tworzył jakiś nowy teatr, żuchwy przeskakiwały mu w szczęce, widać napięcie myśli było ogromne. A oni siedzieli przy stole z obojętnymi twarzami i każdy skrobał na egzemplarzu własne nieprzyzwoite słowa. Jeden tylko Grzegorz rysował geometryczne wzory. Podobno jest to objaw poprzedzający ciężkie schorzenie psychiczne. Czyżby Grzegorzowi, człowiekowi o oku żółwia i sercu gołębia, Grzegorzowi, który chciał być tylko tym, czym był, nawet nie chciał grać innych ról, tylko te, które dostawał, czyżby i jemu również groziła schizofrenia? Po cóż rysował te wzory geometryczne? Mógł po prostu rysować określone części ciała i byłby normalny jak każdy z nich. Może jednak uda się go jakoś uratować, bo chociaż w rysunkach różnił się tak bardzo od reszty, to jednak jego pragnienia były normalne. Marzył jak wszyscy o końcu próby. Niech diabli wezmą, jak ta próba się wlokła i ile jeszcze trzeba było przeżyć wewnętrznych ziewnięć do tej nikczemnej, bezlitosnej a tak ukochanej godziny drugiej!... Ptyś wyczerpał dzienny zapas nieprzyzwoitości, zamknął więc egzemplarz, schował długopis, rozparł się wygodnie na krześle, dłonie splótł na piersi i wpatrzył się w reżysera, myśląc cały czas o nim: „Jaki to nieprzeciętny baran! Stawiam pięć butelek winiaku, jeżeli on może strzelić więcej niż jednego „gola” na miesiąc. Facet, który godzinami może tak chrzanić, nie potrafi być mężczyzną. Nie, on nawet jednego „gola” na miesiąc nie strzela! Do tego trzeba inteligencji. A w każdym razie wyobraźni. Wyobraźnia jest we wszystkim najważniejsza. Jeżeli idę się kochać z dziewczyną, to nie dlatego, że jest rzeczywiście świetna, tylko że jest taka w moim wyobrażeniu. Na przykład Adela... Czy Adela jest taka świetna? Wcale nie. To ja pewnego dnia wyobrażam sobie włosy Adeli, że leżą na poduszce, i lecę do Adeli, bo chcę przeżyć moje wyobrażenie o jej włosach. O włosach Adeli, które w istocie są takie sobie, ale moja wyobraźnia rozsypuje je na poduszce...” – Więc jak pan uważa? – z niewiadomych przyczyn reżyser Pająk skierował pytanie do Ptysia. – Co znaczy, jak ja uważam? Nie wiem. Słucham tylko, co pan mówi. – Wydawało mi się, że pan nie słucha. – Słucham cały czas z uwagą. Mam zamiar popracować nad tą rolą, zawsze cenię pańskie uwagi. Myślałem właśnie, jak pan to zgrabnie konstruuje. To może być klawa rzecz! – Owszem, „klawa”, jak pan mówi, ale zaznaczam, że trudna. – Ba! To się rozumie. Ja jednak wolę się potrudzić. Nawet nie lubię, kiedy mi rola zbyt łatwo przychodzi. Adrianna zacisnęła oczy. „Co za bydlę! Lizus! Znienawidziłabym go, gdyby nie to... że go tak lubię.” Reżyser Pająk zmienił nagle zdanie o Ptysiu. „To dosyć miły i rozgarnięty chłopak. Trochę nieuporządkowany, ale w rękach dobrego reżysera może się stać podatnym materiałem na przyzwoitego aktora. Popracuje się nad nim i coś się z niego wykrzesze. W przyszłości trzeba 11 będzie spróbować dać mu jakąś lepszą rolę. Nie jest inteligentny, ale to właściwie aktorowi niepotrzebne. Wystarczy, żeby umiał słuchać.” Ptyś ukradkiem spojrzał na boki: w każdym oku szyderstwo. „Co za ludzie! Czy miałem mu powiedzieć, że go mam za... Dobra! Mogą sobie myśleć, co chcą. Bohaterzy! A czy ktoś z nich powiedziałby, co naprawdę myśli?” Wzruszył ramionami i z powrotem wpatrzył się w reżysera. „Baran! Stawiam francuski koniak, że jest całkowitym impotentem.” Piętnaście minut przerwy. To się dzieje mniej więcej koło godziny dwunastej. W każdym razie już za dwadzieścia dwunasta oczy są ze skupieniem wpatrzone w zegarki. Pojęcie czasu jest pojęciem oszukańczym. Nie istnieje nic takiego jak jednostka czasu. Bo jak to się może dziać, że niekiedy minuta trwa nie dłużej niż zdmuchnięcie pyłu z gładkiego stolika, kiedy indziej minuta to okres przejścia przez górę Synaj albo przez młody las, przez gąszcz pełen świerków, który ciągnie się na przestrzeni kilometrów. Niech mi nikt nie mówi, że się krótko żyje! Jeżeli żyłoby się tylko próbami, życie trwałoby miliony lat. To tylko po godzinie drugiej wszystko pędzi na łeb, na szyję, wszystko jest zdmuchnięciem pyłku ze szklanego blatu stołu. Może to jest właśnie ta mądra regulacja albo zawiłe działanie algebraiczne: czas próby podzielony przez czas wolności równa się jednostce czasu... Zbyt skomplikowane. Jedenasta czterdzieści cztery... Dwadzieścia osób pokonuje górę Synaj. Wysiłek nie na miarę człowieka. Oczy Ptysia po prostu wyłażą z orbit. Każdy na własną rękę idzie drogą krzyżową, każdy z własnym krzyżem, każdy dobrowolnie ukrzyżowany, dwudziestu cierpiących Chrystusów, krok za krokiem... Kiedy wydaje się już, że miara wytrzymałości pęknie, wskazówki zegarków zatrzymują się na godzinie jedenastej czterdzieści pięć. Przerwa!!! Tłum wypada z sali prób. Tłum zapełnia schody, okupuje bufet. – Duża czarna z małą ilością wody! – Piweczko! – Szynka! – Śledź w śmietanie! – Chleb z twarogiem! – Kawa! Herbata! Bułka! Śledź! Herbata! Kefir! Szynka! Kawa! Bufet teatralny pulsuje życiem. Tłum chrystusów zamieniony w zwyczajnych ludzi. Krzyże zostawione pod ścianą. Podejmie się je w swoim czasie. Jeszcze nie pora na Golgotę. Przerwa trwa! Przy jednym ze stolików wściekle zajadła dyskusja. Chodzi o konie. O zakłady. Tych trzech „koniarzy”, którzy w życiu nie dosiedli konia, może nawet nie widzieli go z odległości bliższej niż przestrzeń między trybunami a bieżnią, tych trzech koniarzy zna się na koniach bezwzględnie, tylko głupie szczęście im nie dopisuje. Zawsze mają wszystko przemyślane do końca, mają absolutną pewność, na jakie konie stawiać, a potem pech! Inny przychodzi pierwszy! – Idę do kasy i kupuję dziesięć biletów po sto. Siedzi ta blondynka, wiecie, taka krótko obcięta. Mówię jej: „Proszę jeden cztery”. Ona się pomyliła i daje mi jeden trzy. „Co pani robi?! – wołam. – Wyraźnie mówiłem jeden cztery! Ale niech pani już zostawi pięć biletów jeden trzy, a pięć poproszę jeden cztery.” Macie pojęcie – przyszedł jeden trzy! Czemu ja nie skorzystałem do końca z tej pomyłki? – Nie uwierzycie, jaką ja miałem historię: postawiłem na „fuksa”, ale w ostatniej chwili się rozmyśliłem, odstąpiłem teściowej. Myślę sobie, niech cholera przegra, ma z czego. Robię nową obstawę i co? – Oczywiście wygrywa koń teściowej. – Nic podobnego! Odwołali gonitwę. Hi! Hi! – Eee, trzymają ci się kawały... Ja mówię zupełnie poważnie. – Koń to piękne zwierzę – wtrącił od stolika obok stary pan z fajką. 12 – Widziałem, jak kiedyś ujeżdżano konia. To był widok! Ha! – Ujeżdżać można różne zwierzęta. No, może nie ujeżdżać, ale jeździć na nich. Ja, na przykład, jechałem raz na świni. Słowo daję! – Daj pan spokój – powiedział pan z fajką. – Jaki to ma związek z koniem? – Bo dlaczego u nas robi się tylko wyścigi koni? Można by... – Wyścigi świń? Mamy dosyć świń wokół. Wolę popatrzeć na coś pięknego. – Ma pan kogoś określonego na myśli, mówiąc o świniach? – Daj pan spokój. Nie mam nikogo na myśli. Chciałem mówić o koniach. Konie, oczywiście, mogą być pasją. Pasją nad pasjami. Ale to nie znaczy, że już nie ma większych. Choćby kości... Właśnie obok „końskiego” stolika – pasjonaci od gry w kości. Te piętnaście minut przerwy trzeba, wykorzystać jak najpełniej. Żadne tracenie czasu na przeżuwanie pokarmów! Kanapki połykane w locie między jednym rzuceniem kości a drugim, skupienie w oczach, dokładne zmieszanie kości w dłoni, wzrok wszystkich na tej ręce z kośćmi, nie przełknięty kawałek bułki z szynką w ustach, potworne napięcie, rzut i... JEST!!! – Poker z ręki! Z piątek! – Ptyś podskoczył w górę, rozrzucając ramiona. Tylko kawa ze szklanki zrobiła chlup i wsączyła się w beżową suknię Adrianny. – Idiota! Jak Boga kocham! Krzysztof wściekły o tego pokera z ręki, który jemu się trafił, powiedział flegmatycznie: – Mówiłem, że za dużo kibiców. W takich warunkach nie da się pracować. Po co się pchałaś do stolika? No, panowie, szkoda czasu, gramy dalej. Ptyś, siadasz do stołu czy wywabiasz plamy? – Bądźże człowiekiem! Widzisz, że dziewczyna prawie płacze. Może by ciepłą wodą?... – W takim razie płucz tę plamę, a my gramy bez ciebie. – Co znaczy beze mnie? Adrianna! Co za ludzie! Idź do bufetu, niech coś zrobią. Siadam! Kto zaczyna? Adrianna zniknęła ze swoją poplamioną suknią. Nie poszła do bufetu, tylko do garderoby. Stanęła przed lustrem, żeby obejrzeć plamę. „Człowiek wkłada najlepszą suknię i zaraz musi mu ktoś wylać na nią kawę!” Była wściekła aż do łez. Stała, a łzy ciekły po prostu ciurkiem. „Rany boskie! Oczy! Nie można płakać, kiedy się ma tusz na rzęsach”. Za późno. Tusz ściekał razem ze łzami. Tusz piekł w oczy. Oczy natychmiast zrobiły się czerwone. Oszaleć można! Koniec przerwy. Każdy z Chrystusów podejmuje własny krzyż i udaje się z powrotem na swoją Golgotę. Każdy to robi w sposób sobie właściwy, każdy inaczej. Na przykład Ptyś: on po prostu najpierw wzrusza ramionami, porywa, dosłownie porywa swój krzyż i pędzi z nim ku przeznaczeniu, które i tak go nie ominie. Oczywiście, mógłby to wszystko robić nie wzruszając ramionami, ale Ptyś zawsze wzrusza ramionami, nawet wtedy, kiedy można się tego najmniej spodziewać, nawet wtedy, kiedy Adela mówi: „Odwróć się, bo zdejmuję suknię”, albo gdy dostaje w bufecie świeżą bułkę, a był pewien, że, jak zawsze, dostanie czerstwą (że też w tych bufetach nigdy nie ma świeżego pieczywa, tak jakby piekarnie piekły wszystko o dzień wcześniej niż trzeba). Wracając jednak do sprawy ukrzyżowań. Więc na przykład pani Wiklina: ona nerwowo i z wściekłością chwyta swój krzyż. Pędzi po schodach na miejsce kaźni, a każdy nerw w niej skacze osobno, jakby dokonywano na niej zbrodniczych zabiegów. Z zaciśniętymi ustami, bez słowa skargi cierpi do końca, ale nie daj, Boże, aby choć o minutę przedłużono ukrzyżowanie. Wtedy pani Wiklina ciska swój krzyż i ostentacyjnie opuszcza salę prób. Proszę bardzo! Ona zniesie wszelkie tortury. Może być wbijanie szpilek w mózg, polewanie wrzątkiem... Za to jej płacą. Ale niech oprawca nie myśli, że może bezkarnie wyrwać jej choć jeden włos z głowy po godzinie drugiej! 13 Marysia, w której Ptyś się po cichu i, oczywiście, ze wzruszeniem ramion kochał (sam nie wiedział, czemu to robi), najpierw melancholijnie spogląda na swój krzyż, jakby mierząc jego ciężar, jakby dumając, czy w ogóle podejmować trud, który jest nie do pokonania... Potem z westchnieniem obejmuje go, jeszcze na chwilę zatrzymując się u podnóża schodów, za którymi już nieodwracalnie była Golgota. Ptyś, przechodząc obok, próbował zmniejszyć jej cierpienie: – Masz w dechę sukienkę – szepnął jej w ucho. – Chcesz, kupię ci loda. Pan z fajką, który posiadł już niejedną mądrość, wiedział, iż myślenie o bólu wcale go nie zmniejsza, toteż idzie sobie spokojnie. Powoli zasiada przy swoim stoliku, przygląda się fajce, która leży rubinowa w plamce słońca i zachwyca się jej pięknem. Jak dobrze jest patrzeć na coś pięknego! Słońce zaszło za chmurę, teraz fajka jest prawie czarna. Mały punkt czarnej fajki na gładkim, dużym stole. Piękne! Stary pan nie czuje ciężaru krzyża. Koniarze, idąc po schodach, niosą swoje krzyże pod pachą, nieuważni, zajęci jeszcze ciągle numerami, na które należało postawić. Zdania były różne. Niezdecydowanie było jedno, wspólne. Żeby to raz na pewno wiedzieć, na którego konia stawiać! Ach! To by było... To by było... Zaraz po godzinie drugiej skoczy się do tej krótko obciętej. Po drugiej. Jak jeszcze daleko do drugiej!... Ostatnia wkracza na Golgotę Adrianna. Siada obrażona, obrażonym gestem wsparta na swoim krzyżu, bezczelnie wystawia plamę z kawy. Niech Ptyś widzi! Niech zobaczy, co zrobił! Ptyś wzrusza tylko ramionami, myśli: „Mogła usiąść przy innym stoliku. Po co się pcha tam, gdzie grają w kości?” Jednak jest mu trochę głupio. Delikatnie kopie Adriannę pod stołem. Adrianna, obrażona, otwiera szerzej jedno oko. Ptyś przydeptuje czubek jej pantofla: – Kupię ci nową suknię. Nie martw się. – Kiedy? – Za kilka lat. Jak już będę dobrze zarabiał. Adrianna, zachwycona, uśmiecha się do Ptysia: – Ty łotrze! Nie, na Ptysia nie można się było długo gniewać. Jakie to śmieszne miny robi do Adrianny, jak przygryza wargi, by pocieszyć! Aż krzyż jej staje się taki lekki, taki lekki... Każda Golgota może stać się rajem, jeżeli tylko znajdzie się tam dla kogoś jakiś Ptyś. Kiedyś, może to był wtorek, a może czwartek... Nieważne. Ptyś, który mógł iść w dowolną stronę, bo nie czuł w sobie żadnych sprzeciwów ani konieczności, by obrać określony kierunek, szedł z panią Wikliną, żeby wysłuchać jej gorzkich słów: – Niech mi pan powie, dlaczego tak się dzieje. Pani Wiklina stanęła, opierając się na parasolce i patrząc Ptysiowi przenikliwie w oczy. – Dlaczego ja już od roku nie dostaję żadnej dobrej roli? Czy przestałam być zdolna? Czy wyrósł mi garb na nosie, którego nie można pokazywać? Czy mniej pracuję? Nie! Oni wiedzą, że ja wiem, dlaczego tak jest. Ja to wiem! Ale ja nie chcę tego robić! Nie będę! Nawet za cenę grania. Ja nie będę się podlizywać! Czy człowiek, który chce uczciwie żyć, zawsze musi być kopnięty w tyłek? Brzydzę się tym wszystkim, rozumie mnie pan? Pan niewiele rozumie, ale to chyba pan pojmie. Nie będę nikomu kadzić! Proszę to sobie zapamiętać! Pani Wiklina machnęła groźnie parasolką przed nosem Ptysia na wypadek, gdyby spróbował nie zapamiętać, i szybko odeszła. Ptyś wzruszył ramionami (tym razem rzeczywiście trudno mu było coś innego zrobić) i zamyślił się, ale w kwestii nie dotyczącej całej sprawy, tylko jego samego: „Dlaczego Wiklina powiedziała o mnie, że niewiele rozumiem? Śmieszne! Co Wiklina może w ogóle o mnie wiedzieć?! Co można wiedzieć o drugim człowieku, jeżeli zna się go 14 tylko poprzez stół i to na sali prób, bo już nie mówi się, że w jadalni... O! Właśnie! Trzeba coś zjeść!” Ptyś nie lubił zaniedbywać posiłków, zwłaszcza tuż po wypłacie. Poszedł więc na obiad. Pani Wiklina, wymyślając sobie w duchu, że znów ją poniosło i nie wiadomo dlaczego mówiła z Ptysiem o swoich osobistych sprawach, pędziła ulicą. Lato, kwitnące akacje, wszystko to nie miało znaczenia. Co człowieka obchodzą bukiety groszków pachnących na straganie przekupki, kiedy świat jest taki niesprawiedliwy i podły? Podły. Inaczej tego nie można nazwać. Kiedy trafia się dobra rola młodej dziewczyny, dadzą ją na pewno nie jej. Jasne! Na taką rolę jest za s t a r a ! Ale kiedy zostaje „ogon”, nikczemne dwa słowa, których już nikomu nie wypada dać, dostaje je pani Wiklina, choć w sztuce jest wyraźnie zaznaczone, że ma to mówić osiemnastoletnie dziewczę. Wtedy Wiklina jest wystarczająco młoda, aby zagrać taki „osiemnastoletni ogon”! Zatrzymała się przed domem. „Nie mogę wejść tam z tym całym zapasem żółci. On czeka... Mówić, uśmiechać się, wejść w normalne życie nie sposób! W każdym razie nie w tej chwili”. Zawróciła. Przeszła z powrotem całą długą ulicę. Znów była pod domem. Jeszcze nie. Więc jeszcze raz długa ulica. „Tylko nie zatruwać mu życia swoimi goryczami. Co tam role?! Jest miłość! Miłość! Nasza wspaniała, wielka miłość! I to jest najważniejsze!” Otworzyła furtkę do ogrodu, wbiegła na schody, do przedpokoju, do kuchni... „Kochać go. Po prostu kochać go i nic więcej. Liczy się tylko miłość!...” Wstał od stołu i podszedł do niej uśmiechnięty. „On się uśmiecha, kiedy mnie o mało szlag nie trafi! Ale nieważne. Liczy się tylko miłość! Tylko miłość!” – Kochanie! Jesteś nareszcie! – Jestem. Znowu dostałam „ogon”, takie nic. Zwariować można! Ach! Po co ja ci znowu o tym mówię? Płacz. Dramat Ptysia polegał na tym, że... Nie wiem, czy w ogóle można mówić o dramacie Ptysia, Ptysia, który wzruszał ramionami w każdym wypadku. Ale jednak w tym miejscu można zaryzykować takie określenie, bowiem jego miłość do Marysi miała posmak dużego dramatu. Być może, że Marysia – wolna dziewczyna, Marysia z własnym mieszkaniem (może nawet z niekrępującym wejściem), Marysia, wesoła dziewczyna do wzięcia, nie wzbudzałaby w Ptysiu tych szarpań miłosnych. Mówię „może”, bo któż to wie? Kto zna Ptysia na tyle dokładnie? A i sam Ptyś czy zna na tyle siebie, by na to pytanie odpowiedzieć, nim się w takiej a takiej sprawie nie wypróbuje? Tak więc, gdyby dobry los pozwolił mu spotkać Marysię trochę wcześniej, pewnie by jej nawet nie zauważył. A może spotkał ją trochę później dlatego, aby przeżyć swój osobisty wielki dramat? Bo jak inaczej nazwać miłość do osoby, która jest już nieodwołalnie żoną Szablisty? Dlaczego nieodwołalnie? No właśnie, może ktoś inny zgodziłby się zrezygnować z raz poślubionej żony, ale Szablista (konkretnie mąż Marysi) nigdy! Nie wiem, ile da się o nim powiedzieć, lecz dwie rzeczy na pewno: doskonale władał szablą i był wściekle zazdrosny. Podobno, idąc spać, kładł swoją szablę przy łóżku. Nie, on nie wiedział nic o Ptysiu. Był zazdrosny na wszelki wypadek o wszystkich, był zazdrosny raz na zawsze i do końca. Ta szabla to było ostrzeżenie. Nikt nawet nie próbował myśleć o Marysi jako o kobiecie, ostatecznie, kto w dzisiejszych czasach potrafi władać szablą, a jeżeli nawet potrafi, to skąd pewność, że Szablista nie robi tego lepiej? Marysia żyła naprawdę jak na ostrzu szabli. Szablista miał zwyczaj budzić ją w samym środku nocy, rozkazywał natychmiast wymówić jakieś imię i nie daj Boże, jeżeli nie było to jego pierwsze imię (miał ich trzy, ale tylko pierwsze wchodziło w rachubę: zawsze łatwiej dobrać sobie kochanka imionami). Gdyby Marysia miała głowę na karku, to albo dobierałaby sobie kochanków o tym samym imieniu co mąż, albo, jak pewien zawodowy kobieciarz, wszystkich zwałaby jednakowo. 15 Marysia, uwięziona między szablą a gniewem małżonka, nie odważyła się nigdy pomyśleć o zdradzie. Jednak czasem podczas nocy miłosnych, kiedy jej ręka niechcący trafiała na szablę przy łóżku, marzyła o tym, aby zbrodnie niekiedy nie były karane. Ale szabla zostawała na swoim miejscu, nie zanurzona we wnętrznościach Szablisty. Potem nadchodził ranek, jasność dnia i Marysia przestawała rozmyślać o mężobójstwie. Marysia przyjaźniła się z panią Wikliną. Prowadziła z nią długie rozmowy, przeważnie na temat Szablasty. – Już dłużej nie mogę – użalała się. – Czego nie możesz? – mruknęła na to Wiklina, zajęta właśnie czytaniem najświeższej „Kultury”. – Z nim. – Co z nim? – spytała Wiklina, wciąż nieuważnie, bo czytała akurat ciekawy felieton Hamiltona. – Żyć z nim nie mogę. – Hmm... (Z felietonu Hamiltona: „Pytanie, dlaczego złodzieje nie piszą; pytanie, o jakich złodziejach pisać, żeby to było do przełknięcia i dopuszczalne).” – To bardzo zły człowiek. Nigdzie nie spotkałam tak złego człowieka. W żadnym filmie. W żadnej literaturze... – Dlaczego? Można spotkać – odparła Wiklina na odczepnego, bo jednym okiem zerkała na dalszy ciąg felietonu Hamiltona: „Pewno, że powieść to fikcja, i dlatego można wszystko. Ale to teoria”. – Gdzie? Ja nigdzie nie spotkałam. – U Dickensa... w Świerszczu za kominem... (Nadal pasjonujący Hamilton: „W praktyce w tym kraju w fikcję nikt nie wierzy, chyba że chodzi o fikcyjne rachunki).” – Kto? Ten fabrykant zabawek? Przy nim to żadne zło. Zresztą fabrykant potem przestał być złym człowiekiem... – No dobrze, ale co on ci takiego znowu zrobił? – Wiklina zrezygnowała ostatecznie z czytania tygodnika. – Gdyby m n i e coś zrobił!... Jestem do tego przyzwyczajona! On jest bardzo niedobry dla ludzi. – Coś się jednak musiało stać? – Pewnie, że się stało. Tylko posłuchaj, a potem sama powiesz: Poszłam z nim dzisiaj do lekarza. Wiesz, że mnie samej nigdzie nie wypuszcza. Znowu mnie te migdałki bolą. Już sama nie wiem, czy ciąć, czy nie. No więc jesteśmy tam i czekamy. Przychodzi jakiś biedny staruszek, od razu wiedziałam, że coś z nim nie jest dobrze... Wchodzi do gabinetu, ale pielęgniarka zaraz go wyprasza i mówi, że nie ma lekarza i ona nic nie poradzi. Ten staruszek stoi bezradny i nieszczęśliwy. Więc pytam, o co chodzi. A pielęgniarka od razu wrzeszczy, że nie musi się przed każdym tłumaczyć. Staruszek wystraszony ucieka, ja za nim, za mną ten brutal. Chce mnie z powrotem wciągnąć do poczekalni, ale ja się nie daję i w końcu dowiaduję się wszystkiego. Staruszek potrzebował ściągnąć mocz, był już u kresu sił, a ona tu mówi, że nie ma czego czekać. Więc dałam mu pięćdziesiąt złotych, żeby pojechał taksówką do mojego internisty. Niech się powoła na mnie. Wracamy potem do domu, a ten drań, ten mój dręczyciel, biega po mieszkaniu i krzyczy, żebym mu dała pięćdziesiąt złotych, bo mu się chce siusiu... No i powiedz teraz sama, jak można żyć z takim człowiekiem. Robić sobie kpiny z czyjegoś nieszczęścia. Pani Wiklina zadumała się nad życiem Marysi i nad losem staruszków. Rozmowa miała miejsce wieczorem w bufecie, przed wejściem na scenę. Przedstawienie już jakiś czas trwało. I gdy ktoś tam usiłował narzucić publiczności swoją indywidualność, tu panował nastrój domowy, można powiedzieć, przytulny jak w kuchni, odległej od salonu, w którym męczą się gospodarze i goście. Ptyś leniwie rozwalony siedział w kącie sali, nasunął na oczy husarską czapkę, aby wzrok schronić przed światłem. Cichutko cmoknął sobie na zębie, potem oparł się na łokciu i patrzył 16 na Marysię. Ten Ptyś miewał nieraz dziwaczne pomysły, nikt jednak nie wiedział, dlaczego teraz wyciągnął szablę i zaczął ostrzyć nią nóż, który leżał na talerzyku w resztkach musztardy. Denerwujący zgrzyt żelastwa... Wiklina odwróciła głowę w jego kierunku. „Co ten Ptyś sobie myśli? Idiota! Manifestacje na temat Szablisty?...” A Ptyś po prostu naostrzył nóż, wystrugał nim cienką wykałaczkę i delikatnie dźgnął w coś zawadzającego między zębami. „Tak wiecznie wyprawiać coś przy zębach! – Wiklina aż kipiała wewnętrznie. – Paskudztwo! I czemu właśnie on jest ulubieńcem kobiet? Każdy inny mógłby się podobać, ale nie on! Żeby to jeszcze kończyło się na zębach! (Tu trzeba dodać, że Ptyś miał końskie zęby). Ale nie, jeżeli już zdarzy mu się zostawić na chwilę zęby, można mieć pewność, że zaraz zajmie się swoją twarzą. O, jest na niej co oglądać! Te duże pory, pryszcze, nierówności... Twarz Ptysia jest bogata pod tym względem. Nic dziwnego, że lubi całymi dniami oglądać to bogactwo w podręcznym lusterku, a jeśli ma do dyspozycji wielkie lustro w garderobie, nikomu zbyt łatwo nie uda się oderwać go od tak ważnego zajęcia. Ptyś nie uznaje oglądania twarzy z odległości. Przytyka wprost twarz do lustra. Może wtedy pory na skórze wyglądają jak kratery? Może wyglądają jak powierzchnia Księżyca? Może Ptyś marzy o wyprawach w kosmos? Może... Nikt nie wdziera się na obszary skojarzeń Ptysia. Żeby uwielbiać takie monstrum, trzeba przekroczyć granicę zboczeń” – takie było zdanie pani Wikliny o Ptysiu, a jednak Ptyś był ulubieńcem kobiet. Marysia zbliżyła swoje usta do ucha Wikliny: – Ty wiesz? On tu dzisiaj jest!... Szablista! Uparł się, że przyjdzie na przedstawienie. Znowu będzie awantura. – Awantura? O co? – Wiklina była bardzo zniecierpliwiona: nie można przesadzać we wszystkim. Podejrzewała Marysię o egzaltację. Trochę w tym wszystkim musiało być jej własnych pomysłów. – Nie bój się! Już on coś wymyśli. – Przecież ty tutaj ani nie grasz rozebrana, ani się z nikim nie całujesz. Nie można brać pod uwagę sceny, kiedy Ptyś cię chwyta na ręce i wynosi. No, chyba że ktoś sobie zechce dorabiać dalszy ciąg... Ale przecież on nie może być takim idiotą! On wie, że tylko na scenie można się męczyć, ale za kulisami już nikt nie będzie dźwigał drugiego człowieka i wyczyniał z nim Bóg wie co! Swoją drogą, chciałabym kiedyś poruszyć tę sprawę. Pamiętasz, jak mnie kiedyś znosili po scenie śmierci? No właśnie! Więc można by chociaż donieść człowieka do krzesła, a nie rzucać nim zaraz jak workiem mąki. Co to znaczy, że oni nie mają obowiązku dźwigać mnie za kulisami? Będę żądała w każdym takim wypadku... Inspicjent wezwał na scenę Marysię i Ptysia. Przed wejściem na scenę Marysia przeżegnała się. Ptyś patrzył na nią rozkochanym, ale drańskim okiem. Marysia zawahała się chwilę, potem poprosiła Ptysia (nie patrzyła mu w oczy, kiedy to mówiła): – Ptysiu, proszę cię, nie przyciskaj mnie dzisiaj tak do siebie. Wczoraj wcisnąłeś mi w oko cały guzik od munduru. I w ogóle jest tak gorąco... Niepotrzebnie dali mi ten serdak, tylko się w nim pocę. Tak gorąco, a ty zupełnie bez potrzeby... – Gorąco? – zaryczał Ptyś, aż go stojący obok Krzysztof musiał kopnąć w siedzenie, żeby się cicho zachowywał, bo na widowni usłyszą. – Komu jest gorąco? Kto się poci? I jaki guzik? Reżyser kazał ściskać i będę ściskał! – Nagle palnął się dłonią w czoło. – A! Rozumiem! Szabelka na widowni?! No to my mu pokażemy dzisiaj ściskanie, aż go samego ściśnie! – Ptyś! Nie możesz mi tego... – Już! Już! Wchodzić na scenę! – wołał inspicjent Marysia rzuciła ostatnie błagalne spojrzenie w kierunku Ptysia i już była w jego ramionach. Reżyser Pająk z drugiej strony kulis, wciśnięty między wazony ze sztucznymi kwiatami, notował sobie na karteczce: „Za ostro grane. Nie było pauzowania. Bardzo źle!”. Potem zamyślił się nad brakiem inteligencji u aktorów. Wyraźnie mówił, jak ma być. Tyle razy powtarzał: Marysia wbiega na scenę i rozgląda się. Ptyś liczy do trzech. Czy to tak trudno? Potem podbiega, chwyta ją na ręce i znów liczy 17 do trzech, potem dopiero ściskanie. A oni już! Co to ma być? Nie żąda się niczego więcej od tych aktorów, tylko żeby umieli liczyć. Oni nawet tego nie potrafią. To nie jest życie! To jest teatr! W życiu można się tak obłapiać, proszę bardzo, ale nie tu! Tu trzeba przede wszystkim liczyć! Po przedstawieniu Szablista czekał na moment krwawej rozprawy. Był to człowiek skąpy nieprzeciętnie, ale tym razem zdecydował się na taksówkę, żeby jak najszybciej być w domu, żeby zacząć niszczyć, łamać, torturować. Wiemy już o nim, że był gorszy niż fabrykant zabawek w Świerszczu za kominem Dickensa, tego dnia wszakże przeszedł wszystkie czarne typy z literatury. Skoro tylko weszli za próg mieszkania, zamknął starannie drzwi na klucz, potem posadził Marysię na środku pokoju na krześle. Marysia chciała. zdjąć palto i kapelusz, ale nie pozwolił. Tu już trudno domyślić się, dlaczego wolał ją torturować w płaszczu i kapeluszu. Więc tak: ona siedziała na środku, a on stał pod drzwiami z rękami w kieszeniach. – Pierwsza sprawa, to rzucisz teatr! – od tego zaczął. – Bez dyskusji! Z tym zawodem raz na zawsze koniec! (Być może, że chwilę przedtem przysiągł sobie zupełne opanowanie i spokój, ale zapewne zaraz o tym zapomniał, bo nagle zaczął ryczeć): – Ja nie pozwolę robić z siebie idioty! Obcy mężczyzna ściska moją żonę na oczach kilkuset ludzi! Kim ja jestem w tej sprawie, pytam się?! To jest burdel, nie teatr! Tam tylko brakowało gołego tyłka zamiast szyldu! Banda niewyżytych łobuzów gzi się, a ludzie za to płacą ciężkie pieniądze! To jest okradanie obywatela i państwa! Tym się powinna zająć prokuratura! I jak ten błazen trzymał szablę?! Rany boskie! Człowiek mógł dostać skrętu kiszek, kiedy na to patrzył! On może ma pojęcie o tym, jak się trzyma cepy, ale nie szablę! A ty jesteś diablica! Ty aniołku niebieskooki! Mnie nie zwiedziesz! – Tu zaczął się zbliżać do ofiary powoli; oko zwężone, oddech chrapliwy, głos syczący... Ręka sięgnęła po szablę, był już o pięć kroków od ofiary, o dwa, o jeden, o pół... Oko się zwężało coraz bardziej, oddech był coraz chrapliwszy, a głos zmienił się w złowieszczy syk. I nagle uniósł szablę nad głowę, zakręcił nią oszalałego młynka (Marysia Bogu poleciła duszę) i skoczył na tapczan!... – Patrz! Tak się pracuje szablą! – ryczał. – Tak wygląda mężczyzna, który urodził się do szabli! Tak wygląda prawdziwy mężczyzna! Nagle jęknęła sprężyna w tapczanie. Pękła. Zaraz potem figlarnie wyjrzał koniec pręta, po prostu wyskoczył poprzez obicie tapczanu. Szablista stał skonfundowany, ze wzniesioną szablą. „Taki piękny tapczan!... Czy chociaż dostanie się gdzieś dobrą sprężynę?” Od razu stracił całkiem zapał. Sprężyna stała się teraz sprawą najważniejszą. Usiadł na krześle naprzeciw tapczanu, smutny, z szablą między kolanami, już teraz nikomu niepotrzebną, z szablą, która miała ratować jego honor, honor prawdziwego mężczyzny, a stała się przyczyną tak wielkiego zmartwienia. – Jak myślisz? Czy to się da naprawić? – zagadnął cicho. – Nie wiem. Nic mnie to nie obchodzi. – Nic cię nie obchodzi? To znaczy, że ja cię też nie obchodzę? Nic? – Daj mi spokój. – Powiedz: czy ja cię nie obchodzę? – Daj mi spokój! – Musisz mi to powiedzieć. – O Boże! Boże! Żebym mogła umrzeć! Już dzisiaj. – Marysia zaczęła płakać. Szablista zląkł się tego płaczu. Czyżby przeciągnął strunę? Należało w takim razie wszystko natychmiast naprawić. – Marychna, proszę... No już dobrze, tylko nie płacz. Przecież nic się nie stało. On naprawdę źle trzymał szablę. Tak się nie trzyma. – Czemu mnie stale dręczysz? – Kocham cię. – Zabijasz mnie. 18 – Kocham cię i dlatego... – Nagle znów zaczął ryczeć: – Nie pozwolę, do wszystkich diabłów, żeby byle smarkacz ściskał moją żonę! – Znowu zaczynasz? Lepiej mnie od razu zabij. Szablista już klęczał u kolan Marysi. – Pozabijam ich wszystkich, ale nie ciebie! – Potrzebna ci jestem, żebyś miał kogo dręczyć? – Kocham cię! – Czy ty w ogóle wiesz, co to jest miłość? Jesteś dzikie zwierzę. Byłam najgłupszą kobietą, kiedy wychodziłam za ciebie. – A ja byłem najmądrzejszy! I będę do końca mądry. Nikomu cię nie oddam! – Jutro idę do adwokata. – Adwokatowi też łeb rozwalę! – Nienawidzę cię. To ci powinno wystarczyć, jeżeli masz choć trochę ambicji. – Nie mam ambicji. Gdybym miał ambicję, już dawno powinienem cię zabić. – Więc mnie zabij. – Nie! Wolę cię kochać. Kocham cię nawet wtedy, kiedy mną gardzisz. Może nawet wtedy bardziej... Tej nocy, kiedy Szablista zręcznie omijał złamaną sprężynę, która nawet zepsuta nie była w stanie powstrzymać go od oszalałej miłości, Marysia znów pomyślała o zbrodniach, które w pewnych wypadkach nie powinny być karane. Duda została zaangażowana od nowego sezonu. Najpierw przyszły wieści o niej. Wieść ma największe znaczenie w teatrze. W paru zdaniach zawarte jest wszystko. Tego nie znajdzie się w żadnej rubryce w aktach personalnych, ale ma to niezmierne znaczenie dla świata, w którym zjawi się nowy człowiek. Wieść o Dudzie była następująca: „To jest ta, która z wielkim hukiem wyniosła się z poprzedniego teatru. No, ten skandal z Piratem...” – Z jakim piratem? Teraz nie ma już piratów. – Adrianno! Adrianno!... A jak się nazywa taki człowiek, który na morzu robi nielegalne interesy? – Kapitan. – Adrianno, nie bądź dosłowna. Nie rzucaj oskarżeń na żeglugę morską! To nie był żaden kapitan. – Jesteście okropni! Ja nic nie wiem o Piracie. Kto to był? Czy miał sztuczną nogę jak ten w Moby Dicku? – To nie był żaden pirat, Adrianno! To Duda miała wielki romans z Piratem. Ale ciebie, Adrianno, ostrzegamy przed podobnym skandalem. Na taką ekscentryczność może sobie pozwolić tylko jakaś gwiazda ze zgniłego Zachodu. Gdy zaczyna zmierzchać, wtedy chwyta się każdego środka reklamy. – Czyli że Duda zaczęła zmierzchać? – Adrianno, ty potrafisz umęczyć człowieka... Duda miała tylko ten romans i nic więcej. – No to już zupełnie nic nie rozumiem. W ten sposób Duda wstąpiła do nowego teatru z posmaczkiem skandalu, o którym nikt dokładnie nic pewnego nie wiedział, tym bardziej wydawał się gorszący. Pewnego poranka siąpiło. Zwyczajna psia pogoda. Wszyscy siedzieli w sali prób, wpatrując się w ściany, w resztki rysunków z minionego balu. Resztki? No nie, właściwie nawet całe rysunki, tylko wyskrobane w miejscach, które były rzeczowym dowodem płci. Były to bowiem akty. Teatr nie jest miejscem rozpusty. Na balu mogły jeszcze ujść te frywolne ozdoby ścian, ale potem ktoś dbający o zdrowie psychiczne polskiego aktorstwa wyskrobał wszystkie nieprzyzwoitości. Zebrani przy stole patrzyli w ścianę przed sobą uzupełniając w myślach okaleczone miejsca. Nastrój senny, tylko reżyser Pająk, jak zwykle, pełen zapału i inwencji. Tłumaczył właśnie, jaka to może być szampańska zabawa, jeżeli sztuka zostanie zagrana po 19 jego myśli. Nikt absolutnie nie próbował się sprzeciwiać. Każdy wiedział, że sztuka jest marna, ale któż miałby sumienie dobijać biednego reżysera? Niech on przynajmniej wierzy do końca, że to się da zagrać. Właśnie kiedy w to uwierzył, weszła Duda. Powiedziała jakoś tak krótko „dzień dobry” i usiadła na wolnym krześle. Spojrzenia na Dudę. Cisza. W oczach reżysera dwa wielkie znaki zapytania. Cisza. Duda patrzy chwilę na wszystkich, potem zrywa się i zaczyna szybko mówić: – Ach! Przepraszam! Nazywam się Danuta Rudak. Cisza. Wszyscy patrzą na Dudę. Duda patrzy na wszystkich. I znów Duda gwałtownie wstaje i mówi: – Przepraszam, ale ja się spóźniłam. Nie mogłam trafić. Nie znam jeszcze miasta. Bardzo przepraszam. Cisza. Reżyser zbiera myśli. Można powiedzieć, wyłuskuje je, każdą z osobna, z zakamarków szarych komórek, przedtem jednak rzuca krótkie: – Proszę, proszę. Tylko niech pani już siada i nie przeszkadza – i dalej w zapamiętaniu oddaje się wyłapywaniu rozpierzchłej myśli. Wszyscy znają tę pracę, ten wysiłek. Uzewnętrznia się on przygryzieniem wargi górnej, wysunięciem dolnej, potem jest ruch palca w kierunku ust, lekkie przygryzienie tego palca, błysk inteligencji w zmrużonym oku, zatrzymanie oddechu i... wylatują już słowa, okrągłe kulki, które każdy winien nanizać na własną nitkę pamięci. Tym razem jednak po tym „i” nastąpiło zdziwione spojrzenie, spojrzenie zatrzymane znów na Dudzie, i przyciszony głos zapytał: – A po co właściwie pani tu przyszła? – Na próbę. – A na jaką próbę, można wiedzieć? – No, na próbę Snu nocy letniej. – A to w sali na parterze, proszę pani. – Och! Przepraszam bardzo! Myślałam, że to tutaj! – Duda wybiegła i cały twórczy nastrój diabli wzięli. Adrianna nerwowo zapaliła papierosa, oczywiście nie swojego, tylko z pudełka obok. Zaciągnęła się dymem, zakasłała i powiedziała głośno: – Nie odpowiada mi taki piracki sposób bycia. Ptyś zaśmiał się dziko: – Robak zazdrości toczy twą duszę, Adrianno! – Idiota! O kogo miałabym być zazdrosna? Reżyser krzyknął: „Proszę o spokój!” i uderzył pięścią w stół. Pech! Trafił w popielniczkę i wszystkie niedopałki wysypały się na suknię Adrianny. Źle zgaszony papieros trącił o pończochę. – Moje pończochy! Dwieście pięćdziesiąt złotych! Kto za to zapłaci? – krzyczała Adrianna. Wszyscy rzucili się do oglądania straty. Adrianna nie żałowała nikomu widoku. Pokazywała dziurę, wielką jak złotówka, na tych nowych, ślicznych pończochach. Ktoś poradził, żeby mydłem, więc pięć osób pobiegło na dół do umywalni. Ptyś pluł na kolano Adrianny, przysięgając, że ślina wspaniale zapobiega dalszemu rozszerzaniu się dziury. Reżyser, speszony i zły, najpierw powiedział: – Przepraszam, ale w takich warunkach nie umiem pracować. – Potem usiadł przy stole z głową zanurzoną w dłoniach i czekał, kiedy przyniosą mydło, żeby wreszcie kontynuować próbę. W końcu jednak rozmyślił się, zarządził pięciominutową przerwę i wyszedł. W ten sposób poznano Dudę. Ptyś po próbie pobiegł do sekretariatu, by spytać, gdzie mieszka Duda. Nie miał nic szczególnego na myśli, lubił tylko zawsze wszystko dokładnie wiedzieć, zwłaszcza jeżeli coś dotyczyło ładnej dziewczyny. Wracając, spotkał przed sekretariatem Marysię. Poczuł się trochę jak zdrajca. Cóż jednak jedna sprawa ma wspólnego z drugą? Kochając kogoś szaleńczo, zawsze można zasięgnąć informacji o jakimś tam adresie. Po prostu administracyjna formal- 20 ność. Nie miał nic na myśli. Nic absolutnie. Tylko obciążył swoją pamięć jeszcze jednym adresem i to zupełnie mu niepotrzebnym. Tym tłumaczeniem Ptyś oczyścił swe serce, i okiem wolnym od udręki i wyrzutów ogarnął postać Marysi, ucałował ją w myślach, westchnął smutno, a westchnienie to było jeszcze jednym przyczynkiem do ofiary, jaką składał co dzień na rzecz Szablisty, wreszcie pomaszerował w niewiadomym kierunku, aby samotnie przeżywać swą rozpacz. Ostatni jęk wyjącej duszy stłumił przed domem Dudy. Zdziwił się niepomiernie, skąd nagle się tu wziął. Naprawdę nie zamierzał. Samochód ciężarowy stał przed domem, a w nim książki, półki na książki i znów książki. – O! Do licha! Czyżby ta piracka nałożnica była intelektualistką? Świat jest pełen sprzeczności, ale w tym tkwi właśnie cały smak. Weźmy na przykład: biustonosz na dziełach Spinozy... Albo czarne majtki na Biblii... Kontrasty! Właśnie to! Za bardzo się staramy, żeby wszystko w życiu ułożyć rządkiem i to nas gubi! Stajemy się gładcy jak wybrylantynowana czaszka. Z bramy wyszła Duda. – Dzień dobry pani! Ja jestem z tej drugiej sztuki, co to pani się pomyliła... Cha! Cha! Bardzo zabawne! Litwiński jestem. Właśnie przechodziłem tędy, patrzę: co to? Bibliotekę będą zakładać? A to pani się wprowadza... Cholernie zabawne! Lubię książki. Wie pani, pasjami czytam. Czasem nawet w nocy... Kiedyś spóźniłem się na próbę, bo czytałem do rana. Budzę się zwinięty w kłębek na dywanie. – Czyta pan na podłodze? – Co na podłodze? Aha! Ze na dywanie? No tak, więc wtedy czytałem na podłodze, bo mnie bolały zęby. Ale czytałem. To jest pasja! Co? – Ja nie lubię czytać, kiedy mnie coś boli. Z bramy wyszedł młody mężczyzna. Spojrzał uradowany. – No! Nareszcie przysłali kogoś do pomocy! Powiedz panu, żeby najpierw zabrał regały, ja będę nosił książki. Z tym trzeba delikatnie. – Pan nie jest do pomocy. Pan jest moim kolegą z teatru. – Przepraszam. – Drobiazg. Wszyscy zaśmiali się grzecznie i nieszczerze, potem była chwila męczącego milczenia, a potem Ptyś, nim zdążył cokolwiek pomyśleć, powiedział: – To ja może państwu pomogę. Serio! Nie mam nic do roboty. Kto wie, kiedy ktoś przyjdzie do pomocy. Zniesiemy sami. Za chwilę dźwigał na plecach regał i przeklinał ten moment, w którym miał pustkę w głowie i nie przyszło mu nic innego na myśl, tylko zaproponować pomoc. Oczywiście, można się wycofać, można udać, że się skręciło kostkę albo nagle przypomnieć sobie o próbie w radio... Jest tysiąc i jeden wykrętów, z których można skorzystać, ale kiedy już zamierzał otworzyć usta i cokolwiek powiedzieć, zawsze spotykał uprzejmy uśmiech i ironiczne spojrzenie młodego mężczyzny, który jakby czekał na te Ptysiowe słowa. Wobec czego Ptyś, wściekły, harował za dwóch, bo tamten jakby specjalnie nie przemęczał się i wybierał sobie co lżejsze paczki. Skończyli wszystko na czas. Młody mężczyzna ciągle sprawdzał zegarek, pilnując, aby Ptyś nie spóźnił się na przedstawienie, czyli że już z góry postanowił, iż przed czasem nie uda się Ptysiowi umknąć. Ptyś-tragarz nie otrzymał zapłaty, bo przecież był kolegą. Nie dostał też nic jeść ani nawet pić, bo tamci musieli się najpierw wypakować. „Jezu! Jak ja nienawidzę ludzi! – myślał Ptyś, kiedy siedział już w kolejce, jadąc do teatru. – Bezczelnie kogoś zatrudnić i to zupełnie obcego człowieka! Przecież oni mnie wcale nie znają! Co to za koleżeństwo? To, że wpadła jak głupia na próbę?... Wyrafinowana wydra! I już ma następnego amanta! Dopiero była wdową po Piracie. Taka sobie pożyje...” 21 – Ptyśku! Byłeś na zesłaniu? Wyglądasz, jakbyś wrócił z kopalni ołowiu! – To były słowa Marysi, która jechała tą samą kolejką i właśnie, przepychając się do wyjścia, zauważyła zmaltretowanego Ptysia. – Co? – Ptyś błyskawicznie rozpoczął pracę myśli. – Poszedłem kraść pomidory za miastem i napadł mnie badylarz. Stoczyliśmy piękną walkę. Teraz leży. Krwawszy od swoich pomidorów! – Ptysiu! Na miłość boską! Zabiłeś badylarza? – Cicho. Chcesz, żeby mnie wsadzili do paki? Dostanę najmniej dożywocie. – Ptysiu, ale na tobie nie ma śladów krwi. – Mówię ci przecież, że to były pomidory! Rozgniotłem całą grządkę. Marysia nie zadawała dalszych pytań. Jeżeli ktoś nam mówi o pomidorach, przyjmujemy „pomidorową” wersję; tak nam nakazuje dobre wychowanie. Wyszli z kolejki. Ptyś maszerował u boku Marysi ulicami miasta. On jeden wystrychnięty na dudka śród tłumu ludzi, których jeszcze dzisiaj nikt nie okpił. Wrzał wewnętrznie. Obiecywał sobie zemstę na jakiejś wielkiej golonce. Zje taką wielką porcję. Dwie. Może nawet trzy! Wszystko jedno! Będzie rwał zębami golonkę, zamiast ciała tego głupawego zastępcy Pirata! Nie dać człowiekowi nic zjeść! Jaki zwierz potrafi pracować z pustym żołądkiem? Tam powinno być przede wszystkim rozpakowane żarcie! Potem można myśleć o książkach! Ciekawe, czy oni żyją wyłącznie literaturą? Może nawet w nocy zamiast porcją miłości on ją częstuje rozdziałem z Platona?... Bandyci! Zgrywusy! Nagle Marysia krzyknęła! – Ptysiu! Uciekajmy! Szablista! Ptyś rozejrzał się nieprzytomnie. – Co? Gdzie? Gdzie mnie ciągniesz? – Widzę głowę Szablisty! Tam! Tam! Przed nami! Ptysiu! Błagam cię! Uciekajmy! – Ale co ja mam?... – On już o ciebie robił mi awanturę. Na pewno cię zabije, jak nas razem zobaczy. Błagam cię! Do kościoła! Biegnij pierwszy! Ja za tobą! Moment – i Ptyś już był w kościele. W drzwiach obejrzał się jeszcze i zobaczył, że Szablista pędzi za nimi. Dotknął ręką biodra – ani śladu szabli! Czym będzie walczył z tym potworem? Zresztą szabla nie była jego mocną stroną, a poza tym kościół, święte miejsce... Tu nie może się polać krew. „Jezus Maria! Jezus Maria! Co my zrobimy? Tak mało ludzi! Gdzie my się skryjemy?” Ptyś powziął błyskawiczną decyzję: – Ty tu zostań. Oczy w niebo i módl się! Ja zwieję przez zakrystię. – I popędził przez cały kościół jak na skrzydłach. Zdążył. W tej samej chwili, kiedy przekraczał próg zakrystii, Szablista już był w kościele i krwawym okiem toczył po jego wnętrzu. Marysia z wniebowziętą twarzą szeptała modlitwy przy bocznym ołtarzu. Szablista ją widział, ale rozglądał się za kimś innym. W kościele było tylko kilka osób, żadnej z nich jednak Szablista nie uznał za godną, aby wypruć z niej wnętrzności. Podszedł do Marysi i szarpnął ją za ramię. Uniosła zdziwione oczy, przytknęła palec do ust, nakazując zbożną ciszę, i lekko pociągnęła Szablistę, zmuszając go do klęknięcia. Ukląkł. Zasyczał: – Co tu robisz? – Ludzie odwrócili głowy. Szablista przeżegnał się i, patrząc w oblicze świętej Teresy, wyrzucał przez zaciśnięte wściekłością zęby ciche, syczące zdania: – Gdzie ten bęcwał? Widziałem cię, jak wchodziłaś tu z mężczyzną! Gdzie on jest? – Nie wiem, o kim mówisz. Wstąpiłam na sekundę, pozwól mi się pomodlić. – Ja się z tobą pomodlę! W domu! Widziałem, jak z nim wchodziłaś! – Z kim? – Nie wiem, z kim, ale to był mężczyzna! I to była ucieczka! Dobrze mnie widziałaś z daleka! 22 „Chwała Bogu, że nie wie, z kim! – pomyślała Marysia. – To już połowa niebezpieczeństwa.” – Nie widziałem dokładnie tego drania, bo miał głowę w cieniu. Ale niech ja go... – Uspokój się i chodźmy już stąd. – O nie! Ja tu na niego poczekam! On musi wyjść ze swojej mysiej nory! Ja go... – W kościele nawet robisz awantury! Miej choć uszanowanie dla świętego miejsca, jeżeli mnie za nic masz... – Dobrze, dobrze! Będę miał uszanowanie, tylko niech on stąd wyjdzie. Tymczasem Ptyś stał w szparze drzwi zakrystii i uważnie obserwował kościół. Marysia powinna zmówić pacierz i wyjść, wtedy on też będzie mógł się wynieść. Sprawdził przedtem boczne drzwi, ale były zamknięte. Nie miał innej drogi, tylko przez kościół. Nagle zgrzytnął klucz w zamku i ukazał się stary ksiądz. Ptyś odwrócił się gwałtownie. Stał twarzą w twarz z księdzem i nie wiedział, jak się zachować. Ksiądz mu pomógł. – Niech będzie pochwalony – powiedział. – Przepraszam, że pan musiał czekać. Musiałem schować pieniądze za ślub. U nas stale ruch, to śluby, to chrzty... Pan długo czeka? – Ja? Nie, niedługo. – Pan w sprawie chrztu... Nie, chyba nie. Nie widziałem tu pana, a przecież najpierw brałby pan ślub, prawda? Choć może i widziałem. Teraz jakby sobie przypominam pana twarz. Tak, tak, z całą pewnością widziałem. Tylko kiedy? Człowiek już stary, nie pamięta. Dawniej pamiętałem każdą młodą parę. Chodziło się na wesela. Teraz wszystko tak jakoś na łapucapu... A bodajże to! Przecież ja pana widziałem w teatrze! No, coś podobnego?! Bardzo mi miło! Wie pan, ja czasem chodzę... Pasterz, który nie zna wszystkich owiec, jest złym pasterzem. Trzeba także znać i te niesforne owce. Tak, tak, bywam czasem w teatrze. Musi się poznać i dobro, i zło, żeby wiedzieć, jaką drogę obrać dla swoich wiernych. Czasem dajecie tam rzeczy... powiedziałbym: niegodne... Ale, ale, przepraszam, ja się tu rozgaduję, a pan przecież w interesie. Ślub? Prawda? Bardzo mi miło, że będę mógł dać ślub artyście. Więc proszę bardzo, niech pan tu pozwoli, spiszemy personalia. Ptyś stał oniemiały. Ptyś stał zgubiony i gotowy na wszystko. Nie przewidział takiej sytuacji. Nie miał pojęcia, co zrobić. Spróbował jeszcze podejść do szpary w drzwiach. Jeżeli Szablisty już nie ma, da drapaka i na tym koniec! Niech sobie księżulo łamie głowę, niech pomyśli, że w ostatniej chwili zrezygnował ze ślubu. Rany boskie! Ślub! – Więc proszę pana, łaskawco, ślub, tak? Ptyś spojrzał na kościół: Szablista tkwił niezmiennie przed obliczem świętej Teresy. – Tak. Ślub – powiedział Ptyś zupełnie zrezygnowany. – Proszę uprzejmie podać imię i nazwisko narzeczonej. Najpierw ogłosimy zapowiedzi, ale niech się pan nie niecierpliwi, to nie jest znów tak długi okres, no i każdy musi przez to przejść, żeby mu się nie wiem jak śpieszyło. „Chwała Bogu – pomyślał Ptyś – że najpierw zapowiedzi. Ładnie bym wyglądał, gdyby mnie tak zaraz, w tej chwili, zanotował jako małżonka!” – Więc jak się nazywa szanowna narzeczona? – Narzeczona? – Ptyś błyskawicznie przebiegł w myśli wszystkie możliwe kandydatki: żadna, nawet w takiej sytuacji na niby, nie wydawała się godna jego ręki. A staruszek ksiądz czekał z piórem zawieszonym nad bielą kartki. „Narzeczona! Która mogłaby być moją narzeczoną? Marysia? Mężatka! Na zawsze! Niestety!... Adrianna – za stara. Duda? Ta nierządnica nawet nie jest godna, aby być moją metresą! Adela? Nie! Co to, to nie! Owszem, można z nią czasem, ale żeby zaraz do ołtarza?... O czym ja myślę? Przecież i tak nie będę się żenił! Żeby tylko ten Szablista... – Ptyś podkradł się znów do drzwi i uchylił je leciutko palcem: Szablista twardo odprawiał swoją wartę przed świętą Teresą. – Nie ma wyjścia! Niech będzie Adela!” – Adela Wolańska – powiedział Ptyś zdecydowanym głosem. – A czemu szanowna narzeczona nie przyszła z panem, jeśli można zapytać? 23 – Bo ona ma teraz występ w radio. Ale bardzo chciała przyjść. Przyjdzie do ślubu. – Ho! Ho! Ho! Spodziewam się! – Staruszek ksiądz aż się zakasłał ze śmiechu. – Może pan będzie łaskaw podać wszystkie dokładne dane... Widzi pan, wszędzie te formalności. No cóż, bez formalności świat dzisiaj nie może istnieć. Kiedy Jezus chodził po świecie, żyło się bez biur i urzędów. – Jak to? A cały proces przeciwko Jezusowi? Zbieranie dowodów i tak dalej... – To ładnie, że pan coś wie na ten temat. Nastał czas, kiedy młodzież zapomina słowo Jezus. A to źle. Bardzo źle! Dlatego cieszę się, że pan... Pański zawód nie nastręcza zbyt wiele okazji do myślenia o sprawach boskich. Więc cieszę się... Szablista trzymał za rękę Marysię, która usiłowała wyprowadzić go z kościoła. „Jeżeli to jeszcze dłużej potrwa – pomyślał Ptyś – to ja nie tylko zdążę się ożenić, pochrzcić dzieci, ale jeszcze ujrzę cały chrześcijański obrzęd swojego pogrzebu.” Staruszek ksiądz doskrobał resztę danych o narzeczonych, przyłożył bibułę do pisma, złożył wszystko starannie, wytarł nos i rozparł się wygodnie w szerokim fotelu: – No to już mamy wszystko. Teraz nie musi pan jeszcze płacić za ślub. Za zapowiedzi – „co łaska” na potrzeby kościoła. W Ptysiu aż coś jęknęło. „Co to znaczy »co łaska«? Czyli że będzie musiał coś tu płacić? Ile to jest »co łaska«? Sto złotych? Za mało. Chyba trzeba będzie dać dwieście złotych. Dwieście złotych! To jest dwadzieścia porcji golonki! Rany boskie!” Wyjął dwieście złotych i położył na biurku przed księdzem. Czekał, a nuż ksiądz powie, że to za dużo, i zwróci mu chociaż pięć golonek. Ale nie, ksiądz obojętnie zsunął banknoty do szuflady i rzekł: – Bóg zapłać! Transakcja była skończona, Adela została narzeczoną, a tam wciąż jeszcze czuwał Szablista. Ksiądz wstał i podprowadził Ptysia do drzwi. Ptyś gorączkowo schwycił go za rękę. Zaczął nagle wypytywać o formalności związane ze ślubem: jak trzeba się ubrać, czy wystarczą srebrne obrączki i czy w kościele jest czerwony dywan, taki długi na cały kościół, bo on chciałby z dywanem. Koniecznie! I żeby śpiewy były na chórze. Jak się już żeni, to chce ze wszystkimi szykanami. Kiedy Ptyś już zgłębił wszystkie tajemnice obrzędu ślubnego, dowiedział się nawet, jak będzie przystrojony ołtarz, jak ubrany ksiądz i ministranci, kiedy już o nic więcej nie można się było spytać i umęczony sługa boży przestał się fascynować zachłannością Ptysia w poznawaniu wiedzy kościelnej, właśnie wtedy Szablista z Marysią wyszli nagle z kościoła. Ptyś cały czas miał go na oku w szparze drzwi. Odczekał jeszcze sekundę i już chwytał za klamkę, żeby wybiec, gdy ksiądz go zatrzymał: – Skoro pan tak jest ciekaw wszystkiego, to pokażę panu jeszcze podziemia. Proszę, niechże pan idzie za mną! Ptyś wpadł do teatru w ostatniej chwili. Ledwie zdążył przebrać się i ucharakteryzować. O jedzeniu golonki nie było mowy. Zresztą za co? Wszystko poszło na zapowiedzi. Właśnie narzeczona, nieświadomą swego szczęścia, stała przy wejściu na scenę i uśmiechała się do Ptysia. Spojrzał na nią z nienawiścią. „Dwadzieścia porcji golonki diabli wzięli przez taką idiotkę!!!” Sprawa samochodu Ptysia miała swoją prehistorię. Niby można by zacząć od momentu, kiedy Ptyś... Ale nie... Nie można. Przecież Ptyś nigdy nie uparłby się przy tym samochodzie, gdyby najpierw... Więc najpierw było tak: Wiosna. Pora, w której z całą pewnością organizm mężczyzny przybiera formę konstrukcji silnika samochodowego. Wszystko jest jakąś śrubką, akumulatorem, błotnikiem, wycieraczką na przedniej szybie, podwoziem, zmianą biegu, strzałką kierunkową, światłem postojowym czy Bóg wie czym. 24 W mieszkaniu Dudy, w którym już pół roku temu wypakowano wszystkie książki, przyrządy do majsterkowania, ubrania, lampy oraz drobną biżuterię, panował przerażający spokój. Duda uczyła się roli. Co chwila przymykała oczy i powtarzała w myśli zapamiętane zdanie. Mężczyzna Dudy, Krzyś, siedział w kuchni przy stole nakrytym ceratą i z pasją obgryzał skórkę wokół paznokci. Wiosna! W Krzysiu rosła myśl wielka i niepokojąca: Jak tu zdobyć?... Jak tu wykombinować?... – Słuchaj – powiedział Krzyś do Dudy. – Musimy mieć samochód! Duda ze spokojem przyjmowała zawsze wszystkie wariackie pomysły Krzysia. Na ogół żaden z nich nie nadawał się do realizacji, toteż Duda nie miała powodu zniechęcać Krzysia. Niech sobie ma tę chwilę wiary, to przekonanie. Więc i tym razem niech ma, jeżeli chce, niech ma samochód. – Co mówisz, Krzysiu? – Mówię, że musimy mieć samochód. – Hm... – Już nawet mam coś na oku. Mówię ci, cudo! Sportowy wóz. Odkryty. Taka mała żaba, dwie osoby i pies, nic się więcej nie zmieści. – Kupujesz psa? – Nie. Mówię tylko, że wóz jest na dwie osoby i najwyżej na psa. Facet chce zaledwie piętnaście tysięcy. To jest prawie darmo! Ja wszystko przy nim sam wyklepię, zmienię silnik, tam zresztą nie ma co robić. Poleżę pod nim ze dwa dni i będzie na chodzie. – Ach, on nie jest na chodzie? – Jaka ty jesteś.... Gdyby był na chodzie, nie kosztowałby piętnaście tysięcy, ale pięćdziesiąt. – Skąd weźmiesz piętnaście tysięcy? – No właśnie... Muszę pogadać z moją matką. Ona ma odłożone pięć tysięcy, drugie pięć pożyczy się od ciotki, a resztę da wujaszek. Przecież to prawie darmo! Nie można przepuścić takiej okazji! Wieczorem Krzyś zaczął nie kończące się rozmowy międzymiastowe: matka, ciotka, wujaszek. Potem znów: ciotka, wujaszek, matka. Parę minut po północy kilka osób na linii Kraków – Poznań – Szczecin posiadło absolutną pewność, że oto Krzyś robi najwspanialszy interes na świecie. Wóz sportowy o wartości kilkudziesięciu tysięcy złotych zostaje własnością osób z linii: Kraków – Poznań – Szczecin. Wóz zdobyty za grosze dzięki geniuszowi Krzysia! Wóz, którym osoby z linii: Kraków– Poznań – Szczecin będą mogły latem zażywać przejażdżki, to znaczy nie wszyscy naraz, ale zawsze ktoś jeden i pies. Duda ciągle jeszcze uczyła się roli, choć było już parę minut po północy. Teraz jednak z nierealnego świata szekspirowskich udręczeń miłosnych została wyrwana i przeniesiona w równie nierealny świat śrubek i akumulatorów. Krzyś biegał po mieszkaniu i wykrzykiwał: – Ty masz pojęcie, jak będziemy wyglądać w tej czerwonej żabie! Paniska! Musisz tylko zrezygnować z kapeluszy, bo wóz nie ma dachu. Masz pojęcie? Wszędzie tym można dojechać! Na ryby! Na grzyby! Do sklepu po zakupy! Krzyś z nadmiaru szczęścia poczuł ogromny głód. Nie chciał jednak w tak uroczystej chwili, kiedy był już prawie właścicielem sportowego wozu, zadawalać się byle kawałkiem chleba z wędliną czy serem. Musiał zjeść coś specjalnego, coś na wielką okazję, ale co? – Pierogi z mięsem! – zawołał nagle olśniony. – Teraz, po północy? – zdziwiła się Duda. – I kto je będzie lepił? W życiu nie robiłam ciasta. – Ja też nie – przyznał się Krzyś – ale muszę zjeść pierogi, żeby nie wiem co! Człowiek, który w przyszłości pozna konstrukcję samochodu, wie coś na temat pierogów. Tak, tak, robi się je z mąki, jaj i wody. O godzinie zero trzydzieści jeden wsypano do miski mąkę, wbito trzy jaja, wlano pewną ilość wody. Krzyś, z podwiniętymi rękawami swetra, 25 zaczął miesić ciasto. Kiedy się okazało, że jest za dużo mąki, wbijał jajko, które, według niego, powinno działać rozmiękczająco, gdy znów ciasto wydawało się za rzadkie, dosypywał trochę mąki. O godzinie pierwszej dwadzieścia pięć ciasto było gotowe. Teraz trzeba było przystąpić do wałkowania. Wyrzucił je na stół pokryty ceratą. W domu, gdzie ludzie myślą o Szekspirze i samochodach, trudno jest znaleźć wałek do ciasta, ale od czegóż inteligencja?... Zastąpiła go duża butelka po winie. Krzyś szamotał się z opornym tworzywem: kiedy z jednej strony przycisnął flaszką, druga kurczyła się i uciekała. Trzeba było znaleźć sposób i na to. Krzyś wyszukał w swojej podręcznej skrzyneczce z narzędziami garść gwoździ, papiaków z dużymi łebkami, i chytrze przypiął ciasto z jednego końca. To jednak nie był sposób – w każdym razie nie na ciasto. Papiaki darły powierzchnię, która znów błyskawicznie się kurczyła. – Duda! Musisz mi pomóc! Ciasto to nie samochód; człowiek sam nie da rady. Trzymaj z jednego końca, a ja z drugiego będę naciągał. O godzinie drugiej szesnaście ciasto było rozwałkowane, pokrojone i nadziane mięsem. Parę minut przed trzecią Krzyś siedział przy stole i jadł świąteczne pierogi. Pierwsze własne pierogi. Pierogi, których tajemną wiedzę tworzenia zgłębił dzięki samochodowi! Duda spała z egzemplarzem sztuki pod głową, z tekstem otwartym w tym miejscu, które najtrudniej było jej zapamiętać. Wiadomo, że taki tekst sam wchodzi do głowy, jeżeli go położyć na noc pod poduszkę. Krzyś z trudem wgryzał się w twarde ciasto, w końcu zrezygnował i wyjadł samo mięso. Nie mógł się doczekać rana, chwili, kiedy pójdzie zobaczyć swój wóz. Wejdzie do garażu, klepnie w ramię tego faceta i powie: „Wie pan, namyśliłem się. Biorę tego grata. Pieniądze za tydzień”. Ale rana jeszcze nie było. Jeszcze trzeba było czekać cztery cholerne godziny! Cztery godziny... Trzy godziny... Dwie godziny i siedem minut... Godzinę i piętnaście minut... Dwadzieścia sześć minut... Pięć minut... Skrzyp drzwi garażu w podwórku! Garaż otwarty!... Krzyś odczekał minutę, żeby lepiej wyglądało, i pogalopował na podwórko. – Cześć pracy! Wie pan, namyśliłem się. Biorę tego grata. Pieniądze za tydzień. Zgoda? – Coś pan taki zmaltretowany? Wygląda pan, jakby panu śledzionę żywcem wyjęli. – Mam anginę... Ropną... – No jasne, angina zawsze jest ropna. Powinien pan leżeć w łóżku. – Położę się. No więc zdecydowałem się: biorę grata. – W porządku. Ale niech pan się pośpieszy z tą chorobą, bo wie pan, chciałbym mieć miejsce w garażu. Kupiłem drugi wóz i nie mam gdzie wstawić. – Ja go biorę natychmiast, jeżeli, oczywiście, pan zgodzi się, bo jak mówiłem: pieniądze za tydzień. – W porządku. Jesteśmy przecież sąsiadami. Tylko że jak pan teraz zaczął z tą anginą... – Przechodzi. Już mi nawet prawie całkiem przeszła. Pomoże mi pan wypchać na podwórko, co? To ja się zaraz wezmę za niego. Od tego dnia począwszy Krzyś przeniósł się z domu pod samochód. Każdą wolną chwilę tam spędzał. Już dawno suma piętnastu tysięcy została zgromadzona i wypłacona, a Krzyś ciągle jeszcze leżał pod swoim wozem. Wieczorami linia międzymiastowa Kraków – Poznań – Szczecin była wciąż zajęta. – No i co, Krzysiu? Chodzi już? – Spokojna głowa! Jeszcze dzień, dwa i będzie gotów. W każdym razie latem dwie osoby i pies... Ptyś, którego drogi wiodły we wszystkich kierunkach, znalazł się znów któregoś popołudnia w pobliżu domu Dudy. Przed domem stał mały sportowy samochód. Czerwony. Istne cudo! Ptyś, owszem, czasem myślał sobie, że mieć samochód jest miło, ale to były tylko myśli, nie pragnienia. Dawał sobie spokój z pragnieniami, które były nie do zaspokojenia. No więc, prawie zupełnie bez pragnień przystanął i popatrzył na ten samochód. 26 – Niezły grat, co? – wyskoczył głos zza samochodu. Ptyś nachylił się przez maskę. – A, to pan? Nie poznałem. Krzyś siedział na ziemi po drugiej stronie wozu i dłubał coś przy podwoziu. Wokół porozkładane narzędzia. Narzędzia, których przeznaczenie było tajemnicą dla Ptysia. To znaczy wiedział, że tym się naprawia samochód, ale co czym?... To właśnie było tajemnicą. „Zupełnie jak na bazarze” – pomyślał Ptyś. – Niech się pan rozgości – Krzyś wskazał ręką na krawężnik. Ptyś usiadł, nie dlatego, aby miał ochotę na pogawędkę z tym typem, ale jakoś chwilowo nie przyszło mu nic innego do głowy. – To pana wóz? – zapytał bez żadnej intencji, ot, żeby tylko podtrzymać rozmowę, i kopnął nogą kamyk. Patrzył wcale nie na Krzysia, tylko na podskakujący kamień. – Mój. Klawy, co? – Ładny. Ale mały. – Panie! Dwie osoby i pies wchodzą jak nic! – Duży pies się nie zmieści. – Jak to nie zmieści się? Airdalle-terrier zawsze wejdzie! No, pewnie, jakby pan chciał wpychać bernardyna, toby mogły być trudności. – Jeździł już pan? – Jeszcze nie. Ale dzień, dwa i się jedzie! Niech pan wejdzie do środka. Zobaczy pan, jakie siedzenia. Papież na takich nie siedzi! Ptyś wgramolił się do środka. – Rzeczywiście, dosyć wygodne. Ale z psem byłoby gorzej. Pies zawsze wsadza łeb w środek. – Nie mój pies! Ja psu mówię „leżeć” – i leży. – Jakiego państwo macie psa? – My? Żadnego. – Aaa. – No właśnie. Wyobraża sobie pan, co to będzie za życie, jak postawię grata na nogi? Ryby, grzyby... Co pan chce! Jedzie się! Człowiek jest od nikogo niezależny. Panisko! Pan ma wóz? – Ja? Nie. Po co? Tyle taksówek... – Taksówka? Co mi pan mówi?! To w ogóle nie ma nic wspólnego z własnym gratem. Własny grat to jak własne dziecko. A jaka frajda dłubać przy tym! Ja mogę godzinami! Przedtem, wie pan, lubiłem czasem strzelić sobie jedną setkę albo dwie. Teraz, żeby mnie kto zarzynał, nie wypiję! Tylko chwila czasu, to ja już przy gracie. – Krzyś wyczołgał się zza wozu i usiadł na krawężniku obok Ptysia. – Nie uwierzy pan, ale ja całowałbym tę blaszaną cholerę, jakby mi nie było wstyd. Ptyś wyciągnął z kieszeni jakąś brudną zapałkę i zaczął ogryzać jej koniec. Oparł się łokciem o krawężnik i tak w pozycji półleżącej przyglądał się samochodowi. Wokół jego ucha skakały słowa Krzysia, słowa, z których układał się kształt miłości do blaszanego pudła. W którejś minucie tego brzęczenia Krzysia Ptyś zaraził się miłością. Jeszcze wtedy nie wiedział, że jest zarażony. Okres inkubacji trwał dwa dni. W trzecim dniu Ptyś zrozumiał, że musi mieć własnego grata. Poszedł pod dom Dudy – tym razem nie bez celu. Poszedł, żeby pogadać z Krzysiem. – No, jak leci? – zaczął. Krzyś wychylił się zza wozu: – Klawo! Jeszcze dzień, dwa i będzie gotów. Już jest na chodzie! Chce pan? Przelecimy się. 27 Ptyś wgramolił się na siedzenie obok Krzysia i polecieli. Zrobili dwa okrążenia domu i to zgubiło Ptysia. Nie było już odwołania: musi mieć własnego grata! Zatrzymali się przed domem. Nie wysiedli z wozu. I tu zaczęła się decydująca rozmowa: – Ile takie zwierzę kosztuje? – zainteresował się Ptyś. – Piętnaście kawałków, ale można mieć taniej. Ten facet, co mnie sprzedał, mówi, że można kupić i za dziesięć. No, nie taki jak mój, ale jest na przykład gazik. Osiem tysięcy. Trochę zardzewiały i wyrwana tapicerka, ale można samemu zrobić. Włoży się parę tysięcy i gotowe! – Gazik? Niee... Milicja takimi jeździ. – A co pan ma przeciw milicji? Chyba że pan siedział w kiciu, to co innego. Nie lubi się takich wspomnień. – Co pan?!... Też pomysły! Ja siedziałem? Co panu strzeliło do głowy?! Gazik mi się nie podoba, to wszystko. – A co pan chce za osiem tysięcy? Jaguara? – No nie, tak nie będziemy mówić!... Decyduję się na jakiś wóz, ale żebym w nim wyglądał jak człowiek, a nie kandydat do izby wytrzeźwień. – Pogadamy z moim kierowcą, może ma coś innego, jeżeli pan taki uczulony. Poszli. Kierowca na szczęście był w garażu. Pogadali, no i znalazło się, tylko że w Grudziądzu. Jeden facet miał tam wóz... Może nie całkiem nowy... Może mniej niż nie całkiem nowy... Może tego lub owego brakowało w tym wozie... Tapicerka była powyrzynana scyzorykiem, karoseria zardzewiała, brakowało szyb i skrzyni biegów, ale za to motor miał zapasowy, jak że gdyby co, to i sam motor będzie można sprzedać, jakby ktoś potrzebował do łodzi na przykład. „Jezus Maria! Własny grat! Wszystko jedno jaki, ale własny!” – pomyślał Ptyś i dał zadatek. Kierowca obiecał wszystko załatwić najdalej za tydzień. Oczywiście, koszt przewozu pokryje Ptyś, ale to tylko kilkaset złotych. Przez ten tydzień Ptyś biegał jak w ukropie, żeby zdobyć gotówkę. I zdobył. Dla niego samego było poniekąd tajemnicą, w jaki sposób zdołał to uczynić. Tak oto Ptyś został właścicielem wozu. Tego dnia, kiedy dano mu znać, że wóz jest już u niego na podwórku, Ptyś wrócił z próby z kilkoma osobami, wśród których była też Adrianna, właścicielka piątej części wozu. Wszyscy chcieli obejrzeć to cudo, które stało w kącie podwórka, przykryte starym żaglowym płótnem. Była tam też gospodyni Ptysia, ogarnięta najwidoczniej szaleństwem, gdyż wrzeszczała i wzywała wszystkich współmieszkańców domu na świadków nikczemnego postępku Ptysia, który ośmielił się na jej podwórku zrobić składnicę złomu. – O czym pani mówi? Jaki złom? To jest samochód! Jeździć nim to pani będzie chciała, co? – I Ptyś dumnym gestem zerwał płótno okrywające wóz. Twarz Adrianny była zdumiona. Jej oczy wykrzykiwały zdumienie absolutne. Wszyscy, którzy tylko pożyczyli pieniądze, a nie byli właścicielami żadnej części tego wozu, rzucili po parę grzecznych słów: „Jak się trochę wyklepie i dołoży parę złotych, to może być klawy grat”. Zaraz też wycofali się dyskretnie. Każdy przypomniał sobie nagle, że ma jakieś zajęcie, próbę w radiu, obiad, spotkanie z rodziną i tak dalej. Gospodyni Ptysia, kobieta nikczemna, kobieta bez serca, bez delikatności, zaśmiała się głośno, śmiechem zardzewiałym i wynaturzonym, zabrała trzepaczkę i dywan i, zatrzymując się jeszcze chwilę w bramie domu, krzyknęła: – Żebym jutro nie widziała tego żelastwa na moim podwórku! Jeszcze mi się rdza przeniesie na kaloryfery! Trzeba być zupełnym zwierzęciem, żeby komuś tak zanieczyścić podwórko! Ptyś został sam z Adrianną. Świat jego marzeń walił się przeżarty korozją. Czy jest sens czegokolwiek pragnąć? Raz pozwolił sobie na luksus marzeń i oto skutki! Niczego nie pragnąć – to jest zasada. Brać tylko to, co się trafia po drodze. 28 Adrianna obliczała w myśli, ile straciła na tym interesie: „Tysiąc trzysta złotych... Jeżeliby zaokrąglić tę sumę, byłoby tysiąc pięćset. Właściwie jaka różnica? Te parę złotych więcej. Jak już tracić, to z rozmachem! Za sto pięćdziesiąt złotych można kupić butelkę winiaku i zakąskę.” – Ptysiu – powiedziała Adrianna – nie uważasz, że można by się czegoś napić? Dziwnie mnie głowa boli. Winiak działa rozkurczowo na naczynia krwionośne. Może miałbyś ochotę wypić ze mną kieliszek, co? Ale chyba lepiej u mnie. Ta twoja gospodyni to czarownica. Zawsze się boję, że mi się pokarm w piersiach zwarzy, kiedy ona na mnie patrzy. Ptyś nie zarżał, choć innym razem dowcip uznałby za przedni. Postanowił ukarać cały świat za wyrządzoną krzywdę. Zdecydował, że będzie ponury. Przynajmniej do końca dzisiejszego dnia. Kiedy butelka winiaku groziła już dnem, Ptyś, desperat, zdecydowany stracić już wszystko, łącznie z rozumem i sakiewką, skoczył po następną i wszystko zaczęło być mniej groźne, a Adrianna stała się morową, taką kochaną, jedyną na świecie kobietą i przyjaciółką! – Czy wiesz – powiedział Ptyś, wieszając na swoich uszach pantofle Adrianny, których użył zamiast kolczyków – czy wiesz, kto mnie tak urządził?! Nie zgadniesz! – Jeżeli każesz, będę zgadywać. – Ale ja nie chcę, żebyś zgadywała! Chcę ci to sam dobrowolnie powiedzieć. Pojmujesz? Mógłbym to zataić przed tobą... Ale ja nie chcę mieć żadnych tajemnic! Niech nas nie dzielą tajemnice, Adrianno! Powiem ci wszystko!... To jest zemsta! Ten nowy amant Piratowej tak mnie urządził. – Mów, Ptyśku, mów! Oczyść swoje serce do dna! – Właśnie mówię. To jest zemsta amanta Piratowej! – Dudy? – Jesteś bystra, Adrianno. Mówię o Dudzie. Oni się zmówili, żeby mnie wykończyć. Omotał mnie jak olbrzymi kosmiczny pająk. Motał, miotał, motał... I kupiłem. Gdybym nie kupił, zrobiłby mi coś innego. Może wysysałby mi krew z szyi taką małą dziurką, prawie niewidoczną, a życie ulatywałoby ze mnie niepostrzeżenie. Lepiej stracić pieniądze niż życie. Zemsta! Zemsta straszliwa? – Ale dlaczego? Ptyśku, dlaczego ci ludzie łakną twego życia? – Ba! To są bestie! Duda myśli, że ona mi się podoba! Cha! Cha! Cha! Kiedy mam ciebie! Adrianno, czy rozumiesz, że to są ludzie obłąkani? Zemsta! Kazał mi kupić to żelastwo i jeszcze do tego z Grudziądza. Tak jakby u nas nie było złomu. Potworna zasadzka! – Ptyśku! Nie pozwolę cię zniszczyć! Będę z tobą do końca! Nawet kiedy już będziesz martwy, nie opuszczę twoich zwłok! – Ale ja go przechytrzę! On zapomniał, że tam jest zapasowy motor! Ty wiesz? Taki motor można sprzedać do łodzi. Po prostu całe żelastwo precz, a motor do łodzi. – W porządku. Zajmowałam się trochę stolarką, możemy sobie wystrugać łódź. Na tym można zarobić tysiące! Połów śledzi albo sardynek... To się bardzo opłaca. Gdybyśmy jeszcze mieli własną przetwórnię... – Mowy nie ma! Człowiek, cały przesiąka rybami i śmierdzi. Nie chcę być bogaty! Zupełnie mi na tym nie zależy. Bogactwo wypacza charakter. Chcę być wolny! Ja, rozumiesz, nie nadaję się do tego. Byłbym więźniem własnego bogactwa. Nie! Chcę tylko sprzedać ten motor. Zawsze będzie można dostać za to jakieś dwa tysiące. – Dwa tysiące? To pieniądz! Co my z tym zrobimy, Ptysiu? – Można wydać bal. Zaprosi się Piratową z tym jej amantem i struje się ich grzybami albo starym majonezem. – Wspaniale! Ptysiu, pijemy za powodzenie tej sprawy! 29 Nad ranem Ptyś ocknął się z absolutnym przeświadczeniem, że ma pękniętą czaszkę. Dotknął delikatnie czoła – całe. Czubek głowy nienaruszony. Tył głowy w porządku. Więc skąd to wrażenie, u licha? A to po prostu tliła się kołdra i czad ze spalonej waty rozwalał głowę na części. – Adrianna! Płoniemy! – krzyknął Ptyś. – Och, daj spokój. O tej porze? – wymamrotała Adrianna. – Kołdra się pali! Ktoś nie zgasił papierosa! Rany boskie! Jaka dziura!... Rób coś, bo się dosmażymy do końca. – Co się pali? Moja nowa kołdra? O Boże! Zniszczyłeś mnie zupełnie! – Ja? Założę się, że to był twój papieros. – Nic podobnego! Ja palę z ustnikami. – A skąd wiesz, czy tamten nie był z ustnikiem? – Nie wiem, skąd wiem, ale na pewno nie podpaliłabym własnej kołdry. – Proszę mnie nie traktować jak podpalacza! Wypraszam sobie! – Nie krzycz tak, tylko gaś kołdrę! Umieram! Ile tu dymu! – Czym to gasić? – Nie wiem. Może syfonem? Jeżeli nie wypiłeś wszystkiego. Ptyś z pasją, jak zawodowy strażak, zaczął gasić pożar. Za chwilę było po niebezpieczeństwie, została tylko czarna, wypalona dziura wielkości sporej głowy kapusty i niemiły swąd spalonej waty. Ptyś otworzył okno. Był wściekły na Adriannę: „Dobrze, zarzuca mi, że jestem podpalaczem!” Zaczął szperać w zgliszczach w poszukiwaniu tego nieszczęsnego niedopałka. „Pokażę go Adriannie, niech wie, kto podpalił kołdrę... Więc tak...” W czeluściach spalonej waty niedopałek tkwił jeszcze. No i to był jego niedopałek, bez ustnika. Wyszarpnął go razem z watą i wyrzucił za okno. Był jednak tak wściekły na Adriannę, iż postanowił opuścić łóżko i położyć się na dywanie. Niech się nawet przeziębi! Wszystko jedno! We właściwej porze nadeszło lato. Ale nawet wtedy nikt nie chciał kupić motoru do łodzi. Śmieszni ludzie! Czy może być coś przyjemniejszego niż przejażdżki łodzią? Motorową! Taka okazja! Motor za jedyne dwa tysiące. W sklepie musieliby zapłacić... Ho, ho, ile! Gospodyni Ptysia, uparta i tępa, codziennie monotonnym głosem przypominała mu, że ostatni dzień znosi żelastwo na swoim podwórku. Przyzwyczaili się do tego jednakowo: on do słuchania, ona do mówienia. Tylko wierzyciele stali się bardziej nachalni; każdy chciał zobaczyć swoje kilkaset złotych. Ptyś wzruszał ramionami: jak można żądać od kogoś czegoś, czego on absolutnie nie posiada?... Pewnego wieczoru Ptyś, pogrążony w rozmyślaniach na temat zdobycia pieniędzy, wrócił do domu, w którym panowała cisza ogromna. Najwidoczniej wszyscy już spali. Pies, jak zwykle, czochrał się grzbietem o jego drzwi. Ptyś rozbierał się u siebie w pokoju, kiedy poczuł drażniący, cudowny zapach rosołu. Gdy tylko przekroczył próg, zapach ten trącił jego nozdrza, ale wówczas nie zwrócił na niego uwagi, tak był zajęty myślami. „Rosół?... Pewnie czarownica przygotowuje obiad na jutrzejszy dzień... Sprawdzi się, co ona tam ma w garnkach. – Wszedł do kuchni. Tak. Wielki garnek rosołu stał sobie na kuchni bez żadnej opieki! – Jeżeli pozostawia się tak potrawy... Przecież to jest prawie zaproszenie do jedzenia! Nie można być tak bezwzględnym, aby kokietować potrawami głodnego człowieka. – Na wszelki wypadek zanucił krótką piosenkę... Cisza. Zakasłał – cisza. A więc babsztyl już śpi. Ptyś nalał po brzegi gorącego jeszcze rosołu. Wtedy skrzypnęły drzwi od sypialni. – Rany boskie! Co robić? – Praca myśli Ptysia była szybka. – Jeżeli zechcę wlać rosół z powrotem do garnka, potrzebny mi będzie czas na podniesienie pokrywy, wlanie płynu i ukrycie talerza... Nie, na to nie ma czasu.” W ścianie znajdował się wielki zbiornik na śmieci. Tylko jeden ruch: otwarcie pojemnika – i już talerz z całą zawartością znalazł się w przepastnej czeluści. 30 – Co pan tu robi? – zapytała czarownica od progu. – Jak to, co robię? Będę gotował jajka na miękko. – Będzie pan gotował jajka? Gdzie one są? – Tu! Tu je mam! – Ptyś pokazał zaciśnięte dłonie: dwie pięści, w których wnętrzu miały znajdować się jajka. – Nie lubię, jak się pan kręci w nocy po kuchni. Poczekam, aż pan ugotuje te jajka. – No wie pani!... To już jest... Słowo daję, pani może człowiekowi odebrać nawet apetyt! – Ptyś obrażony pomaszerował do swego pokoju. Gospodyni drzemała chwilę na krzesełku w kuchni, nie doczekała się gotowania jajek i poszła z powrotem do sypialni, zostawiwszy jednak drzwi lekko uchylone. Rozjuszony Ptyś biegał po pokoju, zaciskając coraz mocniej pięści. „No tak! – pomyślał w pewnej chwili. – Gdybym rzeczywiście miał teraz w garści jajka, rozgniótłbym je w pasji. Do czego takie babsko może człowieka doprowadzić!” Ptyś miał koszmarną noc: pusty żołądek i przygnębiające myśli. Gdzieś przecież musi pożyczyć pieniędzy, żeby oddać wierzycielom. Tu by trzeba po prostu cudu! Rano zbudził go dzwonek: dwa krótkie i jeden dłuższy. To do niego. Kto u licha? Tak wcześnie?... – Cześć, stary – powiedział Sasza. – Dobrze, że cię zastałem! Rozumiesz, cholernie ważna sprawa. Chcesz zarobić dwie setki? Ptyś przyjrzał się Saszy podejrzliwie. Jeżeli Sasza proponuje zarobek, to znaczy, że ktoś straci parę złotych. W tym miejscu trzeba najpierw powiedzieć parę słów o Saszy: Gdyby istniało więzienie za długi, Sasza nie powinien z niego nawet nosa wystawić. On miał długów więcej niż na dożywocie. Nie istniał człowiek, który potrafiłby dosyć mocno przytrzymać swoją kieszeń, żeby Sasza z niej nie wyrwał parę złotych, o ile one tam były. Miał tysiąc sposobów na zdobywanie pieniędzy. Podchodził do człowieka i mówił tak: – Jutro o godzinie dziewiątej rano jestem u ciebie z forsą w zębach i bukietem kwiatów, a teraz daj dwieście złotych. – Coś ty? – opierała się Adela, jeżeli to na nią, popadło. – Nie mam grosza! – Nie masz grosza? To z czego ty żyjesz? – pytał groźnie Sasza. – Nie chcesz mi chyba wmówić, że ktoś cię od rana do nocy karmi? – Mam tylko tyle, żeby jakoś dożyć do końca miesiąca. – Chyba wyraźnie powiedziałem, że potrzebuję pieniędzy do jutra rana? Jeszcze zdążysz je przejeść, jak ci oddam. Na logikę było to w porządku, ale, znając Saszę, Adela próbowała się jeszcze bronić. – Ja właściwie sama też pożyczam. Wcale mi nie starczy do końca miesiąca. Mam tylko sto złotych. – Jesteś nudna. Dawaj te sto złotych. Trudno, będę musiał jakoś inaczej sobie poradzić. I Adela dawała, bo już nie miała argumentów. Nazajutrz, gdy zbliżała się dziewiąta rano, Adela nawet nie spodziewała się Saszy. Wiedziała, że nie przyjdzie. Jedyny ratunek to wyczekać na stosowny moment, żeby go przyłapać na próbie. Ale Sasza miał próbę na innej scenie i w innym budynku. Przez kilka dni był absolutnie nieuchwytny. W końcu Adeli udało się wyjść trochę wcześniej ze swojej próby, pojechać do teatru Saszy i czekać, niby to całkiem obojętnie, aż dłużnik będzie schodził ze sceny, by wtedy zagadnąć znienacka: – O! Jak dobrze, że cię widzę! Właśnie martwiłam się, skąd tu wziąć na obiad... Zdaje się, że jesteś mi winien sto złotych. Wspaniale się składa, że możesz mi je teraz oddać! – Co? Sto złotych? A do licha! Na śmierć zapomniałem! Nie mam przy sobie, ale zaraz się zrobi... Panie Józku, czy może mi pan na pięć minut pożyczyć sto złotych? Zaraz skoczę do domu. 31 Jakich metod używał rekwizytor, pan Józek, żeby odebrać swoje sto złotych, nikt nie wie, bo nikt nie był tego świadkiem. Kiedy indziej Sasza przybierał postać drapieżnego ptaka. Na scenie miotało się dziesięć osób, z których każda mogła być ofiarą Saszy, on zaś stał spokojnie w ciemnej kulisie, bacznie obserwując. Skórka cierpła, kiedy człowiek poczuł na sobie jego spojrzenie. Wiadomo: trzeba mieć w pogotowiu kontrargumenty. Sasza wbijał oko to w jedną, to w drugą postać, oceniał, segregował, namyślał się, znów powracał do porzuconej ofiary, wreszcie padał wyrok: Toporek miał najmniej pewną minę, czyli Toporek ma pieniądze i Toporek się nie oprze. Kiedy reżyser wkraczał na scenę, żeby zrobić jakieś poprawki, ofiary skupiały się wokół niego, byle najdalej od kulis, gdzie czyhał drapieżca. Toporek rzucał nerwowo ukradkowe spojrzenia na boki i już, już przepychał się przez gąszcz ramion, byle bliżej środka, byle dalej, a tu cap! Łapa Saszy przytrzymała go za marynarkę: – Stary! Dostałem telegram z domu. Moja matka jest chora. Muszę mieć natychmiast pięćset złotych. Nie mogę zostawić chorej matki bez grosza. N a t y c h m i a s t muszę telegraficznie wysłać pieniądze! – Człowieku! Przecież wiesz, że ja nie noszę ze sobą pieniędzy. Pożycz od kogoś innego. – Masz na PKO. Pójdziemy razem po próbie. To nawet dobrze, bo będę mógł od razu z poczty wysłać. Toporek już do końca próby mylił się, nie mógł powtórzyć żadnego zdania, jak żądał od niego reżyser. Był wściekły na siebie, że tak głupio dał się złapać. I to nie pierwszy raz. Nigdy nie znalazł dosyć siły, żeby stanowczo się sprzeciwić. Po próbie poszli razem na pocztę. Jednak Sasza nie nadał pieniędzy; stwierdził, że nie ufa urzędniczce przy okienku. Miała jakąś taką antypatyczną minę... Już miał doświadczenie, już kiedyś zginęły mu pieniądze, które wysłał. Kiedy Toporek przy wypłacie upomniał się o swoje pięćset złotych, został ostro skarcony przez Saszę: – Ty się upominasz o pieniądze? Ty, który siedzisz na forsie! Patrz, jak wygląda moja gaża. Musiałem jeszcze dopłacić dwadzieścia złotych! Wszystko wybrałem na zaliczki w ciągu miesiąca. Ostatecznie, co ci zależy, czy masz pieniądze na PKO, czy u mnie? Chyba że ci chodzi o ten procent? W porządku! Oddam ci z procentem, tylko teraz daj mi spokój. No więc Toporek dał spokój Saszy, bo co miał robić? Teraz Sasza przyszedł do Ptysia i Ptyś poczuł się zagrożony, chociaż nie miał grosza przy sobie. – No więc, chcesz zarobić te dwieście złotych, czy nie? – zapytał Sasza. – To zależy, w jaki sposób. – Całkiem zwyczajnie: weźmiesz w teatrze pożyczkę. Na siebie, oczywiście. Myślę, że jakieś pięć tysięcy mi wystarczy. A ja ci dam z tego dwieście złotych, całkiem za frajer, kapujesz? – A kto będzie spłacał tę pożyczkę? – Oczywiście, że ty! Przecież to na ciebie pożyczka. Ja już na siebie wziąłem. Będę ci dawał co miesiąc pięćset złotych, które będziesz wpłacał do kasy pożyczkowej. Przecież to proste. – Nie bardzo. A co będzie, jeżeli mi nie dasz co miesiąc? – Jak to ci nie dam? Przecież mówię, że dam. – Stary! Ja sam mam długi. Napożyczałem forsy i kupiłem wóz. Teraz stoi na podwórku i nawet na części nie mogę go sprzedać. – Widzisz, ty jesteś po prostu normalna świnia. Nie chcesz mi pomóc. A ja będę inny. Ja ci sprzedam ten wóz. Ile chcesz za niego? – Pięć tysięcy. Chociaż tracę na nim sporo. – Zrobione. Dzisiaj jeszcze będziesz miał załatwione. 32 Po południu wozu już nie było. Pieniędzy też nie. Sasza wmówił ten wóz człowiekowi, któremu był winien pięć tysięcy. Przynajmniej jeden dług miał z głowy. Kiedy Ptyś zagadnął go delikatnie o pieniądze, Sasza oburzył się: – Obiecałem ci, że ci sprzedam wóz, natomiast nie umawialiśmy się, że zaraz dostaniesz pieniądze. Jeszcze rok miałbyś to żelastwo na podwórku i też nie miałbyś pieniędzy. Dziękuj Bogu, że znalazłem idiotę, który dał się nabrać. Pieniądze dostaniesz w swoim czasie, w ratach oczywiście... Ale, stary! Gdybyś mi teraz pożyczył z tysiąc, to już bym ci z tego mógł oddać pięćset i byłbym ci winien pięć i pół... Ptyś jednak nie skorzystał z tej propozycji, chociaż tak łatwo mógł posiąść świadomość, że już część pieniędzy za samochód została mu zwrócona. Kiedy człowiek znajdzie się w tak tragicznej sytuacji, że ma tylko dwie możliwości: albo powiesić się z honorem, albo spokojnie zostać świnią, która nie oddaje pieniędzy, wtedy może się trafić propozycja zagrania w filmie. Już nie trzeba się wieszać, aby uratować honor, mówi się tylko takie proste słowa: „W poniedziałek zaczynam kręcić. Wszystkie długi spłacam w końcu tygodnia”. O jakież cudowne uczucie! Nie tylko spłaci się długi, ale wystąpi się na srebrnym ekranie! Tysiące ludzi zobaczy na ekranie twarz Ptysia. Najpierw będzie sylwetka Ptysia, powiedzmy, na tle plaży, maleńka sylwetka i tylko piach, i przetaczające się fale morskie, potem ta czarna odrobina zacznie rosnąć, zbliżać się, aż zapełni sobą cały ekran. Na szerokim ekranie twarz Ptysia: zwężone oczy, rozdęte chrapy i usta... Takie męskie, twarde, z grymasem ironii. Kiedy zadzwonił do Ptysia asystent reżysera, Ptysia nie było w domu. Telefon przyjęła gospodyni, powiedziała, że przekaże wiadomość. Już zapisuje numer telefonu, ma właśnie ołówek pod ręką na takie okazje. A pan Litwiński natychmiast zadzwoni, jak tylko przyjdzie. Najdalej za dziesięć minut, bo teraz skoczył do sklepu po jajka. W dzisiejszych czasach niewiele można dostać w sklepach, zwłaszcza tak wcześnie rano, dlatego pan Litwiński jada przeważnie jajka, ale to zdrowo. Może powinien czasem zmienić rodzaj pożywienia, w jego wieku nie jest wskazane jeść tyle jajek, ale z tymi sklepami... Po prostu nic tam nie ma, najwyżej żółty ser. Ale jeśli ktoś nie lubi żółtego sera... Ptyś otworzył drzwi, delikatnie trzymając torebkę z jajkami. Sekundę przysłuchiwał się rozkosznemu jazgotowi gospodyni o żółtym serze i z nienawiścią patrzył na jej odwrócone plecy. „Oczywiście! Ta zawsze z kimś gada o żarciu! Ma wypchaną lodówkę, człowiek aż skręca się, patrząc, co ona tam chowa, ale jeszcze musi mówić! Doigra się kiedyś! Rąbnę jej kawał szynki i powiem, że to pies. Można przecież wmówić babie, że nie domknęła lodówki.” – Tak, tak – terkotała gospodyni w słuchawkę – rozumiem, że pana to nie musi interesować, ale właśnie chcę wyjaśnić, że jak pan Litwiński tylko wróci z tymi jajkami, to zaraz... – O co chodzi? Co pani tu o mnie wygaduje? Gospodyni odwróciła głowę: – O! Właśnie już przyszedł! To do pana, z filmu. Ptyś zaniemógł z chwilowego wrażenia. Stracił głos i głowę. Ale tylko na sekundę. Natychmiast myśli-błyskawice przeszyły jego głowę we wszystkich kierunkach. „Z filmu! Rany boskie! Poszukują mnie! Będę grał w filmie główną rolę!” Rzucił torebkę z jajkami na stolik obok telefonu. Torebka spadła na podłogę. Drobiazg! Jakie to ma teraz znaczenie? Wyrwał słuchawkę z rąk gospodyni. – Halo! Tu mówi Konstanty Litwiński. Słucham? O co chodzi? Tak, tak, rozumiem... W hotelu. O szesnastej. Obok recepcji. Będę punktualnie. Do widzenia... Ptyś stał martwy i ogłuszony nadmiarem wrażeń. Potem zrobił krok. Zrobił krok zupełnie nieświadomie, gdyż zapatrzony był w wewnętrzny obraz nagłego szczęścia. Ten krok był zbawczy, przywrócił go do życia: Ptyś nadepnął na torebkę z jajkami. Leciutki chrzęst. Spojrzał pod stopy – czubek buta powlókł się żółtą, jajeczną powłoką. Potem podniósł ciężar swoich powiek na wysokość głowy gospodyni i zawrzał w nim gniew: 33 – Co tu pani plotła o jakimś żółtym serze? Jakim prawem opowiada pani o mnie takie bzdury? Nie jadam żadnego żółtego sera! Ludzie do mnie dzwonią z filmu, a pani im o serze! Jak ja wyglądam? Gospodyni wystraszona tonem Ptysia i ważnością sytuacji próbowała tłumaczyć: – Ja najpierw mówiłam, że pan poszedł po jajka. O serze tylko tak wspomniałam... Przecież wiem, że pan nie lubi sera... żółtego... – Co?! Czemu pani im jeszcze nie powiedziała, że lubię golonkę? Jak mówić, to już wszystko! Gospodyni niezupełnie pewna, czy to jest zarzut (Może powinna wspomnieć o golonce? Z tymi artystami nigdy nic nie wiadomo.) Na wszelki wypadek przybrała postawę obronną: – A pan mi nie musi robić bałaganu! No i co to jest? Tratuje pan butami jajka! Kto to będzie sprzątał, co? – Pani znowu o jajkach?! Teraz, kiedy cały świat się wali, pani o jajkach! Proszę sobie dobrze zapamiętać, co mówię: będę grał w filmie. Główną rolę! To są straszne pieniądze! Chwilowo jeszcze tu pomieszkam, ale będę się musiał rozglądnąć za czymś lepszym. Teraz będą mnie odwiedzali różni artyści filmowi i reżyserzy, nie mogę ich przyjmować w takiej klitce. Proszę z łaski swojej posprzątać te jajka. Zapłacę ekstra za fatygę. I proszę, żeby mi teraz nie przeszkadzano. Muszę się przygotować. Kiedy Ptyś zamknął drzwi swojego pokoju, gospodyni, sprzątając stłuczone skorupy, zastanawiała się, jak też Ptyś się przygotowuje... Pewnie stoi przed lustrem i robi miny... Do filmu to trzeba umieć robić miny. A Ptyś leżał na wznak na tapczanie, ręce założył pod głowę i patrzył w ścianę, która przestała być ścianą. Była wielkim ekranem, wypełnionym jednym tylko Ptysiem. Najpierw mała sylwetka na plaży, potem coraz większa... Już tylko twarz, oczy, chrapy, usta... Ciało Ptysia gorzało. Myśli Ptysia płonęły. Ptyś leżał w kłębach papierosowego dymu i pozwalał zwęglać się ciału i myśli. Właściwie już nie było Ptysia. W miejscu, gdzie on być powinien, była kipiel. Tam dymił wielki Wezuwiusz! Tam wszystko wrzało, wierciło się, gziło, kipiało. „Rany boskie! Idę przez opustoszałe miasto. Miasto Bergmana albo Wajdy... Puste skrzynie walające się na ulicach. Samotny, wyleniały kot... Idę, kopiąc blaszaną puszkę... Kopanie puszki to zawsze jest jakaś podtekstowa historia. Powinno się zawsze coś takiego robić. Zresztą nie musi być puszka, może być... marchew. Nie! Na marchwi można się pośliznąć! Właśnie, ciekawe, czy ta małpa starła już rozdeptane jajka? Jak wyjdę, to wyrżnę się łbem o framugę drzwi... I kto wtedy zagra moją rolę? Ich tam jest, tych chłoptasiów, na kopy! Ale nikt nie będzie grał tej roli, tylko ja! Człowiek z moim wzrostem na ekranie, to nie byle co! Kobietki poszaleją!... Nowy typ amanta. Będę brutalny... Nie, to już było. Rudolf Valentino... Ale! Valentino był kucykiem! Gdzie jemu do mnie? I mam inną twarz. Nie jestem piękny, ale jestem przystojny... Co ta Adela czepia się, że jestem za krótki od dołu? Mam normalne nogi! Czy człowiek musi mieć zaraz nogi jak szczudła? Nawet nie lubię takich wynaturzeń. Noga to noga! A jak już skończy się film, zainkasuję pieniążki... Rany boskie! Spóźnię się na próbę! Co ja mówię? Już się spóźniłem!...” Ptyś wypadł z domu. Gnał przez ulicę. Kopnął w pustą puszkę, leżącą przy krawężniku. – Auuu! Palec! – Utykał chwilę, klnąc siebie w myśli, że zawsze musi zrobić coś, co nie ma żadnego sensu. „Jak to sensu nie ma? A jakby to była właśnie ta puszka z jego filmu?” Z daleka spostrzegł kolejkę, która wjeżdżała już na dworzec. Dodał gazu. Jeżeli zdąży na tę kolejkę, spóźni się tylko dwadzieścia minut. Znów go wpiszą do raportu, ale zawsze dwadzieścia minut to nie czterdzieści. Powie, że miał rozmowę międzymiastową z wytwórnią filmową. Właściwie nawet nie skłamie. Była rozmowa? Była. Jakie to ma znaczenie, że nie międzymiastowa? Wielka afera o parę kilometrów... Dopadł kolejki, kiedy już ruszała. Drzwi zatrza- 34 snęły się przed nosem. Stał na stopniach. Tam w środku walczono z drzwiami, aby je otworzyć i wpuścić Ptysia. Udało się. Jakiś pan uniósł się z ławki i powiedział głośno: – To skandal, żeby narażać nas na podobne emocje! Panu widocznie jest wszystko jedno, czy pan skręci kark, czy nie. Ale dlaczego my mamy to oglądać? Ptyś wzruszył ramionami. „Co za stary dureń! – pomyślał. – Nawet się nie ruszył ze swojej ławki, żeby mi pomóc, a najwięcej ma do gadania.” Wściekły był, bo dziewczyna stojąca w pobliżu („Co za dziewczyna! O Jezu!”) przyglądała mu się z pochyloną lekko głową i uśmiechała się denerwującym, drwiącym uśmieszkiem. Na następnym przystanku przesiadł się do innego wagonu. Ma ich wszystkich w nosie! Dziewczynę też. Jednak kiedy wysiadł na końcowej stacji, rozglądał się chwilę, czy jej gdzieś nie zobaczy. Szła pod rękę z jakimś dryblasem. „Głupia krowa” – stwierdził w myśli Ptyś i pogalopował do teatru. Punktualnie o umówionej godzinie Ptyś czekał w hotelu w pobliżu recepcji na asystenta reżysera. „Co za tłok?! Wycieczka jakaś czy zjazd? Czemu ci ludzie tutaj się kręcą? Człowiek jest umówiony w ważnej sprawie... Przecież on mnie w ogóle nie dojrzy w tym tłumie!...” – Proszę państwa – krzyknął jakiś mężczyzna, schodząc ze schodów. – Wszyscy, którzy do filmu, proszę przejść do baru za salę restauracyjną! „Co znaczy: »Wszyscy, którzy do filmu?« – pomyślał Ptyś. – Więc ta cała wycieczka to także film? Racja! Przecież to mogą być statyści!” Uspokojony przedzierał się teraz w kierunku mówiącego, aby mu oznajmić, że przybył i jak tylko załatwi się cały ten bałagan ze statystami, to on gotów jest do rozmów na temat roli. Udało mu się jakoś nie dać porwać tłumowi, który parł na salę restauracyjną. Jedną ręką chwycił się poręczy schodów, drugą przyłożył do czoła (taki sobie żart z salutowaniem, żeby poznanie odbyło się jakoś mniej oficjalnie i miło): – Dzień dobry. Szeregowiec Litwiński melduje się na rozkaz. – To pomyłka. My wojska nie zatrudniamy. – Asystent reżysera nawet nie zahaczył o niego okiem, kiedy rzucił tę uwagę. „A tom się naciął – pomyślał Ptyś – facet najwyraźniej nie lubi woja”. Więc teraz już poważnie tłumaczył: – Pan do mnie dzwonił dzisiaj rano. Jestem aktorem. Litwiński moje nazwisko. Pan mi proponował pracę w tym filmie... – Aaa, tak, rzeczywiście, dzwoniłem do pana. Więc czemuż pan tam nie idzie z wszystkimi? Przecież wyraźnie mówiłem: kto do filmu, proszony jest do baru. – I to był koniec rozmowy. Asystent reżysera odwrócił się na pięcie i podszedł do mężczyzny siedzącego w recepcji: – Proszę pana, jeżeli ktoś jeszcze przyjdzie w sprawie filmu, proszę kierować do baru, dobrze? – i nie czekając na odpowiedź, pobiegł w kierunku znikającego tłumu. „Co za afera? – pomyślał Ptyś. – Jak się w tym filmie traktuje artystów? Nie jestem byle łachmytą i nie pozwolę sobie...” Jednak poszedł za innymi. Wszedł do baru i... nie dowierzał swemu oku: w barze siedzieli już przy stoliku: Ryś, Zbyszek, Staszek... „Rany boskie! Pół teatru! A to łobuzy! Ani słowem nie wspomnieli, że ich też zaangażowano do filmu.” – Proszę państwa! Proszę o chwilę ciszy! – powiedział asystent reżysera. – Wszyscy państwo będą zatrudnieni w filmie jako tłum pasażerów na statku. Garderoba własna. Za to nie płacimy. Zaraz tu przyjdzie kierownik produkcji, który powie, jakie stawki. Ja się tymi sprawami nie zajmuję. Proszę, żeby jutro o godzinie piątej ramo państwo byli przed hotelem. Będą autobusy, które zawiozą na miejsce. Wszystko jest jasne, prawda? No to do widzenia. – Widocznie nigdy nie miał zwyczaju czekać na odpowiedź, bo natychmiast przepchnął się przez tłum i już go nie było. Ptyś podszedł do kolegów, spokojnie grających w kości przy stoliku: 35 – Co jest, wiara? Wariatów z nas robią czy jak? Angażuje się aktorów, a potem się w ogóle z nimi nie gada. Pluję na taki interes! – Spokojnie, stary – powiedział Krzyś, nie przerywając gry. – O co ci chodzi? Zaraz tu przyjdzie kierownik produkcji i pogada z tobą. – Kierownik produkcji? Czy on może wiedzieć, co ja będę grał w filmie? – Będzie wiedział. Grasz pasażera albo marynarza drugiego. – Skąd wiesz? – Wiem. Kiedy pierwszy raz mnie angażowali, też byłem taki niespokojny jak ty. Pojmujecie, drodzy koledzy – zwrócił się do reszty – Ptyś sobie ubzdurał, że będzie grał główną rolę! Patrzcie na jego twarz. Oto anioł został strącony z niebios! – Hi, hi, hi! – zaryczeli ci, którzy już rok temu lub dwa przełknęli tę gorzką pigułkę i dzisiaj mogli sobie spokojnie czekać na kierownika produkcji, żeby tylko wytargować wyższą stawkę za ten jeden czy kilka dni kręcenia. Och! Ptyś ich nienawidził teraz dogłębnie! Wszystkich! Pomyśleć, że kiedyś miał ich za ludzi! A to przecież kanalie! Nie wiadomo dlaczego wydawało mu się, że to oni są wszystkiemu winni. „Jezu! Taką rolę mu odebrać! Taką rolę! – nagle zastanowił się. – Jaką rolę?... No, w każdym razie główną! Ale on im jeszcze wszystkim pokaże! Tylko co? Wszystko jedno!” Był tak wzburzony, że nawet nie zauważył, co podpisuje na tym papierku podsuniętym mu przez kierownika produkcji. Byłby pewnie bez wahania podpisał nawet wyrok śmierci, ale na szczęście była to zwykła umowa na jeden dzień kręcenia po najniższej stawce. Powrót do domu był drogą przez cierniowe głogi. Oświetlona ulica wydała mu się szyderstwem, szydercze tłumy ludzi, szydercze wystawy sklepowe i gabloty obok kina, w których nikt nie zobaczy jego twarzy, okrutnej, męskiej, zwycięskiej... Świat jest po prostu podły! Kiedy Ptyś wchodził do swojego mieszkania, trzasnął drzwiami. Na progu kuchni stała gospodyni z talerzem pierogów: – Właśnie wypatrywałam pana przez okno... Pierogi z kapustą są najlepsze świeże... To dla pana. Pierwszy prezent za wielką rolę w filmie. Potem będzie pan miał tych prezentów więcej, ja wiem, jak to jest. Człowiek się staje uwielbiany, zarzucają go podarkami. Ale będzie pan zawsze pamiętał, że ja byłam pierwsza. I prosiłabym bardzo o bilety dla mnie i dla męża na ten film. – O czym pani mówi, na miłość boską?! Jeszcze filmu nie zaczęli kręcić, a pani mi tu już z jakimiś pierogami! – To znaczy, że nie chce pan tych pierogów? Ptyś spojrzał na przejętą smutkiem twarz gospodyni i zastanowił się przez moment: „Pierogi przecież mogę zjeść. Nie będę się wściekał z pustym żołądkiem”. – Niech pani da te pierogi – powiedział. – Ale bardzo proszę nie mówić ze mną więcej o filmie! – I zamknął się u siebie z pierogami, a gospodyni jeszcze długo dumała, stojąc na środku przedpokoju i słuchając wściekłego mlaskania Ptysia, jacy to ci artyści są nerwowi i dziwni. „W ogóle świat staje się coraz bardziej nerwowy – doszła do wniosku. – To pewnie przez te grzyby atomowe. O rany boskie! Grzyby! Grzyby się palą, a ja tu stoję i oddaję się rozważaniom na temat sztuki.” Ptyś nie lubił kolegi Toporka. Toporek zmienił sobie nazwisko na Toporski, ale i tak wszyscy wiedzieli, że on jest Toporek. Jeżeli ktoś w teatrze nazywał się na przykład Kropicki, to przeważnie mówiło się na niego Kropa i było w porządku. Natomiast nie wolno było powiedzieć na Toporskiego Toporek. Wściekłby się. Po cichu, oczywiście, nikt go inaczej nie nazywał, tylko Toporek. Facet był dziwny. Podobno źle mu szło z kobietami. Takich rzeczy nigdy się nie wie na pewno, ale jak już się coś mówi... No, a poza tym Toporek nigdy nie brał udziału w rozmowach, w których mężczyźni przechwalali się swoimi sukcesami u kobiet. 36 Zawsze wtedy stawał się tragicznie smutny i odchodził na bok poczytać gazetę. Nikt go też nie zaczepiał, żeby opowiedział to lub owo ze swojego życia, natomiast Ptysia często pytano o te sprawy. – No, Ptyś, jak tam kobietki? Co nowego w tym tygodniu? – Ba! Widzieliście tę rudą, z którą wczoraj byłem na spektaklu? – Ona ma coś niedobrego w kolanach – zauważył ktoś z boku. – Baranie! Tyś chyba nigdy kolan nie widział! Kolana ma właśnie najlepsze! – To już o reszcie raczej nie mów. – Dajcie spokój! – jeszcze ktoś inny włączył się do rozmowy. – Jakie znaczenie mają kolana? No i co z tą rudą? Gadaj! – Tylko tyle wam powiem, że jak mi się znudzi, to ją mogę polecić z czystym sumieniem najlepszemu przyjacielowi. Ogień nie baba! A jak ona gotuje!... Kobietka nie żałuje grosza. I kolacja jest, i wódeczka... Ha! – Tu Ptyś popadł w zadumę. – Ale wiecie co, wiara? Zjadłbym coś! – Skocz do rudej – rzucił Toporek znad gazety. – Nie będzie cię nic kosztowało. W tej chwili Ptyś ostatecznie znienawidził Toporka. Właściwie od dawna czuł do niego niechęć. Być może, czuł się winien, on z nadmiarem swoich męskich sił, w stosunku do kogoś, kto, powiedzmy to sobie, był lekko ułomny. I oto nadszedł dogodny moment, aby znienawidzić Toporka. Może Ptyś nawet nie szukał tego punktu zaczepienia, ale taki punkt zawsze się sam kiedyś znajdzie. I znienawidził go. Kiedyś podobno ta ruda była w jakiś sposób związana z Toporkiem, to znaczy ten i ów widział, jak Toporek taszczy pod płaszczem bukiety kwiatów dla niej albo kupuje bilety do kina, ale to były dawne sprawy, kiedyś tam, już nawet każdy o tym zapomniał, więc nie ma to żadnego znaczenia. Zawsze ktoś kiedyś chodził z jakąś rudą, a potem chodził z nią ktoś inny. Kobieta nie może być wyłączną własnością jednego mężczyzny. Życie Ptysia zostało dziwnym zrządzeniem losu sprzęgnięte z życiem Toporka. Pewnego razu była premiera nowej sztuki. Toporek przyszedł na tę premierę w charakterze widza: dokładnie wygolony, w ciemnym garniturze, w gustownym krawacie, roześmiany i żartujący. U jego boku dziewczę, wpatrzone, wsłuchane w słowa, w te żarty-perły. Dziewczę nie było z branży, więc wszystko, co powiedział Toporek, wydało jej się niezwykłe. Kroczy oto u boku artysty na oczach wszystkich ludzi. Cudowne! Ale dziewczęciu trzeba sprawić jak najwięcej przyjemności. Wobec tego Toporek błyskał okiem i wyszukiwał kolegów których by można jej przedstawić. Dziewczę nie chciało poznawać kobiet, bo się peszyło. Z kobietą nie wiadomo o czym mówić, z mężczyzną zawsze znajdzie się temat. „Z kim by tu ją zapoznać? – myślał Toporek. – Tamten jest ze swoją dziewczyną, ten przylepił się do recenzenta... Jak na złość, nikogo nie ma. Jest Ptyś. Ale kim jest Ptyś? Żadna frajda dla dziewczyny poznawać takiego Ptysia. Ani on wielki aktor, ani w ogóle... Jak on położył rolę w poprzedniej sztuce. I to jaką rolę! Gdyby dali ją zagrać... Niby dlaczego nie mógłbym zagrać tej roli? Ale woleli Ptysia. No i proszę bardzo! Ptyś położył taką rolę!” Toporek zbliżył się do Ptysia, mając ciągle przytulone do ramienia dziewczę: – Jak się masz? Przyszedłeś na premierę? No właśnie, my także. Pozwól, Kasiu, to jest pan Litwiński. Pamiętasz go przecież z poprzedniej sztuki? Był świetny! Dziewczę zawstydzone podało dłoń. Ptyś uścisnął jej rękę bez żadnego całowania, przyjrzał się od stóp do głów, przejechał językiem po dolnym zębie z wyrazem zaaferowania innymi sprawami, nieobecny i zajęty czymś, co działo się poza jego głową, w foyer. Jakoś nie można było znaleźć tematu do rozmowy, więc Toporek powiedział, ot, żeby coś powiedzieć: – Ptysiu, nie wiesz przypadkiem, gdzie można dostać kodeks drogowy? Kasia właśnie kończy kurs samochodowy i bardzo jej potrzebny kodeks. 37 – Z kodeksem drogowym gorzej niż ze szczęściem – rzekł Ptyś. – Po prostu nigdzie go nie ma. A pani ma wóz czy dopiero zamiar? Bo muszę pani powiedzieć, że ja miałem zabawną historię... – rozgadał się, bo dziewczyna była warta fatygi. – W każdym razie nie radzę kupować starego grata. Kupiłem, wie pani, taką rzecz... Nawet z zapasowym silnikiem, potem chciałem odsprzedać chociaż ten silnik, ale były przeżycia... Dopiero jeden facet odkupił ode mnie do maszynki do mieszania powideł. Słowo honoru! To był inżynier, wynalazca. Skonstruował taką maszynkę do mieszania powideł. Najpierw dał motorek od suszarki do włosów, ale jak powidła zaczęły gęstnieć, to motorek poszedł w diabły, dopiero silnik od mojego samochodu się nadał. Słowo honoru! Nie wierzy pani? Dziewczyna śmiała się, aż jej łzy płynęły z oczu. – Och! Błagam pana! Całe rzęsy mi się rozpuszczą. – Kiedy mówię prawdę. Zrobił na jesieni powidła pierwsza klasa! Ale potem musiał wyrzucić, bo okropnie zalatywały benzyną. W każdym razie silnik zdał egzamin. Dziewczyna zachwycona wpatrywała się w Ptysia. Toporek uznał za stosowne włączyć się w akcję i skierować zainteresowanie dziewczyny na siebie. Między spojrzeniami i śmiechami Ptysia i dziewczyny zaczęło krążyć niebezpieczeństwo. Jeszcze to nie było nic wielkiego, to był tylko pyłek, ale za chwilę, kiedy śmiechy stały się głośniejsze i spojrzenia śmielsze, naniosło się tych niebezpiecznych pyłków tyle, że stworzyły całą kurzawę, która całkowicie zmiotła Toporka z powierzchni świata. Jeszcze Toporek próbował walczyć. Powiedział: – Co ty opowiadasz o tym silniku? Przecież Sasza sprzedał komuś cały wóz razem z silnikiem i w ogóle. Pierwszy raz słyszę o powidłach. Ptyś spojrzał na niego z politowaniem: – A skąd wiesz, czy ten facet, któremu Sasza sprzedał mój wóz, nie robił powideł? – Wiem! Bo Sasza sprzedał wóz całkiem niedawno, a teraz jeszcze nie ma śliwek. – No i co z tego? Chodzi o to, żeby historia była zabawna, a nieważne, w której porze roku dojrzewają śliwki. Toporek przegrał. Wiedział o tym, kiedy napotkał spojrzenie Kasi. Po trzecim dzwonku weszli na salę. Toporek miał bilety dla siebie i dziewczyny. Nawet we własnym teatrze lubił mieć bilety i wyznaczone miejsca. Nie lubił siadać byle gdzie i narażać się na niepotrzebne dyskusje z osobami, które zakupiwszy bilety stawały się pełnoprawnymi właścicielami miękkiego fotela na przeciąg kilku godzin. Ptyś natomiast zawsze do ostatniej chwili stał w drzwiach i czekał. Kiedy światło gasło, rzucał się na upatrzone miejsce, nie zważając na to, że już wszyscy siedzą i trzeba ludziom deptać po palcach i uciskać kolana. Toporek nawet wstydziłby się stać w drzwiach i być pod obstrzałem spojrzeń. Ptyś się nie wstydził. Prezentował całe metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i delikatnie cmokał na zębie, jakby sam jeden był w całym teatrze i nic go nie obchodziło. Tym razem jednak Ptyś zajął wolne miejsce obok Toporka i jego dziewczyny. Jeszcze nim zgasło światło, weszła starsza dama i skierowała się w ich kierunku. – Pan, zdaje się, siedzi na moim krześle? – przeprosiła grzecznie. Ptyś spojrzał na numer swojego krzesła, jakby miał co do tego wątpliwości, potem nie podnosząc się powiedział: – A, być może, być może, ale zaraz jakoś to załatwimy... – Spojrzał na Toporka i rzucił od niechcenia: – Stary, jesteś bliżej przejścia. Po co robić zamieszanie? Przesiądź się dwa rzędy do tyłu, tam jest jeszcze jedno wolne miejsce, a pani usiądzie tutaj... Nie sprawi pani różnicy? – zapytał starszej pani. – Nie – odpowiedziała. – Mogę usiąść tutaj. Zaraz się zacznie, więc rzeczywiście lepiej nie kręcić się. Toporek jak automat wstał i przesiadł się dwa rzędy dalej. Gong i spektakl się zaczął. Toporek patrzył w plecy Ptysia i dziewczyny. Nie wiedział, co się dzieje na scenie. Nie patrzył w ogóle na scenę. Nie spuszczał wzroku z tych pleców przed 38 sobą. Ptyś co chwila nachylał się do ucha Kasi i coś jej szeptał. Coś zabawnego, bo dziewczyna chowała twarz w rękach i jej plecy drżały w powstrzymywanym śmiechu. Kiedy za sceną rozległy się strzały, Toporek doszedł do przytomności o tyle, że zaczął z tymi strzałami kojarzyć swoje uczucia: „Żeby tak mieć broń! Wszystko jedno jaką! Wystarczyłby mały rewolwer, nawet zardzewiały... Zardzewiały jeszcze lepiej, bo gdyby strzelić w plecy Ptysia, to choćby kula mu nic nie zrobiła, musiałby umrzeć na skutek zakażenia krwi. Od rdzy. Albo nie! Rewolwer to mało! Mieć karabin maszynowy!... Też mało na tego drania! Armatę! Strzelić do niego z odległości tych dwóch rzędów! Rozleciałby się w kawałki, a jego uszy pofrunęłyby, każde w inną stronę. Potem ktoś, wkładając płaszcz w szatni, znalazłby takie świńskie ucho w kieszeni płaszcza... Och! Jak ja bym go... Ja bym go... Naplułbym tam, gdzie kończy się jego metr osiemdziesiąt pięć! Albo kilka centymetrów niżej – w oczy!” Tymczasem Ptyś zupełnie nie opluty ścisnął dziewczynę za łokieć i powiedział: – Klawe pani ma włosy. Słowo daję. Lubię taki kolor. To jest popielaty, co? Dziewczyna nic nie odpowiedziała, tylko odwróciła do niego twarz i uśmiechnęła się. Toporek rozpękł się od środka. Czuł, jak każdy nerw skacze w nim z osobna. Zaciskał zimne, mokre ręce, wycierał chusteczką spocone czoło. Jakiś pan przyjrzał mu się uważnie: – Mocna rzecz, co? – zapytał. – Ja się też denerwuję. Wie pan, ja przeżyłem okupację i wiem, co to jest. Kiedy w trzydziestym dziewiątym roku zaczęło się, byłem w stopniu kaprala... – Nie dokończył swojego opowiadania, bo Toporek wstał gwałtownie, nie zważając na pomruki niezadowolenia, przepchnął się przez sterczące kolana i wyszedł. Wybiegł z teatru. Długo stał roztrzęsiony przed gablotą ze zdjęciami i palił papierosa, jednego za drugim. Nawet nie zauważył, że spektakl już się skończył i ludzie zaczęli wychodzić z teatru. Nagle usłyszał karcący głos: – Boże! Jak tak można?! Taka cudowna sztuka, a ty sobie tutaj stoisz i palisz papierosy. Dobrze, że pan Litwiński dotrzymał mi towarzystwa, bo siedziałabym sama w teatrze jak głupia. Toporek bardzo dużym wysiłkiem woli zorganizował się wewnętrznie. Nakazał swoim myślom spokój, a słowom łagodność. Tylko ręce mu stale drżały, toteż wsunął je do kieszeni marynarki, gdzie mogły sobie skakać do woli. – Przepraszam cię – powiedział do Kasi. – Okropnie było duszno na sali, musiałem wyjść. Mam czasem lekkie zawroty głowy. – O? – zdziwiła się Kasia i chyba w tym „o” była jakaś niechęć do Toporka, że jest taki słaby, taki niemęski i – co tu mówić – o wiele niższy od Litwińskiego. Toporek nie zostawił Kasi czasu do rozmyślań nad jego wątłym zdrowiem. Niebezpieczeństwo stało tuż za plecami. Niebezpieczeństwo w zasięgu ręki Toporka. Tylko palnąć w pysk. W te wytrzeszczone końskie zęby! „I czemu idiota jeszcze się śmieje?” Toporek ujął energicznie Kasię pod rękę: – Chodź, Kasiu! Myślę, że wstąpisz do mnie na herbatę. – Owszem, chętnie – powiedział Ptyś. – Możemy się napić herbaty. Mam wolny wieczór, więc nic nie stoi na przeszkodzie. Toporek zacisnął w kieszeni pięści i wzrokiem szukał na twarzy Ptysia miejsca, w które najwygodniej byłoby trafić... „Oko!” Skrzyżowały się spojrzenia na linii prawie prostopadłej, biorąc pod uwagę fakt, iż Toporka wzrost wynosił metr sześćdziesiąt jeden. Kieszeń Toporka, ugniatana pięścią, puściła w szwach i dłoń zapadła się niżej. Toporek wyszarpnął dłoń, podniósł ją i... przygładził sobie włosy. – Proszę – powiedział – jeżeli masz czas, to wstąp. Więc wszyscy poszli do Toporka na herbatę. Toporek zapalając gaz sparzył sobie palec. Spieszył się, żeby tamtych nie zostawić zbyt długo samych. Co chwila wpadał do pokoju, to 39 dowiedzieć się, jakiej mocy herbatę kto pije, to przynieść popielniczkę, chociaż dwie stały już na stole, to znów niby po coś, ale nie mógł sobie przypomnieć, po co. Ptyś nastawił radio i, rozwalony na krześle, oglądał pokój Toporka, coraz zahaczając spojrzeniem o dziewczynę. Rozmyślał: „Włosy owszem. Twarz taka sobie... Chociaż nie, jak się dokładniej przyjrzeć, to jest całkiem nieźle. Duże oczy i wyraźne usta. Tylko coś ze szczękami nie tak... Za szerokie. Dlatego zaczesuje włosy na twarz. Może uszy ma wielkie? Oj! To by było nieprzyjemnie... Dziewczyna powinna mieć małe uszy. Potem zaczynają się te hece w łóżku: »Och! Proszę! Nie odgarniaj mi włosów! Lubię mieć włosy rozsypane po całej twarzy...« Ha! Wiadomo, że nie o włosy chodzi, tylko o wielkie uszy, żeby ich nie było widać. Ale tak w ogóle, to dziewczyna jest niczego sobie. Nawet całkiem, całkiem... I zgrabna. Może szyja ciut-ciut za krótka... Nie, właściwie nie za krótka, ale mogłaby być dłuższa. Ba! Co tu dużo się zastanawiać? Przecież nie będę się z nią żenił.” Zdecydował się ostatecznie, kiedy Toporek wnosił herbatę, czyli Kasia właściwie przestała już być dziewczyną Toporka. Ten wieczór dla każdej z trzech osób popijających herbatę był całkowicie różny. To były trzy wieczory. Wieczór Toporka był udręką. Każde podniesienie szklanki do ust to wysiłek, dźwiganie tony herbacianego ołowiu od ręki do ust, od ust do ręki. I poprzez szklankę spojrzenia na Ptysia- wroga. Wróg siedział bezpieczny za okopem swojej herbaty. Wróg butny, zwycięski, spokojny. I czego no chce, ten Ptyś imperialista? Dlaczego wdziera się na spokojny obszar życia Toporka? Dlaczego psuje sielankę herbacianego wieczoru? Dlaczego?... Nikt na takie pytanie nie znalazł nigdy odpowiedzi, po prostu jeden jest Ptysiem, a drugi Toporkiem. Zawsze ktoś musi być Toporkiem. Zawsze! Wieczór Kasi, byłej dziewczyny Toporka, był łykiem szczęścia, które zawierało się w tej herbacie, w uśmiechach Ptysia, w mimowolnych jego spojrzeniach, w tym, czego jeszcze nie ma, a co przyjść może, w niepewności, w oczekiwaniu. Ptyś pił herbatę po prostu smakując płyn. Był spokojny. Wszystko już postanowione. Teraz tylko realizacja. Trochę nawet żałował, że już wie, co będzie, odrobina niepewności jest miła. Chociaż... Jak się tak głębiej zastanowić, niepewność wcale nie istnieje. Dziewczyny są po to, żeby je kochać. Dziewczyny wiedzą o tym. Te chytre stwarzają pozory niepewności, ale w końcu i tak... Ptyś spojrzał na zegarek. – O! Jak późno! Zasiedzieliśmy się trochę. Toporek nakrył swoją dłonią rękę Kasi i zaglądając jej w oczy, zapytał: – Wypijesz jeszcze herbaty? Ptyś już musi iść, ale ty jeszcze zostaniesz, prawda? Dziewczyna poszukała ratunku w oczach Ptysia, więc Ptyś ją ratował: – Dajże spokój! Dziewczyna musi się też trochę przespać. Odprowadzę panią, bo to po drodze. – Jak to „po drodze”? – zaprotestował Toporek. – Kasia mieszka całkiem w innym kierunku! Ptyś zastosował ironiczny uśmiech i nawykowe wzruszenie ramion: – Jeżeli kobietę trzeba odprowadzić, to zawsze jest po drodze. Powinieneś to wiedzieć, stary. – Potem pomógł dziewczynie włożyć płaszcz, a kiedy ona przed lustrem wkładała kapelusz, wyjął zapałkę z pudełka, ułamał koniec i włożył do ust. Żuł zapałkę, przyglądając się dziewczynie, obojętny, niebezpiecznie obojętny. Toporek przy pożegnaniu próbował uchwycić spojrzenie Kasi. Przechylił głowę, zajrzał jej w oczy i choć wiedział, że sprawa jest przegrana, jeszcze oszukiwał siebie, chciał wytargować chociaż nadzieję: – Spotkamy się jutro? Będę czekał na ciebie przed przychodnią. – Och! Nie wiem... Nie wiem, do której jutro będę pracować. Czasem jest tylu pacjentów... Dobranoc! – Podała mu rękę, nie patrząc w oczy. 40 Toporek został sam. Zamknął drzwi. Stał chwilę nasłuchując. Nagle zdecydował się na coś, bo odsunął łańcuch przy drzwiach i już chwytał za klamkę, potem jednak opuścił ręce zrezygnowanym ruchem, zasunął z powrotem łańcuch, powlókł się do kuchni, oparł się przy stole na łokciach i wpatrzył bezmyślnie w maszynkę gazową. Chyba nie jest bezpiecznie przyglądać się maszynce gazowej, kiedy człowiek jest w desperackim nastroju. Toporek w każdym razie nie powinien tego robić. Patrzył tak długo i tak uparcie, aż powstały w jego głowie samobójcze myśli. Odkręcił obydwa kurki od gazu!... Gaz ma nieprzyjemny zapach. Gaz syczy smrodliwie. Gaz wypełnia cały dom. Gaz czyha na życie Toporka. – O nie! – krzyknął Toporek sam do siebie, chyba żeby brać za świadków nie pozmywane naczynia. – Z powodu takiej!... Nie będę się truł! Taka... Taka... Cholera! Mnie odmawiała najmniejszej pieszczoty! „Ja się mogę kochać tylko platonicznie! Peszy mnie miłość fizyczna”. Co za ohyda! Ze mną ją peszyła miłość fizyczna! A z nim poleciała! Podłe są dziewczyny! I ja dla niej chciałem się zabić!... Idiota! – Toporek podbiegł do okna, otworzył je na całą szerokość, nawet chwycił ręcznik, którym zamaszyście machał, aby prędzej przewietrzyć kuchnię. Za oknem była noc. Pusta ulica. Oni szli tą ulicą... Pod rękę!... – Po tysiąckroć podłe dziewczyny! – Toporek odwrócił się ze wstrętem od okna i zaczął pośpiesznie sprzątać nieporządek na stole. W szklance, z której pił Ptyś, było jeszcze trochę herbaty. – Podły gad! Przyjść do kogoś, pić jego herbatę, a potem zabrać jego dziewczynę! – Toporek zemścił się na Ptysiu: napluł do jego szklanki. Potem wszystko zaniósł pod zlew i z wściekłością lał wodę, stukał talerzykami, szalał. Późną nocą, kiedy w ciemności leżał w łóżku, poprzysiągł sobie już nigdy nie poznać żadnej dziewczyny z tym łajdakiem Ptysiem. Jeżeli jest się Toporkiem, jest się również magnesem do przyciągania nieszczęść. Jeżeli jest się Toporkiem, musi przyjść taka chwila, kiedy ma się znów nową dziewczynę. Ta dziewczyna jest śliczna, wyłowiona tym razem ze szkoły plastycznej. Cudo! Coś tak młodego, tak uroczego, tak niewinnego... Ją nawet trudno objąć. „Nie obejmujcie storczyków! Nie obejmujcie kruchych kwiatów! Patrzcie tylko na kwiaty”. Jeżeli jest się Toporkiem i idzie się z tą dziewczyną do eleganckiego lokalu potańczyć w taki dzień, kiedy jest najmniejsza obawa, aby ktoś z teatru tam był, czyli przed pierwszym, wtedy tańczy się z nią i nagle – Ptyś! Skąd on, u licha, ma pieniądze przed pierwszym?! Dalszy ciąg jest już znany. Toporek, wściekły, wyskakuje z lokalu bez pożegnania. Na drugi dzień jednak postanawia przebaczyć. Idzie pod szkołę. Czeka, aż ona wyjdzie ze szkoły. Miała ślady na szyi. Nie, to na pewno nie wysypka, nie uczulenie. Po prostu bardzo trudno jest żyć, kiedy się jest Toporkiem. Któregoś dnia podczas próby Ptyś siedział w klubie, czekając na swoje wejście na scenę. Miał potężnego kaca. Obstawił się butelkami z kefirem, który wypijał bez posługiwania się szklanką. Siedział, jak zwykle, rozwalony, z tym bezczelnym, denerwującym wyrazem twarzy i, jak zwykle, cmokał leciutko na zębie. Weszła portierka: – Panie Litwiński, do pana jest telefon na portierni. – Pewnie z filmu – zażartował ktoś. Ptyś wzruszył ramionami. Zignorował żart. Nawet nie spojrzał w stronę, skąd doleciał głos. Nie śpiesząc się, aby głowie zaoszczędzić nawet najmniejszego chybotania, poszedł za portierką do telefonu. – Halo! Tu Litwiński – powiedział obojętnie. Nie próbował się wysilać na domysły, kto do niego dzwoni. Dzisiaj było mu wszystko absolutnie obojętne. – Dzień dobry – usłyszał dziewczęcy głos. – Nie poznajesz mnie? – Nie, nie poznaję – ta sama obojętność w głosie. – Mówi Kasia... – Kasia? Jaka Kasia?... A! Przepraszam cie... Oczywiście, że poznaję. Jestem dzisiaj niezdrów. Miałem lekki atak wyrostka robaczkowego. – Och! – Tu nastąpiła długa cisza w słuchawce. – Halo!... Chyba rozłączyli – powiedział Ptyś i już chciał odłożyć słuchawkę, kiedy znów odezwał się głos: 41 – Nie, nie rozłączyli. Jestem tutaj... Tylko... Zdawało mi się, że miałeś już operowany wyrostek. W każdym razie chyba masz bliznę w tym miejscu. – Jezus Maria! – zdenerwował się Ptyś. – Jakie to ma znaczenie? Zresztą bliznę mam po... Upadłem kiedyś na nożyczki, otwarte... Nieważne. Opowiem ci to innym razem... Więc o co chodzi? – Nic... Myślałam tylko... Bo to już dwa tygodnie... Myślałam, że kiedyś chociaż zadzwonisz do mnie. – Przepraszam cię, ale tu jest potworna harówka. Oczywiście, że chciałem zadzwonić. Ty nie masz pojęcia, co się tu dzieje! Jak w młynie! Ciekawe, jak w takich warunkach tworzyć sztukę? Nawet myśleć się nie da. – Tak, wiem. Wasze życie jest bardzo ciężkie. – No właśnie. Bez przerwy w kurzu i zaduchu na scenie. Żeby choć na moment można było usiąść. – A ja ci zabieram czas... Byłeś na scenie, kiedy zadzwoniłam? – Uhm... – I pozwolono ci wyjść? Ja mówiłam, że jeżeli jesteś zajęty, to ja potem zadzwonię... Bardzo mi przykro. – Nieważne. Słuchaj... A... Tego... Co to ja chciałem powiedzieć? Aha! Nie bardzo wiem, kiedy będę mógł... – Wszystko rozumiem, kochanie, tylko mi tak smutno. Przysięgałam sobie, że nie będę cię niepokoić telefonami, poczekam, aż sam zadzwonisz... Wiem, że jesteś bardzo zajęty, ale... Och! Proszę cię... Czy nie mógłbyś mi chociaż obiecać, że...No, powiedzmy za pięć dni... Albo za tydzień. Chcę cię tylko zobaczyć. – Chętnie. Tylko ci mówię... I do tego jeszcze te zęby. Naprawdę, nie wiem, kiedy co robić. Muszę się zająć zębami. – To cudownie! Mówiłam ci, że pracuję w spółdzielni dentystycznej. Już zapomniałeś? Wtedy mówiłeś, że to musi być urocze: ja w białym fartuchu, w zapachu środków dezynfekcyjnych... To ci się nawet wydało pikantne. – Istotnie. Tak mi się wydało. – Więc, kochanie musisz przyjść! Zajmiemy się twoimi ząbkami. Ja cię od razu zapiszę. Ptyś przysłonił dłonią słuchawkę i zwrócił się do portierki: – Niech pani głośno powie, że mnie wołają na scenę. – Ja się w takie rzeczy nie wtrącam! – odburknęła. Głos w słuchawce stawał się natarczywy: – Kochanie! Słyszysz mnie? – Właśnie, coś strasznie źle słychać. Zadzwoń trochę później. – W takim razie zwolnię się i zaraz po ciebie przyjdę. Pa! – Tu nastąpił trzask odłożonej słuchawki i Ptyś już wiedział, że nie ma żadnego ratunku. Spojrzał obelżywie na portierkę i poszedł dopić swój kefir. Więc jednak się nie wykręcił. Szansę miał co prawda nikłą. Taki wypadek udaje się raz na sto, a to nie był ten jego wypadek, ten jeden na sto. Bo jeżeli kobieta się uprze... Można się wyłgać od spotkania, można nawet zaaranżować zerwanie i to się uda, ale nigdy, gdy kobieta chce cię leczyć. Wyleczy. Ptyś znalazł się więc u dentysty. Nie mogło być mowy o ucieczce z poczekalni, bo Kasia wprowadziła go wprost do gabinetu, bez żadnego czekania. Ona dobrze wiedziała, co znaczy zostawić Ptysia samego w poczekalni. Nie ryzykowała. Siedział w fotelu z odchyloną do tyłu głową, jeszcze tylko nie otworzył ust, bo pan doktor Maćkiewicz chwilowo mył ręce, kątem oka obserwując pacjenta, i rozkosznie żartował: – To lubię! Pacjent odważny, który nie błaga o litość! Uwierzy pan? Spotkałem w swojej praktyce wypadki, że borowanie sprawiało pacjentowi przyjemność. Pan mi właśnie wygląda na takiego. 42 – Ja mam bardzo słabe zęby – wybąkał Ptyś. Chciał się jakoś ratować. Może jęknąć podczas borowania, a takie słabe zęby jakoś człowieka usprawiedliwiają. – O! Tym lepiej! – ucieszył się pan doktor. – Nie będzie kłopotów z rwaniem, oczywiście, jeżeli zajdzie potrzeba usunięcia. Mocne zęby są najbardziej niebezpieczne. Taki ząb potrafi mieć korzeń rozgałęziony jak jelenie rogi. „Rany boskie! – pomyślał ze strachem Ptyś. – A jeżeli ja mam ząb z jelenimi rogami?” Kasia, już przebrana w biały fartuch, stała obok Ptysia i uśmiechała się. Tak cudownie bezradnie wyglądał teraz ten jej duży mężczyzna. – Proszę otworzyć buźkę – powiedziała, ponieważ pan doktor już był gotów, już przysiadł na wysokim krzesełku, przycisnął kolanami ciało Ptysia, uniósł jego głowę i zajrzał w czeluść jamy ustnej. – Ho! Ho! Ho! – roześmiał się. – Toż to całe pobojowisko, nie zęby! – Właśnie mówiłem, że mam słabe... – Ptyś tłumaczył niewyraźnie, ponieważ tkwił w uścisku rąk pana doktora. – Teraz proszę już nic nie mówić! Panno Kasiu, proszę lusterko i haczyk. Ptyś zląkł się haczyka. Lusterko wyglądało mniej groźnie, ale haczyk? Co ten szarlatan będzie robił z jego zębami haczykiem? Pan doktor skrobał i szarpał haczykiem po wszystkich zębach. Wyszukiwał utajone ubytki pod dziąsłami. Ryś tkwił nieruchomo z rozdartą paszczą, przestraszony, łykał ślinę, wydając przy tym głośne gulgnięcia. Kasia ukradkiem pogłaskała jego rękę. Ptyś wyrwał dłoń i łypnął okiem z nienawiścią. Mógł sobie spokojnie żyć ze swoimi zębami, co mu właściwie szkodził jakiś ból? Niejeden człowiek na coś cierpi, coś go boli, potem przechodzi... I po co ta baba go się czepiła? Co ją obchodzą jego zęby? – Auu!!! – zaryczał głośno, a pan doktor spojrzał na niego zdziwiony: – Przecież jeszcze nic nie robimy. Jeszcze nic nie może boleć. „No to cześć! – pomyślał Ptyś. – Jeżeli jeszcze »nic nie robimy«, to co w takim razie będzie potem?” Kasia za plecami pana doktora przesyłała cierpiącemu kochankowi pocałunki. Miało to znaczyć: „Bądź dzielny, Ptysiu! Przecież jestem przy tobie!” Ptyś nie był dzielny. Trzeba było trzymać jego kolana, co robił pan doktor, ściskając go własnymi kolanami. Trzeba było trzymać jego głowę, z czego doskonale wywiązywała się Kasia. W końcu otwarto ząb, założono truciznę i pan doktor powiedział: – Jeżeli pan nie przyjdzie jutro, może być całkiem źle. Lekarstwo trzeba koniecznie jutro zmienić. Ale teraz już naprawdę nie będzie bolało. Zresztą nie było tak tragicznie, prawda? Teraz, kiedy już Ptyś nie czuł żadnego bólu, nastąpiła w nim dziwna i gwałtowna zmiana. Nagle poczuł się bohaterem. Oto on sam, dobrowolnie, poszedł do dentysty, jak gdyby nigdy nic, usiadł w fotelu i powiedział: „Proszę z łaski swojej zająć się moimi zębami. Jest już chyba czas, żeby zrobić z nimi jakiś porządek”. Teraz przynajmniej będzie się mógł swobodnie uśmiechać. Będzie się śmiał całą gębą. Miłość Ptysia z Kasią trwała równe cztery tygodnie. W końcowej fazie, kiedy już zostały założone wszystkie plomby, Ptyś poczuł nagły chłód w sercu. No cóż? Każda miłość kiedyś się kończy... Kiedy jednak okazało się, że Ptysiowi trzeba wstawić ząb na sztyfcie, a takiego nietypowego zęba nigdzie nie można dostać, jeszcze raz wybuchł wulkan uczuć Ptysia, bo właśnie w pewnym małym miasteczku był dentysta, znajomy Kasi, który z całą pewnością mógł to załatwić. Więc Kasia tam pojechała. Ptyś patrzył z małością w jej oczy i powiedział: – Każę sobie wyryć twój monogram na tym zębie. A potem już strasznie nie miał czasu. Po prostu umierał z męki i przepracowania w tym teatrze, gdzie człowiekowi ani chwili nie dają odpocząć, gdzie się nie schodzi ze sceny, gdzie bez końca trwają próby. 43 Po którejś tam z kolei konferencji zdecydowano wreszcie, jaka sztuka jedzie na festiwal. Jechała ta, w której grał Ptyś. I tu zaczęła się cała tragedia. Jechać na festiwal z taką rolą! Z taką rolą! Nawet jednego zdania nie ma do powiedzenia. Po prostu stoi się z... No, mniejsza z czym. Naprawdę, nie wypada przyznawać się do tego, bo to brzmi jak dowcip. Ptyś stoi z halabardą! Nic nie jest zełgane. Mimo iż tylko w dowcipach mówi się o kimś, że stał na scenie z halabardą, to tutaj wypadek ten ma miejsce. Pretensje do autora! Autor z natury jest człowiekiem nikczemnym, nie liczy się z niczym. Dla autora napisać, że w sztuce jest postać z halabardą, to po prostu fraszka, ale czy autor nie byłby łaskaw pomyśleć, że ktoś to będzie grał? Czy autor nie zdaje sobie sprawy, ile potwornych życzeń sypie się wtedy pod jego adresem? Na ogół życzy mu się, żeby on tak w trumnie musiał stać z halabardą, a po nim wszystkie jego dzieci i wnuki. Drobiazg, jeżeli autor nie żyje, jeżeli jego wnuki i prawnuki również nie żyją... Jednak ten straszny błąd zdarza się popełniać autorom cieszącym się jeszcze dobrym zdrowiem. Kiedy Ptyś dowiedział się, że na festiwal jedzie sztuka, w której zamiast tekstu ma tylko halabardę i tylko stanie może zaprezentować jako jedyny wyraz kunsztu aktorskiego, szlag go trafił. Powiedział wszystkim: „Mam to w nosie! Mam w nosie cały ten zasmarkany festiwal! Jest mi obojętne, z czym się tam pokażę.” Potem Ptyś przestał demonstrować swój stosunek do festiwali w ogóle, bo nikt go nie słuchał. Tylko „kilka głównych ról” było zajętych festiwalem, wszyscy inni również przyjęli zasadę: „Mamy to w nosie”. Nadszedł dzień wyjazdu i Ptyś przyszedł do domu spakować się. Gospodyni właśnie nadziewała farszem pieczarki, kiedy okrutnie wściekły Ptyś wkroczył do mieszkania. Mimo iż myśl miał wzburzaną, powonienie zostało nie naruszone. „Oho! Pieczarki! – pociągnął nosem. – Ludzie sobie nadziewają kałduny, kiedy ja... Dla nich pieczarka z nadzionkiem jest ołtarzem! Modlą się do pieczarki jak do złotego cielca. Cała ich filozofia życiowa jest zawarta w tym pieczarkowym farszu. Ja bym ich wszystkich... Ja bym im wszystkim poukręcał głowy!” Gospodyni swoim zwyczajem wyjrzała z kuchni. Być może, przeraziła się straszliwego wyrazu twarzy Ptysia i poczuła, że życiu jej grozi niebezpieczeństwo, że trzeba coś natychmiast robić... Więc ratowała się ta biedna kobieta, ratowała się jak mogła: pieczarkami. Spojrzała na Ptysia i zapytała łagodnie i cicho: – Może skosztowałby pan moich pieczarek? Ptyś stłumił w sobie żądzę mordu i nagle jakoś dziwnie złagodniał: – Mówi pani, że takie dobre? No to skosztujemy. – Usiadł na taborecie przy kuchennym stole, nadział na widelec pieczarkę, łyknął ją, potem pomyślał, że trzeba jeść powoli, inaczej diabli wezmą całą rozkosz jedzenia. Jadł więc wolno, wywracał białka oczu, demonstrując swój zachwyt. W końcu poprosił o skibkę chleba i wytarł nią do czysta talerzyk. No i w ten prosty sposób życie gospodyni zostało uratowane. Ptyś czując ciągle jeszcze miły smak na języku, stał się łagodny, oddaliła się prawie w niepamięć sprawa halabardy. „Nie, stanowczo życie ma swoje uroki!” Ptyś zakończył jedzenie leciutkim cmoknięciem, nawet powiedział coś takiego: „Pani Stefanio, pani powinna dostać medal za kuchnię!” Zaraz jednak pożałował swoich słów: „Jeszcze się babie w głowie przewróci! Gotowa pomyśleć, że się w niej kocham.” No, ale co się powiedziało, to się powiedziało, skutek był natychmiastowy: dostał jeszcze cztery dodatkowe pieczarki! Zabrał je ze sobą do pokoju. Po drodze pogłaskał psa. Miły wydał mu się teraz. Nawet jelenie rogi, na których wieszało się okrycia, przedstawiały się łagodnie i domowo... Nieraz marzył o tym, aby pod tymi rogami przykleić fotografię pana domu, ale nie dzisiaj. Pieczarki odmieniły go całkowicie. Wszedł do swojego pokoju, wyjął spod fotela walizkę, z której uprzednio wyrzucił brudną bieliznę. Walizę postawił na podłodze, pieczarki na stole, sam usiadł w fotelu i zaczął się zastanawiać, co zabrać ze sobą w podróż. Nabił pieczarkę na zapałkę i zamyślony włożył ją do ust. 44 „Garnitur? – pomyślał – Nie. Po co mi garnitur? Nie pójdę w ogóle na żaden bankiet! Mam w nosie cały ich festiwal i bankiety! – Pieczarki znikały jedna za drugą, wściekle miażdżone zębami. – Uważnie! Przecież nie wszystkie zęby są nasze!... No nie, ale żeby na pieczarce złamać ząb, to by już było zabawne... Może jednak zabrać garnitur? A jakby tak jakieś dziewczyny?... Co za dziewczyny mogą być na tej wsi?... No więc brać czy nie brać? – Godzina piętnasta była tuż-tuż, a o piętnastej musiał być przy autobusie. – Rany boskie! Nie zdążę! Niech więc będzie garnitur, bo na myślenie nie ma czasu. Jeszcze jakaś bielizna, zapasowe skarpety, koszula, slipy do opalania, jeżeli będzie tam trochę słońca... Ale czy to znajdzie się czas na opalanie? Oni z człowieka wyprują ostatnie flaki!...” W tym momencie rozmyślań Ptyś przeskoczył przez psa, czochrającego się pod jego drzwiami, i co tchu biegł do kolejki. Trzeba mieć szczęście Ptysia, trzeba po prostu urodzić się po to, by każdy pech biegł za kimś jak milicjant za złodziejem. Właśnie! Słowo powiedziane w porę, bo oto milicjant stał na skrzyżowaniu, a Ptyś, nie zważając na czerwone światło, wpadł w jego ramiona. – Proszę się zatrzymać, obywatelu! Nie widzicie czerwonego światła? – Bardzo się śpieszę. Kolejka mi ucieknie, a nie mogę się spóźnić. – Ale wypadek możecie spowodować, tak? – Kto spowodował kraksę? Niechże pan będzie człowiekiem, panie poruczniku! – Co za gadanie? Proszę zapłacić mandat i nie gadać! – Rany boskie! Spóźnię się! Tam na mnie czekają! – Dowód osobisty proszę! – Niechże pan zrozumie! Jestem artystą! Jadę w podróż służbową!... – Dowód proszę. – Czy pan nie rozumie, co ja mówię? – Ptyś jedną ręką złapał się za głowę, bo w drugiej trzymał walizkę. – Autobus na mnie czeka! Wszyscy aktorzy! Jestem aktorem! Jadę na festiwal! Beze mnie przedstawienie nie może się odbyć. Kolejka mi ucieknie! Już mi uciekła ! – No to teraz już spokojnie może pan pokazać dowód albo zapłacić mandat. Ale jednak najpierw proszę dowód. Ptyś stracił panowanie nad sobą. Rzucił walizkę na chodnik: – Pan mi nie wierzy? Proszę! Oto moja walizka, z rzeczami! Wyjeżdżam! Muszę wyjechać! Niech pan patrzy! O! – Otworzył walizkę, żeby milicjant mógł nasycić oczy całym bałaganem w jej wnętrzu, który był wyraźnym dowodem, jak bardzo Ptyś się śpieszył przy pakowaniu. Ludzie tłoczyli się i zaglądali do walizki. Jakaś pani zauważyła: „Jedzie w podróż, a nie zabrał nawet ze sobą ręcznika”. Dziwnym trafem te słowa trafiły do świadomości Ptysia. „Rzeczywiście, ręcznika zapomniałem.” Ta zwyczajna myśl o ręczniku pozwoliła mu jakoś wrócić do przytomności. Już nie chłostał władzy słowami: artysta, teatr, festiwal, potulnie pokazał dowód i zapłacił mandat. Kiedy Ptyś z kolejki dobiegał do autobusu, działy się tam straszne rzeczy. Czekano na niego cierpliwie pięć minut, potem większość orzekła, że należy jechać. Niechaj sobie dojedzie pociągiem, jeżeli nie potrafi przyjść na czas. Trzech dyrektorów i księgowa stali przy osobowym samochodzie, którym mieli podróżować z racji swego urzędu, i patrzyli na zegarki. Odbyli cichą i poufną rozmowę, której wynikiem była decyzja: „Jechać bez Ptysia!” Wtedy Adela powiedziała, że trudno, ale ona musi wyjść na chwilę. Ponieważ i tak nie mogli ruszyć, bo Adeli nie było, więc ktoś wyskoczył na róg po lody, ktoś inny po arbuzy, które sprzedawano w pobliskim sklepiku, a jeszcze kilka osób na piwo. Inspicjentka krzyczała: „Proszę się nie rozchodzić! Zaraz jedziemy!”, ale nikt jej nie słuchał. I już nie sposób było pokonać bałaganu. Trzej dyrektorzy i księgowa patrzyli coraz groźniej na zegarki. Ktoś pobiegł szukać Adeli, ponaglić Adelę. Wszystkie garderobiane jak jedna orzekły, że to jest skandal. Ci aktorzy sobie za bardzo pozwalają. Suflerka siedziała straszliwie groźna. Ona nie chciała ani lodów, ani 45 piwa, ani arbuza. Chciała tylko zemsty na Ptysiu. Ale jak się zemścić, kiedy Ptyś nie ma tekstu? Trzej dyrektorzy i księgowa wpatrywali się w zegarki, jakby to były bomby zegarowe. Te spojrzenia były tak czujne i napięte, że można było oczekiwać tylko wybuchu. Jeszcze sekunda... Jeszcze pół sekundy... Jeszcze... Wtedy nadbiegł zziajany Ptyś. Zobaczył twarze, które były samym wyzwaniem. Człowiek, który przeszedł przez piekło, miał prawo oczekiwać współczucia, wyrozumienia... „Co za ludzie! Wilki, nie ludzie!” Ptyś był przerażony, zmiażdżony spojrzeniami. Zdawało mu się, że za chwilę padnie, a oni po prostu przejdą po nim, a potem przejadą wielkim autobusem. Podniósł oczy ze spojrzeniem człowieka skopanego, zaczerpnął tchu, chcąc powiedzieć: „Proszę mi wybaczyć”... Już powiedział pierwsze słowo „proszę”. I wtedy bies w niego wstąpił. Po tym „proszę” nastąpiły nieoczekiwane dla niego słowa: „Proszę mnie wpisać do raportu i na tym koniec”. – O nie! – odpowiedział jeden z dyrektorów. – Do raportu będzie pan oczywiście wpisany, ale na tym n i e k o n i e c !!! Ptyś wzruszył ramionami, wszedł do autobusu i zwalił się na wolne miejsce. Musiał je jednak opuścić, musiał opuścić jeszcze kilka miejsc, były już bowiem uprzednio zajęte przez tych, którzy w tej chwili pili piwo, stali w kolejce po arbuzy i jedli lody. A wszystko przez Ptysia! Bo się musiał spóźnić! Ptyś zajął więc miejsce z samego tyłu, tam, gdzie najbardziej trzęsło. Potem wróciła Adela, a za chwilę udało się zgromadzić całą resztę. Ruszyli. Przed nimi trzej dyrektorzy i księgowa w samochodzie osobowym. Na szosie minął ich czerwony sportowy wóz. Duda ze swoim Krzysiem przemknęła obok nich. Wychyliła się i pomachała czapką. Kilku mężczyzn bez entuzjazmu odpowiedziało na to pozdrowienie: jakieś tam kiwnięcie ręką, stuknięcie w szybę autobusu, uśmiech... Nic specjalnego. Sytuacja, kiedy kobieta podróżuje z innym mężczyzną, nie nastręcza okazji do wylewności. Kobiety w ogóle n i e z a u w a ż y ł y , że ktoś tam jedzie swoim samochodem. Tylko Marysia przylgnęła nosem do szyby, dawała jakieś znaki, śmiała się i machała ręką. Potem wyszukała ucho pani Wikliny i szeptała tajemniczo: – Zauważyłaś? Zachowują się tak, jakby wcale nie znali Dudy. O co im chodzi? Oni już się zabierają do tego, aby Dudę wykończyć? Pana Wiklina żachnęła się wściekła: – Po co w ogóle o tym mówisz? Czy ja jestem ślepa? Czy już od dawna ich nie znam? Zobaczysz! Ona tu będzie miała ciężkie życie. Chyba że się nauczy postępować tak jak oni. Lizusy! W ogóle nie mówmy o tym, bo zwariuję i zrobię coś strasznego. Mówię ci, czasem zdaje mi się, że już nie wytrzymam. Tu się nie ma prawa być człowiekiem! A ty ciągle zaczynasz te rozmowy. Gdzie jest moje elenium? Już byłam spokojna, już sobie powiedziałam: „Robię swoje i nie obchodzą mnie inni! Nic mnie nie obchodzi! Po co ja się w bo wszystko mieszam? Robić swoje i na tym koniec!” Marysia spojrzała na Wiklinę wystraszona. Rzeczywiście, niepotrzebnie zaczęła tę rozmowę. Wyjęła fiolkę z elenium. – Masz – powiedziała. – Ja też zażyję. – Potem wyciągnęła termos, żeby popić lekarstwo. Ptyś łypnął okiem. „Picie!” Po tym szaleńczym galopie z kolejki do autobusu on też coś by łyknął. Walczył teraz między wściekłością na cały świat a łaknieniem, co wiązało się z koniecznością zadzierzgnięcia przyjacielskiej rozmowy. – Co tam macie, kobietki, w termosiku? – Wyszczerzył zęby, czyli zrobił pierwszy krok do rozmowy. – Chcesz się napić, Ptysiu? – Marysia odwróciła do niego głowę. – Tylko łyczek. Żeby ci nie przyszło do głowy nalewać cały kubek! Droga daleka, będzie się chciało pić że ha! Pani Wiklina nawet nie raczyła odwrócić głowy w jego kierunku. Powiedziała tylko: – Jeżeli ktoś chce pić w podróży, powinien wcześniej o tym pomyśleć. – Ojej! O co pani chodzi? Przecież to nie pani herbata, tylko Marysi! – To nie ma nic wspólnego z moją uwagą. Jeszcze raz powtarzam, że jeżeli ktoś chce pić.. 46 – Pani też pije! – przerwał jej Ptyś. – A to nie pani herbata! No i co? – Nie mam zamiaru z panem rozmawiać – odpowiedziały plecy pani Wikliny, która w dalszym ciągu nie raczyła zaszczycić Ptysia widokiem swojej twarzy. Marysia chciała jakoś załagodzić incydent. – Daj spokój. Wiesz, jaki on jest... Nigdy nic nie ma. No trudno, niech się napije. – Nie o to chodzi, moja droga. Chodzi o zasadę. Oni chcieliby się zawsze tanim kosztem przemknąć przez życie. I tacy wygrywają! Zawsze! Żebym ja mogła się tego nauczyć!... Ptyś, nie zrażony niechęcią Wikliny, gulgał sobie rozkosznie herbatę z termosu, nawet wziął termos do siebie na kolana, żeby, broń Boże, coś się nie rozlało przy nalewaniu. Teraz mrużąc oko zaglądał do środka, aby sprawdzić, ile jeszcze płynu zostało. Wyraźnie bowiem było widać, że ta wstrętna Wiklina dołączy się do spółki. Czwórka do brydża zaczęła przygotowywać stolik brydżowy. To się łatwo robi w warunkach autobusowych: cztery osoby siadają naprzeciw siebie, biorą na kolana kawałek dykty, uprzednio już buchniętej ze stolarni, rozkłada się karty i zaczyna się prawidłowa gra. Kłopoty są tylko przy zmianie miejsc, bo trzeba podnieść dyktę, żeby każdy mógł przepchnąć się na swoje miejsce. Do brydża zasiadła Adela, Toporek i dwóch rekinów brydżowych: Sasza, ten, który miał niezawodny sposób na pożyczanie pieniędzy, który zawsze wyłudził od człowieka nawet te najbardziej ukryte, te, o których człowiek sam zaledwie wiedział, tak były dobrze schowane na „czarną godzinę”, i Stasiek, o którym jeszcze nie było mowy, ale to nic nie szkodzi. Rozdano karty. Wszyscy siedzieli ciasno do siebie przyciśnięci ze względu na skąpość miejsca. Stasiek rozłożył swoje karty przy samych oczach, karta obok karty, prawie jedna na drugiej, potem je szybko zsunął w jedną kupkę i spojrzał wyczekująco na swego partnera: – No, Sasza! Odzywasz się. – Trefl – padło od strony Saszy. Toporek dumał chwilę nad szeroko rozstawionymi kartami. Stasiek tylko raz rzucił tam okiem. Nawet nie całym, ot, ledwie kątem oka zahaczył. Toporek nie mógł się zdecydować, a czas naglił, bo na drugim ręku nie wolno się tak długo zastanawiać. W końcu machnął dłonią i powiedział: – No, niech będzie... A zresztą pas! tasiek nie spojrzał nawet w swoje karty, tylko rzucał: – Bez atu. Adela zdziwiona popatrzyła na Staśka. – Kontra! Stasiek zarżał głośno: – No, zobaczymy! Zobaczymy!... – Panowie! – sprzeciwił się Toporek. – Co to jest? Brydż czy salonowiec? Co za wykrzykniki? „Zobaczymy!” – Przepraszam cię, masz rację – szalenie grzecznie przeprosił Stasiek. – Co mówisz, Sasza? – Kontra re! Toporek złożył karty w kupkę, położył je na stole i podparł głowę obydwiema rękami. Rozterka Toporka była ogromna, to było widać. – Ja na to mówię piki – zdecydował się rozpaczliwie. Stasiek znów zbliżył karty prawie do oczu i zerknął w ich koniuszki. – Kontra! Adela powiedziała spokojnie: – Cztery piki. Wygrali pięć pików z kontrą. 47 – I z czym ty się odzywasz, baranie? – ryczał Stasiek po grze. – Jaki trefl?! Lepiej byś się zajął zbieraniem grzybów niż grą w brydża! Sasza próbował wyjaśnić: miał odzywkę z trefla. Piętnaście punktów. A zresztą... I z czym go Stasiek popierał? Jakie bez atu?! Miał prawo liczyć na jego kartę. Tamci się kłócili, a Toporek z Adelą spokojnie zajmowali się kartami. Toporek dawał, Adela robiła. Całkiem spokojni pośród burzy wyzwisk uśmiechali się do siebie. Adela powiedziała łagodnie do Toporka: – Tylko odważnie! Nie bój się ich. Przecież wiesz, że zawsze blefują. Jeżeli masz cokolwiek w karcie, mów śmiało. Stasiek skarcił ją: – Uwagi po grze, dobrze? – Jeszcze nie zajrzeliśmy w karty – odpowiedziała Adela. – A... To przepraszam... I znów koniuszki kart przy samych oczach, karty szeroko rozłożone i tragiczny, niezdecydowany wyraz twarzy Toporka, obojętność Adeli, nerwowe ruchy rąk Saszy. Za plecami Adeli stanął Ptyś. – Mogę ci kibicować? – Możesz, Ptysiu, patrzeć. Wolę sama myśleć, bo potem mi się wszystko pokręci. Ptyś jednak nie wytrzymał. Wyrwał Adeli kartę z ręki, kiedy chciała przebijać, i rzucił inną. Stasiek wstał gwałtownie, aż wszystkie karty zsunęły się ze stolika na podłogę i powiedział, że nie gra. Nie będzie grał z dwiema osobami jednocześnie. Unieważnia grę. A szkoda! Stasiek i Sasza leżeliby bez pięciu z kontrą. – Niech Ptyś chwilę za mnie zagra – powiedziała Adela. – Nie będzie awantur, że się wtrąca, a ja tymczasem coś zjem. – Klawo! – powiedział Ptyś. – Ale nie dasz chyba umrzeć z głodu człowiekowi, który dla ciebie będzie zgarniał pieniądze? Adela wyjęła kanapki. Dwie położyła na kolanach Ptysia, swoje zaś jadła leżąc na tylnym siedzeniu. Albo szczęście się odwróciło, albo Toporek nie był w stanie rzetelnie myśleć i właściwie licytować, kiedy miał twarz Ptysia przed sobą, dość że przegrali wysoko. – Adela! Przegrałem ci kupę forsy – zaryczał wesoło Ptyś. – Nic nie szkodzi. Graj dalej, to się odegrasz. Więc Ptyś grał dalej. Kiedy jego partnerem był Sasza, a potem Stasiek, wygrał jedną partię po drugiej. I wtedy właśnie autobus zatrzymał się, bo na szosie stał czerwony wóz, pochylony, bez jednego koła, a Duda dawała znaki ręką, żeby się zatrzymali. Ptyś powiedział, że już ma dosyć gry, kazał sobie wypłacić, bo przecież Adela prawie wcale nie grała, tylko on, więc pieniądze są jego. Teraz Adela może sobie pograć, a on odpoczywał. Adela przyjrzała się Ptysiowi, który patrzył na wchodzącą do samochodu Dudę: – „A więc o to chodzi? No jasne! Teraz znów Duda jest u niego na tapecie.” – Rozlecieliśmy się na szosie – powiedziała wesoło Duda. – Czy znajdzie się dla mnie jakieś miejsce? – Tutaj! W samym tyle jest miejsce! – krzyknął Ptyś. – Może pani tu siadać. Trochę trzęsie, ale za to jakie widoki!... Duda usiadła przy Ptysiu. Kiedy autobus ruszył, pomachała ręką Krzysiowi, który stał na szosie obok samochodu, cały czarny od smaru, z kołem w ręce, beznadziejnie nieszczęśliwy. – Co się stało? – zapytał Ptyś. – Krowa wam weszła w drogę? – Po prostu pech. Krzysiek tak się cieszył, że nareszcie wóz jest na chodzie. Pan wie, ile on się przy nim nadłubał? Teraz już wszystko było dobrze, no i to koło... odleciało... Biedny Krzyś... Sam musi sobie radzić. Okropnie tak zostawić człowieka w podobnej sytuacji, ale ja przecież muszę być razem z wami na miejscu. Tu serce, tam obowiązek... Wie pan, jak to jest... 48 – Co za szczęściarz z tego mężczyzny! Być tak kochanym, to rozumiem! – Jak? – No tak właśnie! – Co w tym specjalnego? Pan się przecież też kocha. Normalne. – Ja się kocham? Nic podobnego! Moje serce jest puste. – W takim razie współczuję panu – powiedziała obojętnie Duda. – Ale moje serce czeka na miłość – pośpieszył z wyjaśnieniem Ptyś. – Ja dotąd żadnej kobiecie nie powiedziałem, że ją kocham. – To żałosne. Życie jest krótkie, trzeba się śpieszyć. – Pani się śpieszy? – To nie pana sprawa. – O co chodzi? Porozmawiać nie można? Sama pani zaczęła o miłości. – Ale już skończyłam. – I Duda przesunęła się do samego kąta, powiesiła płaszcz na wieszaku, oparła głowę i zamknęła oczy. Toporek odwrócił się, zachichotał, zatarł ręce i z pasją wziął się do gry. Karta mu szła jak nigdy. Karta szalała. A Ptyś siedział sam na środku tylnego siedzenia ze zgaszonym i tępym okiem. Miał w nosie ten cały festiwal i cały autobus. Dał nawet temu wyraz: zanucił jakąś idiotyczną melodię i obojętnie przy tym bębnił palcami po wielkich zębach. Autobus uporał się z przeznaczonymi mu kilometrami. Pokonał je. Miasteczka, puste pola i szerokie drogi – to wszystko już było poza nimi, teraz cel podróży stał się już zupełnie bliski. Uśpieni ludzie w środku zakurzonego autobusu, zmęczeni wielogodzinną podróżą i upałem, cisza, w której tylko padały czasem pojedyncze słowa: „dwa kiery”, „cztery trefle”, „cztery piki”, „a ja na to mówię kontra”, „re”... Pierwsze domy miasta, ruch, szukanie swoich walizek, poprawianie fryzur, pudrowanie twarzy i jeszcze ostatni szlemik bez atu – zwycięstwo Toporka i Adeli. Na ostatnim siedzeniu Ptyś, którego milczenie i posępna twarz mogłyby zastanawiać, gdyby ktoś w ogóle zwracał na niego uwagę. Być może, że Adela między jednym a drugim rozdaniem kart myślała o nim, może nawet było jej go żal, że siedzi tam jak idiota, okradziony z nadziei przez Dudę, śpiącą pod swoim płaszczem, obojętną i nieczułą... Gdyby to właśnie ona, Adela, tam siedziała, wszystko mogłoby wyglądać inaczej dla Ptysia, ale może Ptyś wcale by nie chciał, aby wyglądało inaczej?... Na ulicach miasta festiwalowe flagi, powitalne napisy, afisze, zdjęcia wielkości ponadnaturalnej (wyścigi teatrów w zrobieniu sobie reklamy, wielkie zdjęcia dowodem wielkości dzieła, które zostanie zaprezentowane festiwalowej publiczności). Przed teatrem olbrzymia ilość namiotów. Cały duży plac zapełniony namiotami, między którymi kręciły się tajemnicze postacie w kombinezonach i wskazywały miejsca nie wiadomo komu, nie wiadomo po co... Wszystko jedno, jakie było ich przeznaczenie. Czemuś jednak musiały służyć te namioty, w każdym razie wyglądały imponująco, sprzyjały zagęszczeniu atmosfery, podnieceniu i wrażeniu, że wszystkiego jest tu pełno. Przed teatrem już od godziny czekała delegacja jakiejś instytucji; kilkanaście osób z bukietami mocno przywiędłych kwiatów smażyło się w upale, czekając na swoich podopiecznych. Kierowca autobusu zaprezentował się brawurowym wzięciem zakrętu i nagłym zahamowaniem. We wnętrzu autobusu zakotłowało się, wszyscy powpadali na siebie, pospadały kapelusze i posypały się przekleństwa pod adresem kierowcy. Jeden z dyrektorów, którzy już wcześniej przyjechali osobowym samochodem, podbiegł i krzyknął, żeby zajechać na tyły teatru, bo tu nie można się zatrzymywać. Autobus więc ruszył, delegacja z przywiędłymi kwiatami pogalopowała na tyły teatru, gdzie odbyło się uroczyste powitanie i wręczenie kwiatów. Po słowach delegatów: „do zobaczenia wieczorem przy kieliszku wina” wszyscy z 49 powrotem wsiedli do autobusu, aby dojechać do hotelu. Kiedy znów przejeżdżali przed głównym wejściem teatru, zauważyli zbliżający się nowy autobus innego teatru i nową delegację z przywiędłymi kwiatami. Ptyś dziwnym trafem znalazł się znów w pobliżu Dudy. Doszedł do wniosku, że Duda jest starą, złą jędzą, i postanowił wybudować wielki mur nienawiści między nią a sobą. Na razie wznosił ten mur z groźnego milczenia. Szkoda tylko, że Dudzie było to zupełnie obojętne. Siedziała w kącie autobusu i troskliwie owijała ligniną kolczaste łodyżki róż. To było denerwujące! Gdyby demonstrowała swoją obojętność, wtedy mogłoby to coś znaczyć, ale taka zwyczajna obojętność znaczy tylko jedno: że Duda jest autentycznie obojętna i nic ją nie obchodzi, co Ptyś lub ktokolwiek o niej myśli. Mur nienawiści Ptysia wzniósł się jeszcze wyżej. Ptyś zwrócił się w kierunku Marysi: – Chcesz moje kwiatki? To łap! Duda spojrzała na bukiet kwiatków, który przefrunął nad głową Adeli i upadł na kolana Marysi. Jednak to spojrzenie znów nic nie znaczyło prócz obojętności. Adela zdjęła z włosów złamaną łodygę, która spadła tam podczas przerzucania kwiatów, nie powiedziała jednak nic, nawet nie odwróciła głowy, obracała ją tylko w palcach, potem wsadziła do kosza na śmieci. „Więc sprawy aż tak wyglądają? – pomyślała. – On nie na żarty jest zainteresowany Dudą. Tylko po co się wygłupia? To jasne, że chciałby Dudzie dać kwiaty, a daje Marysi... Mnie nigdy nie dał kwiatów. Jedyny dowód pamięci to były dwa ogórki, które przyniósł kiedyś, żebyśmy je razem zjedli do kolacji. I zjadł je sam. Jasne! Dla mnie nawet ogórków szkoda. Mam gruby, mięsisty nos i odstające uszy. W sam raz, żeby być aktorką charakterystyczną. Co ja bym dała, żeby być amantką! Boże!... Mnie nawet nie wypada powiedzieć do mężczyzny: „kochanie”. Kobieta z takim nosem i z takimi uszami jest śmieszna, kiedy mówi czułe słowa. Ja mogę tylko powiedzieć: „cześć, stary!” To jest skończone draństwo, żeby otrzymać taki nos i takie uszy. Wszystkie godziny miłości trzeba poświęcić sztuce. Przez nos! Przez uszy! Gdybym wyglądała tak jak Duda, tobym się tylko kochała. Od rana do nocy! Zgodziłabym się żyć krócej o dziesięć lat... O piętnaście... Żeby wyglądać tak jak Duda. Oni mówią, że ja jestem pracowita. Nic podobnego! Ja mam tylko ohydne nosisko i wielkie uszy. Co można zrobić z takimi uszami i nosem? Najwyżej można tworzyć wielką sztukę! Cholera!” Marysia zawołała uradowana: – Ptysiu! Za te róże dostaniesz kanapkę z kotletem. Zgłoś się potem do nas. – Czuła się całkiem szczęśliwa, choć nie z powodu otrzymanych kwiatów, ale dlatego, że nareszcie była wolna. Na całe dwa dni! Szablista został daleko, będzie mogła śmiać się, bez strachu oddawać ukłony, rozmawiać, z kim zechce, bo nikt nie będzie śledził czujnie każdego jej ruchu, a potem zadawał miliona pytań. Rozkosz! Rozkosz dwóch dni wolności!... Przed hotelem wszyscy wysiedli z autobusu. Ptyś kroczył między Marysią a Wikliną. Nawet wyrwał Wiklinie, mimo jej protestów, walizkę, żeby tylko ta jędza nie patrzyła na niego krzywym okiem. Miał nadzieję zjeść coś z prowiantów Marysi, ale przecież jasne, że zamieszkają razem w jednym pokoju, więc jeżeli Wiklina się uprze, to Marysia nie będzie mogła Ptysia przyjąć. Może poda mu jedną kanapkę, to już zostało powiedziane, więc co do tej jednej kanapki nie ma obawy, ale jeśli wszystko dobrze pójdzie, to przekąsi się coś więcej. Kobietki musiały zabrać ze sobą coś na niezłą wyżerkę. A śniadanko? Po co biegać do baru mlecznego? I kosztuje, i nic dobrego się nie zje, a u Marysi i miło, i smacznie. Miłość powinna być wynagradzana (o ile nagrodą może być jakiś tam kotlet), ale, jak mówi wschodnie porzekadło: „żądaj mało, a nagrodzą cię obficie”. Ostatnie wysiadły z autobusu Adela i Duda. Adela dźwigała swoją ciężką walizę, nie mogła sobie poradzić z płaszczem, który niosła na ręku. Wychodząc z autobusu, przydepnęła jego koniec, a do tego jeszcze ta waliza i kwiaty... Kwiaty wypadły jej z ręki. Duda pochyliła się, podniosła je i powiedziała rzeczowo, bez specjalnej uprzejmości: 50 – Niech pani da torebkę i płaszcz. Pomogę pani. Ja nic nie mam ze sobą. – Nie czekając na żadne słowa ze strony Adeli, tak jakby nie spodziewała się sprzeciwu, zabrała jej torebkę i płaszcz, potem weszły razem do hotelu i czekały, aż minie cały bałagan z przydzielaniem pokoi. Duda już wcześniej miała zarezerwowany pokój na dwie osoby. Fatalnie się złożyło, że Krzyś się rozpadł na szosie, ale wierzyła, że jakoś złoży wóz i w końcu dojedzie. Adela dostała jednoosobowy pokój na czwartym piętrze. Duda pomogła jej zanieść rzeczy, mimo iż jej pokój był na pierwszym. W locie chwytano klucze i każdy biegł do swojego pokoju, żeby się wypakować i odświeżyć po podróży. Ptyś dostał pokój z Toporkiem. Wzruszył tylko ramionami. Było mu to całkowicie obojętne, wiedział, że i tak nie będzie miał okazji przebywać w tym pokoju, nawet nie było pewności, czy w ogóle będzie w nim spał. Toporek natomiast odczuł to jako osobistą zniewagę, którą zgotowało mu znowu życie. Cały ten festiwal przestał być dla niego jakąkolwiek atrakcją, skoro będzie musiał mieć Ptysia obok siebie w łóżku, patrzeć, jak on bezczelnie obnażony biega po pokoju i bez żadnego powodu wyszczerza swoje końskie zęby. Na razie jednak Ptyś uwolnił go od siebie. Dźwigał właśnie walizę Wikliny i delikatnie niósł siatki z prowiantem. Marysia ostrzegła, że są tam surowe jajka, które można będzie ugotować na miękko za pomocą grzałki... „A więc kobietki mają wszystko: grzałkę, herbatę, cukier, garnki, noże, talerzyki! To się rozumie! Będzie można zasiąść jak przy rodzinnym stole!” Duda dowlokła się z Adela na czwarte piętro. Nie chciało im się czekać na ciągle przepełnioną windę. Przed drzwiami pokoju Adeli Duda oparła się o ścianę: – Uff! Nie potrafię już pokonać kilku pięter bez odpoczynku... – Serce? – zapytała Adela z grzeczności. – Nie. Lata – zaśmiała się Duda. – Co pani mówi? Jakie lata?! – No przecież nie mam dwudziestki!... Ale po co o tym mówić? Zostawiam pani rzeczy i idę do siebie. – Może pani wstąpi na papierosa? – zapytała Adela. – A nawet chętnie. Jest jeszcze dosyć czasu do wieczornego bankietu. Zdążymy się ogarnąć. Usiadły przy stoliku i zapaliły papierosy. Właściwie mało się znały. Tak się składało, że nie grały jeszcze w żadnej sztuce razem. Duda, oczywiście, widziała Adelę w różnych sztukach i ceniła ją jako dobrą aktorkę, ale nic poza tym o niej nie wiedziała. Teraz poczuła się głupio, że przyszła tu na papierosa, że trzeba było zamienić ze sobą kilka jakichkolwiek zdań. Adela otarła dłonią czoło. „Rany boskie! O czym tu mówić z Dudą? – Nic jej nie przychodziło do głowy. – Nie będę przecież mówić o upale. Duda doskonale wie o tym, że jest upał. Żeby tak nie umieć znaleźć się w najprostszej sytuacji! O czym tu mówić, o czym tu mówić, na Boga żywego?!” – W końcu przyznała się szczerze: – Wie pani, wściec się można w takiej sytuacji! Absolutnie nie wiem, o czym mam z panią rozmawiać. Zawsze zachowuję się jak głupia krowa. – Genialne! Ja właśnie to samo myślę w tej chwili o sobie – zaśmiała się Duda. I już wiedziała, że polubiła Adelę. – To znaczy, że nie musimy się męczyć i możemy mówić o byle czym albo wcale nie mówić. Myślałam, że tylko ja miewam podobne kłopoty. Przecież to jest coś okropnego! Człowiek chce coś powiedzieć, oczywiście coś szalenie mądrego, coś niezwykle dowcipnego, a zaczyna po prostu pleść jak idiota, bo gdy się stwierdzi, iż się nie ma nic szczególnie interesującego do powiedzenia, to zostaje tak mało czasu, żeby zapełnić milczenie, że się zaczyna mówić byle co. – Pani też to ma – zapytała Duda – że czuje się pani odpowiedzialna za ciszę i zobowiązana do tego; by ją jakoś wypełnić? A przecież ostatecznie ten drugi człowiek ma taki sam obowiązek, prawda? 51 – Więc pani też? Bo ja nieraz się cholernie męczę. Zawsze tylko do siebie mam pretensje, jak ktoś zaczyna głupio gadać. Wydaje mi się, że to wyłącznie z mojego powodu rozmowa się nie klei. – Teraz panuje jakaś choroba kompleksów: co człowiek to kompleks. – No, pani nie może mówić o żadnych kompleksach. Co pani może o nich wiedzieć? Jest pani taka ładna i w ogóle... Ale jak się ma taki nos jak ja i takie uszy... O! Wtedy dopiero wie się, co to kompleksy! Zresztą, co ja mówię. To nie są wcale kompleksy. To jest rzeczywistość!... Obcięłabym ten cholerny nos, gdybym mogła. To nosisko jak pochodnia. Nigdzie się nie mogę ruszyć, nic zrobić, żeby przede mną nie szedł i nie oświecał mi drogi. Mój drański jaśnie oświecony nos! Duda śmiała się jak szalona. – Och! Nie zdarzyło mi się nigdy spotkać kogoś, kto by tak dowcipnie o sobie mówił. A jest to chyba najlepszy sposób, ażeby swoim wrogom wytrącić broń z ręki. Niestety, brak mi odwagi. Nie zdobyłabym się na to. Staram się skwapliwie ukryć wszystko, z czego można by kpić. Chyba się boję. Samej siebie. Przed sobą też udaję, że wszystko u mnie w porządku. A to nieprawda. – Co też pani mówi!... Każdy widzi: absolutnie nie ma się czego czepić. – Jednakże nie odpłacę się pani podobną szczerością. Mówiłam już, że nie mam odwagi. Ale cieszę się z zaproszenia na papierosa. Jeżeli ma pani ochotę, to wstąpię po panią przed bankietem, czy jak to oni tutaj nazywają. Obawiam się, iż mój Krzyś prędko nie dojedzie. Kto wie, czy w ogóle uda mu się złożyć wóz. Może będzie musiał nawet wrócić... Byłoby mi miło spędzić z panią czas, o ile, oczywiście, nie ma pani innych planów... – Nie mam żadnych planów. Chętnie z panią pójdę. Podoba mi się pani. Może teraz skoczymy coś razem zjeść? Jak pani myśli? – Wspaniale! Zapewniam, że już od dawna umieram z głodu! Więc Duda z Adelą zbiegły po schodach. Po drodze natknęły się na zdziwione oczy Ptysia. Ptyś właśnie wracał ze sklepu z ogórkami i kierował się wprost do drzwi Marysi i Wikliny. Kiedy one zbiegały na dół, Ptyś wychylił się przez pluszem obitą poręcz, zupełnie nie rozumiejąc, co się dzieje, w końcu jednak wzruszył ramionami i wszedł w wąski korytarz. Papierową torebkę z ogórkami, z której kapał kwas, trzymał z daleka od siebie. Pod drzwiami przysunął ją do nosa, z lubością wciągnął zapach, potem zatrzymał się sekundę, rozglądnął po korytarzu, czy go ktoś nie widzi, wyjął jeden ogórek i szybko go przełknął. Otarł dłonią usta, poprawił włosy i delikatnie zastukał do drzwi. – Kobietki! Wiecie co? – zaryczał od drzwi triumfująco. – Zakładamy burdel w teatrze! Wiklina skrzywiła się. – Niech pan nie używa takich słów, dobrze? Nie każdy to lubi. Ptyś mając na uwadze kolację, do której dokładał się tylko z ogórkami, nie protestował, nawet potulnie powiedział: „przepraszam”. – Ale serio! Adela zakoleżyła się z Piratową! Przed chwilą widziałem, jak się wiodły za rączki. To znaczy, że Piratową wciągnie ją niebawem w swoje wstrętne praktyki. – Co pan w ogóle może wiedzieć o praktykach tej, jak ją pan nazywa, Piratowej? – Wiklina była wyraźnie wściekła. Ptyś widział, jak nadzieja kolacji maleje. Jeżeli dopuści do dalszej wymiany poglądów z Wikliną, może nawet nie dostać kanapki z kotletem. Wobec tego zmienił cały tok rozmowy: – Oczywiście, ludzie każdemu gotowi przyszyć jakąś łatkę. Nie o to chodzi. Myślę, że najwyższy czas coś przekąsić. Dostałem ostatnie ogóreczki. Klęczałem przed tą wiedźmą, ekspedientką, błagałem, żeby wyskrobała z beczki chociaż jeden jeszcze ogórek, ale gdzie tam! Dostałem ostatnie trzy! Oto one! Wiklina bezczelnie wróciła do zaniechanego tematu: – Jakim prawem wydaje się sądy o ludziach na podstawie kretyńskich zasłyszanych plotek? 52 – Daję słowo! Jaka pani jest!... Jakie ja sądy wydaję? Pożartować nie można? – To są żarty? – Proszę cię, Kasiu! – rzuciła błagalnie Marysia. – Czemu jesteś taka rozdrażniona? On naprawdę nic strasznego nie powiedział. Nie znasz Ptysia? Plecie, byle pleść. Ptyśku, prawda, że nic złego nie miałeś na myśli? – zwróciła się do Ptysia, przymrużając przy tym oko i dając znak głową w kierunku Wikliny. – Jasna sprawa! Zażartowałem. – Przypomnij sobie, Marysiu, co mówiłaś w autobusie. – Wiklina roztrzęsiona szukała w torebce lekarstwa. – Gdzie jest moje elenium? – Zatrujesz się tymi lekarstwami! Zostaw to! Najpierw zjemy kolację. – Proszę cię, żebyś odpowiedziała na moje pytanie. Że ją wykończą, tak? A teraz, kiedy właśnie już ktoś się do tego zabiera, ty spokojnie mówisz, że to żarty! – Ja po prostu nie chcę awantury. Zrozum, Kasiu... Ptyś jest naszym gościem. Wszystko jedno, co on sobie myśli, ale przyszedł do nas i nie można tak na niego napadać. – Aha! Więc ja jestem napastnik?! Ja robię wszędzie zamieszanie! Może w ogóle wszystko przeze mnie się dzieje? Przeze mnie ludzie nie dostają roli, przeze mnie nie ma podwyżek... Zwal już wszystko na mnie! Jak już, to już! – Ty musisz coś zrobić ze sobą! Przecież ciebie dosłownie wszystko wyprowadza z równowagi... Kasiu, tak nie można żyć! Zachowujemy się, jak byśmy były największymi wrogami! Mówię ci, że to już jest jakaś choroba. Ty się musisz starać opanowywać, bo przecież sama ze sobą nie wytrzymasz. – A dlaczego tak jest, dlaczego? To oni mnie do tego doprowadzili! Ty się dziwisz, że wariuję? Ha! Ja się wcale nie dziwię! – Wszystko rozumiem. Teraz siadaj do kolacji, a potem weźmiesz proszki. Nie mówmy w ogóle o żadnych sprawach teatralnych. Okropnie mi się chce jeść. Ptyś w milczeniu miażdżył kanapki swoimi wielkimi zębiskami. Marzył, aby zamiast kotleta mieć na chlebie szyję Wikliny. Zacisnął zęby na kotlecie jak buldog. – Niech pan nie zgrzyta przy jedzeniu – zwróciła mu uwagę Wiklina. Wieczorem spotkanie w kawiarni. Ta kawiarnia to duma festiwalowego miasta. Miała ona własny styl. Coś, co przypominało region, zabytek, luksus... Na stolikach po dwa ciastka na głowę, po jednej kawie, jednej wodzie mineralnej i kieliszku wina. Delegaci jakiejś instytucji podejmujący wszystkich pracowników teatru. Ludzie z teatru poprzetykani delegatami, dyrektorzy wymieszani z prostym ludem. Zrobione wszystko, żeby było miło, zwyczajnie i swojsko. Delegaci z jakiejś instytucji próbują ostrożnie rozmów o sztuce. Ludzie z teatru dają wyraz maksymalnego zainteresowania sprawami produkcji i podniesienia jakości wytworów instytucji, która jest gospodarzem tego wieczornego wydarzenia przy winie. Jeszcze nikt nie tyka jadła. Jeden Ptyś ukradkiem zebrał palcem trochę kremu z ciastka i oblizał go pod stołem. Ptyś nienawidzi ciastek i martwi się, że będzie musiał opchnąć tego wieczoru nie tylko swoje ciastka, ale i te, które pozostaną, bo Ptyś nie pojmuje, jak można nie zjeść czegoś, co jest absolutnie darmo, nawet jeżeli to są ciastka, których się nie lubi. Jeden z delegatów ze strony gospodarzy prosi o głos. Mówi. Co on mówi? To, co się zawsze mówi przy takich okazjach: „Witamy... Cieszymy się... Myślimy, że zadzierzgniemy... Nasza i wasza praca... Obyśmy w przyszłym roku...” Duże brawa i toast. Teraz wszyscy jedzą ciastka i delikatnie sączą kawę. Ptyś siedzi przy stoliku razem z Marysią i Wikliną. Ponieważ jedno nakrycie pozostaje wolne, Ptyś bez skrupułów zjada drugą porcję ciastek, wypija czyjąś kawę i wino, potem rozgląda się po sali. Dwa stoliki z tyłu są nie zajęte, wobec czego Ptyś znosi stamtąd wszystko do swojego stolika. Zjada dziewiąte ciastko i więcej już nie może. Wino jeszcze może, ale wina już nie ma. Prosi więc kelnerkę: 53 – Proszę pani, ja jestem dyrektorem teatru – kłamie bezczelnie. Jest bezpieczny, bo dyrektor siedzi daleko i nie może go słyszeć. – Proszę tutaj podać całą butelkę wina, bo przyjdą jeszcze przedstawiciele prasy. Kelnerka obojętnie podaje wino i wpisuje na rachunek instytucji, która dzisiaj podejmuje aktorów. Marysia trzyma twarz w dłoniach i autentyczne łzy, których nie może powstrzymać ze śmiechu, kapią jej na talerzyk z ciastkiem. Wiklina ma już w sobie trzy kieliszki wina i otępiałą wrażliwość, toteż nie krzyczy wcale na Ptysia, tylko podsuwa swój kieliszek do powtórnego napełnienia. Ptyś, chwilowy dyrektor, zupełnie traci umiar i zamawia dla siebie i pań poziomki ze śmietaną i lody. Kelnerka mówi, że owszem, ale na własny rachunek. Ptysiowi jest już wszystko jedno. Niech będzie na własny rachunek. Dyrektor teatru wychodzi do toalety. Wracając przechodzi obok stolika, gdzie siedzi Ptyś z Marysią i Wikliną, i pyta, dlaczego im tak wesoło. Ptyś odpowiada: – W ogóle życie jest klawe, panie dyrektorze! Podchodzi kelnerka, podaje poziomki. – Proszę, panie dyrektorze – zwraca się grzecznie do Ptysia. Dyrektor rozszerza oczy zdziwiony, ale Ptyś nie waha się ani sekundy: – Jak oni tu wszyscy pana znają, panie dyrektorze! Coś podobnego! No proszę! Dziewczęta skorzystają dzięki temu, że pan dyrektor się przysiadł. Poziomeczki nie dla wszystkich, o nie! – Co też pan mówi? – sprzeciwił się dyrektor. – Na pewno podadzą wszystkimi, tylko po kolei. Ale dlaczego tylko trzy porcje? Zaraz poproszę... – Nie! Nie! – krzyknął przerażony Ptyś. – Ja poziomek w ogóle nie jadam. Mam uczulenie na poziomki od dziecka. Zaraz dostaję takich swędzących bąbli. – Wobec tego jedzmy, bo ja przepadam za poziomkami. Ptyś patrzył z nienawiścią, jak dyrektor pałaszował poziomki, za które on będzie musiał płacić. Teraz znów z Wikliną zaczęło się coś dziać: jadła w milczeniu, otwierając szeroko oczy, nagle wyskoczyło z niej głośne prychnięcie. Zasłoniła dłonią usta i dusiła się ze śmiechu. Dyrektor spojrzał na nią zdziwiony, potem popatrzył na Ptysia i Marysię – zrozumiał, że coś tu się dzieje. Zapewne z niego się śmieją. Wiklina próbowała ratować sytuację. – Przepraszam, przypomniałam sobie coś... Przepraszam za niestosowne zachowanie... Dyrektor zjadł swoje poziomki, potem sztywno podziękował, ukłonił się i odszedł od stolika. – Ale mnie pan załatwił! – powiedziała Wiklina do Ptysia. – Teraz on mnie już całkiem znienawidzi! Myśli, że się z niego śmiałam. A, mam go w nosie! Niech myśli! Skończyła się lampka wina, do godziny 23 każdy mógł robić ze sobą, co chciał. O 23 była wyznaczona próba sztuki, w której grała Duda. Ptyś miał dopiero próbę na drugi dzień rano, a więc cały wieczór i noc były jego po obfitej kolacji i po ciastkach nie widział powodu, aby w dalszym ciągu dotrzymywać towarzystwa Marysi i Wiklinie. Rzucał chytre spojrzenia na boki, kombinując, kogo by tu się uczepić, żeby jak najmilej spędzić wieczór. Adela z Dudą szły szybko zatłoczoną ulicą w kierunku teatru. Ptyś postarał się zgubić w tłumie i odłączył się od Marysi i Wikliny. Potrącał ludzi, nawet nie fatygował się na żadne słowo: „przepraszam” i już deptał po piętach Dudy i Adeli. Jednak nie doszedł do nich, nie zagadał, szedł tylko sobie za nimi, łapiąc uchem poszczególne słowa, z których nic nie mógł zrozumieć, nie mógł tych słów połączyć w żadne zdanie z sensem. Ulica kipiała, narastała gwarem, przeszkadzała w słuchaniu. Od strony Dudy padło zdanie: „Koń tu też jest symbolem... Potęga przyrody, bezrozumnie ujarzmiona przez człowieka.” Od strony Adeli: „...płakać ...bezsilność ...czemu tak jest?” 54 „O czym one mówią? – pomyślał Ptyś. – Pewnie Duda namawia głupią Adelę, żeby stawiała na konie. Ładnie Adela na tym wyjdzie! Muszę jej przy okazji powiedzieć... Nie powinna się zadawać z tą Piratową.” I znów od strony Dudy: „...absolutna prostota i absolutna prawda! Dlatego... Przez to właśnie genialne!” I rozegzaltowane słowa Adeli: „...moja samotność... Rozumie mnie pani?... A tam umiera Gulsary”. „Co to wszystko ma znaczyć? – denerwował się Ptyś. – Kto jej umarł? Czemu nikt w teatrze nie wiedział, że jej ktoś umarł? Kto to jest Gulsary? Jakiś wujek?... Też imię!... A może nazwisko?... Nie, o wujku nie mówi się, używając jego nazwiska... Może pies? Też nie, Adela nie miała psa... Aaaa! Bierz licho! Co mnie to obchodzi! Nie będę myślał o nieboszczykach.” Duda z Adelą weszły bocznym wejściem do teatru, potem schodkami na boczny korytarz, minęły garderoby i, delikatnie uchylając żelaznych drzwi, dostały się do pomieszczenia, z którego wchodziło się do lóż i na parter widowni. Zajrzały do loży dyrekcyjnej, z tyłu były jeszcze trzy wolne miejsca, więc weszły i usiadły. Dwóch znanych krytyków teatralnych odwróciło głowy, obydwaj skłonili się poznawszy Dudę i natychmiast wstali, chcąc zrobić paniom miejsce z przodu loży. Duda zatrzymała ich gestem dłoni i powiedziała szeptem: – Dziękujemy. Tu doskonale widać. Po co robić zamieszanie. Panowie pozostali więc na swoich miejscach, ale co chwila odwracali głowy i uśmiechali się do Dudy. Ptyś nie miał odwagi wejść za Dudą i Adelą do loży. Wśliznął się cicho środkowym wejściem na salę i stanął przy drzwiach. Widział, jak ci z loży uśmiechają się do Dudy. Znał ich, wiedział, kim są, wiedział, że przed nimi właśnie trzęsą się teraz aktorzy na scenie. Nie przed publicznością, bo zachwyt całej publiczności liczy się mniej niż jedna uwaga któregoś z tych panów, którzy będą rozstrzygać o nagrodach dla teatru czy poszczególnych aktorów. Ptyś rozpadał się na kawałki z przeogromnej zazdrości: znając takich ludzi można sobie wszystko załatwić! On ich znał tylko z widzenia, a Duda wymienia z nimi uśmiechy! Ile za każdy uśmiech będzie miała pochlebnych słów recenzja?!... Kurtyna zapadła. Olbrzymie brawa na sali. Kurtyna idzie do góry. Aktorzy kłaniają się. Brawa. Kurtyna na dół. Kurtyna do góry. Brawa, Kwiaty. Brawa. Ukłony. Na sali kamery filmowe, błysk fleszy. Ktoś podchodzi zupełnie blisko do loży i filmuje moment, gdy dwaj znani krytycy witają się z Dudą i Adelą. Tłum opuszcza salę. Tłum złożony z publiczności, która opłaciła swoje miejsca, i z aktorów, którzy zamiast biletów legitymują się kartami wstępu. Aktorzy ociągają się z wyjściem; jeszcze błyskają flesze, terkoczą kamery, jeszcze jest szansa znaleźć się w obiektywie aparatu filmowego... Kobiety-motyle w szyfonach, kobietyważki w obcisłych koktajlowych sukniach, odsłaniających nagie ramiona, w sukniach ciemnych pod samą szyję, tylko z akcentem złotego łańcuszka, w złotych pantoflach z rzemyków, w garniturach z tafty i z olbrzymimi klipsami w uszach... Wszystko super modne! Super eleganckie! Super wyzywające i super skromne! Wszystko szyte na tę okazję! Na tych kilka jedynych dni w całym roku. Festiwalowe suknie!... Podniecone twarze, nerwowe ręce, uśmiechy, rozmowy, wszystko z wyczuleniem, z nastawieniem na kamery i na ważne postacie festiwalu. Sala pustoszała. Wszyscy teraz biegli do lokalu kategorii S, który znajdował się w pobliżu teatru. Każdy chciał się tam z kimś spotkać, kogoś poznać, zacieśnić kontakty, wreszcie pokazać jeszcze raz nową suknię. Osobna sala zarezerwowana dla festiwalowych gości. Ptyś zdążył wpaść i zająć jedyny wolny stolik. Za chwilę byli tu już wszyscy, ci z teatru. Szukanie wolnych miejsc, zawiedzione miny, zapytania, czy można się przysiąść. Ptyś twardo odpowiadał wszystkim, że czeka na kogoś, i stolik oraz wszystkie miejsca są zajęte. Liczył na to, że wybije jego szczęśliwa godzina: oto podejdzie do niego Piratowa, a on obojętnie powie, że niestety, ale czeka na kogoś i nie może odstąpić nawet krzesła. 55 Duda weszła z Adelą i z dwoma krytykami. Na chwilę zamarł szum na sali. Wszyscy patrzyli na nich. Duda zatrzymała się z ręką na klamce. – Wszędzie zajęte – powiedziała. – Może państwu uda się w drugiej sali zdobyć jakieś miejsca. Ja już pójdę, i tak za godzinę zaczynam próbę, więc jeszcze wstąpię do hotelu, może ktoś dla mnie zostawił jakąś wiadomość. Panowie zaczęli skwapliwie tłumaczyć, że i stąd można zadzwonić do hotelu, a tymczasem gdzieś się dosiąść. Duda przecząco poruszała głową. Ptyś patrzył na nią i wierzył, że ją nienawidzi. Nienawidził jej zimnych oczu, jej obojętności, jej braku zainteresowania znanymi krytykami. Był pewien, że to obłuda i wyrafinowanie. Udaje obojętną, żeby ich zaintrygować. Każdy na jej miejscu wolałby się spóźnić na próbę niż zostawić ich samych. I oni to wiedzą, i dlatego teraz dziwią się, że jej na nich nie zależy i będą robić wszystko, żeby ją zatrzymać. Ptyś się zdecydował: Nie pozwoli, aby byle idiotka tak lekceważąco traktowała poważnych krytyków. Podbiegł do nich w momencie, kiedy Duda już stała w otwartych drzwiach. – Proszę bardzo! – powiedział. – Siedzę sam przy stoliku, więc jeżeli państwo pozwolą... Zaraz wykombinuję jeszcze jedno krzesło. Proszę usiąść! O, tam, pod oknem... Duda zatrzymała zimne spojrzenie na Ptysiu, ale Ptyś tego nie spostrzegł. Już biegł do drugiej sali szukać dodatkowego krzesła. Zaś jeden z krytyków ujął Dudę pod rękę i poprowadził w stronę stolika. Nie opierała się, żeby nie wywoływać dodatkowej sensacji. I tak wszyscy patrzyli na nich. Ptyś niósł krzesło, trzymając je wysoko nad głową. Duda przedstawiła ich wzajemnie. Panowie podziękowali Ptysiowi za uprzejmość, grzecznie, ale bez wylewności, i zajęli się rozmową z Dudą. Co gra obecnie? Jak się jej pracuje w nowym teatrze? Widzieli ją dwa lata temu w tamtym teatrze, w takiej a takiej sztuce – była wspaniała! Ptyś popadł w szampański nastrój: siedzi oto sobie w towarzystwie znakomitych krytyków, po prostu na odległość kieliszka, który za niedługą chwilę wypije ze znanymi krytykami, kiedy kelner już zdecyduje się przyjąć zamówienie i dostarczy alkohol i zakąski. Duda nie piła ze względu na próbę. Panowie bardzo żałowali. Po piątej kolejce złożyli uroczystą przysięgę, że będą czekali na skończenie próby i wtedy Duda musi się z nimi napić. Ptyś kochał świat. Pokochał nawet nos Adeli. Kochał tych panów, takich znakomitych, a tak uroczych, bez pozy, bez pretensji, bez zarozumialstwa. Po prostu ludzi!!! Gdzie dzisiaj można znaleźć prawdziwego człowieka? A Ptyś znalazł! Tu, przy bieli serwet na stole, spotkał ludzi przez duże L! Po ósmym kieliszku jeden ze sławnych krytyków poprosił Ptysia, aby palił tylko jego papierosy, bo najlepsze są właśnie „black cat” w blaszanych pudełkach i Ptyś nie może mu odmówić. Ptyś nie odmówił. Siedział rozkosznie na krześle z daleko wyciągniętymi nogami i palił papierosy z blaszanego pudełka. Na sali robiło się coraz tłoczniej. Coraz więcej ludzi cudem zdobywało gdzieś krzesła, coraz większe tłumy kłębiły się przy drzwiach, z melancholią patrząc na przepełnioną salę, w której już nie było sposobu zasiąść twarzą w twarz ze znakomitymi osobami. Do stolika, gdzie królował Ptyś, przyjęto jeszcze pewnego cenionego dyrektora z bardzo ambitnego teatru, przedstawiciela telewizji i dwóch kierowników literackich. Dyrektorzy mniejszych teatrów, ważni u siebie, lecz tutaj, wobec tych grubych ryb nic nie znaczące postacie, siedzieli posępni przy swoich stolikach i mścili się na nieżywej rybie w galarecie lub wątróbce z drobiu. Byli bezlitośnie obojętni. Nie istnieli dla nich wielcy krytycy, nie istniał cały świat, ryba w galarecie wydawała się najważniejsza. Kiedy uwaga człowieka jest tak skupiona na biednej rybie, musi dojść do konfliktu. Człowiek skupia całą inteligencję na rybie, analizuje rybę ość po ości, kęs po kęsie... I oto jest! Znalazł! Ryba jest przegotowana! Mięso ryby rozlatuje się jak trociny! Powinno, owszem, dawać się delikatnie oddzielać od ości, ale nie rozlatywać. – Kelner! Co mi pan tutaj podał?! To są trociny, a nie ryba! Wy sobie tu kpiny urządzacie z ludzi! Proszę, żeby tu przyszedł kierownik! – Mały dyrektor z maleńkiego teatru gotował się wewnętrznie. Jeszcze chwila, a ciało jego rozleci się jak trociny, będzie jak ta niesmaczna ryba na talerzu. 56 A Ptysiowi wszystko smakowało. Mógłby nawet jeść same ości! Świat jest tak wspaniały! Co tam ryby? Czy to ważne, czy przegotowane, czy w sam raz? I tak się zaraz przetrawi. Duda wstała. Już czas był na nią. Panowie patrzyli z żalem. Musiała złożyć, uroczystą przysięgę, że wróci do nich po próbie. Jeden ze znanych krytyków wyszedł, aby podać jej płaszcz w szatni. Ptyś patrzył z lękiem, czy czasem nie odejdzie z nią razem... Był to człowiek, na którym Ptysiowi najbardziej zależało. Najważniejszy z ważnych. Ale nie, wrócił! Uff! Dzięki Bogu! Teraz zaczęła się prawdziwa męska biesiada. Adela piła razem ze wszystkimi i panowie stwierdzili, że jest doskonałym kompanem. Nic ją w tej chwili nie obchodził jej własny nos ani uszy. Może kiedyś tam miała kłopoty z powodu nosa, ale nie teraz. Teraz trzeba było opróżnić następny kieliszek. Jeden ze znanych krytyków, powiedział, że jest wielbicielem talentu Adeli, bo przepada za komedią. Powiedział, że niesłusznie uważa się komedię za gorszy gatunek sztuki. Bo właściwie dlaczego komedia ma być gorszym gatunkiem sztuki? No? Niech mu ktoś powie. Nikt mu tego nie powiedział. Wszyscy zgodzili się, że jest to najwyższy gatunek sztuka. Właściwie komedia jest balsamem, jest lekiem oczyszczającym duszę! Dosyć ponurych refleksji na temat „to be or not to be”! Świat chce się śmiać! Pozwólcie się światu śmiać! Adela zademonstrowała osiem rodzajów śmiechu. Śmiała się tak wspaniale, tak zaraźliwie, że wszyscy przy stoliku poszli w jej ślady. Dyrektorzy maleńkich teatrzyków patrzyli na to bez uśmiechu, ze wstrętem. Drugi ze znanych krytyków powiedział, że Adela jest w ogóle uroczą dziewczyną. Nie daruje sobie nigdy, iż dopiero teraz poznał ją bliżej. Położył też swą wielką dłoń na jej ręce. – Niech pan tego nie robi – powiedziała Adela. – Niech pan nie stara się mnie uwodzić, dlatego że nie ma nikogo lepszego pod ręką. Po co? Bawmy się! Jutro byłoby panu głupio, gdyby się pan zorientował, że został pan niechcący moim amantem. – Dlaczego? – zdziwił się znany krytyk. – Bo straszne są przebudzenia o świcie, kiedy człowiek zobaczy obok siebie na poduszce taki nos jak mój. I niech pan nie mówi, że ten nos to jest właśnie mój urok. Chcę być do końca charakterystyczna! Proszę mi nie psuć mojego emploi. Proponuję toast za ogromne nosy. Panowie, ubawieni, zgodzili się na toast na cześć nosa. Jednak stanowczo sprzeciwili się określeniu „ogromny” w odniesieniu do nosa tak uroczej istoty jak Adela. Ptyś patrzył na nią z podziwem. Była naprawdę zabawna. Oni autentycznie zachwycali się nią. I ten jej nos wcale nie raził, no, może trochę było go za dużo widać, ale ostatecznie nos nie jest najbardziej wstydliwą częścią ciała. Ptyś był dumny z Adeli. Potrafiła bawić sobą wszystkich, tak że nikt nie myślał o kończeniu biesiady. Uczta dopiero się zaczynała. Około godziny pierwszej przeniesiono się do baru, gdzie rozpoczęła się ogólna zabawa; wszyscy ze wszystkimi pili, rozmawiali o klęskach i triumfach teatrów. Wszyscy byli jednego zdania, że potrzebne są dobre polskie sztuki, lecz gdzież, ach, gdzież są pisarze, którzy je stworzą?... Znany autor, którego sztuka szła w czasie trwania festiwalu, obraził się i wyszedł. Uczynił to w samą porę, można było teraz na jego temat wymienić kilka krytycznych uwag. Szumiało piwo nalewane do kufli, szumiał ekspres kawowy, szumiało w głowach. Ptyś został osobistym przyjacielem jednego ze znanych krytyków. Usiedli przy stoliku i cichutko szeptali sobie coś na ucho. Ptyś zaklinał się, że nigdy nie spotkał tak inteligentnego człowieka jak ów krytyk. Tamten z aprobatą kiwał głową, nagle – bardzo poważny – poklepał Ptysia po plecach i powiedział: – Nic się nie bój, stary. Ty też wyjdziesz kiedyś na ludzi. Ja ci to mówię! Jesteś cholernie miły. Rozumiesz mnie? Cholernie miły!!! Ale powiedz mi, stary, co ty właściwie grasz? Nie pamiętam cię z żadnej sztuki. – Co ja gram?... No, co się da. Teraz gram taki „ogon”, że szkoda gadać. 57 – Nic się nie martw! Krytyk zauważa także małe role. Zagrać dobrze małą rolę to dopiero sztuka! Rozumiesz mnie? To jest największa sztuka!... O Solskim cała Polska mówiła, kiedy zagrał Wiarusa. Pamiętaj o tym! I Ptyś miał okazję pamiętać, bo w recenzjach pofestiwalowych czytało się, że w sztuce, która była taka sobie, wyróżnił się zwłaszcza młody aktor grający maleńki epizod. Ale jakże znakomicie grał! Po prostu nie sposób zapomnieć tę postać... Tymczasem ciągle jednak jeszcze trwała noc festiwalowa. Kelnerzy prosili o zapłacenie rachunków, bo chcieli zamykać lokal. Wyskrobywano z kieszeni ostatnie stówki, żeby jeszcze starczyło na jakiś alkohol do hotelu. Nie można było jeszcze kończyć nocy! Kiedy wszyscy wysypywali się z hałasem z lokalu, właśnie skończyła się nocna próba w teatrze. Biesiadnicy tłumnie rzucili się w kierunku wychodzących aktorów. Duda szybko zawróciła i pobiegła drugą stroną, tyłami teatru, między namiotami. Nakładała drogi, żeby tylko nie spotkać tamtych. Szła pustymi, wąskimi uliczkami, nocą zalaną księżycem, ukwieconą akacjami. Jej kroki w ciszy nocy. Jej włosy w świetle lamp. Jej myśl: „Czy Krzyś przyjechał? Nie chcę być sama. Boję się samotności. Zawsze będę się bała samotności. Musi być ktoś, kto mnie kocha naprawdę. Czy Krzyś mnie kocha naprawdę? Zawsze oszukujemy się, że tym razem to jest właśnie to jedyne, prawdziwe... A potem... Ale nie można zakładać, że skończy się i ta miłość. To jest takie założenie, jak to ze śmiercią: nie warto żyć, bo i tak się umrze. Czemu o tym myślę? Znów będę musiała brać proszki nasenne, żeby się nie bać. Chyba że Krzyś przyjechał. Wszystko jest inaczej, kiedy jest Krzyś...” W hotelu nie było ani Krzysia, ani żadnej wiadomości. Duda zamówiła więc telefon międzymiastowy. Ale w domu nikt nie podnosił słuchawki. Duda leżała w hotelu na łóżku. Nie zażyła proszków nasennych. Czekała. A tam już był świt i pokrzykiwania pod oknami. To wracali znad Wisły biesiadnicy. Hotel ożył o godzinie czwartej nad ranem. Biesiadnicy wyroili się na korytarze. Zaczęły się wzajemne odwiedziny, stukania, budzenie tych, którzy ośmielili się chcieć przespać festiwalową noc. W pokoju Adeli tłok, człowiek przy człowieku, ramię przy ramieniu, bo miejsca mało. Trzeba zniszczyć festiwalową noc do końca! Nie zostawiać miejsca na myślenie! Nie dawać możliwości, aby kac owładnął ciałem! Jeszcze kieliszek! I jeszcze!... Lecz gdzie jest Duda? Adela stanęła w otwartym oknie. Okno jak szczelina w głębokiej studni. Okna kilkunastu pokoi hotelowych wychodziły na podwórko. Małe podwórko, ot, tyle tylko miejsca, aby kucharz mógł tam stanąć i strząsnąć z fartucha bułkę tartą, a wysoko nad tym podwórkiem okna, z jednej i drugiej strony, i z naprzeciwka. Adela krzyknęła w głąb studni: – Duuuda!!! Biesiadnicy stłoczyli się w oknie i skandowali imię Dudy. Wtedy w oknie naprzeciwko ukazała się postać suflerki w czarnym staniku i czarnych majtkach. Suflerka wykrzykiwała słowa podyktowane złością i zupełnym brakiem wyobraźni: – To skandal zachowywać się tak i budzić ludzi o tej porze! Proszę się w tej chwili uspokoić! Wszyscy na moment zamarli i odsunęli się od okna. Nastąpiła narada wojenna: czy przestać krzyczeć, czy też zmienić temat okrzyków?... Za chwilę znów stali w oknie i skandowali imię suflerki z małym dodatkiem: „stara jędza”. Znów w oknie ukazał się czarny stanik i czarne majtki, i znów słowa wściekłe i bez wyobraźni. W końcu trzasnęło okno i nikt już więcej nie zobaczył czarnego stanika. Zwycięstwo należało do biesiadników. Ktoś zastukał do drzwi. Wszyscy rzucili się w tym kierunku, myśląc, że to Duda. Nie, Dudy tam nie było, tam stał kierowca jednego ze znanych krytyków i pytał, czy dzisiaj będzie jeszcze potrzebny... To znaczy, czy będzie potrzebny przez następne pięć godzin, bo chciałby się przespać. Znany krytyk nie widział powodu, dla którego kierowca miałby zrezygnować ze snu, więc kierowca zamknął za sobą drzwi i szedł w kierunku schodów. Adela wybiegła za nim, uprzednio zdjąwszy z karku rękę znanego krytyka (ręka ta coraz bardziej czuła się właścicielką karku Adeli). 58 – Pan jedzie do drugiego hotelu, prawda? – zapytała Adela kierowcy. – Jeżeli nie sprawi panu różnicy, to zabiorę się z panem. Głowa mnie boli. Wysadzi mnie pan w pobliżu Wisły, przejdę się trochę. Kierowca, zmęczony, odwrócił fragment twarzy w kierunku Adeli: – Chce się pani spacerów o tej porze? – Tak. Chcę zobaczyć Wisłę o świcie. Wyraz twarzy kierowcy świadczył o obojętności na uroki Wisły o świcie. – Człowiek czuje się lepszy w kontakcie z naturą – ciągnęła dalej Adela. – Nie jestem zadowolona z siebie... Z tej nocy... Piłam jak zwierzę. Ha! Żeby zwierzęta wiedziały, co my o nich opowiadamy! W każdym razie fakt, że nie osiągnęłam szczytów człowieczeństwa, raczej jego dno. Nie lubię siebie w takiej chwili i dlatego chcę zobaczyć Wisłę. Kierowca zastanowił się. Zdarzało mu się także czasem popić, ale żeby miał siebie nie lubić z tego powodu? Owszem, przypomina sobie, że czuł się nieraz tak jakoś... byle jak... Może to właśnie wtedy nie lubił siebie, ale nie wiedział o tym, nie określał... „Tak, oczywiście! Człowiek siebie czasem nie lubi... Sprytnie to wymyśliła ta dziewczyna.” Odwrócił teraz do niej więcej niż fragment twarzy, odwrócił całą twarz: – Człowiek czasem coś przeżywa i nie wie, co. Zdaje mu się, że może go brzuch boli albo że grypa go bierze, a to jest co innego. Podoba mi się to, co pani powiedziała. Teraz dopiero wiem, że ja też często nie lubiłem siebie. Adela popatrzyła na uciekającą przed samochodem szosę. Głośno myślała: – Tylko dlaczego nic z tego nie ma? To nie powinno być jałowe jak spowiedź. Wyszeptuje się kapłanowi swoje grzechy, oczyszcza się duszę, żeby zrobić miejsce na nowe... Oczyszczam duszę dla nowej nocy, po której znów nie będę siebie lubić. Powinno się coś z tym zrobić... Kierowca czuł się bezradny. Ona powinna to wiedzieć. Czekał n a jej słowa, które zaczęły otwierać przed nim świat o określonych nazwach i znaczeniach, a teraz ona nie wie... On też nie wie. Znów spojrzał całą twarzą na Adelę. Widział jej smutne i zmęczone oczy i co z tym zrobić także nie wiedział. Nie precyzował swoich myśli, nie układał ich w zdania: „Oto siedzi przy mnie młoda kobieta, którą coś gnębi, która czuje się zagubiona i w tej przynajmniej chwili ja jestem odpowiedzialny za jej odczucia, powinienem coś zrobić, żeby nie była smutna...” Nic takiego nie myślał, czuł tylko, że wszystko razem nie jest takie, jakie być powinno, i że on natychmiast powinien coś zrobić. I nie wiedział, co. Nie wiedział, co! A brzeg Wisły był już przed nimi. – Wysiądę z panią – zaproponował. – Niech i ja popatrzę na Wisłę. Chyba że pani chce być sama. Adela ciągle w swoim temacie odpowiedziała nieuważnie: – A proszę, starczy i dla pana. Wyjął kluczyk ze stacyjki, zatrzasnął drzwiczki i poszli bulwarami. Szli chwilę, nie mówiąc nic do siebie. Milczenie, które nie męczy. Milczenie zwyczajne. Każdy milczy dla siebie, bo tego mu w danej chwili potrzeba. Adela skręciła z bulwaru w stronę wąskich uliczek miasta. Kierowca szedł za nią. Nie przerwał jej milczenia, nie zapytał, czy już ma dosyć Wisły i spaceru, i znów nie układał swoich myśli w zdania: „Nie trzeba przerywać ciszy, która komuś jest potrzebna. Ona milczy, więc ja również milczę...” Nic takiego nie pomyślał, po prostu szedł za nią i wiedział, że to jest w danej chwili dobre: iść i nic nie mówić. Minęli parę młodych ludzi, którzy całowali się na mostku przy starym młynie. Adela pomyślała, że ludziom zawsze potrzebny jest jakiś stary młyn, szum wody, jakaś oprawa... Człowiek lubi się wkomponować w pocztówkę z romantycznym plenerem. Doszli do ogromnej bramy z półokrągłym sklepieniem. Stała przy niej latarnia, skąpo oświetlająca skrawek podwórka. Adela przystanęła. Cisza. A zaraz potem kroki na bruku. Nie odwrócili się. – Wejdziemy tam? – zapytała Adela. 59 Kierowca nie odpowiedział, tylko już szedł za nią. Kroki coraz głośniejsze, coraz bliższe... Na podwórko wszedł Ptyś ze znanym krytykiem. – Czyś ty zgłupiała?! – krzyknął Ptyś. – Szukamy cię już od godziny! Co to znowu za kawały, żeby uciekać?! Znany krytyk, pijany i obrażony, stał z rękami w kieszeniach i ironicznie krzywił usta. Dostał nagle czkawki. Powiedział: „przepraszam”, ale czkawka nie ustawała. Głosem przerywanym czkawką zwrócił się do Ptysia: – Chodź! Chodź! Nie widzisz, że psujemy pejzaż i nastrój chwili? Zakochanym nie należy przeszkadzać. Ptyś przyjął postawę bohaterską. Podparł się pod boki i zdecydowanie żądał: – W tej chwili masz iść z nami! Idiotka! W ogóle nie wiesz, co robisz! Zapraszasz najpierw całe towarzystwo, a potem uciekasz i jeszcze ci nie dosyć. Zaczepiasz jakichś obcych mężczyzn! Niech pan w tej chwili odejdzie – zwrócił się do kierowcy – bo dostanie pan w zęby. – To mój kierowca – stwierdził znany krytyk i lekceważąco machnął ręką. – Nie odważę się być konkurentem. – Zaśmiał się i znów ogarnęła go wzmożona fala czknięć. – Mówię ci, Ptysiu, chodź! Nie lubię być trzecim. Kierowca usiadł na kamiennych schodkach i patrzył, jak tamci, zataczając się lekko, odchodzą. Adela stała na środku podwórka, zdziwiona odkryciem, w którym tamci jej pomogli. „To jest czas przeznaczony na miłość. To jest mężczyzna, którego, nie wiedząc o tym, sama sobie wybrałam. To nie jest żaden przypadek, że oto wkomponowali się w romantyczny pejzaż. Od początku zbliżali się do tego momentu, tylko nikt nie wiedział o tym, nikt nie umiał tego nazwać.” Przestała patrzeć w ulicę. Odwróciła się twarzą w stronę kamiennych schodków. Siedział, czekając, aż ona pierwsza to nazwie. Podeszła blisko. Nie musiał układać myśli w zdania: „Tam stoi dziewczyna, która patrzy na mnie, a jej oczy mówią mi...” Po prostu wstał i objął ją. W pejzażu przy starym młynie rozśpiewał się ptak w krzakach dzikiego bzu, słychać go było aż tutaj. Godzina szósta rano. Duda ciągle nie śpi. Może telefon... Może telegram... Może sam Krzyś... Za drzwiami jakieś szelesty, pomruki, potem odgłos, jakby ktoś rzucił wyładowany worek za drzwiami. I zaraz cisza. Duda odczekuje chwilę i na palcach zbliża się do drzwi. Ucho przy drzwiach. Nic nie słychać. Delikatnie przekręca klucz w zamku, próbuje uchylić drzwi – zatarasowane. Tam na zewnątrz coś jest, tam jest ten worek, który przedtem spadł. Duda siłą uchyla drzwi, wtedy worek przesuwa się. To Ptyś! Widać go w szparze drzwi, leży skurczony z kwiatkiem w zaciśniętej ręce. Jest to szkarłatna cynia, wyrwana z korzeniem, zgnieciona, połamana, ale wyzywająca w swoim kolorze. Ptyś nic nie wie o tym, że Duda widzi jego brudne ręce, które niedawno grzebały w ziemi, że widzi jego twarz, na której zostało coś z wyrazu przed zaśnięciem: bolesne zdumienie w jednej uniesionej brwi, druga brew i oko są spokojne, tak jak cały Ptyś, którego nic nie obchodzi, że jedyna dziewczyna, która mu się naprawdę podoba, zamknęła mu drzwi przed nosem i to nie tylko tej nocy, ale raz na zawsze! Bo Ptyś zrozumiał to w końcu. Duda uchyla drzwi na tyle, aby można było przecisnąć się przez nie, potem robi krok przez ciało Ptysia, wychodzi na korytarz i zastanawia się co zrobić. Nie może Ptysia tak zostawić. W tym hotelu mieszkają także obcy ludzie. Ptyś nie powinien tam leżeć. Stoi więc nad Ptysiem i zastanawia się. Na końcu korytarza jest zakręt i toaleta. Skrzypnęły drzwi, ktoś zakasłał. Duda nie zastanawia się już. Rozwiera szerzej drzwi, chwyta Ptysia pod ramiona i wciąga go do swojego pokoju. Obok pokoju Dudy dały się słyszeć kroki z kierunku od toalety. Zatrzymały się. Duda przysłania dłonią usta Ptysia i tłumi chrapnięcie. Cisza. Odgłos kroków 60 oddalił się. Duda przesuwa Ptysia spod drzwi na dywan przy łóżku. Narzuca na niego koc. Spogląda na zegarek: godzina szósta trzydzieści... Ubrała się szybko. Nocna koszula z nylonowej pajęczyny byle jak rzucona zwisała z brzegu łóżka. Duda zamknęła cicho drzwi na klucz i zeszła do recepcji. Znów pytania: „Czy nie było do mnie telefonu? Nikt nie pytał?...” Zostawiła klucz i wyszła na ulicę. Cudowny, słoneczny poranek. Wszystko tutaj wydało się mniej straszne niż w pokoju o zasuniętych kotarami oknach. Krzyś na pewno znalazł w końcu jakąś pomoc i dojechał szczęśliwie do domu, nie dzwoni, bo nie chce jej budzić, ale z pewnością potem da znać. Szła przed siebie nie wiadomo dokąd. I oto ukazał się rynek. Kwiaciarki rozkładały już lśniące od rosy kwiaty, już ktoś jej wciskał w rękę bukiet. Zapłaciła. Spojrzała: krwiste czerwone cynie. Duda przeszła rynek i zginęła w wąskich uliczkach. Była zadowolona, że wyszła z hotelu, przynajmniej obejrzy sobie całe miasto, kiedy jest jeszcze pusto. Szła zaułkami, potem jakąś kasztanową aleją. Mijała domki w kolorowych ogrodach. Stanęła przy jednym z nich, oparła się o sztachety – dwie ręce oparte na sztachetach, a na rękach broda. „Nie do wiary, jakie to jest ładne! Herbaciane róże, olbrzymie jak naleśniki, trzmiel grasujący w ich wnętrzu, małe różyczki pnące się po drewnianej kratce, lwipyszczki: żółte, różowe, oranż, białe i malwy zasłaniające okna. Świat złożony z barw i zapachów. Ach! Jak dobrze jest żyć! Jak dobrze jest żyć!” Wiatr wepchnął się w firankę w pokoju Dudy. Wydął ją, potem pobuszował po pokoju. Zaczepił o nylonową pajęczynę koszuli nocnej. Sfrunęła z łóżka, upadła na twarz śpiącego Ptysia. Ptyś zamruczał coś niewyraźnie przez sen i dłonią próbował spędzić ją z twarzy. Otworzył oczy. Zamknął je. I znów otworzył. Teraz w oku zjawił się błysk świadomości. Ptyś ściągnął koszulę z twarzy i trzymał ją w zaciśniętej garści. Spojrzał na łóżko, na okno, na koszulę w jednej ręce i na zaciśniętą dłoń z kwiatkiem. Gwałtownie usiadł. Co to wszystko ma znaczyć? Najwyraźniej spędził noc z dziewczyną, o czym świadczy koszula nocna w jego garści. Tylko pytanie: z jaką dziewczyną? Zaraz, zaraz, cofnijmy się wstecz... Wszystkie fakty po kolei. A więc szedł ze swoim osobistym przyjacielem, ze znanym krytykiem – to dokładnie pamięta... Idiotka Adela z obcym facetem – to też pamięta. Szofer... Tak powiedział jego osobisty przyjaciel. Potem zatrzymali się pod akacją i wypili z „piersiówki” Ptysia, wypili na pohybel wszystkim niewiernym kobietom... Ostatnie, co pamięta, to ten wściekły zapach akacji. Teraz wszystko jest jasne: zatruł się akacją!!! Och! Już nigdy więcej! W każdym razie nie pod akacją!... Ale co on tutaj robi, na miłość boską?! To z całą pewnością nie jest jego pokój! A jeżeli jego, to znaczy, że Toporek jest... Toporek w damskiej koszuli z nylonowej siatki?... On w objęciach Toporka?!... Tylko nie to! Litości! Ptyś zerwał się i na chwiejnych nogach rozpoczął badania, miejsce po miejscu, kąt po kącie: ani śladu rzeczy Toporka. Odetchnął. To nie był ich pokój. W takim razie czyj? Wyjrzał przez okno. Wszystkie okna puste, tylko w jednym, wyżej o jakieś dwa piętra, postać w czarnym biustonoszu i czarnych majtkach. Ptyś nie rozpoznał postaci, ale na wszelki wypadek krzyknął radośnie: „Hu! Hu!”. Zatrzasnęło się okno, spadła firanka, poza którą czaiła się dalej postać w czarnym biustonoszu i czarnych majtkach. „Wszystko jest absolutną tajemnicą – pomyślał Ptyś, jednak czuł się o wiele raźniej, odkąd doszedł do wniosku, że Toporek nie ma z tym nic wspólnego. – To już połowa biedy. Fakt, że spędziłem parę chwil z kobietką”. Umysł Ptysia nie odzyskał jeszcze normalnej sprawności, więc to, że Ptyś zatrzymał teraz wzrok na aparacie telefonicznym, było dziełem przypadku, ale nie można już nazwać przypadkiem pracy szarych komórek po owym kontakcie oka z telefonem. „Można zadzwonić do recepcji i dowiedzieć się, kto mieszka w tym pokoju... Ba! Ale który to jest pokój? – Ptyś zatoczył się w kierunku drzwi, żeby na zewnętrznej ich stronie odczytać numer. Drzwi zostały obojętne na szarpania. Drzwi były po prostu zamknięte. – A to się kobietka sprytnie urządziła – pomyślał Ptyś. – Zamknęła mnie, żebym nie zwiał, a sama skoczyła po prowiant na śniadanko... Nie ma obawy, przed śniadaniem nie opuszczę lokalu. – Zawrócił i spokojnie 61 usiadł na łóżku. Chciało mu się palić. Kieszeń pusta... Kiedy się o tym przekonał, poczuł, że wścieknie się, jeżeli nie zapali. W gardle piekło obrzydliwie, w oczach też. Wsadził głowę pod kran. Zaszumiała woda. Podstawił usta. Wytarł się cudzym ręcznikiem i spojrzał na swoją twarz w lustrze. – Rany boskie! Oczy! Królik!... I to się nie zmieni przez następne parę godzin. Trzeba będzie założyć ciemne okulary... Kobietka za długo sobie poczyna z tymi zakupami. Nie potrzebuje przecież robić całej biesiady, i tak po przepiciu człowiek nie może zbyt wiele zjeść. Coś z owoców by się przydało i lemoniada z cytryną. Myślę, że pomyślała o tym. – Zaburczało w brzuchu Ptysia. – Oj! Niedobrze!... Oj! Całkiem źle! Muszę natychmiast wyjść! Co za świństwo z tymi staroświeckimi hotelami! Toaleta na końcu korytarza! Takie urządzenia powinny się znajdować w pokoju! Nie, stanowczo ani minuty nie wytrzymam! A babska nie ma! Co ona robi? Może ona już robi zakupy na ucztę weselną? To się natnie... Nawet na mały romans nie ma co liczyć! Jedna noc to jest tylko jedna noc i każdy niech idzie w swoją stronę... O rany! Co tak burczy w tym brzuchu? Absolutnie nie wytrzymam!... Który to jest numer pokoju, do wszystkich wściekłych diabłów? Oni muszą mnie natychmiast stąd wypuścić – Ptyś znowu okiem omiótł cały pokój. – Jest! Tam jest instrukcja hotelowa! Tam musi być wpisany ten kretyński numer pokoju!...” Podbiegł do ściany, na której wisiała instrukcja w drewnianej oprawie: Pokój numer 105. Nie czytał dalej, chwycił za słuchawkę: – Halo! Mówię z pokoju 105. Proszę natychmiast przysłać tu pokojówkę z kluczem! – O co chodzi? Klucz jest u mnie w recepcji – dało się słyszeć z drugiej strony. – Nieważne! Teraz nie będę pani tłumaczył. Proszę, żeby tu ktoś natychmiast przyszedł, bo jestem zamknięty i muszę stąd wyjść. Natychmiast! Ptyś cisnął słuchawkę i czekał w pobliżu drzwi. Żeby zapomnieć choć na chwilę o konieczności wyjścia, czytał instrukcję hotelową: Przed opuszczeniem pokoju należy zamknąć okna i wyłączyć światło. Nie wolno podłączać grzejników elektrycznych. Sprawdzić kran z wodą przed wyjściem... Ale oczywiście o tym, co trzeba robić, kiedy człowieka zamkną w pokoju, ani słowa!... Klucz zgrzytnął w zamku. Ptyś wypadł przez drzwi i biegł w kierunku zakrętu korytarza. Zdawało mu się, że to Duda otwierała drzwi, ale w danej chwili nie zastanawiał się nad tym, po prostu chciał jak najprędzej być za zakrętem. Potem, kiedy mył ręce i przyglądał się swojej mocno pobladłej twarzy, aż zatrzymał ręce pod wrzącym strumieniem wody. Teraz nie miał już wątpliwości. „To była Duda! Skąd?... Nie! To nieprawdopodobne!... A jednak... Tum cię szukał, nierządnico!... To taka metoda? Ha! Ha! Ha! W autobusie robi się obojętne miny, a w nocy, kiedy nikt nie widzi, wciąga pijanego mężczyznę do swojego pokoju?... To skandal!” Oburzenie Ptysia pozwoliło mu zapomnieć, że ręce w gorącej wodzie ugotowały się już na półmiękko. Dopiero kiedy woda zaczęła się wylewać z umywalki na posadzkę i wsiąkać w jego skarpetki i buty, ocknął się. Energicznie zakręcił wodę i odciągnął łańcuszek z korkiem. Jednak nie odchodził jeszcze od lustra, wpatrywał się w siebie. Oczy Ptysia po obu stronach lustra dokonywały szybkiej kontroli, wbijały się w siebie z trwożnym pytaniem: Czy sprawdził się jako mężczyzna, czy też można tę noc zapisać na klęski? Nic nie pamięta. Kompletnie nic! Czyli musiała to być klęska!... W tej chwili Ptyś znienawidził Dudę bardziej niż reżysera Pająka, bardziej niż kogokolwiek! „To jest nowa zemsta Piratowej! Gorsza niż tamta z samochodem! I czego ci ludzie chcą ode mnie? Dlaczego bez przerwy czyhają na moje życie? Och! Czemuż tu nie ma Adrianny? Adriannie można się zwierzyć ze wszystkiego. Adrianna rozumie... Może byłaby niezadowolona, że poszedłem do Piratowej, ale czy człowiek ciężko chory może odpowiadać za siebie? Zostałem wciągnięty w nikczemną zasadzkę!” Ptyś postanowił nie widzieć więcej Dudy. Postanowił nawet nie mówić jej „dzień dobry.” „Precz z konwenansami! Ona nie zasługuje nawet na najzwyklejszą uprzejmość. Te kobiety powinno się właśnie tak, a nie inaczej traktować, żeby wiedziały, gdzie jest ich miejsce.” Ptyś po cichutku otworzył drzwi toalety, wyjrzał na korytarz: nie było nikogo. Na palcach przeszedł korytarzem obok drzwi Dudy, potem na schody. Piętro wyżej zatrzymał się przed 62 drzwiami pokoju Marysi i Wikliny. „Należałoby coś przekąsić, nim się pójdzie na próbę. Ale czy kobietki już wstały?” Skrobnął palcem w drzwi. „Proszę” – usłyszał głos Marysi. Uchylił drzwi i zajrzał do pokoju. Marysia popełniała właśnie przestępstwo hotelowe: gotowała grzałką herbatę. – Jesteś sama? – upewnił się Ptyś. – Założę się, że jesteś głodny. – Jaka ty jesteś inteligentna! Zgadłaś. – To wchodź! Herbata zaraz będzie. Ptyś usiadł na zaścielonym łóżku. Spojrzał z podziwem. – Wy same sprzątacie? A co robią w takim razie pokojowe? – Rozumiesz, nie można siedzieć w takim rozgardiaszu. Pokojowe i tak mają dosyć roboty na przykład u ciebie w pokoju. Mężczyźni to straszni bałaganiarze. Ptyś nie zdradził się, że nawet nie widział tej nocy swojego pokoju. Wąchał głośno zapach herbaty i pomrukiwał z rozkoszy. Potem, nie pytając o pozwolenie, rozwalił całe długie ciało na łóżku. – Gdzie Wiklina? – rzucił pytanie w kierunku tylnych okrągłości Marysi. Uważał, że jest to jedna z najładniejszych części jej ciała. A w takim dniu jak dzisiaj świat zaczynał się i kończył na tych okrągłościach. W dniach kaca Ptyś bywał szczególnie drapieżny. Mógłby rwać na strzępy ciało dziewczyny i zawsze by mu jeszcze było mało. Zresztą nie tylko Ptyś, wszyscy mężczyźni są tygrysami w dniach kaca. Powinno się ich izolować w takim okresie. Zagrażają światu kobiet. Okrągłości Marysi przesunęły się w zasięgu ręki Ptysia. Ptyś zacisnął oczy, żeby nie widzieć. Wszystkie potęgi jego męskości walczyły z wizją Szablisty mszczącego się nad jego biednymi zwłokami. Nie miał co do tego wątpliwości, że Szablista posiekałby go na kawałki, gdyby Ptyś spróbował się dobrać do jego ula z miodem. Na tajemnicę nie mógł liczyć. Nie istnieją tajemnice. Kiedyś każda zostanie ujawniona, albowiem życie gotuje same zasadzki, aby zniszczyć człowieka. Okrągłości Marysi tuż przy głowie Ptysia, bo Marysia schyla się i szuka czegoś na nocnym stoliku. Ptyś jęknął. To wszystko ponad siły. – Co ci jest, Ptyśku? Źle się czujesz? – Bardzo dobrze! I to jest najgorsze. Marysia nachyliła się nad Ptysiem. Teraz miał przed oczyma inne okrągłości, obramowane ślicznymi ramionami, ozdobione falbanką bladoróżowego szlafroczka. Zupełnie nie do wytrzymania!... Ptyś przysiągł sobie, że nie otworzy oczu. Marysia dotknęła ręką czoła Ptysia. Wstążka szlafroka łaskotała jego nos... Zapach ciała Marysi... Ptyś nie wytrzymał, chwycił jej rękę... Wtedy drzwi otwarły się gwałtownie i wpadł Szablista. Ptyś nie ruszył się z łóżka, Marysia nie wyrwała ręki z jego dłoni, Szablista stał w drzwiach. Potworna cisza. Akcja zaczęła się od strony Ptysia. Może mężczyzna na kacu nie jest obojętny, gdy chodzi o kobietę, natomiast jest obojętny na wszystko inne. Może Ptyś nie kojarzył słów z faktami, które po tych słowach mogły nastąpić, dosyć, że wstał z łóżka, zatoczył się lekko w kierunku Szablisty, wyprostował przed nim całe metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i powiedział: – Niech pan zabija! Na co pan czeka? Szablista oczywiście nie miał przy sobie szabli, nie wybierał się na turniej, chciał tylko zaskoczyć swoją żonę, jak zwykle, na wszelki wypadek chciał jej przypomnieć, że istnieje i czuwa, ale bo, co zobaczył, przeszło jego oczekiwanie. Nie mógł uwierzyć! Po tym wszystkim, co obiecywał, że zrobi ze swoimi rywalami, ktoś ośmielił się... A ona? Dlaczego mu to zrobiła? Dlaczego? Nie ma sensu walczyć i żyć. Nie ma po co walczyć. O kogo walczyć? Ona go nie kocha. Teraz już wszystko nie ma żadnego znaczenia. Ptyś stał wyprężony naprzeciw Szablisty, ale mąż Marysi nawet nie spojrzał na niego. Patrzył w pustkę swojego życia. Ptyś zrozumiał z tego tylko tyle, że powinien wycofać się, 63 możliwie nie zwracając niczyjej uwagi. Lekko wzruszył ramionami, przecisnął się między framugą drzwi a ramieniem Szablisty i zamknął cicho drzwi za sobą. Na korytarzu już nie tracił czasu na przysłuchiwanie się, co się w pokoju będzie działo, ale szybko pobiegł piętro wyżej do siebie. Toporek jeszcze spał. Widząc wchodzącego Ptysia, odwrócił się i przysłonił ucho kołdrą, ale Ptyś biegał po pokoju, trzaskał drzwiami szafy, z rozdygotanych rąk wypadła mu szklanka i stłukła się. Ptyś teraz dopiero pojął rozmiar grozy minionej chwili. To bydlę, Toporek, śpi sobie spokojnie, podczas kiedy on o mały włos nie stał się nieboszczykiem!... Skąd nagle wziął się w hotelu Szablista? I że akurat musiał wejść wtedy, kiedy on trzymał Marysię za rękę. Aż do dzisiejszego dnia mógł spokojnie patrzeć Szabliście w oczy. Jaki diabeł go podkusił, żeby chwytać jej rękę? Chociaż to, że leżał na jej łóżku, też już wystarczyłoby. A jakby tak?!... Och! Ptyś aż jęknął z przerażenia. Po co się kręciła przy nim z tymi wszystkimi wstążeczkami, zapachami?... Czy dorosły mężczyzna może coś podobnego wytrzymać?... Jasne! To jej wina! Kobiety są bez serca! Kiedy Ptyś strącił popielniczkę ze stolika, a każdy z tych hałasów miażdżył najpierw, bębenki w uszach Toporka, a potem wątrobę, w której wrzała wściekła żółć, cierpliwość Toporka przekroczyła barierę wytrzymałości. Odrzucił kołdrę i usiadł gwałtownie na łóżku. Teraz mu wygarnie wszystko! Że jest cham! Łajdak! Nocny aferzysta! Podrywacz! I zwyczajna świnia! Ptyś odwrócił głowę. – Dobrze, żeś się obudził, stary – fuknął na Toporka. – Gdzie masz swoje mydło, bo ja zapomniałem zabrać? Toporek mordował spojrzeniem Ptysia. Kroił go na części. Wieszał plastry jego okrwawionego ciała na rzeźnickich hakach. – No? Co się patrzysz?! – ryknął Ptyś. – O mydło pytam. Przecież musiałeś zabrać mydło ze sobą? Co za zwyczaj chować mydło? Powinno leżeć na umywalni! – Spojrzenie Ptysia powędrowało po pokoju i zatrzymało się na walizce Toporka. – A! Pewnie masz w walizce. Nie fatyguj się. Sam wezmę. – I Ptyś wetknął łapę do walizki. Toporek siedział skamieniały w pościeli. Patrzył na Ptysia, który radośnie parskał pod wodą i bezlitośnie pienił jego mydło. Mydło kupione w PKO! Za całego dolara! Zapach lawendy napełnił pokój. Ptyś uraczył mydłem Toporka wszystkie zakątki swojego ciała. – Niezłe – powiedział. – Lubię dobre mydło. Dobre mydło i dobra kobietka... Ho! Ho! Lubimy to! Toporek rąbnął całym ciałem w poduszki. Nasunął kołdrę nie tylko na uszy, ale na całą głowę. Żeby nie widzieć, nie czuć zapachu lawendy! Jego lawendy!... „Dlaczego takim ludziom pozwala się żyć na świecie? To jest klasyczny przykład wyzysku człowieka przez człowieka! Przez takich jak Ptyś jedni są nędzarzami, a inni królami smalcu! Ja jestem murzyńską biedotą, która teraz kroczy w marszu na Waszyngton. Muszę mijać olbrzymie plakaty z nadnaturalnej wielkości gębą łotra Ptysia. Muszę zachować milczenie, podczas kiedy uśmiechnięty jego pysk drwi ze mnie! Ale ja nie będę bierny jak doktor Luter King. Bierność zgubiła całe narody! Rzucę mu w twarz straszną wiedzę o nim! O jego nikczemności! I strzelę go w pysk... Być może. – Tu Toporek zaczął rozważać i mierzyć swoje siły. – Czy mogę Ptysia strzelić w pysk? A jeżeli Ptyś mi odda? Po takim człowieku można się wszystkiego spodziewać. Bo czy on jest w stanie uznać swoją winę i przyjąć policzek? Na pewno nim pomyśli, odda uderzenie... Czy jest więc sens brać się do bicia kogoś, kto jest wyższy o ładne kilkanaście centymetrów, no i silniejszy?... Żre za dziesięciu, więc musi być silny. W takim razie pozwolić się maltretować?! Przez całe życie?! Przez wszystkich Ptysiów?! Nie! Trzeba raz się odważyć! Potem już może być za późno.” Już było za późno. Ptyś wymyty mydłem Toporka, wytarty ręcznikiem Toporka, z rękami nakremowanymi kremem Toporka 64 właśnie wyszedł, o czym świadczył trzask drzwi. Toporek wyskoczył z łóżka. Podbiegł do umywalki. Lawendowe mydło pływało w kałuży wody, koniec ręcznika moczył się w osadzie brudnej piany na dnie umywalki, tubka z kremem zgnieciona w środku (Toporek zawsze zgniatał ją u nasady) leżała bez zakrętki, którą Ptyś zgubił przy odkręcaniu i nie pofatygował się wcale, aby ją odnaleźć. Toporek tragicznym gestem oparł rękę na półce z przyborami toaletowymi, na niej głowę, i oto nagle „trach”, półka z przyborami spadła na umywalkę. Szklana półka!... W pokoju Marysi po wyjściu Ptysia dalej panowało milczenie i sytuacja jak w zatrzymanym kadrze filmowym, tyle tylko, że dłoń, którą przedtem trzymał Ptyś, teraz była pusta, zawieszona w próżni, ciągle odchylona od ciała na wysokości głowy Ptysia, gdyby w tej chwili jeszcze tam leżał. Marysia nadal nic nie rozumiała. Wszystko stało się nagle: nagle Ptyś chwycił jej rękę, nagle wpadł Szablista... Nim zdążyła pomyśleć, dlaczego Ptyś chwyta jej rękę, już był Szablista. Na razie nagromadziły się fakty. Czas na refleksje przyjdzie później. Teraz była potworna cisza i prawie biała twarz Szablisty, i jego podsinione oczy, nie patrzące na Marysię, patrzące poprzez nią, poprzez okno, poprzez podwórko-studnię, poprzez miasto, poprzez... wszystko. Gdzie? Na co patrzyły te oczy? Nie były ani wściekłe jak nieraz, ani smutne... żadne. Puste oczy. Ręka sama trafiła na klamkę. Puste oczy poprowadziły Szablistę przez korytarz, przez schody. Panienka w recepcji spytała: – Nie znalazł pan pokoju swojej żony? Mówiłam panu: dwieście siedem. Puste oczy nie zatrzymały się na panience w recepcji. Wyprowadziły Szablistę z hotelu. Pokój hotelowy numer 207 był małą sceną wielkiej tragedii. Teraz dawano tam program „Teatru Jednego Aktora”. Oryginalne ujęcie: bez tekstu i z dużą oszczędnością gestów. W dekoracji sprzętów hotelowych stała aktorka – Marysia z opuszczonymi rękami, z których niedawno wypadł świat rzeczywistych wydarzeń, świat konkretu i sensu. Co robić z rękami, które już nie będą potrzebowały wykonywać gestów obrony przed napaścią Szablisty, załamywać się na znak prawdziwej rozpaczy? Co robić z życiem bez Szablisty, który do tej chwili był realnym problemem, który trzeba było pokonywać, zwyciężać? Nie sposób nagle odnaleźć się w innym świecie! To, co było dotąd, miało swój kształt i nazwę: kształt Szablisty i nazwę jego zazdrości... Teraz nagle nie ma nic. Nawet nie ma marzeń, aby go przez dwa dni nie widzieć. Marzenia są już niepotrzebne. Życie Marysi zostanie okrojone. Całe olbrzymie miejsce, które zapełniał Szablista, wycięte, wyrzucone... Jakby od szyi aż do stóp uwolnić człowieka z chorego ciała. Nonsens! Nie można żyć, mając tylko szyję i stopy! Niech wszystko dalej boli, ale na swoim miejscu! Ból jest znany i swojski, tylko nic nie wycinać, kiedy nikt nie wyraża zgody na operację. Marysia zaczęła się pośpiesznie ubierać. Musi znaleźć Szablistę. Musi mu wszystko wyjaśnić. Niech ją nawet potem zabije, ale nie wolno mu myśleć, że cokolwiek się stało. Nic się nie stało! On w to musi uwierzyć! Precz z kotarą w oknie! Trochę światła! Trochę powietrza! Na przeciwległej ścianie hotelu przyskoczyły do okna czarne majtki i czarny stanik. Przylgnęły do firanki jak dwa żałobne motyle. Para okrągłych oczu śledziła ruchy Marysi narzucającej suknię. Kroki Marysi w głąb pokoju, trzask drzwi... Czarne motyle oderwały się od firanki. Zapewne za chwilę poderwą się do lotu, gdy tylko jakieś okno znowu da sygnał życia. Duda zamówiła błyskawiczną rozmowę międzymiastową. Telefon w jej mieszkaniu w dalszym ciągu nie odpowiadał. Co robić? Może zawiadomić milicję? Ale gdzie? Nawet nie pamięta miejscowości, w której rozlecieli się na szosie. Gdzie to było?... Za szosą był mały domek i porzeczki w ogródku. Wszędzie są małe domki i porzeczki. A Krzyś leży w zakurzonej trawie przy szosie, z czoła sączy się krew... Olbrzymi star najechał na niego, kiedy tam stał i oczekiwał pomocy... Pijany kierowca z olbrzymiego stara dostrzegł, jak człowiek padał w zakurzone trawy, i uciekł. Pę- 65 dził szosą, bo nikt go nie widział, a Krzyś leży w trawie przy szosie. Potworne! Jak można tak zostawić człowieka?! Bandytyzm rozwija się na oczach wszystkich ludzi i nikt temu nie przeciwdziała. Spojrzenia Krzysia biegnące za przesuwającymi się chmurami. Ostatni obraz świata to umykające chmury. Kawałek błękitu nieba między chmurami. Ptak przelatujący. Ptak między dwoma błękitami: błękitem oka i błękitem nieba. Duda krzyknęła. Może nawet to nie był krzyk, tylko jej się wydało, że krzyczy. Trzymała dłoń na ustach, zatrzymywała to jakieś „ooo” czy „aaa”, które mogło być krzykiem, gdyby tu były martwe oczy Krzysia i kawałek nieba, i ptak przelatujący, przecinający dwa kolory: oczu i nieba. Ale tu był pokój hotelowy, nie posłane łóżko, koszula z nylonowej pajęczyny na podłodze i telefon, który milczał, kiedy się zamawiało międzymiastową. Telefon zadzwonił. Duda chwyciła słuchawkę prawie równocześnie z pierwszym dzwonieniem: – O Boże! Niech pani prędko mówi! Co się stało?! – krzyknęła do słuchawki. – Do pani jest telegram – powiedziała panienka z recepcji. – Czy posłać go na górę, czy pani zejdzie? – Już! Już schodzę! Duda zbiegła po schodach. Wyrwała telegram z rąk panienki. „Kocham cię u kowala w Lipnie stop złowiłem dziesięć płoci i szczupaka. Krzyś.” Zastanawiająca obojętność otaczających przedmiotów: stolika, głębokich foteli, popielniczki na stoliku. Świat pozostał taki sam, nic się nie zmieniło wokół, choć wiadomość w telegramie powinna wstrząsnąć całym hotelem. Całą ulicą! Miastem! Krzyś jest cały i zdrów! Przed chwilą był martwy, nagle zmartwychwstał i kocha, a fotele stoją sobie, jak stały, obojętne, nawet kolor ich pluszu pozostał taki sam – beznadziejnie zielony. Na stopniach schodów ukazała się suflerka, tym razem w kompletnym ubraniu. Być może, iż czarny stanik i czarne majtki wkładała tylko do występów przy oknie, a może miała to wszystko pod liliową suknią w pomarańczowe kwiaty. Teraz szumiała bufiastą spódnicą, niosła z godnością pomarańczowo-liliowe kolory i grymas przylepiony do górnej wargi, który był niczym innym, tylko wstrętem do całego świata i jego wszystkich nikczemności, a zwłaszcza do tej ladacznicy Piratowej, która siedzi tu sobie niemoralna i bezwstydna, choć cały hotel wie o tym, że Ptyś spożył dziś u niej ładną porcję miłości. Nie pomogą żadne wykręty. Jest naoczny świadek. Ona, suflerka, już to dobrze wie, które okno do kogo należy i w którym oknie dziś widziała Ptysia – nagiego!... Może nie był całkiem nagi, ale jakie to ma znaczenie? Był nagi przedtem, nim podszedł do okna. Na to może złożyć przysięgę. Niejedną. Duda uśmiechnęła się do suflerki. Nie było odwzajemnienia uśmiechu, tylko poszumiały liliowo-pomarańczowe kolory, upadł klucz od pokoju obok ręki panienki z recepcji, liliowe pomarańcze wyszumiały za drzwi. Duda pobiegła do siebie, zabrała torebkę, potem wróciła do recepcji z kluczem od pokoju i, ciągle trzymając ten telegram w ręku, poszła na śniadanie do baru mlecznego. „Krzysiu, Krzysiu... Jakie smaczne jest kakao i bułka z masłem, kiedy ty siedzisz u kowala w Lipnie, wyklepujesz jakąś blaszkę do twojego samochodu i zastanawiasz się, czy ryba będzie dobrze brała... Pomyśl, Krzysiu, smak taniego kisielu żurawinowego zależy tylko od ciebie!... Jesteś cały i zdrów i kochasz, a więc kisiel jest wspaniały! Krzysiu! Nigdy nie jadłam tak dobrego kisielu!” Do baru mlecznego wszedł Ptyś. „Ach! Dzisiaj wszystko jest dobre. Kisiel, Ptyś... Ptyś też jest miły. Gdyby nie twój telegram, Krzysiu, Ptyś byłby wstrętnym pijanicą, który leżał pod drzwiami, brudny i cuchnący fermentującym alkoholem. Po twoim telegramie wybaczam światu wszystko. Biedny Ptyś... Jakiego on musi mieć teraz kaca...” Duda podeszła do Ptysia. 66 – Teraz trzeba większą ilość zsiadłego mleka. Niech pan się nie przejmuje. Nikt się o niczym nie dowie. – Mrugnęła do Ptysia porozumiewawczo i wyszła. Ptyś już nie miał żadnych wątpliwości. „Trzeba przyznać, że szelma jest kuta na cztery nogi. – pomyślał. – »Nikt się o niczym nie dowie»... Jasne! Jej interes w tym, żeby nikt się nie dowiedział. Musiałem się jednak dzielnie spisać, bo baba promienna jak letni poranek! Szkoda tylko, że nic z tego nie pamiętam. Pierwszy raz coś takiego mi się przydarzyło. Nieraz zrywał się człowiekowi film, ale żeby takie rzeczy?... Cholera! Szkoda. Będę musiał powtórzyć... Ale kiedy? Teraz mam próbę, po południu ona gra, potem ja, a wieczorem wyjeżdżamy. Ale co się będę martwił? Sama się o to postara. Jezu! Jak te baby lecą na człowieka!...” Idąc w kierunku teatru, Duda spotkała Wiklinę. Wściekłą. – Co za pomysł, żeby muzea i wystawy otwierać dopiero od południa? Kiedy się zdąży wszystko zobaczyć? Człowiek przyjeżdża, liczy, że pozna miasto... Akurat! Obejrzałam tylko cztery kościoły i stare kamieniczki w rynku. Po to się taskałam tyle kilometrów żeby potem nic nie móc obejrzeć! – Zdąży pani, kiedy my będziemy grali popołudniówkę – powiedziała łagodnie Duda. – Pani przecież gra dopiero wieczorem. – I co z tego, że gram wieczorem? – Wiklina już zaczęła szukać elenium w torebce. – Co można zobaczyć przez trzy godziny? Teraz będą nas dusić na próbie Bóg wie jak długo. Po co oni te próby robią? Grało się około trzydziestu razy i teraz jeszcze próby! Ach! Szkoda każdego słowa! – Znalazła wreszcie elenium, wysypała na dłoń i nieuważnie połknęła. Przeliczyła, ile pastylek jeszcze zostało w fiolce. Wiadomo, że próba nie obejdzie się bez pożerania nerwów. Przed teatrem królowała Adrianna. Adrianna już dwa dni wcześniej została „porwana” do pobliskiej leśniczówki. Miała tam jakąś przyjaciółkę z lat szkolnych, która była leśniczym. Ponieważ afisze już od dawna mówiły o tym, że Adrianna przyjedzie na festiwal, przyjaciółka z lat szkolnych, korzystając z tej okazji, postanowiła ją mieć dla siebie. Mieć Adriannę u siebie w lesie przez całe dwa dni! Przyjechała po Adriannę półciężarówką, którą w zimie zwoziło się choinki. Wóz może mało efektowny, ale wspaniały na leśne drogi. Zabrano Adriannę, żeby nie musiała męczyć się w autobusie, za to wytrzęśli ją w półciężarówce po leśnych drogach, potem nakarmili lipowym miodem, kurczętami, białym serem i krupnikiem na lipowym miodzie, który tylko specjaliści potrafią doprawić goździkami, cynamonem i nie wiadomo czym jeszcze. Adrianna co chwila stwierdzała, że wszystko jest cudowne: las, kaczki, buda psa, przyjaciółka, ser, lwipyszczki w ogrodzie, szczypiorek, studnia, księżyc nad lasem, całe życie! Ale mieć tyle cudów aż przez dwa dni to dla Adrianny było za dużo. Teraz cieszyła się, że jest nareszcie z powrotem w teatrze. W tym strasznym, znienawidzonym teatrze, bez którego nie można żyć. Las i księżyc nad lasem, kaczki, kwitnący szczypiorek, pies z żółtą łapą, biały ser, lipowy miód... owszem, to są cuda, ale człowiek przyzwyczaił się żyć byle czym: zamiast zapachu leśnej żywicy trochę kurzu z dekoracji, zamiast księżyca – reflektor, w którym pan Bronek bezszelestnie zmienia kolorowe szybki, pies z wyleniałego futra – dzieło rąk rekwizytora, chudy ser, którego gwarancją rzekomej pełnotłustości jest tylko zapewnienie ekspedientki, zamiast krupniku z dodatkiem goździków, cynamonu i lipowego miodu – po prostu czysta z czerwoną kartką, cichy wieczór na ławeczce przy studni – ze sztuki Czechowa (i studnia jest, i wieczór, tylko studnia z pracowni modelatora, a wieczór podarowany przez układ świateł tak sprytnie rozproszonych po scenie, tak prawdziwie wieczornych, prawdziwszych, lepszych od prawdy...). Adrianna z „fikcji życia” wróciła do życia „prawdziwego”. Tam w leśniczówce ciągle miała kłopoty z zaczerpnięciem wody ze studni. Jak to się działo? Na scenie mogła czerpać wodę ze studni i robiła to doskonale, jakby przy studni się urodziła. Albo słuchać ciszy w sadzie... Nikt tak nie umiał słuchać ciszy jak Adrianna, A tam nie mogła. W ogóle nie słyszała ciszy. No, ale jest już nareszcie w realnym świecie! Teraz stoi przed 67 teatrem i odbiera „defiladę”. Co chwila ktoś podchodzi, więc ukłony, ukłony albo okrzyki i uściski: „Boże! Jak ja was długo nie widziałam! Kochani! Jakże się cieszę! Tłum gapiów, nie mając nic lepszego do roboty, gapił się na Adriannę. Wcale jej to nie peszyło! Adrianna lubiła mieć jak najwięcej publiczności. – A gdzież Ptyś? Gdzie ta morda kochana? Morda kochana właśnie nadeszła i zapytała: – Przywiozłaś coś z leśniczówki? Jakąś kaczkę, pieczoną albo udko z dzika? – Ptyśku! Jesteś głodny? A co robią nasze kobiety? Pozwalają ci przymierać głodem? Ptyś zaczął jakoś dziwnie chrząkać, bo właśnie zbliżała się Duda. I na razie nie dał żadnej odpowiedzi. Adrianna zajrzała mu w oczy: – Ptyśku! Ty źle wyglądasz! Co robiłeś w nocy? Ptyś i tym razem nie dał odpowiedzi, popatrzył tylko przymrużonymi oczami na Dudę i cmoknął na zębie. Duda przeszła obojętnie. Inspicjent, wściekły, wyskoczył przed teatr i zaczął krzyczeć, że próba się zaczyna, a oni wszyscy jeszcze tu stoją, zamiast dawno być na scenie. Plac przed teatrem opustoszał. Duda usiadła na ławce, wyjęła z torebki telegram i jeszcze raz uważnie zaczęła go czytać. Z daleka biegła Adela. Rzuciła tylko Dudzie krótkie „dzień dobry” i uśmiech i już jej nie było. Duda spojrzała na zegarek: Adela spóźniła się dziesięć minut na próbę. Dziwne. O Adeli mówiło się, że jest nadzwyczaj punktualna. Festiwalowy dzień pędził na złamanie karku: długa próba, krótki obiad, przedstawienie popołudniowe, przedstawienie wieczorne, kolacja zjedzona na łapu-capu, między tym wszystkim kwiaty, gratulacje, kurtyna na dół, kurtyna do góry, znów kwiaty, gratulacje, charakteryzacja, peruki, suknie, rozmazywanie tłuszczem twarzy, peruki na drewnianych manekinach, własne włosy zmięte i mokre od potu, suknie zrzucane z siebie w pośpiechu, gorąc, zaduch, gratulacje, kwiaty, przywitania, pożegnania, słowa byle jak rzucane: „Gdzie mój wieszak?”, „Kto widział moją łapkę zajęczą?”, „Co, do cholery, znów się pudrujesz moim pudrem?”, „Dajcie papierosa, na Boga!”, „Niech pani skoczy po jakieś krople! Wszystko jedno jakie. Nerwy mi wysiadają! Och! Nie mogę złapać oddechu!”, „Proszę nie ściskać mi tak gorsetu!”, „Wiecie? Zatkało mnie na widok tego faceta w pierwszym rzędzie: spał!”, „Dlaczego scena znowu nie pozamiatana? Wbiłam sobie szkło w nogę!”, „No! Nareszcie po wszystkim!”, „Gdzieś tu zgubiłam mój klips... Jakby ktoś znalazł... taki w srebrnej oprawce...”, „Napisz do mnie, dobrze? Znów trzeba czekać rok, żeby się z tobą zobaczyć...” Ostatnie słowa, ostatnie uściski, ktoś jeszcze biegnie za ruszającym autobusem, ktoś w środku autobusu stuka w szybę i krzyczy: „Pamiętaj, napisz!” Tam na ulicy ruch ramion wyrażający niezrozumienie, ale już wszystko nieważne. Autobus jedzie. Na zakręcie ulicy, w cieniu kiosku z papierosami, sylwetka mężczyzny. Mężczyzna stoi nieruchomo i patrzy. Zapala papierosa. Błysk zapałki na chwilę rozjaśnia jego twarz. Nikt nie zwraca uwagi na niego ani na Adelę, która położyła wprost oczy na szybie autobusu. Jeżeli ich oczy nawet coś krzyczały, to i tak nikt tego nie słyszał. Autobus połykał przeznaczone mu kilometry. Cisza i ciemność w pachnącym benzyną pudle. Ktoś zaczął śpiewać, ale urwał, natknąwszy się na niebezpiecznie wysoki ton. Suflerka w zielonym swetrze i niebieskiej spódnicy. Oczy Adeli na szybie, a za szybą noc, w której maleje kształt człowieka z ognikiem papierosa. Szepty Marysi i Wikliny. Płacz Marysi. Wiklina nie może znaleźć elenium. Już nie ma elenium, fiolka jest pusta. – Nigdzie! Nigdzie go nie znalazłam! Byłam na dworcu i nie było go – mówi Marysia i płacze. Wiklina jeszcze raz sprawdza fiolkę i jeszcze raz tam nic nie znajduje. Na tylnym siedzeniu w kącie Duda... Coraz bliżej Krzysia. Każdy biały słup to kilometr bliżej. Duda skacze po słupach. Ile jeszcze skoków? Już niedługo. 68 Ptyś obok Dudy, obok Ptysia Adrianna. Rozkoszny szept Adrianny: „Kaczuszki! Nie widziałeś takich nigdy: żółte z czarnym. A w studni dwa księżyce! Jak Boga kocham! Dwa! Chlup! chlup! chlup! robią księżyce w studni, kiedy czerpie się wodę wiadrem.” Teraz, kiedy Adrianna opowiada wszystko, czuje w sobie smak i zapach wsi. Wszystko jest szalenie lesiste, szalenie urokliwe, szalenie dudniące, śpiewające, czeremchowo pachnące... „Jak to jest? – myśli Adrianna – że dopiero teraz to widzę i czuję? Teraz, kiedy opowiadam o tym wszystkim Ptysiowi. Wtedy, gdy tam byłam, raczej mnie to wszystko drażniło. Wcale, ale to wcale nie wiedziałam, że w tej studni chlupotały dwa księżyce... Nie ma prawdy obiektywnej! – stwierdza na koniec. – Wszystko jest naszą prawdą albo naszym kłamstwem. Moją prawdą jest także to, że przepadam za Ptysiem. Mógłby mi chociaż coś miłego powiedzieć. Siedzi jak drąg. Co mu jest?” Ptyś usłyszał szelest w kącie, gdzie siedziała Duda. Duda poruszyła się. Położyła rękę na poduszce siedzenia. Ptyś czuł tę rękę blisko siebie. Niby nic, po prostu ręka... Tyle jest rąk opartych na poduszkach samochodów... Ale noc i ręka obok to już nie jest jakaś tam zwyczajna sprawa. Jeżeli w normalnym mężczyźnie normalnie funkcjonują wszystkie gruczoły, to ręka może się stać dnem piekła albo raju, wszystko jedno. Ręka jest drogą dokądś, do czegoś; ręka groźna, ręka wyczekująca, ręka pragnąca, ręka zaspakajająca pragnienie, ręka, którą musi się ująć, ręka Dudy... – Pan się pomylił. Oparł się pan na mojej ręce zamiast na parasolu – powiedziała całkiem spokojnie Duda. – Pana parasol jest, zdaje się, na walizce. Ptyś został z własną ręką, spod której Duda wyciągnęła swoją, nawet nie śpiesząc się zbytnio, ot, zwyczajnie, jakby rzeczywiście chodziło o pomyłkę. Adrianna zachichotała: – Ptysiu! Wziąłeś parasol? Nigdy nie widziałam cię z parasolem! To nowy nabytek? Ptyś zawarczał: – Daj mi spokój! Chcę się trochę przespać! I siedź wreszcie spokojnie! Ciągle szemrzesz o tych leśnych kaczkach, aż się człowiekowi kręci w głowie. Adrianna już do końca podróży nie odezwała się. Ptyś potrafił być czasem przykry, ale za to kiedy indziej był przemiły. Cóż? Życie nie składa się z samych tylko przyjemności. Kiedy wysiadali z autobusu, ciągle rozglądała się za jego parasolem, nawet chciała zapytać, czy nie zostawił go w hotelu, jednak wyraz twarzy Ptysia zabił już pierwsze słowa na jej ustach. Zdążyła tylko powiedzieć: „Ptysiu” i natychmiast natknęła się na dwa noże w oczach Ptysia, więc szybko zakończyła: „dobranoc” i już jej nie było. Wysiadali po kolei z autobusu. Każdy szedł we własną noc. Właściwie w kawałek nocy, bo za godzinę nastał ranek. Festiwal! Festiwal! I już po festiwalu... Pusty autobus i kilka liści z laurowego wieńca, zdeptanych z niedopałkami papierosów. Było popołudnie. Już po próbie, a dopiero przed przedstawieniem. Lekki wietrzyk, trochę słońca, jeszcze tłumy nie wylewały się brzegami ulic, miało to nastąpić dopiero za dwie godziny. Teraz każdy trawił swój skromny lub obfity obiad. Ptyś kroczył ulicą w obojętnym kierunku i zastanawiał się, jakie tu nowe danie sporządzić z cebuli, trzech jaj i kawałka boczku: „Gdyby do tego mieć kawałek baraniny, ząbek czosnku, oliwę, czarną rzodkiew albo słoik papryki... Albo gdyby tak jakiś ptak, powiedzmy, średniej wielkości kurczę, pęczek pietruszki, sporo masła, bułka tarta... To wszystko razem posiekać, nadziać, wymieszać... – Ptyś wciągał nosem zapach rumieniącego się w rondlu kurczęcia. – No tak, ale nie mam tych wszystkich drobiazgów; mam tylko trzy jaja, cebulę i kawałek boczku... Trzeba będzie ograniczyć się do jajecznicy z cebulą i boczkiem.” Decyzja zapadła, Ptyś zawrócił z dowolnej drogi i obrał kierunek na dom. 69 Popołudnie. Lekki wietrzyk, trochę słońca. Ptyś maszeruje za zapachem cebuli rumieniącej się na boczku. Gdyby Ptysiowi nie była całkiem obca metafizyka, zauważyłby, że oto na tej ulicy LOS niesie już przed nim całe baranie udźce naszpikowane czosnkiem, tłuste kurczaki z nadzionkiem, wszelakie sałaty, zakąski, desery i napoje. Gdyby nawet, co jest nieprawdopodobne, Ptyś nie chciał zauważyć tej obfitości jadła, nie mógłby nie zwrócić uwagi na olbrzymi napis, zagradzający wejście do jego domu, napis wypisany niewidzialną ręką LOSU: „Ptysiu! Oto nadszedł dla ciebie dzień Tłustego Czwartku.” Dla każdego nadejść kiedyś musi jego Tłusty Czwartek, ale Ptyś nie wiedział, że to już. Może byłby się jakoś przygotował, a tak wpadł od razu w to wszystko i nawet nie zdążył zauważyć zmiany z Ptysia postnego w Ptysia tłustoczwartkowego. Wszystko stało się tak nagle, że nawet nie miał czasu wzruszyć ramionami i cmoknąć na zębie. Tymczasem jednak Ptyś był jeszcze na schodach i myślał o tym, czy cebulę tym razem przyrumienić mocno, czy też na złoty kolor... „Jeżeli ta jędza, gospodyni, znowu mi powie, że nie znosi zapachu spalonej cebuli...” Przekręcił klucz w zamku, jędza stała już za drzwiami, czatowała na niego: – Panie Litwiński! Tu jest numer telefonu. Dzwonili z radia. Nic nie mówiłam o tym, co pan jada na śniadanie, niech się pan nie boi. Dwa razy nie powtarzam tych samych błędów, ale, swoją drogą, zupełnie niesłusznie pan na mnie wtedy nakrzyczał. Ja tylko wspomniałam o tych jajkach... Ptyś wyrwał kartkę z rąk gospodyni. Naskrobany był tam numer i przylepiony skwarek słoniny. Przytknął palcem w ten skwarek i odczytał końcówkę zatłuszczonego numeru. Nakręcił numer, a gospodyni stała obok niego i trajkotała: – A o serze wyraźnie wtedy powiedziałam, że pan nie lubi. Czy to taka hańba nie lubić żółtego sera? A pan zaraz w krzyk... Dziwię się, że to wszystko znoszę. Nawet mój mąż na mnie nie krzyczy, choć, swoją drogą, nie ma żadnego powodu. Pan też nie miał powodu. Ja wiem, że artyści są nerwowi, ale jednak... Ptyś już ryczał do słuchawki: – Halo! Tu mówi Litwiński! Miałem zadzwonić... Tak, tak, czekam... Po drugiej stronie powiedziano, żeby zaczekał, bo właśnie oddają komuś słuchawkę. Ptyś czekał. Gospodyni też. Ptyś przysłonił dłonią mikrofon. – Niechże pani idzie do kuchni! Zdaje się, że coś się pani przypala. Gospodyni krzyknęła „och!”, pobiegła do kuchni, ale natychmiast wróciła i stanęła znów przy Ptysiu. – Wszystko w porządku – powiedziała. – Zgasiłam gaz pod pieczenią. Już się nie przypali. W słuchawce zachrobotał męski głos: – Dzień dobry panu. Mówi Taratejko. Proszę pana, mamy do pana gorącą prośbę... Robimy słuchowisko... Dosyć zgrabna rzecz... To jest na program ogólnopolski, więc chodzi nam bardzo o dobrą obsadę. Jest tam znakomita rola dla pana. Jeszcze nie współpracowaliśmy z panem, ale gdyby pan się łaskawie zgodził... Bardzo nam na panu zależy. Właśnie ja reżyseruję to słuchowisko i wymarzyłem sobie pana. Czy pan mógłby wpaść dzisiaj do radia około godziny szesnastej? Obgadalibyśmy wszystko. Oczywiście, o ile nie ma pan innych planów. Przepraszam, że tak w ostatniej chwili, ale wie pan, jak to jest w radio. Urwanie głowy i w ogóle. Bardzo liczę na pana i zmartwiłbym się gdyby... Ptyś próbował kilka razy włączyć się do rozmowy, już dawno chciał powiedzieć, że on może natychmiast przyjść, ale nie stworzono mu takiej możliwości, więc teraz, bojąc się, aby tam nie zmieniono planów, nim on cokolwiek powie, rzucił prędko: – Dziękuję bardzo. Będę punktualnie o szesnastej. Z drugiej strony słuchawki pewnie znów wszystko pędziło na łeb i na szyję, bo głos zachrobotał: – Dziękuję i czekam. – I natychmiast odłożono słuchawkę. Teraz dopiero Ptysiowi rozchybotały się ręce i nogi. Przedtem nie miał na to czasu. Więc został nareszcie odkryty! Nikt inny, tylko on musi koniecznie zagrać rolę w radio! On im ma 70 zrobić uprzejmość i łaskawie zgodzić się na przyjęcie roli! Jego głos będzie fascynował całą Polskę! O jakiejś wieczornej godzinie piękna pani w wygodnym fotelu przestanie czytać książkę, gdy niski, namiętny głos mężczyzny z głośnika radiowego zapełni ciszę wieczoru. Mąż pięknej pani spojrzy na nią sponad gazety i zapyta z niepokojem „Dlaczego nagle zmieniła ci się twarz? Nigdy nie widziałem takich twoich oczu. Co ci jest?” „Och! Proszę cię, nie przeszkadzaj. Słucham radia” – odpowie piękna pani, a jej mąż od tej chwili nie zazna spokoju. Będzie zazdrosny o głos, który zmienił twarz jego żony. Gospodyni wpatrywała się w natchnione oblicze Ptysia. Chciała zapytać, jak to jest z tym radiem i w ogóle, na czym rzecz polega, ale, natknąwszy się na oczy Ptysia, dalekie i nieprzytomne, poczuła się nieswojo. Powiedziała cicho: „Pójdę ja do swojej pieczeni”, cmoknęła na psa i znikła razem z nim w kuchni. Lepiej, żeby nie leżał teraz pod drzwiami pana Litwińskiego. Człowiek o takich oczach może przejść po psie i nawet tego nie zauważy. Ptyś skierował się do swojego pokoju. Odruchowo przekroczył miejsce, gdzie zwykle leżał pies. Uśmiechnął się do nieznajomej, pięknej pani w wygodnym fotelu, otrzymał jej uśmiech, kropla miodu kapnęła na jego serce, poczuł miłość do całego świata, więc pochylił się, żeby pogłaskać psa. Patrząc ciągle w oczy nieznajomej pani głaskał nie istniejącego psa; ręka sięgała coraz niżej, niżej, aż trafiła na deskę podłogi. Ptyś ocknął się. Spojrzał. „Głupie bydlę!” – rzucił pod adresem psa i wszedł do pokoju. Teraz trzeba pomyśleć o rzeczywistości. Będzie pierwszy raz pracował z mikrofonem. Musi się do tego przygotować. Rozejrzał się po mieszkaniu. Co by tu wziąć?... Coś, co by mogło być mikrofonem... Coś, do czego będzie mówił, ściszając lub nasilając głos. Usiadł przy stole. „Co by tu mogło być mikrofonem?... Kapelusz? Nie. Za duży. Niczego w tym cholernym pokoju nie ma! Człowiek ma się przygotować do odpowiedzialnej pracy, a tutaj nic nie ma! – Wpatrywał się w swoje wielkie stopy. – Jest! Może być but! Czemu nie? – Zdjął but z nogi, ustawił go przed sobą na stole, jedną ręką trzymał but, drugą wykonywał gesty i mówił do buta: »Jesteśmy oddaleni od siebie o miliony istnień, choć przecież tak blisko jesteś... « – Ptyś na chwilę przerwał nagrywanie słuchowiska i podrapał się „mikrofonem” w głowę. – Nonsens! Żadna piękna nieznajoma nie oszaleje, jeżeli będę tak jęczał. Tu by trzeba zdecydowania i brutalności. (Najbliższy jego ideałowi był zawsze Ptyś-brutal. – Chrząknął dwa razy i obniżył głos. Mikrofon-but pochłaniał nabrzmiałe żądzą słowa i przekazywał je uchu pięknej nieznajomej: »Rozbieraj się, nim naliczę do trzech, albo wynoś się z łóżka! W dodatku siedzisz na pluszowej kapie! Niechby cię zobaczyła moja gospodyni jędza!...« – Nie, tego cenzura nie przepuści, poza tym głos za chrapliwy... Trzeba we wszystkim zachować umiar. – Mikrofon cierpliwie zniósł następną kwestię: »Powiedz mi w tej chwili, że mnie kochasz! Ostrzegam! Za drzwiami siedzi zły pies! Tylko gwizdnę i rozszarpie cię na strzępy! Więc i kochasz czy nie?«. Gospodyni Ptysia truchlała pod drzwiami. W rozpłaszczone na drzwiach ucho wpadały słowa, których treść wydała jej się jakaś znana: pluszowa kapa na łóżku – to jej kapa. Gospodyni jędza – to ona. Zły pies pod drzwiami – to Bibek... Co to wszystko ma znaczyć? W jaki sposób weszła tutaj ta kobieta, do której pan Litwiński teraz tak brzydko mówi o niej i o Bibku? Delikatnie zajrzała przez dziurkę od klucza. Niewiele można zauważyć przez taką małą dziurkę: kobiety w ogóle nie było widać, za to akurat naprzeciw jej oka płonęła dzika twarz Ptysia, a tuż przed nią silna, męska dłoń ściskała kurczowo but z lewej nogi. „Rany boskie! Kobietę chce uderzyć butem! Wszystko jedno, kto to jest! (uczciwa kobieta nie przychodzi do mężczyzny tak, aby jej nikt nie widział), ale na żadne bijatyki w swoim domu nie pozwolę! Bić kobietę butem! Wstrętne! – Otwarła drzwi na całą szerokość – w pokoju nie było nikogo. – Nieprzyjemna sprawa. Nie można do kogoś wtargnąć bez pukania i bez żadnego powodu... Trzeba się ratować. Trzeba o cokolwiek zrobić awanturę”. Rozpaczliwie uczepiła się więc buta: – Dlaczego pan kładzie but na stole? 71 – Jaki but? – Jaki! Ten but! Ptyś spojrzał na nią, jakby ją pierwszy raz w życiu zobaczył, przy czym to spojrzenie wyrażało zdecydowaną antypatię, co do tego nawet ona nie miała wątpliwości. Potem używając zębów zamiast durszlaka, przecedził przez nie słowa: – Po pierwsze: jakim prawem wchodzi pani bez pukania i kontroluje mnie. Po drugie, gdyby pani w dzieciństwie była bita za podsłuchiwanie, nie musiałaby pani dzisiaj cierpieć z powodu tragicznych skutków tego ohydnego nawyku. Po trzecie: to nie jest żaden but, tylko mikrofon. Po czwarte i ostatnie: proszę łaskawie zamknąć drzwi z tamtej strony! Gospodyni, już zupełnie z przegranej pozycji, powiedziała jeszcze: – W każdym razie nie zna się pan na higienie! – I wycofała się na bezpieczną pozycję do kuchni. Ptyś stracił ochotę do dalszego nagrywania słuchowiska. Baba jędza wiecznie niszczyła jego najpiękniejsze pomysły, ale kiedyś przyjdzie dzień zapłaty! Wierzył w to. Tymczasem musi coś zjeść. Wziął skrawek słoniny, trzy jaja i cebulę i zaniósł do kuchni razem z drwiącym uśmieszkiem przeznaczonym dla swej prześladowczyni. Siedziała właśnie przy kuchennym stole i siekała gotowane mięso dla psa. Nie spojrzała na Ptysia, tylko głośno poinformowała swego ulubieńca: – Jak tylko mięsko wystygnie, to pańcia da obiadek. Teraz pańcia pójdzie do siebie, bo za ciasno jest w kuchni. – I wyszła z godnością. Pies rozpoczął skoki wokół stołu. Niecierpliwił go ten przyszły obiad, który leżał na desce. Ptyś nastawił ucha: jędza zamknęła za sobą drzwi. Cisza. A więc do dzieła! Zgarnął z deski garść mięsa i przełknął błyskawicznie. Mądry pies nie potrzebował dużo czasu, żeby zorientować się w szkodach poczynionych w jego obiedzie, więc rozpoczął obłędne ujadanie. Ptyś schwycił miskę, wsypał w nią nędzne resztki psiego obiadu, zaczął dmuchać na mięso i przemawiać czule do psa, nie spuszczając przy tym wzroku z drzwi. Ciach! Podskoczyła klamka i już oczka baby jędzy penetrowały kuchnię: – Co tu się dzieje? Dlaczego pies tak szczeka? – Głodne biedactwo. Nie mogłem patrzeć, jak się męczy, i studzę mu właśnie mięsko, niech już je. Najwyższa pora. Gospodyni nigdy nie mogła dosyć dobrze zrozumieć psychiki Ptysia. Potrafił być nieraz tak brutalny. A kiedy indziej znów dobry jak dziecko. „Żal mu psa... Jakie to miłe. Człowiek, który jest dobry dla zwierząt, jest dobry także i dla ludzi. A to jest przecież najważniejsze. Nie ma sensu pamiętać o jakichś tam słowach, które przed chwilą zostały powiedziane.” W ten sposób do kuchni wróciła znowu urocza atmosfera. Pies dostał swoje mięso, a Ptyś kawał pieczeni, bo jak już idzie do tego radia, to lepiej, żeby sobie głowy nie zawracał gotowaniem. I żeby koniecznie się dowiedział, kiedy pójdzie w radio to słuchowisko, bo ona z mężem musi słuchać. Nieraz mąż już śpi, a ona jeszcze słucha. Przepada za słuchowiskami. Siedzi sobie wygodnie w fotelu, a tam czyjś tajemniczy głos przedziera się przez druty radiowe, tak jakby specjalnie dla niej... Ptyś zdrętwiał – tajemnicza nieznajoma to może być ona! Potworne! Wejście Ptysia do radia poprzedziło drobne, lecz niemiłe wydarzenie. Studio radiowe mieści się na parterze jednopiętrowej willi otoczonej ogrodem. Idzie się najpierw schodkami, mija się okienko portiera i... Właśnie przy okienku portiera nastąpił ten przykry moment. Przed Ptysiem już kilka osób przeszło, najpierw wycierali symbolicznie jeden but na kokosowej wycieraczce, mówili w stronę okienka „dzień dobry” i znikali za wielkimi drzwiami. Ptyś także wytarł jeden but, rzucił w okienko „dzień dobry” i już chwytał za klamkę, kiedy z ciemności zadymionego okienka wyskoczył rozkaz: „Nie wchodzić! Wrócić się!” Wielka łapa 72 przebiła dym i ciemność i wyciągnęła się w stronę Ptysia: „Dowód osobisty!” Ptyś zatrzymał się i niechętnie powiedział do wyciągniętej łapy: – Mam nagranie w studio. Jestem aktorem. – I znów zrobił krok w kierunku drzwi. Łapa niecierpliwie zatrzepotała w okienku. – Dowód proszę! Tu się nikogo nie wpuszcza bez dowodu! – Jak to? – oburzył się Ptyś. – A wszyscy tamci, którzy weszli? – Tamtych się zna. Każdy może się podać za aktora. Na twarzy nie ma napisane: aktor czy nie aktor. Dowód proszę! To nie ręka Ptysia wyciągnęła dowód, to sama wściekłość wyszarpnęła ten dowód z kieszeni, razem z podszewką, z niedopałkiem papierosa, który nie wiadomo skąd się tam znalazł, ze skrawkiem gazety, na którym nabazgrany był jakiś numer telefoniczny i z zasuszoną czterolistną koniczyną. Wszystko to razem znalazło się w wielkiej łapie. Wielka łapa strząsnęła z dowodu śmiecie, zniknęła w okienku i słychać było tylko chrobotanie pióra, rozczapierzonego, obolałego od męki pisania i głos, który powtarzał wyskrobywane sylaby: – Kon-stan-ty Li-twiń-ski... W porządku. Potem pan się zgłosi po dowód... Jak pan będzie wychodził. Ptyś ujął klamkę olbrzymich drzwi, już teraz trochę mniej pewnie, i rzucił ostrożne spojrzenie na salę z długim stołem i ławkami obok tego stołu (być może tutaj znów czai się jakaś mina łapa, która zechce obejrzeć jego metrykę urodzenia). W pomieszczeniu nie było nikogo. Wielkie okno przyjęło zalęknione spojrzenie Ptysia, które przykleiło się do zakurzonej szyby obok innych zalęknionych spojrzeń (takich spojrzeń było tu tysiące, ponieważ tysiące ludzi przekroczyło kiedyś ten pokój po raz pierwszy, z tym samym niepewnym i zalęknionym spojrzeniem). Ptyś rozsiadł się na ławie, tyłem do okna, a przodem do uchylonych drzwi z napisem WC. Człowiek, który pierwszy wpadł na pomysł, aby właśnie tu zbudować WC, chyba, prócz innych powodów, miał jeszcze na względzie dobro ludzi, którzy, jak Ptyś dzisiaj, po raz pierwszy znajdą się sam na sam wobec nieodgadnionego losu i tajemniczej przyszłości. Jest to moment, kiedy trawienie dokonuje się w przyśpieszonym, po prostu szalonym tempie... Ptyś zerwał się i zniknął za drzwiami z błogosławionym napisem. Kiedy wrócił stamtąd, przy stole siedział już reżyser radiowy, pochylony nad bielą kartek, które leciutko szeleściły pod podmuchem wiatru, wciskającego się przez szparę w oknie. – O! Pan już jest? – Reżyser wyciągnął rękę do Ptysia. – Bardzo chwalebna punktualność. W przyszłości, kiedy się pan już otrzaska z radiem, oduczy się pan tego... Niestety – zaśmiał się i już Ptyś przestał dla niego istnieć; istniały tylko białe kartki, które przewiercał wzrokiem aż do samego stołu. Przyszłość Ptysia była w tych kartkach. Oto LOS jego szeleścił cicho, fruwał między kartkami, czaił się za zapowiedzią Wielkiego Jutra, ale tymczasem było jeszcze Dzisiaj. – Mam tu dla pana taką propozycję. – Oczy reżysera odskoczyły od kartek i spotkały się z oczyma Ptysia. – Genialna rola! Jakby autor, pisząc to, myślał o panu. Taka rola to raz na milion! Będzie pan zadowolony... Ptyś przeleciał w myślach wszystkie możliwości, które zdarzają się raz na milion: kochanek o gorejącym oku i niskim, zmysłowym głosie; gangster, za którym szaleją wszystkie dziewczyny, okrutny, lecz wspaniałomyślny; poszukiwacz złota lub drwal w kanadyjskich lasach; samotnik, człowiek twardy, człowiek walczący z żywiołem, lecz o sercu tak gorącym, że... – Pan mi to świetnie zagra... Takiego faceta fujarę, gamonia i rogacza. Ptyś już nie musiał wynajdywać możliwości, które się trafiają raz na milion. Ta właśnie jedyna możliwość to był Ptyś fujara, gamoń i rogacz. „Facet ma bzika! – myśl tę Ptyś zachował dla siebie. Nie wypowiedział jej głośno. – Ja mam grać rogacza i gamonia? Ja? Za mną szaleją kobietki! Jestem urodzonym amantem! Co 73 ten radiowy reżyserek może o mnie wiedzieć?” – Tych myśli nie odważył się wypowiedzieć głośno. Powiedział jednak, chociaż nie była to odwaga: – W czym mnie pan właściwie widział w teatrze, że pan tak... trafnie obsadził mnie w tym słuchowisku? – W czym? – Reżyser skoncentrował zadumę w końcu palca przytkniętego do ust. – Hm... W czym ja pana widziałem?... A wie pan, że chyba w niczym. Ale moja pasja to odkrywanie nowych talentów. Nie zdarzyła mi się pomyłka w tym względzie. Niejedno wielkie nazwisko wyszło stąd, z tego studia. Rozumie pan? Wyszło wielkie, a wchodziło na czworakach! Ha! Ha! To mi się zgrabnie powiedziało, co? – No dobrze, ale skoro mnie pan w niczym nie widział... – upierał się Ptyś. – Po co ja miałbym pana widzieć? Widzieli inni. Czytałem recenzję z tej waszej sztuki, no wie pan... Zapomniałem tytułu... Był pan tam podobno interesujący. Jakaś taka żadna rola, a jednak było pana widać. Nie pamiętam już, jak to dokładnie brzmiało, ale skoro znakomity krytyk dostrzega pana w minimalnej roli, to już musi coś być! Zgodzi się pan ze mną? – I wyrżnął Ptysia na odlew w ramię. – Panie Litwiński! Już my się znamy na ludziach. Nie ma wielkości nie zauważonych, nawet w bajkach. Weźmy na przykład takiego Kopciuszka... Ale co jest z panią Adrianną?! Spóźnić się czterdzieści minut to już lekka przesada. Ze szpary drzwi sfrunęła Adrianna. – Nie mówiłam? Do radia nigdy nie zdoła się człowiek spóźnić! Całuję czółko drogiego pana reżysera. O! Ptyś? Wziął pan Ptysia na tę rolę? Bardzo dobrze! Stwarzajmy możliwości młodemu pokoleniu! Niech i oni będą wielcy, bo przecież kiedyś być muszą... Ale co się stało, bo mówił pan, że to ma grać... – Dzieci! Dzieci! Szkoda czasu! Tutaj są egzemplarze. Przeczytamy ze dwa razy i nagrywamy. Za dwie godziny muszę oddać studio. Już! Już! Nie ma czasu! – Reżyser wcisnął im egzemplarze do rąk, sam oparł się sztywno o ławę, przymknął oczy i wsłuchał się w ich głosy. Uśmiechał się lub popadał w zadumę, przy czym twarz jego zmieniała się przy każdej przeczytanej kwestii. Grał twarzą wszystko i za wszystkich. Grał więcej niż było napisane w tekście. Przeżywał los ciamajdy rogacza tak do ostateczności, że już żaden rogacz po nim nie miałby co przeżyć, bo on przeżył wszystko za wszystkich rogaczy. Ale na tym nie koniec: w ciągu tej pół godziny czytania życie jego wzbogaciło się jeszcze o wszelakie stany duchowe głupiej i perfidnej żony rogacza. Osiągnął dno małżeństwa oraz szczyty nieporozumień i klęski dwojga ludzi. Skończyli czytać i natychmiast reżyser przestał cierpieć za Ptysia i za Adriannę, natomiast zaczął działać za siebie: był znowu reżyserem, panem dwóch godzin w studio, twórcą małego, udanego dzieła, które już niedługo zachwyci uszy kilku milionów ludzi przy głośnikach radiowych. – Idziemy do studia! – padł pierwszy rozkaz. – Uwagi będę dawał przed każdym nagraniem. Pani Adrianno! Właśnie tak, jak pani to robiła... Tylko żeby panią przed mikrofonem nie poniosło. Od niechcenia... Wszystko mówimy jakby od niechcenia: potoczyście, zwyczajnie, codziennie... I akcenty! Proszę pamiętać, akcenty nie logiczne, ale tak jak w życiu... Logiczny akcent sprawia wrażenie czegoś sztucznego. Panie Litwiński, proszę podejść do mikrofonu, zrobimy próbę głosu. Reżyser zniknął, za chwilę ujrzeli go za szklaną szybą. Oni stali w studio, okotarzonym, oplecionym kablami, z mikrofonami na nóżkach lub wmontowanymi w stół, na którym stała także karafka i szklanka z wodą, a on był za wielką szybą, pochylony nad stołem, z którego, dzięki przemyślności i inteligencji wynalazców, wydobywał się głos Ptysia, jakby specjalnie wmontowany tam, aby reżyser mógł teraz słuchać go, znów z zamkniętymi oczami, skupiając na nim całą swoją uwagę. Nagle przycisnął jakiś guziczek czy też klawisz i już nie było głosu Ptysia w kabinie, natomiast był głos reżysera w studio: 74 – Panie Litwiński – dało się słyszeć skądś, jakby z nieba, ze ścian, zewsząd. – Niech pan stanie trochę dalej od mikrofonu i niech pan nie łyka śliny, jak pan mówi. To słychać. Proszę powiedzieć jakiekolwiek zdanie. Znów inteligentny stół zaczął swoją pracę. Przekazywał słowa Ptysia, bąkane po tamtej stronie szyby i oczywiście przedzielane łyknięciami śliny: „Odpust na Kalwarii jest okazją wycieczek dla dziadów”. – Ale czy ja muszę mówić całe zdania, czy może wystarczy tylko jakieś „pam, pam”, takie byle co? Reżyser wpatrzył się w stół, znów nacisnął guziczek czy klawisz, aby Ptyś mógł dowiedzieć się, że wystarczy, próba głosu jest dobra, żeby tylko pamiętał stać pół kroku od mikrofonu i nie łykać śliny. Bo jeżeli chodzi o rolę, to wiadomo, jak wygląda gamoń, rogacz i do tego fujara. Nie ma co filozofować. Grać tak, jakby się było fujarą i gamoniem. – I na miłość boską, pamiętajcie o kartkach! Nie szeleścić! Każdą przeczytaną kartkę delikatnie upuszczać na dywan. Po to są właśnie luzem, żeby nimi nie szeleścić, nie przekładać, tylko upuszczać. Uwaga! Proszę się przygotować! Patrzeć na czerwone światło! Zaczynamy! Świat w studio został wymontowany z dźwięków. Ptyś i Adrianna stali przed mikrofonem wpatrzeni w żarówkę, oczekując na czerwone światło – sygnał rozpoczęcia. Za wielką szybą reżyser wymachiwał rękami, jego usta otwierały się szeroko, lecz choć tamten maleńki pokój był pełen jego głosu, tutaj nie dochodził nawet szept. Ptyś czuł, jak kartki lepią się do mokrych rąk. Kiedy to cholerne czerwone światło... Jest! Ptyś rzucił oszalałe spojrzenie na tańczące mu przed oczyma litery: „A! Jesteś już... Gdzie byłaś tak długo, co?” – Znowu mu brakło śliny, jakby to studio miało dar wysysania z człowieka całej wilgoci – prócz rąk, które były coraz bardziej mokre. Strach trwał ułamek sekundy, ale jemu się zdawało, że boi się tak całe lata, od urodzenia; strach, co robić, jeżeli nie zdoła przełknąć śliny między następną kwestią. Łyknął. Zająknął się, nim zaczął znowu czytać, popatrzył przerażony w szybę, ale tam reżyser skakał i pokazywał, żeby dalej czytać, więc znów łyknął i głosem bardzo niepewnym przeżywał męki człowieka oszukiwanego co godzina, co minuta, przez całe długie życie aż do tej chwili. Teraz miała nastąpić kwestia Adrianny. Obojętność i drwina niegodziwej żony miały być przekazane mikrofonowi, który cierpliwie przeniesie te stany uczuciowe do stolika z klawiszami i guziczkami i do ucha reżysera. Adrianna jednak pudrowała właśnie nos, a kartki słuchowiska leżały sobie na stole obok karafki z wodą. Reżyser wsłuchał się w ciszę, która nastąpiła po ostatniej kwestii Ptysia, niecierpliwie palnął pięścią w blat stołu i rozpłaszczył się na wielkiej szybie. Czerwone światło zniknęło, zabrzmiał głos reżysera: – No? Co się tam dzieje? Dlaczego przerwaliście? – O Boże! – jęknęła Adrianna. – Zagapiłam się. – Jedziemy dalej! – znów głos reżysera. – Niech pan zostawi to łykanie śliny. To jednak dobre. On jest pełniejszy w swojej nieporadności z tym łykaniem śliny. Na taśmie zostaje: „Wieczorami najgorzej się czuję, ciebie nie ma” i zaraz potem pani Adrianna. Niech pani wskoczy z kwestią. Niech pani nakryje jego ostatnie słowa. Uwaga! Światło! Kiedy słuchowisko zostało nagrane, usiedli i czekali, aż tam w kabinie dźwiękowej przewiną całą taśmę i puszczą ją od początku, żeby oni również mogli sprawdzić, czy wszystko jest dobrze i czy nie trzeba powtórzyć jeszcze raz jakiegoś fragmentu, chociaż według zdania reżysera nie było żadnego powodu, zresztą i tak zaraz musi zwolnić studio, więc nie ma na nic czasu. Puszczono taśmę na głośniki. Ptyś siedział w samym środku swojego głosu, atakującego go z czterech ścian studia, głosu odczłowieczonego, innego, nie takiego, jaki znał, jaki brzmiał w jego uszach, kiedy słuchał siebie w chwili mówienia. Tam ktoś mówił cienkim, sflaczałym, żabiomiękkim głosem i to w żadnym wypadku nie mógł być jego piękny, aksamitny, ciepły głos. 75 Kiedy wychodzili ze studia z Adrianną, był tak jeszcze ciągle zdumiony tamtym głosemkluchą, rzadko-ciepło-cienkim stękaniem, że nie zauważył łapy z dowodem, która wyciągnięta czekała na niego. Nawet kiedy za resztą łapy wyskoczył głos: „Proszę zabrać dowód!”, też jeszcze nie wiedział, co się dzieje, dopiero słowa Adrianny przywróciły go na chwilę do rzeczywistości: – Weźże ten dowód! Co masz takie ogłupiałe oczy? Może jesteś głodny? Ptyś wyciągnął rękę, jakby to była ręka mechanizmu, może właśnie ręka robota z głupią i głodną miną, którego celem jest mieć taką minę, kiedy robi mechaniczny gest wyciągania ręki. Takim samym mechanicznym gestem schował dowód do kieszeni i już na ulicy powiedział do Adrianny: – Cześć! Spieszę się bardzo! – I biegł w stronę przystanku kolejki elektrycznej, a za nim stale ten głos-żaba, a w nim niewiara w to, że głos na taśmie to jego głos, tak inny od rzeczywistego. Adrianna zatrzymała się zdumiona, z ręką wzniesioną odrobinę w górę, jakby chciała nią zatrzymać znikającego Ptysia, przytrzymać za brzeg marynarki i kazać mu zostać chwilę, aby powiedzieć: „No, no, Ptysiu... Ledwie zacząłeś, ledwie powąchałeś tego, co się nazywa początkiem kariery, a już jesteś taki ważny... Już nie masz czasu. Już biegniesz, nie mówiąc do mnie ani słowa. Już mnie lekceważysz, Ptysiu.” Na tej ulicy, przed wejściem do studia radiowego, zostało zdumienie Adrianny, a sama Adrianna poszła z reżyserem na kawę, bo właśnie wyszedł i zaprosił ją. Przypadki mają w życiu doniosłą wagę. Przypadek jest często tym, co popchnie, po prostu kopnie sprawę i ona już potem leci na łeb, na szyję. Bo gdyby Ptyś pewnego razu nie zaprzyjaźnił się ze znanym i cenionym krytykiem... To było kiedyś tam. Czas od tamtej chwili minął spory i nikt już nie pamiętał... Może Ptyś jeszcze pamiętał, nawet nie może, ale z całą pewnością, nawet spotkał tego krytyka nieco później, nawet podszedł do niego uśmiechnięty z wyciągniętą ręką, ale napotkał zdziwione spojrzenie i coś jakby chłód czy obojętność, więc szybko wyjaśnił: – Poznaliśmy się na festiwalu. To była noc nad noce! I teraz cię spotykam... Właśnie dzisiaj wpadłem do Warszawy. Człowiek czasem chce się orzeźwić w stolicy... U nas wieś. I od razu trafiłem na ciebie! A tamta noc na festiwalu była, daję słowo... – A tak – przerwał mu znany krytyk. – Dwa dni bolała mnie głowa. Nie mogę już pić. No to życzę przyjemnego pobytu w Warszawie. – I znany krytyk przestał istnieć dla oczu Ptysia. Wsiąknął w tłum. Nawet Ptyś nie był pewien, czy zaistniało coś takiego jak wzajemny uścisk dłoni. Nim zdołał prawdziwie ucieszyć się ze spotkania, już znanego krytyka nie było. A mimo to nie kto inny, lecz ten krytyk nadał bieg i kierunek życiu Ptysia. Nie kazał dzień po dniu wypracowywać tego życia. Pchnął je. Bo to był właśnie ten przypadek. Dzień był zwyczajny, szary i zadeszczony. Reżyser Pająk stał przed lustrem i golił się. Być może, iż myśli jego były podobne myślom Dygała przy goleniu, lecz świat nigdy nie miał dowiedzieć się o tym, ponieważ reżyser Pająk nie przelewał swoich myśli na papier. Powody tego mogły być rozmaite: albo osobista niechęć reżysera Pająka do słowa pisanego, albo niechęć w ujawnianiu myśli, których i tak „nikt nie zrozumie”, mógł też być powód prosty i zwyczajny: reżyser Pająk goląc się myślał tylko o tym, aby golenie wykonać dokładnie i nie zaciąć się. Tranzystorowe radio trzęsło się od pokrzykiwań Niemena, któremu świat wydał się tak dziwny, że aż o tym musiał śpiewać. Reżyser Pająk, obojętny na krzyk rozpaczy i obłęd zadziwienia światem, wyskubywał delikatnie włosek po włosku z miękko owłosionej brody. Niemen widocznie jednak nie dawał za wygraną i pragnął również wstrząsnąć reżyserem Pająkiem, bo oto nagle ciach! – polała się krew. Reżyser Pająk jedną ręką przytknął ręcznik do rany, a drugą przekręcił gałkę radia i oto dała się słyszeć zwyczajna historia o rogaczu i jego sprytnej żonie. Reżyser Pająk zakleił strzępkiem ligniny rankę i zajął się drugą stroną twarzy. Ciach, ciach, wszystko szło gładko i znów ostrze maszynki zatrzymało się na opornym blond 76 włosku, ręka z wielkim skupieniem próbowała usunąć ten włosek, a równocześnie ucho łowiło dźwięki płynące z radia. Głos wydał mu się skądś znajomy... Bardzo znajomy... „Czyj to może być głos? Czyżby?... Nie, chyba nie... Czemu braliby do radia Ptysia, skoro mają do dyspozycji tylu aktorów zdolnych i z nazwiskiem?... A jednak Ptyś! – Ostatni włosek zniknął z brody, reżyser Pająk wzmocnił trochę głos tranzystora, żeby móc słuchać dalszego ciągu podczas mycia. – Rzeczywiście! Wzięli tego Ptysia. Na taką dużą rolę... Ciekawe... Ale ostatecznie czemu nie? To, że on w teatrze nie zagrał jeszcze nic takiego... Ba! Nie zagrał! Bo nie dostał żadnej dobrej roli... Kto może wiedzieć, jakby zagrał, gdyby miał co? Nawet miał świetną recenzję w jednym z maleńkich epizodów. Rola bez tekstu, a jednak zauważono go!... W tym oczywiście najwięcej mojej zasługi, przecież to ja ustawiłem Ptysiowi rolę i to tak, że go zauważono w maleńkim epizodzie. Ale jeżeli w teatrze coś dobrego wyjdzie, to się mówi: »zasługa aktora«, a jak źle, to oczywiście winien reżyser!... Mimo wszystko warto by się tym Ptysiem zająć. Z niego może być kiedyś dobry aktor, tylko trzeba mu pomóc... Jest nawet okazja. Jutro będzie się ustalać obsadę nowej sztuki. Ta rola krzywoprzysięzcy... Miał to grać, co prawda, Krabek... Ale właściwie dlaczego Krabek? Dlaczego nie wypróbować Ptysia? Czy tylko dlatego, że wiadomo, że Krabek to dobrze zagra? A może Ptyś zagra lepiej? Raz wreszcie trzeba skończyć z tymi uznanymi wielkościami i dać możliwość wybicia się innym. Tak! Będę walczył o Ptysia! Nawet jeżeli będą sprzeciwy. Powiem, że nie będę robił tej sztuki, jeżeli Ptyś nie zagra. Widzę Ptysia w tej roli i na tym koniec!” Decyzja zapadła razem z przekręceniem gałki radia. Teraz musiał się już śpieszyć, żeby zdążyć na wykład o zasadach wymowy, które to zasady wkładał w głowy młodych słuchaczek studium pedagogicznego. Godzina szesnasta. O tej porze Ptyś prowadził ze swoją gospodynią prawie że naukową dyskusję na temat grzybicy u psów, a LOS gospodarzył w jego życiu i w gabinecie kierownika artystycznego. Ptyś z niepojętym zdumieniem przyjmował wiadomości o grzybicy, która zaczyna się od łap, a potem pies po prostu niknie w oczach. Obejrzał Bibka. Bibek nie niknął w oczach. Bibek, bezczelny jak każdy ukochany pies, kręcił się przy stole i podskakiwał żądając kawałka pieczonej polędwicy. Ptyś przeskoczył temat grzybicy i zajął się problemem wpływu pieczonej polędwicy na psychikę psa, a następnie na psychikę każdego człowieka. – Bo weźmy na przykład stosunek psa do kawałka pieczeni – zaczął Ptyś, odkrawając nożem kawałek mięsa i wpatrując się ze skupieniem w oczy gospodyni. – Rzucamy psu mięso, które natychmiast niknie w jego paszczy, a wyraz oczekiwania i napięcia ani na moment nie znika z jego oczu. Natomiast – tu Ptyś odkroił drugi kawałek mięsa – człowiek bierze mięso i żuje (Ptyś żuje) z uwagą, ze skupieniem, bez tego oszalałego pośpiechu. Być może, że drugi kawałek mięsa skoncentruje myśl psa na spożywanym kęsku i każe mu smakować. Kroimy więc drugi kawałek, rzucamy psu (Ptyś rzuca) i... efekt ten sam: pies nieuważnie łyka mięso. Natomiast człowiek... – Ptyś odkrawa następny, większy kawał mięsa, gospodyni z lękiem patrzy i oblicza, czy chociaż starczy tego mięsa na obiad. A LOS Ptysia wciśnięty między stoliki i fotele, i popielniczki na stolikach, i kawy, i twarze pochylone lub nie, i usta, które wyrażają zdziwienie i słowa, które nie zgadzają się na propozycję reżysera Pająka, ten LOS tam tkwi w gabinecie, przerzucany od człowieka do człowieka, obijający się między wzburzonymi zdaniami, rozdeptany na miazgę opinią kierownika artystycznego, który twierdza, że Ptyś to żaden aktor, i teatr nie może ryzykować, nie może robić takich prób, których efektem będzie położenie roli i sztuki, zwłaszcza że nie ma żadnej przyczyny podjęcia takiego ryzyka, skoro jest aktor, który z całą pewnością świetnie zagra tę rolę. Reżyser Pająk znów przywraca właściwy kształt LOSOWI Ptysia: podejmuje tę miazgę spod stóp kierownika artystycznego, ogrzewa ciepłem swego serca, powołuje do zmartwychwstania słowami, z których każde jest argumentem. – Ja robię tę sztukę. Ja za nią odpowiadam. I ja chcę, aby on to grał, a nie kto inny. Tylko jego widzę w tej roli. 77 – Dwa dni temu widział pan Krabka! – (niezadowolenie w głosie (kierownika artystycznego). – W ciągu dwóch dni można zmienić nawet cały światopogląd, nie tylko zdanie o jednej sprawie! – (narastająca wściekłość w głosie reżysera Pająka). – Gdybyśmy wszyscy chcieli co dwa dni zmieniać swoje zapatrywania, bylibyśmy bliżsi obrazu Sądu Ostatecznego, a nie teatru! – (w słowach kierownika artystycznego tylko tyle, w myślach zaś obelgi rzucane pod adresem reżysera Pająka). – Może trochę Sądu Ostatecznego przydałoby się w tym teatrze! – (ironia w tonie reżysera Pająka). – O tym ja decyduję, co w tym teatrze by się przydało! – (Skok z fotela i wyprostowana sylwetka kierownika artystycznego. Ręce w kieszeniach i drganie podbródka, i poruszanie szczęką, jakby żucie... Być może żucie kości reżysera Pająka). – Przepraszam. Nie chciałem wkraczać w pana kompetencje. Oczywiście, nie mam zamiaru decydować o obliczu teatru. Chciałbym jednak decydować o obsadzie mojej sztuki. Jeżeli pan uważa, że Krabek powinien to grać, na pewno pan ma rację, tylko ja proszę o zwolnienie mnie z pracy nad tą sztuką, ponieważ nie interesuje mnie praca z Krabkiem. – Na miłość boską! Panie Edziu! Co się stało?! – (skok kierownika artystycznego w kierunku reżysera Pająka). – Przecież zawsze zgadzaliśmy się, że Krabek jest doskonałym aktorem! Czy Krabek się panu czymś naraził? Proszę mi powiedzieć! Takie sprawy powinny być tutaj, na naradzie artystycznej poruszane! Coś się dzieje w teatrze, o czym ja nie wiem. Nagle znakomity aktor przestaje być, kim był! Co to znaczy? Reżyser Pająk popadł w długie i znaczące milczenie. Argumenty kierownika artystycznego były absolutnie słuszne. Krabek był znakomitym aktorem i Krabek powinien to grać, a on się uparł dlatego tylko, że przy goleniu pomyślał o Ptysiu... Idiotyczna historia... Narazić się tak kierownikowi artystycznemu z powodu jakiegoś tam Ptysia, który w dodatku może się okazać... Skąd można wiedzieć, czy Ptyś udźwignie taką rolę? Ryzyko! Potworne ryzyko! On, który zawsze tak bał się ryzyka, odważa się... Zabrnął, ale teraz wycofać się to znaczy stracić twarz. Po jakie licho tak się upierał przy Ptysiu i dlaczego go aż tak poniosło, że krzyczał o Sądzie Ostatecznym?... Co się z nim stało? Z nim, człowiekiem zrównoważonym i spokojnym... To, że przy goleniu obiecywał sobie przepchnąć Ptysia za cenę awantury, nie miało żadnego znaczenia: niejeden raz obiecywał sobie być człowiekiem twardym i nieugiętym. Ale w swoich myślach, dla siebie, można być Goliatem. Każdy wydaje się sobie wspaniały aż do momentu zetknięcia się z rzeczywistością, potem życie robi swoje i jest się takim, jakim trzeba. Żeby wszyscy diabli wzięli tego Ptysia! Po co było się upierać do końca? Można było uprzeć się tylko trochę; niechby wiedzieli, że on też myśli i też czegoś chce. Po to są narady artystyczne, aby każdy mógł mieć odczucie, że coś znaczy i jego zdanie się liczy, nawet jeżeli nie przejdzie, to w każdym razie jest brane pod uwagę i dyskutowane. Ale rozdrażnić kierownika artystycznego? Grozić mu Sądem Ostatecznym?... Coś tutaj się stało wbrew jego zamierzeniom. A wszystko przez Ptysia. Teraz trzeba zgrabnie wybrnąć. Wybrnąć koniecznie! Ale jak?... I to była właśnie ta cisza wieloznaczna, konieczna dla zebrania myśli, po której powinny paść słowa ze strony reżysera Pająka, pozwalające zachować mu twarz, a jednocześnie łagodzące zatarg z kierownikiem artystycznym. Wycofać się, ale tak, żeby to nie wypadło jak ucieczka w popłochu, ale jak strategiczne i mądre posunięcie. – Pana sprawa – powiedział kierownik artystyczny. – Zgadzam się na pańską propozycję. Pan za to odpowiada. Jeżeli on panu położy sztukę, to tylko do siebie będzie pan miał pretensje. Przejdźmy teraz do punktu drugiego naszego dzisiejszego spotkania... I reżyser Pająk już się nie mógł wycofać. Nie zdążył. Sekretarka wzięła listę z ustaloną obsadą, żeby ją przepisać na maszynie i wywiesić zaraz na tablicy ogłoszeń. Pani Wiklina przechodziła właśnie korytarzem, kiedy sekretarka przypinała pineskami maszynopis z obsadą. 78 O tej porze teatr był opustoszały: nie było żadnej próby, więc i nie było aktorów. Personalna leniwie i bez celu prezentowała swoje tlenione włosy pustym ścianom bufetu teatralnego. Młody człowiek z pracowni modelarskiej pił ciemne piwo i wzrokiem dalekim od zainteresowania odprowadzał plecy Wikliny, która wyszła z bufetu na korytarz, gdzie właśnie sekretarka przypinała tę kartkę z obsadą. Przycisnęła za mocno pineskę i złamała paznokieć. Zaklęła i zaczęła oglądać szkodę. Kartka zwisała na jednej pinesce. Wiklina ofiarowała się z chęcią niesienia pomocy: – Niech pani da pineski, pomogę pani. Trzeba wyszukiwać takie miejsca, gdzie już przedtem były dziurki po pineskach. Te deski twarde jak na trumnę... Co to jest? – zainteresowała się nagle. – Nowa obsada? Już?... A, prawda, jutro mają się zacząć nowe próby... Mnie to nie dotyczy, więc się nie interesuję. Ja przecież przeważnie nie gram. O! – Zdumiona przytrzymała palec pod swoim nazwiskiem. – Gram! Co się stało? Przypomnieli sobie, że żyję... – Nagle zbliżyła oczy do samej kartki. – Co? „Głos w wierzbie”? Co ja gram? „Głos w wierzbie”? W... No! Tego jeszcze nie było! To już jest!... To jest!... – Puściła kartkę, która znów zwisła na jednej pinesce, zrobiła dwa wielkie kroki w kierunku portierni i rozdygotanymi rękami nakręcała numer na tarczy. – Halo! Tu mówi Wiklina. Czy mogę mówić z Marysią?... No! Z Marysią! Co znaczy, z jaką?... A... Przepraszam, widocznie nakręciłam zły numer. – Znów leciutkie chrobotanie tarczy, nakręcanie numeru, tym razem uważnie, potem odwrócenie się plecami do portierki, której wzrok, ciekawski i uporczywy, denerwował i zaraz lawina słów: – Marysia? Słuchaj! Tu mówi Wiklina. Marysiu! Tym razem to już nawet nie jest epizod! Nawet nie niema rola! To jest „Głos w wierzbie”! Słyszysz mnie?... Co tu jest niezrozumiałego?... Wywiesili nową obsadę i ja gram „Głos w wierzbie”. Ci ludzie już stracili rozsądek w bezczelności! To jest celowa robota, żeby mnie doprowadzić do szaleństwa! Żebym straciła panowanie nad sobą i żebym zrobiła coś takiego, na co oni tylko czekają. Ja im dam „Głos w wierzbie”, aż im się wierzba przyśni! Tym razem koniec! Dosyć kpin ze mnie! Nie pozwolę sobie... Tak, tak, dzwonię z teatru... I co z tego? Mam ich w nosie! Właśnie chcę, żeby wiedzieli. Mam pretensję i będę o tym głośno mówić. Nie będę udawać, że mi nie zależy. Pójdę i zrobię tak piekielną awanturę... Nie mam pojęcia, kto tam jeszcze gra, rzuciłam tylko okiem, w każdym razie ty nie grasz. Zauważyłam tylko na pierwszym miejscu Adelę. Potem jest ten idiota, Ptyś, i zaraz „Głos w wierzbie”. Słuchaj, to jest absolutnie... absolutnie... Ja już nie mogę. To jest draństwo! Pójdę tam w tej chwili i... Marysiu! Daj mi spokój! Dobrze ci mówić, bo nie grasz „Głosu w wierzbie” – Wiklina zaczęła nagle płakać. Stała jeszcze ciągle ze słuchawką w ręce, ale już nic nie mówiła, tylko płakała oparta o ścianę. Ręka zwisała wzdłuż ciała i tam, na końcu tej ręki, skrzeczał głos, coś wykrzykiwał, ale Wiklina tego nie słyszała. Myślała tylko o swojej potwornej krzywdzie. Portierka zaniepokojona o całość słuchawki, która łatwo mogła wypaść z ręki Wikliny, wychyliła się przez swoje okienko i nie spuszczała wzroku z bakelitowego przedmiotu, gotowa chwytać w powietrzu. Nagle ze szczytu schodów dały się słyszeć liczne głosy. Wiklina oprzytomniała, rzuciła słuchawkę na Widełki, błyskawicznie wyjęła lusterko i chusteczkę do nosa, wytarła łzy, głośno wydmuchała nos, przybrała zdecydowany i okrutny wyraz twarzy. Stanęła przy schodach, gotowa na stoczenie bitwy, w której, chociaż przegrana, była jeszcze w stanie zadać wrogowi śmiertelny cios. Dzisiaj powie im wszystko! O tym, że są nikczemni, obojętni i nieludzcy. O tym, że kładą teatr, że wystawiają sztuki tylko dla kilku aktorów, że nie dają szansy grania nikomu, tylko tym wybranym, że to jest nie tylko niehumanitarne, ale głupie, bo w końcu publiczność ogląda stale i do znudzenia jedne i te same twarze. Aktorzy tkwią po uszy w manierze, bo stale dostają jednego typu role. Teatr stacza się na dno: jest nudny, nieodkrywczy, beznadziejny... Wszystko to będzie powiedziane, a może i coś więcej... 79 Nim Wiklina ogarnęła całą postać kierownika artystycznego, najpierw zobaczyła jego wyciągniętą rękę. Olbrzymia ręka jak olbrzymia taca z gwiazdkowym podarkiem i słowa bardziej radosne niż kolęda zwiastująca narodzimy Dzieciątka Jezus: – Pani Wiklina! Jakże się cieszę, że pierwszy mogę pani oznajmić wspaniałą nowinę: gra pani rolę nad rolami! Szkoda, że pani nie zna sztuki. Nikt jej nie zna, bo autor pisał dla nas na zamówienie. Szalenie zabawna historia... Nie wiem, jak to rozwiąże scenograf, żeby się pani wygodnie siedziało w wierzbie... Może zrobimy pani taki mały barek?... Będzie się otwierało wierzbę, a pani tam sobie przy barku... Zabawne, co? I kawa! Na każde przedstawienie prawdziwa, to już na mój koszt. Pani jest głosem sumienia krzywoprzysięzcy... Głos ukryty w wierzbie! Głos, który sobie popija czarną kawę i nawet bije krzywoprzysięzcę po pysku! Ha! Ha! Tylko niech pani za mocno nie bije. On zdaje się miał jakieś kłopoty z zębami... No, do widzenia i życzę powodzenia w roli. Już dawno przebrzmiały kroki i zniknęły twarze, z których każda była uśmiechem rozdawanym za darmo i szczodrze, i z łatwością. Uśmiechy, które mówiły: „To my daliśmy ci szansę jedyną w życiu. My daliśmy ci dzisiejszy dzień szczęścia i nic za to nie chcemy. Zostań sobie ze swoim szczęściem, przeżyj je sobie do końca. My zabieramy swoje uśmiechy i idziemy do bufetu na grzane parówki z chrzanem”. Wiklina wyszła z teatru, ale wcale nie wiedziała, że idzie, że czeka na przejeżdżające samochody, że zatrzymuje się przed czerwonym światłem, że jest wśród ludzi, w słońcu popołudnia, w tłumie na dworcu kolejki elektrycznej, że ona tam jest, ona, która dostała wielką rolę... Niemożliwe, żeby to była ona! To ktoś dostał wielką rolę... Ktoś, kto jedzie teraz kolejką, wygląda oknem, ktoś, owszem, istniejący w tłumie ludzi, nawet realny ze swoją wielką rolą, tylko, że to ktoś, nie ona. Bo to jest niemożliwe! Niemożliwe, ażeby ona dostała wielką rolę! Przyzwyczaiła się już do rozpaczy, do tego, że stale gra byle co. To nowe uczucie jest jej obce. Może wystarczyłoby (przypomnieć sobie tamte dni, kiedy grywała duże role... Zapomnieć, że istniało tych kilka złych lat... Tylko tamte przypomnieć... Nie! Pamięta się jedynie te parę lat. One stale jeszcze są. One są realne i prawdziwe, a wielką rolę będzie grał ktoś inny, ktoś, kto dopiero zacznie się od nowa rodzić. Więc Ptyś próbował rolę krzywoprzysięzcy. Nikt w całym teatrze nie mógł pojąć, dlaczego on właśnie dostał tę rolę. A Ptyś to pojmował. Nawet by mu się dziwne wydało, gdyby tego nie grał. Każdy aktor uważa, że jest stworzony do każdej głównej roli, a jeżeli jej nie gra, to tylko przez zwyczajne świństwo, którego pełno jest w teatrze. Głównych ról jest mało, a więc świństw strasznie dużo – co najmniej tyle, ilu aktorów, którzy nie dostali głównej roli. Ptyś, delikatnie cmokając na zębie, siedział na próbie naprzeciw Adeli i nie mógł znieść jej zdziwionego spojrzenia. Spostrzegł to zdziwienie pierwszy raz, kiedy jej powiedział, co będzie grał, i to zdziwienie było bez przerwy z Adelą. Ptyś był wyprowadzony z równowagi... Niepotrzebnie kiedyś wdał się w romans z Adelą, niepotrzebnie mówił jej to i owo o sobie... Kiedy się jest nikomu nie znanym Ptysiem, jakiś romans z jakąś Adelą przechodzi nie zauważony. Zwierzenia na temat „buchniętej” szynki z cudzej lodówki też nic nie znaczą i nikogo nie obchodzą, ale Konstanty Litwiński to już jest KTOŚ! Konstanty Litwiński może sobie pozwolić na flirt z mecenasową Czerkiewiczową, ale nie z Adelą. Ten jej nos!... Kompromitować się z takim nosem!... Baba ani chybi rozgada o tej szynce. Będzie chciała się pochwalić, że go zna z najintymniejszej strony... W przyszłości trzeba być ostrożniejszym. Zasada: nie zadawać się z byle kim! Reżyser Pająk niechętnie przyglądał się Ptysiowi. „A jak on mi położy tę rolę?... Co ja najlepszego zrobiłem?! Sam siebie wciągnąłem w niebezpieczne bagna i sam będę musiał patrzeć na własną śmierć. Wnętrzności z niego wypruję, ale musi zrobić tę rolę! Zamęczę! Skatuję! Ale musi to zagrać lepiej od Krabka! To już jest sprawa mojej ambicji, bo jeżeli chodzi o niego samego, to mogą go wziąć wszyscy diabli.” 80 Ptyś wyszczerzył końskie zęby do reżysera Pająka. Miał go w dalszym ciągu za osła, ale czuł się odpowiedzialny za koleżeńską nić przyjaźni, która winna być utkana między nimi (i to Ptyś musi tkać, mimo oporu i niechęci), bo przecież teraz stanowią jedno ciało: reżyser i aktor. A w jednym ciele wszystko musi dobrze funkcjonować, więc Ptyś nie będzie sobie mówił, tak jak do tej pory, że reżyser Pająk jest jego marskością wątroby, przeciwnie, reżyser Pająk stanie się od tej pory jego najpotrzebniejszym organem, powiedzmy... No, zresztą bez znaczenia. Wszystko jest ważne w człowieku, nawet pęcherz. Jesień przetoczyła się przez świat. Przeszumiała liśćmi i wiatrem, nasiąkła deszczem, zabrała drzewom ostatnią zieleń i oto nadszedł jej koniec. Przyroda czekała na premierę zimy. Ptyś także czekał na premierę. Na pierwszą premierę, w której miał pokazać się jako... – Cudowny jest Ptyś! – szeptała rozegzaltowana Adrianna do ucha Dudy. Była premiera. Siedziały w pierwszym rzędzie. To znaczy Duda siedziała, bo Adrianna nie mogła usiedzieć. Zawsze egzaltowała się wszystkim, nawet tym, że klamka się zacięła w oknie. A teraz oto patrzy na Ptysia, na tego drania, drania przemiłego, który pokazuje się w swojej pierwszej wielkiej roli! Ileż to nocy przegadanych! Ile musiała się natłumaczyć Ptysiowi, że on też kiedyś zagra coś dobrego, że na wszystko przyjdzie pora... Pokaże się i zadziwi świat! I oto Ptyś świat zadziwiła. Adrianna roztaczała wszystkie dobre fluidy, promieniowała je z siebie, żeby dotarły na scenę, żeby Ptysiowi się dobrze grało, żeby odniósł sukces. Pierwszy sukces Ptysia! – No, powiedz, Duda, czy on nie jest cudowny? – Szarpała Dudę za rękaw jedną ręką, drugą ukradkiem ocierała łzę. Duda, nie odwracając głowy w kierunku Adrianny, patrząc bez przerwy na scenę, nie poruszając prawie wargami, powiedziała szeptem: – On się bardzo stara. Ale zwróć uwagę na Wiklinę. To kawał aktorki! To jest prawdziwy talent, do licha! – No tak, oczywiście. Ale można by to mocniej zagrać. Ja bym to inaczej zagrała. Ona gra prawie bez gestu... Gest jest koniecznie potrzebny, zwłaszcza dla ostatnich rzędów i dla drugiego balkonu. – W tym spektaklu kobiety są o wiele lepsze, zobacz Adelę! – znów słowa Dudy. – Adela, jak Adela... Jak się ma taki nos, to się musi być śmieszną. Nic specjalnego. Ja bym to na przykład... Adela w drugim planie rozgrywała właśnie scenę mimiczną potwornej męki miłosnej, zazdrości i rozpaczy. Duda wybuchnęła śmiechem. To był głośny solowy śmiech na tle ledwo dosłyszalnego szmerku całej sali. Kilkanaście głów z pierwszych rzędów odwróciło się, karcąc Dudę wzrokiem. W następnym rzędzie za nią pani w zielonej sukni, gęsto usianej sztucznymi perłami, powiedziała półgłosem: – Nie powinno się wpuszczać na salę osób, które nie potrafią się zachować w teatrze. Duda odwróciła głowę. – To jest komedia, proszę pani. Pani również może się śmiać, bez obawy. – Bezczelność! Pani mnie nie będzie uczyć, co mam robić! – oburzyła się tamta. Adrianna szarpnęła Dudę za rękaw. – Daj spokój! Nie rób zamieszania. Jakby nie było, to jest nasza publiczność i nie możemy się z nią kłócić, bo przestanie chodzić do teatru. – Żadna szkoda. Nie wiedzą, co to jest teatr, więc niech nie chodzą. Ta pani z tyłu jeszcze ciągle nie mogła opanować wzburzenia. Przestała patrzeć na scenę, patrzyła tylko z nienawiścią w plecy Dudy. Czekała znów na jakiś moment jej niestosownego zachowania, żeby tym razem wyraźnie powiedzieć, co o niej myśli. Duda nie dała jej do tego okazji – przez złośliwość. Wiedziała, że tamta czyha na jej śmiech, że czai się i obmyśla jadowite słowa, które powinny zwalić Dudę z nóg. Pozwoliła jej się więc męczyć aż do prze- 81 rwy i nie zaśmiała się ani razu. Kiedy spadła kurtyna po akcie i zapaliły się światła na widowni, Duda wstała bez pośpiechu, zatrzymała się przy drzwiach, witała przyjaźnie ze znajomymi, zupełnie nie zwracając uwagi na panią, która czuła się tym jeszcze bardziej dotknięta; myślała, że chociaż skrzyżują nienawistne spojrzenia, a tu nic, tylko lekceważenie! Ta dama z perłami na dzikiej zieleni sukni wiedziała, że Duda jest aktorką i obiecywała sobie nigdy nie przyjść do teatru na sztukę, w której mogłaby ją zobaczyć. Reżyser Pająk wmieszał się w tłum, żeby posłuchać, co mówi publiczność na temat sztuki. Adrianna wymachiwała do niego ręką, potem przecisnęła się przez tłum i ściskała jego dłoń obydwiema rękami: – To jest wspaniałe! Gratuluję! Miał pan cudowny pomysł, żeby obsadzić w tej roli Ptysia. Wielbię pana odwagę w podejmowaniu ryzyka. To było ryzyko, wiem, ale jaki sukces! Jeszcze raz gratuluję. Za plecami Adrianny stał recenzent. Uniesione w górę brwi w wyrazie wiecznego zdumienia – to była jego twarz, którą każdy mógł oglądać każdego dnia. Być może, był to zawodowy wyraz twarzy, który recenzent nadał sobie na zawsze, zdumienie, które można zastosować zarówno w wypadku pozytywnych, jak i negatywnych odczuć; zdumienie, że coś jest tak złe lub tak dobre... Recenzent ten nigdy nie był pewien, czy to, co ogląda, jest bardzo dobre, czy też bardzo złe. Zawsze najpierw chętnie wysłuchiwał kilka zdań, nim się ostatecznie zdecydował na ocenę. Najchętniej słuchał zdań aktorów. Wiadomo, że ich złośliwość nie przepuści najmniejszej okazji do wyłapania błędów w przedstawieniu. Teraz stał odwrócony plecami do Adrianny, pozornie zajęty rozmową z blondynką o intelektualnym wyglądzie, nadanym jej twarzy przez wielkie okulary. W ucho jego wpadły słowa o odwadze reżysera Pająka... Ryzyko w obsadzeniu głównej roli... Sukces!... Z początku wydawało mu się, że najlepsza w tym spektaklu jest Wiklina, ale teraz zastanowił się: Wiklina kiedyś rzeczywiście była wielkością, ale potem przestało się ją widywać na scenie... Jeżeli nawet teraz nieźle zagrała, to znowu nic takiego... A tutaj nowość! Odkrycie nowego talentu! Nowej indywidualności! Coś, co zostało podjęte z ryzykiem... Tak, to jest temat. O tym można pisać. Bąkał nieuważne odpowiedzi swej towarzyszce, zaaferowany „bombą”, którą on pierwszy wystrzeli na temat tej sztuki. Gdy reżyser Pająk za dwa dni przeczytał w gazecie recenzję, złożył sam sobie gratulacje: „Jestem po prostu mądry chłop i kawał prawdziwego artysty. Ja jeden wyczułem talent w tym Ptysiu i z całą konsekwencją walczyłem o niego. Decydowałem się nawet na odejście z teatru, gdyby mi go odmówiono do tej roli. Ja wiedziałem! Wiedziałem to od razu, że zamieszam w tym małym światku, wstrząsnę tymi piernikami, którzy boją się wszystkiego... Nawet własnego nosa! A ja się nie bałem! W ogóle jestem genialny!” Reżyser Pająk wpatrzył się w lustro, a odbicie, które zobaczył, powtórzyło mu to samo. Potem geniusz, który go nie opuszczał ani na krok, ujął go pod ręce i wyprowadził z mieszkania na ulicę. Tak prowadzony reżyser Pająk prawie nie dotykał stopami ziemi. Płynął miękko nad światem wprost w kierunku domu pewnej dziewczyny, u której potem zaznał zasłużonego odprężenia po ciężkich zmaganiach intelektualnych ostatnich miesięcy. – Kocham tę głupią mordę – mówiła dziewczyna, pochylając się nad rozkosznie znużonym reżyserem Pająkiem – i te głupie oczyska... O! O! Co się tak zamykają... zamykają... Ale one mnie nie oszukają... Ja wiem, co tam w nich jest na samym dnie... No, no, taki brzydal, a taki kochacz... Ptyś potwornie chorował po balu premierowym. Leżał w łóżku i robił rachunek sumienia. Dotknął ręką czoła: w miejscu, gdzie nosi się wieniec laurowy, czuł kolczastą obręcz, która zaciskała się coraz mocniej, aż jego głowa zrobiła się jak mały, obolały orzeszek. „Najmądrzejsza rzecz – skończyć ze sobą!... Albo z tym cholernym bólem głowy...” (Ptyś zawsze na kacu chciał z czymś kończyć: skończyć z minionym dniem, ze wspomnieniami kretyńskich poczynań robionych po pijaku...). Zaczął głośno mówić do siebie, żeby zagadać 82 wspomnienia, ale głos też bolał. Sięgnął ręką na krzesło obok tapczanu i namacał ogryzek jabłka... „Pić!!!” Ale w tej cholerze, w tym ogryzku, płynu jak w wyschniętej studni. Ssał ogryzek, mlaskał spieczonymi wargami, z ogryzkiem między zębami zapadł w sen. Sen, który trwał minutę, a był długi jak wieczność. Wszędzie studnie, rzeki z przelewającą się musującą wodą, dzbany z przeźroczystymi płynami, a człowiek nie może się napić! Pije i pije, i nie może się napić... „Jezu!...” Zamglony błękit w szparze oczu Ptysia poszerzył się, ale nie zajaśniał. Razem z wilgocią wysuszyła się w Ptysiu wola. Nie był w stanie wstać i pójść do kuchni po szklankę wody. „Wody!!! Woda ma cudowny smak. Woda jest przyjaciółką. Woda jest kochanką jedyną. Ale woda jest tak daleko... za górami, za lasami, na końcu świata – w kuchni. O Jezu! Jezu! Już nigdy ani kieliszka!... I po co znowu z tą Adrianną?... Człowiek, artysta, powinien się szanować... Od tej pory z niektórymi kobietami koniec!... Powiedziała, że jestem genialny. Zgadza się, jestem genialny. Tylko dlaczego ja jestem za dobry? Nie powinienem z nią... Sam wiem, że jestem świetnym aktorem. Nie potrzebuje mi tego mówić. Powiedziałem: koniec z pewnymi kobietkami! Teraz będzie się wybierać, selekcjonować... Nazwisko zobowiązuje... Żeby jeden łyczek wody!... Naparsteczek... Wystarczyłoby mi tylko zwilżyć usta... Nie chcę pić... Nie żądam przecież źródeł krynickich, tylko naparsteczek... I niech ktoś zdejmie mi tę żelazną obręcz! Tylko ostrożnie! Tam jest laur o kruchych liściach. To świństwo, że liście bobkowe są z drzewa laurowego! Co za idiota wymyślił dodawać laur do potraw? Pewnie ta baba, co ją zawsze fotografują z prosięciem na ręku... Powinno być zakazane. Pić... Ale taka pieczeń na dziko? Bez laurowych liści do niczego. I po co ja mówiłem Adriannie, że jej wszystko zawdzięczam? Co ja jej zawdzięczam? Co? Nigdy się nie oduczę chlapać jęzorem... Wypierała się, że niby nie, ale oczy jej mówiły, że tak. Co ja jej zawdzięczam?... Nie zobaczy mnie więcej u siebie ta czarownica... Precz z kobietkami! Och! Chyba mi pękła jakaś żyłka w głowie. Coś tak zrobiło „pyk”... Ale nie boli bardziej niż przed chwilą, a przecież musiałoby boleć, gdyby coś pękło. Podobno cztery procenty alkoholu we krwi to już śmiertelna dawka... Ile ja mogę mieć? Mam z całą pewnością pięć. Czyli jestem nieśmiertelny! Litości! Żeby już było jutro...” I było jutro. Maleńki człowieczek, obładowany torbami i aparatami większymi od niego, zapukał do garderoby Ptysia:– Pan Litwiński? Jestem z telewizji. Czy byłby pan tak uprzejmy zostać kilka minut po przedstawieniu? Chcielibyśmy nakręcić parę ujęć z panem dla telewizji. Wie pan, trochę na scenie i może trochę prywatnie: w garderobie, przy charakteryzacji... Ptyś poczuł, jak wieniec laurowy na jego głowie puszcza pączki. Opanował wzruszenie i, nie przestając się charakteryzować, mówił w stronę lustra, w którym odbijała się sylwetka małego człowieczka: – A długo to będzie trwało? Bo trochę się śpieszę. – Postaramy się, żeby nie zabierać panu czasu... Gdyby pan był łaskaw poświęcić pół godziny... No, może się przeciągnie do jakichś czterdziestu minut. Bardzo nam na tym zależy. – Czterdzieści minut... – Ptyś zastanowił się, podczas kiedy mały człowiek z niepokojem śledził jego twarz. – Jeżeli to takie ważne... – Bardzo ważne! – Zgoda. Jakoś się załatwi. – Niech pan sam wybierze fragmenty, które panu najlepiej odpowiadają. I jeżeli byłby pan łaskaw powiedzieć, z którym z partnerów życzy pan sobie zrobić sceny, to ja bym zawiadomił i poprosił... – Nie. To by jeszcze przedłużyło sprawę. Zrobimy tylko te sceny, w których jestem sam. W żadnym wypadku nie mógłbym dzisiaj... – Doskonale! Więc zgłoszę się po przedstawieniu, a teraz już nie przeszkadzam. – Maleńki człowieczek wyszedł. 83 Ptyś siedział przed lustrem z uniesioną jedną brwią, z jednym okiem szerzej rozwartym. Tym okiem obserwował mężczyznę, który patrzył na niego z lustra. „To już nie są żadne żarty! Ta morda naprzeciw robi karierę. Pomyłka jest wykluczona! Nie jest to również sen. Widziałem najwyraźniej faceta z kamerą... Co prawda we śnie również można zobaczyć faceta z kamerą... Ciekawe, co taki sen może znaczyć?” Rozległ się trzeci dzwonek na rozpoczęcie ostatniego aktu i głos inspicjenta wzywający Ptysia na scenę. „Albo co znaczą we śnie dzwonki? Trzy. Jeden po drugim. A potem głos. Wtedy, kiedy ludzie nauczyli się tłumaczyć sny, nie było jeszcze kamer i dzwonków... No, dzwonki może były. Zdaje się, że barany miały dzwonki już od czasów biblijnych, a może nawet wcześniej... Na pewno barany miały dzwonki od samego początku istnienia pasterstwa. Pomyśleć, że to już tyle tysięcy lat, odkąd człowiek pomyślał o rozumnej organizacji pracy: założył jagnięciu dzwonek na szyję i powiedział: »Paś się!«... Tysiące lat... Wszystko było... Było... Co za świństwo z tym przemijaniem! I co zostało po tamtych ludziach i po tamtych jagniętach z dzwonkami?” – Czy pan nie słyszał dzwonków na zaczęcie?! – Odskoczyły drzwi, rozwarły się na całą szerokość i stanął w nich wściekły inspicjent. – Pan sobie spokojnie siedzi, a ja muszę biegać po piętrach, żeby pan był łaskaw zejść na dół! Po co są dzwonki?! Ptyś ogarnął nieprzytomnym okiem sen o inspicjencie. Co taki inspicjent może znaczyć we śnie?... – Na miłość boską! Niechże pan nie patrzy na mnie jak śnięta ryba, tylko proszę zejść na scenę! Nie możemy przecież zacząć bez pana! Czy pan jest chory? – Inspicjent podbiegł do Ptysia i szarpnął go za ramię. Ptyś przytrzymał jego rękę, wbił w nią paznokcie. Inspicjent wrzasnął: – Panie Litwiński! Co to za żarty?! Zadrapał mnie pan do krwi! „W porządku – pomyślał Ptyś. – Drapnąłem go przyzwoicie. Gdyby to był sen, nie ryczałby tak, boby go nie bolało. Czyli że tamto z telewizją to też nie był sen”. Żeby się jeszcze całkowicie upewnić, zapytał: – Pan nie widział tu przypadkiem faceta z telewizji? – A co? Nie znalazł pana? Mówiłem mu przecież, w której garderobie... – Owszem. Znalazł mnie. Chciałem tylko wiedzieć, czy pan go także widział. Możemy iść. – Ptyś zbiegał na dół po cztery stopnie i już był na scenie. Inspicjent, uderzając w gong, przyglądał się ukradkiem Ptysiowi. Coś mu się tutaj wydawało dziwne... „Czyżby ten Ptyś był pedrylem? Normalny mężczyzna nie chwyta drugiego mężczyzny za rękę i nie wbija mu paznokci aż do krwi... Co się dzieje?! Co się dzieje?! Jakby nie było, kawał chłopa... A za dziewczynami to się pewnie uganiał dla niepoznaki. Już o nikim nie można niczego pewnego wiedzieć. Taki niby to mężczyzna, no?... Jeżeli mnie jeszcze raz złapie za rękę czy coś tam takiego, to mu dam w pysk! Żaden pedryl nie będzie mnie łapał za rękę, żeby tam był nie wiem jakim artystą!... A zresztą. Też mi artysta! Dopiero pierwszej roli się dochrapał, a już myśli, że mu wszystko wolno. Co za ludzie! Bagno!” Całkowitą pewność, że wszystko jest rzeczywistością, a nie snem, osiągnął Ptyś dopiero na scenie. We śnie nigdy nie pamięta się roli, człowiek wychodzi z siebie, żeby sobie choć słowo przypomnieć... Oczywiście, suflera wtedy nigdzie nie ma! Człowiek nadstawia ucha, może jakiś litościwy kolega szepnie to jedno słowo, to jedyne potrzebne, które potem otworzy bramy pamięci, ale gdzie tam. Nie ma litościwych kolegów w teatrze. I ani jednego egzemplarza, żeby można przeczytać tekst. Na wszystkich egzemplarzach diabli siedzą. Nie ma ratunku. Tam publiczność czeka, a tu absolutna pustka i niepamięć!... To są te zawodowe, nikczemne sny. Gdyby sen rzutował na życie, człowiek wyrzekłby się raz na zawsze teatru. Tymczasem Ptyś mówił płynnie cały tekst trzeciego aktu. Nawet nie odczuwał żadnego lęku, że mógłby 84 choć słowo zapomnieć, a więc to nie był sen! I wszystko, co stało się przed wejściem na scenę, też nie mogło być snem! Czyli... Po przedstawieniu panowie od światła uwijali się z kablami i reflektorami. Snopy światła na Ptysia. Jeszcze! Jeszcze! Więcej światła! Podzwrotnikowy gorąc. Jasność biała. Ludziemrówki w rytualnym tańcu wokół Ptysia. Każde pstryknięcie światła, każde podciągnięcie kabla to gest zbliżający Ptysia do sławy. Maleńki człowieczek z kamerą, podrygujący przed Ptysiem, tworzący swoje wielkie dzieło o Ptysiu. Ptyś jako człowiek nie istniał dla niego, istniał tylko jako element plastycznej wizji. A więc Ptyś w pełnym świetle, Ptyś w półcieniu, ręka Ptysia, oczy Ptysia panoszące się w całej kamerze, plecy Ptysia, Ptyś, Ptyś, Ptyś... W kamerze nogi Ptysia... „Co jest? – zdumiał się mały człowieczek. – Co za zniekształcenia?... A może on? – Odsunął kamerę i spojrzał na Ptysia własnym okiem. – Rzeczywiście, on ma za krótkie nogi!” Ptyś przez podobieństwo mankamentów stał mu się bliższy. – Zrobię panu jeszcze kilka znakomitych zbliżeń samej twarzy – powiedział bardzo serdecznie. – To będzie na przebitki. Akcja i pana twarz. Akcja i pana twarz. Za każdym razem pointą będzie pana twarz. Wspaniałe! „Nie należy się przejmować takimi drobiazgami jak nogi – pomyślał maleńki człowieczek i najeżdżał kamerą na twarz Ptysia. – Każdy ma coś nie tak, jak trzeba. Ja mógłbym być znakomitym amantem, gdyby nie nogi. Tors mam w porządku. Gdyby kamerzyści nie byli idiotami i znali swój fach, można by było robić takie ujęcia, żeby nie było widać nóg. Mógłbym śmiało pracować w filmie, bo jakich oni tam mają kamerzystów? Śmiechu warte!... Machnę mu jeszcze jedno zbliżenie... Gdyby ci w filmie potrafili pracować tak jak ja... Trzeba artysty, żeby z takiego faceta zrobić amanta. Ja mógłbym zrobić karierę w filmie! Jak rzucę jego twarz na cały ekran, wtedy się zobaczy, co to jest PRAWDZIWA sztuka!” – Dziękuję panu. Skończyłem. Jeżeli pana interesuje, to za tydzień w kronice kulturalnej może pan obejrzeć ten materiał. Przepraszam, że tak długo trwało, ale sztuki nie można robić w dwie minuty, sam pan wie o tym najlepiej. Dobranoc. W kilka dni później redaktor odpowiedzialny za kronikę kulturalną wyrywał sobie z głowy włos po włosie: – Co to jest?! Co to za materiał?! Niech pan sam powie! Niech mi pan to wytłumaczy, bo ja nie rozumiem. Może jestem zupełnym idiotą, więc niech mi pan wyjaśni. Maleńki człowieczek pod wpływem nagany skurczył się do jeszcze mniejszych rozmiarów. Mógłby urosnąć do rozmiarów olbrzyma, gdyby się rosło na własnej wściekłości: wściekłość jego była ogromna! „Daje się tym ludziom – myślał – kawałek dobrej roboty, kawałek prawdziwej sztuki, ale kto z nich rozumie, co to jest sztuka?” Odważył się powiedzieć: – Materiał jest dobry... w pomyśle. Nie biorę odpowiedzialności za obróbkę. Czy to moja wina, że kopie są do niczego? I jak się ma takich elektryków... Widocznie źle ustawili światło. – Mnie nic nie obchodzi, kto co źle ustawił! – ryczał ten odpowiedzialny redaktor. – Wiem tylko, że tego materiału nie mogę pokazać. Same czarne placki na ekranie i od czasu do czasu ten wielki koński pysk. – Mówił pan, żeby były zbliżenia... – Czy tam już nikogo nie było do zbliżeń, tylko ta jedna gęba? – Gra główną rolę, więc myślałem... – Właśnie! Gdyby pan choć raz nie myślał!... I ja, teraz mam to pokazać w kronice, bo panu się zachciało myśleć! Musiałem postradać zmysły, kiedy pana samego puściłem na robotę... Proszę mnie teraz zostawić! Muszę pomyśleć, co zrobić, żeby uratować program. Maleńki człowieczek odszedł, plując w myśli na odpowiedzialnego redaktora i na Ptysia, przez którego jego dzień zaczął się piekłem. 85 Odpowiedzialny redaktor został sam. Jeszcze raz przejrzał materiał. Usiadł z głową zawartą w olbrzymich rękach. Przyciskał tymi rękami głowę, wyciskał z niej inteligencję i... wpadł na pomysł: – Dajcie mi tu plastyka! Żywego lub umarłego, byle zaraz! – krzyknął do „panienki od wszystkiego”, która stała z ołówkiem i notatnikiem, ładna i obojętna, ale gotowa. Za chwilę był plastyk. – Panie Władziu, czy pan mi może zrobić takie zabawne rysuneczki do programu? Taki żart... Niby teatr podpatrzony pana okiem... Zrobimy mieszankę firmową: raz pana rysunek, raz gęba tego faceta... To może być nawet dobre. Niech pan sobie obejrzy materiał, to jest tego faceta, bo reszta idzie do kosza. Jeżeli pan nie zna sztuki, proszę zadzwonić do teatru, ktoś tam się znajdzie, kto panu opowie treść. Kochany, musimy ratować program! Ten „kucyk” mnie wpędzi do grobu... Spaprał cały materiał. Niech pan sobie wszystko spokojnie przemyśli. Pokaże mi pan, jak będzie gotowe. Ja muszę lecieć na otwarcie przedszkola, nim ten idiota dorwie się do zbliżeń nocników, zamiast przypilnować momentu przecięcia wstęgi. Pan Władzio obejrzał materiał raz i drugi: jakaś gęba faceta o końskich zębach. Nic mu to nie mówiło. Podrapał się ołówkiem w głowę i zaczął na kawałkach kartonu malować tuszem konie: jeden koń wąchał kwiatek na łące, inny stawał dęba, jeszcze inny zaparł się przed przeszkodą. Potem powsadzał na grzbiety tych koni osobników o twarzy Ptysia. Konie miały śmieszne pyski i wyszczerzały zęby tak jak Ptyś. Ubawiło to pana Władzia. Rysując konie, wykrzywiał się jak one, niejako pomagał im przybierać odpowiedni wyraz pyska. Po kilku godzinach miał już namalowaną sporą ilość kartoników. Wtedy przypomniał sobie, że powinien był zapytać, o czym ta sztuka, bo może nie o koniach?... W takim razie diabli wzięli całą robotę! „O co chodzi? – pomyślał pan Władzio. – To miały być moje odczucia po obejrzeniu sztuki... Kto może się wtrącać do moich odczuć?... Trzeba dać tylko odpowiedni napis... Tak, to jest zdecydowanie dobre! Bohater sztuki i koń... Koń zawsze się wiąże z pojęciem bohatera”. Kiedy redaktor odpowiedzialny wrócił po otwarciu przedszkola, wszystko było już gotowe, napis także: „Każdy Polak marzy o koniu. Konstanty Litwiński także”. Redaktor odpowiedzialny, pewien, że tym razem dopilnował wszystkiego, nawet nie zapytał plastyka, czy aby sprawdził i zgłębił treść sztuki. Był pewien, że tak, wszak zalecił to uczynić. Na drugi dzień odpowiedzialny reżyser gratulował odpowiedzialnemu redaktorowi: – Stary! Miałeś genialny pomysł! Nareszcie coś niebanalnego! Tak się powinno robić programy! To jest bomba! Ciągle trzymamy się schematów, a ty się z tego wyrwałeś. Właśnie o to chodzi! Dać odbiorcy możliwość samodzielnego myślenia! Dać mu trochę abstrakcji Gdybyś pokazał kawałek teatru, byłoby to nudne jak wszystko dotąd. Spojrzałeś na bohatera przez zmrużone oko. Przepowiadam ci wielką przyszłość w telewizji, tylko tak dalej! Mieliśmy już kilka telefonów. Ludzie są zachwyceni. Ludzie chcą się śmiać! Jak na to wpadłeś? Ty wiesz, że to jest właśnie „klucz”! Tak musimy robić nasze programy. Chodźcie do mnie. Stawiam wszystkim koniak. Odpowiedzialny reżyser zgromadził bohaterów dnia: odpowiedzialnego redaktora, plastyka, małego człowieczka i panienkę do wszystkiego, która wyjęła z biurka koniak i kieliszki schowane w szufladzie, zaparzyła kawę i podała słone precelki. Czwarty kieliszek koniaku otworzył wszystkim oczy: każdy z obecnych tutaj jest geniuszem; genialny mały człowieczek z kamerą, genialny plastyk, genialny redaktor odpowiedzialny i genialny odpowiedzialny reżyser, który teraz zrobi taki program, że wszystkim oko zbieleje! Najważniejsze zacząć. A to się już stało. Nareszcie zrobiono wyłom w tradycji. Teraz będzie wszystko inaczej! Sto lat, panowie, i wszystkiego najlepszego na przyszłość! Kiedy w ciasnym pokoiku, o wiele za ciasnym na tak wielką ilość geniuszu, zrobiono miejsce dla jednego tylko geniuszu reżysera, zakorkował on energicznie butelkę z resztą ko- 86 niaku, otworzył okno, żeby wywietrzyć dym z papierosów i pozwolić odetchnąć myśli, spojrzał na przelatujące wokół telewizyjnej wieży ptaki, zagwizdał coś beztrosko, potem zatrzasnął okno, oparł dłonie na blacie stołu, odchylając ciało nieco do tyłu, podrzucił głowę w górę, zmrużone oczy wbił w ścianę przed sobą i przez chwilę nie żyło nic: ani jego ręce, ani twarz, tylko myśli. Odpowiedzialny reżyser budował w myślach nowy scenariusz, w którym Ptyś był postacią wielką i pęczniejącą. Ptyś zapełniał wyimaginowane szkło ekranu. Ptyś z n a k o m i t y ! Po prostu stworzony do jakiegoś abstrakcyjnego dzieła... Ta morda z końskimi zębami i te oczy zwyczajne, prawie nijakie, właśnie ten kontrast oczu i zębów... Twarz właściwie żadna, gdyby nie te zęby. A jednak fascynująca w swej zwyczajności. Może właśnie fascynująca przez tę zwyczajność? Tak, to jest twarz współczesnego młodego człowieka. To jest nowy typ bohatera. Dać mu tylko okoliczności towarzyszące, dać mu kanwę niepokoju, zagubienia, wyobcowania... To jest wstrząsające! Zwyczajna twarz w otoczce niezwykłości... Kontrasty... Kontrasty! Tak! To jest właśnie to! Odpowiedzialny reżyser rzucił się na biel kartek przed sobą i zaczął nerwowo zapełniać je roztańczonym pismem. Tworzył w gorączce. Pomysły były ogniste. Rozpalały nie tylko jego pióro, ale nawet uszy. Skończyło się na tym, że odpowiedzialny reżyser wystawił jednoaktówkę Fredry. Coś mu nie wyszło ze scenariuszem tak, jak chciał. Pomysłów miał milion, może właśnie o dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy za dużo – i nie wyszło. Oryginalny, własny scenariusz może napisać innym razem, jest jeszcze młody, ma czas, tymczasem Fredro jest pozycją niezawodną. W każdym razie coś z poprzedniego zamysłu zostało: Ptyś. I Ptyś zagrał amanta w jednoaktówce Fredry. Było dwa miesiące dukania tekstu przy stoliku i analizowania postaci. Ptyś analizował i odpowiedzialny reżyser analizował, a potem już nie było czasu na nic, tylko ostatnie trzy dni „kamerowe” i ratuj się kto może! Nienawiść panowała ogólna: reżyser nienawidził aktorów, że mają takie tępe głowy i nie rozumieją najprostszych rzeczy (no bo co to trudnego pamiętać o tym, żeby utrzymać się w kamerze i nie walić przedmiotami po stole?). Mikrofony łapią nawet najlżejszy szelest i przedmioty trzeba kłaść delikatnie. Ach ci aktorzy! Ci aktorzy! Banda matołów! Aktorzy nienawidzili reżysera, bo po co dwa miesiące gadał, zamiast robić sytuacje? Kamery powinny być od dawna, żeby można się było z nimi otrzaskać. Człowiek nie może grać, równocześnie myśląc o tym, czy mieści się w kamerze. Elektrycy nienawidzili kamerzystów, którzy kazali im wisieć z reflektorami pod sufitem i jeszcze zawsze było źle. Kamerzyści nienawidzili głównego operatora. Główny operator, według nich, sam nie wiedział, czego chciał, i czepiał się, byle się czepiać; nikt nie jest w stanie robić cudów, jeżeli aktorzy tańczą jak na linie, zamiast stawać dokładnie w tych miejscach, które mają naznaczone kredą, a poza tym są ponumerowane. Główny operator nienawidził głównego operatora dźwięku, który uparł się, że mikrofon będzie wisiał nisko, bo nic nie słychać. Co głównego operatora obchodzi, czy coś słychać, czy nie? Jego obchodzi obraz, a na obrazie nie może być cienia od mikrofonu, więc won z tym mikrofonem albo główny operator wycofuje się z tej zakichanej roboty!... Główny elektryk nienawidził wszystkich. Siedział przed pulpitem z olbrzymią ilością guziczków, z których każdy był sygnałem na inne światło i nienawidził także tego pulpitu, bo wszystko mu się myliło, bo za każdym razem to nie był ten guzik, o który chodziło. Po co te cuda ze światłami? Ustawić jedno rzygające światło i na tym koniec! I tak kamerzyści spartolą obraz, czy im się da światło, czy nie. Aktorzy stali na planie z suchymi gardłami. Języki jak kołki i ani kropli śliny. Strach wysuszył ślinę i rozpuścił kości. Trzęśli się na miękkich nogach, na nogach jak pasztetówka. Podszedł reżyser. Przeczesał palcami rzadkie, jasne włosy, wzrok wbił w podłogę, stał tak chwilę z palcami we włosach, z opuszczoną głową i zaciętą twarzą, potem przygryzł paznokcie, zdjął z języka nie istniejący okruch tytoniu, wpatrzył się badawczo w twarze aktorów i szepnął konspiracyjnie: 87 – Trzymajcie się! Oni wszyscy chcą mnie wykończyć. Widzicie sami, jaki tu bałagan. Kamerzyści ćwierćinteligenci. Nikt nie potrafi iść z kamerą za aktorem. Musicie się sami pilnować. Jeżeli o was chodzi, nie mam żadnych zastrzeżeń, wszystko jest klawo. Pamiętajcie tylko, żeby nie mówić za głośno i nie walić naczyniami po stole. Ja przecież nie mam fachowca, żeby zmiksować dźwięki! No, to zaczynamy!... Reżyser wyszedł ze studia i wszedł po schodkach do kabiny, długiej, kiszkowatej, w której w dalszym ciągu główny operator kłócił się z operatorem dźwięku. Główny elektryk nie odrywał wzroku od znienawidzonego pulpitu z guziczkami. Żeby go tylko nie zawiodły nerwy! Poprzez olbrzymią, podłużną szybę widać było całe studio: aktorów, kamerzystów, plan z dekoracjami i boczny plan ze stolikiem, przy którym powinien siedzieć prelegent, mający wygłosić kilka słów wstępnych przed programem. Ale prelegenta jeszcze nie było. Nad podłużną szybą kilka aparatów kontrolnych, w których za chwilę miały się pojawiać wszystkie ujęcia: z przodu, z boku, zbliżenia, plan średni, plan amerykański... Główny dźwiękowiec i główny operator założyli słuchawki i rozparli się przed swoimi pulpitami Główny reżyser obgryzał paznokcie, jeden po drugim. Panowie ze słuchawkami spojrzeli na niego i na swoje zegarki. Reżyser zostawił na chwilę paznokcie w spokoju i powiedział: – Gotowe! W studio mrugnęło czerwone oko sygnału. Ptyś już nie zdążył łyknąć powietrza. Na pół uduszony zaczął swoją pierwszą kwestię. Oczy wyszły mu na wierzch i lewy kąt ust żałośnie drgał. Reżyser złapał się za głowę, potem zasłonił rękami twarz. Główny operator dźwięku podskoczył i zaryczał w urządzenia pulpitu: – Co tam się dzieje?! Daj niżej mikrofon! Ani słowa nie słyszę, co ten facet mówi. – Jego głos został przekazany słuchawkom na uszach młodego człowieka, którego nic na świecie nie było w tej chwili w stanie zainteresować poza małym kształtem mikrofonu zawieszonym nad głowami aktorów. Kiwnął głową w stronę podłużnej szyby i delikatnie nacisnął urządzenie zniżające mikrofon. Główny operator zerwał słuchawki z uszu i przyskoczył do głównego dźwiękowca. – Już panu raz mówiłem, niech się pan przestanie wygłupiać z tym mikrofonem! Główny dźwiękowiec ani drgnął. – Teraz dobrze – przekazał swoje słowa pulpitowi. – Niech oni sobie zmienią ujęcie, jeżeli widzą w kamerze mikrofon. To nie jest niemy film i musi się słyszeć, co tam ludzie mówią. Główny operator przyskoczył do głównego reżysera. – Czy pan nie widzi, co się dzieje?! Niech pan spojrzy! Na obrazie jest cień, jakby ktoś nietoperza wpuścił do kamery! Główny reżyser spojrzał tępo w aparat kontrolny przed sobą. – Wszystko jedno – powiedział dziwnie spokojnie. – Mnie już jest wszystko jedno. Grają jak w amatorskim teatrze. Główny operator wzruszył ramionami. – To już jest pana sprawa. Ja odpowiadam za obraz i nie pozwolę, żeby mi ktoś złośliwie rzucał cień na plan. Z głośników rozległ się dźwięk, jakby ktoś nagle rozsypał worek ze szklankami. To Ptyś postawił szklankę na spodeczku. Reżyser znów poszukał w rękach ratunku dla swojej umęczonej głowy. „Boże! Boże! Co oni tam robią?! Mówiłem, że słychać każdy najlżejszy szelest, a ten wali szklanką, jakby chciał nią stół przebić na wylot”. Jęk bólu poprzedził wybuch wściekłości. – Przerwać! – zaryczał główny reżyser i wpadł do studia. – Co wy robicie?! Ludzie! Co wy robicie?! – rzęził szeptem i biegał między dekoracjami, nie patrząc na nikogo, jakby się bał, że widok czyjejś twarzy sprowokuje go do morderstwa. – Szklankę stawia się delikatnie na stole... O, tak... – Pokazał, jak się stawia szklankę. Postawił ją. Rozprysnęła się w kawałki. – Panno Marzeniu! Proszę podać inną szklankę! – ryknął w stronę panienki do wszystkiego. 88 Potem nie patrząc w dalszym ciągu na nikogo, rzucił rozkaz: – Zaczynamy od początku! – i zaplątał się w kablach od reflektorów. Scenograf zdążył w porę przyskoczyć i, nim reżyser upadł, pochwycił go w ramiona. Incydent z kablem rozjuszył wściekłość w głównym reżyserze. Wściekłość ta, z powodów nawet może jemu samemu nie znanych, skierowała się na nieobecnego prelegenta. Główny reżyser zatrzymał się przed planem, gdzie stało krzesło i stolik z kawą, tam, gdzie właśnie miał siedzieć prelegent, a nie siedział. Główny reżyser lżył to miejsce pozbawione człowieka i piał histerycznie: – Gdzie jest pan Koronny? Dlaczego nie ma go na planie? Kto jest za to odpowiedzialny? Próba była wyznaczona na godzinę siedemnastą, a teraz jest siedemnasta dwadzieścia cztery! Proszę w tej chwili dowiedzieć się, co się z nim stało i czy w ogóle będzie łaskaw zaszczycić nas kiedykolwiek swoją obecnością. – Trzasnął drzwiami studia i wpadł do kabiny, gdzie biegał od człowieka do człowieka, żądając papierosa, bo przecież jeszcze moment, a szlag go trafi. Panienka do wszystkiego flegmatycznie zeszła z planu i poszła się dowiedzieć, co właściwie się stało z tym całym prelegentem, przez którego stary dostaje chyzia. Znów mrugnęło czerwone oko sygnału i Ptyś z odrobiną zapasu powietrza zaczął swoją pierwszą kwestię. Mało go obchodziło, co mówi. Z całą uwagą śledził znienawidzoną szklankę. Za chwilę będzie moment, kiedy trzeba ją podnieść, a potem postawić na stole. Czaił się na nią i gdyby miał tylko na to czas, nazwałby ją najpaskudniejszymi słowami, ale że musiał mówić tekst, więc tylko miał ją stale na oku. Główny reżyser nie wypuszczał swojej głowy z rąk. „Mordercy! Chcą mnie zabić! Z kim on się kontaktuje?! Ma obok partnerkę, a mówi do szklanki. Żeby choć raz w życiu spotkać inteligentnego aktora... Zniszczą człowiekowi całą pracę! Cały wysiłek twórczy!” Nie wytrzymał. Kiedy Ptyś, szczęśliwy, że pokonał największą trudność, stawiał delikatnie szklankę na stole, reżyser wyskoczył z kabiny, przedarł się przez gmatwaninę kabli, oparł pięść na stole z nieszczęsną szklanką, pochylił nisko głowę i mówił wolno i dobitnie, przekazując słowa nie inteligencji Ptysia, a inteligencji stołu, który, gdyby tchnąć w niego życie, z całą pewnością zrozumiałby go prędzej niż Ptyś: – Panie Litwiński, czy mógłby pan uczynić mi tę łaskę i zająć się partnerką, a nie szklanką? Ja nie wiem, może mnie pamięć zawodzi, ale wydaje mi się, że nigdy panu nie proponowałem rozgrywania etiudy ze szklanką. Jeżeli jednak coś takiego zrobiłem, to bardzo proszę przypomnieć mi o tym. Natychmiast przyznam się, że jestem po prostu kretynem. A teraz, bardzo proszę, niech pan zacznie grać Fredrę, jeżeli oczywiście to zadanie nie przerasta pana możliwości. – Trzęsąc się cały, wszedł do kabiny. Wyciągnięte ręce czekały na niego z pudełkami papierosów. Wziął dwa: jeden zapalił, drugi wsadził za ucho. Mrugnięcie czerwonego oka sygnału. Uwaga! Zaczynamy! A jednak spektakl jednoaktówki Fredry zaliczono potem do bardziej udanych, a na przyjęciu po spektaklu telewizyjnym Ptyś został uznany przez głównego reżysera za „aktora z prawdziwego zdarzenia” oraz za najklawszego kumpla i kolegę. W końcu liczy się tylko efekt i nikt nie pamięta, jak to było, nim się do tego efektu doszło. To byłby moment, kiedy można przestać mówić o rozterkach i goryczach Ptysia. Ptyś zamiast orderu miał w klapie listek rośliny z rodziny bobkowatych i właśnie to, nic innego, ruszyło cały mechanizm wydarzeń i Ptyś nie musiał nic robić: wszystko się działo za niego i dla niego. Drogi życia Ptysia zostały obsadzone krzaczkami wawrzynu. Wawrzyn przyjął się, ślicznie pączkował i piął się w górę już prawie trzy lata. Ptyś kroczył drogami obsadzonymi wawrzynem i spoglądał życzliwym okiem na świat za wawrzynowym ogrodzeniem. Wszystko było tak jak dawniej: świat dobrze znany i on, taki sam, tyle tylko, że szedł sobie wyodrębnioną ścieżką, po której bokach piął się wawrzyn. Potem wawrzyn wystrzelił w górę po wariacku i 89 przerósł Ptysia, i Ptyś nie mógł już dojrzeć znajomego świata, chyba żeby się przebijał przez gąszcze, ale po co? Chodził więc tunelem z wawrzynu, w jego tajemniczym mroku, czasem spotkał kogoś na wawrzynowej drodze, ale był to również ktoś o umęczonej, bladej twarzy, taki sam jak on człowiek z wawrzynowego tunelu. Pewnego dnia Ptyś leżał na tapczanie w swoim pięknym mieszkaniu „M-2”. Zadzwonił telefon. Leniwy, niepośpieszny ruch ręki i obojętne, niskim głosem rzucone: – Halo. – Czy mogę mówić z panem Konstantym Litwińskim? – Głos, który gdzieś tam biegł w przestrzeni po drutach, a tutaj materializował się w postaci zamierzonej chrypki, bardzo rozkosznej, bardzo seksi. – Przy aparacie. Słucham panią? – małe zainteresowanie ze strony Ptysia. – Chciałam usłyszeć, jak pan przez telefon mówi: „halo”. – No?... Czy moje „halo” zabrzmiało zgodnie z pani życzeniami? – O tak!... Panu to na pewno jest obojętne, ale ja uwielbiam pana. – Nigdy nie jest mi obojętne zainteresowanie przemiłej nieznajomej. – Skąd pan wie? – Co? – Że jestem przemiła? – Domyślam się. Ma pani ujmujący głos. – Kocham pana. Zabiję się, jeżeli odmówi mi pan spotkania. – O? – Proszę się ze mną umówić. – Chciałbym. Naprawdę. Ale nie wiem, czy będę mógł. Teatr... Telewizja... Film... Rozumie pani. Człowiek jest niewolnikiem zawodu. Nie zostaje mi nawet chwila na prywatne życie. Bardzo mi przykro. – Wykręca się pan, a ja pana kocham! – Ile pani ma lat? – Niedługo kończę szesnaście. – To znaczy, że nie ma pani więcej jak czternaście. Obiecuję pani spotkanie, jak pani skończy osiemnaście lat. – Jaki pan okrutny? Ja nie mogę czekać! Zabiję się! – Szkoda... Bo chętnie spotkałbym panią... za kilka lat. Nawet nie zauważy pani, jak to szybko przeleci. – Kilka lat? Za kilka lat będzie pan już starcem! – Zupełnie dobrze się trzymam. Będę jeszcze w stanie spełnić niektóre pani życzenia, a teraz żegnam. Przepraszam, że pierwszy kończę rozmowę, ale właśnie ktoś dzwoni do drzwi. – Pewnie jakaś stara kochanica. Nienawidzę pana. Ptyś odłożył słuchawkę. Położył się z rękami pod głową i czekał, czy telefon znowu zabrzmi. Był zdecydowany nawymyślać tej małej. Kiedyś, na początku, gdy dopiero stawiał pierwsze kroki na wawrzynowej ścieżce, takie telefony cieszyły go. Już wtedy zaczął jednak zachowywać ostrożność i nie leciał na pierwsze lepsze spotkanie z atakującą go dziewczyną, ale godzinami mógł pleść głupstwa. Popularność była dla niego nowością. Taki telefon był za każdym razem dowodem, że nie śni, że wszystkie jego utajone pragnienia przybierają realne kształty, że oto z marzeń powstał człowiek, znany wszystkim Konstanty Litwiński, wspaniały aktor! Bożyszcze kobiet! Teraz te telefony już go nudziły, nie było w nich nic nowego, tylko głosy się zmieniały. Ale był grzeczny. Uwielbiany człowiek musi być grzeczny dla tych, którzy go wielbią. Kiedy jednak któraś z niepełnoletnich dam stawała się zbyt bezczelna i natrętna, decydował się na brutalne zakończenie rozmowy. Kochały go za to jeszcze bardziej. 90 Popołudnie. Czas przemijania w płatkach róży. Herbaciana róża na stole. Potęga jej rozkwitu, potęga zapachu, odurzenia i... pac, pac, spadają dwa płatki na ciemny blat stołu. Przemijanie herbacianej róży... Ptyś odwraca głowę na lekki szelest spadających płatków, bierze je w palce, przyciska do nozdrzy, potem szybko wrzuca do popielniczki – mają zapach grobu. Jeszcze tak niedawno nie trzeba było myśleć o przemijaniu. Wszystko było „przed”. Jeszcze wszystko było do zdobycia, do osiągnięcia. Myślało się tylko o tym, jak to wszystko osiągnąć. I już się stało... Teraz już nie czeka się na ponętne propozycje, teraz się tylko myśli, które propozycje odrzucić. To jedyny wysiłek. „Coś we mnie nie gra – pomyślał Ptyś. – Albo się starzeję, albo mam zły dzień. O co chodzi? Chyba się nie przejąłem tym, że jakaś smarkata powiedziała mi, że za kilka lat będę starcem?... Wszystko jest klawo! O co chodzi? – Wstał, zatrzymał się przed przekwitającą różą, zabrał wazon i wrzucił różę do kubła. – Nie powinno się trzymać starych kwiatów, zawsze kojarzą się ze śmiercią. Trzeba odrzucać z życia wszystko, co sprowadza zły nastrój. Życie jest wspaniałe! Niejeden oszalałby ze szczęścia, gdyby był na moim miejscu. Czego ja właściwie chcę?... Cholera! To ta barania! Przeżarłem się baraniną i mam po prostu niestrawność. Ciekawa rzecz, że kilkadziesiąt dekagramów baraniny może mieć tak fatalny wpływ na samopoczucie człowieka. Trzeba będzie pomyśleć o bardziej dietetycznej kuchni. Na miłość boską! Przecież to właśnie jest starość! Dietetyczna kuchnia... Dawniej nigdy nie myślałem o kuchni dietetycznej. Te ochłapy, które się zżerało nawet z psiej miski... – Tu Ptyś zaczął głośno nucić, żeby przytłumić wspomnienia, które w jego obecnej sytuacji wydawały mu się niegodne. Ale psia miska rysowała się z bezczelną wyrazistością. Ptyś wziął się do głośnego powtarzania roli. Cały skupił się na tekście, wybijał słowa, poprawiał dykcję... A psia miska panoszyła się w wyobraźni. Nie pomogło zatrzymanie wzroku na obrazach i fotosach zapełniających ściany: tam nic nie było prócz psiej miski. – To jest draństwo, żeby tak nie móc się oderwać od przeszłości – pomyślał Ptyś.– Ale czym ja się dręczę? Przecież nikt o tym nie wie, że kiedyś wrąbałem psu część jego obiadu. Każdy robi coś ohydnego w samotności i to jest jego sprawa. Założę się, że nawet Sokrates dłubał w nosie, kiedy go nikt nie widział, Rudolf Valentino też z całą pewnością obgryzał paznokcie, a na jego pogrzebie kobietki darły suknie i mdlały z rozpaczy... Psia miska... Też mi problem! Zwłaszcza, że pies był czysto chowany i miał stale mytą miskę”. Ptyś wzruszył ramionami, był to znowu powrót do przeszłości. Teraz dbał o swój wygląd i zachowanie i bardzo uważał, aby nie wykonywać niepotrzebnych i niepoważnych gestów. Jedynie kiedy był sam, pozwalał sobie czasem na oglądnięcie z bliska twarzy, na wyciśnięcie jakiegoś pryszcza lub dłubnięcie w nosie. Więc ten zamierzchły gest, to wzruszenie ramion i Ptyś wkroczył do ślicznej łazienki w swoim luksusowym mieszkaniu „M-2”, zrzucił szlafrok, wskoczył do wanny, odkręcił natrysk i zmył całą przeszłość. Kiedy potem jechał swoim zielonym fiatem, zupełnie nie pamiętał, że kiedyś tam istniała jakaś miska, jakieś podkradzione psu mięso. Luksusowy świat w zielonym pudełku, jego władcze gesty przy kierownicy, a tam za szybą mrówcza cierpliwość ludzi, czekających, tłoczących się na przystankach autobusowych. Ptyś-król zajechał przed budynek telewizji. Portier, który korzystał właśnie z ostatnich promieni słońca i próbował wygrzać w nich swoje zreumatyzowane kości, otworzył przed nim szeroko drzwi oraz swoje wielkie serce. – Ho! Ho! Jak pan pięknie i młodo wygląda! – powiedział. – Zawsze, kiedy pana widzę, robi mi się raźniej na duszy. Bo pan jest wesoły. To tak, jakbym ja sam był wesoły. Nie lubię tych ponuraków, wie pan, co to zawsze mają miny karawaniarzy. Człowiek lubi patrzeć na uśmiechnięte twarze, jakoś mu wtedy lżej. Nawet reumatyzm mniej dokucza. Ptyś najpierw uścisnął z wylewnością rękę portiera, potem z troską zajrzał w jego oczy i wypytywał o wszystkie objawy schorzenia, zupełnie jakby nie był Ptysiem, ale reumatologiem. Równocześnie życzył w myślach portierowi, aby go jeszcze bardziej pokręciło. 91 Przed budynek telewizji zajechał drugi wóz, ale portier zachował zupełną obojętność wobec tego drugiego wozu. W tej chwili nie było nic ważniejszego od jego reumatyzmu i od zainteresowania tym reumatyzmem drugiej osoby, i to nie byle kogo – samego pana Litwińskiego. „To jest prawdziwy człowiek! – pomyślał portier. – Nie przejdzie koło człowieka jak, nie przymierzając, koło psa, tylko zapyta, co i jak. Z nim można być człowiekiem. Można mu powiedzieć o tym swoim rwaniu w kościach i on zrozumie, bo to jest człowiek”. Trabant wypuścił ze swego wnętrza mężczyznę, który najpierw utkwił jadowite i zawistne spojrzenie w fiacie, potem przeniósł jad w kierunku przypuszczalnego właściciela. Nagle nad jadowitym spojrzeniem zatrzepotały radośnie powieki, człowiek wyrzucił przed siebie ramiona jak dwa mechaniczne przedmioty do obłapiania i zaraz zawarł w tych mechanizmach całego Ptysia. – Kochany! Cóż za spotkanie?! – ryczał, miażdżąc Ptysia w swych stworzonych do miażdżenia łapach. – Nie poznajesz mnie? Kiedyś spędziliśmy nie byle jaką noc na festiwalu. Marzyłem, żeby cię znowu kiedyś spotkać i powtórzyć tamto. Nie uważasz, że byłoby wspaniale? Ciągle od tamtej pory myślałem o tobie. Śledzę twoją karierę. Wierzyłem, że pokażesz światu, co potrafisz! Wtedy na festiwalu jeszcze byłeś nikim. Ale człowiek ma nosa! Wiedziałem, że będzie z ciebie kawał aktora i napisałem to! Chowam na pamiątkę tę recenzję... Bo to tak, jakbym ja ciebie począł. Dobre, co? Konstanty Litwiński, owoc mojego żywota!... Ale, że też cię spotkałem... Ptyś, nareszcie oswobodzony z cudzych rąk, które teraz opadły i znalazły się w kieszeniach zamszowej marynarki, uśmiechnął się niezbyt szczerze, niezadowolony ze wspomnień. Nie lubił powracać do dawnych czasów. Tamto raz na zawsze minęło. Tamto dotyczyło innego człowieka. Może kiedyś był jakiś tam Ptyś, którego każdy mógł traktować jak psi pazur, ale teraz jest tylko Konstanty Litwiński znany, znakomity artysta, o którego walczą ze sobą: film, teatr i telewizja. Ten facet z długimi łapami najwyraźniej liczy na coś, chce sobie coś załatwić, inaczej nie plótłby bzdur na temat „owocu żywota”. Na wszelki więc wypadek Ptyś dał ostrzegawczy strzał, nie żeby ugodzić, ale żeby dać znać, że czuwa: – Coś niedobrze z pamięcią – powiedział, szczerząc w uśmiechu wszystkie końskie zęby. – To nie jest nasze pierwsze spotkanie po tamtej nocy. Spotkaliśmy się niedługo potem w Warszawie, ale wtedy nie mogłeś sobie mnie przypomnieć. Być może, pamięć ludzka działa tylko na wielkich przestrzeniach czasu. Ja też doskonale pamiętam chłopaków ze szkoły podstawowej, a nie mogę sobie na przykład przypomnieć ekspedientki, u której wczoraj kupowałem masło. Znany kiedyś krytyk nie dał się zbić z tropu. – No popatrz! Nie poznałem cię? Musiałem być na tęgim kacu. Nie uwierzysz, ale ja kiedyś na kacu nie poznałem własnej żony. Myślałem, że to teściowa i powiedziałem jej: „Won z mojego domu!” Dopiero jak wyszła, zorientowałem się, że to żona. Bo teściowa by nie wyszła. Dobry kawał, co?... No to teraz powetujemy sobie tamtą stratę. Nagrywasz coś dzisiaj w studio? Klawo! Ja też mam tu mały interes. Potem zabieram cię na obiad. Stary! Gadania jest na pół dnia! Ptyś na razie nie powiedział ani tak, ani nie. Zawsze miał czas, żeby odmówić. Znany krytyk już od dawna przestał być znanym krytykiem i tylko dobra pamięć Ptysia pozwoliła mu przypomnieć go sobie. Znajomość ze znanym kiedyś krytykiem była mu obojętna. Czas bieli włosy dawnych krytyków i tworzy nowych, młodych; bardziej znanych. Kiedy Ptyś królował w studio i wszystkie kamery śledziły jego ruchy, aby je jak najkorzystniej utrwalić na taśmie, znany kiedyś krytyk siedział w kabinie odpowiedzialnego reżysera i przez podłużną szybę wpatrywał się w Ptysia. Wyjął pudełko papierosów. Odpowiedzialny reżyser wziął dwa, jednego zaraz zapalił, drugiego zatknął za ucho. – To jest genialny aktor! – powiedział znany kiedyś krytyk, obserwując Ptysia poruszającego się po drugiej stronie szyby. – Jak on się swobodnie rusza! I ta półironia, półpowaga i 92 wielka prawda! Nie uważa pan, że „Wielka Prawda” jest najważniejszym atutem w tym zawodzie? Mało kto z aktorów ma w sobie prawdę. On ma Wielką Prawdę! Genialny! – Znany kiedyś krytyk nerwowo zgniótł nie dopalonego papierosa i wyciągnął pudełko, żeby zapalić nowego, odpowiedzialny reżyser machinalnie sięgnął ręką w kierunku pudełka, wziął papierosa i zatknął go za drugie ucho. Patrząc ciągle na Ptysia powiedział: – Najwięcej programów opieramy na nim. Ludzie chcą go oglądać. To jest wielka indywidualność. – Czy mógłbym prosić o trochę fotosów? – zapytał znany kiedyś krytyk. – Mam zamówienie na wielki artykuł o nim. Taki artykuł gigant. Znam go prawie od dziecka, he, he, he. W każdym razie od jego początków, więc jasne, że zwrócili się z tym do mnie. To będzie równocześnie znakomita reklama dla waszej telewizji. Niech pan patrzy! Niech pan patrzy, jak on przymruża oko! To przecież genialne! – No tak, to jest kawał aktora. Powiem panu w tajemnicy, że to ja go odkryłem. Jeszcze nikt nie wiedział, że istnieje jakiś tam Litwiński, kiedy ja zaryzykowałem wziąć go do mojego programu. No i okazało się, że miałem nosa. Znany kiedyś krytyk nie próbował przeczyć słowom odpowiedzialnego reżysera. Wiedział, że zaprzeczać w tym wypadku to tyle, co narażać się, a on nie tylko nie chciał się narażać, ale pragnął zostawić tutaj jak najlepsze wrażenie po sobie, bo nie wiadomo, na co to się kiedyś może jeszcze przydać. Znalazł więc sposób, znany od wieków i niezawodny, aby to dobre mniemanie utrwalić. – Ach tak! Przypominam sobie! – krzyknął. – To przecież pan pokazał nam go po raz pierwszy w telewizji! Pamiętam, mówiło się wtedy: „Skąd ten człowiek wytrzasnął tak znakomitego aktora? Medal powinien dostać reżyser, nie aktor! Gdyby reżyser nie umiał sobie dobrać aktora...” – Daj pan papierosa – powiedział uszczęśliwiony odpowiedzialny reżyser. Dotknął jednego i drugiego ucha i zapasowy papieros wetknął w kieszonkę marynarki. Siedział przed szklaną ścianą, rozwalony w fotelu, w kłębach dymu, zadowolony. Bardzo polubił tego człowieka obok, który kiedyś był znanym krytykiem. Może już teraz byli lepsi od niego, ale nie tak sympatyczni. Jednak co stara gwardia, to stara gwardia! To są ludzie wypróbowani i niezawodni. Po tych młodych nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Ponieważ okazało się, że Ptyś będzie zajęty w studio jeszcze przynamniej ze dwie godziny, znany kiedyś krytyk, a obecnie tylko zwyczajny dziennikarz, postanowił wpaść tymczasem w kilka miejsc, by zgromadzić materiał o Ptysiu, a potem wrócić do studia, gdyż, wyjaśnił to konspiracyjnie odpowiedzialnemu reżyserowi, Ptyś koniecznie, ale to koniecznie zażądał zjedzenia wspólnie obiadu i intymnej pogawędki. – Przyjaciołom nie odmawia się niczego! – zaśmiał się, jeszcze raz uprzejmie wysunął pudełko z papierosami i, rzuciwszy okiem, zdziwił się, że już jest prawie puste, choć przysiągłby, że sam nie wypalił więcej niż trzy. Potem przyłożył dwa palce do srebrnych skroni i stoczył się ze wzgórka swoim starym trabantem. Wizyta znanego kiedyś krytyka w radio i rozmowa z reżyserem radiowym: – Pan Litwiński? Ba! U mnie zaczynał! Tu, w tym studio! Co tu będziemy ukrywać: ja na niego pierwszy wpadłem! Tak mieć nosa, co? Od razu wiedziałem, że to będzie kiedyś kawał aktora, chociaż wtedy nikt by za niego nie dał pięciu groszy. Ale ja zaryzykowałem, bo ja, proszę pana, znam się na ludziach. Wizyta w teatrze, w którym Ptyś na początku swojej kariery pracował, i rozmowa z reżyserem Pająkiem: – Ach! Litwiński? Proszę pana, gdyby nie ja, nikt by dzisiaj o nim nie słyszał. Miałem nosa. Postawiłem wszystko na jedną kartę. Bo ja lubię ryzyko! O mało wówczas nie skończyło się moim odejściem z teatru. Pan zna niechęć dyrektorów do ryzyka i eksperymentów. A ja tym żyję! Wolałbym sobie palnąć w łeb, gdyby mi kazano przeżyć życie gładko, bez możli- 93 wości stawiania wszystkiego na jedną kartę. Może dlatego, że nie hazarduję się w żadnych grach... A gdzieś musi być ten hazard. Pan mnie rozumie? Znany kiedyś krytyk stał na korytarzu teatru z ręką opuszczoną, z ręką, którą przed chwilą uścisnął reżyser Pająk. Stał z myślami ponurymi, a obok przechodziły piękne i obojętne dziewczęta. „Gdyby to było kilka lat wstecz – pomyślał – te młode dziewczyny, które teraz przechodzą obok mnie obojętnie, jeszcze kilka lat wstecz... Wszystkie te dziewczyny uśmiechałyby się do mnie, zatrzymywały pod byle pretekstem, żeby tylko zamienić ze mną kilka słów...” W kieszeni tkwił wycinek z czasopisma, pierwsza recenzja o Ptysiu, legitymacja tamtych czasów, kiedy był znanym i cenionym krytykiem. Przegapił jakiś moment (pewnie przepił, ale to na jedno wychodzi), i już jest obojętnym starszym panem, który może tu sobie stać lub nie, i nikogo to nie obchodzi. Za młodymi dziewczętami przeszła kobieta o wielkim nosie. Przeszła i zatrzymała się. Odwróciła głowę. Podeszła z wyciągniętą ręką i szerokim uśmiechem: – Jak to miło zobaczyć pana! Witam! Tyle lat... Nie poznaje mnie pan? Na pewno mam jeszcze większy nos. A pan się nic nie zmienił! Mężczyźni zawsze są piękni! Znany kiedyś krytyk chwycił rękę Adeli. Uczepił się tej ręki, nie puszczał jej. Ręka Adeli była mu potrzebna. Trzymał tę przyjazną rękę, w której był tamten czas. – Ależ oczywiście, poznaję! Ależ tak! I cieszę się! Nie odważyłbym się zaczepić pani pierwszy... Przyzna pani, moje zachowanie wówczas... – Żadna kobieta nie gniewa się na mężczyznę za to, że mu się podoba. Ani przez chwilę... Nie gniewałam się na pana ani wówczas, ani w ogóle. Cały świat był wtedy pijany. O co się gniewać?... Zapraszam pana do naszego bufetu na kawę. Jeżeli ma pan chwilę czasu. W bufecie Adela przedstawiła wszystkim znanego kiedyś krytyka. – To jest znany, wspaniały krytyk, pan XY. Pióro finezyjne, ale cięte i jadowite. Radzę mieć się na baczności. Młode dziewczyny rozsiadły się przy stoliku. Ciasno wypełniły przestrzeń obnażonymi kolanami. Nie znały tego krytyka, ale one jeszcze tylu nie znały... „Bardzo fajno poznać takiego gościa...” Coraz więcej kolan... Kolan dawnych, dobrych czasów... Znany kiedyś krytyk zapomniał na chwilę, że istnieje czas, który minął. Kiedy odszedł na chwilę od stolika, aby zamówić w bufecie kawę dla wszystkich, ktoś powiedział tym dziewczętom, że to jest człowiek, który był, że już go dawno nie ma. I pomału zaczęły znikać kolana i zostały tylko nie dopite kawy. Adela zaczęła dużo i głośno mówić, opowiadała o Ptysiu, że odszedł do większego teatru, a oni tu zostali prawie wszyscy z tamtych dawnych lat. Tylko Toporek poszedł za Ptysiem, nikt nie wie, dlaczego, może żeby spełnić swoje przeznaczenie do końca, cierpieć do końca przy Ptysiu i z powodu Ptysia. Toporek był fatalistą, wierzył w nieunikniony los. Och, ten Toporek!... A u nich znowu błyszczy Wiklina. Znów jest wspaniałą aktorką. Miała kilka złych lat... Kto tego nie zna? Każdy miał swoje złe lata. Ale dokąd się żyje, wszystko się może zmienić. Wszystko można zmienić samemu. Znany kiedyś krytyk przeżył moment objawienia. To była bardzo krótka chwila. To nawet nie była myśl, która zdążyła się rozwinąć. To było jak błysk albo jak krótki krzyk, albo nagły ból, coś, co bardzo szybko minęło, co zadziwiło swoim nagłym pojawieniem się: „ ż y j ę ” . Adela dalej mówiła, on już nie słuchał, starał się odtworzyć to odczucie i rozszerzyć go: „Żyję... Czyli mogę... Jeszcze mogę... Dokąd żyję, jeszcze nic nie jest stracone! Wiklina była... Wiklina znów jest... Więc ja. Ja mogę... No tak! Mogę! Mogę, na Boga! Nie umarłem, więc jeszcze mogę pokazać światu siebie! Może bardziej niż kiedykolwiek! Może właśnie trzeba było tych lat... Tego dnia! Żeby teraz... – Chciał się napić kawy, ale ręka trzęsła się, więc zostawił filiżankę i zapalił papierosa. Spojrzał na Adelę. Zaczął przytomniej porządkować myśli: – Należałoby napisać artykuł... Nie, nie o Litwińskim... Litwiński jest dziełem przypadku. Jeżeli mam napisać artykuł jak za dawnych czasów, muszę uwierzyć... Nie wierzę 94 w Litwińskiego. Wyżebrałem ten artykuł o nim. Dali mi go tylko dlatego, że wtedy pierwszy o nim napisałem. Nieważne. Muszę zaryzykować! Być może, że przegram, ale to jest ostatnia szansa! Muszę spróbować! Muszę...” – Czy dzisiaj gra pani Wiklina? – zapytał Adeli. – Chciałbym ją zobaczyć w sztuce. Koniecznie! Ptyś zszedł z planu w telewizji, już z góry niezadowolony z natarczywości znanego kiedyś krytyka. Wiedział, że tamten na niego czyha, że będzie musiał wymyślić tysiąc wykrętów, aby się go pozbyć. Postanowił dać mu grzeczną, ale bardzo stanowczą odprawę. I żadnej litości! Co go obchodzi, że facet kiedyś był znanym krytykiem? Dzisiaj jest nikim. Pijaczyna dopraszający się o najmniejszy artykulik. To nawet dla Ptysia kompromitacja, żeby byle kto pisał o nim. Zły, bąknął kamerzystom „do widzenia” i wyszedł ze studia. Na korytarzu nie było nikogo. „Pewnie stoi przed budynkiem, trzęsie się tam z chłodu, pali papierosa za papierosem i układa gębę w przyjacielskie uśmiechy... Co mi to za przyjaciel? Bezczelność wypominać komuś, że się kiedyś napisało o nim pierwszy raz!... Wszystko kiedyś musiało się stać pierwszy raz, ale to nie powód, abym miał czuć do niego dozgonną wdzięczność!” Wzruszył ramionami i zaraz się skarcił za ten odruch. Wyprostowany, energicznym krokiem przeszedł obok okienka portiera. Portier wysunął się z okienka do pół ciała, z wyciągniętą do pożegnania ręką, która została pusta jak zlekceważona taca, bo nikt na nią nie rzucił datku. Ptyś, nieuważny, w swoim wielkim niezadowoleniu popełnił niewybaczalny błąd: naraził się portierowi. Wyszedł przed budynek, gdzie nie oczekiwał na niego znany kiedyś krytyk. Dziwne, ale zamiast wsiąść do swojego samochodu i uciekać przed znanym kiedyś krytykiem, Ptyś zaczął się rozglądać. Nawet zajrzał za budynek, czy przypadkiem facet nie zmienił miejsca postoju... Ani śladu po znanym kiedyś krytyku. Bardzo dziwne... Ptyś bezpiecznie wrócił do domu. Wściekły. Nigdzie po drodze nie dostrzegł „tego głupiego krytyka”. Przed domem też się nie czaił. Więc gdzie polazł, u licha? Odpowiedzialny reżyser w telewizji powiedział mu, że znany kiedyś krytyk przyjechał tu specjalnie, żeby machnąć olbrzymie artykulisko o Ptysiu. Więc gdzież on jest? Ptyś ma prawo go unikać, ale tamten ma obowiązek poszukiwać Ptysia... A jego nie ma! Bezczelność ! Ptyś przemierzał wielkimi krokami swoje śliczne mieszkanie „M-2” i czekał niecierpliwie na telefon. Jeżeli ten głupi krytyk zadzwoni, to on mu już powie... Nie wygrał czasu na loterii, żeby być na każde skinienie. Teraz nie ma czasu, bardzo mu przykro, ale, niestety, nie może. Ani dzisiaj, ani jutro. Najwyżej w któryś dzień w przyszłym tygodniu... Telefon milczał. Może zadzwonić do Adrianny? Może tamten był u nich w teatrze i Adrianna wie coś o nim?... Rzeczywiście! On! Ptyś ma się dopytywać o jakiegoś zamierzchłego krytyczynę... Zabawne! Po co mu w ogóle potrzebny ten facet? Właściwie to całe szczęście, że go nie spotkał. Tak, jest bardzo szczęśliwy z tego powodu... A swoją drogą, warto by kiedyś zadzwonić do Adrianny i dowiedzieć się, co u niej słychać. Miła kobietka i na poziomie. Ona jedna potrafi się Ptysiem zachwycać szczerze i bez zawiści. Poczciwa. Takim ludziom powinno się od czasu do czasu sprawiać trochę przyjemności... Zadzwoni do niej. Niech się Adrianna ucieszy. Wykręcił numer.. – Jak się masz, Adrianno? – Dziękuje. Dobrze. A kto mówi? – Jak to kto? Ptyś! Nie poznałaś? – Ptyś?! No, popatrz! Nie przyszło mi do głowy. To ładnie, że dzwonisz, ale przepraszam cię, bo właśnie mam gości. Mały brydżyk. Oni się wściekną, jeżeli będę sterczeć przy telefonie, bo właśnie mój partner zaczął licytację. Zdaje się, że dolicytujemy się szlemika w bez atu. Zadzwoń kiedyś. Pa! – Trzasnęła słuchawka. „Marnować czas na grę w karty! Śmieszni ludzie – pomyślał Ptyś. – No tak, co oni mogą innego robić? Ja nie mam czasu na brydża. – Ptyś usiadł na swoim nowym tapczanie, który 95 stolarz Franio zrobił mu specjalnie na zamówienie, ściśle według wskazówek. Był to tapczan w kształcie łodzi, z szufladą na pościel, do której okucia i uchwyty robił mu – również na zamówienie – metaloplastyk. Ptyś zawsze doznawał uczucia radości, kiedy patrzył na swój tapczan – nikt takiego nie miał! Ale dzisiaj nie spostrzegł tapczanu i nie odczuł radości. – Za dużo pracuję i nerwy mi wysiadają – pomyślał. – Co właściwie obchodzi mnie ten idiotyczny krytyk? Przecież ja wcale o nim nie myślę! Zły jestem, bo dzień jest do niczego. Tak jakoś zrobiło się mgliście. Dawniej w takich beznadziejnych chwilach, w taką mgłę, po prostu wyskakiwało się z domu i szło się do Adrianny czy do Adeli. Ba! Dawniej nie było co robić z czasem. Teraz, jak człowiek ma ten moment odsapki, to po prostu chce sobie poleżeć na własnym tapczanie. – Ptyś pogłaskał obicie w kwiaty. Ładne było, ale też nie dało mu radości. – Może zadzwonić do Adeli?... Ale! Zaraz zacznie węszyć tym swoim wielkim nosem... Zacznie się czegoś dopatrywać w tym telefonie”. Zadzwonił do domu znajomego mecenasa: – Czy mógłbym dzisiaj państwu złożyć wizytę? – Oczywiście! Z największą przyjemnością zobaczymy pana u siebie! To dla nas wielki zaszczyt, wielka radość. Oczekujemy za godzinę. U mecenasostwa zastał prócz gospodarzy trzy obce panie, dwóch starszych panów i jednego bardzo młodego człowieka, o którym od razu można było powiedzieć, że jeżeli przetrzyma ten wieczór i nie umrze ze speszenia, to już go nigdy nic nie zwali z nóg. Mecenas z dumą przedstawił Ptysia: – Nasz wspaniały... Nasz genialny... itd. itd. Wszyscy, oczywiście, znali Ptysia z telewizji, z filmu, z teatru. Młody człowiek, cały fioletowo- czerwony, ruszył ku niemu jak do natarcia. Potknął się o róg dywanu i wskutek tego znalazł się natychmiast w ramionach Ptysia. – To rozumiem – zażartował pan domu. – Takie serdeczne, staropolskie powitanie. My jesteśmy już stare cyniki. Witamy się, ledwo dotykając swoich rąk, a kiedyś... Kiedyś nasi ojcowie padali sobie w ramiona jak ten oto młody człowiek. Tak... Cieszę się, że pan nas zaszczycił. Nie ma nic milszego jak kolacja w gronie przyjaciół. I do tego, mając pana tutaj, będziemy mogli równocześnie podziwiać pana na ekranie. Wszak dzisiaj idzie program, w którym pan kreuje główną rolę, prawda? – A tak. Kręciliśmy to w ubiegłym miesiącu. Nawet już nie pamiętam, co tam gram – zaśmiał się Ptyś. – O! Pan zawsze skromny... Ale skromność jest cnotą królów. Będziemy podziwiać. Wszyscy cieszymy się i czekamy na tę przyjemność. Przed podziwianiem były zakąski, wódeczka i żarty. Ptyś zapytał, czy można wytoczyć proces kolejom państwowym. Opowiedział wypadek, jak to pewnego razu chciał jechać kolejką, ale właśnie tego dnia kolejki jeździły nieregularnie i o mało go diabli nie wzięli z tego powodu. Więc czy można wytoczyć proces i wygrać go? – Owszem – odpowiedział mecenas. – Jeżeli ma pan fałszywych świadków. – Ależ ja mam prawdziwych świadków! – krzyknął Ptyś. – To pan nie wygra procesu – odpowiedział spokojnie mecenas. – Tylko fałszywy świadek jest dobrym świadkiem, bowiem jest zainteresowany w wygraniu procesu. Młody człowiek, który do tej pory milczał i łapczywie wypijał możliwie największą ilość alkoholu, teraz widocznie nabrał odwagi i zdecydował się włączyć do rozmowy: – Ja uważam, że to wszystko bzdura! Najważniejszą sprawą w życiu jest jazz! Wszyscy spojrzeli zdziwieni. Mecenas zapytał: – Co pan chce przez to powiedzieć? Młody człowiek zrobił w powietrzu nieokreślony ruch nożem. – Ech! Może niejasno się wyraziłem... Później postaram się dokładniej wypowiedzieć. – Znów popadł w swój buraczany kolor i pastwił się nad plasterkiem szynki, i zgrzytał nożem po talerzu, jakby chciał go koniecznie pokroić w kawałki razem z szynką. 96 Nim podano gorące danie, opróżniono już trzy butelki jarzębiaku. Młody człowiek, który przedtem ze strachem podchodził do każdej nowej potrawy, teraz odważnie dokonywał sekcji na kurzej nodze. Jeszcze ciągle na czole perlił się pot po poprzednich zmaganiach z nieśmiałością, ale już w oku była pewność siebie. Zaczął głośno mówić, wymachując widelcem i nożem. Pani prokurator odchyliła lekko głowę, kiedy nóż błysnął przy jej oku. – Ech! Gdybym tu przyprowadzał młodą dziewczynę – krzyknął wesoło młodzieniec – tobyście państwo dopiero zobaczyli, co to jest zabawa!... – Nie wątpimy – odpowiedział mecenas. – Nigdy nie odważylibyśmy się konkurować z doświadczeniami pańskiej młodości. – Nie rozumiem? – powiedział młody człowiek i jakby znowu lekko spurpurowiał. – Nic nie szkodzi – odpowiedział mecenas. – Epoka jest po temu. Czy nie zauważył pan, że najbardziej teraz podobają się filmy, w których nikt nikogo nie rozumie? – Właśnie! Chciałbym z panem porozmawiać o filmie – zwrócił się młody człowiek do Ptysia. – Mnie to interesuje. Myślę, że moglibyśmy porozmawiać o filmie, bo pan jest fachowcem. – A czy pan jest fachowcem? – zapytał Ptyś. Pytanie zostało podzielone na sylaby, a każda sylaba poprzedzona usuwaniem drobniutkich kurzych kostek, które widocznie plątały się na języku Ptysia. Młody człowiek osiągnął szczyty w swoim ulubionym kolorze purpurowym, bąknął coś niewyraźnie, ale Ptyś nie oczekiwał odpowiedzi, bo był już zajęty rozmową z mecenasem. Miał jednak na oku młodego człowieka. Przyglądał mu się z odrazą. Przypominały mu się jego własne pierwsze kroki w tak zwanym świecie: ta męka przy stole, niebezpieczeństwo czające się w najgłupszej przystawce, którą nie wiadomo jak pokonać: nożem, widelcem czy po prostu ręką?... Tylko że Ptyś był bystry i zamiast trzymać oczy w talerzu, patrzył, co inni robią, i szybko się uczył. I co najważniejsze, potrafił wyrazić jasno każdą myśl. A ten ma kłopoty. Byłoby o wiele rozsądniej, gdyby słuchał i milczał. Przez umiejętność słuchania zdobywa się więcej sympatii niż przez umiejętność mówienia. W telewizji zapowiedziano program z Ptysiem. Wszyscy grzecznie przestali jeść i skupili uwagę na ekranie telewizora. Ptyś siedział jak najskromniejszy z królów. Tamten charakterystyczny amant, który wzmagał w kobietach bicie serca, nie miał nic wspólnego z siedzącym tutaj Ptysiem, człowiekiem skromnym i zwyczajnym. Postawa, która dzisiejszego wieczoru zdobyła mu znów dodatkową liczbę wielbicieli, ale on o tym wiedział, że tak będzie. Kiedyś może spostrzegł to pierwszy raz, ale to było tak dawno... Potem już bez trudu powielało się ten sposób bycia, a potem już nie trzeba było nawet o tym myśleć, bo to już stało się jego sposobem bycia na zawsze. W pewnym momencie Ptyś musiał wyjść do łazienki. Wracając natknął się na młodego człowieka, który najwyraźniej sterczał w przedpokoju oparty o wieszak i czekał, aby dopaść Ptysia samego. Był już mocno pijany, miał zuchwałe oczy i ani śladu czerwieni na policzkach. – Przejrzałem pana! Pan jest cwaniak! – powiedział i zaśmiał się głośno. – I wcale nie jest pan genialny! To, co pan tam wyczynia teraz w telewizji, to cwaniackie chwyty, nic więcej! – Młody człowiek lekceważąco machnął ręką i wtoczył się do łazienki, a potem nikt go więcej nie widział, bo wyszedł bez pożegnania. Ptyś miał trochę zepsuty wieczór, chociaż bez przerwy powtarzał sobie w myślach: „Co mnie obchodzi jakiś szczeniak i do tego pijany?” W jednym z kulturalnych tygodników ukazał się artykuł, który wytrącił Ptysia na dłuższy czas z równowagi. Kto chciał lub nie chciał mógł się dowiedzieć, że oto zabłysła po raz drugi wspaniała gwiazda pani Wikliny. Peany na cześć Wikliny, niby nic takiego, ale... Artykuł 97 pełen był aluzji do jakichś sław okrzyczanych a niepewnych, do przypadkowości, do bezmyślnego rzucania na papier słów, które potem mają swoje konsekwencje... Ptyś zapoznał się z tym artykułem w bufecie teatralnym. Właśnie usiadł przy stoliku i zamówił głośno kawę. Przy bufecie tłoczyło się kilka osób, więc nie miał zamiaru pchać się ze wszystkimi, krzyknął tylko: – Jak przyjdzie moja kolejka – stoję za panem Toporskim – to proszę mi zrobić dużą czarną. Podwójną! – I siedział dalej, obojętnie czekając na swoją kolejkę. Chwilowo nie zwrócił uwagi na szepty i chichoty przy stolikach obok. Odkąd stał się sławnym człowiekiem, przestał zwracać uwagę na takie drobiazgi. Wiadomo, że zazdrość drąży tych, którym się nie powiodło, i takim już nic nie pozostaje, tylko intrygi i drwiny. Niechże chociaż mają tyle przyjemności, jeżeli im to sprawia przyjemność. Toporek wracał z bufetu, niosąc ostrożnie swoją kawę. Popatrzył na Ptysia okiem kosym i powiedział: – Twoja kolejka. Możesz iść po kawę. Ptyś nie śpiesząc się podszedł do bufetu, długo grzebał w portmonetce, wyszukiwał drobne, zapłacił i wrócił do stolika. Tam już leżał tygodnik otwarty na czwartej stronie. Tytuł artykułu rzucał się w oczy: Jeszcze nie umarliśmy, wiec jeszcze możemy żyć! Spojrzał na nazwisko autora: XY. Znany kiedyś krytyk... Więc jednak napisał ten artykuł... Ale czemu nie skonsultował się? Mógł tam powypisywać jakieś bzdury... Przyjeżdża taki idiota specjalnie, żeby się z nim zobaczyć, a potem znika. Pewnie się zapił swoim zwyczajem... Jeżeli w artykule są jakieś nieścisłości, to Ptyś będzie stanowczo żądał... Szybko przebiegły jego oczy po czcionkach drukarskich: ani słowa o nim! Natomiast bez przerwy powtarza się nazwisko Wikliny. Ptyś spojrzał na sąsiednie stoliki – nikt nie patrzył na niego. Wszyscy siedzieli z oczyma utkwionymi w swoich szklankach; bardzo poważni, bardzo skupieni. Wiedział, że teraz musi to rozegrać tak, żeby im nie dać satysfakcji. Nie zgniótł więc gazety i nie cisnął jej w kąt ze złością, ale rozparł się wygodnie w fotelu, ujął gazetę w dwie ręce i zaczął ją uważnie czytać. Czytał długo i przy zupełnym milczeniu tamtych. Artykuł ten był aktem strzelistym na cześć życia, na cześć Wikliny, na cześć mądrości i sprawiedliwości. Wspomniano tam o lekkomyślności krytyka, który dla żartu przekazuje myśl, nie zważając na to, jakie to może mieć konsekwencje... Tutaj, choć nie padło nazwisko Ptysia, szczegóły nie mogły stworzyć możliwości pomyłki: tym n i k i m , kto przez przypadek został k i m ś , był właśnie on. Ptyś starannie złożył gazetę, podszedł do Toporka i powiedział spokojnie: – To chyba twoja gazeta, prawda? Zostawiłeś ją na moim stoliku. Oddaję ci, bo już przeczytałem. Świetlny artykuł. Ten biedny pijaczyna jednak jeszcze niezupełnie zapomniał, jak się pisze. Szkoda tylko, że już nikt się z nim nie liczy... Taki artykuł mógłby być bombą, gdyby podpisany był jakimś znanym nazwiskiem. – I Ptyś spokojnie wrócił do swojego stolika, zabrał swoje piękne włoskie okulary, których używał zawsze podczas prób, aby nie męczyć oczu, i poszedł na scenę. Dopiero w domu, w swoim ślicznym mieszkaniu „M-2”, pozwolił wybuchnąć złości. „Taki zwyrodnialec! Takie kompletne zero! On się odważa na podobne aluzje! Za kogo on się uważa? Jego kilka słów miało zadecydować o mojej przyszłości?! Nikt tu nie miał własnego rozumu, tylko wszyscy poszli na jego słowa jak barany? A dlaczegóż to, pytam się, nie zrobił kariery ten i ów, o którym on w swoim czasie pisał poematy?!... Zostali, kim byli. A tu kilka słów pochwały zrodziło burzę!... Nie ma takich przypadków! Jestem znakomitym aktorem, bo jestem znakomitym aktorem! Czy on by pisał o mnie, czy by nie pisał, to i tak byłbym tym, kim jestem!... Parszywy baran! Skamieniały glon!... Czemu on się mnie czepił? O co mu chodzi? Może myślał, że mu się rzucę na szyję, dlatego tylko, że ma pisać o mnie artykuł... Co ja takiego zrobiłem, że to bydlę się na mnie obraziło? To ja powinienem być obrażony! Nawet nie czekał na mnie... Przepadł gdzieś, choć przyjechał specjalnie po to, żeby się ze mną zobaczyć. Coś musiało się wtedy wydarzyć. Ktoś popracował nad całą sprawą. Ale kto?... Ech, 98 mam ich wszystkich w nosie! Co oni mi teraz mogą zrobić? Spóźnili się o parę filmów. Konstanty Litwiński istnieje już raz na zawsze!” Tu Ptyś spokojnie legł pośród kwiatów, które sam wybrał na obicie tapczanu w kształcie łodzi. Ptyś płynął razem z przyjemnymi myślami o sławie, którą posiada, o luksusie, który ma, o kobietkach, które mieć będzie... Wszystko należało do niego, nawet nie musiał trudzić się z wyciąganiem ręki, bo wszystko przychodziło samo. Listek wawrzynu tkwił w klapie marynarki. Listka wawrzynu nie można nikomu zabrać, bo nie przyda się na nic komuś innemu cudzy listek wawrzynu. Listek wawrzynu może najwyżej sam zwiędnąć... Ptyś zerwał się z tapczanu. Nie pomyślał dotąd o tym – wawrzyn może zwiędnąć! Nie wolno do tego dopuścić! Stanął przy stoliku, gdzie znów umierała spokojnie róża. Dopiero wczoraj postawił tam świeżą różę i już umiera! Co to ma wspólnego?... Życie kwiatów jest krótkie. Róża to róża... Nie budujmy życia z symboli. Nie dajmy się zwariować! Precz z głupimi myślami! „Jeszcze nie umarliśmy, więc możemy żyć”, jak powiedział ten idiota. Żeby się umocnić w przekonaniu, że jeszcze żyje, zadzwonił do jednej ze swoich pięknych kobiet i pozwolił jej przyjść do siebie. Noc koszmar!... Nie ma spokoju dla Ptysia. Odsuwa się od ciała obok, delikatnie odgradza się kołdrą, żeby jej nie zbudzić, żeby nie patrzyła na niego wybałuszonymi z miłości oczyma. „Co to jest z tymi babami? Patrzeć komuś bezczelnie w twarz w łóżku? Tak z bliska?... Pewnie dlatego... No tak! Tylko dlatego wszystko diabli wzięli. Przecież niemożliwe, żeby stał się impotentem! Coś takiego pierwszy raz mu się zdarzyło. A co będzie, jeżeli się powtórzy? Nie może się powtórzyć! Jest jeszcze czas! To przez te wybałuszane oczy... Niech mnie ręka boska broni, żebym jeszcze kiedykolwiek z nią... Poruszyła się. Tylko jej nie zbudzić!... Powiedziała, że to nic, że poczeka. Może czekać... Na kogo innego... Won z łóżka z tymi szklanymi gałami!” Wyciągnęła rękę, objęła nią szyję Ptysia, zamruczała jak stary kot. Ptyś próbuje nie oddychać, nie dawać znaku życia. Szyja sztywnieje i robi się wilgotna od ciepłej ręki, ale Ptyś ani drgnie. W samym środku szyi lekkie rzężenie (to od papierosów). Bardzo chciałby odkaszlnąć, ale nie zrobi tego, raczej się udusi, żeby tylko ona się nie przebudziła. Ciepła dłoń przesuwa się na twarz, zatrzymuje się na jego ustach. I nagle całe ciało zwala się na niego. – Kochanieee... Tego Ptyś miał już dosyć, szarpnął się gwałtownie i lampka nocna spadła z półki na tapczan, zaiskrzyło się, strzeliło i nagle stało się bardzo ciemno. Ptyś wpadł w szał: – No i co ty wyprawiasz?! Co to za takie jakieś nagłe, wariackie ruchy?... Zrobiłaś krótkie spięcie! W całym domu teraz nie będzie światła! – A po co nam światło? – Cielsko przygniotło Ptysia jeszcze mocniej, a potem zaraz poczuł na uchu ostre zęby. – Rany boskie! Zostaw mnie! Leżę na lampce nocnej! – ryczał Ptyś, a dziewczyna zaczęła chichotać jak szalona, nie wypuszczając ucha z zębów. Ptyś zawył i uszczypnął ją z całej siły w pośladek. Śmiech zgasł. Ucho zostało uwolnione od zębów. – Jesteś świnia! – Ciało dziewczyny przeniosło się na sam kraniec tapczanu. – Będę miała siniec na pupie. Szczypać kogoś... To są żarty z pegeeru. Ptyś wyskoczył z łóżka. W smudze światła z okna co chwila pojawiała się jego półnaga postać. Wściekły, obijał się między meblami, szukał na podłodze swoich spodni od pidżamy, które przedtem w pośpiechu rzucił gdzieś razem z bielizną dziewczyny. Znalazł je, naciągnął szybko i rzucał zjadliwie słowa w kierunku tapczanu: – Jakim prawem ktoś taki jak ty ośmiela się mówić na temat pegeeru? Kpić sobie! Co ty w ogóle możesz wiedzieć? Czy myślisz, że tam ludzie inaczej się kochają? Jak owce albo kury? Ten brak poszanowania człowieka doprowadzi wszystkich kiedyś do... 99 – Ha! Ha! Ha! Ha! Hi! Hi! Hi! Hi! Oj! Nie wytrzymam! – Dziewczyna śmiała się histerycznie. Tarzała się po tapczanie. – Ja mam poszanowanie!... Mam! Daję słowo! Hi! Hi! Hi!... Dla każdego! Hi! Hi! Hi! Z wyjątkiem... Hi! Hi! Impotentów! Ptyś stanął osłupiały. W pierwszym odruchu urażonego strasznie mężczyzny chciał strzelić ją w twarz. Odruch jednak został opanowany błyskawicznie, powstrzymany przez myśl: „Ona opowie wszystkim! Co będzie, jeżeli opowie?... Powiedzą, że wziąłem etat po Toporku! Nie wolno do tego dopuścić!” – Przepraszam cię – złagodniał nagle. – Jest mi okropnie przykro... Posunąłem się może za daleko w eksperymencie... – Usiadł na brzegu tapczanu, położył przyjazną dłoń na jej ręce i tłumaczył spokojnie, poważnie, naukowo: Myślę nad nową rolą... Proponują mi w filmie... Taki facet, co to nie bardzo udaje mu się z kobietami... Rozumiesz?... Fura kompleksów i w ogóle... Cholernie trudna rola... Nikt sobie nie zdaje sprawy z trudności naszego zawodu. Człowiek musi w życie przenosić swoją postać sceniczną. Musi się całkowicie przestawić, żeby być tamtym człowiekiem. Nie masz pojęcia, ile się dzisiaj namęczyłem. Taka jesteś wspaniała! A ja musiałem walczyć ze sobą... Musiałem zrobić wszystko, żeby nic z naszej nocy nie wyszło. Wiem, że to nie jest w porządku wobec ciebie, ale musiałem... I teraz bardzo przepraszam... Dziewczyna usiadła gwałtownie i w ciemności wybałuszyła swoje szklane oczy, tuż przy jego twarzy. Wypatrywała jego oczu. Och! Jakież były cierpiące!... – Biedaku – powiedziała cicho. – Biedaku. Jak ty musiałeś się męczyć!... A ja jestem taka głupia... Ale dlaczego od razu nie powiedziałeś mi o tym? – Głuptasku! Przecież wtedy nie mógłbym osiągnąć tego stanu psychicznego! – Znów pogłaskał jej rękę. – No dobrze, a co jest dalej w twojej roli? Co robi ta dziewczyna po tej nieudanej nocy? – Nic nie mówi, tylko ubiera się szybko i wychodzi. Nie podaje mu nawet ręki na pożegnanie. Ucieka, a on zostaje sam i jest nieszczęśliwy do obłędu. – Nie! Na miłość boską! Ja tego nie zrobię! Nie mogę cię zostawić samego! W takim stanie... – Dziecinko... – Znów ten łagodny głos Ptysia. – Musisz. Jeżeli mam zagrać tę rolę, musisz mi pomóc. Musisz odejść. Jestem już prawie u celu, ten nastrój jest we mnie, tylko nie trzeba go niszczyć. Muszę to przeżyć do końca... I ty mi w tym pomożesz... Wierzę w ciebie... Dziewczyna uwijała się z ubieraniem. Czuła się jak aktorka w przyszłym filmie. Czuła całą odpowiedzialność i wspaniałość brania udziału w tworzeniu wielkiej sztuki. Była cząstką dzieła, które dzięki niej powstanie. Odchodząc, chociaż żaden reżyser nie udzielił jej wskazówek, zatrzymała się na moment w drzwiach. Intuicja pozwoliła jej być aktorką, która cierpi bezgranicznie i bez słów w smudze światła padającego z okna, z ręką na klamce, z suchymi oczami, wypalonymi od nie zaspokojonej namiętności... Cichutki trzask drzwi. Kroki na schodach. Cisza. I za chwilę znów kroki na bruku pod oknami, oddalające się, oddalające... Ptyś siedział na tapczanie z głową wciśniętą w dłonie i był w nim bezmiar smutku postaci, której nigdy nie miał zagrać w filmie. W tej chwili jednak wierzył, że gra tę noc, że to wszystko stało się po to, aby mógł kiedyś odtworzyć na scenie lub przed kamerą ten stan. Z całą pewnością chodziło mu o to, żeby przeżyć coś podobnego, bo przecież niemożliwe, żeby był... Nie! stanowczo jest jeszcze na to czas! Był bal po premierze nowego filmu. Kiedy wszyscy wznosili toasty na cześć udanego filmu i genialnej kreacji pana Litwińskiego, pan Litwiński nagle wstał, schwycił koniec serwety, nawet wcale niegwałtownym ruchem, i pociągnął. Strzepnął z garnituru okruch pasztecika, który się tam przy okazji przylepił i spokojnie wyszedł z sali. Kierownik produkcji rzucił się za nim do szatni, ale nim zdążył powiedzieć: „No, no, panie Litwiński, co się stało? Niechże 100 się pan uspokoi”, nim otwarł usta, napotkał spojrzenie Ptysia, zimne i nie dopuszczające sprzeciwu. Zatrzymał więc słowa na wpółotwartych ustach, skłonił się głęboko i sztywnym krokiem pomaszerował na salę, aby szybko wyciągniętym portfelem zapobiec reakcji kelnerów i wzburzeniu na widok potłuczonych szkieł. – Ja ureguluję rachunek za szkody. Proszę szybko sprzątnąć i podać nowe nakrycia. Nic się nie stało. Bawimy się dalej! Ptyś szedł w rozpiętym płaszczu. Szedł w chłodzie nocy. Szedł gdziekolwiek. Cisza. Długie, puste ulice. Przestrzeń bez końca. Co tysiąc metrów zamiast milowego kamienia – knajpa. Gwar knajp odmierzających tysiącmetrówki. W tym gwarze ciasno stłoczonych ludzi Ptyś zatrzymał się przed neonem, w którym co druga litera była jakby wydziobana przez kruki: czarna, nie świecąca, ale stojąc blisko można było odczytać nazwę: „Bar Oczko”. Wszedł w gęsty dym i pisk akordeonu. – Niech będzie pochwalony – powiedział facet oparty o ladę szatni. – Pan postawi pięćdziesiątkę? Ptyś nie odpowiedział i nie spojrzał. Zdjął płaszcz, podał szatniarzowi i przez małe, rozwarte drzwi wszedł w jeszcze większy dym i jeszcze głośniejszy pisk akordeonu. Chrześcijanin ruszył za nim, depcząc mu po piętach. Wykidajło chwycił go za rękę. – Odczep się – powiedział ten nieobraźliwie. – Jestem zaproszony. Nie wierzysz? To zapytaj tego pana... Wykidajło spojrzał na Ptysia: nie było potwierdzenia, ale i zaprzeczenia nie było. Zawahał się chwilę. – A nie mówiłem ci? – Teraz już odważnie krzyknął chrześcijanin i lekko odepchnął wykidajłę. Podbiegł do Ptysia, który sadowił się na krzesełku przy barze. – Dla mnie to samo, co dla tego pana! – powiedział do barmana. – Ten pan płaci. Zafalowały fałdy tłuszczu na policzkach barmana: to był śmiech. – Ponsiu! Tylko żebyś nie spadł z trampoliny, jak wypijesz jeszcze kielicha! A może właśnie będziesz lepiej fikał po kielichu, co? – Kiedy barman śmiał się, podskakiwały także jego uszy, bardzo kłapciaste. – Ty zasrana dupo – powiedział bez złości chrześcijanin. – Nigdy nie zrozumiesz duszy artysty, bo jesteś zasrana dupa. Barman wcale się nie obraził. Czkał głośno i śmiał się, i teraz podskakiwały także jego tłuste bruzdy na czole. Ptyś odwrócił głowę i spojrzał na człowieka przylepionego do jego pleców. Spotkali się oczami. Ich oczy szły do siebie z dalekiej drogi. Oczy Ponsia musiały się przedrzeć przez ocean wypitego piwa, wypłynąć z obojętności i z otępienia, żeby znaleźć się na wierzchu jak dwie granatowe kulki, które coś rozumieją. „On miał piękne oczy – pomyślał Ptyś. – On kiedyś miał piękne oczy. Ten człowiek. Teraz ma twarz jak szmata... A kiedyś miał piękne oczy... Ten mój k o l e g a z trampoliny... Ta szmata kiedyś była człowiekiem...” – Ta zasrana dupa śmieje się ze mnie – powiedział Ponsio wskazując brudnym palcem barmana. – On nigdy nie był artystą. I on nie wie, co to znaczy być artystą. Więc się śmieje. Bo on nic innego nie potrafi. Tylko się śmiać. Taka zasrana dupa. A ja panu wszystko opowiem... Nie wiem, czy mnie pan zrozumie... Trzeba być artystą, żeby zrozumieć drugiego artystę. Może pan mnie wcale nie zrozumie, ale ja panu opowiem. Wszystko! Barman podsunął dwa kieliszki. Ponsio wcisnął rękę między ramię Ptysia i ramię siedzącej obok kobiety. Trzęsąca się ręka nie mogła utrzymać prosto kieliszka, parę kropel pociekło po szkle i po rękawie kobiety. 101 – Co robisz, łamago? Co za zakichane akrobacje? Nie jesteś u siebie, w cyrku! – zachrypiała kobieta i zaczęła niezdarnie wycierać zachlapany rękaw, nie trafiając wcale w wilgotne miejsce. Potem, zwróciła się do Ptysia: – Niech mu pan powie, żeby zrobił tę sztuczkę z myszą z chustki do nosa. Jak pije pana wódkę, to niech chociaż coś za to pokaże. Ponsio wypił kieliszek, odstawił go na blat baru i zaczął gwałtownie wywracać kieszenie w poszukiwaniu chusteczki. Wyciągnął brudny, szary łachman, z którego niespodziewanie szybko ukształtował figurkę myszy. Położył ją na dłoni, głaskał, mamrotał coś czule, a mysz podskakiwała i czołgała się po ręce. Kobieta śmiała się głośno. Było jej brak kilku zębów, ale nie starała się tego ukryć. Śmiała się szeroko otwartymi ustami. – Ponsio! Niech cię cholera weźmie! Mogę na to sto razy patrzeć! Ponsio! Ty jesteś prawdziwy artysta! Niech cię cholera weźmie! Wysoki mężczyzna podszedł do kobiety i pociągnął ją za sobą na parkiet. Ponsio usiadł na jej krzesełku postawił mysz przed sobą na kontuarze i rozpaczliwie smutno spojrzał na swój pusty kieliszek. Barman podszedł i napełnił kieliszek. – Jeżeli ten pan płaci – powiedział i zaczekał, aż Ponsio wypije, aby mu znowu nalać, ale Ponsio energicznie zaprzeczył dłonią. – Na razie dosyć. Szczęście trzeba długo smakować. Na razie dosyć. – Potem nie patrząc na Ptysia, mówił do niego: – Bo ja panu obiecałem wszystko opowiedzieć. Nic nie chcę za darmo. Pan mi stawia, a ja panu za to opowiem. Wszystko! Kobieta tańcząc z wysokim mężczyzną zbliżyła się do orkiestry. Pokazywała ręką w kierunku Ponsia i wykrzykiwała coś, czego przy barze nie było słychać. Panowie z orkiestry pokiwali głowami, przerwali melodię tanga, i, uśmiechając się do Ponsia, zagrali C z e r w o n e m a k i n a M o n t e C a s s i n o . Wszystkie fałdy tłuszczu skakały na twarzy barmana, kiedy śmiał się głośno patrząc na Ponsia, ale Ponsio tego nie słyszał. Jego oczy razem z twarzą cofnęły się o dwadzieścia kilka lat wstecz. Nie istniał ten czas ani ta chwila. Wszystko było tam, wtedy... Był młody człowiek, który zostawił swój cyrk i pierwszy posmak sławy, pierwszą wielką przygodę życia, aby wziąć udział w przygodzie większej, w większej sławie... „Czerwone maki na Monte Cassino”... Drogi w kamiennym, białym pyle, ludzie w marszu, ludzie w marszu.... „I po tych makach szedł żołnierz i ginął”... Rozkaz: Wziąć wzgórze! Nie liczono dni i nocy pod trupami kolegów... „Lecz od śmierci silniejszy był gniew”... – Dosyć! Dosyć!!! – Ponsio przedarł się przez tłum ludzi i chwycił za akordeon. – Nie wolno! Możecie mi pluć w twarz, ale nie wolno grać tego w tej plugawej knajpie! Wykidajło już był przy Ponsiu. Bez złości, dobrodusznie wykręcił mu ręce i potem lekko wyniósł za drzwi, trzymając za kołnierz i za spodnie. Na ulicy pchnął go, ale tylko tak, na odległość ręki, i powiedział przyjacielskim tonem: – Jeżeli jeszcze raz zrobisz taką drakę, łachudro, to ci nogi z dupy wyrwę razem z płucami. – Potem zamknął drzwi na klucz i wrócił na salę, gdzie orkiestra spokojnie kończyła grać melodię o bohaterach spod Monte Cassino. Ptyś jednym haustem wypił swoją wódkę i wyjął portfel. Barman podsunął mu rachunek. Zapłacił i wyszedł, nie czekając na resztę. Szybko ubierał się w szatni. Szatniarz kłaniał się nisko, dziękując „szanownemu panu za suty napiwek”. Pędził do wyjścia... Trzeba było znaleźć wykidajłę, który zabrał klucz ze sobą. Ptyś niecierpliwie kręcił się koło drzwi. Kiedy wyszedł, nikogo nie było już przed knajpą. Szedł pustą ulicą, rozglądając się i nasłuchując. Przy następnej knajpie zatrzymał się. Wszedł do środka. Rozejrzał się w tłumie. Jakiś mężczyzna podszedł do niego: – Postawi pan pięćdziesiątkę, panie ładny? Ptyś spojrzał w żółte oczy, nakrapiane brązowymi plamami, które trwożliwie biegały w twarzy szarej jak szmata. 102 Z izby wytrzeźwień zabrał Ptysia kierownik produkcji. Najpierw była poufna rozmowa kierownika produkcji z komendantem MO. – Bo widzi pan, on nigdy nic takiego nie zrobił... To pierwszy raz. Coś z nim się dziwnego dzieje. Boję się o niego i dlatego chciałbym wszystko wiedzieć.... Gdzie to się stało i dlaczego? – A gdzieś tam, w takiej małej knajpie, najpierw pił z jednym mężczyzną. – Co to za mężczyzna? – A jakiś taki... Nie karany... Niebieskie, wypłowiałe oczy i twarz jak szmata... Potem uderzył barmana. – Co za barman? – Barman jak barman. Chudy, z przylizaną grzywką. Zwyczajny. – Ale dlaczego? – A kto to może wiedzieć? Narozrabiał, więc teraz leży w „żłobku”. Kierownik produkcji zabrał Ptysia wykąpanego, ogolonego, w czystym, odprasowanym garniturze i z plastrem przyklejonym troskliwie nad rozciętą brwią. Kierownik produkcji przyglądał się z lękiem tej rance... Czy aby nie duża... Czy się zgoi do przyszłego tygodnia? W przyszłym tygodniu Ptyś zaczyna kręcić nowy film. W bufecie teatralnym kierownik produkcji zamówił dla Ptysia czarną kawę z cytryną. Patrzył na niego wyrozumiale i czule. Nie zadawał żadnych pytań. Nie mówił nic, starał się nie być wcale. Wszedł Toporek i powiedział beztrosko „dzień dobry”. Ptyś łypnął na niego okiem spod obrzmiałej powieki. To było złe spojrzenie, tyle zrozumiał kierownik produkcji. Ale czy człowiek po takiej strasznej nocy może na kogoś dobrze patrzeć?... Kierownik produkcji nachylił się do ucha Ptysia: – Panie Litwiński, wszystko załatwione i uregulowane. Niech pan o niczym nie myśli. Proszę po próbie pójść do domu i przespać się. Reżyser przełożył na jutro rozmowę z panem na temat nowego scenariusza. Do widzenia panu! – i zniknął cicho. Ptyś patrzył na Toporka uparcie i tępo. Czemu właśnie ten człowiek wlecze się za nim całe życie? Dlaczego nikt inny, tylko Toporek przyszedł za nim do tego teatru? Toporek ciągnie się za nim jak zaraza. Wszyscy tamci zostali w swoim teatrze: Adela, Adrianna, Marysia, Piratowa, Staszek... Wszyscy! Tamten teatr był lepszy dla Toporka, gorszy teatr, więc lepszy dla Toporka. Ale on!... Jakimi drogami? W jaki sposób on tutaj się dostał, ten Toporek? Właśnie do tego teatru, gdzie jest Ptyś... To zły znak! Zaraza... W średniowieczu przed zarazą zamykano bramy... Kto zamknie bramy przed Toporkiem?... Ten drański impotent przyszedł tutaj po to, żeby sprowadzić nieszczęście. Bezczelna i urągliwa postać Toporka rosła w oczach Ptysia. Przesłoniła sobą jedno okno, potem drugie okno, potem całą długą ścianę. Toporek rozciągnięty jak wstrętna guma do żucia, monstrualna, lepka masa, z rozlanym bezczelnym pyskiem... Trzeba go zedrzeć ze ścian! Trzeba zniszczyć całą tę lepką, ohydną... Maleńka postać Toporka zerwała się z krzesła, kiedy Ptyś stanął przed nim. – Może usiądziesz? Jakiś taki blady jesteś – powiedział Toporek i podsunął Ptysiowi krzesło. Ptyś dotknął oczu dłonią: skóra była wilgotna i zimna. „Zobaczymy, czy mara zniknie”. Zdjął rękę z oczu: przed nim stał maleńki, wystraszony Toporek. Zaśmiał się. – Nic, nic, stary. Chciałem tylko sprawdzić, czy nie urosłeś. Pij spokojnie kawę, już nie przeszkadzam. I wrócił do swojego stolika. Toporek jednak nie dopił swojej kawy, chyłkiem wyszedł z bufetu, dopiero na korytarzu rozprostował zgarbione plecy i energicznie wkroczył za kulisy, gdzie bardzo stanowczym głosem oświadczył inspicjentowi, że on więcej nie ma ochoty grać razem z Litwińskim, który jest idiotą i cuchnie alkoholem. Jeżeli się to jeszcze raz powtórzy, to on oświadcza... Inspicjent przyjaźnie kiwał głową. Uśmiechał się, zgadzał się na wszystko, bo go to nic nie obchodziło. Wiadomo, aktorzy mają zawsze coś ze sobą. Nie jego sprawa... 103 Ptyś wrócił po próbie do domu. Położył się na tapczanie w swoim ślicznym mieszkaniu „M-2” i nie mógł zasnąć. Bezczelne popołudnie, bezczelnie jasne ściany, bezczelnie wyraźne meble, ale najbezczelniejsze myśli-wspomnienia. Jak można spać, kiedy wszystko jest tak bezczelnie wyraźne? Całkiem wyraźny pies Bibek ze swoimi pchłami, rozwalony na futrzaku obok tapczanu, Bibek tak wyraźny, że prawie można było policzyć wszystkie jego pchły. I ta wiedźma gospodyni, która była w stanie zwarzyć pokarm w piersiach Adrianny, gdyby ta go miała. Kręciła się w rozczłapanych pantoflach, co chwila podsuwając Ptysiowi pod nos miskę jakiegoś jadła... A on nie mógł jeść! Za skarby świata! Ten zapach mdlił go, aż musiał podkurczyć kolana pod brodę, żeby przeczekać mdłości. Skąd się biorą ci ludzie? Skąd się wzięła Marysia, smutnie przewieszona przez okno, wypatrująca swojego Szablisty? Jasna sprawa, że z Marysią to było szalbierstwo. Całe życie zgrywała się, że go nienawidzi, a kiedy on odszedł... Po co były te łgarstwa? Ptyś by jej nawet nie tknął, gdyby wiedział, że wariuje za Szablistą... I tamten wypadek nie miał nic wspólnego z Ptysiem. Ptyś nie może brać odpowiedzialności za takie sprawy. Baby muszą stale coś zmyślać, więc niech potem mają za swoje. Adela krążyła po pokoju i wścibiała wszędzie swój wielki nos. Chichotała. Ciekawe, z czego. Chichotała na widok tapczanu-łodzi. „Jeżeli ktoś nigdy nie widział czegoś oryginalnego...” Chichotała przystając przed antycznym zegarem, który głośno i wyraźnie mówił stale to samo: „By-ło. By-ło. By-ło”. Każdy zegar mówi to samo. Nawet to, co w danej chwili mówi, już się zaczyna stawać czasem przeszłym. Adrianna w sukni jak perski dywanik leży na podłodze i rozprawia z mężczyznami o twarzach jak szmaty. Mężczyźni stoją wokół niej, paląc papierosy i kiwając smutno głowami. Egzaltowane krzyki Adrianny przewiercają uszy, robią rany w uszach: „Słuchajcie, chłopcy! Jeszcze nie umarliście, więc jeszcze żyjecie!” Chłopcy o twarzach jak szmaty smutnie kiwają głowami, a zegar zmienia swój mechanizm mowy: „Je-szcze-nie-u-mar-liś-my-więc-je-szczeży- je-my”. Mężczyzna, który ma granatowe oczy, podnosi rękę, zatrzymuje zębate kółeczko w zegarze, jest cisza. Tamten w tej ciszy mówi: „Nie powinno być czasu przyszłego. Liczy się tylko czas przeszły”. Ten o żółtych, nakrapianych oczach i ten o oczach niebieskich, wypłowiałych, powtarzają za nim cicho: „Liczy się tylko czas przeszły...” Adrianna podnosi się sztywno z podłogi, kroczy na dwóch drewnianych klockach zamiast nóg, zbliża się do tapczana i pada n a pierś Ptysia z głośnym szlochem: „To nieprawda! Jeszcze nie umarliśmy, więc jeszcze żyjemy...”! Ptyś odpycha Adriannę, zeskakuje z tapczanu i krzyczy: „Wynoście się! Wszyscy! Chcę być sam w swoim ślicznym mieszkaniu „M-2”! Już was tu nie ma! Dziady!” Ptyś biegnie do łazienki, długo trzyma głowę pod kranem z zimną wodą, wraca i nie zastaje już nikogo prócz... Na środku pokoju na krześle siedzi sztywno wyprostowana Duda. Ptyś podchodzi do okna i zerka bokiem. Oczy Dudy idą za nim. Więc Ptyś przebiega pokój, żeby się znaleźć w drugim końcu mieszkania, ale oczy Dudy tak samo szybko znajdują się tam, gdzie i on jest. Więc Ptyś podchodzi do Dudy i... zabiera obraz z krzesła, i wrzuca go do rupieci w komórce, tam, gdzie od dawna leżał. Potem Ptyś stuka się palcem w czoło i głośno mówi: – Chyba byłem idiotą, kiedy sobie zamawiałem ten obraz. Lepiej gdybym wtedy kupił sobie pilśniowy kapelusz... I Ptyś nareszcie zasypia. Niekiedy można zobaczyć Ptysia włóczącego się w okolicy jego dawnego teatru. Niekiedy można go zobaczyć w pobliżu domu Adeli, Dudy, Adrianny. Ptyś jest w dalszym ciągu sławnym aktorem. Jest sławniejszy o jeszcze jeden nowy film. I Ptyś ma narowy jak niejeden sławny człowiek: włóczy się samotnie ulicami. 104 Adrianna walczy o role, bo teraz każda rola jest dla niej ważna. Czas ucieka, ona już nie ma wiele czasu, więc każda rola jest ważna. A Ptyś włóczy się samotnie ulicami. Marysia czeka codziennie na listonosza. Pisze do Szablisty listy, w których jest wszystko: jej miłość, jej tęsknota, jej pustka w życiu, kiedy jego nie ma, jej prośba o wybaczenie... Bo naprawdę, naprawdę nic się nie stało!... Ale Szablista milczy. Szablista w obcym mieście nie otwiera listów lub je otwiera, czyta i... nie odpisuje. Co się stało z Szablistą, który zawsze gotów był wybaczyć?... A Ptyś włóczy się samotnie ulicami. Adela przynosi Dudzie książkę, którą wyszperała „na krańcach świata”. Nigdzie już nie było tego Faulknera, a ona go dostała! Duda biegnie z książką do Krzysia, który leży w kuchni na podłodze i opracowuje konstrukcję samochodu, który „można prawie samemu zrobić”. Potem słuchają wszyscy płyt z Edith Piaf, bo Krzyś zrobił takie genialne urządzenie stereofoniczne. A Ptyś włóczy się samotnie ulicami. Toporek przyprowadza nową dziewczynę do teatru: coś tak młodego, tak uroczego, tak niewinnego... Toporek czuje, jak serce wali mu na plecach i w kolanach. Jest gotów się ożenić! Nawet natychmiast! Jeżeli ona tylko się zgodzi... Jeżeli... Nie ma obawy o Ptysia – Ptyś włóczy się samotnie ulicami. „To dziwne – myśli Ptyś. – Jestem na samym szczycie trampoliny, wykonałem prawidłowo wszystkie salta, w moich uszach brzmią jeszcze oklaski, więc czemu włóczę się samotnie ulicami?...” Lał deszcz. Sceneria bardzo trafnie dopasowana do nastroju Ptysia. Strugi wody płynące ulicami i pochód czarnych parasoli. Ptyś stał na jakimś rogu ulicy w ociekającym deszczem płaszczu, w zamszowych pantoflach, które już od godziny wchłaniały w siebie wodę. Stał i rozmyślał o sobie: „Jestem beznadziejnie zagubiony. Jestem pusty. Jestem jak ten człowiek-szmata, który miał kiedyś piękne, granatowe oczy; nie ma dla mnie już czasu, który będzie... On chociaż miał czas przeszły, uwierzył, że po to żył, żeby móc polec z innymi, i gdyby go nie wygrzebali spod trupów, mógłby chwalebnie poprzestać na czasie przeszłym. Miał pecha. Ale ja nawet czasu przeszłego nie miałem. Nie miałem okazji mieć pecha. To też pech. Po jaką cholerę żyję? Mam wszystko i nie mam nic. Całe życie robiłem w portki ze strachu, że mnie inni ubiegną. Pchałem się do kariery. No i jest kariera. I co dalej? Stoję od godziny z nogami w kałuży... Mógłbym tak również stać bez całej zakichanej kariery. Co za różnica?... Co jeszcze można zrobić, kiedy już nic nie ma do zrobienia? Można tylko stać z nogami w kałuży. Jestem »zasrana dupa«, jak mówił ten facet ze szmacianą gębą.” Przeszła Adela. Uniosła odrobinę parasol do góry, powiedziała: „Cześć, Ptyś!” – i poszła dalej. Ptyś opuścił przytulną kałużę. Rozpryskując błoto pobiegł kilka kroków i chwycił Adelę za ramię. – Adela! Dawno cię nie widziałem! – No. Ja cię też nie widziałam. – Dokąd idziesz? – Adrianna jest chora. Idę jej zanieść lekarstwa. – Co się stało Adriannie? – Nic takiego, grypa. Przecież widzisz, jaka pogoda. – A co u ciebie? – Nic... klawo wyglądasz. Taki skórzany płaszcz... Marynarkę też pewnie masz skórzaną... Poszczęściło ci się, ale to klawo... Zawsze jesteśmy dumni, jak idzie jakiś nowy film z tobą, że zacząłeś w naszym teatrze. 105 – A ja myślałem, że wy mnie nie lubicie. – Niby dlaczego? – No... Że mi się poszczęściło... – Komuś się musi poszczęścić. Jak się gra na loterii, to wiadomo, że tylko niektóre losy wychodzą... Można czekać na swój los, ale żeby nie lubić tego, co wygrał?... Przecież to głupie. – A co ty byś zrobiła, gdybyś wygrała? – Nic. Szłabym tak samo jak teraz z lekarstwem do Adrianny. – Chodzi mi o to, że jak człowiek osiągnie wszystko, to zaczyna odczuwać taką cholerną pustkę w sobie... Co można jeszcze zrobić, żeby nie było tak beznadziejnie? – Oj, Ptysiu! Ptysiu... Zawsze byłeś dla siebie pępkiem świata. Cóż może robić pępek poza tym, że tkwi na środku brzucha?... No to cześć! Bo ja już jestem na miejscu. Deszcz tego dnia padał bez przerwy. I całą noc też.