Urszula Kozioł POSTOJE PAMIĘCI Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 INWOKACJA Biłgoraju pajdo kraju leśna ziemio stokorodna wąska Tanwio w śniętym Sanie sanno płozo kośna łąko iły muły piachy lessy miedzo łubin bosa groblo sito sosny rozstrzelanej bezimiennych imion pełne stójcie przy mnie bądźcie we mnie nie odprawcie w świat mnie samej na błądzenie nadaremne w borykanie pylne rdzawe moje lite krajobrazy moje chude talizmany 5 Chętna pamięć 6 Pierwsze światło i zmierzch W samo południe czerwca, kiedy słońce było najwyżej i gdy owady, a także ich czerwie, rozpełzły się w miejsca najobficiej nagrzane, krzyk rodzącej urwał się, nastąpiła ulga narodzin. - Nie uchowa się - powiedziała starucha wezwana do przyjęcia noworodka i zanim dziewczynkę ukąpano i spowito w za obszerne kaftaniki po Gosi sprzed przeszło roku, cała wieś wiedziała, że nauczycielka poczęła dziecko, które się nie uchowa, i baby stojące przy furtkach kiwały do siebie głowami w porozumiewawczym smutku. Przyszło więc na świat w pełni słońca. W ostatniej chwili niańka Gosi przywołała staruchę ze wsi, a w kilka godzin potem zbiegły się baby mieszkające obok szkoły, wiązały małej czerwone wstążeczki na ramieniu przeciw urokom, mamrotały zaklęcia i chrzciły wodą, nie wierząc, by dożyło wieczora to dziecko, którego nikt jeszcze nie znał, które zaledwie zobaczono i dotknięto, a o którym mówiło się i opowiadało od blisko roku, zanim babka wiejska wyszarpnęła je w nagłej chwili z krwawiących wnętrzności matki, naciągnąwszy mu czy też zwichnąwszy przy tym szyję. I nawet matka, która wiedziała najdłużej o dziecku, która czuła je w sobie, zanim ktokolwiek mógł je w niej przeczuć, matka także nie znała jeszcze tego dziecka albo już go nie znała, choć czuła je w sobie i w długie godziny po urodzeniu. Znała jedynie własny ból i znała własne marzenie i wyobrażenie o nim. A jednak, choć zdawało się obce i nierozpoznane, choć było zaledwie kłopotliwym kilkugodzinnym gościem tego świata, pochylano się nad nim z czułością i troską. Cierpienie matki okupiło jego wejście w krąg ludzi, dziecko stało się drogie ze względu na cierpienie matki i przez to cierpienie pożądane stało się jego życie. Wreszcie zaczęto się cieszyć tym maleństwem, rozczulano się jego nieporadnością i kruchością wątłych piąstek. W drobnych rysach już doszukiwano się podobieństw rodzinnych. Nadawano dziecku imiona, próbowano nazwać to, co leżało ciche w pierzynce z gęsiego puchu przywiezionego z domu dziadków znad Sanu, ale przez długie godziny mówiono o nim przede wszystkim „ono”, szanując jakby owo nieznane, jakie każdy przybysz niesie w sobie na świat w dniu narodzenia. - Nazwiemy ją Dobromira, niech będzie dobra - postanowiła wreszcie matka. I żeby pozostało, jak pragnęła, a przy tym żeby nie było pretensjonalnie, czego obawiał się ojciec, wołano ją odtąd Mirka. I minął dzień najdłuższy, nastała noc, a wtedy Mirka ocknęła się z pierwszych długich snów i przyszła pierwsza noc do jej otwartych oczu. Piękny jest dzień narodzenia, ale i noc... Pełnia księżyca nałożyła się na pełnię słońca. Milczenie ptaków przywołało głosy jej krwi nie rozpoznane jeszcze, ledwie poczęte. I głosy te podniosły się w niej i nad nią, czyniąc zamęt sprzeczaniem się o prawo pierwszeństwa. W milczeniu nocy księżycowej, w pierwszej jej nocy, odprawiało się to tajemne misterium krzyżowania się głosów krwi, które całymi latami i przez wieki składały się na niepowtarzalny cud tego właśnie poczęcia, jak gdyby po to tylko istniał dotychczas świat, by mogła z niego zrodzić się ona. I szli w długim orszaku oni wszyscy, wprowadzeni przez ojca i matkę, więc najpierw rodzice szli, wówczas jeszcze z wiarą w istotę swego społecznego powołania - marzyciele. Byli pierwszym pokoleniem inteligentów z owych rodzin nawykłych do działania ręką i czynem, a nie słowem-czynem. Ona wyrwana z wiejskiej chałupy zapadłej wsi, on z domu robotnika z przedmieścia, z trudem zdobytą wiedzę w Niepodległej nieśli w zapadły zakątek Niepodległej, szczycąc się tym, że mowę ojczystą i ojczystą pieśń szerzą wśród wynarodowionych i niepiśmiennych. Ich praca była im więc zaszczytem i radością. 7 I pochyleni ciągnęli za nimi dziadowie: milcząca, surowa babka Katarzyna znad Sanu, chłopka prawdomówna i mistyczna, pełna ewangelii i cudów, matka trzynaściorga dzieci, z których żyło dziewięcioro, i jej zafrasowany, wąsaty mąż, Tomasz, który ją wziął za żonę, gdy miała piętnaście lat i zalękniona kryła się przed wąsalem za piecem, a gdy miała szesnaście powiła mu syna i wysłała go potem do Ameryki, gdy nie miał jeszcze siedemnastu, skąd już nie wrócił, a zaraz po nim wysłała do Ameryki szesnastoletnią Marynię, żwawą i rozśpiewaną, która nie wróciła już także, a Rózia wyjechała do Francji z mężem Rosjaninem, który zabłąkał się w te strony po pierwszej wojnie, Michała chciała kształcić na księdza, ale wybrał politechnikę, Janina uciekła z domu z białogwardyjskim kozakiem, który ją porzucił z dzieckiem i teraz to dziecko chowało się u babki, a Janina powędrowała w świat z domokrążcą. Piękna Nastka „róży-kwiat” ofiarowała się Bogu, ale z braku stosownego posagu nie przyjęto jej do zakonu, więc snuła się w pobok babki rozmodlona półświęta i wieszała za sobą załzawione chusteczki na płotach i gałęziach w sadzie. Paweł zaniechał wszystkich swoich marzeń, jakie mu się wymknęły z rozpalonej głowy, gdy stał ze swoim regimentem w austriackich koszarach w pewnym miasteczku, i pozostał przy ojcu na roli, żeby Michał i Heleńcia, matka Mirki, oraz najmłodszy Tomek mogli się kształcić, i wziął za żonę obcą dziewczynę zza Sanu, córkę niemieckiego kolonisty, Stasię, a Tomek szkoły nie skończył, bo przegrali tamten ich proces i arendarz okpił dziadka wyłudzając od niego jakiś nieszczęsny podpis, więc ożeniono szesnastoletniego Tomka z wdową Sonieczką, ale gdy wracali z cerkwi, Tomek strzelił obrączkę z bata i wrócił do dziadka, i leżał cały czas na ławie przy piecu, i patrzył w sufit, i leżał tak długo i długo, aż potem zaczął wynosić te worki z pszenicą i przegrywać w bilard u Kapłana, a czasem wygrywał coś, więc znowu miał na ten bilard. A babka pościła i modliła się codziennie o świcie w kościółku, do którego trzeba się było wspinać serpentyną ścieżki, zanim wybili te schody w wąwozie pod górę, a potem wracała do domu cicha i nieustępliwa i wydzierała dziadkowi zagony pola albo i krowę, jeśli trzeba było, i sprzedawała tym już powróconym z Ameryki sąsiadom, którzy na to mieli, i wysyłała na szkoły Michałowi i Heleńci albo dawała im, gdy przywlekali się do domu wychudzeni i nieszczęśliwi, wydeptując w piachu po trzydzieści kilometrów i więcej, bo wyrzucili ich ze szkoły, bo nie zapłacili czesnego, więc dawała im na czesne, a dziadkowi topniał coraz bardziej ten ich „cały grunt”, którym tak chełpił się dotąd, i siostry matki Mirki już nie nosiły się najstrojniej w całej wsi, jak to bywało przedtem. I szli obok nich rodzice ojca. Cichy i dobrotliwy dziadek Józef, z główką maleńką jak guziczek, pełen pogody i miłości do gałązek drzew i krzewów zasadzanych własnoręcznie w podmiejskim ogródku w chwilach wolnych od murarki - mrówka pracowita i skrzętna - ochlapany wapnem i gliną, z nieodłączną kielnią lub szpadlem; i zapobiegliwa, krzykliwa babka Maria, zakochana bez pamięci w swoich dzieciach, pełna owego miejskiego poloru i gadatliwości, z rękami łapczywymi i obrotnymi równie jak język, bez których nie sprzedałaby ciężkich koszy wiśni lub łuskanego bobu albo rabarbaru, stosownie do pory roku, wynoszonych o świcie na targowisko, matka siedmiorga dzieci, z których żyło sześcioro i tylko dwoje najmłodszych nie miało wykształcenia i to z własnego wyboru, bo Mania nie chciała się uczyć, wyszła wcześnie za mąż i osiadła w pewnej wsi za Józefowem, w okolicy młyna, gdzie pracował jej mąż, a Staszek został ślusarzem. Lunia i Bronek, ojciec Mirki, najstarsi z rodzeństwa, obrali zawód nauczycielski i pomagali kształcić Niusię i Kazka. A Niusię przed samą maturą wylali z gimnazjum, bo była flirciarą, i teraz poszła do szkoły pielęgniarskiej, a Kazek był kawalarzem i kiedyś, gdy już był w seminarium, wybił szybę dyrektorowi i szybko położył się w łóżku w internacie, ale poznali, że to on, bo jak weszli do sypialni i kładli śpiącym rękę na sercu, to jemu to serce wtedy po prostu aż waliło: bach, bach, ale go tylko przenieśli do innej klasy; a potem to takiemu krościatemu koledze, z którego śmiały się panienki, poradził, żeby się nasmarował sokiem mleczu i ten dureń posłuchał, i cała gęba mu spuchła i smaliła go, aż się zrobiła po prostu skorupa z tej skóry, i on biegał za Kazkiem i wołał: - no i coś 8 ty mi narobił, brachu, coś ty ze mnie zrobił, draniu jeden, i Kazek się już zaczął bać, ale po kilku tygodniach ta skorupa spadła i rzeczywiście ten kolega miał już naprawdę tę swoją cerę jak niemowlę, i Bogu dzięki. A dziadek poznał babkę właśnie wtedy, kiedy murował ten duży dom koło przejazdu, ona szła i nie zobaczyła wściekłego rudego psa, który się nagle na nią rzucił, ale dziadek zobaczył go trochę wcześniej i już był przy nim i owinął swoją zawapnioną czapką pięść i wtłoczył temu psu wściekłemu pięść głęboko w gardło, aż przybiegli inni murarze i pomogli mu z nim skończyć, a majster pochwalił dziadka, i oni się potem pożenili i zaczynali się dorabiać od łyżki cynowej, a teraz to już mieli murowany domek z ogrodem. ...A jeden przodek przywędrował z Północy. W oczach matki został dotąd chłodny błękit odległego morza i śniegu, a także biel włosów i proste nosy jej sióstr i braci, ich długie białe twarze z odstającymi uszami i pewna powolność w gestach, tak naoczna w domku dziadków nad Sanem. I zamyślenie, zapodziewanie się w sobie, choć na moment przerywane gwałtownymi wybuchami namiętności, a potem powrót do tkliwej, prawie dziecięcej prostoty i pogody. Nagłe wybuchy radości i napady melancholii lub gniewu. I tylko babka oraz piękna Nastka „różykwiat” umiały narzucić sobie rygor powściągliwości i spokoju, składając porywy serca i umysłu Bogu w ofierze. Lecz skąd przybył inny przodek? Siostry ojca, smukłe, śniade i wąskie, siostry skośnookie. Ich cienie zdają się tańczyć nad kołyską dziecka, żeby czarnymi włosami przenikać noc. Ich bystre, ciemne oczy (po babce) potrafią spoglądać zalotnie. Siodełkowate nosy między wystającymi kośćmi policzkowymi pełne są dusznej woni Wschodu i Południa, szerokie zmysłowe wargi pełne są tajemnic Wschodu i Południa. Głosy krwi, szepty krwi - wszystko to zbiegło się i upostaciowało, wszystko to pragnie znaleźć swoje spełnienie w nowo narodzonej, do której otwartych oczu przyszła pierwsza noc. A skąd przywędrował ów trzeci? Wielu ich było, drogi ich przyjścia zatarte i pamięć o nich zatarta. Pozostał domysł i niepokój, i dziwne poczucie jakiejś obcości w samym sobie, w chwilach przelotnych. Długo bowiem błądziły owe drobinki krwi i mieszały się wielokrotnie, zanim stały się krwią krwi tego dziecka, które, jak się zdawało, było niepodobne do nikogo i krzykiem przenikliwym wśród nocy zapragnęło stać się czymś samoistnym, jedynym. I krzykiem przenikliwym obwieściło wolę pozostania w tym świecie. A więc zamieszkała Mirka w domu, gdzie powinna była ujrzeć swoje słońce i swoją noc, bo nie wiadomo przecież, czy patrząc wówczas, tego dnia, gdy się urodziła, ujrzała je istotnie. Od początku uważano ją za dziecko ciche, niemrawe i słabowite. Martwiono się jej długą niemotą i chronicznym przechyleniem głowy. Gdy płakała rzewnie przy smutnych melodiach grywanych na skrzypcach przez ojca, cieszono się, że słyszy; gdy przez kilka dni dąsała się na ojca za klapsa, cieszono się, że ma pamięć: wciąż jednak jeszcze była pomiędzy nimi obca i nie poznana, bo nie wypowiadająca się. Tymczasem mała mimowolnie rejestrowała w zakamarkach pamięci: ojca pochylonego nad kołyską i jego chwiejący się wahadłowo krawat, wprawiony w ruch rytmem kolebania, butelki pełne mleka ciągniętego przez smoczek obok Gosi na otomanie i liliowe powoje oplatające ściany ich domku. Wchłaniała w siebie ustawiczną paplaninę siostry, która nie odstępowała małej, przywłaszczając ją sobie zaborczo i nieodwołalnie. Gosia jedna umiała pod nieobecność matki utulić jej nagły płacz rytmicznym uderzaniem dwu metalowych łyżeczek albo zabawić ją czerwoną puszką, którą turlały z okrzykami radości do siebie nawzajem, gdy tylko Mirka potrafiła usiąść na podłodze. 9 I pozostały w jej pamięci rozrośnięte krzewy żółtych smolinosów w ogrodzie, w których, raczkująca i zagubiona, obsiusiała świąteczne majtki i w których potem ukrywała się pełna poczucia winy i strachu. I nie wiedziała, że to będzie jej jedynym dziedzictwem z pierwszych świadomych wrażeń, że tylko tyle zostanie jej z tych miesięcy: krawat, czerwona puszka po zupie pomidorowej, stłuczona szyba, butelka ze smoczkiem, powoje i obsiusiane majtki ukrywane w smolinosach. A także matka widziana na niebiesko, a to przez pewną jej sukienkę i oczy zajmujące większą część jej twarzy. Wciąż jeszcze żyła w cieniu Gosi, której dowcipem i talentami popisywano się chętnie wobec znajomych. To złe, to niedobre to kole w zęby - dygała więc Gosia i wykrzywiała się z pociesznym obrzydzeniem stosownie do treści wierszyka: tego nie wezmę do gęby. Buty za ciasne, niepiękne suknie, (ojciec syna ofuknie): - A to co znowu, syn grymasi? Nie znali tego ojcowie nasi. Jedli barszcz postny, warzoną kaszę, a te bębny nasze będą wymyślały? Głodnemu - chrzan specjały. Albo gestykulując i strojąc minki śpiewała: Grzeczne dziecko, gdy wstanie, nie pyta o śniadanie. Mirka śledziła pilnie z ojcowych kolan te Gosine popisy i twarze gości, przysłuchiwała się z uwagą słowom-dźwiękom, które uderzały w nią czymś coraz bardziej znajomym, niekiedy wybuchała śmiechem wraz ze wszystkimi i uszczęśliwieni rodzice wołali wówczas: - Patrzcie, ten brzdąc wszystko rozumie - ale mała nadal nie mówiła ani słowa. Bezskutecznie wpierano w nią te wszystkie „tosi, tosi łapki, pojedziem do babki, babka da cukierków, a dziadek tabaki”, te sroczki, które „kaszkę warzyły, na półmisku studziły”, te „powiedz maaama”. Dopiero którejś kolejnej niedzieli, gdy Gosia upraszana przez gości (- Gosiu, poowiedz wierszyk, no, Goooosiu, powiedz) odmawiała stanowczo, mała Mirka wysepleniła ni stąd, ni zowąd: „Gziećne dziecko, dy stanie”. Gdy więc będą po latach wspominać jej dzieciństwo, opowiedzą wam pewnie o skrzypcach („... a jaka była wrażliwa”), o gniewach na ojca („... i od początku takie to było zawzięte i pamiętliwe") i wreszcie o tym dniu, w którym zaczęła mówić („... a my w krzyk: Mirka mówi, nasza Miruśka. I od tej pory ...”). Wraz z wypowiedzeniem pierwszych słów weszła w świat ludzi, wyszła niejako z własnego wnętrza na zewnątrz i to były jej drugie narodziny. 10 Mirka nie wysiadywała już w rowie, pod gorliwym nadzorem Gosi. Gramoliła się chętnie na drogę, skąd pieszczotliwie zwabiały ją stare ruskie baby, ustrojone w zielone, obcisłe gorsety i płaskie toczki na głowie, wzniecające tumany pyłu potrójną spódnicą. Lubiła być brana przez nie na ręce, skąd mogła dosięgnąć wielokrotnych sznurków czerwonych korali okręcanych wokół ich szyi, lubiła być zabierana do błękitnie bielonych izb i karmiona pajdami kwaśnego chleba polewanego suto gęstą śmietaną wynoszoną na tę okazję z komory. I to tam pewnie została porażona magią drzewa, dotknięta jego wszechwładzą i wszechobecnością. - Kto ty jesteś - pytała lipowych łyżek i kopyści, tłuczków rozmaitych i trzonków. - Jestem drzewo - mamrotały milkliwie i wypadając jej z rąk z głuchym trzaskiem, wytrzeszczały na nią sczerniałe oczy obrzezanych słojów i sęków - jestem drzewo - skrzypiały sennie dzieże z kwaśnym rozczynem i cebry brzuchate - drzewo - mamrotały niedosiężne niecki wyskrobane do czysta i przysposobione do świątecznych placków i kąpania niemowląt - drzewo - potakiwały miarki, skopce i stągwie. I to samo stolnice i wałki, kufry okute obręczą, malowane skrzynie, pełne szelestliwych halek i kaftaników, wzorzystych chust i czepków, spódnic dzwoniastych obszywanych pluszową szczotką, „żeby się nie wyciepały”; beczki i antałki, stępory do ubijania kwaszonej kapusty, maślnice, kociuby, łopaty i pogrzebacze wystawione pod same nogi w kątach przy piecu, szafliki pomyj w sieniach. A także sofy wyrzynane w zawijasy i ławy przyścienne, obręcze sit i przetaków na kołkach, kądziele i kołowrotki, wrzeciona porozkładane przy oknach. Pozwalano jej buszować za kociętami po sieniach, szopach i wozowniach zasobnych w drewniane grabie, trepy, dyszle, drabiny, koła, cepy i koromysła. Wypłaszała myszy i wróble z żaren obsypanych plewą i kaszą, pławiła odbicie twarzy w drewnianych studzienkach lub omszałych korytach przy studni, w których pojono bydło. Potykała się o dyle i bale rozrzucone po obejściu, słuchała skrzypu studziennych żurawi wtłoczonych między płoty plecione z łupków, usypiał ją szum rozrosłych bujnie drzew, których liście w upalny dzień odbijały światło jak lustra. W gniazdach uwitych na kalenicach stodół nawoływały się bociany i klekotały zawzięcie drewniane międlice za szopą, wzniecając tumany paździerzy. Gdziekolwiek się obróciła, czegokolwiek dotknęła - było to w pewien sposób związane z drzewem. Mosty i kładki, gładkie kijanki, którymi kobiety praskały namoczone w rzece chusty, kapliczki i świątki, las i drzewa przydomowe, polana zrąbane, którymi wzniecano płomień w piecach, młyn i kuźnia, chałupy i zabudowania, rozliczne kołki i daszki - w tym wszystkim była owa spójność i wspólnota upraszczająca jej pierwszy świat doznań. Gdy wracała umorusana częstowanym chlebem, odnajdywała, a raczej odkrywała na nowo we własnym domu stoły, krzesła, szafy, podłogę, łóżka, drzwi, progi, ściany i skrzypce wiszące na ścianie - i utwierdzał się w niej kult dla wszechobecnego drzewa o tysiąc tysiącu twarzy, i rosło w niej jakieś poczucie bezpieczeństwa i ufności wywołane przekonaniem o jedności tego świata, zrządzonego przez dobroczynne, namacalne drzewo. Nie stało się to nagle, wszystko bowiem nawarstwiało się w niej niespostrzeżenie i z wolna, bez udziału jej świadomości. Była po prostu naświetlana ową wszechobecnością drzewa przez samo bycie tam, gdzie ono było. Spostrzeżenia swoje i przeżycia gromadziła nadał bezwiednie, z jakimś właściwym jej skupieniem, i dopiero po latach i w innych stronach jakiś płot pleciony z łupków i furtka przykryta daszkiem wyrzuci z niej cały ów nienaruszony zapas dawnych wrażeń i wszystko zobaczone teraz powróci potem do niej przywołane siłą tęsknoty i bólem utraty. Tymczasem biegała samopas albo wespół z Gosią po tych rozlewnych, piaszczystych drogach i opłotkach i w zasadzie zaledwie pamięta z tych czasów prawie że nieobecną w domu matkę i ojca, który wyjeżdżał, jak się o tym dowie później, na wyższy kurs do Warszawy. 11 ... jakiś fragment słonecznego dnia; huśtawka, ona na kolanach matki, Gosia u ojca, jest senność w ich nuceniu i szumie drzewa poruszanego ledwie, ledwie. ... cementowe płyty chodnika w miasteczku, na których klaskają jej nowiutkie, dopiero co kupione sandały, z połyskliwą żółtą skórą podeszwy. I studnia z pompą żelazną na niewielkim wzniesieniu w samym środku kamienistego placu, z której ojciec pompował wodę. ... jaskrawe kramy przed drewnianym kościółkiem, blaszany kogucik z farbowanym piórem, piskliwe tony fujarek i piszczałek przeróżnych, różowe serduszka z cukru farbujące palce i mdlący ich zapach; matka wpinająca w jej kapelusik płócienny broszkę zrobioną jak gałązka z wiśnią potrójną. ... święty Mikołaj, u którego Gosia poznaje obrączkę ojca na palcu. ... kogut z uciętą głową, który wyrywa się matce z rąk i bez tej głowy rzuca się po całym mieszkaniu całkiem upiornie. ... sanki na zamarzniętej Tanwi z nią i Gosią, które ojciec puszcza z rozpędem, aż wpadają na wystający korzeń. ... brodaty pop i piękna, czarna popadia na furze o zmierzchu przed ich domem, w górze blady, okrągły księżyc, ostry zapach maciejki. ... czarne burki rodziców, których się bała, zwłaszcza te włochate kapiszony zakrywające im twarze i zogromniające głowy spiczastym czubem. Także ławeczkę sprzed domu pamięta, na której siadywali ciasno i wesoły Antek śpiewał: „Nie teraz, nie teraz na grzyby chodzą, jesienią, jesienią, aż się narodzą, tu grzyb, tu rydz, tu pieczareczka, tu Gosia, tu Antek, a tu Mireczka” - i ten sam Antek wrzucający je obie na wysoką furę, pełną pachnącego siana. ... albo gdy wyszły z niańką na tę ławeczkę w gwiaździsty wieczór i niańka pokazała im księżyc z panem Twardowskim na kogucie. - Zdejmij go, babciu - prosiły i niańka obiecała dać im ten księżyc, jak tylko stolarze zrobią długie, długie drabiny, najwyższe z drabin. - I wyższa będzie niż las? - pytały wiedząc, że daleki las dotyka nieba. - Wyższa. - I wyższa od rzeki? - Jak się ją postawi, będzie jeszcze wyższa. A na tę wysoką przystawimy wyższą, a na tę wyższą najwyższą i wtedy babka wejdzie powolutku po złotych szczebelkach i zdejmie ten księżyc z nieba, i włoży Miruni pod główkę zamiast poduszeczki. - A mnie - rozżaliła się Gosia. - Ach, starczy wam go dla obu - chichotała babka. Tymczasem mieszkanie w domu z powojami pustoszało, przyjeżdżały fury i zabierały meble, aż któregoś dnia siedli do śniadania przy ławie na powiązanych w stosy książkach. I przyszły spłakane kobiety pożegnać się, skoro już tak, a chłopi, ćmiąc fajeczki nabijane z kapciucha, mówili: - A jakby co, to niech się wrócą do nas - i wesoły Antek przyniósł jej drewnianego ptaszka, któremu malowany ogon rozkładał się jak ogon pawia widzianego dopiero potem. Skończyła właśnie trzy lata, gdy wsadzono ją do furki pachnącej sianem i wyjechała, nie wiedząc, że nigdy już tu nie wróci. Sen - świat Pozostały daleko za nimi wysokie maszty studziennych żurawi i sczerniałe poszycia omszałych strzech. Pozostały cieniste płoty plecione szczelnie z łupków sosny na wzór babskich łubianek pełnych leśnej jagody. Tu były zgrabne, wesoło malowane sztachety, które rzucały pręgi cienia na światło płonących nasturcji, na grządki warzywne pachnące ostro ko- 12 prem i miętą. Tu były ganki wesołe i oszklone, tu wielkie okna pełne kwietnych doniczek i facjaty układane ze złotych desek w promienie słońca. Zamieszkali w domu krytym czerwoną dachówką, w podwórzu stała studnia cembrowana pierścieniami betonu, obie z Gosią biegały wokół tej studni i huśtały się z lubością na jej metalowej korbie. Lato było upalne. Rodzice brali w butelki zimną, białą kawę i koszyk z bułkami, a także mnóstwo jaj gotowanych na twardo i sól do papierka. Wszyscy czworo maszerowali od rana nad Tanew. Matka nakładała dziewczynkom na gołe ciała same fartuszki, szły więc obie nieco zawstydzone, zakrywając odwróconą dłonią gołe pupy, dopóki coś innego nie przykuło ich uwagi. Niekiedy ojciec brał je „na barana” albo na zmianę nieśli je oboje z matką, wysoko sadzając je sobie na ramionach. Mirka spoglądała wtedy z góry na dziwaczne cienie, które zostawiali za lub przed sobą, zależnie od pory dnia. Droga do Tanwi była odległa i męcząca, zwłaszcza w skwarne dnie. W kamienistych rowach pełno było białego pyłu i z rzadka rosły w nich wśród wypalonej trawy wysokie, kłujące badyle kwitnące miękko i liliowo. Czasem przejeżdżał jakiś wóz sklepiony wysoko słomą, wtedy ojciec wrzucał je na sam grzbiet tego kłującego usypiska, woźnica podawał rękę matce i tak kolejno piskliwie gramolili się na sam szczyt wozu, odgarniając potem znad głowy gałęzie przydrożnych drzew. Woda w Tanwi była nagrzana, czysta, dno złociło się załamanymi promieniami i piachem. Rodzice nurkowali pod urwistym brzegiem, łapiąc w ręce wielkie, oślizłe ryby, które potem rzucały się nerwowo na piachu, dopóki matka nie zabrała się do oprawiania ich z łuski i wnętrzności. I potem słodka, zimna kawa i jajka na twardo miały zapach ryb i piachu nadrzecznego. Wokół sterczały pęki wikliny i smukłe badyle dziewanny. W pobliżu uwijały się zwinne pliszki, wysmuklone długim, potakującym ogonkiem i błonkoskrzydłe ważki. A w piachu nadbrzeżnym można było znaleźć skorupy małży; ich łyżki, perłowe od wewnątrz, jakże były stosowne do nabierania piachu. W samo południe uciekano w cień za Tanwią i grano ze znajomymi, którzy przychodzili tu także, w preferansa lub śpiewano, fotografowano się w roześmianych grupach na tle kwietnej girlandy malowanej na obszernym płótnie i tylko Mirka z Gosią brały na serio pana fotografa skrytego wraz z trójnogim aparatem pod czarną, niepokojąco wydętą płachtą. W stawie ryby - w lesie grzyby, ej, na jabłoni jabłka, nie kochajże tej dziewczyny, ej, zakazała matka hurasia! - śpiewali wracając gromadą. Matka chwyciwszy je obie za ręce biegła w podskokach przodem lub okręcała je wokół siebie i Mirka lubiła się wtedy tulić do jej błękitnego kąpielowego kostiumu ociekającego rzeką. Szli więc nad Tanew albo do cioci Mani za rzekę, gdzie spiętrzona woda przy młynie spadała z hukiem na drewniane koła i tryby, gdzie szastały się umączone pasy i taśmy i gdzie wesoły wujek huśtał je aż pod sufit, błyskając białkami nad smolistym wąsem. Chłopi zapierali się szeroko nogami pod nabitymi workami i parskały konie, dziewczynki wywabiały łaciatego wyżła od sąsiadów i uganiały się z nim po sadach i po plaży, zakrzykując dzikim wrzaskiem ciepłe i późne zmierzchy sierpnia. 13 A potem znowu nastały samotne, długie przedpołudnia i dotkliwa nieobecność matki, wyjazd ojca na ten wyższy kurs do Warszawy, włóczenie się bez celu po rowach i gliniastych dołach pełnych jaszczurek i ropuch. Opodal ich domu był kościół, więc Mirka upodobała sobie w świąteczne dni ów plac przed kościołem pełen skwapliwego chrzęstu wozów i strojnych odświętnie ludzi. Z kupionym za pięć groszy okrągłym ciastkiem włóczyła się w rozprażonym pyle między gwarnymi kramami lśniącymi od pozłotek, w parnym oddechu spoconych koni fukających nad torbą owsa i przestępujących z nogi na nogę furmanów z wiotkimi biczyskami. Włóczyła się między nawoływaniem przekupniów i pchających wózki z kwasem ogórkowym a stłumioną gęstwą organów i zawodliwych śpiewów kobiet. Za parkanem plebanii, wachlując się wonną chusteczką, sucha i poważna panna Marta, kuzynka księdza - jak mówiono uśmiechając się porozumiewawczo - szydełkowała zawzięcie w zgiełku nakrapianych perliczek i z wełnistym psem u kolan, a krzyk wędrującego przez klomby pawia zdawał się poruszać zwiewny, różowy szal na jej ramionach. Och, och, panna Marta. Komuż innemu pan sklepikarz tak pozwoliłby skosztować różnych cukierków jak jej? Mirka, wstrzymując oddech, patrzyła na te jej długie, suche palce rozwijające coraz to inne papierki i potem ten powolny, beznamiętny gest, jakim podnosiła do ust cukierek, nadgryzając mu zaledwie mały rożek, a potem przyglądała się wnętrzu nadgryzionego, zawijała go odkładając obok torebki, jakby chciała pokazać, że wcale nie chce zjadać go, że pragnie tylko skosztować, a potem z namysłem wskazywała któryś z tych nadgryzionych i mówiła: - Proszę tych dwa kilo - i dodawała: - dla sierot. - I zabierała dużą torbę tego „dla sierot”, zostawiając nadgryzione cukierki na ladzie, a Mirka spoglądała wtedy na nią z zapartym tchem i z wytrzeszczonymi oczami i nie zauważona przez pannę Martę, która tu przyszła nie po to, żeby dostrzegać małe łakome dziewczynki, tytko po cukierki dla sierot, stała tam długo jeszcze, nie umiejąc wykrztusić z siebie tych swoich nędznych „pięć deko” z niezamilkłym jeszcze w uchu tamtym cudownym „dwa kilo cukierków” - i och, jakże gorąco pragnęła wtedy być sierotą... A czasem przechadzała się z cynową konewką wśród grządek i wtedy woda tryskała złotymi strumyczkami na zakurzone liście. Niekiedy szła z matką do żółtego domku aptekarza, gdzie na ścianie wisiał zegar ze złotymi szyszkami wahadła, albo do domu organisty. Tam matka brzdąkała na pianinie, a Mirka zdejmowała z rozlicznych wyszywanych poduszek małe laleczki z masy, ubrane w puchate spódniczki z posrebrzanych piórek. Wreszcie matka postanowiła oddać obie dziewczynki do przedszkola. Zaczęły się więc znowu wspólne ranne wyprawy do odległej szkoły z koszyczkiem pełnym jajek na twardo i z butelką białej kawy. Co za hałas, co za krzyki, maszerują żołnierzyki raz, dwa, trzy, cztery, raz, dwa, trzy. albo: Miły wietrzyk powiewuje. Potem rysowanie, malowanie, wycinanie i znowu: „ten pajacyk nasz”. Wreszcie leżenie na rozłożonych kocach i wolny, cichy, stanowczy szept pani: - Teraz zamykamy oczy, jest noc, noc, ciiisza, ciszszsz... 14 Ale nocy nie było, była pełnia dnia, na obszernym boisku szkoły matka ćwiczyła nowe tańce, kloszowa falbana u dołu jej obcisłej, markizetowej sukni falowała na wietrze i słychać było jej raźny, nawołujący głos. Czasem ulicą maszerowały starsze klasy w takt: „A czyjeż to imię rozlega się chwałą, kto walczył za Polskę z Hiszpanami krwawo”. I mijały się z nimi inne: ... niechaj uderzą w taaa-ra-ba-a-ny-y, pójdziemy wszy-y-scy z wielką ochotą, tam gdzie jest wódz nasz kocha-a-ny. Śpiewy zbliżały się, oddalały, przez otwarte okna wyfruwały chóralne, mozolne sylabizowania maluchów, nagłe trzaśnięcie piórnikiem w pulpit na ciszę albo patetyczne, uwznioślone tematem głosy uczących. Wracając z przedszkola obie dziewczynki zatrzymywały się przy chłopskich sadach upstrzonych teraz szałasami i polowymi kuchenkami, i straganami. Między stertami owoców kręciły się kędzierzawe Żydzięta i stare pomarszczone Żydówki w jaskrawych bluzkach potrząsały rozczochranymi włosami nad stosem złotych i szarych renet, obmacując je sprawnie i przesypując w różne, sobie wiadome miejsca. Pejsaci Żydzi w długich chałatach gestykulowali żywo i namiętnie, zrywali gwałtownym ruchem płaskie mycki, by włożyć je na powrót, targowali się lub nawoływali chrapliwie i nad sadami unosiło się złoto liści i orzeźwiający zapach jabłczany, i to szwargotliwe pokrzykiwanie kupców. Niekiedy zapatrzone i zasłuchane dawały się zagarnąć bekliwemu stadu owiec i baranów, pędzonych gościńcem przez poganiaczy do rzeźni. Gosia wydzierała wtedy Mirkę z tego ciepłego, ścieśnionego odoru wełny, kurzu i pobekiwań, torując sobie drogę krzykiem i kopniakami, a potem zasapane i spocone odsiadywały sobie tę przygodę w rowie, zagarniając w kupki brunatne owcze bobki rozsiane rozrzutnie aż tutaj. Wreszcie wróciła do nich babcia-niania, daleka krewna ojca, i tak skończyły się te przedszkolańskie chodzenia. Matka zabierała teraz Gosię ze sobą do szkoły, a Mirka trzymała się kurczowo babczynej spódnicy, zwłaszcza kiedy w tumanach pyłu przeciągały wsią cygańskie tabory i grube Cyganichy, obarczone tobołkami niemowląt przy piersi i na plecach, rozpełzały się po podwórzach i sadach, czyniąc jaskrawy zamęt powiewnymi kloszami rękawów i spódnic i śpiewną prośbą o cokolwiek, a ich piękne dziewczyny, smukłe i smagłe, potrząsały smolistymi warkoczami w rytm brzęczącego tamborino, bransolet i ciężkich złotych kolczyków. Niscy, drobnokościści Cyganie dzwonili w dna miedzianych kotłów i patelni, bystre koniki ustrojone w ozdobną uprząż parskały i podzwaniały brzękadłami, kobiety wiejskie zwoływały spłoszonym, przenikliwym „tip-tip-tip, tip, ti-puuunia!” drób rozproszony po obejściu i całą wieś ogarniał brzęczący tumult, dopóki ostatnia z bud cygańskich nie znikła za zakrętem, a wraz z nią garnki wiszące na kołkach płotów, ścierki lniane i sztuki płótna bielące się na trawie, i gdacząca kura lub gęś, i worek ziarna, i tobroki z owsem. I pozostał z tyłu za wozami lament niewczesny i złorzeczenia aż do następnego najazdu Cyganów. Wtedy Mirka, przejęta grozą i podziwem dla tych pięknych, przelotnych ludzi, wychodziła na drogę wdychając chciwie pył pozostawiony przez nich daleko w tyle, a potem opuszczona przez wścibską babkę, która rada była dowiedzieć się najprędzej, co i komu skradziono, pozostawała w rowie przydrożnym i z pełnym powagi skupieniem przyglądała się pełzającym mrówkom i dżdżownicom, rozpoznawała ich norki i ślady. Lubiła to swoje patrzenie na pustą z początku darń, która z wolna ożywiała się i nagle rój na się stawała od mrówek i żuczków przeróżnych. Niekiedy udało jej się podpatrzeć kreta, który gramolił się tuż przy niej ze swo- 15 ich gruzłowatych kopuł, widziała drganie ziemi, osypującą się glinę i czekała cicha, nieporuszona na to jego czarne, aksamitne wyjście. Po południu przychodziły dziewczęta, uczennice rodziców, i wywoływały ją i Gosię na łączkę za wsią. - Hur-hu-rut - Kto tam idzie? - Czarny But - Czego chce? - Maści - Jakiej? I Mirka wstrzymywała dech, jakiej to maści Czarny But zażąda teraz, czy zgadnie, że ona znów jest, jak wczoraj, zieloną maścią? Potem ustawiał się Jasny Duch z Czarnym Butem naprzeciw siebie, a na ich połączonych rękach kładli się wygięciem pleców kandydaci do raju albo do piekieł, z głową odchyloną mocno do tyłu. - Śmij się - judził Czarny But. - Nie śmij się - prosił słodko Duch Jasny. - Śmij się! - Nie śmij się! I Mirka z trwożną powagą odpędzała pokusy Czarnego Buta albo na desce opartej o poprzeczną żerdkę płotu huśtała się z nieustannym, zachłystliwym „hyyy!” przy wznoszeniu się i opadaniu i chodziła potem z rozbitymi o dranki wargami. Czasem w ich rozbawione kręgi wdzierali się chłopcy z przeraźliwym wyciem, wrzucali dziewczynom za kołnierze żaby lub chrząszcze i dziewczyny rozpraszały się w piskliwym popłochu, tylko mała Mirka pętała się wśród napastników prosząc: daj mi żabę, daj mi potrzymać - i oni bezsilni wobec braku jej lęku czy obrzydzenia stali przy niej z tymi wijącymi się na patykach glistami, z żabą podrygującą za pazuchą, głowiąc się, jakby tu i ją nastraszyć lub zadziwić, więc brali do ust te różowe dżdżownice albo wyschłe krowie łajno, a ona mówiła: - Kłamiesz, otwórz buzię, czy nie kłamiesz - zaglądała im do otwartych dla przechwałki gęb i dziwiła się, że naprawdę trzymają tam te robaki i łajno, dziwiła się, a oni cieszyli się tym przynajmniej. Tak więc nie brzydziła się niczym takim, co było żywe, dopiero gdy widziała wywalone bebechy z żaby lub robaka, robiło się jej nieprzyjemnie mdło, a przecież, struchlała w sobie, przyglądała się z zachłanną fascynacją, gdy chłopcy rozdzierali żaby za nogi albo gdy gospodarz rozpalonym drutem wypalał schwytanemu szczurowi oczy i wpuszczał oślepionego z powrotem do chlewa, żeby w ten sposób wypłoszyć z obejścia resztę szczurów, bo obgryzały żywcem z tuczonego wieprza słoninę. O zachodzie słońca w kłębach złotawego pyłu wracało z łąk bydło i gardłowe, ostre głosy śpiewających pasterek napełniały wieś krzykliwą, dalekosiężną melodią. Na dunaj, Ka-siu, Rano po wodę, Na du-u-naj. Oj żywo, ży-wo, Bo w nogi zim-no, Na dunaj. Jiszła Kasień-ka Krajem - dunajem, Na du-u-naj. 16 Na dunaj, Ka-siu, Rano po wo-dę, Na dunaj. I Gosia, ona jedyna, która potrafiła naśladować i zapamiętać ten dalekosiężny śpiew gardła, ten krzyk śpiewny, proszona przez całe dziesiątki lat potem w innych miejscach i w innych czasach: - Gosiuniu, zaśpiewaj, proszę cię, no wiesz to „Na dunaj” - i ten jej śpiew długo potem wstrząsający ścianami ich miejskiego mieszkania przy wigilijnych spotkaniach rodzinnych, z córkami Gośki, które miewały coraz to więcej lat, niż ona miała wtedy, z córkami, które słysząc krzykliwe śpiewanie gardła swej matki nie widzą poza nim rozległych pastwisk, jak okiem sięgnąć, i drogi z wezbranymi tumanami kurzu, którą stąpały godnie i stadnie, wpisując się grząsko racicami w piachy, bodliwe dworskie krowy oraz pojedynczo - te łaciate, chłopskie, i nie czują mlecznego znoju ich wymion ani tego blasku zachodzącego nad wszystkim słońca, odymionego rudym kłębem pyłu, i nie słyszą tych cmokliwych smagnięć ogonami o wzdęte, dobrze napasione boki ani tych nawoływań i pośpiewywań, podawanych sobie z końca wsi na drugi koniec... Śpiewy i odśpiewy, przycinki i odcinki - i to wszystko górą ponad wsią, dotykając liliowiejącego nieba i furkotliwych, stadnych przelotów wron, a dołem ujadanie kundli, brzęk łańcuchów w oborach i stajniach, skrzyp studzien i parskanie koni. A kobiety podzwaniają skwapliwie wiadrami i bańkami, szykują się do wieczornego udoju, turkocą wozy spóźnione, cykają cykady, skrzypią świerszcze w pobliżu nagrzanych, bielonych pieców, gołębie gnieżdżą się gruchliwie w wysokich gołębnikach, pod okapami dachów popiskują jaskółki, furkoce mleko w centryfugach. ...Zza węgła wysuwa się mroczna tajemnica, coś zapiera dech, w czymś poczyna się groza, skądś nadchodzi cisza przecięta nagłym krzykiem sowy... Wszystko to pozostało utajone w głosie-śpiewie Gosi i mało kto z nich już pamięta, słuchając o Kasi, co „jiszła krajem-dunajem”, specyficzny odór wiejskich ciemnych wieczorów, rozświetlanych niezdarnie przez pełgające naftowe światło. ...a matka lubiła siadywać właśnie w kręgu światła; nuciła jakieś te zasłyszane w swoim dzieciństwie „ja wam skażu adin sekret” albo cerując kłęby prążkowanych pończoch zawodziła piskliwie: „panna młoda jak jagoda stoi w drzwiach i płacze” i „o, gwiazdeczko, coś błyszczała” albo tulącym się do jej kolan córkom opowiadała bajki przejmująco smutne o dziewczynce z zapałkami albo o brzydkim kaczątku, albo o sobie, gdy była mała i budowała w ostach wysokich zamki dla gałgankowych lalek, a jej świnie, które miała paść, wchodziły w szkodę, a czasem kołysała Mirkę w ramionach w takt figlarnego walczyka albo pobrzękując pokrywkami wyśpiewywała z grozą i przejęciem: „Dziś mi się śniła wysoka góra, a na tej górze harmaty dwie”. A gdy ojciec był w domu, mówiło się o czasach, gdy Polska była w niewoli, i o różnych bohaterskich walkach i śmiałych czynach... I ojciec także, jeśli znał jakąś stosowną pieśń, przerywał opowieść i zakładając ręce do tyłu, to przechadzał się po pokoju, to przystawał i potrząsając buńczucznie głową śpiewał swoim pięknym, głębokim głosem: „bierzwa za obuszki, pódźwa wszyscy do Kościuszki” i takie tam inne. Niekiedy rodzice zabierali je ze sobą w swój oszałamiający świat poza domem, pełen udanych strachów, diabłów, krasnali i dobrych sierot. Mirka brodziła w papierowych strojach, perukach z pakuł, nurkowała w ciżbie bibułkowych czap i bereł nabijanych koralikami, w brzękadłach i pozłotkach. Wszystko to było inne, przywołujące tremy i podniecenia. Ojciec malował kredkami twarze przejętych młodzików, wykrzywiał tą kredką ich rysy w przeróżne grymasy, odsuwano niezgrabne kapy znad sceny, na której bajki działy się naprawdę. Potem rodzice wyjeżdżali do miasteczka i wracali ze stosami książek do biblioteki szkolnej i och, jakże byli wtedy szczęśliwi! 17 A czasem wracali przygnębieni i gniewni i wtedy było wiadomo, że znów kierownik im dokuczył, że ktoś zrobił im jakąś nową przykrość, więc trzeba cicho siedzieć. Och, och, matka była bardzo łagodna i wesoła, ale do czasu, do czasu. Nie próbujcie jej rozwścieczyć. Spróbujcie jej przypisać coś, czego nie powiedziała i nie myślała, w każdym razie - nie radzę wam. Oboje rodzice Mirki byli przekonani o specjalnej swojej misji dziejowej, o racji, podobnie jak wszyscy nauczyciele. A będąc jednocześnie w ciągłej opozycji do władz szkolnych i kościelnych, borykali się, gryźli, odgryzali. Ale o ile ojciec doceniał potrzebę działania z namysłem i dyplomacją, o tyle matka bywała nieobliczalna w swoich wybuchach. Inspektorzy szkolni, zjeżdżający na wizytację, wymigiwali się przed nią jakąś czczą pochwałą, a potem skłaniali chętnie ucho donosom kierownika szkoły, zostawiali jakieś mgliście aluzyjne zastrzeżenia na piśmie i chyłkiem opuszczali wieś, a wtedy matka wracała do domu śpiesznym truchtem, machała zamaszyście rękami ściśniętymi w pięść, biegła tym swoim podskakującym kroczkiem, z głową lekko przechyloną, ukośnie pochyłą, i jej duże, błękitne oczy stawały się wtedy niebezpiecznie popielate, wargi miała zaciśnięte i wykrzywione, okrutne, po czym śpiesznie zrzucała z siebie klasową sukienkę, wciskała się w czarny kostium i obsypywała twarz białym pudrem, który prószył się aż na jej kołnierz, i zamknięta w sobie, niepowstrzymana, nie dostrzegająca nic i nikogo, wsiadała w wynajętą despotycznie furkę, na którą już w biegu doskakiwał ojciec, i przechylona do przodu na swym wysokim siedzeniu z nie dogniecionego snopka słomy, ścigała inspektora, dopóki nie dopadła go gdzieś po drodze i nie zażądała od niego tą swoją twarzą, żeby jej powtórzył natychmiast to, co napisał o niej, i nawet kiedyś zamachnęła się ręką na tę głupawą, upasioną pochlebstwami twarz, ale ojciec przytrzymał ją za rękę, więc przynajmniej splunęła - a on, ów „bóg-postrach”, pan inspektor, kulił się i wił, bo jednakże istotnie nie miewał racji, a poza tym ojciec bywał jednak w tej Warszawie, on jedyny, który z całego powiatu dostał się na kurs do stolicy, więc na wszelki wypadek bezpieczniej było się wycofać, a przy tym matka pracowała tak wiele i z takim poświęceniem poza szkołą, miałaby się czym pochwalić w razie czego - więc wycofywał się chyłkiem, rewanżując to sobie innym jakimś smrodliwym świństewkiem, jak to zwykło się było robić w tym światku i jak to nadal się gdzieniegdzie czyni. Więc matka (ach, ty wariatko, istna wariatko! - krzyczał potem ojciec) była właśnie prostolinijna i niebezpiecznie szczera. Pozbawiona wszelkiej pozy, wymyślnej kokieterii, z jakimś wrodzonym wdziękiem i nieuczoną figlarnością umiała zjednywać sobie przyjaciół, ale i mnożyła sobie nielichych wrogów, a to wtedy, gdy podważali jej racje. Wtedy bywała niepohamowana, bezwzględna, wtedy była furią, zniszczeniem. Nie znała półśrodków. Szła na całego. Jeśli praca - to do zatracenia w myśl idei. Dla idei. A jednocześnie wieczny chaos, anarchia, nastroje. Ojciec inaczej. Grzeczny, dowcipny w sposób uszczypliwy, oczytany w fachowej literaturze, doprowadzał zwierzchników do szału uprzejmą kpiną. Miał szalone ambicje, które pragnął realizować powolutku, ostrożnie, ale systematycznie. Przenikliwy, z zadziwiającą pamięcią wzrokową, dzięki której nie tylko rozpoznawał po latach raz zobaczonego człowieka, ale i jego dzieci, łatwo nawiązywał z ludźmi kontakt. Ale, hm... on także należał do ludzi, którzy mają rację. Muszą ją mieć. Poza tym w jakiś sposób i na nim zaciążyła atmosfera jego rodzinnego domu. Przywykłszy do skrzętnej, zapobiegliwej praktyczności babki, do miejskiej elegancji sióstr, do ich póz przybieranych na okazję gości i tych wszystkich tonacji i odcieni, w jakie przystrajać się zwykły kobiety pielęgnujące w pierwszym rzędzie własną kobiecość nastawioną na pokaz i podziw, nie umiał sobie poradzić z żoną. Imponował mu jej rozmach w szkole, jej koleżeńskość, rozwścieczał go jej chaos w domu, brak zaufania do teorii, zdawania się na intuicję, jej nieumiejętność udawania czegokolwiek, jej nieobliczalność, brak systematyczności, anarchia i ten „niewyparzony jęzor”. Jeśli ją chwalił za te osiągnięcia w szkole, 18 jedna uwaga babki, podważająca sens jakiegoś zaplanowanego przez matkę zakupu, obalała całe jego poprzednie mniemanie o niej. Lubił się otaczać książkami, gromadził piękną bibliotekę, wiedział, czego chce. Umiał być wspaniałomyślny i ofiarny, ale niekiedy odzywała się w nim jakaś ta wyniesiona z domu drobiazgowość, zapobiegliwość do udręczenia, skrzętność; wtykał wtedy nos w garnki, zaglądał w szafy, pienił się o przerobioną sukienkę, o rozczynione pączki, ach, jakże niepotrzebnie umiał roztrwaniać swoją wspaniałą energię. Zrywał się o świcie wściekły, że matka nie wstaje, jakby akurat było do nakarmienia kilkoro prosiąt, jakby akurat trzeba było biec na targ po coś, żeby taniej, ale prosiąt nie było i targu nie było, baba przynosiła mleko z sąsiedniego podwórza, a więc przynajmniej szykował śniadanie i rozpalał w piecach, szurając znacząco nogami, kłapiąc pokrywkami garnków, brzęcząc fajerkami, przykry, dokuczliwy, a matka śmiała się w łóżku, ale złym śmiechem, urągliwym; i to im zostało, to ranne wstawanie ojca i naumyślne leżenie matki, która robiła się coraz bardziej zła, aż wreszcie, żeby pokazać, że ona i tak więcej robi, zrywała się i z wściekłym zamachem szorowała wszystkie kolejne podłogi, bez względu na potrzebę tego, i robiła to nieodmiennie tym swoim jakimś gestem powtórzonym z gimnastyki szkolnej: ręce rozstawione szeroko i wysoko z mokrą szmatą, a potem zamaszystym skłonem na prostych, rozkraczonych nogach aż do ziemi, cała zachlapana i sapiąca, ale nie próbujcie jej wyręczyć, jej przechodzi złość, jeśli te podłogi wyszoruje do końca sama, to jest jej potrzebne, więc nie próbujcie. Więc tak już zostanie do końca owo milczące, nieustępliwe zmaganie się ich poranne i nie tylko poranne, ale, na szczęście, trwa to zaledwie momenty, potem jest ich śmiech i śpiewy, potem to są znowu oni, zakochani w sobie pierwszą miłością poczętą w jakichś lasach zapadłych wsi, zjednoczeni wspólnym celem i wspólną, żmudną pracą poza tym domem, który wyzwala w nich zbytecznie ich poprzednie, tak różne od siebie domy. Więc w tym nerwowym, rozdygotanym pulsie, w tej atmosferze krańcowych amplitud, wywoływanych przez dwie silne indywidualności, wyrastała mała Mirka, podporządkowująca się komukolwiek dla świętego spokoju, kto zapragnął nią rządzić, ale to tylko tak zewnętrznie, bo tymczasem narastał w niej własny oddech zyskany w wolnych, niezależnych przedpołudniach, gdy rodzice byli w szkole, do której zabierali małą Gosię, a babka zajmowała się pitraszeniem obiadów i plotkami. Zostawiona samej sobie, wałęsała się po bliskiej łączce, przemawiając czule do zrywanych kwiatów, do pierzchających motyli, lub zamyślona przykucała nad glinianym dołem, przypatrując się z uwagą zwinnym jaszczurkom i nasłuchując świergotania polnych świerszczy. Tam to dojrzała ją Magda, wsiowy przygłupek, i zapałała do niej tą niezrozumiałą tkliwością, jaką pomyleńcy darzą niekiedy wybrane przez siebie istoty. - Nyyyrciu! A gdzieżeś ty? Ha, to ładna dziewczynka! - niosło się odtąd przez wieś jej pomylone wołanie do dziecka, którego imienia nie umiała wymówić, ale które poruszyło widać w jej wyśmianym sercu jakieś utajone radosne wspomnienia, a babka wtedy wybiegała czujnie przed dom, żeby się małej nie stała krzywda. Tymczasem wieś wysrebrzała się od zewnątrz blednącymi źdźbłami traw i zawiesistymi motkami babiego lata płynącymi przez powietrze wolno i nisko. W stodołach głucho stękały cepy na klepiskach, skrzypiał kierat obracany dookolnie końmi. Z sadzawki unosiły się gorzkie odory moczonych konopi i potem łodygi tych konopi, a także lnu suszyły się smrodliwie za ścianami szop i stodół. Psy drzemały w blednącym słońcu; podwórza, zawleczone słomą, gnojem i sieczką, zasypywane jeszcze były srebrnym tumanem paździerzy. Ozwały się zajadłe kołatki drewnianych międlic, trzaskało czesane przędziwo, doniośle praskały o kładki nadrzeczne drewniane kijanki piorących. Błękitny dym snuł się nisko po łętach, palce piekły się o parujące skórki ziemniaków, od łąk nadlatywały wrzaskliwe śpiewy pasterek. 19 Rano Mirka kładła się w świergotliwej trawie na plecach i spoglądała szeroko otwartymi oczami w wysokie niebo, po którym przesuwały się odlatujące ptaki, niekiedy ledwo widoczne, i było jej dobrze w tej chłodnej wilgoci łąk z ciszą niedosiężnie błękitną u góry i tylko płoszyło ją z tego odrętwiającego zapatrzenia zbliżające się pomylone wołanie, którego nakazano jej się strzec, a które ją fascynowało całkiem niewytłumaczalnie. - Nyyr-ciu! A gdzieżeś ty? Ha, to ładna dziewczynka! Potem nadeszły jesienne słoty i teraz o zmierzchu babka zabierała ją ze sobą do chałup wiejskich na nieustające plotki i bajdy. Zebrane kobiety siadały szeroko na ławach, wnosząc do izby zaduch swych spódnic potrójnych i prążkowanych fartuchów, skrzypiały kądziele, furkotały wrzeciona i wiły się nici skręcone śliną w pośpiesznych palcach. ... - jaż tu raz, jakurat po ji śmierci, jide, jide, jide, jaż żem zaszła tutki kole tego krzyża, naraz patrze, wyłazi takie Wielgie Białe ji gna na mnie, Jeeezu, jagem to zobaczyła, wszelki duch, mówie, i gadam woma, znikło sie ino mig, mig. ... - a jak Maziarczuczka, ta nieby, uo, czerniawa, zległa, tom, wicie, od razu rzekła, jak się ta pućka do ji dachu przypiena ji nic, ino póóójdź-pójdź, jak to puszczyk, ni? póóójdźpójdź ji, póóójdź-pójdź, a jo spać ni moge, ino się tak wywracam, fyrt, fyrt, to w te, to w te strone, jaż, wicie, mówie do mojego: tak, a tak uobudziułbyś sie, stary, mówie, musi co Maziarczuczka pomro ty nocy, cy co, cy jak, bo sie to ptaszysko drze, ji tak beło. Mirka, skurczona w sobie, wtulała się w babkę, żeby nie widzieć kiwających na nią wydłużonych cieni na ścianach. Ale za nic nie odeszłaby od tych monotonnych głosów-szeptów, od furkotu wrzecion. Lęki wylęgały się po kątach, zbliżały do niej, obmacując niewidzialną garścią jej ściśnięte gardło. Oblegały ją babskie choroby, wywłóczone tu rozległe i skrupulatnie, natrętnie wnikały w nią sny ze złymi przeczuciami. Stała się przeczulona i bojaźliwa, zmory czyhały na nią, krzyże cmentarne w biały dzień zdawały się sunąć ku niej koślawym podskokiem i przerażał ją szelest suchego liścia za plecami, męką były nocne przebudzenia pełne widziadeł, kiedy wstrzymując oddech wpijała się przerażonym wzrokiem w potwora, jakim zdawała jej się być koszula przewieszona przez poręcz krzesła. Kiedyś matka, wybierając się po ojca wracającego z Warszawy, zabrała je obie ze sobą na odległą stacyjkę. Mirka przelękła się gwizdu pociągu, ten gwizd w jakiś niewytłumaczalny sposób zespolił się z jej wyobrażeniem o Babie Jadze (może właśnie dym za pociągiem był jakoś podobny do miotły wiedźmy, któż to zresztą odgadnie). Więc teraz prześladował ją we śnie wraz z obrazem jędzy ten gwizd, a także swąd stacyjnego żużlu i gruboziarnistych żwirów rzuconych między pełgające węże rozprażonych szyn. Stała się kapryśna, rozdrażniona i znowu z jakąś nadskwapliwą gotowością jęła zapadać na zdrowiu. Wieczorem babka, układając dziewczynki do snu, karmiła je na dobranoc pobożnymi przestrogami albo opowiadała o Żydach, którzy nie dość, że Pana Jezuska ukrzyżowali, jeszcze łapali dzieci i robili z nich mace. Albo grobowym szeptem prawiła o duchach, które przychodziły na świat mścić się za doznane krzywdy. Albo o niedobrym dziecku, które uderzyło matkę, więc po śmierci rączka wystawała mu z grobu i nikt nie mógł tej rączki ułożyć z powrotem, dopóki matka nie użaliła się i nie wysiekła rączki wierzbową rózgą. Albo... Napiszczały się więc obie zdrowo ze strachu przed każdym zaśnięciem, czym sprawiały babce wielką przyjemność, bo mogła się potem z nich naśmiać do woli... Wreszcie babka wyszarpywała je obie zaspane z pościeli i nieubłaganie żądała zmówienia paciorka. 20 Więc słaniając się na dywaniku przed łóżkiem, mówiły przewlekle ten „Ojcze nasz”, „Zdrowaś”, „Wierzę w Boga” i „Aniele Stróżu”, czując cały czas ciemne łapy wyciągające się spod łóżka do ich kolan. - A „dziesięcioro”? - nagliła surowo babka. - Niańciu, jutro. - Jutro, jutro - zrzędziła - a jutro będzie drugie jutro. Był taki w Polsce król Dojutrek. Niejeden już był taki. Jutro, ach jutro, ja wszystko zrobię, dzisiaj, ach, dzisiaj, odpocznę sobie. Właśnie tej zimy urządzono w szkole jasełka i babka zdobyła upragnioną maskę śmierci i kosę, po czym przywdziawszy je i zarzuciwszy na siebie białą kapę z dziecinnego łóżeczka, zaczajała się za węgłem domu na kobiety wracające z wieczornym udojem albo wspinała się po drabince do włazów na sionkowe stryszki i wychylona stamtąd w tej swojej masce czekała cierpliwie na ofiary i potem długo chichotała w pokoju dziewczynek ocierając załzawione śmiechem oczy i dawała ich nieufnym, ostrożnym rękom napiętym do ucieczki ową papierową maskę śmierci do potrzymania. Wreszcie któregoś dnia Mirka, stojąc na krześle przy oknie w nie dopiętych rajtuzach, zobaczyła wesoły strumyczek, spływający z podwórza do rowu, i złote łyżki światła, czerpiące go ode dna. Pokrętne sople z chrzęstem spadały od parapetów i spod okapu dachu, ranek, prześwietlony słońcem i taki jakiś odmyty, mrugał do niej wesoło, w pokoju pojawiły się miękkie bazie. Potem wiatr ciepły poruszał firanki otwartych okien. Do pokoju napływał gorzki, rzeźwy zapach tającej ziemi i gałązek, nabrzmiewały miękkie, wodniste kiełki trawy. W rowie rozkwitała wielokrotnie biała stokroć. Spostrzegła zieleń. Można było wybiegać na dwór. W sadach, ukwieconych białym kwiatem grusz i wiśni, różowymi różyczkami jabłoni, powiewały wesoło rękawy koszul i zwiewne rogi prześcieradeł roztrzepywanych wprost z parujących balii na sznury. Pachniało krochmalem i niebieską farbką. Na żerdkach, wspartych między konarami drzew, wietrzyły się puchate poduchy i kraciaste pierzyny. Łopotały trzepaczki, piały koguty, świergotały ptaki, zapobiegliwe gdakanie kur wędrowało od płotu do sieni, skąd wypędzało je nerwowe i znienacka „ktotu, ktotu, ktotu” kwok nasadzonych w kosze na jajach. Po piachu nadrzecznym i przy strumieniach katulały się żółte kuleczki piskląt. W każdą sobotę babka z matką wlewały wiadra gorącej wody z mydlinami do płytkiej balii i odbywało się szczypiące skórę szorowanie. Mirka piszczała i wierzgała, rozpryskując wodę po całej kuchni, wydzierała się z myjących ją rąk, a potem osłabła, zasapana, pełna pasji i pretensji, pachnąca kolorowym mydłem zasypiała szybko i mocno. W ranki niedzielne matka kładła żelazne rurki na rozprażony do czerwoności ruszt paleniska i nagrzanymi długo karbowała papier, który brązowiał i dymił się ostrym zapachem, a potem podwijała tymi rurkami swoją grzywkę, a czasem także włosy ich obu, aż miękko i gorąco zawijały się im lokiem na uszach. Babka wygarniała haczykiem jarzące się drzewne węgielki do wnętrza żelazka i śliniąc co chwilę palec dotykała jego wyślizganego dna. Kropelki śliny wysychały z sykiem, a potem rękawy krochmalonych sukienek długo jeszcze były gorące i sztywne od pośpiesznego prasowania. Było coraz cieplej i piękniej. Któregoś dnia matka zabrała je do szkoły. Dostały białoczerwone chorągiewki z bibułki i szły parami wraz z resztą dzieci, wydzierając się na całe gardło „witaj, majowaju”. 21 A wkrótce potem matka przyszła ze szkoły smutna i spłakana. Pan marszałek umarł. Powiedziała, że trzeba się zachowywać cicho i poważnie, bo to wielka, ogromna strata dla narodu. Mirka więc chodziła tego dnia pełna odświętnej, wtajemniczonej powagi, napominając i babkę szeptem - ciiicho, pan marszałek... Albo dopytywała się: - To ten sam, co „jedzie, jedzie na kasztance”? Wycinała z „Płomyczków" obrazki obfite w kasztankę z „białą skarpetką” i siwego marszałka o krzaczastych nastroszonych brwiach. ... - a gdy był mały, wołano go w domu Ziuk, zawsze był dzielnym chłopcem i od dzieciństwa kształcił silną wolę - mówiła mama układając dziewczynki do snu. - Bardzo lubił słodycze i dlatego właśnie nie zjadał leguminek, które mamusia mu ugotowała, tylko oddawał je innym dzieciom. - I mamusia jego nie pogniewała się, że co się napracowała, wszystko poszło na marne - dopytywały się sennie. Pojechały z matką do drewnianego Tarnogrodu i w wielkiej, dusznej budzie na białym prześcieradle zobaczyły marszałka, jak chodził i przemawiał, a potem leżał w trumnie i podrygiwał z tą trumną na prześcieradle, a potem był też pogrzeb podrygujący w strugach deszczu. - To się nazywa film, byłyście w kinie, zapamiętacie? A po powrocie zobaczyły, że babka swoje łóżko zaścieliła nową i piękną kapą w czerwone kwiaty, więc ułożyły gwałtem na tej kapie przywleczonego kota i kazały mu być marszałkiem, ale kot się wyrywał, więc gwałtem znów go dusiły do łóżka i wtedy kot bryznął rzadkim kałem na świąteczną kapę babki, więc one uciekły z kuchni, a potem przyszła babka i zaczęła płakać, i przeklinać, i - pfuj, pfuj - krzyczała - ten śmierdziel zafajdany, toś nie miał się gdzie wysrać, psiajucho?! A masz, a masz - waliła go ścierką, a on czmychał piskliwie i wtedy Gosia powiedziała to słowo, które miały sobie zapamiętać: Ale kino - powiedziała - no nie? Mirka lubiła wyglądać deszczu, razem z babką wróżyła jego przyjście z niskiego lotu jaskółek, z koloru zachodzącego słońca, z piania kogutów („Kogut pieje na grzędzie - jak było, tak i będzie, kogut pieje na ziemi - pogoda się zmieni”). Gdy spadły ciepłe, grube krople, wybiegała z Gosią i dziećmi sąsiadów na podwórze, dziewczęta rozpuszczały warkocze, żeby włosy lepiej rosły, a potem taplały się w ciepłym błocie, ugniatając bosymi nogami „ciasto”, lepiły z błotnej kuli misy, które pękały na słońcu, plewiły grządki, krzątały się po ścieżkach ogródka wśród rabat, ciągnąc z zasapaniem małe grabki. W te wakacje pojechali furmanką do cioci Luni. Mijali nagrzany słońcem żywiczny las. - Patrzcie, dziewczynki, kąkole. Ojciec złaził z wozu, żeby narwać ich pełne garście, zrywał razem z kłosami chabry i maki, wynajdywał w rowie żółte lwie paszczki, które poił, jak małe zwierzątka, rosą. „Gdzieżeś ty bywał, czarny baranie” - wydzierały się obie na widok pasącego się stada owiec - „we młynie, we młynie, mój mości panie” - odpowiadał ojciec bekliwym basem. Matka wołała pilnie do mijanych żniwiarzy: - Boże dopomóż! - Szczęść Boże - odpowiadali z powagą i długo towarzyszył im w drodze chrzęst ścinanej słomy, dzwonienie sierpów i świst kos ostrzonych osełkami. Wysoko ulatywały śpiewne skowronki i potem stulając skrzydła zapadały jak szare grudy w polne bruzdy. - Wio, maluśkie, hetta - trzaskał batem w powietrzu woźnica. Baby w czerwonych chustkach, zawiązanych głęboko od czoła do tyłu, w luźnych bluzkach na wypust, z koromysłem na ramionach, ze stągwiami pełnymi wody, bose nogi zaparte w piach... Przy furtkach staruszki z dłonią stuloną nad oczami, patrzące pod słońce... piach; na kalenicy bocian rozklekotany, z szyją odgiętą do tyłu, strzechy, żurawie studzienne, łubin, 22 znów piach i znów las, stogi siana i brogi kopiaste, wonne podmokłym tatarakiem, strachy na wróble, ich strzępiaste kapoty i kapelusze dziurawe... Wszystko to już było gdzieś, wszystko to już było kiedyś. I u cioci: - Patrz, Helenko, ta suknia to oryginalny paryski model. Ciocia Lunia - smukła, wąska, pachnąca. Plecy odgięte do tyłu, specyficzny ton głosu. I u cioci: Tanew, znalezione kolorowe pisklę pod drzewem i dwa ogromne ptaki oblatujące z rozdzierającym krzykiem puste już gniazdo. Plaża, butelki z kawą, kąpiel, włochate ręczniki, nagły deszcz i zobaczenie go przez Mirkę od strony powierzchni rzeki, gdy krople wiązały się z bąbelkami wypryskującymi na falach tworząc cienkie kolumienki, światło drgające w szuwarach. I te: - Zgubiłem grzebień, wyłaź mi z wody natychmiast, mydło, mydło wyśliznęło mi się, wyłaź natychmiast, ma-musiu, jeszcze troszeczkę, słyszysz, co mówię. I znów - hurasia! Krzyk gęsi wpadających całym stadem do rzeki. Pagórkowaty, lesisty pierścień i rozlewne zakole garbatej łąki przeciętej strugą rzeczki, białe pasma stadnych gęsi, urwiska piachu, gęsi, dalej znów las, sosny żywiczne z rozcapierzoną koroną, iglaste, grzybne ścieżki do rzeki, gęsi. Jakże ja jej nie mam kochać, kiej ona taka ładna suknia na niej jak na pani, ej, chusteczka jedwabna, hura-sia! I: - Mamo, jeść! - A widzisz? Tu nie ma „babciu, karm mnie”. Chleb posypany gęsto cukrem, jedzony przy płocie. I u cioci: brzęk widelców, talerzy, nagłe wybuchy śmiechu i śpiewu, delikatne, srebrzyste dzwonki kieliszków. Przepraszam za raptowny gest, lecz zupa ta do chrzanu jest, a oczywiście suknia ta za duży klosz u dołu ma (ta suknia to oryginalny paryski model — ciocia Lunia). - Hura-sia! I u cioci: wysoki, chudy wuj Zenek w pumpach, dłubiący przy rozmaitych zegarkach, motorach, radiach. Jego wysokie do kolan, kraciaste skarpetki. - Podaj no mi, dziecinko, tamtą korbkę. Czy to młoda, czy stara, każda panna buzi da I mała, tłusta Anetka, ich córka: - Pokazać wam króliki? Stryj Kazek, ostrzyżony krótko, przez co jeszcze mniejsza zdawała się jego głowa, a większe jabłko Adama. Chłop w chłopa jak tyka, siekiereczką stuk stuka, będzie z tego kumedy-ja-ja-ja... 23 Potem podróż do dziadków. „Jadą-jadą dzieci drogą” - intonuje piskliwie matka. Garść kłosów w rękach ojca: - No, popróbujcie ziarna. Dziadek Tomasz biegnący do nich na przełaj przez pola w długiej płóciennej koszuli i w słomianym kapeluszu na włosach spadających mu do ramion. Babcia zarzyna śpiesznie kurę na rosół. Gary śmietany wyciągane z piwnicy. San. Żółtorude usypiska piachu, wąskie, strome uliczki, siodłate domki z białego kamienia. Winnice i sady na stokach. Skwar. Tędy Mirka szła z babką Katarzyną, nie: tędy Maria z Jezusem i Józef szli, wspinali się z osiołkiem przez piachy i po wąskich dróżkach kamienistych uchodzili do Egiptu. To Egipt przyszedł do niej od babki w te garbate piachy, w stromość i wąskość dróg i kamienistych ścieżek, wijących się przez nie ogrodzone sady, w pokrętne śliwy i leniwą rzekę w dole, porysowaną żółtymi łachami piachu, zanim wstąpił w drewniany kościółek uniesiony wysoko, na sam szczyt przybrzeżnej góry. Z początkiem września przenieśli się w pobliże szkoły, na drugi koniec wsi. Mirka chodziła z matką do ogrodnika po ogórki. Podbierały je same z kłujących, splątanych łodyg, nurzały się w pełzających, mokrych liściach, odrywały ich kosmate macki z sukienek. Kopa, pół kopy, mendel - nowe nazwy. Matka wysyłała ją do sklepiku: pół tuzina zatrzasek, tuzin guzików - wszystko to brzmiało jak magiczne zaklęcia, było urocze, a przy tym sprawiało jej radość samo grzebanie w pudełkach sklepowych z kolorowymi tasiemkami (metr, centymetr). I owo szczęśliwe: - A za resztę proszę cukierków (a w myślach: „Och, żeby dużo, dużo cukierków”). Biegała teraz po dużym, pustym placu szkolnym, wkrzykiwała się w echem odpowiadające szkolne korytarze. Czasem, gdy wyszła rano przed dom, obezwładniało ją odczucie piękna i ciszy. Na topolach przed domem kukały zwodnie kukułki, z pobliskiej kuźni niósł się dźwięczny pobrzęk klepanego metalu. Kobiety niosły na targ uwiązane na plecach wypchane płachty, stąpały szeroko i jakby zapierając się w piach bosymi nogami, w bańkach na plecach chlupotało im mleko albo przezierały przez płachty kosze pełne jagód, do węzła na piersiach przytroczone koszałki z serem i osełkami masła w zielonych liściach chrzanu chybotały się rytmicznie, wahadłowo. Jaskrawe chustki związane nisko od czoła ku tyłowi i plecy wyprostowane ciężkimi zajdami malały u wylotu drogi, pozostawiając w oczach Mirki kolorowy powidok. Skrzypiały wrota otwierane, to zamykane, cała ludzka krzątanina odbywała się na tyłach zabudowań, w głębi podwórza i na polach, podczas gdy ogródki kwietne wysunięte do pustej drogi mieniły się od malw, ostróżek i georginii. Słodki bezruch, rozleniwiająca senność, powolne trwanie w czasie, osamotnienie i wciąż wzmagająca się dociekliwość składały się na jej ciche, nie rozpoznane szczęście. Czasem jeszcze dościgało ją przez drogę obłąkane - Nyyr-ciu! - dyrdającej Magdy albo śpiewne wołanie wędrownych grubasów - swii-e hara-szaaa! - i znowu była cisza, kolebiące, stadne przejście do wody kaczek lub gęsi, syk gąsiora pędzącego niskim, szczypiącym dziobem do jej chudego uda, krzyk jastrzębia kołującego nad podwórzem wysoko, wysoko, albo przenikliwe, babskie: - Jiiizef, dej no tu płafte! Obie z Gosią zaprzyjaźniły się z córką gospodarza, Polą. Chodziły z nią na pastwisko, miękkie, lepkie pyski łaskawych cieląt zlizywały im z dłoni trawę, sierść jałówek zbijana śliną w twarde piłeczki służyła do gry w palanta. Wołały - cieś, cieś-cieś! - na brykające łoszaki, wołały - malu, malu, malusia! - na pasące się świnie, i te wszystkie - nawróć się, ty zarazo, gdzieee. 24 Czasem dzieci wołały: - Durzać się, durzać - i kładąc się na stromych pagórkach katulały się z krzykiem w dolinę. Głowy obijały się o wertepy, grudy obijały im boki, w ustach pełno było ziemi czarnej, zgrzytliwej, wilgotnej. Wąskie dróżki - graniczki przedzielające wsie - były też miejscem spotkań dzieci prawosławnych i katolickich. - A u was dzwony w kościele tak dzwonią: „Ksiądz złodziej, ksiądz złodziej” - wołały tamte dzieci. - A w waszych cerkwiach? „Ba-arszcz, w-a-ru baarszcz, waru baarszcz” (i cieniutko, skandując z zadyszką): a ty bre-żesz sukin-sy-nu bo ja wa-ru tiela-tinu. Pola przynosiła im z sąsiedzkiego zagonu makówki. Siedziały z podwiniętymi nogami na złożonej poczwórnie, ale i tak wilgotnej płachcie i wsypywały sobie do ust całą zawartość makowych torebek, żując wilgotne jeszcze i spęczniałe, niedojrzałe ziarenka smakujące im mdławą słodyczą. Czasem wiązały makówkom wstążki i chusteczki, wycinały patykiem otwory oczu i ust, to były ich lalki najpiękniejsze i najbardziej własne. Czasem daleka, samotna i znudzona bezczynnością pasterka wywrzasnęła z siebie nagły, krótki śpiew, jakieś szyderstwo z chłopaka i siebie: Słoneczko zachodzi, każdy swoją wodzi, mój kulos nie przyloz, bogdaj mu śpik wyloz albo dogadywała: ładnyś, Jasiu, ładny, wszy koszule zjadły, ostał ci się guzik, bo był bardzo kwardy, albo z przechwałką: chociaż ja ni ładna, wcale się nie smucę, chtóren chłopiec ładny, to go zbałamucę. I wpadało w to czyjeś połaiwanie: - Teee, gizdo sakramencka, nawróć krowę z kunicza - i mlaskliwe pacnięcie w spasiony bok. - Nuu, nastąp się, nuu... W sadach, zawieszone w żelaznych kadziach nad ogniskiem, dosmażały się granatowe śliwy. Dudniące beczki toczone po trawie pachniały kwaśnym powidłem. Śpiesznie klejone na polu latawce wyrywały się z rąk pod chmury. Puszczali papierowe gołębie, które zbaczały z kursu w podmuchach wiatru. Błękitne dymy pełgały nisko po łąkach albo strzelały prostym pióropuszem w niebo. Mgła zawieszona nad polem. Jabłka kradzione chyłkiem i śpiesznie. Ich twardość, a także kwas, ściągający wklęśle policzki. Dzieci obijały jabłkiem o jabłko, aż wewnątrz wytwarzały się rdzawe i nieco słodsze plamy. I krzyk goniący za nimi od cudzego sadu: - Tee, jak cię złapię, to ci kiszki wytelbuszę. Do gryzących pestki słonecznika lub żujących mak dziewczyn podbiegali chłopcy z tymi głupimi pomysłami. To znienacka zamachem nogi zakreślali nad ich schylonymi głowami 25 granice wzrostu, wrzeszcząc „niedorostek do kostek”, po czym czmychali chichocząc sami ze swojego „czaru-maru”, to zadzierali im sukienki albo oblatując je opętańczym kołem nagłym gestem podrzucali w ich stronę tyłki i podnosząc jednocześnie nogę, robili to swoje purt-purt, jak źrebaki, a potem z wrzaskiem galopowali dalej, zataczając koła i przechylając się na wirażu ukośnie... to z majtającymi w górze nogami obchodzili dziewczęta na rękach, szczerząc do nich żółte, nie myte zęby. Często pletli głupstwa, których Mirka nie rozumiała, ale inne dziewczęta chichotały wtedy głupkowato i wstydliwie. Gdy wracały do domu, Gosia z płonącymi oczami biegła do matki. - Ach, mamusiu, jakie świństwa mówią ci chłopcy. - Nie słuchaj ich. Udawaj, że nie słyszysz - mówiła zaniepokojona matka. Pod nieobecność rodziców przebierały się teraz w matczyne suknie i firanki, zapragnęły być kimś innym, tworzyły świat ludny od księżniczek, czarownic i sierot. W jesienną szarugę oglądały z Gosią grubą zoologię. Gosia mozolnie wyczytywała nazwy egzotycznych zwierząt pod obrazkami. Wkrótce umiały już odgadnąć imiona wszystkich tych jaguarów, rajskich ptaków, tygrysów czy wieloryba. Biegały z wrzaskiem po pokoju, urządzając polowanie i zasadzki. Wieczorem siadywali wszyscy na plecionym z trzciny fotelu na biegunach. Czasem śpiewali te swoje ulubione piosenki albo rodzice opowiadali coś z historii Polski, a zwłaszcza ojciec, bo matka najbardziej lubiła opowiadać o sobie albo jakieś bajki i historyjki - to o dzielnym holenderskim chłopcu z tulipanem, który zatkał szczelinę w wale, przez którą przelewało się morze, to o innym bohaterze, który ugasił pożar, to o chłopcach, którzy uratowali pociąg przed wykolejeniem i te wszystkie bohaterskie wyczyny różnych chłopców, generałów, chłopów w sukmanach i powstańców mieszały się ze sobą aż do zaklejenia powiek. Któregoś wieczora pojawili się w domu Tatarzy wywołani przez ojca. Było to coś przerażającego Mirkę najbardziej, wszelkie dotychczasowe upiory, czarownice i duchy poszły w niepamięć, teraz prześladowały ją skradające stąpania szybkonogich kobył i błysk okrutny krzywego noża, świsty lin zarzucanych na jeńców, swąd spalenizny. Barwna, zuchowata wojna światowa pamiętana przez rodziców w geście ułańskim, w poczciwości łatwowiernych Austriaków, rozśpiewanych, poczciwych Kozaków, w dymnej pukaninie pif-paf - była jak urocza książeczka z obrazkami, choć z dreszczem. Wrogowie tchórzyli, zwiewali, aż się kurzyło, dawali się nabierać przez cywilną ludność, za to Polacy, ach, rycerscy, mężni i sprawiedliwi, i co się nacierpieli, zanim wywalczyli tę oto ojczyznę. Łączko, łączko, łączko zielona, któż cię, łączko, będzie kosił, gdy ja będę szablę nosił. albo: Pod Krakowem czarna rola, ja jej orał nie będę, tylko wsiądę na mego konika i na wojnę pojadę. albo: Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani... 26 Wędrowali ułani w barwnym czako, równo, w rytmie, z werblem. Konie nerwowo grzebały nóżką, brzęczały szabelki, kobiety, piękne i spłakane, powiewały chusteczkami, sypały kwiaty. „Z tarczą lub na tarczy.” Spartańskie Polki w czerni i dumie, klejnoty dla ojczyzny, miłość dla ojczyzny. Wiarusy zagryzają wąsa, serce w nich tkliwe, ale oczy nieustraszone, ręka rwie się do korda. Na koń! Każdy rwie się do boju, wloką się głodne, obdarte szeregi, ale nie tracą animuszu Siwe mundury a w butach dziury, hej strzelcy. I grząskie, gliniaste rowy okopów - hura, hura! B-a-bach-ach-ach - stękają armaty. Koledzy go nie żałują, jeszcze końmi go tratują. (Nie, nie - trzepoce się nagłym protestem serce Mirki; tak, tak, dla ojczyzny - mówią głosy.) I wreszcie: Patrz Kościuszko na nas z nieba, jak w krwi wrogów będziem brodzić. (Więc brodzić we krwi dla ojczyzny. Ach, więc to tak.) - Dobrze im, no nie? Mają za swoje. ... - Rano byli Austriacy, po południu Rosjanie, a mama, wasza babcia, co chleb rozczyni, to trzeba się chować do rowów, bitwa. Potem co chleb upiecze, trzeba rozdać żołnierzom. Więc wychodzili na próg i wołali „nasi przyszli, nasi!”, a przyszli drudzy, to oni znów: „nasi, nasi idą” - i tak to było. Żołnierze wyprzęgali konie, poili w studni, a tu bum, bum - strzelają. Na koń! W dżdżysty listopadowy wieczór ojciec zabrał dziewczynki na pochód. Szły zatrwożone po śliskim, rozmazującym się błocie, w mroku rozświetlonym kolorowymi lampionami, słuchały przemówień porywanych przez wiatr, wywrzaskiwanych przez panów w rozpiętych płaszczach i rozwianych szalach, przez panów z odkrytymi głowami. Mirka patrzyła urzeczona w trzaskające ognisko. Na stos rzuciliśmy swój życia los. A zaraz potem, w pierwsze szrony, wiejskie dziewczęta z chichotem tłumiły się po izbie, paliły świeczki, topiły wosk nad wodą i przyzywały na ściany cienie spodziewanych narzeczonych. Andrzeju, Andrzeju, dziewcząt dobrodzieju, ach powiedz ty mi, powiedz, kawalir czy wdowiec. A chłopcy smarowali chyłkiem białą farbą okna niezamężnych kobiet. Magia, wróżby, przeczucia, znaki gwiezdne, zabobony - o, wielka tajemnico! 27 ... - ty jesteś spod znaku Bliźniąt, Gosia spod znaku Barana, twoja matka urodzona w Rybie, a ojciec w Byku... W te wakacje pojechali do drugich dziadków. Wesoła, wiecznie śpiesząca się babka Maria, w długiej, wąskiej spódnicy i w szalu owiniętym na upiętym koku, z nieodłączną słomianą koszałką i niespodzianką w koszałce: to kaczuszka z pieczonego ciasta, to obwarzaneczek z makiem, to przezroczysty lizak na patyku - wszystko dla wnucząt... dziadek pouczający je w ogródku, co wolno, a czego nie wolno im zrywać, Niusia, najmłodsza z ciotek, śmieszka zalotna, zrywająca im czarne wiśnie z drzewa, stryj Staś pachnący smarem, w tym swoim wyplamionym, szarym kombinezonie, z kieszeniami wypchanymi żelastwem, wracał późnym popołudniem i długo mył się pod studnią, parskając wodą, a potem nakładał na siebie niebieską koszulkę, a gdy było chłodniej, to jeszcze marynarkę w kratę i potem w kuchni mówił do babki, całując ją w rękę: - Ale bym coś zjadł. No i miasto. Nie jakieś tam drewniane Tarnogrody i Biłgoraje, prawdziwe miasto, szosa układana w jodełkę z liliowych cegieł, trotuary szerokie, betonowe, drzewka strzyżone na okrągło wzdłuż szosy, piętrowe kamienice, klaksony cicho sunących aut, wystawy sklepów. Strojne kobiety spacerujące z wolna pod kolorowymi parasolkami, choć nie ma deszczu, kapelusiki z kwiatami, piórami, dziewczęta i chłopcy w gimnazjalnych czapkach, park, bezlik kwiatów, aleje żwirowane, ciastkarnie, lody. - No, co - mówi ojciec z dumą. - Ta-tu-siu! A wieczorami światło ulicznych latarń i kino prawdziwe. Ktoś strzela, ktoś ucieka, piękna kobieta leżąca w szlafroku na kozetce. Albo „Flip i Flap” albo „Królewna Śnieżka i krasnoludki”. Potem kląskające człapanie dorożkarskich koni, zaciągnięta buda czarnej dorożki, bo deszcz. Rankiem tutejsze rozczochrane dziewczynki w jaskrawych i tak króciutkich sukienkach, że całe majtki im widać, biegają ze skakankami przez betonowe chodniki albo odbijają klaskaniem od ściany kolorowe piłki pachnące farbą i rozgrzaną gumą. - Anna, Bera, Cyza, Dora - wyliczają rytmicznie swoje podskoki. - Wy pewnie jesteście ze wsi? I Gosia: A bo co? Kamień rzucony celnie, czyjś płacz, ucieczka do mamy i solidne lanie, aż pręgi pasa zostają przez kilka dni na tyłku. - Mamuń, kup mi skakankę. - Eee tam. Wielkie mecyje, skakanka, mało masz sznurków, sama sobie zrób. Znowu więc stanie z boku i zazdrosne przyglądanie się tym małym, pyskatym, podkasanym dziewczynkom z dużymi wstążkami we włosach. - Ech, mała, no ty, jak się nazywasz? - Mirlka. - Mirka czy Mirlka - szydzi dziewczynka, nie przestając skakać. - Uważaj, piegusie - grozi jej Gosia ponuro. - Chcesz poskakać? - pyta dziewczynka. Mirka chce. Bierze w ręce ten szafirowy sznur z drewnianymi rączkami i niezdarnie wplątuje weń nogi. - Ech, ty... - śmieje się dziewczynka. - A tobie za to całą dupę widać - krzyczy Gosia. - Wynoś się! - wrzeszczy do Mirki dziewczynka, wyrywając jej sznurek. - Jesteście chamki, chamki ze wsi. 28 Dzieci śmieją się, Gosia wybiega i odpycha Mirkę za siebie, a sama przewraca dziewczynkę i kopie ją, a potem drugą, trzecią - a masz, a masz. A potem jeszcze zza sztachet: - Cętka w cętkę, rabate jajko. A z tamtej strony: - A wy wsioki-tłumoki. - Chcesz, jeszcze chcesz? - A co, a co? - Piegowata i ziergata. - Franek, chodź no tu, kopnij, kopnij wsioka. - Co, co, tę srajdę? - Uważaj, rudy, nie radzę ci. - Takaś mocna w pysku? Wyjdź tylko, to zobaczysz. Jak dam kopa w dupę, to w powietrzu z głodu zdechniesz. - Rudy, wlazł do budy, wylazł z budy, jeszcze rudy. - Zaczepiam cię? Gosia wybiega nagle, przewraca się z chłopakiem do rowu, Mirka płacze, ale Gosia już siedzi okrakiem na chłopcu, już sapie, już przydusza go do ziemi: - No i co, i co, chcesz? Jeszcze chcesz? Może powiesz, że chcesz? Następnego dnia podchodzą do płotu chłopcy. - Te, jak ci tam - wołają Gosię. - Chodź, zobaczysz, jak będzie fajnie. I Gosia idzie z nimi, ze swoją półcegłówką, skradają się za róg kamienicy, czekają cierpliwie, aż ze sklepu wychyli się „ta Żydówa”. Wtedy rzucają kamieniami i zwiewają, aż się za nimi kurzy, ścigani lamentliwym krzykiem kobiety. - Ale fajny masz cel - chwalą Gosię chłopcy. - Pójdziemy jutro znów, git? - Git. Wieczorem babcia układa je do spania, gładzi po włosach. - Kogo bardziej kochasz, tatusia czy mamusię? I wreszcie: Szła sirotka po wsi, opadli ją źli psi, ni miał się chto ubrać siróteczki ugnać Śpiewa babcia sennie. Pstryk i światło gaśnie. Jak to jest? - dziwią się dziewczynki. Gdy babcia wychodzi, obmacują ścianę, pstrykają - jest światło. Pstrykają - gaśnie. Nieco niżej od guzika są dwie dziurki, Mirka wpycha w nie ołówek - i nagły wstrząs, krzyk. - Ja nie wiedziałam - tłumaczy się z płaczem - nie chciałam. Dziadek surowo grozi palcem. Mirka, pochlipując, chowa głowę pod kołdrę. - Co to było, no, mów, jak to było - dopytuje się szeptem Gosia. - Coś mnie tak szarpnęło. - To prąd - powtarza za dziadkiem Gosia. Po wakacjach Gosia poszła do szkoły, od razu do drugiej klasy. Mirka odnalazła w sąsiednim podwórzu studnię drewnianą, wplecioną prawie w płot. To odkrycie bardzo ją wzruszyło. 29 - Studnio, studzieneczko - szeptała tkliwie, głaszcząc chropowate, sczerniałe drzewo. Wysiadywała ze ściśniętym serduszkiem na kamieniu przy studni, nie wiedząc, co ją tak smuci. - Gdzie ty chodzisz, córuchno - dopytywała się babka. - Ach - odpowiadała z westchnieniem - tak mi się kuczy... - Przykrzy ci się, a czemuż? Pobiegaj trochę, pobiegaj. Czasem stawała na kolebiących się wrotach i wsłuchiwała się w głosy szkoły. Potem wybiegała im wszystkim naprzeciw. - Słyszałam, tatusiu, jak śpiewałeś, sama słyszałam - paplała w podnieceniu, wieszając się na łokciu ojca. Ojciec podnosił rękę, a ona wtedy podkulała nogi i chwiała się chwilę w powietrzu. - No dość już, dość. Idź się jeszcze pobawić, aż zawołam na obiad. Otrzymały z Gosią na spółkę pluszowego misia. Kładły go obok siebie do łóżka. z brzegu - garnczek śniegu, w środku - garnczek miodku, od ściany - garnczek śmietany. - Ja od ściany - upierała się Mirka. Tymczasem stało się coś nowego, Magda, głupia Magda utopiła się koło młyna. Chodziła Magda po wsi, chodziła po polach. - Pora ci za mąż, Magda. Kiedy się wydajesz? Zaproś mnie na wesele - wołały kobiety przyjaźnie, unosząc głowę znad roboty. - Iii tam - Magda wstydliwie wtulała brodę w uniesione ramię - albo mnie kto chce? Znalazły baby włóczęgę, powsinogę, przygłupiego wyrostka. - Jambroż, Jambroż, czemu się z Magdą nie żenisz. Ona cię kocha, Jambroż, nie bądź głupi. - Y-y-y - bełkotał jąkała. - A kto ci koszule będzie prał, a kto ci chlib będzie krajał, kto cię upieści, nie bądź głupi, bier Magdę. Ale heca. Poszyły Magdzie welony z bibułki, powiły Magdzie wianki z bibułki, naścieliły im słomy w opuszczonej chałupie za wsią, naniosły pierogów ze świąt. Obwiązał im chłop ręce powrósłem, słomianą stułą. - No, tera ty jego, on twój, żyjcie i rozmnażajcie się na chwałę bożą. Ale heca. Siedzi Magda - panna młoda na dzieży, ścinają jej włosy kobiety, pchają jej czepek papierowy na głowę, śpiewają dziewczyny. Ale heca. - Naści, Jambroż, gorzałki w to twoje wesele, pilnuj baby i miej do ni rękę, bo jak chłop baby nie bije, wątroba w ni gnije. - Y-y-y-y Ale heca. - A naści, Magda, kądziołkę i naści przędziwa, a uprządź sobie, a utkaj płótna białego malutkiemu na koszulkę albo sobie sznur ukręć i się powieś, jakby ci było źle. Nie minęło kilka niedziel, zaniosły jej baby kukiełkę słomianą. - Naści, Magda, dzieciątko, a upilnuj go, bocian ci przyniósł i cię szukał, ale znaleźć nie mógł, to noma przykazał ci go dać. Chodzi Magda po wsi, maleńkiego hołubi, luli, luli mu śpiewa, cyckiem suchym go karmi. Ale heca. 30 - A czemuż to dzieciątko ci się nie rucha, a czemuż oczkami nie mrygnie, nóżką nie fyrtnie, a czemuż, słoneczko, „mamo” nie wypowie. - Oj, chory on, choreńki, przez to on tak, nie przez co inne. Kto przyszedł do twojej chałupy, Magda, kto ci zabrał maleńkiego, gdzie ci go podział? Chodzi Magda po wsi, chodzi po polach, szuka i rozpacza. - Aj, co za podły naród - wzdychają serdecznie baby. - Aj, po co jej było maleńkiego kraść, po co jej krzywdę taką było zrobić, aj! Ano, utopiła się Magda z żalu. Ano i głos się utopił, który wołał za tobą, Mirka. Babka odeszła do cioci Mani, bawić małą Andzię. Teraz Pola wywoływała dziewczynki do sąsiednich chałup. Dziewczyny wiejskie, skubiąc pierze gęsi, zawodziły piosenki długie i smętne, jak monotonne, wyboiste koleiny polne, jak rude zagony łubinu i hreczki, jak grząski piach, w którym kołowały ich nogi z domu na pole tam i z powrotem, tam i z powrotem. Pu pud laaasem ściż-kaaa, szła niu pa-ni-necz-ka, kroku przyśpieszyła, talar wyruciła, bo się utopić szła. Przyjszła naad te rzycz-keee, wody się spy-ta-ła, cyś taka głymboka, jaka ja wysoka, to bym się kum-pa-ła, te sło-waaaa wy-rzek-łaaa, du wody sku-czy-ła, za małe chwileczke ładnum panineczke woda wymu-li-ła, siwy kuuuń, siwy kuuuń, czyrwona uz-decz-ka, spudo-bała mie sie, spudo-bała mie sie, ładna pani-necz-ka. Ni tak paaani- necz-kaaa jak ji biały wie-niec, bum jo napró- 31 wadził, bum jo naprówadził na bity guś-ci-niec, na bi-tyyy guś-ci-nieeec, na zi-luno łącz-ke, pudaj mi, dziw-czyno, pudaj mi, ji-dyna, ustat-ni raz rączke. Rączke muuuu puda-łaaa, trzy razy zym-gla-ła, oj, żebym ja jeszcze, oj, żebym ja jeszcze kuchania ni zna-ła. Kucha-nieee, kucha-nieee, najgorsze wiń-zie-nie, z wińzienia wyjść możesz, z wińzienia wyjść możesz z kuchania - broń Bo-że. Gosia wierciła się niespokojnie, już widziała siebie. jak wstaje przy kolacji i odśpiewuje „dla śmichu” to wsiowe śpiewanie, pilnie notowała w pamięci wszelkie zniekształcenia wymowy, ustawienie głosu „przezzębne” i z gardła, podpatrywała dziewczyńskie zamyślenie, trącała Mirkę znacząco, więc ona oddawała te szturchańce z gorliwym porozumieniem, ale... Ją przejmowały do głębi te surowe, często posępne pieśni. Wyjszła Marysia do-o ogro-da, śliczna rumiana kieby jago-da, z ziółeczkami se rozmawiała, z chtórego wić wia-a-nek mialaaa... Lgnęły do niej te jękliwe melodie, lgnęły zawracające, kołujące monotonnie słowa, żłobiące z trudem jakąś myśl, pewne uczucia oplecione szczelnie chmielem, rutą i rozmarynem, wszystko to wykruszało się wonnie i wschodziło na powrót bujnie, odrastało zżęte tym zuchwałej i gęściej i jeszcze smutniej. Siałam miętę, siałam rutę, siałam lelije, siałam swoje młode latka jak zieluny kwiat. Do słuchania tego konieczny był niski, siwo bielony pułap, przecięty krechami wystających belek upstrzonych muchami, na których szeleściły krucho i pylnie drobne wianuszki ziół, do tego krążek naftowego światła i mrok za oknem, nawiłgły goryczą zbutwiałych liści. Iskiereczka ognia, gałązeczka ziela nikt nie będzie widział mojego wesela... 32 Mirka chodziła z tymi pieśniami w sobie, które wprowadzały w nią niepokój, przeczucie smutku czy szczęścia, siadywała zamyślona w kąciku, podziewała się w sobie. Słyszała jakieś mówienia, skądś przychodziło pytanie, ktoś opowiadał, jakieś głosy prowadziły nie istniejące rozmowy, nachodziły ją nie widziane nigdy krajobrazy mórz to gór skalistych, ogrodów czarodziejskich, w których czekała na coś czy na kogoś... Bywało, przy posiłkach jej ręka z łyżką zawisła nagle w powietrzu, wytrzeszczone oczy zapodziewały się, poza ścianami domu, osobne, a wtedy ojciec, mrugając do matki i Gosi, wołał kpiąco stłumionym, jakby oddalonym głosem: - Miiir-ka! - i ona, ocknięta gwałtownie, spoglądała na nich półprzytomnie jeszcze i w zawstydzeniu przyjmowała ich gromki, ucieszony z niej śmiech. Zapadała w ten swój półsen z szeroko otwartymi oczami, zapatrzonymi nie wiadomo w co, i nie umiałaby nigdy powtórzyć, o czym tak myślała, zamyślając się, ani co widziała, tak patrząc. Budził ją wybuch śmiechu i to kpiące zawołanie znienacka: - Miiir-ka! Wreszcie Gosia zabrała się do jej edukacji. - Co to jest na obrazku? - Lew - Dobrze. To jest lew. A tu masz napisane l, e, w. Teraz napisz: lew. Mirka gryzmoliła po zeszytach krzywymi kulfonami. - No, no - chwalił ją ojciec. - To może napiszesz już list do babci? I Mirka napisała. „DROGA BABCIU, psZyjeć koneCZnIe MaMuSIA sie kRęci TaTuś Sie kręCi gOsia się kRęci wSZyScy sie Kręco na sFięta”. I babcia Maria przyjechała do nich istotnie. Mirka więc przechodziła z babunią po oblodzonej kładce na wieś za rzekę. Kupowały w babciną koszałkę kury i jajka. Babcia dmuchała w kurze kupry, czy dość tłuste, targowała się z babami o każdy grosz, kołatała jajkami przy uchu, czy dość świeże, skrobała paznokciem masło i serki wyciskane w lnianych woreczkach, smakowała je na języku z przymkniętymi oczami, kłapiąc szybciutko ustami, wąchała, wzdychała, prychała ze wzgardą i odrzucone zagarniała na powrót. - Tak, tak się kupuje, Helenko - mawiała wreszcie do matki. Albo nagle zapytała: - A rachowałaś, Helenciu, pościel do prania? Nie? Jakże tak możesz, dziecinko, któż tak robi? Ojciec spoglądał wtedy na matkę oskarżycielsko, jakby chciał powiedzieć: „A widzisz, a widzisz, a nie mówiłem?”, matka czerwona ze złości mawiała potem: - nauczycielką jestem, nie gospodynią domową, atam - i zapamiętywała sobie to wszystko dokładnie z własną interpretacją, a szczególnie tę swoją interpretacją babcinych uwag pamiętała słowo w słowo i powtarzała przy każdej sprzeczce przez następnych ileś tam lat potem w nieodmiennej co do słowa wersji. Do babci zaś mówiła: - Co też mama, dotąd tak robiłam i nie okradli mnie. - Alboż ty wiesz, co masz - zdumiewała się babcia. Krótko mówiąc, matka nie lubiła babci Marii i nie kryła się z tym bynajmniej. Przeważnie i o to kłócili się z ojcem, potem ojciec zbliżał się po tych kłótniach do matki i celowo fałszując wyśpiewywał przez nos: bo moje życie złamane, ja za nim gonię i gonię, mogiła jak matula ukołysze mnie. 33 Matka próbowała się jeszcze dąsać, w gniewie była bowiem zawzięta i nie pozwalała się przepraszać, ale gdy ją coś rozśmieszyło, wtedy była bezbronna i łagodniała, więc ojciec zawsze po tych ich sprzeczkach próbował ją rozśmieszyć tą piosenką albo jakimś innym słowem. Mirka z trudem oswajała się z nieobecnością babci-niani. Przy jedzeniu była małą, rozkapryszoną despotką i nawet babka z trudem znosiła jej dąsy, a cóż dopiero ojciec. Bywało, że z rozmachem odsuwała talerz, jeśli w zupie pływał rozmiękły skwarek. - Ty paskudo - obruszała się wtedy babka - skwarek ci śmierdzi! Przyjdzie czas, że będziesz jeszcze grzebać na śmietniku, żeby co do gęby włożyć, a skwarki będą ci się śnili po nocach. Och, Bóg cię skarze! Babka miała szczególny kult dla chleba, każdy spadły ze stołu okruch zdejmowała z ziemi i całowała go z niepodobnym do niej nabożeństwem, a potem karmiła nim ptaki, bacząc pilnie, by nic z „darów bożych” nie było zmarnowane. Gosia z Mirką szturchały się wtedy pod stołem i chichotały jak wariatki, krztusząc się i prychając na stół jadłem wypychającym ich usta. A teraz babki nie było z jej surową, gniewną cierpliwością i powagą. Ojciec natomiast purpurowiał z wściekłością i wpychał Mirce gwałtem do ust łyżkę z jedzeniem. - Ty uparta jucho, jedz, jedz! - Pakował gwałtem tę łyżkę w jej rozszlochane usta, w których jedzenie puchło i stawało się niepołykalne, a gardło ściśnięte upartym łkaniem i strachem niezdolne było do przełknięcia czegokolwiek. - Właśnie będzie tak, jak ja chcę! - krzyczał ojciec, a ona wtedy nienawidziła go mściwie, zaciekle, całą duszą. Ale wystarczało pójść z nim potem na spacer, by wszystko poszło w niepamięć. Szła uczepiona jego szerokiej, ciepłej dłoni. - Kiedyś - mawiał ojciec na tych spacerach - kiedyś, kto wie, może kiedy będziesz już taka duża jak ja, ludzie polecą na księżyc, polecą do gwiazd i kto wie, może okaże się, że tam żyją takie dziewczynki jak wy. Albo nastawiając radio mawiał: - Gdy będziesz duża, w tym pudełku zobaczysz tę panią, która teraz mówi, poczujesz zapach tych lasów, o których ona teraz opowiada, i wszystko to, co się dzieje w radio, będziesz mogła sama zobaczyć w naszym pokoju. - I będę sobie mogła porozmawiać z tymi ludźmi, jak oni przyjdą w to pudełko? - Kto wie - odpowiadał ojciec zagadkowo - kto wie. - To kiedy wreszcie ja urosnę? - Hm... na razie musisz pić tran, a na drugi rok pójdziesz już do szkoły, a potem... Na drugi rok przenieśli się do podmiejskiej wsi, w pobliże ojcowych rodziców. Tu nie wróciła już nigdy. Oczarowanie Zamieszkali w żółtym, drewnianym budynku szkoły. Tu mieściła się jedna izba lekcyjna, resztę klas ojciec wynajmował u pobliskich gospodarzy. Wieś, położona w dolinie między dwoma pasmami wzgórz, obchodziła szkołę z dwu stron, jak to czasem rzeka czyni, gdy spotka po drodze jakąś przeszkodę. Więc zamieszkali na tej otwartej wysepce w rozwidleniu dróg, które schodziły się dalej za szkołą. Za jednym pasmem wzgórz leżało miasto i dom dziadków, na drugim ciągnęły się lasy. Plac szkolny - półboisko, półpastwisko - jak śmiał się ojciec - był nie ogrodzony, zapuszczony, biedny. W głębi stał dom ludowy ze sceną i remizą strażacką. Z bramy remizy zwisała żelazna sztaba i młot, którym dzwoniło się w sztabę na alarm. Za to dokoła szkoły rosły sędziwe jesiony. Kiedy zrywał się wiatr, gałęzie drzew stukały niepokojąco w gonty dachu i dom cały stawał się wtedy szelestem, skrzypieniem, szeptem. 34 Szerokie schody z sionki wiodły na mroczny, obszerny strych, pełen tajemniczych skrawków, pogiętych lamp i pudeł, strzępów książek, map i obrazów. Z belek zwisały konopne peruki, warkocze i brody zwinięte w kłęby, strojne peleryny z bibułek, maski diabłów i śmierci, kosy drewniane wylepiane papierem. A kiedy sięgnęło się ręką głęboko w szpary między dachem a okapem ganku, można było dotknąć drobno-piórych wróblich piskląt z dziobkami obrzeżonymi żółtym nalotem. Nad głową trwał nieustanny szmer i skrzyp jesionowych gałęzi zaczepiających o gonty w swoim rozkołysaniu. Mirka wiedziała więc od pierwszego dnia, że pokocha to miejsce najbardziej. Na plac szkolny przybiegła gromada zaciekawionych dzieci, przyjechał Janek na rowerze i Gosia, wypięta, skurczona pod ramą, do której dorastała zaledwie ramieniem, uczyła się pedałować na tym cudzym rowerze, z właściwą sobie zawziętością i uporem. Któregoś z pierwszych poranków ojciec wywołał je na dwór i kazał spojrzeć w górę. Niebo było czyste i bezchmurne, a jednak powietrze drgało jakimś regularnym, uporczywym dźwiękiem. - Co to takiego? - Ano, same zobaczycie. Dojrzały wreszcie małego, srebrnego ptaka, przesuwającego się wysoko, wysoko nad nimi. - Aeroplan. Z chałup wychodziły baby, dzieci wybiegały na drogę. Wszyscy spoglądali w niebo z przejmującym skupieniem i stuloną dłonią osłaniali oczy. - A w środku tego ptaka siedzi człowiek. Pilot. Patrzcie, oto człowiek wzniósł się wysoko. Wzbił się pod chmury swoją wolą, swoim rozumem, wiedzą - mówił ojciec z dumą i przejęciem. Zanim zaczął się rok szkolny, dziewczynki wałęsały się po tej ich nowej wsi. Szerokolistne tytonie królowały tu liliowym lub żółtawym kwieciem obok rządków cukrowych buraków i wysokich łanów pszenicznych. Wapnista borowina to zrastała się w twardą skorupę w skwarne dnie, to grząsko i lepko lgnęła do nóg w czasie deszczu. Ani skrawka piachu. Torfowe łąki, liliowe od firletek, pięły się do ramion, zboża zakrywały ciężkimi kłosami idących miedzą. Krajobraz przecinały pionowe wąskie lepianki suszarni tytoniowych. Kobiety wraz z dziećmi nawlekały śpiesznie na miękkie druty aromatyczne liście tych egzotycznych roślin, z braku miejsc w suszarniach zawieszały je wprost na ściany zabudowań. Nadawało to wsi jakiś festynowy urok, zwłaszcza że liście zmieniały kolor w różnym czasie i wyglądało to jak wesołe girlandy. Sadów nie było tu wiele, żadnej rzeki w pobliżu, tylko stawy muliste, pełne skorup małży i szelestu tataraków, tylko stawy zarosłe trzciną, nenufarem, gęstą rzęsą i dalekosiężnym rechotem żab. Sadzawka w samym środku wsi cuchnęła odorem namokłych konopi i lnu, jej brzegi, pracowicie wydziergane śladami wodnego ptactwa, śliskie były od zielonego, gęsiego łajna. O świcie matka zwykła była wywoływać je z posłania pełnym obietnic szeptem: - Dziewczynki, no, dziewczynki, idziemy. Ojciec w kuchni parskał nad miednicą zimnej wody, wykrzykując raźno: - Wstawajcie rano dzieci, kukułka zakukała, już słońce dawno świeci, jaśnieje zorza cała; wstawajcie, wstawajcie. Potem parzyli sobie wargi gorącym mlekiem i biegli za różowiejącą wieś, do lasu. Mężczyźni przy studniach, obnażeni do pasa, czerpali ustami wodę z przechylonych wiaderek i parskając tą wodą w garście myli się krzykliwie i gromadnie. I baby spłukiwały w cebrzykach odsłonięte bezwstydnie cyce, obrzmiałe jak tykwy albo zwisłe i oklapłe, a Mirka z obrzydzeniem odwracała oczy od tej białej nagości - nigdy, o Boziu, nigdy nie daj, żeby mi tu coś urosło i tak się dyndało, o Boziu, nie daj mi nigdy! 35 Za wsią przecinali pole wzdłuż kamienistego, krętego parowu. Mirka lubiła zatrzymywać się przy drobnolistnych mieczowatych roślinach, w których prężyły się grube i długie jak ojcowy palec bajecznie kolorowe gąsienice z ostrym, czerwonożółtym kolcem na głowie, ale matka przynaglała do pośpiechu. Wreszcie zanurzali się w cienistą głębinę lasu prawie równocześnie z pierwszymi promieniami słońca. Mokre pajęczyny, rozmigotane tęczowo, lgnęły im do twarzy, nurkowali w zaroślach, kryjąc się wzajem przed sobą, i dopiero po chwili ktoś z nich wykrzykiwał z triumfem: Hop, hop! Mam grzyba! Ptasi gwar nasilał się coraz dźwięczniej. Mirka, zaczajona i pełna tajemniczego lęku, gubiła się tamtym naumyślnie, patrzyła, jak pełzacz zatrzymywał się na jej widok wpół drogi w swej skrzętnej, pionowej wędrówce w dół po pniu, słuchała nawoływań dzięcioła, chrapliwego, drapieżnego wrzasku jastrzębia. Pierwszy raz doznała olśnienia lasem. To był las liściasty, z przebogatym poszyciem, ze swoim szelestem, mrokiem, z paprociami, które może zakwitną, jeśli będzie stała przy nich nieruchomo, długo, cicho... Bezszelestnie przewijały się zielone, tylko tutejsze węże, mrówki drążyły cierpliwie korytarze na ścieżkach leśnych, zmoczone nocnym deszczem modrzewie pachniały pomarańczą. W urwistych rozpadlinach czeluść lisiej jamy, grzybne czapeczki, szelest zeszłorocznych liści pod nogami. A czasem czarnobłękitne piórko sójki. Wracali z koszami pełnymi surojadek, lisiczek, maślaków i prawdziwków. W niektóre niedzielne przedpołudnia wlekli się dziesięć kilometrów wśród skwaru do domu dziadków. Szli ciasnymi miedzami wśród nagrzanych pól, ciężkie kłosy smagały ich po twarzy, szli wśród rozlewnych stawów, wśród skwiru czubatych czajek i wodnego ptactwa. Przy drogach rosły kręto pochyłe wierzby, baby siedzące na progach iskały się wzajemnie i żmudnie, a Gosia, która źle znosiła upały, szła czerwona i zapuchnięta na twarzy, a potem rzygała u dziadków w ogródku i bolała ją głowa. Wreszcie przyszedł wrzesień i Mirka w czarnym fartuszku na szelkach, obszytym gufrowaną falbanką, zasiadła w swojej pierwszej ławce, a potem, wywołana do tablicy, schowała się pod tę ławkę i wszystkie następne dzieci wywoływane do tablicy chowały się pod ławki tak samo jak ona, córka pana kierownika, dopiero Daniel, czarnowłosy chłopiec, wyszedł odważnie na środek klasy, Mirka zawstydzona wygramoliła się z powrotem na swoje miejsce. Patrzyła z upodobaniem na bohatera klasy i zazdrościła mu szczerze pochwał, jakich nie szczędziła chłopcu nauczycielka, jej matka. Chłopiec ze swojej strony przyglądał jej się z poważną uwagą i zaciekawieniem, a ona nagle zapragnęła mu opowiedzieć o krecie, którego podpatrzyła kiedyś w rowie, o gąsienicach spod lasu, ale nagle, gdy tak na siebie patrzyli, wydało się jej, że on już wszystko od niej wie. Więc przejęta jakimś szałem radości na pierwszej pauzie biegała do upadłego wokół jesionów z dzikim krzykiem, dawała się gonić i łapać, różnym nie znanym dzieciom, stwierdziła z uciechą, że on też biegnie, że urwał jej szelkę z fartuszka, a właściwie guzik, na którym ta szelka się trzymała: - To czemu się schowałaś pod ławkę, no powiedz, ale czemu? - A widziałam coś, wiesz! - Pchy, ja też, a masz królika? - Było całkiem czarniusie, jak z aksamitu - zasapana, spocona spóźniła się do klasy, całą lekcję wierciła się, dawała mu różne znaki, to znów podnosiła palce, pragnąc być widzianą ciągle, zapytana przez matkę, co chce powiedzieć, plotła głupstwa o tych swoich zobaczonych gąsienicach lub ptakach: - A ja widziałam w lesie; - albo: - Jak byłam mała i kiedyś siedziałam w rowie to... - Dobrze, dobrze, siadaj, teraz niech inne dzieci nam powiedzą, co widziały. - Pokażę ci norkę trzmiela - szepnął jej Daniel - zaraz po lekcjach, widziałaś kiedyś? 36 - No, dzieci, spokój, Mirka, Mirka, co z tobą, siedźże spokojnie. Weź swoją teczkę natychmiast i przesiądź się do tej tu ławki, koło tego chłopca. Chłopiec dłubał w nosie, nazywał się Kostek. - To twój narzeczony - śmiały się dzieci na przerwie. - Nieprawda, bo Daniel. Po lekcjach poszli do rowu, Daniel wygrzebał jej z norki trzmielowej plaster miodu, wysysali ten miód przez słomkę. - Będziesz mi zawsze pokazywał, jak coś takiego zobaczysz albo znajdziesz, dobrze? Ale pamiętaj, tylko mi. Budziła się teraz rano razem ze wszystkimi i po śniadaniu, gdy rodzice z Gosią szli na ósmą do szkoły, ona wałęsała się po boisku szkolnym, czekając do dwunastej na swoją pierwszą lekcję. Dzieci z jej klasy przychodziły dużo wcześniej. Przychodziły z odległych krańców wsi, z kolonii za wsią, schodziły z gór podleśnych, zza stawów. Dziewczęta hopkały piłkami o ściany budynku, chłopcy ścigali się albo grali w kiczkę, rzucali metalowymi guzikami o drzwi remizy albo wbijali w ziemię zręcznym podrzutem swoje składane koziki z drewnianą rączką. Czasem któryś z nich stulał dłonie przy ustach i naśladował kukanie kukułek albo gwizdem przedrzeźniał głosy wilgi lub kosa. Albo w zielonym pręcie wierzby dłubali świstawki. Dziewczęta przesuwały nogą skorupkę po wyrysowanych patykiem klatkach-klasach. Mirka wybiegała do nich wszystkich z nie dojedzoną kromką chleba, z nie dopiętymi szelkami fartucha, trzymała dłonią stopę uniesioną do tyłu, na drugiej nodze skakała od drzewa do drzewa albo puszczała się znienacka ostrym galopem przed siebie. Spoglądała chciwie, choć ukradkiem, na drogę, czy nie nadchodzi jej przyjaciel, a dojrzawszy go, udawała, że z przejęciem rzuca właśnie skorupkę do klasy albo odbija piłkę od ściany, jakby w ogóle go nie zauważyła, a kiedy zbliżał się do niej, odwracała się zarumieniona, już niecierpliwa, i wołała: - Masz, masz coś? Pokaż, co przyniosłeś - jakby ją więcej od jego przyjścia obchodziło to, czy przyniósł jej kolorowy kamień czy nakrapianą skorupkę ptasiego jajka, choć kiedyś gniazdo os, szare i papierowe, zlepione jakby z pożółkłych płatków popiołu, jakie jej pokazał, ucieszyło ją prawdziwie i pochłonęło całkowicie, aż zapomniała na chwilę, że to on właśnie przyniósł jej to gniazdko. Dzieci już zaczynały jej dokuczać Danielem, naśmiewały się z nich, więc nagle onieśmieleni unikali się przez kilka dni nie rozmawiając ze sobą, a Mirka wtedy cierpiała i osowiała pętała się z dala od wszystkich, dopóki znów wszystko nie wróciło do dawnego porządku. Udręką były dla niej te wspólne zabawy na placu szkolnym w rozwlekłym kole z tymi: „Ty różyczko dobrze wiesz, kogo kochasz, tego bierz” albo: „Ciebie kocham, ciebie lubię, ciebie pocałuję, a chusteczkę haftowaną tobie podaruję”, albo: „Co uzbiera, dzióbkiem kole, a ja sobie ciebie wolę”. Pragnęła być w środku, żeby móc go wybierać bez końca, i wstydziła się tego jednocześnie, kręciła się wraz z dziećmi, ściskając ich spocone ręce, sama spocona, oczy jej błyszczały i pałały policzki, śpiewała nie odrywając oczu od dziecka, które było w środku tą „różyczką w czerwonym wieńcu”, pragnąc zwrócić uwagę na siebie; wybierz mnie, wybierz - nakazywała wybierającym przymilnym uśmiechem, a gdy w środku koła był Daniel, kuliła się przejęta nagłą trwogą, że nie podejdzie do niej, że ją pominie, i już pragnęła się pod ziemię zapaść, byle tego nie doczekać, a gdy wybierał zamiast niej istotnie któregoś z kolegów, serce jego trzepotało szybko, szybciutko, aż oczy zasłaniała jej delikatna mgiełka, czuła żar rozlewający się z policzków na uszy. Uśmiechała się wtedy nadmiernie i sztucznie i powstrzymywała rosnące w gardle łkanie. 37 Z takim samym duszącym zawstydzeniem przyjmowała swoje przez niego wybranie. Zaczęła coraz bardziej unikać go i szukać jednocześnie. Był pierwszym jej przyjacielem po Gosi, dotąd żadne z dzieci nie należało wyłącznie do niej i nie wiedziała, że można chcieć aż tak bardzo mieć kogoś dla siebie. Kiedyś gdy siedzieli na schodkach przed remizą, zapragnęła go dotknąć. Wyciągnęła palec i ostrożnie przytknęła mu go do policzka. - Tu masz taki pieprzyk - zdziwiła się. - Ty też masz, na ręce. Spojrzała na swoją rękę, jakby zobaczyła ją po raz pierwszy. - Aha, a tu jest drugi. - I tu, i tu. - Ale śmiesznie, co? Matka nie pozwoliła jej usiąść w ławce z Danielem. - On jest duży i siedzi w piątej ławce, a ty jesteś malutka i musisz siedzieć w pierwszej. Zresztą masz już przyjaciółkę, Sewerkę z którą siedzisz, razem się uczycie, bawisz się z nią wieczorem. „Ach, przyjaciółka, no to co, że się z nią bawię?” - myślała Mirka z rozpaczą. - Muszę się z kimś bawić, jak nie ma Daniela, on tak daleko mieszka od szkoły, najdalej”. Ale oddałaby wszystkie te dziewuszki, z którymi uganiała się o zmierzchu koło sklepu wiejskiego, żeby móc z nim siedzieć. Z Danielem jednak siedziała gruba Wikcia, która miała nad brwią czerwoną poziomkę, bo jak się miała urodzić, jej matka sparzyła się w palec i dotknęła się w tym miejscu nad brwią sparzonym palcem, więc Wikcia teraz miała ten różowy znak i Mirka zazdrościła jej bardzo tych wszystkich rzeczy, siedzenia z Danielem w jednej ławce, matki, która sparzyła sobie palec przy smażeniu skwarków, i poziomki na czole. Tylko na rysunkach wolno jej było podejść do ławki przyjaciela. - Pokaż, co rysujesz? Ach, jakie to piękne, mamusiu, zobacz, jakiego on narysował konia - wołała z podziwem, pochylała się nad nim i śledziła z zachwytem jego posuwającą się rękę. Daniel rysował najpiękniej z całej klasy, wszyscy podziwiali jego różowy rysunkowy zeszyt, z rozpędzonymi końmi na białych kartkach. Z twarzą wspartą na obu piąstkach wysiadywała przy nim czasem w głębokiej zadumie, dopóki nie przynaglił jej głos matki: - Rysuj, rysuj. - Ja tylko po gumkę - tłumaczyła zawstydzona. Wracała na miejsce opieszała i niechętna. - Chcesz? Dam ci potem ten zeszyt - obiecał chłopiec. Mirka siedziała z wesołą Sewerką i gapowatym Kostkiem, który wciąż wydłubywał z nosa ciągliwe kozy. - Czemu nie chcesz, żeby Kostek był twoim narzeczonym? - dziwiła się Sewerka. - On jest taki grzeczny. - Ale ja już mam narzeczonego - upierała się Mirka. - Przecież z nim siedzi Wikcia. - To co, że siedzi z nim. - Ona ma poziomkę. - Ale ja się lepiej uczę od niej, no nie? A Daniel jej nie cierpi, no, mówię ci, tak jej nie lubi, że joj - zwierzała się przyjaciółce z przejęciem i wierzyła natychmiast, że Daniel tak właśnie jej powiedział: „To co, że ona ma poziomkę, nie cierpię jej i już”. Ale gdzieś w głębi nie była tego tak pewna i zawistnie śledziła szepty tamtych na lekcji, i drażniła ją wiecznie uśmiechnięta buzia Wikty. - A komu obiecał swój zeszyt rysunkowy? - wykrzykiwała wreszcie z zadowoleniem, żeby się uspokoić. 38 O zmierzchu obie dziewczynki wymykały się z domu na obszerny plac przed sklepikiem wiejskim, na którym leżały złożone bale i drągi. Dzieci z wrzaskiem ścigały się między płotami albo grały w dwa ognie, Mirka chodziła z poutrącanymi mocnym rzutem piłki palcami, podskakiwała niezdarnie, ciosy piłki były bolesne, ale ten zgiełk przedwieczorny, zawzięte rozgrywki między dziećmi, ich zręczność, celność i siła sprawiały jej radość. Była z nimi, no to co, że przybiegła ostatnia, no to co, że nie dorzuciła piłką, że dała się zbić i trochę się nawet popłakała, bo ją zabolało, no to co? Była z nimi, była jedną z nich, to ona walczyła, biegła, ona zbijała piłką podskakujące zgrabnie nogi, ona też. Nie dawali jej odczuć, że im się pęta pod nogami, niezdarna i słaba, że przeszkadza. Może lubili ją za coś, a może działała magia - to córka pana kierownika szkoły... - Chodź, coś ci powiem - wołały do siebie dziewczęta i przyciągając się zgiętym łokciem za szyję mówiły sobie do ucha: - Pszy, pszy, pszy. Zaśmiewały się z tego i biegły do coraz innych dzieci: - Chodź, coś ci powiem, ale słuchaj, powiem ci coś: - Pszy, pszy, pszy... - Te, zrobisz tak? - ktoś dużym palcem od nogi drapie się w ucho. - A tak? — ręce wyrzucone nad głowę wyginają się miękko z plecami łukiem do tyłu, aż dotykają ziemi za głową. - A tak, tak, spróbuj - na drążkach płotu fikają się zawrotnym młynkiem czyjeś tyłki i bose, skulone nogi. - Może nie wejdę na drzewo, może nie wejdę? - Ech, czego się tu chwycisz. - Zakład, że wejdę? Chłopiec odpina pasek od spodni, spina go w obręcz i zapierając się w tym skórzanym pierścieniu kostkami nóg wspina się zwinnie na gładką topolę. - Hy, tak każdy potrafi. - A zrobisz tak? Chodnikiem biegli malcy w za obszernych portkach, szturchając drucianym prętem toczącą się dźwięcznie fajerkę... Potem dziewczynki słyszały nawołujący je głos od domu, żegnały się pośpiesznie, klepiąc ręką w kogoś. - Dobranoc, pchły na noc - i uciekały, a dzieci popędzały je i klepiąc je w plecy wrzeszczały: - Pchły na noc, to wam pchły. - Moje na wierzchu. Zziajane zatrzymywały się w pewnym oddaleniu, znów kiwały do siebie rękami dygając uprzejmie: - Dobranoc, dobranoc, pchły na noc. Wieczór miękko i szczelnie otulił je idące ścieżką ukośną przez pole do domu, trzymały się za ręce, ojciec stał przed domem: - Gdzież wy się podziewacie, zgrzane, spocone, ech wy wariatki, wariatki. Gosia chodziła do trzeciej klasy i, choć najmniejsza, była tak silna i zaczepna, że często jej koledzy przychodzili do ojca ze skargami na nią. Wytargana za uszy biegła natychmiast z pięściami do poszkodowanego i tłukąc go zajadle sapała: — No, idź, ty „skarżypyta ma kopyta, język lata jak łopata”, idź skarż się jeszcze, ty płakso durna. Pobita przez chłopaków, nie skarżyła się nigdy, więc to się podobało i teraz chłopcy tłukli się z nią jak równy z równym, nie szukając żadnych pośredników. Darzono ją podziwem, bano się jej, a Mirka napadnięta przez kogoś wołała: - Czekaj, powiem Gosi (nie matce). 39 W sobotnie wieczory w domu ludowym odbywały się zabawy, orkiestra strażacka waliła w mosiężne talerze, dudnił głucho bęben, nadymały się baniowate policzki nad trąbami, smyki zgrzytliwym popiskiem strzępiły pochopne włosie o rozedrgane struny. Nocą wzbijał się i kotłował pod ich oknami nagły dziewczyński pisk i tarzający się kawalerowie stękali w zapaśniczym wysiłku i migały ich białe koszule w nocnych ciemnościach (zawsze zdejmowali przedtem marynarki). Kawalerowie w kaszkietach, spod których wysmykiwały się bujne kędziory, zapierali się plecami o ściany obok zbłoconych rowerów, spluwali i szarpali się ze sobą. - I... Franuś, lu go! Bili się chłopcy w sobotę wieczór do rana, przy każdym jedna dziewczyna biedna, spłakana. - Oddajcie kaszkiet, a jak ni, to lampa fu! I ... ba-bach! ława „w drebiezgi”, i ... bryzg! szkła w szkło. I tupot uciekających. I wrzask. - Toż to dzicz, istna dzicz - stękał wzburzony ojciec na łóżku. - Musimy, Broniu, czymś ich zająć, zachęcić, a pamiętasz w R. też awanturowali się, klęli, chlali, a potem jak ładnie umieli się bawić, i śpiewali, i zatańczyli, i to, i tamto. - Mamo, my się tu boimy. - Nic, nic, śpijcie. Walczyk dęty dygotał w domu ludowym, spoceni kawalerowie potrząsali w rytm tańca spoconą rękę partnerki, pocili się potrójnie od tego pracowitego potrząsania złączonych rąk; z brudnej zaszurganej naniesionym błotem podłogi wzbijał się lepki, krztuszący pył. - Ach, te ich przeklęte zabawy - wzdychała matka nazajutrz, obmywając nabrzmiałe z niewyspania powieki. Zaczęli z ojcem te swoje tajemnicze „wypady” na wieś, przystawali przy chłopskich furach, zagadywali włóczące się o zmroku dziewczyny i opornych kawalerów w cyklistówkach kraciastych na bakier, spod których nieodmiennie wystawały kędzierzawe pukle. Zaczęły się wstydliwe podchodzenia pod szkołę wieczorami tych panien i chłopaków, matka, jakaś dziwnie gruba w tym czasie, pokazywała im te swoje pomysły, deklamowała dla zachęty, a oni chichotali, zawstydzeni i zażenowani, nie mogąc się odważyć, żeby też spróbować. Tymczasem liście zmieniały barwę, las piękniał i dostojniał, czerwieniły się buki, cytrynowe liście brzóz spadając zaczepiały się na zielonych igłach świerków i jodeł. Chłopcy przynosili do szkoły pełne czapki lśniących, gładkich kasztanów i żołędzi. Kieszenie wzdymały im się od słodkiej, trójkątnej buczyny. O zmroku, uczepiona furtki kołyszącej się pod naciskiem jej ciała, Mirka spoglądała na odległą o rozległe łąki czerwoną kopułę kościoła i biały hrabiowski pałac prześwitujący przez parkowe drzewa. Z oświetlonych okien klasy dobiegało niezgrabne jeszcze, niepewne śpiewanie oswojonej dorosłej młodzieży. Rodziła się zbrodnicza Podolanka, co brata otruła, kulał ojciec, co miał trzy córy, trzepotał się gołąbek, w którego przemieniała się dziewczyna „a jednak twoją nie będę”, „a ja się stanę dzikim jastrzębiem” ... „a jednak moją musisz być”. Będę, nie będę - wróżyła Mirka na uschłym liściu akacjowym. Któregoś dnia pojechali furmanką do miasta. Jechali szosą obok kościoła, choć tamtędy było dalej, ale wiejską drogą nie dojechaliby nigdzie, tak było grząsko. Pasiaste jodełki cegieł podścielały się kołom wozu. Konie płoszyły się gwałtownie na odgłos klaksonu, trwożył je każdy warkot, a matka strachliwie przymykała wtedy oczy. 40 Okute koła podskakiwały hałaśliwie po bruku, wprawiając w drżenie cały wóz, aż drętwiały policzki od tego drżenia, a słupy telegraficzne wiodły ze sobą wibrujące ciemne rozmowy i brzęczały druty rozpięte wysoko, sobą potrącone i deszczem. Szaruga jesienna odcięła ich wkrótce od świata. W bajorach i wybojach grzęzły chłopskie wozy naładowane burakami, konie osowiałe przystawały bezradnie co kilka kroków. Z chałup wychodzili chłopi w wysokich aż za kolana „tyszowiakach” i popychali wóz napiętym ramieniem albo zapierając się piętami ciągnęli ku sobie oporne dyszle. Z lasu przywożono fury mokrych liści okładając nimi ściany domów. To były owe zagaty, o których Mirka czytała dotąd jedynie w elementarzu. Maleńkie szyby tonęły teraz w tej kosmatej gęstwie obrosłych ścian i wieczorami migały żółtym, słabym blaskiem naftowych lamp. Wreszcie chłopi nałożyli baranice na głowy albo szpiczaste czapy z wilczej skóry, owijali stopy słomianym wiechciem przed wzuciem butów z cholewami, a baby zapatulały się w ciężkie chusty kraciaste skrzyżowane na piersiach i pod pachami i wiązały je węzłem na plecach na watowanym kabacie długim do kolan. Pierwsze duże płatki śniegu, wirujące wolno, z namysłem, Mirka dostrzegła z okien swojej klasy. Śnieg padał całymi dniami, tworzyły się zaspy, ojciec rano wydobywał się z trudem na podwórze ich domu, w szalu kraciastym i kaszkiecie wychodził w jakiejś złachanej marynarce i wycinał łopatą ścieżki do drewutni, ustępu i do studni. W szkole wciąż ubywało dzieci; - butów nie maju - mawiali ich koledzy, zatupywali sień, ich odzież pachniała mroźnie i świeżo, zabijali dłońmi z rozmachem na krzyż o ramiona dla rozgrzewki, policzki mieli czerwone i rozśmiane oczy. Czasem ich ktoś podwoził do szkoły saniami. - No, co zuchy? Jak się szło? - ojciec oglądał ich troskliwie, kazał im zdejmować buty i suszył przy piecu, martwił się. - Ale kopno, śnieg po pachy - wykrzykiwali radośnie. Gdy śnieg już się jako tako uleżał, ojciec pozwolił dziewczynkom wybiegać po obiedzie na ślizgawkę do dzieci. Zziajane uwijały się w liliowiejącym mroku po zamarzniętej sadzawce. - Chcesz się podżugać? - pytali uprzejmie chłopcy Gosię, odpinali swoją drewnianą łyżwę, wystruganą pracowicie kozikiem, i przywiązywali ją sznurkami do jej buta. Podpierając się drugą nogą ginęła w wrzeszczącym tłumie, a Mirka, stojąc osamotniona, ścigała ją wzrokiem i tuliła zmarznięte ręce w mokrych od śniegu rękawiczkach do nowej mufki zawieszonej na szyi na jedwabnym sznurku. Ktoś jej te ręce wyrywał z mufki, nacierał boleśnie śniegiem, póki się nie rozgrzały, a ona stała tam dalej i stała, dopóki Gosia nie wróciła i nie pociągnęła ją w wir wrzaskliwych popychań i śmiechu. Z chat zasypanych śniegiem mrugało mdłe światło, wszystko oddalało się, błękitniało, nikło, pojedyncze ujadanie psów iskrzyło się w mroźnym śniegu, ale najdalsze zdawały się być głosy nawołujących się tuż obok dzieci. Była w tym wygibującym się tłumie, dotykała czyichś rąk, ale brakowało czegoś, co by ją zespoliło z resztą. Zdawała się być odgrodzona zarówno od rówieśników, jak i od dorosłych, cienką, przezroczystą przegródką, jak ciastko z wystawy od łakomej ręki. Będąc w jakimś miejscu, była jednocześnie gdzie indziej, zdawała się być odwrócona od wszystkiego, czym było teraz, w jakieś urzekające ją po lub przedtem, a przecież za jakiś czas docierała do niej ta chwila teraźniejsza, ale dopiero gdy przeminęła, jakby z opóźnieniem, gdy było już po wszystkim, wtedy dopiero zobaczone stawało się wyraziste, ostre i choć zdawała się nie dostrzegać blasku, światła tej właśnie chwili, która się działa, po jej przeminięciu doznawała ją w dwójnasób. 41 I właśnie wtedy okazywało się, że to obok-bycie było tylko pozorne, było wybiegiem, bo wszystko, cokolwiek ją otaczało, wysuwało ku niej ssące macki promieni i ta wiązka światła przeszywała ją na wskroś znienacka cudzym doznaniem wzbogaconym przez jej domysł. Gest chłopca oddającego siostrze łyżwę - a w Mirce już jego „przedtem” wybucha, już go widzi skulonego za piecem, jak struga kozikiem zaciekle i sapiąc ten oporny ułom drewna i strugając, już widzi siebie na ślizgawce panoszącego się, ze smarkiem wiszącym u nosa, ucieranym bezskutecznie za długim rękawem kapoty, ale jest najzuchwalszy ze wszystkich, najszybszy... Mirka cierpiała domyślając się w cudzym życiu czegoś, o czym tamci zdawali się prawie nie wiedzieć. Wrażenia i doznania, domysły waliły się na nią z gwałtowną siłą pochłaniając ją podwójnie przed i po staniu się. Jej pozorna „nieobecność”, pozorna „powolność” jej reakcji spalała jej energię swoją intensywnością. Potrzebowała pośrednika między sobą a teraźniejszym dzianiem się, kogoś, kto byłby tym „natychmiast”, kto podpowiadałby jej pierwszy gest, pierwszy krzyk równoczesny ze światem, zanim ten gest i krzyk dojrzeje w niej samej. Tym pośrednikiem była Gosia, wyręczająca ją i uprzedzająca „na tymczasem”. Naśladowała ją więc we wszystkim, co konieczne, wdzięczna za tę osłonę swego - jak to nazywano - niezdarstwa. I ta zatrata poczucia czasu teraźniejszego, owo zagubienie się w tym tu czasie pozostanie w niej na długo. Będzie sobie mówiła: „Jestem tu, idę, to ja jestem tutaj” - ale mówiąc to jednocześnie pomyśli: - „Byłam tam, szłam, to ja byłam tam” - i zobaczy już siebie gdzie indziej, pamiętającą ten moment i swoje rozpaczliwe pragnienie odczucia go w tamtej chwili, gdy dział się, i udrękę odczucia go dopiero po czasie i gdzie indziej. I... tak już kiedyś było, to mi coś przypomina... aż bała się takiego myślenia. Tymczasem wykonywała ową imitację żywiołowych odruchów, wciąż czujna, zaczajona w sobie, pragnąca zataić to swoje kalectwo? dziwność? powód do chluby czy wstydu? Nagabywana przez zniecierpliwionych o te jej denerwujące kogoś zapodziewania się w sobie, zacinała się w chmurnym, upartym milczeniu, no bo jakże wytłumaczyć, że nie jest się tu, gdzie się jest, a w zobaczonym, w dotkniętym, przemijającym? w tym, co się dzieje obok? że jest się tam? w świecie? wszędzie? że zostawiło się siebie w lesie albo w żółtej, migającej światłem naftowym szybce śnieżnej chałupy widzianej podczas zabawy, że się już wspomina swoje za rok, za dwa, którego może nie będzie? Że jest się w kimś. Na mroźnym, granatowym niebie zniżały się gwiazdy. Mirka odrywała przymarznięte nogi i wlokła się ospale za Gosią. Przynaglało je wołanie ojca. Szare cienie dzieci na ślizgawce i głosy ich przytłumione, ale czyste jak wszystko co w śniegu - pozostawały za nimi. Ojciec śpiesznie rozsupływał im w butach sztywne, zamarznięte sznurowadła, zdzierał z nóg mokre skarpety, obrywał im prawie wraz ze zgrabiałymi rękami mokre rękawice. - Zaraz mi do zimnej wody z tymi łapami, wy wariatki! Was nie można samych puścić z domu, zaraz się utytłacie po łokcie, po pachy, po uszy - sarkał dla zasady i rozcierał im ręce, katulał boleśnie te ich czerwone, zesztywniałe dłonie w swoich mocnych rękach, dopóki krew nie zaczęła w nich krążyć normalnie, dopóki matka nie przyniosła kipiącego mleka, które rozlewało im się dobrym ciepłem w zgłodniałych brzuchach. Potem wróciły dni wolne od nauki. Zamilkł szkolny dzwonek, tupanie w sieni, zgiełk na boisku. Matka, gruba i zasapana, kręciła się ciężko po kuchni pachnącej pieczonym mięsem, migdałami i czekoladą. Mirka oblizywała słodkie wałki i porowate donice z resztkami tartego maku, ukradkiem wydłubywała rodzynki z surowego ciasta zamieszanego w nieckach... Ojciec rozgarniał kociubą żar w chlebowym piecu, potem wsuwał na łopacie blachy wyrosłe ciastem, a matka mówiła z przejęciem to swoje: - Ojojojoj, Bronek, ojojoj - kiedy bla- 42 chy przechylały się niebezpiecznie, albo kładła palec na ustach, szepcąc: - Mam wrażenie, że się udało, co, jak myślisz? Potem zaglądali ciekawie w czeluść pieca i twarze ich rumieniły się od blasku bijącego od węgli. Matka wynosiła niecki i dzieżki, a ojciec krzyczał: - Zostaw to, ty wariatko, przecież ja to mogę zrobić. W pokoju stała już ubrana choinka, ale dzień przed wigilią stało się coś niedobrego, ojciec wybiegł na wieś bez czapki i bez płaszcza, potem zabronił im obu wchodzić do pokoju matki, a potem przyjechała wozem gruba, wesoła pani i młoda panienka z kuferkiem. Panienka zaczęła sobie układać rzeczy w kuchni, a wesoła pani poszła do mamy i mama zaczęła bardzo krzyczeć. Dziewczynki struchlałe tuliły się do siebie, a ten matczyny krzyk walił się na nie i to było nie do wytrzymania. Zaczęły piszczeć, aż panna Teodorka wywlokła je siłą do kuchni. - Oni mamie coś robią - Gosia wyrwała jej się i zaczęła kopać w drzwi. Ojciec wyszedł zapłakany, ale uśmiechał się przez łzy. Przygarnął je obie do siebie gwałtownym gestem. - Macie braciszka. - Co, co takiego? - wyjąkały. Matka leżała spocona w łóżku i uśmiechała się blado. W beciku tkwił czerwony, zmarszczony chłopczyk. - Jak, jak to się stało, skąd ono tu... - To jest Bolek. Wasz braciszek. Będziecie go kochać? Czy i nad tobą, Bolku, w twoją pierwszą grudniową noc pochylały się cienie przodków? Kto pragnął tobą przemówić raz jeszcze, kto tobą się powtórzyć pragnął? Czy i nadal świat istniał tylko po to, żebyś ty się mógł z niego narodzić? Nazajutrz zapalono ci świeczki i ognie sztuczne na gałązce świerka. - Czy widziałeś te ognie, czy pamiętasz ich blask? Pachniało lasem i jabłkami, matka karmiła go piersią. Pod choinką dziewczynki znalazły domową huśtawkę, którą im zaraz zawieszono na futrynie drzwi między pokojami. Panna Teodorka zastawiała świąteczną wigilię, a ojciec wpatrując się w małego zaintonował radośnie: Bartosz ci się troska, że nie-e ma ni włoska na smy-y-ku, na smy-y-ku, a nie myśląc wiele szast o-ogon kobyle do szy-y-ku, do szy-y-ku, jak zadął w swej szałamaje, aż Jezus paluszkami łaje powo-o-li, powo-o-li... W miękkim świetle choinkowych świeczek tkliwy uśmiech karmiącej matki nad nowo narodzonym... Mirka na palcach wyszła do drugiego pokoju i wtulona w ciemny kąt za otomaną łkała gwałtownie. Dlaczego? 43 Ojciec zabrał obie dziewczynki do dziadków. Dzień był przezroczyście mroźny. Mirka wpatrywała się w wydziergane na śniegu ślady kuropatw i miękkie, skoczne tropy zajęcy. A oto one same stojące „słupka” z tymi swoimi sterczącymi uszami podobnymi do podłużnych liści szuwarów. W babcinym alkierzyku dygotała w salaterkach galareta z wieprzowych nóżek, piętrzyły się pierogi z sokówką i kaszą gryczaną, przetaki kruchych „amoniaczków” pachniały ostro. Mirka obgryzała ich przypalone rożki. Rozpadał się śnieg. Gdy wracali, zapadali się po pas w nie uleżałych zaspach. Z trudem wyciągali nogi z grząskiego puchu. Mrok zapadał cicho i niepostrzeżenie. Z dala niósł się mosiężnie pogłos dzwonów. Szli dysząc, ostre powietrze raniło oddech, mylili drogi i dojścia. Jak dobrnęli do tego właśnie domu? Skąd Mirka przeczuła, że są tu właśnie? Z drżeniem przekraczała wysoki próg, w cieple nagrzanej kuchni na ławie siedział Daniel. Patrzyli na siebie w milczeniu, podczas gdy jej ojciec rozmawiał z jego ojcem, podczas gdy jego matka szykowała coś ciepłego do picia, a Gosia droczyła się z kotem. Patrzyli na siebie. Miała jeszcze w oczach zajęcze tropy i dziergany misternie ślad kuropatwy. - A więc jesteś tu? - zdawał się upewniać. - Będę cię pamiętać właśnie tak; ze śniegiem i z tą zaspą, z której nie mogłam się wydobyć. - No i widzisz. Taki jest mój dom. - Właśnie i to chciałam wiedzieć jeszcze, gdzie jesteś, kiedy cię już nie ma w szkole. - Myślałem sobie, że kiedyś przyjdziesz tu, a ja ci pokażę króliki. - Aha, wiem. Kiedyś zrywałeś przy naszym domu spod śniegu źdźbła żyta. - Chcesz, żebym ci je pokazał? Podnieśli się jednocześnie z miejsca. - No, co tak milczycie, przecież się znacie - roześmiała się jego matka. Dzieci zawstydzone odwróciły się od siebie. Potem ojciec Daniela odwoził ich saniami do szkoły. Jechali miękko, jakby przez powietrze. - Co ty, Mirka, śpisz? - Nie, nie — zawołała płochliwie. Dzwoneczki (jego) na końskich (jego) szyjach pobrzękiwały cichutko, koński oddech parował i szklił się długo na ich parujących nozdrzach srebrnym szronem. Czyjaś obecność przedłużona przez rzecz należącą do niego... jak to jest? - Tak się o was martwiłam - mówiła matka. Mirka z ulgą wsunęła się do swojego łóżeczka. Leżała cichutko, udając sen. - Dobranoc, chłopczyku - wyszeptała i wydało jej się, że z tamtej cudzej, dalekiej kuchni, pachnącej ciepłym mlekiem, ktoś do niej zawołał przez śnieg - dobranoc. Pierwsze oczarowanie szkołą minęło szybko. Uczyła się dobrze, ale bez szczególnego zapału. Chętnie wymykała się na strych do swoich skarbów, myszkowała w rupieciach. Czasem wysiadywała godzinami na huśtawce między dwoma pokojami. W głowie składały jej się zwrotkami wiersze. Uczyła się tych własnych zwrotek na pamięć. Było to o drzewach. Było to o tym, co mówią drzewa w lesie. O czym szumią. Zbierała kolorowe szkiełka i skorupki, kradła matczyne pudełeczka z pudru albo małe, pachnące flakoniki. Obtłukiwała ukradkiem wzorki z porcelanowych talerzyków. Ukrywała to wszystko w blaszanym kuferku z herbaty malowanym w zielono-złote i błękitne Chinki z parasolkami. Potem dołożyła do pudełka nakrapianą skorupkę ptasiego jajka i gniazdo os od Daniela. Gdy się ociepliło, zakopała swój skarb w ogródku pod gruszą. W Wielki Tydzień, zawieszona na tej ich rozhuśtanej furtce, przyglądała się wiejskim kobietom idącym odświętnie do kościoła. Dźwigały ciężkie wiklinowe kosze „ze święco- 44 nym”, dyrdały truchtem z dalekich pagórków i lasów, zza wsi, do czerwonej kopuły, do głosu dzwonów za łąkami. Kiedy było cieplej, szły z wysoko sznurowanymi trzewikami w garści, w drugiej ręce niosły książeczki do nabożeństwa owiązane chustką. Przeważnie nie umiały czytać. Mirka jednak zauważyła, że znały na pamięć swoje książeczki, a czasem patrząc w tekst poruszały niemo ustami. Niekiedy idąc tak, zatrzymywały się nagle i ze spódnicami odgiętymi nieco w przód i do dołu załatwiały te swoje potrzeby z godnością i namysłem, w postawie stojącej. W kościele kładły się prawie plackiem, wyczerpane długim marszem i postem. Wsparte łokciami i kolanami o cementową posadzkę, z głową opuszczoną niżej od zadków, skręcone ku sobie plotkującymi gębami, smrodziły na kościół, aż zatykało w nosie. Nastała wiosna. Z okien klasy Mirka śledziła oracza w długiej na wypust koszuli. Konie wlokły pług odginający skośne skiby. Stąpały za oraczem łakome wrony i szare, zwinne pliszki z potakującym ogonkiem. Chłopcy na pauzach strzelali z procy do ptaków. Proce były strugane z bzowych widełek. Handlowano zawzięcie różowymi paseczkami gumki do procy pociętej ze starych dętek rowerowych. Kupowano za guziki skórzane łatki, w których umieszczało się gładkie, dalekonośne kamyki. Potem znów widziała z okien klasy podskakujące brony. Potem ten gest siewcy rzucającego z przewieszonej na ukos płachty ziarno: szeroki, otwarty, łukowaty. Mirka tęskniła za swoją utraconą swobodą. Po lekcjach obiegała sąsiedzkie podwórza, wypatrywała kraciastych pierzyn na żerdziach płotów, wspinała się do wiszących na sznurkach męskich koszul z przyciasną oszewką zamiast kołnierzyka i z tymi chabrowymi lub rdzawymi guziczkami, wdychała wszędzie ten sam znajomy zapach krochmalu i farbki. Droczyła napuszoną kwokę nasadzoną na jajach. I tu także zrywało się znienacka na drodze owo: - swiiii-e-hara szaaa - wyśpiewywane krzykiem przez spoconych grubasów w kapeluszach filcowych zsuniętych na tył czerwonych, tłustych twarzy. Tylko głos Magdy nie powtórzył się nigdy. Po obiedzie wybiegały z Gosią daleko, daleko, na grząskie łąki, zrywały pośpiesznie i łakomie całe naręcza kaczeńców, które potem smutnie więdły w dzbanach domowych. Las zaniebieścił się od przylaszczek, chodzili tu w pogodne dnie, wioząc w wózeczku małego Bolka. Coś wykluwało się na ich grządkach. Ach, a potem ten ich ojciec, jakiego jeszcze nie znały. Wyciągał ze zwoju łachów stare, podarte portki, byle jakie marynarczyny, kaszkiet pogięty i dłubał się w tych ich grządkach, cały oblany potem, z nieodłączną kwartą wody obok, którą dudlał łapczywie i wciąż napełniał od nowa, i wymazany ziemią i nawozem, szczęśliwy sadził te swoje pomidory czy ogórki, podlewał je cuchnącą mazią czerpaną z wychodka, cmokał, spoglądał na barometr. I matka z motyczką obok, z tymi swoimi przechyłami do tyłu lub skłonami do ziemi, jakie przylgnęły do niej z gimnastyki szkolnej, że już trudno było poznać: tańczy czy pracuje. I te alejki obsadzone gęstym bobem, kukurydzą i słonecznikami od przybudówki aż do drewutni, w których potem ustawiono cynową wannę pełną wody, żeby się nagrzała, i one z Gosią w majtkach chlapiące się w tej wodzie, osłonięte od drogi zieloną ścianą. Wieczorami w oświetlonej klasie raźno przytupywał zespół młodzieży gotującej się do nowych występów, czasem dziewczęta przychodziły do matki ze swoim haftem. Ojciec wydeptywał uporczywie ścieżkę ze wsi do miasta w sprawie zbudowania prawdziwej szkoły. Wreszcie zaczęło się i życie towarzyskie. Odwiedziła ich bryczuszką stara pani dziedziczka z kolonii. Czasem podwoziła ich tą bryczuszką do kościoła albo wracając z kościoła wstępowała po nich i zabierała wszystkich do swego modrzewiowego dworku skrytego w 45 ogrodzie. Ściany i schody pachniały tam pszczelim woskiem, na etażerce leżały książki dla dzieci z rycinami, pachnące wnętrzem kufra, czymś dawnym i staromodnym. Pani dziedziczka mełła językiem szybko i zjadliwie, włosy miała ciasno ściągnięte w wątły koczek, w domu nosiła męskie marynarki i buty z cholewami. Mirka bała się jej. W zarośniętym brzeziną zakątku w ogrodzie kwitły fiołki. Dziewczynki wylizywały spodeczki miodu lub konfitur. Dorośli grali w preferansa. Ciasne wianuszki ziół, zawieszone w sieni pod pułapem, prószyły wonny pył. Duże kudłate psy szarpały się koło domu na długich łańcuchach, z ich wściekłych pysków toczyła się lepka ślina. „Będę miała taki dom z dużym ogrodem” - postanowiła Mirka. Czasem szli w pobliże szosy do innego folwarku. Niezliczone stada czerwonych krów myczały przeciągle, zamknięty w murowanej oborze rozjuszony buhaj tłukł wściekle rogami o drzwi. Sfora psów wybiegała z ujadaniem naprzeciw idącym. Mirka tuliła się ze strachem do ojca. Gromady parobków i dworskich bab opyskowywały wrzaskliwie dziedziniec. Czasem znajomi przychodzili do ich domu. Matka z panną Teodorką robiły wtedy śpiesznie złote ptysie z kremem, szykowały półmiski z wędliną, ojciec zaprawiał wódkę i w kuchni pełno było swądu przypalonego cukru. Mirka pokochała swoje pierwsze wakacje. Cieszył ją powrót do swobody, wspólne wyprawy do lasu, do dziadków albo do nowych znajomych jej rodziców. W skarbczyku swoim na strychu ukrywała cienki, różowy zeszycik rysunkowy, pełen rozpędzonych koni Daniela. Wodziła palcem po konturach rysunków, a potem wybiegała na tę ich piwnicę i ożywiona nagłą potrzebą wyrażenia swych uczuć wykonywała na jej szczycie jakiś triumfalny pląs. Nadal lubiła wałęsać się po chałupach wiejskich, obnosząc po wsi swoje zapatrzenie. Przywykano do jej cichej obecności, do jej ciekawości, nie stawiającej przecież ciągłych pytań. Ciągnęło ją do zagnojonych podwórek pełnych łaskawych kociąt i kokoszek. Wciśnięta między pługi, drabiny i grabie przyglądała się południowym posiłkom jedzonym na niskich ławach w podwórzu. Smakowały jej wspólne gliniane miski kapuśniaku, jedzone drewnianą, sczerniałą łyżką, albo złota prażucha z przypalonej mąki. Mężczyźni wypychali całym parującym ziemniakiem policzek, studząc go chłeptanym łapczywie mlekiem. Kobiety siorbały głośno, czkały piskliwie i ze smutkiem, potem chwilę czochrały plecy o futryny drzwi, zanim zaczęły zwoływać zawodliwie kury i prosiaki, albo sypiąc otrębami w parujące ziemniaki szykowały w szaflikach nową karmę dla zwierząt. Czasem wymykała się samotnie na łąkę. Zaczęła namiętnie zbierać różnorodne żuczki i chrząszcze. Zdejmowała ze sztachet jaja owadów oprzędzone cytrynową nicią. Znajdowała ceglaste poczwarki motyli podobne do mumii z obrazków. Były cudowne z tymi złotymi punkcikami na główce i były takie bezbronne. Układała je na oknie w słońcu. Kiedyś niespodziewanie wykluły się z nich czerwonoskrzydłe motyle. Umiała już odróżnić od nich seledynowe, nakrapiane poczwarki bielinków kapustników. Znajdowała je pod dachem drewutni, na poddaszach i między sztachetami płotu. Znosiła do domu różnorodne ślimaki i kamienie polne. Marzyła o przechowywaniu całych motyli, ale gdy przekłuła jednego z nich szpilką umoczoną w perfumach matki, a on przez długie godziny trzepotał nerwowo skrzydłami, rozpłakała się i długo nie mogła sobie tego wybaczyć. Poprzestawała więc na martwych owadach znalezionych gdziekolwiek, ale ich chitynowe powłoczki łatwo rozkruszały się w palcach. Po burzliwych ulewach z gór niosła się z hukiem żółta, spieniona woda i rozlana na polach pozostawała tak w miejscu całymi tygodniami. Mirka wtedy wykradała z domu jakieś słoje i flaszki, zgarniała podołek sukienki między uda i gdy ten „zajęczy ogonek”, jaki się tworzył z podołka, poddzierał wystarczająco wysoko jej sukienkę i chronił ją od przemoczenia, właziła w mulistą sadzawkę do kolan i nachylona nisko czaiła się tam przez długie minuty. 46 Potem dźwigała w słojach cuchnący żabi skrzek, tę galaretę nakrapianą, wraz z liściem trawy, do którego przylgnęła, jakieś larwy różowe z błękitnymi latarenkami na oczach, a czasem nawet samego pływaka-żółtobrzeżka niosła i czarnogłowe kijanki. Albo siedziała w kucki na brzegu sadzawki, obciągając kolana sukienką, żeby jej gzy nie cięły boleśnie po nogach. O trawy obijały się z brzękiem ważki, cykały świerszcze. Rozgrzane powietrze nad wodą drgało od świateł, jakby ktoś nieustannie ruszał lusterkiem. Mirka zwabiała zielone żaby na szeroki liść przymocowany szpilką do pustego pudełka od zapałek. Żaby gramoliły się chętnie na tę pływającą tratewkę, a Mirka holowała je wzdłuż brzegów, ciągnąc pudełko za przywiązaną do niego nitkę. Niekiedy z rozczuleniem przyglądała się małej gąsieniczce spadłej z jabłoni, która czując, że jest obserwowana, wyprężała się sztywno, ukośnie i udawała gałązkę, do której była istotnie podobna. - Ach, ty, nawet ty, mizeroto, też coś wiesz? Jak to się pręży, biedactwo, och, jak się pragnie ratować, a skąd wiesz, że ktoś jest obok, że patrzy na ciebie, jak ty to czujesz? Gasiła pragnienie kwaśnym szczawiem, byle opóźnić powrót do domu. Na ich gruszy przy domu zagnieździła się cytrynowa wilga i od rana napełniała ogród swoim zdziwionym po gwizdem. Buszowała wśród kapusty obfitej w gąsienice. Z okna rodziców widać było sąsiedzki wybieg dla ogierów, które potrząsały grzywami i stawały dęba, zanim bat koniarza nie przyzwyczaił ich do okrężnego biegu. Czasem przyprowadzano tu klacze i Mirka przyglądała się pokrywającym je ogierom. Gdy ktoś dorosły był w pokoju, dostawała wtedy klapsa. - Marsz do swojego pokoju, ty leniu, weź się do jakiejś roboty. Od przyjścia na świat małego Bolka coś w domu się zmieniło. Matka coraz rzadziej przysiadała na ich łóżkach „na dobranoc”, w domu pełno było stale rozwieszonych pieluch, tupotu, nocnych, nagłych płaczów. Matka nie mówiła już: - No, Gosiu, ustąp Mirce, ona jest malutka. Teraz mówiła do nich obu: - Cicho, dziecko śpi. Albo: - Dajcie mi spokój. Takie duże dziewczyny, jeszcze i was mam niańczyć? Osowiałe i niepotrzebne szły do kuchni, do panny Teodorki. Wyśpiewywały z nią te wszystkie „umówiłem się z nią na dziewiątą”, „gdy wrócisz, o nic cię nie zapytam, po prostu cię przywitam, jak gdyby nigdy nic”. Tańczyły wniebowzięte tanga i fokstroty, do których panna Teodorka zaprawiała je z zapałem, i spoglądały wtedy czujnie na swoje nogi: „więc nie odchodź ode mnie, nie daj tęsknić nadaremnie”. To był ten czad: kuchnia, panna Teodorka w żółtej włóczkowej pelerynce, szlagiery miejskie, smutna miłość. - „Dziś ostatnia niedziela, dzisiaj się rozstaniemy, dzisiaj się rozejdziemy na wieczny czas” - śpiewała panna Teodorka i dodawała z mściwą satysfakcją: - A przy tym to się mężczyźni strzelali. Cmentarze, śnieg, sanie, dziewczyna z fiołkami, małżeństwo z przymusu, rozstanie w niedziele ostatnie, w niedziele smutne, w jesienie. I Mirka już widziała siebie smutną, zapatrzoną w dal, na kolanach otwarta książka, on wchodzi do ogrodu, ona jeszcze go nie widzi, tęskni, aż nagle... i nie wiedziała, co ma być dalej. Któregoś dnia ojciec przyniósł jej grubą książkę. - Masz, Mirka. To dla ciebie. - Taka gruba - westchnęła prawie z płaczem. Otwarła pierwszą stronę „wiesz Nel...” A więc to było to właśnie. Zaczęło się teraz śpieszne przewracanie kartek z wypiekami na twarzy, zaczęło się nowe zupełnie i niespodziewanie cudowne zapodziewanie się w cudzych światach. Potem przyszły inne książki. Pasjonowały ją zwłaszcza te o podróżach, o odkryciach. Cieszyło ją odnalezienie nazw poznanych kiedyś z ich wystrzępionej zoologii. „Zostanę podróżnikiem” - marzyła. Była pewna, że tak właśnie będzie. 47 Ojciec uczył teraz Gosię gry na skrzypcach. Mirkę, czytającą coś, nagle niepokoił przejmujący dźwięk uporczywie wpadający w ucho, ocknięta gwałtownie ze swego snu uprzytomniała sobie, że jest w pokoju u siebie, że Gosia z ojcem gra i te melodie wyrywane przez nich z czarnych nut podobnych do drutów telegraficznych przy szosie, nawisłych kroplami deszczu, wibrujących ciemną mową, te melodie dopowiadały jakby dalszy, inny ciąg świata wyczytanego dopiero cii z książki. Jawiły się w pokoju plaże rozległe, pełne muszli przeróżnych i szemrzących, w wodzie rzucały się kolorowe dziworyby, ptak nieznany świsnął znienacka, jego rajski ogon zamigotał w słońcu, cicho skradały się cętkowane koty o żółtych przymrużonych ślepiach, a ich przypłaszczone łby odwracały się ku niej leniwie, ale i okrutnie. Bezszelestnie przepłynął w powietrzu motyl, zawisł na chwilę. Nie, to smyczek ojca. Brała do rąk bursztynową kalafonię i znów pogrążała się w morze, w ocean. Tak więc Bolek miał mamusię i pannę Teodorkę, Gosia miała tatusia dzięki skrzypcom, ona znów została sama, ściszona wśród nich, zaczytana lub wsłuchana w siebie. Któregoś dnia nie odrobiła lekcji. Przerażona tym, tuż przed dzwonkiem zaczęła śpiesznie i koślawo zapisywać kartki. - To tak? Więc ty nie masz kiedy się uczyć - zapytała matka surowo. - Zostaniesz po lekcjach za karę. W kozie. Więc została w pustej klasie, bo matka nie pozwoliła dzieciom zostać z nią. Siedziała szlochając żałośnie. Zapadał wczesny, jesienny zmierzch, drobny deszcz zacinał w okna. „Ach, czemuż mama mnie nie woła jeszcze? - przeraziła się nagle. - Może mam pójść ją przeprosić? Co robić, co robić?” Gdy ściemniło się jeszcze bardziej, zdecydowała się nagle. Stanęła pełna skruchy w progu. Matka miała gościa. Odwiedziła ją córka starej pani dziedziczki, panna Anna. Obie kobiety siedziały przy herbacie, gawędząc o czymś miło. Matka spojrzała na dziewczynkę. - No, chciałaś coś? Idź, idź, pobaw się - rzekła z tą obojętną, roztargnioną pogodą osoby chwilowo zajętej. Mirka cicho wysunęła się do sieni i przez ganek wybiegła na boisko. Szła przed siebie szybko, jakby pragnęła uciec z tą swoją zapuchłą od płaczu twarzą, z tym swoim zgrzaniem się od tylogodzinnego wstydu. Więc matka nie pamiętała, że ona tam siedzi w kozie i tak strasznie cierpi. Matka zapomniała o niej, zostawionej tam samotnie, ach, czyż to możliwe? Więc już nie kocha mnie, więc już nie jestem „Miruśka, moja maleńka córeczka”? Biegła przez błoto, przez chłodny deszcz, w swoim cienkim fartuszku, w obcą, wrogą noc wiejską. Dopiero ujadanie kundli zatrzymało ją w miejscu. Nazajutrz Mirka od rana wyśpiewywała piosenkę za piosenką, nie mogąc przestać ani na chwilę. Siedziała na ulubionej huśtawce i wsparta ciężko o obramujące ją drążki nie mogła powstrzymać napływających w nią głosów. Panna Teodorka wzruszała ramionami. - Zgłupiało to dziecko czy co? Przestań, mówię ci, Boluś śpi. Mirka przymknęła oczy i poczuła, że nagle zmniejsza się, robi się jak zapałka, potem jak kropka, a potem znika zupełnie... Otwarła oczy... zaczęła rosnąć, puchnąć, była wielka jak dom, jak jesion, głowa jej wydłużała się, była szpiczastą strzałą, już dostawała głową nieba, już żółty księżyc stał się jej kapeluszem, nagle - pik! przebiła księżyc, żółte skorupy posypały się z brzękiem, wirowały żółte obręcze. - Ach, on był okuty - domyśliła się wreszcie. - Co ty pleciesz? Matka właśnie przybiegła na przerwę, żeby nakarmić Bolka. 48 - Coś ty taka czerwona? Biegałaś? - położyła rękę na czole Mirki. Ręka była chłodna, mroźna, księżyc zapadł się w śniegu. - Księżyc zapadł się w śniegu - powiedziała ucieszona. Ocknęła się na furze. Ojciec osłaniał ją swoją kosmatą burką od deszczu. Matka, zupełnie blada, schylała nad nią ściągniętą bólem twarz. - Ach, jak dobrze, jak dobrze - mówiła Mirka. - Co dobrze, dziecko? - spytała matka ostrożnie. - Nieee wiem - wymamrotała. Chciała powiedzieć, że znów boją się o nią, więc kochają jednak. Dotykają zimnymi rękami jej czoła. Tulą ją. Ale znów podziała się gdzieś w niepamięciach... Jeszcze potem jakiś moment na schodach w mieście, jeszcze słowo jakieś nerwowe - lekarz mówił - i znów długie, ciemne nic. Mirka przesypiała całe godziny w dzień i w nocy. Potem wolno już jej było czytać, mogła nawet już trochę pospacerować po pokoju. Tęskniła za dziećmi z klasy. Rozpłaszczała nos na mokrej szybie, wypatrując swego małego przyjaciela, ale Teodorka dała jej solidnego klapsa. - Do łóżka marsz, bo powiem ojcu. Więc wracała do łóżka posłusznie i w myślach układała bardzo zabawne rozmowy z nim, aż się sama z tego głośno śmiała. Przychodziły jej łatwo do głowy wspaniałe pomysły, dowcipne odpowiedzi, ach, żeby tak jeszcze stało się naprawdę, żeby on przyszedł tu ją odwiedzić, choćby i z całą klasą, mogłaby być i Wikta, i Sewerka, już ona by im wszystkim coś takiego powiedziała, że wszyscy pękaliby ze śmiechu. Spoglądała roziskrzonymi oczami przed siebie, czuła się silna, wspaniała. I on przyszedł rzeczywiście. Nie tak wprawdzie, jak to sobie ułożyła, bo właściwie to go przynieśli, ktoś mu rozciął głowę, więc matka śpiesznie jodynowała mu ranę i nakładała bandaż drżącymi rękami. - Poleżysz sobie trochę na otomance u nas, dobrze? - rzekła odchodząc. Zostali sami i Mirka słyszała, jak bije jej serce. Wszystkie zaplanowane, dowcipne rozmowy rozpłynęły się we mgle. Stała w swojej długiej, flanelowej koszuli na środku pokoju i czuła, że słowa dławią jej gardło. Daniel wstydliwie odwrócił oczy. - Boli cię? - spytała ostrożnie. - Yyy tam. - Ale zapiekło, co? Jak się smaruje jodyną, to tak piecze. Kiedyś mi nogę... - Nooo... - Te, a kto ci tak? - Yyy tam. Jeszcze zobaczy. - Kamieniem? - Ja go jeszcze złapię. Jeszcze zobaczy. Wezmę od taty nóż. - A mnie wieźli, wiesz? Byłam w mieście. - Tata mi pewnie nie da, ale sam wezmę. Mirka umilkła. Gdzie te jej rozmowy, gdzież są te... „spojrzeliśmy na siebie i nagle...” - Mówiłeś coś? - Gdzie tam. A jakie książki, co twoja mama mówiła, że z obrazkami? Rzuciła się do ojcowskiej szafy. Wyciągała grube tomy „Historii powszechnej”, encyklopedii, pokazywała mu barwne ryciny oddzielone przezroczystymi bibułkami od tekstu. Objaśniała mu je. Była szczęśliwa. Zapomniała nagle o wszystkim. Na rysunku jeżyły się cętkowane koty... - bo ja będę przyrodnikiem-podróżnikiem, chcesz? Malowała przed nim z zapałem nie istniejące krajobrazy, pełne oceanów, piachu, miękkich kotów i dziworyb. Łowili motyle, których skrzydła były większe od dachu wiejskich chałup. Na tych skrzydłach tańczyły kolorowe kręgi, obręcze migotliwe. 49 - One będą zielone, te koła - postanowił Daniel. - Namaluję ci takie motyle. - Nagle ze skalnej szczeliny wysunie się wąż. - Ale to nie był wąż. To był smoczy jaszczur, a właśnie ich mała łódka roztrzaskała się o skały. - Co teraz zrobimy? - Myślę, że przylecę samolotem i cię stamtąd zabiorę. Będziemy kopać skarby. - Więc mówię ci, słowo daję, wykopałam taki dziwny miecz cały ze złota, a w nim były poukładane drogie kamienie, ale to jeszcze nic. Kiedy się go otwarło... - To on się otwierał? - No mówię ci, słuchaj tylko. Myśmy go otwarli... - No i jak, jak się czujecie moje wróbelki? - spytała matka wracając po godzinie. Daniel podniósł się z otomanki znów obcy, nie do zatrzymania. - To ja już pójdę - powiedział. I skończyła się ta chwila. Ojciec wreszcie wydeptał w inspektoracie tę nową szkołę. Zaczęto zwozić na plac materiały budowlane, pachnące tartakiem deski żywiczne, zaczęto wznosić fundamenty... Mirka zbierała naręcza złotych wiórków, robiła sobie z nich peruki. Majstrzy ociosywali bale drzewa, robotnicy w zachlapanych kombinezonach przychodzili do ich studni po wodę i pogwizdując zerkali zaczepnie na pannę Teodorkę, która miewała wtedy jakieś zajęcia przy oknie. Tymczasem dzieci szkolne nadal biegały z nie dopiętymi tornistrami od chałupy do chałupy na te swoje lekcje. W prawdziwej szkole uczyły się tylko najstarsze klasy, a po południu pierwszaki. Z tymi najstarszymi to było śmiesznie, bo jak kto skończył szóstą klasę, musiał jeszcze raz chodzić do szóstej, bo siódmej klasy w ich wsi nie było, a do piątej klasy to też przychodziły dzieci z obcych wsi, bo znów w ich wsiach nie było piątych klas. Tak więc budowano nową szkołę, ojciec się wystarał, i miała wreszcie być siódma klasa na miejscu. W wynajętych izbach śmierdziało skisłą kapustą, po sieniach tłukły się kury i zostawiały po sobie szybko schnące łajno. Baby za ścianą jazgotały swarliwie albo darły się niemowlaki. Nauczyciele przebiegali truchtem po błocie odległe przestrzenie między klasą a klasą, czasem pauzy wydłużały się niezmiernie, gdy nie nadążali przybyć na czas. Rodzice Mirki byli pełni radosnego podniecenia, roili jakieś mgliste nadzieje, liczyli na awanse ojca i przenosiny do miasta za jakiś czas... Tymczasem z zapałem doglądali budującej się szkoły i urządzali z dorosłą młodzieżą przedstawienia dla wsi. Szkolne szafy biblioteczne pęczniały od nowych zakupów, pojawiły się pierwsze globusy, obrazy historyczne, mapy. Wreszcie zakupili dla szkoły głośnik radiowy. Mały Bolek tupotał już niezdarnie nóżkami, złote pierścionki kędziorów kolebały mu się miękko na główce, gdy na wiosnę przyszedł na świat Szymek. Dom stał się za ciasny, było w nim za dużo o rozpanoszone dziewczynki. Przepychano je z miejsca na miejsce, przebiegano przez ich pokój z butelkami mleka, z nieckami gorącej kąpieli, nawoływano Teodorkę do Szymka, krzyczano, żeby ktoś się zajął Bolkiem, bo znów obgryza łodygi aronu w wazonie. Mirka zasiadała przy kołysce, usypiając dzieci swoim piskliwym, monotonnym głosikiem. Czasem układała się obok Bolka, wszeptując mu do ucha rozwlekłe bajki, zmyślone na poczekaniu, albo po prostu szeleściła mu jakieś usypiające szszszsz... Lubiła patrzeć, jak mały gramoli się niezdarnie na ich zielony okuty kufer i nieodmiennie rysując w powietrzu to swoje „tu koń, tu lejce, wio!” wymachuje wiotkim, niewidzialnym bacikiem, i siedząc tak na tym kufrze, porzuciwszy swoje piękne zabawki, zapada się w wie- 50 logodzinne ciche i nieruchome trwanie, przerywane rzuconym z rzadka cmoknięciem na wyobrażonego konia. Albo leżąc na otomance potrafił długo w milczeniu wodzić oczami po wzorzystych deseniach kilimu. - To będzie malarz, zobaczycie, wspomnicie moje słowa - wołała wtedy matka. Mirkę pociągało w braciszku to jego „zapodziewanie się półsenne”. Zapragnęła mu przekazać coś z siebie, choćby i tę wystrzępioną zoologię, z której nauczyły się z Gosią czytać. A jego urzekł w książce najbardziej ptak dudek. Wytrzeszczając oczy, snuł przed nimi wszystkimi nie kończące się pomysły, w których osią bywały dudki pojawiające się znienacka, ale zawsze w porę, żeby coś tam rozwikłać z tych splątanych śnień, jakie zachodziły między furmanem a koniem, bo on właśnie był furmanem. Dziewczynki nie skąpiły mu też porcji strachów i duchów, w jakie hojnie zaopatrzyła je babka. On wszystkie te zmory sprowadził do wspólnego mianownika „dziad”. Z owym tajemniczym „dziadem” zmagał się też w ciemnościach, przywołując na pomoc wszechmogącego dudka, wiernego ptaka czarodziejskiego. Mirka wobec tych dwu braciszków czuła się osobą zupełnie dorosłą. Miała swoje wielkie problemy, a przy tym pęczniało jej obywatelskie poczucie. Poznawała coraz głębiej historię swego kraju, była dumna z racji swej polskości. Wielbiła zmarłego pana Piłsudskiego i w uroczyście święcone rocznice jego śmierci wypłakiwała oczy przy żałobnym: „To nieprawda, że ciebie już nie ma, ukochany wodzu nieśmiertelny”. Z nabożeństwiem patrzyła na portrety Rydza Śmigłego i prezydenta Mościckiego. Była oburzona na stryjka Kazka, który sobie zakpił z Rydza, rymując go z wicem, czyli dowcipuszkiem. A stryj dodał jeszcze: - Nie wie nic. - I to tak was uczą w tej podchorążówce? Stryj wytarzał ją w pokrzywach koło piwnicy. - To żebyś nie miała reumatyzmu na starość - zawołał uciekając do ojca. - Ach podły, głupi jakiś - Mirka pobiegła ze skargą, nagle głosy dorosłych zatrzymały ją przy oknie. - Jak Rydz przyjechał na inspekcję, tośmy pożyczali swoje uzbrojenie z tamtej drugiej jednostki, bo nasze dowództwo przechlało przydział... tacy jesteśmy uzbrojeni. - Ech, oni, myślisz, lepiej ? Te ich tekturowe czołgi... - matka huśtała małego Szymka. - Nieee, co ty gadasz - żachnął się ojciec. - Wojna teraz? To niemożliwe, bracie. Matka sprowadziła do domu jeszcze jedną służącą, specjalną niańkę do Szymka. Julka wykradała matce bieliznę i brała na kredyt w sklepiku na ich konto cukier i słoninę, ale matka wstydziła się powiedzieć jej, że wie o tych szachrajstwach. - A niech tam... - mówiła śpiesznie i spuszczała oczy, a wieczorem długo obmyślali z ojcem, jakby jej tu powiedzieć delikatnie, żeby „się nie wygłupiała”. Któregoś dnia obaj malcy zachorowali, matka przeniosła się z nimi do pokoju dziewczynek, a one leżały z ojcem w szerokim łóżku, wspierając głowy o jego twarde ramię, jak kiedyś dawniej, gdy były jeszcze malutkie. Ojciec nastawił radio i nagle spłynęły na pokój niezapomniane strofy: Ej, ty na białym koniu, gdzie pędzisz, Kozacze Przetaczała się przerażająca burza smutnego piękna. Mirka sztywna z wysiłku, by powstrzymać łkanie, słuchała „Marii” Malczewskiego i półgłośnych komentarzy ojca, zasłuchanego na równi z nimi. To było pierwsze jej doznanie poezji. 51 Wkrótce potem nastało gorące lato. Na placu szkolnym gromadziły się zawodzące baby, poborowi odjeżdżali na chłopskich furkach i długo, żałośnie machali rękami na pożegnanie. Wreszcie wpadł do nich któregoś wieczora stryj Kazek. Był markotny, ale nadrabiał miną. - Co ci będę mówił, sam się przekonasz - powiedział potrząsając ojcową ręką na pożegnanie, a potem zaśpiewał ze sztucznym patosem: Zmarł biedaczysko w szpitalu polowym, wczoraj był wesół, dziś trup, czeka go pogrzeb z honorem wojskowym, czeka go zimny ciemny grób. - Tego nam już zabronili śpiewać - powiedział takim tonem, jakby był to najprzedniejszy dowcip. - Demobilizuje. Odwróceni Opowiadając wam historię Mirki, zastanawiam się, czy zdołam ją powiedzieć tak, jak ona się działa naprawdę. Chciałabym, żebyście mnie zrozumieli dobrze. Zanim przyszedł wrzesień 1939 roku, ona żyła już osiem lat, całych osiem lat i zim rozglądała się po świecie i po ludziach i chociaż ten jej świat był wąski, ciasny, maleńki, chociaż były to zaledwie jakieś tam trzy wsie, to przecież miała się czemu i komu naprzyglądać przez ten czas, bo ona właśnie nie umiała jeszcze niczego prawie poza przyglądaniem się i zapamiętywaniem tego, co zobaczyła. I choć staram się powiedzieć wam to możliwie najdokładniej, wiem, że nie potrafię wypowiedzieć wszystkiego, i czasem przypomina mi się coś, o czym ona wiedziała jeszcze, ale gdybym chciała to powtórzyć, musiałabym zaczynać od początku i jeszcze od początku, i jeszcze, bo żadnej historii właściwie nie da się opowiedzieć całkiem tak, jak ona odbywała się naprawdę, zawsze musi się coś pominąć, opuścić albo przemilczeć. I czasem sama mam wrażenie, że przedzieram się przez rozrosły gąszcz i wycinam na oślep w nim ścieżkę do tego, co sobie wyobraziłam, że wam powiem, zanim to zaczęłam opowiadać. A potem żal mi tych obrąbanych szczątków, które, być może, wiodłyby całkiem gdzie indziej, gdybym poddała się ich rozgałęzieniom... ale się śpieszę, nie wolno się odwracać, muszę zdążyć do pewnego miejsca, bowiem i ja, opowiadając to, pragnę coś zrozumieć. W każdym razie, gdy przyszedł ten wrzesień 1939 roku, ona wiedziała już wiele i z samej siebie, z tego swojego patrzenia, a resztę dopowiadali jej ludzie, którym wierzyła, bo oni, dopowiadając jej to, też wierzyli, że dopowiadają jej samą prawdę. Umiała słuchać i umiała pamiętać. Więc kiedy bawiła się z tym kotem w podwórzu, to przecież nie tylko ten kot był tam na zwalonych żerdziach obok zwalonych koło płotu grabi, bron i drabin. Czasem właśnie siedzieli tam albo wystawali wsparci o płot ci przeróżni Bartłomieje, Józwy czy Wawrzony i skręcając machorkę w szorstkich, poczerniałych palcach mówili wolno z namysłem, te swoje nie kończące się: - Pamiętam, jakeśma szli z kompanią w dwudziestym na Ruska... To było jakurat w tysiąc dziewińćset piętnastym, pamiętam, staliśwa pod takim laskiem, będzie stąd z pińćset kilometrów albo i wiency, takie tamuj chmary komarów cieni nas, a myśma stali i ani mru-mru, bo jak raz miał się zacząć atak. I stali tam długo, cedząc z rozmysłem te wszystkie swoje piąte, piętnaste, osiemnaste i dwudzieste roki, które oderwały ich od tego płotu i tych złożonych na kupie drewnianych bron, pługów zardzewiałych i drabin i zagnały „hen precz” w obcy nietutejszy świat, w którym bili się, zwyciężali i ponosili te swoje klęski, a potem wracali do swoich chałup i dziam- 52 lącego narzekania kobiet: - Tyś se poszeł, a ja tu nie wim, w co rynce wsadzić, zaórz, babo, zasij, zgotuj, ji świniam daj, i krowam, a tu dzieci płaczu, a to, a sio, a ja słaba, robić nie mogę, ji kuń się noma utego. Wracali do tych rzuconych byle gdzie kłonic czy bron, klepali kosy i szli w pasiaste zagonki albo siadali bokiem na deskach gnojownic i jechali milczący, boso, w podwiązanych sznurkiem gaciach przez długie, senne koleiny polne, a potem znów wystawali o zmroku przy swoich furtkach i skręcając w szorstkich, zgrubiałych palcach, zarośniętych ziemią, domową machorę, zaczynali to swoje wieczne to samo, jakby ten rok czy dwa, który zdarzył się w ich życiu w jakimś piątym, piętnastym czy którymś tam, to było wszystko, co mogło się im wydarzyć w ogóle. Zdawali się być odwróceni jakąś nie znaną im siłą ku tyłowi, ku błyskowi tamtego lata czy zimy, „jakeśma stali tamuj”. I jeszcze odwróceni byli do swoich Francyj i Hameryk (to żeśma rubili pud ziemio, w kopalni znaczy, i tyli świat, co się człek z tym dularem uchodziuł, co się natyrał i bez takie wielgie wody, że gdzieee, jak stąd, bo ja wim; a przez tom ogłuch, żem gymby ni rozdziawiuł, jak był ten wybuch, niby w ty kupalni, cośma wysadzali kamień, tom się i wrócił tutki i tak to). ... albo stojąc tak czy siedząc z tymi grubymi skrętami śmierdzącej samosiejki, których bibułka przyklejała im się do spierzchniętych warg, bo nie wyjmowali przecież tych skrętów, tylko je mamlali językiem i wklęsłym wdechem zarosłych policzków z jednego kącika warg w drugi, aż żółte strużki śliny zmieszanej z sokiem tytoniu spływały im na brody, trwali milczący w tym swoim odwróceniu, krztusząc się i charkając, i czasem ktoś, jeden z nich, wytrzeszczając nagle oczy z żałosnym łakomstwem dowiedzenia się, szturchał złamanym pazurem tego obok i pytał: - Ty mi powidz, no powidz sam, jestaj ten Bóg cy ni - i spluwając rozważali to sobie długo i na swój rozum biorąc. ... a czasem w izbie niedzielnie odświętnej na stołku siadywała staruszka w czyściutkiej białej chuście, uniesionej czubato nad czołem, związanej pod broda. i przechylając się do przodu wahadłowym ruchem, koliście rozstawionymi łokciami i rozcapierzonymi dłońmi zdawała się potrząsać jakiś niewidzialny przetak i potrząsała tym niewidzialnym swoim nawyknięciem do czynienia czegokolwiek, byleby czynić, i teraz, gdy mogła sobie już posiedzieć z rękami złożonymi na podołku świątecznego fartucha, te ręce na starość podrywały jej się niespokojnie i pełne drgawek i drżączek wypowiadały swoje posłuszeństwo i rządząc się same, z uporem wracały do zadawnionych gestów, wrośniętych w nie przekleństwem nadmiernej pracy. ... a naprzeciw kobiety siedział zwalisty starzec z ciasno zapiętą na wypukły guzik oszewką koszuli, siedział z szyją wyciągniętą do przodu, zrudziałe, sumiaste wąsy sterczały ku przodowi, oczy zdawały się wydzierać każde słowo z gardła mówiących doń, i z rękami stulonymi przy uszach, nastroszony, podany w przód czerwoną, pomarszczoną szyją, wyrzucał z siebie znienacka jakieś tam swoje nagłe - ha?, hę? - i zdawał się być okaleczonym ptakiem zbłąkanym między ludzi w porze odlotów. Więc ona to widziała i odczuwała po swojemu, i ten obraz wynoszony w sobie, być może, po latach przemówi do niej tamtym, zagubionym już językiem, którego nie potrafiła zrozumieć natychmiast, bo przecież nie była stamtąd, mieszkając we wsi, była obok, była znikąd, bo nie pasowała też do miasta, urodziła się obok tych ludzi, odwiedzała ich pastwiska i obejścia zapaskudzone kurzym łajnem i gnojem wyrzucanym wprost z obór i stajni. Ale była tylko jakby pożyczona wsi przez przypadek, nie konieczność. Nie spała na zapiecku z ich rozczochranymi dziećmi, które o świcie wychodziły w za długich watowanych kapotach na pole za bydłem i brodziły posiekniętymi nogami po rosie i kłujących ścierniach. Nie wiodła na oklep brzuchatych kobył do wodopoju, którego rozlewne brzegi stratowane były grząsko racicami bydła. Nie siedziała zimą z nogami podkurczonymi 53 za piecem (żem nie przyszeł do szkoły, bo żem nie miał co wzuć, a w butach to tato musieli jechać do mniasta). Ale na Boga, czy wiedziałaby więcej, gdyby była stamtąd, z samego środka. ... i wyłaziły czasem z chałup czworonożne staruszki, z przednimi łapami ledwo uniesionymi nad ziemią... szły jakimś zwierzęcym dyrdem, z oczami otępiałymi, głuche jak pień i mamroczące bezzębnie, zdawały się węszyć w trawie przydrożnej czy leśnej. Ich zeschłe, pokręcone ręce gałęźne pełne były wyniuchanego zielska, znalezionych postronków lub czegokolwiek, co mogło jeszcze się przydać. Szły z tym swoim przyziemnym grzbietem w spełzniętych kaftanach, z których wyłaziła brudna, postrzępiona wata, w długich, fałdowanych spódnicach koloru ziemi, upstrzonych wyblakłym wzorkiem, wspierające się grubą palicą, ogładzoną szorstkim wnętrzem ich dłoni. ... albo mokły z zabiedzoną krową w jałowym rowie, nakrywając głowę parcianym workiem. Je także Mirka widziała przecież, brodząc niby to wyłącznie w sadzawkach z poddartym podołkiem sukienki, ale widząc je tak zgięte i tak poniżone tym kornym zgięciem, sądziła pewnie, że los ich zrządzony jest naturalnie jak los pasionych chudo krów i że widocznie potrzebne jest istnienie ludzi czworonożnych, skoro tacy istnieją. Pamięć niechętna W ostrym blasku słońca Pięknie zapowiadało się to lato. Matka nastawiała pękate butle soków na oknach do słońca, zalewała octem grzyby, przecierała przez sito całe misy ich własnych pomidorów z ogródka i potem gotowała butelki z pomidorami w sianie. Ojciec strugał kołki z patyków, uszczelniał butelki woskiem, w rondlach smażyły się konfitury z truskawek i z wiśni od dziadka. Mirka wybiegła na szkolny plac. W gardle miała gorzkawy smak fusów z konfitury, oblizanych śpiesznie z drewnianej łyżki. Poborowi wciąż i wciąż zbierali się na boisku, siadali na te furki, baby płakały, skowyczały, wołały nie żadne tam „z tarczą lub na tarczy”, tylko jakieś zwierzęce: - Jeee-zu, Jędruch, Fraa... - Doskoczysz na jednej nodze do tamtego drzewa? - szturchnęła ją Gosia. Czujnie zerkały na tamtych z fury, nie przestając skakać. Poborowi podnosili swoje zasmarkane, wystraszone dzieciaki i szorując im do czerwoności policzki szczeciniastym zarostem, mówili posępnie: - no, wielgi rośnij. A do bab: - dasz se choć radę? Ktoś pijany bezwładnie leciał przez ręce siedzącym na furze, bełkocąc niezrozumiałe klątwy. - Gdzie idziesz? Chodź się pobawić - nawoływała Gosia dzieci z ulicy. - Mój tata ostał doma. Jego to nie wezmą, on się już nawojował za cara. - To co, że za cara. Mój to jeszcze kiedy się bił, ho, ho, a wzięli go. - Te, ale ta Marynka spłakała się, jak jej chłopa wzięli, nie? - Ano, całą chustkę wepchnęła do gęby, żeby nie płakać. - Ale i tak. - Jakby tobie wzięli, tobyś też płakała. - A nie. - Już beczysz, beksa jesteś, beksa. - W co się będziemy bawić. No, bawmy się już. 54 Dziewczęta zbiły się w ciasne kółeczko i schylając do środka głowy namówiły się błyskawicznie, a potem wyciągniętym palcem wskazały na Wacka i dygając tyłkami wyskandowały rozwlekle: - Dłu-go li-czyć nie bę-dziemy, tyl-ko cie-bie wybie-rzemy - po czym rozpierzchły się z piskiem po placu. Zamawiam! I znowu zjeżdżały na plac szkolny furki, i znowu nazajutrz, i jeszcze nazajutrz. Mirka kręciła się w tłumie bab i rozkrzyczanych dzieci. Potem plac pustoszał, o zmierzchu schodziły się dziewczyny i chłopcy z pobliskich chałup, siadywali wszyscy na balach zwiezionych do budowy szkoły, którą przestano budować. Czasem z czyjegoś podwórza dobiegło wściekłe szamotanie i słychać było rozpaczliwy krzyk kobiety: - ach, puszczaj, zarazo, to mój koń, nie dam, nie daam! Ale zarekwirowany koń opuszczał zagrodę i poganiany śpiesznie szedł bronić ojczyzny i nie wracał już, więc jakby przeczuwając konieczną rozłąkę rżał smutno i cicho, podrzucał nerwowo łbem, a za ogrodzeniem tarzał się bezsilny lament bab, które sobie miejsca nie mogły znaleźć, więc odarte z chłopa, a teraz jeszcze i z tego konia, tłukły głowami w opuszczone stajnie. A czasem nad furtką wystrzelała ciemna i sucha ręka staruchy zaciśnięta w pięść i słychać było nienawistny, chrypliwy jazgot, jakby wydarty spod bebechów do krtani. - Bogdaj was krew, a zaraza niech na was, zła krew. A coście mi dali, żeście śmieli i tego konia brać, com na niego ręce po łokcie urobiła i utyrała się gorzej jak bydlę. A mało wam było syna, że jeszcze ten koń w same żniwa! - I wystawały nad furtką oczy spod czubatej chustki, płonące złym, ciemnym blaskiem, i patrzały złowrogo w ślad za koniem na drogę i za ludźmi, którzy uprowadzali go śpiesznie, bezsłownie i jakby chyłkiem, w kłębach płytkiego pyłu prześwietlonego słońcem. - A ty, chłopie, zawsze tylko daj a daj, a kiedy będzie, chłopie, bierz - wyła kobieta wygrażając pięścią. Mirka, sparaliżowana grozą bijącą od tej niesamowitej półtwarzy, spuszczała oczy, dygocąc od mrocznych przeczuć. - Tatu, a to czemu te kobiety tak dziwnie jakoś... - No, co? - One płaczą, przeklinają. - Przeklinają? Nie słyszałem. - No, że im zabierają konie i w ogóle! - Żal im konia pewnie. Potrzebny był w gospodarstwie i w żniwa. - To czemu im biorą. - Niestety, teraz jest wojna. - Ale one nie powinny żałować, jeżeli jest wojna, jeżeli ojczyzna... - Ale żałują. Tak już jest, niestety. - Tatu, a ty... - A ja? - No, czy i ty pójdziesz... - Nie wiem, dziecinko. Na razie jestem potrzebny tu, w szkole. - A jak się płacze, że ktoś idzie walczyć, to można? - Ludzie się żegnają, to i płaczą. Tak już jest. - Ale oni, ci żołnierze, jak już są sami potem, to oni się cieszą, że mogą bronić ojczyzny? - Ja myślę! - To zaszczyt, prawda? Być żołnierzem. - Ja myślę. 55 Mirka skulona na otomanie pisała swój wiersz-wezwanie do żołnierza idącego walczyć i skrupulatnie wyliczała, czego i jak ten żołnierz ma bronić. Wręczyła wreszcie karteluszek ojcu, który jechał rowerem do dziadków raz jeszcze pożegnać Kazka. - To dla stryja - rzekła z powagą. - Nasza mądrala, nasza mała ośmioletnia mądrala - rzekł ojciec ze wzruszeniem i przygarnął ją mocno do siebie. - Skaczemy, kto dłużej? - zawołała Mirka na Gosię i pełna poczucia własnej chwały i rozpierającej ją dumy chwyciła ręką za jedną stopę i kuśtykając na drugiej od drzewa do drzewa w triumfalnym zapamiętaniu, miała w sobie błogie przekonanie o spełnieniu swojego obowiązku. - Żeby to było nawet najpiękniejsze, żeby było naj... no, takie, że nie wiem - Gosia aż wyłaziła ze skóry, chcąc im wszystkim siedzącym na balach drzewa przed szkołą wytłumaczyć, jak wspaniałe może być to, czego nie wolno im dotykać. - To mogłaby być choćby broszka czy pierścionek - popierała ja Mirka z wypiekami na twarzy. - Takie coś, żeście nawet na oczy nie widzieli nigdy dotąd. - Jakieś może wieczne pióro. - Pchy! - A co, a co, nie podjąłbyś pióra? Takiego, ma się rozumieć, jak ma nasz ojciec? Wiecznego pióra? - Jasne, żeby wziął. - Pchy! - Albo aparat fotograficzny. - Nawet radio, to mogłoby być i radio. - Pchy. - Głupi jesteś, wziąłbyś. Ty pierwszy. - I... wiuuuuu! Wyleciałbyś w powietrze. - Jeszcze jak by wyleciał. - Ty, popatrz tylko, tak byś leciał - Antek wyrzucił ręce do góry i podskoczył z rozmachem, a potem klapnął w trawę bezwładnie, udając trupa. - To jeszcze nic. Jego już by nawet nie było. - No, tata mi mówił, że to rozrywa na strzępy. Szast prast i po krzyku. - Nie byłoby co zbierać. - Pach, pach-pach, ta tatata, wiuuu-brzdęk! - Wżżż, ba-bach! Gżżżż... - Albo by zachorował na tyfus czy na co, bo w tej zabaweczce będą zarazki chorób. - A ja bym sobie, jakbym coś takiego znalazł, to bym wziął i schował, i... - Aleś głupi. - No i co by mi zrobiło? Schowałbym i już, a jak tata wróciłby z wojny, toby mi stamtąd te naboje powykręcał... - Ale głupi. Twego tatę to może i powykręca, ale nie tata naboje. - Ale jakbym coś takiego znalazł, te aparaty czy coś tam, co mówicie. - Już ty się nie martw. Jak wróg zrzuca z samolotu, to on już wie dobrze, po co to zrzuca. - Na takiego głuptaka jak ty, co zechce sobie to wziąć. - No, on już wie, dla kogo. Dla takiego jak ty. - Te, mądry, chcesz w mordę? - A ty chcesz? - Chodź tu bliżej, no chodź. - Iii, zostaw go, co będziesz z takim... 56 - Albo szpieg, szpieg też może przyjść i się wypytywać. - A to bym takiemu nie wiem, co zrobił. - Uch, ja to bym go tak i tak - Janek łamał patyk, pokazując, jak postąpi ze szpiegiem. - A na koniec kopa, o tak. - No, co się kopiesz? - Ty bądź szpieg, halo, chłopaki, łapiem szpiega! - Tatuś mi mówił, że jak kto będzie o coś pytał, jakiś obcy, to trzeba powiedzieć: nie wiem, proszę pana. Zaraz zapytam tatusia. - A tatuś go cap. - Za wszarz i w czapę. - W czapę go, w czapę. Gosia przyniosła z domu przeciwgazową maskę i pozwalała ją chłopakom pooglądać. - No, nie pchajcie się, oddaj zaraz, jeszcze zepsujesz. To trzeba umieć. - Ty, nałóż ją i goń nas, będziesz straszył. - Zostaw tę puszkę, słyszysz? To puszka z maski. No, spróbuj ją zgiąć, ojciec ci da. - Uwaga, uwaga, przeszedł. - Kto przeszedł? - Uch, głupi, nie słyszysz nigdy, jak w radio mówią? To komunikat o samolotach, że już bombardowanie. - Do schronu, do schronu, kryj się. - Ja jestem bombowiec, wą, wą, wą-babach! - Trafiony jesteś. - Ach, a słyszeliście w nocy, jak te ich bombowce szły? wą-wą-wą-drr... babach! - Słyszycie, jak Marynka lamentuje? Ale biedna, no nie? - No, w kilka miesięcy po ślubie. - Coś ty. - A ja widziałam, jak jej listonosz dawał zawiadomienie o tym. Rano jej dał. - Jej matce wyśniło się, że to tak będzie. Pierogi z serem jej się wyśniły, sama mówiła. - Teraz ja jestem bombowcem, kryjcie się, kryjcie, liczę: raz, dwa... W szkolnej izbie nad stołem schylali się chłopi z Mirczynym ojcem. Ojciec wskazywał różne punkciki na mapie i przygryzał górną wargę nerwowo. Chłopi stali w pewnej odległości od mapy, patrzyli na nią nierozumiejącym wzrokiem, widać było, że większość z nich dotąd nigdy nie widziała jej na oczy. Z radia płynęły złe komunikaty. Chłopi stali z odkrytymi i spuszczonymi głowami przed mapą i mnąc te czapki w rękach - stali jak przy trumnie. - Panie kierowniku, no i jak? Jak to będzie, powidz pan. - A te Angliki, mówisz pan, i Francuzy, to niby oni co? Jak pan myślisz? Mirka zgnębiona odeszła od otwartych okien klasy. „...jak w krwi wrogów będziem brodzić” - pętało jej się przylepnie po głowie jak na urągowisko. Słyszała już, że żołnierze rzucali broń do rowów - tchórze przeklęci. Do żniw im było tak pilno. A ta Marynka płacze, jejku, jak ona może tak długo zawodzić, to straszne. Ktoś gdzieś walczy, umiera - a tu obok płaczą, jejku, jejku. Mirka ukryta w tykach grochu przy płocie wycierała zasmarkaną i zalaną łzami twarz. Usłyszała kroki na ścieżce obok płotu i, zawstydzona, wstrzymała oddech. - ...To potęga, panie co tu gadać. My przy nim - dziady. Nie ma trzech zdań. - Totyż to. 57 - Ja wam mówię. Un jeszcze z nami zrobi porządok. U niego porządek święta rzecz. Un jeszcze no szych nauczy. - Totyż to. - Nas pobije, Ruska pobije, ja wam to mówię. - Chłopom u niego ponoć nie jest źle. On wie, że jakby chłop nie robił, to wszyscy by z głodu zdechli. - Ano, zobaczym, zobaczym co tu medytować po próżnicy. Bóg da, że jak przyjdzie, to nam będzie lepiej. Na swoje wyjdziem, tak cy siak. - A ponoć Żydów to on... - głosy zatarły się, znikły. Mirka przywarła do płotu, serce zabiło jej, czuła, jak piekący żar wylewa jej się z policzków na szyję i uszy. „O kim oni, co to, o czym mówili ci trzej, ojejku, chyba nie o... chyba nie o...” Pomknęła na plac, pełna strasznego zamętu, zdyszana wmieszała się w gromadę dzieci siedzących bezczynnie na drewnianych balach. - Bawimy się, w co się bawimy? - A ta Marynka... - Iii tam. Baby to tylko płaczą. A my... - Kto, my. Ty może, może ty jesteś na wojnie? - Ale pójdę - powiedział Janek ponuro i wsadziwszy ręce w kieszenie odszedł ciężkim, cudzym krokiem, jakby już był „zdatny do wojska”. - Chodźcie, chłopaki, co tam z nimi gadać - powiedział Walek. - Co się z nimi zadawać. Odeszli wszyscy tym obcym, ciężkim krokiem, z rękami w kieszeniach, strzykając przez zęby śliną. Gdzieś ktoś walczył i ginął gdzieś ktoś, a krzyk opłakujących wzbijał się, ale i dym się wzbijał z kominów, gdy gotowano strawę. Dzień nie zamieniał się w noc, głodne bydło ryczało i dzieciaki, umorusane ziemią sprzed progu, łapczywie wyciągały lepkie od potu i brudu ręce po garnek z kaszą. Stadne kury dreptały w podwórkach zawleczonych słomą, wydziobując zachłannie pojedyncze ziarno, i nakarmione wytłoczyną z maku spały twardo niemowlęta w płachtach zawieszonych na żerdziach. Kury przekrzywiały na bok nienasycone łebki i biegły łakomie za spódnicami bab przechodzących śpiesznie z pola do stodół. Chwierutały się rozwarte wrota na zardzewiałych zawiasach, wiatr zatrzaskiwał furtki, porywał w wirujące kołowanie słomę zmieszaną z proszącymi się liśćmi, a one, te kobiety, zdyszane, a one zgięte pod płachtą chwastu, w pagórkach paszy. A ich łydki buraczkowe, wysmagane pokrzywą, pokłute w ostach, oblepione są pyłem i zakrzepłą krwią. I grzbiety ich wypukłe, oczy wyłażące na wierzch. I stęk. Ręce zachłanne, skwapliwe, spękane. I przyśpieszony rytm schyłów i wyprostów, i oddech zadyszany, i milczące iście przez miedze i przez sień, i nie przy płocie stanie, i nie w nawołującym rajcowaniu, tylko ten ciągły schył i wyprost z cebrem przy brzuchu, z worem na grzbiecie. Mirka siedziała w płytkim rowie. Z podwórzy chłopskich wionęły do niej pierwsze gorzkie odory konopne, uczepione ścian żółkły liście tytoniu, krzywo nanizane przez dzieci na druty, śmierdziały mdląco grząskie gnojówki, obrzęczane pilnie przez owady. Opodal stado gęsi skubało trawę. Tylko jedna czujnie rozglądała się wokół falistym skrętem szyi, a potem druga unosiła swój czujny, gęgliwy dziób, więc poprzednia schylała się miękko do traw i trwała monotonnie owa ściśle przestrzegana kolejna zmiana warty wśród pięciogęsiej społeczności. Nic się nie stało. Gdzieś ktoś walczył, ginął gdzieś ktoś. 58 No i gdzież jest ta wojna - niecierpliwiła się Mirka. Pragnęła tego oszałamiającego chrzęstu zbroi wyczytanego z książek, fascynującej łuny pożarów, zgiełku kwiczących w popłochu koni, łoskotu bitwy, w której - kto wie? - może właśnie ona mogłaby odegrać jakąś rolę? Mogłaby przecież nie zauważona przemknąć miedzą z jakimś rozkazem, pilną wieścią... a potem zostałaby ranna i niosłyby ją na noszach wąsate wiarusy, ocierając ukradkiem łzę wzruszenia nad jej bohaterstwem... A tymczasem drogą od zachodu ciągnęły tylko tłumy zdrożonych ludzi, szły wolno, potykając się o twarde grudy skamieniałej borowiny, fale uciekinierów zatrzymywały się w szkole i ojciec szedł potem do tych mężczyzn z Cieszyna, Poznania, „stamtąd” i długo rozmawiał z nimi, i sączył się błękitny dym z ich papierosów, a oni wodzili palcami po mapie albo słuchali komunikatów i mówili, że trzeba za Bug. I zostawali czasem przez kilka dni, a potem przychodzili nowi i tak to trwało, a jeszcze i z Warszawy przyjechało ich wielu i gdy na niebie pokazywały się niemieckie samoloty, wszyscy biegli w kartoflisko i wciskali płasko głowy w sypkie grządki ziemi, rojne od drobnych mrówek, i nakrywali się bujną ziemniaczaną nacią. We wsi trudno było kupić cokolwiek. Wszystko drożało w przerażającym tempie, panna Teodorka z Julcią odeszły ze służby. Wreszcie któregoś dnia przyjechało prawdziwe polskie wojsko. Żołnierze złożyli na środku boiska szkolnego broń i amunicję. Wiejskie dzieciaki przybiegły co tchu oglądać armatki i cudowne taśmy z świetlistymi nabojami. Obok armatek leżały długie pociski z mosiężnym czopem. Żołnierze pokładli się na wznak w skąpej trawie i patrzyli tępo w niebo. Znajome panie zbiegły się do matki i śpiesznie szykowały przekąskę dla bohaterów. - Musimy odejść. Broń i amunicja zostanie tutaj. Na placu jest spadochron. Może pani go sobie pociąć i coś z tego uszyć - zaproponowali oficerowie matce. Matka zarumieniła się gwałtownie. - Mam wrażenie, że to tylko taki manewr, panowie, robicie - wyjąkała w pomieszaniu. Znajome panie z okrzykami radości wybiegły na plac szkolny do spadochronu. - Hm, może i manewr - powiedział chmurnie siwy pan w mundurze. Znajome panie wróciły, potrząsając triumfalnie cienką materią wyciętą ze spadochronu. Matka płakała z głową wtuloną w poduszki. Mirka z Gosią brodziły podniecone w papierach porzuconych na podłodze przez sztab. Czego tu nie było. W tekturowych pudełkach prześliczne kredki, o jakich im się nie śniło, kredki trójkolorowe, połyskliwe, zastrugane starannie, cyrkle przedziwne w futerałach wyścielanych aksamitem. Ojciec śpiesznie chował w komórce zostawioną przez wojsko maszynę do pisania i do liczenia. - Trzeba to będzie zwrócić po wojnie. Nie mówcie nikomu, że to jest u nas. Jeszcze nie wiadomo, co z tego wyniknie. Gosia szturchnęła Mirkę w bok. - Popatrz - syknęła zawistnie, wskazując za okno. Na boisku uwijali się chłopcy ładując czymś śpiesznie kieszenie, aż odstawały im od boków ciężko i wypukle. Dziewczynki pomknęły jak strzały między nich. - Co sobie zabrałeś, pokaż, co tam masz? - Potrzymaj to, mocno trzymaj. - A co to jest, to w środku, czemu to bierzesz? Chłopcy mruczeli, zataczając się jak pijani między nabojami i pociskami, byli pełni skwapliwego, nerwowego pośpiechu, rozgorączkowani, rozdygotani nagłą zachłannością. - Te, a daj mi też. - Odczep się. Sama weź. Odkręcali mosiężne czopy z gilz, stękali, sapali, zasmarkiwali się. 59 - A skąd wiedziałeś, że to jest tam w środku? - Nie gadaj, trzymaj! - No, mo-ocno. Żółte i czarne paski artyleryjskiego prochu, całe wiązki tego prochu wyciągane z długich gilz. Syczące, gwałtowne ognie. - Skocz po zapałki, ale duchem. I żeby matka cię nie złapała. - A z tej gilzy zrobimy flakon na kwiatki. Nieładna, Gosiu, no spójrz, nieładna? Proch pasiasty, proch ziarnisty, ten jego zapach. Całe garście prochu. Całe czapki. I kulki gładkie, ciężar kulki na dłoni. - Daj mi, ach daj mi też! - Gosia zachłannie wydzierała chłopakom zdobycz. - Na co ci? - Przyda się. - Daj mi, ach, daj mi. - Mało masz jeszcze, sama weź. - Ja się nie bawię, czyj to plac, tak? Co na naszym, to nasze, tak? Wynocha stąd, złodzieje, już was tu nie ma. - Idź, bo jak cię palnę... Na węgłach remizy wisiały taśmy ze świetlistymi nabojami. Łebki kulek łyskały liliową, świecącą barwą. W krzewach żywopłotu znalazły piękny mieczyk. Ojciec wziął go do ręki i długo wpatrywał się w zdobną rękojeść. - No, idźcie, idźcie się bawić - mruknął. Na drodze chłopi wyrzynali grube płaty opon z porzuconego przez wojsko wozu. - A ja wiem, gdzie jest mieczyk - pochwaliła się Mirka do Gosi, kiedy leżały już w łóżkach. - No? - Tatuś wrzucił go do studni. Gosia milczała chwilę. - Wiesz, co ci radzę? - spytała z pogróżką. - Przecież ja tylko tobie. - No, to pamiętaj. - Ty, a czemu to tak jest? Ten pan generał przecież sam mówił, że to tylko manewr. - Aleś głupia. Oni spieprzają, jeszcze nic nie wiesz? Tu przyjdą Niemcy, ciamajdo, rozumiesz? Niemcy. Trzeba gębę na kłódkę i ani dudu. Ojciec już wie, czemu chowa do studni broń. My o tym wcale nic nie wierny, tumanie, rozumiesz już? Sołtys z chłopami opieszale zgarniali na furę rozrzuconą broń. Zakopali armatkę, reszta pojechała do lasu, a potem, gdy Gosia włożyła długie paski prochu do pieca, ogień dmuchnął przez komin, aż obie klapnęły tyłkami na podłogę. - Ale fajnie, co nie? - Co wy wyprawiacie, Gosiu, co tam włożyłaś - krzyknął wzburzony ojciec. Cała kuchnia przesiąkła drażniącym zapachem prochu. - Jeśli jeszcze raz zobaczę, że któraś z was bierze do łapy jakąś bron, kulę, wszystko jedno co, to paluchy poutrącam, urwę łeb i wyrzucę za ludowy dom. - Myśmy nie wiedziały, przecież tata nie mówił, że tego nie wolno. - Nie mówił, nie mówił, a czy mnie kto mówił, że... - Bronek, no, Bronek - jęknęła matka podrzucając na rękach wrzeszczącego Szymka. - A matj jeho jop - ojciec trzasnął drzwiami i wyszedł przed dom. Cicho stanęły obok niego przy furtce. - Tatusiu... - Nic, nic nie wiem, dzieci. - Tatusiu... 60 - Niech ich jasna cholera, bydło, dranie skurwysyńskie, przechlali Polskę, przehula... - zakrył twarz rękami i szlochał głośno, jak dziecko, aż się zachłystywał tym szlochem i zasmarkał, a one stały tam obok swojego ojca, dwie małe oszukiwane razem z nim, ale i przez niego oszukiwane, przez te wszystkie lata, i patrzyły, jak to wszystko, co w nich zbudował, rozsypuje się, i jak to się w nim rozsypuje, bo przecież on też komuś wierzył, tak jak one wierzyły jemu, z dziecięcą ufnością. A na ciemniejącym niebie przesuwały się świecące punkciki samolotów i ciężkie dyszenie niemieckich bombowców dygotało wśród nich złowrogo, tępo... i bezkarnie. - Mój tata mówił, że jakbyśmy nie płacili podatków, to byście z głodu wyzdychali. - Nieprawda. - Albo twój ojciec pracuje? To nie jest robota, stać w klasie i gadać. W polu to jest robota, w fabryce to jest. Ale w szkole? Za darmo wam płacą. - Nieprawda. - Bździ, nie robi. Wiejskie dzieci, oddzielone od Mirki i Gosi wrotami swego podwórza, śmiały się urągliwie. - Skończyło się wasze, teraz się nasze zacznie. Obie dziewczynki stały przed wrotami, za którymi zbita w ciżbę trwała wrogo gromada ich niedawnych kolegów i przyjaciółek. Policzki dziewczynek pałały upokorzeniem i protestem, nogi, nagle ociężałe w kolanach, nie chciały się poruszyć. - Wy, świnie! - Jedzą jeszcze pany mięso? - zachichotał ktoś i schował się za plecami reszty. - Kierownik błagał mego ojca - mówił wolno, z dobitnym lekceważeniem inny - żeby szafę od nich kupić albo co, bo z głodu zdychają... no to zdychajcie, powiedział tata. Ktoś zachichotał nerwowo. Jakaś dziewczyna. - Ty, zobaczysz, jeszcze zobaczysz - Gosia nagle dostała białych pręgów na zdrętwiałym policzku. - Chodź tu ino, mam chlib z masłem, powąchaj, jak on pachnie. Dziewczynki odwróciły się i pobiegły pędem do domu. Hurma dzieci dopędziła je, skrępowali Gosi ręce. - Na, powąchaj, jak pachnie. - Świnie, świnie! Gwałtem wtłoczyli jej nos w kromkę razowca pociągniętego grubo masłem. - Puśćcie ją, bo się jeszcze zeszczy z dziwu, tyle masła na raz. Cofały się tyłem, patrząc na nich szklanymi, zaszczutymi oczami. - Ale fajnie, dobrze im tak, no nie? - upewniały się dzieci między sobą. - Wcale mi nie żal - zapewniała jakaś dziewczynka - ale to wcale. - Zadzierała nosa, to niech ma. - Robić im się nie chciało. Służące mieli, żeby na nich robiła. - Nocniki wylewać po nich. - Dobrze im tak. Nad głową Mirki śmignęła gruda. Znów biegły trzymając się za ręce, potykały się o wystające skamieliny ziemi. - Co z wami jest, Gosiu, jak ty wyglądasz, no? Zaraz mi mów, pobiłaś się z kimś? - ojciec przypatrywał im się surowo. - W czym tak utaplałaś nos? - krzyknęła matka. - To masło - Gosia zachłysnęła się swoim głosem - żebym powąchała. Jak pachnie. 61 Matka bez słowa umyła jej twarz. Mirka, plącząc się i płacząc, powtarzała bezładnie te swoje: to myśmy... a oni powiedzieli... a my... a oni nam... i potem, jak uciekałyśmy, to oni... a my... Matka skurczyła się w ramionach, drżała. - Sami tego nie wymyślili - szepnęła i spojrzała na ścianę ponad ich głowami. Siedzieli w kuchni milcząc, znów tylko we czworo, mali chłopcy spali w pokoju. - Jesteśmy istotnie biedni - zaczął ojciec niepewnie - przegrywamy wojnę, będzie nam coraz trudniej, musicie to zrozumieć. Sprzedajemy swoje rzeczy na chleb i na mleko, sprzedajemy za pół darmo, żebyście miały co jeść. - Nie to, Bronisław, nie to. Powiedz im, że my nie jesteśmy żadne „pany”. Mieliśmy bardzo trudne życie, wasz ojciec, dziewczynki... - Wasza matka bardzo chciała się wykształcić, była ze wsi, jak wasi koledzy. - Przecież wiecie, jeździliśmy do dziadków... - Zdała do seminarium... - A co się przedtem uprosiłam w domu, żeby mi pozwolili pójść do szkół. - Ale jej nie przyjęli, bo zabrakło miejsc. - Wiedziałam, że jeśli teraz wrócę do domu, to już drugi raz nie poślą mnie do szkoły, zostałam w tym mieście i mieszkałam u takiej pani, której córki chodziły na pierwszy kurs seminarium. To były zupełne tumany, zresztą nie chciało im się uczyć, a ja z nimi odrabiałam lekcje i jeszcze im tłumaczyłam, co mają robić, choć one chodziły do szkoły, a ja nie, i kułam z ich podręczników całe dnie, no i tak przeszedł mi ten rok i zdałam na drugi kurs. - Ale znów matki nie przyjęli. - No to dalej było tak, jak wam mówię, a czasem gospodyni przychodziła nadąsana i mówiła, o, panna Helenka coś zalega za komorne; to ubierałam się i szłam te trzydzieści kilometrów przez las i pola i bałam się, że nie wiem, ale nie miałam pieniędzy na podróż, więc trzeba było... a calutką drogę to płakałam i myślałam, jakże ja im powiem, dajcie mi pieniędzy, kiedy oni nie mają. A potem przychodziłam, a oni mówili: - O, Helenka przyszła, a po coś głupia szła tyli świat drogi - i dalej robili swoje, a ja siedziałam na ławie i wstydziłam się poprosić, to najpierw deklamowałam ojcu wszystkie wiersze, jakich się nauczyłam, a umiałam ładnie deklamować, a potem, gdy już mnie przyjęli na trzeci kurs, to zawsze byłam wybierana do deklamacji na scenę... No więc tylko babka, moja mama, no i Paweł, zwłaszcza on, domyślali się, czemu przyszłam. A ojciec mówił wtedy: - A skąd ci wziąć, nie mam. A siostry smutniały i odwracały oczy, bo wiedziały, że znów sobie nic nowego nie kupią, ale matka mówiła: - Trza jej dać - i one mówiły: - No, pewno. A Paweł, wasz wujek, już zastanawiał się, co najlepiej sprzedać, żeby te pieniądze dla mnie się znalazły. I potem wracałam tam, i tak szło przez te wszystkie lata, i chodziłam cały czas w jednej jedynej sukienczynie, która najpierw była za duża, a potem za ciasna, a jak zdałam maturę, to do koleżanek poprzychodzili rodzice i: futro ci kupię, suknie ci kupię, mówili, i z kwiatami przychodzili, a do mnie nikt, więc znów przez te pola do domu na piechotę, i zdałam, mówię im, a oni: to i dobrze, a jakże by mogło inaczej być, przecież uczyłaś się w szkołach, a my sprzedawali krowy i ziemię, to i jakże inaczej miałoby być. A do Michała na wakacje przyjechali koledzy z politechniki, to się chowałam w zapolu, bo nie miałam butów i ten mundurek szkolny tak mi już przeświecał na łokciach. Albo to czesne, jak już mnie przyjęli do szkoły, też się napłakałam i starałam się, jak nie wiem, żeby ojca udobruchać i żeby mi nie odmówił... No, wreszcie dorwałam się posady, to co na zdolniejsze wiejskie dziecko popatrzę, aż mi się bebechy przewracają. Już ono będzie miało za swoje, już się nawypłakuje u ojca co kwartał, myślę. A wasz ojciec miał w szkole stypendium, to jeszcze do ubiegłego roku spłacaliśmy dług za to stypendium i za internat, a oprócz tego przecież bratu pomagał się kształcić... 62 Takie to „pany” jesteśmy, dziecino. Naharowaliśmy się i w szkole, i z młodzieżą, same widzicie, całymi dniami. Przedstawienia, wyjazdy... niańka przy dziecku musiała być. „Robić im się nie chce”. No i masz. Ojciec nerwowo bębnił palcami o stół. - Nie ma się co mazgaić. Nic takiego jeszcze się nie stało. Kilku smarkaczy i kilku starych durniów - to jeszcze nie jest cała wieś. Bawcie się tymczasem na placu szkolnym, są przecież dzieci uciekinierów. Musimy przygotować się na najgorsze. We wsi mieszka sporo kolonistów niemieckich i czort wie kto jeszcze. Mirka poruszyła się niespokojnie i uciekła oczami w bok... Ojciec Daniela był kolonistą niemieckim. Szły nowe fale uciekinierów. Bolek podchodził do nich i zdejmując z głowy płócienną czapeczkę miął ją w rękach i przestępując z nogi na nogę pytał z powagą: - Bobli, Niemci ucikajom? („Bobli” oznaczało w jego mowie - dzień dobry.) I stojąc przed nimi z tą czapeczką w rękach i z zadartą kędzierzawą główką zdawał się czekać na odpowiedź, jak ci chłopi, którzy zachodzili do ojca pytać o nowiny z frontu. - Niemci ucikajom? - obstawał przy swoim pytaniu malec. Po wsi pętali się bezpańscy żołnierze. Oficerowie chyłkiem przebierali się w cywilne łachy, wręczali ojcu swoje papiery i odznaczenia, potrząsali mu rękę z rozpaczą - zdrada - mówili - koniec już. Broni nie ma, nie ma się czym bić. - I co dalej, i co dalej? - Trzeba za Bug. Trzeba do Rumunii, na Węgry. Trzeba wiać, a tam zebrać się jakoś w kupę. My jeszcze im pokażemy. Odchodzili na wschód, uchodzili na południe w tych nie swoich marynarkach, ojciec składał w pudełko te ich medale i krzyże, te ich dokumenty i potem siedział pochmurnie w kuchni, ukrywając twarz w dłoniach, dopóki nowi uciekinierzy nie zapytali o nocleg, o trochę gorącej wody i... a może jakaś kromka chleba. - Tatu, a czemu oni, że broni nie mają, tyle leży po rowach... - To nic nie jest, dziecko. To żadna broń. Pukawki na wrony. I mało. Mirka siedziała w rowie z Bolkiem. W stęchłej wodzie na dnie uwijały się małe, wąsate rybki, w okolicy nad miastem pojawił się samolot i zaczął pikować w dół. - Widzisz, to nurkowiec - pokazała mu z przechwałką, że już umie nazwać te maszyny. Czekała na poderwanie motoru do góry, ale samolot nagle runął w słupie czarnego dymu. Dzieci stały jak wryte, ściskając się kurczowo za ręce. - Rozbił się - wyszeptała Mirka pobladłymi ustami. - Ten człowiek w nim się rozbił. Gosia przypędziła do nich zziajana, gniewna. - Chodź zaraz, musimy zrobić schron w piwnicy. Wszędzie cię szukam. Pod Barchaczowem, zaraz za szosą, bitwa, rozumiesz? Sapiąc wyrzucały z piwnicy przegniłe kartofle i gruzłowate ropuchy. - Fora, wynocha stąd - wrzeszczała Gosia, trzepiąc je miotłą związaną z wierzbowych prętów. - Ty się zawsze babrzesz w tych paskudztwach, to weź je teraz w jaki kosz i powyrzucaj - rozkazała Mirce. Mirka posłusznie upychała zimne ropuchy w wiklinowy kosz i wynosiła w maliny. Ropuchy podskakiwały nerwowo, skakały jej z kosza na pierś lub na schyloną twarz, zgarniała je cierpliwie na powrót do wnętrza, byle prędzej się z nimi uporać. Gosia wymiotła do czysta klepisko, naniosła piachu. - I chodnik połóżmy. - A tu kwiatki we flakonik z gilzy, spójrz, Gosiu, nieładnie? No spójrz. 63 - Dobra, dobra. Ruszaj się prędzej, ciamajdo. Ojciec wiązał śpiesznie w toboły kilimy i matczyne futro. Do piwnicy nazłaziło się zastrachanych bab z wrzeszczącymi dzieciakami. - Ja się nie bawię - oburzyła się Gosia - myśmy tu wszystko wysprzątały i poukładały, a teraz co, no co? Ojciec popchnął ją śpiesznie do wnętrza. - Stul gębę, idiotko. - Mirka pomagała ropuchom wygramolić się z kosza w maliny. Ziemia i niebo stękały głucho, nadciągały granatowe chmury. Na ich tle srebrzyło się migotliwe stado gołębi, nie gołębi? Spadały z piskliwym zgrzytem, szum jak przed gradem drżał w powietrzu i nagłe błyski z nieba i z ziemi kotłowały się złowrogo i mieszały ze sobą. - A Mirka, gdzie Mirka - wrzeszczała matka z piwnicy. Słyszała ten krzyk, ale był jakby wołaniem nie do niej. Zafascynowana patrzyła tam, za szosę. Ojciec szarpnął ją boleśnie za ramię, zaparła się nogami o ziemię. - To, to tam, tatu - wołała opętańczo, wskazując na nowe stado srebrnych ptaków na granatowej chmurze. „Pod Twoją obronę uciekamy się” - mamrotały przelękłe baby, tłocząc się w zaduchu piwnicy. I było po wszystkim. - Widziałaś wojnę? - wrzeszczał Janek do Gosi. Podjechał rowerem pod samą furtkę. - Odczep się. - Coś taka osa. Przewieźć cię na ramie? - Jedź sam, odczep się. - Ale było, co nie? Ba-bach, drr ta-tatata! - No. - Bili się jak cholera. Wlazłem na dach i patrzyłem, a matka darła się, że jak nie zlizę, to mi dupę zbije postronkiem. Przewieźć cię na ramie? - Mówię ci... - A, toś jeszcze o tamto zła? Ja nie, ja nic złego ci nie mówiłem. To ten durny Kalasanty. - A ty może nie? - Jak chcesz. No, bo jadę. - Lepiej daj mi rower, sama się przejadę. - Ale tylko po placu, bo muszę iść do chłopaków. - Ale było, jak Boga kocham, no, niech mnie gęś kopnie. Walili się jak cholera. Tylko trrach i trrrach. Wszystko widziałem. Całą wojnę. - Oni leżeli i całe bebechy mieli na wierzchu i prosili: dobijcie mnie, dobijcie. A nie było lekarza ani pielęgniarki, no mówię pani, nikogutko nie było, i oni tam zdychali. Jeeezu miłosierny. I konie wybebeszone wedle nich kwiczały, że Jeezu! Tośmy z chłopami kładli ich na fury, pani, my ich na te fury zgarniali i jak oni śmierdzieli, gówna pływały w tej ich jamie w brzuchu i z tych koni, a potem to ich chłopy powieźli boczną drogą, żeby gdzie do jakiego śpitala czy jak, a oni wyli albo rzęzili i trza im było gębę zatykać, bo Niemiec, on już był u nas... - Niech Julcia przestanie, niech Julcia przestanie - szlochała matka. Julcia poprawiła chustkę na głowie roztrzęsionymi rękami. Nieprzytomne, okrągłe oczy wpijała w ścianę nad głową matki i kiwając się na stołku wyrzucała z siebie ten jęk nie do przerwania. - Co się napatrzyłam, to się napatrzyłam. Jeezu, pani, że jak raz musiałam tam pójść do kuzynów i jak raz ta bitwa tam wtedy. Uciekinierzy zbici w trwożliwą gromadę stali przy drzwiach. Ojciec wyciągnął z komórki rower, kolorową damkę, w milczeniu przygarnął do siebie matkę i dzieci. 64 Dziewczynki stanęły przy furtce z matką i z tymi wszystkimi kobietami, które uciekły aż tu z Cieszyna, Poznania i Warszawy. A teraz spoglądały wszystkie na wzdymające się nad rowerem koszule odjeżdżających mężczyzn. Matka poruszyła wargami i rzekła cicho, cichutko, jakby ojciec stał tuż obok: - Płaszcz, Bronuś, nie wziąłeś płaszcza. - I leżeli tak, jednemu wypłynęło oko i zaraz w to puste miejsce po oku wlazły muchy, a on żył jeszcze, tylko nie mógł się ruszyć, bo dostał też w krzyże i ja mu te muchy zegnała, ale musiałam pójść do drugiego, któren krzyczał, a jakem wróciła, to ten już nie żył i cośmy się natrudzili, zanim te trupy też zgarnęliśmy na fury, te ręce to się im rozlatywali sztywno, że ani złóż; to i w szprychy czasem wplątali się im te ręce, że ino było trzask słychać, jak się łamali kości, a my śpieszyli się i szukali, kto jeszcze żywy i że może kogo trza schować albo żeby się jeszcze przebrał w łachy i poszedł, gdzie oczy poniosą, i co chwila tom rzygała, taki tam smród był i tak straszno... Ale pani, aj, co za ludzie, jakie wredne te ludzie i chciwe, wracamy w nocy przez las, a tu jęczy ranny przywiązany do drzewa, bo mu jeden buty ściągnął i tak go w tym lesie przywiązanego zostawił, kara boska. Aj, jak se wspomnę ten krzyk, te płacze żołnierzy rannych, no, miejsca wprost nie ma już dla mnie na tej ziemi, „dobij mnie”, mówi do mnie, „dobij mnie”, Jeeezu... jakże to tak. I Julcia poprawiała na głowie tę spadającą wciąż chustkę i napełniała kuchnię rozdygotanym jękiem i zapachem potu, przypominającym zapach klatki z królikami. - Widziałeś wojnę? - wrzeszczał Janek do kogoś przez płot. - Bo ja calutką żem widział z dachu, trrach i ba-bach! ta-tatatata, fu-fuchch! Drugie światło i zmierzch W ogródku kipiały kopiasto piwonie, ich czerwień, chciałoby się powiedzieć, siarczysta, była znamieniem czerwca. Mirka kochała ten miesiąc szczególnie, był jej miesiącem, a dobrze było mieć, zwłaszcza teraz, gdy posiadało się coraz mniej, jakąkolwiek własność, i gdy Gosia wołała: - Maj zamawiam! - ona godziła się na ten czerwiec, miesiąc swoich urodzin, początek lata i wakacyjnych swobód, wyrój wszelkich małych owadów, które lubiła odnajdywać w szparach między belkami ścian i sztachet. Miała swój czerwiec. Kobieta w ogródku pochylała się niezdecydowanie nad krzakiem piwonii, w jednym ręku już wichrzyła się jej wiecha bukietu z zieloną gałązką bożykrzewu, pierzasta delikatność asparagusa kładła się cieniem na ten bukiet dostatecznie już pękaty i jaskrawy, ale Mirka spoglądała jeszcze łakomie na piwonie i kobieta, idąc śladem jej spojrzenia, zawahała się na moment przy karminowych kulach wytryskających z ciemnej zieleni, wreszcie nadcięła czarnymi nożycami dwa pęki ledwo rozwite: - Naści, Miruśka. Starczy? Szła z tym bukietem kwiatów, tuląc twarz w poranną wilgoć płatków; matka się zdziwi, gdy i od niej dostanie kwiaty na koniec roku. Piękny dzień zapowiadał się od rana; w pylnej ziemi, nie nagrzanej jeszcze, zaledwie muśniętej zapowiedzią upału, grzęzły z lubością jej bose stopy, chwilę przesypywała między palcami nóg popielaty miał, potem przycisnęła do warg płatek piwonii podniesiony spod krzewu, w jego pogniecionych miejscach widniały liliowe szramy, natarła nim wargi i policzki, uczuła na twarzy przez chwilę jego nikły, krwisty sok... Kogut na żerdzi płotu zakolebał się z połyskliwym „kukuryku”, dzwoniły podniebnie skowronki. Ach, jakże dobrze znała tę statyczną rozwlekłość letnich dni obrzęczanych metalicznie kosą, sierpem i potrąconym łańcuchem, a nade wszystko nie milknącym bzykaniem owadów. 65 Puściła się biegiem drogą, nastawiając łakomie twarz na lekki podmuch ciepłego wiatru, w domu wszyscy pewnie spali jeszcze, a ona ma już swoją niespodziankę dla mamy i ten ranek taki pogodny... Więc właśnie tak - przysiadła na moment w rowie - więc właśnie tak powinno być zawsze... Powinna budzić się wcześnie z radosnym, tajemniczym przypomnieniem o początku wakacji, powinna wybiegać niezauważalnie w budzącą się wieś i powinna z naręczem chłodnych, zroszonych kwiatów, wybranych dla matki, iść dróżką pełną rozedrganych cieni i świateł, między polem a wsią, słuchać skrzypu furtek i studni, świergotu ptaków i mieć w sobie to ciche, radosne świętowanie, spodziewanie się radości. Siedziała w rowie, patrząc na pręgowatą od kolein i drgających świateł drogę - to całkiem tak, jakby mi się śniło, że oni tędy szli, wchodzili w wieś ci pierwsi Niemcy, blisko rok już temu. Szli, a ona siedząc na jabłonce w sadzie Sewerki dostrzegła ich i potem biegły z Gosią zdyszane, równolegle do ich marszu: ma-mu-siu! Szli z tym triumfalnym uśmiechem, który za długo był na pokaz, więc drętwiał w sztucznym grymasie, a potem przyłożyli ojcu lufę pistoletu do skroni... Mirka otarła twarz, jakby pragnęła zgarnąć z niej dokuczliwą pajęczynę. Drogą zbliżała się dziewczynka, przystawała przy płotach i biegła dalej z coraz bardziej pękatym bukietem, który chowała za siebie: „To dla mojej mamy” - ucieszyła się Mirka. - A dajcie mi choć ze trzy ostróżki - słyszała głos dziewczynki. ...przyłożyli ojcu lufę pistoletu... - To i smolinosa dajcie. Więc to wszystko całkiem jest tak, jakby mi się śniło, gdy oni szli tą drogą, a potem zatrzymali się na placu szkolnym i zażądali, żeby ojciec otworzył ludowy dom; - woźna ma klucze - tłumaczył im ojciec niewprawną niemczyzną i oni wtedy ten pistolet... One obie z Gosią, a także matka, stały zdrętwiałe, porażone nagłym bezruchem i patrzyły na tę lufę przy jego skroni, patrzyły bezgłośnie, wszystko to zbyt nagle, a ojciec nacisnął klamkę tych zawsze zamkniętych drzwi... i drzwi otwarły się. I ojciec oparł się wtedy o ścianę i podniósł rękę do czoła, matka krzyknęła przejmująco wysokim krzykiem i ojciec podbiegł do niej i powiedział: - Nic, nic, już nic, ciiicho... I śpiesznie upychali drżącymi rękami do dziecinnego wózka byle jakie przedmioty, bo kazano im opuścić dom... W górze powietrze zadygotało warkotem silników i Mirka, zadzierając głowę, spojrzała przy okazji na słońce. Ach, jeszcze czas. Jeszcze nie ma siódmej, pewnie śpią wszyscy. I kiedy potem przyszedł do nich spłakany dziadek, że Kazik żyje, Bogu dzięki, ale ranny, ukrywa się w lasach u cioci Luni, a Niusia go pielęgnuje, oni już byli u siebie z powrotem, bo Niemcy opuścili wieś. Mirka podniosła się i sprawdziła uważnie swój cień, a potem pomknęła na przełaj przez pola do domu. Ale to nie były te wakacje, do których nawykła. Teraz Mirka co rano, wypinając brzuch, dźwigała Szymka na boisko, nogi chłopca wlokły się po ziemi, obijały się o jej kolana, Bolek ciągnął za sobą szary koc i wreszcie zasapana usadzała ich przy sobie na trawie i plotła im bajki albo kręciła się z nimi w kółko z nagłym - bęc! Ale niekiedy, gdy udało jej się wynaleźć dla nich jakieś zajęcie, chyłkiem odchodziła kilka kroków, tylko kilka kroków - przykazywała sobie gorliwie - a potem zwabiał ją ujrzany nagle żuczek i dalej motyl, liść ostu oprzędzony cytrynową nicią, coś działo się pod drgającą grudką ziemi, zaczajała się cicha i nieruchoma, aż budził ją wrzask uprzykrzonych maluchów, biegła wtedy przerażona i sapiąca przez tę ogromną przestrzeń, w jaką rozciągnęło się tych kilka kroków, i patrząc płochliwie na dom, próbowała uciszyć rozżalony wrzask dziecka przestraszonego natrętną osą czy czym innym, wygarniała palcem z jego zaślinionej buzi po- 66 gryzione zielone kulki owoców ziemniaczanych. - Wypluj to, wypluj - wołała ze strachem i udręką i przymilała się obu obrażonym malcom, a już biegła czujna Gosia: - No co, co mu zrobiłaś! - Ja nic, może głodny. - A nie, bo ona sobie poszła i myśmy się bali - skarżył się Bolek, i Gosia wściekłym szturchańcem spędzała ją z koca, ocierając małemu twarz utytłaną ziemią i łzami. - Ach, dziecko majtki ma mokre, głodne, śpiące, a ta ciamajda, ta wstrętna idiotka bawi się. - Ja tylko na chwilę, ja tylko kilka kroków... - Lepiej nie mów mi, wiesz, nic nie mów lepiej, już ja cię znam. - Mama, daj chleba z solem - prosili obaj malcy potem łakomie i żuli te trocinowate albo gliniaste pajdy przydziałowego chleba posypanego obficie gruboziarnista solą koloru ziemi, a one obie, Mirka i Gosia, odwracały się żałośnie, a czasem szturchając się wypominały sobie z wyrzutem: - A pamiętasz ten salceson, cośmy zawsze zrzucały z chleba kotom? - Albo te skwarki, co babka mówiła, że będziemy je ze śmietnika jeszcze... - Zjadłabyś, co nie. - Te, albo tamten chleb taki, co był bielutki, z czerwoną skórką. - I, o jejku, grubo z masłem. - I co ojciec się naprosił, żeby zjadać te jajka na miękko. - Jejku, po trzy grosze były jajka. - Albo bułka, pięć groszy. - Żeby tak teraz... aleśmy durne były, jejku. Z brzuchatej szafy wyfrunęły w świat kolejno matczyne sukienki, ta brązowa ze złocistym motylem pod szyją, splecionym misternie z koronki, i szafirowa z bolerkiem na kwiecistej podszewce, i te letnie, kolorowe, uszyte tuż przed wojną w mieście... Mirka pamięta, jak jechały z matką do przymiarki, krawcowa mieszkała w żółtym, niskim domu, takim jak ta szkoła. - Co mi tam, takie łaszki, kupię sobie kiedyś po wojnie znowu - mruczała matka, kłapiąc pustymi wieszakami, i te drewiane kołatki, rozbrzmiewające echem w coraz obszerniejszej szafie, znaczyły kalendarz drętwym, smutnym kłapaniem. Wreszcie czarny kostium z falbaniastym żabotem, ten słynny kostium na ważne okazje, on także został sprzedany. A także znikły z pudeł wąskie czółenka na francuskim obcasie i wesołe pantofelki splecione z pasków skóry. - Niech tam. Wcale mi nie żal, ale to wcale - mówiła matka wydymając usta, ale niekiedy stawała przy otwartej szafie i dotykając pustych wieszaków w zamyśleniu, zdawała się wygładzać nie istniejące fałdy sukienek, które przypominały jej przeszły czas. - liii tam! Ja tylko patrzę, Bronuś, że już nie masz dziecinko, co na siebie włożyć, te twoje garnitury, powinniśmy byli zostawić przynajmniej jeden - i wzdychając z troską patrzyła na cajgowe portki, które ojciec miał na sobie i których nawet nie pozwalał wyprasować, bo, jak twierdził, to i tak nie miało sensu. Więc to nie były te wakacje, nawrót swobody i beztroskiego obiegania pól. Czasem przynajmniej szli jeszcze wszyscy do lasu, ale jakież to było pójście, skoro malcy marudzili po drodze i trzeba było zaraz tachać wózek z butelką i pieluchami... Matka, umęczona, siadała na skraju lasu, a Szymek, ten „pójdałem - przyjdałem” - jak przezywały go obie z Gosią, stawał przy niej i ssał chciwie pokarm z jej obrzmiałych piersi; - a skąd wiem, czy nas będzie stać na kupowanie mleka, muszę go karmić - mawiała zwykle matka, miała sukienkę zawsze wyplamioną tym ściekającym mlekiem. Więc Szymek ssał chciwie pokarm i sapiąc spoglądał na nich zadowoloną, zawsze skłonną do śmiechu buzią, wypchaną teraz ciepłą sutką, a potem rozsiadali się na polanie pełnej poziomek, matka migała drutami nad cudzym swetrem, i led- 67 wie Mirka zaszyła się na moment w pobliski gąszcz, już trzeba było wracać, bo ktoś miał przyjść do ojca na lekcje skrzypiec, bo obiad, bo dziecko śpiące. Wracali upalnym rowem, Mirka zrywała śpiesznie mieczowate gałązki obciążone kolorowymi gąsienicami z pąsowym kolcem, ach, nie, to żadna przyjemność wciąż w takim pośpiechu i zgiełku iść, wracać w sam upał. I wracać do okopywań zagonka z kartoflami, do ogrodu, w którym wyplewione chwasty pieniły się na powrót, do bezładnych ponagleń matki i Gosi: przynieś, wynieś, wróć. Kobiety wiejskie przynosiły do matki sprzędzoną wełnę owiec i matka robiła dla nich swetry za jakiś garniec ziarna lub czegokolwiek, co przydawało się w domu, czasem rozpoczynała jakąś pracę i porzucała ją w połowie, naglona nowym pomysłem. - Nie będę tracić czasu przy garnkach - krzyczała obwiniając już sama nie wiedziała kogo, kładła machinalnie to, co miała w rękach, gdziekolwiek, a potem wszyscy szukali tej położonej przez nią rzeczy i ona mówiła: - Dopiero co miałam to w rękach, tu położyłam, na pewno tu - ale tego tu nie było, więc niecierpliwa, wciąż ścigająca się z czasem, krzyczała: - Ach, to te dziewczyny, te bałaganiary - i przewracała do góry nogami zawartość szuflad i szaf i w końcu żadna rzecz już nie miała swojego miejsca i nikt już nie wiedział, gdzie coś jest, i wszyscy nawzajem oskarżali się o ten wieczny chaos i bałagan. I w tym stałym, skrzętnym zgiełku wszystkim solą w oku była Mirka, ta ciamajda, cielę rosochate, te jej dziurawe ręce, ręce drewniane, z których wypadały myte talerze, którym, wyślizgiwały się miski pomyj, ta wiecznie śpiąca królewna. - Ech, ty, „nietutejsza”, znalazłaś wreszcie? - Ale gdzie to jest? - No, patrzcie tylko. Ona nie wie, gdzie w tym domu kładzie się smoczek. - Ale tu go nie ma. Już poszukałam i nie ma - tłumaczyła się zawstydzona. - Jak nie tu, to tam, łajzo przebrzydła, no wściec się można z tym dzieckiem, nic się wysłużyć, nic wyręczyć nią nie można. - Ach, ty lelujo - dodała ze złością Gosia i wydzierała jej z rąk zmywak - wynocha do dzieci, bo już patrzeć nie mogę na twoje ręce. - Ona się babrze, babrze, a woda stygnie. - Długo będzie jeszcze tego guzdrania? Szczaw ma być na dziś, nie na jutro. - Tak, tak, oczywiście - godziła się Mirka skwapliwie i pilnie zrywała w koszyk wąskie, kwaśne liście szczawiu, próbując nie dostrzegać zielonych serduszek trawy-drżączki, które nachalnie pchały jej się w oczy swoim tanecznym rozmigotaniem. Małe kawowe żabki skocznie harcowały w niezapominajkach i ten motyl - no, niech się dzieje, co chce, ale muszę go złapać, jejku, jakiż to czarny olbrzym z cytrynowym brzegiem! W jarze przydrożnym plusnęło coś rozgłośnie, Mirka roztrącając ospałe, gruzłowate ropuchy, wylegujące się w słońcu chciwie, spojrzała w mętną, niską wodę, ciemna smuga piżmowca mignęła w niej podskórnie - szczur. Wróciła do swego kosza i gorliwie schyliła się nad szczawiem. Szczur. Przypomniała sobie natychmiast starą panią dziedziczkę, do której uciekły z matką zaraz wtedy, gdy ojciec chciał się przedrzeć za Bug ich rowerem-damką. Spojrzała na odległe pasmo szosy. Jak się tu wtedy paliło, jejku, szpaler ognia, aleja ognia, a środkiem, dzień i noc, waliły na Lwów tanki, powietrze dygotało, dudniło mechanicznie, a ich złowrogie, zwaliste kształty rozpoznawane były nawet z tej odległości. I one z matką uciekły do starej dziedziczki na kolonię, byle dalej od tej szosy, od swądu spalenizny... I kiedy wieczorem siedziały jeszcze z matką w kuchni, ta stara, rozczochrana wiedźma weszła tam w nocnej koszuli, poddartej z przodu wyżej suchych kolan, wniosła przed sobą ten 68 odciągnięty przód koszuli zwinięty w ruchliwy tobołek i skrzekliwym głosem zawołała do matki: - Daj no mi, duszko, młotek, prędziutko - i podchodząc do stołu przymierzała się uważnie tym młotkiem do ruchliwego tobołka i potem ta tryskająca krew na kuchnię, jej bryzgi na koszuli starej. - Więc może miałam mu pozwolić uciec, jak wskoczył mi pod koszulę, albo może miałam go wypuścić, jak już udało mi się go zgarnąć w podołek - jazgotała skrzekliwie, ściągając przez głowę długą, zbroczoną koszulę z tym nieruchomym już węzełkiem ociekającego szczurzego ścierwa - bardzo się pani dziwię, Heleno, bardzo. - I fukając nieprzyjaźnie wyszła stamtąd chuda, naga, żylasta, na szczęście ojciec nie zdążył już przedrzeć się przez front i ... - Tyś oszalała chyba, śpisz? Gosia pchnęła ją z furią i porwawszy kosz ze szczawiem puściła się biegiem do domu. ...i tatuś wrócił i zabrał nas stamtąd - dopowiedziała sobie Mirka, wlokąc się markotnie za Gosią - a zaraz potem weszli ci Niemcy i przyłożyli ojcu do skroni lufę pistoletu. - Powóź mnie trochę - mówi Mirka do Gosi o zmierzchu. Liliowe powietrze nieruchomym ciepłem pokładało się nisko i było duszne od ziół parujących po deszczu. - Powóź mnie - prosiła wbrew sobie, pragnąc nie tyle tej zwariowanej jazdy za siodełkiem roweru, ile bliskości Gosi, jej przebaczenia. - Naprawdę chcesz, a nie będziesz się bać? Więc z rezygnacją czepiała się dwoma rękami siodełka: „Niech mnie zabije i tak kiedyś przecież zabije mnie ta wariatka”; bagażnik wpijał się jej w siedzenie koślawymi sprężynami. Gosia z dzikim okrzykiem pędziła na łeb na szyję z górki, koła roweru skakały z koleiny w koleinę, Gosia wypuszczała kierownicę z rąk, kładła na kierownicę nogi, wyła i chrypiała od własnego krzyku, a ona tam za nią, skurczona w sobie, zawzięta, czuła podmuch pędu na twarzy i brała milczący udział w tym szaleństwie bez upodobania, z samej chęci bycia razem z siostrą. Potem rozcierała boleśnie potłuczone kolana, wypluwała szorstką, kamienistą ziemię, w którą zaryła nosem, ścierała ze złością zdradliwe łzy z pobrudzonej twarzy: - powóź mnie jeszcze. - Ech, Gosia, niech ona się lepiej z nami nie bawi, co nie? Psuje tylko grę. Mirka, słyszysz? Zjeżdżaj z boiska. Gosia przytrzymała piłkę i patrząc na dzieci spode łba myślała o czymś usilnie przez chwilę. - A ona za to pisze wiersze - wypaliła wreszcie i spojrzała na nich wszystkich wyczekująco. Mirka stała w środku nich purpurowa ze wstydu i dumy. „To dobrze czy źle” - myślała gorączkowo, czuła na sobie ich taksujący wzrok. „To dobrze czy źle” - myśleli patrząc na nią zaczerwienioną, stojącą pośrodku nich. „Dobrze czy źle” - szacowała Gosia z wyczekiwaniem, gotowa w każdej chwili przeskoczyć w ton triumfu lub drwiny. Jak to jest, gdy ktoś bawi się z dziećmi, a ktoś drugi ni stąd, ni zowąd nagle pokaże na niego palcem: to ta, co pisze wiersze. Dzieci zakłopotane odwracały od niej kolejno oczy; zazdrość, niechęć i politowanie, a także denerwujące „ciort wi, jak to z tym jestaj” stapiały się w nieufną wrogość z domieszką szacunku. - Ta co mi tam, niech się bawi, ale prawdę powiedziawszy, to tylko zawadza - mówiono wreszcie ostrożnie. Więc już bez uprzedniej ochoty, z przymusem cackania się (bo Gosia dodała jeszcze z pogróżką: - No więc?) powrót do zabawy i wyzwalające nową ochotę nawoływania: - Podaj! rzuć! nie tak! - Czy ty naprawdę nie mogłabyś chociaż raz na dzień zebrać wszystkich sił i dorzucić tę piłkę po ludzku? - pytała Gosia markotnie po wszystkim, gdy wracały do domu. 69 - Ach, zobaczysz - Mirka zadarła z uniesieniem głowę - wyżej niż topola, wyżej niż tamta góra, aż pod samo niebo - przyrzekała gorliwie, ścigając się myślami z tą nieposłuszną piłką i miała już w sobie ten swój rzut wymarzony, czuła go ramieniem, dościgała wzrokiem - i poza niebo. - Ty lepiej spróbuj rzucić przynajmniej te pięć metrów w dal - westchnęła siostra z rezygnacją - już by mi tam i to wystarczyło. - Dość, dość tej zabawy, dziewczynki, do roboty - wołał ojciec. - Trzeba narwać chwastu, trzeba po mleko, trzeba szykować kolację, my z matką nie mamy czasu. Więc kilka zdyszanych dni umyka niespostrzeżenie bokiem, zapodziewa się w zgiełku ponagleń i popychań, a potem znów jakaś chwila wydarta przemocą dla siebie, nieme przypadniecie do upalnej ziemi w suche trawy, w żywiczny zapach, w pomarszczone od skwaru jagody, w omdlewający zaduch macierzanki, w drażniący jazgot świerszczy; co tak dzwoni, w którym uchu mi... Ptaki kołujące za którym niebem. Żółtość gliniastych jarów ulatuje słonecznymi płatami do nieba, plami korę drzew, praży skórę. Od zagonów konopi dolatuje zgiełk babskich śmiechów: - I ty mu się tak dasz, Natalka? - Wolę mu się nadstawić za dnia, niżby mnie miał nożem dźgnąć po nocy. Wesoła, krzykliwa Natalka; dawniej matka zawsze wołała ją, gdy przychodzili goście albo kiedy były wielkie porządki w domu. - Tej Natalce robota pali się w rękach - mawiał ojciec z podziwem. - I ty się tak dasz? - A co, miałby mnie nożem. Ten rudzielec mrukliwy, jej mąż, ponury drwal, którego Mirka tak bardzo się bała. — Chodźcie popatrzeć, znowu u Natalki się swarzą - wołały dzieci. Natalka, zasłaniając ramieniem głowę, mówiła przez zaciśnięte zęby: - To bij, jak już masz bić, ty marchwiany łbie, troje poroniłam, to i niech czwarte. Walił ją tępym zamachem kłonicy, sąsiedzi przyglądali się zza płotu. - I czemuż się mu tak daje, jakby się odwinęła... Głuche stęknięcie kłonicy o pękate biodra Natalki. - Albo to mnie kto głaskał, w tym życiu? Jak chłop baby nie bije, wątroba w ni gnije. Jak cię życie nie ugłaszcze, to i chłop ni. Kobiety rozpoczynają jakąś pieśń, ciężkie powietrze lepi się do skóry, będzie burza. Mirka zrywa się z trawy, biegnie miedzami do domu, pewnie już jej szukali, pewnie nawoływali, ach te przeklęte wieczne obowiązki. Zwały ciemnych chmur pędzą warkliwie, oślepiające trzaski, gorący podmuch kotłującego się wiatru, źdźbła wirujące, deszcz. Grube, ciepłe krople na twarzy. Sukienka łopocze za nią; skrzydła, skrzydła, ulecieć, wzbić się w powietrze. - Jak to bywa, kiedy się jest ptakiem? Ulga po burzy, tęcza, powietrze lżejsze od oddechu, idą na spacer wszyscy w przedwieczorny zmierzch, dziewczynki przodem, obaj malcy uczepieni rąk rodziców. - Prosim do nas, na kwaśne mliko - woła przez płot Walerek, młody gospodarz. - Z przyjemnością - matka śmieje się do niego zalotnie. Walerek; pierwszy tancerz ich zespołu, najpierwszy aktor tego ich amatorskiego teatrzyku, nie czas teraz na to. - My im jeszcze pokażem, tym Szwabom - odgrażał się wtedy, gdy wypędzeni ze szkoły szli przed siebie wsią z tobołkami, nie wiedząc, dokąd iść; zawołał ich na nocleg, ugościł jajecznicą, uspokajał, pocieszał. Żona Walerka stawia na ławę misę kartofli okraszonych skwarkami, Gosia trąca Mirkę łokciem porozumiewawczo. - A gdzie to gospodyni tę miskę kupowała - ojciec zakręcił miskę skwarkami do siebie. 70 - Gdziem kupowała, tom kupowała, ale niech tak lepiej stoi, jak stała - odpowiada ze śmiechem, odkręciwszy miskę do siebie. - Uu, pan to zna te nasze porzekadła - dodaje z zadowoleniem. Siorbią głośno kwaśne mleko, łapczywie wyjadają skwarki z miski, w oborze pobrzękuje łańcuch, słychać smagnięcie ogonów o spasione boki. - Niektóre ludzie to się i dorabiają na tej wojnie, fiu, fiu - mówi Walerek. - Handlują, panie, jeżdżą aż do samej Warszawy z masłem, chlebem, z ciort wi czym, a tam w mieście, panie, głód, płacą futrem i pierścionkami, tak się to trafia niektórym, i co pan na to? Gwarzyli ściszonymi głosami w ciemnościach zapadającej nocy. - Może nie powinniśmy byli przyjąć tego zaproszenia na kolację - denerwowała się potem matka w domu. - Będą mówić, że głodomory, że dziady, my przecież nie mamy czym się zrewanżować. - Ot, daj sobie spokój, dziecko - ucina ojciec. Matka łatała znoszoną odzież, zamyślała się przy tym chmurnie, czasami podbiegała do szafy i wyrzucała na ziemię całą zawartość półek i szuflad i trzęsącymi rękami usiłowała znaleźć coś w tym kłębowisku nieprzydatnych szmat. Udało jej się niekiedy wyłuskać ze zwoju jakąś pończochę nadającą się jeszcze do noszenia, jakiś strzęp bluzki, którą podnosiła pod światło i potem rozpromieniona nagłym pomysłem szyła z tego jakąś czapkę czy kaftanik dla Szymka lub Bolka. Pruła stare prążkowe pończochy, żeby mieć jakieś nici, albo szła do bab i przędła sobie mały, lniany motek i to jej wystarczało na jakiś czas. Po południu przychodziło kilku chłopców ze wsi i ojciec uczył ich gry na skrzypcach, a Gosia grała razem z nimi, i Mirka lubiła te ich godziny lekcyjne, zwłaszcza gdy grający poduczyli się na tyle, żeby dociągnąć gładko do końca rozpoczętą na kilka skrzypiec melodię. Rodzice opłacili ściennym kilimem na jakiś czas mleko w folwarku. Obie dziewczynki chodziły teraz codziennie te cztery kilometry tam i z powrotem z pięciolitrową bańką, która dostawała do ziemi, więc musiały zginać trochę rękę w łokciu, żeby ją unieść ponad grudami skamieniałej borowiny. Droga do folwarku była kamienista i pobielała od wapnistej gleby. Na ścieżkach płaszczyły się gruzłowate ropuchy, z pomarańczowym cętkowanym podbrzuszem, trzeba było uważać, żeby nie stąpnąć na nie, sikały wtedy kwaśnym, piekącym płynem. Ręka ugięta w łokciu drętwiała po jakimś czasie. W folwarku jazgotliwe psy obskakiwały je zajadle i wrogo. Mirka, idąc tu, myślała zawsze przede wszystkim o tych wrogich, jadowitych psach, wyobrażała sobie naprzód ów moment wejścia w ich rozwścieczoną zgraję i przeżywała wielokroć różne wersje pokąsań, bała się panicznie tych psów, ale trzeba było iść, więc wchodziły tam i zatrzymywały się obskoczone psami przed bramą, dopóki do stojących nieruchomo nie przyszedł ktoś dorosły, jakiś parobek, i kopniakiem nie odegnał od nich tej sfory, a potem wlewano im to mleko opłacone kilimem ściennym, wlewano im nieżyczliwie i burkliwie do bańki, więc stały tam upokorzone tą łaską, bez której nie można się było obejść, i wlokły się z powrotem do domu, rozpamiętując po drodze gest czy minę któregoś z państwa lub służby, i zaciskając zęby szły dalej z drętwiejącym od zgięcia łokciem, dźwigając solidarnie tę bańkę, a Gosia czasem tłukła Mirkę kułakiem z wściekłością: - Czemu opuszczasz ramię, będę sobie przez ciebie nogi obijać, uważaj, mówię ci, ty... Bosymi nogami wybierały miejsca do stąpnięcia najbardziej gładkie, ale grudki zapiekłej ziemi wszędzie były jednakowo ostre, kłujące, nieprzyjazne. Potem matka pogniewała się z tym państwem z folwarku, więc dziewczynki przynosiły mleko od pewnych gospodarzy zza stawów. Na tej nowej trasie Mirka spotkała kiedyś rodziców Daniela. - Dzień dobry - zawołała skwapliwie i czerwona po czubki włosów rozpamiętywała długo to spotkanie z nimi. 71 Oni wrócą teraz do domu i powiedzą: „Wiesz, Daniel, ta twoja koleżanka, to bardzo grzeczna dziewczynka”; on przyjdzie do szkoły, i powie: „Moja matka mówiła, że cię widziała wczoraj koło naszej koniczyny.” Starała się nazajutrz wybrać tę samą porę na pójście po mleko, wierząc, że spotka ich tam znowu, ładujących na wóz kopki koniczyny czy zboża, i że może on też, Daniel (ach czemuż, czemuż nie przychodzi do szkoły), będzie z nimi razem i choć nikogo już tam nie było, Mirka łakomie spoglądała na poskładane kopki paszy; oni tu przyjdą jeszcze, jeszcze ich zobaczę. Szły wąską miedzą między różowymi zagonami wyki i lucerny, w pobliskim zbożu przepiórki nawoływały to swoje „pójdźcie żąć, pójdźcie żąć”, nad stawem kołowały ze skwirem czajki i długonogie kowaliki dreptały w grząskim torfie łąk. W szuwarach gnieździły się piskliwie wodne kurki i chwiały się trzciny przybrzeżne, potrącone nagłym susem spłoszonych żab. Gospodyni szła ociężale do obory z ognojonym stołeczkiem, czasem wychylała głowę z mrocznej czeluści i wołała dobrotliwie: - Miruśka, a pójdzi no tu, naści, upij se piane z mlika. I Mirka przechylała musujący pianą skopek, w którym pływało czasem źdźbło słomy, a gorące mleko prosto z wymienia obsychało jej nad wargą białym wąsem. - Tfy, tfy - spluwała Gosia z obrzydzeniem - jak ty możesz pić takie coś. No więc wreszcie spotkała ich, tych rodziców Daniela. Odwróceni do ścieżki tyłem, związywali śpiesznie kopki skoszonej paszy. - Dzień dobry - zawołała Mirka przypochlebnie. Gosia kopnęła ją w kostkę. - No bo co się tak kłaniasz tym Szwabom, niby nie wiesz, idiotko? To folksdojcze, zapisali się na Szwabów, a ty się kłaniasz i kłaniasz. - Pchi - zawołała Mirka ze sztucznym uśmiechem na zdrętwiałych nagle policzkach. - Pchi - powtórzyła z wysiłkiem, pragnąc zagłuszyć narastające w gardle łkanie. - Takim to nie warto ręki podać - syknęła Gosia. - No pewnie - Mirka podjęła skwapliwie. - Pchi, co mi tam Daniel, co mi tam. Szwab - mówiła i czuła, że oto kończy się coś, przecina się jakaś nić najbardziej serdeczna i intymna, a właśnie przepiórki nawołują się jak zwykle i krzyczą czajki, a ona idzie dróżką między różową wyką a lucerną i zapiera się swego przyjaciela, gdyż musi się go wyprzeć, ale bolesny skurcz serca przeczy jej słowom i na zawsze będzie pamiętała ten wczesnojesienny przejmująco smutny zmierzch wśród pastewnych roślin, z nieruchomą tarczą stawu przed sobą i z takim zgiełkiem ptactwa wodnego wewnątrz i dokoła, a przede wszystkim z tą płaską wodą - tak bezlitośnie teraz popielatą. - Kiedy lody ścinają staw, czy to boli wodę? - Coś ty, głupia. Mirka zaczerwieniła się i nagle uświadomiła sobie, że mówiąc bezwiednie o czymkolwiek, mówi o sobie, i zlękła się swoich słów na zapas, a jednocześnie poczuła, że ten ciężar, który zwalił się na nią znienacka, jest nie na jej miarę, że nie jest w stanie jednak go udźwignąć, i rozbeczała się na głos. - No, coś ty, głupia - bąknęła Gosia z zakłopotaniem i aż sama siąknęła nosem - co będziesz tam. - Ja wiem, wiem wszystko. Tylko tak. - Aleś głupia, no co ty. - Ach, no czekaj, ja tylko tak. - Wiesz, niech ich szlag trafi, no nie? Ja tak myślę, niech ich nagła krew. - No. - Wszystko, wszyściutko jest do kitu, co nie? - No. - Chcesz chustkę? - To daj. 72 - Ależ się zasmarkałaś, ach ty, głupia. Wracały do domu już wieczorem. W kręgu naftowej lampy piętrzyły się zwoje pończoch, skarpet i podartych majtek. Matka nadpruwała starą pończochę i cerując tą pokrętną nicią rozliczne dziury, nakłaniała je obie do pracy. Mirka połykała łzy bezsilnego żalu. „Ani chwili dla siebie” - myślała z rozpaczą, a Gosia z impetem trzaskała nożycami. Czasem gdy ktoś z nich podjął jedną z ich ulubionych melodii albo gdy ojciec wpadał na pomysł, że może im coś poczytać głośno, i otwierał którąś z ksiąg „Pana Tadeusza”, wtedy Mirka uświadamiała sobie, że przecież nie może być dobrze, skoro jest źle, bo jest wojna, a czasem ojcu załamywał się głos przy jakimś wierszu i wszyscy wtedy płakali cicho, samymi łzami, bo już tyle lat i od tak dawna ludzie marzyli o wolności i tracili ją i zmagali się z wrogiem od tak dawna, najdzielniej i najofiarniej, i nic z tego nie wyszło, i wszystko, co wywalczyli wreszcie, poszło na marne. ...ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił. A czasem matka dramatycznym gestem chwytała się za głowę szepcąc tępo, z przerażającym zdziwieniem: - Jeeezus, mam czworo dzieci, czworo dzieci - i trwała chwilę w jakimś oszołomieniu, a potem ze zdwojoną zajadłością rzucała się na kupę potarganych szmat, które trzeba było nareperować, a one obie wymieniały ze sobą szybkie, spłoszone spojrzenie i z jakimś poczuciem winy schylały się pilniej nad robotą, i spoglądając ukradkiem na matkę wskazywały sobie nawzajem łzy w kącikach jej powiek. Tak więc nagle dotarła do świadomości Mirki ta wojna, która trwała już rok gdzieś obok i jakby poza nią, a teraz dotarła do niej nędzą i Danielem, zagrożeniem wewnętrznego ładu i uśpienia. Przeraziła się po raz pierwszy tą wojną, która schodziła z kart książek i z obrazów w życie, dawała się rozpoznawać, wciskała się między ich dom a wieś, między nią a Daniela, trwała nieustępliwie, wyczekująco, działa się naprawdę, otaczała ich wszystkich zacieśniającym się pierścieniem. - Skąd się bierze tyle nienawiści i okrucieństwa - zdumiewała się matka mówiąc o Niemcach lub Ukraińcach, a Mirkę nagle przeszyła przerażająca świadomość, że ona to zna, że to już było kiedyś w jej życiu. Zaciskając powieki zobaczyła ponownie w słonecznym podwórzu na progu chłopa z rozpalonym do czerwoności drutem, zmierzonym w oczy szczura; wzdrygnęła się. Więc to było coś podobnego, ten szczur, a także coś podobnego było w tępym łomocie kłonicy o wypukłe biodra Natalki, w stękaniu jej powalonego przed mężem ciała; to było w pisku dręczonego kota, w milczeniu rozdzieranych za nogi żab, w sobotnim kotłowaniu się kawalerów pod oknami ludowego domu, w błysku noża, we... - Franuś - lu go! - w okładaniu batem dyszącego konia, w zaciekłym - bodajś zdechł - do starego ojca, który już zapisał ziemię, a jeszcze nie umarł, w zdyszanym wodzeniu się za łby, w charkocie bójek o miedzę, w smakowaniu historii o macosze pojącej pasierbów pijawkami; to właśnie było w tym wszystkim, pojedyncze i rozproszone, a teraz scalało się i wzmagało bezkarnie w potworny obraz. - Okrucieństwo - powtórzyła za matką to słowo wolno, z namysłem i jakby budząc się ze snu, a błyskawiczne obrazy, które przewaliły jej się jednoczesnym galopem przez myśl, zapadły w ciemność. Wyjrzała za okno na plac szkolny, oświetlony skośnym światłem odchodzącego słońca. - Popatrz w okno, jak się obudzisz, to zapomnisz, co ci się śniło - mawiała babka-niania. Więc już zapomniała, co jej się „śniło” przed chwilą, został tylko przykry niepokój, wibrowanie nerwów, ale rytmiczne cienie monotonnych dranek płotu na murawie wyciszały w niej przykre wrażenia, usiadła przy furtce patrząc w niebo ciche i zamyślone w swoim znieruchomieniu. 73 Do placu zbliżała się nieśmiało Salka, córka sklepikarza, i Mirka zazdrośnie przypięła się oczami do jej jaskrawej spódniczki w kratę. Salka objęła piąstkami dranki płotu i przytknęła do szpary w płocie wąską, bladą twarz, jej bujne włosy z ciemnorudym połyskiem na skrętach związane były nad czołem ogromną kokardą. Mirka spojrzała na nią wyczekująco, również i Salka zwróciła na nią poważne, czarne oczy, wygięła swoje miękkie, białe nogi w iks i tarła niecierpliwie kolanem o kolano. „Przyjdź do mnie, możemy się pobawić” - pomyślała w pierwszej chwili Mirka, ale nie powiedziała tego głośno. „Zresztą co mi tam, taka gówniara, nie chodzi jeszcze do szkoły” - pomyślała z niechęcią i odwróciła oczy. Salka wahadłowym ruchem rozhuśtała furtkę płotu. „No poproś mnie, poproś - podpowiada jej w myślach Mirka - to ci pozwolę tu wejść, będziemy się bawić.” Ale nie mówi nic i tylko patrzy na dziewczynkę. Od pewnego czasu Mirkę ogarnia potrzeba czyjejś czułości. Wydaje się jej, że nikt jej nie kocha. Czuje się samotna i zagubiona w swoim domu i we wsi, chciałaby się wypłakać na kolanach u matki, ale matka pewnie rozgniewałaby się na nią: „Cóż ty mi tu za płacze urządzasz; nie daję ci jeść, krzywdzę cię?” — żachnęłaby się pewnie, a Mirka chciałaby, żeby nikt nie pytał jej o nic, żeby ktoś duży i silny, matka lub ojciec, dali jej się wypłakać i żeby powiedzieli: „No, uszy do góry, smarkata, jakoś to będzie”. Żeby ktoś z nich ją pogładził po włosach uspokajająco i bezpiecznie i żeby ktoś ją zapewnił, żeby obiecał, że to z Danielem, co jest teraz, jest tylko tymczasem, i że to wcale nie jest takie straszne i nieodwołalne, ale ona już wie teraz, że jednak to jest niemożliwe, że nikt nie potrafi jej niczego obiecać z tych rzeczy, na których jej zależy. I że ona sama musi to w sobie jakoś uporządkować i jakoś sobie samej zaradzić. Salka przeciska się przez rozhuśtaną furtkę, już jest na placu, spogląda niepewnie na Mirkę. - No, no, spróbuj tylko tu wejść - woła do niej Mirka zaczepnie, czuje się panią tego miejsca, ich szkolnego placu - spróbuj tylko - powtarza zawiedzionym głosem, gdy mała cofa się za ogrodzenia. „Ty głupia - myśli ze złością - poproś mnie, przecież możesz mnie poprosić, czemu się nie odezwiesz?” Ale Salka potrząsa poprzecznie włosami; jak pięknie lśnią w słońcu grzbiety jej kędziorów. Ciemnorude blaski falują na jej głowie, kiedy potrząsa nią w niemym zaprzeczeniu, jej długie, białe nogi obute w sandały i białe skarpetki oddalają się w tanecznych podskokach. - Ech, ty, głupia, możesz wejść zresztą - krzyczy za nią Mirka, wspinając się na płot, ale głowa Salki migoce blaskiem w niemym zaprzeczeniu, miękkie łodygi jej nóg gną się w uchodzącym pląsie. - Żydówka! - woła Mirka za nią, dusi się od wściekłości i nagłego żalu. - Wstrętna Żydówa! - krzyczy zachrypniętym głosem, a kiedy kraciasta spódnica jaskrawo miga na zakręcie drogi i przepada za nim, wtedy Mirka ucieka za zrąb nowej szkoły, zagrzebuje się w nawilgłych wiórach i długo płacze nad sobą i nad skrzywdzoną przez siebie małą Salką, która nawet jeszcze nie chodzi do szkoły. „Może nie usłyszała tego?” - próbuje się wreszcie pocieszyć i rozmazując łzy na pobrudzonej twarzy wychodzi osowiała na puste boisko. Rodzice nie mieli już żadnych znajomych z dawnych przyjaciół, nikt ich nie odwiedzał ani oni nie odwiedzali nikogo, poza dziadkami, ma się rozumieć. Czasami przychodził do nich taki jeden śmieszny chłop, Błażek. - Pan prezydent - mawiał w rozmarzeniu - uu, takiemu to dobrze musiało być, un pewnie samą słoninę jadł. Rodzice wtedy zanosili się śmiechem. Błażek spoglądał na nich z tym swoim wiecznie dziecięcym, ufnym zdziwieniem. - A co pan myślisz, to przecież bogacz, jego na to było stać. Albo ciągnął na głos swój bezustanny sen: 74 - Uch, pani, tak bym się położył i nic, ino leżałbym i leżał, i leżał... gębe bym se słoniną natarł, żeby mi się omasta błyszczała z daleka, a ludzie by patrzyli i mówili: i kit jego raz, temu to dobrze, podjadł se tłusto i leży, by mówili, a ja miski won, pierzyny won, po co ścielić i rozścielać, po co paćkać i zmywać, garścią bym se podjadł i w siano. I kit jego raz, ot tak bym se chciał pożyć, tego jeszcze dożyć, taaak. Najczęściej chodzili do dziadków. Dostawali do jedzenia owoce i pachnące pierogi z sokówką lub gryczaną kaszę. Czasem stryj Staś nastawiał patefon i mówił: - Panno Gosiu, albo: panno Mirko, czy mógłbym z panią zatańczyć? - a one purpurowe z radości i trochę zawstydzone tańczyły ze skupieniem z tym dużym mężczyzną, a stryj Staś na koniec całował je w rękę z przesadną galanterią i usadzał na kozetce. I one potem mówiły do siebie, skubiąc maliny w ogrodzie: - Pięć razy stryj ze mną zatańczył; - Pchi, ja to nawet nie liczyłam; - A właśnie, że on woli ze mną tańczyć. A potem pomagały babce łuskać kosze bobu. Mirka lubiła wtłaczać palec w białą, puszystą flanelkę łupin, pozostawał po nim ślad, który czerniał po chwili. Pokazała to Gosi. - No, zupełnie jak śnieg. (Śnieg, ślady dziergane przez kuropatwy i te skoczne, zajęcze. Zaspy. Kuchnia pachnąca mlekiem u Daniela. Właśnie wracali stąd, od babci... potem sanki, dzwoneczki, ach, Boże mój, Boże.) Próbowała nie myśleć o tym. Gdy widziała Daniela, gdy przychodził do szkoły, nie zwracała na niego uwagi. Jest, to jest. I cóż stąd? Za to gdy go nie było, myślała o nim wbrew sobie i to myślenie było męką. Jej obecne nieme dialogi z nim pełne były goryczy i żalu. Zmagała się z nim, wysilając myśli do znalezienia najbezwzględniejszych argumentów do pognębienia go, i wymyślała jego odpowiedzi, ale każda jego obrona stawała się jego klęską. A on zdawał się nie wiedzieć nic o jej myśleniu o nim, choć nie zachowywał się już tak swobodnie jak przedtem, zanim to się stało, zanim jego ojciec postanowił to zrobić i zadecydować i w jego imieniu o tym właśnie. W klasie już było kilkoro takich dzieci i cała ta grupa folksdojczów trzymała się jakoś osobno, i już ktoś powiedział na jakiejś pauzie: - Z tego jeszcze coś będzie, ja wam mówię, że z tego jeszcze coś będzie. Ale na razie nic nie było. Któregoś dnia Daniel podszedł nieśmiało do ławki Mirki i położył na brzegu pulpitu kilka cukierków. Ach, pamiętała, że to były jego imieniny. Ale nie podnosząc głowy strąciła ręką cukierki na podłogę. Schylił się, zawstydzony bardziej od niej, i śpiesznie zebrał je do kieszeni. - Cóż ty taka jesteś dzika, a pfe - rzekła matka, która zauważyła tę scenę. Mirka purpurowa ze wstydu stanęła w ławce. - Powinnaś przeprosić kolegę, tak się nie robi. Stała w ławce ze spuszczoną głową w zawziętym milczeniu. Na szczęście zaczęła się lekcja i zapomniano o wszystkim. Tylko oni dwoje pamiętali. Czy wiedział, czemu to zrobiła, czy się domyślił? Nieszczęśliwa, z bolącą głową, wróciła do domu. Więc wydała wreszcie otwartą bitwę. Dała mu ten znak. Kuchnia cuchnęła gotowanym na kalafonii mydłem z łoju i ługu. Matka nad parującą balią tarła postrzępione resztki pościeli. Ojciec sapiąc wykręcał zwoje parujących szmat, wykręcał jak zwykle w przeciwną stronę, bo był mańkutem. Potem Mirka z Gosią wywieszały to na strych, uważając, żeby nic się nie pobrudziło. Wszystka pościel cuchnęła tym domowym mydłem i była żółtawa, jakby nie doprana. - Wiesz, ale mu zrobiłam dziś. - No, co? - On mi położył cukierki na ławce. - Trzeba było wziąć. - No wiesz? Strąciłam na ziemię. 75 - A on co na to? - Nic, pozbierał, ale było mu głupio. - No myślę, ale trzeba było wziąć, co ci szkodzi. - Od Szwaba? - Potem mogłaś mu coś takiego powiedzieć, a cukierki trzeba było. - Nie potrzebuję nic od nich. - Głupia, dałabyś naszym małym. - No, może i tak. Ale nie chciałam. - Też dobrze. Mówisz, że głupio mu było. - Ja myślę. - A co dzieci na to? - Śmiały się, mówię ci. Dobrze mu tak, trochę szkoda tych cukierków, ale dobrze mu tak. Gdy wróciły ze strychu, zastały w domu stryjka Stasia, który przyniósł specjalnie dla nich patefon z płytami. - Zostawisz na kilka dni, naprawdę zostawisz? „Całuję twoją dłoń, madame” - śpiewał miły głos na płycie. „Całuję twoją dłoń” - nuciły tańcząc ze stryjkiem. Nazajutrz przywlókł się spłakany dziadek. - Nie ma już Stasia. Aresztowany. Zimny deszcz, całe potoki deszczu wprost lały się od rana i porywisty wiatr tłukł w okna gałęźmi jesionu. Obie dziewczynki patrzyły przez mgliste szyby na zabłocony ogród, nie plewiony od dawna, na zdziczałe krzewy georginii koło studni i przede wszystkim na butwiejące drzwi drewutni, za którymi ukrywał się ten przeklęty, nienasycony żarłok. Deszcz bezustanny bębnił w gonty dachu, przenikliwa wilgoć wciskała się przez szpary w drzwiach, schodami od strychu, zewsząd. Ojciec zajrzał kilka razy do pokoju i chrząkał z zakłopotaniem, ale one nie powiedziały nic, stały wrogo na tle tej zamazanej szyby, o którą chlustało bezustannie wodą. Usłyszały stłumione naradzające się głosy rodziców z kuchni i wtedy Gosia dała Mirce znak i przeszły obok nich nie patrząc, a oni umilkli raptownie. Ojciec wyszedł za nimi do sieni i: - Weźcie coś na siebie - bąknął, a Gosia spytała drwiąco: - Na przykład co - i zaraz obie wyszły szybko, żeby się nie popłakać. Za drzwiami nałożyły sobie na głowy worki uformowane w spiczaste kaptury i ruszyły skulone w deszcz, kłapiąc drewnianymi chodakami, które natychmiast nasiąkły zimnym, lepkim błotem. Gosia zatrzymała się na chwilę i naciągnęła Mirce głębiej na oczy ów parciany kaptur, a potem spięła go jej ciasno pod brodą agrafką. Wór był coraz bardziej ciężki i szorstki. Drapał posiniałe ręce i brodę. Skręciły w bok do rowu kowala. Rosło tu trochę mleczu i ptasiego rdestu. Ziemia w rowie była rozmiękła i kląska. Deszcz zalewał oczy. Ręce raniły się o kolce drobnych bodziaków. Dawniej, zbierając chwast lub idąc po mleko, opowiadały sobie z Gosią różne historyjki, które były ich wspólną tajemnicą, niekiedy doszeptywały sobie ich dalszy ciąg w łóżku przed snem, a ojciec wtedy mówił: - Spać, spać mi natychmiast, już późno. Dość tych szeptów. A jeszcze dawniej, bardzo dawno, on albo matka, no i babka przecież, przysiadali na brzegu ich łóżka i opowiadali te przeróżne bajki i całowali je na dobranoc. Ale teraz jest wojna, oni mają swoich małych synków, a jeszcze ten stryj Staś - Mirka westchnęła ciężko. 76 Przyszli do dziadka na podwórze i spytali: - Jest w domu syn? I Staś był właśnie w domu. Nawet nie spytali, czy to ten syn. Gdyby tam był ojciec albo Kazek... o Boże, Boże! No i zabrali Stasia. „Całuję twoją dłoń, madame”... one obie z Gosią płaczą, ilekroć usłyszą tę melodię, ostatnią melodię, którą dzień przedtem stryj im przyniósł. Tak tańczyli, kto się spodziewał? A deszcz leje, niech to nagła krew. - Pamiętasz, jak cieszyłyśmy się, kiedy dziadek przyniósł nam w worku tego paciuka? - No, jedno ucho miał podniesione i chrząkał, turlał się po kuchni jak piłka. - Bodaj zdechł. Wspięły się z rowu na kartoflisko. Rosło tu trochę lebiody srebrnej ode dna. Gdy się ją chwytało pełną garścią, zostawiała na dłoni srebrny, połyskliwy osad, podobnie jak dotknięte skrzydło motyli. Teraz jednak wszystko to mieszało się z błotem i deszczem i ociekało z powrotem w ziemię. - Nie baw się, nie baw - przynaglała Gosia. Deszcz wzmagał się i przeciekał je na wylot. - Psiakrew, cholera jasna. - klęła Gosia. Jej warkocze rozplotły się zupełnie i ciężkie postronki grubych włosów chlastały ją po twarzy. - Ciiicho - szepnęła trwożnie Mirka. Drogą człapał chłop w wysokich gumiakach, w parcianym worze na głowie. - Szwenda się po deszczu, diabli wiedzą po co. - Ty, a jak on się domyśli, że my zbieramy chwast dla prosiaka i wsypie tatusia? - To schyl się, żeby nas nie poznał, a jak coś zawoła, to udawaj, że nie słyszysz, no już. - Lepiej idźmy głębiej w pole i nie oglądajmy się. Szły schylone wąską bruzdą między kartofliskiem. Przed nimi spiętrzyła się wysoka ściana plantacji tytoniowej. Dały nura w ten gąszcz i ogarnął je mrok, duszna wilgoć i mocny zapach różowych kwiatów wirginii. Szerokie liście zwierały się szczelnie nad równymi, wymierzonymi jak aleje rządkami. - Spójrz, no spójrz tylko - Gosia szturchnęła radośnie siostrę. Pod nogami ścielił się puszysty dywan powojów. Nic tylko powój. Ani skrawka ziemi, ani listka ostu czy pokrzywy. Łagodny, rozprzestrzeniony powój z bladoróżowymi kielichami, a w górze dach z szerokich liści i różowego kwiecia. Równo zasadzone łodygi wirginii, jak kolumny, podtrzymywały to sklepienie i wytyczały tunel zielony, którym można było iść w nieskończoność. - Ale fajno, no nie? - wołała Gosia, wycierając palcami swój perkaty nos. — Idź tędy, a ja przejdę drugim rządkiem. Wystarczy schylić się i zwijać powój jak chodnik. No, spróbuj tylko, jak on miękko wychodzi, spróbuj, no? Mirka szła schylając się trochę, żeby nie otrząsać deszczu z liści. Tunel wciągał ją w swoje mroczne, cudowne wnętrze, pełne tajemnego niepokoju. Wydało jej się, że jest królową zwiedzającą labirynt, to zaczarowaną dziewczynką, która szuka wyjścia z podziemi czarownicy, to znów była podróżnikiem, zabłąkanym w posępnej dżungli. Aż raptem wydało jej się, że przy którejś oznaczonej kolumnie łodygi będzie na nią czekał Daniel... i on mi powie: „Uciekniemy stąd razem, pojedziemy gdzieś, gdzie nie ma wojny, a ja będę ci znosił skorupki ptasich jaj, najpiękniejsze, jakie są, nigdy nie widziałaś takich... i znajdę ci norkę trzmiela, będziemy pić miód przez słomkę... będziemy zbierać motyle i łowić ryby”. On zrobi szałas. Pewnie tam także będą króliki, upieczemy sobie i kiedyś mu opowiem to wszystko, co myślałam o nim tak długo i tak dobrze, zanim jego ojciec... Albo nie. Nigdzie z nim nie ucieknę. Jeśli go spotkam, powiem mu - precz mi z oczu, nienawidzę cię, ty zdrajco... Przykucnęła na ziemi i rozpłakała się. - No i czemu, czemu ja wciąż muszę myśleć o tym - szlochała. - No i co, dużo masz? - zawołała Gosia. 77 - No, mówię ci! - odkrzyknęła skwapliwie i z nagłą pilnością zaczęła zgarniać ten zielony urodzaj w obfite kopki. - Ale tu tego jest, będziemy tu przychodzić zawsze, co nie? - Pewno, stąd nikt nas nie zobaczy. Rozgałęzione łodygi powoju, omotane o tytoń, roztrącały sklepienie liści, ciężkie krople otrząsały się znów na głowę i za kołnierz. - Mama się ucieszy. - Ty, jakby było słońce, to wyglądałoby tu tak jak w naszej kukurydzianej alejce. - No, ale pośpiesz się, pośpiesz. - Pamiętasz, ojciec wstawiał nam w alejkę cynową wannę pełną wody i piasku kazał przywieźć dla nas. - Byłyśmy wtedy małe, no nie? Śmieszne byłyśmy. - Golutkie chlapałyśmy się w tej wannie. - A pamiętasz, jak matka uszyła nam te kąpielówki, a ty pobiegłaś na piwnicę i zaczęłaś tańczyć? - No, to było śmieszne chyba. Nie wiem, czemu wtedy tak mi się chciało tańczyć. - Albo jak jeszcze chodziliśmy nad Tanew z rodzicami i oni nieśli nas na barana, a potem łapali rękami takie duże ryby. - I one rzucały się na piasku, pamiętasz, taka jedna odbiła się i - chlup! w rzekę z powrotem. - I jedliśmy jajka na twardo. - Trzy grosze, no pomyśl tylko, trzy grosze kosztowało wtedy jajko. - No, starczy tego chwastu na dziś i na jutro. Wyprostowały ścierpnięte plecy, a potem zgrabiałymi rękami upychały chwast w workach. - Poddaj mi, worek, no, hop! ach, nigdy nic nie potrafisz, jeszcze raz, no! Mirka ciągnęła drugi worek, który obijał jej nogi. - Zostaw go, idź do domu, ja zaniosę swój i wrócę tu po niego - sapała Gosia. - Daj mi spokój, zawsze się rządzisz, no idź, idź. Szły więc obie, zataczając się i podtrzymując wzajemnie. - Ho-op, dziew-czyn-ki — dosłyszały przez deszcz głos ojca gdzieś z boku. - A cooo!? Ojciec brnął do nich na przełaj przez pole w swojej starej, brązowej marynarce i podtrzymywał rozcapierzoną ręką postawiony kołnierz. - Dajcie no, dajcie to mnie - mówił zdyszany, cały ociekał wodą - widział was kto? - Ten od sołtysa, ale chyba nie poznał, schowałyśmy się. Matka nalała pełną miednicę gorącej wody. Mały Szymek przyczłapał do kuchni i zadzierając główkę wołał: -Deszcz, o deszcz. Dziewczynki wrzuciły drewniane trepy do sieni. Ojciec mieszał usiekany chwast z osypką i kartoflami: - Śliczny chwast, dziewczynki, piękna rzecz. Szturchnęły się porozumiewawczo, ale pochwała sprawiła im radość. Zanurzyły nogi w misce z ciepłą wodą. Ze swego miejsca znów widziały przez zamoczone szyby ogród i ociekające deszczem drzwi drewutni. - Dać wam gorącego mleka czy od razu zupę? - Dla mnie szynka. - No, będzie i szynka, jak żarłok trochę podrośnie... Ech, ten chwast to cały majątek. Póki jest chwast, póki jeszcze jest, niech nam rośnie, będzie więcej mięsa. - Już my go spasiemy, no tak go spasiemy, że zobaczysz, mamo. - Tak lubię, Gosiu, jak się śmiejesz - powiedziała matka nieśmiało. - Ach, mama to zaraz... 78 - No, już, już, dość tego ćwierkania, dawaj, matka, kolację - zawołał ojciec. I gdy skończyli jeść, Mirka wybiegła do pokoju i przyciągnęła do kuchennego pieca ich kolebacz. - No pewnie, dziecko, masz rację. Cóż to, już nie możemy raz sobie posiedzieć, tylko wciąż rób i rób... czy my wiemy, co nas jeszcze spotka? - Nie zapędzaj się, Helciu - westchnął ojciec, a Mirka wiedziała, że znów sobie pomyślał o stryjku Stasiu, więc skwapliwie popchnęła maluchów rodzicom na kolana, a ona z Gosią przysiadły na poręczach. Pociemniało niebo, poczerniało pole, ach, gdzie lecisz, odlatujesz, siwy mój sokole. Kolebacz kolebał się stukając rytmicznie o deski podłogi. Śpiewali. Deszcz z szumem osypywał się po szybach i bębnił w gonty dachu. „Powój - myślała Mirka śpiewając - w tym domu, gdzie się urodziłam, były powoje na ścianach i tam właśnie to śpiewali, jeszcze w tamtej ich pierwszej wsi; one z Gosią siedziały wtedy na kolanach rodziców, byli na huśtawce... światło sączyło się przez liście i odstrzeliwało blaskiem od ich gładkich blaszek jak od lustra...” - Jednak mówię ci, kochają nas jeszcze - upierała się Mirka, gdy już leżały w łóżkach. - Ech ty, głupi lizuchu. - Mów sobie, co chcesz. Ja wiem swoje, ty wiesz swoje. Umilkły raptownie, gdy ojciec zajrzał do ich pokoju. - Śpicie? Nie odpowiedziały, a on stał niezdecydowany, jakby czekał na coś, i w tej ciszy słychać było tylko wzburzone oddechy ich trojga, głośniejsze niż deszcz i głośniejsze od mowy było milczenie, które rozgałęziało się omotując każdego z nich z osobna jak powój, a potem, gdy ojciec wyszedł, Mirka usłyszała płacz Gosi stłumiony poduszką. Nagle nastało tak wiele zmian, aż Mirce wydało się, że przegapiła coś bardzo ważnego i że to coś pozwoliłoby jej zrozumieć wszystko, co działo się teraz, i co było dla niej niepojęte, bowiem nie potrafiła uchwycić początków żadnej z tych rzeczy. A przecież powinna była znać te początki, powinna była przewidzieć je, nikt oprócz niej przecież w domu nie wydawał się być zaskoczony przyjazdem do ich wsi wysiedleńców z Poznańskiego, nikt prócz niej nie dziwił się, że w lasach działa partyzantka, i wszyscy wiedzieli o tych jakichś obozach koncentracyjnych, a jej potrzebny był dopiero stryj Staś, żeby ta prawda, to nowe słowo „Oświęcim” stało się groźne i znane aż do bólu. Więc to było: stryj Staś w drelichowym kombinezonie wytłuszczony smarem, z kieszeniami pełnymi żelastwa; pluskający się pod studnią, wesoły stryj Staś i potem: - Tak bym coś zjadł, mamo. Tak bym coś zjadł. Gdy mawiało się dawniej - tak bym coś zjadł, wtedy matka czy babcia, wtedy kobiety wyciągały z piecyka ciepły obiad albo krając pajdy chleba mówiły: - A z czym zjesz, synku? - Z czym zjesz, synku? - pyta teraz matka obu malców. - Daj chleba z solem - mówią. Z czym jesz chleb teraz, stryjku, czy masz tam chleb? - Ależ głodny jestem, jak wilk. Zjadłbym konia z kopytami - śmiałeś się, parskając wodą przy studni, gdy babcia szykowała ci talerze. Jak teraz mówisz, komu mówisz, że jesteś głodny, czy mówisz? 79 - Nawet jak ktoś żywy wyjdzie stamtąd, to z hyziem - powiedział pan Antoni spod lasu; zabrał ich saniami na wigilię do siebie. - A co to hyź? - spytała Gosia i pan Antoni zrobił ten śmieszny gest nad czołem palcami, one obie prychnęły śmiechem i nagle spostrzegły straszną twarz ojca, twarz zakrytą nagle rękami, i jego szloch. - Nie wolno się poddawać, nie wolno się załamywać - powiedział pan Antoni i zakrzątnął się koło karafki. „Hej, kto Polak na bagnety - gruchnął pieśnią z całej piersi, jego policzki pałały, głos rozlegał się szeroko, mocno - żyj swobodo, Polsko żyj!” - Ojciec włączył się w ich chór, wódka bulgotała w kielichach krzepiąco. - My im jeszcze pokazem, tym Szwabom - mówił kiedyś Walerek. - Siła już nas - dopowiedział teraz pan Antoni, wyprężając się dumnie. Mirka pamięta, jak jesienią przywiózł im dwa metry ziarna; matka wręczyła mu ojcowe futro. - Co też pani - żachnął się - po wojnie mi oddacie, ja wam pożyczam. Matka rozpłakała się wtedy. - Obcy człowiek, no pomyśl, Broniu, obcy człowiek, chłop, i domyślił się sam z siebie i nie proszony; ot, są ludzie i ludziska. „Kuba stary przyniósł dary i jajeczko gęsie, a zaś Bartek nie miał co dać, dobre chęci niesie” - wykrzykiwał pan Antoni, zapalając choinkę, Zosia, jego córka, przywołała do siebie dzieci, usiadły wszystkie na słomie naścielonej w kącie i tłukły orzechy, wyłuskując słodkawe, mdłe ziarenka. - I taki to wredny naród w tej wsi, chciwy, ino każden by garnął do siebie i do siebie. Dla nich wojna jeszcze się nie zaczęła, panie, oni zaledwie wiedzą, co to szarwark, co kontyngent i że kolczykują wieprze. Pozapisywali się na folksdojczów, psia ich mać, i zrób tu coś z takim - ciągnął pan Antoni - to nasze chłopaki muszą walić kolbami przez łeb i po dupie, żeby z głodu w tym lesie nie padnąć. Owszem, zdarza się i tak, że nie partyzantka do wsi przychodzi, ale banda. Ale ich łatwo rozpoznać; partyzant chce chleba i tłuszczu, bandyta zabiera takie tam różne łaszki, babskie majtki, a my jak takiego trafim, kula w łeb bezwarunkowo. Oni dopiero teraz zrozumieli, że wojna, jak Niemiec na roboty przymusowe zaczon wywozić i z tej wsi. Mirka przypomniała sobie pewną lekcję śpiewu, a było to właśnie zaraz potem, kiedy pierwszą grupę młodzieży gwałtem wywieziono na te roboty do Niemiec. Więc gdy ojciec Mirki, ucząc ich tej smutnej zwykłej pioseneczki o gąskach, co na zachód leciały i opłakiwały zgubione piórka, wspomniał, że nie tylko gąski odlatują z żalem na zachód i nie tylko jesienią, wszystkie dzieci w klasie pospuszczały głowy i niektóre płakały na głos, i nikt tonu nie mógł wydobyć z gardła, żeby tę melodię powtórzyć, więc ojciec tylko grał tę melodię na skrzypcach cieniutko i smutnie, a oni smarkali w chustki i w rękawy, ale żadne z nich nie powiedziało głośno tego, o czym myśleli wtedy wszyscy, słuchając tej melodii, bo gdyby ktoś to wypowiedział głośno, to może inny doniósłby, więc milczeli i unikali swoich oczu nawzajem, bo jednak nie było przecież wiadomo i w klasie szkolnej, kto swój, a kto wróg, a z drugiej strony w każdej klasie jakiś starszy brat czy siostra któregoś z nich została wywieziona na te roboty. Więc gdy na następnej lekcji ojciec odczytał im wierszyk w „Sterze”: chociaż zima ta ciężka i prawie bez końca i choć mrozem wiatr siecze ponury, ty swe czoło i ramię wznoś wytrwale do góry, a na pewno doczekasz się słońca czy jakoś tam inaczej to było, Mirka zawsze przekręcała w pamięci wiersze, w każdym razie, gdy ojciec to odczytał im, oni w lot pojęli, że chodzi w tekście o coś innego, że zima - to wojna, słońce - wolność, i uśmiechali się do ojca potakując w milczeniu głowami, ci jedena- 80 stoletni buntownicy z czwartej „a”. I od tej pory nie było już pieśni, nie było wiersza ani bajki, za którego niewinną treścią nie kryłby się ten drugi, ważny sens, czekali podnieceni na każdą lekcję, żeby móc słuchać o zakazanej ojczyźnie, żeby ją wypowiadać bez nazywania po imieniu. Wracali mroźną nocą saniami z gościnnego domu pana Antoniego. - Więc tak przedstawiają się te sprawy - mówił ojciec - więc powiada pan, że i Walerek, i Jędruch od dziedziczki, ho, ho, kto by się spodziewał? Mirka, opatulona w ciepłą derkę, patrzyła w gwiazdy, głuche ujadanie psów dudniło w odległej jeszcze wsi, do której zbliżali się prawie bezszelestnie tymi saniami, sunącymi na przełaj przez śnieg. - A pamiętasz, Bronek, pamiętasz z tym Jędruchem? - zawołała matka znienacka. Znów nagły rozbłysk w głowie przypomniał Mirce pierwszą wojenną jesień z 1939 roku, jakiś listopadowy wieczór z ociekającą deszczem starą panią dziedziczką w ich kuchni. „Więc może to był ten początek, jeden z początków” - pomyślała Mirka chciwie, próbowała sobie przypomnieć jej słowa dokładnie, najdosłowniej, ale tylko jakiś zarys całej tej sytuacji przetrwał w jej pamięci, więc gorączkowo dopowiadała sobie domysłem ten listopadowy dzień pełen deszczu i słyszała prawie obok siebie skrzekliwe ponaglenia starej pani. Stała pewnie wyprostowana na ganku, drobna, w starym, zrudziałym płaszczyku włożonym na ten czas przez oszczędność. Laską parasolki smagała się po wysokich cholewach. Bryczuszka wtoczyła się przed ganek. Jechali w kierunku szosy. Bryczka niebezpiecznie przechylała się w grząskich wybojach, Jędruch, jej furman, mamrotał pod nosem przekleństwa. - Aby na szos - pocieszał dziedziczkę, odwracając się ku niej z chytrym uśmiechem. Kobieta ściągając surowo usta usiłowała zachować równowagę na tym skaczącym, miękkim siedzeniu, które rzucało nią od żelaznej poręczy do poręczy. Wreszcie koła zaturkotały po twardym bruku. Kobieta westchnęła z ulgą i dopiero teraz odważyła się otworzyć swój ogromny staromodny parasol. - Halt! Z mroku wynurzyło się trzech żołnierzy. - Rewizja. Kobieta spojrzała na nich z pogardą. Też coś, zatrzymywać w taki deszcz starą, chorą kobietę, która przemokła na tej przeklętej drodze, na tym wiejskim błocie, na którym nawet nie mogła osłonić się parasolką od deszczu, bo musiała się trzymać poręczy, żeby nie wypaść, czy oni nie widzieli tych przeklętych dróg, no właśnie, a teraz ona się śpieszy i pewnie nie zdąży już i tak załatwić tej pilnej sprawy, i już ma katar - szczekała śpiesznie i ze złością drętwą niemczyzną, nauczoną w galicyjskim gimnazjum jeszcze przed pierwszą wojną. Obrażona pokazywała im dokumenty. Że co? Czy mają broń? A to pyszne, wspaniałe. Więc sądzą, że w tym kraju, będą walczyć bezzębne staruszki, że będą wyręczać tych bezwstydnych tchórzy, wtedy gdy już po wszystkim. Wściekła i rozgoryczona wywijała im przed nosem swoim ociekającym, staromodnym parasolem - no nie, chyba nie sądzą, że ona jest taką wariatką. Żołnierze cofnięci potokiem jej skrzekliwych słów odwołali na bok furmana i obmacali mu śpiesznie kieszenie. - Ech, diablica, czort z nią, niech jedzie. Zajrzeli w bryczkę pod siedzenie furmana. - No, w porządku. Zmykajcie szybko. Zostali w mroku, śmiejąc się jeszcze z tego jej skrzeku. 81 - No, ruszaj, gamoniu, czego się gapisz, wszyscy tylko tchórzycie, a widzisz, jak się trzęsiesz, czemu się trząść, durniu, Niemca nie widziałeś? Jedź szybciej - krzyknęła i w nagłej pasji wyrwała chłopu bat i smagnęła konie, przechylając się przez furmański kozieł. - Diablica! - śmiali się żołnierze, zapalając papierosy. Bryczka toczyła się z turkotem po szosie. - Prrrr! - Jędruch ściągnął lejce. - Pani dziedziczko - odwrócił ku niej roztrzęsioną twarz. - Czego stajesz, gamoniu. - Ja sobie myślał, w taki deszcz jak my pojedziem, w taki mrok, to jakby my się natknęli na jednego z tych, to bym go może i puknął. - Ech, ty, no jedź, jedź, patrioto. - Ale ja ze sobą coś wzion, pod pani siedzeniem żem to schował. - Jełop. - Myślałżem, że puknę którego. - Bałwan. - To jak oni nas tam zatrzymali, myślę, no, amen. Teraz już po mnie i po pani dziedziczce. - Dureń. - Myślałżem, to se którego puknę, a jak oni „halt”! to mówię: koniec, kropka, amen. - Zawracaj. Natychmiast. Tak, zjeżdżaj z szosy na pole i do domu. Wracam piechotą. A we wrześniu toś taki odważny też był, hę? Dureń! Podniosła wieko siedzenia i ująwszy kolbę odrzuciła zamachem ręki do rowu. - Pani dziedziczko... - Znalazł się obrońca ojczyzny. Rząd zwiał, a parobek będzie strzelał. Parząc usta herbatą wyszarpywała to wszystko potem z siebie w ich kuchni. Więc może to był ten początek, tak, tak, na pewno to, ucieszyła się Mirka i obce, dziwne słowo „partyzanci” zapadło w głąb niej czymś znajomym, swojskim, wiedzionym od samego swojego początku. A później okazało się, że tych dziwnych słów jest coraz więcej do doznawania, i Mirka nie potrafiła już za nimi nadążać, bała się tych słów, odpychała je od siebie, nie pragnąc poznać ich znaczenia, ale one same zbliżały się do niej, straszyły ją swoim pobliżem, nie można było ich wyminąć, skoro były i oblekały się namacalnym kształtem. Więc wrócił do niej wypędzony strach z pierwszych lat jej życia, zmory i lęki zaczajone, jak wszystko co złe, w ciemnościach nocy, teraz rozpanoszone, wyłaziły i w biały dzień i znowu ciałem stało się nowe słowo: dziesiątkowanie. No więc właśnie, gdy leśni zrobili napad na gminę i zniszczyli jakieś papiery, wszyscy dorośli musieli stawić się na plac gminny i pobrano spośród nich ustawionych w szeregi co dziesiątego na zakładnika, a matka i ojciec Mirki poszli tam także i one obie, dygocąc z przerażenia, uciszały malców i układały nerwowo od nowa wszystkie szmaty w szafie, i co rusz wybiegały do furtki, i spoglądały tam, a Mirce przychodziły do głowy monotonne, uporczywe pytania: „A jeżeli tatuś? a jeżeli mama?” - i te dwa straszne pytania wrzynały się w jej mózg palącą obręczą i nie mogła się z tej obręczy uwolnić, aż czuła do siebie wstręt, że takie myślenie w ogóle jest w niej możliwe. (Kogo wolisz, tatusia czy mamusię? - pytała kiedyś babcia, ot, tak sobie. Kogo wolisz, tatusia czy mamusię? - Kto teraz tak pytał i w jakim celu?) Wrócili oboje i nie zdejmując płaszczy zachłannie ściskali w ramionach wszystkie dzieci. - A czy ktoś? - spytała Mirka. - Tak, los padł na innych, my mieliśmy szczęście. Więc musi być czyjaś śmierć, żeby było życie dla innych, czyjaś krzywda, żeby było szczęście - Mirka z rozpaczą zaciskała swoje wątłe, bezbronne pięści. Ale oni oboje przecież byli cali i zdrowi, więc szczęście też istnieje - dopóki... Więc przynajmniej - dopóki... 82 I gdy mówiono: ten a ten zginął - ona zaraz pytała siebie: co to znaczy, zginął. I wiedziała już, że to nie jest takie sobie, idzie, idzie i nagle - fajt. Że to bywa: dobijcie mnie, dobijcie; albo oko całe wypłynęło mu i obsiadły zaraz to miejsce muchy, a on nie mógł obegnać się, bo i w krzyże dostał albo: a oni rozcięli jej brzuch i wyciągnęli ten płód, to dziecko prawie już, i rozcięli brzuch księdzu i mu to dziecko tam zaszyli, te Ukraińce, i się śmiali, że ksiądz w ciąży, i tak to ich zamęczali, aż zamęczyli. Albo: to ten Niemiec mu mówił: kładź się. A on prosił i prosił, to jeszcze mu dołożył ten Niemiec butem w brzuch i ten Żyd położył się na tej szosie, co ją budowali, no i ten drugi już podjeżdżał z wałem i cały był biały, mówię wam, a my stali i patrzyli, bo nikt jeszcze nie wierzył, że tak będzie, a ten, co jechał z tym wałem do ubijania szosy, to zatrzymał się i Niemiec wycelował w niego, to on jechał dalej, a ten Żyd, co leżał, zerwał się jeszcze raz i zaczął całować po butach Niemca, ale znowuż dostał po łbie kolbą i może nawet już nie żył wtedy, jak mu ten wał wjechał na nogi, bo od nóg to miało być, od stóp do głów, jak to mówią, ale chyba żył, bo jak gdyby poruszył się. A potem, mówię wam, to wcale nie wyglądało na człowieka, ten uprasowany placek, co się został na szosie, i on tam leżał do wieczora, zresztą nie wiem, bo jakem na drugi dzień przyszedł, to go już tam nie było, no i tak zginął Giecełe, bo to był taki jeden Giecełe od nas z miasteczka, żem go znał trocha wprzódzi. Kwiaty mrozu Ta zima była ciężka. Mróz trzaskający skuł lodem staw i podmokłe rowy, drzewa w sadzie pękały i płodność ich ścięta była od wewnątrz w najgłębszym rdzeniu, jakby już sam zapas soków nagromadzonych przez nie był wyrokiem skazującym. Oddech zamarzał w locie i cofany wiatrem osiadał igiełkami lodu na chrapach koni, baby zapatulone po oczy w swych chustach kraciastych, związanych na krzyż pod pachami w węzeł na plecach, milcząco stąpały po obejściu w miękkich butach filcowych, chałupy w zagatach liści, srebrne od szronu, zdawały się zapadać w śniegu. Mirka nie wychodziła na dwór. Wystając przy oknie zeskrobywała paznokciem zamróz na szybach, to znów chuchała w srebrnie misterne zwoje paproci i ostów, ale miejsca odchuchane zawlekały się śpiesznymi kreskami chłodu i to roślinobycie mrozu było nie do pokonania, a przy tym niezwykłość tych motywów jednorodnych a niepowtarzalnych przecież, ich szczelna tkaninowość i zawiłość zachwycała ją i była dla niej czymś niepojętym. Więc odchuchała znów jeden z mrozowych liści, by patrzeć na cud dziania się rzeczy pięknej, już innej, a wciąż niezwykłej. Z powodu braku opału Niemcy kazali zamknąć szkołę i teraz ojciec jej chodził ciężkimi krokami w przyległym pokoju i naradzał się z matką po cichu. Matka sztukowała przykrótkie sukienki i płaszcze dziewczynek i przygryzając co rusz nitkę, bo nigdy pod ręką nie miała nożyczek, mówiła: - No, cóż Bronuś, trudno. Musimy tak zrobić. I Mirka wiedziała, że los wspaniałych jesionów, które umiały przeszeptać jej tyle tajemnic, gdy wsłuchiwała się w nie na strychu, gdy potrząsały gałęźmi o gonty dachu, a także gdy znużona nadmierną gonitwą sadowiła się na wydętym korzeniu któregoś z nich, że los tych właśnie jesionów jest przesądzony. Drzewa, nawet te ozdobne drzewa, też muszą płacić haracz wojnie. I potem gdy drwale cięli te olbrzymy, zasadzone tu jeszcze przez swoich dziadów nie na opał przecież, ale ku ozdobie, i gdy owe drzewa czepiały się gałęźmi dachu, żeby nie runąć, a mimo to waliły się z łoskotem i trzaskiem, Mirka dalej skrobała paznokciem fałszywe kwiaty przelotnego mrozu i nie chciała wyjść przed dom, żeby zobaczyć je leżące i żeby ujrzeć miejsca oswojone, tak puste teraz i obce. 83 „A jednak widziałam je, te jesiony. One teraz będą rosły nadal, we mnie będą rosły, ponieważ raz już były zobaczone przeze mnie” - pomyślała i to przyniosło jej ulgę. I gdy drwale ociosywali pnie z gałęzi i krajali to surowe drzewo sztywne od mrozu, które zwilgotnieje w piecu i opornie będzie się kopcić, żeby dzieci polskie miały jednak naukę w szkole, ojciec Mirki długo przyglądał się teczkom dziewczynek, a potem zaniósł stare i nowe teczki do szewca i one obie wkrótce potem miały z nich te swoje śmieszne trzewiki z pokratkowanej lub podziubanej skóry; i ta skóra była twarda i sztywna, cholewki ocierały im boleśnie kostki u nóg, ale Mirka miała wreszcie buty i mogła wyjść przed dom w ten skrzypiący śnieg i mogła spojrzeć na świeże rany zaprzyjaźnionych drzew, a raczej na to, co pozostało po nich. I dowiedziała się wtedy, że nic własnego nie ma się na zewnątrz, że jedynie własne mieści się w pamięci, w nerwach, czułkach wewnętrznych, ale i ocalone przepada kiedyś wraz z ocalającym. W jakichś książkach, mitach hinduskich czy baśniach, wygrzebanych z ojcowej szafy, wyczytała o wcielaniu się wędrujących dusz, myślała teraz o śmierci, pragnęła znać miejsce, w którym pogrzebano stryja Stasia, żeby zasadzić tam drzewo. „Niech wrośnie w drzewo - myślała - niech zmienia się w ptaki, które zjedzą nasionka drzew, byle trwał nadal, byle nie było tego przerażającego milczenia i już na zawsze braku odpowiedzi.” „Gdy wróci - myślała kiedyś - powiem mu to a to”; albo - myślała: - „Spytam go, czy pamiętasz, stryjku...” I prowadziła jakieś ciągłe rozmowy z nim, bo wierzyła, że ten duży, wesoły mężczyzna powróci kiedyś i oni wszyscy wynagrodzą mu stokrotnie jego cierpienie i głód, jakie znosił w imieniu ich wszystkich. A teraz gdy przyszła ta krótka wiadomość: nie żyje, to było tak, jakby coś się w środku urwało, jakby ktoś miał rękę i nagle mu tę rękę odjęto, a on wiedziałby, w którym miejscu kiedyś istniały jego palce, tylko że już nie potrafiłby nimi poruszać i nawet gdyby mu się zdawało, że porusza nimi, to już nie czułby ich uchwytu, a tylko nosiłby w sobie straszny domysł gestu, w jakim ta ręka znajdowałaby się w tej chwili, gdyby była. Ta nagła próżnia nieobecnej własnej ręki, próżnia przerwanej rozmowy, bo bez odpowiedzi, zerwany kontakt z myślą czy uczuciem drogiego człowieka, ze świadomością jego obecności, ten gwałt zadany przez los, to była jej obecna zima wewnętrzna, to były owe nieodwracalne zmiany psychiczne, jakie jej zgotowała wojna, wplątując i dzieci w przedwczesne i nadmierne przeżycia samym odwróceniem naturalnego biegu życia. To były jej wewnętrzne kwiaty mrozu wikłające się i przeobrażalne, ale niezmienne w swym głównym motywie. Mirka zgrabiałymi rękami pruła grubą wełnę kilimu, zbity pył wyzwalany każdym szarpnięciem nitki z tkaniny uderzał ją w nozdrza i gardło. Siedziały z Gosią na podłodze przy tym ich sztywnym kilimie, z którego matka postanowiła zrobić im wszystkim swetry. Jaskrawe kłębuszki grubej, szorstkiej wełny toczyły się po podłodze, obaj malcy z zachwytem chwytali je w ręce, a one wiązały mozolnie te ciepłe skrawki, odwinięte desenie, rozplątywały z pasją zawiłe wzory utkane przez czyjeś delikatne ręce. A ktoś tkający ten kilim ku ozdobie go tkał i nie wiedział, że gęstwa splątanych łodyg i kwiatów, mająca cieszyć oczy, będzie przekleństwem dla rąk małych dziewczynek, którym przyjdzie rozwikłać to misterne splątanie, bowiem przyszedł czas, że żadna już rzecz nie mogła zachować swego pierwotnego przeznaczenia i zmieniała swą wartość. Więc jesiony ozdobne przemieniały się w opał, kilim na wełnę stosowną na sweter, teczki szkolne w skórę na buty. A jeszcze bywały drogocenne przedmioty, które zamieniały się w możliwość życia. Więc one obie pruły ten ich kilim, bo matka kiedyś zatrzymała się przy nim, gdy wisiał na ścianie i mrucząc do siebie podważała paznokciem miejsca naddarte z boku, a potem 84 przywołała ojca i zastanawiali się chwilę nad tym miejscem, i matka wyrwawszy koniuszek grubej wełny kręciła go w palcach czas jakiś, a potem odcięła lniane frędzle i przywołała je obie, no i one pruły teraz dalej ten kilim utkany z wełny wokół lnianych nici i co chwila Gosia nożycami ścinała tworzące się frędzle, a matka migała drutami i dobierała jaskrawe kłębuszki, ażeby się kolory nie gryzły, i powstawały te ich pasiaste swetry, pełne węźlastych supłów po lewej stronie. Ale choć spruły wreszcie dwa kilimy i choć już wreszcie wszyscy mieli te ciężkie, ciepłe swetry, bajecznie kolorowe, a także buty z teczek, Mirka poodmrażała sobie ręce i nogi, aż trzeba ją było zawieźć do miasta do dziadków, bo stamtąd mogła chodzić na lampy kwarcowe do ubezpieczalni. Babka Maria brała teraz Mirkę co rano za rękę i szły przez rozmokły chodnik wzdłuż szosy w mżącym, szarym deszczu. Czarny szal, ciasno owity wokół głowy babki, łopotał na wietrze, a babka szła sucha i schylona nieco do przodu długim, skwapliwym krokiem, pełna jeszcze w sobie zgiełku domowej krzątaniny, aż wreszcie przy którymś mostku, przy jakimś domu to wyciszało się w niej i w nagłą jej pustkę wdzierało się pewnie przypomnienie syna, który zginął, bo z jej suchych piersi wydzierał się raptowny skowyt. I od tego już miejsca szła skowycząc coraz głośniej i głośniej, a Mirka szeptała: - Babuś, babuniu, no, babuś - i szła zdjęta trwogą i żalem, i dźwigała ten okropny tren, rąbek rozpaczy starej kobiety, która nie miała kiedy się wypłakać ani pomyśleć o synu, który zginął, a ona nie wiedziała nawet, jak zginął; i dopiero gdy kładła się do łóżka wyczerpana ciągłym szamotaniem się o chleb, żeby nie zabrakło, albo właśnie dopiero gdy szła bezczynnie z tym dzieckiem drugiego syna długą, znajomą drogą do ubezpieczalni, wtedy dopiero wracał do niej syn, którego już nie miała, i o którym nie wiedziała nawet, jak zginął i gdzie. Więc szła nie widząca nic zapuchłymi od płaczu oczami, samymi nogami szła przez tę ścieżkę wydeptywaną tylekroć. (Tędy odprowadzała swego syna do szkoły, a także tędy niosła mu śniadanie do pracy i on też tylekroć szedł tędy z tornistrem, a potem w tym niebieskim kombinezonie wypaćkanym smarem, z kieszeniami wypchanymi żelastwem, wracał do domu i wołał: - Ale bym coś zjadł, mamo!) Szła z wnuczką samymi nogami znajomą ścieżką, czarny szal łopotał wokół jej głowy, mijała bramę warsztatów ślusarskich swego syna. Potem Mirka układała na brezentowym lekarskim łóżku swoje wychudzone ciało i brzuch wydęty od postnych kartofli i kapusty i leżąc w fiołkowym świetle grzejących lamp, spoglądała przez ciemne okulary na swoje obrzmiałe i aż wykrzywione palce u rąk i u nóg i nie mogła już o niczym myśleć, pragnęła tylko leżeć tak w tym fiołkowym blasku, w którym jej chude ciało z wzdętym brzuchem było zupełnie sine, ale na dolo czekała babka w przedwiosennym ziąbie szarym i smutnym, trzeba było więc iść i słuchać znów jej płaczu i mijać domy przypominające i pamiętającą bramę warsztatów. A potem Mirka wróciła do domu i znów trwała owa ustawiczna dreptanina z kuchni do pokoju. Rodzice zaczęli chodzić do miasta na kurs języka niemieckiego i wtedy one obie z Gosią niańczyły maluchów i przyrządzały obiady. Któregoś wieczora, gdy rodzice nic wrócili jeszcze z miasta, usłyszały nerwowe walenie w sztabę na alarm, które oznaczało, że leśni ludzie są we wsi, a władze kazały w takim wypadku dzwonić w sztabę, więc ktoś zdyszany łomotał jazgotliwie młotem w żelazny ułom, a wtedy pod oknami ich domu zatupotały ciężkie, biegnące kroki i - nie szumi! - krzyknął z wściekłością leśny człowiek - nie szumi! - pierwsze rosyjskie słowo usłyszane w nocy, wiosną 1942 roku; i sieknięcie człowieka przy sztabie powalonego kolbą; i one obie struchlałe z przejęcia i grozy; one gaszące światło i tulące się do siebie w nagłych ciemnościach i nagłej ciszy. 85 I potem te wieści z ich wsi poprzedniej, że już się zaczęło na dobre. Że partyzanci w polskich mundurach chodzą tam jawnie po ulicach. Że wujek, mąż cioci Mani, już pomścił śmierć Stasia. Że dziesięciu Niemców za jednego Polaka. I że - ani słowa o tym nikomu. Chodziły z Gosią nadal dźwigając bańkę mleka z odległych końców wsi. - Ano, śpieszcie się, śpieszcie, aby przed nocą do domu - mawiały kobiety, wlewając im mleko przez cedzak - jeszcze wam jaki leśny krzywdę zrobi. I wspierając się bokiem o węgieł domu rozpamiętywały długo i skrupulatnie, czyją dziewczynę już zhańbili we wsi, i że już lepiej sobie kamień uwiesić u szyi, niż żyć dalej z tą krzywdą. Owe mroczne lęki i tajemnice, niejasne napomknienia bab wynoszących na czoło wszelkich możliwych nieszczęść tę jakąś jedną niepojętą hańbę, przejmowały Mirkę lękiem i wstrętem jednocześnie. - Nie, nie chcę nawet słuchać, nic nie chcę wiedzieć - wzbraniała się, gdy dziewczęta w klasie wyszeptywały sobie do płonących uszu te wszelkie „wiesz, jak to jest, oni jej tam...” Wszystko to razem wydawało się Mirce ohydne, więc płakała z wściekłości, nie mogąc sobie poradzić z tymi sprawami, a jednocześnie czuła żal do tych kobiet i dziewczyn, że powiedziały jej o tym i że teraz ona musi wiedzieć, chce czy nie, że tak to się właśnie odbywa między kobietą a mężczyzną. Znienawidziła swoje ciało, brzydziła się własnej i cudzej nagości, myła się ukradkiem i z zamkniętymi oczami, rozbierała się w ciemnościach lub pod kołdrą, pełna poczucia winy i upokorzenia z racji swej płci, i zazdrościła chłopcom, że nie muszą się lękać żadnej hańby i gwałtu. A tymczasem dni upływały zwyczajnie, jakby śmierć czyjaś i zbrodnia, jakby czyjeś trwogi i nieszczęścia były czymś naturalnym, jakby tak miało już trwać wiecznie. I nawet gdy przyjechali ci żołnierze z cywilami i zabili starego Mośka ze sklepiku i jego żonę, więc wtedy nawet też to się stało, jak gdyby nic. A ludzie szli oglądać ten ich mózg rozpryśnięty na ścianie i mówili: - No i patrzajcie, był człowiek, ni ma człowieka. Coś się rozprysło, bryznęło i koniec z tym. I, patrzajcie, jakby Chaja nie poszła nocować do ciotki, ją by tu też. A mała Salka z Ickiem bawiła się wtedy za stodołą Ignaca i żona Ignaca wybiegła do nich i powiedziała: - Dzieci, chodu do lasu, waszych zabijają, jeszcze i was tu. To wtenczas Salka wzięła małego za rękę i pognała przez kartoflisko, no i tak biegli i potykali się o bruzdy, a wtedy ktoś pokazał cywilowi tych dwoje biegnących pod górkę do lasu i ten cywil patrzył tam chwilę w ich stronę i palił papierosa, a jak już go wypalił, to wzion karabin i nacelował, a jak strzelił, to ta dziewczynka przewróciła się i pierwszą ranę miała chyba w nogę. Ale potem się podniosła i biegła dalej, i on znowuż ją trafił. I tak chyba do trzech razy strzelał do niej, a ten mały, to potem przy niej siedział i mówił: - No, chodź chodź. To tego małego zabrali i nie wiadu, co z nim. A gdy Chaja przyszła nazajutrz do domu Mirki i jadła łapczywie zupę, matka mówiła: - Niech Chaja lepiej tam nie idzie, niech się tam lepiej nie pokazuje. - A może tam co jeszcze jest - mówiła - może bym mogła jeszcze co sobie wziąć. - Tam już byli ludzie - mówiła matka z zakłopotaniem - już tam na pewno nic nie zostało z waszego sklepiku, tam już ludzie pewnie wszystko zabrali. I ona poszła sobie wieczorem do tej jakiejś ciotki za Lubartowem, ta: Chajka sprzedawała jajka, sprzedawała nici, sama dupą świci. Poszła sobie do ciotki i znów było tak, jak gdyby nic się nie stało. 86 Zmącona woda Jeżeli Mirka sądziła kiedykolwiek, że świat istniał tylko po to, żeby z niego mogła zrodzić się ona, to teraz wiedziała już, że była to nieprawda. Ten świat wdzierał się w nią hałaśliwie ogałacająco, unieważniał ją każdym nastającym dniem, wciągał ją w swoje ciemne gry, wplątywał w nieprzewidziane związki i mącił ją, ustawicznie mącił od wewnątrz, jak ona niegdyś mąciła wodę, wchodząc w nią wypatrywać swoich larw i muszelek, ale ona pozwalała wrócić wodzie do przejrzystości, a ją mącono stale i stale, aż zapomniała prawie, co tam w niej było na dnie, więc zmagała się z ciągłą hałaśliwą obecnością zewnątrz, usiłując wydrzeć przemocą jakiś moment dla swojego przejmującego zapatrzenia się i zastanowienia, które było absolutnie konieczne, zwłaszcza teraz, gdy wszystko działo się tak źle. Ale każda chwila tej pozornej bezczynności bywała atakowana jak coś niepożądanego najbardziej. Więc otwierała książkę i gdy udało jej się zmylić czujność otoczenia, zapadała w swój nerwowy półsen, dopóki ktoś nie klasnął w ręce ze zgorszeniem: - Znów, no spójrzcie tylko na nią, oszaleć można, gdzie siądzie, tam śpi. Podrywała się wtedy z poczuciem winy, jakby przyłapano ją na gorącym uczynku. Ale za chwilę pogrążała się znów w tych swoich pogmatwanych zamyśleniach, stanach gorączkowego skupienia, bowiem pragnęła zrozumieć, wiele zrozumieć. Niekiedy próbowała odłożyć coś z tych swoich myśli na później, na kiedy indziej, na „po wojnie”. Nie wiedziała tylko, że czas, w którym mogła pogrążyć się bez reszty w siebie, skończył się dla niej bezpowrotnie, z chwilą gdy weszła w tryby wciągające ludzi od momentu rozpoczęcia nauki w szkole w jakiś piekielny młyn stałych zależności i obowiązków, że już do końca będzie musiała wydzierać przemocą dla siebie i ukradkiem te „szczęśliwe godziny”, że z chwilą przeczytania pierwszej dobrej książki, pierwszego artykułu podda się magii drukowanych słów, że cudze światy wirujące w cudzych utworach, antenach, taśmach osaczą ją ściślej i szczelniej z każdym następnym rokiem, a jednocześnie coraz natarczywiej będzie wibrował w niej świat własny wewnątrz, i choć zapragnie zapomnieć o nim, wydrze się z głębi niej, dopominając się własnego głosu, i już nie będzie ucieczki, bowiem konieczność istnienia tych myśleń została wpisana w jej chciwe, chłonne patrzenie na świat, któremu została wydana w jakieś słoneczne południe czerwca, i to patrzenie było jej darem, ale i przekleństwem. W tych niesprzyjających miesiącach dojrzewało niespodziewanie szybko jej myślenie. Wszystko albo prawie wszystko, czym żyła do wojny, zawaliło się. Jej pojęcie o patriotyzmie, miłosierdziu, bohaterstwie i przyjaźni, wszystkie piękne mity, pielęgnowane przez jej rodziców- marzycieli, rozsypały się na progu wojny i rozsypywały się nadal. Jacy byli ludzie i świat - to właśnie próbowała sobie między innymi mozolnie ustalić, bez mylącego pośpiechu, bez pochopności. Ale wszystko tymczasem zmieniało się w oczach, wyrastały coraz to nowe problemy, coraz boleśniejsze i nie do pojęcia, więc udręczona zdawała się czekać jakiegoś zatrzymania, bo sądziła, że zawrotne wydarzenia staną kiedyś w miejscu i pozwolą się obejrzeć dokładnie ze wszystkich stron i że kiedyś staną się jasne. Ale one biegły i przygniatały ją swoim ciężarem nie do udźwignięcia, a ona nie wiedziała, że nigdy nie będzie tego czasu, w którym wszystko zatrzyma się w miejscu, żeby można się było temu przyjrzeć. Tymczasem jakiś motor utajony wewnątrz niej, naświetlony dotychczasowym jej zasobem spostrzeżeń i przeżyć, zdawał się teraz wypracowywać dla niej, bez pełnego uświado- 87 mienia z jej strony, pewną postawę czy też może jakieś kryterium, według którego oceniała następujące wydarzenia. Nie potrafiłaby sformułować jeszcze owego kryterium, zaledwie czuła, że je posiada, ale ta świadomość przywracała jej poczucie jakiegoś ładu. Wszelkie przemiany nie dokonały się w Mirce od razu, one dopiero zaczęły się dokonywać i zawracając, osaczając ją okrężnie, będą się stawać wciąż od nowa przez całe jej życie. Ucieczki Zbliżało się lato i wydłużone dnie przysparzały coraz więcej okazji do wymknięcia się z domu. W przedpołudnia dzieci szkolne maszerowały ze śpiewem na podleśne pola i zbierały zioła lecznicze, czyniąc zadość nakazom władz szkolnych. Mirka lubiła te wspólne pójścia, śpiewała ochoczo pieśni do marszu, a potem miłośnie dotykała delikatnych miotełek skrzypów i mięsistych liści podbiału, skubała delikatne płatki bławatów. Gosia, otoczona jak zwykle najweselszymi dziewczynkami, wodziła zgiełkliwie rej w ich gromadzie, a czasem, prostując się, intonowała mocnym, jasnym głosem: Hej wyjrzyjcie, pacholicy, za ten nowy dwór, czy nie jedzie, czy nie jedzie już Jasieńko mój - a oni wszyscy podejmowali gromko: Hej, hej, czy nie jedzie już Jasieńko mój. Jedzie, jedzie grzeczny młodzian z boku błyszczy broń wpadał ojciec doniosłym głosem w ich śpiew. Ptaki polne wzbijały się podniebnie, lekki wiatr potrącał seledynowe kłosy zboża, od których bił ciepły, słodkawy zapach. W pobliskich podwórkach skrzypiały studnie i furtki, jakiś chłop, siedząc okrakiem na dachu, naprawiał poszycie strzechy. Świeże snopy słomy pstrzyły się między tą omszałą i poczerniałą stromizną dachu złotą łatą. W kłębach pyłu przetaczały się furki przez polne koleiny, chłopi, siedząc bokiem na płasko złożonych drabinach, cmokali z fantazją na konie i potrząsali lejcami. Myczały krowy pasione w trawiastych derbach. Baby wieszały na kołkach płotu pomyte gary, dzieciaki, bose i utytłane ziemią, podbiegały zaciekawione i nieśmiałe do zbierających zioła. - Szkoła przyszła, szkoła - obwieszczały sobie nowinę albo zbierając przypadkowe źdźbła trawy niosły je uroczyście na stosy zerwanych ziół. Jak wielką moc posiada śpiew, rozprasza smutki, koi gniew - nuciły dziewczęta, niosąc naręcza wonnej zieleni. I w Mirce wtedy wzbierała jakaś serdeczna tkliwość. Bo czyż to nie cudowne, że istnieje coś takiego jak ziemia, ten glob zasobny w lasy i urodzajną glebę, w piękno i pożytek, w zwierzęta, które pozwalają się obsłaskawiać człowiekowi i służyć mu? „Jak to jest - myślała - gdzieś ktoś umiera, a tu rośnie trawa, kwitną kwiaty, rodzi się zboże. A tu wonny chlebem pieczonym dymi się komin. Biedronka gramoli się na łodyżkę trawy, wędrują śpieszne mrówki... tu jest jakaś niepojęta ciągłość, powtarzalność coroczna. I kiedy się to widzi, kiedy się jest blisko z ziemią, kiedy się ułoży w trawie albo przystanie w lesie czy w polu, wtedy w człowieku wzbiera smutek, ale i spokój, bo wtedy wydaje się, że to wszystko, co jest obok, istnieje od jakichś najdawniejszych początków; i wtedy prawie się 88 wie, co to znaczy wieczność. I choć jest wiadome, że wszyscy ludzie umierają, wtedy się myśli; ja nie umrę, ja będę żyć wciąż i wciąż, ponieważ pochodzę z miejsca, w którym wszystko trwa i powtarza się nieustannie.” Przejęta nagłą chęcią dowiedzenia się, jak to bywa, kiedy jest się ptakiem, drzewem, trawą, oddalała się nie zauważona od rozśpiewanej gromady towarzyszek i ukryta w wysokopiennej paproci na skraju lasu wymieniała zaklęcia: „Jestem drzewo, wnikam w drzewo, jestem ptakiem, wnikam w ptaka, jestem kamień” - i tężała od wewnątrz, czuła jak wytraca oddech i nieruchomieje, jak się zapodziewa w przywołane, tkwiła nieruchomo całe minuty, sama już nie wiedząc, czym jest, zdawała się czekać jakiegoś znaku. A potem krzyk kołującego nad drzewem jastrzębia czy trzask jakiejś gałązki przywracał jej pamięć, znużona wychodziła ze swej kryjówki; „Nic nie wiem, nie dowiedziałam się” - myślała z żalem, ale nie traciła nadziei, że to się kiedyś stanie, że dokona się w niej ta cudowna, czarodziejska przemiana. Po powrocie do domu szukała bezustannych wybiegów, żeby móc wyjść na wieś po cokolwiek. Wślizgiwała się do cudzych chałup, w których rzędem na ścianie wisiały obrazy świętych z wybebeszonymi wnętrznościami, gdzie gorejące serca Maryj i Jezusów upstrzone muchami odbijały się w pochyło zawieszonym lustrze, obramowanym ciężko i mrocznie, gdzie nad obrazem wystrzelał pióropusz palmy wielkanocnej i paradne poduchy, na których się nie sypiało, które się tylko spiętrzało stromo do sufitu aż do najmniejszego Jaśka, pyszniły się haftem poszewek na paradnym łóżku, na którym nie sypiało się także, bowiem do spania wystarczała sofka drewniana rozsuwana i nagrzany zapiecek, a także ławy. Ale przebywano nie w izbie, tylko w kuchni i w sionkach. Tu na klepisku podłogi nie wyłożonej deską posuwały się niezdarne niemowlęta, kołyski drewniane chybotały się na biegunach, gotowe wykołysać wszystkie niemowlęta świata, słoma w nich przegniła i cuchnąca amoniakiem lepka była od wilgotnego brudu, nory wyryte koło progu przez szczury ziały chłodem, prosiaki i kury właziły łakomie aż do kuchni i spłoszone zamachem ścierki kotłowały się w drzwiach pierzaście i z kwikiem. I dla Mirki stawała się niepojęta w tym smrodliwym, niechlujnym wnętrzu obecność kobiet, które, powolne i łagodne, jakimś gestem umiały przywracać ład, coś zebrać w ceber, coś wymieść miotłą związaną z brzozowych gałązek. Kiedy te kobiety wchodziły w dom z pola i z obejścia, umiały przykryć rozgrzebane łóżko, wynieść garnki na płot, zgarnąć ze stołu okruchy, i wysypać je ptakom. Były surowe i prymitywnie jednoznaczne, były niepowstrzymane w celebrowaniu obrządku życia wskrzeszanego z każdym dniem od nowa i przekazywanego sobie z rąk do rąk. Zachowywały tę posępną ciągłość jego biegu, ciągłość nieustępliwą. Ich ręce rozczyniały chleb, czyniły jadło, odczyniały zło, wszczynały lament i czynne były stale i żmudnie. To one, te kobiety, z powagą trwały niezachwiane w przeświadczeniu, że nie wszystko przepadnie, że zawsze pozostanie coś, co się ocali. Cierpliwie powściągliwe w słowach i gestach przędły tę nić istnienia wraz z nicią konopną skręcaną śliną z motków kądzieli w rytmie powolnym, ściśle wymierzonym i rozłożonym na ciąg koniecznych gestów. Szorstka zgrzebność ich podołków pachniała mlekiem, które strzykało z krowich wymion i spryskiwało im skórę twarzy, wsiąkało w ich pot razem z zapachem ciepłego oddechu domowych zwierząt, mieszało się z mdlącą wonią nawozu, tej omasty ich ziemi, po której stąpały ciężko, wdzięczne za każdy nadmiar przyginający je ku niej; pachniały słomą i ziarnem, które było darem tej ich dobrze omaszczonej ziemi i było nagrodą za trud, a także potrzebą, przede wszystkim było potrzebą człowieka. I wsiąkał w nie zapach farbowanego wapna, którym bieliły drewniane belkowanie izby z ubogą skrzętnością, jakby łaknąc czegoś jasnego, czegoś, co by przeniosło bliżej oczu pogodny kolor nieba oglądanego od świtu w polu i pielęgnowały nie tylko ogień, ale i mirt zielony 89 przy oknach i drobnolistne paprotki, z których spowijały wianki dla panny młodej, z czułym przypomnieniem własnego panieństwa i własnych marzeń... Ale są chciwe i zachłanne - przypominało się Mirce i jakieś rozpętane w niej na nowo piekło kazało jej się wyrwać z tego obezwładniającego ją uroku i wrócić do domu, gdzie krzątała się jej matka, która wyrosła wśród takich właśnie kobiet i która, mogąc mieć taką własną ubieloną chałupę z kawałkiem pola, wyrzekła się ziemi dla tej jakiejś innej umiejętności, w której nie czynność rąk była najważniejsza i nie namacalna korzyść. - No, ale dlaczego, mamuś - domagała się w domu. - Nie potrafię ci tego wytłumaczyć, to było widocznie silniejsze ode mnie. Musiałam się uczyć. Czułam, że muszę, i gdyby mnie było stać, uczyłabym się jeszcze i jeszcze. - I nigdy się nie wie dosyć? - Nigdy. Chyba nigdy. I chyba nie ma takiego, co wszystko już wie, co zjadł wszelkie rozumy. - Z czym ma być ten chleb dla małych? - Zaczekaj chwilkę, już kończę. Matka sapiąc potrząsała butelką, w której śmietana zbijała się w kremowe grudki masła. (Zawsze wieczorem spuszczali bańkę mleka do studni i rano matka pracowicie zbierała do garnuszka skąpe łyżki śmietany.) - O, masz, smaruj. - Ile mam tego wziąć? - Mówiłam już, tyle co ziarnko grochu. Mirka cienką warstwą masła zaciągała kromki chleba. „Mogłabyś teraz, mamo - myślała - wynosić gliniane garnki śmietany z piwnicy i klepać masło w obszernej konwi maselnicy, ja bym ci przyniosła chłodne i wąskie liście chrzanu, w które zawijałybyśmy wyrobione osełki masła i poszłabyś z koszałką tych osełek, a także z dobrze wyciśniętym serkiem w płóciennych rożkach na jarmark, mielibyśmy zawsze co jeść i nie męczyłabyś się, i pewnie nie musiałabyś tak zakrzykiwać samej siebie.” - Nie zawsze będzie tak źle - mówiła matka. - Zobaczysz, skończy się wojna, zacznie się normalne życie, sama zobaczysz. Co tam chałupa, majątek, dom rozwali bomba, ziemię można odebrać, jak tym tu wysiedleńcom, a to, co mam w głowie, to zawsze będzie moje i to zawsze przyda się ludziom. Wczesnym popołudniem wybiegały obie z Gosią za drogę, w stronę szosy. Patrzyły zazdrośnie na grupki dzieci wracające z kościoła z nauki katechizmu. Zanim wybuchła wojna, matka mawiała: - Za małe jesteście, żeby chodzić same na naukę do kościoła. Jeszcze mi tylko tego trzeba, żebyście się głupstw nasłuchały od pastuchów po drodze. A teraz były już duże, ale nie mogło być mowy o białych sukienkach do komunii, no bo skąd? - Pójdziecie, jak się skończy wojna. Kupię wam piękne, białe sukienki. - I welonik, mamuś, dobrze? - I welonik, i buciki białe, i pończoszki. - I zakręcisz Gosi francuskie loki, ona ma długie włosy, a mnie zakręcisz rurkami na uszy. - I jej, i tobie, wszystko, wszyściutko będzie tak, jak trzeba. No i będziecie już mądrzejsze wtedy, będziecie rozumiały, co to znaczy komunia. Dzieci wracały rozkrzyczanymi grupkami na przełaj przez łąkę, szturchały się i prześcigały wzajemnie, Gosia otrząsała z młodych lipek chrabąszcze. „Nigdy nie będę miała białej sukienki”- pomyślała Mirka i zachciało jej się płakać. Wszyscy jakoś sobie żyją i zawsze będzie im się jakoś powodzić, a my już zostaniemy na zawsze najbiedniejsi, bo nic nie mamy własnego. 90 Wieczorami chodzili pod górę do lasu, do pana Antoniego. W pogodne noce widać stąd było światła odległego miasta, powietrze nasycone było dusznym zapachem żywicy i ziół, a także świeżego siana. W ciszy donośnie nabrzmiewał każdy szmer, naszczekiwanie psów, w kartofliskach podleśnych sapały wydłużone cienie dzików. Mirka zatrzymała się trwożnie na skraju czereśniowego sadu, który opadał dalej stromo w rozległą dolinę. Cichy lot nietoperzy zniżał się nad nią i oddalał bezszelestnie, krzyk nocnego ptaka w lesie odbijał się echem o mroczne pnie, niespokojnie i znienacka wgęgiwały się gęsi w nagły syk niewidocznej sowy. Mirka stała pod rozgwieżdżonym pogodnie niebem na tej górze, z której widoczne były światła odległego miasta, w uszach uporczywie wibrowała jej melodia grywana przez ojca na skrzypcach, a w każdym pniu drzewa zdawała się widzieć ów świeżo wbity bagnet, na który natknęły się z matką onegdaj i uchodząc bez słowa od tego złowrogiego pnia i z tego dziwnie zaczajonego nagle lasu, zdawały się wyczuwać na sobie spojrzenia skrytych za pniami ludzi i widziały kiwające na nie ręce zza krzaków uzbrojone w bagnet który z miękkim klaśnięciem wbijał się kolejno w następne drzewa. Mirka miała ochotę wbiec teraz w tę gęstą noc lasu z krzykiem, ze śpiewem, wbiec w splątaną wilgoć krzewów, usłyszeć osuwający się po gałęziach szelest ptaków i dowiedzieć się, że nic tam nie ma groźnego że wszystko jest zwyczajne i bezpieczne; ciemny masyw nocnego lasu ciągnął ją, jak czasem wciąga mroczna czeluść głębokiej studni, ale usłyszała cichy chrzęst metaliczny, nie wiadomo skąd. „Może to łańcuch w stajni, może to łańcuch” - pomyślała z trwogą, a jednocześnie przypomniała sobie rycerzy ujrzanych w lesie nocą przez pana Antoniego na tamtej polanie, szli z metalicznym chrzęstem, tarasując mu przejście, zakuci w starą zbroję. „Śni mi się czy ki diabeł” - pomyślał pan Antoni i aż się uszczypnął w rękę, ale konie poczuły ten ich trupi zapach i oszalałe z trwogi stanęły nagle dęba i poniosły w bok, rozbijając wóz o drzewa, a on trzymał się kurczowo tych lejc i trzeszczącego wozu, żona wybiegła przed wrota słysząc ten jego krzyk i długo nie mogli uspokoić koni. - A nie piłem wtedy ani kropli, niech tak skonam, niech trupem padnę - mówił. - No, ty jak ty, ale konie, te na pewno były trzeźwe, bo mimo wszystko trafiły do domu - żona na to; no i teraz znów ten metaliczny chrzęst i srebrzysta smuga przed lasem jak gościniec... A Salka nie zdążyła dobiec do tego lasu. Mirka odwróciła się błyskawicznie i zdyszana wbiegła do sieni. Żona pana Antoniego krzątała się z latarnią w komorze, Mirka wsunęła się za nią w mroczne, wonne cebulą i czosnkiem wnętrze. Zeszłoroczne makówki powiązane w snopki, kruche wiechcie suchego kopru i kminu, wiany dorodnej cebuli w słomianym warkoczu, zawieszone na drążku obok czosnku, to było właśnie owo bezpieczne miejsce, nawet mysz i jej cichy, pokątny popisk był tu czymś wiadomym i oczekiwanym. Gospodyni odcinała nożem płat żółtawego boczku, Mirka zanurzyła ręce w sagan pełen suszonych śliwek i gruszek: - Wezmę sobie troszkę tego do kieszonki, dobrze? - A weź sobie, Miruśka, i niech ci idzie na zdrowie. - Z lubością mamlała słodkie, lepkie owoce, wypluwając pestki do drugiej garści. „Chciałabym mieszkać w takiej komorze, tu wszystko samo dobre, że tylko rękę wyciągnąć.” - Bierz, ile chcesz, tego lata się nowe ususzy; wianki grzybowe między cebulą i czosnkiem, antałki solonych rydzów i zielonych gąsek, między butlami miodu przemknęła druga mysz, ser napoczęty ostrym zębem, niewyczerpane bogactwo (stryj Staś może z głodu umarł w tamtym obozie), ach i orzechy w worku. Suszone pestki śliwek, kiedy się je potłucze, mają smak migdałów. - Wezmę sobie jeszcze śliwek. - A chodzi do kuchni, chlib będziem wyjmać z pieca, to ci dam podpłomyka z masłem, coś tak drygnęła, boisz się? Tu się ni ma czego bać, tu sami swoi. - A leśni? 91 - Albo to nie ludzie? Jak ino czereśnie dojrzeją, to ich tu wieńcy na gałęziach jak wróbli. Ja tam nikomu nie szkoduję, starczy dla wszystkich, ale niech Mircia nie rozpowiada tego. Bochny chleba podsypane białymi otrębami albo pieczone na liściach kapusty, ale to dopiero w jesieni, kiedy łatwiej o duże liście, te bochny z charakterystycznym dołkiem pośrodku, wyciśniętym przez palec, brzuchate bochny z owym pępkiem w środku, parujące wonią polną. Mirka żuła spieczony podpłomyk, na którym topniało masło, do spodu placka przylgnęły drobne węgielki drzewne i popiół, gospodyni zostawiła w dzieży grudę rozczynu na przyszły raz, kotka pręgowata przeciągała się na przypiecku i lekko zeskoczyła na podłogę, łasząc się z pomrukiem do nóg kobiety. Odsunęła go z cierpliwą serdecznością i wyciągnąwszy spod ławy przetak wygrzebała spod zwału plewy dziesięć jajek i rozbiła je na skwierczący z cebulą boczek. Mirka pogładziła kotkę, która wyciągnęła do niej łasy pieszczoty grzbiet, przez otwarte okno dobiegało ze stajni szarpnięcie łańcuchem o żłób i dudniące przestępowanie z nogi na nogę koni ciętych przez natrętne bąki, pachniał las. „A gdybym wtedy wbiegła do lasu i nastąpiła na żmiję?”- pomyślała Mirka, oblizując masło spływające jej z podpłomyka na palce. Kiedyż to było, czy nie w Piotra i Pawła? Weszły z Gosią na drzewko wiśni koło domu w samo południe, a właśnie nadjechał rowerem Janek i: - Złaźcie, głupie, zara zaczną dzwony bić i wszystkie gady wejdą na drzewka, bo dzisiaj ich dzień - zawołał. Czemu nie została wtedy na drzewie, może by przypełznął do niej wąż królewski i wcale nie musiałby zaraz być jadowity, może zagadałby do niej ludzkim głosem, czemu nie? Od belek zwalonych przy stodole dobiegały przejmująco smutne tony. - O, Stachu przyszedł, trza mu uszykować wieczerzę - powiedziała gospodyni. - Czemu nie wejdzie tu? - dopytywała Mirka. - Ale gdzie tam. Un taki dziki jak leśny ptak, przez te jego konwulsje już taki jestaj. A nie wychodź do niego, bo się zliszy i nie przyjdzie tu wiency. Głupi Stachu wypiskiwał na trawce swoje niepojęte smutki, melodia nie do powtórzenia wspinała się wysoko i ginęła w tych wysokościach, zrywając się nagle łkaniem. - Trawa mu pękła - mówiła wtedy gospodyni, a po chwili melodia znów się pięła przenikliwie, rozdzierająco. - Ja to nawet lubię - powiedziała kobieta. Mirka zamarła przy otwartym oknie; wszystkie rozpacze i przeczucia smutków zdawały się zbiegać w trawkę przygłupiego Stacha, dziwne przypomnienia zbyt nagle odpomniane w tej krótkiej chwili zaskakiwały ją swoją w niej obecnością. Czas tego jednego wieczoru rozprzestrzenia się jej na przeszłe i przyszłe dni, zdawał się trwać nieruchomo, zatrzymany w momencie jednoczesnego narodzenia się jej z biegiem trzykrotnie postrzelonej w kartoflisku Salki i ze stryjem konającym w rytmie „Całuję twoją dłoń”, a skowyt babki z rozwianym szalem zdawał się nanosić przedwiosenny ziąb w parność tej letniej nocy i nie przewidzianych tu, żółtych łubinów, przeniesionych z łachami piachu znad Tanwi w smugę tego lasu. Wszystkie wygłaskane przez nią koty podeszły pręgowatą kotką do jej nóg. Zapachniały jej mokre makówki jedzone na pastwisku z Polą i przywoływał ją głos Magdy: - Nyyyrciu! „Więc jednak jest, wszystko jest jednocześnie” - myślała patrząc błędnie na rąbek księżyca (- Zdejm mi go, babciu; - Jak tylko stolarze zrobią wysokie drabiny, najwyższe z drabin). Zapachniała maciejka, koper, ożywiony nocną rosą jak deszczem, wiercił w nosie ostrą wonią. „Pawi tu nie ma” - pomyślała z żalem, zatęskniła do ich głuchoniemego krzyku, okrążającego klomby z zasuszoną panną Martą. Konie prychały przy kościele w pyle południa, jak te tu w stajni i jak te Danielowe konie, narysowane w różowym zeszyciku, którego już nie ma; powiedziała mu przecież: - Masz to, zabierz sobie z powrotem, nic nie chcę od ciebie. Jednak nie wszystko można ludziom zwrócić, ta pamięć o jego koniach zostanie w niej, on jej ponazywał swoim imieniem już raz na zawsze wszystkie konie świata. I znowu melodia, ta 92 melodia grywana czasem przez ojca, już ją słyszała w sobie stojąc na skraju czereśniowego sadu, kiedy? dzisiaj? sto lat temu? za rok? Znużona nadmiarem wrażeń wsunęła się cicho do pokoju, gdzie siedzieli wszyscy tamci. A właśnie podawano kolację. Dnie coraz dłuższe i bezczynne lato wkrótce potem zagarnęły znów Mirkę obezwładniającym czarem zielonego ciepła. Obaj malcy podrośli już na tyle, że stała opieka nie była im aż tak konieczna. Mirka więc odnajdywała bez trudu swoją samotność, ale nie potrafiła już odzyskać dawnej beztroski, owego poufałego współistnienia ludzi i roślin, jakie towarzyszyło jej dawniej. Któregoś dnia wybiegła przed dom i mrużąc oczy przytuliła się do nagrzanej ściany domu. Ich ogródek szeleścił sennie, w szparach desek ściennych, na których łuszczyła się żółta farba, brzęczały muchy. Było gorąco, było dobrze. Na grządkach uwijały się zgiełkliwe wróble i kury. Z sąsiednich podwórek raz po raz dobiegało pianie koguta, szczekanie psa, brzęk łańcucha. Było dobrze. Ale Mirka czuła, że musi otworzyć oczy zaraz, natychmiast, bo stanie się coś okropnego. Otwarła oczy. Powietrze rozedrgane światłem igrało na grzędach. Ćwierkały wróble. Nic się nie stało. Z pnia ściętego jesionu wystrzelały dookolnie nowe pędy i Mirka uświadomiła sobie, że to drzewo, ten ścięty blat, jest żywą, otwartą raną i że to może boleć drzewo. Wzdrygnęła się. Odczuła nagle wrogość tego ogrodu, desek ściany, ptaków. Wydało jej się, że coś się czai za liściem, że coś pod grudą. Przytuliła się mocniej do ściany, żeby to coś nie mogło jej zaskoczyć od tyłu. Wstrzymywała oddech. Ale nic się nie stało. Jednak pozostał niepokój. Przypominała sobie wszystkie swoje chwile spędzone samotnie na łące, w lesie albo na miedzy zakrytej wysokim zbożem, i w tym przypomnieniu ogromniała bezgranicznie owa przestrzeń, w której bywała zapodziana i osamotniona, nie wiedząca nic o czyhających niebezpieczeństwach, o możliwości niebezpieczeństw. A one istniały. Dopiero teraz, choć nic się przecież nie stało, odczuła je i bała się poruszyć. Bała się wejść do domu przez łagodny mrok sieni, bała się oderwać od gorących desek ściany, z których łuszczyła się brudnożółta farba, bała się zamknąć oczy, żeby jej to nie zaskoczyło, i stała tam chwilę długą, i chociaż wreszcie zmusiła się do wejścia między grzędy, żeby wypłoszyć kury, wiedziała już, że jej bezgraniczne zaufanie do przyrody zostało też podważone, ponieważ przez moment odczuła jej wrogość. Postanowiła na razie o tym nie myśleć. Ale pozostał niepokój. Prześladowało ją teraz dziwne odczuwanie utraty czegoś nieuchwytnego, co zdawało się ją omijać. Z rozczuleniem przypominała sobie drobne, błahe szczegóły z wczesnego dzieciństwa, tamte wsie porzucone, do których nie pojechali już nigdy. Czasem wybiegała w nagłej trwodze na drogę, wpatrując się chciwie we wszystko, jakby i stąd miała wyjechać, żeby już nie wrócić. Każdy dzień, który nastawał, niósł w sobie już zalążek swego przeminięcia. Wszystko przemijało i zmieniało się, niczego nie udało się zatrzymać. Przypomniała sobie miasto zobaczone po raz pierwszy w pogodny dzień któregoś wczesnego lata, całe w światłach i cieniach strzyżonych na okrągło drzew. Klaksony aut i kolorowe parasolki, odświętność betonowych płyt chodnika i sklepowych wystaw. Dziewczęta rozczochrane z ich zachrypłym gwarem, zapach gumowych piłek i klaskanie przeskakujących przez sznury nóg. Także zapach świeżego pieczywa, a zwłaszcza placków obsypanych pieczoną cebulą i makiem. Przed Nowym Rynkiem wąskie schodki do sklepu Szpindla, gdzie zawsze wstępowały z babką, nawet jeśli nie było nic do kupienia: - Cińdobry - mawiała babka opierając koszałkę o ladę. - Uff, ależ upał. - Może szklaneczkę limoniady. - Wolę kwasu. Mirka dostawała żółtą landrynkę, podobną do kwiatów stokrotki, a babka zanurzała ręce w pudłach z tasiemkami i nićmi i targowała się przekornie; na drugiej ladzie ostro pachniały 93 w pękatych słojach korzenie cynamonu i wanilii, sklepik skąpo oświetlony, wąski. - Cińdobry panu, cińdobry - mawiała babka uprzejmie, gdy mijali kupca na ulicy. - Co nowego? I ten drugi sklep na prawo Nowego Rynku, matka przymierza długą suknię balową, mieniącą się blaskiem. - Po co pani ma kupić, ja to pani pożyczę, nu, kubita na bal ma prawo tylko raz takie suknie ubierać, dotknij pani tylko ten materiał, sam cymes, nu, co się tu zastanawiać, to trzeba ubierać i trzeba się tym cieszyć, ja to schował spycjalnie dla pani. Wąskie sklepiki pachnące ostro korzeniami, lepkie szklanki soku, mieniące się jedwabie, handełe, handełe, beczkowozy, budy drewniane śmierdzące smołą rozgrzanej papy, zgiełk nawoływań, targów, poranne trzepanie pościeli na balkonach, wozy dudniące obręczami kół po kamienistych kostkach, aż drętwiały policzki. A teraz miastem są zaryglowane drzwi przy Nowym Rynku, wybite szyby, bety czerwone bez powłoczek rozwłóczone po pustych kramach getta, czerwone bety pożydowskie, rozchwytywane chyłkiem przez chciwców, i fajansowe skorupy potłuczonych naczyń, i rozklekotano meble, kopnięciem wyrzucone z pięter na bruk, i namokłe w deszczu, cuchnące amoniakiem materace rozprute chciwą ręką, i te miarowe kroki, buty podkute, wdeptujące to wszystko w błoto. Gdy była mała, strachem przejmowały ją krzyże cmentarne. Teraz będzie trzeba chodzić po drogach gładko zalanych cementem, w które wprasowano wałem krew ludzi po równi z kamieniami. Nie, nie. Nie myśleć o tym. Jest pogodny letni dzień, niebo dzisiaj takie niebieskie... to właśnie tu, na tym niebie, ojciec pokazał im z dumą pierwszy samolot, srebrnego ptaka. Albo przed tygodniem, w taki sam pogodny dzień, gdy została tu sama z Bolkiem, a oni poszli po te przeklęte grzyby i nagle wszedł wysoki Niemiec do pokoju ze szpicrutą gumową: „Zupełnie jak w koszmarnym śnie - pomyślała wtedy - dlaczego właśnie z tą szpicrutą” - i patrząc mu prosto w oczy skłamała: - Rodzice poszli na lekcje niemieckiego - nie mogła aż sama uwierzyć, że tak łatwo jej się skłamało, ale wiedziała, że wzbroniono chodzić do lasu, ze względu na partyzantów, i tylko bała się, że Bolek, zechce się popisać, że wie lepiej, powie: - A właśnie, że nie, bo do lasu - ale Bolek wpatrywał się z niemym zdumieniem w wysokiego, obcego człowieka w błyszczących butach: więc ona znów pomyślała: „Byle tylko oni nie wrócili teraz z tymi swoimi przeklętymi grzybami”, a on tymczasem rozkazał jej otworzyć klasę, więc rzekła, że zawoła woźną. „Całkiem jak wtedy z ojcem, gdy oni weszli do wsi pierwszy raz” - pomyślała, ale ten mówił całkiem dobrze po polsku, pewnie jakiś folksdojcz; więc wzięła braciszka na rękę i pobiegli do woźnej. - Tu się pobaw z Franusiem - przykazała małemu. I niech tylko woźna nie powie, że oni są w lesie. A gdy wróciła, on spacerował po pokoju, trzepiąc się tą gumą po cholewach, aż przystanął przy oszklonej szafie z książkami ojca. „No, teraz się zacznie” - pomyślała zupełnie spokojnie, choć dopiero w tej chwili uświadomiła sobie, że stoją tam jawnymi grzbietami same zakazane książki, cała wielka literatura ojczysta. Niemiec rozkraczył się i zaczął gwizdać, smagając się wciąż tą gumą po cholewach, a ona ścierająca uważnie, zanadto uważnie, kurze z mebli dopiero po chwili zorientowała się, że on gwiżdże melodię „hej, kto Polak na bagnety” i wtedy dopiero zaczęła odczuwać prawdziwy strach, który zaczajony w głębi stłumiło w pierwszej chwili zaskoczenie tą nieoczekiwaną wizytą, a potem stłumiła go zaprzątnięta zachowaniem pozorów i szukaniem wybiegów myśl. Schyliła głowę, żeby nie dojrzał wyrazu jej znowu prawdomównych oczu, na szczęście weszła woźna z kluczami. I potem ci „czarni”: (jak tu nazywano własowców z powodu czarnych mundurów) na rowerach, z uwiązanymi na sznurach chłopakami spod lasu, którzy biegli zdyszani za rowerem uwiązani jak psy; czerwone i oblane potem twarze tych chłopaków, ich oczy wybałuszone strachem i zmęczeniem; Mirka z trudem rozpoznała wśród nich kilku kolegów ze swojej klasy. 94 A potem cedzony przez zęby uprzejmy głos tego wysokiego w butach: - Więc teraz już ojciec będzie pamiętał o kontyngencie, ty mu przypomnisz, nieprawdaż? - i świszczące uderzenia gumą, i przenikliwy krzyk smaganych. - Więc mówisz, że ojca nie było w domu? Może drugim razem będzie wolał sam porozmawiać ze mną, jak myślisz? - i wibrujący nieludzko skowyt w takt smagnięć gumowej szpicruty. Mirka miotała się między tą sienią szkolną a furtką na drogę. „Byle teraz nie nadeszli z tymi przeklętymi grzybami” - myślała tam; a tutaj: „O Boże, Boże, więc to tak? więc to aż tak?” I czuła każde smagnięcie na swoim chudym ciele i wkładała ręce do ust, żeby nie krzyczeć razem z tymi rówieśnikami zza ściany, dla których z tą chwilą stała się obca, bo nie cierpiąca jak oni i bezpieczna. „Nie, nie. Już nie zostanę tu sama nigdy, boję się. Wolę już chodzić z nimi razem do lasu” - myślała pełna ponownej udręki. Zaczęła ją przerażać samotność i natrętność wyobrażenia sobie lęków i bólu. Ten nowy rok szkolny przywitała z ulgą. Była to już jej piąta klasa, wielu kolegów (także Daniel) przestało chodzić do szkoły, za to przybyło wielu nowych z innych wsi, w których nie było piątej klasy. Już się teraz nie galopowało na pauzach z bezmyślnym wrzaskiem, dziewczęta objęte wpół spacerowały szepcząc sobie różne zwierzenia do ucha i przepędzały od siebie chłopców. Nie zrażeni tym okrążali je znienacka wrzaskliwym, duszącym wężem. Woźna, potrząsając mosiężnym dzwonkiem, zapędzała ich do klasy, do tej samej sali, w której Mirka zaczęła swój pierwszy rok nauki. Wpatrzona w tablicę starała się nie pamiętać, gdzie kto wtedy siedział ani z kim, ale wyryte kozikiem ich inicjały sprzed czterech lat wciąż jeszcze były świeże i ona sama nadal siedziała z Sewerką w pierwszej ławce, a w tamtej czwartej siedziała nadal Wikcia. „Na tych ławkach pobito moich kolegów” - napominała się surowo, ale to przerażające przypomnienie nie zdołało przyćmić blasku dawnego lata, dawnej, pierwszej jesieni szkolnej. Dzieci, pochylone nisko, mozolnie wpisywały lekcje rysikiem w obramowanie czarnych tabliczek, nie było już zeszytów. Wreszcie któregoś dżdżystego dnia przyjechał na rowerze Daniel i chłopcy, ucieszeni tą wizytą, tłukli się z nim po lekcjach koło remizy, aż któryś, przypomniawszy coś sobie, zawołał do niej: - Patrz, twój narzeczony przyjechał. - Phi, ten Szwab? - zawołała wydymając wargi i wtedy Daniel podniósł patyk i cisnął w nią tym patykiem, a ona odrzuciła mu garścią ziemi prosto w twarz i wtedy on, purpurowy z pasji, podbiegł do niej i zamierzył się ręką. - Bohater - powiedziała śpiesznie. - Wielka sztuka bić się z dziewczyną; a on powiedział: - Jak nie jesteś mocna, to nie zaczynaj - i odwrócił się, a ona wiedziała, że już więcej nie przyjedzie tu i czuła, jak coś w niej drętwieje, jak za tym przedostatnim razem w lecie, gdy on przywiózł jej królika, a ona nie chciała go wziąć i schowała się za podmurówkę szkoły, a Gosia wyszła i wzięła tego królika, to był duży, srebrnoszary kłapouch i mościli mu oboje miejsce w drewutni, żeby mu było dobrze, a ona stała za tą podmurówką zaciskając zęby, żeby nie płakać, wtedy usłyszała, że matka ją woła, ale nie ruszyła się z miejsca, a potem usłyszała kroki i nie patrząc wiedziała, że to on. I on stanął obok niej, i stali wsparci plecami o nie tynkowane cegły szkoły, której nie skończono budować, i milczeli długą chwilę, aż zabrakło jej oddechu, i „skąd mam tyle śliny w buzi” - myślała wtedy, połykając tę ślinę bezustannie, „skąd tyle śliny” - myślała tylko o tym, ale pozornie, tymczasem jakieś nie wypowiedziane nigdy słowo lub raczej sam jego domysł padło między stykające się prawie ramiona ich, stojących nieruchomo pod tym murem, nie patrzących na siebie; i nagle ona poczuła, że nie wytrzyma już dłużej tej ciszy, że coś się musi teraz stać bardzo ważnego, nie wiedziała, co to mogło by być, ale to było bardzo ważne i nieodwo- 95 łalne, aż mgłą zasnuwały się oczy napięte do patrzenia przed siebie, a nie w obok, i wtedy znowu usłyszała wołanie matki, ale nie mogła się poruszyć, jakby już była tą ścianą, wtedy on powiedział: - Miruniu, mama cię woła - i całe napięcie zelżało, stała się wolna na nowo, wyminęła go bez słowa, ale zapamiętała to „Miruniu”, nieśmiałe, jakby przepraszające „Miruniu”, tak było wtedy. A teraz wypędziła go ostatecznie z tego placu samoobronnym zawołaniem, które było obelgą, nawet dla niego było obelgą, więc już nie przyjedzie tu więcej. Ta zima zaczęła się wcześniej, a może Mirka szybciej marzła teraz w kusym płaszczyku, z którego Gosia już wyrosła. Jakieś złowrogie chmury nadciągały nad wieś, spodziewano się nowych nieszczęść. - Wola boska - wzdychała matka - przecież nie zwalę się nikomu na kark z czworgiem dzieci. Ojciec wychodził coraz częściej na wieś do zaprzyjaźnionych chłopów, wracał przygnębiony do domu i długo szeptał z matką po kątach. Czasami się upijał. Matka poszyła ze szmat kwadratowe szkaplerzyki z imionami dzieci i kazała im tego nie zdejmować nigdy z szyi. - Nikt z nas nie zna dnia ani godziny - mawiała i ze smutkiem i uporczywie egzaminowała malców: - Jak się nazywasz? A jak się nazywa mamusia? Tatuś? Gdzie mieszkasz? A babcia? W chlebowym piecu suszyła kromki gliniastego razowca, stopiła trochę łoju do butelek. - Może by coś zakopać? - dopytywała się czasem. - A cóż będziemy zakopywać, Helenciu, futra włożymy na siebie, w te dwa ostatnie kilimy owiniemy chłopców, cóż my, dziecko, mamy tu do zakopywania? Dzień przed Świętym Mikołajem przyjechała nagle ciocia Stasia znad Sanu. Po nich przyjechała. Postanowiono więc wyjechać nieodwołalnie i natychmiast, wszystko nagliło do wyjazdu, do ucieczki z tego oswojonego już miejsca, które stało się punktem zapalnym najczarniejszych przeczuć, i nawet ciężka choroba Szymka nie mogła być przeszkodą tu, gdzie chodziło o życie ich wszystkich. Mirka wymknęła się na dwór z tego przedwyjezdnego rozgardiaszu, nie chciała patrzeć na nagłe toboły, na bezradność matki, wybierającej ze stosu różnych rzeczy rzecz byle jaką, przyswojoną na równi ze wszystkimi i, jak tamte, bezwartościową. Obiegała bezmyślnie zakątki szkolnego placu, zdziwiona i przelękła od tej decyzji wyjazdu. Gdybyż wiedziała wcześniej. Wybiegła na drogę i śpiesznie ruszyła w kierunku kolonii. Pożegnać się. Taka była ta pierwsza myśl, która prowadziła ją, śpieszącą się, przez znajomą drogę. Pomówić z nim. Nakaz serca nagłym błyskiem rozjaśnił tę gęstą i mroczną magmę, w której szamotała się dotąd samotnie i bezradnie. Zapytać go - jakież to proste, czemu nie pomyślała o tym dotychczas - zapytać, co sądzi o postępku swojego ojca, czy się z nim zgadza. Jak mogła przesądzać w jego imieniu, jak mogła wątpić, nie dopuszczając go do żadnych wyjaśnień! Czyż on, który wyrósł tu i tu miał swoich przyjaciół, mógł zgadzać się z decyzją swego ojca albo czyż mógł jawnie wystąpić przeciw własnemu ojcu, on, całkiem niedorosły, uczniak zaledwie? Przyspieszyła kroku. Nagłe odczucie własnej winy, uzmysłowienie jej sobie, wyzwoliło ją z uprzedzeń. Biegła z jasnością w sercu i prawie szczęśliwa, przewidując z góry jego odpowiedź, pełna skwapliwej gotowości do pojednania. Nagle przystanęła w rozwidleniu dróg tuż koło budki sklepowej zamordowanych Moszków, naprzeciw kłapiących o wybite okna burych okiennic, i kreśląc czubkiem buta koła i kreski na brudnym śniegu zdała sobie sprawę, że nie potrafi już powiedzieć tego, co przyszło jej do głowy na szkolnym boisku przed paroma minutami, bowiem zbyt wiele stało się rzeczy dzielących ich oboje, żeby dało się to wyjaśnić w ciągu przedwyjezdnych minut, a przy tym pomyślność ich wyjazdu zawisła od tajemnicy i pośpiechu, zatem nie zdążyłaby nawet zajść tak daleko tam i z powrotem. 96 Osowiała i apatyczna wróciła do domu, lecz kiedy zajechały wynajęte sanie, raz jeszcze wybiegła tam na drogę, przyzywając i nagląc myślą nieobecnego, ale on nie usłyszał, nie przeczuł tego krzyku jej serca, więc posłusznie wsiadła do sań i z nie ostygłym zdumieniem patrzyła na mijane wielokroć chałupy, i nie chciała uwierzyć, że i stąd wyjeżdżają naprawdę. A potem ryk niemieckich patroli na miejskim dworcu, rozbebeszających cudze toboły, stopił jej się w koszmarny sen z mrokiem tamtej huraganowej nocy, zamazały się kontury rzeczywistego świata, przepraszający uśmiech matki, tulącej ich wszystkich spazmatycznie, i ten jej niewinny podstęp, łój stopiony w butelki, który wzięto za mleko i te ich zakazane butelki z tłuszczem trzymane jawnie, które paliły im ręce swym niedozwoleniem; a potem ojciec wpadający pod pociąg i nie wiedząca o tym matka, uśmiechająca się bezradnie i przepraszająco do Niemców, gruba matka z widoczną, zbyt oczywistą piątą ciążą, a tam ciotka Stasia rozdygotana, napięta do krzyku; więc cudowne ocalenie ojca, żeby było jak we śnie; - a mówiłem, nie przebiegać przez tor, szczęściem wagony były wysokie - kolejarz ociera spoconą twarz, ciotka daje im obydwum znaki na migi; ani słowa matce, ani słowa; więc jadą rozklekotaną ciuchcią; - ale co ci jest; - nic, nic, Helenciu, trochę się potłukłem; i promienny uśmiech matki rozpięty między tamtym wrzaskliwym dworcem miejskim, z którego udało im się wydostać i przenieść podstępnie owe butelki łoju, a owym domem rodzinnym, do którego znów oto zbliżała się po latach szczęśliwa z czekających ją spotkań. I w tym obłędnym zupełnie chaosie i skrzypie wagonów, w mroku zacierającym twarze tobolastych ludzi, klęczących i przysiadłych pośród garbatych węzłów, Mirka słyszała tylko zdyszany oddech i sapanie, a potem usłyszała głos matki pytającej czy ktoś tu głodny, i ujrzała wąsatego chłopa zeschłego na wiór, który wyciągnął rękę po ten chleb rozdzielany przez matkę, a potem zapadła znów w duszący ją sen, z nosem zapartym w czyjąś cuchnącą spódnicę. - Pewnie stąd masz te wszy - mówiła potem matka, zczesując jej gęstym grzebieniem włosy na rozścielony papier, podczas gdy Gosia, odwracając się z obrzydzeniem, rozgniatała paznokciem te wszy rozbiegające się śpiesznie po papierze. I we śnie koszmarnym pozostał mrok i przejmujący ziąb tamtego miasteczka, w którym wciśnięci w bramę obcego domu czekali na szczęśliwy powrót ciotki, która postanowiła odszukać umówionego szofera niemieckiej ciężarówki. Obca kobieta wyniosła im wiadro gorącej kawy zbożowej, pili ją wprost z cynowej warzechy parząc o nią usta, aż wreszcie zajechało to auto i ciotka, wystraszona nocnym patrolem i szczęśliwa jednocześnie ze swego zwycięstwa, nagląco usadzała dzieci na wypukłych workach nabitych zbożem. Wiatr porywisty smagał ich, trzymających się kurczowo tych worów, z których ześlizgiwały się ręce, wóz podskakiwał na kamienistej, nierównej drodze, ojciec w pełnym już biegu narzucił wszystkim na głowy ciężką płachtę kilimu. I wreszcie byli na miejscu. Wreszcie weszli do tej zapamiętanej i nie zmienionej chałupy, małej kuczy pod strzechą, do tego domu dziadków, który miał im się teraz stać ich nowym domem. Tak więc po raz pierwszy Mirka znalazła się powtórnie w miejscu zapamiętanym z wczesnego dzieciństwa. Uwolniona z objęć ciotek, babci, wujków i kuzynów, wybiegła przed dom powitać stromą piwnicę na wzgórku i studzienny żuraw. Zmurszałe drewniane koryto do pojenia bydła i przewrócone cebry oblepione plewą, także beczka opodal - zdawały się stać na tym samym miejscu, tylko pagórek, z którego turlała się w piach i między pokrętne śliwy sadu, był nieco mniejszy i zawleczony śniegiem, nie taki złoty jak dawniej. Uchylone wrota wozowni skrzypiały miarowo i sennie, wnętrze pachniało starą skórą uprzęży, po kątach walały się rupiecie i pługi pogięte, także koła wozów i drabiny z wyszczerbionymi szczeblami stały tu ciągle, żeby się jeszcze kiedyś na co przydać. Wszystko tu zdawało się być nie tknięte ręką czasu, znajome i do zostania na zawsze. Nawet nieżyjący już dziadek zdawał się jeszcze siedzieć na wyszczerbionym siekierą pieńku i pykać fajkę wystruganą własnoręcznie z wiśniowego drzewa. Omszałe poszycie dachu domu 97 sięgało małych szybek zaciemnionych gęsto prymulkami, bielone belki niskiego pułapu dotykały głowy dorosłych ludzi. Mirkę cieszyło tu wszystko. Z lubością naciskała żelazne języczki spustowe zamków, wyklepane koślawo w wiejskiej kuźni, i chropowata czerń tych tutejszych klamek z odcieniem podskórnej czerwieni, jak dogasający żużel, wydała jej się piękna, gdy przechodziła w wyślizganych wieloletnim dotykiem miejscach w szaroniebieski odcień. Blaszany stożek klosza do naftowej lampy, od której odwykła, odkąd zaczęto u nich świecić ostrym i śmierdzącym światłem karbidówek, przypomniał jej wnętrza innych chat zapamiętanych z dawna. Wreszcie przemknęła się po włazie na strych i zachłysnęła się mnogością zatkniętych za belką barwnych pocztówek, pisanych do dziadków przez ciotki i wujków zaraz po pierwszej wojnie. Z wypaczonej, zbutwiałej skrzyni wyciągnęła ze zwoju szmat stary modlitewnik babki, pełen zakładek z obrazków świętych, i gdyby nie uporczywe przywoływanie, za nic nie odeszłaby stąd. A w każdym razie nie w tej chwili jeszcze. Ociągając się zeszła w sień zagraconą szatkownicą i stęporami do ubijania kapusty, porzucone w kącie wiązki wikliny pachniały rzeką, formy drewniane i miarki walały się pod nogami, rzucone tu pośpiesznie i na tymczasem, ciężki głaz przyciskający wieko beczki mokry był od kwasu kapusty. Gosia, zadomowiona tu już na dobre, biegała z rówieśnicą Hanką i Fredkiem to zerżnąć sieczkę w stodole w sieczkarni, to poić konie i swoim zwyczajem musztrowała ich, prześcigając się z nimi w pracy. Najstarszy z nich wszystkich, piętnastoletni Grzesiek, porzucony syn ciotki Janki, płaczliwie wydzierał spod nóg kołujących kobiet wiązki wikliny i chował się z nią wstydliwie za swoje rozpoczęte kosze. Bolek z rówieśnym Jankiem harcowali po zaśnieżonym sadzie, wydzierając sobie przemocą sanki i pojedynczą łyżwę wystruganą z drzewa przez Fredka. Kobiety schylały się wgięciem pleców pod okap pieca buchający sadzą i żarem, smrodliwie perkotały ziemniaczane obierki sposobione dla świń i mdło warzyła się dla wszystkich jaglana kasza na mleku. Ojciec z dwoma wujkami wyszedł na wieś wynająć furmankę na jutro, żeby pojechać po resztę rzeczy do tej wsi, a ciotka Stasia przewidywała z przekąsem: - no i się spiją, bo po co aż we trzech, ani chybi się spiją. A potem, podpierając się pod boki, zaczęła rachować: - Babcia z Nastką w kuchni na łóżku, wuj Tomek na sofie, Grzesiek na zapiecku to cztery. A w drugiej izbie ty, Heleńciu, z Bronkiem i czworo dzieci to dziesięć. Ja, Paweł i trójka naszych dzieci to piętnaście. Nie ma co, my, dorośli, na łóżkach, z twoim Szymkiem, a na słomie trza pokłaść trójkę moich i trójkę twoich dzieci. Dobrze myślę? Matka, przytakując skwapliwie, z troską patrzyła na rozłożoną pokotem na zsuniętych ławach słomę, na której już baraszkowali z zachwyconymi okrzykami Bolek z Jasiem. Szymek, rozpalony, oddychał ciężko przez sen pod puchatą pierzyną. - Nic mu nie będzie, nie martw się, to przejdzie. Dziecko jak dziecko: co rusz to chore, a potem znów niewiadu kiedy zdrowe. Mężczyźni skupili się ze swoim przyciszonym rozgwarem, odcinającym ich od reszty izby ścianą niesłyszenia, przy stole zastawionym kwartą bimbru, babka z ciotką Nastką klęcząc w skupieniu mamrotały modlitwy wielkopostne. - Ale cudak z tej Gosi - rechotał w podwórzu Grzesiek, przenośna latarnia z ich głosami gubiła się w drzwiach obory i stajni. Święty Mikołaju, puść panny do raju, a chłopców do piekła, niech użyją ciepła - wywrzasnęła z siebie Gosia krótki, gardłowy przyśpiew. Mirka odszukała za szopą rozklekotany wychodek, przez liczne szpary wiatr nawiewał drobne krupy śniegu wraz z ziąbem, z krańca wsi na drugi koniec niosło się łańcuchowe szczekanie psów. Gdy wyszła na środek podwórza, ogarnęła ją mroczna cisza zalegająca wokół. Drżący odblask księżyca ślizgał się 98 po wyniosłych pniach wielowiekowych wiązów koło stodoły. Granatowy mrok migotał żółtymi szybkami zaśnieżonych chałup miękko i błękitnie, wysokie cienie studziennych żurawi zdawały się jej przywracać coś utraconego dawno. Ale w powietrze tych lat była już, widać, wpisana niemożliwość sielanki. W kilka dni bowiem później wrócił ojciec pustym, wynajętym wozem, tyle że przywiózł ze sobą Kazka i jego młodą żonę, Miecię. Gdy dojeżdżał do domu dziadków, minęły go na przedmieściu fury z tamtej ich wsi, otoczone kordonem żandarmów. Więc jednak naprawdę to się stało, choć nie wierzyli, że los taki mógłby ich kiedykolwiek spotkać. Matka poruszając pobladłymi wargami powtarzała tępo: - Moje miejsce było przy nich, nie wolno mi było ratować się bez nich. Ciotka Stasia, siąkając nosem, zamaszyście bandażowała obłożone bułką namaczaną w mleku nogi Mirki i Gosi, nadmiernie owrzodzone z powodu złej przemiany materii czy braku witamin. Tak więc z przybyłym stryjem Kazkiem i ze stryjenką Miecią było już ich teraz siedemnaścioro w tych dwu ciasnych i niskich izbach, w których sypiali pokotem w kwaśnym odorze kapusty gotowanej w dwuuchych żeleźniakach i w odorze kartoflanych łupin gotowanych dla świń. Rano kobiety zwlekały dzieci z rozgrzebanej słomy i one we trzy, Hanka, Gosia i Mirka, brały wielkie wiklinowe kosze i dźwigały kartofle wygrzebywane z kopca szczelnie spowitego w słomiane maty, babka Katarzyna modliła się posępnie przy oknie, matka niewprawnie wginała tułów pod okap pieca i przestawiała rozpalone baniaki żelazne, dymiące poranną pamułą, zupą jabłczaną, której Mirka już nie mogła znieść, albo jaglaną kaszą na mleku z grubymi kluchami. Grzesiek milczący siadał przy babce koło okna i zręcznie wyplatał kosze, w kątach izby stały snopy wikliny naciętej nad Sanem i ciężkie formy wyciosane z kłód drzewnych walały się w sionkach. Gosia wynosiła z Fredkiem i Hanką ciężkie cebry pomyj i tłuczonych z otrębami ziemniaków do chlewa i obory. Jasio z Bolkiem kotłowali się wrzaskliwie na łóżkach obok marudzącego chorego Szymka. Cały ten tłum dorosłych i dzieci wpadał bezustannie na siebie, deptał sobie po piętach, kobiety wyrywały sobie z rąk robotę, pragnąc się na coś przydać, mężczyźni, kopcąc śmierdzącą machorkę, gwarzyli leniwie albo wpadali w sztuczną wesołość, ale najczęściej snuli te swoje przypuszczenia na temat dalszego ciągu wojny. Tymczasem ukazało się obwieszczenie, nakazujące zgłosić wszystkich uciekinierów z terenów wysiedlonych. Więc matka udała się do sołtysa Iwana, bo ciotka Stasia powiedziała: - Musisz sama tam pójść, on cię pamięta, jak jeszcze dzieckiem tu byłaś, będzie najlepiej, jeśli ty go poprosisz sama. I matka poszła go prosić, żeby zeznał, że oni tu są od lata, że przyjechali tu dawno, i mówiła: - Iwan wie, mam malutkie dzieci, tu mieszka moja matka, moi bracia, Iwan wie. Iwan może tak powiedzieć. Iwanowi uwierzą. I on zgodził się skłamać. Więc teraz ojciec i Kazek mogli zacząć szukać pracy i Mirka widziała, że kiedy oni obaj wychodzą rano z domu, matka spogląda na portki ojca uszyte z pokrzywowej, rzadko tkanej materii, przez którą przeświecało gołe ciało ojca, bo cała jego ciepła bielizna już się rozleciała, a potem spogląda na garnitur Kazka i jego zapasowe ciepłe spodnie na poręczy łóżka i twarz jej zacina się pochmurnie, a czasem gdy mróz przybiera na sile, mówi do cioci: - Tak się boję o Bronka, chorował na te płuca przed wojną, a teraz się przeziębi. A czasem, przemagając wstyd gniewem, gdy byli sami, wołała: - Mógłby dla żartu powiedzieć, pożyczam ci, stary, te spodnie. Przecież mu pomagałeś, kiedy on nic nie miał i uczył się. A ojciec wtedy, przemagając wstyd gniewem, zabraniał jej o tym w ogóle wspominać. Potem brał futerał ze skrzypcami i sapiąc, z twarzą zasępioną, szedł do miasteczka pod górę 99 do jakichś państwa, którzy pragnęli nauczyć syna gry na skrzypcach, bo na razie innej pracy nie udało mu się znaleźć. A Mirce bywało w takich chwilach przykro, bo wiedziała, że Kazek na pewno dałby te spodnie ojcu, tylko nic przyszło mu do głowy, ojciec z kolei był za ambitny, żeby go o to poprosić, no i tak to się zawęźlało głupio i gmatwało niepotrzebnie, a tymczasem ojciec przemarzał i matka się martwiła. Postanowiono wysłać dzieci do szkoły zaraz po świętach, a tymczasem szykowano bożenarodzeniowe ciasto, owe liczne przekładańce z jabłkami lub makiem oraz ulubione przez matkę jaglane pierogi, a także z kaszą gryczaną. Więc dziewczynki z mozołem obracały ciężkie głazy żaren rozgniatające ziarno jagły na żółtą mączkę, a potem pilnie przebierały na stole kupki gryczanej kaszy, wyławiając z niej grudki ziemi, drobne kamyki i mysie bobki. - Babciu, opowiedz, koniecznie opowiedz coś albo zaśpiewaj - napraszała się Mirka. Siwe oczy babki zaśmiały się do niej poprzez stół. Chtórędy, Jasiu, chtórędy, Jasiu pojedziesz, pojedziesz, czy bez wyżynę, czy bez dolinę, czy bez wieś, czy bez wieś. Odległe dnie, nie pamiętane nawet przez matkę, przerzucały się barwnym, furkotliwym i dobrze nakrochmalonym korowodem przypomnień; czemu wszyscy pamiętają najchętniej lato i słońce, czemu takie to wszystko świetliste w pamięci - zastanawiała się Mirka, bo i ona także pamiętała najchętniej dni pogodne i ciepłe, chociaż pewien bożonarodzeniowy śnieg także pamięta i jeszcze pewną późniejszą sannę; Gosia wyrwała furmanowi lejce - ja sama, sama będę powozić - przewrócili się w miękkie zaspy do rowu, matka wtedy bardzo się tym przejęła, było to właśnie tuż przed narodzeniem się Szymka. Ciocia Nastka wyciągała ze skrzyń swoją dzwoniastą spódnicę, obszytą szczotką pluszową, i żółte trzewiki na obcasie. - Trzydzieści lat już to mam - mówiła, z nabożeństwem roztrzepując wełnę spódnicy. - Gdzież by dziś ktoś mógł sobie to kupić - wzdychała. Bez wieś, Kasieńko, bez wieś, Kasieńko, pojadę, pojadę do swej dziewczyny, do swej jedyny na radę, na radę - podchwyciła matka w zamyśleniu melodię porzuconą przez babkę, a babka wyprowadzała już cienie swych ojców suto przyodziane i godne a zamożne, Grzesiek, pomstując płaczliwie, wydzierał kobietom spod nóg deptane witki wikliny, pachniała kapusta grochem i olejem zmieszanym z postną wonią suszonych grzybów, babka przeżegnała się i surowo na powrót podjęła jękliwie : Spuśćcie nam na ziemskie niwy zbawcę niebios, obłoki. Gdy ciocia Stasia wyciągnęła z pieca ostatnie blachy złotych i pachnących cwibaków, matka rozpłakała się nagle i żałośnie. - My tu świętujemy, cali i syci, a moje szkolne maluchy tam za drutami. Bożeż ty mój! Mirka przeszyta na wskroś przypomnianym żalem uciekła z kuchni za stodołę i tuląc się do ośnieżonego węgła łkała niepowstrzymanie, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie to, co się stało. Ten ich wyjazd, tak niepodobny do poprzednich wyjazdów, ukazał jej się po raz pierwszy w całej swojej grozie. Dawniej, wyjeżdżając, pozostawiali za sobą przynajmniej możliwość powrotu, możliwość odzyskania przyswojonych krajobrazów i ludzi. 100 A teraz była już tylko utrata bezpowrotna, bo nawet jeśli tam się przyjedzie kiedyś po wojnie, jeśli dożyją, nie będzie już tam tych ludzi, a przecież to ludzie tworzą jakąś okolicę, ich twarze właśnie są niepowtarzalne i nie do zastąpienia. Gdy wróciła do izby, zasiadano hałaśliwie do wigilii, jakby tym gwarem i hałasem chciano zakrzyczeć nurtujące wszystkich smutne myśli. Wuj Paweł, krążąc z kwaterką bimbru, wybiegał co chwila drobnym truchtem na środek izby i przytupując wyśpiewywał: Wódki mi dać, wódki mi dać, bo mi wiechcie z butów widać, a czy widać, czy nie widać, wódki mi dać, wódki mi dać. - Tak jest! - wykrzykiwał ojciec podochocony. Kobiety komentowały przepowiednie świętej Michaldy, że tak się właśnie sprawdzają. - Dolina Jozefata, prawdziwa dolina Jozefata tu u nas - rozmarzała się matka. Bo Pan Jezus tak przykazał, oj, duli, duli dana, po jednemu wypić kazał, oj, duli, duli dana. - Tak jest, panowie, tak jest - przyświadczył ojciec. Ciotka Stasia z udanym zgorszeniem plasnęła w ręce, gdy wuj z kwartą w ręku puścił się w prysiudach dookoła izby. - Spiłeś się, jużeś się spił. Stary a durny. Aż dzieci się śmieju. Paweł łypnął na dzieci spod krzyczastych brwi z udaną przyganą. - Do ciężkiej, granatowej i niespodziewanej cholery - ryknął - wolno mi chyba, nie? - I dodał zwyczajnym głosem: - I tak pomrzemy, i tak pomrzemy. - A idźże, idźże. Babka wyciągnęła Gosię do kuchni: - Połóż no się, spalę ci tę różę na nosie, zanim ci się bardziej sprzeciwi. Nakryła jej twarz lnianą ścierką i zwijając w kule lniane przędziwo zapalała je i rzucała na tę ścierkę, mamrocząc do siebie. - Niech się mama pośpieszą - nagliła córka Nastka - adyć czas na pasterkę. Mieszkali więc w tym domu, w tej małej chłopskiej izbie, przesiąkniętej zapachem kwasu kapusty i odorem parujących ziemniaków, jedli co rano tę gęstą pamułę z przecieranych jabłek i żur zabielany lub kaszę jaglaną, monotonnie, do obrzydzenia, ziemniaki kraszone tym wywiezionym w butelkach łojem miały mdlący smak, tłuszcz zakrzepły na łyżkach zasnuwał im podniebienie woskową skorupką. Mirka co rano wybiegała przez sień, potykając się o wiązki wikliny naniesionej przez Grześka, i biegła wraz z Fredkiem i Hanką do tej odległej szkoły, po drodze dołączały do nich tutejsze dzieci. Już za szosą szli skrótami przez cudze nie zagrodzone sady pod górę, na której szczycie stał ów kościółek drewniany, widywany przez nią dawniej wyłącznie w słoneczne lato. Teraz oszronione sady iskrzyły się krystalicznie. Mirka zasiadała lękliwie w swojej ławce, obca tu i śmieszna w niezgrabnych sukienkach szytych własnoręcznie przez matkę. Czuła się tu nieszczęśliwa i samotna, brakowało jej Gosi, która już skończyła szkołę, przerażały ją zaczepki nowych kolegów, na pauzach uciekała do Hanki i Fredka, którzy byli w innej klasie, ale i z nimi nie mogła jakoś znaleźć wspólnego języka. 101 Zresztą Hanka przyjaźniła się bardziej z Gosią; leżąc obok siebie chichotały do późnej nocy, wyszeptując sobie jakieś sekrety, przechwalały się, że im rosną piersi, bo już ich sutki swędzą, albo wybiegały wieczorem do dziewczyn z sąsiedztwa, które już były na wydaniu, i chciwie wysłuchiwały ich zwierzeń. Po lekcjach Mirka szła na most Sanu; grube kry z chrzęstem rozbijały się o metalowe przęsła, po drugiej stronie rzeki mieszkali ci rodzice ciotki, koloniści niemieccy. Hanka obnosiła się z fotografią wujka Fredzia, który walczył na froncie wschodnim w niemieckiej armii. „A gdzie ty jesteś teraz - myślała z rozpaczą i nawet w myślach już pomijała to imię - czy jeździsz do miasta z ojcem i czy zbliżasz się do drutów, za którymi płaczą nasi koledzy?” Widziała go przerzucającego przez druty obozu węzełki z żywnością i potem szlochającego bezradnie z głową przy słupie ogrodzenia, jego najserdeczniejszy przyjaciel od pierwszej klasy, rumiany, wesoły Franek, z oczami niebieskimi jak kwiaty lnu, przeklina go po tamtej stronie drutów, ojciec ciągnie go opornego, zapierającego się w śnieg; - to nie dla ciebie, nie dla ciebie, synu - i on odchodzi, rozmazując pięścią bezsilne łzy na swojej twarzy: ale nie może już odejść zupełnie z tamtego miejsca, będzie tu wracał ze swoim głupim węzełkiem nie nasycającym nikogo, odtrącony i przeklęty i będzie się opornie dawał stąd odciągać swojemu ojcu, a kiedyś przyjdzie i nie zastanie tam już nikogo ze swoich, będzie stał obcy wśród obcych, obcy dla przyjaciół i obcy dla ojca, niczyj, okaleczony wewnętrznie i rozdarty, potrzebny wojnie, jakby ta wojna nie mogła się bez niego obejść, jakby musiała się poświadczać i dziećmi, tymi wychudłymi szkieletami obciągniętymi owrzodzoną skórą po tamtej stronie drutów, i stojącą w gardle sytością płaczących obcych tu, przed ogrodzeniem, które nic nie są w stanie pojąć prócz nagłego osamotnienia i poczucia winy, na które zostały skazane już do końca i nie z własnego wyboru. Mirka więc chodziła do tej nowej, miejskiej szkoły, a potem wracała do domu, w którym wszyscy deptali sobie po piętach, bo było ciasno, choć stryj Kazek ze stryjenką przenieśli się już do sąsiadów. Na kartkach szkicowała w klasie na lekcjach bezustannie plan tamtej ich wsi, jakby się bała, że może ją kiedykolwiek zapomnieć, i rzeczywiście zapomniała nazwiska swoich kolegów, wymykały jej się z pamięci dróżki i rozwidlenia, więc z mozołem zaczynała pracę od początku, gubiąc proporcje i dręcząc pamięć. Nudziła się w szkole. Przyzwyczajona przez matkę, a potem także przez ojca w starszych klasach, do ciągłego spodziewania się na lekcji czegoś niezwykłego, do bezustannego dziania się, tępo patrzyła teraz w ospałą nauczycielkę i pustujących kolegów, którzy wspólnie i dowolnie przepędzali tu zaledwie swój wyznaczony rozkładem godzin czas. Zabrakło jej rozdeklamowanej, tańczącej matki, której krzyk nawet był odświętny i ważny, ojca, który umiał ich wyczulić na podjęcie każdej aluzji politycznej w tekstach literackich i w pieśni, a także tego humoru ojcowego, którym rozładowywał napięcie wywołane uprzednią surowością; tych rozmów z nim lekcyjnych, zapytywań, na które trzeba było się domyślać samemu odpowiedzi, nieustannego napięcia i stałej gotowości do dalszego myślenia. Dopiero teraz mogła ocenić ich, jako swoich nauczycieli, nigdy przedtem nie zastanawiała się nad tym, sądziła, że widocznie tak to bywa samo przez się. Nie śmiała jednak i nie miała sposobności wdawać się teraz z nimi w zawiłe rozmowy. Ojca drażniła coraz bardziej beznadziejność ich sytuacji i obnoszona przez Hankę fotografia „wujcia Fredzia”, i każda wzmianka ciotki Stasi o tamtej rodzinie, a potem jej płacz po zaginionym bracie. - No i jakże nie płakać, prawie matką mu byłam. I jaki on Polak, niech Bronisław się zastanowi, przecież my są z Niemiec, nigdyśmy przecie tego nie kryli. - I płacząc, zawijała szczelnie szalem głowę i biegła za San samymi nogami, jak kiedyś babka Maria opłakująca stryja Stasia zamordowanego w Oświęcimiu. - Jak jest wojna, to jest nieszczęście. Każdemu jego nieszczęście. 102 Któregoś marcowego dnia przyszedł na świat Staś, trzeci braciszek Mirki. Ojciec wreszcie zdobył posadę w jakimś sklepie, a babka postawiła na swoim, no więc one obie z Gosią poszły wreszcie do tej pierwszej komunii w swoich granatowych mundurkach szkolnych, uszytych na wyrost jeszcze przed wojną, i tylko białe kokardy w ich włosach stanowiły ową wymarzoną biel stroju, którego zabrakło. Zawstydzone i nieszczęśliwe klęczały ciemną plamą w białym orszaku małych dziewczynek. A Mirka z zażenowaniem i tłumionym chichotem wystawiła język pod hostię, bojąc się spojrzeć w twarz ministranta, kolegi z klasy, żeby się nie roześmiać głupkowato i wstydliwie, i żeby ten rodzaj śmiechu nie przeszedł w szloch, do którego bywała skłonna, więc wpijała paznokcie w ręce złożone kornie i wiedziała tylko, że jeśli istnieje rzeczywiście jakiś stan łaski, ona tego stanu nie ma w sobie za grosz. Postanowiła więc ukryć i to przed bliskimi, którzy nie potrafiliby i tak niczego zrozumieć. Wiedziała, że musi milczeć, że jeśli przed snem uklęknie w izbie razem z dziećmi ciotki Stasi, to przecież może sobie przez ten czas ciszy pomyśleć o czymś, może na przykład przypomnieć sobie pewną kładkę na rzece w dawnej wsi, przez którą przechodziła po majowej ulewie; woda spieniona i spiętrzona rwała szumnie dołem, aż się kręciło w głowie od tego poprzecznego ruchu poniżej, który zdawał się znosić nogi. - A widzicie, Mirka się jeszcze modli - zauważyła ciotka, więc ona śpiesznie żegnała się i pragnęła już leżąc dosnuć sobie dalszy ciąg przywołanego obrazu. - Co za łagodne, skromne dziecko, cóż to za dobra, posłuszna dziewczynka - chwaliły ją kobiety i ona uśmiechała się zawstydzona i z poczuciem winy. - A czemu Mirka nigdy się nie kłóci, czemu ona nigdy mi niegrzecznie nie odpowie - krzyczała matka na pyskującą Gosię. - To niech mama popatrzy tylko, jakie ona ma złe ślipia, jeszcze się mama przekona, co to za gagatek, o, syczy tylko jak żmija i te zmrużone ślipia wściekłe, że można się przestraszyć. - Ale gdzie, co mi będziesz wmawiać. - Łaskawe cielę dwie krowy ssie - wtrącała ciotka sentencjonalnie. - Wy lepiej, Hanka i Gosia, bierzcie przykład z Mirki. - Lizuchu, wstrętny lizuchu, mnie nie oszukasz - odgrażała się Gosia. - Ja cię lepiej znam, ty fałszywe nasienie. Za ich stodołą, w krętym jarze zarosłym srebrną topolą, czeremchą i olszynami pluskał strumyk dopływający do Sanu. Tu Mirka z Gosią przynosiły pieluchy Stasia i klęcząc na kładce wystawiały powalane miejsca pod prąd, a potem żmykały te płaty płótna w zimnej, rwącej wodzie, w którą osypywały się delikatnie płatki kwitnącej czeremchy. I klęcząc tak, i poprawiając nieustannie osuwające się bandaże z owrzodzonych nóg umyślnie opóźniały swój powrót i wywłóczyły swoje narzekania na wredny los i na Fredka, który za plecami ciotki wymyślał im od darmozjadów, czasem popłakiwały upokorzone i bezradne i wspominały żałośnie dawniejsze lata i gdzie indziej. A tymczasem wiosna była w całej pełni, białe sady spowijały wzgórza i odbijały się od płowych strzech, malwy wspinały się na ściany, pachniała maciejka, gdy wieczorami siadano na ławkach przed płotem. Dzieci rozbiegały się hałaśliwie w zastodolnych sadach w wiecznotrwałym: „zamawiam, odmawiam!” Sołtys Iwan wynajął rodzicom Mirki nowo wybudowany dom, w połowie zamieniony na magazyn zboża. Zamieszkali więc w tych surowych murach, spali na wspólnej pryczy, ojciec przynosił kubełki przydziałowej marmolady, kupiono łaciatą kozę, która pasła się na zachwaszczonym podwórzu. Mirka woziła w pożyczonym wózku małego Stasia po pastwisku, Bolek z Szymkiem włóczyli się po cudzych podwórkach, włazili na zwalone belki lub uganiali się po ścieżkach wiejskich z brzęczącymi fajerkami na haczyku. - Ichał stryłyc na winojku, praszczał swoju diłczynojku - wypiskiwała Sonia, córka Iwana, popędzając krowę patykiem. 103 Gosia w podwórzu szamotała się z kozą, trzaskała z pasją garnkami w kuchni, a matka, szczęśliwa i odświętna, douczała grupkę dzieci zakazanej historii i ojczystego języka. praszczaj diweńka czarnobriweńka, ja jdu w czużoju storoneńku Po południu wracał ojciec i znów siadali z grupką uczniów przychodzących na te lekcje. Ojciec odręcznie i w przybliżeniu rysował im mapy i przechylając głowę wygłaszał na przemian z matką te dzieje ojczyste, o których nie powinno się mówić za głośno, ale o których musi się wiedzieć, skoro się jest Polakiem. Mirka popychała wózek przez sady za stodołę do Soni. - O tych siostrach, proszę cię, jeszcze raz zaśpiewaj. Bo ja znam też taką po polsku, o siostrach, co poszły na maliny i też jedna drugą zabiła z zazdrości. Ale ty najpierw śpiewaj, Sonia. Mała mati doni dwi, adnu lubyła, a druhu ni, mołodsza była kak ta zoria, starsza mołodszu podmowila... - śpiewała Sonia wstydliwie. Mirka, potrząsając rączką wózka z płaczącym Stasiem, śpiewała wraz z nią, przekręcając zabawnie obce wyrazy, o tym, jak to się miały obie siostry niby tylko przejrzeć w wodzie, która z nich piękniejsza. Pływaj, sistryczko, w bystroj wodie, boś ty harnijsza w naszem rodie. Na ti, sistryczko, zlotu kosu, a wyratuj me ja tia proszu na ti, sistryczko, zołotyj pas, a wyratuj me, puky je czas, zołotyj pas nech bude tu, ne wyratuju, a zhynesz tu. Któregoś dnia Mirka podsłuchała rozmowę Kazka z ojcem, z której domyśliła się, że Kazek jest w partyzantce. Odtąd patrzyła z onieśmieleniem i podziwem na tego trzpiotowatego, wiecznie skłonnego do wygłupu stryja. Matka jękliwie mawiała do ojca po tych jego rozmowach z Kazkiem: - Broneczku, tak cię proszę nie narażaj się, mamy, sam pomyśl, pięcioro małych dzieci. I Mirka wiedziała, że matka się boi tego, żeby ojciec nie poszedł do lasu z bronią w ręku. A przecież to ich tajne nauczanie też było niebezpieczne - wiedziała o tym, bo ojciec czasem czytał im na głos artykuły i komunikaty z tajnych gazetek, czasem podawano tam nazwiska przyłapanych na tajnej nauce dzieci i nauczycieli, opisywano ich męczarnie. Mirka bała się panicznie męczarni. Chora wyobraźnia, zasilana przez zasłyszane okropności, owocowała w najokrutniejsze i wymyślne sceny. Mirka, zadręczona torturami, które sama sobie gotowała, usiłowała oderwać myśli, zagadać swój lęk obmyślaniem bajecznych światów, odpodobniała sobie ludzi i krajobrazy, zapobiegała przykrym myślom rozczytując się w pożyczonych od sąsiadów romansach Courths-Mahlerowej lub w naiwnych i poczciwych obrazkach dla dorastających panienek księdza Pasławskiego. 104 Wreszcie ojciec wyszukał dla Gosi i Mirki nauczyciela, studenta, lekcje odbywały się po kryjomu w cudzych, kolejnych domach. Ten pan, entuzjasta epoki Oświecenia, nazywał się Trembecki, a Mirkę onieśmielało samo przypuszczenie, że mógłby być potomkiem rodu dawnego poety. Najmniejsza z całej grupy i niepozorna przez wzmagającą się wciąż nieśmiałość, z nabożeństwem słuchała natchnionego głosu nauczyciela. A kiedyś, gdy któraś z dziewcząt spytała go, co to znaczy liryzm, a on odpowiedział: - Najlepiej zrozumiesz, jeśli przeczytasz sobie wypracowanie Mirki o jesieni - Mirka pomyślała, że zapadnie się pod ziemię z nagłego, zawstydzonego sobą szczęścia. „Ach, cóż tam takiego napisałam” - myślała gorączkowo, pragnąc ocenić w pełni to zaszczytne wyróżnienie. Ale pamiętała tylko nastrój tamtej chwili, gdy siedząc nad otwartym zeszytem patrzyła przez okno na zamglony deszczem odległy las, który nie oznaczał już samego siebie, przestał być zbiorem drzew, stał się symbolem oporu, walki i nadziei, a jednocześnie patrząc tak, przypominała sobie inne jesienie, grzybne i słonecznie beztroskie, jesienie utracone i krajobrazy porzucone z przymusu, nie z wyboru. Więc pamiętała ten swój zamyślony, przedwczorajszy smutek, „czyżby to był ten liryzm” - myślała, nie śmiejąc podnieść oczu. A po kilku dniach ten młody mężczyzna, ich natchniony nauczyciel, już nie żył. Baby zaglądały do ich domu z nowymi wiadomościami do matki: - Byle te czarne dzikie diabły tylko nie przyszły tu do nas, to się jakoś może i wytrzyma, jejku, co oni z babami wyprawiają, żadnej nie przepuszczą, ani tyciej od ziemi dziewusze, ani starej. A jakby co, nie daj Boże, ale jakby już co miało być, Gosiu i Mirka, słuchajcie, trza się wtenczas mocno uderzyć pięścią między nogi, potem już tak nie będzie bolało. I mówiły im te obrzydliwości przy milczącej matce, która nie protestowała, zdawała się nie dosłyszeć, a Mirce robiło się mdło z obrzydzenia i wstydu i też udawała, że nie słyszy, i tylko Gosia, purpurowa z gniewu, wrzeszczała to swoje: - Atam, dajcie mi spokój, dajcie mi spokój. Znów zaczęły chodzić na tajne komplety, tym razem do wesołej panny Isi, która pięknym głosem śpiewała solo w kościelnym chórze. W domu, w którym mieszkała, mieścił się posterunek żandarmerii niemieckiej. - Świetne miejsce, cudowne - cieszył się ojciec. Panna Isia żwawo i radośnie wzięła się za ich edukację. Przychodzili tu w pięcioro, jeszcze jedna dziewczyna i dwu chłopców, trzeba było teraz wkuwać łacińskie i francuskie słówka, gramatykę, mity greckie i matematykę. Panna Isia często się śmiała, była szczęśliwa, zarażała ich swoją wesołością, czasem widzieli w drugim pokoju młodego mężczyznę. - Wujeczku wołała do niego zalotnie panna Isia i Mirka wiedziała, że to nie jest żaden wujek, że to ktoś ukochany i drogi. - Jakie ty masz ładne usta, Gosiu - wtrącała czasem taką uwagę ni stąd, ni zowąd panna Isia i Gosia, uszczęśliwiona, ładniała wtedy, zapominając na chwilę o tych ohydnych, niezgrabnych sukienkach z wypłowiałego drelichu, które matka szyła im własnoręcznie i jakby na przekór (a właśnie, że z karczkiem, wiem lepiej, jak ci będzie ładnie). - Za to mój nos! - Gosia autokpiną ze swojego perkatego profilu pragnęła „zagadać” komplement panny Isi, bo obaj chłopcy już zerkali na te jej pochwalone usta. Kiedy zbierali się do odejścia, a wychodzili w odstępach i pojedynczo, „wujeczek” wołał obie dziewczynki na chwilę. - Weźcie to dla ojca - mówił podając im zawiniątko, one to rozdzielały bez słowa między siebie i pchały za pazuchę. Jakaś nie pisana umowa nie pozwalała im okazywać mu, że wiedzą, co to jest, ani jemu, że wie, że one wiedzą; i niosły to ojcu, potem ojciec dawał im poczytać te gazetki i już nawet nie musiał przypominać o konieczności zachowania tajemnicy, potem wkładał zwinięte płachty gazetek pod węgieł szopy, ktoś to stamtąd zabierał dalej, no i tak to szło. 105 Ojciec czasami wyjeżdżał do miasta po towar do sklepu, wracał nocą przez te słynne rozległe lasy i oni wszyscy w domu bardzo się wtedy o ojca bali, on wracał zmęczony i rozdrażniony, czasem zabierała mu towar partyzantka, czasem banda rabunkowa, zarząd sklepu jawnie zarzucał ojcu konszachty z lasem, narastały groźby, ojciec znów zaczął się upijać, a teraz nie było już nawet gdzie uciekać, właśnie koło Józefowa zrobiono pacyfikację, wujek, mąż cioci Mani, zginął w akcji koło Osuch, ciotka Mania z Andzią uciekły z kościoła, do którego Niemcy spędzili ludność całej wsi, była ranna w ramię, Andzi zapaliły się na głowie włosy od przelatującej kuli. - Co ja przeżyłam, Boże, co przeżyłam - jęczała, kiedy ojciec przywiózł je obie nocą przez las tu nad San. Cudze nieszczęścia opierścieniały coraz ściślej tę ich wieś i miasteczko, jedynie tutaj było jeszcze jako tako spokojnie. Może decydowało o tym wzajemne przemieszanie się rodzin ukraińskich, niemieckich i polskich, prawosławnych i katolickich, osiadłych tu i współżyjących po sąsiedzku, zaprawionych do zgodnego współżycia mimo różnic od wielu lat, gdy jeszcze oddzielony płynną granicą Sanu stykał się tu zabór rosyjski z austriackim, może nawyknięto tu do czerpania korzyści z dwumundurowości jednej rodziny, dość że było tu zacisznie stosunkowo i bezpiecznie, dość że wyciągano tu do siebie wzajemnie ręce z ratunkiem. Ukołysana takim rozważaniem i chętna myślom o braterstwie znów zapodziewała się Mirka w swoich półsnach, a potem jakaś wieść, czyjeś nowe nieszczęście przywracało ją do rzeczywistości. Stojąc na moście powtarzała z goryczą w żarłoczny skwir białej rybitwy w płynącą wodę pełne pasji słowa dawnego poety: Kto chce być sługą, niech idzie, niech żyje, niech sobie powróz okręci o szyję, niech jak pies głodny czołga się bez końca za pańską nogą, która nim potrąca... i wiersz ten był jej własnym mówieniem, odnowionym przez nowe okoliczności; cóż stąd, że podobno ów poeta nie był taki świetny, ale ona czuła jego słowa wtedy jak własne. Pragnienie odwetu i potrzeba przebaczeń wikłały się w niej sprzecznie i coraz bardziej sprzeczne bywały głosy owych mężczyzn politykujących przy furtkach. Anglię i Rosję przeciwstawiano sobie wzajem i w zacietrzewieniu, a wynikająca z tych przeciwstawień przyszła Polska bywała coraz bardziej mglista i zatarta, nie taka sama, którą pamiętała sprzed wojny i jakiej spodziewała się na po wojnie. Wolałaby nie myśleć o tym, ale to myślenie było konieczne. Andzia przywiozła ze swojego lasu te wszystkie pieśni partyzanckie: „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”, „Z trzynastu cegieł, z cegieł trzynastu zbuduję domek piękny jak miasto”, „Jędrusiowa dola” i te inne, wszystkie dziarsko melancholijne, i znów przychodził na myśl tamten wiersz: „O kraj to mały, niby szyba tarczy, lecz na grób wrogom przecież go wystarczy”. Matka porobiła im obu na drutach pończochy z lnianych nici, skręconych z jasnożółtą wełnianą nitką ze sprutego pasiaka, te „sraczkowate pończochy”, jak mawiała Gosia z przekąsem, znowu były im zrobione jakby na przekór, sztywno i za szeroko odstawały od nóg, osuwały się spod ciasno związanych nad kolanem sznurków, więc najpierw te ciężkie drewniaki i pękate łydki było widać, a wyżej one obie, chude i drobne w tych swoich sukienkach „a właśnie że z karczkiem”, dwie poczwarki, zupełne poczwary, i jeszcze te ciasno splecione nad uszami warkocze Gosi, włosy ściągnięte gładko z przedziałkiem pośrodku, spłaszczające jej twarz i uwydatniające jej perkaty nos, „a właśnie że na uszach i gładko, bo panienka musi wyglądać skromnie”, no więc takie to one były wtedy, a mimo to „masz ładne usta, Gosiu”, a jeden z chłopców do niej: - Wiesz, Mirka, ładna jesteś; - On się tak tylko ze mnie naśmiewa - skarżyła się Gosi, gdy wracały z lekcji tą szosą wiodącą z miasteczka do Biłgoraja czy Tarnogrodu. Deszcz mżył chłodny i wczesny mrok tym bardziej odosabniał je obie na tej pustej 106 szosie, obramowanej łąką i sadem na przemian, i dopiero w ostatniej chwili dojrzały, ale wpierw usłyszały, pijacki hałas Niemców, pędzących w bryczce naprzeciw, i było już za późno, żeby się gdzieś skryć. Gosia wyrwała Mirce teczkę z książkami i - Daj mi to - rozkazała, myśląc o tym zawiniątku za pazuchą. - Ja sama, sama -mówiła Mirka niezdolna do ucieczki ani do wyjęcia tego tam pliku papierów, szamotały się na ścieżce przy rowie. - Uciekaj, uciekaj - płakała Gosia z rozpaczą i wściekłością. - Nie, to ty uciekaj. Bryczka zrównała się z nimi. - Komm, komm - wrzeszczeli Niemcy, wychylając się do nich chwiejnie przez oparcia, woźnica strzelił z bata. - Nein, halt - ryczeli; uskoczyły w bok i puściły się biegiem na przełaj przez mroczną łąkę. - Daj mi to, oddaj natychmiast - dyszała Gosia w biegu; huknął strzał i poderwane przez woźnicę konie pobiegły jak oszalałe w przeciwną stronę, a one jak oszalałe biegły w przeciwną. - Ty idiotko, przez ciebie straciłyśmy tyle czasu, jak ci mówiłam daj, to masz słuchać, szczeniaku, drugi raz, jeśli nie posłuchasz, to cię po pysku wystrzelam. - No, a co ty byś zrobiła, co ty byś zrobiła. - Już lepiej nie mów, ten woźnica nas wyratował, musimy się pośpieszyć, byle dojść między chałupy, jakoś to będzie. I znów nastała wiosna, wuj Tomek pojechał na przymusowe roboty do Niemiec i już nie wstępowały teraz one obie z Gosią do Kapłona patrzeć, jak celnie zbija bilardowe kule. Wstępowały tu czasem po niego i, jeśli wygrał, fundował im słodycze lub lemoniadę i patrząc marząco na kelnerkę śpiewał cicho i czule: „Nie dla mnie są ramiona twe drżące i piersi gorące jak róże i twoje usta jak owoc dojrzałe i twoja miłość, i ty”. One obie chichotały, prychając lemoniadą na obrus, a Kelnerka opędzała się piskliwie od jego czułych spojrzeń i piosenek, których znał wiele. - Prawda to wuju, że strzeliłeś z bata obrączkę, jak cię wieźli ze ślubu? - Nie, dziecinko, to mnie wystrzelili z bata, kiedy przyszedłem na świat - mawiał melancholijnie. - A czemu się nie ożenisz drugi raz, choćby i z, tą kelnerką? - Eeeet. Przecież to małpa - i zamyślając się nucił smętnie i cicho: „I znów zostałem sam i nikt mnie nie czeka”. - Jak Bozię kocham, niech mnie gęś kopnie, oni tu wszyscy mają fioła, istnego szmergla - zaśmiewała się Gosia, gdy oglądały zdjęcia ciotek z Francji i Ameryki, a także ciotki Janki, upozowane i wygięte, z twarzą oplecioną dłonią, z zalotnym spojrzeniem spod szerokich, opierzonych rond kapeluszy, wyrażały tymi zdjęciami jakieś swoje nie spełnione wyobrażenie o sobie. - Albo aktrice, albo pokutnice, jak ciotka Nastka - kpiła Gosia. Opasły wuj Michał, który przyjechał ich odwiedzić, podchodził protekcjonalnie do wąsatych chłopów z wyciągniętą ręką: - Mów mi ty, bracie, ja z chłopów; wprawdzie dziadowie moi przybyli tu z Kurlandii i nadano im dobra za dzielność, swój jestem, bracie, z tobą świnie pasłem i ty mi nie czapkuj, tylko się ze mną napij. Albo: - Helenko - wołał do Mirki - wiem, wiem, że inaczej się nazywasz, dla mnie jesteś Helenka, moja siostrzyczka wykapana, chodź, pocałuj wujka. Przyznaj się wujowi: piszesz wiersze? Pisz, pnij się, myśmy z twoją matką zrobili jeden wyłom, ty pójdziesz dalej. Na księdza chciała mnie babcia wyszykować, ha, śmiejesz się? Ja mam głos, posłuchaj tylko: do-re-mi..., no co? Spytaj ojca, jak nie wierzysz, on się zna. Taaaki glos! Napijemy się. Aha, prawda, za mała jesteś. Twój wuj na pewnym zjeździe naukowym wygłosił referat, może ci matka wspominała o mojej naukowej pracy, hę? Do-re-mi fa-sooo! Tak tak, myśmy nie wypadli sroce spod ogona, nasz ród, hej ród. Chodził z tym swoim obfitym brzuchem i byczym karkiem po wsi, z uśmiechem jowialnym, i tubalnym głosem spraszał przygodnych chłopów na pijatyki. Miał gest szeroki i szczodrobliwy, udzielał się, wydzierał chłopom z rąk kosy, żeby pokazać, że on potrafi jeszcze, ho, ho - i śpiewał, śpiewał, wsłuchując się z uwielbieniem w swój dudniący głos. 107 - Tym Michałom się pewno powodzi w mieście - domyślały się sąsiadki. - Iiii tam, wyżej sraju, niż jedzu - odpowiadała ciotka Stasia z przekąsem. - Albo to się komu dzisio przelewa? Któregoś dnia, gdy kopały w ogródku, Gosię schwyciły boleści. - Ach, to jest na pewno to! - zawołała triumfalnie. Oczy jej iskrzyły się dumą, jakby dokonała wielkiego dzieła. Matka, zakłopotana i serdeczna, przytuliła Gosię mocno do siebie. - Moja mała kobietka - mówiła przez łzy - jeszcze się napłaczesz. Potem zabrała je ze sobą do miasteczka, niby do sklepu i całą drogę paplała nienaturalnie, nie patrząc na nie, dopiero kiedy przechodziły przez łączkę na przełaj, spoważniała. - Muszę wam coś powiedzieć, córeczki, właściwie powinnam to już wcześniej zrobić, ale tak jakoś wciąż nie ma się czasu - rzekła żałośnie. - Bo widzicie, w przyrodzie wszystko tak już jest, obserwujecie przecież kwiaty, zwierzęta. - O Jeeezu, coś ty, mama. - Czekaj, głuptaku, słuchaj, co mówię - zdenerwowała się matka. - Więc właśnie, przecież uczyłyście się na przyrodzie, rośliny, żeby owocować muszą być zapylane przez wiatr, iii... - Motylki - podpowiedziała Gosia i wymieniała z Mirką spojrzenie pełne politowania. Matka utknęła zmieszana. - My wiemy już to wszystko, mamo - wyjaśniła Gosia i prychnęła niecierpliwie. - No tak, no tak - mruczała matka, patrząc pod nogi. - Możemy wrócić? - Tak, tak, oczywiście. Poszła zgarbiona i purpurowa ze wstydu, samotnie przed siebie, one zawróciły i siadły pod drzewem. - Kino, czyste kino - mówiła Gosia. - Ciągle mówią o tych gwałtach, a potem: kwiatek, motylek. Zdechnąć można ze śmiechu, co nie? - Nie obchodzi mnie. Narobiłaś bigosu tylko tym swoim przechwalaniem się, jakby było czym. - Wielka rzecz. Przecież to zwyczajne, nie ma się czego wstydzić. Mirce zrobiło się żal matki. W zamyśleniu patrzyła na nią oddalającą się samotnie. „Dopędzę ją i pospacerujemy sobie przez most” - postanowiła, ale jakiś wstyd powstrzymywał ją na miejscu. „Taka z niej wieczna dziewczynka, z tej mojej matki” - myślała gorzko. Przypomniała sobie stałą gotowość matki na przyjmowanie radości, nawet drobnej radości, i samoobronne odpychanie od siebie wszystkiego, co złe i brudne. Pragnęła wierzyć w prawość i szlachetność, była głodna ideałów, więc przynajmniej czarno-biały wymiar ludzkich czynów pomagał jej zachować przekonanie o harmonii świata, na którym pragnęła być szczęśliwa. Pragnęła działać dla dobra ludzkości, bo jej wmawiano kiedyś, że tak właśnie postępuje, kto szlachetny, więc działała z zapałem i poświęceniem. A przecież właśnie nie tylko dla siebie, dla wewnętrznego przekonania chciała działać. Żądała uznania, było w niej wiele z aktora, który swoją grę pragnie mieć i na popis, czuje potrzebę oklasków, szmeru uznania. - Patrzcie, to ja. Sama tego dokonałam. Byłam nikim, wiejską dziewczynką, która pasła świnie, ale i wtedy nie było we mnie zwykłości, budowałam zamki w ostach i oprowadzałam po nich własnoręcznie uszyte lalki. Od początku pociągał mnie teatr. Zawsze deklamowałam wiersze najlepiej z całej szkoły, potem, mimo przeszkód, mimo że wszyscy jakby się zmówili, żeby mnie zniechęcić do nauki, skończyłam seminarium. Spytajcie tu ludzi, jak przyjeżdżałam i urządzałam w lecie przedstawienia z tutejszą młodzieżą; wszyscy mnie pamiętają, jak grałam w dramatach Żeromskiego z Pawłem, moim bratem; szloch szedł przez salę, gdy płakałam, śmiech, gdy się śmiałam. Byłam na kursie teatralnym w Lublinie, dla nauczycieli, 108 grałam jakąś rólkę podrzędną, a przecież do mnie jednej podszedł ten reżyser i pisarz jednocześnie i powiedział: „Dziękuję pani za piękną, wzruszającą grę”. Mogłam zostać na scenie. Ale pasjonowała mnie szkoła, wieś; tu było więcej do zrobienia. I kiedy spotkałam Bronka, kiedy okazało się, że on, podobnie jak ja, taki pełen zapału i ofiarności... Znały na pamięć z Gosią tę ich pierwszą największą miłość w grzybnych, pagórkowatych lasach, znały tę pięknie zaczętą baśń, która domagała się szczęśliwych zakończeń, i matczyną wiarę, że właśnie skończy się najpiękniej i najszczęśliwiej, na przekór faktom. Biedna, dzielna matka, która zapragnęła wyreżyserować świat według własnego pomysłu. Dziewczynki uczyły się intensywnie, miał przyjechać Ktoś Ważny, żeby je przeegzaminować. „Wujeczek” wyjechał, ale panna Isia nie traciła werwy i one obie uwielbiały ją za ten pogodny śmiech i za odwagę. Którejś nocy ojciec nie wracał długo ze swojej wyprawy po towar, a właśnie zaczęła się bitwa, to nie był zwykły napad partyzantów; waliły ciężkie działa, z rykiem pękały granaty i świst kuł przejmująco splatał się z oszalałym ujadaniem psów. - Boże ty mój - dyszała matka zgarniając roztrzęsionymi rękami koszulę pod szyją. - Tatuśku, wróć, wróć, tatuśku - szeptała Mirka w poduszkę: tysiące przypuszczeń i makabrycznych obrazów, ukazujących jej ojca w kałużach krwi, przewalało jej się odrażającym korowodem przez głowę. Z rozpaczą dźwignęła się na kolana. - Przysięgam, ślubuje święcie, jeśli ojciec wróci cały, przygarnę wojenną sierotę, przysięgam i spełnię to, albo żebym to ja umarła, tylko on niech wróci - i żarliwa, pełna wiary, klęczała tak skostniała z zimna, w tym ogłuszającym huku i świstach, i dopiero gdy ojciec wszedł, schowała się pod kołdrę, rozluźnione z napięcia mięśnie zwiotczały jej, płakała niepowstrzymanie, nie potrafiąc odczuć ulgi ani radości, tak pełna była jeszcze uprzedniej grozy i rozpaczy. Nad ranem załomotali do nich ci leśni ludzie w szerokich białych kożuchach, matka śpiesznie grzała białą kawę z kozim mlekiem i kroiła chleb. - Niczewo, niczewo - mówili sennie. - Odeszli do innych chałup, widząc tę gołą nędzę w ich domu. Więc nazajutrz dopiero dowiedziała się o śmierci Wiesi, z którą była tu krótko w jednej klasie. Ojciec Wiesi z jej ojcem wracali razem tą furmanką i ona, słysząc turkot, wybiegła przed dom w koszuli nocnej, bo pewnie stała przy oknie w tej koszuli z podobną rozpaczą i modlitwą, jak Mirka, a gdy wybiegła do ojca, trafił ją odłamek prosto w serce i gdy ojciec chwycił ją chwiejącą się przed nim, już nie żyła; więc może ona modliła się: „Daj mi umrzeć, byleby on wrócił cało”, musiała coś takiego mówić, wszystkie dzieci, których rodzice wtedy byli daleko od domu, stały tak pewnie lub klęczały w nocnych koszulach i mówiły: „Boże, spraw, żeby wrócił mój ojciec”. - Ale cóż znaczy w takiej wojnie jedna więcej, jedna mniej śmierć. Zwłaszcza śmierć dziecka cóż znaczy; obecność dzieci potrzebna jest wojnie tylko po to, żeby ją poświadczać. Wkrótce po tej nocnej bitwie partyzanci zabili komendanta policji w miasteczku. Mężczyźni byli coraz bardziej podnieceni, nerwowi, zbierali się w rozszeptane grupy, gestykulowali żywo i obcojęzyczne nazwiska wodzów miotały się na ich ustach. Mirka zdziwiona była zacietrzewiającym się antagonizmem politykujących. Czyż to takie ważne, kto w końcu pobije tych Niemców? Grunt, żeby ich pobito. Żeby wreszcie było po wojnie. - A co to znaczy „kołchoz” - spytała. - Wspólny kocioł, wspólna łyżka i wspólne baby - odpowiedział ktoś gniewnie. Mirka przypomniała sobie jeńców rosyjskich pędzonych szosą ze Lwowa. Posępne, chude chłopy w burych szynelach, wąsate i zarośnięte, pamięta, dziadek Józef podał wiadro wody między szeregi, pili nie zatrzymując się, wiadro wędrowało z rąk do rąk, przechylali je chciwie. - No i masz, jużeś sprzedał to wiadro, kupuj teraz nowe - denerwowała się babka Maria, a dziadek stał cierpliwie w rowie i patrzył na to wędrujące wiadro, które ginęło i znów się 109 pojawiało, a oni szli i szli, wreszcie to puste odrzucono wprost w ręce dziadka, jakby ten, co je wziął pierwszy, jeszcze tu był i wciąż był jednym i tym samym chłopem, wąsatym i chudym, wędrującym do przodu, ale pozostającym w dalszych szeregach. Dziadek wziął to puste wiadro, a oczy nadchodzących jeńców zwróciły się chciwie w tę stronę, więc dziadek podbiegł do studni i znów podał je pełne między szeregi. - No masz, mało mu raz ryzyka, drugi by się cieszył, że oddali wiadro, a temu mało - narzekała babka, a dziadek stał w rowie i wędrował oczami za tym wiadrem; w odchylonych szyjach poruszała się grdyka, babka mamrocąc ze złością kręciła korbę studni i wyciągała nową wodę. - Nowiutkie wiadro, ja tam nic nie mówię, ale niechby sczezło, gdzie kupisz drugie takie, ych ty, ty durnowaty jakiś, wściukeś się czy co? Pamięta, jak w 1939 roku opowiadano: - To ciubaryki, panie, istna nędza. Karabiny, panie, to oni mają na parcianych postronkach, ich baby to się postroiły w nocne zdobyczne koszule, a jakże, bo myślały, że to suknie balowe, a pastę do zębów to oni, panie, wtrząchają jak przysmak. Pastę do butów też by żarli. - Jakby Hitler nie był frajer, toby się tam z nimi nie bił, nie patyczkował, kiełbasy by ino zrzucił z samolotów, to by go jeszcze w buty całowali - śmiali się teraz chłopi. - To się zobaczy, jeszcze się zobaczy - mruczeli inni ponuro. - Jak na razie dają Hitlerowi w dupę i o kiełbasę nie proszą. - Ba! tera to se i sami wezmu, co maju prosić. - Ba! Angliki i Amerykany nie stoju z założonymi ryncami. Tyż jem będzie się należało. - Totyż to. - Tera to kużden chciałby być pirsy, a wprzódzi się ino przyglądali, jakeśwa brali w dupę, tak ci ju na tym świecie jestaj. „Wszystko, ale to wszyściutko mi jedno, byle już był koniec” - myślała Mirka. Próbowała sobie wyobrazić ten dzień wolności, ale wydawał jej się coraz bardziej odległy i mglisty. I wydawało się niemożliwe, żeby ocaleli wszyscy. Jakiś głupi przypadek, nieostrożność i stanie się coś okropnego, wyrwa bolesna, ach, to było nie do pojęcia. Ale wszystko złe było właśnie możliwe. Pamięta, jak nazajutrz po tej nocnej bitwie, gdy właśnie szły na lekcje do panny Isi, na rynku zobaczyła porozkładane w prostokąty deski. Więc wbiegła na te deski, gdy nagle zaniepokoiło ją coś; zatrzymała się z balansującymi jeszcze rękami, przywarci do murów apteki ludzie mieli dłonie uniesione do otwartych ust, jakby pragnęli zatrzymać krzyk. I potem, po tej chwili ciszy, która wydawała się nieskończenie długa, ktoś powiedział: - Miny, to jest zaminowane. Pamięta tę nagłą, tępą obojętność, która wyparła z niej wszelkie myślenie w ogóle i jakikolwiek strach. Powolnie, krok za krokiem wycofywała się z tej deski, ale nagle w tej obojętności zadomowiła się ciekawość. „Więc teraz?” - pytało coś w głębi niej, gdy stawiała nogę. A gdy wybuch nie następował, stawiała drugą nogę i znów coś w niej zapytywało z zaciekawieniem: „A teraz?” (Boli? - pytał dentysta uderzając pincetą w bolący ząb - a teraz? a teraz? Ta jego obojętna ciekawość badającego, którego osobiście cudzy ból nie dotyczy.) - Ach, ty głuptasie, strachu się najedliśmy przez ciebie, po coś tam wlazła! - Tak sobie, nie wiedziałam - wyjaśniała pokornie, ukrywając starannie swoje zadowolenie z tego dziwnego przeżycia. Była dumna, że właśnie jej zdarzyło się coś takiego; być o włos od śmierci, ach, to coś wspaniałego. I w dodatku ocaleć. Dopiero później, po wszystkim, i dopiero za jakiś czas wyłaniała się z uśpionego, nieobecnego wnętrza wyobraźnia, ten podskórny gryzoń jej nerwowych korzonków; zapełniała szczelnie wszystkie tkanki jej zmysłów obrazami pełnymi grozy i makabry, tkała czarne perspektywy różnorakich możliwości, i Mirka dygocząc i spocona z udręki, mówiła: - Nie, nie - a serce zdawało się jej aż puchnąć, czuła fizycznie to puchnięcie serca, więc wciskając palce w uszy próbowała wtedy wczytać się w jakieś głupawe romansidło albo nakazywała sobie: „Pomyślmy o czymś przyjemnym, na przykład: morze”. Przymykała oczy i spróbowała zo- 110 baczyć to morze opowiedziane jej kiedyś przez matkę (och, gdzie są te bursztynowe jaskółki, co nam mama przywiozła z wycieczki do Gdyni; kiedy się nimi natarło skrawki papieru, to te skrawki potem podskakiwały tak śmiesznie); więc morze... Opuchłe brzuchy topielców wyłaniały się spomiędzy fal - nie, nie! Przywoływała w pomoc jakiegoś słowika od chińskiego cesarza, który śpiewem nagłym zażegnywał owe natrętne, przerażające cesarza „pamiętasz”... ale i baśnie były tu niemożliwe. Za to niewątpliwie była tu łąka skoszona. Mirka patrzyła chciwie na zieloną przestrzeń, płaską teraz. W miękkich i nierównych rzędach wypukłych pokosów przedłużone zdawało się być uprzednie falowanie trawy obecnie zamilkło, zaledwie domyślne, jakby specjalnie pokładły się te wysokie fale, żeby łąka była bardziej morzem. I wydawało się, że tu na moment zaciął się kolebiący ruch i zastygł bezczynnie. Martwe morze łąki - tak to sobie zapamiętała. - Mirka, Mirka, chodź no zobacz! - zawołała nagle Gosia, stojąca na wysokiej drabinie wiodącej na dach. Mirka spojrzała na biały gościniec wiodący do miasteczka. Daleko, u wylotu boru, kłębił się obfity tuman pyłu i zbliżał blisko, bliżej. - Konnica! - krzyknęła Gosia. Zsunęły się szybko z drabiny, a od miasteczka, na przełaj przez łąki, biegł szybko ojciec, potykał się i biegł znowu, więc one popchnięte przez rozdygotaną matkę puściły się pędem naprzeciw niego z górki. Chwycił je za ręce i zawrócił do miasta, biegli teraz wszyscy troje, potykając się po nierównym gruncie i przeskakując rowy. - Kałmucy - wysapał ojciec w biegu i one już wiedziały wszystko, oszalałe z trwogi ciągnęły teraz sapiącego ojca. - A matka, matka! - Najpierw wy - sapał i teraz on wlókł je obie zawahane przez moment. Dopadli drewnianego domu na skraju miasta, ojciec zapukał nerwowo i dysząc oparł głowę o zamknięte drzwi. Pulchna, starsza kobieta patrzyła teraz na nich ze zdziwieniem z wysokości progu. Ojciec uśmiechnął się przepraszająco, z wysiłkiem, wskazał na nie obie i rozkładając ręce tłumaczył coś kobiecie po niemiecku. - Ach, so, so - kiwała kobieta z ubolewaniem. - Ta pani zaopiekuje się wami, ona pracuje ze mną w sklepie - powiedział ojciec szybko i popchnąwszy je do sieni pobiegł zdyszany i spocony, tym swoim ciężkim, chorym krokiem, tą samą drogą z powrotem. Stały obie wpatrzone i żałosne w tej obcej sieni, kobieta wskazała im zapraszającym gestem drzwi do pokoju, ale one przysiadły na progu domu, więc wzruszając ramionami podreptała w głąb mieszkania, a one siedziały wylękłe i milczące na tym progu, tuląc do siebie drżące ramiona. Widziały stąd tę przestrzeń Wspinającą się ukośnie do wsi, widziały ojca, który biegł i przewrócił się przeskakując rów, potem podniósł się i znów biegł z głową zniżoną, a ze wsi wyfruwały te dziewczyny i baby z szeroko rozstawionymi rękami podobnymi teraz do skrzydeł, bo machały nimi, jakby chciały unieść się w powietrze. Chustki zsunięte z głów osypywały się z nich zwiewnie, a one biegły do nadrzecznych zarośli, do wysokich zbóż i do bruzdy zakrytej kartoflaną nacią. Potem ojciec znikł za pagórkiem - już jest w domu - ucieszyły się dziewczynki, i teraz tylko ten pstry i rozwiewny zgiełk kobiet rozpierzchał się nisko, niżej, aż nagle spłaszczony, szybkonogi galop kobył błyskawicznie przetoczył się dudniącym tętentem z góry na dół i zapobiegał okrężnie ucieczce i one - ptaki rozproszone - trzepocząc na oślep rozwiewną zapaską i skrzydłami rękawów, niezdolne unieść się w powietrze ani zapaść pod ziemię - kołując zbijały się w jękliwe stado i zawracały, lamentując, do wsi. Mirka, oniemiała z grozy, nie mogła oderwać oczu od tych dzikich, smagłych jeźdźców, trzymających uzdy w zębach a w rękach połyskliwą broń, w pewnej chwili zdawało jej się, że to powrócił z dzieciństwa koszmarny sen o Tatarach, jednakże nic tu nie było ze snu, migające w przelocie trójkątne twarze, oczy ukośne, uzda w zębach połyskujących drapieżną bielą, to była rzeczywistość. 111 - Boże ty mój, Bożeż ty mój - jęczała Gosia i wspinając się na palce zdawała się wciąż jeszcze wypatrywać matki, która nie nadchodziła. Niemka przyczłapała z ciemnego wnętrza i wsparta o framugę drzwi patrzyła także spod przysłaniającej oczy ręki. Potem wniosła im gorące mleko w szklankach i siłą wcisnęła do rąk, próbowały więc wypić to mleko, ale zęby szczękały im o szkło, biały, ciepły płyn spływał po brodach na sukienki. Stały tam i patrzyły na wieś. Mijały godziny, a one stały tam i wspinając się na palce patrzyły z udręką na spadziste wzgórze oddzielające je od domu. Głos ojca zaskoczył je niespodziewanie od strony miasta. - Wszystko w porządku, chwała Bogu, wszystko w porządku - wołał uszczęśliwiony. - Ale lepiej będzie, jeśli zanocujecie dziś w mieście. - Matka? - Ba, wasza matka - ojciec zaśmiał się po swojemu - to dyplomatka, polityk, a niech ją - otarł kułakiem załzawione oczy i znów śmiał się przez łzy. - No więc kiedy oni wpadli do wsi, ten ich przywódca, taki młokos, watażka, zatrzymał się na naszym podwórzu; i tylko te swoje diabły porozsyłał w ślad za uciekającymi. No i wasza matka wzięła na ręce Stasia, a Bolek z Szymkiem czepili się sukienki, i ona wychodzi, kapujecie, i prosi tego ich dowódcę do pokoju, i tak, siak, tędy, owędy, to go o matkę pyta, to o siostry, to o narzeczoną, i jak to ona, pochlebia, że taki młody, a już jest dowódcą, że pewnie dzielny, no i wreszcie wali prosto z mostu: wojna jak to wojna, jak się zaczęła, to się i skończy, a człowiek powinien zawsze być człowiekiem. I, powiada, wam dobrze z oczu patrzy, wy nie potrafilibyście skrzywdzić człowieka, a ten sukinsyn na to: nie było rozkazu. To ona znów, że ma małe dzieci, że się boi, i żeby on zakwaterował się u nas, to będzie spokojna. I on znów strzela tymi kosymi ślepiami, i powtarza: nie było rozkazu. Dał dzieciom żółtego sera i cukierków, porozsyłał żołnierzy na kwatery, no i cicho we wsi, grzecznie, „spasiba, niczewo nie boisia”. - Ach, z tymi to przynajmniej można się po naszemu dogadać - mówiono z ulgą. - Takiemu to i nie żal „sukinsynu” powiedzieć, bo zrozumi człowieka i takim samym słowem odpłaci. A Niemiec to ino: har, har i har, har, i ciort go wi, chce pić, czy jeść, kupić, sprzedać, pobić kogo, słowem, sama zgryzota. Co rano kolumny kałmuckich Niemców maszerowały przez wieś ze śpiewem. Stąpali jakoś inaczej niż inne wojska, kolebiące i miękko, a zdawali się nawzajem popychać. Śpiewali gromko, zaciągając wysoko i harmonijnie, a potem ponad ich zamilkłe na moment głosy wzbijał się tenor „zapiewajły”, kobiety podchodziły do furtek, uśmiechały się życzliwie i zalotnie, oni szczerzyli białe, prawie błękitne zęby w drapieżnym uśmiechu, ich ogorzałe twarze, trójkątne, z wystającymi kośćmi policzkowymi po obu stronach spłaszczonego nosa, błyszczały od potu. Nie było rozkazu - przypomniała sobie Mirka i w osłupieniu patrzyła później na tych żołnierzy podchodzących grupkami do sadów, gdzie wstydliwie chichotały dziewczyny, upinające we włosy ułamane gałązki kwiatowe, słuchała, jak śpiewają w tym sadzie razem z dziewczynami. - Bezwstydne paskudnice, tfy, tfy - spluwały starsze kobiety. - Tfy, nie wstydno ci to tak z obcym zadawać się po zapolach. - A co wam tak dziwno, jakby z tej wsi żadna za cudzoziemca nie wyszła. A te co powyjeżdżały do Ameryki i Francji, a te co z Kozakami się gziły w pierwszej wojnie, to lepsze były? Mirka z Bolkiem skradali się wieczorami na wzgórek za upatrzoną stodołę, tam na dywaniku klękał kapłan Kałmuków, ubrany w długą szatę i haftowaną okrągłą myckę. Zwracał twarz do zachodzącego słońca i wznosząc ręce rozpoczynał swoją przejmująco zawodliwą pieśń. I kiwał się nie zaprzestając owego monotonnego śpiewu, bił pokłony, zahaczając długą 112 kozią bródka o trawę, wkładał palce do uszu i kręcąc tam nimi to śpiewał, to mamrotał, a do Mirki nadpływała Azja odległa, nie znana, ale przeczuta którąś drobiną genu przywleczonego w jej krwi i stamtąd przez przodków ileś lat czy wieków temu. Cały ów daleki, Daleki Wschód podczołgiwał się do niej chrapliwym i drżącym wibrowaniem modłów do jakiegoś Ałły. W olszynach i osikach kłębiących się drżąco w podmokłych rowach skrzykiwały się ptaki, srebrne topole rozchwiane wiatrem migotały połyskliwie spodem liści, wyglądało to jak pagóry żywego srebra, rozlana rtęć w leju powietrza. Chwalcie łąki umajone, góry, doliny zielone - śpiewały dziewczyny niosąc na przełaj przez pola wieńce kaczeńców i bukiety narcyzów do rozstajnej kapliczki. Co igra z morza falami, w powietrzu buja skrzydłami - dośpiewywała babka Katarzyna, siedząca w kuchni na progu. - Z czym chcecie chleb: z masłem - pytał z podejrzliwym namysłem sąsiad, siedzących w podwórzu przy kolacji synów i zaraz zakrzykiwał ich odpowiedź nakazującym - czy bez masła! - Bez masła - odpowiadali pokornie wąsaci synowie, a sąsiad, zadowolony, rozsiadał się po gospodarsku i roztaczał przed spożywającym pospołu z nimi sutą kolację żołnierzem swoje wymyślane na poczekaniu przygody. - To jeszcze nic - wołał klepiąc go z rozmachem w plecy - jakiem raz szedł sarnę upolować, panimajesz, a tu sadzi na mnie dzik, odyniec wściekły, czarny, powiadam ci, wali wprost na mnie, za późno uciekać, nie ma gdzie uskoczyć, to ja hyc, bracie, do góry, on mi smyrg między nogi, a ja ryms na niego, panimajesz, i jadę już na tej świni, i co robić, myślę, a szkoda mi się zrobiło tego mięsa, macam ją po bokach, słoniny dużo, no, niewiele myśląc łaps ją jedną ręką paciuka za ogon, drugą za ucho i krętu, wętu nakierowałem go prosto w podwórze, on, brachu, sapie, zły, ale i umęczony, bo ze mnie chłop przecie jak dąb, no i tu go dopiero zakłułem. Żołnierz pokręcił z niedowierzaniem głową, wyciągnął papierosy, chłop wziął dwa, jednego zatknął za ucho, drugiego zapalił i plasnąwszy żołnierza w kolano zawołał: - To jeszcze nic! Panimajesz, jak byłem admirałem floty czarnomorskiej... - Chto, wy? - zaśmiał się żołnierz szeroko, całą gębą i szturchnął rozmówcę pod żebro. - Nie było rozkazu - przypomniała sobie znów Mirka. Wracała do domu ze spuszczoną głową w głębokiej zadumie. „Więc jak to jest? - zapytywała samą siebie. - Ci sympatyczni ludzie, zalecający się do dziewczyn, gwarzący z chłopami o byle czym, byliż ci sami, o których słyszało się tak wiele zła, od których nazwy wiało grozą, rozpaczą i przekleństwem? Oniż to potrafili palić wsie i wrzucać dzieci w płomienie, pastwić się nad kobietami, torturować dziko i wymyślnie mężczyzn. Wzdrygnęła się z obrzydzenia i lęku. Czymże byli w końcu, skoro rozkaz potrafił przemieniać ich w krwiożercze bestie. Czymże jest rozkaz? Po kilku tygodniach wojsko opuściło ich wieś. Dziewczyny biegły obok ich koni, stąpających ociągliwie, i tańcząco. Konie nagle spłaszczyły się szybkonogim, niskim galopem, wzbił się tuman złotawego pyłu, dziewczyny zbiegały z górki z szeroko rozpiętymi ramionami, chustki spadały im z głów i osuwały się zwiewnie na trawę. Dziewczyny machały rękami, jakby chciały wznieść 113 się w powietrze i dofrunąć raz jeszcze do smagłych jeźdźców, a potem nagle oprzytomniałe siadały wstydliwie na stoku wzgórza i podciągając kolana pod brodę spoglądały żałośnie na szybko oddalający się kłąb pyłu. - A może oni na jaką akcję poszli stąd - szepnęła któraś z nagłym przerażeniem i one wszystkie rozpierzchnęły się po zagrodach, nie śmiejąc podnieść oczu na surowe i wyrażające przyganę twarze milczących chłopów i starszych niewiast. - Albo to serce wybiera, ot, spojrzysz i nie chcesz, ale serce nie sługa i nie masz już na to rady - usprawiedliwiały się żałośnie. A może taki wspomni sobie na mnie i nie ukrzywdzi drugiej baby, choć mu i rozkażą. - Miał się za takiego zucha, no a klękał przede mną i prosił, jak wosk był miękki, mogłam z nim robić, co chciałam - chełpiły się przed sobą. - Niech no tylko partyzanty przyjdą, to wam głowy zgolą, obsmużą do skóry, odechce wam się gzić po krzakach z każdym chłopem, co byle miał w portkach, już wam dobry. Trza wstydu nie mieć i tyla. - Czegóż Zofka od Koniarzów albo Marynka spod lasu czy Hańcia, czegóż to one miały swój hambit i się nie gziły? Ładne dziewczyny, a skromne, i takie kużden uszanuje. - Jakby my się nie gziły, to chto wie, czy tu by był ten spokój we wsi, co był - warknęła Felka. - No, stało się i się nie odstanie, byle której brzucho nie urosło - dogadywały baby z westchnieniem. - Może i rację ma Felka. Lepiej że się znalazły takie, co po dobrej woli szły z żołnierzami, niźliby która miała pójść po niewoli. Mirka brała małego Stasia do wózka i wiozła go do babci Katarzyny. - Chodźmy na trześnie! - wołała jeszcze Bolka i Szymka. Nawet gdy nikogo nie było w domu, drzwi do babcinej chałupy, podobnie jak wszystkie drzwi w tej wsi, nigdy nie bywały zamknięte. Na stole kuchennym leżał chleb i nóż oraz garnek zsiadłego mleka, na wypadek gdyby jaki głodny wszedł do izby. I nikt nic nie ukradnie? - A czegóż miałby kraść - dziwiła się babka. - Kużden ma swoje, cudzego mu ni potrza. Tak samo gdy wędrowały z babką pod górę do kościółka licznymi ścieżkami przez cudze, nie ogrodzone sady, babka przestrzegała Mirkę, gdy ta schylała się po spadły owoc: - Cudze to święte, a zostaw to w tym miejscu, gdzie jest, nie ty sadziłaś, nie ty zbierać będziesz. Czasem Mirka zastawała w domu samego wuja Pawła, który szwendał się leniwie po podwórku, próbując łatać jakieś dziury, uszczelniać dachy. - O Matko Boska, cóż to za próżniak z tego Pawła - krzyczała ciotka, kręcąc się jak fryga między domem a polem. - Ja z dziećmi tyram i babka przecie, choć starzy już, a robiu, co mogu, a ten ino by spał albo mełłby ozorem. Co za chłop, Bóg mnie skarał i już. - Jaki ja tam chłop, spytaj się Michała, to ci opowie - odpędzał się wuj od jej gderania drwiącą kpiną. - No, popatrz tylko na pole Wawrzona albo Izydora, to starowny gospodarz, tam baba tylko garnków dogląda, a on i drzewa się wystarał, i pobudował się, i w polu ma wszystko w porę. - I na Żydach uszczknął złota - przedrzeźniał wuj jej lament, a potem ryknął: - Do ciężkiej, granatowej cholery i stu tysięcy pieronów - i dodał zwyczajnym głosem - i tak pomrzemy, i tak pomrzemy. - No i gdzie, gdzie znowu lecisz - zastępowała mu ciotka drogę. - Odsuń się, kobieto - mówił łagodnie i znikał za wrotami. 114 Mirka wierciła się niespokojnie po sadzie a potem, podrzucając dzieci pod opiekę ciotki Nastki, przełaziła przez dziurę w płocie i biegła do pustej, starej szopy przy strumieniu, zarosłej gęsto chaszczami i kępą krzaków. - Jesteś tam, wujek? - pytała cicho, zaglądając do włazu. - Ano chodź - mruczał. W dusznym, nagrzanym wnętrzu mdląco pachniało rozczynem, w kadzi parkotał bimber, wiła się para w rozlicznych rurkach. Wuj, przykucnąwszy na piętach, trzymał w obu rękach cynową kwaterkę pełną płynu i pogadywał ze starym Jędruchem. Mirka przykucnęła milcząco obok nich i starannie obrysowywała swoje stopy na klepisku znalezionym drutem. - ... No i on wrócił, znaczy się, ten stary, niby ich ojciec, co to go wyrzuciły córki z domu, jak tylko im ten grunt zapisał, wrócił z tej Ameryki za pięć, czy tam dziesięć lat z dolarami - ciągnął Jędruch swoją opowieść, którą Mirka znała już na pamięć i na pamięć znali oni obaj, ale przepowiadali ją sobie z upodobaniem wciąż od początku, siedząc w tej szopie w mdlącym zaduchu rozczynu, w parkocie bimbru skapującego monotonnie z rozlicznych rurek, odgrodzeni od pluskającego po kamieniach strumyka, zarosłego chaszczami i kępą olszyn, tą ścianą desek zbitych byle jak, i Mirka, obrysowując stopy znalezionym kawałkiem drutu, wiedziała, że wuj teraz wtrąci: - Wyrzuciły starego do chlewa, na sam gnój, te skąpe suki; a Jędruch przyświadczy: - Na sam gnój, nawet mu derki nie dały, żeby się nakrył. - A potem go i z tego chlewa - powie wuj. - I z tego chlewa go potem - przyświadczy Jędruch - no, ale on zabrał się i pojechał do Ameryki, no i za jakie pięć, dziesięć lat wrócił się nazad do nich z tymi dolarami. I milcząc długą chwilę będą skręcać machorkę i krztusząc się będą kopcić czas jakiś tymi rudymi kłębami śmierdzącego dymu, żeby smakować lepiej ów moment, gdy stary wchodzi do wsi w nowym garniturze akurat szytym na miarę i w tym szerokim, jasnym kapeluszu, którego nie sposób było nie rozpoznać na milę, tak pachniał Ameryką, więc te córki jego, choć były daleko w polu i każda gdzie indziej, wyprostowały plecy i wsparte o swoje motyki czy grabie, patrzyły na ten widoczny z daleka kapelusz, jasny jak na pokaz, zsunięty na sam tył głowy, a stary szedł na przełaj prosto do wsi i niósł żółtą walizkę, drugą rękę miał w kieszeni i tą właśnie drugą ręką zagarniał na plecy rozpiętą połę marynarki, tak że przy kamizelce błysnęło coś kilka razy i wszyscy mogli się domyśleć, że to był złoty łańcuszek. - I to był złoty łańcuszek - powie wuj. - To one, te trzy córki, tak jak każda stała osobno na swoim polu, tak każda rzuciła w pole to, co tam miała w rękach, i na wyprzódki zaczęły biec do idącego, w którym domyślały się ojca. - Ale najpierwsza dobiegła Jagna - przypomniał wuj. - Tak, Jagna była najpierwsza, ale ona z nich była najmłodsza, no i ona go wziena do siebie. - Ale stary nic, dolarów z garści nie popuścił, pokazał jej tylko, że ma, ale i tyle ich widziała. - Co to się wtedy wyrabiało między tymi siostrami, istny cyrk. - Tamte chcą ojca powitać, a ta nie puszcza. - Ta nie puszcza, a stary nic, jakby nie widział i nie słyszał. - Ale mówi: rosół bym zjadł, - Raz mówi rosół, raz smażenicę, to znów maczajki ze słoniną mu się zachciewa. - Macza ten chleb w słoninie, tłuszcz obciera z brody, ale dolarów nie daje. - Dolarów nie daje, Jagna swoje kury na niego wyrżnęła, jajek nie przedała, śmietane spijał, słoninę skwarzył i obiecuje, że będzie tu u nij umierał. - I, prawdę mówiąc, szło mu już na śmierć. 115 - Ale co ojciec z tymi dolarami zrobi, pytała Jagna, a on znów jakby głuchy był i niemy, pewno mu rozum odjęło, jak te dolary zarabiał, myślała Jagna, a tu w polu robota, same żniwa, to dzieciaka zostawiła, tego Wicusia, przy nim i: siedź koło dziadzi i patrzaj, gdzie podzieje dolary, a niczego mu nie skąp, co zechce tylko, to mu daj, tak mu przykazała. - To on zachciał śmietany - powiedział wuj, a Jędruch już nie wytrzymał i rozchichotał się cieniutkim, drżącym śmieszkiem, od którego zachciało się i Mirce śmiać, choć znała na pamięć całą tę historię, więc śmieje się teraz ze śmiechu Jędrucha, podczas gdy wuj dopowiada, jak stary w tej śmietanie maczał te ciężko zapracowane dolary i zjadał, maczał i zjadał a Wicuś patrzył na tego dziadzia zjadającego dolary i robił się coraz bledszy i bledszy i kiedy Jagna wróciła z pola, to stary nie żył już i nie było dolarów, a Wicusia docucić się nie mogli, ale się docucili wreszcie. - Jak one wyrzekały te córki, jak se to wspomnę. - A co z tym łańcuszkiem? - spytała Mirka nagle. - Sczezł. Po dziś dzień nie wiadu, co z nim się stało. - Po mojemu to Wicuś go schował do siebie i nawet matce się nie przyznał, że wzion. - Eee, po mojemu stary go utopił w wychodku. - Eee, Wicuś to był zmyślny chłopak. Mógł go zagrzebać pod gruszą, jak tylko zobaczył, że stary wyciągnął nogi. - Też prawda, a potem z przejęcia zemglał. - Ze strachu przed matką. - Szło mu wtenczas musi że na czternasty rok; miał swój rozum, było ich z pięcioro w chałupie, to się zabezpieczył. - Mógł też, widząc, że dziadzia łyka dolary, połknąć łańcuszek i z tego zemglał. - Albo i tak. Bo jak się potem od matki rozdzielił ziemią, to skąd miał na to, żeby się tak pobudować? O, to był zmyślny chłopak. - A tyś to nie był zmyślny, ho, ho! - zaperzył się nagle Jędruch. - Mógeś mieć życie jak sam król. Baby za tobą latały... pamiętasz tę czarną? Zara, cy to było przed, cy po pirwszy wojnie, jakeśmy w ty żandarmerii, cy jeszcze wprzódki. - Ha, z czekoladkami? Obaj zakrztusili się śmiechem. - Albo to mógł być z blaszki ten łańcuszek, i oni wstydzili się przyznać, że stary tak ich oszukał - wtrąciła Mirka. - Też mogło tak być - mruknął wujek, pogrążony już w innych wspomnieniach. Jędruch zamyślił się, siorbnął z kubka i trącając wuja paluchem przyganił surowo. - Wsyćkie najlepse mógeś mieć, i kupcówna cie chciała, i ta mieszczanka z własno kaminico, toś se pyskoto wzion, obco i piguwato. Aleś se narobiuł. - Strzyknął śliną i ciągnął żałośnie: - Zachciało ci się rozumny kobity, no to masz. - Co ty tam wiesz - burknął Paweł. - Ale się żyło, ale się żyło - rozmarzył się Jędruch - no sam powidz, dzie nas nie było: w austriackiej armii to raz. Pirsa wojna to dwa. Późnij ta żandarmeria, co to żeśmy tłukli po dupie przemytników, tyż było pięknie. Potem na Ruska w dwudziestym - znowuż się pohulało. Dopir teraz ta wojna nas zgięła, ale się żyje, póki co, jakoś się żyje. - Wujku, ale ta wojna się skończy już prędko, prawda? - Diabła tam - mruknął wujek. - Wojna się nigdy nie kończy, ona tylko odpoczywa, moje ździebełko. - Nawojowali my się i jeszcze się nawojujem — wtrącił Jędruch. — A pamiętasz tego ofermę Cacusia jak ze świerczkiem na zwiad się wybrał? - Ba! Pierona, człowiek był młody, łeb miał otwarty, ciągnęło go i w świat, i do książek, no, trzeba było wrócić do chałupy, najstarszy byłem. Michał i Helenka chcieli się kształcić, nasermater, ojciec był starowina, ktoś tu musiał robić, no nie? A ze mnie gospodarz jak wół 116 przy karecie. Sprzedałbym to w diabły, założyłbym jakiś warsztat, sklep, cokolwiek, byle nie to, byle nie to - wuj siorbnął głośno z kubka i nagle zadreptał w miejscu i zaśpiewał: Ej, matulu, matulu, ej najlepiej w chałupie, a te paramendole zawiesić na czole. - No chodź już, chodź - pociągnęła go Mirka za rękaw. - Ciotka będzie zła. - Usrać się można, nie żyć. Wyszli na drogę, wuj skocznie zatupotał na ścieżce. - Nie udawaj tylko, że jesteś pijany - oburzyła się Mirka. - Mnie nie oszukasz. Roześmiał się szeroko i pociągnąwszy ją za ucho powiedział z nagłą powagą: - Wiesz, co ci powiem, ździebełko? I tak pomri tak pomrzemy. - Słuchaj - przytrzymała go za rękę - czemu wiedziałeś, że wojna nigdy się nie skończy? - Powiedziałem tak? Eee, zdawało ci się. - Wyprzedził ją szybkim krokiem, nagle przystanął i schylając się powiedział cicho: - Wiesz, ździebełko, ten świat jest bardzo parszywy, każdy trzęsie portkami wyłącznie o siebie. Mówią Polska, ale też mówią Galicjak, Poznaniak, Ślązak, parch, Ukrainiec i jeden się nad drugiego wynosi, jeden nad drugiego wywyższa, tak samo jest między narodami; nienawiść parszywa i tępa głupota. Każdy chce nad drugim panować. Wszystko to śmiechu warte. Zapamiętaj sobie, że u wszystkich ludzi bebechy są jednakowe i każdy po śmierci jednakowo śmierdzi. A reszta to bzdo. I wtaczając się do chałupy znów zaintonował bełkotliwie: a te paramendole zawiesić na czole - Spiłeś się - krzyczała ciotka płaczliwie. - Co robisz, wariacie - piszczała, bo porwał ją na ręce i unosząc wysoko obchodził z nią kąty podwórza kłaniając się pokornie gospodarskim budynkom. - Puśćże mnie, wariacie, co robisz?! - Modlę się - odparł. - Ksiądz mi cię zadał na pokutę. Wiosna przechylała się już w lato. Ojciec zabrał ich wszystkich któregoś dnia nad rzekę. - Ale święto nam zrobiłeś, Bronek - cieszyła się matka. Zwabił ich nagły zgiełk i lament, ciągnący od chałup. - Partyzanty zabiły sołtysa - powiadomili ich ludzie, kiedy dobrnęli do wsi z powrotem. - Weszło ich dwu, kazali babom wynieść się z izby, po i tylko usłyszały z podwórza ten strzał, przypadły do Iwana, szarpały go za rękę i nim co, tamte zabójcę prysnęli. Teraz tam płaczą, ta żona i córki, że wprost serce się kraje. - A o co to mogło iść? - pytał ojciec. - Albo ja wiem, ponoć jeździł na jakieś akcje z Niemcami, jedne tak mówią, ale cy to prawda, cy ni, chto wie. - Chtoś musiał mieć do niego złość i przeskarżył. Ale Iwan to był swój chłop, choć Ukrainiec. Pomagał ludziom, jenny by szkodzieł, un ni. Później przyjechał stary pop i Mirka płakała, słuchając jego przejmującego żałobnego pienia ponad rozgłośnym lamentem rozpaczających kobiet. - No i za co, za co - pytała z udręką. - Przecież Iwan był dobry, przecież, choćby nam, pomagał, więc czemu? - Albo to twój tatuś nie wie? Zapytaj go - powiedziała zjadliwie któraś sąsiadka. - Nie darmo zataszczył wszystkie swoje dzieci nad rzekę, żeby się nie przestraszyły i żeby niby nikogo z was przy tym nie było. - Nieprawda! - zaperzyła się Mirka, ale rzucone ziarno podejrzenia kiełkowało w jej umyśle boleśnie i jątrząco. 117 - Czy ty wiedziałeś o tym, tato? - spytała wreszcie z wysiłkiem, bojąc się tej odpowiedzi. - Nie, dziecinko - odparł. - A Kazek? - Nie wiem, prawdopodobnie też nie. - Czy był powód? - Niestety, podobno był rzeczywiście. Iwan tu zachowywał się przyzwoicie wśród swoich, gdzie indziej za to podobno wyżywał się. Mówią, że miał niejedno na sumieniu - odpowiadał ojciec ostrożnie i poddawał się ulegle temu śledztwu swojego dziecka, bo wiedziała że chodzi tu o coś więcej niż ciekawość i że w dziewczynce toczy się dramatyczna walka. - A czy masz na to dowody? - nie ustępowała. - Nie wiem, mówią tak. I Mirka pragnęła mu uwierzyć, a jednocześnie przygnębiało i ją, i wszystkich w domu ciążące na ojcu podejrzenie. - Oj, nieładnie się wywdzięczył, nieładnie, powinien ostrzec - szeptały baby. - Ale powiedz tato. - Nie, Gosiu, nie wiedziałem - powtarzał ojciec ze znużeniem. - Coś w tym jest - dręczyły się dziewczynki, unikając starannie spotkania z Sonią. - Tak mi jej żal - skarżyła się Mirka. Tymczasem powietrze dygotało od głuchych detonacji na wschodzie. - Biją się, czy może jakieś ćwiczenia? - Licho ich wie. Ojciec któregoś dnia przywiózł wiadomość z ich wsi, zasłyszaną od kogoś: wielu chłopów pochowało się w czasie wysiedlenia, zgłosili się potem na parobków u nowych gospodarzy, a Antoni, Walerek i parobek Jędruch utworzyli oddziały partyzanckie i ci właśnie zabili ojca Daniela i któregoś z synów, kto wie, czy aby właśnie nie samego Daniela. Mirka niepostrzeżona wysunęła się z domu, a już czujnie biegła za nią Gosia: - Słuchaj, słuchaj, jeszcze nie wiadomo, czy to właśnie on. - Ach, przecież to wszystko jedno - odpowiedziała łkając i tym płaczem pieczętowała jego śmierć w sobie „Nawet jeśli żyjesz, jesteśmy kwita - myślała z goryczą. - Przez takich jak twój ojciec Niemcy panoszyli się u nas, przez takich jak mój ojciec zabito twojego i może ciebie, ale jeśli żyjesz, będziesz do końca życia pamiętał, że twój ojciec zdradził Polaków, a Polacy zabili ci ojca i już nigdy nie będziesz swój między nami, już zawsze będziesz obcy, a tam u nich, jeśli wyjedziesz, też nie będziesz swój, ach to straszne, straszne!” Nazajutrz ciocia Stasia dała im znać, że mają pacyfikować wieś. Ona sama z dziećmi uciekła za San do rodziców, Paweł został i leżąc w sadzie z rękami pod głową wołał ze śmiechem: - No i wczasy mam w same żniwa, kto by się spodziewał, człowiek sobie poleży w słoneczku, baba nie popędzi do roboty, cieplutko; za piękna śmierć na taki podły żywot. Matka wsadziła Stasia i Szymka do wózka. - Spacerkiem, Bronuś, zwykłym spacerkiem sobie przejdziemy - mówiła w podnieceniu. - Nie ma co dźwigać tobołów, ot, jak gdyby nigdy nic. Szli więc ubrani odświętnie w kierunku mostu na Sanie. - O, widzisz, widzisz, jakoś to będzie - matka dodawała sobie otuchy. - Halt - powiedział wartownik na moście. - My tylko tak, trochę popatrzeć z dziećmi na rzekę - tłumaczyła matka z wypiekami na twarzy. Zastawił przejście karabinem i ryknął ostro, więc cofnęli się pokornie. - Mój ty Boże, moglibyśmy przepłynąć wpław, ale przecież dzieci nie dadzą rady. We wsi żołnierze ścinali drzewa w sadach. 118 - Upieką nas w chałupach tym drzewem, pogany, czy ki diabeł — zainteresował się wuj Paweł. Przyszedł rozkaz, żeby każdy mieszkaniec przebywał we własnym domu, nie wolno się rozchodzić. Rodzice szybko przenieśli się do domu wujka. O zmierzchu chyłkiem przemknęli do parowu za stodołą. - Jakby co, trzeba wiać do lasu - mówiono. W oddali zaterkotały karabiny. Chłopaki wiejskie wspięły się błyskawicznie na topole rosnące przy rowie - Idą tu jacyś od lasu. Od prawej strony gruchnął strzał armatni, ze świstem przetoczyły się kule, lotki ołowiane z szumem osunęły się po gałęziach. - Ruskie idą, biją się - wysapał przybyły chłop. - Partyzanci czy wojsko? - Musi że wojsko. Idą opanować most na Sanie. Niemcy trzymają się na tym pasmie gór po prawej, tamci idą od lasu na San, czyli wprost na nas, tu, panie, otwarta dolina, Niemcy widzą wszystko, mają stanowisko akurat w poprzek przejścia, wystrzelają nas jak kaczki. - Trzeba wiać, póki nie tak widno. - Zostawić toboły w rowie, nic nie brać - rozkazał ojciec. - I słuchać, co mówię. Kiedy wystrzelą, będę liczył, wtedy jeszcze biec, zawołam, padnij! chować łby przy ziemi. Zrozumiano? Wypuścili się biegiem w to otwarte pole, wspinając się pod górę lasu równoległego z Sanem, szary świt odsłonił im złowrogi grzbiet równoległych do ich biegu pagórków, biegli przez cudze zboże tratując je na przełaj, rozbłysły ogniste lufy dział z prawej - raz, dwa, trzy - liczył ojciec miarowo - padnij! Padał ze Stasiem na ręku, ziemia rozryta wierzgała w górę dymiącymi grudami, biegli. Ptaki ospałe ciężko zrywały się wprost spod nóg. „Czemu nigdy nie wybiegłam w zboże o świcie, mogłam rękami schwytać te ptaki” - przemknęło Mirce przez głowę. - Padnij! - krzyknął ojciec. Zaryła nosem w mokrą ziemię, ciepłą i pulchną. „Leżeć tak, leżeć” - myślała. - Las nie przybliżał się, zdawał się cofać, słońce za wcześnie wstawało tego dnia, z przeciwnej strony pochyleni nisko sadzili ogromnymi susami rosyjscy żołnierze, mijali ich biegnących do zbawczego lasu, ziemia eksplodowała pióropuszem dymiących grud. - Nie razem, nie kupą! - krzyczał żołnierz zawracający do lasu. Mirka widziała dokładnie jego przesycony krwią bandaż na głowie i kulejącą nogę. - Nie razem, nie kupą! - wrzasnął do nich raz jeszcze przez szerokość kilku zagonów. - Rozproszyć się, rozproszyć - podjął ojciec gromko, baby, zbite w ciasno biegnące stado, opornie oddalały się od siebie. - Sam biedbiedny - dyszała matka wskazując żołnierza - jeszcze myśli o innych. - Padnij! - wrzasnął ojciec. Mirka poczuła gorący podmuch i ten ogłuszający huk wybuchu, który był tak blisko, aż czuła smagnięcie ziemi po plecach. Wreszcie dobiegli do lasu. Obejrzała się. Ranny żołnierz samotnie kuśtykał z wysiłkiem pod górę, w podwórzach chałup rżały wojskowe konie, wojsko stało w pogotowiu milczącym szeregiem. W zgiełku i przejmującym świście pocisków ginęły ściszone rozmowy chłopów, nagle rozległa się potężna detonacja, aż z brzękiem wyleciały w oknach szyby. - Pierona, most wysadzili na Sanie - rzekł ktoś. Rosyjski dowódca zaklął siarczyście i nerwowo przytknął do oczu lornetę. Byli wolni. To zdawało się nieprawdopodobne, ale przecież było prawdziwe. Wolni. Przez wieś przetaczały się tabory czerwonoarmistów, milicja obywatelska z czerwoną opaską na cywilnych rękawach marynarek pilnowała porządku, zbijano tratwy i pontony przewożące ludzi przez San, zwlekano trupy z pobojowiska. W sadzie wujka beczała żałośnie ich ranna w brzuch łaciata koza. 119 „Boże coś Polskę przez tak liczne wieki - zaintonował ksiądz na nabożeństwie dziękczynnym i ta pieśń, i nie słyszana od lat, śpiewana teraz jawnie, wyrwała ryk płaczu z ciżby, cały kościół zadygotał od szlochu i ksiądz, sam ocierając oczy, nie mógł dokończyć ani śpiewu, ani modlitwy, rymnął jak długi krzyżem przed ołtarz i tylko stare baby podjęły z żarliwą monotonią chóralnie: „chlyba naszygo powszednigo doj nom dzisio”. Ojciec po kilku dniach wrócił z miasta od dziadków. - No, dziewczynki, musicie się zbierać, pojedziecie z ciocią Manią do dziadków, gimnazjum już otwarte, trzeba się śpieszyć. - A egzamin? Miał ktoś przyjechać z lasu. - Tam będziecie zdawać egzamin przed profesorami. Zajechał przed dom ciężarówką wesoły lejtnant. - Skariej, skariej! - popędzał je wesoło. Nasz pulimiot w paliu gariaczy nie astygajet nikagda. - wyśpiewywał wrzaskliwie, wyprowadzając maszynę ze wsi na gościniec. Ciężarówka zataczała się z fantazją od rowu do rowu. - Niczewo, niczewo - szczerzył w uśmiechu zęby lejtnant, zerkając na ciotkę przez okienko szoferki. - Jezusie, on pijaniutki w dym, zabije nas jak amen w pacierzu. - Niczewo! - wrzeszczał lejtnant i dodając gazu pędził przed siebie od rowu do rowu, balansując zręcznie między stadem ogłupiałych krów a wrzaskiem gęsi. Ej wy palia, zielonyje palia, krasna kawaleria siadis'ia na kania. - Ale fajno, aż ciarki przechodzą po grzbiecie - cieszyła się Gosia, Mirka kurczowo przytrzymywała się dranek skrzyni, tumany białego kurzu osiadały im na oczach. Mijali w tempie rozległy bór, dawną Puszczę Solską i miasteczka drewniane, piaszczyste pola i wsie skulone pod strzechą, aż wreszcie zamajaczyły przed nimi owe piękne, smukłe i dobrze znajome wieże. Objęte ramionami patrzyły bez słowa na jasne mury miasta, które było znów wolne. Przeciw pamięci Trzecie światło i zmierzch Mirka pochylona ukośnym bokiem dźwiga wiadro pączków zakrytych papierem. Barak szkoły, w której zamieszkali tymczasem, zbudowany jest nisko za miastem i odludnie. Mirka idzie wolno pod górę obok ciasnego parkanu stadionu, potem wzdłuż parku. Po prawej stronie, na wysokiej skarpie, złocą się słonecznym blaskiem zamkowe okna; Rosjanki w luźnych bluzach wojskowych krzątają się zgiełkliwie po dziedzińcu, wojak przysiadły na stopniach schodów gra na harmonii zadzierzyście, to rzewnie. 120 - Byle zacząć, byle ten pierwszy raz - sapie Mirka próbując opanować paniczny lęk, bo nagle to jej nowe zajęcie wydaje jej się czymś niewykonalnie trudnym. Przypomina sobie nabrzmiałą twarz matki, pochyloną w nocy nad saganem cuchnącego oleju, w którym smażyły się pączki przygotowane na sprzedaż. - Miruśka, nie śpisz, Miruśka? - spytała matka nieśmiało. - Nie, mamo. Mirka, zaciskając kurczowo powieki, usiłuj e. powściągnąć łzy cisnące się do oczu. Koniec ze szkołą, koniec z marzeniami, daremny trud wkuwania do egzaminu i niepotrzebne było całe to narażanie się na tajnych kompletach z panną Isią. Znów będzie rozłączona z Gosią. Dwa słowa lekarza i koniec ze wszystkim. Ona, Bolek i Szymek... ach, co za pech! Mirka, wzdychając, przewraca się z boku na bok, matka, ocierając spoconą twarz, spogląda na nią, jakby znów chciała o coś spytać. - Miruśka, nie śpisz, Miruśka? - Nie, mamo. - Taką mam prośbę do ciebie, dziecko, ojciec umówił się w kilku miejscach z tymi pączkami, gdybyś mogła je tam zanosić. - Dobrze, mamo. - Prawdę mówiąc, nam z ojcem nie bardzo wypada. - Dobrze, mamo. Więc pochylona ukośnym bokiem dźwiga to wiadro pączków; wreszcie ma już za sobą pierwszy krok, pierwsze podanie towaru. Ranek, pogodny i ciepły, przypomina jej zatłoczony, hałaśliwy zgiełk gimnazjum w pierwszych dniach sierpnia. Ma w sobie jeszcze dotąd tamte głośne rozmowy i śmiech, dudniące schody gimnazjum, tupot tysięcznych nóg, zatłoczony korytarz, przepychanie się między całkiem dorosłymi koleżankami, których twarze Mirka bezustannie myliła z twarzami profesorek, więc na wszelki wypadek dygała przed nimi w nieśmiałym „dzień dobry”, wąsaci koledzy stłoczeni przy oknach w półwojskowych bluzach, ich wymownie wypukłe kieszenie i zuchowate spojrzenia, a niżej, dorastając im ledwie do ramienia, hałaśliwa ciżba rówieśników Mirki. Strojne, ufryzowane panny z pierwszych klas zaglądały ciekawie do nich: - Co i ty, mała, jesteś już w drugiej? - Tak - odpowiadała Mirka z dumą pomieszaną ze wstydem. - Jezu, taka mała - mówiły z zazdrością - ale z ciebie szczęściara, prawdziwa szczęściara. I potem, gdy co rano fala idących zagarniała ją do pysznego wnętrza kolegiaty, w której przyklękano na moment, z mrocznych płócien wychylały się natchnione twarze świętych kobiet, ich drogocenne szaty migotały przyćmionym blaskiem, w półmroku chłodnego wnętrza przewalały się dźwięki organów; kłębiły się przenikliwie pod sklepieniem - zawalało się sklepienie; wystrzeliły pod niebo - niebo zapadało się w głąb; tętent łoskotów galopował przez serce, przez głowę Mirki i nie zamilkł nawet później w sali lekcyjnej, gdy ona pisała już szesnastą stronę swojej pracy egzaminacyjnej. Plamy atramentu na papierze, na palcach, burczenie w brzuchu, a ona wymyślała te „przeżycia Hanki z okresu okupacji” i zadręczała tę zmyśloną Hankę wszystkimi koszmarami swoich przeczuć. A potem ten ich nowy fizyk, wprowadzony przez jakąś kobietę, pewnie żonę, do sali wykładowej na drugiej lekcji, ten fizyk zapowiedziany im ostrożnie przez wychowawców, były więzień obozu hitlerowskiego, który patrzył na klasę bez dostrzegania kogokolwiek, jakby byli pustką, powietrzem, i z natężeniem wpatrzona w jego twarz twarz tej kobiety. - Wy tutaj - zaczął wreszcie, potem ten roztrzęsiony gest ręki, okalający klasę, i broda tańcząca szybko, coraz szybciej - a syn, mój syn... ...I kiedy potem on zakrywa oczy ręką i wychodzi zza katedry chwiejąc się, z tą roztrzęsioną ręką przy oczach, a kobieta podbiega i wyprowadza go łkającego już głośno, głośniej, z krzykiem... 121 ...I potem Mirka ukryta w kącie korytarza między licznymi szafami, kiedy szlocha niepowstrzymanie i czuje się oszustem: no bo jak mogła pisać cokolwiek o tej Hance? - Nie mam prawa, żadnego prawa powtarza rozmazując łzy wstydu i żalu. - ...a my, bracie, ba-bach, fu! - słyszy obok szafy, zza której nie śmie się teraz wychylić - to oni za drzewa, to ja do chłopaków: do mnie, przeciąć im odwrót! Rwiemy, bracie, co sił w nogach w dolinę, cholender, mówię ci, a oni grzeją prosto na nas, sukinsyny, schowały się w krzaki, ale nic, zaciskam tylko zęby, jeszcze mi, cholender, sznurowadło jak na złość... I potem zbawczy dzwonek na lekcję, pod zegarem woźny w przedwojennym mundurze, panny podmalowują usta w lusterkach... - Mamo, a czemu jeszcze jesteśmy wciąż biedni? - Nic, nic, cierpliwości, jeszcze toczy się wojna, dziecinko; jeszcze przyjdzie i nasz czas jak tylko wszystko się unormuje. I potem ojciec z zaciętą twarzą oglądający kilka ocalałych książek, poszarpane kartki encyklopedii. - Żeby to Niemcy, ale Polak, polski chłop, niech to szlag trafi. Powiada: myśleliśmy, że pan kierownik nie wróci, kto mógł tam wiedzieć, czy to ważna książka, ot, cieniutkie kartki jak bibułka, tośma se i w nich skręcali machorkę. Nic nie ocalało z tamtego ich domu prócz tych kilku książek z powydzieranymi kartkami. - Ludzie kupowali złoto, a ty pakowałeś pieniądze w książki, na drugi raz będziesz miał nauczkę; i co teraz zrobimy, z czego tu żyć, na czym spać, czym się okryć? - Niech ta wojna przeklęta raz się skończy, zobaczycie, że będzie nam lepiej. Zamieszkali tymczasem w baraku szkoły, pod miastem, naścielili barłóg słomy; trochę szorstki ten kilim, ale ciepły, to tylko tymczasem będziemy się nim przykrywać, dobrze, że mamy chociaż to. - A trzeba było nie oddawać cioci pożyczonej pierzyny. Śpią pokotem na słomie odgrodzonej belką od reszty sali szkolnej. - No, w każdym razie dostaliśmy posadę w mieście, tylko ze względu na dzieci musimy zostać w mieście, ze względu na szkołę dziewczynek. - No i widzisz, te maszyny zamurowane w piecu ocalały, gdybyśmy zakopali książki, no, głupstwo, grunt, że żyjemy. Inni jeszcze więcej stracili. Więc zanieś te maszyny do inspektoratu, Bronuś, tak przecież postanowiliśmy, pamiętasz? Trudno, musimy sobie poradzić inaczej. No więc, jak uważasz. Może rzeczywiście oddaj jedną, a drugą sprzedamy, przecież dzieci muszą jeść, mój Boże, te dziewczyny takie obdarte chodzą między ludzi... - Byle przeżyć tych kilka miesięcy, zanim się to wszystko skończy, zanim ta przeklęta wojna... - Nie mamy czego się wstydzić, dzieci, żyliśmy uczciwie, to i jesteśmy biedni. Nie, wykluczone, nie pójdziesz do szkoły, taka jesteś rozpalona, w nocy kaszlałaś. No i popatrzcie, ocaleliśmy, chwała Bogu, chwała Bogu, żyjemy wszyscy, cóż to za szczęście; że trochę nam ciężko? Ale już niedługo, niedługo, wprost nie mogę uwierzyć. Siwobrody staruszek opukuje żebra Mirki, Mirka kuli się ze wstydu, choć ojciec stoi odwrócony tyłem. - Jest przeczulona, wrażliwa, łatwo się roztkliwia - słyszy poufny szept ojca. - Tak, tak, wojna - mruczy lekarz. - Nie tylko. Od dzieciństwa była już na to podatna, rozpaczała z powodu zdechłego ptaszka, śmierci motylka, pobudliwa... - No więc serce, anemia, ale najgroźniejsze teraz i najbardziej pilne są płuca, coś mi się w nich nie podoba. Czarna zimna tafla; oddychać, nie oddychać. Zaciek. Początki gruźlicy. To samo Bolek i Szymek. Gosia i Mirka zrywają w ogrodzie przy baraku bezpańskie kalafiory i główki kapusty. 122 - No i, chwała Bogu, mamy na razie co jeść. Oni oszaleli czy co, któż z tej pensji wyżyje dłużej niż tydzień; pięcioro dzieci, troje chorych. - Nie ma mowy, Helenko, o żadnych fatałaszkach, żadne białe bluzki dla dziewczynek do szkoły, nie czas na to, trzeba ratować dzieci. Już zamówiłem za te pieniądze z maszyny mąkę i olej, nie ma co zwlekać, bierzmy się za handel. Mirka wymyka się z domu przed południem na dziedziniec gimnazjum, wszyscy stoją z odkrytymi głowami w jesiennym deszczu. W uroczysty szpaler padają nazwiska zamordowanych przez Niemców profesorów gimnazjum i uczniów: - Cześć jego pamięci! i werble - cześć jego pamięci! werble - cześć! werble, werble, werble. - To gehenna narodu polskiego - woła starzec zbolałym głosem, kołyszą się pochodnie, spuszczone żałobnie proporce ociekają deszczem. - Więc był rozkaz z Londynu, żeby nie - mówi do ojca Kazek. - Ale, sam rozumiesz, byłem w lesie, żeby tłuc Niemców, i dopóki jest wojna, moje miejsce jest na froncie. Jestem żołnierzem, do jasnej cholery, nie politykiem. - Jak uważasz - mruczy ojciec - cóż ja ci mogę radzić albo odradzać. Musisz sam zdecydować. Nocą przychodzi do nich daleki kuzyn, czapka zsunięta głęboko na oczy, postawiony kołnierz. - Cholera, muszę się ukrywać, tropią mnie. Za godzinę mam pociąg do Warszawy, trzeba stąd wiać, wszystkich akowców wytłuką. - Jaki ty tam byłeś akowiec. Więcej szabrowałeś babskich majtek i takich tam fatałaszków, niż walczyłeś ze Szwabami. - Myślisz, że nie wiem, że twój brat był w AK? - Kazek? Właśnie idzie na front. - A, zdrajcy. Mimo rozkazu z Londynu? Ojciec zatrzaskuje za nim drzwi i dyszy ze złości: - Aż mnie ręka swędziała, żeby mu dać w pysk. - Nic z tego nie rozumiem - denerwuje się Mirka, przypomniawszy to sobie teraz. - Nic, ale to zupełnie nic. Zabiera wiadro w połowie już opróżnione z pączków, skręca na rynek do knajpki w suterenie, barmanka podejrzliwie przelicza pączki: - Jak nie będą smaczne, więcej nie wezmę. - Ale tak, tak, bardzo smaczne - woła Mirka z przestrachem. Przy stoliku siedzi beznogi wąsal. Przygląda się Mirce nachalnie, lepko, Mirka poci się ze wstrętu, bardzo się boi tu przychodzić, a gdy barmanka znika na chwilę, cały kręgosłup w niej drętwieje, beznogi opowiada jakiś płaski dowcip. - No, lepiej stul gębę, to przecież dziecko jeszcze - oburza się barmanka. I kiedy Mirka wychodzi, słyszy jeszcze na schodach za plecami ich gardłowy, lepki śmiech. Najchętniej nosi pączki do bufetu w kinie, czasem zabiera ze sobą Bolka i wślizgują się niespostrzeżenie do sali kinowej. Tamując oddech przyglądają się najpierw filmom zza kotary w drzwiach, a potem, ośmieleni, wypatrują wolnych krzeseł i sadowiąc się bezczelnie, wytrzeszczają chciwie oczy na ekran. Najgorsze są wieczorne powroty do domu, zwłaszcza gdy Mirka jest sama. Brnącą przez ciemny deszcz zatrzymuje koło zamku zaskakujące - kto idiot? - wartownika. Zawrócona z tej krótszej trasy obchodzi nie zamieszkałą okolicę gimnazjum, biegnie drogą koło nie ogrodzonego parku, samotne echo jej kroków podwaja się, troi, zdyszana staje nasłuchując, a potem puszcza się biegiem z górki po tej coraz bardziej pustej drodze koło zaczajonego stadionu; drzewa zasadzone szpalerem przemieniają się jej w postaci zagradzające przejście, zdy- 123 szana dopada wreszcie do baraku i łapiąc z trudem oddech wypoczywa chwilkę z plecami wspartymi o drzwi. Każdego dnia także prowadzi Bolka i Szymka na zastrzyki do ubezpieczalni. Cierpliwie podaje swoją wiotką i prawie bezżylną rękę, pielęgniarka kłuje tę rękę po kilka razy, zanim trafi do niewidocznej żyły, wreszcie płynu w strzykawce ubywa, mdłe gorąco i senność podchodzą do gardła. - Nie, nic nie boli - zapewnia Mirka gorliwie braciszków, więc obaj dziarsko i chełpliwie podsuwają nabrzmiałe żyłki w zgięciu łokcia. Mirka najbardziej nie lubi ucisku gumy na przedramieniu i mdłej słabości po zabiegu, ale trzeba się śpieszyć, trzeba wracać do domu. Czasem po drodze napotykają ojca. Schylony nisko, zapiera się nogami pod ciężkim workiem mąki dźwiganym z drugiego końca miasta do ich domu, sapie i charczy pod tym workiem, wybałuszonymi z wysiłku oczami dostrzega dzieci, ale nie ma sił przemówić do nich, więc one towarzyszą mu milcząco i Mirce zbiera się na płacz z żalu nad ojcem, któremu nie może pomóc ani ulżyć w tej chwili. „Ach, gdybym znalazła jakiś pieniądz, zawołałabym dorożkę” - myśli i pełna jest upokorzenia z powodu tego ich ubóstwa, które zmusza ojca do pracy nad jego siły. Zresztą ojciec nie zgodziłby się, żeby wydawać pieniądze na dorożkę. Pieniądze były potrzebne, najpotrzebniejsze; właśnie ich nie było. To, co utargowali na pączkach, starczyło wraz z pensją szkolną rodziców ledwie na przetrwanie miesiąca. Matka, bojąc się stracić odbiorców, smażyła te pączki naprawdę smacznie, więc zarabiali na tym grosze. „Więc dużo pieniędzy znajdę, żeby wcale już nie trzeba było smażyć żadnych pączków” - postanawia Mirka i wpatruje się pilnie w trotuar, zarzuca go wyobrażonymi stosami tłustych, wypchanych portfeli, węzełkami chustek, w które kobiety wiejskie spowijały dzienny utarg. „Ach, a jeśli to ktoś biedny zgubi? - przestraszona odwraca oczy od bruku - ale - usprawiedliwia się zaraz z goryczą - biedny nie ma czego gubić. Tylko bogaci mają pieniądze.” Udręczona oglądała się za dostatnio ubranymi panami, za wyfiokowanymi paniusiami, po których wojna zdawała się spływać jak woda po kaczce. „No, zgub coś, zgub, niech ci coś wypadnie z torebki, z kieszeni, jakaś mała, cenna rzecz, jakiś pieniądz” - zaklinała ich w myślach i pełna wiary w moc swego złego życzenia odwracała się w ślad za nimi, ale błotnisty trotuar nie łyskał łakomie niczym zgubionym, więc wlokła się z tyłu za ojcem, patrzyła na te jego cajgowe, prześwitujące portki i zgięte, już drżące z wysiłku kolana, patrzyła na te jego drewniaki na nogach i potem, słuchając jego charczącego sapania, spoglądała na swoje drewniaki i te znienawidzone, szorstkie pończochy z lnianej nitki zrobione własnoręcznie i za obszernie przez matkę, które wciąż wymykały się spod ciasno związanych nad kolanem sznurków i trzeba je było bezustannie poprawiać. Matka zawijała teraz Mirkę dużą, kraciastą chustką, której róg tylny sięgał prawie do ziemi. Mirka nienawidziła i tej wiejskiej ogromnej chustki, ale posłusznie dawała ją sobie zawiązywać na krzyż pod pachami w węzeł na plecach i gdy spotykała swoje gimnazjalne koleżanki, uciekała płochliwie na drugą stronę szosy. Zdziczała i ponura, zasiadała teraz jeszcze na targowisku z nienawistnym wiadrem pączków, których nie umiała sprzedawać, przyjmowała pieniądze, nie nawołując nikogo i bez podnoszenia oczu, przepędzana przez miejscowe przekupki ze swego stanowiska, obijała sobie nogi dźwiganym wiadrem ustępując wszystkim z drogi. Na dużej pauzie przybiegała czasem do niej Gosia z korowodem swoich przyjaciółek. - Gdzie jest ta moja ciamajda - pytała z kpiącą serdecznością przekupek, a one rozstępowały się przed nią ze śmiechem, rade mieć przy sobie tę jej psotną wesołość i język cięty, przedrzeźniający wszystkich. - Pączki, pączki z białej mączki, brać i wybierać! - krzyczała Gosia, zmieniając co chwila głos, i przy wtórze śmiechu i popychań zaczepiała przechodzących ludzi; drwiną i 124 łobuzerskim grymasem, przedrzeźniającym gestem zwracała na siebie powszechną uwagę. Ludzie tłoczyli się jak na przedstawieniu, a ona znów wrzeszczała: - Komu, komu, bo idę do domu - i rzeczywiście odbiegała po chwili do szkoły, a Mirka, zawstydzona i onieśmielona tym bardziej, zostawała nad tym prawie opróżnionym już wiadrem, ale jeszcze nie pustym, i tkwiła tam długie godziny, dopóki nie sprzedała wszystkiego. Czasem Gosia wykłócała się z jakąś przekupką za wypchnięcie Mirki z jej miejsca, znajdowała przyjemność w tym wykłócaniu się do końca, obśmiewała skutecznie przed całą rzeszą przekupniów swoją ofiarę tak, że przez kilka dni Mirka przynajmniej miała spokój. Czasem wstępowała po nią na targ matka, wlokła się ciężko na opuchłych nogach, dźwigała koszałki wybrzuszne butlami z olejem. - Dużo tam tego jeszcze masz? - pytała markotnie i potem kuląc się, jakby w zawstydzeniu jakimś przed Mirką, zabierała ją śpiesznie do domu. - Ach, tych kilka to dzieci zjedzą. Czasem matka, ulegając prośbie dzieci i własnemu starannie skrywanemu łakomstwu, kupowała płochliwie parę deko kiełbasy. Kroiła ją w cieniutkie plasterki i, licząc uważnie, rozdzielała sprawiedliwie każdemu na kromkę chleba. - Broniu, to tylko na zapach, niechże te dzieci mają to przynajmniej raz na jakiś czas, przecież jest już po wojnie. Siadywali poważnie ze swoimi porcjami po kątach i gryząc chleb zsuwali wargami przydzielone plasterki na sam koniec kromki, „na ostatni smak”. - No co, dobre? - pytała uszczęśliwiona matka. - Yhm - przytakiwali skwapliwie trzej malcy i spoglądali łakomie na pusty papier po kiełbasie. - A ile zapłaciłaś za to - dopytywał się ojciec drobiazgowo - nie lepiej było dzieciom masła kupić? I matka płochliwie umykając w bok oczami podawała połowę zapłaconej ceny i o parę deko zniżała ten swój nieobliczalny gest. Mirka wierciła się niespokojnie na legowisku, nie mogąc zasnąć. Spod przymkniętych powiek spoglądała na rodziców krzątających się przy piecu. Miednica puchła od zrudziałych kul usmażonego ciasta, gorzki dym i smród przypalonego oleju przyprawiał ją o mdłości. „...przez pączkowanie - myślała patrząc z obrzydzeniem na górę piętrzących się coraz wyżej pączków, które będzie musiała rozprzedać nazajutrz - rozmnaża się przez pączkowanie”. Któryś z braci leżących obok kopnął ją w plecy, zgarnęła z siebie czyjąś ciężką od snu rękę, dusiła się. Pomyślała przez chwilę o Szymku, u którego matka rano rozpoznała szkarlatynę tym swoim już nieomylnym szarpnięciem koszuli na brzuchu i piersi dziecka ujawniającym wysypkę na ciele, potem zajrzała w gardło. - No tak - mruknęła. - Jeszcze tego tylko brakowało. Zarzuciła go sobie na plecy, bo ojca nie było akurat w domu, i powlokła się do odległego szpitala, sapiąc i ciężko powłócząc nogami, Szymek zsuwał się jej bezwładnie z pleców, jego długie nogi zwisały matce do łydek, niosła go, dźwigała pod górę, aż wreszcie, podpierając się prawie nosem po ziemi, zataszczyła go do tego szpitala. - Będziesz miał swoje własne łóżeczko i kołderkę, dobre jedzenie, dziecino ty moja, sam nie wiesz, co to za szczęście dla ciebie - mówiła gorzko, głaszcząc małego po rozkudłanej główce. - Śpij, śpij już - napomniał ją ojciec. Mirka przymknęła powieki, ale wirujące, złotobrunatne kule pączków nadal przeciskały się przez tę zasłonę, rozpraszając jej sen. Któregoś przedpołudnia, gdy Mirka szykowała się do wyjścia z pączkami, zwabił ją przed budynek jakiś zgiełk, więc wybiegła właśnie w chwili, gdy ten duży mężczyzna krótko 125 ostrzyżony mijał ciężkim, zmęczonym biegiem ich barak, a z góry sadzili ogromnymi susami cywile z dymiącymi pistoletami, a ten mężczyzna wpadł na głąbczaste pole kapusty za barakiem i Mirka pomyślała z przerażeniem, że zaraz za polem jest rzeka, której nie będzie umiał przejść, bo zboczył od miejsca z kładką, więc zaciskając pięści modliła się, żeby zdążył, żeby zdążył, ale tamci byli już blisko, huknęły strzały i on przewrócił się. Dopadli do niego i schyleni, z tymi pistoletami, stali tam chwilę, a potem gestykulując żywo poszli z powrotem pod górę pustą drogą obok parkanu stadionu i wzdłuż parku, a on leżał tam w tym głąbczastym, błotnym zagonie po kapuście i nie żył już. - Ucik z więzienia i go trzasnęli - szeptały przekupki na targu. I Mirka słysząc to znowu uświadomiła sobie z rozpaczą, że nic, ale to zupełnie nic z tego nie rozumie, a potem pomyślała, że może ten mężczyzna, zabity na polu kapusty z samego rana, nie był tym samym, o którym mówiły te kobiety, i to myślenie przyniosło jej ulgę; ten zabity pewnie był zbrodniarzem, jakimś złoczyńcą, no bo czemuż by Polacy mieli zabijać Polaka, coś w tym musiało być. Ona to sobie rozważa, stojąc milcząco nad wiadrem nawilgłych pączków. Wojna wciąż jeszcze nie skończyła się, przesunęła się zaledwie bardziej na zachód, ale tu jest już pokój. Mirka łakomie rozgląda się po kramach ugiętych od nadmiaru kiełbach, nabiału i pieczywa. - Panie, cośmy przeżyli, tośmy przeżyli - jęczy opasła przekupka do sąsiada, mamle w ustach łapczywie kawał kiełbasy, przypomniany lub wyobrażony tylko głód zdaje się podwajać jej apetyt, mlaska głośno i czka: cośmy przeżyli przez tę wojnę. - Mnie tam nic do tego, kto kompinować nie umie, niech zdycha, taka moja zasada; swoje robić, nie pchać palców, gdzie nie trza, śmierć frajerom. - Rączka rączkę myje, nóżka nóżkę wspiera, pogodzimy się, co nie? Do wójta nie pójdziem. Inwalida w półwojskowej bluzie przepycha się przez jarmarczny tłum, zapobiegliwie krząta się, obnaża swoje ohydne kikuty i podstawiając wojskową rogatywkę chrypi nosowo to swoje „pierwsi obrońcy murem stanęli”; sypie się brzęczący bilon. - Panie, cośmy przeżyli - wzdycha wciąż ta sama przekupka, unosząc w niebo obłudne, chytre oczy, a Mirka już wie, że ona siąknie jeszcze nosem ze trzy razy, a potem zauważy pogodnie: - po mojemu Hitler przynajmniej to jedno dobrze zrobił, że nas od Żydków uwolnił; i skurczona w sobie jak przed ciosem czeka na te przerażające ją słowa, napawające ją wciąż od nowa obrzydzeniem i narastającą wściekłością. Rozhulała się zima, ich barak trzeszczał, przez liczne szpary i przez nieszczelne okna nawiewał ziąb. Ostry brzeg kilimu, którym się nakrywali, ranił do krwi opuchłe, odmrożone ręce Mirki, a także chłopców. - No więc nie możemy jeszcze oddać tej pszenicy panu Antoniemu - mówiła matka ze smutkiem. - Dobry człowiek zaufał nam i wspomógł nas w biedzie, a teraz masz. Skąd mamy na to wziąć? - Poczeka, może poczekać, tak mówił. - Przecież to nie będzie trwało wiecznie - przestraszyła się matka i w jakiejś nagłej chęci działania wzięła się zamaszyście do szorowania podłogi. Wkrótce ich barak zaroił się od przybyłych ze wschodu repatriantów. Czekając na transport łazili bezczynnie po wspólnym korytarzu, na którym piętrzyły się bety i graty związane w niewprawne toboły. Teraz Mirka chodziła na targ z Januszem, synem repatriantki. Chłopak handlował bibułką i papierosami, potem wracali o zmierzchu tą pustą drogą koło parku, a Mirka cieszyła się, że nie jest już sama. Repatrianci wyłamali deski na opał z ogrodzenia stadionu i teraz cały parkan szczerbił się przejrzystymi dziurami. Któregoś dnia gdy Mirka wracała tędy z Januszem, zawołał za nią pijany żołnierz. 126 Mirka posłusznie przystanęła na moment, ale Janusz chwycił ją mocno za rękę i pociągnął za sobą. Biegli z góry i strach zdawał się przypinać im skrzydła do ramion. Padł strzał. Janusz ostro skręcił przez wyrwę na stadion, żołnierz ścigał ich zaciekle, więc biegli tym jakimś dzikim slalomem skręcając z drogi na stadion i z powrotem. „Co robić” - myślała z gorączkową przytomnością Mirka; zbliżał się ich barak pełen kobiet i dzieci; „tam nie wolno uciekać, nie pokazywać drogi” - myślała dysząc; przypomniała sobie o rzece tuż przed nimi, zacisnęła zęby kurczowo; usłyszała gniewne okrzyki kobiet, obejrzała się. Z gór pędziły w swoich bluzach wojskowych rosyjskie dziewczęta, dopadły już pijaka. Już przewróciły go, przysiadając mu ciężko na piersi. - Niczewo, niczewo - zawołała jedna z nich do Mirki i zdejmując beret wachlowała nim spoconą twarz. - Ot, maładiec, on charoszyj czeławiek, jej Bohu, charoszeńki, no, spił sia niemnożko i so wsiem zdureł. Odsapnąwszy chwilę powlokły zapierającego się coraz słabiej mężczyznę do wysoko uniesionego zamku. - Czemu uciekaliśmy? - zdziwiła się Mirka przysiadając na żerdzi parkanu. - Ach, głupia jakaś. - Przecież nie strzelałby, jakbyśmy nie uciekali. - Ty lepiej nie myśl, tylko jak cię pijany zaczepi, to wiej, tak ci radzę. Ależ ty naprawdę głupia jesteś - mruknął. Poszli milcząc do domu. Wojna, która minęła, czy też kończyła się już na dalekim zachodzie, dopiero teraz, w miejscach opuszczonych przez siebie, odsłaniała bezwstydnie ropne bebechy i to nagłe ujawnienie zbrodni hitlerowskich było dla Mirki wstrząsem. Dopiero teraz przeżywała wojnę na nowo i to powtórne przeżywanie, po wszystkim, było dotkliwsze o cały ciąg ludzkiego, cudzego cierpienia, zmasowanych katuszy, które przerastały jej rozjątrzoną domysłami wyobraźnię. I zupełnie upiorna była owa niedawność tych nieszczęść, ich dotykalne pobliże. Mogła być świadkiem naocznym, ba, uczestnikiem każdej z tych tragedii, które się działy, ale one zawsze rozgrywały się obok, zaledwie ich swąd, podmuch swądu, docierał do niej, a ona brała i ten podmuch za samą wojnę. Błądziła z wyschniętym gardłem po miejscach kaźni, odczytywała rozpaczliwie myśli wydrapane na cegłach celi skazańców, daty kreślone pośpiesznie i z wyrzutem przypominała sobie, co ona robiła tego właśnie dnia. Koślawo wyskrobane imię z krwią zakrzepłą na murze, to imię udręczone, ślad po człowieku, znak dla niej, bo przecież ona tu stoi teraz i czyta; ona ocalała cudownie stoi tu bezpieczna naprzeciw krzyku cegły wydrapanej przed paroma zaledwie miesiącami - powiedz mi cegło, powtórzę cię. Ospałe, syczące sowy gnieździły się w zagłębieniu murów, kilkunastoletni gówniarz, jeniec niemiecki, szlochając żałośnie całował z obrzydzeniem ciała pomordowanych tu więźniów, wygrzebywanych teraz z ziemi; mężczyźni, rozjuszeni widokiem skrępowanych kolczastym drutem rąk wygrzebanych, tłukli gówniarza kułakiem po plecach; - Całuj, ty ścierwo, patrz, coście z nami zrobili, zbrodniarze; i gówniarz z błędnym, zaszczutym spojrzeniem schylał się ustami do wygrzebanych trupów i profanował te umęczone zwłoki swoim wstrętem. Mirka obeszła mur z drugiej strony i ponuro zapatrzyła się w rzekę. Tłuste, dobrze spasione padliną ryby rzucały się nerwowo, ich ciemne smugi przesuwały się tuż pod powierzchnią, wyła przenikliwie syrena elektrowni, za murem słychać było tępe uderzenie łopatą o błotnistą ziemię. W bagnistym dołku wesoło trzepotały się traszki, Mirka odruchowo właziła do wody i chwytała je w ręce, patrząc z uwagą na ich kolorowe, pawie ogony. 127 Janusz opowiadał, że jego ojciec zginął bohaterską śmiercią. Wprowadził pociąg niemiecki na miny, jego pomocnicy wyskoczyli, on już nie zdążył i tak zginął. „Jakie to szczęście mieć ojca, którego nie trzeba się wstydzić” - myślała Mirka, chwytając i wpuszczając z powrotem do wody zwinne traszki. Zasępiła się. To musi być piekłem być teraz dzieckiem hitlerowca, któregoś z tych oprawców, i nagle dowiedzieć się, kim był ten ojciec, którego zwykło się pamiętać ze wspólnych spacerów nad rzeką, z obiadów spożywanych wesoło, i którego winiło się dotąd jedynie za bolesne szarpnięcie za ucho, za niecierpliwego klapsa. A nagle dowiedzieć się o nim, że torturował ludzi, przypiekał ich rozpalonym żelazem, wlewał do gardła i w oczy żrący płyn, katował na śmierć, rozdeptywał buciorami, wgniatał wałem w budowaną szosę, wpychał w płomienie, rozjątrzał ranę, upodlał strachem, nie, nie! Dowiedzieć się tego nagle o swoim ojcu, hitlerowcu, własowcu czy kimś innym, toż to piekło. Albo dowiedzieć się, że był tchórzem, donosicielem, szpiclem, który innych wydawał na tortury i śmierć. Że zdradził naród. Podciągała kolana pod brodę i wsparła twarz na rękach. Ręce cuchnęły bajorem i gnilną wonią tych płazów pstroogoniastych. Być Danielem teraz - rozważała. Być mieszańcem i przegrać z obydwu stron; próbować wybierać i nigdy nie odzyskać tej pewności, kim się jest; mieć żal lub poczucie winy, nie być już nigdy sobą, zatracić poczucie tożsamości... i jakże z tym żyć, będąc jeszcze dzieckiem, a jak potem, jak stale żyć z tą niewiedzą i rozterką wśród ludzi, którym takie problemy są najzupełniej obce, bowiem mieli szczęście urodzić się jednoznacznie i mieli szanse jednoznacznymi pozostać? „Wojna nie kończy się, ona odpoczywa” - przypomniała sobie słowa wujka. Więc będą znów kiełkować w ludziach nienawiści zasiane w pamięci tych wszystkich sponiewieranych, skrzywdzonych, oszukanych lub wyklętych i tak to będzie szło kołem w nieskończoność: syn zechce pomścić śmierć ojca, pokonany pomści poniżenie klęski. Po cóż istnieją państwa, po co narody, komu potrzebne są granice? Urwała wysokie źdźbło trawy i szturchała nim zagrzebujące się w muł traszki. (Dziękuję ci, tato, nie spodliłeś się niczym.) Zza muru wyszła grupa mężczyzn, wiodąc pod konwojem wystraszonych gołowąsych wyrostków w niemieckich mundurach. „Wasi ojcowie nawarzyli tego piwa, a wy pijecie, gówniarze” - pomyślała gorzko, patrząc bez nienawiści na ich wymizerowane twarze. Mieli najwyżej po kilkanaście lat. Przecież to nie oni tu mordowali, nie oni maltretowali ludzi. Wzięto ich w ostatniej chwili prosto na front z domu, pewnie ze szkoły, w której zapewne, jak w każdym kraju, wpajano im dumę narodową, uczono patriotyzmu. Poszli na front w momencie, gdy wszystko było stracone. Weszli w to plugawe bagno, w to piekło rozpętane przez ojców, i pewnie nawet nie zdawali sobie sprawy, jak bardzo plugawi ich ten mundur, w który przyodziano ich rozkazem. Jak oszukano ich, jak oszukiwano, sławiąc czyny ich zdobywczych ojców. Nic jeszcze nie zrozumieli z tej wojny, a już muszą płacić cenę nie do zapłacenia, w imię tej tam ojczyzny, tego tam ojca, sąsiada, nieznajomego współplemieńca. I w nich też zasiane już jest jątrzące ziarno nienawiści i potrzeba odwetu. Spoglądała ponuro za oddalającymi się. No więc będziemy się musieli spotkać za ileś lat, my lub nasze dzieci. Ja pokażę swoim te wyszczerbione rozpaczą cegły i powiem: „Pamiętajcie”. Wy swoim przekażecie swoje dzisiejsze poniżenie i powiecie: „Pomścijcie”. Toczy się to diabelskie koło. Wróciła do domu pełna mieszanych uczuć, a właśnie rodzice Mirki zamieszkali wreszcie w normalnym domu w śródmieściu i w ciepłe noce miasta wyfruwały z otwartych na oścież 128 okien melodie tęskne i szerokie, a właśnie z frontu wracali radzieccy żołnierze, przetaczały się szosą barwne, wesołe konnice kozackie, migotały w słońcu ich karminowe albo kremowe czapki obramowane kożuszkiem, przepełniał miasto ich fantazyjny strój i drobiący tanecznie przytup butów skorych do tańca na każdym miejscu i o każdej porze, jakby to balet był, nie wojsko: a przecież szable ich krzywe umiały siec bezbłędnie, jak bezbłędnie stepowały te ich buty tańczące i skore wciąż jeszcze do tańca w każdym miejscu i w każdej porze, jak skore do picia gorzałki i tęsknego, posępnego zaśpiewu były ich gardła. A także do śmiechu. Piękne, wybrane konie podrzucały dziko łbami i rżały, ich nogi tańczyły niespokojnie i lekko, gotowe w każdej chwili do biegu, galopu niskiego, do dotykania brzuchem ziemi w tym locie, drgały te nogi, a na szyjach miękko falowały ich lśniące, długie grzywy, rozdymały się nozdrza ich pieszczotliwie klepanych pysków, gdy przystawano u wodopoju. I gdy oni zatrzymali się w miasteczku na dłużej, ona wciąż myślała jeszcze o tamtej chwili, która była w życiu ich wszystkich i w której możliwe było braterstwo i pojednanie, bowiem właśnie w chwili wyzwolenia ludzie garnęli się do siebie wzajem, szukając w sobie potwierdzenia własnego człowieczeństwa, stłamszonego przez wojnę i poddanego przez wojnę w wątpliwość. „Więc była taka chwila” - myślała Mirka; leżała w swoim łóżku w tym nowym domu, nad nią, piętro wyżej, słychać było miarowe stąpanie pułkownika, więc nawet gdy zasnęła na moment, te jego buty krążące z pasją i miarowo po pokoju budziły ją na powrót. „O czym on tak myśli” - zastanawiała się Mirka czasami. Była taka chwila. Przypomniała sobie stryjka Kazka; znowu był ranny, tak go urządzili Niemcy z zasadzki na jakimś przeklętym cmentarzu, gdy wyzwalał Pomorski Wał. Mirka wyobraziła sobie przez moment tę noc, stryja na cmentarzu, kiedy on biegnie pośród kamiennych nagrobków, strzały padają nie wiadomo skąd, nie widać strzelających, tylko ta ciemność i groza, a on ze swoim plutonem miota się już sam osmolony jak czort, miota się bezsilny i ogłupiały doszczętnie i wreszcie pragnie już tylko jednego: żeby go trafili, żeby był już ten spokój. Więc nagle wyprostowuje się i idzie, cienka, pionowa tarcza, idzie i przechodzi przez mur, i nic; i dopiero gdy ciągle prosty, sztywny i krzyczący pewnie ochrypłe, przeciągłe aaaaa!, którego sam nawet nie słyszy, o którym nie wie, dopiero gdy jest za tym przeklętym murem pośród swoich, dopiero wtedy okazuje się, że jego ręka... Pojechał teraz z żoną na wybrzeże zakładać domy wychowawcze dla przestępczych, bezdomnych dzieci... Miarowe kroki pułkownika nad głową znowu wyrywają Mirkę z drzemki. „Może i on tam ma jakieś cmentarze w sobie - myśli - i nie może czegoś...” ...A wujek Tomek odezwał się wreszcie, przysłał do babci Katarzyny list, żeby jak najszybciej przyjechała do niego z ciotką Nastką i Grzesiem na Ziemie Odzyskane. Pisze, że ma piękny dom, murowany, ze światłem elektrycznym, pisze, że ma swoje własne pole. Matka tak się ucieszyła. - To i chwała Bogu - powiedziała. - Nareszcie i Tomek znalazł jakieś swoje miejsce w życiu, a ojciec obiecał, że kiedy pojedzie do Tomka, to zabierze ją i Gosię tam... I Mirka gubiła rozpoczętą myśl, sen zagarniał ją w nieprzeniknioną, szczelną ciemność, a ranki zaglądały do okien słońcem i czasem, gdy Mirka wyjrzała na podwórze, widziała Renię z łaciatym psem na rękach. Renia stała tam nieruchomo długie minuty, dwa grube warkocze splecione na uszach ukośnie opadały jej na ramiona, ujmując całą górną połowę ciała w trójkątne ramy. Matka, podniecona i szczęśliwa, douczała przez cały dzień z ojcem grupy młodzieży pragnącej odrobić zaległe lata nauki. Z domu nareszcie znikły te przeklęte pączki. - Jakże ta młodzież garnie się do szkół, całe wsie, całe miasteczka, wszystko się pcha, cóż za piękny zapał - wołała uszczęśliwiona matka. 129 Bolała teraz tylko nad tym, że nie ma kiedy przebywać z dziećmi. Gdy przez otwarte okna wpełzało w gwarny uczniami pokój letnie powietrze, matka na chwilę spoglądała ponad ich głowami i urywając wpół słowa gapiła się żałośnie jakiś czas na skrawek nieba widziany pomiędzy dachami kamienic, a potem gorliwie wracała do tych zawiłych wzorów matematycznych. Czasami rankiem, kiedy zapowiadał się pogodny dzień, zrywała małych z łóżek i śpiesznie dopinając im rozliczne guziki wlokła ich ze sobą na targ po zakupy i potem, objuczona jak zwierzę koszałkami ziemniaków i Stasiem, który dziecięcym egoizmem napraszał się do wzięcia na ręce, wracała umęczona, ale i szczęśliwa, że przynajmniej przez tę godzinę była razem z dziećmi, które zasypiały wieczorem, gdy ona nie skończyła jeszcze zajęć, a wstawały, gdy już je zaczęła. Ojciec także niekiedy brał trzech chłopców i prowadził ich do ogródka zoologicznego, kupował im lody, a potem śpiesznie wracał do pracy. W przerwie na posiłki zasypiał nagle z głową opartą na pięści, budził się po kilku minutach gwałtownie i, nie dojadając, zbierał się na powrót do zajęć, którym nie było końca i które w dzień powszedni zmieniały niedziele i wakacje. No więc nie w dzień, a właśnie w nocy, gdy kroki radzieckiego pułkownika miarowo krążyły nad jej głową, Mirka rozmyślała dociekliwie o pewnej chwili, która była w życiu ich wszystkich, w każdym razie w niej samej ona dokonała się, i to pewnie podczas owego biegu na przełaj przez pola do zbawczego lasu równoległego z Sanem, gdy ranny żołnierz z przesiąkniętym krwią bandażem na głowie krzyczał: - Nie kupą, nie razom - i tym krzykiem nawiązywał z nimi wszystkimi raz na zawsze pokrewieństwo; i odczuła wtedy także swoje pokrewieństwo z nieżyjącą już Salką, która też tak biegła we wcześniejsze lato przez pola na przełaj do zbawczego lasu w tej swojej pięknej, kraciastej spódniczce, bo żona Ignaca rzekła jej: - Waszych zabijają, jeszcze i was tu ... i ona biegła z małym, cienka, krucha Salka i nie dobiegła, ale Mirka do końca życia zapamięta ten jej bieg i nagle nieruchome, nieme jej włosy gasnące płasko w bruździe. Więc pewnie to była ta chwila wtedy, a więc i, teraz; zetknięcie się przez krew ludzi różnego plemienia, zetknięcie się przez krew krajów rozdzielonych wielowiekową nienawiścią i zerwanie tych nienawiści przez krew przelewaną wspólnie, przez jednakowy los. I kiedy zaszło już takie pokrewieństwo, kiedy się dokonało, czemu podnoszą się przeciwne głosy i mieszają to, co już uporządkowane, plączą, co rozplątane - myślała Mirka poddając się rytmowi stąpań pułkownikowych butów. Ale na dzień przed powrotem do kraju ten dziwny, posępny człowiek, który towarzyszył nocami jej myślom, palnął sobie w łeb i Mirka, porażona strasznością jego samotnego gestu, przestała rozumieć już cokolwiek, ale też i nie potrafiła tego zapomnieć. Powrót do szkoły zagarnął ją od nowa w ten nierzeczywisty, uleżały świat, zatrzymany wzorem, datą, upraszczającą regułą. Wzbraniała się wewnętrznie przed przyjmowaniem określonych wiadomości w określonych z góry godzinach, które spiętrzały się w zaporę niszczącą wewnętrzny tok myślenia. Rozproszona uwaga, niemożność skupienia się czyniły ją znów obecną zaledwie pozornie. Znowu, jak kiedyś w dzieciństwie, bywała gdzie indziej, niż była. Czasem sprawiała wrażenie zupełnej idiotki i im bardziej uświadomiała to sobie, tym bardziej pogrążała się w stanie osoby niedorozwiniętej. Kiedy indziej znowu zdawał się wstępować w nią jakiś duch, nagły rozbłysk, odczuwała wówczas świat wyraziście, ostro i przenikliwie aż do bólu. - Ona wie, ona tylko się peszy - mówiła z przekonaniem nauczycielka francuskiego, gdy Mirka, spłoszona na małej maturze, zaczęła pogrążać się w owym stanie - dobrze sobie wiadomym - osoby niedorozwiniętej. Ten spokojny, przekonywający głos wydarł ją z ciemności, mówiła płynnie dalej i gdy utknęła przy następnym pytaniu, usłyszała tym razem głos polonistki: 130 - Ona to wie, tylko się peszy. I tak dźwigana przez te dwa głosy, jak przez skrzydła aniołów, dobrnęła do szczęśliwego końca, zwyciężając w sobie te jakieś wiążące ją mroczne moce. Matka przyjęła do pomocy młodą kobietę wracającą z obozu w Ravensbrück, pannę Franię. - Nazywam się Weronika Franciszka Krupa. Wołają mnie panna Frania, kto mnie powie inaczej, obrażam się i wychodzę - wyrecytowała kobieta od progu, a Gosia zatoczyła się aż na piec ze śmiechu. - Młoda kubita powinna być aligancka, prima szik: Kostium dwurzędówka, kołnirz rewersa, wszystko jasny beż, plus takież rękawiczki; kapelusz i meszty pod kolor, ma się rozumieć, do tego parasolka, innych ja nie uznaję - oświadczyła z wyższością Gosi. Rozpakowując walizkę tego samego dnia przed snem spostrzegła brak swoich pończoch. - Panno Gosiu, panna jest moim świadkiem, byli pończochy i sczeźli. Proszę udać się ze mną w wymienionym charakterze do byłej gospodyni, przepraszam, pani pozwoli - zwróciła się do matki, więc matka kiwnęła w oszołomieniu głową. Resztę tego epizodu poznali już z dosłownej relacji Gosi, która miała pamięć niezastąpioną w takich sytuacjach. - Stuk stuk. Pochwalony. Tu w tem domu zginęli mi pończochy. - Ja ci tam nie wziena. - Wziena, nie wziena, a pończochy sczeźli. Panna Gosia świadkiem. Ale to nic, ścirpię i to. Jeszcze tylko kupię dwie świce do wielkiego ołtarza na tę ętęcję, żebyś tak skapała, jak te świce skapią. Pochwalony. Tak więc panna Frania była nieustającym źródłem ich humoru, nikt już wreszcie nie pamiętał lub może nie wierzył w ten jej obóz, o którym zresztą nie wspominała nigdy, tylko rano, budząc dziewczynki do szkoły, stawała w szerokim rozkroku i wyrykiwała z siebie wrzaskliwie - Auch! (co miało zapewne znaczyć: aufstehen) - i z zadowolonym pomrukiem wracała do kuchni. (Jezus, przecież ona jest po prostu nienormalna - przestraszyła się kiedyś Mirka, ale i to przypuszczenie poszło w niepamięć, zresztą nikt w ich domu nie widział na oczy chorego psychicznie człowieka, oprócz oczywiście wsiowych przygłupków w rodzaju Magdy czy Jambroża.) Tak więc panna Frania wyręczała teraz matkę i je obydwie z części obowiązków domowych, a obowiązki te wzrastały stale, bo znowu rodzina powiększyła się o małe dziecko. Ale panna Frania odeszła, kiedy okazało się, że znów nie stać rodziców na służącą. Więc znów Mirka z Gosią miotały się między domem a szkołą wrzaskliwie i chaotycznie. „No i kiedyż wreszcie spełni się ta zaczęta przez matkę baśń - myślała Mirka urągliwie. - Gdzież to zapowiadane szczęśliwe zakończenie?” Czasem gdy wychodziły z Gosią na spacer, natykały się po drodze na ojca, który szedł śpiesznie, z głową opuszczoną nisko, z chmurnym czołem, za którym zmagały się rozwścieczone furie, i one wtedy mówiły to swoje gorzkie, zrezygnowane - oho! - a on pytał warkliwie - dokąd? - i rzucał stanowcze, nieodwołalne - wrróć! - nie bacząc, czy były same, czy w towarzystwie kogokolwiek, i one, z oczami pełnymi upokorzenia i łez, wracały do tego warczącego młyna dokuczliwych, nie kończących się obowiązków domowych, a ojciec czasem podejrzliwie pytał: - Co to za wyfiokowana lafirynda szła z tobą? Jak cię jeszcze raz zobaczę w jej towarzystwie! I matka gorliwie przytakiwała ojcu, dodając od siebie śpieszny szturchaniec. Dorastające córki były dla nich obojga zupełnym zaskoczeniem. Zdawali się być nie przygotowani do tego problemu, więc na wszelki wypadek krzyczeli zapobiegliwie - milczeć, wróć, zabraniam! Kiedy wybuchła wojna, matka miała niewiele ponad trzydzieści lat, a teraz zbliżała się do czterdziestki i ten szmat czasu, najpiękniejszy w życiu kobiety, wymsknął jej się jak szuflada pełna niespełnionych obietnic. 131 Wyzwolenie kojarzyło jej się pewnie w wojennych marzeniach z jakimś jej osobistym świętem, z radosnym balem, na którym spodziewała się ujrzeć siebie triumfującą i szczęśliwą w tłumie szczęśliwych współbiesiadników, którzy ocaleją z zagłady i teraz wezmą radosny odwet za lata przymusowej nędzy i rozpaczy. I nagle znalazła siebie zapracowaną, postarzałą, zaniedbaną, matkę kilkorga dzieci, w tym matkę dorastających córek, które pragnęły zagarnąć sobie to, co odkładała przez lata dla siebie, a one miały przed sobą jeszcze wiele lat, a ona nie miała przed sobą już nic, bo małe dzieci dorastały także i także im potrzebne będzie to wszystko, co jeszcze jej mogłoby się przydać, więc miała przed sobą tylko perspektywę zwierzęcej harówki bez żadnych już satysfakcji dla siebie jako kobiety, najwyżej jako matki; i ta jej klęska, ten konflikt między kobietą a matką, i konieczność rezygnacji, to musiało toczyć ją od wewnątrz jak robak, w tamtym czasie, i to także musiało bardzo ją boleć, nawet jeśli to było w niej podświadome, ale pewnie było, któraż kobieta nie czułaby tego wtedy tak właśnie. Z zakamarków pamięci matki wystrzelił nagłym olśnieniem jakiś jej odrzucony adorator, konkurent do ręki, inżynier Jaś, przyjaciel serdeczny wuja Michała. I ten Jaś piękniał jej coraz bardziej w przypomnieniach, obrastał w pobudowane kamienice, odejmował jej całe dziesiątki lat i wciąż jeszcze pokornie czekał na to jej skinienie, na skinienie drobnej, fiołkookiej, rozpoetyzowanej Heleny, którą nie chciała przestać być jeszcze. I przepowiadała sobie matka wciąż od nowa tę chwilę zerwania z nim, kiedy napisała mu: nie. Bo pokochała właśnie ojca i śpiesznie wyszła za niego za mąż, nie czekając nawet odpowiedzi tamtego. - Czemuż się tak śpieszyłam, no czemu mi było tak pilno wtedy, jakbym się bała, że się rozmyślę, czy co? A on: - Helu, coś ty mi zrobiła! - zawołał z rozpaczą. - Ano, to właśnie sobie zrobiłam. Mogłam mieć życie jak królowa, a teraz jestem dziadówką - kończyła ze złością, kłapiąc garnkami. A potem, milcząc dłuższą chwilę, wzdychała ze smutkiem: - Ideały, ideały, szarpie się człowiek jak pies na łańcuchu, ugania się za groszem, to mu się i ideałów odechciewa. A potem wycierając łyżki dodawała: - Jak będzie co do garnka włożyć, to i miłość będzie. A potem patrzyła na podwórze z okna kuchni, na którym stała czasami nieruchoma Renia z psem łaciatym na ręku, i łzy bezgłośnie spływały jej po twarzy, i wzruszając ramionami dodawała cicho: - Ot, tak sobie tylko wspominam. Bo wasz ojciec, dziewczynki, same wiecie zresztą, może nie potraficie go jeszcze docenić, szorstki jest i wymagający, ale to wielkie serce. - I już z rozjaśnioną na powrót twarzą wracała do swojej baśni i pierwszych grzybnych lasów zapadłych wsi, w których spotkali się oni oboje; zapaleńcy pragnący siłą swego uczucia i młodzieńczego entuzjazmu rozświetlić to ciemne, wiejskie życie. A potem przychodziła babka Maria, śpieszna, strapiona: - A to mnie palcem wytykają somsiady - mówiła niekiedy - żem dzieci se przed wojną pokształciła na panów, żeśma z głodu piszczeli przez tyle lat, a teraz wszystko dziady, jak byli, tak zostali. - Trzeba wam było, Maria, te kosze dźwigać? - mówią. - Córki było zagnać do ogrodu i na targ, synów fachu wyuczyć, rzemiosła, źle by wam to było? Albo to nieprawda, Bronuś? Mógłbyś mieć dzisiaj letki chlib przy warsztacie. Patrzaj, dziadek, twój ojciec starowina, a jak on ciągnie na murarce; i portret mu wywiesili na główny ulicy, że przodownik; też się ludzie obśmiewają, ale to już taka podła zazdrość; a ty z Lunią i Helenką albo Kazek? Choć zęby w ścianę wbij i gryź - i ocierając wiecznie załzawione oczy wysypywała w kuchni koszałkę jabłek czy bobu i odchodziła śpiesznym, długim krokiem, pochylona, sucha i niepojmująca. A ojciec w ciągłym truchcie, z głową zniżoną, biegł ulicą, łapał dodatkowe etaty w kilku szkołach i gdy napotkał na drodze którąś z córek, pytał warkliwie - dokąd? 132 Miewał jakieś koncepcje, pragnął zdziałać coś dla miasta, przedstawiał te swoje pomysły ludziom, od których zależała ich realizacja, i rzeczywiście nie miano nic przeciw tym pomysłom prócz tego, że to on właśnie był ich projektodawcą. Tak więc nie doszło do wskrzeszenia wychodzącego tu kiedyś pisma, nie doszło do ratowania cennych książek, rozproszonych w zbiornicach makulatury, i tylko niewiele z nich ojciec wyszperał w wolnej chwili, tworząc z nich zaczątek nowego księgozbioru. Czasem, przemagając zmęczenie i ogarniającą go apatię, wydusił z siebie jakiś artykuł do gazety, czasem zabierał się do pisania dzienników, a potem, zgnębiony nieżyczliwością otaczających go ludzi, zamykał się w sobie znowu niechętny wszystkiemu, burkliwy i przesypiał nerwowo przerwy między pracą a pracą, z głową wspartą o zaciśniętą na stole pięść. W dni jarmarczne przez miasto od świtu przetaczały się chłopskie furmanki, a trotuary wybrzuszyły się aż na szosę ludzką ciżbą. Kolorowe czapki różnorodnych liceów i szkół zawodowych falowały wokół jaskrawych nylonowych chustek wiejskich kobiet, które w miejskim przyodziewku szły hałaśliwe i zaborcze, zamaszyste i gestykulujące żywo. Spod osuniętych chustek wysmykiwały się ich krótkie włosy z rozmytą ondulacją. Nosiły się kuso, a krzepki ich tułów opięty ciasno skracał się i pękaty był tym bardziej. Gryzące barwy ich swetrów we wzorek z różą na piersiach lub makiem polnym, cała owa tandeta, gusty prywatnych sklepikarzy, wypychających nachalnie w okna wystawowe jarmarczną drożyznę, wszystko to znajdowało chętnego nabywcę wśród owych kobiet pragnących się upodobnić natychmiast do kobiet z miasta. Wpływały całą ławą do sklepów, zachłanne i niecierpliwe, żadna cena nie była w stanie ich zadziwić, pragnęły mieć, posiadać wszystko to właśnie; drewniane bransolety i korale malowane czerwoną farbą, i pelisę na futrze, nylony i czółenka lub korki, w których nie mieściły się ich stopy swobodnie rozklepane na polnych kamieniach. Cała uprzednia rozwaga i długi namysł przed kupnem, ciułanie doprowadzone aż do sknerstwa, prostota ubioru i uczesania, wszystko to prysło nagle, jakby przerwała się tama, i one wreszcie mogły, musiały mieć to wszystko, co dotąd nie było im potrzebne; ten lakier na połamanych paznokciach i ondulację, która zmywała się pierwszym lepszym deszczem, zostawiając na głowie nastroszony wiecheć wystrzępionych, nie pielęgnowanych włosów. I one, które tyle smaku artystycznego wykazywały haftując te swoje bluzki czy gorsety, one, umiejące misternie koronkować, utkać przedziwne płótna, one, składające w skrzynkach swoje niezwykłe, cudowne stroje ludowe, nagle jakby ogłupiały doszczętnie i oślepły. Zachłannie rzucały się na błyskotki, tandetne brzydactwo, kierując się nie smakiem, ale ceną; drogie, więc dobre. I Mirka, stojąc w kolejce do sklepu, przyglądała się tym kobietom ze zdumieniem i niechęcią; bowiem przeczyły jej pamięci o nich, były nie takie, jakimi je znała, były obce. Przypomniała sobie w jakiejś chwili agenta pewnej firmy, który uporczywie krążył po wsi z całą walizą towaru. Pamięta, jak na próżno migotał przed kobietami połyskliwym jedwabiem, jak wyskubywał nitkę z kuponu wełny i palił ją, podsuwając wszystkim pod nos jej smrodliwy kopeć na dowód stuprocentowej prawdziwości tej wełny, jak wielostronnie i na próżno zachwalał serwetę czy grzebyk... Teraz nikt nie zachwalał, nikt nie napraszał się z kupnem, one same wchodziły do sklepów, żądając dużo i drogo, były głównym klientem, bo miasto miało towar, a one miały pieniądze. I zdarzało się, że kiedy jej ojciec szedł w dzień targowy ulicą powłócząc ciężko nogami, dopadało go czyjeś wołanie: - Halo, panie kierowniku, dzień dobry! - i jakiś chłop z którejś ich kolejnej wsi podbiegał do ojca szczęśliwy ze spotkania z tym człowiekiem, który był wychowawcą jego samego albo jego dzieci. I rad z tego spotkania chełpił się swoim rosnącym dostatkiem i przepijając wódką, mówił: - Wszystka młodzież już, panie, od nas poszła ze wsi do miasta; do szkół, do biur, do fabryk powyjeżdżali i tak ci to u nas jestaj. A jak u pana leci, 133 coś pan nie tego - dopytywał się po chwili troskliwie. - Ot, tak jakoś, powolutku pcha się to życie - odpowiadał ojciec. - Ach, głupstwo, grunt, że żyjemy - wtrącała matka śpiesznie, obciągała nerwowo krzywą sukienkę i przygładzając wystrzępione włosy wołała ze śmiechem: - Zestarzałam się, co? Zbrzydłam, taka ze mnie teraz gruba baba - i spijała chciwie z ich oczu przypomnienie siebie roztańczonej i rozdeklamowanej na owych scenach wychłódłych świetlic, przypomniała sobie pewnie bielone izby, w których bywała otoczona ich miłością i podziwem, które wtedy nie były aż tak znaczące, jak kiedykolwiek później. A potem oni oboje, ojciec i matka, przyłapywali pytający, zawiedziony wzrok odwiedzających, oczy wędrujące po byle jakich meblach. - Wszystko straciliśmy podczas wojny, wszystko - mówiła matka śpiesznie i samoobronnie i czuła boleśnie, jak oto przestaje być dla tych ludzi ideałem, wzorem do naśladowania, jak się rozwiewa w ich pamięci mit o niej i ojcu, jak ze zwiastunów nowego czasu, posłańców postępu, przeobrażają się oboje w parę nieważnych, nic nie znaczących ludzi z miasteczka. I gdzież im być świadkami wesel, drużbami powodzenia. I zdejmowano im z głów ten nimb świetności, wypracowanego awansu, odejmowano im nawet to, czym byli kiedyś, skoro teraz byli niczym, i tylko nieliczni czujący, jak pan Antoni czy Walerek, zatrzymywali przynajmniej wdzięczną pamięć o nich dawnych. Więc matka załamywała się po tych odwiedzinach i mówiła gorzko: - No cóż, pieniądz rodzi pieniądz. - I dodawała jeszcze: - Kto ma pszczoły, ten ma miód, kto ma dzieci, ten ma smród. Widocznie nie umieliśmy w życiu wybrać czegoś właściwego, widocznie w naszym życiu był jakiś błąd. Ojciec jednak był przekonany, że postępował słusznie, że był w porządku i jako człowiek, i jako obywatel, a ewentualny błąd był poza zasięgiem jego mocy. Więc żeby przynajmniej ktoś z tych ważnych powiedział: - Ufamy wam, miejcie jeszcze trochę cierpliwości, my was cenimy i nie zapominamy o was, kiedy tylko nas będzie na to stać - wzdychała matka i wpatrywała się chmurnie przed siebie. - A nie mówiłem - złościł się zaraz ojciec. - Przecież już dawno mówiłem, że trzeba stąd wyjechać. Miałem załatwioną posadę we Wrocławiu, dom, meble, toś ty się uparła, żeby tu siedzieć. Teraz widzisz sama. Każdy, kto tylko miał głowę na karku, jechał na zachód, do Warszawy, na wybrzeże, a tu zostało tylko kilku zahukanych marzycieli w tłumie krzykaczy, którzy sami nie mając idei, nienawidzą ideowców. Gdzieś tam ludzie mają już swoje „po wojnie”, a ty tu co masz? Kupę upokorzeń. Przygotowałaś tę swoją inscenizację i co? Cicho, głucho, woda w gębę; przemilczeć, nie dopuścić. Z nikim się dogadać, niczego zorganizować nie możesz, bo albo bezradność, albo głowa w piasek, albo wreszcie chamstwo. - Ale tu nas znają, tu przecież wiedzą, ile zdziałaliśmy - mówiła matka płaczliwie. - I właśnie dlatego tak jest - ucinał ojciec. - Ludzie, którzy sami nie mają żadnych przekonań, uważają posiadanie ich przez kogoś za rzecz podejrzaną. Koledzy z tego wyższego kursu piszą mi dotąd w listach: przyjeżdżaj, potrzebujemy ludzi z inicjatywą i z sercem. Tam cię te małe kupczyki zakraczą. I rzeczywiście. Wiem, skąd te wszystkie upokorzenia; moja dobra pamięć pozwala się im domyślać, że pamiętam ich, merdających przed innymi bogami i w innym czasie. Więc jestem po prostu niewygodny, za bardzo znana była moja nieprzejednana nieufność do władz przed wojną, więc nawet jeśli jestem nieprzejednany dalej, nie mają mi czego zarzucić. Ale mówią już: wróg ustroju. Przepraszam, kto wróg? Konkretnie, moi panowie. W czym wróg? - Nie chcę, nigdzie stąd nie wyjadę! - krzyczała matka. - Chcę być jak najdalej od tych swołoczy, od Niemców, po co mam im nałazić pod sam bok? - Ależ, Helu, powiadam ci - przekonywał ojciec, gdy wrócili od wujka Tomka - jaki tam rozmach, jaka kupa roboty, ludzie mają tam do siebie zaufanie i cóż to za wspaniałe miasto, ten Wrocław! Ale matka powtarzała z uporem to swoje: nie! 134 A Mirka wiedziała, że chodziło tu matce o coś więcej. O tę jej baśń zaczętą w tych okolicach, która tylko tu mogła się dopełnić i wciąż jeszcze to parszywe miasteczko kupczyków, bo nie było tu żadnych przecież fabryk, tylko te kramy i sklepiki, i co czwartkowe najazdy jarmarczne chłopów, było punktem docelowym wypieszczonym w marzeniach małej, wiejskiej dziewczynki, a potem wiejskiej nauczycielki. Więc tylko tu pragnęła, przeczekawszy ten chaotyczny okres wzajemnych donosów, pretensji i podejrzeń, dosnuć dalszy ciąg szczęśliwie zaczętej baśni. I Mirka zdała sobie nagle sprawę z rozmiaru klęski rodziców. Cały ten ich trud przedwojenny w osiąganiu wiedzy obrócił się teraz przeciw nim. Wszystko to, czym chełpili się dotąd, nagle okazało się czymś śmiesznym i mało ważnym, ba, podejrzanym. „Nie matura, lecz chęć szczera...” Przecież była i matura, i szczera chęć, no i co z tego? Wciąż borykali się z nędzą, do której już przywykli, i z tą klęską swoich ideałów, społecznikowskiej postawy, klęską istotniejszą, bo uderzającą boleśnie i podważającą całą wartość i sens ich dotychczasowej pracy. Gorzknieli w bezustannych rozpamiętywaniach i żalach, a szczęśliwe zakończenie baśni, rozpoczętej od „była sobie wiejska dziewczynka”, odwlekało się nużąco. A przecież można było się cieszyć, że wszyscy, biedne dziewczynki z przedmieść i ze wsi, także chłopcy, masowo napływali do średnich szkół i nie matura, ale dyplom uniwersytecki bywał kresem łatwo spełniających się marzeń. A przecież bezpłatność szkół unicestwiała wszelkie wypłakiwania u ojców pieniędzy „na czesne”. Więc to szczęśliwe, powszechne zakończenie rozpoczętej pojedynczo baśni dokonywało się. A jednak bez ich udziału, bez obecności pionierskich bohaterów opowieści. Mirka niekiedy szła specjalne do tych dziewczyn z ich klasy mieszkających na stancjach. - Chodźmy do Zochy na wyżerkę - mawiała chytrze, gdy była na spacerze z Anką czy Haliną, i potem pytając: - Co masz dobrego do żarcia - buszowała po kredensie, wyłapując oczami obfitość żarcia tych przeróżnych serów i łamliwych wędlin („Ha, tu cię mam, moja mała wiejska Helenko” - myślała z rozjątrzeniem). Zocha, w starannie skrojonym kostiumie, prezentowała najmodniejszy fason bucików kupionych świeżo („Cha, cha, biedna Helenko w jednej sukienczynie”). W klasie, kiedy te dziewczyny ze wsi pierwsze dobiegają do mety i dalej rzucą piłką, mówi się zawistnie: - Ach, te wsioki, nabiegały się za krowami, to im nie sztuka. - I zawistnie mówi się w klasie: - My obmyślamy kreacje, a one to sobie kupują, bo je stać. Ale kiedy się organizuje prywatki, „wsioki” umieszcza się przypochlebnie na głównej liście, no bo one mają gotówkę i żarcie. - Słuchaj, Zocha, ale tak z ręką na sercu: gdyby za szkołę trzeba było płacić, tak jak przed wojną, uczyłabyś się? - Coś ty, skąd mogę wiedzieć. - Popatrz, cholera, a mojej matce się zachciało, najadła się przez kilka lat wstydu i upokorzeń, a w rezultacie sama niewiele zyskała i jeszcze mnie spaskudziła pochodzenie społeczne - odparła Mirka z goryczą i dodała: - Dzisiaj to żadna sztuka uczyć się. Każdy, kto tylko chce, może, i to za darmo - nagle wybuchnęła śmiechem. - No coś ty. - Ach, pomyślałam sobie, że skończysz uniwerek, wyjdziesz za mąż i czy wiesz, jakie pochodzenie społeczne zmajstrujesz swoim pociechom? - Ty masz pomysły! - Przekonasz się - mówi Mirka ze sztucznym rozbawieniem, a potem, wracając do domu, celowo krąży jeszcze ulicami, wadząc się kąśliwie z tym czasem, który nie pozwala jej się obłaskawić, który wydaje się ją odtrącać, a który jednocześnie przemożnie ją korci. Bo ona właśnie pragnie w coś uwierzyć, zapełnić czymś coraz dotkliwszą pustkę, przezwyciężyć w sobie gorycz i pamięć. Pragnie radości. Jej żarliwa wrażliwość domaga się ujścia w działa- 135 niu, ponieważ ona sama przepełniona jest od zarania zgiełkliwą czynnością rodziców, ich zapałem i poświęceniem. Mówili: praca dla ludu, oświata dla ludu. Mówi się: praca dla ludu, oświata dla ludu. No więc w czym tkwi ten bolesny punkt, w którym te same słowa rozmijają się wrogo i z zacietrzewieniem? Kolejne fazy koloru drzewa Dopiero teraz, gdy wysłano Mirkę na lotnie kolonie w pobliskie lasy, widzę, że chętnie opowiedziałabym jej historię zupełnie inaczej. Właśnie wyłamuje się ze zwartego szyku koleżanek, ociąga się i niby coś tam poprawiając przy rzemyku sandałów, chowa się za drzewem, a potem widać tylko jasną plamę jej sukienki, samotną, oddalającą się coraz bardziej. Drzewa zwierają się ścisłą ścianą za jej plecami, nikną głosy dzieci. Teraz dopiero słyszy się ptasi świergot, szelest ciszy. Mirka przedziera się przez wysokie paprocie, biegnie na zasłyszane uroczysko do skrawka jodłowej puszczy. Spłoszona kania macha ociężale skrzydłami, trzaska gałąź trąconą przez niewidoczne zwierzę, powalona w poprzek ścieżki jodła otwiera granicę do tego mrocznego królestwa opuchłych grzybów rozsypujących się przy lada dotknięciu, do błyskawicznego zygzaku czmychającego węża i do ścieżki wydeptanej w grzęzawisku przez dzikie zwierzęta. Ona w tym jest, gdy skrada się po tropach zwierząt, odgarniając miękkie witki leszczyn i malin; jest, gdy nieruchomieje w nasłuchiwaniu szelestu; gdy siada na zmurszałym pniu, wpatrzona pilnie w wędrujące mrówki. I gdy przechodzi na drugą stronę jaru po zwalonym drzewie, podczas gdy nisko w dole wartko ciurka nitka wody zaplątana w głazy. - I gdy objąwszy kolana podciągnięte pod brodę zapodziewa się w zielonym. Falują delikatne wiązania skrzypów, ich piętrowe parasole, nasila się gwar ptasich głosów, ruda mysz, maleńka jak miedziana pięciogroszówka, zapodziewa się w trawie na powrót, zioła sączą mdlący, duszny zapach. Ona jest w tym wszystkim i dlatego trzeba by ją było opowiedzieć leśnie i drzewnie. Bo czyż nie było czegoś roślinnego w tym, kiedy lgnęła do wszystkiego, co bywało w jakikolwiek sposób przypisane drzewu? Ono było prapoczątkiem jej świata; przysługiwały mu ptaki, owady i koty, jako najbliższe ze zwierząt, także zieleń w swoich kolejnych fazach, zapalających się w jesienną rudość i utajona w nim była możliwość ognia. ... a korzeń drzewa wyrastał z gleby poszerzonej o pokrętne ręce zrośnięte z nią pracą, a wszelka wilgoć nawadniająca ziemię szła z góry i z dołu, więc ziemia porównywalna była z niebem przez deszcz i kolor wody... po nawierzchnich korzeniach drzewa wiły się gady, a pająk spinał migotliwą, lepką nicią liście wierzchołków i źdźbło trawy; słońce wschodzące i zachodzące było od lasu za las, a między tym wszystkim był słup powietrza, owo przeźroczyste drzewo, obejmujące w sobie wszystkość; rozwarte koroną we wszechświat widziany ponad, jako jasny nieboskłon, lub nocą, z wielością małych blasków, jak gorejące liście przegrodzone mrokiem, i wiatr tu szedł z góry i z boku, ów podmuch wprawiający w ruch słoje powietrza do wewnątrz i na zewnątrz. I ona była w tym jako jedna spośród, czuła swoją tożsamość i jednorodność z tym światem. Nakrywała ręką wklęsłe ślady zwierząt na błotnych ścieżkach, wzajem obłaskawiana przez nie, zatajone w szelestliwym gąszczu, niewidoczne, ale obecne. A przecież była tu już tylko potrąceniem dawnej obecności, odwróceniem głowy przy odejściu, odejściem stąd. 136 Odrywała swoją tożsamość od chropowatej kory drzewnej w ciężką gładkość politury; i dalej, w lekkość nieważkich metali i stopów; wywijała się z bełkotliwej niemoty przyswojonego świata w kunsztowne konstrukcje słownych artykulacji, wybijała się ze statycznej zastałości przewlekłego drzewostanu świata w zdyszaną wibrację warkotów, w szybkościowy napęd tasujący błyskawicznie krajobrazy unicestwiające się wzajem nową konfiguracją. A pisane jej było piesze wędrowanie do źródeł rzek wymykających się rozlewnie spod kamienia i do świętych gajów, gdzie żyją niesłyszane i niewidziane drzewozwierza i dziworyby i gdzie błonkoskrzydłe ptaki ocieniają niebo, a przeczuta muzyka czołga się w świszczących piachach pustyni... A pisane jej było wspinanie się na grzbiecie osiołka skalną ścieżką nad urwiskiem; czarny szal łopotałby jej na wietrze, gdy ona, unosząc dzban gliniany na ramię, wdychałaby solne powietrze niskiego morza, boleśnie jaskrawego wśród kredowych skał połyskliwą ultramaryną; na stokach wybrzeży zielone kępy winnic rozchwiewałyby się wokół liliowiejących kopuł pagórkowatych miast... Albo na północ wiodłyby ją reny w podśnieżny mech i poniósłby ją psi zaprzęg do zorzy polarnej w tęczowe śniegi... Bowiem rozluźniona była w sobie i uległa zwolnionym rytmom uśpionych krajobrazów; statyczna była w sobie statycznością drzewa obejmującego świat wolnopiennie, obrastaniem okrężnym, w proporcjach zrównoważonych w pionie i poziomie, i korzeń jej życia zakotwiczony był nie w tej epoce. A teraz, wypchnięta z przyswojonej i nie nadążająca za wchłaniającą dyszą poczynającej się, kołatała się bezrozumnie pośród dwu czasów, obijając się boleśnie o te dwa zazębiające się koła, zagubiona w niepojętym zamęcie i bez pomocy innych, zagubionych podobnie jak ona. I równowaga jej wewnętrznych snów fermentowała niepokojącym wykresem, i tylko ciało jej pozostawało uśpione, zahamowane w spodziewanym krzyku przez urazy zasłyszanych wojennych okropieństw, które na długo sparaliżują jej zmysły, i ta nienaturalna bezcielesność jej młodego organizmu tym bardziej wzmagała nadmierną wybujałość jej wewnętrznych światów, domagając się ujścia w jakimś działaniu, przejścia z baśniowego półtrwania w dotykalną obecność. Więc w tym pragnieniu poświadczenia się czymś w życiu była jednak jej człowieczość i dlatego nie leśnie i nie drzewnie muszę ją poprowadzić dalej, choć to jej poczynające się człowieczeństwo nieporadne, ba, komiczne będzie i niewydarzone. Bądźmy jednak wyrozumiali dla kilkunastoletnich; czyż nie jest wzruszające samo to, że czując swoje niedokonanie Mirka pragnęła je przemóc? Szamotała się niezgrabnie jak larwa oprzędzona w kokon, jak wątłe pisklę próbujące wykluć się ze skorupy, ostatnie pisklę w gnieździe kwoki, z którego wytoczyły się już wszystkie żarłoczne, złote i żwawe kulki kurcząt, prócz tego jednego, co ponakłuwało od wewnątrz rozpaczliwym łomotaniem zaledwie szparę na dziobek i popiskuje żałośnie, jeszcze nie potrafiąc się wygramolić ze środka, a już wiedząc, czym jest bycie na zewnątrz. Mirce pilno było doznawać życia. Była wciąż obok, tylko obok, bo nawet najbardziej wybujały domysł bólu nie jest bólem, a wyobrażone cierpienia są udręką, ale nie są cierpieniem, i przejmujące najbardziej współczucie nie jest istotnym czuciem. Jej było pilno doznawać, brać udział w tym, co się działo, sprawdzać słowa czynem. Była nasłuchana życiem; wszystko, cokolwiek działo się w zasięgu jej słuchu i wzroku, zapadało w głąb niej i nawarstwiało się od początków jej istnienia w jakieś podłoże, nagromadzone zachłannie, ale i bezwiednie, aż wreszcie sama nie wiedziała, co wie i czego nie wie. Pierwszym odruchem w tym pragnieniu potwierdzenia się było więc powtarzanie gestu rodziców; praca społeczna, przejęcie się Sprawą; pragnęła Ideału, szukała tej Sprawy, swojego w niej miejsca, wszystko jednak było rozchwiane i poddawane w wątpliwość, i znów wielki zamęt obezwładniał jej gotowość, zaprzepaszczał zapał i strącał ją w półsen. 137 ... aż przyjdzie do niej kiedyś, być może, jej własny i rzeczywisty strach i pewnie dopadnie ją własne nieszczęście, zaskoczy ją znienacka lepki, cuchnący łeb nędzy, chwila bez ratunku i odpowiedzialność nie za siebie wyłącznie, a także bliska, najbliższa śmierć kiedyś też musi przejść przez sam środek niej i ogołocić ją doszczętnie, żeby wreszcie nastąpiło owo doznanie życia, żeby przez ten bezlitośnie okrutny wstrząs poczuła się jedną spośród ludzi, bowiem człowiek rodzi się w bólu i to podwójnie; pierwszy ból bierze na siebie matka, drugi ból każdy sam w sobie musi doświadczyć w jakiejś chwili nie wybranej; i jeśli ktoś przezwycięży w sobie ten drugi, własny już ból wewnętrzny, dopiero wtedy osiąga swoje pełne człowieczeństwo w tym świecie, w którym nic za darmo i nic prawdziwie wielkiego nie staje się bez bolesnej przyczyny. Ale powróćmy do Mirki, która może po raz ostatni czuje swoją tożsamość z drzewem. Wsparta o pień wdycha głęboko zielone powietrze i zadumana goni myślą kolejne wyśnione podróże, zdając sobie sprawę z niemożliwości spełnienia którejkolwiek z nich w tym czasie nieprzyjaznym do podróżowania. Jest sama w środku ogromnej przestrzeni lasu, do którego tęskniła wielokrotnie, zwłaszcza gdy wieczorne nabożeństwa rozlicznych kościołów wzmagały wycie wilków z ogrodu zoologicznego, i ten zawodliwy, posępny skowyt zwierząt uwięzionych w klatkach, podrażnionych łoskotem organów, wyzwalał i w niej krzyk, kategoryczne żądanie spełnienia natychmiast owego dziecinnego postanowienia: będę podróżnikiem. Nie będzie podróżnikiem. Musi skończyć liceum, potem studia; może dziennikarstwo, może prawo... Zaczęła pisywać korespondencję do gazety wojewódzkiej, obnosiła z dumą swoją legitymację po zakładach pracy, nie zdając sobie sprawy, jak komiczne były jej przemądrzałe minki i napuszony język w zestawieniu z kruchą niedorosłością jej ciała i niedojrzałością myśli. Przychodziły jej do głowy rozmaite pomysły, którymi chełpiła się i upajała, znajdując w nich zapewne jakiś smak własnej wyjątkowości, bowiem dopiero teraz następowało w niej samopoznanie, więc przytłoczona długoletnią przewagą otoczenia, z upodobaniem oglądała swoją inność i pragnęła się tą mniemaną innością popisać i wyróżnić. Jednocześnie fascynowała ją ciągle jeszcze świeża dla niej nowość miasta; elektryczność, kino, radio, ustawiczny zgiełk i domysł wielkomiejskich spiętrzeń tych wszelkich uroków nie poznanych do końca, ale już przeczutych. I jej pierwotna drzewność półsenniała i oddalała się w nierealność jak wszystko, co przeszłe; w coś, czego prawie nie było. Milkły i głuchły w niej te głosy przywołujące ją i ona nawet słysząc je w sobie czasem, nie rozpoznawała ich źródła, bowiem nosiła je bezwiednie, czuciem, a nie rozumem. I teraz gdy siedzi z kolanami podciągniętymi pod brodę, sama pośród szelestliwego gąszczu, dopada ją znienacka przypomnienie wilków z miejskiego ogrodu zoologicznego, więc zrywa się nagle obca tu i zbędna, ucieka od zbutwiałego pnia, za którym łysnął błyskawiczny zygzak węża, biegnie co tchu na przełaj przez cierniste chaszcze, pogłos swych kroków bierze za pogoń rozwścieczonych zwierząt, strach ją oddziela od mrocznych paproci, przepędza stąd, oddala. Pęka gałąź z trzaskiem, pęka bezszelestnie jej niewidzialna więź z tym, co było, i tylko bezpieczny kolor drzewa w jego kolejnych fazach będzie pomostem między dawnością a „teraz”. ...a wszystko, co roślinne, wspina się do światła. I czasem wystarczy po prostu wydłużyć się na pełny wzrost, nie wypaczając swoich proporcji i nie krzywiąc łodyg i pnia, gdy miejsce jest dość żyzne i przestronne i gdy pogoda przyjazna nie zakłóca skupienia koniecznego do wchłonięcia światła. A czasem zamęt gąszczu plącze dojścia do owych źródeł życia i rośliny ścielą łodygi i kluczą pokrętnie swym pionem, zanim osiągną właściwy punkt, a czas ich dojścia dłuży się wybujałe i wiotko i niektóre po prostu nie przejrzawszy mroku giną, zanim światło prześwietli je błogosławionym tchnieniem. 138 Jednoręka etiuda Była wczesna jesień, powietrze przesycone gorzkawą wilgocią butwiejących liści przypomniało Mirce zapach niskiego dymu palonych łętów na polu i latawca, który wyrywał jej się niepostrzeżenie z rąk. Szła leniwie, przystając koło sklepowych wystaw, na parkanach i słupach ogłoszeniowych, także w załomach murów, zbrukane niedawnym deszczem jaskrawe plakaty, naklejane tłumnie jeden na drugim krzyczały jaskrawą farbą. Czytała machinalnie mijane napisy wprzęgnięte wspólnym miejscem w zgęszczoną jednorazowość. Szła tędy. Gdzieś płonęły polne, samotne ogniska, dzieci rozgrzebywały iskrzący żar patykiem, ktoś, dmuchając w palce, przerzuca z ręki do ręki spieczoną grudę ziemniaka, papierowa rogatywka z ogonem, biała kometa zerwana ze sznurka pikuje pod strzępiasty obłok, ciągną podniebnie przelotne ptaki. Mirka przystanęła na moment i pozwoliła sobie przypiąć do żakietu opieczętowany kartonik, wrzuciła monetę do podsuniętej puszki, przyjrzała się nalepce: „Odbudowa Stolicy”. Na rynku wirowała hałaśliwie karuzela, dziewczyny z piskiem unosiły się w powietrze. Hyyy! - zachłystliwe; hyyy! - na jakiejś huśtawce, płot, deska wsparta na żerdzi. Głośnik chrypliwie ryczy modne szlagiery, kawalerowie podmiejscy wsparci o ramy rowerów, kierownice z kaleko skręconymi rogami, zabłocone spodnie, spięte wysoko nad jaskrawą skarpetką błyszczącym spinaczem, i piwo pite wprost z butelki przy kiosku, zerwane kapsle wdeptane w błoto. Niedziela. - Dzień dobry - zawołał chłopak poznany u Anki. Odkłoniła się niechętnie, robiąc tę nieprzystępną minę, do której wprawiła się od czasu, gdy ojciec, widząc ją rozmawiającą z kolegami, zapowiedział gniewnie, żeby przestała się szwendać z byle kim i - niech raz na zawsze skończy się ta parada - zawołał. Ale żadna parada nawet się nie zaczęła. Zalękniona, pełna kompleksów wlokących się za nią od niepamiętnych czasów, gdy najpierw, będąc jeszcze dzieckiem, musiała się zaprzeć w sobie Daniela i później gdy sparaliżowały jej wyobraźnię i pierwszą wiedzę o stosunkach między kobietą a mężczyzną makabryczne opowieści z wojny i cała ta obrzydliwość opisywanych skrupulatnie przez baby gwałtów i zadawanych męczarni, wszystko to na długo nie pozwoli jej dostrzec jakiegokolwiek piękna i radości w tym, co piękne jest i radosne, dopóki nie zabliźni się uraz i nie uniewinni wyobraźnia uleczona jakimś cudem miłości przezwyciężającej wszystko, dopóki nie stanie się kobietą... Ale tymczasem jest jeszcze dzieckiem, podlotkiem, który rozpaczliwie pragnie wydorośleć i jedną połową siebie lgnie jeszcze do zagubionego, okradzionego dzieciństwa, a drugą, przeskakując lekko myślą ponad niebezpieczeństwami i komplikacjami płci, szybuje w wysoki Ideał, w Życie uwolnione zupełnie od cielesnych potrzeb. I jeśli w tym jej wyabstrahowanym świecie jest jakieś miejsce na miłość i człowieczość, to poczęciem ich jest zaledwie mityczna piana morska lub głowa Jowisza, tchnienie muzyczne, „spojrzeliśmy na siebie i...” Więc nagłe zakazy ojca spłoszyły ją i odtąd drżała na samą myśl, że któryś z tych poznanych chłopaków mógłby do niej po prostu podejść i tak iść obok niej, a ona spotkałaby ojca... ach, to byłoby straszne. Więc już machinalnie, gdy była u kogoś i przyszedł tam jakiś chłopak, podrywała się z miejsca gotowa do odlotu, niegrzecznie wyrywała rękę przytrzymaną na powitanie i napięta wewnętrznie, nienaturalna w stałej ucieczce i niechęci do swobodnych rozmów, sztywniała zabijając w sobie zapobiegliwie nawet zamysł zalotności. Pomawiana o nieśmiałość i dzikusowatość, popadała w uszczypliwą zgryźliwość, dokuczała chłopcom, wierząc, że to właśnie ona sama nie chce mieć z nimi do czynienia, że nimi pogardza i że może 139 im mówić wszystko, co zechce, bowiem nie musi się nikomu podobać i wcale, ale to wcale nie ma zamiaru wychodzić za mąż. Ale gdzieś tam w głębi niej zduszony i zahukany głos, któremu nie pozwalała wydrzeć się na powierzchnię, przeczył temu i szydził z niej zakręcającej włosy ukradkiem przed snem, przyłapywał ją śpieszącą do koleżanki, u której właśnie spodziewała się spotkać tych różnych chłopaków i do której wchodziła już będąc w odwrocie, w pogotowiu natychmiastowej ucieczki, bo oni byli tam rzeczywiście, a ona, napięta i niechętna, słyszała znów w sobie tamten stłamszony szept chichoczący wewnątrz, więc rumieniła się, jakby ktokolwiek z zewnątrz widział to kłamstwo w niej, którego sama nawet nie była w stanie ogarnąć, albo brnąc w te pozory, w które sama się uwikłała, tak że już nie widziała, co w nich było prawdą, a co kłamstwem, wdawała się z nimi w te nie kończące się rozważania o sensie życia, chełpiąc się tym, że ma opinię poważnej, zrównoważonej dziewczyny. Więc i teraz żachnęła się niechętnie na to czyjeś „dzień dobry”, ale stwierdziła z przyjemnością, że ma na nogach jedwabne pończochy i że chyba wygląda nie najgorzej w tym nowym żakiecie. Przejrzała się w szybie wystawowej; tak, i włosy nie rozkręciły się jeszcze... Zrobiło jej się przyjemnie, że została zobaczona przez kogoś właśnie w ten sposób, w jaki życzyła sobie być widzianą. Zrobiła tę swoją rezolutną minkę, która nadawała jej poczucie wyższości, i wyminęła z zadartą głową grupy roześmianej młodzieży. - Mirka - woła za nią Anka - chodź z nami! - Nie, nie! - odpowiada śpiesznie. Anka jest zwykle otoczona chmarą chłopaków, pewnie znów idą na jakąś prywatkę. Niech idą. Słyszy ich oddalający się śmiech. Jest sama, ale ta samotność jej nie ciąży. Czuje się pewniej, gdy jest sama. Właściwie ma wiele koleżanek, za wiele, jak twierdzi matka. I Mirka wie, że dzieje się tak dlatego, ponieważ ona umie milczeć, ponieważ woli słuchać, niż mówić, i ponieważ dziewczęta lubią się komuś zwierzać. A więc ona jest ich powiernicą. I Mirce to właśnie odpowiada; woli jeszcze karmić się cudzymi przeżyciami, niż doświadczać samej tych przeżyć. Zresztą lubi te przeróżne Anki, Joanny, Haliny, lubi je wszystkie za ich niepodobieństwo z nią, za prostotę i łatwość zdrowego śmiechu. Ale ceni najbardziej Renię, z której ironicznym spojrzeniem zderzyła się kiedyś na nabożeństwie, i potem, kiedy one, patrząc tak na siebie, odgadły jednocześnie swoje wzajemne podobieństwo i swoją nieudałość; więc obie skuliły się raptownie w tym śmiechopłaczu, o którym Mirka sądziła dotąd, że przysługuje tylko jej, i trzęsące się wyszły obie jednocześnie z tego kościoła, odpędzając się nawzajem samoobronnym - odejdź, no, wynoś się - ale właśnie nie mogły od siebie odejść zaciekawione jedna drugą, samymi sobą, więc zataczając się od nowych wybuchów śmiechu zasiadły kiedyś na ławce w parku i przeprowadziły bezładne, ale drobiazgowe śledztwo - a to, wiesz? a to? a co myślisz o... więc ty także pamiętasz? - Słuchaj, a jak to jest obłęd, taka pamięć? - Chodź, chodźmy już do domu, trupiszonie, chodź już ty koniu - rzekła wreszcie Renia. — Trzeba sobie dopasować gębę do tych warkoczyków, co nie? I odtąd chodziły milczące obok siebie, bo myśląc w podobny sposób, nie musiały już wypowiadać się i na uroczystych akademiach albo na nabożeństwie przestrzegały tylko jednej zasady; nie patrzeć na siebie, nie zderzyć się ironicznym wzrokiem, żeby potem nie było tego rozpaczliwego, obłędnego śmiechopłaczu, ale on już był wpisany między nie, już czuły go bez porozumień, więc krztusząc się, wychodziły oddzielnie i zataczające spotykały się przy furcie, bramie. - Idiotko, skończona idiotko, znów mnie rozśmieszyłaś!- Nic, koniu, trupiszonie, nic się nie stało. Idźmy pomilczeć o tym. Mirka wyszła na skraj miasta. Z uchylonego okna mijanego domu sączą się smutno etiudy fortepianowe wystukiwane monotonnie niewprawną ręką. Stadne wrony oblatują podmokłą łąkę, za którą daleko widoczny jest las. 140 Ileż to razy stojąc tam na górze leśnej spoglądała zazdrośnie w odległe miasto. Teraz jest tutaj i tam spogląda. Monotonny, jednoręki klangor fortepianu odosabnia ją szczelnym smutkiem. Mirka oddala się odludnymi, błotnistymi ścieżkami między ogrodami miasta. Znów jest sama i osobna, pełna dręczących ją wątpliwości. Znów sama ze swoją bezradnością i beznadziejną martwotą małego miasta. W błotnym zaułku rozczochrana dziewczynka zawzięcie wygibuje ciało z opętanym „to jest Ameryka, to słynne USA, to jest kochany kraj”. Na progu drewnanej budy z wklęsłym dachem siedzi staruszka z kotem, śmierdzą gnilne usypiska śmieci, przez płot przechyla się zdziczały krzew czerwonej georginii, jeden kwiat na wpół uschły i okwitający kołysze się leciutko, dwu obdartych łobuzów kopie blaszany rondel, resztki nie odłupanej lazurowej emalii obryzganej błotem są jedyną jasną plamą tutaj, kudłaty pies spłoszony przenikliwym gwizdem urwisów przemyka ukośnie ścieżką, jego zapadnięte boki; kawałki papy zdartej z dachu przez wiatr walają się pod nogami na ścieżce. Czerwone maki na Monte Cassi-nooo Pijak wtulony w płot tyłem do ulicy siusia przez sztachety nie przestając śpiewać. Przejdą lata i wieki przeminą „Więc cóż stąd, cóż stąd - wzrusza Mirka ramionami, przeskakuje kałużę, ale i tak zachlapała sobie nowe pończochy. Po tych makach szedł żołnierz i ginął Oni ginęli. Teraz znów ktoś ginie. Kto inny, a wciąż za to samo. I zawsze inaczej. Wciąż te pogrzeby; szkoła idzie zwartą kolumną, wojskowa orkiestra uroczyście odmierza posępne „w mogile ciemnej śpij na wieki”, onegdaj pochowali siedmiu milicjantów zamordowanych w terenie, teraz znów ci aktywiści agitujący za spółdzielnią produkcyjną, cóż to się nie wyrabia, mówią bezkrwawa rewolucja i rzeczywiście. Albo ta pogrzebowa mowa nad grobem nauczycielki. „Muzealna mowa” - poprawia się Mirka w myślach. Widzi znów tego starca, ich biologa, który dźwiga na swoim grzbiecie już siedem krzyżyków, trzy wojny i raptem dwadzieścia kilka lat niepodległości na raty, i który jeszcze w Legionach dosłużył się pułkownikowskiej rangi i szczycił się, że był jednym z pierwszych zdobywców Mont Blanc... Więc kiedy on, stojąc nad trumną zasłużonej koleżanki, w natchnieniu pomieszał czasy i pojęcia - wtedy ojciec przechwycił nakazującym spojrzeniem rozglądające się w rozbawieniu oczy Bolka i zmusił go tym wzrokiem do przybrania miny: „nic nie słyszałem”; a ludzie stłoczeni nad zasłużoną trumną nagle skulili się w nieprzenikliwym, nieutulonym żalu, a starzec piał dalej i wspinały się pod obłoki krasomówcze okresy, ale nikt już nie słyszał nic z jego słów oprócz tamtego określenia, które smakowano ze zgrozą i już rozważano sobie różnorakie możliwości tamtych zapadłych w pamięci słów, jakby wszyscy nagle stracili poczucie humoru, i już niektórzy wycofywali się skrzętnie, zapobiegliwie dalej, byle za obręb tego nieszczęsnego cmentarza, na którym chowano starą kobietę, z powodu której stary człowiek, sięgając pamięcią kilkadziesiąt lat wstecz, pomieszał pojęcia. „Skąd się to wszystko wzięło u ludzi, ta nieufność wzajemna, lęk - myślała wzruszając ramionami. - Przecież jest już po wojnie”. A z niepamięci wyłoniła się raptem tamta twarz. 141 - Chodźcie, popatrzcie tylko - zawołała Marychna ze śmiechem, rzuciły się wszystkie tłumnie rozbawione i rozmarzone obliczaniem sukien i klejnotów króIowej Elżbiety; okno ich klasy wychodziło na dziedziniec milicyjny, widoczny dokładnie z tego ich drugiego piętra; środkiem dziedzińca, dźwigając kubły, szedł wolno więzień z fioletową twarzą; parsknęły śmiechem, tak komiczna była ta jego twarz, a potem nagle zamilkły wystraszone, bowiem dotarła do ich świadomości prawda. Więc tamta twarz i w jakiś czas potem w samo południe krzyk ludzki z tego sąsiadującego z gimnazjum budynku, gdy Mirka wracała tędy ze szkoły; „nie, nie, przesłyszałam się, to mi się zdawało” - dyszała przyśpieszając kroku, akacje kwitły po obu stronach drogi, objęte wpół pary spacerowały chodnikiem, młoda matka niecierpliwie trzepnęła malca wierzgającego nogami w spacerowym wózeczku, malec wrzasnął żałośnie, z protestem. „Ach, zdawało mi się, tamto tylko mi się zdawało”. Zawróciła ostrożnie, zaczajona w sobie i napięta. Milczący gmach przyniósł jej ulgę i łatwe pocieszenie. Monotonne dźwięki jednorękiej etiudy mozolnie wypełniają uliczkę, jakby Mirka wciąż jeszcze krążyła wokół tego samego domu, ale jest już gdzie indziej, po drugiej stronie miasta, mroczny gąszcz ruskiego cmentarza okrakują wrony. „Ach, cóż mi się tak dzisiaj wszystko plącze”; pogrzeby, uroczy szpieg Robineau, czyli ostatnia platoniczna miłość Joanny, tamta twarz, ślubna wyprawa królowej Elżbiety i księżniczka Małgorzata z tą jej miłością, mezalianse głów koronowanych gdzieś tam, a tu znów żołnierz, który wczoraj opowiadał im w auli o bitwie pod Lenino; one słuchały w skupieniu i raptem on wyskoczył z tym Piłsudskim, że napadł zdradziecko na Kraj Rad, więc one zatupały i dyrektorka z wypiekami na twarzy wołała: - Panienki, spokój, proszę o spokój - a one nagle zacietrzewione tupały, ugodzone boleśnie w pamięć tupały, dopóki nie zmienił tematu, więc wrócił do postaci Stalina, a one czujnie przycichły i przeszła przez rzędy krzeseł fala odprężenia. I kiedy one rozważały to jeszcze w sobie, smakowały swój bunt, on tam stał na podwyższeniu, panujący nad sobą i tylko jego głos zwęził się, jak to czasem zwężają się oczy. A Mirka poczuła znów tę pokrywającą się falę z czymś, co już było; („...a gdy był mały, wołali go Ziuk. Bardzo lubił słodycze, ale nie zjadał leguminek, bo od dzieciństwa ćwiczył silną wolę”) więc znów teraz, jak w dzieciństwie, zachciało jej się śmiać i... - Ale kino - powiedziała znów Gosia potem, jak już raz kiedyś - ale kino było dziś w szkole, mamo. Mirka stała na ruskim cmentarzu wśród zapadłych grobów, wyniosłe pnie jesionów i zdziczałych akacji splątały nad nią swoje korony, z tego miejsca, w którym stała teraz, widoczna była furtka Joanny i w głębi ogrodu dach jej domu. „Będę miała własny dom z ogrodem” - przypomniało jej się dawne postanowienie, uśmiechnęła się do przypomnianego dzieciństwa, zamajaczył jej na chwilę park starej dziedziczki z fiołkami w brzezinowym zakątku i zdawało jej się, że czuje jeszcze ów pszczeli zapach na schodach przyprószonych pyłem kruszących się wianuszków ziela zatkniętego za belkę. I przez jej pamięć przemknął cień nieżyjącej już starej pani, próbowała sobie jeszcze wyobrazić ten moment, gdy ta skrzekliwa, gniewna kobieta spędza motyką chłopów ze swojego pola, które przestało już być jej własnością, i kiedy oni ustępują przed nią, przywykłą do rządów i rozkazywania, i gdy ustępują tak, ona nagle przestaje krzyczeć, odwraca się zacięta w gniewnym żalu i odchodzi milcząco, i już milczy dzień, i nikt nie słyszy żadnego słowa od niej, a potem milczy jeszcze tydzień, i jeszcze, i kiedy prawie wszyscy już zapominają, że ona kiedykolwiek umiała mówić, ona milknie na zawsze, więc dopiero po kilku dniach odnajdują tę kobietę i jej zagniewaną twarz odwróconą od ściany nieruchomo, nie do odwrócenia, więc dopiero wtedy widzą jej usta wykrzywione krzykiem i dowiadują się, że krzyczała coś, czego jednak nie usłyszeli. 142 „...więc mieć własny dom z ogrodem” - myśli Mirka spoglądając na furtkę Joanny. Ma w sobie świadomość ich obecnego domu, surowość i nieprzytulność pokojów, w których jest coś z sali szkolnej; stosy zeszytów i liczne plamy różnobarwnych atramentów, podręczniki spiętrzone na każdym skrawku wolnego stołu, dzieciarnia biegająca z tupotem i trzaskaniem drzwiami, wszystko to jak przedłużająca się „duża pauza”... Więc jest coś koczowniczego w tym ich wielokrotnym wędrowaniu, jest jakaś tymczasowość w popasaniu w coraz to innym domu; cudzym i nie oswojonym. A Mirka pragnęła się osiedlić. Mieć nawet taką chałupę jak ta nad Sanem, gdzie na strychu leżą barwne pocztówki sprzed pierwszej wojny, mieć te szuflady i zakamarki pełne intymnych rupieci, składanych tam jeszcze przez różne babki i ciotki, czuć ciągłość trwania, którą unaoczniają zbyteczne staroświeckie przedmioty, przytulne swoim zadomowieniem się i przypominające. Należeć do jakiegoś ściśle określonego miejsca i kręgu ludzi bez wyróżniania się spośród nich, pochodzić skądś, gdzie mówiło by się o niej: tutejsza, swoja. Bo ona wciąż jeszcze pochodzi znikąd i oni wszyscy, cały ten jej dom, za sprawą ojca i matki, za sprawą tego ich nauczycielskiego zawodu nie mają żadnego gruntu pod nogami; mogą przenosić się z miejsca na miejsce, ze wsi do miasta i znowu na wieś, tak bardzo są ni stąd, ni stąd. I zawsze będą tylko koczownikami, ci jej rodzice, przechodniami przez tereny osiadłych, będą jak obcoplemienni ciągnąć do cudzych ognisk i obdarzać te cudze własnym żarem, nie biorąc nic w zamian prócz niedostrzegalnego udziału, a obdarzeni będą co roku wymijać ich zatrzymanych, pochylonych nad sobą z czułą troską, tych wiecznych najemników czy apostołów „oświaty dla ludu”, i będą odchodzić od nich zatrzymanych już przy kimś innym, od nich nie powstrzymanych w szarym, bezustannym obdarzaniu. A matka będzie snuć wieczorami dalszy ciąg swojej opornej baśni, w której wciąż jeszcze było miejsce na szczęśliwe zakończenie, na nagły wybuch pomyślności ich wszystkich, a to oznaczało; własny domek z ogródkiem, stałe miejsce zamieszkania i możność obdzielania wszystkich dzieci przez matkę wszelkim dobrem i dopiero wtedy wszyscy poznaliby wielkość jej serca. I już, żeby przybliżyć ten moment, biegła do miasta i kupowała dojrzaną nagle bluzkę czy pończochy i szczęśliwa, pełna nagłej radości biegła z tym do którejś córki - masz, to dla ciebie - mówiła w podnieceniu i ciesząc się jak dziecko rozwijała pakiet, w którym była ta rzecz nie na miarę; nie na gust obdarowanej, wybrana nagłym olśnieniem przez matkę, która ją pragnęła mieć dla siebie, ale właśnie wielkodusznie zrzekła się jej na rzecz córki i to zrzeczenie się było dodatkową przyczyną jej radości z przemożenia samej siebie; a kiedy córka wołała z rozpaczą: - No i nie mogłaś mnie przedtem zapytać, jaką ja chcę? - matka przygasała i odchodząc do siebie długo i gorzko łkała w poduszkę, więc one, jedna lub druga czy nawet obie razem, podchodziły, siąkając nosami, do lustra w jej pokoju; - no, można wytrzymać, mówiła któraś z nich z tłumioną niechęcią, a matka ożywiała się na powrót; - prawda, prawda, że ładne? - dopytywała się żałośnie i pragnąc upewnić je obydwie i siebie, że właśnie jest to jedna z tych najpiękniejszych rzeczy wyśnionych w skrytości ducha, wpadała w zapał kupca zachwalającego niebywały towar, jedyną okazję, a Gosia podchwytywała jej ton i teraz wszystkie trzy razem zaśmiewały się i płakały na przemian, a matka znów opowiadała im te swoje pomysły, w które pragnęła je przyodziać na przyszłość. Więc potem, wywoławszy Renię tym umówionym znakiem, uderzeniem trzonkiem miotły w sufit, Mirka szła z przyjaciółką nad śluzę i, rozejrzawszy się wpierw dokoła, zapalały wygniecionego papierosa, podciągniętego matce Reni, i siedziały milczące, wpatrując się w spienioną grzywę wody opadającej z hukiem, a Mirka kiedyś powiedziała: - Cholernie nietaktowny opowiadacz z tego życia - i krztusząc się dymem, ciągnęła: - Rozumiesz, człowiek stale spodziewał się sielanki, mówi sobie jutro, za rok, po wojnie, jak zdam maturę, kiedy skończę studia, wyjdę za mąż, no i tak dalej... I rzeczywiście; weźmy moją matkę, kiedy opowiada, jak znosiła biedę, jak zmagała się z otoczeniem, zanim skończyła szkołę, chciałoby 143 jej się przerwać: „i żyła długo i szczęśliwie”. A tu, rozumiesz, nie koniec. No więc miłość, wyszła za mąż, w porządku. Wytrawny opowiadacz powiedziałby: „i żyła długo i szczęśliwie”. - Ale była jeszcze wojna. - Właśnie. Skończyła się. Przeżyła wiele upokorzeń, nie załamała się, pracowała ponad siły, wreszcie nadeszło wyzwolenie: „i żyła długo i szczęśliwie”. - Alboż to nieprawda? - No, prawda, do diabła, prawda w ogólnym zarysie, ale te szczegóły przeklęte. Mirka stoi na ruskim cmentarzu, spogląda na furtkę Joanny, za którą widać w ogrodzie ten osiadły, zamieszkały od wielu lat dom, w głowie kłębią jej się strzępy rozmów i obrazy, wszystko to tłoczy się w niej i jest jednocześnie, aż przez chwilę znów ta myśl: „Co znaczy jednostka?” Mirka czuje swoją mnogość, wielość Mirek, całe tysiące; niektóre z nich berbeciowate drepcą po jakichś opłotkach i rowach, inne widzi w ruchu, w zastygłym geście, ogląda ten mnogi pochód samej siebie, a również i teraz, gdy główny pochód, czoło tego pochodu jej samej krąży na trasie, szkoła - dom, te boczne Mirki rozpełzają się po ulicach miasta, po cudzych domach, wysłuchują cudzych słów, podpatrują gesty i nie przetrawione obrazogłosy znoszą w nią, zarzucają jej pamięć, ten kufer bez dna, szpargałami, z którymi jeszcze nie wie, co począć, ale które jej ciążą. Więc może byłoby dobrze teraz wstąpić do Joanny, usiąść z nią na zwalonym pniu topoli w ogrodzie i wdać się w te rozważania, którym nie było końca, a które Mirka tak ogromnie lubiła. Znowu jest z Joanną, Irmą i Kasieńką w ich klasie, zostają po lekcjach specjalnie, żeby podyskutować o wierszach; kłócą się, urządzają wewnętrzne konkursy literackie. A czasem przynosi im te swoje nieoczekiwane rozprawki pisane w pośpiechu przed snem, pod wpływem nagłego zwariowanego pomysłu. I one wyszarpują sobie z rąk te jej kartki i pastwią się nad nią rozjątrzone, oburzone do żywego. - Jak to; celem życia jest śmierć? Co za bzdury, idiotko, oszalałaś? - Czyż to, do czego się dąży, nie jest celem? - pyta Mirka z fałszywą słodyczą. - No, jest. - A więc, jeśli życie poczyna się, obojętnie jakie życie, komara, pluskwy, rośliny, psa, człowieka, jeśli więc już to czyjeś życie jest poczęte, czym się kończy? Śmiercią. Pomińmy śmierć gwałtowną, nagłą, wymuszoną. Przyjrzyjmy się rozwojowi roślin: kiełkują, rosną, kwitną, obumierają, schną. Jeżeli wszystko, co istnieje, gotuje się całym swoim istnieniem na przyjęcie śmierci, dojrzewa kolejnymi fazami do niej, czyż zatem nie jest prawdą, że właśnie śmierć jest celem życia? - Mirka śmieje się z cichym triumfem. - A jednak błędnie użyłaś tu słowa cel - upiera się Irma wydymając usta. - Ech, ty dziwadło - śmieje się Joanna, potrząsając niecierpliwie głową. - Dlaczego kobieta nie może być księdzem? Przeciw karze śmierci. Każda miłość jest egoistyczna. Jak zachować wolność osobistą? - zasypuje Mirka koleżanki kolejnymi brulionami zasmarowanymi niedbałym pismem. - O, co za wiele, to za wiele, moja droga - denerwuje się Kasieńka. - Słuchajcie tylko, co ona wypisuje: „Żeby być wolnym, trzeba unikać więzów. Więzy narzuca sobie jednostka wchodząc w jakiekolwiek stosunki z ludźmi. Miłość, jakakolwiek miłość, a więc ta, która zachodzi między dzieckiem a rodzicami, między rodzeństwem, między kobietą a mężczyzną, między obywatelem a krajem, a także przyjaźń i przyjęte obowiązki służbowe oraz wiążąca się z nimi zależność od zwierzchników (także od podwładnych) wszystko to stwarza owe więzy ograniczające podejmowanie własnych decyzji, wpływa hamująco na swobodny rozwój jednostki, uzależnia ją i podporządkowuje wielością bodźców, zarówno natury emocjo- 144 nalnej, uczuciowej, jak i materialnej. Każde dodatkowe uczucie, dodatkowy obowiązek, wydziera kolejno ustępstwa jednostki na rzecz ogółu”. - Więc trzeba się wyrzec działania, tak, bo przecież stosunki między ludźmi opierają się na współdziałaniu? - I wyprzeć się rodziców, znajomych? - Nie, mnie chodziło tylko o to, że wolność osobista jest niemożliwa - denerwuje się Mirka. - Natomiast uważam, że człowiek powinien się starać zachować przynajmniej jakiś skrawek przez ograniczanie tych więzów, przez poprzestawanie wyłącznie na koniecznych. - Ech, idźże, idźże - Joanna ziewa szeroko. - Widzicie przecież, że ona staje na głowie, żeby przestać być sentymentalną. - Nawet nie próbuj wracać z nami, idź osobnym chodnikiem - śmieje się Irma. - Będziesz miała przedsmak swojej wyspy bezludnej. Idą przodem i oglądając się na nią, markotną z tylu za nimi, wybuchają co chwila śmiechem. - Dzień dobry, kochana heretyczko - wita ją zwykle ich poczciwy katecheta wchodząc na lekcje. Z dobrotliwym zatroskaniem wysłuchuje wszystkich jej oskarżeń rzucanych na Kościół. Mirka płomiennie obala sens grzechu pierworodnego, buntuje się przeciw biernej pokorze postaw, on kiwa głową z pobłażliwą wyrozumiałością, nic nie rozumie z niej, wszystko przebacza z góry albo obraca w żart. - No więc są wszyscy równi wobec Boga? - przeskakuje Mirka z chaotycznym zacietrzewieniem z problemu w problem. - Więc czemu kobieta nie może być księdzem, ba, czemu nie wolno jej dotknąć mszału, służyć do mszy? - Kobieta jest nieczysta - odpowiada on wreszcie zawstydzony i bezradny. Mirka trzęsąc się z oburzenia nie może słowa wykrztusić. - Dobre sobie; wszyscy ludzie równi wobec Boga, ale jeszcze są podludzie: kobiety, a jeszcze niżej Żydzi i innowiercy. Pięknie, wspaniale. Spodziewała się tej pustki w sobie, która wreszcie zdecydowanie nadeszła. Na próżno próbowała zapobiec temu, oszukać zgiełk myśli żarliwą modlitwą, codziennym przyjmowaniem komunii, popadaniem niemal w dewocję. Jej stan pobożności trwał zaledwie kilka miesięcy i odszedł bezpowrotnie, pozostawiając niesmak, rozjątrzenie i pustkę, której nie potrafiła niczym jeszcze zastąpić. Oddała się tymczasem zajadłemu tropieniu historii Kościoła, z satysfakcją rozczytywała się w Kautskym, a potem w Garaudym, przemycanym jej ukradkiem przez sublokatora sąsiadki. - Więc w końcu wierzysz, czy nie wierzysz w Boga? - W kościelnym sensie nie - wahała się udręczona - ale czy przez słowo Bóg nie należy rozumieć tego pierwszego pchnięcia, rozumiesz, tej jakiejś siły, bo przecież coś musiało być, skoro ten świat istnieje. - A co było pierwsze, według ciebie: duch czy materia? Patrzyła na niego niepojmującym wzrokiem. - Ach - zniecierpliwił się - skoro tego nie rozumiesz, nigdy nie będziesz wiedziała, czy wierzysz, czy nie. Bierzesz się do filozofii bez filozofii. Przeczytaj sobie, oni to już roztrząsają od starożytności, a ty chcesz od razu wszystko wysnuć z własnej głowy. Wzruszyła ramionami. Leżąc na otomanie podziewała się w Tołstoju albo szła do parku z odkrytym dla siebie na nowo Słowackim, zaszyta w zaroślach nad wodą przepowiedziała sobie jego „Odpowiedź na Psalmy” i cięte strofy „Beniowskiego”, rozegzaltowana pasją poety poddawała się potem przejmującym smutkom jego lirycznych wynurzeń. „...nie pójdę z wami waszą drogą kłamną, pójdę gdzie indziej...” „Gdzie, dokąd pójdę” - myślała udręczona, nie znając wciąż jeszcze owego celu, podobnie jak on, i jak on podobnie mówiła: „Jednak wierzę, że ludy płyną jak łańcuch żurawi w postęp”. 145 I ukryte na półce z książkami jej dziewczęce miłości: London i „Listy Tatiany” z „Oniegina”, także monolog Rodryga z „Cyda”, w swojej dostojności klasycznej francuszczyzny, a także wiersze Kochanowskiego i Staffa pokrywały się kurzem, bo ona teraz stojąc nad zieloną od zawiesistej rzęsy wodą parku słyszała wyłącznie ten jeden głos: „Honor myślom, z których błyska nowy duch i forma nowa”. I pragnęła jedynie widzieć, która z myśli była nową formą, najsłuszniejszą. Mirka, ociągając się, mija wreszcie furtkę Joanny. „Powiem jej jutro, że przechodziłam tędy i miałam chęć wstąpić.” - No to czegoś nie przyszła - roześmieje się Joanna potrząsając grzywą kasztanowych włosów. - Ech, ty, dziwadło - doda, śmiejąc się ciągle. Mirka skręca za miasto, idzie przez pokłady szyn kolejowych, usiłuje przez moment utrzymać równowagę na wyślizganej, gładkiej powierzchni stalowego węża. I gdy tak idzie, balansując rozłożonymi rękami, nagle wybucha w niej jakiś taniec i zwielokrotniony klangor jednorękiej etiudy wydobywa z głębi niej ten niemy krzyk radości, słyszany wyłącznie od wewnątrz, i ten krzyk wysupłany znienacka, z nie znanych jej pokładów, których obecność nosi w sobie zaledwie domysłem, przeczuciem jakiegoś spodziewanego szczęścia, silniejszy jest od mrocznych myśli i przypomnień, jest czymś nowym i zwiastującym nowe, więc ona z uniesieniem nasłuchuje go w sobie i tańczy wewnętrznie, wiedzie całą sobą ten niespodziewany podarunek dnia, radość z niczego, radość własnej młodości, o której jeszcze zdaje się nie wiedzieć, rozdmuchuje w sobie chciwie ten oczyszczający, wyzwalający pląs wewnętrzny i sprasza w niego mijane uliczki i drzewa. Zawiłe fryzy i attyki starych kamieniczek drgają w nikłym blasku latarń i księżyca, rozgałęzione łodygi roślinnych ornamentów wytracają kamienność, zdają się rozchwiewać prostokąt Rynku, madonna na smoku ulatuje z ormiańskiej kamieniczki i wszystek znieruchomiały gest artysty zaklęty w kamień i tynk teraz jest na odlocie, gdy ona idzie roztańczona w sobie, w wyobrażonym wybiegu, gdy właśnie szła wolno przez wieczorne miasto rozedrgane pełgającym światłem i cieniem nocy. Pożegnanie z Gosią Na swoim balu maturalnym Gosia tańczyła z Markiem i twarz jej, a także każdy jej gest promieniował światłem radosnej pierwszej miłości, była nie ta sama wprost, a przez pamięć Mirki przesuwały się kolejne jej dawne portrety wrażone w pamięć od dzieciństwa. Jakże dumna była Mirka, dzieląc od kilku miesięcy słodki sekret Gosi, wyznany jej którejś wiosennej nocy. Gosia wyciągnęła spod kołdry ten zgrabny sztylecik z koralową rączką i z chełpliwym zawstydzeniem powiedziała: - Pocałowałam się z nim dzisiaj, tam na torach, i on mi dał to na pamiątkę. - I nie sprałaś go? - Mirka aż usiadła w łóżku zaskoczona nagłą potulnością siostry. - Ach, coś ty. No i czemu się tak wyślipiasz głupio. - Czekaj no, niech się przyzwyczaję - mruknęła Mirka. - Dotychczas wszystkich prałaś po pysku, jak cię zaczepiali. - No. - Niech się przyzwyczaję. Zakochałaś się czy co? - No. - Trzymaj mnie, bo lecę. Ale chyba fajny jakiś facet. - Jutro przyjdzie. Tylko nie próbuj żadnych sztuczek. - Jeszcze zobaczę. - No wiesz, te twoje docinki... bo cię strzelę w papę. - Hm, powiadasz, na tych torach, ciekawe. 146 I on przyszedł, ten Marek, a Mirce w pierwszej chwili chciało się śmiać, był taki szczupły i blady, miał nieładną twarz, choć interesującą, musiała to przyznać. Miał w sobie jakiś zniewalający znak przygody albo samej możliwości przygód. Zdawała się być w nim zaczajona okrutna drapieżność, ściszona żartobliwym wdziękiem i umiejętnością prowadzenia zajmujących rozmów. Mirka nie odstępowała ich na krok, gdy byli w domu u nich, wsparta na łokciach chłonęła ich spojrzenia albo wyręczała Gosię, niezdolną do myślenia, w podtrzymywaniu rozmowy. Była szczęśliwa w imieniu Gosi, a gdy wychodzili na te swoje spacery na tory za miasto, smutniała i zamyślona przysiadywała w oknie oczekując na powrót Gosi, żeby przepowiadać z nią wciąż od nowa każdy szczegół ich rozmów czy gestu. - I pocałowaliście się? - pytała łakomie na koniec. - No, co myślisz. Gosia stała się teraz zadziwiająco miła dla wszystkich w domu. - Przepitraszam - mówiła, gdy coś wyszło nie po myśli matki; ratowała tym przekręceniem przysługującą sobie opryskliwość, hola, „przepraszam” — to byłoby za wiele, więc: „przepitraszam”. Byłaś, Gosiu, najpiękniejszą dziewczyną tego dnia, na twoim pierwszym balu, rozmarzona tańczyłaś, nucąc melodie grane przez orkiestrę, a gdy proszono cię o śpiew, wychodziłaś na estradę i śpiewałaś stare romanse zapamiętane z tamtych dawnych wieczorów, gdy matka w kręgu naftowej lampy, nie wiedząc nic o latach, które nadejdą, nuciła je cerując od niechcenia pończochy... Twoja zuchowata zadziorność, Gosiu, tajała tego dnia i onieśmielona własnym szczęściem byłaś piękna w nieoswojonej jeszcze łagodności. Głos twój był ciepły i marzący tego dnia, gdy śpiewałaś tam dla niego i jakby w pożegnaniu dawnej siebie... A potem, pamiętasz, za kilka dni przyszedł ktoś do ciebie i coś powiedział i kiedy Mirka weszła potem do pokoju, siedziałaś nieruchomo przy oknie i drżały ci ramiona, a Mirka z bezwiednym okrucieństwem powiedziała, byle zagadać tę przerażającą ciszę: - No i co, zdradził cię? Chwyciłaś wazon z okna i cisnęłaś nim w siostrę, uchyliła się błyskawicznie, ciężki wazon rozsypał się w drobne kawałki tuż przy jej głowie na ścianie. - Co się stało - krzyknął ojciec, zaglądając do pokoju. - Ach, stłukłam garnuszek - powiedziała Mirka, zasłaniając skorupy. Zbierałyście te skorupy pośpiesznie już obie, schylone nad podłogą, trzęsącymi się rękami i z wzajemnym poczuciem winy. Ach, Gosiu, twoja twarz wtedy... Zabraniała wymawiać jego imię, leżała nocą długo z otwartymi oczami i Mirka nie śmiała o nic pytać, ale przeszywało ją na wskroś milczące cierpienie siostry, zbyt widoczne, a nie opłakane. A kiedy on przyszedł za jakiś czas, Gosia w rozpaczliwej panice uciekła przez okno. - Nie chcę go widzieć - zawołała do Mirki. - Powtórz mu to. Więc musiały być jakieś ważne powody, że to się skończyło tak nagle, albo może zbyt wysoka w zamyśle była ta jej pierwsza miłość, żeby można było ją czymś sztukować, z czegoś poskracać. No, skończyło się to wszystko, bardzo dziwne były dziewczyny w tamtych czasach, kpiły ze wzniosłych wspomnień swoich matek, a same marzyły o bógwiczem. No, skończyło się w każdym razie, a Mirka ucieszy się widząc swoją siostrę za rok znów dokazującą wesoło na jakiejś praktyce wakacyjnej w pegeerze. - Patrz, jak ja potrafię - zawoła Gosia, objeżdżając z fantazją pole traktorem. - Ale śmichu było, jak tu przyjechałam, spytali mnie, czy umiem prowadzić traktor, to ja, że jeszcze jak. No i siadam na ten ich traktor, co to nikt go obsługiwać tu nie umiał, pietra mam jak cholera, ale nic. Zapuszczam motor i pruję prosto do rowu, no mówię ci, w ostatniej chwili jakoś skręciłam. 147 - No ty, ty wariatuńciu, mówię ci, że kark kiedyś skręcisz. - A potem, gdy usiadły w rowie, spytała: - A jak z Markiem? - Mam innego chłopaka, całkiem fajny, za tydzień przyjadę do domu i wychodzę za mąż - powiedziała śpiesznie, nie patrząc Mirce w oczy. Potem położyła się na brzuchu i w zamyśleniu gryzła źdźbło trawy. A Mirka wiedziała, że ona teraz czeka jej pytań i przestróg i że sposobi się namiętnie do obalania wszelkich argumentów, więc gorzko rozmyślała tylko o tym, co powiedzą rodzice. - Ślub cywilny oczywiście, wyłącznie cywilny - rzuciła Gosia zaczepnie. - Przygotuj to trochę w domu - prosiła wstydliwie. - A studia? Co ze studiami? - Nie chce mi się. Jak mi się kiedyś zachce, to skończę. A teraz nie chce mi się. Muszę wreszcie mieć swój dom. Własny dom, własne dzieci. - Pięknie - zauważyła Mirka ironicznie - skoro ci tęskno do pieluch. - Co ty tam wiesz. Milczały długą chwilę. - Wiesz, któryś gówniarz, Bolek albo Szymek, wyciągnął mi z walizki ten sztylecik z koralową rączką. - Gosiu, błagam cię, odłóż ten ślub - zawołała Mirka. - Nie - odparła z nagłą dzikością. - Właśnie że tak chcę. I potem rzeczywiście, po tej burzliwej awanturze w domu, ona sprowadzi tęgo ładnego chłopaka i jakiegoś kolegę, ojca nie będzie w domu, bo specjalnie wyjdzie na miasto, a matka ostentacyjnie będzie siedziała w drugim pokoju nad rozprutym prześcieradłem, które zawzięcie będzie łatać, i Gosia uchyli drzwi i powie: - Mamo, więc ja idę - a matka odpowie z pozorną obojętnością: - To idź; i oni pójdą we czwórkę, bo jeszcze Mirka będzie szła z nimi do urzędu stanu cywilnego. Gosia w swojej popielatej garsonce powie: -Tak. A Mirka podpisze trzęsącą się ręką to jej „tak” i wrócą do domu, i Gosia znów uchyli drzwi, i powie: - Mamo, to my już wróciliśmy - a matka schyli się nad tą samą wciąż łatą na prześcieradle i zawzięcie będzie szyła dalej, nie podnosząc głowy. Więc oni wejdą do pokoju ich obu i ten przyjaciel pójdzie kupić sikacz do kiosku, a Mirka roztrzęsionymi rękami zrobi kilka nieudolnych kanapek i będą tam siedzieć we czwórkę, a Mirka wejdzie do matki z powstrzymywanym płaczem i powie prosząco: - Mamo. I matka, nie podnosząc głowy, powie: - Nie. - I powie: - Sama tego chciała, nie pytali nas o zgodę, on mnie nie prosił o rękę córki; nie. Wymarzyłam sobie dla niej białą suknię i organy w kościele, myślałam: skończy studia, wyjdzie za mąż. Ale nasze dzieci nie liczą się z rodzicami. „Kto ojca matki nie słucha, ten psiej skóry posłucha.” Cywilny ślub, mój Boże, to nie jest ślub. Będą ją palcami wytykać, wstydu nie ma. Żadna jej koleżanka nie brała takiego ślubu, kto tu w ogóle w mieście godzi się na taki ślub. - Owa - zawoła Gosia przez ścianę - wielki zgryz. Jak jeszcze nikt takiego nie brał, to będę pierwsza. Przestań, Mirka, skamlać, chodź się napić. I Mirka wróci do tego ich dotychczasowego pokoju, a Gosia, przemagając płacz drwiną, powie głośno, żeby ją matka słyszała. - I cóż ty, mój mężu, tak sterczysz, pakujmy manatki i hajda w świat. Ugościli tu nas, powinszowali nam, możemy się wynosić. Na wyprawę się moją nie oglądaj, te majtki, co mam na sobie, to wszystko. No, zbieraj się, idziemy. I wychodząc zawoła urągliwie: - Do widzenia, mamuśka, dziękuję za wszystko, co dobre - i szybko zatrzaśnie drzwi, żeby nie słyszeć nagłego szlochu matki. I później, za rok, kiedy znów będzie lato, Gosia przyjdzie rano do nich z tego cudzego domu, w którym zamieszkała, gruba, pękata Gosia, i zawoła do matki: - Powiedz mi, jak to się załatwia, bo będę zaraz rodzić. - I matka jęcząc zacznie się śpiesznie ubierać, a Gosia powie gniewnie: - Nic nie chcę, masz mi tylko powiedzieć. 148 Więc matka da jej adres tej akuszerki, którą ojciec zawsze wzywał do niej, i zapyta ze złością: - A gdzież ten twój mąż - ale Gosia już wyjdzie i Mirka, patrząc za nią przez okno śpiesznie idącą na drugi koniec miasta, zniecierpliwi się na to pytanie matki: - Ach, nie znasz Gosi, na pewno kazała mu się natychmiast wynieść z domu ta wariatka - i już nie odchodząc od okna będzie tu stała z nosem rozpałszczonym na szybie, dopóki nie ujrzy Gosi powracającej zamaszyście i gniewnie. - Nawet nie próbuj ze mną iść - warknie znów Gosia do matki, a potem odwróci się i przywoła Mirkę, i wejdą obie do tego cudzego pokoju, Mirka rozścieli tapczan. - Ani mi się śni kłaść, idiotko, ani mi się śni - warknie znów Gosia kołując z pasją po ciasnym pokoju, a potem popatrzą na siebie dwie głupie wystraszone gówniary, nie wiedząc, co robić dalej. - Ty, a może jednak zawołam matkę? - Nie, nie. Na szczęście przyjdzie akuszerka. - Kłaść się natychmiast - zawoła z przestrachem, bo właśnie zaczęło się, Gosia z poszarzałą twarzą wyszczerzy zęby przez konwulsyjnie wykrzywione usta. - Niech pani wrzeszczy, do cholery, proszę krzyczeć - zawoła akuszerka; Gosia wczepi się paznokciami w dłoń Mirki - prędzej, babo - wycharczy, cała jej twarz pokryje się kroplistym potem, teraz Mirka, płacząc bezgłośnie, wczepi się paznokciami w rękę siostry. - Jest córa - obwieści akuszerka triumfalnie i odkładając niemowlę na bok zacznie gnieść dłońmi brzuch Gosi. - Nie, dosyć już, dość - zawoła Gosia z udręką. - Ależ ja muszę wydusić łożysko - odpowie kobieta, gniotąc wściekle ten obolały brzuch. - Zakatrupię, zaduszę tego babsztyla, Mirka, odpędź ją - Gosia, na próżno odpychając nienawistne ręce przynoszące ból, nagle pokonana zapłacze żałośnie w poduszkę. - No, już, już, taka dzielna dziewczynka, zuch z pani, Gosiu, no, proszę spojrzeć na córkę. Gosia weźmie w ramiona ten skurczony i krzykliwy węzełek niemowlęcia i roześmieje się cichutko z triumfem. - Zawołaj mamę - powie - a właśnie matka, spłakana, już biegnie z wypisanym na twarzy postanowieniem, że nikt jej nie zdoła w tym przeszkodzić. - Chodź, popatrz - powie Gosia tkliwie i jej twarz złagodnieje nagle szczęśliwym zawstydzeniem, w którym jest też dużo chełpliwego, i Mirka, patrząc na nią, przypomni sobie, że raz już widziała taki wyraz twarzy u swojej siostry... Ale to będzie kilka lat później, tymczasem z rozmarzeniem i zalotnie tańczysz Gosiu na swoim pierwszym maturalnym balu. Dziewczynka z bagażem Lato przechyliło się w drugie lato. Przez te dwie złote bramy przeszła Mirka, przebrnęła przez cały ostatni rok nauki samotnie, bez szorstkoczułej obecności Gosi. Narastały w niej coraz to nowe fale wrażeń, unicestwiając się wzajemnie. „To już koniec, nareszcie wiem” - myślała Mirka na wzniesieniu kolejnej fali, ale one odpływały i Mirka, oglądając się wstecz za siebie, mówiła z chełpliwą melancholią, ach, jakaż ja byłam głupiutka jeszcze miesiąc temu... Pozostawiona samej sobie, odzyskiwała pewność siebie, kontrolowała gorliwie swoje myśli i czyny. I znowu: „Wreszcie już wiem, ach, jakże byłam głupiutka jeszcze tydzień temu...” Przestało jej być obojętne, czy ziemia jest płaska, czy kulista, czy jest spoistą bryłą. Przestało być obojętne, czy możliwe jest powszechne szczęście, sprawiedliwość, pokój. Wszystko to zapragnęła wiedzieć natychmiast i pełna niecierpliwości i chełpliwego zadufania tworzyła sobie świat z własnej głowy ułożony, w którym jej się wszystko zgadzało. Jej „nieodwołalne” 149 poglądy przeobrażały się w przeciągu kilku tygodni, a ona zdawała się tego nawet nie zauważać, bowiem zapamiętała z jakiejś rozmowy sąd, że świat można zmienić, i teraz jedynie troszczyła się o to, żeby owa przemiana świata nie dokonała się, zanim ona będzie miało coś do powiedzenia. Tymczasem ten świat, o który kruszyła już kopie, był przez nią zaledwie zasłyszany, żyła bowiem wciąż jeszcze pod szklanym kloszem szkoły i domu, hodowana w izolacji od wszystkiego, co przekraczało owe ściśle zakreślone ramy, zapatrzona w urzekające ją krajobrazy i cudze wizje zatrzymane w swoim wirowaniu przez twórców. I gdy mówiło się obok niej o różnych stronnictwach i partiach, wtedy otwierała nie rozumiejące oczy, bowiem pojmowała wyraz naród jakoś całościowo i jednoznacznie, a wielość stronnictw politycznych mąciła jej tylko ten obraz. Więc nie nadążała za rozbuchanym, huczącym prądem, który porywał swoim nurtem jej rówieśników i gmatwał ich losy i dopiero po latach dotrze do jej świadomości, że w tym miasteczku, które uważała za śpiące i nieruchawe, działo się wiele, za wiele na raz, i niejednoznacznie. Więc dopiero potem skojarzy sobie sylwetkę harcerza z młodszej klasy z zabójcą znanego komunisty, spikera, przypomni sobie także tę smarkatą Jadźkę aresztowaną za organizowanie tajnego harcerstwa. A w równe piętnaście lat potem przyjdzie do niej na pogawędkę pewien trzydziestoletni belfer i cofnie znów ten jej ugładzony już czas, i będzie mówił o sobie piętnastoletnim z takiego samego miasteczka. Więc opowie o swoim ojcu, który ujawnił się z AK i zginął na froncie, i o tym, że brat pozostał w lesie w partyzantce, dopóki go nie zabili w czterdziestym szóstym, więc drugi brat poszedł do lasu pomścić jego śmierć, a on, piętnastoletni wówczas, przyszedł do miasta i przez wiele nocy w internacie wiódł spór ze sobą i z kolegami, a potem szedł tam do lasu i brał w ręce zimne żelazo ich zakazanej broni i słuchał tych zagubionych w ciemności głosów, i sycił oczy ich zwierzęcym, zaszczutym losem nieprzejednanych i wyklętych. Wracał do miasta i kłócił się znów, a mówili mu na to: - O nic już im nie chodzi, to już nie wojsko, tylko banda; to nie ideowcy, tylko bandyci; nie walczą już, tylko rabują. - Więc wracał tam do lasu i pytał: - O co walczycie? - I oni wyklęci, wyjęci spod prawa, ścigani, ukazywali mu swoje twarze opieczętowane nagrodą za wydanie w ręce władzy i mieli w tych twarzach drogocennych tylko nienawiść, zapiekłe żale. - Patrz, byliśmy bohaterami, kto zrobił z nas złoczyńców. - Więc już może nie o Polskę, tylko o swoje imię, o potwierdzenie słuszności dawniejszych lat spędzonych w nieprzytulnym lesie, w imię tej Polski, o którą walczyli? Ale nie umieli tego powiedzieć, zdziczeli przez te lata wojny i powojnia, w stałym strachu i bez stałego miejsca zamieszkania, ścigani przedtem i teraz, nieufni, nauczeni rozstrzygać spory i dochodzić swego skrytobójczym strzałem, krwią rozlewaną okrutnie, walką bez pardonu, bo już było za późno, żeby się cofnąć. I kiedy tego piętnastoletniego wezwano kiedyś w mieście i powiedziano mu: - Prowadź - on poprowadził, bo wierzył, że tak właśnie trzeba. Wiódł te całe kolumny dobrze uzbrojonego wojska, rozsypujące się w okrężny pierścień, w to sobie wiadome miejsce, na którym koczowało w tającym śniegu Wielkanocy siedmiu zaszczutych wilków i on zaciskał pięści i myślał: „Ach, żeby wszyscy byli tam, żeby się żaden nie wymknął”; i płakał na myśl, że oni przenieśli się może gdzie indziej i on wyjdzie na kłamcę, a pragnął być właśnie bohaterem, pragnął znaczyć i dokonać czegoś dla przypieczętowania swojego wyboru, dokonanego w tych gorących sporach nocnych w szkolnym internacie, i miał w sobie wiedzę ojca i braci, że wybór musi być opieczętowany krwią. I oni tam byli rzeczywiście. I żaden z nich nie ocalał. Więc szesnastoletni w rok później poszedł sam z siebie w inne miejsce i pragnął znaleźć, odszukać jeszcze inne wilki i bał się, gdy samotny i prawie obcy wchodził w tę wieś, obmacywany nieufnym, podejrzliwym wzrokiem milczących ludzi. I znów płakał z wściekłości, że 150 taki jest bezsilny i że się boi, ale pragnienie dokonania tego czynu było silniejsze od niego, więc gdy śpiącego obudziło kilku tych poszukiwanych przyjaznym klepnięciem w ramię, ucieszył się i zmartwił jednocześnie i słuchając ich głosów myślał gorączkowo: „Gdybym miał granat, psiakręć, wystarczyłoby odskoczyć kilka kroków, gdybym miał tylko granat”. A potem nie zauważony wysunął się z tej stodoły i pognał przez noc do posterunku milicji, na przełaj przez noc dwa kilometry, i zdawało mu się, że jest ścigany przez nich, ale nie, oni wierzyli mu, więc nie tylko dobiegł, ale zdążył też wrócić z przywołaną milicją, a oni tam jak gdyby nic czekali na niego spokojnie, więc dopiero po strzałach wybiegli z tej stodoły i chcieli przez pole biec do lasu, ale gdzie tam. - No więc tych czterech skosiliśmy na tym polu. I popijając wódkę z kieliszka w równe piętnaście lat potem, będzie jej to opowiadał ten poczciwy, dobroduszny belfer i pewnie opowie jej to inaczej, nie takim tonem, jakim opowiadał to pierwszy raz przy składaniu swojego życiorysu przed założeniem zetempowskiego krawatu, i nie takim, jakim opowiadał to drugi raz samemu sobie w październiku pięćdziesiąt sześć, w każdym razie, gdy ona spyta: - A jak to dzisiaj oceniasz? - odpowie: - Nie wiem. - Więc nagle okaże się, że nigdy mi się nie uda wypowiedzieć jednym tchem tego wszystkiego, co sobie postanowiłam zaczynając tę opowieść, bo niemożliwe jest wypowiedzenie się pełnym głosem o czymś, co jest wielogłosowe i wciąż jeszcze mnogie od nie zagojonych punktów widzenia. Zatem koślawo dociągnę ów zamysł, zwężając go na powrót do niedojrzałej i nieukształtowanej wciąż jeszcze miary Mirki, i poszukam nici wyprowadzającej z owego labiryntu wyłącznie w niej samej, sprawdzonej jej osobistym doznaniem, bowiem nie stać mnie jednak na nic więcej, jak tylko na pozaczynanie pytań. Mirka ma wreszcie już za sobą egzamin na uniwersytet, idzie teraz na ostatni, pożegnalny z miastem spacer, a także idzie pożegnać się z podmiejskim polem i lasem widocznym na dalekich wzgórzach. Po drodze mija grupę swoich profesorów gimnazjalnych. - Więc to już? - pytają. - Tak, już jutro. Polonistka kiwa jej przyjaźnie ręką, a ona milczy z zakłopotaniem, bo w nagłym przypomnieniu widzi siebie w sali uniwersyteckiej stolicy, gdzie przejęta dogłębnie egzaminem stoi przed zażywnym panem w rogowych okularach, tysiące przypuszczalnych pytań i natychmiastowych odpowiedzi przewala jej się przez udręczoną głowę, z bolesną jasnością czuje w jakiejś równoczesności wizje wielkich pisarzy i jednoczesność epok. - Co chłopu wolno mieć w działce przyzagrodowej? Panowie z komisji spoglądają na zegarki, przechadzają się po pokoju, właśnie ostatnia przed przerwą obiadową kandydatka na studia stoi tu przed nimi z twarzą ściągniętą nerwowym napięciem i teraz otwiera usta w niemym zdziwieniu. - No krowę, konia - bąka Mirka wreszcie nieinteligentnie i ociągając się spogląda w twarz egzaminatora, jakby czekała jeszcze tego nazwiska-hasła, które oczyści jej roztańczony i rozpięty na epoki umysł do określonej daty, wąskiego przesmyku, którym, wierzy w to, przejdzie suchą nogą przez huczący ocean. - A króliki? - śmieje się zażywny pan i wszyscy panowie podejmują skwapliwie rozprężający śmiech. - Króliki? No tak, króliki też (duży dziedziniec zarosły chwastem, poryty króliczymi norami, i wąsate pyszczyki; Maciek w Dobrzyniu; króliki Ludmiły na górze znad Sanu, w piętrowych klatkach; królik od Daniela; królik Anetki; Rafał królik. ...Już Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”... szyderczo podsuwa jej wzgardzony umysł, przestawiając się z napięcia w samoośmieszenie). - No, właśnie - panowie śmiejąc się powtarzają - króliki też - i robią przy tym jakieś porozumiewawcze miny, klepią się z rozbawieniem w plecy i znów spoglądają na zegarki. Więc zdała. Przeniesiona z braku miejsca w Warszawie do Wrocławia i właśnie w to wszyst- 151 ko nie chce uwierzyć teraz jej ojciec i zarzuca jej kłamstwo. Więc niemym gestem odpowiada profesorom na ich życzliwe uśmiechy i szybko oddala się za miasto do swoich pól. Skupiona i uważna rozgląda się pilnie, jakby pragnęła zgarnąć w swój posag całą okolicę ze wszystkim, co było, co działo się tu mimo pozornego bezruchu. Czuła się glebą zasiewaną hojnie, a jednocześnie i uprawiaczem tej gleby, pragnęła przechować każde złote ziarno rzucone w nią od zarania i każdy chwast, bowiem wiedziała, że oto na jej oczach dokonuje się przemiana świata, że coś się podziewa bezpowrotnie, zanika, a ona, klisza światłoczuła, taśma otwarta na wszelkie drgania, istnieje przynajmniej po to, żeby się dać naświetlić, żeby nagrać w siebie cały ten chaos, zanim przekształci się w harmonię. Istnieje po to, żeby w siebie zgarnąć ów posag przyzwolony patrzeniem i odczuciem i żeby to kiedyś także komuś przekazać, bo przecież nie jej własnością jest słońce, które tak upalnie żarzy się teraz nad tą babiną okutaną w kaftan, która rękami pokrętnymi wydziera z żyta kolący oset; jej gruba chustka spłowiała, zeschnięta na wiór przeszła niejeden już skwar, babina, z twarzą wklęsłą jak ogryzek, mamroce bezzębnie, przyjdzie tu wkrótce z sierpem i zgięta czworonożnie będzie łapczywie zżynać skąpe przygarście wąskiego zagonu, a tamten traktor z szerokiego pola obok nie zryje już nigdy przy niej tego jej skrawka ziemi, do którego przywykła własnymi pazurami, wklęsłą twarzą na zgiętym karku, ona już pozostanie tą, którą była od kilkudziesięciu lat, odejdzie wkrótce, zaniknie wraz z tym językiem chudej ziemi; rozstąp się, ziemio. I nie jej własne były zobaczone chałupy, oświetlone mrocznie naftową lampą, z kątów izby wyłaziły lęki i tajemnice, zmory przyczajone na rozstajach kiwały posępnym palcem wieczności, długie noce zimowe zaczęte od południa drzemką... A jednak dojdą tam słupy elektryczne i maszty anten wzbiją się ponad ociągliwy skrzyp studziennych żurawi, nowym przesłaniem: zgiń, przepadnij, maro. I nie jej są tamte baby zapamiętane w dzieciństwie, pod garbem zajdów zapierające się w piach, dyrdające po dziesięć, po piętnaście kilometrów „na piechty”. I nie jej tamta wstydliwa dziewczyna, niegdyś pokornie czekająca pewnie na odpis gruntu, która teraz pędzi własnym motorem po wciąż jeszcze wyboistej drodze, pędzi z wariacką fantazją obok podrygujących furmanek, motor wściekle parkocze, a konie już się nie płoszą; na bok, konie, z drogi. I wszystko, wszystko, na co patrzy, na co patrzyła, jest nie jej, choć i jej właśnie, bowiem ona jest jedną spośród, ponieważ widzi to i o tym będzie pamiętać, bowiem czerpie stąd zapas na resztę życia. Tu zasiewano ją pierwszym ziarnem, tu karczowano ją z zasiewu i zasiewano na powrót. Zapatrzyła się w schyloną w konopiach babę, jej pękate, czerstwe ciało przywołało z pamięci postać Natalki, którą Mirka niedawno spotkała idąc z ojcem, nie zmienioną, żwawą jak zawsze i ochoczą do śmiechu, więc dopiero potem, gdy Natalka zasiadła z nimi do stołu, ujrzeli ten numer wytatuowany na jej ręce, numer z obozu Oświęcim, i płochliwie odskoczyli oczami od tej jej ręki, i ona, widząc te ich oczy na wypalonym miejscu, przymilkła na chwilę i sposępniała, a potem nagle powiedziała hardo: - Innych to złamało, ale nie mnie; abo to życie mnie głaskało kiedy, abom to nie była bita i wprzódzi? Abo to, com jadała przed obozem, było lepsze? Tyle że swoboda była nie taka i że to w stadzie człowiek cierpiał i widział, że inne także słabe, a pomóc nie było jak, i że ten strach i przez noc, i przez dzień trzymał bez żadnej folgi... No, ale przetrzymałam, inni nie przetrzymali, a teraz za to żyję jak człowiek, jak gospodyni, nie jak wyrobnik, nie jak dziadówka. Więc myśląc o słowach Natalki patrzyła Mirka na schylone kobiety w polu i odczuła na nowo, jak kiedyś w dzieciństwie, podziw dla nich za coś nieugiętego i niepodległego, co tkwiło w nich, zapragnęła posiąść ich mądrość i siłę dozwalającą im przetrwać i przemóc zło. I odpominając w jednej chwili całe swoje życie, próbowała się w nim doszukać owej siły, jakiegoś jej zaczątku, ale nie mogła tego znaleźć, ponieważ jeszcze niczym nie poświadczyła swojego istnienia. 152 Doszła jedynie do wniosku, że nie na jej miarę było to wszystko, co wydarzyło się jej dotychczas, a więc dziecinne zakochanie w Danielu, brzemię wojny i nie na jej miarę był ten nowy czas. - Więc może to wszystko razem w ogóle nie było na miarę pojedynczego człowieka? Więc świat nie istniał nigdy po to, żeby z niego mogła się zrodzić ona czy ktokolwiek inny, bowiem ludzie przemijali, a to, co mogło ich wyróżnić w jakiś sposób z tła, to był właśnie ogląd, sposób oglądu tego świata przez nich, który zapalał się i gasł, który załamywał się w nich rzeźbiąc kryształowe skazy niewidzialne od zewnątrz, a także, przede wszystkim, to był ich gest ku zewnątrz, rzeźbiący kryształowe skazy w świecie, który pozostawał z ową rzeźbą czy zastygłą skazą po ich przeminięciu? A więc nic nie znaczące było to jej życie dla nikogo, oprócz niej samej, bowiem żyła dotąd jedynie sobie. Musi więc stać się nie jedną z obok, ale jedną spośród ludzi, jak one wszystkie, jak oni. „No, dobrze, ale jak?” - myślała i znów nic nowego pod słońcem, nie inaczej, tylko jak to już było; powtórzeniem na nowo marzeń rodziców, matczynych baśni, powtórzeniem ich gestu. Więc jeszcze raz?... Ociągając się z powrotem do domu szła i przystawała przy witrynach sklepowych, wciąż jeszcze nie gotowa do wyjazdu i nie rozliczona z tym miastem. Chłopcy ciżbą tłoczyli się na schodach przy wejściu do kina, przejezdne autobusy wzniecały tumany gryzącego prochu, małe, wąskie witrynki stłoczonych sklepików wabiły krzykliwą tandetą wypchaną natrętnie wprost do oczu przechodniów. Święte bebechy za szkłem obok łabędzi na stawie, lecz za torami rosną mury potężnych zakładów przemysłowych... może więc wreszcie jakiś przemysł pocznie się i tutaj, może to zmieni za kilka lat oblicze tego ciasnego miasta, odnowi je... Przecież to tu właśnie w 1920 roku powstały pierwsze robotnicze rady, które pan burmistrz rozegnał na cztery strony świata swoją sękatą laską, nie wychodząc nawet z bryczki dwukonnej, bo co też i za robotnicy bywali tu kiedykolwiek. Po imieniu zbeształ ich pan burmistrz - legionista, były ich majster, po ojcowsku zbeształ ich, szturchając po plecach sękatą laską, rozeszli się pokorni i zastrachani, ci niby-robotnicy, cała ta ich nibyrada, śmiech poszedł po nich w powiecie, ot i wszystko, cała spuścizna miejscowej tradycji. Jakiś żal każe Mirce patrzeć z rozczuleniem w przedwyjezdnej godzinie na te wszystkie żałosne, brzydkie szczątki, zaśmiecające białe, smukłe mury tego najpiękniejszego miasta, w którym oswojony jest już każdy załom muru, pęknięcie tynku, latarnia nawisła przy rogu. Więc jak wiejska panna młoda idzie kłaniając się wewnętrznie mijanym bramom w tradycyjnym - „już ja z tobą pani matko siadać nie będę, żegnajcie mi ławy, stoły”. Już wie, że wyjeżdżać, znaczy utracić, ale i zyskiwać coraz to nowe. Rozlicza się boleśnie z wszystkim, co pragnęłaby utracić. Ale też wie, że wszystko, co w niej narasta, nie wzięło się znikąd, że jest wciąż naturalnie przedłużającym się dalej pierwszym zobaczeniem, pierwszym doznaniem.... Nigdy za wiele wzruszeń, za wiele krajobrazów, mrozów siarczystych i śniegów, nigdy za wiele słońca ani ulewy, ani burzy. I nigdy nie dosyć życia. Budzić się co rano, wyjść w deszcz lub światło, dotykać chropowatej kory drzewa, czuć wiatr na policzkach, rozmawiać z ludźmi, czytać książki i spodziewać się, stale spodziewać się radości, nie zatracić nigdy owego spodziewania się, czy jest coś piękniejszego od życia, od samej możliwości życia? Mirka przejrzała się w witrynie fryzjerskiej, zapragnęła nagle być ładna, a przynajmniej ostrzyc się. Przeliczyła w kieszeni żakietu drobne monety. „Mignonne, allons voir si la rose” zawirował jej przylepnie w pamięci Ronsardowski sonet. „...allons voir si la rose...” pragnienie spokoju, pogodnej kontemplacji zawładnęło nią na moment, zawirowały w niej różane ogrody, ciche aleje naszeptane poezją i miłością; do licha, ma się przecież dziewiętnaście lat, dlaczego by nie? 153 „...allons voir...” Na stołku fryzjerskim astmatyczny jegomość pochylił układnie głowę pod brzytwą. „...allons...” - No i patrz pan, dostali go przez te baby, cholera, czepiły mu się z piskiem rąk, no i, panie, nie mógł tym granatem kinąć; główka niżej. Fryzjer odstąpił krok do tyłu i patrząc w oczy klienta odbite w lustrze rozłożył ręce do tego lustra i dziarsko zaciachał nożycami: ciach, ciach, ciach, ciach. - To był kozak, panie, z tego Janochy, on tu, panie, za Niemca sam jeden wchodził do tych jich lukalów, ręce do góry, ma się rozumieć, po niemiecku do nich, a sam, panie, w obu rencach granaty łyżeczkowe, że ino puścić. To wszystkie tam się zielone robili na gębie, a on grzecznie, ładnie powiada: proszę mi tu w kieszenie ładować wasze pistoleciki, tylko ostrożnie, nie potrącać mnie, bo choć mnie tam nie zależy na życiu, panów szkoduję; i podchodzi kolejno do stolików, a oni, panie, grzecznie, pięknie ładują mu wszystko, czego chce, do tych kieszeni, a miał, panie, pojemne, jak Cygan. No i, powiada na koniec, pięć minut się nie ruchać, komu życie miłe, wychodzi i znika, kamień w wodę. Co się go naszukali, nagrody wyznaczali, nagonki, nic i nic, niech brat poświadczy. - Niech tak skonam, niech trupem padnę - poświadczał ponuro brat, ostrząc brzytwę. - Na niego nie było mocnych. Potrafił przyjść do bufetu, kufel śpirytusu i ogórek, powiada, i ćmach ten kufel za jednym łykiem, ogórkiem zakansza, i tylko ćmach, drugi kufel, powiadam panu, ćmach, innego zwaliłoby z nóg, jemu tam nic. Poświarcz, Zenio. - Niech tam trupem padnę, niech tak skonam - przyświadczył ze skwapliwą obojętnością Zenio. - No to po wojnie, jak się nie chciał ujawnić, znowuż panie za nim listy gończe, nagrody i obławy, nic, panie, z tego. Już, już go mają, idą za nim, widzą go, dopir co tu był, naraz - rozstąp się, święta ziemio; był, nie ma, szukaj wiatru w polu. No i nękał ich, panie, tyle lat, tu dziabnął, tam ustrzelił, już jem i wstyd było, milicję wykołował, kabewu powlókł na manowce, słowem wstyd, człowiek nie diabeł, a tak im za skórę zalazł, jakby sam czort. No to niuchali, niuchali, doniuchali się do tych bab i zastawili się tam na niego. Panie, żywcem chcieli go brać, a on by ucik choćby i stamtąd, bo tych utajonych ziemlanków to on miał od pyty, no, baby się nastraszyły i czepiły mu się rąk, tyle że zdołał odskoczyć w ostatniej chwili i se te granaty wbił do bebechów. To tę resztę po nim podobnież przypieni na krzyż i przez miasto wieźli go na krzyżu, żeby kużden poczuł tę sprawiedliwość; ot, co cię czeka, człowieku, co się za najpierwszego masz kozaka w powiecie. - No, niech skonam, niech trupem padnę. - Ja nie widziałem, ale jeden klyent to mówił, nawet nie znam tego klyenta, nietutejszy. Słucham uprzejmie? Machnął przed Mirką ręcznikiem w niskim ukłonie. - Panienka życzy? („Mignonne, allons voir si la rose...”) - Grzywka? Przedziałek z lewej? Robi się. Rozłożył ręce przed lustrem i ochoczo zaciachał nożycami. Mirka drwiąco patrzyła w swoje zaśmiecone ściętymi włosami oblicze. „Masz swoją sielankę, ty wiecznie nietutejsza, masz swoje... Allons voir, różane ogrody poezji i miłości.” Zastukała niecierpliwie szczotką w sufit swojego pokoju, Renia odstukała jej obcasem, wyszły nad śluzę, siadły w kucki nad spadającym, bryzgającym szumem piany. Renia wyciągnęła dwa pomięte papierosy. - Chcesz? Zapaliły niewprawnie, mrużąc łzawiące się dymem oczy. „Jednak wierzę, że ludy płyną jak łańcuch żurawi w postęp” - zadeklamowała Mirka z patosem. - No i dalej tam, trupiszonie, czemu nie mówisz dalej, ty koniu. - Trzeba wierzyć, Reniu. Chodźmy się pakować. 154 Od rana siąpił deszcz. Matka nerwowo znosiła jakieś pojedyncze przedmioty do pokoju. - Może ci się to przyda? Weź, dziecko, weź, o mój Boże, dasz ty tam sobie radę? Nie wierzyli w nią. Nic nie wiedzieli o niej poza tym, jakie ma oczy, usta, nos, numer butów, wzrost, kolor włosów. Cicha, posłuszna. Przewrażliwiona. Nie poznana odchodziła z tego domu, odchodziła z ich zalękłą miłością, bez ich wiary w siebie, prawie obca, odgrodzona swoim przemilczaniem ustępliwym, zmilczaniem. Ojciec, ocknięty z pochmurnego zamyślenia, patrzy na nią surowo. - Więc jedziesz - mówi wreszcie - czy aby na pewno masz po co tam jechać? - Do widzenia - mówi uparcie Mirka, wie, że ojciec pierwszy pójdzie na pocztę wysłać jej comiesięczne trzysta złotych, że własnoręcznie będzie wiązał paczki ze słoikiem smalcu i paroma jabłkami od dziadków i pierwszy ucieszy się, jeśli tylko przyśle ów list - dowód, że jest studentką... A jednak w tej ważnej chwili on nie dowierza jej, więc Mirka z gardłem zaciśniętym od płaczu wychodzi śpiesznie na ulicę. „Jeszcze zobaczysz” - odgraża się bezsilnie. - Masz tu, ojciec ci dał - drepcząca obok niej matka wpycha jej w kieszeń pieniądze. - No weź, głupia, musisz coś mieć tam na początek, zanim ci dadzą stypendium. I gdzież ty zamieszkasz, o Boże, aż serce mi się kraje, napisz, jak tylko zajedziesz, oka nie zmrużymy z ojcem, dopóki nie będziemy pewni, że masz dach nad głową. - Dobra, dobra - mruczy Mirka opryskliwie, całe gardło ma pełne łez, byle się nie roztkliwiać, ciężka walizka obija jej nogi. Obok idą ci trzej badylaści chłopcy, cienkie, gnące łodygi przewyższające ją o głowę, cóż ona o nich wie? Idą obok, targając jakiś jej tobołek, żylasty Bolek z twarzą wieczyście zmartwioną, pyzaty Szymek z rękami miękkimi jak wosk, ten „pójdałem - przyjdałem”, Szymek mały łakomczuszek karmiony tym gliniastym wojennym chlebem „z solem”, i te jego pierwsze fortele: - Tatusiu, ja powiem, jakie śliczne bułki, a ty powiedz, no to zjedz. I Staś wreszcie, ten nerwus, kochany, długonogi Ziemowit, z włosami ściętymi jak dziewczynka, urodzony w ciasnej izbie, w której mieszkali w siedemnaścioro na tym ich wygnaniu, Staś depczący dziś po piętach swoim starszym braciom i przepędzany przez nich, jak kiedyś oni przepędzani byli przez starsze siostry... „Cóż wiem o nich? Albo o tej trójce małych, co pozostali teraz z ojcem i spoglądali za mną przez szybę z rozpłaszczonym nosem?” Mirka szybkim spojrzeniem raz jeszcze przylgnęła do nich wszystkich; Bolek przechylony ukośnie dźwigał tobół, jego ręce napęczniałe żyłami, te jego chude, silne pięści, którymi doskakiwał do napastnika i potrząsał w hamowanym gniewie, powściągając się siłą przed zadaniem ciosu, a przecież kiedyś raz, napadnięty, uderzył, i ten człowiek przewrócił się znieruchomiały, a Bolek wpadł do domu: - Zabiłem, ach, mamo, zabiłem. Ojciec z matką wybiegli pełni lęku, a właśnie człowiek ten podnosił się z omdlenia; więc te jego pięści, których sam lękał się najbardziej, dziecinne pięści nabrzmiałe żyłami dźwigały teraz jej tobół obok. Usadowiła się w autobusie, oni tam stali w kałuży po kostki przed szybą, ci trzej milczący bracia, którzy całą drogę wydzierali sobie jej bagaż, i matka odgięta do tyłu, otyła z tego ciągłego rodzenia, rozepchana kartoflami i rzadką zupą, jej matka postarzała i już nie tak piękna, a przecież wcale jeszcze nie stara matka. Stopy niedbale zestawiła palcami do środka, krzywo ustawiła te stopy, i jej spartaczona sukienka, także żakiet, wszystko szyte z taniego materiału i u taniej krawcowej, wszystko to krzywe, pokraczne; „byle już ruszył ten samochód, zanim się rozpłaczę”; najlepsza, dzielna i wielka matka z dziewczęcą duszą poprawia niecierpliwie namokły kosmyk zaniedbanych włosów, spracowane palce poczerniałe od ziemi ze szkolnego ogródka, bo nawet i tu wyczarowali jakiś zagonek kartofli. Takie to wszystko żałosne. - Napisz koniecznie, pamiętaj, że masz w Lublinie wysiąść koło wiaduktu. 155 (Kupię ci piękną suknię, mamo, uczeszesz się u fryzjera, kupię wam domek z ogrodem, ojciec sadząc pomidory będzie dudlał te swoje kwarty wody, a ty będziesz tymi przechyłami ze szkolnej gimnastyki...) Będą przychodzić na stację oboje z ojcem coraz bardziej ociężali i schyleni, kolejne dzieci, przemagając łzy dławiące w gardle, opryskliwie będą mówić: - No, dobra już, dobra, to cześć; i patrząc przez szyby wagonu lub autobusu, będą wyczarowywać ten dom z ogródkiem dla nich, suknię piękną dla matki. - Dziecino - matka skacząc niezgrabnie przez kałużę biegnie obok szyby autobusu. A niech to nagła krew. Mirka z hałasem wyciera nos i patrzy niewidzącym spojrzeniem na mijane krajobrazy omglone deszczem. ...Więc będziemy potem wszyscy przyjeżdżać na święta do nich, najpierw każdy wyleci z domu w świat nieprzytomnie i nieprzystosowanie, na zbity pysk, a potem będą wszyscy wracać tam, będą się wydzierać na wyprzódki do tego miejsca, z którego pragnęli wyrwać się i oswobodzić, będą chciwie wysłuchiwać tej baśni opowiadanej o nich wszystkich przez matkę. - Było nam ciężko, ale nie dawaliśmy się, trzymaliśmy się z Bronkiem, łapaliśmy się za każdą robotę i dzieci nie cierpiały głodu, i miały się w co ubrać; cztery córki i czterech synów daliśmy ojczyźnie - i - a widzisz, Bronuś, nie mieliśmy złych dzieci, żadne się nie wykoleiło, jedno wcześniej, drugie później, wszystkie znalazły swoją drogę, a widzisz, a widzisz. I wszyscy jakoś żyjemy uczciwie, i wszystko, chwała Bogu, jakoś układa się pomyślnie. A ojciec odejmie na chwilę smyk od skrzypiec i skłoni ucha do któregoś z wnuków: - Czy ty, mała bestio, nie fałszujesz coś aby? Mirka śmieje się do własnych wyobrażeń. „Tak właśnie będzie, właśnie tak” - myśli z rozrzewnieniem i słyszy już w sobie ich chóralne kolędowanie przy choince, widzi to potakujące z uznaniem lub wyrażające przyganę spojrzenie ojca, który sam śpiewając, łowi czujnie każdy ton śpiewany przez nich... Ale oto już wiadukt. Gramoli się śpiesznie w błotniste kałuże, szarpie walizkę i przyciężki tłumok. - Panienko, a paczka, panienko - żołnierz podaje duże pudło owiązane niezdarnie, znajome pudło. Stoi oszołomiona z potrójnym bagażem, sama jedna, samochód odjeżdża, bezsilna wściekłość wzbiera jej w piersiach: „No, jasne, to było do przewidzenia; i teraz jak te przeszło pięćset metrów do dworca, jak z trzema pakunkami? oni oszaleli wszyscy chyba w tym domu?” Szarpie dwa ciężkie bagaże rękami, trzeci kopie nogą przed siebie, deszcz miesza się ze łzami na jej policzkach, nawet nie wie, co w tych pakunkach jest, pewnie pościel, zimowy płaszcz, ta atawistyczna nieufność do poczty; „wszystko nosić przy sobie”. Mirka ciężko dysząc przystaje, ociera czoło mokre od potu i deszczu, potem zaciekle szarpie znów ten potrójny bagaż, nie własnoręcznie pakowany ciężar, narzucony jej i ponad jej siły. ...Więc już widocznie tak będzie, że pozwoli się objuczać czymś, co ktoś uzna za niezbędne dla niej, będzie dźwigać ponad miarę i nie z własnego wyboru, na przekór sobie. Złorzecząc będzie szła zgięta z nosem przy ziemi, głupia ciamajda, pozwalająca się bezkarnie obarczać, cóż to za symboliczna scena. ... Ale gdzież ta symboliczna ręka, którą ktoś podaje komuś. Mirka rozgląda się przez moment zamglonym wzrokiem po chodniku, w przeciwne strony idą tłumnie przechodnie, mijają się, przepraszam, mówi ktoś potrącając jej bagaż. Więc gdyby tak ktoś z przechodniów pomógł jej... Nikt jej nie pomógł i to też nie ma żadnego znaczenia. Bowiem wszystko zależy wyłącznie od niej samej, musi wiedzieć od tej chwili, że ma już liczyć wyłącznie na siebie. A właśnie pojawia się złoty blask na niebie, zachodzi słońce. Mirka przechodzi przez tę swoją złotą bramę, wielbłąd trójgarbny przeciska się przez cienkie ucho kolejnego wtajemniczenia. 156 I wreszcie dysząc opiera twarz o mokrą szybę wagonu, a tyle zostaje poza nią. Nic się nie kończy, żadna historia przecież nie miewa końca, przechodzi tylko w inną historię, w każdym miejscu dozwolona jest nagła przerwa, więc i to także... Pociąg szarpiąc wagonami przetoczył się przez miasto, noc wilgotna napłynęła zamyśleniem do przedziału, gdzieś daleko, na drugim krańcu Polski, czekało na Mirkę jej nowe miasto, nowy dom. Wierzyła, że go tam znajdzie. ...i żyła długo i szczęśliwie.