William Tenn Bernie Faust Przełożyła Olga Hryczuk Tytuł oryginału The Seven Sexes © 1968 by William Tenn © Polish 1992 DZIECINNA ZABAWA Gdy zamknęły się drzwi za mężczyzną z przedsiębiorstwa transportowego, Sam Weber postanowił przesunąć ogromną paczkę bliżej żarówki oświetlającej pokój. Posłaniec wycedził tylko: - Ja nic nie wiem. My nie wysyłamy paczek, tylko je doręczamy. Ale przecież musi istnieć jakieś sensowne wyjaśnienie tej przesyłki. Sam z trudem przesunął paczkę o kilkadziesiąt centymetrów. Początkowe zaciekawienie ustąpiło miejsca nagłej irytacji. Przesyłka była bardzo ciężka; zastanawiał się, jak posłaniec wniósł ją na drugie piętro. Wyprostował się i spojrzał ponuro na jaskrawy bilecik, na którym widniało jego nazwisko, adres oraz życzenia “Wesołych Świąt Bożego Narodzenia 2353 r.” Głupi żart? Nie znał nikogo, kto uważałby za zabawne wysyłanie kartki z datą wybiegającą w przeszłość o ponad dwieście lat Chyba, że któryś żartowniś kończący razem z nim studia prawnicze, zamierza wyrazić swą opinię co do tego, kiedy uda mu się dostać do prowadzenia pierwszą sprawę. Nawet gdyby... Jeszcze raz spojrzał na napis widniejący na bilecie. Litery były zielone. Miały dziwny kształt, nie zostały nakreślone ciągłą linią, ale utworzono je z drobnych kresek. A bilecik był płytką wykonaną ze złota! Sam poczuł wzrastające zainteresowanie. Oderwał bilecik, zdarł delikatnie opakowanie i znieruchomiał. Pudło nie miało wieka, żadnej szczeliny po bokach, nigdzie nie było widać żadnego uchwytu. Stanowiło, jakby jednolitą, uformowaną w postaci sześcianu brązową bryłę. Jednak z całą pewnością coś w środku chrobotało przy przesuwaniu. Chwycił pudło oburącz, wytężył wszystkie siły i podniósł je. Także i spód pudła był gładki, podobnie jak i na pozostałych bokach nie było widać żadnej szczeliny. Upuścił je ciężko na podłogę. - No cóż - powiedział filozoficznie. - Nie chodzi o podarunek, ale o zasadę. Sam nie podziękował jeszcze za wszystkie upominki, jakie otrzymał z okazji Świąt Bożego Narodzenia. Powinien pomyśleć o czymś szczególnym dla ciotki Maggie. Krawaty, jakie od niej dostał, były okropne, ale on nie wysłał jej nawet chusteczki w charakterze upominku świątecznego. Wszystkie pieniądze, co do grosza, wydał na tę broszkę dla Tiny. Nie kupił jej pierścionka, ale być może tak to potraktuje, zważywszy na okoliczności... Zawrócił w stronę łóżka, które służyło mu jednocześnie za biurko i krzesło. Skrzywił się ponuro, patrząc na wielkie pudło. Potem je kopnął. - Cóż, jeśli się nie otworzysz, to się nie otworzysz - mruknął. Jak gdyby z powodu kopniaka pudło otworzyło się. Na jego górnej powierzchni ukazała się szczelina, gwałtownie poszerzyła się, a jej boki zwinęły się, opadając ku dołowi jak w walizie. Sam stuknął się w czoło i pospieszną modlitwą przywołał do pomocy wszystkich bogów od egipskiego Seta do Boga Ojca. Wtedy przypomniał sobie, co wcześniej powiedział. - Zamknij się - zasugerował. Pudło zamknęło się znów tak gładko jak przedtem. - Otwórz się. Sześcienna bryła otworzyła się. Sam uznał, że wystarczy tej zabawy. Pochylił się nad pudłem i zajrzał do środka. Ujrzał tam niezliczoną ilość półek, na których stały buteleczki wypełnione niebieskim płynem, słoiki z czerwoną masą oraz przezroczyste tubki mieniące się barwami zawartych w nich substancji: żółtej, zielonej, pomarańczowej, fiołkoworóżowej. Poniżej zobaczył siedem wymyślnych przyrządów, które wyglądały, jakby zgromadził je hobbysta krótkofalowiec. Na dnie pudła leżała książka. Sam podniósł książkę i ze zdumieniem spostrzegł, że chociaż wszystkie jej strony są metaliczne, jest to najlżejsza książka, jaką kiedykolwiek trzymał w rękach. Usiadł na łóżku, odetchnął głęboko i zabrał się do czytania pierwszej strony. Przebiegł wzrokiem po dziwnych, zielonych literach. Budowa Człowieka - zestaw nr 3. Zestaw ten przeznaczony jest tylko dla dzieci w wieku od jedenastu do trzynastu lat . Jest to ulepszona wersja poprzednich zestawów Symulacji Człowieka oznaczonych numerami 1 i 2. Umożliwia on dziecku z tej grupy wiekowej skonstruowanie i zmontowanie dorosłego, całkowicie sprawnego człowieka. Mniej zdolne dziecko może budować niemowlęta oraz karły z poprzednich zestawów. Zestaw wyposażony jest w dwa aparaty służące do demontażu, co umożliwia wielokrotne użycie elementów. Podobnie jak w zestawach nr 1 i 2 zaleca się przeprowadzenie demontażu za pomocą Kontrolera Populacji. Dodatkowe części i odczynniki można zakupić w przedsiębiorstwie Budowa Człowieka pod adresem Poziom Poprzeczny 928, Glunt City, stan Ohio. Pamiętaj, tylko korzystając z zestawu Budowa Człowieka, możesz budować ludzi! Weber zacisnął powieki. Co to za gag widział wczoraj w kinie? Wspaniały gag. Wspaniały film. Ładny kolor. Ciekawe, ile reżyser zarabia w ciągu tygodnia? A kamerzysta? Pięćset? Tysiąc? Ostrożnie otworzył oczy. Pękate pudło wciąż tkwiło na środku pokoju. W drżących rękach nadal trzymał książkę. Na otwartej stronie widniało “...tylko korzystając z zestawu Budowa Człowieka możesz budować ludzi!” Boże, zlituj się nad młodym prawnikiem w takiej godzinie! Na następnej stronie zamieszczony był cennik “dodatkowych części i odczynników”. Na sprzedaż oferowano takie towary jak enzymy czy hemoglobinę. Na końcu zamieszczona była reklama zestawu nr 4. “Radość budowania żywego Marsjanina!” I poniżej informacja “Patent od roku 2348” Trzecia strona zawierała spis treści. Sam spocona ręką chwycił się brzegu materaca i czytał: Rozdział I - Biochemia dla dzieci. Rozdział II - Budowanie prostych żywych organizmów w pomieszczeniach zamkniętych i na zewnątrz. Rozdział III - Karły: dlaczego one dla nas pracują. Rozdział IV - Niemowlęta i inne małe istoty. Rozdział V - Powielanie ludzi dla różnych celów, tworzenie swojej kopii i przyjaciół. Rozdział VI - Co jest potrzebne do zbudowania człowieka. Rozdział VIII - Składanie człowieka. Rozdział VIII - Demontaż człowieka. Rozdział IX - Nowe formy życia do tworzenia w wolnych chwilach. Sam wrzucił książkę do pudła i podbiegł do lustra. Nic się nie zmienił. Jego twarz, choć trochę przybladła, była wciąż ta sama. Nie rozdwoiła się, nie zmienił się w karła, nie wymyślił nowej formy życia. Wokół było przytulnie jak u Pana Boga za piecem. Spojrzał na leżącą przed nim kartkę papieru. “Droga ciociu Maggie” - zaczął pisać gorączkowo. “Bardzo ucieszyłem się z krawatów, jakie od Ciebie otrzymałem. Przykro mi tylko...” Przykro mi tylko, że ja nie mam do ofiarowania nic oprócz swego życia. Kto mógłby się posunąć w żartach aż tak daleko? Lew Knight? Nawet on z pewnością ma trochę szacunku dla tradycji Świąt Bożego Narodzenia. Zresztą Lew nie jest na tyle bystry, by wymyśleć coś równie skomplikowanego. Tina? Tina ma talent do utrudniania wszystkiego, zgoda. Ale choć obdarzona bogactwem walorów fizycznych, pozbawiona jest zupełnie poczucia humoru. Sam przyciągnął skórzaną narzutę i pogłaskał ją. Perfumy Tiny jakby przylgnęły do jej powierzchni, powróciły wspomnienia... Metaliczny bilecik błyszczał w podłodze. Być może na jego odwrocie znajdzie nazwisko nadawcy? Podniósł go i odwrócił. Żadnego śladu, tylko gładka złota powierzchnia. Nie miał wątpliwości, że jest to prawdziwe złoto; jego ojciec był jubilerem. Wartość bileciku wykluczała właściwie możliwość, że to tylko żart. A więc co się za tym kryło? “Wesołych Świąt Bożego Narodzenia 2353 r.” Na jakim etapie rozwoju będzie ludzkość za czterysta lat? Czy możliwe będą podróże do gwiazd i dalej do czegoś, czego nie umiemy sobie nawet wyobrazić? Czy karły będą wykorzystywane do prac wykonywanych dziś przez maszyny i roboty? Czy dzieci będą miały... Być może w środku pudła jest jakaś inna kartka czy notatka. Weber pochylił się, by je opróżnić. Wzrok jego padł na duży szary słój, na którym wygrawerowany był napis: “Preparat Odwodnionych Neuronów, tylko do konstruowania człowieka”. Wyprostował się i rzucił z furią: - Zamknij się. Pudło zlało się w jednolitą masę. Weber westchnął z ulgą i postanowił iść spać. Rozbierając się pomyślał, że popełnił błąd, nie pytając kuriera o nazwę firmy transportowej. Może mógłby ustalić pochodzenie tego kłopotliwego podarunku. - Ale przecież - powtórzył zasypiając - to nie jest podarunek, w tym tkwi jakaś zasada! Życzenia świąteczne dla mnie. Następnego dnia, kiedy Lew Knight wpadł do biura, wołając jak zwykle “Dzień dobry, mecenasie”, Sam czekał tylko, kiedy padnie pierwsza uszczypliwa uwaga mająca związek z paczką. Lew nie był człowiekiem, który potrafi ukryć cokolwiek. Ale on zagłębił się w porannej gazecie i tkwił tak cały ranek. Pięciu pozostałych pracowników biura sprawiało wrażenie zbyt znudzonych, czy też zbyt zajętych, by mieć na sumieniu zestaw Budowa Człowieka. Nie było żadnych uśmieszków, tajemniczych spojrzeń, żadnych pytań”. Tina przybyła do biura o godzinie dziesiątej. Wyglądała szałowo jak dziewczyna z reklamy, którą przyłapano na tym, że jest ubrana - Dzień dobry, panowie - powiedziała. Każdy z nich na swój własny sposób, zależny od działania gruczołów, cieszył się tą chwilą, promieniejąc radością, śliniąc się, czy kiwając głową w odpowiedzi. Lew Knight ślinił się. Sam Weber promieniał. Tina zauważyła to wszystko i analizowała sytuację, roztrzepując włosy wokół siebie. Gdy wyciągnęła odpowiednie wnioski, oparła się znacząco o biurko Lwa Knighta i zapytała, czy ma dla niej jakąś pracę tego ranka. Sam z wściekłością zagłębił się w pracy Hacklewortha dotyczącej prawnego aspektu szkody. Teoretycznie Tina została zatrudniona przez nich siedmiu jako sekretarka, telefonistka i recepcjonistka. W rzeczywistości nawet najstaranniejsze wypełnianie jej obowiązków nie wykraczało poza przepisanie na maszynie dwóch listów dziennie i zaadresowanie kopert. Może jeszcze raz w tygodniu trafiła się jakaś drobna sprawa, ale żadna z nich nie doczekała się rozpatrzenia sądowego. Dlatego Tina w pierwszej szufladzie swego biurka miała spory zbiór magazynów mody, a w dwóch następnych całą kolekcję kosmetyków. Jedną trzecią dnia pracy spędzała na pogawędkach z innymi sekretarkami; pozostałe dwie trzecie poświęcała temu ze swych pracodawców, który w danym dniu był najbardziej usposobiony do flirtów. Jej pensja była mała, ale życie bogate. Tuż przed porą obiadową zbliżyła się obojętne do Sama z poranną pocztą: - Czy nie sądzi pan, że mieliśmy dziś niezbyt pracowity poranek? - zaczęła. - Pani się myli, panno Hill - odpowiedział zirytowany. - Czekałem, aż skończy pani pogawędki, abyśmy mogli zająć się sprawami służbowymi. Tina była zaskoczona. - Ale, ale przecież dzisiaj nie jest poniedziałek. A tylko w poniedziałki dostajemy zlecenia od Somerseta i Ojacka. Sam skrzywił się na przypomnienie tego, że gdyby nie mozolna robota, jaką raz w tygodniu podsyłali mu z tej firmy, byłby prawnikiem tylko z nazwy, jeżeli nie z ducha. - Muszę napisać list, panno Hill - powtórzył dobitnie. - Zaczynamy, jak się tylko pani przygotuje. Tina wróciła po chwili, trzymając notatnik do stenografowania i ołówki. - Nagłówek jak zwykle, dzisiejsza data - zaczął Sam. - Proszę zaadresować do Izby Handlowej w Glunt City w stanie Ohio. “Szanowni Panowie: Uprzejmie proszę o informację, czy jest u Parlstwa zarejestrowana firma o nazwie Budowa Człowieka lub podobnej. Jestem też zainteresowany, czy firma o powyższej lub zbliżonej nazwie nie zgłosiła ostatnio zamiaru włączenia się do waszej społeczności. Proszę o tę informację w imieniu mojego klienta, który zgubił adres firmy, a interesuje się wytwarzanym przez nią produktem”. Podpis i poniżej. “P.S. Mój klient chciałby też wiedzieć, jakie są możliwości założenia przedsiębiorstwa w waszym mieście przy ulicy lub alei Poprzecznej. Będziemy wdzięczni za informację, jakie firmy i organizacje zlokalizowane są na tej ulicy”. Tina utkwiła w nim wzrok. - Och, Sam - westchnęła, ignorując jego oficjalny ton. - Och, Sam, ty masz nowego klienta. Tak się cieszę. Co prawda, on wygląda trochę ponuro i tak szczególnie, że byłam pewna... - Kto? Kto wygląda trochę ponuro? - Twój nowy klient. - Sam miał dziwne uczucie, że Tina o mało co nie dodała “głupi”. - Kiedy dziś rano przyszłam do biura, zobaczyłam okropnego, wysokiego, starego mężczyznę w długim, czarnym płaszczu, który rozmawiał z windziarzem. Windziarz zwrócił się do mnie i powiedział: “To jest sekretarka pana Webera. Będzie mogła powiedzieć panu wszystko, co pana interesuje”. I dziwnie mrugnął, co w tych okolicznościach wydało mi się niegrzeczne. Wtedy ten staruch spojrzał na mnie ponuro, tak że poczułam się nieswojo, i odszedł mamrocząc: “Albo zwichrowane, albo nastawione wrogo jednostki. Z pewnością nienormalne, niezrównoważone”. Uważam, że to było także niegrzeczne. Powiedz, czy on jest twoim nowym klientem? Usiadła, ciężko wzdychając. Wysoki, ponury, stary człowiek w długim, czarnym płaszczu wypytujący o niego windziarza. Nie o sprawy służbowe mu chyba chodziło. Sam nie miał żadnych tajemnic. Czy miało to jakiś związek z tym niezwykłym prezentem świątecznym? Zamyślił się... - ...widzisz, ona jest moją ukochaną ciotką, wiesz o tym. - tłumaczyła Tina. - I przyjechała tak niespodziewanie. - Nie przejmuj się tym - powiedział. - Wiem, że musiałaś odwołać to spotkanie. Było mi przykro, gdy zatelefonowałaś, ale dawno minęło. Wiesz, że mówią o mnie Sam-który-nigdy-nie-żywi-urazy-do-pięknej-dziewczyny. Może wybralibyśmy się razem na obiad? - Obiad? - Poruszyła się gwałtownie. - Obiecałam Lwowi, to jest panu Knight. Ale on z pewnością nie będzie miał nic przeciwko temu, byś wybrał się razem z nami. - A więc chodźmy. “Dobrze mu tak, zrewanżuję się mu pięknym za nadobne” - pomyślał Sam. Sam miał nadzieję, że Lew Knight będzie niezadowolony z tego, że planowany obiad we dwoje z Tiną zostanie zepsuty jego obecnością. Tak też się stało. Niestety, Lew opanował sytuację i zaczął rozwodzić się nad sprawą, którą miał prowadzić, honorarium i zaszczytami, jakich się spodziewał. Sam usiłował włączyć się do rozmowy, napomykając o ciekawej sprawie, jaką prowadził dla Somerseta i Ojacka. Ale po jednej czy dwóch próbach pogrążył się we własnych myślach. Wtedy Lew natychmiast zaprzestał rozmowy na tematy służbowe i zaczął flirtować z Tiną, obrzucając ją pożądliwymi spojrzeniami. Sam spojrzał przez okno restauracji na ulicę. Śnieg zamienił się w breję. W większości sklepów usuwano świąteczne dekoracje z wystaw. Sam zwrócił uwagę na zestawy konstrukcyjne dla dzieci widniejące na jednej z nich, ozdobione świecidełkami i błyszczącym sztucznym śniegiem. Zbuduj radio, wieżowiec, samolot. Ale “Tylko korzystając z zestawu Budowa Człowieka możesz...” - Idę do domu - oznajmił nagle. - Przypomniałem sobie coś ważnego. Zadzwońcie do mnie, gdyby coś wyskoczyło. “Zostawiłem mu wolne pole do działania”, powiedział do siebie, zajmując miejsce w wagonie metra. Ale tak naprawdę, niestety, to pole było prawie tak samo puste jak i wtedy, gdy był w pobliżu. W czasach akademickich Lew nosił przydomek “Lupine”. I tak od dnia, kiedy spostrzegł, jak wspaniale zbudowana jest Tina, Sam nie miał już u niej żadnych szans. Tego dnia Tina nie przypięła broszki, jaką dostała od niego. Natomiast mały palec jej prawej ręki zdobił nowy, szykowny pierścionek., Jedni to mają - filozofował Sam - drudzy nie. Ja nie mam.” A szkoda... Gdy przekręcił klucz w drzwiach swego pokoju, zdziwił się widokiem nie zasłanego łóżka. Było to jaskrawym dowodem, że pokojówka tego dnia w ogóle nie przyszła. Zdarzyło się to po raz pierwszy. Ale cóż! Nigdy przedtem nie zamykał pokoju na klucz. Dziewczyna musiała pomyśleć, że nie życzył sobie, by wchodzono do jego pokoju. Może było to prawdą. Okropne krawaty ciotki Maggie jaśniały przy łóżku. Cisnął je do szafy razem z kapeluszem i płaszczem. Podszedł do umywalki i powoli mył ręce. Odwrócił się. A więc jest. Wielka, sześcienna masa, która czaiła się przed chwilą za jego plecami, leżała teraz tuż przed nim. Była tu i z pewnością zawierała dziwną kolekcję, którą pamiętał. - Otwórz się - powiedział. Pudło otworzyło się. Metaliczna książka, wciąż otwarta na spisie treści, leżała na jego dnie. Przesunęła się nieco i utkwiła w jednym z wymyślnych przyrządów, jakie znajdowały się na spodzie pudła. Sam wyciągał ostrożnie oba te przedmioty. Wysunął książkę i zauważył, że aparat zbudowany jest z pewnego rodzaju lornetek, zamocowanych na statywie zbudowanym z kręgów i rurek, na których spoczywa płaska zielona płyta. Odwrócił ten przyrząd i na jego dnie ujrzał takie same dziwne litery, jakie widział w książce. “Uniwersalny Stół Warsztatowy wraz z Mikroskopem Elektronowym”. Bardzo ostrożnie położył aparat na podłodze. Po kolei wyciągnął inne przyrządy, od biokalibratora do aparatu do ożywiania. Starannie poukładał przy pudle w pięciu wielobarwnych rządkach fiolki z limfą i słoiki z chrząstkami. Ścianki klatki piersiowej wyłożone były nieprawdopodobnie cienką i pomarszczoną substancją. Lekki ucisk na jej brzegi powodował tworzenie się trójwymiarowego zarysu ludzkiego organu, którego kształt i rozmiar można było zmieniać uciskając jej ścianki w jakimkolwiek miejscu. Niezła kolekcja. Gdyby miało to jakąkolwiek wartość naukową, byłoby to niewyobrażalnym bogactwem. Albo jest to sprytna reklama. Czy... cóż, coś się za tym wszystkim kryje! Gdyby miało to jakąkolwiek wartość naukową. Sam usiadł ciężko na łóżku i otworzył książkę na rozdziale “Biochemia dla dzieci”. Wieczorem o godzinie dziewiątej przykucnął przy Uniwersalnym Mikroskopie Elektronowym połączonym ze Stołem Warsztatowym i zaczął otwierać różne buteleczki. O dziewiątej czterdzieści siedem Sam Weber zbudował pierwszą prostą istotę żywą. Nie było to wielkie osiągnięcie, traktując Księgę Rodzaju jako standard tworzenia. Obserwował pod mikroskopem prymitywną brązową pleśń, która bez wiary w swe siły żywiła się kawałkiem precla, wydała kilka zarodków i obumarła po około dwudziestu minutach. Ale on ją stworzył. Skonstruował pewien żywy organizm, który odżywiał się jakimś składnikiem precla; nie mógł on istnieć w innych warunkach. Wyszedł z domu do restauracji; miał ochotę się upić. Jednak po kilku kieliszkach wróciło uczucie podekscytowania i popędził do swego pokoju. Tego wieczoru nie doznał już tej egzaltacji, jaka towarzyszyła mu przy tworzeniu brązowej pleśni, chociaż zbudował wielką cząstkę proteiny i mnóstwo wirusów. Zatelefonował do biura z małego baru, gdzie zwykle jadał śniadania. - Będę w domu cały dzień - powiedział Tinie. Była trochę zaintrygowana. Także i Lew Knight, który pochwycił słuchawkę. - Hej, mecenasie, czy wyrabiasz sobie praktykę w sąsiedztwie? Młody Blackstone traci wiele spraw. Właśnie dwie wymknęły mu się z rąk. - Dobra, powiem mu, kiedy przyjdzie - powiedział Sam. Zbliżał się już koniec tygodnia, więc postanowił nie iść do pracy także i następnego dnia. Tak naprawdę nie miałby przecież nic do roboty aż do poniedziałku, kiedy podeślą coś od Somerseta i Ojacka. Wracając do swego mieszkania kupił podręcznik bakteriologii dla zaawansowanych. Tworzenie i jednoczesne ulepszanie jednokomórkowych organizmów, których dokładne miejsce w klasyfikacji wciąż jeszcze jest dyskusyjną kwestią wśród współczesnych naukowców, było tak interesujące! Podręcznik wchodzący w skład zestawu Budowa Człowieka przedstawił zaledwie kilka przykładów i podał ogólne reguły, ale gdy uzupełni to wiedzą z zakresu bakteriologii, świat będzie należał do niego. Zbudował kilka ostryg. Ich skorupy nie były dostatecznie twarde i nie potrafił wykrzesać w nich tyle energii, by zabrały się do jedzenia, ale niewątpliwie były one skorupiakami. Gdyby przyłożył się do udoskonalenia swej techniki, mógłby rozwiązać problem żywności. Podręcznik był przystępnie napisany i zawierał dużo obrazków; stanowił rzetelne opracowanie. Wszędzie było wyjaśnione po kolei, rzeczy trudniejsze następowały po prostszych. Od czasu do czasu zdarzały się jednak niejasne zdania. “Jest to zasada wykorzystana w zabawkach fanfoflinkowych”, “Gdy ci się zęby zdemortonowały pomyśl o bakteriach cyjanowych i roli, jaką one odgrywają”, Jeżeli masz karła rubikularnego koło domu, nie musisz zajmować się rozdziałem o karłach”. Po chwili namysłu Sam skonstatował, że karła rubikularnego na pewnego nie ma w mieszkaniu, co upoważniało go do przestudiowania tego rozdziału. Całkowicie przezwyciężył uczucie, jakoby był tatusiem bawiącym się kolejką dziecka. Do tej pory zdołał już zrobić więcej, niż śniło się światowej sławy biologom. Jakie problemy mógłby jeszcze rozwiązać? “Nie zapominaj, że karły są budowane do wykonywana tylko jednego rodzaju pracy”. “Nie zapomnę” - obiecał Sam. “Czy będą to karły przeznaczone do prac porządkowych, krawiectwa, do pracy w drukarni, czy nawet karły sunewiarne, każdy z nich jest skonstruowany z myślą o wykonywaniu określonego zadania. Jeżeli zbudujesz karła zdolnego do wypełniania kilku zadań, popełnisz przestępstwo tak poważne, że będziesz podlegał karze publicznego upomnienia”. “Aby skonstruować najprostszego karła...” Było to bardzo trudne. Trzy razy niszczył potworności, jakie zaczęły się wyłaniać, i zaczynał od nowa. Dopiero w niedzielę po południu jego karzeł był gotowy, czy raczej niezupełnie gotowy. Miał on długie ręce, i to jedną trochę dłuższą od drugiej, głowę bez twarzy i tułów. Nie miał nóg, oczu ani uszu, żadnych organów reprodukcji. Leżał na łóżku i z jego ust, mających służyć zarówno za otwór do przyjmowania pokarmu, jak i wydalania, wydobywało się jakby bulgotanie. Machał długimi rękoma, przeznaczonymi do wykonywania jednej prostej operacji, która nie została jeszcze zaplanowana. Obserwując go Sam pomyślał, że świat mógłby być tak brzydki jak latryna na wolnym powietrzu. Musiał go zdemontować. Jego długość - dziewięćdziesiąt centymetrów od palców do czubka głowy - i jakby zapieczętowany tułów uniemożliwiały użycie mniejszego przyrządu do demontażu, którym posługiwał się przy rozbieraniu ostryg i różnorodnych małych organizmów. Jednakże na większym aparacie do demontażu widniał napis “Używać tylko pod ścisłym nadzorem Kontrolera Populacji. Zastosować formułę A 76 lub zdestabilizować id”. “Formuła A 76” mówi mi tyle samo co “sunewiarny karzeł” - pomyślał Sam - a id jest wystarczająco zdestabilizowane. Nie, dziękuję. Trudno, będę musiał obejść się bez Kontrolera Populacji. Większy aparat do demontażu najprawdopodobniej działa na tej samej zasadzie co mały”. Przymocował go do oparcia łóżka i poprawił ostrość. Schwycił pokrętło, które umieszczone było na gładkiej powierzchni spodu. Pięć minut później karzeł był jaskrawą kleistą masą spoczywającą na łóżku. Większy aparat do demontażu wymaga jednak nadzoru Kontrolera Populacji czy jakiegoś innego stróża; Sam był o tym przekonany sprzątając pokój. Chociaż udało mu się odzyskać wiele elementów składowych nieudanych istot, jakie zbudował, miał wątpliwości, czy zestaw ten będzie mógł mu jeszcze służyć przez następnych kilkadziesiąt lat. Z pewnością nie użyje więc dużego aparatu do demontażu; lepiej byłoby przemielić to wszystko przez maszynkę do mięsa. Mniej widowiskowe i przykre, a efekt byłby pewnie taki sam. Gdy zamykał drzwi mieszkania, wychodząc do restauracji, pomyślał, że nazajutrz powinien kupić trochę pościeli. Tej nocy będzie musiał spać na podłodze. Zatopiony w szczegółach sprawy dla Somerseta i Ojacka Sam świadomy był utkwionego w nim wzroku Lwa Knighta i pełnych ciekawości spojrzeli liny. Gdyby tylko oni wiedzieli! Tina prawdopodobnie wykrzyknęłaby, że to jest “wspaniałe”, a Lew Knight powiedziałby coś w rodzaju “Ho, ho, ale z niego Frankenstein”. Chociaż właściwie to Lew pewnie wypracowałby jakaś metodę powielania zawartości zestawu Budowa Człowieka, choćby i w ograniczonym zakresie, i sprzedawałby go z niezłym zyskiem. Podczas gdy on, no cóż, istniały inne sposoby wykorzystania tego zestawu. Wiele innych sposobów. - Hej, mecenasie. - Lew Knight przysiadł na brzegu jego biurka. - Co oznaczją te twoje długie, tajemnicze weekendy? Może nie zarabiasz dużo pieniędzy jako prawnik, ale czy to jest w porządku, gdy mój współpracownik robi na boku coś, o czym nie wiem? Sama drażnił ten głos, podobny do pisku koła szlifierskiego. - Piszę książkę. - Prawniczą? Dzieło Webera Bankructwo! - Nie, młodzieżową. Lew Knight, Kretyn Neandertalczyk. - Nie pójdzie. Tytuł nie ma siły przebicia. Dzisiaj ludzie wolą czytać coś takiego jak Rycerze, Kanalie i Kapuściane Głowy. A przy okazji, Tina powiedziała mi, że umawialiście się na Sylwestra, ale uważa, że nie miałbyś nic przeciwko temu, gdyby poszła ze mną. Ja też tak myślę, ale być może jestem stronniczy. Szczególnie, że zarezerwowałeś już stolik u Cigala, gdzie zwykle jest mniej ludzi niż w Automacie. - W porządku. - To dobrze - powiedział Knight z zadowoleniem. - A swoją drogą, wygrałem tę sprawę. A wynagrodzenie przyjemne i smakowite. Dzięki. Gdy Tina przyszła z pocztą, ona również zapytała Sama, czy nie ma nic przeciwko nowym ustaleniom. Nie miał. Gdzie był przez ostatnie dni? Pracował, dużo pracował. Coś zupełnie nowego. Coś ważnego. Wpatrywała się w niego, jak oddzielał reklamy używanych samochodów, mających - jak gwarantowano - przebieg mniejszy od dwustu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów, od uprzejmych upomnień szkoły prawniczej, dotyczących uregulowania przez niego zaległej opłaty za ostatni rok nauki. Przyszedł też list, który nie zawierał ani reklamy, ani upomnienia. Sam wpatrywał się w obcy stempel pocztowy: Glunt City, stan Ohio. Wszystkie inne sprawy przestały się liczyć. Szanowni Państwo, Aktualnie w Glunt City nie ma żadnej firmy o nazwie “Budowa Człowieka” lub podobnej; jak też nie wiadomo nam nic, aby jakaś organizacja o zbliżonej nazwie zamierzała włączyć się do naszej społeczności. Nie ma także u nas ulicy Poprzecznej; nasze północne i południowe ulice noszą imiona plemion indiańskich, podczas gdy aleje wschodnie i zachodnie oznaczone są numerycznie, jako wielokrotność liczby pięć. Glunt City jest zamkniętym miastem i chcielibyśmy je takim utrzymać. Dozwolone jest tu tylko zakładanie małych warsztatów naprawczych i prowadzenie handlu detalicznego. Jeżeli jest Pan zainteresowany budową domu w Glunt City i może Pan przedstawić dowody na to, że przodkowie Pana z obu stron, od piętnastu pokoleń byli białymi chrześcijanami pochodzenia angolosaskiego, chętnie udzielimy Panu dalszych informacji. Thomas H. Plantagenet, burmistrz P.S. Poza granicami miasta budujemy lotnisko dla prywatnych odrzutowców i pojazdów o napędzie śmigłowym. Więc jednak. Nie mógłby zakupić żadnych dodatkowych odczynników, gdyby nawet miał trochę gotówki do wydania. Lepiej oszczędzać materiały i chronić je, jak tylko jest to możliwe. Nigdy więcej demontażu! Czy przedsiębiorstwo “Budowa Człowieka” uruchomi w przyszłości produkcję w Glunt City, gdy miasto to przekształci się, wbrew woli jego konserwatywnych mieszkańców, w przemysłową metropolię? A może paczka ta pochodzi z innego toru strumienia ludzkiego czasu, z innego wymiaru rzeczywistości? Jak jednak wytłumaczyć angielskie słownictwo? Dlaczego właśnie on ją dostał w i jakim celu, czy powinien się z tego cieszyć, czy przeciwnie? Tina pytała go o coś. Sam oderwał się od spekulacji myślowych i powrócił do rzeczywistości. - Więc jeśli nadal chcesz wybrać się ze mną na Sylwestra, powiem Lwowi, że moja matka ma ostatnio kłopoty z kamieniami żółciowymi, źle się czuje i muszę zostać z nią w domu. Sądzę, że mógłbyś chyba tanio odkupić od Lwa rezerwację u Cigala. - Dzięki, Tino, ale ja naprawdę nie mam pieniędzy. Zresztą ty i Lew stanowicie bardziej dobraną parę. Lew Knight postąpiłby inaczej. On niszczył innych z upodobaniem. Ale Tina naprawdę lepiej pasowała do niego. Dlaczego tak się stało? Dopóki Lew nie zainteresował się Tiną, należała ona do Sama. Pozostali mężczyźni z biura zaakceptowali ten fakt i usunęli mu się z drogi. A Lew nie tylko odniósł większy sukces i wyższy status finansowy, on po prostu zapragnął Tiny i zdobył ją. To bolało. Tina nie była kimś szczególnym; nie miała wysokiej kultury osobistej, intelektualnie mu nie dorównywała; ale jej pragnął. Lubił być z nią. Była kobietą, której pożądał, słusznie czy nie, niezależnie od tego, czy istniała logiczna podstawa dla ich związku. Pamiętał rodziców, póki go nie osierocili, ginąc w wypadku kolejowym. Teoretycznie nie stanowili dobranej pary, ale byli ze sobą bardzo szczęśliwi. Rozmyślał wciąż o tym, gdy następnego wieczoru przerzucał kartkę rozdziału “Tworzenie kopii swojej i przyjaciół”. Dobrze byłoby powielić Tinę. - Jedna dla mnie, druga dla Lwa. Przerażała go jednak możliwość popełnienia błędu. Karzeł nie wyszedł najlepiej, miał nierówne ręce. Gdyby tak zbudował upośledzoną fizycznie Tinę, kuśtykającą przez życie, a nie mógłby nic na to poradzić... Książka ponadto ostrzegała: “Skonstruowany przez ciebie bliźniak, chociaż przypominający oryginał w każdym szczególe, może nie posiadać jego dojrzałości. Może być niezrównoważony, mniej zdolny do stawiania czoła niecodziennym sytuacjom, bardziej podatny na nerwicę. Tylko fachowiec, dysponujący najwyższej klasy aparatem, może wykonać dokładną kopię ludzkiej osobowości. Twój bliźniak będzie mógł żyć, a nawet rozmnażać się, ale nie może być uznany za wartościową i odpowiedzialną jednostkę. Cóż, mógłby spróbować. Zmniejszona równowaga psychiczna u Tiny nie byłaby bardzo widoczna, mogłaby nawet stanowić pozytywną cechę. Rozległo się pukanie. Otworzył drzwi, zasłaniając sobą paczkę. W drzwiach stała jego gospodyni. - Drzwi pańskiego pokoju były zamknięte na klucz przez ostatni tydzień, panie Weber. Dlatego pokojówka tu nie sprzątała. Uznaliśmy, że pan nie chce, by ktokolwiek wchodził do środka. - Tak. - Wyszedł na korytarz, zamykając za sobą drzwi. - Pracowałem w domu nad ważną sprawą. - Och. Wyczuł ogromną ciekawość, więc zmienił temat - Co za elegancki strój, pani Lipanti, zabawa sylwestrowa? Wygładziła czarną, falbaniastą suknię, świadoma swego wyglądu. - Tak. Przyjechała dzisiaj moja siostra z mężem ze Springfield i wybieraliśmy się na zabawę. Tylko... tylko dziewczyna, która miała przyjść do opieki nad ich dzieckiem, właśnie zadzwoniła, że źle się czuje. Więc myślę, że nie pójdziemy, chyba, to znaczy, póki nie znajdziemy kogoś innego do opieki... Myślę o kimś, kto nie miał żadnych planów na dzisiejszy wieczór i kto mógłby - ciągnęła jakby z zakłopotaniem, uświadamiając sobie nagle, że prośba o przysługę już została wypowiedziana. Cóż, właściwie nie miał żadnych planów na dzisiejszy wieczór. A ona była tak uprzejma dla niego wtedy, gdy musiał lawirować “oczywiście zapłacę za mieszkanie, jutro lub w najbliższych dniach”. Tylko dlaczego każdy z dwóch miliardów ludzi na ziemi swoje kłopoty stara się zrzucić automatycznie na niego, Sama Webera? Nagle przypomniał sobie rozdział IV traktujący o niemowlętach i innych małych istotach. Od czasu zdemontowania karła przeglądanie podręcznika traktował jako intelektualną zabawę. Bał się jakiejś fatalnej pomyłki przy budowaniu małego człowieka. Ale zrobienie kopii dziecka nie będzie chyba takie trudne. Jednak tym razem za żadne skarby świata nie będzie próbował demontażu. Musi się znaleźć inne rozwiązanie pozbycia się swego dzieła nocą, w dużym mieście. Na pewno coś wymyśli. - Chętnie zajmę się dzieckiem przez kilka godzin. - Spuścił wzrok, oczekując, że gospodyni będzie się certować. - Nie ma sprawy, pani Lipanti. Cieszę się, że będę mógł w czymś pomóc. W mieszkaniu gospodyni jej nerwowa siostra instruowała go niepewnie: - Jakby płakała tym swoim cichym, monotonnym głosikiem, proszę szybko przyjść tu i pokołysać ją, a wszystko będzie w porządku. Odprowadził ich do drzwi. - Dam sobie radę - uspokajał matkę. - Będę przy niej, gdy tylko zakwili. Pani Lipanti zatrzymała się w drzwiach. - Czy mówiłam panu o tym mężczyźnie, który wypytywał o pana dzisiaj po południu? Znowu? - Taki, wysoki, starszy pan w długim, czarnym płaszczu? - Patrzył na mnie w przerażający sposób i mówił przytłumionym głosem. Czy pan go zna? - Niezupełnie. Czego chciał? - Pytał, czy mieszka tu pan Sam Weaver który jest prawnikiem i który spędził ostatni tydzień w swym pokoju. Powiedziałam mu, że temu opisowi odpowiada Sam Weber - pan ma na imię Sam, prawda? - natomiast pan Weaver wyprowadził się ponad rok temu. Popatrzył na mnie przez chwilę i powiedział: “Weaver, Weber - mogli się pomylić” i odszedł nie mówiąc nawet do widzenia czy przepraszam. Nie można powiedzieć, że jest uprzejmy. Sam powrócił do dziecka zamyślony. Dziwne, jak przerażający obraz tego człowieka uformował się w jego umyśle. Pewnie dlatego, że tak ogromne wrażenie wywarł na obu kobietach, które z nim rozmawiały, co znalazło odbicie w ich relacjach. Nie było tu żadnej pomyłki, wiedział o tym. To był ten sam mężczyzna, który szukał go w biurze, wiedział przecież o jego nieobecności w pracy. Człowiek ten najwyraźniej nie chciał spotkać się z nim osobiście, aż pewne sporne dane odnośnie jego tożsamości nie zostaną rozwiane ponad wszelką wątpliwość. Był przekonany o tym, że punktem ciężkości całej tej sprawy jest zestaw Budowa Człowieka. To ciche śledztwo zaczęło się dopiero wtedy, gdy otrzymał paczkę z 2353 roku i zaczął korzystać z jej zawartości. Ale dopóki ten mężczyzna w długim czarnym płaszczu nie przyjdzie do Sama osobiście i nie przedstawi całej sprawy, niewiele może z tym zrobić. Sam poszedł na górę po biokalibrator. Otworzył podręcznik, oparł go o brzeg łóżka i ustawił aparat na pełną moc. Niemowlę westchnęło lekko, gdy biokalibrator zaczął przesuwać się po jego tłuściutkim ciele. Zgodnie z opisem w podręczniku przez szczelinę przyrządu wysunęła się metalowa taśma, na której szczegółowo zapisane były dane dotyczące budowy fizjologicznej dziecka. Opis był bardzo dokładny. Samowi dech zaparło, gdy ujrzał, jakie informacje zawarte są na taśmie: wydolność tarczycy, jakość chromosomów, budowa mózgu. Wszystkie te dane specjalnie posegregowano do celów konstrukcyjnych. Ocena rozwoju czaszki w ciągu najbliższych dziesięciu godzin, transformacja chrząstek, zmiany w wydzielaniu hormonów tak przy wysiłku fizycznym, jak i w stanie spoczynku. To była odbitka, jakby pobieranie wzoru dziecka. Sam popędził na górę. Wzorując się na zapisie taśmy poprzycinał formę do wymaganych mniejszych rozmiarów. W chwilę później, nim się zorientował, konstruował już małego człowieka. Był zdumiony łatwością, z jaką przychodziła mu praca. Nabrał już pewnej wprawy w tej zabawie; składanie dziecka przychodziło mu z dużą większą łatwością niż karła. Chociaż cały ten proces był ułatwiony dzięki taśmie z informacjami, no i kopiowanie okazało się łatwiejszym zadaniem. Dziecko nabierało kształtu na jego oczach. Po upływie półtorej godziny od pobrania pomiarów dzieło było gotowe. Zostało tylko jego ożywienie. Chwila przerwy. Nieprzyjemna perspektywa demontażu wstrzymała go na moment, ale otrząsnął się z tego. Musiał zobaczyć efekt swej pracy. Jeżeli jego dziecko będzie zdolne do oddychania, cóż nie będzie możliwe dla niego! Nie mógł jednak utrzymać go długo w stanie nieożywionym bez ryzyka zniszczenia swej pracy i materiałów. Włączył aparat do ożywiania. Dziecko zadrżało i zaczęło płakać cichym, montonnym głosem. Sam pobiegł na dół do mieszkania gospodyni i zabrał trochę bielizny pozostawionej na wszelki wypadek przy łóżku. I kilka prześcieradeł. Dokonał jeszcze małych poprawek, cofnął się i dokładnie przyjrzał całości. W pewnym sensie został ojcem. Był z tego dumny. Jego dziecko było wspaniałą, małą istotą, tryskającą zdrowiem. - Dokonałem powielenia. - Był szczęśliwy. Wszystko się zgadzało, każdy szczegół. Obie części twarzy, jak należy, nieznacznie różniły się jedna od drugiej; u kopii obiad znajdował się na tym samym etapie trawienia. Te same włosy, oczy - czy na pewno? Sam pochylił się nad niemowlęciem. Mógłby przysiąc, że tamto dziecko miało jasne włosy. Jego było ciemne, tym ciemniejsze, im dłużej na nie patrzył. Chwycił dziecko w jedną rękę, w drugą wziął biokalibator. W mieszkaniu gospodyni położył dzieci obok siebie na dużym łóżku. Nie było żadnych wątpliwości. Jedno miało jasne włosy, drugie - kopia, było zdecydowanie ciemne. Biokalibator pokazywał jeszcze inne różnice. Nieco szybsze tętno u kopii, odrobinę większa wydolność mózgu, chociaż ta sama objętość. Wydzielanie adrenaliny i żółci zupełnie różne. A wiec popełnił błąd. Nieważne, czy jego dziecko było lepsze, czy gorsze, ale nie udało mu się stworzyć wiernej kopii. Nie wiedział, czy dziecko, które zbudował, mogłoby osiągnąć stan dojrzałości. To drugie mogło. Dlaczego? Ściśle stosował się do wskazówek zawartych w podręczniku, co krok sprawdzał zapis na taśmie kalibratora. I taki rezultat. A może za długo czekał, nim włączył aparat do ożywiania? Czy było to jedynie kwestią niedostatecznych umiejętności? Zegarek wskazywał, że zbliża się północ. Należało szybko, przed powrotem sióstr Lipanti usunąć ślady budowania dziecka. Jakie ma możliwości działania? Rozważał je pośpiesznie. Za chwilę był już na dole ze starym obrusem i kartonem. Owijając dziecko materiałem cieszył się, że temperatura nieco wzrosła tej nocy. Włożył je do pudełka. Jakby w oczekiwaniu na przygodę dziecko westchnęło. Jego pierwowzór na łóżku westchnął w odpowiedzi. Sam wyśliznął się na ulicę. Ulica pełna była pijanych mężczyzn i kobiet, którzy posuwali się wolno, przygrywając na trąbkach. Składali sobie nawzajem życzenia noworoczne. Sam musiał przejść niewielki odcinek drogi w kierunku centrum. Skręcił w lewo i ujrzał napis “Sierociniec”. Nad bocznymi drzwiami paliło się światło. Sam na chwilę schował się w cień alei, nowy pomysł przyszedł mu do głowy. To powinno wyglądać prawdziwie. Wyciągnął ołówek z kieszeni i napisał na kartonie tak drobnymi literkami, jak tylko potrafił: “Proszę, zaopiekujcie się moją małą dziewczynką. Ja nie jestem zamężna”. Położył palec na dzwonku i trzymał go tak długo, aż usłyszał w środku ruch. Gdy pielęgniarka otworzyła drzwi, był już po drugiej stronie alejki. Dopiero gdy wracał do pensjonatu, uzmysłowił sobie, że chyba zapomniał o pępku. Stanął i zamyślił się, tak, zbudował tę dziewczynkę bez pępka! Jej brzuch był doskonale gładki. Takie są skutki pośpiechu! Tandetne wykonanie. Może być trochę zamieszania w sierocińcu, gdy odwiną dziecko. Jak na to zareagują? Sam popukał się w czoło. Ja i Michał Anioł. On, w przeciwieństwie do mnie, jednak pamiętał o pępku. Drugi dzień nowego roku był w biurze spokojny. Sam czytał ostatnie strony intrygującego podręcznika, gdy uświadomił sobie, że dwoje zażenowanych ludzi przestępuje z nogi na nogę przy jego biurku. Niechętnie oderwał wzrok od książki. “Nowe formy życia do tworzenia w wolnych chwilach” - to było naprawdę fascynujące. Tina i Lew Knight. Sam zwrócił uwagę na to, że żadne z nich nie przysiadło na jego biurku. Tina miała na trzecim palcu lewej ręki mały pierścionek, który dostała w prezencie świątecznym; Lew usiłował ukryć zakłopotanie, co nie przychodziło mu łatwo. - Och, Sam. Wczoraj wieczorem Lew... Sam, chcieliśmy, abyś był pierwszy... Taka niespodzianka, naprawdę! Wiemy, że to będzie trochę trudne... Sam, my chcemy, to znaczy zamierzamy... - ...pobrać się - Lew Knight zakończył prawie szeptem. Po raz pierwszy, odkąd Sam go znał, Lew był niepewny i nieufny, jakby czymś wystraszony. - Byłbyś zachwycony, gdybyś wiedział, jak Lew mi się oświadczył - wybuchnęła Tina. - Nie tak zwyczajnie. I jakby nieśmiało. Później powiedziałam mu, że przez chwilę myślałam, że on mówi zupełnie o czymś innym. Naprawdę miałam kłopoty ze zrozumieniem ciebie, prawda, mój drogi? - Co? No tak, nie zrozumiałaś mnie. - Lew spojrzał na swego byłego rywala. - Nie spodziewałeś się tego? - Och nie, dlaczego. Wy oboje doskonale pasujecie do siebie, wiedziałem o tym od samego początku. - Sam złożył im gratulacje, czując na sobie badawcze spojrzenie Tiny. - A teraz wybaczcie mi, ale muszę zająć się czymś niezwłocznie. Ślubny prezent, coś szczególnego. - Ślubny prezent, nie za wcześnie? - Lew był zakłopotany. - Dlaczego nie - powiedziała Tina. - Nie jest łatwo znaleźć coś odpowiedniego. A tak bliski przyjaciel jak Sam chciałby ofiarować coś specjalnego. Tego było już za wiele. Sam złapał podręcznik oraz płaszcz i wybiegł z biura. Zanim dotarł do czerwonych, kamiennych schodków swego pensjonatu, uświadomił sobie, że nowina, choć bolesna, nie zraniła jego serca. Właśnie chichotał pod nosem na wspomnienie miny Lwa, gdy gospodyni złapała go za rękaw. - Ten mężczyzna był tu dziś znowu, panie Weber. Powiedział, że chce się z panem widzieć. - Jaki mężczyzna? Ten wysoki starszy facet? Pani Lipanti skinęła głową, założyła spokojnie ręce na piersi. - Co za nieprzyjemny typ! Kiedy powiedziałam mu, że pana nie ma w domu, nalegał, bym wpuściła go do pana pokoju. Powiedziałam, że nie mogę tego zrobić bez pozwolenia, wtedy spojrzał na mnie, jakby chciał mnie zabić. Nigdy nie wierzyłam w złe uroki, ale jeśli coś takiego istnieje, on może je rzucać. Zawsze mówiłam, że gdzie jest dym, tam musi być i ogień. - Czy on jeszcze tu przyjdzie? - Tak. Pytał mnie, kiedy pan zwykle wraca do domu; powiedziałam mu, że około ósmej. Więc jeśli nie będzie pan chciał się z nim spotkać, będzie pan miał czas by się umyć, zmienić ubranie i wyjść z pokoju przed jego przyjściem. I panie Weber, proszę mi wybaczyć, że się wtrącam, ale myślę, że lepiej byłoby, gdyby pan uniknął tego spotkania. - Dzięki. Ale kiedy przyjdzie o ósmej, proszę go przyprowadzić na górę. Być może jest on właścicielem rzeczy, która znajduje się u mnie. Chciałbym dowiedzieć się czegoś o jej pochodzeniu. W swoim pokoju Sam ostrożnie otworzył podręcznik i polecił, by pudło otworzyło się. Biokalibator nie był duży, do okrycia go powinna wystarczyć gazeta. Kilka minut później szedł w kierunku centrum, trzymając pod pachą paczuszkę o dziwnym kształcie. “Czy wciąż jeszcze chcę powielić Tinę?” - rozmyślał. Tak, mimo wszystko chciał. Żadnej innej kobiety nie pragnął tak mocno jak jej. W sytuacji, kiedy oryginał poślubi Lwa, kopia nie mając wyboru, będzie należała do niego. Jednak druga Tina, jeśli przejmie wszystkie cechy pierwszej, może również upierać się przy poślubieniu Lwa. Z tego mogłaby zrodzić się głupia sytuacja, a może zabawna? Za wcześnie jednak na takie rozważania. Bardziej niepokoiła go możliwość popełnienia błędu. Jego Tina może różnić się od pierwowzoru pod wieloma względami; podobnie jak w źle odbitej barwnej fotografii kolor czerwony może nałożyć się na różowy, zniekształcając obraz. Jest prawdopodobne, że u kopii rozwinie się dziwne i nieuleczalne szaleństwo, które nie minie, dopóki głębokie i wzajemne uczucie nie rozwinie się i nie wyda owocu. Jak na razie nie ma dużego doświadczenia w kopiowaniu ludzi; błędy, jakie popełnił, budując siostrzenicę pani Lipanti, świadczyły o jego amatorskim podejściu. Sam wiedział, że nie będzie mógł zdemontować Tiny, gdy okaże się, że popełnił błąd. Był rycerski; lata chłopięce spędzone w małej mieścinie wpoiły weń niemal zabobonny szacunek dla kobiet. Poza tym przerażała go myśl, że obiekt jego uczucia mógłby przejść taki sam proces demontażu jak karzeł. Ale jeśli przeoczy coś istotnego podczas kopiowania, czy znajdzie inne wyjście? Wniosek: nie może niczego zaniedbać. Sam uśmiechnął się gorzko, gdy przestarzałą windą wjeżdżał na górę do biura. Gdyby tylko miał więcej czasu na przeprowadzenie eksperymentu z osobą, której reakcje znałby tak dobrze, że wszelkie odchylenia od normy byłyby oczywiste natychmiast! Ale dziwny starszy mężczyzna przyjdzie do niego dziś wieczorem i jeżeli jest on zainteresowany zestawem do budowy, eksperymenty Sama mogą być nagle ukrócone. Poza tym, gdzie mógłby znaleźć takiego człowieka; miał kilku przyjaciół, ale żadnego tak naprawdę bliskiego. A musiałby to być ktoś taki, kogo znał równie dobrze, jak samego siebie. Jak samego siebie! - Jesteśmy na miejscu. - Windziarz spojrzał na niego z wyrzutem. Przez radosny okrzyk Sama nie zapanował nad windą, która zatrzymała się kilkanaście centymetrów poniżej poziomu piętra; coś podobnego nie zdarzyło mu się od czasu, kiedy po raz pierwszy zdenerwowany obsługiwał windę. Gdy zamykał drzwi za prawnikiem, miał wrażenie, że jego fachowość została podważona. A dlaczego nie samego siebie? Znał swój charakter lepiej niż Tiny. Najmniejszy brak równowagi psychicznej zauważyłby szybko, na długo przed tym, nim mogłoby dojść do psychozy czy czegoś gorszego. A najważniejsze, że nie miałby skrupułów zdemontować niepotrzebnego Sama Webera. Wprost przeciwnie, najgorsze w tej sytuacji byłoby utrzymywanie go przy życiu, usunięcie przyniosłoby ulgę. Powielenie siebie dostarczyłoby niezbędnej praktyki na znanym obiekcie. Idealna sytuacja. Sporządzi dokładne notatki i w razie popełnienia błędu będzie wiedział, co robić, by uniknąć pomyłki w budowaniu swej osobistej Tiny. A może ten stary nie jest wcale zainteresowany jego zestawem? Nawet gdyby był, to przecież można - zgodnie z radą gospodyni - wyjść z pokoju, by uniknąć spotkania. Jest nadzieja, że zawsze znajdzie się jakieś wyjście z sytuacji. Lew Knight wpatrywał się w przyrząd w rękach Sama. - Co to jest, do licha? Wygląda jak miniatura maszyny do strzyżenia trawników. - Cóż, jest to pewnego rodzaju przyrząd pomiarowy. Daje szczegółowe informacje. Dopóki nie będę znał właściwego wymiaru czy wymiarów, nie będę mógł postarać się o taki prezent ślubny, jaki mam na myśli. Tina, czy mogłabyś wyjść na korytarz? - Nie wiem. - Popatrzyła niepewnie. - Czy to nie będzie bolało? - Ani odrobinę - zapewnił ją Sam. - Chciałem tylko utrzymać to w tajemnicy przed Lwem aż do ceremonii. Na to rozpogodziła się i wyszła razem z Samem. - Hej, mecenasie - zawołał do Lwa jeden z młodszych prawników, gdy wyszli. - Nie pozwól na to. Nigdy nie odda ci jej z powrotem. Lew uśmiechnął się niepewnie i pochylił nad pracą. - Teraz idź do szatni - zwrócił się Sam do zdezorientowanej Tiny. - Ja będę stał na zewnątrz i gdyby ktoś chciał wejść, powiem, że jest chwilowo nieczynna. Gdyby jakaś kobieta była w środku, poczekaj, aż wyjdzie. Potem rozbierz się. - Mam się rozebrać? - zapiszczała Tina. Skinął głową. Po czym bardzo dokładnie, podkreślając każdy ważny szczegół całej operacji objaśnił jej, jak należy posługiwać się biokalibratorem. Jak włączyć przyrząd i ustawić taśmę. Następnie musi przyłożyć aparat do każdego punktu powierzchni swego ciała. - To małe ramię umożliwi ci zmierzenie pleców. Teraz żadnych pytań, idź już. Była z powrotem za piętnaście minut, wygładzając sukienkę i przyglądając się taśmie ze zdziwieniem. - Przedziwna rzecz. Według tego zapisu... Sam pośpiesznie złapał biokalibrator. - Nie myśl o tym. To rodzaj kodu. Zawiera ważne informacje. Będziesz zachwycona prezentem, gdy go zobaczysz. - Wiem, że będę. - Pochyliła się nad Samem, który klęczał i sprawdzał taśmę, by upewnić się, czy prawidłowo wykonała pomiar. - Wiesz, Sam, zawsze uważałam, że masz dobry gust. Chciałabym, abyś często odwiedzał nas po ślubie. Ty masz takie wspaniałe pomysły. Lew jest trochę za bardzo... zasadniczy, prawda? Do osiągnięcia sukcesu jest to konieczne, ale na tym świat się jeszcze nie kończy. Myślę, że dla ciebie również ważne są sprawy duchowe. Pomożesz mi rozwijać się intelektualnie, prawda, Sam? - Oczywiście - powiedział wymijająco. Taśma była gotowa. A więc do dzieła! - Gdy tylko będę mógł, chętnie pomogę. Przycisnął guzik windy i spostrzegł, że Tma patrzy na niego niepocieszona. - Nie martw się, Tino. Ty i Lew będziecie razem szczęśliwi. Ślubny prezent będzie ci się bardzo podobał. - Ale mnie jeszcze bardziej - powiedział do siebie, wchodząc do windy. Wrócił do pokoju, opróżnił maszynę i rozebrał się. Po chwili taśma z informacjami o nim była już gotowa. Miał ochotę bliżej jej się przyjrzeć, ale brakło mu cierpliwości; był już przecież tak blisko celu. Zamknął drzwi na klucz, pośpiesznie uprzątnął bałagan. Skrzywił się z rozdrażnieniem, patrząc na krawaty ciotki Maggie, ten niebieskoczerwony niemalże rozświetlał pokój. Wydał polecenie, by pudło się otworzyło. Był gotów. Najpierw woda. Do zbudowania człowieka, szczególnie dorosłego, trzeba jej dużo, więc od razu zaczął ją gromadzić. W pokoju był tylko jeden kran, potrzebował więc trochę czasu, by napełnić wszystkie garnki, jakie posiadał. Gdy postawił pod kurek pierwszy garnek, ogarnęły go wątpliwości, czy zanieczyszczenia chemiczne wody mogą wpłynąć na jakość końcowego produktu. Oczywiście, że tak! W 2353 roku dzieci prawdopodobnie będą na co dzień korzystały z czystej wody. Podręcznik pomijał tę kwestię. Ale skąd on miał wiedzieć, jaka jest woda z jego kranu? No cóż, zagotuje ja, ale gdy będzie budował Tinę, dopilnuje, by woda była całkowicie wolna od zanieczyszczeń. Kolejny argument za tym, że ma rację, zaczynając od powielenia siebie. Czekając na zagotowanie się wody, przygotował wszystkie potrzebne mu rzeczy, tak by leżały w zasięgu jego ręki. Odczynników ubywało. Trochę cennych surowców pochłonęło dziecko; niedobrze, że nie rozwiązał sprawy zdemontowania go. Oznaczało to, że gdyby nawet istniały argumenty przemawiające na korzyść utrzymania przy życiu swojej kopii, w tej sytuacji nie miały one większego znaczenia. Musiał się zdemontować, by wystarczyło surowców do zbudowania Tiny n (lub Tiny I). Przekartkował rozdziały VI, VII i VIII o składnikach, składaniu i demontażu człowieka. Przestudiował je już wiele razy, ale przecież niejeden egzamin z prawa zdał tylko dlatego, że przed egzaminem jeszcze raz przejrzał materiał. Zaniepokoiły go ciągle powtarzające się wzmianki o ewentualnym braku równowagi psychicznej. “Istoty ludzkie zbudowane za pomocą tego zestawu będą posiadały, w najlepszym wypadku, tendencje do nerwicy. Na dłuższą metę nie funkcjonują normalnie, należy zwrócić na to baczną uwagę”. Cóż, nie będzie to miało większego znaczenia w przypadku Tiny, a przecież o nią mu przede wszystkim chodziło. Kiedy skończył dopasowywanie formy do właściwych rozmiarów, przymocował do łóżka Aparat do Ożywiania. Po czym ostrożnie, zaglądając co chwilę do podręcznika, zaczął kopiować Sama Webera. W ciągu następnych dwóch godzin dowiedział się więcej o swych możliwościach i ograniczeniach fizycznych, niż jakikolwiek człowiek zdołał to dotąd uczynić. I co dziwne, nie odczuwał przy tym ani strachu, ani egzaltacji. Tak jakby po raz pierwszy konstruował odbiornik radiowy. Dziecinna zabawa. Gdy skończył, większość fiolek i słoików była pusta. Wilgotna trójwymiarowa forma tkwiła w pudle. Podręcznik leżał porzucony na podłodze. Sam Weber stał przy łóżku patrząc na Sama Webera leżącego na łóżku. Teraz pozostało już tylko ożywienie go. Nie mógł czekać z tym zbyt długo, by nie wkradły się nieścisłości, jak to było w przypadku dziecka. Otrząsnął się z obrzydliwego uczucia nierealności, upewnił się, czy większy aparat do demontażu jest w zasięgu ręki, i włączył Aparat do Ożywiania. Mężczyzna na łóżku zakaszlał. Poruszył się. Usiadł. - Cóż - powiedział. - Wspaniale, jeśli mogę się tak wyrazić. Po czym wyskoczył z łóżka i złapał przyrząd do demontażu. Wyrwał ze środka przewody, rzucił je na podłogę i podeptał, aż została z niego tylko bezkształtna masa. - Już nie wisi nad moją głową miecz Damoklesa - poinformował Sama Webera, którzy przyglądał się temu z otwartymi ustami. - Chociaż mogłem to wykorzystać przeciwko tobie. Sam usiadł na materacu. Odzyskał spokój wewnętrzny. Jego umysł, zaprzątnięty dotąd tworzeniem, uspokoił się. Był tak pod wrażeniem bezradności dziecka i karła, że nie wyobrażał sobie, iż jego kopia wejdzie w życie z takim entuzjazmem. Chociaż tak pewnie powinno być, był to dorosły człowiek powielony w chwili największej fizycznej i umysłowej aktywności. - To niedobrze - powiedział w końcu ochrypłym głosem. - Jesteś niezrównoważony psychicznie. Nie powinieneś mieć wstępu do normalnego społeczeństwa. - Ja jestem niezrównoważony? - zdziwiła się jego kopia. - Kto to mówi! Facet, który snuje się przez życie, który chce poślubić wystrojoną, zarozumiałą kolekcję biologicznych impulsów, zdolną czołgać się na kolanach przed każdym mężczyzną na tyle rozsądnym, by to wykorzystać. - Nie mieszaj w to Tiny - rzekł Sam, czując niezręczność tego teatralnego zwrotu. Kopia spojrzała na niego i skrzywiła się. - W porządku, zostawię ją w spokoju, ale jej ciała nie! Widzisz, Samie, czy Weberze, czy jakkolwiek mam się do ciebie zwracać, ty żyj swoim życiem, a ja będę żył swoim. Nie muszę pracować jako prawnik, jeśli cię to uszczęśliwi. Ale co się tyczy Tiny, mam wystarczająco dużo twoich cech, by jej pożądać. Teraz nie ma już dostatecznej ilości elementów, by stworzyć jej kopię; zresztą taki pomysł mógł się narodzić jedynie w głowie człowieka niezdolnego stawić czoła trudnościom. Ale ja, w odróżnieniu od ciebie, będę ją miał. Ty nie masz za nic oleju w głowie. Sam zerwał się na równe nogi i zacisnął pięści. Zobaczył wtedy tak samo zaciśnięte pięści, nawet nieco bardziej zdeterminowane do walki. Nie było sensu bić się, w najlepszym razie skończyłoby się to remisem. Zwyciężył zdrowy rozsądek. - Zgodnie z tym, co jest napisane w podręczniku - zaczął - jesteś skłonny do nerwicy. - Podręcznik! Podręcznik został napisany dla dzieci, które będą żyły za czterysta lat! Dla dzieci inaczej wychowanych, posiadających rozległą wiedzę. Uważam, że jestem... Nagle rozległo się pukanie do drzwi. - Panie Weber. - Tak - obydwaj odpowiedzieli jednocześnie. Gospodynię zatkało za drzwiami, odetchnęła ciężko i zaczęła mówić niepewnie: - Ten, ten mężczyzna jest na dole. Chce się widzieć z panem. Czy mam go wprowadzić? - Nie, nie ma mnie w domu - odpowiedziała kopia. - Niech mu pani powie, że wyszedłem godzinę temu - powiedział Sam jednocześnie. Usłyszeli następne, ciężkie westchnienie i odgłos pośpiesznie oddalających się kroków. - Nieźle ci to wyszło - wybuchnęła kopia. - Czy nie możesz się zamknąć? Doprowadzisz tę biedną kobietę do rozstroju nerwowego. - Zapominasz, że to jest mój pokój, a ty jesteś tylko wynikiem eksperymentu, który się nie udał - powiedział Sam zapalczywie. - Mam takie same prawa, a właściwie większe... hej, co ty sobie w ogóle wyobrażasz? Ten drugi otworzył drzwi szafy i wkładał slipy. - Właśnie się ubieram. Ty możesz paradować nago, jeśli ci to sprawia przyjemność. Ja chcę wyglądać bardziej dostojnie. - Rozebrałem się, by dokonać pomiaru, a właściwie pomiarów. To jest moje ubranie, mój pokój... - Wolnego, uspokój się. Tego nie mógłbyś udowodnić w sadzie. Nie każ mi mówić, że co jest twoje, jest moje, i tak dalej. Na korytarzu rozległy się ciężkie kroki, ktoś zatrzymał się przed drzwiami. Wydawało im się, że wokół nich rozbrzmiewają dźwięki perkusji. Ogarnięci strachem poczuli ciepło nie do wytrzymania. W oddali rozległo się przeraźliwe echo. Za chwilę ściany przestały się trząść. Cisza i woń palącego się drewna. Obrócili się w stronę drzwi i ujrzeli okropnie wysokiego, bardzo starego mężczyznę w długim, czarnym płaszczu wchodzącego do pokoju przez tlące się szczątki drzwi. Był on za wysoki, by przejść przez nie swobodnie, ale nie pochylił głowy, tylko jakby ściągnął ją do dołu, a następnie usadowił na swoim miejscu. Zbliżyli się do siebie instynktownie. Jego oczy, które nie miały białek, tylko czarne, błyszczące tęczówki, osadzone były głęboko. Przypominały one Samowi czujniki biokalibratora: raczej zestawiały obrazy i analizowały je, niż widziały. - Bałem się, że będzie za późno - zagrzmiał wreszcie przedziwnym głosem. - Już zdążył pan się powielić, panie Weber, z czego wynikło całe to zamieszanie. A kopia zniszczyła aparat do demontażu. Fatalnie. Będę musiał zrobić to ręcznie. Nieprzyjemna robota. Wszedł do pokoju i stanął tak blisko nich, że mógł czuć emanujące z nich przerażenie. - Ta sprawa wprowadziła zaburzenia w czterech głównych programach, ale musieliśmy działać zgodnie z przyjętymi normami i całkowicie upewnić się co do tożsamości odbiorcy, nim podjęliśmy działania mające na celu odebranie zestawu. Zasłabnięcie pani Lipanti spowodowało, oczywiście, przyspieszenie naszych działań. Kopia przełknęła ślinę: - Ty nie jesteś... - Nie jestem człowiekiem, tylko produktem wytwórni wyrobów precyzyjnych. Pełnię funkcję Kontrolera Populacji na cały dwudziesty dziewiąty rejon. Widzisz, zestaw, który otrzymałeś, przeznaczony był dla dzieci Thregandera, które przebywają w podróży na tym terenie. Jeden z Threganderów, posiadający mapę Webera, zamówił zestaw za pośrednictwem chrondromu, który utracił stabilność. Dlatego otrzymałeś go ty, a nie on. Niestety, rozchwianie było całkowite i byliśmy zmuszeni lokalizować ciebie metodami pośrednimi. Kontroler Populacji przerwał i kopia Sama nerwowo podciągnęła majtki. Sam żałował, że nie ma na sobie niczego, nawet listka figowego, by przykryć nagość. Czuł się jak postać z rajskiego ogrodu usiłująca wymyśleć logiczny powód dla jedzenia jabłek. - Będziemy musieli oczywiście odzyskać zestaw - grzmiał dalej - i naprawić wszelkie szkody, jakie uczynił. Gdy sprawa zostanie już wyjaśniona, będziesz mógł dalej normalnie żyć. Tymczasem mamy jeden problem: który z was jest prawdziwym Samem Weberem? - Ja - obaj powiedzieli drżącym głosem i spojrzeli na siebie nawzajem. - Trudność - zahuczał starzec. Westchnął, co podobne było do powiewu wiatru arktycznego. - Zawsze mam trudności! - Spójrz - zaczęła kopia. - Oryginał będzie... - Mniej chwiejny emocjonalnie niż kopia - przerwał mu Sam. - Wydaje się więc... - Że powinieneś zauważyć różnicę - wyciągnął wnioski drugi. - Z tego co widać, czy nie można zadecydować, który z nas jest bardziej wartościową jednostką dla społeczeństwa? “Co za pewność siebie - pomyślał Sam. - Jak ten facet się popisuje! Czy nie zdaje sobie sprawy, że stoi przed kimś, kto naprawdę potrafi dostrzec różnice w mentalności? Ten ktoś nie jest niezdarnym współczesnym psychiatrą, on potrafi przeniknąć człowieka na wskroś”. - Mogę, oczywiście. Jeszcze chwila. - Badał ich uważnie, przebiegając wzrokiem od stóp do głów ze spokojem i rozwagą. Czekali zdenerwowani wśród ciszy, która zapanowała. - Tak - powiedział w końcu stary człowiek. - Tak, z pewnością. Zbliżył się do nich. Wystrzeliła długa, cienka ręka. Zaczął demontować Sama Webera. - Ale posłuchaaaj! - wrzasnął Sam; jego głos zmienił się najpierw w pisk, potem w ciche mamrotanie. - Lepiej byłoby dla twojej psychiki, gdybyś na to nie patrzył - zasugerował Kontroler Populacji. Kopia odetchnęła powoli, odwróciła się i zaczęła zapinać koszulę. Za jej plecami wciąż rozlegało się mamrotanie, którego ton raz się wznosił, raz opadał. - Widzisz - rozległ się urywany, dudniący głos - to nie o to chodziło, że nie chcieliśmy, byś zatrzymał prezent. Szło o zasadę. Wasza cywilizacja nie jest jeszcze gotowa. Sądzę, że zrozumiesz to. - Doskonale - odpowiedziała kopia, zawiązując niebieskoczerwony krawat ciotki Maggie. BUDYNIOWY POTWÓR Od chwili kiedy otworzył oczy i ujrzał kolor nieba, zarys obłoków, nieprawdopodobne ukształtowanie terenu, Carter Broun dokładnie wiedział, gdzie się znajduje. Nie musiał zastanawiać się, co to za słodki zapach, który wypełnia jego nozdrza, ani dociekać, co to za rzeka koloru ciemnego mahoniu, której delikatne szemranie dochodziło do jego uszu. Płynęła ona pomiędzy dwoma małymi stożkowatymi pagórkami takiej samej wielkości i porośniętymi taką samą roślinnością. Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Szczególnie po tym, jak Carter przez dziesięć czy piętnaście pełnych grozy sekund przypatrywał się niebu, które było całkowicie jednolite i olśniewająco błękitne, oraz owalnym bladoróżowym obłokom, rozmieszczonym na nim tak równiutko. “Niczym niezmącony błękit nieba” - pomyślał ponuro. Nie wspominając już o ptakach szybujących w oddali. Z miejsca, gdzie się znajdował, każdy z nich podobny był do litery V, o starannie nakreślonych ramionach. Tylko jedno miejsce we Wszechświecie mogło poszczycić się takim krajobrazem, taką atmosferą, takimi ptakami. Był to Świat Budyniowego Potwora. “Boże, ratuj - pomyślał Carter - teraz jest to również i mój świat”. Ten szczególny, porażający prąd w jego wnętrzu, jakby rozdarcie duszy! Pożegnał się z Lee przed drzwiami jej otoczonego zielenią domu i ruszył podmiejską uliczką w kierunku miejsca, gdzie zaparkował samochód. Bawił się kluczykami, które trzymał w ręce i układał plan piątkowego spotkania z Lee. “Albo masz dziewczynę w swoim mieszkaniu na drugiej randce, albo przegrałeś” - rozmyślał, kiedy zauważył Budyniowego Potwora, która obserwowała go bacznie zza żywopłotu. Przypuszczalnie szła za nim od cukierni Goldiego. Nagle poczuł ten prąd, doznał głupiego uczucia, jakby został wyrwany ze swego świata i przeniesiony do innego, całkowicie nieznanego. I otworzył oczy tutaj. “To wszystko dlatego - pomyślał gorzko - że zabrałem Lee do cukierni zamiast do porządnego lokalu”. Ale cukiernia wydawała mu się bardziej odpowiednim miejscem w niedzielne popołudnie po seansie filmowym w Greenville Arces. Poza tym nie wypadało iść z nauczycielką do lokalu, tam gdzie ją wszyscy znali. Poisz ją niewinną wodą sodową, odprowadzasz do domu jesiennymi ulicami, jesteś czarujący, jak tylko potrafisz. Nie przyjmujesz propozycji wstąpienia do domu i spotkania z jej rodziną, wymawiając się ważnym sprawozdaniem, jakie musisz przygotować na konferencję, która odbędzie się nazajutrz. - Mężczyzna musi mieć poważne zajęcie w pracy, jest to zrozumiałe dla każdego - po czym wracasz samochodem na Manhattan z przyjemnym uczuciem, że elegancko zapoczątkowałeś romans. Niestety, nie bierzesz pod uwagę innych okoliczności, na przykład nieznanych mocy. Nie miało większego sensu sprawdzanie, gdzie się znajduje, ale może powinien to zrobić. Dopiero gdy miałby pewność, mógłby zacząć się bać. I pomyśleć o ucieczce. Carter powędrował do mahoniowej rzeczki przez ładnie utrzymany trawnik obok dużych, błyszczących kwiatów. Ukląkł, zanurzył palce w gęstej cieczy i spróbował jej. Czekolada. Oczywiście. Uszczypnął się mocno. Zabolało. Cóż, wiedział przecież, że to nie sen, ale tliła się w nim słaba nadzieja. W końcu śpiący człowiek rzadko zdaje sobie sprawę z tego, że śni. To było naprawdę. Syrop czekoladowy do picia. A jeśli chodzi o jedzenie... Dwa małe wzgórza porośnięte były karłowatymi drzewami, na których rosły lizaki i owoce, owinięte w celofan. Drzewka nieznacznie różniły się między sobą kolorami. Tu i ówdzie widział krzewy z cukierkami i świąteczne choinki, na których porozwieszane były małe słodkie placki, torty i przeróżne ciasteczka - w większości czekoladowe. Słońce świeciło niemiłosiernie, ale czekolada wcale się nie topiła! Natomiast czekoladowa rzeka płynęła szemrząc, zdawałoby się, bez końca. Gdziekolwiek było jej źródło i ujście, miała ona sporo rezerw. Gdy Carter patrzył na tę wezbraną rzekę, uderzyła go nieprzyjemna myśl. A jeżeli padają tu czekoladowe deszcze? Budyniowy Potwór i jego królestwo. Lee miała obiekcje co do tego przydomka: - Ona jest po prostu małą, tłustą dziewczynką. Dość błyskotliwą, ale i znerwicowaną. I jest bardzo zainteresowana obcym, dystyngowanym, młodym mężczyzną, który kupuje wodę sodową jej nauczycielce. - W porządku, ale ja liczyłem - upierał się Carter. - Pięć czekoladowych budyni od czasu, kiedy tu przyszliśmy. Pięć! I cały czas siedzi w jednym miejscu nie spuszczając z nas oczu, nawet wtedy, kiedy zmienia łyżeczkę. - Dużo dzieci w Grenville dostaje więcej kieszonkowego, niż jest im potrzebne. Rodzice Dorothy się rozwiedli, matka jest cenionym kierownikiem działu zaopatrzenia, a ojciec wiceprezesem banku. Oboje rywalizują o jej uczucia, starając się je kupić. Dorothy spędza praktycznie całe dnie u Goldiego. Znasz, Carter, to psychologiczne równanie: kiedy byłem mały i rodzice kochali mnie, dawali mi jedzenie. Dlatego jedzenie równa się miłość. Carter skinął głową. Znał te teorie. Jako zdecydowany i sprawny fizycznie młody kawaler czytał Freuda tak uważnie, jak podporucznik na I wojnie światowej mógł studiować Clausewitza. - Jesteś tak cholernie kobieca - oznajmił ciepło, świadomy, że kontynuowanie tego tematu do niczego nie prowadzi. - Tylko dziewczyna, która jest kobietą w każdym calu, może dojrzeć w tej beczce tłuszczu, w tym pryszczatym Budyniowym Potworze... - Co za okropny przydomek dla biednej dziewczynki! Chociaż... - Lee zamyśliła się mieszając łyżeczką resztkę bąbelków wody sodowej. - Chociaż to dziwne, że ty tak o niej mówisz. Podobne przezwisko, coś w tym rodzaju, nadały jej dzieci z klasy. Opowiadają o niej niestworzone historie. Podobno potrafi, wpatrując się w kamienie czy doniczki spowodować, że te przedmioty znikają. Dzieci są jak dorośli, tyle tylko, że nie umieją tak jak oni skryć swych antypatii. Jeśli któraś z dziewcząt jest nie lubiana, zaraz widzą w niej czarownicę. Carter nie dawał za wygraną. - Z całą pewnością nigdy nie zrobią czarownicy z ciebie. Każdy, kto ma w sobie choć odrobinę wrażliwości, gdy tylko spojrzy na ciebie widzi, że miłość i oddanie... - Doprawdy, to takie patetyczne - przerwała mu. - Zadałam im kiedyś wypracowanie na temat Najszczęśliwszy dzień w twoim życiu. Czy wiesz, co napisała Dorothy? Opisała dzień ze świata swych marzeń, dzień, który nigdy nie wydarzył się naprawdę. Ale zrobiła to świetnie, jak na dziecko w jej wieku. W wypracowaniu pełno było ciastek i cukierków, symboli jej uczuć. Ten świat miał zapach cukierni. Wyobrażasz sobie? Opowiadanie było nieźle napisane. Wiem, że potrafiłbyś to docenić, Carter. Opisała dwa małe stożkowate wzgórza porosłe drzewami, na których rosły lizaki; każde drzewo o nieco innym zapachu. A między nimi płynął strumień najczystszej czekolady! Carter słuchał. Zapalił papierosa i spojrzał ponad poważną i tak śliczną głową Lee. Patrzył na tłustą, ociężałą dziewczynkę, która rozsiadła się na ostatnim stołku cukierni i cały czas zajadała się budyniem czekoladowym, wbijając w niego wzrok. Nie wytrzymał tego spojrzenia i pierwszy spuścił oczy. - Nawet na lekcjach rysunków - Lee kontynuowała temat - nigdy nie robi nic innego. Świat marzeń jest dla tego dziecka, tak samotnego i spragnionego towarzystwa, najprawdziwszy. Wiem, czego mogę od niej oczekiwać. Narysuje płaskie, błękitne niebo pełne owalnych, różowych obłoków, ptaki w kształcie litery V, czekoladowa rzekę i te wszystkie krzewy ze słodyczami. Za każdym razem to samo! Jak na taką inteligentną dziewczynkę rysuje źle, niczym dziecko rok lub dwa młodsze. Ale nic w tym dziwnego, jej inteligencja, można by rzec, dotyczy raczej świata pojęć i symboli. Można by rzec także, że ich rozmowa zeszła na temat zupełnie bezużyteczny, a nawet irytujący. Carter zaciągnął się dymem z papierosa, jeszcze raz z uwagą spojrzał na dziewczynkę. Wzrok Budyniowego Potwora był, podobnie jak przedtem, wbity w niego. Jakaś przyciągająca moc - cóż ją w nim tak fascynowało? No tak, jej ojciec ubierał się w gotową odzież. A Carter był dumny ze swej garderoby, jego ubrania cechował dobry gust. Tak, z pewnością o to chodzi. On przypomina jej ojca. Jej bogatego ojca. Carter zdał sobie sprawę z tego, że się gapi. Zgasił papierosa z nagłym obrzydzeniem. Do diabła! To jest tak samo jak z pewnego rodzaju muzyką - śmiejesz się z niej, żartujesz sobie z innych, którzy ją lubią, nawet czytasz książki, w których ją wyśmiewają - po czym łapiesz się na tym, że ją nucisz. On przypomina tej dziewczynce ojca, który jest wiceprezesem banku i pewnie zamożnym człowiekiem. No, i co z tego? Czy mówi się coś dobrego o Carterze Brounie? Nie, wcale nie. Carter Broun jest po prostu wykształconym, zdolnym młodym szczęściarzem, któremu udało się dostać dobrze płatną, ciekawą pracę przynoszącą spore profity. Młodym człowiekiem, który dał się tak mocno wciągnąć w sprawy służbowe, że kiedy spotkał tę małą dziewczynkę, stać go było jedynie na wymyślenie dla niej sprytnego przezwiska, jakie rzuca się klientowi podczas transakcji. A Lee! Ona jest mocno związana z ludźmi, którzy ją otaczają. Nie tylko lubi swoją pracę, ale i żyje nią; tak bardzo przejmuje się problemami swych uczniów. Wystarczy spojrzeć, jak płoną jej oczy, gdy mówi: - ...inne dzieci były po prostu oszołomione. Albo jak kiedyś układali zagadki. Czy wiesz, o co Dorothy zapytała, gdy nadeszła jej kolej? Posłuchaj, Carter. Zapytała dzieci. “Co wolałbyś: być zjedzonym przez ogromną gąsienicę, czy przez milion malutkich lwów?” Uważam, że dziewczynka z tak ogromną wyobraźnią... - Tak bardzo nieprzystosowana - poprawił ją. - Mam wrażenie, że ona jest poważnie chora. Ale dałbym dużo - zamyślił się - by zobaczyć, jak poradziłaby sobie z psychiatrycznym testem Rorschacha. Ogromna gąsienica, czy milion malutkich lwów... ale nawet bez kleksów, na których opiera się ten test, można by coś o niej powiedzieć. Wiesz coś o tym, czy ona kiedykolwiek leczyła się u psychoterapeuty? Jego towarzyszka uśmiechnęła się ponuro. - Ma bardzo zamożnych rodziców, mówiłam ci. Myślę, że zetknęła się z tym. Nie obeszło się pewnie bez ciągnących się pertraktacji, czy ma pójść do lekarza taty czy mamy. Tego, czego ta dziewczynka naprawdę potrzebuje, nikt nie może jej dać: innych rodziców, a przynajmniej jednego z rodziców, który troszczyłby się o nią. Carter nie zgadzał się z tym. - W jej wieku to chyba nie jest aż tak istotne. Powiedziałbym raczej, że dobrze by było, gdyby miała kilkoro przyjaciół, którzy by ją lubili i akceptowali. Jeżeli badania motywacyjne wnoszą coś w nasze życie, to tylko przekonanie, jak bardzo my, ludzie, potrzebujemy towarzystwa innych. Bez grona bliskich osób, bez świadomości, że jesteśmy akceptowani przez przynajmniej kilka osób i ważni dla nich - jesteśmy niczym, nie zasługujemy nawet na miano człowieka. Pustelnicy nie są ludźmi; nie wiem dokładnie kim oni są, ale nie są ludźmi. I dopóki dziecko będzie pustelnikiem, w psychologicznym sensie, nie będzie tak naprawdę człowiekiem. Tak właśnie jest w tym przypadku. Miał świadomość, że jego słowa zyskały aprobatę Lee. Ale w tej chwili nie było to dla niego ważne. Całkowicie pochłonęły go myśli, w jaki sposób można pomóc dziecku takiemu jak Dorothy w zdobyciu przyjaciół. Ten psychologiczny problem, chociaż dotyczący jednostki, a nie grupy ludzi, stał się dla Cartera ogromnie ważny, wszystkie inne sprawy przestały się liczyć. W końcu to Lee, a nie on, zmieniła temat rozmowy. To ona pierwsza napomknęła o ich następnej randce. Udało mu się wreszcie wziąć w garść i zaczął mówić o tym, co będą robili, gdy się spotkają w piątek wieczorem. W sumie ich spotkanie było udane. Ale gdy wyszli z cukierni, Carter jeszcze raz spojrzał przez szybę. Budyniowy Potwór obróciła się na krześle, łyżeczka tkwiła w jej ustach, a oczy wodziły za nim jak para głodnych rekinów. I później, oczywiście, śledziły ich przez całą drogę do domu Lee. Co ona z nim zrobiła? W jaki sposób? Dlaczego? Kopnął kamień ze złością i obserwował, jak stacza się do rzeki, rozbryzgując brązowy płyn. Czy był to jeden z tych kamieni, który Dorothy przeniosła tu z rzeczywistego świata? I znów pytanie - jak? Nie ma sensu dochodzić, dlaczego to zrobiła; może po prostu przeprowadzając podobne eksperymenty, sprawdzała swą moc. Moc? Czy to właściwe słowo? Może raczej dar lub zdolność telekinezy - które z tych określeń jest najbardziej adekwatne? Gdyby tak zsumować szczególną psychikę, wyjątkowo silna osobowość, poczucie zagubienia, brak sympatii ze strony otoczenia i nerwicę, która powoduje, że psychika jest jeszcze bardziej wrażliwa, a osobowość jeszcze mocniej zarysowana - co wtedy? Do czego mogłoby to doprowadzić? Nagle przypomniał sobie, o czym myślał tuż przed przybyciem do tego cukierkowego świata. Było to zaraz po tym, jak rozstał się z Lee, pełen radości i nadziei co do piątkowego wieczoru. Szedł rozmyślając jeszcze raz o problemach tej dziewczynki, gdy ujrzał ją, znowu wpatrzoną w niego. Świadomość, że szła za nimi przez całą drogę do cukierni, wiedziona jedynie beznadziejną samotnością, pobudziła jego umysł, myśli stały się jaśniejsze. Ułożyły się one w pewną sekwencję. Po pierwsze: Jak bardzo jest ona stęskniona za ludźmi. Dalej: Nie za ludźmi w ogóle, ale za dziećmi w jej wieku. Co uczynić, aby ją zrozumieć? Oto psychologiczny problem dla ciebie! Następnie: Cóż, należy najpierw znaleźć odpowiedź na pytanie, jakie są motywy jej postępowania, jaką ma psychikę. Sprawdzona technika rozwiązywania problemów psychologicznych. A potem ten okropny prąd, psychiczne rozdarcie i znalazł się tutaj. Innymi słowy, miał swój udział w tym, co się stało. To nie była tylko jej robota. Był otwarty psychicznie, usiłując wyobrazić sobie wnętrze jej umysłu, podczas gdy ona - gdy ona to zrobiła. Cóż, jednak to wszystko, co się wydarzyło, możliwe było tylko dlatego, że ona coś miała w sobie. Nieważne, jak się to nazwie: dar, moce, zdolność telekinezy - ona to miała. I wykorzystała przeciw niemu. Carter wzdrygnął się, przypominając sobie zagadkę, jaką ułożyła. Dryfował w świecie fantazji tego dziecka. Żałował, że zamiast poświęcić więcej uwagi temu, co Lee mówiła o dziewczynce w cukierni, skupił uwagę na skierowaniu rozmowy na bardziej korzystne, jak sądził, tory. Aby wydostać się stąd, aby przeżyć, powinien wykorzystać teraz każdy strzęp informacji na temat Dorothy. W końcu tutaj jej najdrobniejsze życzenia są ustalonym i niezmiennym prawem, wyznaczającym granice jego działania. Zauważył, że nie jest sam. Został otoczony przez dzieci. Najwyraźniej wszystkie one zmaterializowały się wokół niego, wrzeszcząc, bawiąc się, popychając, podskakując. A w miejscu, gdzie było najgłośniej i panowało największe ożywienie, tam była Dorothy. Budyniowy Potwór. Dzieci otaczały ją jak fontanna centralną statuę. Ona stała tam, wciąż gapiąc się na niego. I jej spojrzenie ciążyło mu jak przedtem. A nawet jeszcze bardziej, przypominał sobie. Miała na sobie te same niebieskie dżinsy, poplamiony żółty, kaszmirowy sweter. Była wyższa niż w rzeczywistości, górowała nieco nad innymi dziećmi. Była też szczuplejsza. Teraz można by ją nazwać najwyżej pulchną dziewczynka. I nie miała krost. Cartera zirytowało to, jak szybko musiał spuścić wzrok. Ale spoglądając na nią miał wrażenie, że patrzy na wiązkę silnego światła. - Spójrz na mnie, Dorothy! - krzyczały dzieci. - Ja skaczę, patrz, jak wysoko umiem skakać! - A może zabawimy się w berka, Dorothy! - wołały. - Zabawmy się w berka! Ty wybierz, kto zaczyna. - Wymyśl nową grę, Dorothy! Wymyśl fajną grę, tak jak zawsze! - Zróbmy sobie piknik, dobrze, Dorothy? - Dorothy, zorganizujmy bieg sztafetowy! - Dorothy, pobawmy się w dom! - Dorothy, zagrajmy w gumę! - Dorothy... - Dorothy... - Dorothy... Kiedy ona zaczęła mówić, wszystkie dzieci zamilkły. Przestały biegać, wrzeszczeć, przestały robić to, co robiły przed chwila i obróciły się w jej stronę. - Ten miły pan - powiedziała - będzie bawił się z nami, prawda, proszę pana? - Nie - odrzekł Carter. - Chętnie bym się z wami pobawił, ale obawiam się, że... - Ten pan będzie grał z nami w piłkę - ciągnęła spokojnie. - Tutaj, proszę pana. Oto piłka. Miło z pana strony, że będzie się pan z nami bawił. Skierowała się w jego stronę, trzymając dużą, pomalowana w paski piłkę, która nagle pojawiła się w jej rękach. Grupka dzieci ruszyła za nią. Carter szukał słów, by wyjaśnić, że nie ma w tej chwili ochoty na grę w piłkę, natomiast chciałby porozmawiać z Dorothy na osobności, gdy ktoś rzucił piłkę wprost do jego rąk i zdał sobie sprawę z tego, że gra z nimi. - Posłuchajcie, ja nie mam zwyczaju - zaczął, ale rzucił piłkę i pochwycił ją z powrotem, rzucił i znowu złapał. - Właśnie teraz jestem bardzo zajęty, ale innym ra... - kontynuował, jednocześnie to łapiąc piłkę, to ją odrzucając. Nieważne, w jakim kierunku rzucił piłkę, nieważne, ile par dziecięcych rąk wyciągnęło się, by ją złapać - za każdym razem piłkę łapała Dorothy i odrzucała ją z powrotem do niego. - Och, Dorothy! - wołały dzieci. - Ale zabawa! - Miło mi będzie grać z wami, dzieciaki, ale najpierw chciałbym skończyć... - Carter był zdyszany; okazało się że ta zabawa wymagała dużo wysiłku. - Hej, Dorothy! To jest naprawdę fajna gra! - Co za miły pan! - Taka frajda! Dorothy wyrzuciła piłkę do góry i ta zaraz znikła. - Zabawmy się w żabie skoczki - powiedziała. - Czy zechce pan bawić się z nami? - Przykro mi... - Carter westchnął ciężko, ale był już pochylony, jego ręce spoczywały na kolanach, tak że dziewczynka mogła przeskoczyć przez jego plecy. - Nie bawiłem się w żabie skoczki od lat i nie zamierzam... - Pochylił się do przodu, położył ręce na drobnych plecach Dorothy, przeskoczył przez nią i pochylił się znowu w oczekiwaniu na jej skok. - Jest to jedna z gier, których ja nigdy... Grali w żabie skoczki tak długo, aż nogi się pod nim ugięły, zaczęło mu się kręcić w głowie, a oddychanie sprawiło mu ból. Dorothy usadowiła się na ziemi, inne dzieci wokół niej, najwyraźniej ją adorując. - Teraz chcielibyśmy, aby opowiedział nam pan bajkę. Opowie nam pan, prawda? Udręczony Carter zaczął się wymawiać. Ale nie wiadomo dlaczego, jego protest przemienił się w bajkę o Złotowłosej i Trzech Niedźwiedziach. Mówił posapując i często przerywał, by zaczerpnąć powietrza. Następnie opowiedział bajkę o Czerwonym Kapturku. Potem o Sinobrodym. Pod koniec ostatniej bajki Dorothy zniknęła. Ale dzieci pozostały i Carter, chcąc nie chcąc, mówił dalej. Dzieci wyglądały, jakby się nagle czegoś przestraszyły. Niektóre z nich drżały, inne jęczały i płakały. Nagłe ściemniło się w chwili, gdy Carter zakończył opowiadanie bajki o Sinobrodym i nie robiąc żadnej przerwy, zaczął: “Dawno temu żył biedny, ale uczciwy drwal, który miał dwoje dzieci, Jasia i Małgosię...” nadciągnęła ogromna, czarna chmura i runęła w dół wprost na nich. Zza chmury wysunęła się straszna, purpurowa twarz o ogromnym nosie, z połyskującymi białymi zębami, i tak zaryczała, że ziemia się zatrzęsła. Po chwili ryk ustał, a twarz zaczęła zgrzytać zębami. Dźwięk, jaki przy tym wydawała, przypominał eksplozję w składzie porcelany. Dzieci krzyczały w trwodze, oczy ich były szeroko otwarte z przerażenia. - Dorothy! - piszczały. - Dorothy, ratuj! Zły Stary Człowiek! Ratuj, Dorothy, ratuj! Dorothy, gdzie jesteś? Carter skrył się w trawie, uznał, że jest zwolniony z zabaw. Czuł się skrajnie wyczerpany. Był zbyt zmęczony, by próbować ucieczki czy choćby podnieść głowę ku górze; zbyt wytrącony z równowagi, by martwić się, co się z nim stanie. Miał wrażenie, że dopiero teraz, po raz pierwszy od kilku godzin jego ciało było mu posłuszne, ale czuł zbyt wielkie zmęczenie, żeby wykorzystać to w jakikolwiek sposób. - Hej, kolego - usłyszał pełen współczucia głos z góry. - Dali ci się we znaki? Głos należał do purpurowej twarzy z chmury. Nie robiła ona już przerażającego wrażenia, była przyjacielska i zatroskana. Zaczęła się gwałtownie kurczyć, aż przybrała rozmiary proporcjonalne do reszty ciała. Po chwili była już zwykłą czerwoną twarzą o siwych włosach, że śladami nie golonej od kilku dni brody wokół przekrwionego nosa. Wtedy jej właściciel ukląkł na skraju chmury i zeskoczył na ziemię, pokonując przy tym wysokość około jednego metra. Był to starszy mężczyzna średniego wzrostu, ubrany w szare spodnie i podartą brązową koszulę, która opadała mu luźno na biodra. Na bosych stopach miał wystrzępione i brudne sandały; podeszwa jednego buta była rozdarta. Sprawiał wrażenie kogoś znajomego, ale przecież każdy włóczęga wyglądał tak samo. Stanowił doskonały przykład ludzkiego wraka, przepity, powłóczący nogami, ale... Był dorosłym człowiekiem. Carter poderwał się i uradowany podał mi rękę. Tamten uścisnął jego dłoń słabo, niepewnie, jakby był wystraszony. W taki sposób żegnałby się pewnie ze strażnikiem wypuszczony z aresztu więzień. - Chcesz się napić, kolego? - Pewnie - odpowiedział szczerze Carter. - Tak się cieszę z tego spotkania. Nieszczęsny człowiek skinął niepewnie głową, wyciągnął rękę i przyciągnął do siebie chmurę. Poszperał i wyciągnął z niej butelkę. Była mniej więcej do połowy wypełniona płynem koloru bursztynowego, ale nie miała żadnej etykietki. Podał mu tę nędzną butelkę. - Jestem Eddie. Ale mówią na mnie Podarta Koszula. Czy musisz mieć szklankę, aby się napić? Nie mają ani jednej. Carter otrząsnął się. Przetarł dłonią butelkę, przyłożył ją do ust i pociągnął. - Mocne - powiedział. Zaczął kaszleć tak bardzo, że o mało co nie upuścił butelki. Zaniepokoiło to Podartą Koszulę i zaraz mu ją odebrał. - Okropne, prawda? - spytał, po czym zaraz wypił jedną trzecią zawartości butelki. “Okropne to zbyt łagodne określenie” - pomyślał Carter. Napój zbliżony był do whisky, ale miał wyraźny posmak jodyny, amoniaku, kamfory i rozcieńczonego kwasu solnego. Język go palił i nie mógł sobie znaleźć miejsca, niczym wąż złapany w potrzask. Podarta Koszula odjął butelkę od ust, wzdrygnął się, skrzywił i oblizał wargi. - Ona myśli, że tak smakuje whisky. - Kto, Dorothy? - A któżby. Wszystko tu ma taki smak, jak ona to sobie wyobraża. Ale jej whisky jest lepsza niż nic, lepsza niż brak jakiegolowiek alkoholu. Może pójdziemy do mnie? Moglibyśmy usiąść na chwilę i pogadać. Wskazywał na ciemną, bezkształtną chmurę, która wisiała nad nimi. Carter z powątpiewaniem schwycił rozrzedzoną materię i podciągnął się w górę. Było to podobne do pływania we mgle. Miał wrażenie, że tylko te miejsca chmury, których dotykał, miały postać ciała stałego. Unosząca się, w powietrzu czarna pieczara służyła za pokój. W jej kącie - albo raczej we wnęce, gdyż pokój nie miał kątów - stała prycza przykryta obdartymi pledami, stół pełen popękanych kubków i spodeczków, a także trzy powyginane fotele, które wyglądały, jakby znaleziono je na śmietnisku. Pojedyncza, nie osłonięta niczym żarówka, zawieszona była na cienkim drucie ponad pryczą. Paliła się w mroku słabo i żałośnie. Nie wiadomo, czy powierzchnię za pryczą można było nazwać ścianą, czy też nie, ale niezależnie od tego wypełniały ją całkowicie lśniące zdjęcia nagich kobiet - To nie był mój pomysł, tylko jej - wyjaśnił Podarta Koszula, gdy wspinali się na podłogę. - Wszystko jej, każdy szczegół, wszystko. Myślę, że takie wnętrze zobaczyła kiedyś w stróżówce. A ponieważ jestem dla niej kimś w rodzaju stróża - to dostałem to pomieszczenie. Ale dziękuję Bogu za butelkę. Jeśli chodzi o mnie, zdjęcia możesz sobie zabrać, lecz butelki nie dam. Chciał poczęstować Cartera i podał mu butelkę, ale ten pomachał rękoma na znak, że nie. Usiedli obaj w fotelach stojących naprzeciwko siebie, te jednak momentalnie przekręciły się w przeciwne strony. “Do cholery - pomyślał Carter - już go kiedyś widziałem. Ale gdzie?” - Pociągnij kolego, dalej, pociągnij. To jedyna dobra rzecz, jaką ona, ten dzieciak, ma tutaj - butelka napełnia się tak szybko, jak ty ją opróżniasz. Nie ubędzie mi, gdy się poczęstujesz. A jeśli nie będziesz pił regularnie, zaczniesz mówić do siebie. A to byłoby już bez sensu. Carter zastanowił się i doszedł do wniosku, że może ten człowiek ma rację. Napił się. Było to równie niedobre, jak za pierwszym razem, ale wyraźnie poczuł działanie alkoholu, co spowodowało, że smak już mu tak bardzo nie przeszkadzał. Westchnął i wypił jeszcze więcej. Teraz świat, nawet świat Dorothy, wyglądał lepiej. Zwrócił butelkę i przyjrzał się swemu towarzyszowi. Chyba nie jest to właściwy człowiek na to miejsce, jeśli się nad tym zastanowić. Włóczęga. Zwyczajny stary włóczęga. Dlaczego właśnie jego wybrała na Złego Starego Człowieka? - Jak długo tu jesteś? - zapytał Carter. Podarta Koszula wzdrygnął się i zaczął zlizywać resztki alkoholu z szyjki butelki. - Może rok. Może dwa lata. Tu trudno się połapać w czasie. Czasami jednego dnia jest zima, a następnego lato. Nawet broda przestała mi rosnąć, od czasu jak się tu znalazłem. Mam wrażenie, że jestem tu bardzo długo. Trudniej mi się poruszać, czuję się ogólnie dużo gorzej. Co ja przeszedłem, kolego, co ja tu przeszedłem. - Było ciężko? - zapytał Carter ze współczuciem. - Ciężko? - Podarta Koszula wzniósł wymownie oczy do góry, by pokazać, jakie miał tu życie. - Ciężko, to za mało powiedziane. Musiałem wychodzić i straszyć te dzieciaki, kiedy tylko ona tego chciała. Nie miało większego znaczenia, co jest we mnie w środku, jakim człowiekiem jestem. Dorothy pomyślała tylko: “przybądź szybko i zacznij straszyć”, a ja musiałem rzucać wszystko, cokolwiek robiłem. Tak naprawdę, to nie miałem najmniejszego zamiaru tego robić, po prostu musiałem. Nadymałem się do ogromnych rozmiarów, tak jak widziałeś, musiałem wrzeszczeć i zgrzytać sztuczną szczęką, musiałem rzucać się na nie. Wtedy dzieci piszczały “Dorothy, ratuj nas”, a ona zaczynała mnie odpędzać. Tak rozumiałem to wszystko, co ona ze mną robiła. Obijała mnie, szturchała, pokrzykiwała, a wszystko za to, że straszyłem te dzieciaki! Ale to nie był mój pomysł. Robiłem to, ponieważ takie miała życzenie i musiałem się do tego dostosować. - Czy próbowałeś kiedyś oprzeć się jej, odmówić? - wypytywał Carter. - Zastanawiam się, co by się stało, gdybyś się jej sprzeciwił. - Kolego, ty nie powiesz jej “nie”. Po prostu nie powiesz. Ona decyduje o wszystkim, co się tutaj dzieje. Kiedy ja swędzi ręka, ty się drapiesz. Kiedy ona kicha, ty wycierasz nos. Żebyś ty wiedział, jakie wymyślałem dla niej przezwiska, tak dla zabicia czasu. Teraz nie pamiętam żadnego z nich. Usiłuję przypomnieć sobie choć jedno i nie potrafię. Ona jest po prostu Dorothy. Tylko tak mogę ją nazwać. Czy rozumiesz mnie? Ona kieruje tu wszystkim, nawet twym umysłem. Jedynym wyjściem, jakie masz, jest pozostać takim facetem, jakim cię widziała na początku. Ale tak czy inaczej, to jej punkt widzenia. A im dłużej tu tkwisz, tym bardziej uzależniasz się od niej. Carter przypominał sobie z przerażeniem, jak nie miał najmniejszej ochoty grać w piłkę czy bawić się w żabie skoczki, a jednak, mimo wszystko, brał udział w zabawie. Co więcej, zaczął opowiadać bajkę, w chwili gdy chciał zaprotestować. A nawet od pewnego czasu we własnych myślach nie nazwał jej Budyniowym Potworem. Myślał o niej jako o Dorothy i tak się tylko zwracał do niej. I im dłużej tu tkwisz... Musi wydostać się stąd, musi wymyśleć jakiś sposób ucieczki i to szybko. Podarta Koszula znów zaoferował butelkę. Carter odmówił ze zniecierpliwieniem. Ucieczka, wyrwanie się stąd - to było teraz najważniejsze. I dlatego musi być trzeźwy. Inaczej będzie powoli wciągany, tak fizycznie jak i psychicznie, do świata fantazji Dorothy. Będzie to trwało tak długo, dopóki jego myśli nie staną się dziwaczną wersją jej wyobrażeń o nim, dopóki nie zostanie uwięziony w roli, która - zgodnie z jej wyobrażeniami - uosabia postać Dobrego Człowieka. Dobry Człowiek! Wzdrygnął się. Czyżby w ten sposób miał spędzić resztę życia? Nie, dopóki nie jest za późno, dopóki wciąż, w mniejszym czy większym stopniu, jest jeszcze sobą, Carterem Brounem, dopóki jego umysł należy do bystrego, młodego mężczyzny z niezłą pozycją, musi wyrwać się stąd i to szybko. Rzeczywisty świat. Nazwa dobra jak każda inna. Carter nigdy nie interesował się mistycyzmem, a Freudem tylko wtedy, gdy wymagały tego okoliczności. Jego credo było proste: wszystko, co istnieje, należy do rzeczywistości. Więc... Można przyjąć, że rozmiary Kosmosu są wystarczająco duże, a jego możliwości odpowiednio szerokie, że gdzieś w tej nieskończoności istnieje miejsce na różne światy, jakie człowiek mógłby wymyśleć. Czy dziecko uroić. I załóżmy, że stęsknione i ogromnie samotne dziecko, posiadające jakiś niewytłumaczalny talent, jest w stanie dostać się do tych nieprzepartych przestrzeni i odnaleźć to miejsce, gdzie świat jego marzeń istnieje jako namacalna rzeczywistość. Stąd niedaleko już do tego, by przenosić innych ludzi, nawet dorosłych, kamienie czy doniczki z jednego świata do drugiego. Trudno było pierwszą przesłankę przyjąć za fakt Ale gdy już sieją zaakceptuje, następne przychodzą łatwo. Jak odnaleźć w niezliczonej ilości równolegle istniejących światów ten prawdziwy dla siebie? Czy właśnie to udało się Dorothy? I który świat, w tym przypadku, jest światem marzeń, a który rzeczywistym? Najprawdopodobniej z równą łatwością można umrzeć w każdym z nich, więc to nie może być kryterium. No cóż, a co to za różnica? Rzeczywisty świat dla Cartera to był ten, z którego został wyrwany, w którym miał pozycję i jasno sprecyzowany cel. Świat, który lubił i do którego zamierzał powrócić. A ten inny, nieważne, rzeczywisty czy nie, był światem marzeń, z którego chciał uciec. Musiał udowodnić, wbrew swym zmysłom, że ten świat nie istnieje - uciekając z niego lub niszcząc go w jakiś sposób. Niszcząc... Spojrzał uważnie na Podartą Koszulę. Nic dziwnego, że ten wrak człowieka wydawał mu się znajomy! To było przelotne spojrzenie sprzed kilku tygodni, może miesięcy, ale wyraz “niszczący” przywołał w pamięci napis pod zdjęciem, którego nie mógł zapomnieć. Gdy przechodził obok kiosku na 53 Ulicy, zerknął na leżący stos świeżych gazet Zatrzymał się i jeszcze raz spojrzał na zamieszczone na pierwszej stronie zdjęcie. Pod zdjęciem widniał nagłówek: MĘŻCZYZNA KTÓRY ZNISZCZYŁ SIEBIE. Dalej było wyjaśnione w pełnym grozy stylu, że tak właśnie może wyglądać człowiek, który nie pracuje, nie ma dachu nad głową i który wypija, a nie zjada swe posiłki. “Nawet najbardziej zahartowani lekarze i pielęgniarki w szpitalu odwracali swe twarze od tego okropierlstwa, które kiedyś było człowiekiem”. Ale to zdjęcie rzeczywiście było przerażające, jedno z tych, jakich się nigdy nie zapomina. Fotografia przedstawiała człowieka na noszach w uliczce, w której został znaleziony. Najgorsze było to, że on żył. Włóczęga patrzył nieruchomymi oczami prosto w aparat fotograficzny, ale z pewnością niczego nie widział. Na twarzy i na ciele nie było żadnych obrażeń ani śladów krwi. Nic oprócz brudu, a mimo to odnosiło się wrażenie, że był to człowiek, który wypadł przez okno z dziesiątego piętra albo został potrącony przez samochód mknący z dużą prędkością i nie został zabity. W każdym razie nie został zabity całkowicie, tylko jakby częściowo. Ciało leżało, oczy utkwione były nieruchomo, ale ten mężczyzna żył i to wszystko, co można było o tym powiedzieć. Gdy się patrzyło na to zdjęcie, odnosiło się wrażenie, że jest to zbiór związków organicznych tworzących człowieka, ale pozbawiony ducha. Brak śladów jakiejkolwiek świadomości tej istoty powodował, że stan schizofrenii, w porównaniu z tym, można by określić jako wyjątkowo aktywny i przyjemny. Zgodnie z tym, co było napisane, człowiek ten został znaleziony w takim stanie na ulicy. Przewieziono go do szpitala miejskiego, gdzie lekarze przez dziesięć godzin usiłowali ustalić, co się z nim dzieje. Nie byli w stanie niczego powiedzieć. Żadnej reakcji. Carter dobrze pamiętał to zdjęcie. Przedstawiało ono Podartą Koszulę. W tym samym czasie, gdzieś, być może w szpitalu w Grenville Acres, znajdowało się inne ciało, przypominające Cartera Brouna. Lee patrzyła na nie z przerażeniem. Wyglądało dokładnie tak samo, jak tamto na pamiętnym zdjęciu. Ciało, które było ledwie żywe, które nie reagowało na żadne bodźce, które tylko istniało, gdyż jego świadomość znajdowała się gdzie indziej. Tutaj, w prywatnym, czekoladowo-cukierkowym świecie Dorothy. Musiał wynieść się z tego miejsca. Wszystko jedno jak, musiał się stąd wydostać. Potrzebował jednak w tym celu czegoś zbliżonego do dynamitu. Psychologicznego dynamitu. - ...nawet podciąć sobie gardło - Podarta Koszula ciągnął z trudem. - Och, może mógłbym uczynić to na początku, gdyby przyszło mi coś takiego do głowy, teraz jest już za późno. Za każdym razem, gdy próbuję, coś mnie od tego powstrzymuje. Próbowałem też zagłodzić się, ale nic z tego nie wyszło. Tu w ogóle są do jedzenia tylko cukierki. Każdy może je odrzucić, zresztą one wcale nie są zdrowe. Tutaj nie musisz jeść, nie musisz nawet oddychać. Całymi godzinami możesz wstrzymywać oddech: żadnej reakcji. Nic się nie dzieje oprócz tego, czego ona sobie życzy. I to wszystko. Carter, usilnie dążąc do wyciągnięcia elementarnych wniosków z założenia, że istnieją równoległe do siebie światy, zasugerował: - A co by było, gdybyśmy tak obaj usiedli tu razem i przeanalizowali wszystko, jak to teraz robimy. Jeśli udałoby się nam wypracować jakiś możliwy do zrealizowania plan, nieważne, czy ona by to akceptowała, ale gdybyśmy to zrobili, urzeczywistnili, moglibyśmy sprawić, że to by się naprawdę wydarzyło. - Kolego, ty wciąż niczego nie rozumiesz. Jeżeli ty i ja jesteśmy tu razem i rozmawiamy, to tyko dlatego, że ona tego chce. Wyobraziła sobie, że będziemy razem i musimy siedzieć tu i rozmawiać. Tymczasem ona zastanowi się, co dalej z nami robić. Nieważne, czy my zaakceptujemy jej plany, ją to niewiele obchodzi. Carter zmarszczył brwi nie tyle na ostatnią uwagę, co na niespodziewane i wielce niewygodne potwierdzenie. Nagle poczuł potężne szarpnięcie, które przeszyło jego ciało i umysł. Coś kazało mu opuścić chmurę i zejść na cukierkowy ląd. Dorothy wróciła. Potrzebowała go natychmiast. Pewnie miała nowy pomysł. Przerażony Carter walczył z tą siłą, którą go przyciągała. Zaczął się pocić. Zacisnął pięści mocno, aż do bólu. - Budyniowy Potwór - zmusił się do wykrztuszenia przez zaciśnięte zęby. - Muszę to zapamiętać: Budyniowy Potwór. Podarta Koszula spojrzał na niego zaintrygowany. - Hej - powiedział. - Zrób coś dla mnie, kolego. Rzuć w nią jakimś przekleństwem. Naprawdę, dobrze mi zrobi, jak usłyszę kilka porządnych przekleństw. Nawet, gdy nie zdołam sobie przypomnieć ich znaczenia, miło mi będzie znów je usłyszeć jak za dawnych, dobrych czasów. Dobrze, kolego? Carter, pochłonięty cichą, wewnętrzną walką, potrząsnął głową. - Nie - wykrztusił. - Nie mogę. Nie teraz. - Wiem. To nie jest łatwe. Kiedy tu przybyłem, walczyłem z nią tak jak ty. Walczyłem z nią za każdym razem, kiedy czułem, że mnie przywołuje. Ale wszystko to na próżno. Widzisz, włóczyłem się cały dzień po pięćdziesiątych Ulicach Wschodnich, Sutton Place i tym podobnych miejscach. Wałęsałem się w poszukiwaniu jakiegoś miejsca do spania, czegoś do wypicia, ale nie miałem szczęścia. Było bardzo zimno, łaziłem po ulicach, ale cały cholerny świat jakby odwrócił się ode mnie. Nadeszła noc, żadnego legowiska. Czuwałem, nie spałem, chodziłem, by nie zamarznąć. O piątej czy szóstej godzinie nad ranem zobaczyłem tę butelkę leżącą na wierzchu pojemnika ze śmieciami. Ucieszyłem się, że ją dojrzałem. Chociaż Carter był całkowicie zdecydowany stawić czoła temu dziecku, poderwał się na równe nogi. Czuł, że jego twarz poczerwieniała z wysiłku. Musiał powstrzymać ją teraz. Musiał. Tylko w ten sposób mógł unieważnić jej świat. Ale Budyniowy... Dorothy wołała go. Podarta Koszula ocierał drżący, brudny kciuk o szyjkę butelki. - I wtedy zobaczyłem małą uliczkę między budynkami. Sądziłem, że znajdę zamkniętą bramę, ale była ona otwarta. Wszedłem do środka, było ciemno, ale zobaczyłem kratę, przez którą napływało gorące powietrze z sutereny. Byłem osłonięty od wiatru. Tu mogłem spać. Pomyślałem wtedy, po raz ostatni w swoim życiu, że jestem starym szczęściarzem. Jak się obudziłem, było wokół jasno i zobaczyłem tę małą, Dorothy, wpatrującą się we mnie. Patrzyła na mnie i patrzyła. W rękach trzymała dużą piłkę. Wskazała na butelkę: “To jest butelka mojego tatusia” - powiedziała. “On wyrzucił ją wczoraj wieczorem po przyjęciu. Ale to jest jego butelka”. Nie lubiłem, jak dzieciaki kręciły się koło mnie i nie podobał mi się sposób, w jaki na mnie patrzyła. “Zmykaj, mała” - powiedziałem i ułożyłem się do spania. A potem obudziłem się tutaj. Mam butelkę i to wszystko, co posiadam. Od tego czasu, kolego, jest mi bardzo ciężko. Ona wszystko, co się tu znajduje, traktuje jak swoją własność. Carter odwrócił się od Złego Starego Człowieka i ruszył przez mgłę, jakby chciał, a nawet pragnął tego. Z tyłu dochodziły do niego słowa, których jednostajny rytm przypominał krople spadające z potrząsanego kieliszka. Cartera niosły nogi w zupełnie innym, niż sobie tego życzył, kierunku. Nie mógł odmówić, nie mógł się temu oprzeć. Było to oczywiste. Tak jak nie można było powstrzymać deszczu, który w czasach biblijnych padał przez czterdzieści dni i nocy; jak nie można było niczego zrobić, gdy Jozue zatrzymał słońce na niebie. Musi coś wymyśleć. Musi znaleźć metodę walki z nią. A tymczasem pójdzie do niej, tak jak tego zażądała. Dorothy czekała na niego na ładnie utrzymanym trawniku, tuż przy różowo-zielonym krzewie, na którym rosły cukierki. Gdy podszedł do niej, odwróciła od niego wzrok i popatrzyła na ciemną chmurę. Chmura zniknęła. “Co stało się z Podartą Koszulą - zastanawiał się Carter - czy został zlikwidowany na dobre? Czy tylko przeniesiony na pewien czas do jakiejś otchłani?” I wtedy naprawdę zobaczył Dorothy - i zmiany, jakie w niej zaszły. Miała na sobie te same niebieskie dżinsy, ale kaszmirowy sweter był czysty, zupełnie czysty. Jasny, nowiutki, żółty. Była wyższa i jeszcze szczuplejsza niż wtedy, gdy widział ją ostatnim razem. Ale co się kryło pod żółtym, kaszmirowym swetrem! Nieprawdopodobnie sterczący biust, taki sam, jaki widniał na afiszu przed lichym kinem, reklamującym wspaniałą budowę bogini miłości Hollywoodu. Poza tym miała dziecinną budowę, która przy tym niesamowitym biuście sprawiała wrażenie jeszcze bardziej dziecinnej, niż gdy widział ją poprzednio. Z wyjątkiem... Tak, z wyjątkiem czerwonej kreski na ustach, grudek tuszu na rzęsach i krzykliwym, przeraźliwym lakierem na paznokciach. Czyżby to oznaczało... Potrząsnął głową niepewnie i nerwowo. Nie liczył się z taką możliwością. Cokolwiek by to miało oznaczać. - No i - Dorothy uśmiechnęła się w końcu sztucznie - spotkaliśmy się znowu. - Tak musiało się stać - powiedział Carter, choć wcale tego nie chciał. - My oboje przeznaczeni jesteśmy dla siebie. Urodziliśmy się pod tą samą gwiazdą. “Co za przedwcześnie rozwinięty dzieciak! Ale skąd ona wzięła ten dialog - rozmyślał przerażony. - Kino? Telewizja? Książki? Czy z własnej głowy, pełnej urojonych zjaw? I co on ma przedstawiać? Jej rola była jasna: najwyraźniej rywalizowała z Lee”. W głowie mu szumiało. Lee i kto jeszcze? Ale wszystko to przytłaczała przerażająca świadomość, że powiedział te słowa wbrew własnej woli. A jak szybko takie frazesy zagnieżdżą się na dobre w jego umyśle? Gdzieś w zakamarkach pamięci przechowywał imię, jakie jej nadał, jego własne dzieło. Trudno mu było je teraz przywołać, ale musi sobie przypomnieć. Było to coś podobnego do... albo raczej... już wiem - Dorothy. Tylko tak potrafił ją nazwać. Ale nie o tym myślał. Nie. W jego głowie rozpaczliwie kłębiły się myśli, czuł się jak struś, który chce pofrunąć. Coś okropnego. Musi w jakiś sposób dostać się do swej prawdziwej osobowości. Musi przełamać ten mur niemożności. Zniweczyć... - Czy bardzo mnie kochasz, najbardziej na świecie? - wypytywała usilnie. - Czy nie zapomniałeś o mnie przez ten długi czas? Spójrz mi w oczy i powiedz. Powiedz mi, że twoje serce wciąż należy tylko do mnie. “Nie, nie powiem - zżymał się. Spojrzał jej w oczy. - Nie mogę! Tylko nie takie wierutne bzdury. I ona jest dzieckiem; małą dziewczynką!” - Czy wątpisz w moją miłość, kochanie? - powiedział cicho drżącym głosem. - Nigdy, nigdy cię nie zapomnę. Jesteś dla mnie jedyna, na zawsze, do końca świata. Ty i ja zawsze razem. Musiał skończyć z tym. Ona przejęła całkowicie kontrolę nad nim. Mówił to, czego sobie życzyła. Wkrótce także zawładnie jego myślami. Ale nie był w stanie powstrzymać słów, jakie wypływały z niego. Dorothy spojrzała w dał w kierunku dwóch jednakowych pagórków. Oczy miała zamglone i - wbrew sobie - Carter poczuł, że coś chwyciło go za gardło. Zabawne! A jednocześnie tak smutne! - Bałam się twojej miłości. - Zamyśliła się. - Wzrastałam w samotności i zaczynałam już wierzyć... Teraz. Teraz, gdy ona mówi. Kiedy siła jej umysłu nie była z całą mocą zwrócona ku niemu. Trzeba to zrobić”. I tym samym zniszczyć ten świat fantazji. Trzeba to zrobić. Zbliżył się do niej. - ...że zapomniałeś i znalazłeś sobie inną. Skąd miałam wiedzieć... Złapał ją. Zrobił to naprawdę. Natychmiast ziemia zatrzęsła się pod nogami, rozdzierający odgłos przeszył niebieskie niebo na wskroś. W tej jednej, jedynej chwili jego serce wypełniała radość. Dorothy zwróciła ku niemu szeroko otwarte z przerażenia oczy. I krzyknęła! Jej krzyk był najgłośniejszym dźwiękiem w całym wszechświecie. Ogłuszający, przeciągły. Ale nie ogłuszył go, gdyż słyszał wszystko. Każdy pojedynczy dźwięk, każdą nutę, i wszystkie je razem zebrane w szeroką skalę o mocy rozsadzającej głowę, całą jego wulkaniczną potęgę. Nie tylko Dorothy krzyczała. Krzyczały cukierkowe drzewa. Krzyczały ciasteczkowe krzewy. Krzyczały dwa wzgórza. Czekoladowa rzeka zatrzymała się w krzyczącym korycie i też krzyczała Krzyczały kamienie i powietrze. I ziemia rozstąpiła się i Carter Broun wpadł w jej czeluście. Spadał przez całą wieczność, przez galaktyczne nieskończoności. Po czym zatrzymał się, sam przestał krzyczeć i rozejrzał się wokół. Ujrzał matowe, szare sklepienie, absolutnie kuliste i pozbawione jakichkolwiek wyróżniających je cech. Na sferycznej powierzchni ponad nim nie zobaczył drzwi ani okien, żadnej spoiny, żadnego pęknięcia. Było całkowicie nieprzepuszczalne i całkowicie dźwiękoszczelne. Biegając wkoło i wkoło w środku tego sklepienia zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że to musiało być takie. Nieprzepuszczalne i dźwiękoszczelne. Tak musiało wyglądać samiutkie dno świata marzeń, aby żaden obraz ani dźwięk nigdy nie przedostał się do świadomości Dorothy. To był już koniec, ta komora jej umysłu zbudowana po to, by ukryć w niej śmiertelnie niebezpieczne wspomnienie, jakim on był: komora, która istnieć będzie tak długo, jak długo żyć będzie Dorothy. CHŁOPIEC NA POSYŁKI Tak, nazywam się Malcolm Blyn, dzwoniłem do pana z wioski. Czy mogę wejść i usiąść? Nie zabiorę dużo czasu. Dziękuję. To skomplikowana historia. Mam nadzieję, że jest pan tym człowiekiem, w poszukiwaniu którego przetrząsnąłem cały kraj. Ależ nie, proszę pana! Nie sprzedaję akcji kopalni złota czy patentu na silnik atomowy, ja nie sprzedaję niczego. Tak, to prawda, jestem kupcem, całe życie nim byłem i świadomy jestem tego, że wyglądam jak kupiec - ale dzisiaj nie sprzedaję niczego. Dzisiaj kupuję. Jeśli, oczywiście, pan ma ten towar. Pan, czy ktoś z pana otoczenia Opowiadał mi o tym pewien chłopiec na posyłki. Proszę posłuchać! Nie jestem szalony, proszę mi wierzyć i wysłuchać tej historii. Proszę usiąść i posłuchać. On nie był zwykłym chłopcem na posyłki; był takim chłopcem na posyłki jak Einstein księgowym. Jakie sprawy on załatwiał! Ale musi pan najpierw zrozumieć... proszę poczęstować się cygarem. Oto moja wizytówka. “Handel Hurtowy Farbami i Przyborami do Malowania Blyna” - to znaczy mój - “Każdą Ilość Każdej Farby Dostarczam Wszędzie i w Dowolnym Czasie”. Pod pojęciem “wszędzie” rozumiem, oczywiście, obszar USA. Ale tak lepiej brzmi. Chwyt reklamowy. A więc jestem kupcem. Proszę dać mi jakiś pomysł, usługę czy coś supernowatorskiego do sprzedania, a doprowadzę do tego, że ludzie wydadzą na to ostatni grosz, gwarantuję. W moim biurze na ścianie wisi oprawiona w ramki znana myśl Emersona: “Jeżeli człowiek potrafi lepiej od swego sąsiada napisać książkę, wygłosić od niego lepsze kazanie, czy zrobić lepszą pułapkę na myszy, to choćby mieszkał w lesie, ludzie i tak wydepczą ścieżkę do drzwi jego domu”. Tylko musi to być naprawdę dobre. Jestem właśnie takim facetem, który może zainteresować innych na tyle, by wydeptali tę ścieżkę. Jestem w tym dobry. Chciałbym, aby mnie pan zrozumiał. Potrafię tego dokonać, niezależnie od tego, co pan posiada... Jeśli jest pan w ogóle tym człowiekiem, którego szukam. Ale muszę mieć porządny towar. Coś naprawdę dobrego. Nie jakieś bzdury. Nie, ja nie podejrzewam pana o zajmowanie się bzdurami. Ja jeszcze nie wiem, czym się pan zajmuje - hoduje pan kurczaki? Więc proszę posłuchać. Pięć tygodni temu, w środę, mieliśmy pilne zamówienie. Musieliśmy wysłać do Spółki Budowlanej Expando ponad tysiąc litrów białej matowej farby. Długo czekałem na to zlecenie. Była godzina jedenasta, a oni chcieli, by dostarczono towar na północ od Jersey przed południem, by ich ludzie mogli zaraz po lunchu zabrać się do roboty. Byłem w magazynie, aby dopilnować Hennesseya, brygadzistę, żeby popędził swych ludzi do pracy. Stosy puszek czekały na załadunek, ludzie krzątali się pospiesznie. W tym ogólnym zamieszaniu usłyszałem, jak Hennessey trzasnął palcami. - Hej, tego nowego chłopca na posyłki nie ma już od dłuższego czasu. Pewnie dał za wygraną. - Kilkunastu mężczyzn przestało pracować, rozległ się śmiech. Widocznie uznali, że dla Hennesseya jest to zabawne, a był ich szefem. - Od kiedy mamy nowego chłopca na posyłki? - zwróciłem się do brygadzisty. - Ja tu przyjmuję do pracy i pilnuję wszystkiego. Każdy nowy pracownik musi być wciągniąty do rejestrów, a w tych czasach mamy ich sporo. Czy chcesz, abym miał kłopoty? Nie słyszałeś nigdy o służbach specjalnych? O zatrudnianiu nieletnich? Ile lat ma ten dzieciak? - A skąd mam wiedzieć, panie Blyn? Oni wszyscy są podobni do siebie. Może dziewięć, może dziesięć lub jedenaście. Dużo szczuplejszy niż większość dzieci, jakie widziałem; ale robi wrażenie wyjątkowo zdrowego chłopca. Jest w nim coś... chyba ma bogatych rodziców. - Cóż, jeśli jest tak młody, nie ma czego szukać o tej porze w powszedni dzień w dzielnicy, gdzie są same magazyny. Zaraz będę miał na karku Ministerstwo Oświaty z Nowego Jorku oraz dziennikarzy. Czy nie wystarczy mi kłopotów, Hennessey, z dwoma pijanymi kierowcami ciężarówki, którzy pobłądzili na drogach New Jersey, posługując się mapą Pensylwanii? - Ja nie nająłem go do pracy, naprawdę. Przeszedł tu sam, pytając o pracę; mówił tak zabawnie jak dzieci, które odnosiły filmowy sukces. Powiedział, że chciałby zacząć pracę od najniższego szczebla i sprawdzić siebie. Mówił, że jest przekonany, że zajdzie wyżej, bo pragnie odnieść sukces. Prosił jedynie, bym dał mu szansę. Powiedziałem, że biznes ma swoje prawa, że nie zatrudnialibyśmy Alexandra Grahama Bella do obsługi centrali telefonicznej. Na to odparł mi, że nie dba o to, pragnie tylko postawić nogę na szczeblu drabiny sukcesu. Będzie pracował bez zapłaty. - I co? - Przemyślałem to; dziś rano o dziesiątej było tu spokojnie na dole, i w końcu powiedziałem, że przyjmę go na próbę jako chłopca na posyłki. Dałem mu do ręki pustą puszkę i poleciłem, by wypełnił ją zieloną farbą, ale nie zwyczajną, tylko taką, która będzie zamalowywać powierzchnię we wzorek z regularnie rozmieszczonymi pomarańczowymi kropkami. Sprawdzałem go, wie pan. Pochwycił puszkę i wyszedł. Nie będzie zawracał nam już więcej głowy. Szkoda, że nie widział pan chłopaków; jak ten mały wyszedł, pękali ze śmiechu. - Trzymaj mnie, bo upadnę - powiedziałem. - Jest to równie zabawne, jak tamta historia z Whalenem, którego zamknąłeś w pralni, podrzucając mu puszkę z cuchnącym gazem. O właśnie - jeżeli twoi ludzie nie załadują tej ciężarówki i nie wyjdą w ciągu dziesięciu minut - to ty będziesz przyjmował polecenia od Whalena. Hennessey wytarł ręce o kombinezon i chciał coś powiedzieć. Rozmyślił się jednak, zaczął biegać po magazynie i wrzeszczeć na ludzi, by wyczołgali się wreszcie z ciemnych kątów i zabrali do roboty. Teraz już nie napominał - lecz przeklinał i syczał. Tu chciałbym wtrącić jedną uwagę o Hennesseyu: lubił płatać figle, ale był pierwszorzędnym brygadzistą. Potrafił zmusić swych ludzi do roboty, podobnie jak ja potrafiłem w ostatniej chwili nakłonić klienta do podpisania umowy. Wtedy wszedł ten dzieciak. - Cześć, Ernest - krzyknął ktoś. - Spójrzcie, Ernest wrócił. Wszyscy oderwali się od pracy. Chłopiec wszedł i zasapany postawił puszkę przed Hennesseyem. Ubrany był w białą bluzę i połatane sztruksowe spodnie; na nogach miał sznurowane brązowe buty. Nigdy przedtem nie widziałem takiego sztruksu. Materiał sprawiał wrażenie bardzo cienkiego i, cóż, w pewnym sensie bogatego. - Tylko tak można go było opisać. Niczym kosztowna imitacja żelaza. - Cieszę się, że wróciłeś, mały - powiedział Hennessey. - Potrzebuję pędzle do malowania lewą ręką. Wyskocz do sklepu obok i zobacz, czy mają takie na składzie. Ale musi być to pędzel do malowania lewą ręką. Kilka osób stojących na platformie do załadowywania towarów zachichotało. Chłopiec ruszył do wyjścia. Gdy był już w drzwiach odwrócił się. - Spróbuję, proszę pana - powiedział. Jego głos przypominał dźwięk fletu. - Zrobię, co tylko będę mógł. A co do farby - nie mogłem znaleźć zielonej w pomarańczowe groszki. Ta farba ma czerwone groszki. Mam nadzieję, że nie sprawi to większej różnicy. I wyszedł. Przez moment wszyscy patrzyli na miejsce, gdzie stał. Pierwszy się roześmiałem; po kilku sekundach cały magazyn trząsł się ze śmiechu. Mężczyźni w pochlapanych farbą ubraniach stali z odrzuconymi w tył głowami, zaśmiewając się. - Hennessey, mądrala! - ktoś krzyknął. - Udało mi się dostać tylko zieloną farbę w czerwone groszki. - Mam nadzieję, że nie sprawi to większej różnicy, proszę pana Świetne! - Ale ten mały cię urządził! - Biedny Hennessey! Hennessey stał z zaciśniętymi pięściami, ale nie miał z kim walczyć. Nagle spojrzał na puszkę z farbą. Kopnął ją z całych sił prawą nogą. Niestety chybił. Nogą zawadził jedynie o kant puszki, która zakołysała się i na podłogę spadła jedna kropla farby. Natomiast Hennessey potknął się, stracił oparcie i runął jak długi. Widok ten wywołał jeszcze większą radość obecnych. Zaraz jednak śmiech zamarł i wszyscy zabrali się do pracy. Nikt w magazynie nie chciał zwrócić na siebie uwagi Hennesseya po tym, jak jego kawał obrócił się przeciwko niemu. Wciąż chichocząc, podszedłem do puszki i zajrzałem do środka. Chciałem zobaczyć, czym ten dzieciak ją wypełnił. Płyn w puszce podobny był do wody, prawie przezroczysty, na wierzchu pływały małe, brązowe cętki. Z pewnością nie była to farba, nie taka, jaką znałem. Spojrzałem na podłogę tam, gdzie rozlała się kropla, gdy brygadzista chciał kopnąć puszkę. Coś ścisnęło mnie w gardle. Płyn, którym ten dzieciak napełnił puszkę, był... zieloną farbą w czerwone groszki. Czerwone groszki! Nie miałem żadnych wątpliwości co do tego: - z puszki na podłogę spadła kropla, a na podłodze widniała mała, zielona plamka z symetrycznie rozmieszczonymi czerwonymi groszkami. I ten dzieciak, ten chłopiec na posyłki, ten Ernest, gdzieś ją znalazł. Powiedziałem panu, że potrafię wyczuć chodliwy towar. Nawet wtedy, gdy pojawi się on w nocy w czyimś śnie, na drugim końcu miasta. Czuję go nosem, pan o tym wie. Ale czy zdaje pan sobie sprawę z tego, jak chodliwa byłaby taka farba? Można by ją sprzedać jako absolutną nowość do fabryk, jako ciekawostkę dla tych, co odnawiają mieszkania, jako nowatorski pomysł w projektowaniu wnętrz. Z całą pewnością byłaby to kopalnia złota. Musiałem działać szybko. Pochwyciłem puszkę i starannie starłem butem plamkę farby z podłogi. Na szczęście schła długo: zmieszała się z pyłem na podłodze i straciła kolor. Wyszedłem na ulicę, gdzie przy ciężarówce stał Hennessey, pilnując ludzi pracujących przy załadunku. - Jak ten chłopiec miał na imię? Ernest? Spojrzał na mnie. - Tak. - Zamyślił się. - Nie podał nazwiska. Ale jeśli kiedykolwiek pojawi się tutaj... - W porządku. Mam ważne spotkanie w interesach. Zajmij się tą wysyłką do mojego powrotu. - Odwróciłem się i wyruszyłem w kierunku, w którym poszedł ten chłopiec. Czułem, że Hennessey patrzy na puszkę, którą niosłem ze sobą. Na pewno zastanawiał się, co zamierzam zrobić z puszką i z tym chłopcem. Niech sobie myśli, ja zgarnę forsę. Zobaczyłem chłopca trzy przecznice dalej: szedł na wschód, w kierunku parku. Zatrzymał się przed sklepem z materiałami żelaznymi, pomyślał chwilę i wszedł do środka. Nim wyszedł ze sklepu, byłem już przy nim. Potrząsnął głową ze smutkiem. Szedłem przez chwilę koło niego, zanim mnie zauważył. Jego ubranie nie dawało mi spokoju. Nawet buty, które wyglądały staroświecko, zrobione były z surowca, jakiego nigdy nie widziałem. Przylegały do stóp, jakby były drugą warstwą skóry. Miałem pewność, że nie były to zwykłe buty. - Nie poszczęściło się? - zapytałem. Wystraszył się trochę. Po chwili poznał mnie, jako jednego z tych, którzy patrzyli na niego w magazynie. - Nie, nie miałem szczęścia. Sprzedawca powiedział mi, że niestety, nie ma aktualnie w sprzedaży pędzli do malowania lewą ręką. Dokładnie tak samo powiedział, kiedy zapytałem go o zieloną farbę w groszki. Nie chciałbym go urazić, ale sprzedawca powinien bardziej starać się o towar. Obserwowałem jego twarz, kiedy mówił. On naprawdę tak myślał. Co za dziecko! Stanąłem i podrapałem się w głowę. Czy lepiej będzie zapytać go, skąd wziął tę farbę, czy też poczekać, aż sam się wygada, jak to ludzie zwykle czynią? Zbladł, po czym zaczerwienił się. Bardzo nie lubię, jak chłopak się czerwieni. Jego melodyjny, wysoki głos też nie przypadł mi do gustu, podobnie jak i sylwetka - był za szczupły jak na swój wzrost. Ale co to za chłopak, który się czerwieni? - Widzisz Ernest - zacząłem. Objąłem go ramieniem niby to po ojcowsku. - Chłopcze... Ale on odskoczył w bok, jakbym zamierzył się na niego jakimś narzędziem. I znowu zarumienił się!? Tak jak panna młoda, która choć żyła pełnią życia, przy ołtarzu oblewa się rumieńcami, by przekonać matkę narzeczonego o swej niewinności. - Nie rób tego - powiedział, trzęsąc się cały. Postanowiłem zmienić temat. - Masz ładny strój. Skąd go wziąłeś? - Przybrałem delikatny ton, aby się rozluźnił. Uśmiechnął się i spojrzał w dół. - To jest mój kostium z przedstawienia szkolnego. Trochę staromodny, ale pomyślałem... Wyczułem zakłopotanie w jego głosie, jakby nagle zdał sobie sprawę z tego, że wyjawił tajemnicę. Coś się musiało kryć za tym wszystkim. - Gdzie mieszkasz? - zapytałem natychmiast. - Brooks - odpalił. Zastanowiłem się przez chwilę. Nie, to niemożliwe. - Brooks? - Tak, wie pan, Brooks. A może Bronklyn? Dotknąłem ręką brody, starając się to wszystko jakoś sobie poukładać. - Proszę pana - zapiszczał. - Proszę pana, czy musi pan rękować? - Czy muszę co? - Rękować. Dotykać się rękoma. I to w dodatku w miejscu publicznym. Plucie i czkanie też nie są przyjemne, ale większość ludzi tutaj unika takich rzeczy, lecz każdy, dosłownie każdy rękuje! Westchnąłem ciężko i obiecałem mu, że nie będę tego robił. Świadomy byłem, że muszę odkryć swoje karty, jeśli chcę, aby on zrobił to samo. - Widzisz Ernest, co to ja chciałem powiedzieć... więc dobrze, nazywam się Malcolm Blyn. Ja... Otworzył szeroko oczy. - Prawdziwy kapitalista! - Co? - Pan jest właścicielem przedsiębiorstwa Farby Blyna. Widziałem pana nazwisko na drzwiach. - Skinął głową. - Czytałem wszystkie przygodowe książki. Dumas... no Dumas to nie najlepszy przykład, Alger, Sinclair, Capon. Szesnastu kupców Capona, to jest dopiero książka! Przeczytałem ją pięć razy. Ale pan nie zna Capona, nieprawda? On został wydany dopiero... - Kiedy? - Dopiero, to znaczy... och, powiem panu wszystko. Pan ma władzę, jest pan właścicielem magazynu. Ja nie jestem stąd. - Nie? A skąd pochodzisz? - Zdążyłem już sobie wyrobić zdanie na ten temat. Jeden z tych wykształconych chłopców z bogatej rodziny, może uciekinier, zważywszy na jego akcent i tak szczupłą sylwetkę. - Z przyszłości. Nie powinienem tego robić, grożą mi poważne konsekwencje. Aleja po prostu musiałem zobaczyć kapitalistę, takiego jak pan, na własne oczy. Prawdziwego rekina. Chciałem zobaczyć, jak się tworzy syndykat, niszczy konkurencję, te wszystkie spekulacje. - Daj spokój z ekonomią! Z przyszłości, powiedziałeś? - Ten chłopak przerastał swoje sztruksowe spodnie. Czy sztruksowe? - Tak. Według waszego kalendarza... zobaczymy... w tej części świata, to będzie... około 6130 roku. Nie, to nie ten kalendarz, według waszego kalendarza pochodzę z roku 2369. A może 2370? Myślę, że jednak 2369. To dobrze, że ustalił datę, jeśli sprawiało mu to satysfakcję. Powiedziałem to, a on się ucieszył. Zastanawiałem się cały czas: jeśli to dziecko jest szalone, czy kłamie, to skąd wziął tę zieloną farbę w czerwone groszki. A jego ubranie? Nie słyszałem o żadnej fabryce, która produkuje podobne rzeczy. Trzeba to sprawdzić. - Ta farba... ona pochodzi z przyszłości, z twojej epoki? - Cóż, w sklepach jej nie było, a ja chciałem dobrze wypaść przed Hennesseyem... on jest prawdziwym zawadiaką, prawda? Poszedłem do domu, przestudiowałem spirillix i w końcu znalazłem... - Spirillix! Jaki spirillix? - Spirillix, kulisty usicon, wie pan. Amerykański naukowiec Wenceslaus wynalazł go mniej więcej w tym czasie. Tak mi się przynajmniej wydaje, że to były te czasy. Pamiętam, że czytałem o kłopotach , jakie miał ze sfinansowaniem badań. Czy to było w tej epoce? Myślę, że tak... Zaczął kolejną rozprawę z samym sobą. Musiałem odciągnąć go od tych rozważań. - W porządku. Co za różnica, sto lat w jedną czy drugą stronę. A wracając do tej farby: czy wiesz, jak się ją robi, z czego? - Z czego jest zrobiona. - Zatoczył wysokim butem małe kółko i przyglądał się temu przez chwilę. - A więc, z pewnością jest to kwas fluorowodorowy. Potrójnie blastowany. Co prawda, na pojemniku nie jest napisane, ile razy był on blastowany, ale załóżmy, że trzy. - No tak, na pewno. A co to w ogóle znaczy blastowany, potrójnie blastowany? Chłopiec zaśmiał się od ucha do ucha, pokazując rząd białych zębów. - Tego nie wiem. To wszystko jest częścią Procedury Schmootza, a moje uwarunkowanie dzielą od niej dwie całe grupy odpowiedzialności. Być może nigdy nawet go nie osiągnę, jeżeli będę dobry w samoekspresji. A ja wolę samoekspresję od uwarunkowania; teraz mam tylko dwie godziny, ale... Zaczął rozwodzić się nad tym, jak przekonywał pewien komitet, by dali mu więcej samoekspresji. Zacząłem się denerwować. Sprawy nie układały się najlepiej. Trudno było oczekiwać, że wyciągnę od niego więcej informacji na temat tej farby, szczególnie teraz, gdy myślami był w zupełnie innym wymiarze. Moją jedyną nadzieją, było przeprowadzenie analizy tej próbki, jaką miałem. Ale nie wyglądało to ciekawie, gdy wiedziałem tylko tyle, że mam do czynienia z potrójnie blastowanym kwasem fluorowodorowym. Zastanówmy się. Człowiek zna stal od dawna. Ale wyobraźmy sobie, że Priestley, chemik żyjący w odległych czasach, dostałby trochę stali produkowanej w naszych najlepszych hutach w Gary czy Pittsburgu. Gdyby nawet miał dostęp do naszego nowoczesnego laboratorium i wiedział, jak korzystać ze znajdującego się w nim wyposażenia, nie byłby w stanie wyciągnąć z tego wielu informacji. Być może rozpoznałby, że to jest stal, mógłby nawet powiedzieć, ile zawiera węgla, magnezu, siarki, fosforu i krzemu w stosunku do żelaza, choć i do tego potrzebna byłaby mu elementarna wiedza z zakresu współczesnej chemii. Ale byłby bezradny, gdyby chciał dociec, w jaki sposób została ona wyprodukowana, jakimi metodami otrzymano jej wytrzymałość i elastyczność. Gdybyśmy powiedzieli mu o “obróbce cieplnej” czy “wewnętrznym spalaniu węgla”, mógłby jedynie otworzyć i zamknąć usta, podobnie jak ryba na targowisku Fulton zdziwiona tym, że nie ma wody, której było wokół niej tak dużo. Albo włókno szklane. Już w starożytnym Egipcie znano szkło. Jednak gdyby tak pokazać tamtym ludziom błyszczącą tkaninę, a nawet wyjaśnić im, że to włókno szklane, powiedzieliby: - No tak, na pewno. Może jeszcze kawałek ciasta, proszę. A więc mam farbę. Trzymam puszkę w spoconej dłoni. Chociaż wygląda na to, że jest to interes, który trafia się tylko raz. Muszę działać chytrze, bardziej chytrze. Przede mną stoi najwspanialszy chłopiec na posyłki, jakiego kiedykolwiek widział chciwy kupiec. Przyznaję, że jestem chciwy, ale tylko na pieniądze. Jak się za to zabrać? Jak zamienić to dziecko w wielką kupę zielonych papierków, na których narysowane są zera, dużo zer? Nie chciałem wzbudzać w nim żadnych podejrzeń ani zdenerwować go. Nie chciałem, aby czuł, że zamierzam go wykorzystać jako narzędzie do swoich celów, chociaż tak było w istocie. Musiałem postąpić jak kupiec. Musiałem wycisnąć z niego, ile się tylko da. Wykorzystać go jako chłopca na posyłki, by osiągnąć jak największy zysk dla wszystkich zainteresowanych, a w szczególności dla siebie. Ruszyłem obojętnie za nim. Szliśmy chwilę obok siebie. - Gdzie jest twój wehikuł czasu, Ernest? - Wehikuł czasu? - Zmarszczył delikatnie twarz. - Ja nie mam... Och, pan pewnie myśli o chrondromie. Wehikuł czasu, co za określenie! Nie, mam mały chrondrom osobisty. Mój ulubiony ojciec jest pomocnikiem mechanika na głównym chrondromie, tym, jakiego używają do większych podróży. Chciałem choć raz wybrać się tu sam, bez żadnego nadzoru, karnipulatora, bez niczego. Chciałem ujrzeć biednego, ale zdecydowanego na wszystko gazeciarza wspinającego się na wyżyny. Chciałem zobaczyć wielkiego, wyniosłego kapitalistę, może takiego jak pan. Mógłbym nawet natknąć się na prawdziwego finansowego rekina! Albo wplątać się wielką intrygę, jakieś manipulacje giełdowe, w wyniku których miliony drobnych inwestorów zbankrutowałyby i straciły ostatnią odrobinę... jak się to mówi?... grosz? - Tak, ostatni grosz. Gdzie jest twój... ten chrondrom? - Nie gdzie, ale kiedy. Wziąłem go zaraz po lekcjach. Powinienem mieć teraz samoekspresję, więc nie stanowi to większej różnicy. Ale mam nadzieję, że uda mi się wrócić, nim Kontroler Populacji coś zauważy. - Na pewno uda się. Nie martwiłbym się o to. Czy... czy mógłbyś pożyczyć mi swego chrondromu? Zaśmiał się gromko z mojej głupoty. - Ależ to niemożliwe! Pan nie ma uwarunkowania, nie ma pan nawet drugiej grupy odpowiedzialności. Nie, pan nie wiedziałby, co zrobić, aby spowodować rozchwianie. Cieszę się, że wracam do siebie. Nie dlatego, żeby mi się tu nie podobało. Pomyśleć, że spotkałem prawdziwego kapitalistę! To jest coś! Poszperałem w kieszeni tweedowej marynarki i zapaliłem, jak przystało na kapitalistę, dobrego papierosa. - Myślę, że nie będziesz miał kłopotów ze znalezieniem pędzla do malowania lewą ręką. - Cóż, to chyba nie będzie łatwe. Nigdy nie słyszałem o czymś takim. - Zastanawiam się nad jednym. - S trzasnąłem powoli popiół na chodnik. - Czy masz jakiś przyrząd, za którego pomocą można zobaczyć przyszłość? - Czy ma pan na myśli distringulatrix obrotowy? Znajduje się on na głównym chrondromie. Nie wiem, na jakiej zasadzie działa i nikomu, kto ma grupę odpowiedzialności mniejszą od czwartej, nie wolno do niego podchodzić. Do tego potrzebna jest przynajmniej szósta lub siódma grupa. Fatalnie. Na początku wyglądało to lepiej. Być może mógłbym przekonać tego chłopca, by przywiózł jeszcze kilka puszek z farbą, ale to nie rozwiązywało problemu. Szczególnie, gdyby po przeprowadzeniu analiz okazało się, że nie jestem w stanie produkować tej farby współczesnymi metodami. Ale gdybym tak miał instrument z przyszłości, którego bym nie musiał sprzedawać, a mógłbym zarobić miliony, wykorzystując tylko jego możliwości: przewidzieć wyniki gonitw, wyborów czy totolotka. Tak, to prawda, taki instrument istniał. Obrotowy distringulatrix... Ale ten chłopiec nie mógł zrobić z niego żadnego użytku. Przykre, mówię panu. - A co z książkami? Czy masz jakieś niepotrzebne książki do chemii, fizyki czy broszury dotyczące metod przemysłowych? - Ja nie mieszkam w domu. I nie uczę się z książek. A w każdym razie nie chemii czy fizyki. To wszystko jest załatwiane przez uwarunkowanie. Ostatniej nocy miałem sześć godzin uwarunkowania, wie pan, nadchodzą egzaminy. Byłem sfrustrowany. Miliony dolarów szły obok mnie, a ja nie wiedziałem, jak przemienić je w gotówkę. Ernest najwyraźniej zobaczył to, co go interesowało, przynajmniej częściowo. Czy nie spotkał prawdziwego, żywego kapitalisty? I wracał do domu, do mamy i samoekspresji. Gdzieś w tym wszystkim musi być jakiś haczyk! - Gdzie ukryłeś swój chrondrom? - Za wielką skałą w Center Parku. - Wskazał ręką przed siebie. - Myślisz pewnie o Central Parku. - Czy nie masz nic przeciwko temu, że pójdę z tobą zobaczyć, jak startujesz? Nie miał. Wędrowaliśmy przez zachodnią część parku, po czym skręciliśmy w wąską, nieutwardzoną ścieżkę. Zerwałem suchą gałąź z drzewa i trzasnąłem nią; musiałem coś wymyśleć, nim on się oddali. Poczułem, że zbiera się we mnie złość na puszkę farby. Była ona dosyć lekka, ale wszystko wskazywało na to, że jest to jedyny drobny szczegół, jaki zostanie mi po całej tej historii. Szczególnie, gdyby nie udało mi się przeprowadzić analizy. Musiałem podtrzymać rozmowę, niech chłopiec jak najwięcej mówi. Może pojawi się coś. - Jaki macie rząd? Demokrację, monarchię... Znowu zaczął się śmiać! Powstrzymałem się, by nie uderzyć go witką w twarz. Ja tutaj tracę fortunę, a on myśli, że się wygłupiam ! - Demokracja! Ale pan myśli w politycznym sensie, nieprawda? Wy musicie brać pod uwagę chore jednostki, wolę grup, wasze... Nie, my skończyliśmy z tym na długo przed moim urodzeniem. Niech pomyślę, ostatni prezydent, jakiego wyprodukowaliśmy, był rewersibilistą. Myślę, że mógłby pan powiedzieć, że żyjemy w rewersibilizmie. Chociaż niespełnionym. A więc wszystko się wyjaśniło. Byłem pogrążony w złudnej tęsknocie za ideą, jakakolwiek ideą. A Ernest podskakiwał obok i paplał o rzeczach, których nazwy trudno było wymówić i które spełniały funkcję, jakich nie umiał sobie nawet wyobrazić. Do głowy cisnęły mi się niecenzuralne słowa. - ...dostanę piątą grupę odpowiedzialności. Potem będę zdawał egzaminy, ale już nie takie łatwe. Nawet trendykiel może nie pomóc. Nadstawiłem uszu. - Co to za trendykiel? Do czego służy? - Analizuje trendy i opisuje przebieg różnych wydarzeń. Jest to właściwie statystyczny analizator, przenośny i trochę prymitywny. Korzystam z niego, by określić pytania, jakie dostanę na egzaminie. Och, zapomniałem, w waszych czasach szkoła wygląda przecież zupełnie inaczej. Trudno będzie panu uwierzyć, ale nas na egzaminie pytają o najnowsze przemiany na świecie w różnych dziedzinach, zależnie od zainteresowań instruktorów. Oto i on! Wysoko, na małym zalesionym pagórku widać było szarą, zwietrzałą formację skalną. I nawet z tej odległości można było dostrzec za największym kamieniem przezroczystą, migoczącą i niebieską mgiełkę. Ernest zszedł z drogi i popędził w górę na wzgórze. Wdrapywałem się za nim. Zostało już mało czasu. Musiałem działać szybko, być może właśnie ten trendykiel... Dogoniłem go w chwili, gdy dopadał wielkiej skały. - Ernest - zacharczałem. - Jak działa ten twój trendykiel? - Och, to jest proste. Przekazuję mu wszystkie dostępne dane, wie pan, za pomocą klawiatury, a on analizuje je i przedstawia mi jedyne możliwe rozwiązanie lub trend, na jaki wskazują fakty. Ma wbudowany system zasilania Skeebee. Cóż, do widzenia, panie Blyn. Ruszył w kierunku niebiańskiej mgiełki tam, gdzie była ona najcieńsza, tuż przy ziemi. Schwyciłem go mocno i pociągnąłem do tyłu. - Zaczynasz znowu. Rękowanie! - zawył. - Przepraszam, mały. Jeszcze jedno. Co byś powiedział na prawdziwy, poważny układ? Może chciałbyś zobaczyć, nim powrócisz do siebie, jak obejmuję kontrolę nad międzynarodowym trustem? Planowałem takie przedsięwzięcie od pewnego czasu, byłaby to jedna z największych spekulacji giełdowych. Na Wall Street nie będą mogli mi przeszkodzić, gdyż mam dobrze ustawionego maklera w Chicago. Pośpieszę się i przeprowadzę to jeszcze dzisiaj, abyś mógł zobaczyć, jak my, kapitaliści, załatwiamy sprawy. Tylko jedno, widzisz, chodzi o twój trendykiel. Mógłbym rozpocząć działanie od razu i wszystko odbyłoby się dużo sprawniej. Co za widowisko! Setki banków upada, ja skupuję gumę syntetyczną, wali się parytet złota, mali inwestorzy bankrutują! Zobaczysz to wszystko. I jeżeli dasz mi trendykiel, ja powierzę ci poprowadzenie kapitalizacji. Oczy chłopca zapłonęły. - To by było! Pomyśleć tylko, że mógłbym być zamieszany w taką bitwę finansjery jak ta! Ale to bardzo ryzykowne! Gdyby tak Kontroler Populacji zwietrzył coś i odkrył, że dałem się w to wciągnąć, gdyby moja opiekunka złapała mnie na tym, że nielegalnie wykorzystuję chrondrom... Jestem kupcem, powiedziałem panu. Wiem jak postępować z ludźmi. - Rób, jak chcesz - powiedziałem odchodząc i gasząc papierosa. - Pomyślałem tylko, że dam ci szansę, bo jesteś miłym chłopcem. Myślę, że zajdziesz daleko. My, kapitaliści jesteśmy ambitni. Nie każdemu chłopcu na posyłki powierzamy sprawy tak ważne jak kapitalizacja. - Odwróciłem się. - Och, proszę, panie Blyn! - Natychmiast znalazł się przy mnie. - Doceniam pana ofertę. Gdyby tylko to nie było tak niebezpieczne. Ale w pana życiu niebezpieczeństwo odgrywa ważną rolę, dodaje uroku, prawda? Zrobię to. Przywiozę panu trendykiel. Obaj zniszczymy rynek. Czy poczeka pan na mnie? - Tylko jeśli się pośpieszysz - powiedziałem. - Muszę dokonać kilku operacji, nim zajdzie słońce. Postawiłem puszkę z farbą na trawniku i skrzyżowałem ręce. Poruszyłem suchą gałęzią niczym król berłem. Chłopiec skinął głową, odwrócił siei pobiegł do niebieskiej mgiełki tuż za skałą. Jego ciało powoli przemieniało się w taką samą mgiełkę; po czym wszystko znikło. Co za historia! Przywieziesz to, prawda? Gdy tylko będę trzymał w ręku trendykiel, o ile coś takiego w ogóle istnieje, cały świat będzie należał do mnie. Przewidywanie ruchów na giełdzie, przesądzanie trendów w przemyśle i gospodarce, przepowiadanie wojny, pokoju i nowych układów. Ja będę tylko gromadził informacje i przekazywał je tej maszynie. Dane dotyczące ruchów na giełdzie wezmę, powiedzmy z gazet - i zrobię na tym prawdziwy majątek. Nieźle się ustawiłem! Odchyliłem głowę do tyłu i spojrzałem na wierzchołek drzewa. Czułem się, jakbym był pijany, naprawdę. I chyba byłem, ponieważ przestałem kalkulować. O, właśnie mgiełka pojawiła się z powrotem. Nigdy nie przestanę liczyć. Nigdy! Wspinałem się do góry w kierunku połyskującej niebieskiej mgiełki i wyciągnąłem do niej ręce. Robiła wrażenie kamiennej ściany. Ten dzieciak, zgodnie z umową, przywiózł mi przyrząd. Miły chłopiec. Ernest. Ładne imię. Ładne. Mgła rozstąpiła się i wybiegł z niej Ernest. Niósł długie, czarne pudło z przytwierdzoną do niego białą klawiaturą. Wyglądało to jak powiększona maszynka do dodawania. Wyrwałem mu ją z rąk. - Jak to działa? Oddychał ciężko. - Moja opiekunka... ona mnie widziała... wołała za mną... Mam nadzieję, że nie widziała, jak wchodzę do chrondromu... po raz pierwszy byłem wobec niej nieposłuszny... nielegalnie użyłem chrondromu. - Wiem - powiedziałem. - Wiem. To smutne. Jak to działa? - Klawiatura. Wprowadza pan dane za pomocą klawiatury. Tak jak w dawnych, jak w waszych maszynach do pisania. Wynik ukazuje się na teledekoderze. - Jest to dość małe. Wprowadzenie wielu stron danych finansowych zabierze strasznie dużo czasu, szczególnie chodzi mi o notowania giełdowe. Czy nie macie takie przyrządu, który sam odczytuje dane zapisane na papierze i od razu przedstawia wynik? Zaskoczyłem Ernesta. - Och, pan pewnie ma na myśli otwarty trendykiel. Moja opiekunka ma taki. Ale one są tylko dla dorosłych. I dostanę go dopiero wtedy, gdy zdobędę siódmą grupę odpowiedzialności. Przy dobrych wynikach z samoekspresji. Znowu ta samoekspresja. - To jest właśnie to, czego potrzebuję, Ernest. A może obróciłbyś szybko jeszcze raz i zabrał trendykiel swojej opiekunce? W życiu nie widziałem takiego przerażenia na czyjejś twarzy. Wyglądał, jakbym kazał mu zastrzelić prezydenta. Tego, którego wyprodukowali. - Ależ powiedziałem panu! To jest trendykiel mojej opiekunki, nie mój! - Chcesz kierować kapitalizacją, prawda? Chcesz zobaczyć największy przewrót, jaki kiedykolwiek dokonał się na Wall Street? Ogólna panika i zgrzytanie zębami. Wracaj do swojej opiekunki... - Czy mówicie o mnie? - rozległ się melodyjny, bardzo wysoki głos. Ernest odwrócił się. - Moja opiekunka! - zapiszczał. Przy mgiełce stała niska starsza pani w przedziwnie pozawijanej zielonej sukni. Patrzyła ze smutkiem na Ernesta i z dezaprobatą, kiwała do mnie głową. - Mam nadzieję, że jesteś zadowolony, Erneście. Przekonałeś się, że ten okres “wielkiej przygody” jest w rzeczywistości bardzo nieciekawy, a ludzie prymitywni. Jednak niepokoiliśmy się, że tak długo trwało twoje rozchwianie. Czas, abyś wrócił. - Nie chcesz powiedzieć, że Kontroler Populacji cały czas wiedział, że nielegalnie używam chrondromu? Oni pozwolili mi na to? - Wiem. Masz bardzo dobre wyniki w samoekspresji. W twoim przypadku musieliśmy zgodzić się na ten wyjątek od reguły. Twoje zainteresowanie i mylne pojęcie o tej aferze, jakoby był to romantyczny okres, sprawiły, że musieliśmy zgodzić się, abyś poznał jej prawdziwe oblicze. Nie mogliśmy dać ci piątej grupy odpowiedzialności, póki nie zrewidujesz swoich poglądów. A teraz chodź. Musiałem włączyć się do tej rozmowy. Dialog pomiędzy Ernestem a starszą panią brzmiał jak duet pikola i fujarki. Co za głosy! - Pozostańcie w rozchwianiu jeszcze przez sekundę - powiedziałem. - A co będzie ze mną? Spojrzała na mnie wrogo. - Niestety, usuniemy te drobiazgi z naszej epoki, jakie masz... nie powinieneś był zajść aż tak daleko, Erneście. Wszystko będzie usunięte. - To tak nie może się skończyć. - Wyciągnąłem ręce i pochwyciłem Ernesta. Szamotał się całą siłą swego dziwnie umięśnionego ciała, ale nie miałem kłopotów z przytrzymaniem go. Uniosłem gałąź i przytrzymałem nad jego głową. - Jeżeli nie zrobisz tego, czego zażądam, skrzywdzę chłopca. Będę... będę go rękować! - zagroziłem. Nagle zaświtał mi nowy pomysł. - Zniszczę go! Pogruchoczę wszystkie kości! - A więc czego chcesz? - spytała bardzo spokojnie cienkim głosem. - Twojego trendykla. Tego bez klawiatury. - Za chwilę będę z powrotem. - Odwróciła się i migocząc zieloną suknią, zniknęła w chrondromie. - To jest to! Jeden z najkorzystniejszych układów, jaki kiedykolwiek zawarłem. To jest to! A inni pracują, by zarobić na życie. Ernest skręcał się, zwijał i drżał, ale trzymałem go mocno. Nie mogłem pozwolić mu odejść, o nie! Wart był dla mnie miliony dolarów. Niebieska mgiełka zamigotała znowu i wyszła z niej starsza pani. Niosła kulisty czarny przedmiot z czarną rączka na środku. - teraz to... - zacząłem mówić. Kobieta pociągnęła za rączkę. I to był koniec. Nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem nawet odgarnąć włosów z czoła. Poczułem się tak, jakbym był płytą nagrobkową. Chłopiec rzucił się do ucieczki. Schwycił mały trendykiel, który upuściłem na trawę, i podbiegł do starszej pani. Uniosła wolną rękę do góry. Mówiła do chłopca. - Typowy przykład, Erneście. Egoizm, okrucieństwo, głupota. Skąpstwo bez żadnego odruchu... - Opuściła rękę i niebieska mgiełka zniknęła. Skoczyłem do przodu, ale za skałą nie zobaczyłem niczego. Tak jakby nigdy ich tu nie było. A jednak niezupełnie. Puszka z farbą cały czas leżała na ziemi, gdzie ją rzuciłem. Zachichotałem i sięgnąłem po nią, nagle coś zamigotało. Puszka zniknęła. Rozległ się melodyjny głos. - Och, przepraszam! Rozejrzałem się wokół. Nikogo nie było. Ale puszka zniknęła. Byłem bliski obłędu. Pomyśleć, ile straciłem. Mogłem zadać tyle pytań, a nie zrobiłem tego. Te informacje, za którymi kryły się ogromne pieniądze - wszystko stracone. Informacje. Wtedy przypomniałem sobie Wenceslausa. Chłopiec mówił mi, że ktoś o tym nazwisku wynalazł spirrillix, mniej więcej w naszych czasach i że miał trudności ze sfinansowaniem badań. Nie wiem, co to jest, może jakaś urna wyborcza, może jest to coś, co umożliwia drapanie lewego łokcia lewą ręką. Ale cokolwiek by to było, postanowiłem to odnaleźć, choćbym miał wydać na to ostatni grosz. Wiem o tym tylko tyle, że jest to przyrząd, spełnia jakieś funkcje i robi to dobrze. Powróciłem do biura i wynająłem detektywów. Rozumie pan, doszedłem do wniosku, że nie wystarczy przewertowanie książki telefonicznej - mój Wenceslaus, ten od spirillixu, może nie mieć telefonu. Jest też możliwe, że nie nazwał nawet swego przyrządu spirillixem, nazwę tę mogła wymyśleć dopiero społeczność Ernesta. Rozmawiając z detektywami, nie zagłębiałem się w szczegóły. Po prostu powiedziałem im, by odnaleźli człowieka o nazwisku Wenceslaus lub podobnym, niezależnie od tego w jakiej części kraju mieszka. Z tymi ludźmi sam rozmawiam. Każdemu z nich muszę opowiadać całą historię, by ktoś, kto ewentualnie wynalazł spirillix, potrafił go zidentyfikować. I dlatego jestem u pana, panie Wantzioltz. Nikt, kto ma nazwisko tak podobne do “Wenceslaus” jak pan, nie może zostać pominięty. Czy zajmuje się pan czymś jeszcze poza hodowaniem kurczaków? Czy coś pan wymyślił, może udoskonalił? Nie, myślę, że pułapka na myszy to nie to, czego szukam. Może napisał pan książkę? Albo zamierza pan coś napisać? Może interesuje pana jakaś nowa historyczna lub ekonomiczna idea? Spirillix może być czymkolwiek. Nie? Cóż, to pożegnam się. Czy ma pan jakiś krewnych o tym samym nazwisku, którzy kręcą się ciągle z jakimiś narzędziami - nie? Muszę jeszcze odwiedzić wiele osób. Byłby pan zdziwiony, gdyby się pan dowiedział, ile osób ma nazwisko zbliżone do “Wenceslaus”. Jeszcze chwileczkę. Czy pan powiedział, że pan wymyślił nowy rodzaj pułapki na myszy? Proszę się jeszcze poczęstować cygarem i usiąść. Niech mi pan powie, ta pana nowa pułapka na myszy - jak ona działa? Łapie myszy, wiem. Ale tak naprawdę to co ona robi? USŁUŻNY DOM Być... trudna do sformułowania, samotna myśl błądziła ślepo za potencjalnym faktem... potrzeba, potrzeba... to było - coś... to było - potrzebne... to było potrzebne? Świadomość! Żywa istota dumna była z tego, co posiadała, ogromnie tego pragnęła. W odróżnieniu od jej pierwszego ulubieńca to stworzenie miało myśli, które były dziwaczne i prymitywne, pozbawione jakiegokolwiek sensu. Bolesne, bardzo bolesne stało się zapanowanie nad tym wszystkim. Ale ono miało znów jakiś sens - i, co więcej, pragnienie... Ogromny stwór zaczął wędrówkę do ustalonego miejsca, nierozważny i pełen miłości, szarpiąc niezgrabnie swą masę w górę przy poruszaniu się. Polna kanadyjska droga była trudna do przebycia nawet dla sportowego samochodu wyposażonego w najlepszej jakości gąsienice. Felgi zgrzytały przeraźliwie, uderzając o zbyt duże i zbyt mocno usadowione w błocie głazy. Jasnożółty samochód przechylał się ostro na prawą stronę, po czym wracał do równowagi, ponuro bryzgając błotem. - A ja byłam tak szczęśliwa w mleczarni - Esther Sakarian wspominała z żalem, wbijając starannie przycięte paznokcie w lawendową tapicerkę przedniego siedzenia. - Miałam swoje własne, spokojne laboratorium, porządnie oznakowane próbki mleka i sera z dziennej produkcji. Nocą mogłam wracać spacerkiem do domu po normalnym chodniku lub wpaść do klimatyzowanej restauracji czy kina. Aleja musiałam... - Ostatniej nocy była tu ostra burza i jak zwykle po deszczu, okropnie się teraz jedzie - mruknął Paul Marquis siedzący obok z lewej strony. Poprawił okulary i skoncentrował uwagę na trudnym zadaniu zidentyfikowania nawierzchni, która równie dobrze mogła być drogą, jak i błotem. - Musiałam pojechać nad Wielkie Niedźwiedzie Jezioro, gdzie każdy poszukiwacz lekceważy innych i wszyscy są nikczemni. Och, zachciało mi się przygody! I teraz jestem tutaj, tracąc swe ostatnie młodzieńcze lata. Całe dnie schodzą mi na oczyszczaniu wody dla bandy zapijaczonych fizyków nuklearnych. Każdej nocy pytam się Boga: czy to nazywa się przygodą? Marquis skierował samochód w błoto, by ominąć karłowate, czerwone drzewo świerkowe, które sterczało zuchwale na środku zalanej wodą drogi. - To powinno być gdzieś blisko, minutę drogi czy dwie, Es. Dwadzieścia hektarów wspaniałej ziemi, do sprzedania której nikt jeszcze nie namówił kanadyjskiego rządu. A małe wyboiste wzgórze tuż przy drodze stanowi naturalny fundament dla chatki Dorszowego Przylądka, jak nazywa to Caroline. Bakteriolog delikatnie szarpnęła go za ramię. - Planujesz w Bostonie, a budujesz w północnej Kanadzie. Czy nie sądzisz, że to jednak istotna różnica? Jeszcze nie poślubiłeś tej dziewczyny. - Ty nie znasz Caroline - powiedział pewnie Marquis. - Poza tym będziemy mieszkać zaledwie sześćdziesiąt kilometrów od Little Fermi, a miasto się rozrasta. Złoże, na którym pracujemy, jest prawdopodobnie około dziesięć razy tak zasobne jak w kopalni Eldorado tuż przy Port Radium. Jeżeli potwierdzą się nasze przypuszczenia, wybudujemy stos uranowy, który zaopatrzy w energię elektryczną całą zachodnią półkulę. Zacznie rozwijać się przemysł, budownictwo... - A więc jest to także dobra inwestycja? Czysta mistyfikacja, podobnie jak twoja opinia, że życie spędzone poza murami Beacon Street czyni z dziewczyny, która jest trochę gospodynią domową, a trochę kochanką, idealną kandydatkę na żonę. - Mówisz teraz jak ten szalony medyk Connor Kuntz, kiedy wygrałem z nim w szachy. Oto dziewiętnastowieczny filozof, z którym możesz być szczęśliwa. On potrzebuje jedynie towarzyszki o miłym usposobieniu i sporym majątku, która będzie tak zaabsorbowana pracą, że pozwoli mu w spokoju zajmować się badaniami. Ja nie chcę towarzyszki, chcę żony. Żadna służąca przysłana z agencji... - Doktor Kuntz jest tłustym filozofem. A mnie nie rekomendowała tobie żadna agencja. - ...zatrudnienia - kontynuował wytrwale - nie mogłaby poprowadzić domu z takim oddaniem i wdziękiem jak żona. Nic tego nie zastąpi, żadna maszyna nie da człowiekowi wszechobecnego, pełnego zrozumienia, uczucia. Nie dlatego zamierzam poślubić Caroline, by przygotowywała mój ulubiony obiad i jednocześnie całowała mnie... - Oczywiście, że nie. Jednakże dobrze jest wiedzieć, że dostaniesz i jedno, i drugie. A nie mógłbyś na to liczyć, gdybyś poślubił powiedzmy... no powiedzmy, kobietę pochłoniętą bakteriologią, która ma własną pracę i mogłaby pod koniec dnia być równie zmęczona jak ty. Wiwat, podwójna korzyść; ale zadbaj o jej poziom intelektualny! Paul Marquis - wyjątkowo chudy, młody mężczyzna - zatrzymał samochód i odwrócił się oburzony. Esther Sakarian była jedną z tych starannych kobiet o łagodnym wyglądzie, których uwagi tak pobudzają mężczyzn. - Słuchaj, Esther - zaczął głośno - odłóżmy na bok rozważania o porządku społecznym i uczciwości jednostki. Ludzie wciąż dzielą się na mężczyzn i kobiety, a kobiety, za wyjątkiem tych nieprzystosowanych... - Hej, no proszę! - Esther patrzyła ponad nim zaintrygowana. - Odwaliłeś kawał niezłej roboty! To nie wygląda na dom zrobiony z prefabrykatów, Paul. Ale ile musiało cię kosztować wystawienie go tutaj! I zrobiłeś to wszystko sam w ciągu jednego tygodnia? To dopiero robota! - Proszę, przestań bredzić i powiedz mi... - Twój dom... twoja chatka Dorszowego Przylądka? To jest wspaniałe! - Co takiego? - Paul Marquis odwrócił się pospiesznie. Esher otworzyła prawe drzwi wozu i ostrożnie weszła w błoto. - Założę się, że twój dom jest już także w połowie umeblowany. I że pełen jest tych różnych drobiazgów, o których zawsze mówiłeś. Chytry z siebie lis, no, no. “Słuchaj, Es, chciałbym poradzić się ciebie, gdzie postawić dom na ziemi, którą kupiłem”. A więc obejrzyjmy go. I nie martw się, nie powiem tej dziewczynie, że wiedziałam o tym cały czas. Marquis z głupim uśmiechem obserwował, jak wspinała się w obcisłych dżinsach na pokryte krzakami wzgórze w kierunku zielono-białego domku. W końcu odwrócił się gwałtownie i runął w błoto. Poderwał się zaraz i popędził na wzgórze, strząsając z siebie grudy brązowej, kanadyjskiej ziemi. Esther skinęła na niego głową, gdy się zbliżał; trzymała rękę na długiej, staroświeckiej klamce. Co za sens zamykać drzwi na klucz na takim pustkowiu? Gdyby jacyś ludzie chcieli się włamać, mogliby z łatwością rozbić okno i zabrać, co im się podoba, gdy byłeś daleko. Cóż, nie stój tu z taką miną, daj klucz! - Klucz? - Oszołomiony wyjął klucze z kieszeni, popatrzył na nie przez moment, po czym schował je gwałtownie z powrotem. Przesunął ręką po jasnych włosach i oparł się o drzwi. Otworzyły się. Dziewczyna minęła go, gdy złapał się słupka, by utrzymać równowagę. - Nigdy nie mogę połapać się w tych przedziwnych urządzeniach. Komórki fotoelektryczne wystarczą w zupełności mnie i moim dzieciom. Och, Paul! Nie powiesz mi, że twoje zainteresowania ograniczając się tylko do jąder atomowych. Co za meble! - Meble? - zapytał słabo. Powoli otworzył oczy, które zacisnął mocno, gdy opierał się o drzwi. Objął wzrokiem pokój, pełen krzeseł i stołów, opartych - według aktualnej mody - na jednej stylizowanej nodze. - Meble! - Westchnął i ponownie ostrożnie przymknął oczy. Esther Sakarian potrząsnęła pewnie swą, jak zwykle, trzeźwą głową. - Ten styl po prostu nie pasuje do chatki Dorszowego Przylądka, wierz mi, Paul. Być może twoja poetycka dusza chce zjednać sobie ścisły umysł, dając mu takie otoczenie, ale nie możesz w ten sposób meblować takiego domu. Co więcej, patrząc na to wyretuszowane zdjęcie Caroline, które nakleiłeś na licznik Geigera, wiem, że jej też nie spodobałoby się to. Będziesz musiał pozbyć się przynajmniej... Podszedł do niej i stanął obok, muskając rękaw jej jasnej bluzy. - Esther - powiedział cicho. - Moja droga, słodka, gadatliwa, pewna siebie, dociekliwa Esther. Proszę cię, usiądź i zamknij się! Usiadła na stylizowanym krześle, patrząc na niego spod brwi. - Czy masz coś do powiedzenia? - Mam coś do powiedzenia! - odezwał się Paul z naciskiem. Wskazał ze złością na nowoczesne meble. - Wszystko to, dom, meble, wyposażenie, nie tylko, że nie zostały zbudowane ani przysłane tu przeze mnie, ale... ale nie było tego wszystkiego, gdy byłem tu tydzień temu z agentem i kupiłem tę posiadłość. Tego po prostu nie powinno tu być! - Bzdura! To niemożliwe... - Zamilkła. Skinął głową. - To prawda. Ale jest coś, co doprowadza mnie do szaleństwa. Meble. O takich właśnie meblach myślałem zawsze, gdy Caroline mówiła o budowie domku. Wiedziałem, że zamierza zapełnić dom antykami, a ponieważ czułem, że miejsce kobiety jest w domu, nie sprzeciwiałem się jej. Nigdy nie napomknąłem, że chciałbym kupić meble w takim właśnie stylu, nigdy nikomu o tym nie mówiłem. A jednak każde krzesło i stół w tym domu jest dokładnie takie, jakie sobie wymarzyłem! Esther słuchała go, marszcząc brwi. Zaczęła głupio chichotać, ale nagle uspokoiła się. - Paul, wiem, że nie jesteś obłąkany. Skłonna jestem uznać, że nie żartujesz sobie ze mnie. Ale co do tego... widzisz, dom mógł być zrzucony przez przelatujący samolot, a może był to wymysł Charlesa Forta. Chociaż to, co mówisz, meblach, sprawia, że czuję się nieswojo. - Pomyśl, co dzieje się ze mną - powiedział. - Ale spokojnie. Podaj mi rękę i chodźmy do kuchni. Jeżeli tam znajduje się pewne połączenie lodówki-zlewozmywaka-kuchenki... Było. Paul Marquis dotknął lśniącej emalii i zagwizdał przez zęby “Refren Pielgrzyma”. - A co byś powiedziała o tym. - Głos jego zadrżał. - Całą tę instalację, jaka tu jest, nakreśliłem wczoraj o godzinie trzeciej piętnaście na odwrocie koperty od Caroline, kiedy duży czerpak został uszkodzony i nie miałem nic do roboty. Przedtem wiedziałem tylko tyle, że chciałbym, aby moja kuchnia nie była standardowa. I właśnie takie rozwiązanie narysowałem. Esther poklepała się lekko po twarzy, jakby chciała odzyskać utraconą równowagę. - Tak, wiem. - Naprawdę? - Może nie pamiętasz tego, panie Marquis, ale pokazałeś mi ten szkic w kantynie. Ponieważ rozwiązanie to było zbyt drogie, aby traktować je poważnie, zasugerowałam, by nadać lodówce kształty kuliste, żeby pasowała do linii kuchenki. Nadąłeś wargi i zgodziłeś się na to. Lodówka jest kształtu kulistego i pasuje do linii kuchenki. Paul otworzył szafkę i wyjął kolorowy kubek. - Mam ochotę się upić, nawet jeśli jest tu tylko woda! Przyłożył kubek pod kurek i sięgnął do przycisku, na którym widniał napis “zimna”. Jednak nim zdążył go nacisnąć palcem, z kurka wytrysnął strumień lodowatego płynu, napełnił szklankę i ciecz przestała się lać. Fizyk zdziwił się widząc, że dno zlewozmywaka jest zupełnie suche. Zacisnął kubek mocno w dłoni i wlał całą jego zawartość do gardła. Po chwili wyprostował się; wtedy Esther, oparta o gładką ścianę zauważyła, że się zakrztusił. Zbliżyła się do niego. Przestał kaszleć i zobaczyła, że łzy napłynęły mu do oczu. - Och - powiedział. - To była whisky, najlepsza whisky, jaka przeszła przez moje gardło. Gdy tylko zaczęła się lać z kranu, pomyślałem sobie: potrzebujesz teraz, kolego, napić się szkockiej. I Esther, to nie była woda, ale whisky! Czy to nie cuda! - To mi się nie podoba - powiedziała zdecydowanie szatynka. Wyciągnęła małą próbkę z kieszonki. - Whisky, woda czy cokolwiek to jest, wezmę próbkę do analizy. Nie masz pojęcia, jak wiele różnych alg znajduje się w wodzie w tych okolicach. Myślę, że obecność radioaktywnej rudy... ale to nie działa. Naciskała kciukiem i dużym palcem przyciski gorącej i zimnej wody, aż poduszeczki palców zrobiły się białe. Kurki cały czas były suche. Paul podszedł i nachylił głowę, by sprawdzić metalowe rurki. Wyprostował siei uśmiechnął figlarnie. - Lej się, wodo! - rozkazał. Woda znowu wytrysnęła z kranu, zakreślając tym razem krzywą, tak aby napełnić probówkę, którą Esther przesunęła spod kurka, kiedy jej towarzysz oglądał instalację. Kiedy probówka była pełna, woda przestała cieknąć. - No, proszę! - Paul spojrzał na oniemiałą dziewczynę. - Te przyciski, instalacja, to tylko makieta. Cały ten dom robi dokładnie to, czego od niego wymagam! Esther, mam więc automatyczny dom, należy on do mnie, wszystko to jest moje! Zamknęła probówkę i schowała ją do kieszeni. - Myślę, że coś się za tym kryje. Chodźmy z tego domu, Paul. Pomimo całej niedorzeczności tej sprawy, jest kilka rzeczy, które nie dają mi spokoju. Chciałabym, żeby Connor Kuntz przyjechał tu i rozejrzał się wokół. Poza tym, jeśli mamy zdążyć do Little Fermi przed zachodem słońca, powinniśmy już wyruszyć. - Nie mów nic Kuntzowi o całej tej sprawie - ostrzegł ją Paul, gdy ruszyli w kierunku otwartych już drzwi. - Nie chcę, aby kręcił się koło automatycznego domu. - Nie powiem, jeśli tak ci na tym zależy. Ale doktor Kuntz mógłby pomóc ci w ustaleniu, co ty właściwie masz. Gdy tylko zainteresujesz go jakąś niecodzienną sytuacją, natychmiast odwoła się do pięciu tysięcy lat naukowych dociekań dotyczących tego zjawiska. Powiedz mi, czy zauważyłeś jakieś inne zmiany na tym terenie, jakie zaszły od czasu twego ostatniego pobytu? Fizyk właśnie stał przed drzwiami domu i przypatrywał się plątaninie krzewów, które widniały między pasmami bagien i głazów. Blade, pomarańczowe światło zachodzącego słońca tajemniczo rozświetlało ziemię, co powodowało, że odludne subarktyczne równiny sprawiały wrażenie zasłony ginącej epoki. Zerwał się zimny wiatr i powiał na nich, rozkoszując się swą mocą. - No cóż, na przykład tam. Pasmo zielonej trawy rozciągało się na odległość około czterystu metrów. Pamiętam, jak myślałem, że taki trawnik, jakby świeżo podstrzyżony, nie pasuje do tego bagiennego miejsca. To było tam, gdzie widzisz teraz kawał całkowicie pustej, brązowej ziemi. Trawa mogła, oczywiście, uschnąć i zginąć w ciągu tygodnia. Nadciąga zima. - Hm. - Cofnęła się o krok i spojrzała na zielony dach domku, który harmonizował z zielonymi żaluzjami i drzwiami oraz bielą ścian. - Czy myślisz...? Paul odskoczył od drzwi i stał pocierając ramię i chichocząc nieswojo. - Mam wrażenie, jakby coś dotknęło mego ramienia i otarło się o mnie. Właściwie to nie przestraszyłem się, tylko tak mnie to zaskoczyło. Uśmiechnął się. - Myślę, że ten dom, jakikolwiek jest, lubi mnie. Odebrałem to jak mechaniczną pieszczotę. Esther skinęła głową, ale nic nie powiedziała. - Wiesz, Paul - wyszeptała, gdy byli już w drodze. - Mam przedziwne uczucie, że to nie jest automatyczny dom. On po prostu jest żywy. Otworzył szeroko oczy, po czym poprawił okulary i roześmiał się. - Tak właśnie mówią, Esther: Aby z domu zrobić prawdziwy dom, trzeba tchnąć w niego życie. Jechali w ciszy przez sączącą się ciemność, usiłując odpowiedzieć sobie na pewne pytania, ale bez rezultatów. Dopiero kiedy koła zastukały o betonowe przedmieście Little Fermi, Paul powiedział nagle: - Wezmę trochę fasoli i kawy i spędzę noc w moim żywym domu. Breckinbridge nie będzie mnie potrzebował, dopóki ładunek prętów kadmowych nie przybędzie z Edmonton. Oznacza to, że dzisiejszą noc i cały jutrzejszy dzień mogę poświęcić na poznawanie nowego domu. Jego towarzyszka żachnęła się. - Nie mogę cię powstrzymać. Ale bądź ostrożny, bo inaczej biedna Caroline będzie musiała poślubić jakiegoś chłopaka ze szkoły prawniczej Harvarda. - Nie martw się - uspokoił ją. - Jestem przekonany, że gdy tylko poproszę dom, będzie on skakał przez obręcz. I kto wie, może poproszę go o to, jeśli będę się nudził. Odszukał Breckinbridge’a w barakach i załatwił z nim dzień urlopu. Następnie odbył dyskusję z kucharzami, których musiał uprosić, by dali mu trochę paczkowanej żywności. Pośpiesznie wysłał telegram do Caroline Hart, do Bostonu w Massachusets. Po czym ruszył w drogę powrotną do swego domku. Reflektory samochodu rozświetlały ciemność, ale ich stosunek do drogi był raczej obojętny. Dopiero kiedy Paul zobaczył dom stojący na wzgórzu, zdał sobie sprawę z tego, że gdyby dom zniknął, z łatwością zaakceptowałby ten fakt. Zaparkował samochód na zboczu, tak że jego światła oświetlały drogę prowadzącą na szczyt wzgórza, otworzył drzwiczki i przygotował się do wyjścia. Drzwi domku otworzyły się. Ciemny dywan rozwinął się i stoczył w dół wzgórza aż do jego stóp. Na całej jego długości powstały regularne, ostre załamania, które utworzyły wspaniałe schody. Z załamań tych wydobywało się różowe światło, oświetlające drogę. - To dopiero przywitanie - skomentował Paul, przekręcając klucz w stacyjce i ruszając pod górę. Kiedy przechodził przez przedsionek, ściany lekko wybrzuszyły się i dotknęły go delikatnie z obu stron, aż podskoczył. Ale w tym geście było tyle serdeczności i ściany powróciły do normalnego stanu tak szybko, że nie było powodu do niepokoju. Stół w jadalni jakby lekko się uniósł, by przyjąć te rzeczy, które Paul na niego rzucił. Pogłaskał go i skierował się do kuchni. Zgodnie z nie wypowiedzianym życzeniem, woda znów zamieniła się w whisky; następnie w zupę cebulową, sok pomidorowy i koniak Napoleon. Odkrył, że lodówka pełna jest wszystkiego, czego mógł sobie zażyczyć, od polędwicy do kilku butelek ciemnego piwa, tego, które zawsze dla siebie kupował. Widok jedzenia spowodował, że poczuł się głodny; nie jadł jeszcze kolacji. Miał ochotę na duszony stek z cebulką, przybrany fasolką i na dużą ilość gorącej kawy. Skierował się w stronę jadalni, by zabrać produkty, które zostawił na stole. Jego plecak wciąż leżał na skraju stołu. A na drugim jego końcu... na drugim końcu stał talerz, na którym znajdował się gruby stek przykryty cebulką, otoczony brązową fasolką. Lśniące sztućce leżały między talerzami a dzbankiem z kawą. Paul zaczął chichotać histerycznie, ale zaraz się otrząsnął. Było rzeczą oczywistą, że dom robił wszystko, by zapewnić mu maksymalny komfort. Mógł więc siąść i zabrać się do jedzenia. Rozejrzał się za krzesłem i zobaczył, że właśnie jedno z nich porusza się po podłodze; stuknęło go delikatnie z tyłu i usiadł na nim. Krzesło dalej ślizgało się do wyznaczonego miejsca przy stole. Gdy kończył jeść deser - melona, którego przywołał do stołu siłą wyobraźni, zauważył, że lampy służyły właściwie za element dekoracji. Światło rozchodziło się ze ścian, może z sufitu czy podłogi; było wszechobecne, jego intensywność zależała również od jego życzenia. Brudne talerze i sztućce zniknęły w blacie stołu jak cukier w gorącym roztworze. Postanowił, że przed pójściem do łóżka zajrzy do biblioteki. Chyba wyobrażał ją sobie w swoim domu? Nie był tego pewien, więc pomyślał, że dobrze by było, gdyby znajdowała się obok saloniku. Wszystkie książki, jakie lubił, znalazł w ciepłym, przytulnym pomieszczeniu. Spędził tam miłą godzinę, przeglądając wszystko od Joan Aiken do Einsteina, dopóki nie natrafił na pięknie oprawioną Britannicę. Pierwszy tom encyklopedii, jaki wziął do ręki, pozwolił mu zrozumieć swoje ograniczenia. W całości zamieszczone były tylko te hasła, które kiedyś czytał. Pozostałe były niepełne, zawierały tylko przeczytane fragmenty. Cała reszta była zamazana, co bardzo go zdziwiło, aż zdał sobie sprawę z tego, że był to obraz, jaki pochwyciły oczy podczas przeglądania książki. Poszedł wąskimi schodami na górę do sypialni. Ziewając zauważył, że szerokość łóżka jest taka, o jakiej zawsze marzył. Kiedy tylko położył ubranie na stojące przy łóżku krzesło, coś pochwyciło je i przeniosło do narożnej szafy, gdzie, jak sądził, zostało porządnie powieszone. W końcu położył się, tłumiąc dreszcz, gdy kołdra, z własnej woli, zawinęła się i okryła go. Tuż przed zaśnięciem uświadomił sobie, że trzy ostatnie noce spędził grając w szachy, więc może mieć kłopoty ze wstaniem. Zamierzał wstać wcześnie i dokładnie obejrzeć swój wspaniały, usłużny dom, ale nie miał budzika... Ale czy budzik był w ogóle potrzebny? Uniósł się na łokciu, kołdra wciąż otulała jego klatkę piersiową. - Hej, posłuchaj - zwrócił się do ściany srogo. - Obudź mnie dokładnie za osiem godzin. I zrób to w miły sposób, dobrze? Obudził się z dziwnym uczuciem. Leżał chwilę zastanawiając się, co go tak zaszokowało. - Paul, kochanie, proszę, obudź się. Paul, kochanie, proszę. Paul kochanie, proszę... Głos Caroline! Wyskoczył z łóżka i gorączkowo rozejrzał się wokół. Co Caroline robi tutaj? Wysłał do niej telegram, w którym zapraszał ją, by przyjechała i zobaczyła nowy dom; ale niemożliwe, by otrzymała go przed śniadaniem. Nawet samolot... Nagle zaświtało mu w głowie. Oczywiście! Poklepał łóżko. - Dobra robota. Nie można było zrobić tego lepiej. Podgłówek drgnął pod jego ręką i ściany zamruczały; zdumiewające, jak bardzo przypominało to pomruk zadowolenia. Wspaniały prysznic był jednym z tych pomysłów, którym kiedyś rozkoszował się przez chwilę czy dwie, po czym o tym zapomniał. Ale teraz wystarczyło już tylko wejść do obszernej kabiny, w której znajdowało się mnóstwo małych otworków, i spryskać się ciepłą pianą z mydła, która przestała się lać w chwili, gdy był już namydlony; po czym z tych samych otworków zaczęła pryskać czysta woda o tej samej temperaturze. Gdy piana została już zmyta, ostre strumienie powietrza wysuszyły go całkowicie. Wyszedł spod prysznica i zobaczył swoje ubranie, które wisiało na zewnątrz, wspaniale wyprasowane i lekko pachnące pralnią chemiczną. Zdziwił go zapach pralni, chociaż go lubił. No tak, pewnie dlatego! Zażyczył sobie, by okno w łazience otworzyło się; dzień był wyjątkowo ładny. Z żalem pomyślał, że nie wziął lekkiego ubrania, ale opuścił oczy i zobaczył, że ma na sobie sportową koszulę i letnie spodnie. Widocznie jego zabrudzone ubranie posłużyło jako wzór do zrobienia innych: ten dom miał ogromne możliwości. Wspaniałe śniadanie, jakie wymyślił w drodze do jadalni, już czekało na niego. Książka Jane Austen Emma, którą czytał ostatnio przy posiłkach, leżała obok otwarta na właściwej stronie. - Gdybym jeszcze mógł posłuchać Mozarta - rozmarzył się. A wiec rozległy się dźwięki... Tego popołudnia o godzinie czwartej na błękitnym niebie pojawił się helikopter Connora Kuntza. Paul zażyczył sobie solo na trąbce i wyszedł powoli na spotkanie gości. Pierwsza z helikoptera wysiadła Esther Sakarian. Ubrana była w skromną czarną sukienkę, w której wyglądała bardzo kobieco; już mniej przypominała wyemancypowanego bakteriologa. - Przepraszam, że przywiozłam ze sobą doktora Kuntza, Paul. Ale obawiałam się, że po nocy spędzonej tutaj możesz potrzebować pomocy medycznej. Poza tym nie mam własnego helikoptera, a on zaoferował się mnie podrzucić. - Wszystko w porządku - powiedział wspaniałomyślnie. - Gotów jestem porozmawiać o tym domu z Kuntzem czy jakimś innym biologiem. - To dla ciebie. Właśnie przyszło. - Podała mu żółtą kartkę. Przeczytał telegram i skrzywił się. - Coś ważnego? - wypytywała, Esther spoglądając od czasu do czasu na różową chmurkę, jakby ta ją fascynowała. - Och. - Zwinął kartkę i uderzał nią ponuro w otwartą dłoń. - To od Caroline. Pisze, że jest zdziwiona tym, iż zamierzam stale mieszkać tutaj. I że jeżeli naprawdę jestem na to zdecydowany, zrywa nasze zaręczyny. Esther zacisnęła usta. - Cóż, to kawał drogi z Bostonu. A zakładając, że twój dom jest tak niezwykły... Paul zaśmiał się i cisnął papierową kulkę. - No tak. Ale myślę, że kto kocha mnie, powinien także kochać mój dom. A jeśli chodzi o dom: Spokój, miły! Spokój, powiedziałem! Podczas gdy on mówił, dom zwlókł się za nim wzdłuż zbocza, otworzył szeroko okno wykuszowe i przyczaił się za nim. Teraz, na jego ostrą reprymendę, okno gwałtownie zamknęło się. Dom pomaszerował tyłem na swoje miejsce na szczycie wzgórza, gdzie stał drżąc lekko. Dźwięk trąbki stał się wyjątkowo smutny. - Czy... czy on często tak robi? - Za każdym razem, kiedy oddalę się trochę od niego - zapewnił ją. - Mógłbym zrobić z tym porządek, wydając odpowiednie polecenie, ale muszę powiedzieć, że to trochę mi pochlebia. Poza tym nie chcę robić mu przykrości, jest taki serdeczny. Nic złego się w końcu nie stało. Hej, Connor, co myślisz o tym? Pulchny, spocony doktor uważnie przyglądał się hałaśliwej chatce. - Muszę przyznać, że nie wiem jeszcze, co o tym myśleć. - Daj spokój, Connor - poradziła Esther. - Zajmijmy się lepiej analizami. Paul poklepał go po plecach. - Wejdźmy do środka i wyjaśnię ci wszystko nad szklanką piwa; mam na nie ochotę, więc na pewno jest w domu. Po pięciu piwach na oczach doktora Connora Kuntza, które podobne były do czarnych paciorków, mundur straży Coldstream, w jaki ubrany był gospodarz, zmienił się w dobrze skrojony smoking. - Oczywiście, że ci wierzę. Przecież to widzę. Twój dom jest żywy. Musimy teraz zadecydować, co z tym zrobimy. Paul Marquis spojrzał na swe białe gabardynowe ubranie. Zawahał się przez chwilę i smoking zamienił się w lekkie, letnie ubranie. - Co mamy z tym zrobić? Kuntz wstał, założył ręce do tyłu i zaczął uderzać jedną dłonią w drugą. - Masz rację, utrzymując to wszystko w tajemnicy. Jedno nieuważne słowo i będziesz otoczony chmarą ciekawskich turystów. Muszę skontaktować się z doktorem Dufayel z Quebecu, on pasjonuje się tymi sprawami. Chociaż jest jeszcze pewien młody człowiek w Johns Hopkins. Czego zdołałeś dowiedzieć się o tym domu, o jego budowie? Młody fizyk stracił panowanie nad sobą, na jego twarzy pojawiło się wzburzenie. - Cóż, drewno wygląda jak drewno, metal jak metal, sztuczne tworzywo jak sztuczne tworzywo. I kiedy dom sprawia wrażenie, że jest ze szkła, dopóki nie przeprowadzę analizy chemicznej, traktuję go, jakby był szklany. Widzisz, Es... - Dlatego między innymi zdecydowałam się sprowadzić tu Connora. Biologicznie i chemicznie woda jest czysta, a nawet zbyt czysta. Idealne H2O. Co sądzisz, doktorze, o mojej teorii baldachimu chlorofilowego? Gwałtownie schylił ku niej głowę. - Możliwe. Jest to w każdym razie jakaś odmiana transformacji energii słonecznej. Ale chlorofil przemawiałby za botaniczną naturą domu, a on ma różnorodne możliwości wewnętrznej i zewnętrznej aktywności fizycznej. Co więcej, zawartość metali, które w tym rejonie w ogóle nie występują, sugeruje, że nastąpiła tu subatomowa reorganizacja materiałów. Esther, musimy przygotować kilka próbek tego domku. Bądź tak miła i przynieś z helikoptera mój zestaw przyborów. Zresztą, w tej sytuacji sama mogłabyś przygotować próbki, dobrze? Chciałbym rozejrzeć się trochę. - Próbki? - Paul Marquis powiedział niezdecydowanie, gdy bakteriolog ruszyła w kierunku otwartych drzwi. - To jest żywy organizm, przecież wiesz. - Och, my weźmiemy tylko mały kawałek z... mało ważnego miejsca. Tak, jak byśmy zeskrobali kawałek skóry z ręki człowieka. Powiedz mi - sondował doktor, uderzając ręką w stół dla sprawdzenia reakcji na ten bodziec - na pewno masz jakąś swoją teorię na temat powstania tego domu. Marquis znowu usadowił się na krześle. - Tak naprawdę, to jest w tym coś więcej. Pamiętam, jak złoże w czternastym szybie, rokujące duże nadzieje, nagle się wyczerpało. Ze wszystkich szybów w Little Fermi, szyb czternasty położony jest najbliżej tego miejsca. Główny geolog Adler skomentował to wtedy, że albo to złoże było już eksploatowane około sześciu tysięcy lat temu, albo jest to efekt działalności lodowca. Ale ponieważ mało było dowodów na ruchy lodowców w okolicy i żadnych śladów dawnych, prehistorycznych kopalni blendy uranowej, przestano zajmować się tą sprawą. Ja myślę, że ten dom jest śladem dawnej eksploatacji złoża w tym rejonie. Wierzę, że znajdziemy radioaktywną rudę wzdłuż całej drogi od tego miejsca do granic szybu czternastego. - Znalazłbyś się w dobrej sytuacji, gdyby tak było - zauważył Kuntz, idąc w kierunku kuchni. - A skąd wziął się ten dom? - Cóż, jeżeli badania naszych archeologów są wiarygodne, nikt na ziemi sześć tysięcy lat temu nie interesował się blendą uranową. To pozostawia szerokie pole do działania istotom pozaziemskim, z naszego Układu Słonecznego i nie tylko. Równie dobrze mogłaby to być stacja napełniania paliwa dla ich pojazdów kosmicznych, normalnie eksploatowana kopalnia czy też awaryjne lądowisko dla wykonania drobnej naprawy lub załadowania paliwa. - A dom? - W tym domu mieszkali oni w okresie eksploatacji kopalni. Przypuszczalnie traktowali go jako pomieszczenie prowizoryczne, tymczasowe. Gdy opuścili naszą planetę, zostawili je tak, jak my zostawiamy po sobie w Little Fermi opuszczone drewniane i metalowe chaty. Stoi tutaj, czekając na coś, co uwolni telepatyczny cyngiel i umożliwi mu objąć jego funkcję. Może jest to chęć, a nawet pragnienie posiadania czegoś, czemu można służyć... Pełen desperacji okrzyk Esther przerwał ich rozmowę. - Złamałam właśnie drugi skalpel na tym kawałku irydu, który udaje delikatny materiał. Podejrzewam, Paul, że bez twojego pozwolenia nie uda mi się niczego zrobić. Powiedz mu, proszę, że zgadzasz się, bym wzięła malutki kawałek. - No... zgadzam się - powiedział niechętnie Paul, po czym dodał - tylko uważaj, żebyś go za bardzo nie skrzywdziła. Zostawili dziewczynę odcinającą długi, cienki pasek z zachodniej krawędzi i zeszli schodami do sutereny. Connor Kuntz szedł powoli, wpatrując się na dół w poszukiwaniu śladów jakiegoś biologicznego organu. Nie znalazł niczego oprócz pochlapanego wapnem cementu. - Weźmy pod uwagę jego funkcję - powiedział w końcu. - Jego funkcję służenia! Drogi kolego, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że ten dom ma płeć? - Płeć? - Paul odskoczył uderzony tą myślą. - Czy myślisz, że może mieć dużo małych domków? - Och, nie w sensie reprodukcji, nie w tym sensie! - Pulchny doktor o mało co nie szturchnął Paula w żebro, gdyby ten nie pośpieszył się, wchodząc po schodach. - On ma płeć w emocjonalnym, psychologicznym znaczeniu tego słowa. Tak jak kobieta chce być żoną dla mężczyzny, jak mężczyzna szuka kobiety, dla której byłby odpowiednim mężem, tak ten dom pragnie być domem dla kogoś, kto zarówno potrzebuje go, jak i posiada. W takiej sytuacji spełni się i będzie zdolny do demonstracji uczucia, i to znów jako istota, która służy. A propos, sądzę, że jest to dobry przykład dla nas w czasach, gdy jest tyle nieporozumień na temat podziału ról we współczesnej rodzinie, czego najlepszym przykładem są konflikty między tobą a Esther, które od czasu do czasu ożywiają kantynę. Miłość, która nie jest ostentacyjna, i służenie sobie nawzajem. - Tak. Gdyby tylko Esther pozbyła się tego zwyczaju dokuczania mi na każdym kroku. Hm, czy zauważyłeś, jaka była dzisiaj miła? - Oczywiście. Dom wprowadził drobne poprawki do jej osobowości, po to, abyś był szczęśliwszy. - Co? Dom zmienił Es? Jesteś szalony, Connor? Doktor mlasnął grubymi wargami z zadowoleniem. - Wprost przeciwnie, mój chłopcze. Zapewniam cię, że w Little Fermi i w czasie drogi dyskutowała zawzięcie, jak zwykle. A w chwili, kiedy cię zobaczyła, zrobiła się taka kobieca, nie tracąc jednak ani odrobiny swego wyczucia i subtelności. Pamiętaj o tym. Nigdy dotąd nie przybierała postawy “mój pan, mój władca”. Kiedy człowiek, tak jak Esther, zmienia się w ciągu jednej nocy, to musiał mu ktoś lub coś w tym pomóc. W tym przypadku pomógł jej dom. Paul Marquis uderzał palcami w ścianę. - Dom zmienił Es dla mojej osobistej wygody? Nie wiem, czy mi się to podoba. Es powinna pozostać sobą, dobrą czy złą. Poza tym, być może zechce zmienić i mnie. Starszy mężczyzna spojrzał na niego z błyskiem w oczach. - Nie wiem, w jaki sposób to promieniowanie wysokiego rzędu wpływa na osobowość czy intelekt, ale pozwól, że cię zapytam o coś. Czy nie byłbyś szczęśliwy, gdyby panna Sakarian stała się bardziej sympatyczna? I co więcej, czy nie chciałbyś myśleć, że dom nie jest w stanie zmienić ciebie? - Oczywiście. - Paul wzdrygnął się. - Jeśli o to chodzi, cieszę się że Es stała się bardziej kobieca. Ale wątpię, abyś ty, czy ktokolwiek inny mógł przekonać mnie, że ten dom może tak manipulować osobowością człowieka, jak manipuluje meblami. Ta cała sprawa jest zbyt śmieszna, by o niej dyskutować. Connor Kuntz zarechotał i poklepał się po udach. - Wspaniale! I teraz nie zdajesz nawet sobie sprawy z tego, że twoje myśli zostały zaprogramowane przez dom, ponieważ tak ci jest najwygodniej. Cały czas uczy się, jak najlepiej ci służyć! Doktor Dufayel z pewnością to doceni! - O właśnie. Nie chcę, aby mój wyjątkowy dom i jego zdolności, jakie by one były, ściągnęły na siebie uwagę naukowców. W jaki sposób mogę wyperswadować ci, abyś się od nas odczepił? Kuntz wyprostował się i spojrzał na niego z powagą. - Tak, z pewnością. Mógłbym znaleźć przynajmniej dwa powody, dla których nie powinienem rozmawiać o tym domu z nikim oprócz ciebie i Esther. - Zastanowił się chwilę. - Powinienem raczej powiedzieć, że jest sześć lub siedem powodów, aby nie wspominać o istnieniu tego domu Dufayelowi czy innym biologom. Myślę, że narawdę jest ich dużo więcej. Paul odprowadzał Estherę i Connora Kutza do helikoptera, obiecując, że następnego dnia rano stawi się w pracy. - Od dzisiaj będę nocował w moim domu. - Zrelaksuj się - powiedziała Esther. - I nie rozmyślaj o Caroline. - Nie martw się. - Spojrzał na dom, drżący z tkliwości. - Muszę nauczyć go kilku rzeczy. Na przykład tego, by nie skakał wokół mnie, gdy jestem w towarzystwie. Es, a może zamieszkałabyś w nim ze mną? Będziesz traktowana z taką samą troską i uczuciem, jak ja. Uśmiechnęła się. - My troje, razem w doskonałym związku małżeńskim. Nie będziemy potrzebowali żadnej służby, nikogo, tylko ty, ja i dom. Ewentualnie, dla zachowania pozorów, gdy powstaną inne domy i będziemy mieli sąsiadów, weźmiemy jakąś kobietę do sprzątania. - Och, z pewnością będziemy mieli sąsiadów - powiedział Paul, patrząc na bielszą niż zwykle twarz Connora Kuntza. - Staniemy się bardzo bogaci, gdy odkryją nową żyłę, która przebiega częściowo przez naszą posiadłość. I kiedy Little Fermi będzie zaopatrywała w energię elektryczną całą Amerykę, zrobimy fortunę, sprzedając ziemię. I pomyśl o naukowych badaniach z fizyki i bakteriologii, jakie będziemy mogli przeprowadzić, mając do dyspozycji aparaturę, w jaką zaopatrzy nas dom! - Będziecie bardzo szczęśliwi - powiedział Kuntz. - Dom dopilnuje tego, żebyście byli szczęśliwi, nawet gdyby musiał zniszczyć was oboje, a raczej waszą jaźń. - Zwrócił się do dziewczyny. - Esther, wydaje mi się, że powiedziałaś wczoraj, iż nie wyjdziesz za Paula, dopóki się nie zmieni. Czy on się zmienił, czy też dom zmienił ciebie? - Czy naprawdę tak powiedziałam? Cóż, Paul, właściwie... Ale dom... - A co z tym dziwnym uczuciem, które, jak mówiłaś wywiera na tobie dom? - kontynuował doktor. - Tak jakby ktoś rozłączył wszystkie przewody w twoim mózgu i poukładał je zgodnie z jakimś planem? Czy nie widzisz tego, że nie jesteś już sobą i że należysz całkowicie do Paula, a za dokonanie tych zmian w twoim mózgu odpowiedzialny jest dom? Paul objął dziewczynę i spojrzał nachmurzony na Kuntza. - Nie podoba mi się to co mówisz, chociaż może coś w tym jest. - Jego twarz rozjaśniła się. - Ale jest to zbyt mało prawdopodobne, żeby było możliwe. Nieprawda, Es? Dziewczyna walczyła ze sobą, targał nią wewnętrzny niepokój. - Ja... sama nie wiem. Tak, masz rację. Niemożliwe, to za delikatne określenie! Nigdy nie słyszałam czegoś podobnie... Ten dom chce jedynie służyć tobie. Jest pełen miłości i nie mógłby cię skrzywdzić. - To nieprawda. - Lekarz podskakiwał jak przepiórka w sieci. - Załóżmy, że dokonuje on tylko pewnych psychologicznych poprawek, jakie są niezbędne do rozwikłania twego poważnego konfliktu wewnętrznego. Ale pamiętaj, ten dom jest całkowicie nieznaną formą życia. Jeżeli był on kiedykolwiek pod czyjąś kontrolą, to sprawowały ją istoty przewyższające nas w rozwoju. Jest to dość niebezpieczne teraz, kiedy od czasu do czasu panujesz jeszcze nad swymi myślami, ale co będzie, gdy on odczuje, że twoje psychiczne hamulce słabną... - Dość tych głupstw, Connor! - uciął Paul. - Powiedziałem ci, że nie akceptuję takiego rozumowania. Nie chcę, abyś wracał do tego. To oczywista bzdura. Nieprawda, kochanie? - I pozbawiona sensu - uśmiechnęła się. Doktor Connor Kuntz stał przerażony, w głowie kołatały mu różne myśli, ale nie mógł niczemu zaradzić. Za nimi dom mruczał radośnie: “O wspaniały panie, który nigdy nie opuścisz mnie...” Kiedy helikopter wznosił się w górę, w kierunku bladego nieba i Esther machała malejącej w dole postaci, obok której wesoło podskakiwał dom, Kuntz zapytał ostrożnie: - Jeżeli obydwoje zamierzacie spędzić tu miesiąc miodowy, będziecie musieli załatwić zwolnienie z pracy. A to nie będzie łatwe. Zwróciła się do niego. - Dlaczego? - Ponieważ podpisaliście kontrakt, który jest sponsorowany przez rząd. Nie ma wyjścia dla żadnego z was. Ponadto Paul może mieć kłopoty, przedłużając sobie urlop. Esther zastanowiła się przez chwilę. - Tak, wiem. Ale widzisz, Connor, zastanawiam się nad tym, czy w ogóle nie rzucić pracy w przedsiębiorstwie i zamieszkać w tym domu na stałe. Zależy, jak się to wszystko ułoży. Jestem pewna, że Paul myśli o tym samym. Mam nadzieję, że nie będzie żadnych kłopotów. Uśmiechnęła się i wyraz zaniepokojenia zniknął z jej twarzy. - Nie sądzę, żebyśmy mieli jakieś kłopoty. Myślę, że wszystko pójdzie gładko. Po prostu czuję to. Connor Kuntz, zaszokowany tym wszystkim, zdał sobie sprawę, że kobieca intuicja nie zawiedzie Esther Sakarian. Myślał: Dom dopilnuje tego, aby rząd bez robienia trudności unieważnił ich kontrakt, dając im wszystko, czego tylko zechcą, wszystko, za wyjątkiem tego, co mogłoby im pomóc w ucieczce od niego. Ten produkt jakiejś ogromnej wyobraźni ma tak naprawdę dwa pragnienia, by komuś służyć i mieć swego pana. I gdy po tylu latach ma wreszcie swego pana, za wszelką cenę będzie go trzymał przy sobie. Ale wprowadzenie, dla ich szczęścia, drobnych poprawek w otaczającym świecie, będzie jak poruszenie pierwszego rzędu domina; dom będzie musiał dokonywać coraz to więcej zmian, by odgrodzić ich od wpływu świata zewnętrznego. W końcu dojdzie do tego, że dom będzie kontrolował całą ludzkość, a najmniejsze kaprysy Paula Marquisa i Esther Sakarian odbiją się na losach świata, f wszystko to w imię służenia! Ma potęgę, by tego dokonać, przypuszczalnie sam nie jest niczym innym, tylko zbiorem głównych mocy w stanie tymczasowego zastoju. I jeżeli obejmie kontrolę nad planetą, jedynie Paul i Esther mogą zgłosić co do tego jakiekolwiek obiekcje. Nikt inny! Ten dom przewyższa nas swoimi możliwościami, może zawładnąć naszym światem i spowodować, że będzie nam się wydawało, iż tak powinno być. I pomyśleć, że siedzę obok kogoś, czyj kaprys może stać się dla mnie rozkazem, od którego nie ma odwołania! Niesamowite, niesamowite! Ale zanim helikopter wylądował w Little Fermi, Connor Kuntz doszedł do wniosku, że właściwie wszystko jest w porządku. Może w końcu robić tylko to, co zyska aprobatę Paula i Esther. Przecież to jest takie oczywiste. PANI SARY Dzisiaj wieczorem, kiedy wchodziłem do domu, zobaczyłem na chodniku dwie dziewczynki bawiące się piłką. Odbijały ją z powaga w takt bardzo starej rymowanki. Nagle poczułem, jakby coś mnie sparaliżowało, i wiedziałem, że cokolwiek by się stało, nie będę mógł zrobić ani jednego kroku, dopóki one nie skończą tej piosenki. Zacisnąłem mocno zęby, czułem krew tętniącą w prawej skroni. Raz, dwa, trzy, cztery Ja podglądam Panią Sary Która leci na trzmielu To czarodziejka, przyjacielu! Gdy dziewczynki skończyły śpiewać, wróciło we mnie życie. Otworzyłem drzwi domu i pospiesznie zamknąłem je za sobą. Zapaliłem światła w przedpokoju, kuchni i bibliotece. Potem zacząłem przemierzać mieszkanie, aż mój oddech się wyrównał i to straszne wspomnienie schowało się z powrotem gdzieś w zakamarkach pamięci. Ta zwrotka! To nieprawda, że nie lubię dzieci. Nieważne, co mówią moi przyjaciele, lubię dzieci. Ale dlaczego muszą one śpiewać te głupie piosenki? Ilekroć... Jak gdyby te strasznie złośliwe stworzenia wiedziały, co to dla mnie oznacza... Sarietta Hawn zamieszkała u pani Clayton, kiedy jej ojciec zmarł w Indiach Zachodnich. Matka dziewczynki była jedyną siostrą pani Clayton, a jej ojciec, brytyjski administrator kolonii, nie miał żadnych krewnych. Było więc rzeczą naturalną, że dziecko przebyło Morze Karaibskie i zamieszkało w domu mojej gospodyni w Nanville. Równie oczywiste było, że została zapisana do szkoły podstawowej w Nanville, gdzie uczyłem matematyki i przyrody. Drugim nauczycielem w szkole była panna Drury, która wykładała angielski, historię i geografię. - Ta mała Hawn jest niemożliwa, nie do wiary! - Panna Drury wpadła jak chmura gradowa do mojej klasy na pierwszej przerwie. - To jest potwór, zuchwały, brzydki, mały potwór! Czekałem, aż echo jej słów zamilknie w pustej klasie, i z pewnym rozbawieniem patrzyłem na wiktoriańską postawę panny Drury. Jej piersi, mocno spięte gorsetem, falowały; gruba spódnica i halka uderzały o kostki, gdy chodziła tam i z powrotem przed moim biurkiem. Pochyliłem się do tyłu i założyłem ręce za głową. - Teraz lepiej bądź ostrożna. Przez ostatnie dwa tygodnie byłem bardzo zajęty rozpoczynającym się nowym okresem i nie miałem czasu przyjrzeć się Sarietcie. Pani Clayton nie ma swoich dzieci i przelała na dziewczynkę całą miłość. Ona nie pozwoli na to, byś karała Sariettę jak... no cóż, jak ukarałaś Joeya Richardsa w zeszłym tygodniu. Zresztą, nie pozwoli na to również rada szkoły. Panna Drury ze złością potrząsnęła głową. - Kiedy będziesz miał za sobą tak długą praktykę w szkole jak ja, młody człowieku, będziesz wiedział, że mając do czynienia z tak upartym dzieckiem, jakim jest Joey Richards, nie wolno oszczędzać rózgi. Jeżeli od czasu do czasu nie wyćwiczę go rózgą, to wyrośnie na takiego samego nieodpowiedzialnego pijaka, jakim jest jego ojciec. - W porządku. Ale powinnaś wiedzieć, że kilku członków rady szkoły zaczyna ci się bliżej przyglądać. I co chcesz znowu od Sarietty, nazywając ją potworem? Ona jest po prostu albinoską, o ile dobrze pamiętam. Na brak pigmentu cierpią tysiące normalnie żyjących ludzi; jest to cecha dziedziczna, nie mająca nic wspólnego z potwornością. - Dziedziczność! - Lekceważąco pociągnęła nosem. - Co za nonsens. Ona jest potworem, mówię ci, tak paskudnym diabełkiem, jakiego tylko szatan może zrobić. Kiedy poprosiłam ją, by opowiedziała całej klasie o swym domu w Indiach Zachodnich, wstała i zapiszczała: “Wara od tego głupkom i prostaczkom”. No cóż! Gdyby nie zadzwonił wtedy dzwonek na przerwę, uderzyłabym ją, naprawdę. Spojrzała na zawieszony na breloczku zegarek. - Kończy się przerwa. Powinieneś sprawdzić dzwonek, Flynn. Uważam, że dzisiaj rano zadzwonił o dwie minuty za wcześnie. I nie pozwól, aby ta mała Hawn pyskowała ci. - Żadne z dzieci nigdy tego nie robi. - Skrzywiłem się, gdy drzwi za nią się zatrzasnęły. W chwilę później klasa wypełniła się śmiechem i paplaniną ośmiolatków. Zacząłem lekcję na temat dzielenia, rzucając ukradkiem spojrzenia na ostatni rząd. Siedziała tam sztywno Sarietta Hawn, z rękoma spoczywającymi spokojnie na ławce. Na tle mahoniowej okleiny mebli w klasie jej długie popielate warkoczyki i zupełnie biała cera nabrały żółtawego zabarwienia. Także oczy miała lekko żółte, źrenice wielkie i bezbarwne, a powieki, które nie mrugnęły nawet, gdy patrzyłem na nią, prawie przeźroczyste. Była brzydkim dzieckiem. Miała zbyt duże usta, uszy odstające od głowy pod prawie prostym kątem, a koniuszek jej długiego nosa był zakrzywiony. Ubrano ją w śnieżnobiałą sukienkę, skromnie skrojoną, która podkreślała jej chudą figurę i dodawała lat. Gdy skończyłem lekcję arytmetyki, podszedłem do niej, siedzącej samotnie na końcu. - Czy nie chciałabyś usiąść gdzieś bliżej? - spytałem tak delikatnie, jak tylko umiałem. - Będziesz lepiej widziała, co jest napisane na tablicy. Wstała i dygnęła. - Bardzo dziękuję, proszę pana, ale światło, jakie jest z przodu klasy, razi mnie. Lepiej czuję się w ciemności lub w cieniu. - Uśmiechnęła się blado, z zażenowaniem i wdzięcznością. Poczułem się nieswojo i skinąłem tylko głową: dziewczynka wyrażała się nad wyraz poprawnie i jakoś oficjalnie. W czasie lekcji przyrody cały czas czułem na sobie jej wzrok, gdziekolwiek się ruszyłem. To badawcze spojrzenie tak mnie deprymowało, że wszystko leciało mi z rąk. Dzieci wyczuły coś, zaczęły szeptać i oglądać się do tyłu. W pewnej chwili pudełko z eksponatami motyli wyśliznęło mi się z rąk. Schyliłem się, by je zebrać. Nagle rozległ się w klasie okrzyk zdumienia, jaki wyrwał się jednocześnie z trzydziestu małych gardeł. - Spójrzcie, ona znowu to robi! Wyprostowałem się. Sarietta Hawn dalej siedziała sztywno, w dziwnej pozycji. Ale jej bujne włosy były kasztanowe, oczy niebieskie, policzki i usta lekko zaróżowione. Oparłem się ciężko o stół. Niemożliwe! Czy gra świateł i cieni może dać takie efekty? Ale... niemożliwe! Zaparło mi dech, straciłem poczucie swej pedagogicznej godności. Dziewczynka jakby zaczerwieniła się i skryła w cieniu. Drżącym głosem powróciłem do kokonów i motyli. Za chwilę jej twarz i włosy miały znowu kolor najczystszej bieli. Jednakże nie zastanawiałem się nad tym, podobnie jak dzieci w klasie. Lekcja była już zepsuta. - Dokładnie to samo zrobiła na mojej lekcji - powiedziała panna Drury podczas lunchu. - Dokładnie to samo! Tylko mnie się wydawało, że była ciemną brunetką o aksamitnych czarnych włosach i zimnych ciemnych oczach. Stało się to zaraz po tym, jak nazwała mnie wariatką, coś podobnego! Właśnie sięgałam po rózgę, kiedy nagle wydało mi się, że jest ciemna i śniada. Wiedziałam, co zrobić, żeby stała się cała czerwona, mówię ci, ale zadzwonił dzwonek, zresztą o dwie minuty za wcześnie. - Może - powiedziałem. - Ale przy tak delikatnej cerze zmiany w oświetleniu mogą dawać przedziwne efekty. Ja nie jestem zresztą pewien, czy naprawdę to widziałem. Sarietta Hawn nie jest kameleonem. Stara nauczycielka zacisnęła usta do białości, a na jej pomarszczonej twarzy pojawiła się różowa pręga. Potrząsnęła głowa i pochyliła się ponad zniszczonym stołem. - Nie kameleonem. Czarownicą. Wiem to! A Biblia poleca nam niszczyć czarownice, palić je żywcem. Zaśmiałem się nieswojo, głos odbił się echem po brudnej szkolnej suterenie, która służyła nam za pokój śniadaniowy. - Chyba nie wierzysz w to, co mówisz! Ośmioletnia dziewczynka... - Jest to jeszcze jeden powód, by schwytać ją, nim dorośnie i wyrządzi prawdziwą szkodę. Mówię ci, Flynn, wiem to! Jeden z moich przodków w Nowej Anglii posłał w ogień podczas rozprawy trzydzieści czarownic. Moja rodzina ma szczególny zmysł, jeśli chodzi o te kreatury. Między nami obiema nigdy nie będzie zgody! Inne dzieci podzielały straszną opinię panny Drury. Zaczęły wołać na dotkniętą albinizmem dziewczynkę “Pani Sary”. Ale Sarietta jakby rozkoszowała się tym przydomkiem. Gdy raz Joey Richards rozpędził grupę dzieci, które łaziły za nią po ulicy i wykrzykiwały słowa piosenki, powstrzymała go. - Zostaw ich w spokoju, Joseph - ostrzegła go, używając swego dziwnego, dorosłego słownictwa. - Oni mają rację. Ja jestem jakby małą czarodziejką. Joey zwrócił do niej piegowatą, zdziwioną buzię, rozluźnił zaciśnięte pięści i szedł wolno obok niej. Podziwiał ją. Może dlatego, że oboje byli wyrzutkami w środowisku, może dlatego, że byli sierotami. Jego wiecznie pijany ojciec przynosił mu tyle wstydu, że chyba wolałby, aby go w ogóle nie było. Dużo czasu spędzali razem. Gdy wychodziłem na werandę pensjonatu, by zaczerpnąć przed spaniem trochę świeżego powietrza, widywałem go, jak w półmroku kucał u jej stóp. Zatrzymywała się w połowie zdania, unosząc jeden paluszek i oboje siedzieli w idealnej ciszy, póki nie opuściłem werandy. Joey lubił mnie trochę. I dlatego jako jeden z nielicznych dostąpiłem zaszczytu wysłuchania historii Pani Sary. Pewnego wieczoru spacerując zobaczyłem Joeya, który szedł za mną. Właśnie opuścił werandę. - Hej - westchnął. - Z pewnością Stogolo sporo nauczył Panią Sary. Chciałbym, żeby był gdzieś w pobliżu i zajął się starą Drury. Nieźle ją wyuczył, nieźle. - Stogolo? - Tak. To był szarlatan, który nałożył klątwę na matkę Sary, ponieważ przez nią poszedł do więzienia. Gdy matka Sary zmarła przy porodzie, jej ojciec zaczął pić, podobno jeszcze bardziej niż mój. Sara odszukała Stogolo i zaprzyjaźniła się z nim. Zawarli braterskie przymierze nad grobem jej matki. I on nauczył ją praktyk czarnoksięskich, rzucania klątw i sporządzania napojów miłosnych ze świńskiej wątroby... - Dziwię się, że w to wierzysz - przerwałem mu. - Co za głupie przesądy! I kto to mówi, chłopiec o ścisłym umyśle! Pani Sary... Sarietta wyrosła w prymitywnym społeczeństwie, wśród nieoświeconych ludzi. Ale ty, taki mądry chłopak! Rozgrzebywał nogą chwasty rosnące na skraju chodnika. - Tak - powiedział cicho. - Tak. Nie powinienem był wspominać o tym, panie Flynn. Po czym mały chłopiec w białej bluzce i sztruksowych spodniach odwrócił się i popędził do domu. Żałowałem, że mu przerwałem. Sarietta ufała mu i tylko z nim rozmawiała szczerze. Zrobiła się piękna pogoda. - Naprawdę - powiedziała mi panna Drury pewnego ranka. - Nie pamiętam tak ciepłej zimy jak w tym roku. Babie lato, ciepło i to dzień po dniu, bez przerwy! - Uczeni mówią, że klimat na Ziemi się ociepla. Nie da się tego, oczywiście, zauważyć tak od razu, ale Prąd Zatokowy... - Prąd Zatokowy - wyśmiewała się. Ubrana była jak zwykle sztywno i ciężko, a wysoka temperatura potęgowała jej zły humor. - Prąd Zatokowy! Od czasu, kiedy ta mała Hawn przyjechała do Nanville, cały świat wywrócił się do góry nogami. Kreda ciągle łamie mi się w rękach, szuflady w biurku zacinają się, gumki rozpadają, ta mała czarownica usiłuje rzucić na mnie uroki! - Chwileczkę. - Zatrzymałem się i spojrzałem jej prosto w twarz. - To zaszło już za daleko. Jeżeli musisz już wierzyć w gusła, nie mieszaj do tego dzieci. One mają tu chłonąć wiedzę, a nie histeryczne przywidzenia... - Zgorzkniałej starej panny. Proszę, powiedz to - warknęła. Wiem, że tak myślisz, Flynn. Płaszczysz się przed nią, więc zostawia cię w spokoju. Ale ja wiem swoje, podobnie jak ta mała, którą nazywasz Sariettą Hawn. Między nami jest wojna, a każda bitwa, w której po jednej stronie jest dobro, a po drugiej zło, kończy się dopiero wtedy, kiedy jedna strona umiera. - Odwróciła się, zataczając spódnicą koło i zamiatając przy tym ścieżkę do szkoły. Zacząłem zastanawiać się, czy nie jest obłąkana. Przypomniało mi się, jak się kiedyś chwaliła: “nigdy nie przeczytałam powieści wydanej po 1893 roku!” Tego dnia dzieci wchodziły na lekcję matematyki powoli i spokojnie; wyczułem, że coś wisi w powietrzu. Gdy zamknęły się drzwi za ostatnim uczniem i w klasie rozległy się szepty, wiedziałem, że coś się stało. - Gdzie jest Sariettą Hawn? - zapytałem. - I Joey Richards - dodałem, gdyż jego też nie było w klasie. Luise Bell wstała, jej sztywna, różowa sukienka załamywała się z przodu na chudym ciele. - Oni zachowali się okropnie. Panna Drury złapała Joeya, jak ucinał jej pasmo włosów z głowy, i zaczęła go chłostać. Wtedy pani Sary wstała i powiedziała, że ona nie może go tknąć, ponieważ jest jej pro-te-go-wa-nym. Wtedy panna Drury kazała nam wszystkim wyjść i teraz chłoszcze ich oboje. Ona jest szalona! Rzuciłem się natychmiast do drzwi. Nagle usłyszałem krzyk. Głos Sarietty! Pobiegłem korytarzem. Głos narastał, po czym załamał się i ucichł. Gdy skoczyłem, by otworzyć drzwi do klasy panny Drury, byłem przygotowany na wszystko, nawet na to, że ujrzę morderstwo. Ale nie spodziewałem się zastać tego, co ujrzałem. Stanąłem jak wryty, ściskałem ręką klamkę i chłonąłem napiętą atmosferę klasy. Joey Richards stał oparty o tablicę, ściskając w spoconej prawej dłoni pasemko włosów. Pani Sary stała przed nauczycielką z głową pochyloną do przodu, na jej karku widniała czerwona pręga. A ogłupiała panna Drury patrzyła na koniec rózgi, jaki pozostał w jej ręku. Cała rózga połamana na drobne kawałki leżała u jej stóp. Gdy dzieci zobaczyły mnie, wstąpiło w nie życie. Pani Sary wyprostowała się z zaciśniętymi zębami i rzuciła się do drzwi. Joey Richards skoczył do przodu. Potarł pasemko włosów o sukienkę nauczycielki, która najwidoczniej o nim zapomniała. Kiedy dołączył do dziewczynki w drzwiach, zobaczyłem w jego ręku włosy lśniące od potu zebranego z bluzki panny Drury. Pani Sary skinęła na chłopca, który podał jej włosy. Schowała je starannie do kieszeni sukienki. Gdy wracaliśmy do klasy, podskakiwali obok mnie, nie mówiąc ani słowa. Najwyraźniej nic im się nie stało, a w każdym razie nic groźnego. Poszedłem do panny Drury. Trzęsła się gwałtownie i mówiła coś do siebie. Cały czas jej wzrok utkwiony był w rózgę. - Ona po prostu rozpadła się na kawałki. Rozleciała się! Ja... kiedy ona rozpadła się! Objąłem starą pannę ramieniem i poprowadziłem do krzesła. Usiadła, wciąż mamrocąc. - Podniosłam rękę, by wymierzyć drugi cios; rózga była ponad moją głową i nagle rozleciała się na kawałki. Joey znajdował się wtedy daleko, w rogu, on nie mógł tego zrobić. A rózga rozpadła się. - Wpatrywała się w kawałek witki, który trzymała w ręku, i kołysała się powoli w przód i w tył, jakby opłakując wielką stratę. Musiałem wracać do klasy. Podałem jej szklankę wody, poprosiłem woźnego, by zaopiekował się nią, i pośpiesznie poszedłem na lekcję. Któreś dziecko dla zabawy, czy z podłości, nabazgrało na tablicy wielkimi literami: Raz, dwa, trzy, cztery Ja podglądam Panią Sary Która leci na trzmielu Jest czarodziejką, przyjacielu! Spojrzałem na dzieci ze złością. Zauważyłem, że coś w klasie się zmieniło. Ławka Joeya Richardsa była pusta. Siedział obok Pani Sary, skryty w głębokim cieniu w głębi klasy. Odetchnąłem z ulgą, że Pani Sary nie wspomniała nic o tym incydencie. Przy kolacji jak zwykle siedziała spokojnie, z oczami utkwionymi w talerzu. Gdy tylko zjadła, znalazła jakąś wymówkę i wyśliznęła się z domu. Pani Clayton była najwyraźniej zbyt zajęta innymi sprawami i nie słyszała o niczym, co zaszło w szkole. A więc, jak na razie, nie było żadnych reperkusji. Po kolacji poszedłem do staroświeckiego, zakończonego szczytami domu, w którym razem ze swoimi krewnymi mieszkała panna Drury. Pot lał się ze mnie strumieniem i nie mogłem się skoncentrować. Żaden liść na drzewie nie poruszył się w tę wilgotną, bezwietrzną noc. Stara nauczycielka czuła się dużo lepiej. Poprosiłem, aby postarała się złagodzić sytuację i przywrócić przyjazne stosunki, ale odmówiła. Siedziała wygodnie, zapadnięta w bujanym fotelu, kołysząc się, i na moją uwagę gwałtownie potrząsnęła głową. - Nie, nie, nie! Nie będę żyć w zgodzie z tym diabełkiem ciemności, prędzej podałabym rękę samemu Belzebubowi. Ona teraz nienawidzi mnie jeszcze bardziej, ponieważ doprowadziłam do tego, że odkryła swoje karty i udowodniła mi, że jest czarownicą. Teraz... teraz muszę walczyć i zniszczyć ją i jej doradcę. Muszę to przemyśleć, muszę... tylko jest tak okropnie gorąco. Tak gorąco! Mój umysł... wydaje mi się, że mam w głowie taki zamęt. Wytarła czoło ciężkim kaszmirowym szalem. Wracałem do domu nieszczęśliwy, szukając dróg wyjścia z tej trudnej sytuacji. Jeśli sprawy potoczą się tak dalej, wkrótce zaczną się kłopoty. Zwali się nam na głowę rada szkoły ze swym śledztwem i szkoła będzie zrujnowana. Starałem się spokojnie rozważyć wszystkie możliwości, ale ubranie kleiło się do mnie i nie mogłem się skupić. Weranda naszego domu była pusta. Ale zauważyłem, że coś rusza się w ogrodzie, i pośpieszyłem w tym kierunku. Mignęły mi dwa cienie; byli to Pani Sary i Joey Richards. Wpatrywali się we mnie, jakby czekając, bym się zdeklarował. Ona siedziała na ziemi trzymając w rękach lalkę. Była to mała, woskowa lalka z przyczepionymi do głowy brązowymi włosami, surowo spiętymi w kok, tak jak u panny Drury. Sztywna, mała lalka, ubrana w brudną muślinową sukienkę skrojoną na wzór ubrań panny Drury. Starannie wykonana karykatura z wosku. - Czy nie myślicie, że to jest niemądre - spytałem w końcu. - Panna Drury jest bardzo zdenerwowana i jest jej przykro, że nie potrafiła zapanować nad swymi nerwami. Jestem pewien, że jeśli się postaracie, wszyscy możemy zostać przyjaciółmi. Podnieśli się. Sarietta przyciskała lalkę do piersi. - To nie jest niemądre, panie Flynn. Ta zła kobieta musi dostać nauczkę. Taką, której nigdy nie zapomni. Proszę wybaczyć mój pośpiech, proszę pana, ale mam dużo pracy tej nocy. I odeszła, wbiegła na schody i zniknęła w domu, w którym wszyscy już spali. Zwróciłem się do chłopca. - Joey, jesteś sprytnym chłopcem. Powiedz mi, jak mężczyzna mężczyźnie... - Proszę mi wybaczyć, panie Flynn. - Ruszył w kierunku bramy. - Ja... muszę wracać do domu. Słuchałem, jak odgłos jego kroków cichł i rozpływał się w oddali. Najwyraźniej straciłem sprzymierzeńca. Sen nie przychodził tej nocy. Miotałem się w pościeli, drzemałem, budziłem się i znowu drzemałem. Obudziłem się roztrzęsiony około północy. Ściskałem poduszkę i usiłowałem znowu pogrążyć się we śnie, kiedy usłyszałem cichy dźwięk. Poznałem go. Ten dźwięk dobiegł mnie w moim śnie i dlatego obudziłem się przerażony. Siadłem na łóżku. Był to głos Sarietty! Śpiewała piosenkę, wartką piosenkę, której słów nie mogłem rozróżnić. Tony jej były coraz to wyższe, śpiewała ją coraz prędzej, jakby chciała dotrzeć do jakichś tajemniczych pokładów. W końcu, kiedy wydawało się, że jej pisk przekroczy granice ludzkiej słyszalności, ucichła. Wtedy, głosem tak wysokim, że poczułem ból w uszach, zawołała “Kurunoo O Stogoloooo!” Cisza. Dwie godziny później udało mi się znowu zasnąć. Obudziło mnie palące w oczy słońce. Ubrałem się; byłem dziwnie zobojętniały i apatyczny. Nie czułem głodu i po raz pierwszy w moim życiu nie zjadłem nic przed wyjściem. Chodniki były nagrzane i ciepło przenikało moje ręce i twarz. Przez podeszwy w butach czułem rozpalony beton. Nawet cień, jaki dawał budynek szkolny, nie przynosił ulgi. Panna Drury także nie miała apetytu. Zostawiła na stole nietknięte, starannie zapakowane kanapki z sałata. Siedziała z głową opartą na szczupłych rękach i patrzyła na mnie zaczerwienionymi oczyma. - Co za gorąco! - szepnęła. - Ledwo to znoszę. Nie mogę zrozumieć, dlaczego wszystkim jest tak żal tej małej Hawn. Tylko dlatego, że kazałam jej usiąść w nasłonecznionym miejscu. Ja cierpię z powodu tej temperatury tysiąc razy bardziej niż ona. - Ty... zmusiłaś ją... Sarietta... na słońcu? - Oczywiście, że to zrobiłam. Dlaczego miała by być uprzywilejowana? Siedzi zawsze na końcu klasy, gdzie jest chłodno i wygodnie. Kazałam jej się przesiąść; siedzi teraz tuż przy dużym oknie, przez które wpadają promienie słoneczne. I muszę ci powiedzieć, że ona też jest zła na mnie. Tylko... ja czuję się dużo gorzej. Mam wrażenie, jakbym się rozpadała. Ostatniej nocy nie zmrużyłam nawet oka, miałam takie straszne sny. Śniło mi się, że jakaś wielka ręka ciągnęła i szarpała mnie, kolce kłuły moją twarz i ręce... - Ale ona nie może siedzieć na słońcu! Jest albinoską. - Albinoską, trele morele. Ona jest czarownicą. Wkrótce zacznie robić woskowe lalki. Joey Richards nie ucinał mi włosów dla zabawy. Miał taki rozkaz... och! - Skuliła się w fotelu. - Te skurcze! Czekałem, aż atak ustąpi, i patrzyłem na jej spoconą, wychudłą twarz. - Zabawne, wspomniałaś o woskowych lalkach. Wmówiłaś tej dziewczynie, że jest czarownicą, i ona właśnie zabrała się za robienie lalki. Możesz mi wierzyć lub nie, ale wczoraj wieczorem, gdy wyszedłem od ciebie... Zerwała się na równe nogi i stała tak, podtrzymując się jedną ręką; wzrok wbiła we mnie. - Czy ta woskowa lalka przestawia mnie? - Cóż, wiesz, jakie są dzieci. Zrobiła tę lalkę tak, jak widzi ciebie. Dobra robota, może nie do końca dopracowana. Myślę, że powinniśmy się nią zająć, ma talent. Panna Drury nie słuchała mnie. - Skurcze! - zamyśliła się. - A ja myślałam, że to były skurcze! Ona wbijała we mnie szpilki! Ta mała., muszę... muszę działać ostrożnie. Ale szybko. Szybko. Zerwałem się i skierowałem ku niej; chciałem położyć ręce na jej ramionach. - Musisz wziąć się w garść. To wszystko zaszło już stanowczo za daleko. Odskoczyła ode mnie i stanęła blisko fotela, mówiąc do siebie nerwowo. - Nie mogę wziąć kija czy rózgi, ma nad nimi władzę. Ale jeśli własnymi rękoma zacznę ją szybko dusić, nie będzie mogła mnie powstrzymać. Nie mogę dać jej najmniejszej szansy. - Prawie łkała. - Nie mogę dać jej najmniejszej szansy! Zdeterminowana skoczyła nagle w kierunku schodów. Przesunąłem stół, który torował mi drogę i rzuciłem się za nią. Większość dzieci jadła drugie śniadanie tuż przy długim płocie, na końcu boiska szkolnego. Ale teraz zapomniały o śniadaniu i patrzyły na coś zafascynowane, a zarazem przestraszone. Ręce, w których trzymały kanapki znieruchomiały przy otwartych buziach. Podążyłem wzrokiem za ich spojrzeniem. Panna Drury skradała się wzdłuż ściany budynku szkolnego jak wyprostowana pantera w spódniczce. Szła chwiejnym krokiem i od czasu do czasu przytrzymywała się ściany. Niedaleko przed nią siedzieli w cieniu Sarietta Hawn i Joey Richards. Patrzyli w skupieniu na woskową lalkę w muślinowej sukience, która leżała na murku, w miejscu, gdzie kończył się cień. Wystawiona była na działanie promieni słonecznych i nawet z odległości widać było, że się topi. - Hej - krzyknąłem. - Panno Drury! Bądź rozsądna! - Ruszyłem biegiem w ich kierunku. Słysząc mój krzyk, dzieci podniosły wzrok i znieruchomiały. Panna Drury skoczyła do przodu i rzuciła się, a raczej wpadła na dziewczynkę. Joey Richards pochwycił lalkę i uskoczył w moim kierunku. Potknąłem się o niego i runąłem ciężko na ziemię. Upadając spostrzegłem, że prawa ręka panny Drury spada na dziewczynkę. Sarietta leżała na ziemi przygnieciona ciężarem ciała nauczycielki. Usiadłem, twarzą zwrócony do Joeya. Za moimi plecami dzieci wrzeszczały; podobnego krzyku nigdy przedtem nie słyszałem. Joey obiema rękoma ściskał lalkę. Nie mogłem oderwać wzroku od lalki, która, zmiękczona już przez słońce, straciła swój kształt i wosk zaczął przeciekać przez zaciśnięte palce chłopca, spadając kroplami na szkolne boisko. Ponad wrzaskiem dzieci dał się słyszeć przeciągły jęk panny Drury, podobny do jęku umierającego człowieka. Joey patrzył ponad moją głowę, ściskając cały czas lalkę. A ja utkwiłem w niej błagalny wzrok i wsłuchiwałem się w jęk, który nie ustawał. Byłem zlany potem. Gdy wosk przeciekał między palcami chłopca, zaczął on nagle śpiewać histerycznym głosem: Raz, dwa, trzy cztery Ja podglądam Panią Sary Która leci na trzmielu Jest czarodziejką, przyjacielu! Panna Drury jęczała, dzieci krzyczały, Joey śpiewał, a ja wpatrywałem się w małą woskową lalkę. Wpatrywałem się w małą woskową lalkę, która przeciekała między naprężonymi palcami Joeya Richardsa. Wpatrywałem się w lalkę. AZYL To był przeraźliwy krzyk. Niski, ochrypły, zadyszany i naglący głos wznosił się ponad rykiem rozległego tłumu, ponad hałasem ruchu ulicznego. Wypełnił obszerny gabinet znajdujący się na trzecim piętrze ambasady i zmusił do zwrócenia na siebie uwagi. Jego Ekscelencja Ambasador 2219 roku, zajmujący to pomieszczenie, był człowiekiem zrównoważonym o idealnie spokojnym obliczu. Z jego oczu można było wyczytać niezmiennie to samo przesłanie, że zasadniczo wszystkie sprawy są proste i mogą być jeszcze bardziej uproszczone. Dlatego dziwne było, że ten krzyk na dole tak go poruszył. Wstał i z pośpiechem, który był u niego rzadkością, podszedł do okna. Zobaczył wysokiego, brodatego, posiniaczonego mężczyznę w obszarpanym ubraniu, który zeskoczył na trawnik z wysokiego płotu otaczającego ambasadę. Mężczyzna ten wskazał dwoma palcami na gabinet Ambasadora 2219 roku znajdujący się na trzecim piętrze i wrzasnął: - Azyl! W odpowiedzi na to tłum, podążający za nim ulicą, zawrzał. Brodaty mężczyzna obejrzał się za siebie, po czym rzucił się do przodu w kierunku drzwi ambasady. Słychać było odgłos jego kroków na schodach. Na dole ciężkie drzwi zatrzasnęły się za nim. Ambasador 2219 roku zagryzł usta. Cóż, temu człowiekowi udało się. Teraz to już jest jego problem. Włączył komunikator: - Uwaga! Mówi Ambasador. Natychmiast zaryglujcie i zabarykadujcie wszystkie drzwi prowadzące na zewnątrz! Zabezpieczcie wszystkie okna na parterze, które nie mają krat. Kobiety i uciekinierzy, którzy są pod naszą opieką, mają udać się na pierwsze piętro. Havemeyer przyjmie kontrolę na parterze, Bruce na pierwszym piętrze. Proszę pilnie strzec uciekinierów, Bruce. Dodson, zgłoś się do mnie. Nacisnął inny guzik nadajnika. - Departament Policji? Mówi Ambasador 2219 roku. Dostał się do nas uciekinier, żądając azylu. Zważywszy na tłum, jaki zebrał się pod ambasadą, chciałbym, abyście przysłali tu wzmocnione posiłki. Normalny patrol nie byłby w stanie zapewnić nam bezpieczeństwa. W głosie policjanta można było wyczuć tak gniew jak i zdziwienie. - Udziela pan azylu komuś takiemu jak Henry Groppus i żąda pan od nas ochrony? Niech mnie pan zrozumieją żyję teraz, w naszych czasach! Nie mogę tego zrobić... - Może pan. Jeśli nie chce pan stracić pracy, specjalny patrol ma być tutaj za dwie minuty. Dwie minuty, powiedziałem. Teraz mamy dokładnie dwadzieścia siedem minut po godzinie szóstej. - Ale proszę posłuchać! - Z nadajnika wydobywał się histeryczny głos. - U was jest Henry Groppus. Czy wie pan, co on zrobił? - Teraz to nie ma większego znaczenia. Jeżeli jego prośba o azyl nie zostanie uwzględniona, będzie wydany odpowiednim władzom. W tej chwili proszę o ochronę ambasady 2219 roku, jej majątku i personelu. Podobnie jak wszystkie ambasady i ich personel jesteśmy nietykalni i mamy prawo do tego, by zagwarantowano nam bezpieczeństwo. Pana obowiązkiem jest tego dopilnować. Ambasador wyłączył się i odetchnął głęboko. Odzyskał spokój i ponownie w jego oczach pojawiło się przekonanie, że nawet najbardziej skomplikowaną sprawę można uprościć i zapanować nad nią. Z powrotem spojrzał w stronę okna. Wszedł Dodson, pierwszy sekretarz i pełen szacunku stanął przy nim. Razem patrzyli na tłum na dole; zrównoważony, starszy mężczyzna i młody, czujny, który dzielił swą uwagę miedzy to, co się dzieje na dole, i swego szefa. Jak daleko sięgał ich wzrok, we wszystkich kierunkach ulice pełne były krzyczących ludzi. Tłum nacierał na płot otaczający ambasadę z taka siłą, że stojący najbliżej nie mogli wspiąć się, jak zamierzali, ale byli tłoczeni i przyciskani do jego żelaznych prętów. - Patrol policji w akcji, proszę pana - powiedział Dodson cicho. - Nie byli w stanie powstrzymać tłumu dłużej niż przez kilka sekund. Ale wykorzystaliśmy ten czas, zabezpieczając wszystko na dole. Ambasador chrząknął. Teraz płot ustępował pod naporem tłumu. Powoli, stopniowo pochylał się, aż wreszcie powalił się zupełnie i ludzie ruszyli do przodu, poprzez trawnik, w kierunku budynku. Rozszalały tłum zaczął walić w ściany. Dodson patrzył przez okno z pogardą na to, co działo się na dole. - Rok 2119! Ambasador znowu chrząknął. Można to było różnie rozumieć. Oszalały, chaotyczny hałas z dołu zmienił nagle swój charakter. Stał się uporządkowany, rytmiczny, jakby pulsujący. Na każdym piku słychać było potężne uderzenie. Po chwili dołączył się do tego odgłos, jakby coś się rozrywało. - Ambasadorze! - nagle w komunikatorze rozległ się głos Havemeyera. - Frontowe drzwi ustępują. Czy możemy przenieść się na pierwsze piętro? - Koniecznie. A gdy tylko znajdziecie się tam, sprawdź razem z Bruce’em czy drzwi frontowe i tylne są dobrze zabarykadowane. Potem chciałbym, abyś dopilnował zapalników przy naszym archiwum. Gdyby tłum wdarł się na pierwsze piętro, zniszcz akta. - Dobrze, proszę pana. Czy myśli pan, że istnieje taka możliwość... - zaczął Dodson, ale usłyszeli dźwięk syren i spojrzeli do góry. Lotna brygada policji, przeznaczona do tłumienia buntów, spadała z nieba na latających platformach - na każdej znajdowało się dwóch mężczyzn. Wszyscy policjanci trzymali w rękach kanistry, z których wylewali na tłum w dole żółty płyn. Ambasador spojrzał na zegarek. - Minuta i pięćdziesiąt sekund - powiedział zadowolony. Podszedł do biurka. Dodson stał przy oknie patrząc, jak tłum wycofuje się niezdarnie, dusząc się i chwytając ciężko powietrze. Zafascynował go widok kilku ludzi, którzy, choć najwyraźniej dławili się gazami, odwracali się w kierunku ambasady i wyciągali zaciśnięte pięści. Oderwał się wreszcie od okna i opowiedział o tym swemu szefowi. - Czują się mocni, ambasadorze - zasugerował. - To nie jest zwyczajny tłum. - Tak, to nie jest zwyczajny tłum. I Groppus nie jest zwyczajnym kryminalistą. Przyślij go tu. Powiedz Havemeyerowi i Bruce’owi, by zaczęli porządkować teren. Chcę, aby oświadczenie o wielkości strat wpłynęło do sekretarza stanu przed godziną piątą. - Tak, proszę pana - Dodson zatrzymał się w drzwiach. - Personel przyjął go jak bohatera. Ambasador spojrzał na niego; spokojne oczy śledziły go bacznie. - To zrozumiałe. A co ty, Dodson, myślisz o nim: jest kryminalistą czy bohaterem? Na twarzy sekretarza malowało się zakłopotanie; szukał w myślach dyplomatycznej odpowiedzi, aby nie odkryć się za bardzo. - Cóż, proszę pana, on jest jednym i drugim, trochę kryminalistą, a trochę bohaterem. - Tak, ale czym bardziej? Poczekaj, Dodson. Co o nim myślisz? Pytam nieoficjalnie, oczywiście. - No cóż, proszę pana - zaczął młody człowiek, ale zawahał się. - Myślę, że pasuje tu maksyma: Kiedy wejdziesz między wrony... A my jesteśmy między wronami. Dlatego Henry Groppus niewątpliwie powinien być uznany za kryminalistę. - Tak - powiedział ambasador w zamyśleniu. - No dobrze, przyślij go tu zaraz. Dodson wyszedł. Ambasador usiadł i spokojnie wpatrywał się w sufit. Potem wstał i zaczął przemierzać gabinet wzdłuż i wszerz, też spokojnie. Usiadł znowu za biurkiem, otworzył ciężką oprawną księgę, przekartkował kilka stron i w końcu pochylił się do przodu, bębniąc, bardzo spokojnie, palcami o blat biurka. Komunikator zabrzęczał. Ambasador wcisnął przycisk. - Wasza Ekscelencjo, tu sekretarz stanu - powiedział oficjalny, suchy głos. - Dzień dobry, panie sekretarzu - równie oficjalnie odezwał się ambasador. - Czym mogę służyć? - Wasza Ekscelencjo, zgodnie z informacją, jaką właśnie otrzymało moje biuro, niejaki Henry Hancock Groppus uciekł z więzienia, gdzie czekał na egzekucję i znalazł schronienie w waszej ambasadzie. - Tak, to prawda, panie sekretarzu, ale muszę dodać jeden mały szczegół. Kiedy wchodził do ambasady, nie był ścigany przez żadną prawnie ustanowioną władzę, ale przez bezładny, rozwrzeszczany tłum. Głos w nadajniku zakaszlał bardzo sucho. - Uważam, że ten szczegół nie ma żadnego związku ze sprawą, Wasza Ekscelencjo. W imieniu rządu Stanów Zjednoczonych Ameryki roku 2119, przy którym to rządzie jest pan akredytowany i którego praw zobowiązany jest pan przestrzegać, zmuszony jestem prosić o wydanie człowieka o nazwisku Henry Hancock Groppus, uznanego za przestępcę, zgodnie z prawem jego kraju i epoki. - A ja, panie sekretarzu - odpowiedział ambasador równie grzecznie - jako reprezentant i urzędnik Zjednoczonej Ziemi 2219 roku, informuję z szacunkiem, że muszę odmówić do czasu, aż nie zbadam całej sprawy. - W tej sytuacji, Wasza Ekscelencjo, z żalem powiadamiam, że będziemy zmuszeni podjąć odpowiednie kroki, jakie będą konieczne, w celu odzyskania obywatela Henry’ego Hancocka Groppusa. - Przyjąłem do wiadomości, panie sekretarzu - powiedział ambasador. Nastała cisza. - Czy mogę porozmawiać z panem na prywatnym kanale, Wasza Ekscelencjo? - Proszę, panie sekretarzu. Za chwilę. Ambasador 2219 roku nacisnął specjalny guzik na biurku, zamknęły się drzwi jego gabinetu i zapalił się napis “Nie przeszkadzać”. Po czym odwrócił się i włączył duży ekran znajdujący się za biurkiem. Na ekranie ukazał się łysiejący mężczyzna o ciężkiej posturze. - Cześć, Don - powiedział. - Wplątaliśmy się w niezłą aferę. - Wiem, Cleve - westchnął ambasador. - Bigamia. Poważne przestępstwo. - Bigamia, psiakrew! Poligamia, chłopie! Tego gościa skazano za poligamię. A także za namawianie i pobudzanie do poligamii. Niżej nie można już zejść. - W twojej epoce, chciałeś powiedzieć. W 2119 roku. - Tak, w naszej epoce. Ale w tych czasach teraz żyjemy. W epoce, w której stykamy się z problemem, że na dziesięciu mężczyzn przypada jedna kobieta. Efekt braku równowagi genetycznej, jaka powstała po ostatniej wojnie. Dobrze, nie uporaliśmy się jeszcze z zarazą maciczną i nie zdołamy temu zaradzić jeszcze przez najbliższe pięćdziesiąt lat, zgodnie z tym, co nam przekazałeś. Chociaż nie zdradziłeś naszym lekarzom, jak do tego dojdziemy. Ambasador poruszył się ostrożnie przed ekranem. - Wiesz dobrze jak ja, Cleve, że są rzeczy, które taka ambasada jak nasza może wyjawić, ale i takie, których nie może. - W porządku. Dobrze. Nie sprzeczam się. Wy macie swoje rozkazy i swoje problemy. Ale my też mamy problemy. Ogromne. Posługujemy się kodeksem społecznym, który został zaprojektowany w czasach, w których była jednakowa ilość mężczyzn i kobiet. A teraz to wszystko pęka w szwach. Musimy przekonać setki milionów normalnych mężczyzn, że model życia, jaki nas obowiązuje, należy uznać za słuszny i właściwy. Jest to dla nas jedyne wyjście, jeśli chcemy uniknąć przelewu krwi. Staraliśmy się ich przekonać, ale równie dobrze można przekonywać stado słoni na rykowisku. A tu pojawia się Henry Groppus i garstka jego zwolenników, z tą swoją obcą, hałaśliwą teorią Mendelistów i... - Wolnego, Cleve. Nie denerwuj się. Znam problemy, z którymi boryka się wasza epoka, może nawet lepiej niż ty. Uczyłem się tego na lekcjach historii w szkole i od czasu, kiedy przybyłem tutaj w 2119 roku jako Ambasador Przyszłości, na własne oczy zobaczyłem, jaki ostry ma to przebieg. Wiem, jakie niebezpieczeństwo kryje się w teorii Mendelistów. Współczuję ci z całego serca, zapewniam cię. Niemniej jednak, jesteś ważną urzędową osobą, Cleve; nie zwyczajnym człowiekiem z ulicy. Rok 2119 boryka się z trudnościami wynikłymi z zarazy macicznej i wydaje się wam teraz, że jest to coś najgorszego, co może się zdarzyć. Ale rok 2119 jest tylko chwilą w dziejach ludzkości. Podobnie zresztą - dodał uczciwie - chwilą jest moja epoka, rok 2219. Ale mógłbyś spojrzeć na to wszystko z pewnej perspektywy, zważywszy na twoje stanowisko i intelekt. Sekretarz stanu przejechał ręką po łysej głowie. - Co za perspektywa? O jakiej perspektywie mówisz? - Uprośćmy sprawę dla jasności przykładu. Weźmy Anglika, przedstawiciela zamożniejszej części średniej klasy, powiedzmy, bogatego kupca. Za czasów Tudorów gorąco popierał umocnienie się władzy królewskiej, monarchię absolutną, silny, centralny rząd, wszystko to, co mogło doprowadzić do spadku znaczenia tych, co znajdowali się wyżej od niego na drabinie społecznej, a szczególnie feudalnej arystokracji. W sto lat później, kiedy wpływy arystokracji zmalały, a jej rola ograniczyła się do funkcji reprezentacyjnych, jego prą... prą... wnuk walczył ze wszystkich sił z absolutną władzą Stuartów utrzymując, że naród ma prawo do rozliczania króla i że każdy dyktatorski rząd powinien być obalony. A jeszcze sto lat później, za panowania hanowerskiego króla Jerzego III, z kolei jego prą... prą... wnuk, patrząc poprzez kanał na Francję i obserwując, co dzieje się z państwem, gospodarką, handlem, gdy ożywają tendencje antymonarchistyczne, będzie krytykował królobójstwo i nawoływał do ustanowienia praw, które by umacniały rząd i przeciwdziałały rewolucji. - Chodzi o to - wtrącił sekretarz stanu - że większość norm etycznych dotyczących stosunków międzyludzkich zmienia się zależnie od czasu, miejsca i panującego klimatu politycznego. Czy to masz na myśli, mówiąc o perspektywie? - Dokładnie to - powiedział ambasador. Łysy mężczyzna spojrzał ze złością z ekranu. - Szkoda, że jestem tak zdenerwowany. W takim stanie nie mogę sobie zwykle przypomnieć żadnego przekleństwa, jakie znam. A teraz przydałoby się... Widzisz, Don, mało wiem o tym, jak będzie wyglądał świat w roku 2219, co będzie ważne, co święte, co nietykalne. Nie możecie przedstawić nam jasnego obrazu waszych czasów, jest to zakazane. A poza tym, jesteś tak małomównym człowiekiem. Ale dałbym wszystko, żeby zobaczyć, jak postąpilibyście, gdyby jakiś Henry Groppus z dwudziestego trzeciego wieku uczynił coś, co byłoby w waszych warunkach odpowiednikiem poligamii w naszych czasach. Wiem, że potrafisz zapanować nad sytuacją. Nie zamierzam więcej mówić ogródkami. Dosyć historii, dosyć filozofii. Nasz rząd nie utrzymałby się tygodnia, gdybyśmy pozwolili Mendelistom na wygłaszanie tych podłych bredni czy popełnianie tego typu przestępstw. Bardzo mi przykro, że muszę w ten sposób postawić sprawę, ale ten człowiek jest najgorszym z kryminalistów. Macie go nam przekazać. Ambasador 2219 roku ze spokojnym uśmiechem powiedział: - Powtarzam, on jest kryminalistą zgodnie z waszymi prawami. Poza tym mówiłem, że zamierzam zbadać całą tę sprawę. Uciekł z więzienia, był ścigany przez tłum, który chciał go zlinczować, schronił się w naszej ambasadzie, legalnej enklawie 2219 roku we współczesnych Stanach Zjednoczonych, stanowiącej przedłużenie naszego czasu i rządu. Nie rozmawiaj ze mną, jakbym był sekretarzem w twojej ambasadzie, Cleve. - Kryminalista jest kryminalistą - uparcie kontynuował łysy mężczyzna. - Ten kryminalista ma być oddany w ręce sprawiedliwości. Prosiłem oficjalnie i nieoficjalnie, abyś go nam przekazał. Następnym moim posunięciem będzie przesłanie dokumentów żądających ekstradycji. A jeszcze dalszym... cóż, ciężko mi będzie to zrobić, ale się nie cofnę. - Ja również nie chciałbym, aby do tego doszło - powiedział ambasador spokojnie i łagodnie. Spojrzeli na siebie niemal wrogo. Sekretarz stanu rozłożył ręce. - A więc dobrze - mruknął i wyłączył się. Na zewnątrz czekali cierpliwie Dodson i Groppus. Ambasador otworzył drzwi i skinął na nich, by weszli do środka. Uważnie przyglądał się brodatemu mężczyźnie. Był dobrze zbudowany, umięśniony, z bokobrodami i krzaczastymi brwiami, w wieku może nieco powyżej średniego. Wysoki i wyprostowany przypominał kadeta, który dopiero przybył do akademii. W jego oczach widniała łagodność i pokora, nie było w nich ani śladu fanatyzmu czy napięcia. Mrużyły się, gdy ktoś patrzył w nie zbyt natarczywie. Najżywszą częścią ciała były ręce. Poruszały się nawet wtedy, kiedy słuchał czy myślał. - Sądzę, że pan się orientuje, panie Groppus, iż jest pan powodem ostrego konfliktu między pana rządem a moją ambasadą - powiedział ambasador. - Nie uznaję tego rządu za swój, to nie jest mój rząd. I nie uznaję nad sobą jego jurysdykcji. - Niestety, rząd nie podziela pana opinii. A jest większy od pana, potężniejszy i bardziej liczny. Proszę usiąść. Henry Groppus zniżył głowę i kręcił nią wolno w przeczącym geście. - Dziękuję, wolę stać. Zawsze stoję. Rozmiar, siła, ilość... Na przestrzeni wieków niezmiennie odgrywały one ważną rolę, niezależnie od tego, czy stały po słusznej stronie czy nie. Jak dotąd częściej po niewłaściwej. Ambasador skinął głową. - Tak jest w istocie - powiedział cicho. - Ale z drugiej strony, to one decydują o życiu i śmierci. Co, oczywiście, kieruje nasze rozważania na aktualną sytuację i pana osobę. Jako kryminalista, skazany za... - Nie jestem kryminalistą. - Czyżby? W takim razie wszyscy zostaliśmy wprowadzeni w błąd. A więc proszę mi powiedzieć, co pan sobie wyobraża, kim pan jest? - Politycznym uchodźcą! Przyszedłem tutaj, prześladowany i odrzucony przez współczesnych mi, do mego prawdziwego domu i narodu. Czuję się obywatelem społeczności 2219 roku. - Duchowe obywatelstwo? To chyba nie najlepszy rodzaj powiązania. Ale odkładając na chwilę sprawy zasadnicze, niech mi wolno będzie pana zapytać, panie Groppus, dlaczego sądzi pan, że moja epoka dzieli pana przekonania? Wszyscy pracownicy Ambasad Temporalnych zobowiązani są do zachowania ścisłej tajemnicy co do poziomu technicznego i stosunków społecznych swojej epoki. Nie rozumiem więc, na jakiej podstawie... - Zawsze podejrzewałem, że przyszłość należeć będzie do Mendelistów, chociaż nie miałem co do tego pewności. I kiedy tłum wdarł się do więzienia, by mnie zlinczować, i udało mi się uciec, wasza ambasada była jedynym miejscem, jakie przyszło mi do głowy, gdzie mogłem szukać schronienia. Teraz, kiedy spędziłem tu kilka chwil i zetknąłem się z pana ludźmi, wiem już, że się nie myliłem. Przyszły wiek należy do nas! Ambasador był oszołomiony i zdziwiony. Rzucił przelotne, badawcze spojrzenie na pierwszego sekretarza. - Przykro mi proszę pana - powiedział Dodson cicho. - Bruce. To jego wina. Był tak zajęty barykadowaniem piętra przed nacierającym tłumem, że zaniedbał inne sprawy i nie przedsięwziął odpowiednich środków ostrożności. W czasie tego zamieszania kilku urzędników podeszło do więźnia i wdało się z nim w rozmowę. Nie zdążyłem dotrzeć do niego, najgorsze już się stało. - Kilku urzędników. - Jego Ekscelencja walczył ze sobą przez chwilę, po czym wypuścił ogromny, ochronny obłok spokoju. Odetchnął głęboko i powiedział: - Zawsze uważałem, że moi pracownicy są dobrze wyszkoleni i znają swoje obowiązki. Doskonale, szczegółowo przygotowani do każdej sytuacji. - To prawda, proszę pana. Ale ci trzej, którzy z nim rozmawiali, to najmłodsi pracownicy, po raz pierwszy skierowani na taką placówkę. Nie staram się znaleźć usprawiedliwienia dla ich postępowania, ale ostatnie miesiące w naszej ambasadzie były dość nudne, w szczególności dla romatycznych dzieciaków, którzy byli tak bardzo podnieceni możliwością ujrzenia na własne oczy prawdziwej historii. I nagle, zupełnie niespodziewanie, nadciąga tłum, który zamierza kogoś zlinczować, i nacierać na ambasadę. Zorientowali się, że znajdują się tuż obok prawdziwego męczennika Mendelisty z dwudziestego drugiego wieku. Pan wie, jak to jest. Byli podekscytowani i zaczęli go wypytywać, a w końcu odpowiedzieli na jego pytania. Ambasador poważnie skinął głową. - Groppus nie jest tuzinkowym człowiekiem. Niemniej jednak, kiedy cała ta sprawa wyjaśni się, wicekonsul Bruce i tych trzech urzędników zostaną pociągnięci do odpowiedzialności. Tymczasem Groppus ośmielił się i ożywił. - Tak musi się stać! Tak musi się stać! - zawołał uradowany, przemierzając pokój wzdłuż i wszerz. Gestykulował zawzięcie, aż poły jego rozdartego ubrania wznosiły się i opadały. - Pójdziemy do ludzi z tą nowiną, niech wiedzą, że tak musi być. Jeżeli zaraza maciczna oznacza, że na każdych dziesięć nowo narodzonych dziewczynek, dziewięć jest nieżywych, to czy te, które pozostaną przy życiu, mogą wychodzić za mąż ślepo? My sprzeciwiamy się temu. To hamuje postęp ludzkości! Nie wystarczy, aby wymagać od przyszłego męża zaświadczenia potwierdzającego jego płodność. Musimy pójść dalej! Musimy nieść hasło maksymalnego potencjału genetycznego w każdym małżeństwie. Mimo wszystko, nie żyjemy w zacofanym dwudziestym czy dwudziestym pierwszym wieku! Metody badań eugenicznych są na tyle rozwinięte, że wiemy dokładnie, jakie będzie każde poczęte dziecko. Ale nawet to nie wystarczy. Musimy... - W porządku - powiedział spokojnie ambasador 2219 roku, zapadając się w fotel i spoglądając na blat biurka. - Znam te teorie. Wbijano mi je do głowy, gdy byłem dzieckiem, w latach młodzieńczych uczyłem się ich na pamięć i odpytywano mnie z nich. - Ale jeśli to nie wystarczy - powtórzył brodaty mężczyzna; jego głos wznosił się majestatycznie. - Musimy pójść dalej. Musimy zmienić klątwę w błogosławieństwo, zarazę maciczną w genetyczne odrodzenie! Jeżeli tylko najlepsi będą mogli się rozmnażać, to dlaczego nie najlepsi z najlepszych? A jeżeli przyjmiemy takie założenie, jeżeli jedynie niewielka, wysublimowana garstka ludzi dostąpi zaszczytu podtrzymywania rodu ludzkiego... - głos jego przerodził się w teatralny szept, po czym wzniósł się znowu - z całą pewnością nie będziemy trzymali się przestarzałych, nieaktualnych w nowej sytuacji ograniczeń, że tylko jedna kobieta, jedna żona, jedna towarzyszka... Ród ludzki, błądzący i brnący w biologicznej otchłani z pewnością zasługuje na coś więcej niż to drobne wsparcie. Czy przyszłe, mniej liczne pokolenia nie powinny odziedziczyć po nas bardziej liczebnej populacji najlepszych, nawet gdy zapewnienie tego będzie sprzeczne z naszą moralnością i tradycją? My nie dążymy do monopolu w sferze seksu, pragniemy seksualnego zbawienia! I podkreślam... - Och, Dodson, proszę, zabierz go stąd - poprosił ambasador. - Muszę wszystko przemyśleć, a te slogany, których uczą w naszych szkołach, przyprawiają mnie o ból głowy! Groppus zaniechał górnolotnych sentencji i stojąc już w drzwiach, zapytał nagle: - A więc nie opuści mnie pan, Wasza Ekscelencjo? Nie odda w ręce sprawiedliwości tych prymitywnych ludzi? - Jeszcze nie podjąłem żadnej decyzji. Tu wchodzą w grę jeszcze inne sprawy, nie tylko pana osoba. Muszę rozważyć wszystko spokojnie. - Rozważyć? Czy jest pan za światłem, czy za ciemnotą? Za przyszłością czy za przeszłością? Nad czym tu się zastanawiać? Jestem duchowo związany ze społecznością 2219 roku. Mam prawo oczekiwać od was przyznania mi azylu, żądam tego! Ambasador patrzył na niego ze spokojem. - Ani pana duchowe pokrewieństwo z moją epoką, ani przeczucie, że jest pan jej prekursorem, nie zobowiązuje mnie do niczego. I chciałbym zaznaczyć, panie Groppus, że zgodnie z międzynarodowym prawem, któremu podlegają Ambasady Temporalne azyl nigdy nie jest przyznawany automatycznie. W każdym przypadku sprawa jest dokładnie analizowana, a jej wynik zależy od państwa czy ambasady, w której znalazł się uciekinier. Dodson, z wyrazem konsternacji na twarzy, zamknął drzwi za brodatym mężczyzną. Powrócił zostawiwszy Groppusa pod opieką strażników, w pełni świadomych, że nie wolno wdawać się z nim w jakiekolwiek dyskusje. Wtedy ambasador powiedział mu o pogróżkach sekretarza stanu. Młody mężczyzna przełknął ślinę. - A więc oznacza to, że wkrótce po otrzymaniu dokumentów dotyczących ekstradycji możemy spodziewać się napaści na naszą ambasadę, której celem będzie odbicie więźnia. To niesłychane! - Takie rzeczy rzadko się zdarzają, ale są możliwe. To oznaczałoby, oczywiście, że Ambasada Temporalna zostałaby na zawsze usunięta z terytorium Stanów Zjednoczonych tej epoki. - Czy jest to możliwe, aby podjęli takie ryzyko? Mimo wszystko jesteśmy dla nich ogniwem łączącym ich z przyszłością! Nie możemy powiedzieć im wszystkiego, co chcieliby wiedzieć, ale jednak przekazaliśmy im sporo informacji, wszystko to, co było dozwolone. I nie chcieliśmy niczego w zamian. Byłoby idiotyzmem, gdyby zerwali z nami stosunki. Ambasador patrzył na otwartą, szarą księgę leżącą na biurku. - Nie można nazwać tak czegoś, co musi nastąpić - powiedział raczej do siebie. - Jeden precedens za drugim. Wystarczy znaleźć rzekome niedociągnięcie z naszej strony i powołując się na nie, przeprowadzić zamierzoną akcję. A któż odważyłby się dochodzić prawdy, zastanawiać się nad tym, dlaczego najwyższa władza sięga do tak drastycznych środków, jeżeli byłby przekonany, że chodzi tu o przetrwanie? Sprawa taka jak ta, wywołująca tyle emocji i dotycząca zasadniczych problemów każdego mężczyzny... Dodson przypatrywał mu się uważnie. - A więc wydamy uciekiniera? Niech mi pan wybaczy moją śmiałość, ale od samego początku uważałem, że będziemy musieli tak postąpić. On jest kryminalistą, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Ale to niezręczna sytuacja, jakby odtrącenie duchowego prekursora. On zresztą też tak myśli. Młody człowiek z zakłopotaniem potarł rękę o gładko ogolony policzek. - On przypomina nas nawet wyglądem; byliśmy podobni do niego, póki nie zostaliśmy powołani do pracy w ambasadzie tej epoki. Zdumiewające jak Groppus, zarówno w drobiazgach jak i w sprawach zasadniczych, pasuje do naszych czasów. Jego Ekscelencja wstał i przeciągnął się. - Bzdura, Dodson, bzdura! Nie mieszaj przyczyn ze skutkami i autentycznej historii z dramatycznymi przeżyciami jednostki. Henry Groppus nie zapuścił bokobrodów dlatego, że w naszej epoce są one modne. To wcale nie jest tak. My nosimy bokobrody, ponieważ cała nasza cywilizacja oparta jest na Pliku Genetycznym. A pomysł Pliku Genetycznego ma swoje korzenie w teorii Mendelistów z dwudziestego drugiego wieku. Mendeliści zaś to nieprzystosowani ludzie, przeciwnicy panującego porządku społecznego, którzy nosili bokobrody, wbrew aktualnej modzie, między innymi jako wyraz ich generalnego protestu. Jeśli porównasz paplaninę Henrego Groppusa z brutalną, codzienną rzeczywistością Pliku Genetycznego naszej epoki, czy rzeczywiście widzisz jakieś punkty zbieżne? Z jednej strony Groppus, nawołujący do przymusowej poligamii czy wyodrębnienia genetycznej arystokracji, a z drugiej strony nasze społeczeństwo, w którym dopuszcza się, by wyjątkowo utalentowany mężczyzna, w szczególnych okolicznościach, miał więcej niż jedną żonę. A jeśli chodzi o idoli politycznych żyjących w przeszłości to, niestety, tylko uczeni zadają sobie trud, by przeczytać i zrozumieć wszystkie ich idee. Ale w tej chwili nie to jest istotne, ważny stał się fakt, że Mendeliści są politycznymi bohaterami naszej epoki i dlatego nie możemy odrzucić jednego z nich. - Obawiam się, że nie w pełni pana zrozumiałem - zaoponował Dodson. - Przed chwilą powiedział pan, że aktualny rząd Stanów Zjednoczonych gotów jest odbić uciekiniera silą, nawet kosztem zerwania dyplomatycznych stosunków z naszą epoką. Czyż nie, proszę pana? I proszę spojrzeć na paragraf 16a Regulaminu Ambasady Temporalnej: “...a najważniejsze jest respektowanie praw, zwyczajów i odrębności czasu, przy którym ambasada jest akredytowana, oraz dążenie do zachowania jak najlepszych stosunków i niedopuszczenie do obrazy”. Ambasador 2219 roku zaczął opróżniać biurko i wyjaśnił spokojnie: - Regulamin to jedno, Dodson, a zasady to coś innego. Pierwsza i najważniejsza zasada urzędnika jest następująca: nie gryź ręki, która cię karmi. Dalej, nie obrażaj uczuć zwierzchników, którzy ciebie zatrudniają. A nade wszystko, nie obrażaj uczuć społeczeństwa, które ich zatrudnia. Jeżeli odwrócę się od Groppusa, zyskam szczerą wdzięczność społeczeństwa tej epoki, ale nie będę mógł Uczyć na jakiekolwiek zaszczyty ze strony rządu 2219 roku. Na tej podstawie podjąłem decyzję. Wybiorę najprostsze rozwiązanie. Zamkniemy ambasadę i nim dotrze do nas podanie o ekstradycję, wszyscy, cały personel i cenny uciekinier, opuścimy ją za pomocą chrondromu, zabierając dokumenty. Gdy znajdziemy się w naszej epoce, wyjaśnimy wszystko, prześlemy stosowne przeprosiny do tego rządu. I po pewnym czasie, gdy nieco zatrze się pamięć o tych wydarzeniach, przybędzie tu nowy Ambasador Temporalny z 2219 roku. Zaraz po przybyciu przysięgnie, że będzie ściśle przestrzegał panującego tu prawa. W ten sposób każdy z nas zachowa twarz. Chichocząc dźgnął zdumionego pierwszego sekretarza między żebra szaro oprawioną księgą; był to podręcznik ponadczasowego prawa. - Pośpiesz się, mój chłopcze, pośpiesz się! Musimy być przygotowani do opuszczenia ambasady za godzinę. Havemeyer ma za zadanie rozpracowanie naukowego problemu, jak przenieść Henry’ego Groppusa w przyszłość! A ty przygotuj dla niego wizę. Trzy tygodnie później, albo ściślej mówiąc, sto lat i trzy tygodnie później, Dodson wpadł do ambasadora, który właśnie otrzymał nominację na Ganimedesa. - Czy słyszał pan o Groppusie? Jednak to zrobił! - Co zrobił, mój chłopcze? Z tego, co słyszałem, ostatnio odnosi same sukcesy. Wszędzie witają go tłumy, które go uwielbiają. Przemówienie przy pomniku męczenników mendelistów, kolejne na schodach siedziby Pliku Genetycznego. Młody mężczyzna potrząsnął głową z przejęciem. - O tym właśnie mówię. W zeszłym tygodniu po wygłoszeniu przemówienia na schodach siedziby Pliku Genetycznego, wśród owacji wszedł do środka i wystąpił o wydanie mu świadectwa ojcostwa, na wypadek, jak powiedział, gdyby spotkał kobietę, z którą chciałby się ożenić. Cóż, jeszcze tego ranka zrobiono badania jego chromosomów i... został odrzucony! Powiedziano mu, że jego chromosomy wykazują za małą stabilność. Ale to jeszcze nic, proszę pana, jeszcze nic! Jak pan myśli, co zrobił piętnaście minut temu? - Nie wiem. - Ambasador wzruszył ramionami. - Czyżby wysadził w powietrze Plik Genetyczny? - Tak, właśnie to zrobił! Powiedział, że sam podłożył ładunek. Utrzymywał, że uwolnienie ludzi spod tyranii Pliku Genetycznego było jego obowiązkiem. Wie pan, zniszczył Plik całkowicie! Usiadł ciężko. Ambasador zbladł. - Ale - wyszeptał. - Ale Plik Genetyczny! Jedyny całkowity zapis genetyczny każdego człowieka w Północnej Ameryce! Podstawa naszej cywilizacji! - Czy to nie jest... - Dodson chciał zamknąć w słowach ogrom nieszczęścia, jaki mu ciążył. Zacisnął pięści. - On jest dobrze strzeżony. Ale muszę panu powiedzieć, że chciałbym, aby nie dożył chwili, kiedy zapadnie wyrok. I nie jestem w tym pragnieniu odosobniony; wiem, jacy są ludzie w 2219 roku! To był przeraźliwy krzyk. Niski, ochrypły, zadyszany i naglący głos wznosił się ponad rykiem rozległego tłumu, ponad hałasem ruchu ulicznego. Wypełnił obszerny gabinet znajdujący się na drugim piętrze ambasady i zmusił do zwrócenia na siebie uwagi. Jego Ekscelencja Ambasador 2319 roku, zajmujący to pomieszczenie, był człowiekiem spiętym, na twarzy malowało się zdenerwowanie. Z jego oczu można było wyczytać niezmiennie to samo przesłanie, że zasadniczo wszystkie sprawy są trudne, a czasami jeszcze bardziej skomplikowane, niż się to wydaje. Nic więc dziwnego, że ten krzyk na dole tak go poruszył. Wstał i ze zwykłym sobie pośpiechem podszedł do okna. Zobaczył wysokiego, brodatego, posiniaczonego mężczyznę w obszarpanym ubraniu, który zeskoczył na trawnik z wysokiego płotu otaczającego ambasadę. Mężczyzna ten wskazał dwoma palcami na biuro ambasadora 2319 roku i znowu wrzasnął: - Azyl! WENUS W Księdze Siódemek jest napisane: Kiedy Plook spotyka Plooka, rozmawiają o seksie. Zawiązują konwencję, wybierają koordynatora i wśród radości i wesela wstępują w czysty związek małżeński. Siedem do kwadratu równa się czterdzieści dziewięć. To, moje drogie dzieci, moje skromne zmodyfikowane plemię, była myśl, jaka przyszła mi do głowy, kiedy nazred nazredów powiedział mi, że pierwsze istoty ludzkie, jakie odwiedziły nas na naszej planecie Wenus, wreszcie przypomniały sobie o danej nam obietnicy i przysłały emisariusza kultury, który ma poprowadzić nas na trudnej drodze do cywilizacji. Niech barbarzyńcy, którzy są wśród nas, kwestionują wybór tego cytatu, niech mówią, że pochodzi on ze Złotej Epoki Plooków, niech sobie szydzą, że obrazuje, jak daleko upadliśmy od czasu, kiedy utalentowany Hogan Shlestertrap, który przybył do nas z Hollywood w Kalifornii, w Stanach Zjednoczonych na planecie Ziemia, wniósł w nasze życie Kontrapunkt. Pamięć o Hoganie Shlestertrapie wciąż jest żywa wśród nas, chociaż oni, niestety, zniknęli. Pamiętajcie, proszę, kiedy wyruszycie w świat i będziecie zakładali własne rodziny, że wtedy nie miałem pojęcia, jakiej pomocy oczekuje ode mnie mieszkaniec Ziemi. Sądziłem, że ten zaszczyt spadł na mnie dlatego, gdyż interesowałem się liczbami i nazred fanobrel, któremu pierwsi mieszkańcy Ziemi złożyli tę wspaniałą obietnicę niesienia pomocy w dziedzinie kultury, był moim, a więc także i waszym, moje drogie dzieci, przodkiem. Wiadomość od nazreda nazredów przyniósł mi należący do mojej rodziny tkan. Ukrywałem się wtedy, była pora deszczowa i wielkie cętkowane węże pojawiły się na południu, na swych corocznych łowach na Plooki. Tylko szybko fruwający tkan mógł odnaleźć mnie w wysokiej trawie, gdzie o takiej porze chowali się wszyscy nazredzi. Tkan przekazał mi wiadomość w ciągu kilku minut Było to możliwe, ponieważ wtedy jeszcze byliśmy prostym narodem i porozumiewaliśmy się za pomocą naszego dawnego języka, a nie cywilizowanym angielskim. - Wczoraj wieczorem ognisty statek wylądował na dziesiątej najwyższej górze - powiedział tkan. - Przybył nim dawno zapowiadany emisariusz z Ziemi: Hogan Shlestertrapów. - Hogan Shlestertrap - poprawiłem go. - Ich imiona różnią się od naszych; oni są cywilizowanymi istotami, których my nie jesteśmy w stanie nawet zrozumieć. Gdyby nazywał się tak, jak ty to powiedziałeś, znaczyłoby to: Hogan z gromady Shlestertrapów. - Wszystko jedno - odpowiedział tkan. - Nie jestem wykształconym nazredem, który chowa się w bagnach i zajmuje liczbami. Jestem tkanem, który dobrze lata i jest pożytecznym ogniwem w wielu łańcuchach rodzinnych. A więc gdy ten Hogan Shlestertrap wyszedł ze swego pojazdu, jego schronienie było już prawie gotowe. Przygotowały je... jak nazred nazredów je nazywał? - Kobiety? - podpowiedziałem, przypominając sobie Księgę Dwójek. - Nie, nie kobiety, roboty. Są one dziwne: jeśli dobrze zrozumiałem, nie należą do żadnego łańcucha, a ich gatunek nie wymiera. Gdy jego schronienie było już wykończone, nazred nazredów odwiedził go, tego Hogana Ziemianina, i zapytał o cel jego przyjazdu. Dowiedział się, że Hogan, który żywi się i rozmnaża w Kalifornu w Stanach Zjednoczonych na Ziemi, został przysłany do Wenus, by nam pomóc. Najprawdopodobniej Hollywood w Kalifornii uważnie jest przez rząd Terry za istotne ogniwo cywilizowania Wszechświata. - Oni przysyłają nam najlepszych ludzi - powiedziałem cicho. - Najlepszych. Jak prawdziwie opisał ich mój przodek mówiąc, że są wspaniali i bezinteresowni. Nie możemy się z nimi nawet porównywać! My Plooki, jesteśmy tak mało ważnymi stworzeniami: drobni, nie posiadamy nawet elementarnej wiedzy, stanowimy łup dla wszystkich potworów, zamieszkujących naszą planetę, które uważają nas za wyjątkowo smakowite kąski. A ci wspaniali poszukiwacze przygód przysyłają do nas emisariuszy kultury i to z Hollywood w Kalifornii w Stanach Zjednoczonych na Ziemi! - Czy Hogan Shlestertrap nauczy nas budować ogniste statki i schronienia na wzgórzach, w których będziemy czuć się bezpiecznie? - Więcej, znacznie więcej. Nauczy nas wykorzystać naturalne bogactwa naszej gleby, nauczy nas budować statki, które będą mogły przenosić nas przez przestworza do planety Ziemi, byśmy mogli wyrazić wdzięczność jej mieszkańcom. Zamiast ledwie dwunastu ksiąg liczbowych będziemy mieli ich tysiące, a liczby zostaną wykorzystane na przykład przy elektryfikacji czy w polityce. Oczywiście, to wszystko nie stanie się od razu. Ale z jaką sprawą przybywasz? Tkan zatrzepotał skrzydłami. Był to dobry tkan; miał trzy w pełni rozwinięte skrzydła i jedno szczątkowe, co świadczyło o dużym potencjale modyfikacji. - No właśnie. Ziemianin potrzebuje do pomocy kogoś z nas, kto ma zapisane księgi i jest mądry. Potrzebny mu jest “techniczny doradca” do pomocy przy cywilizowaniu Plooków. Nazred nazredów zestarzał się, jego macki nie są już giętkie i ma kłopoty z przystosowaniem ich do porozumiewania się w języku angielskim. Zadecydował, że to ty masz jego zastąpić jako techniczny doradca Hogana. - Zaraz wyruszam - obiecałem. - Czy masz coś jeszcze? - Nic ważnego. Ale będziemy potrzebowali nowego nazreda nazredów. Kiedy skończył przekazywać mi wiadomość przed wejściem do schronienia Ziemianina, zauważyło go stado tricefalopsów i został przez nie pożarty. Był on stary i łykowaty; wątpię, aby im smakował. - Nazred jest zawsze smaczny - powiedziałem skrzydlatemu Płockowi z dumą. - Tylko on, jako jedyny spośród Plooków, posiada prawdziwe macki, a smak naszych macek nie da się z niczym porównać. Teraz nazred trinoslep zostanie nazredem nazredów, chociaż nie jest on ostatnio w dobrej kondycji; ma za sobą kilka nieudanych łańcuchów. Trzepocząc skrzydłami tkan wzniósł się nagle w górę. - Strzeż się tricefalopsów - zawołał. - Stado wciąż pasie się obok schronienia Hogana; a ty jesteś pulchnym, smacznym kaskiem. Trudno byłoby rodzinie znaleźć nowego nazreda. Jaszczuroptak, zwabiony jego głosem, spadł znienacka w dół. Tkan odwrócił się pośpiesznie i zaczął się wznosić, ale było już za późno! Jaszczuroptak wyciągnął długą szyję, otworzył straszny dziób i... Jaszczuroptak odleciał, bulgocząc zadowolony. Zaprawdę, słusznie jest napisane w Księdze Jedynek: “Pycha idzie przed pożarciem”. Jak już powiedziałem, był to dobry tkan, o dużym potencjale modyfikacji. Na szczęście cykl właśnie się skończył i nie przenosił on żadnych jajek. W ogóle w tym sezonie było dużo tkanów. Tak naprawdę to nasza rozmowa trwała dużo krócej, niż to się wydaje, gdy teraz o niej opowiadam. Wtedy mało który nazred mówił po angielsku; pierwsi ludzie, którzy tu przybyli, nauczyli tego języka nazreda fanobrela, mojego przodka. Natomiast reszta Plooków używała obrazowego języka naszych niecywilizowanych przodków. Miał on swoje dobre strony, to prawda. Po pierwsze, nie byliśmy tak nagminnie zjadani, rozmawiając ze sobą, gdyż stary dialekt Plooków dawał możliwości przekazywania maksymalnie dużo informacji w minimalnym czasie. Poza tym nie byliśmy ograniczeni tak małą ilością zaimków, jakimi dysponuje język angielski. Gdy mówimy o nas, Plookach, trzy zaimki “on”, “ona” i “ono” to stanowczo za mało. Chociaż, naturalnie, trzeba przyznać, że angielski jest wspaniałym językiem cywilizowanych ludzi. Odwinąłem swoje czułki, które wplatały się w trawę, i miałem zamiar potoczyć się dalej. Gdy zmalał napór mojego ciała na błoto, coś w środku zakotłowało się i wyłoniły się mokre i drżące płetwy mlenba, który miał tam norę. - Czy to prawda - wyszeptało głupie stworzenie - że deszczowa pora skończyła się i opuściły nas wielkie cętkowane węże? I że nazredy szykują się do wyjścia z błota? - Wracaj, skąd przyszedłeś - powiedziałem. - Opuściłem kryjówkę tylko dlatego, że mam do wykonania ważne zadanie. Cętkowane węże są drapieżne jak zwykle, a do tego pojawiły się jeszcze jaszczuroptaki. - Och! - Odwrócił się i zaczął z powrotem zakopywać się w błocie. Wiem, że to niegrzecznie drwić sobie z mlenbów, ale te małe mokre stworzenia są tak głupie i jednocześnie tak powolne, że w ich obecności muszę trzymać macki wyprostowane. - Masz jakieś nowiny? - zapytał, gdy dwie trzecie jego ciała znajdowały się już w błocie. - Nasz tkan został właśnie zjedzony, więc rozglądaj się za dobrym tkanem, który ni jest z nikim związany. Sprawa nie jest nagląca; nowy sezon dla naszej rodziny zacznie się po zakończeniu pory deszczowej. Aha, jeszcze coś, nazred nazredów też został zjedzony, ale to nie dotyczy ciebie, mały, zabłocony mlenbie. - Rzeczywiście. Ale czy słyszałeś o tym, że mlenb mlenbów także zginął? Wczoraj wieczorem został złapany przez cętkowanego węża. Nigdy nie było jeszcze takiej pory deszczowej: dookoła giną najwięksi spośród Plooków. - Dla mlenbów każda pora jest taka, Jakiej nigdy dotąd nie było” - wyśmiewałem się. - Zaczekajmy na porę wczesnych powodzi i potem porozmawiamy, która jest lepsza. Wtedy dopiero dużo mlenbów straci życie i być może nasza rodzina będzie musiała szukać nowego mlenba. Zadrżał, obrzucił mnie błotem i całkowicie zniknął pod ziemią. Cóż, były to beztroskie czasy, szczęśliwy okres dla Plooków! Naprawdę nie mieliśmy wtedy poważniejszych kłopotów. Zjadłem kilka źdźbeł trawy i zacząłem wytaczać się z błota. Po chwili dzięki swym wirującym mackom osiągnąłem taką szybkość, że za wyjątkiem wielkiego, cętkowanego węża nie obawiałem się już nikogo. Tylko raz ogromny gad tak skoczył na mnie, że pomyślałem sobie, iż moja rodzina shafalonów będzie potrzebowała nie tylko nowego tkana, ale i nowego nazreda. Na szczęście mam dziewiętnastą spiralną mackę, która bardzo mi się przydała. Odwinąłem ją energicznie i dałem potężnego susa, szybując ponad zaślinionym otworem gębowym cętkowanego węża. Gdy niebezpieczeństwo minęło, opadłem na ziemię. Bardzo mi przykro, że żadne z was nie odziedziczyło po mnie tej spiralnej macki. Pocieszam się tylko, że ujawni się ona w zmodyfikowanej formie w następnym pokoleniu; choć nie sądzę, aby była to dominująca cecha. Ale wy wszyscy, przynajmniej wy z tego cyklu macie wyjątkowo aktywne małe macki, które są dziedzictwem po nazredzie fanobrelu. Tak, wspomniałem o przyszłych pokoleniach. Nie przerywajcie mi, proszę. Opowiadam wam historię o ważnych, pionierskich czasach, o tym, w jaki sposób doszliśmy do położenia, w którym się znajdujemy. Wnioski wyciągnijcie sami, musi istnieć jakieś rozwiązanie; ja jestem stary i dojrzałem już do tego, by mnie zjedzono. Gdy znowu znalazłem się na stałym gruncie, musiałem, oczywiście, poruszać się szybciej. Tam przecież było jeszcze więcej wielkich cętkowanych węży. Ponadto były ogromne i wygłodniałe. Od czasu do czasu musiałem wykorzystywać moc swej spiralnej macki. Gdy byłem wysoko w górze, kilka razy rzuciły się na mnie jaszczuroptaki i rój gridniksów, a gdy opadłem na ziemię, ledwo udało mi się uniknąć wywiniętego języka ogromnej ropuchy. Jednakże w końcu dotarłem szczęśliwie na szczyt dziesiątej najwyższej góry. Tam po raz pierwszy w życiu ujrzałem schronienie człowieka. Była to przezroczysta kopuła mieniąca się barwami wielu stworów, które wpełzły na jej powierzchnię w nadziei, że uda im się dostać do mięsa, które było w środku. Czy wiecie, co to jest kopuła? Wyobraźcie sobie połowę tysiąckrotnie powiększonego ciała nazreda, który dopiero się wylągł i nie ma macek. Wyobraźcie sobie, że jest przezroczysty, a nie kolorowy, i ustawiony tak, że część szersza, jakby powierzchnia przekroju, stanowi podstawę, a część zaokrąglona znajduje się na jego szczycie. Kopuła ta, oczywiście, nie ma żadnych gałek ani wgłębień, które nam są niezbędne do życia. Jest absolutnie gładka. Tuż przy niej stał ognisty statek. Naprawdę, trudno mi go wam opisać; mogę jedynie powiedzieć, że był trochę podobny do mlenba bez płetw, a trochę do guura bez pnączy. Tricefalopsy zauważyły mnie i tratując się wzajemnie, rzuciły się w moją stronę; każdy chciał dostać mnie pierwszy. Sporo czasu zajęła mi ucieczka przed tymi potworami o trzech głowach. Byłem nawet zły na naszego zbawcę, Hogana Shlestertrapa za to, że trzymał mnie tak długo na zewnątrz swego schronienia. Zawsze uważałem, że z niezliczonej ilości sposobów usunięcia Plooków z tego świata najbardziej nieprzyjemnym jest śmierć zadana przez tricefalopsy, które rozrywają ofiarę na drobne części i powoli ją miażdżą. Ale cóż, mnie zawsze uważano za bujającego w obłokach estetę; większość Plooków uważa, że gridniksy są jeszcze gorsze. Na szczęście pędzące za mną tricefalopsy natknęły się na kępkę guurów, które zapuściły w pobliżu korzenie, i rzuciły się na nie. Upewniwszy się, że żaden z tych guurów nie należy do mojej rodziny, skoncentrowałem się na tym, by zwrócić na siebie uwagę Shlestertrapa. W końcu pewien segment kopuły otworzył się na zewnątrz i poczułem, że coś schwyciło mnie za macki i zostałem szybko przeniesiony do kopuły. Segment zamknął się za mną i znalazłem się w małym pomieszczeniu tuż przy jej przezroczystej powierzchni. Byłem widoczny dla tych wszystkich bestii, które obsiadły sklepienie i podniecone moim widokiem zaczęły jak oszalałe skrobać jej powierzchnię. Wszedł robot, który odpowiadał dokładnie opisowi przekazanemu nam przez nazreda fanobrela. Za pomocą małej cylindrycznej broni, błyskawicznie zniszczył niezliczone mnóstwo robaków, które wessały się w moją skromną osobę. Wtedy, moje drogie dzieci, wtedy zostałem zaprowadzony przed oblicze samego Hogana Shlestertrapa! Jak mogę opisać wam potomka wspaniałej rasy, która zaszła tak daleko? Miał dwie pary dużych czułek (można je nazywać płetwami, pnączami, lotkami, skrzydłami, szponami, pazurami czy jakkolwiek sobie życzycie) zwanych kolejno rękami i nogami. Ponadto miał piątą mackę, głowę, znajdującą się na samym jego szczycie, obficie wyposażoną w gałki i wgłębienia spełniające rolę organów zmysłów. Całe to zwierzę, za wyjątkiem zakończeń macek, pokryte było prążkowaną niebiesko-żółtą substancją. Z tego co wiem, nie jest ona wydzielana przez te istoty, ale czerpią ją w dość skomplikowanym łańcuchu, którego do końca nie rozumiem. Każda z tych czterech głównych macek dzieli się dalej na pięć mniejszych zwanych palcami, co przypomina nieco pazury blapa. Ciało tego Hogana Shlestertrapa jest płaskie z tyłu, a na przodzie ma wypukłości, podobnie jak nazred przed zniesieniem jajka. Wyobraźcie sobie, o ile potraficie, że człowiek ten pod żadnym względem nie różnił się od tych, jakich widział mój przodek, a przecież od tego czasu wyrosło sześć pokoleń! Jednym z największych dobrodziejstw cywilizacji jest to, że kolejne pokolenia nie muszą ciągle zmieniać wyglądu zewnętrznego; są podobni do siebie przez dziesięć, a nawet dwanaście pokoleń! Jednak za wszystko w życiu trzeba płacić. A niektórzy z nas nie mogą tego zrozumieć. Hogan Shlestertrap siedział na krześle, gdy wszedłem do jego schronienia. Krzesło podobne jest do... cóż, może o tym powiem kiedy indziej. W dłoni (cześć ręki, z której wyrastają palce) trzymał butelkę whisky (podobna do sroba bez lotek).Co chwilę on i whisky robili coś, co nazred fanobrel nazywał aktem sprzężenia. Widziałem to i mogę was zapewnić, że tego procesu rzeczywiście nie można inaczej nazwać. Nie wiem tylko, jaka korzyść czerpała z tego butelka. - Proszę usiąść - poprosił Shlestertrap, oddalając robota skinieniem ręki. Wtłoczyłem się na krzesło, szczęśliwy, że poznaję etykietę ludzi, choć trudno mi było zachować równowagę w sytuacji, w której nie było w pobliżu niczego, czego można się uchwycić. Usadowiłem się w końcu, trochę napięty, trzymając wszystkie moje macki sztywno oparte o podłoże. - Podobny jesteś do pająków, jakie czasami widuję po całonocnym pijaństwie - zauważył Shlestertrap uprzejmie. Starałem się pilnie zapamiętać wszystkie uwagi Wielkiego Cywilizatora, chociaż niektóre z nich wydawały mi się wtedy niezrozumiałe. Co to znaczy “pająk” czy “całonocne pijaństwo”? - Ty jesteś Hoganem Shlestertrapem z Hollywood w Kalifornii, w USA na Ziemi, który przybył tu, by pomóc nam wydostać się z ciemnej przepaści ignorancji do jasnego świata wiedzy. Ja jestem nazredem shafalonem, potomkiem nazreda nazredów, który spotkał twoich przodków, pierwszych ludzi przybyłych na tę planetę. Zostałem wyznaczony przez ostatniego nazreda nazredów jako twój techniczny doradca. Siedział nie poruszając się, mały otwór w jego głowie, nazwany ustami, co chwilę się powiększał. Był wyraźnie zainteresowany moimi słowami. Dodało mi to odwagi i mówiłem dalej to, co uważałem za najważniejsze. Wtedy nie spodziewałem się nawet, jakie będą tego konsekwencje. - W Księdze Siódemek jest napisane: Kiedy Plook spotyka Plooka, rozmawiają o seksie. Zawiązują konwencję, wybierają koordynatora i wśród radości i wesela wstępują w czysty związek małżeński. Siedem do kwadratu równa się czterdzieści dziewięć. Zaległa cisza. Hogan Shlestertrap sprzęgł się gwałtownie ze swoją butelką. - Przeniesiony na emeryturę - wymamrotał po chwili. - Wielki Hogan Shlestertrap, producent i reżyser “Pieśni Księżycowej Miłości”, “Rozszczepienia 2109 roku”, “Wyprawy do Asteroidów” przeniesiony na emeryturę. Zwariowany świat! Jestem skazany na to, aby spędzić swe ostatnie lata wśród głodnych potworów i gadatliwych pająków zajmujących się matematyką. Wstał i zaczął się przechadzać, korzystając przy tym z tych macek, które znajdowały się niżej. - Tworzyłem dla nich jedną sagę po drugiej, największe stereo, jakie Hollywood kiedykolwiek widziało i tylko dlatego, że z “Wyprawy na Marsa” wyszła zaledwie epopeja, powiedzieli mi, że jestem skończony. Dlaczego ludzie, których wyciągnąłem z rynsztoka i wyrobiłem im nazwiska, nie mieli na tyle przyzwoitości, by dać mi pracę w dystrybucji, w miejscu takim jak Tytan czy Ganimedes. Nie! Jeżeli musieli wysłać mnie na Wenus, to dlaczego nie na kontynent polarny, gdzie można znaleźć jakąś knajpę i pogawędzić z ludźmi? Oho, oni wciąż się mnie boją. Boją się, że gdyby dali mi szansę, mógłbym jeszcze ich pokonać! Ten Sonny Galenhooper, który uważa się za mojego przyjaciela, daje mi intratną posadę w Międzyplanetarnej Misji Kulturalnej i okazuje się nagle, że znajduję się na makrokontynencie z byle jakim sprzętem i mam robić stereo dla zwierząt, co zresztą połowa biologów uważa za niemożliwe. Też mi gratka! Ale wytwórnia filmowa Shlestertrapa jeszcze da znać o sobie, większa i lepsza, niż kiedykolwiek była! Były to pamiętne słowa, relacjonuję je wiernie. Może kiedyś, kiedy nasza cywilizacja zostanie podniesiona na wyższy poziom (zakładając oczywiście, że aktualne problemy zostaną rozwiązane), słowa te będą w pełni zrozumiane i docenione przez bardziej inteligentne pokolenie Plooków, które jeszcze się nie narodziło. Właśnie im dedykuję tą mowę Wielkiego Cywilizatora. - A wiec - zwrócił się do mnie - czy wiesz, co to jest stereo? - Nie, niestety. Widzisz, dotąd tylko jeden z nas rozmawiał z człowiekiem, więc nasza wiedza o waszych wspaniałych osiągnięciach jest nikła W Księdze Dwójek jest bardzo mało informacji, nazred fanobrel poświęcił ją przede wszystkim opisowi waszych pierwszych sześciu wypraw, statków i robotów. Myślę jednak, że stereo jest nieodłącznym elementem przemysłowej cywilizacji. Pomachał butelką. - Dokładnie tak. Leży u podstaw wszystkiego. Weźmy waszą literaturę, muzykę, malarstwo... - Przepraszam - wtrąciłem - ale nie byliśmy w stanie stworzyć niczego takiego. Jesteśmy wciąż ścigani przez różne... - Właśnie wpadłem z trans - zaryczał. - Nie przerywaj mi, kiedy mówię! Przecież tworzę! No więc, o czym to mówiłem? Weźmy waszą literaturę, muzykę, malarstwo, wiesz, czemu to służy. Stereo obejmuje całą sztukę, pokazuje masom całą historię ludzkich dokonań, zebraną w jedną całość. Nie jestem substytutem sztuki w dwudziestym drugim wieku, to jest sztuka dwudziestego drugiego wieku. Bo czymże jesteście bez sztuki? - Czym? - zapytałem, gdyż muszę przyznać, że pytanie zaintrygowało mnie. - Niczym. Absolutnie niczym. Być może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale w końcu i tak się przekonasz. Musisz raz na jakiś czas zdobyć Oskara, by pokazać recenzentom, że nie tylko tworzysz dla pieniędzy, ale interesujesz się też prawdziwą sztuką. Skupiłem swą uwagę na tym, by zapamiętać z tego jak najwięcej, a interpretację tego, co usłyszałem, zdecydowałem się pozostawić na później. Być może popełniłem błąd; być może powinienem był zadawać więcej pytań. Ale wszystko to tak oszałamiało mnie i pobudzało... - W porównaniu z dawnymi czasami, kiedy powstawały pierwsze filmy dźwiękowe, stereo jest ogromnym krokiem naprzód - kontynuował. - Trwały obraz, posiadający szeroką gamę środków percepcji, który przemawia do wszystkich zmysłów. Hogan Shlestertrap przerwał na chwilę, po czym kontynuował z jeszcze większą pasją. - I czy nie mówiono, że stereo Shlestertrapa są jedyne w swoim rodzaju, oddziaływujące w szczególny sposób? Tak, proszę pana! Największą pochwałą, jaką mogło otrzymać stereo, było porównanie go do autentycznego klimatu dzieła Shlestertrapa. Jak ciężko pracowałem, aby dojść do tego! I prawie zawsze odnosiłem sukcesy. No cóż, mówi się, że jesteś tak dobry, jak twoje ostatnie stereo. Skorzystałem z okazji, że zaległa cisza i niepewnie poruszyłem małymi mackami. Emisariusz spojrzał na mnie. - Przepraszam cię, mały. Naszym zadaniem tutaj jest zrobienie stereo opartego na waszym życiu, nadziejach i duchowych aspiracjach. Coś takiego, co ich zatka! Coś, co przyniesie wam, moi drodzy, kulturę. - O tak, bardzo jej potrzebujemy. Szczególnie takiej kultury, która obroni nas przed... - W porządku. Pozwól mi pokierować tą sprawą. Chcę ci powiedzieć, że na razie po prostu głośno myślę. Nigdy pochopnie nie podejmuję decyzji. Teraz, kiedy rozumiesz już techniczną stronę robienia stereo, możemy zacząć pracę. Na ogół religia i polityka świetnie nadają się na temat stereo, ale największym powodzeniem cieszą się zawsze staroświeckie historie o miłości. Czy macie jakieś sekrety życia erotycznego? - Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. - Zamyśliłem się. - Kiedy pierwsi ludzie przybyli na naszą planetę, najpoważniejsze trudności z porozumieniem dotyczyły tego tematu. Dla nich było to bardzo skomplikowane. - Ach! - Machnął pogardliwie ręką. - Ci naukowcy we wszystkim doszukują się problemów. Podejdźmy do tego tematu tak jak biznesmeni, którzy są także artystami, a właściwie przede wszystkim artystami. Postawmy sprawę w ten sposób: jak nazywacie osobników obu płci? - Na tym polega właśnie trudność. My nie mamy osobników dwóch płci. - Ach, należycie więc do tych zwierząt jednopłciowych. Myślę, że to bardzo upraszcza sytuację. Gdy jest tylko jedna płeć... Czułem się nieszczęśliwy, on najwyraźniej nie zrozumiał mnie. - Chciałem powiedzieć, że u nas ten podział jest bardziej złożony, mamy więcej niż dwa rodzaje płci. - Więcej niż dwa rodzaje? Myślisz zapewne o takim podziale, jaki jest u pszczół, nieprawda? Robotnicy, trutnie i królowa? Ale przecież to sprowadza się do schematu dwóch płci. Robotnicy są... - My, Plooki, jesteśmy istotami siedmiopłciowymi. - Siedem płci. Cóż, to trochę utrudnia sytuację. Będziemy musieli popracować nad tematem. SIEDEM PŁCI?! - wykrzyknął. Usiadł ciężko na krześle i zaczął wpatrywać się we mnie swym narządem wzroku. Miałem wrażenie, że jego oczy drżą podobnie do naszych macek. - To są, w kolejności wymienionej w Księdze Siódemek: srob, mlenb, tkan, guur... - Zaczekaj - rozkazał. Sprzęgł się znowu z butelką i zawołał na robota, by przyniósł mu następną. Po czym westchnął i powiedział: - Po co wam, do licha, aż siedem płci? - Cóż, kiedyś wydawało się nam, że wszystkie stworzenia mają co najmniej siedem płci. Dopiero gdy przybyli tu wasi badacze, dowiedzieliśmy się, że nawet na naszej planecie nie jest to regułą. Mój przodek, nazred fanobrel, przeprowadził wiele owocnych rozmów z biologami z waszej ekspedycji, które dostarczyły nam podstaw teoretycznych do praktycznej wiedzy, jaką posiadaliśmy. Na przykład biolodzy stwierdzili, że wypracowany przez nas system siedmiu płci stymuluje zmienność gatunku. - Zmienność? Czy chcesz przez to powiedzieć, że twoje dzieci nie będą podobne do ciebie? - Właśnie. Widzisz, wszystkie te żarłoczne stworzenia, jakie zamieszkują Wenus, najchętniej zjadają Plooki. Schodzą się tu ze wszystkich kontynentów, wysp i mórz tej planety, o różnych porach roku na swą Plookową ucztę. Nawet zwierzęta roślinożerne walczą do ostatniego tchu o Plooka, a ciało swego rywala pozostawiają nie tknięte. Mój rozmówca był wyraźnie zainteresowany tym, co mówiłem. Po chwili zastanowienia rzekł. - Ale dlaczego? Co takiego szczególnego jest w was? - Właściwie to tego nie wiemy. Być może chodzi tu o niepowtarzalny smak naszych ciał, ze którym przepadają inni mieszkańcy naszej planety. A może, jak sugerował jeden z biologów, ciała nasze zawierają jakiś składnik czy witaminę, niezbędną dla innych organizmów żyjących tutaj. A ponieważ jesteśmy małymi, bezbronnymi stworzeniami, aby przetrwać, musimy licznie się rozmnażać. Przeważająca część potomstwa musi różnić się od swoich rodziców, którzy i tak byli na tyle zmodyfikowani, by dotrwać do wieku reprodukcyjnego. Dlatego potomek, który ma aż siedmioro rodziców o wykształconych cechach samozachowawczych i dużym potencjale modyfikacji odziedziczy te cechy, co prowadzi do ciągłego i szybko postępującego doskonalenia się rasy Plooków. - No cóż. Jest to możliwe. Na poziomie jednej płci czy jak mówią biolodzy, u organizmów bezpłciowych, jest prawie niemożliwe, by potomstwo było niepodobne do rodzica. U organizmów dwupłciowych mamy już sporą ilość kombinacji. A u siedmopłciowych ich różnorodność jest praktycznie nieograniczona. Ale czy nigdy nie dopracowaliście się Plooka, który nie byłby smaczny, czy który chciałby sam walczyć o swe prawa? - Nie. Najprawdopodobniej to, co sprawia, że jesteśmy smakowitymi kąskami, jest nieodłącznym składnikiem naszej budowy fizycznej. I powołując się znowu na opinię biologów z wyprawy, w naszym rozwoju ewolucyjnym nacisk został położony na omijanie trudności, czy to przez rozwijanie zwinności, ochronnego kolorytu, czy doskonalenie umiejętności chowania się. Nigdy więc nie doszliśmy do tego, by stworzyć Plooka, który miałby waleczną naturę. Nigdy nie byliśmy w stanie dojść do tego; a mamy nie jednego czy dwóch wrogów. Każdy, kto nie jest Płockiem, zjada Plooki. Za wyjątkiem ludzi. Chciałbym przy okazji wyrazić swą głęboką wdzięczność... Księgi Liczb mówią nam, że czasami Plooki formowały wspólnotę! usiłowały oprzeć się wyniszczeniu. Ale na próżno; dalej były pożerane, tyle tylko, że grupami, a nie pojedynczo. Nigdy nie mieliśmy czasu, by udoskonalić nasz system obronny, wymyśleć tak wspaniałą rzecz jak broń, którą wy, ludzie, posiadacie. Dlatego tak bardzo cieszymy się z tego, że do nas przybyliście. Nareszcie... - Daruj sobie. Jestem tu, gdyż mam zadanie do wykonania. Muszę zrobić stereo, które będzie przynajmniej epopeją, jeśli nie uda mi się zdobyć wystarczającej ilości materiałów, by stworzyć sagę. Opowiedz mi tylko coś o was, jak żyjecie. - Niech mi wolno będzie powiedzieć, że niezależnie od tego, czy będzie to saga czy epopeja, będziemy z wdzięcznością wychwalać na wieki twe imię. Właśnie weszliśmy na drogę cywilizacji, właśnie uczymy się budować schronienia nie do zdobycia i... - No tak, tak. Poczekaj chwilę, chciałbym się napić. A więc... jakie to są te picie i jak radzicie sobie z zakładaniem rodziny? Zamyśliłem się. Byłem świadomy odpowiedzialności na mnie ciążącej. Wiedziałem, że po to, by pomóc naszemu wybawcy w zrobieniu stereo, by postawić ten pierwszy krok na drodze do cywilizacji, muszę dokładnie mu wszystko przekazać. - Zrozum, proszę, że my niewiele z tego rozumiemy. Wiemy, jak nasz system działa, ale nie potrafimy sami tego wyjaśnić. Odwołujemy się więc do teorii biologów, którzy przybyli do nas ognistym statkiem. Niestety, ich złożone teorie, opracowane przez ludzi i z ich punktu widzenia, nie w pełni obejmują ten tak skomplikowany system naszej reprodukcji. Poświęciliśmy całe pokolenie rodziny fanobrelów dla obserwacji mikroskopowych, ale zdołaliśmy jedynie wypracować ogólny zarys. Mamy więc następujący system... - Słyszałem, że jest to skomplikowane - przerwał Shlestertrap. - Biolodzy z Międzyplanetarnej Misji Kulturalnej z sekcji Wenus, którzy powrócili z wyprawy, byli zaszokowani. I widzisz, zaraz po ich powrocie były wybory, po ster władzy sięgnęła nowa partia i uczeni, którzy byli u was, stracili stanowiska. Ja nie miałem zamiaru przedzierać się przez gąszcz naukowych problemów, o nie! Jeden z nich, chyba Gogarty, robił wszystko, co mógł, by odciągnąć mnie od tej ekspedycji i przyjechać tu na moje miejsce. Niektórzy ludzie nie mogą znieść tego, że zostali usunięci ze stanowiska, gdy zmienił się klimat polityczny. Jeśli chodzi o mnie, to przyjechałem tutaj, by zrobić stereo, i to dobre. Jestem tu, by realizować, zgodnie z prospektem stacji Wenus, “krzewienie kultury wśród Plooków, na ich prośbę”. - Dziękujemy. Zastanawialiśmy się nad tym, dlaczego Gogarty nie powrócił do nas. Był tak przejęty naszymi sprawami i zwyczajami. Ale niewątpliwie z waszego punktu widzenia usunięcie go z posady przez nową partię było właściwym posunięciem. My nie dojrzeliśmy jeszcze do takich spraw jak partia, wybory czy tym podobne. Dla nas każdy człowiek jest tak samo wszechwiedzący i wspaniały. Oczywiście ty również znasz się na genetyce, prawda? - No pewnie. Masz na myśli chromosomy i to wszystko? Żarliwie zatrzepotałem małymi mackami. - Tak, choromosomy i to wszystko. W całej tej sprawie jest coś dla nas niezrozumiałego. Może tu chodzi o to “wszystko”? Gogarty nigdy nie wspomniał o tym. On rozmawiał z nami tylko o chromosomach i genach. - Nic dziwnego, że przeszedłem przez takie szkolenie z biologii! A więc zobaczmy. W chromosomach zawarte są geny, które sterują przenoszeniem cech dziedzicznych. Kiedy zwierzę jest dojrzałe do reprodukcji, każda z jego komórek zarodkowych, czy komórek rozrodczych, dzieli się na dwie komórki zwane gametami. Obie gamety zawierają połowę chromosomów macierzystej komórki, każdy chromosom w jednej gamecie ma swój odpowiednik w drugiej. Proces ten nazwany jest mejozą. Popraw mnie, jeżeli się mylę. - A czy człowiek może się pomylić? - zapytałem z oddaniem. Zmarszczył twarz. - Jeśli chodzi o ludzi, komórki żeńskie mają dwadzieścia cztery pary chromosomów, z których jedna para nazwana jest chromosomem X; niesie ona cechy określające płeć. Komórka żeiiska dzieli się na dwie gamety, a w każdej z nich znajdują się dwadzieścia cztery wzajemnie odpowiadające sobie chromosomy, w tym po jednym X. Jeśli dobrze pamiętam, komórki męskie mają tylko dwadzieścia trzy identyczne pary chromosomów i jedną parę dodatkową zwaną chromosomem X-Y. Dlatego po podziale każda z obu gamet zawiera po dwadzieścia cztery chromosomy, z których tylko dwadzieścia trzy mają swój odpowiednik w drugiej gamecie. Dwudziesty czwarty chromosom w jednej gamecie jest chromosomem X, a w drugiej Y. Jeżeli męska gameta, zawierająca chromosom X połączy się z żeńską gametą niosącą chromosom X, powstała zygota będzie rodzaju żeńskiego; ale jeżeli to gameta z chromosomem Y zapłodni jajo, powstaje zygota męska. Oni naprawdę wtłaczali we mnie te informacje, nim pozwolili mi opuścić Ziemię. Wykłady, nauka w transie i tym podobne rzeczy. - Właśnie - powiedziałem entuzjastycznie. - W naszym przypadku... - Przypomniałem sobie coś jeszcze. Uważa się, że chromosom Y jest trochę niedorozwinięty, co sprawia, że gameta zawierająca go jest nieco słabsza. To wyjaśniałoby pewną liczebną przewagę urodzeń dziewczynek nad chłopcami; komórki zawierające chromosom X są szybsze i silniejsze i dlatego mają większą szansę zapłodnienia jaja. Wyjaśnia to także, dlaczego kobiety są silniejsze i żyją dłużej. Proste. A jak działa to u was? Przedłużająca się rozmowa męczyła mnie, zaczęło kręcić mi się w głowie. Ponadto źle czułem się w tym suchym pomieszczeniu. Jednakże zdawałem sobie sprawę z doniosłości wydarzenia i wiedziałem, że nie mogłem pozwolić sobie na chwilę słabości. Naprężyłem swoje macki i zacząłem. - Po zawarciu konwencji małżeńskiej, kiedy ustanowiony zostaje łańcuch, komórki rozrodcze każdej płci są pobudzone do mejozy. Komórka zarodkowa dzieli się na siedem gamet, sześć z nich ma rzęski, a siódma wydzielana jest albo do wewnątrz, albo na zewnątrz Plooka, zależnie od płci. - Co to za łańcuch? - Łańcuch reprodukcyjny. Zwykle wymienia się następującą kolejność: srob (odmiana wodna), mlenb (zwierzę ziemnowodne), tkan (odmiana skrzydlata), guur (odmiana roślinopodobna), flin (odmiana ryjąca), blap (zwierzę mieszkające na drzewach). I oczywiście, łańcuch zatacza następujące koło: srob, mlenb, tkan, guur, flin, blap, srob, mlenb, tkan, guur, flin, blap, srob... Hogan Shlestertrap schwycił się za głowę rękoma i zaczął kołysać nią powoli do przodu i tyłu. - Zaczyna się od sroba, a kończy na blapie - powiedział prawie niesłyszalnie. - I ja jestem... - Srobów - poprawiłem go nieśmiało. - I blapów. Ale nie musi zaczynać się od tych, a kończyć na tamtych. Narodziny mogą być zainicjowane gdziekolwiek wzdłuż łańcucha rodzinnego, ponieważ przechodzi przez wszystkie płcie, otrzymując w ten sposób chromosomy niezbędne do zapłodnienia zygoty. - W porządku! Wróćmy, proszę, do chromosomów i zdrowego rozsądku. Załóżmy, że właśnie nastąpił podział komórki zarodkowej, powiedzmy sroba, na siedem gamet, a nie na dwie jak to jest w przypadku innych, zwyczajnych organizmów. - O ile jesteśmy w stanie objąć to naszymi umysłami, jest to model chromosomów, który został opracowany przez Gogarty’ego i jego asystenta Wolfstena po przeprowadzeniu serii badań mikroskopowych. Gogarty ostrzegł mojego przodka, nazreda fanobrela, że jest to tylko model przybliżony. Według tej analizy komórka rozrodcza każdej płci posiada czterdzieści dziewięć chromosomów, po siedem każdego typu oznaczonego literami A, B, C, D, E, F, sześć chromosomów typu G i jeden typu H. Przy czym ostatni z wymienionych, chromosom H, odpowiedzialny jest za płeć. W procesie mejozy powstaje sześć zdolnych do poruszania się gamet, a każda z nich ma identyczną grupę siedmiu chromosomów typu od A do G oraz siódmą, stacjonarną gametę, zawierającą chromosomy A, B, C, D, E, F i H. Tę ostatnią gametę Gogarty nazwał gametą H lub żeńską, gdyż nie opuszcza ona ciała Plooka, dopóki nie uformuje się w pełni zapłodniona komórka zawierająca czterdzieści dziewięć chormosomów, czy siedem gamet. W ten sposób gameta H decyduje o płci, która oczywiście, jest taka sama jak płeć Plooka, w którego ciele się rozwija. - Oczywiście - wymamrotał Shlestertrap i pociągnął z butelki. - Tak musi być, ponieważ w ostatecznie uformowanej zygocie jest tylko jeden chromosom H. Ale ty, posiadając ludzką inteligencję, z pewnością rozumiesz już wszystko i na podstawie tych kilku informacji jesteś w stanie dopowiedzieć sobie resztę. Na czubku głowy naszego Cywilizatora pojawiły się krople wilgoci, które lały się po jego twarzy w osobliwy sposób. - Rozumiem cię - przyznał - i oczywiście domyślam się całej reszty. Ale czy nie myślisz, że gdybyś ty dalej mówił, pewne sprawy stałyby się dla ciebie jaśniejsze? Podziękowałem mu za tę pełną zrozumienia ludzką grzeczność. - A więc, jeżeli zaczniemy nasz łańcuch od sroba, to przekaże on jedną ze swych sześciu ruchomych gamet do mlenba, gdzie połączy się ona z jedną z komórek mlenba, zawierającą chromosomy od A do G. Powstanie w ten sposób, używając określenia Gogarty’ego, podwójna gameta czy prezygota. Ta prezygota będzie zawierała siedem par chromosomów od A do G. Dalej, w ciele tkana, następnego z kolei w łańcuchu, połączy się z ruchomą gametą tkana, tworząc potrójną gametę, zawierającą siedem trójek chromosomów, od A do G. Ten proces będzie następował sukcesywnie wzdłuż łańcucha; za każdym razem siedmiochromosomowa gameta będzie przyłączała się do tej prezygoty. W końcu gdy dostanie się do blapa, będzie zawierała czterdzieści dwa chromosomy, sześć typu A, sześć typu B i tak dalej aż do G. Wtedy sześciokrotna gameta straci swoje rzęski, i połączy się w blapie ze stacjonarną gametą H, tworząc zygotę o czterdziestu dziewięciu chromosomach, która, oczywiście, będzie płci blapa. Zostanie złożone jajo, z którego wylęgnie się mały blap. Przez dziesięć dni jego rodzic będzie się nim opiekował i nauczy go, co należy robić, by przeżyć jako blap Plook. Po dziesięciu dniach na wpół dorosły blap zacznie samodzielne życie, będzie zdobywał pożywienie i sam ratował się w niebezpieczeństwie. Po upływie stu dni jest już na tyle dojrzały, by wejść w łańcuch i reprodukować się jak dorosły Plook. Łańcuch może być zapoczątkowany w każdym ogniwie; ale kierunek reprodukcji jest zawsze taki sam. A więc flin przekaże siedmiochromosomowa gametę do blapa, gdzie ta połączy się w gametę podwójną; blap przekaże podwójną gametę do sroba, gdzie powstanie gameta potrójna; aż w końcu cały proces zostanie uwieńczony w ciele guura, w wyniku czego powstanie zygota guura. Czy Gogarty nie był sprytny, nawet jak na istotę ludzką? A tak w ogóle, to sugerował on, że być może nie jesteśmy siedmiopłciowymi istotami, ale siedmioma odrębnymi gatunkami żyjącymi w reprodukcyjnej symbiozie. - Do cholery, Gogarty był geniuszem! Hej, chwileczkę! Srob, mlenb, tkan, guur, flin, blap... to dopiero sześć! W końcu odtarliśmy do sedna sprawy. - Zgadza się. Ja jestem reprezentantem siódmej płci, nazredem. - Nazredem powiadasz? A jaka jest twoja rola? - Koordynuję całością. Shlestertrap wrzasnął i w odpowiedzi na jego krzyk przybiegł jeden z robotów. Ziemianin kazał mu przynieść skrzynkę whisky i postawić blisko jego krzesła. Polecił mu także, by stanął przy nim i czekał w pogotowiu. To wszystko było naprawdę bardzo zabawne. Zrobiło na mnie jeszcze większe wrażenie niż opowiadanie mojego przodka nazreda fanobrela. Nie często my, Plooki, mamy sposobność siedzieć tak ze zwierzęciem innego gatunku i dostarczać intelektualnej, a nie smakowej uciechy. - On koordynuje! A może wystarczyłby im dobry ekspedytor lub goniec? - Ja wypełniam wszystkie te funkcje. Czyli mówiąc krótko, koordynuję. Widzisz, mlenb jest przede wszystkim zainteresowany tym, by zdobyć uczucia odpowiedniego sroba i znaleźć tkana, którego mógłby pokochać. Tkan jedynie zaleca się do mlenba i jest przyciągany przez dobrego guura. Jestem odpowiedzialny za uruchomienie i bezkolizyjne działanie całego tego łańcucha, w którym panują dobre, przyjazne stosunki i w którym nie brakuje żadnego ogniwa. Taki łańcuch wyda potomstwo o maksymalnej modyfikacji. I tak po konwencji małżeńskiej, kiedy ustanowiony zostaje łańcuch, osobnik każdej płci zaczyna wydzielać swe zarodki zawierające wszystkie czterdzieści dziewięć chromosomów. Jest to pracowity okres dla nazreda! Musi sprawdzać, czy wszystkie komórki zarodkowe rozwijają się w tym samym tempie, każdy z osobników dąży do zapłodnienia siedmiu gamet H w przebiegu cyklu. A gdy ze środka cyklu zniknie jednostka, zniszczeniu ulega cała rodzina, za wyjątkiem tych gamet, które znajdują się już w zwielokrotnionym stadium. Czasami przy pomocy przewodniczącego danej płci możliwe jest zastąpienie zjedzonej jednostki przez innego osobnika tej samej płci, którego cała rodzina została zniszczona. - Widzę, że musisz skakać koło nich - zauważył Hogan Shlestertrap. - Ale w jaki sposób przychodzi na świat nazred, jeżeli ty nie jesteś w tym całym łańcuchu? - Nazred znajduje się na zewnątrz łańcucha, a także i w jego środku. Sześć płci, które bezpośrednio przenoszą gamety do siebie wzajemnie, znajduje się w łańcuchu; a nazred plus łańcuch równa się rodzina. Reprodukcyjne własności nazreda powodują, że może on znaleźć się w każdym punkcie łańcucha, jeśli wymaga tego aktualna sytuacja. Może przejąć sześciokrotną super gametę od tkana jak i przekazać pojedynczą gametę do guura, może znaleźć się między flinem a blapem czy blapem a srobem, w zależności od potrzeby. Na przykład w porze dwunastu huraganów tkan nie jest w stanie latać i wypełniać reprodukcyjnych funkcji w odniesieniu do guura, który jest ukorzeniony. Wtedy tę lukę wypełnia nazred. Trudno jest wyrazić to wszystko w obcym języku; biolodzy z pierwszej wyprawy stwierdzili, że ten proces jest jeszcze bardziej skomplikowany niż mitoza zapłodnionej komórki Plooka, ale... - Chwileczkę - powiedział Hogan. - Zostało mi jeszcze trochę zdrowego rozsądku i być może zechcę to wykorzystać, by strzelić sobie w łeb. Nie interesuje mnie już, w jaki sposób nazred uczestniczy w tym szalonym reprodukcyjnym tańcu i z całą pewnością nie chcę słyszeć o twojej mitozie. Mam swoje własne problemy, które z każdą sekundą coraz gorzej wyglądają. Powiedz mi jedno: ilu potomków ma każdy po zakończeniu jednego cyklu? - To zależy od tego, czy przez cały cykl żyli wszyscy rodzice, ile jajek uległo zniszczeniu... - W porządku! Gdyby cykl był doskonały, to ile młodych Plooczków macie po jego zakończeniu? - Plooków. Małych jest czterdzieści dziewięć. Położył głowę na oparciu krzesła. - Nie jest to dużo biorąc pod uwagę, jak szybko znikacie z tego świata. - To prawda. Ponura prawda. Ale w warunkach, w jakich my żyjemy, rodzic nie jest w stanie wysiedzieć więcej niż siedem jajek, a już zupełnie nie może wychować więcej niż siedmioro małych, tak by przekazać im pełną wiedzę, jak ustrzec się przed niebezpieczeństwem. Jest to więc optymalne rozwiązanie. - Tak myślę. - Wyjął z ubrania zaostrzony przyrząd i kawałek czegoś białego. Po chwili zorientowałem się, co zamierza z tym zrobić; dobrze pamiętałem opowiadanie nazreda fanobrela. - Za chwilkę - powiedział pisząc - chciałbym zaprowadzić cię do sali projekcyjnej, gdzie obejrzałbyś stereo, w którym grają ludzie. Nie jest to wielkie dzieło, ale naświetli ci, co zamierzam zrobić dla was w zakresie kultury. Patrząc na to stereo, zastanów się, w czym mógłbyś mi pomóc przy robieniu naszego stereo. A teraz powiedz mi, czy to jest schemat opracowany przez Gogarty’ego, przedstawiający układ chromosomów komórki zarodkowej po mejozie? Rozciągnął przed moimi mackami kartkę: Gamety mające zdolność poruszania się(z rzęskami). A A A A A A A B B B B B B B C C C C C C C D D D D D D D E E E E E E E F F F F F F F G G G G G G G Stacjonarna, określająca płeć gameta, która jest zapłodniona przez super gametę złożoną z sześciu poruszających się gamet, po jednej z sześciu innych płci. - Tak, zgadza się - powiedziałem pełen podziwu dla wyższości zapisanych na kartce symboli nad tymi, jakimi usiłujemy skrobać na piasku czy w błocie. - Niezłe. - Dalej pisał coś na kartce. - Powiedz mi teraz, która z tych płci jest męska, a która żeńska. Zauważyłem, że powiedziałeś “on” i... Musiałem mu przerwać. - Używam tych określeń z powodu niedoskonałości czy pewnych ograniczeń języka angielskiego. Wiem, że wasza mowa jest wspaniała i że przy tworzeniu jej nie było powodów, by ktokolwiek zwracał uwagę na Plooki. Niemniej jednak, nie macie odpowiednich zaimków dla tkana, guura czy blapa. Wszyscy jesteśmy rodzaju męskiego w stosunku do innych, w tym sensie, że przekazujemy gamety; ale i rodzaju żeńskiego, gdyż w nas rozwijają się zapłodnione zygoty. I znowu... - Wolnego, mój drogi, wolnego. Muszę zrobić z tego opowieść, a ty nic mi w tym nie pomagasz. Oto obraz twojej rodziny, zgadza się? Raz jeszcze wyciągnął kartkę. guur tkan flin nazred mlenb blap srob - Tak. Tylko jeśli chodzi o nazreda, nie jest on właściwie... - Słuchaj! - wrzasnął. - Tak to zrozumiałem i tak będę to nazywał. Niech teraz pomyślę, jak zrobić z tego opowieść o miłości... Czekałem, kiedy on rozmyślał usilnie nad czymś dziwnym, co nazywał opowieścią i co było niezwykle ważne dla zrobienia tego stereo, co z kolei było sprawą zasadniczą przy cywilizowaniu naszej społeczności. Już wkrótce będziemy mieli takie potężne schronienia jak to, w którym się znajduję, taką rurkową broń jak ta, której użył robot, gdy tu wchodziłem. - A gdyby zrobić tak? - zapytał nagle. - Widzisz, to taka próba, naprędce sklecony plan. Srob spotyka mlenba, tkan traci guura, flin zdobywa blapa. Jak to brzmi? Nie wiem tylko, jak dopasować tu nazreda. - Ja koordynuję. - No tak, koordynujesz. A więc tak, srob spotyka... Och, zamknij się! Twoja rola powinna ograniczać się do mówienia “tak” co chwilę. - Wymamrotał kilka słów do robota, który pochylił się ponad moim krzesłem. - Bronzo zaprowadzi cię teraz do sali projekcyjnej. A ja przemyślę to wszystko. Stoczyłem się ciężko na podłogę i czekałem, by pójść za robotem. - Ciężko będzie zrobić z tego opowiadanie o miłości. - Shlestertrap zadumał się. - Teraz widzę to jasno. Jest to podobne do trójwymiarowych szachów, gdzie wszystkie pionki są oszalałe, a pole działania królowej nieograniczone. Ciekawe, czy te kiełki ziemniaczane mają religię. Może dałoby się zrobić jakieś skromne, pobożne stereo. Hej! Czy macie jakoś religię? - Tak - powiedziałem. - Jaką? To znaczy w co, mówiąc najogólniej, wierzycie? Powiedz prostymi słowami, zostawmy filozofię na później. Po upływie czasu, który, według mego uznania mógł być w przybliżeniu uznany za “chwilę”, powiedziałem znowu, bardzo ostrożnie: - Tak. - Co? Przestań z ta komedią, wiesz, że chcę dla ciebie jak najlepiej. Zwróciłem ci tylko uwagę, byś się nie mądrzył, gdy głośno myślę. Żadnych głupich żartów, kiedy zwyczajnie pytam ciebie o coś! Przeprosiłem go i starałem się wyjaśnić swe zachowanie, które wynikało raczej z prostych warunków naszego życia, a nie z mego zuchwalstwa. Na przykład, kiedy tkan leci jak szalony, by ostrzec swoją rodzinę, że stado strinthów podąża w ich kierunku, nikt nie myśli o tym, by można tę wiadomość przyjąć inaczej jak dosłownie. Dla nas porozumiewanie się jest zasadniczo środkiem przekazywania informacji niezbędnych do przeżycia, dlatego musi być wyraźne i jasno określone. Jednakże ludzka mowa, jako produkt cywilizowanej rasy, jest drzewem rodzącym różne owoce. I muszę stwierdzić z żalem, że czasami trudno jest znaleźć te jadalne. Tak jak te zaprzątające umysł określenia, które nazywają dwuznacznikami... Shlestertrap nie dał się wciągnąć w dyskusję. - Jednym słowem przepraszasz mnie, a ja ci wybaczam. A teraz powiedz mi, co mówi wasza wiara o życiu po śmierci. - Właściwie trudno to nazwać wiarą - wyjaśniłem powoli. - Żaden Plook nie powrócił do nas po śmierci, by zapewnić nas o możliwościach, jakie tam istnieją. Jednakże ponieważ w tym życiu doświadczamy tyle trudności i jest ono tak przeraźliwie krótkie, chcemy myśleć, że mamy przynajmniej jedno dodatkowe życie. Dlatego to, co wyznajemy, jest raczej Nadzieją, a nie Wiarą. - Jak na organizmy o tak niskim stopniu rozwoju, jesteście dalekowzroczni. Czego więc dotyczy ta wasza Nadzieja? - Wierzymy, że po śmierci znajdziemy się w rozległej krainie, gdzie są morza, błota i góry. I że będzie tam dużo bardzo soczystych różowych ziaren. I gdziekolwiek wzrokiem sięgnąć nic innego, tylko Plooki. - I co jeszcze? - Nic więcej. To jest nasza Nadzieja. Znaleźć się w krainie, w tym życiu lub w następnym, gdzie nie ma nikogo oprócz Plooków. Widzisz, jesteśmy pewni tylko jednego, tego mianowicie, że Plooki nie zjadają Plooków. Wierzymy, że sami moglibyśmy być bardzo szczęśliwi. - Ale to za mało, by szybko zrobić z tego jakieś stereo. Gdybyście tak wierzyli w boga, który wymaga składania mu żywych Plooków w ofierze... ale myślę, że wasze życie jest wystarczająco skomplikowane. Idź i obejrzyj stereo. Ja nad czymś popracuję. W sali projekcyjnej wdrapałem się na krzesło, które podsunął mi robot, i obserwowałem, jak wraz ze swymi towarzyszami zakładał błyszczące kolorowe paski do pięciu długich przedmiotów przymocowanych do ścian i sufitu, które kształtem przypominały mlenba. Oczywiście teraz już wiem, że ludzie te przedmioty nazywają odpowiednio filmem i projektorem, ale wtedy wszystko było dla mnie nowe, dziwne i wspaniałe. Zamieniłem się cały w macki optyczne i receptory słuchowe. Przedziwne rzeczy posiadają ludzie! Mają tak dużo różnorodnych metod zapisywania informacji: że wszystko to w niedalekiej przyszłości zastąpione zostanie przez aparaturę mającą bezpośredni dostęp do procesu myślenia Ludzie nie muszą przechowywać w pamięci Ksiąg Liczb, uczyć się na pamięć historii dziewięciu tysięcy lat swej rasy, ciągle konfrontować wydarzeń dawno minionych z bieżącymi i wyciągać z tego odpowiednich wniosków. Zacząłem zastanawiać się nad wspaniałymi możliwościami, jakimi dysponują ludzie. Nagle w pomieszczeniu zrobiło się ciemno i mała biała plamka zaczęła się powiększać, aż zmieniła się w kolorowy, nagłośniony, w pełni zapachowy film, jakie dzisiaj dobrze znamy. Ale z niewiadomych powodów ludzie, którzy robili to stereo, prawie zupełnie pominęli zmysły smaku, brotchu, ciśnienia i griggo; chociaż zmysł węchu pobudza smak, a przy uważnym oglądaniu bierze również udział zmysł brotchu. Stereo było w pełni kolorowe, tak. Chyba jest oczywiste, że operowali tylko trzema podstawowymi kolorami zamiast siedmioma, jakie istnieją, gdyż ludzie traktują kolory w sposób uproszczony, co wynika jedynie z ich rozwoju cywilizacyjnego. Uważam, że monotonia kombinacji kolorów niebieskiego, czerwonego i żółtego jest pewnym ograniczeniem stanowiącym wyzwanie dla ich służb technicznych. Gdy ożyły przede mną ludzkie postacie, zacząłem rozumieć, co Hogan Shlestertrap miał na myśli, mówiąc o “opowieści”. Więc opowieść jest historią jednego lub więcej osobników rozgrywającą się w określonych warunkach kulturowych. Zastanawiałem się, jak Shlestertrap zrobi opowieść z nędznego życia Plooków, tak mało przecież o nas wie. Ale wtedy nie wiedziałem jeszcze o tym, jaka potęga kryje się w wyobraźni człowieka. Opowieść, jaką poznałem tego pierwszego dnia naszej cywilizacji, mówiła o problemach dwóch płci. Każda z postaci reprezentowała jedną płeć (mężczyzna Louis Trescott i dziewczyna Bettina Bramwell). Odniosłem wrażenie, że są wybitnymi artystami. Tematem filmu były wysiłki Bettiny Bramwell i Louisa Trescotta zmierzające do tego, by być razem i znieść jajko. Musieli stawić czoła wielu trudnościom, ale w końcu przezwyciężyli je wszystkie, złączyli się i byli gotowi do reprodukcji. Skutkiem jakiegoś niedopatrzenia stereo skończyło się, nim jajko zostało złożone; jednak wszystko wskazywało na to, że proces ten zaraz nastąpi. Był to pierwszy film, jaki widziałem. Obraz skończył się równocześnie z czymś dziwnym, co nazywa się muzyką. Potem wszystko zbladło i zniknęło. W pomieszczeniu znów zrobiło się jasno i roboty zajęły się projektorem. Powróciłem do Shlestertrapa podniecony przeżyciami. - Tak - powiedział. - To nie jest złe. Szczególnie zważywszy na środki, jakie miałem do dyspozycji. A teraz posłuchaj, mam pomysł na zrobienie stereo. Brakuje mu jeszcze ostatecznej formy i różnych innych rzeczy, ale sam pomysł już jest. Jakich zwierząt boicie się najbardziej? - Cóż, w porze dwunastu huraganów najwięcej szkód przynoszą nam strinthy i ssący bluszcz. W innych porach huraganowych, które mimo wszystko są dla nas najniebezpieczniejsze, tricefalopsy, brinozaury czy gridniksy... - Nie opowiadaj mi o wszystkich waszych kłopotach. Postawmy więc pytanie w ten sposób: jakich zwierząt najbardziej boicie się o tej porze roku? Szczegółowo rozważyłem sprawę. W normalnych warunkach rozmyślałbym nad tym pytaniem przez dwa dni, ale Wielki Cywilizator przestępował niecierpliwie z nogi na nogę i wyczułem jego zniecierpliwienie. Musiałem podjąć decyzję szybko. Być może popełniłem błąd, moi drodzy, ale nie zapominajcie, że gdybym zastanawiał się dłużej, które ze zwierząt zjada nas najwięcej o tej porze roku, być może nie mielibyśmy żadnych korzyści wynikających z cywilizacji. - Wielkie cętkowane węże. Oczywiście, ich boją się tylko nazredy, mlenby, fliny i blapy. W tym czasie guury są zjadane głównie przez tricefalopsy, a sroby... - W porządku. Cętkowane węże. A więc chodźmy do korytarza obserwacyjnego i pokaż mi jednego z nich. Gdy znaleźliśmy się w pomieszczeniu, do którego wszedłem na samym początku, wyciągnąłem optyczne macki w kierunku przezroczystego dachu. - Tutaj, prawie wprost nade mną. To zwierzę, które właśnie o mało co nie połknęło dodla i samo jest atakowane przez gridniksa i ssący bluszcz. Westertrap spojrzał w górę i zadrżał. Na nasz widok zwierzęta zaczęły z jeszcze większą furią skrobać w powierzchnię kopuły, nie przerywając przy tym zjadania tego, co zjadały w chwili, gdy znaleźliśmy się w korytarzu. Ssący bluszcz odciągnął na bok cętkowanego węża. - Co za miejsce - mruknął Shlestertrap. - Człowiek może zrobić fortunę, zakładając tutaj jakiś ośrodek dla cierpiących na różne przywidzenia. “Przyjedź tutaj, daleko od domu, a nauczysz śmiać się ze swych koszmarów. Podaje się tu wszystkie rodzaje darł, włączając w to ciebie. Bądź gościem największych żarłoków. Wszystko dla każdego według jego smaku”. Czekałem, że człowiek upora się ze swymi myślami. Świat jego pojęć był dla mnie nieosiągalny. - No dobrze. A więc był to wielki cętkowany wąż. Wyślę kilka robotów z poleceniem złapania dla mnie jednego takiego małego stwora, który będzie występował w naszym filmie. Tymczasem pomyślmy o obsadzie. - Obsadzie? - zająknąłem się. - O jakiej obsadzie myślisz? - Aktorzy. Postacie. Wiem, oczywiście, że nikt z was nie ma żadnego doświadczenia, nawet najmniejszego, ale ja potraktuję ten film jako dokumentalny. Potrzebuję po jednym przedstawicielu każdej płci, najlepszym każdego rodzaju. Moglibyście wyłonić ich w drodze konkursu czy w jakiś inny sposób. Ale muszę mieć was siedmioro, każdego innego. - Zrobimy to, korzystając z pomocy szefa każdej płci. Nazred tinoslep będzie nowym nazredem nazredów, a następca mlenba mlenbów wkrótce powinien być wybrany, jeśli tylko zbierze się na bagnach wystarczająco dużo mlenbów. Czy to wszystko, co musimy zrobić, aby uczynić pierwszy krok na drodze do cywilizacji? - Dokładnie wszystko. Napiszę dla was pierwszą opowieść, na razie nie jest to nic wielkiego, ale mam mnóstwo czasu, by coś z tego zrobić. - A więc mogę już pójść. Zawołał robota, który wszedł i poprowadził mnie do maszyny podobnej do projektora filmowego. - Przepraszam, że nie wysyłam z tobą żadnego robota dla ochrony, ale jeszcze nie zdążyliśmy się rozpakować i przez dzień lub dwa wszystkie one są mi tutaj potrzebne. Mam tu z sobą tylko modele standardowe, a z tych powolnych robotów nie da się zrobić super szybkich. I pomyśleć, że w domu miałem osiemnaście superrobotów tylko do sprzątania mieszkania! No cóż, nic na to nie poradzę. Wyczuwając aluzję w tym, co powiedział, chciałem rozproszyć jego wątpliwości. - Jeżeli zostanę zjedzony, są przynajmniej trzy inne nazredy, które mogą mnie zastąpić. Ja muszę tylko dostać się wystarczająco daleko w kierunku gór, by spotkać żywnego Plooka i powiedzieć mu o twoich... twoich wymaganiach odnośnie postaci do stereo. - To dobrze - powiedział serdecznie. - Jestem pewien, że potrafię dogadać się z każdym z twoich ludzi, który wystarczająco dobrze mówi po angielsku. A więc nie ma problemu. Lubię mieć wokół siebie porządek. Dentface, dorzuć trochę więcej paliwa do wiązki, aby nasz gość miał dobry start. A kiedy zostawisz go daleko, natychmiast zamknij szczelnie kopułę, bo inaczej będziemy tu mieli w środku połowę wygłodzonych, chętnych do pożarcia nas, żarłoków z Wenus. Robot o imieniu Dentface nacisnął dźwignię miotacza wiązki. Zwróciłem tęskne spojrzenie w kierunku tego urządzenia, w nadziei, że moja skromna pamięć przechowa w jakiś sposób obraz czegoś, co będziemy mogli zaadaptować dla naszych potrzeb. Ale natychmiast zostałem porwany i przez jeden sektor kopuły, który nagle się otworzył, zostałem przeniesiony daleko, w stronę gór. Gdy tylko podniosłem się na macki, odsuwając się od pnącza ssącego bluszczu, zauważyłem, że aby umożliwić mi opuszczenie schronienia, część kopuły po prostu zniknęła na jakiś czas. Nie mogłem dłużej zastanawiać się nad tym, ponieważ zaraz stałem się celem ataków różnych macek, łap, wici, które wyciągnęły się ku mnie ze wszystkich kierunków. Gdy wymykałem się im i pędziłem w dół, było mi przykro, że Shlestertrap nie mógł mi dać robota do ochrony. Wtedy właśnie, moje drogie dzieci, straciłem kulista mackę. Chyba to był tricefalops, a może duży dodl. Gdy znajdowałem się w pobliżu błota, zauważyłem, że mój ostatni prześladowca, zielony shata, został złapany przez stado grindiksów. Schowałem się więc w cieniu ogromnej paproci, by odpocząć. Nagle usłyszałem dochodzący mnie z góry odgłos skrobania. Przygotowałem się do skoku, ale zdałem sobie sprawę z tego, że szmery pochodziły od blapa koreona. Siedział na najniższym liściu paproci, wpatrywał się we mnie i powiedział cicho: - Nazred shafalon powraca ze schronienia człowieka, który miał nam dać dużo potężnej broni, a widzę go, jak ucieka przed zgłodniałymi stworzeniami, dla których jest równie smacznym Płockiem, tak jak przedtem. - Ale już niedługo zobaczysz go, jak będzie śmiał się ze wszystkich zgłodniałych bestii, siedząc wraz z innymi Plookami w bezpiecznej kryjówce, osłoniętej kopułą - odpowiedziałem z powagą. - Pomagam człowiekowi o nazwisku Shlestertrap, który przybył do nas z Hollywood w Kalifornii, w USA na planecie Ziemia, w zrobieniu dla nas stereo. Blap stracił równowagę, spadł z ogromnego liścia na ziemię, i znalazł się tuż obok mnie. - Stereo? Czy ono jest małe czy duże? Ile cętkowanych węży może niszczyć? Czy będziemy mogli wytwarzać je sami? - Będziemy mogli produkować je w swoim czasie, ale one nie będą dla nas niszczyły cętkowanych węży. Stereo, mój niecierpliwy podróżniku, jest koniecznością duchową, bez której gatunek musi błąkać się w podłej i trwożnej ciemności. Wzorując się na stereo będziemy mogli pójść naprzód, aż osiągniemy tak wysoką kontrolę nad otoczeniem, jaką cieszą się ludzie na Ziemi. Ale dość tego gadania, szefowie poszczególnych płci muszą przeprowadzić konkursy piękności, by wybrać najlepsze jednostki do naszego stereo. Gdzie jest blap blapów? - Widziałem go ostatnio, jak skakał z gałęzi na gałąź w piątym szerokim lesie, uciekając przed jaszczuroptakiem, który znajdował się za nim na odległość wyciągniętej łapy. Jeżeli do tej pory nie upewnił się co do prawdziwości posłania zawartego w Nadziei, każdy tkan mógłby wskazać ci jego ostatnią kryjówkę. Mogę ci natomiast wskazać miejsce, gdzie ostatnio kopał flin flinów. Popędził do miejsca, gdzie leżało dużo kamieni, i zaczął rozgrzebywać ziemię obok jednego z nich, najbardziej oddalonego od środka. Po chwili w dziurze, którą zrobił, ukazało się ociężałe ciało starego flina. Potoczyłem się w jego kierunku i powiedziałem mu o żądaniu Shlestertrapa. Trzęsący się Plook nerwowo oglądał złamany pazur. - Szefowie innych płci będą chyba chcieli zwołać w tej sprawie zebranie na ziemi. Wiem, jak ważne dla nas jest to stereo. Ale jestem już stary i mało zwinny, a mamy teraz porę deszczową i wielkie cętkowane węże są żarłoczne nawet pod powierzchnią ziemi... - Czego się obawiasz, stary? - zakpił blap. - Wąż przypuszczalnie uzna, że jesteś za twardy i bez zapachu! Flin z powrotem wśliznął się do nory. - Ale dopiero wtedy, jak przeprowadzi na mnie kilka godnych pożałowania eksperymentów - oświadczył ponuro. - Skontaktuję się z nowym mlenbem mlenbów, ich wilgotne nory znowu łączą się z naszymi. Jak myślisz, koordynatorze, zdobywco ludzkiej mądrości, gdzie moglibyśmy się spotkać? - W osłoniętym miejscu, u stóp szóstej wielkiej góry - zasugerowałem. - Będzie to dość bezpieczne miejsce przy tych silnych wiatrach. A tymczasem pomyśl, który z żywych flinów najlepiej reprezentowałby naszą rasę w tym pierwszym stereo. Powiedz mlenbowi mlenbów, by zrobił to samo. Gdy odgłos jego pazurów zniknął w podziemiach, skryliśmy się razem z blapem pod wielką paprocią. W Księdze Jedynek napisane jest: “krzyk w pobliżu więcej jest wart niż odległa przyszłość”. - Ze wszystkich szefów płci - zauważył mieszkaniec drzew - jedynym, o którego miejscu przebywania mogę coś powiedzieć, jest nazred nazredów. Przebywa on na bagnach i zajmuje się organizacją następnego cyklu. - Czy mówisz o nazredzie tinoslepie? - Tak. Krótko cieszył się zaszczytami! Wiele skarg zaniósł już do Najwyższej Nadziei. Daremnie przekonywał, że ciągle jeszcze jest w pełni sił, że dokonał wiele nowatorskich koordynacji. Ale przecież wszyscy wiedzą o tym, jaka dziwna mieszanka wyszła mu w ostatnim cyklu tinoslepów. Myślę, że słyszałeś o tym... I opowiedział mi najnowsze plotki o siedmiokrotnej gamecie. Wcale mnie to nie rozbawiło. - Jak śmiesz, drapaczu kory, kpić sobie z kogoś, kogo słucha twój koordynator! Inny blap może zająć twoje miejsce w łańcuchu, a ty będziesz gapił się ponuro na niewyklute jajko. Nazred tinoslep w swoim czasie organizował wspaniałe cykle, a teraz korzysta z nagromadzonej mądrości dla dobra wszystkich Plooków, w odróżnieniu od blapa blapów i flina flinów, którzy odpowiadają tylko za jedną płeć. Zapamiętajcie to, moje małe nazredy. Trzeba ciągle wpajać w słabsze, bardziej gadatliwe płcie szacunek należny koordynatorowi; inaczej rodziny rozpadną się i każda z płci zacznie niezależną od innych egzystencję. Nazred musi zawsze pozostać nieco na uboczu, nawet w tym trudnym okresie przejściowym powinien być bardzo powściągliwy. Ma wystarczająco dużo powodów, by tak zrobić. Proszę, pozwólcie mi kontynuować! zachowajcie swe pytania do następnej sesji, wy, tak niedawno wykluci. Wiem, że sprawy się trochę skomplikowały... Blap pośpieszył z przeprosinami. - Nie miałem zamiaru wyśmiewać się, wcale nie, wszechobecny organizatorze urodzeń! Po prostu bezmyślnie powtórzyłem głupie historię, którą opowiedział mi wędrowny guur, nie związany żadnym łańcuchem. Myślałem, że jest lepiej ode mnie poinformowany. Proszę, nie odłączaj mnie od płetw najpiękniejszego sroba, jakiego kiedykolwiek spotkałem, i od najcudowniejszego flina, jaki w ogóle istniał! Nazred koreon jest już niezadowolony ze mnie z powodu dwóch małych blapów, w których wprowadziłem tak duże modyfikacje, że znalazły się na granicy zniszczenia, i teraz... Z tyłu dobiegły nas jakieś odgłosy i natychmiast tak on jak i ja wskoczyliśmy na najniższy liść paproci. Blap popędził na wierzchołek rośliny i dalej dał długiego susa, wskakując na gałąź pobliskiego drzewa. Ja wykorzystując spiralne macki, odbiłem się mocno od liścia i znalazłem się w bagnie. Z tyłu ogromna ropucha wciągała z powrotem język, rozczarowana, że nie udały jej się łowy. Poszedłem dalej zadowolony z siebie. Wiedziałem, że ten blap nie będzie już przez wiele cykli szydził z nazredów. Znalazłem przewodniczącego mojej płci w najbardziej zachwaszczonej części bagna, otoczonego przez małe nazredy. Gdy zbliżyłem się do niego, kazał małym odejść, a ja opowiedziałem mu o wszystkim. - Miejsce, które wyznaczyłeś na spotkanie flinowi flinów, jest całkiem dobre dla płci żyjących na lądzie, ale co będzie ze srobem srobów! - U stóp szóstej wielkiej góry uformował się mały strumień - poinformowałem go. - Nie jest on zbyt szeroki, ale przewodniczący srobów powinien dać sobie radę ł dopłynąć nim do tego miejsca. Tylko mlenb mlenbów może mieć kłopoty, ten strumień dopiero co powstał. - A kiedy mlenb nie ma kłopotów? - odparował. - Cóż, w takim razie, wybrałeś dobre miejsce na spotkanie; będziemy bezpieczni w razie silnych wiatrów. Mądrze zorganizowałeś to wszystko, nazredzie shafalonie. Będziesz żył o wiele dłużej od innych i dlatego zostaniesz kiedyś nazredem nazredów. Słysząc tę pochwałę, pomachałem mackami. To dopiero komplement, usłyszeć, że będę żył wystarczająco długo, by zostać nazredem nazredów. I pomyśleć, że jestem w końcu szefem swojej płci i wciąż jeszcze efektywnie zarządzani wszystkim! Naprawdę nasza rasa przeżyła wstrząs wywołany przez cywilizację, nie wspominając już o najwyższej manifestacji, Kontrapunkcie. - Potrzebujesz tkana - kontynuował nazred nazredów. - Myślę, że tkan tkanów ma takiego, jaki będzie ci odpowiadał. Tkan gadulit jako jedyny ze swojego rodzinnego łańcucha ocalał po ostatnim ataku tricefalopsów (muszę pamiętać o tym, że imię gadulit będzie teraz używane przez nową rodzinę). Jeżeli ci to odpowiada, możesz wziąć go do nowej rodziny. Gdy tylko szefowie płci zbiorą się i przeprowadzą ten dziwny konkurs piękności, zbierzemy wybrane jednostki i poprowadzisz ich do tego strasznego Shlestertrapa. I oby to stereo ułatwiło nam proces cywilizacji. - Oby tylko - zgodziłem się z zapałem i poszedłem na spotkanie nowego tkana. Był on wystarczająco zmodyfikowany, by pasować do naszego łańcucha. Guur shafalon był nim zachwycony, a nawet nasz mlenb, chociaż ociężały i zawsze z rezerwą, przyznał, że bardzo polubił nowego skrzydlatego członka łańcucha. Tkan cieszył się, że został zaakceptowany w rodzinie shafalonów, i ja byłem z niego zadowolony. Zacząłem obmyślać kolejną konwencję, nadszedł czas na rozpoczęcie nowego cyklu. Jednakże nim zdołałem skomunikować się z moim srobem, który zawsze o tej porze roku pływał z dala od brzegów, nadleciał tkan tkanów z informacją, że szefowie sześciu płci wybrali już reprezentantów i że poprowadzi mnie do nich. Musiałem więc odłożyć inicjację nowego potomostwa, choć uczyniłem to z żalem. Plooki, które zostały wybrane na konkursie piękności, były najwspanialszymi przedstawicielami naszej rasy. Każdy z nich odróżniał się od innych członków swej płci pod wieloma względami. Złączeni w jedną rodzinę, mogliby wydać na świat superplooki. Z wyszukaną grzecznością tkan tkanów powiedział mi, że poważnie rozważano moją kandydaturę na przedstawiciela nazredów, i tylko dlatego wybrano kogoś innego, że miałem inne zadania jako asystent Shlestertrapa. - Nie szkodzi - powiedziałem mu, gdy wznosił się w górę. - Zaznałem wystarczająco dużo zaszczytów jak na jednego Plooka, moje księgi są już zapełnione. Największy problem mieliśmy ze srobem, który nie mógł poradzić sobie z oddechem. Reprezentant tkanów zobowiązał się, że nie czekając na innych, od razu poleci z nim do kopuły, by nie wysechł za bardzo. Po czym wraz z reprezentantem nazredów i blapów, którzy podtrzymywali podobnego do rośliny guura, rozpocząłem zdobywanie dziesiątej wysokiej góry. Chociaż pora deszczowa już się prawie kończyła, po kopule pełzało jeszcze więcej wielkich cętkowanych węży niż przedtem. Ponadto ujrzałem tam mnóstwo dodlów, a nawet kilka brinosaurów, czekających już nastania pory wczesnych powodzi. Ze zdumieniem spostrzegłem, że uważali oni człowieka za smakowity substytut Plooka. Wysunąłem się na czoło naszej gromady, gdyż znałem teren najlepiej i prędzej niż inni mogłem zwrócić na siebie uwagę Shlestertrapa. Nie zdołaliśmy nawet pokonać połowy drogi na szczyt, gdy staliśmy się celem ataków niemalże całej fauny Wenus. Zaśliniona horda rzuciła się w naszym kierunku, zdeterminowana ścigać nas za wszelką cenę, chociaż od czasu do czasu któreś ze zwierząt atakowało czy szarpało swego sąsiada. Cieszyłem się, że szefowie płci dokonali tak mądrego wyboru swych reprezentantów; tylko naprawdę zmodyfikowane Plooki, z rozwiniętymi cechami samozachowawczymi, mogły nie tknięte przedrzeć się przez to piekło. Względnie nie tknięte. Wystarczyło, że jeden raz pokazałem się robotowi, który znajdował się w zewnętrznym pomieszczeniu schronienia, a już wszyscy zostaliśmy pochwyceni przez wiązkę i przeniesieni do środka. To wszystko stało się tak nagle; wydawało się nam, że otwarta na nasze przyjęcie część kopuły zmaterializowała się i zamknęła, nim znaleźliśmy się w środku. Pamiętam, że miałem szczególny powód do wdzięczności, gdyż wiązka pochwyciła mnie w chwili, gdy znajdowałem się między pnączami ssącego bluszczu; był to największy okaz tej rośliny, na jaki kiedykolwiek się natknąłem. Co prawda mogłem posłużyć się spiralnymi mackami, ale byłem zbyt zajęty opędzaniem się od trzech jaszczuroptaków, by zauważyć, co czai się na ziemi. Jeden z robotów zdążył przygotować już specjalny zbiornik dla sroba i udało mu się zdobyć trochę ziemi, w której mógłby zakorzenić się guur. - Czy to jest prawdziwa roślina? - zapytał Shlestertrap. Był teraz inaczej ubrany; miał na sobie czarne ubranie stosownie udekorowane czerwonymi kropkami, co zmieniało go nie do poznania. Na głowę włożył coś, co nazywał czapką; jej daszek skierowany był do tyłu. Wyjaśnił, że taki sposób noszenia czapki, przestrzegany przez ludzi stereo, ma ich odróżniać od ludzi poprzednich epok. - Nie, to jest guur, Plook, który upodabnia się zwykle do otoczenia Właściwie nie jest on rośliną, chociaż czerpie trochę pożywienia w drodze fotosyntezy. Zachował jednak pewne możliwości poruszania się... - Nazywasz go guurem? Jest bezradny, co? Pewnie może być przeniesiony przez próg. Zaczekajcie, muszę pomyśleć! Naprędce przetłumaczyłem jego słowa. Wszyscy zamarliśmy w milczeniu. Srob, który wysunął głowę z basenu, by przyjrzeć się kopule, zaczął dusić się na powietrzu. W końcu Shlestertrap skinął głową i wszyscy znowu odżyliśmy. Mlenb trzepnął lekko sroba, który był już prawie nieprzytomny i popchnął go z powrotem pod wodę. - Tak - powiedział nasz Cywilizator. - To dodaje kolorytu. Mam pomysł. Może niedopracowany jak na artystyczne stereo, ale zawsze mogę to podkoloryzować i nikt nie dostrzeże różnicy. - Zwrócił się do mnie. - To ważna sprawa w tym biznesie, takie ubarwienie, by nie zorientowali się, że oglądają wciąż to samo. Jeśli zrobisz to dobrze, tłumy będą za tym szalały. Krytycy z pewnością podniosą wrzask, ale kto ich czyta? Niestety, nic nie wiedziałem na ten temat. Sporo czasu upłynęło, nim znowu wdałem się w dyskusję z człowiekiem. Po pierwsze, musiałem nauczyć angielskiego pierwszych aktorów spośród Plooków w takim stopniu, by mogli wykonywać polecenia Shlestertrapa. Nie było to zbyt trudne; wszyscy oni po prostu musieli na krótki okres czasu skoncentrować swoje griggo. W tym stanie mogłem przekazać im tak szeroki zakres terminologii, jakiego nie używał nawet mój przodek, nazred fanobrel. Niestety, Shlestertrap często używał wyrażeń, które były dla nas jedynie zbiorem pustych dźwięków. Cóż dopiero, gdy zaczął mówić o rzeczach zupełnie nam nie znanych, przyrządach czy metodach stosowanych wyłącznie na Ziemi. Wtedy już sytuacja stawała się tak beznadziejna, że opadały nam macki, płetwy, pnącza i szpony. Jednakże pewnego dnia już nie my, ale nasi potomni, być może, nauczą się składników tej rzadkiej mowy. Gdy Plooki nauczyły się języka, przeszły pod rozkazy robotów, które kazały im wykonać wiele dziwnych rzeczy przy dekoracji do stereo. Roboty odnosiły się do nas w sposób przyjacielski; od czasu do czasu opuszczały kopułę, by przynieść różowe ziarna, które stanowiły niezbędny składnik naszego pożywienia. Dość często Shlestertrap zwracał się do robotów, które obsługiwały kamery, urządzenia nagłaśniające i światła, by zatrzymały się na chwilę, po czym kazał mi udzielać informacji dotyczących naszych zwyczajów. Musiałem wtedy przypominać sobie treść naszych wszystkich Ksiąg Liczbowych i udzielać właściwych odpowiedzi. Jednak przeważnie nie czekał, aż skończę mówić, tylko dawał znak robotom, by kontynuowały pracę, i mruczał do siebie coś w rodzaju: - Och, w porządku, naniesiemy odpowiednie poprawki i później, na właściwej kopii. Jeśli tylko dobrze wyjdzie, któż będzie troszczył się o to, czy jest to prawdziwe? Potem znowu zaczął denerwować się z powodu naszej budowy, że tylko niektórzy z nas mają głowy, a na przykład mózgi mlenbów i nazredów otoczone są tułowiem. Natomiast guur jest dumnym posiadaczem czegoś, co biolodzy z pierwszej wyprawy nazywali “zanikającym systemem nerwowym”. - Jak możecie robić odpowiednie zbliżenia - lamentował Shlestertrap - kiedy nie wiecie, co to za część ciała? Czy nie sądzicie, że te zwierzęta powinny wspólnie zastanowić się, jak chcą wyglądać, zamiast skracać moje życie tymi komplikacjami! - To są najbardziej zmodyfikowane Plooki - przypomniałem z dumą. - Zwycięzcy konkursu piękności. - Tak. Założę się, że pozostałe mają naprawdę tradycyjny wygląd. W ten sposób, łagodnie i wspaniałomyślnie trudził się nad ucywilizowaniem nas. Niech imię jego będzie czczone przez każdego Plooka, który nie zostanie zjedzony! Moim jedynym prawdziwym problemem było zdobycie szerszej wiedzy. Roboty nie odznaczały się komunikatywnością (nie zdołaliśmy jeszcze się zorientować, jakie jest ich miejsce w społeczności ludzi), a Hogan Shlestertrap powiedział, że geniusz, jakim on jest, nie może zajmować się takimi drobiazgami jak mechanika stereograficzna. Te sprawy zostały całkowicie przekazane metalowym asystentom. Niemniej jednak nie dawałem za wygraną. Czułem, że moja prześladowana rasa oczekiwała ode mnie, że zbiorę jak największą ilość informacji, byśmy sami mogli budować własną technikę. Zadałem Shlestertrapowi szczegółowe pytania odnośnie operacji, jakie wykonuje robot zajmujący się dźwiękiem, który ponad aktorami i scenerią zręcznie manewrował poskręcanymi, jakby żywymi mikrofonami. Zamęczałem go, aby powiedział mi coś na temat wielkiej kamery rejestrującej zapachy, która ma takie dziwne, błyszczące soczewki węchowe, a skale ściśle kalibrowane, począwszy od zapachu róży, a skończywszy na woni siarkowodoru. Pewnego razu, po wyjątkowo długiej sesji natknąłem się na niego w pomieszczeniu, gdzie znajdowała się główna część naszego stereo. Podkład muzyczny zawsze mnie intrygował, chociaż jego użycie było dla mnie niezbyt zrozumiałe. Byłem bardzo ciekawy, jak to działa. Ten problem objaśnił mi bardzo cierpliwie, niech wolno mi będzie powiedzieć to ku jego chwale. - Widzisz, to jest ścieżka dźwiękowa symfonii Beethovena, a tu jest trochę Gershwina. Przekazuję do instrumentatora na przemian po kawałku jednego i drugiego i ustawiam pokrętło, jak widzisz. To wszystko jest przez chwilę w pudełku potrząsane i mieszane. Może z tego wyjść bardzo dużo kombinacji, więcej niż jest centymetrów stąd do Ziemi! W końcu otrzymujemy ścieżkę dźwiękową, która stanowi mieszaninę tych dwóch i mamy nowiutki utwór do stereo. Zapamiętaj skład: trochę Beethovena, trochę Gershwina i dużo, dużo instrumentacji. Powiedziałem, że nigdy o tym nie zapomnę. - Ale jakie urządzenia wytwarzają oryginalne taśmy z muzyką Gershwina i Beethovena? I czy coś z tego może być wykorzystane pod wodą w przypadku brinosaurów? I co właściwie dzieje się w instrumentatorze w czasie procesu wstrząsania i mieszania? A co z tworzeniem... - O, proszę! - Wziął książkę, która leżała na stole stojącym w tyle. - Zamierzałem dać ci ją wczoraj, kiedy pytałeś mnie, jak podłączamy styki do anteny. Chcesz wiedzieć wszystko o kulturze i jej organizacji, prawda? Chcesz wiedzieć, jak nasza kultura odnosi się do innych istot, czyż nie? A więc dobrze, weź to i nie zawracaj mi głowy, dopóki nie przeczytasz. Zajmij się tą lekturą, póki cię ona nie znudzi. Są tu podstawowe wiadomości, to najlepsza książka, jaką tu mam. A teraz może będę mógł napić się gdzieś na uboczu w spokoju. Zacząłem mu dziękować, ale oddalał się, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Schowałem się w kącie z moim skarbem. Jakże intrygujący był tytuł tej książki. Wyciąg Przepisów Międzyplanetarnej Misji Kulturalnej z przypisami i dodatkiem Wzorcowych Procedur dla Misji w obrębie Układu Słonecznego. Niestety, z żalem stwierdziłem, że moje intelektualne możliwości nie były wystarczające, by w pełni skorzystać z tej skarbnicy ludzkiej wiedzy. I kiedy robot wezwał mnie przed oblicze Shlestertrapa, wciąż jeszcze brnąłem przez paragraf 5 “Korygującego Okólnika” nr 16 wstępu (Pseudossące Zwierzęta Mięsożerne, Dozwolone Podejścia i Zjednywanie dla Stosowania Binetplex). - Skończone - powiedział, uchylając się od odpowiedzi na pytanie, jakie zacząłem mu zadawać, odnoszące się do szczególnie niezrozumiałego dla mnie pojęcia. - A więc pozwól, że odniosę tę książkę na swoje miejsce. Dałem ci ją, by uwolnić się od twoich pytań. Zrobione, mój drogi! - Stereo? Skinął głową. - Wszystko gotowe i przygotowane do prapremiery. Twoi przyjaciele czekają już w sali projekcyjnej. Zrobił pauzę, wstał i powoli obszedł pomieszczenie dookoła. Czekałem na to, co dalej powie, wzruszony i onieśmielony. Nasza kultura właśnie się zaczęła! - Widzisz, Plooku, stworzyłem dla was stereo, które, jak sądzę, zapoczątkuje w waszym życiu nową erę. Nie patrzyłem na wydatki, dałem z siebie wszystko. Czy nie sądzisz, że teraz wy moglibyście w zamian zrobić coś dla mnie? - Co tylko zechcesz - wykrztusiłem. - Zrobimy wszystko dla bezinteresownego geniusza, który... - W porządku, mój śliczny. Kilku ważniaków na Ziemi zadziera nosa i awanturuje się, że zostałem wyznaczony do tej misji, nie mając nawet żadnego przeszkolenia w zakresie obcej psychiki. Wykorzystują nominację moją i kilku innych osób z showbiznesu jako pretekst do ataku na obecny rząd i oskarżenia go o korupcję i brak kompetencji. Ja nigdy nie traktowałem mego obecnego zajęcia poważnie; chciałem tylko poczekać, aż w Hollywood zorientują się, że bez moich stereo, bez autentycznego posmaku Shlestertrapa, są niczym. Poza tym mój rachunek w banku na Ziemi ładnie rośnie i najlepszym wyjściem dla mnie jest powrót tam. Byłoby ładnie z twojej strony, gdybyś podziękował im za to, co dla was zrobiłem, i to w postaci zapisu stereo, który mógłbym przesłać na Ziemię. Aby wiedzieli, że jesteście nam wdzięczni za naszą pracę. - Będę zobowiązany, jeśli dasz mi możliwości wyrażenia naszej wdzięczności - odpowiedziałem. - Jednakże przygotowanie odpowiedniej mowy zajmie mi trochę czasu. Natychmiast zabieram się do roboty. Sięgnął ręką do moich długich macek i wciągnął mnie z powrotem do pomieszczenia - Doskonale! Ale nie musisz sam tego pisać. Mógłbyś zrobić tyle błędów, iż ludzkość jeszcze gotowa byłaby pomyśleć, że nie jesteście warci tego, by wydawać na was pieniądze. Czyż nie? Mam już przygotowaną bardzo ładną mowę, coś takiego, co oni chcieliby usłyszeć. Greasejob! Przygotuj wraz z Dentface’em aparaturę do nagrywania. Roboty zabrały się do filmowania, a ja zacząłem czytać głośno to, co Shlestertrap wcześniej przygotował. Czytałem z kartki, którą on trzymał poza polem widzenia kamery. Trochę zająknąłem się, gdy natrafiłem na zdania zupełnie dla mnie niezrozumiałe. Na przykład fragmenty, w których wychwalałem Wielkiego Cywilizatora za nauczenie nas języka angielskiego czy wyjaśnienie nam naszych skomplikowanych funkcji biologicznych. Ale ogólnie, cała mowa nie była niczym więcej jak hymnem pochwalnym, na który ten człowiek z pewnością zasłużył. Kiedy skończyłem, wrzasnął: - Koniec! Dobrze! Nim zdążyłem go zapytać, dlaczego w tekście były pewne nieścisłości (wiedziałem, że on, jako człowiek, nie mógł popełnić błędu), popchnął mnie do sali projekcyjnej, gdzie czekały już Plooki, które wystąpiły w stereo. Wydawało mi się, że mruczał coś jakby “To powinno powstrzymać ludzi Gogarta chociaż do czasu następnych wyborów”. Ale byłem tak podekscytowany projektem obejrzenia pierwszego osiągnięcia Plooków w dziedzinie kultury, że popędziłem na swoje miejsce. Zaczęła się projekcja. Pierwsze stereo, w jakim występują Plooki! Teraz jest to dla nas rzecz normalna, widzieliśmy je już wszyscy. Ale ta, jak ją nazywano, prapremiera, była dla nas wielkim przeżyciem. Wydawało się nam, że nasza cywilizacja została zabezpieczona. Nie wszystko było dla mnie zrozumiałe, ale doszedłem do wniosku, że wrażenie to spowodował fakt, iż widziałem to stereo po raz pierwszy. Gdy rozwiniemy się intelektualnie, wszystko powinno się zmienić. Wiecie, co mam na myśli. Początek, kiedy przedstawiciele poszczególnych płci spotykają się w różnych okolicznościach i decydują na założenie jednej rodziny, był interesujący i zachwycający. Konwencja małżeńska, chociaż trochę niezwykła, była dość zbliżona do tych, jakie spotykało się normalnie w tym okresie. Ale dlaczego guur oznajmił nagle, że jest obrażona i opuszcza łańcuch? Wszyscy oczywiście wiecie, a w każdym razie powinniście wiedzieć, że użycie rodzaju żeńskiego w odniesieniu do guura pochodzi z dialogu, jaki ma miejsce w stereo. I znowu, dlaczego po odejściu guura, wszyscy pozostali poszukują jej, zamiast znaleźć sobie bardziej rozsądnego osobnika? A jeśli chodzi o wielkiego cętkowanego węża, zawsze myśleliśmy, że guur jest jedyną formą Plooka, która nie musi się go obawiać. Najwyraźniej byliśmy w błędzie. Uciekając guur napotyka tricefalopsa i ssący bluszcz, ale te ignorują ją, a wielki cętkowany wąż wykazuje nagle perwersyjne upodobanie do jej pnączy. I ta walka, kiedy pozostałe sześć Plooków spotyka węża i niszczy go! Nawet srob wypełza ze strumienia i ciężko sapiąc, rzuca się do bójki! Zmagania ciągną się dość długo, zgodnie z logiką powinien zatriumfować wąż, ale nagle pada on nieżywy. Jestem starym nazredem. Widziałem to stereo setki razy, jak i niejeden raz udało mi się wymknąć spod paszczy cętkowanego węża. Na podstawie własnego doświadczenia mogę tylko zgodzić się z najstarszymi Płockami, że wąż najprawdopodobniej został zaduszony. Wiem, że to niewiele daje, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę wszystkie nasze kłopoty, ale nazred nazredów na pierwszym publicznym pokazie tego stereo oznajmił “Plook jest w stanie dokonać tego, czego już raz dokonał”. Pozostała część stereo była raczej zrozumiała. Ale który guur, niezależnie od tego, jakie były motywy jego wcześniejszej decyzji, nie powróciłby radośnie do tak potężnej rodziny, która pokonała wielkiego cętkowanego węża? Poza tym jeszcze teraz wszyscy (za wyjątkiem mlenba, ma się rozumieć) śmiejemy się w ostatniej sekwencji, w której mlenb wślizguje się do swej nory tyłem, tak, że o mało co nie łamie płetwy. - Fantastyczne, nieprawda? - zapytał Shlestertrap, gdy powróciliśmy do jego pomieszczenia. - Ta moja robota... jest zupełnie nowatorska, czyż nie? Potrafię stworzyć arcydzieło, prawda? Zastanowiłem się. - Potrafisz - powiedziałem w końcu. - To stereo wpłynie na nasze życie bardziej niż cokolwiek innego na przestrzeni dziewięciu tysięcy lat naszej historii. Poklepał się po bokach. - To stereo artystycznie jest bez zarzutu. Sposób, w jaki doprowadziłem akcję do finału, przypomina filmy Chaplina z okresu największej świetności, a jednocześnie ma coś z dzieł braci Marx i de Sici. Przypadł do butelki, po czym powiedział. - Sądzę, że chciałbyś, aby roboty nauczyły cię posługiwać się projektorem. Dam wam trzy kompletne zestawy i będziesz mógł pokazać swoim przyjaciołom, jak włącza się je i wyłącza. Potem powrócisz do mnie i zrobisz nowe stereo. - Ja mam zrobić nowe stereo? Przykro mi, panie Shlestertrap, ale zupełnie nie wiem, na jaki temat mógłbym je zrobić. Czy w tym pierwszym nie zostało powiedziane wszystko? Jeżeli jest coś więcej, obawiam się, że ja, niecywilizowana istota, nie jestem w stanie tego wymyślić i zorganizować. - Stopień cywilizacji nie ma tu większego znaczenia - powiedział zniecierpliwiony. - Jest to raczej kwestia nastawienia psychicznego. Widziałeś, jak się to robi. Zastosuj Kontrapunkt. - Kontrapunkt? - Nowy punkt widzenia, nastawienie psychiczne, zmiana sposobu postępowania. Nie ma sensu tylko raz wykorzystywać dobry pomysł. Jeszcze zrobię z ciebie artystę! Chociaż... jak się bliżej nad tym zastanowić, być może za wcześnie dla ciebie na takie zabawy. Ale myślę, że mógłbym szybko ułożyć nowe stereo, by podsunąć ci pomysł. A tymczasem zainteresuj się techniczną stroną projekcji, żeby twoi bracia w dżungli zobaczyli, co zrobiła dla nich Międzyplanetarna Misja Kulturalna. Wkrótce potem zostałem przeniesiony na zewnątrz kopuły wraz z trzema zestawami do projekcji. Znowu miałem szczęście, gdy przyszło mi uciekać przed bestiami, które rzuciły się na mnie. Wróciłem na miejsce z czterdziestoma małymi Plookami, których zebrałem w sąsiedztwie, i nie szczędząc wysiłku, a nawet życia, podzieliliśmy sprzęt na mniejsze zestawy i przekazaliśmy dalej. Tak szybko, jak było to możliwe, nauczyłem ich wszystkiego, czego nauczyłem się od robotów. A propos, prosiłem kiedyś Hogana Shlestertrapa, by dał nam jednego robota do pomocy przy tych urządzeniach; taki byłem nietaktowny. - Jeszcze wam mało! - wrzasnął. - Czy nie wystarczy, że wysyłałem ich z kopuły po te pomarańczowe ziarna, ze którymi tak szalejecie? Moje dwa najlepsze roboty, Greasejob i Dentface chodzą teraz potłuczone, ponieważ kilka wyrośniętych karaluchów pomyliło ich z kimś innym. Zrobiłem dla was stereo, reszta należy do was. Przeprosiłem go, oczywiście. Kiedy moi pomocnicy potrafili już dobrze posługiwać się projektorem, podzieliłem ich na trzy grupy i dwie z nich wysłałem wraz ze sprzętem i taśmami; przy mnie pozostała trzecia grupa. Wysłałem tkana do szefa swej płci z wiadomością, że wszystko jest gotowe. Tymczasem nazred nazredów wraz z grupą dwunastu specjalnie przeszkolonych pomocników wędrowali przez cały kraj, ucząc wszystkie Plooki języka angielskiego. Każdy, kogo spotkali, miał obowiązek przekazywać tę wiedzę dalej. Stało się to koniecznością, ponieważ angielski był językiem stereo. W ten sposób wyparł on całkowicie naszą rdzenną mowę. Jedna z wysłanych przeze mnie grup zamieszkała w stosunkowo bezpiecznym schronieniu, dokąd mogły spokojnie przyjść sroby i mlenby. Druga, w odległej dolinie, robiła prezentację dla guurów, flinów i nazredów; a moja grupa, na szczycie góry, dla blapów i tkanów. Maksymalnie dwustu Plooków za jednym razem mogło względnie bezpiecznie obejrzeć stereo. Niestety, projekcje były zakłócone atakami strinthów czy nalotem chmary grindiksów. Po każdym pokazie trzeba było zmieniać miejsce projekcji, ale i tak dwukrotnie byłem zmuszony szkolić nowe grupy operatorów projektora, by zastąpić tych, którzy zostali pożarci przez potwory. Mówiąc szczerze, nie był to najlepszy system, ale nie wymyśliliśmy lepszego. Wiemy wszyscy, jak niebezpieczne są wszelkie zgromadzenia. Tłumacząc to na język angielski, można powiedzieć “za dużo Plooków tworzy rosół”. Niemniej jednak, było sprawą ogromnej wagi, aby posłanie cywilizacyjne rozeszło się tak szybko i szeroko jak to możliwe. Posłanie szybko obiegło społeczność Plooków, zostało przyjęte i stało się jednym z elementów naszego życia. Muszę jednak przyznać, że w duchu cieszyłem się z tego, iż należę do uformowanego łańcucha rodzinnego. Za każdym razem, gdy widziałem zerwanie małżeńskiej konwencji, guura uciekającego szybko do lasu na spotkanie wielkiego cętkowanego węża, pozostałych sześciu członków rodziny podążających za nim, ogarniętych dziwnym entuzjazmem i rzucających się na gada, za każdym razem, gdy byłem świadkiem tego spektaklu, co oczywiście, zdarzało się często, nie mogłem powstrzymać wypełniającego mnie uczucia radości, że mam za sobą etap tworzenia cyklu. Byłem zbyt stary na to, by się cywilizować. Pamiętam, jak kiedyś cztery udane konwencje małżeńskie natknęły się na tego samego węża. Gad tak opchał się Płockami, że nie mógł się ruszyć. Być może ten incydent spowodował, że opracowaliśmy system, który funkcjonuje do dnia dzisiejszego, zwany systemem nazreda magandu. Jak wiecie, polega on na tym, że sześć rodzin jednocześnie organizuje konwencję małżeńską i sześć guurów tradycyjnie zrywa łańcuch. Kiedy członkowie wszystkich sześciu rodzin spotykają wielkiego cętkowanego węża i rzucają się na niego, często pod ciężarem ich ciał wąż zostaje zaduszony. Zwykle po takiej walce zostaje wystarczająco dużo Plooków, by stworzyć jedną rodzinę. Niedogodnością tego systemu jest to, że powstaje nadwyżka guurów. Na podobnej zasadzie opartym jest system blapa vintorin. W każdym razie my, Plooki, z małymi wyjątkami, nauczyliśmy się dobrze lekcji stereo i zaczęliśmy żyć jak cywilizowane istoty, gotowe do przyswojenia sobie nowej techniki. Wtedy... Tak, wtedy pojawił się Kontrapunkt. Pora wczesnych powodzi była w pełni, kiedy spod ziemi, w miejscu, gdzie ustawiony był nasz projektor, wyłonił się flin. - Pozdrowienia dla krzewiciela kultury - zasapał. - Przynoszę wiadomość od flina flinów, który otrzymał ją od nazreda nazredów, a ten od samego Shlestertrapa. Chciałby, abyś natychmiast przyszedł do niego. Byłem zajęty ustawianiem tej ważnej maszyny i dlatego spoglądając na niego ponad złączem moich macek, zawołałem: - Teren dzielący to miejsce od dziesiątej góry zalany jest wodą. Znajdź jakiegoś sroba, który pomoże mi tam dotrzeć. - Nie ma na to czasu - usłyszałem jego głos. - Nie ma czasu na organizowanie wodnego tragarza. Musisz odbyć tę podróż lądem i to niezwłocznie! Shlestertrap jest... Usłyszałem przerażające, znajome bulgotanie i jego mowa została przerwana. Dorosły binozaur przyczaił się za flinem i gdy ten skoncentrował uwagę na przekazywaniu mi ważnej informacji, wessał go do gardła. Zdusiłem w sobie całkiem logiczny odruch, który nakazał mi ucieczkę, i chociaż wystraszony, postanowiłem zachować się jak przedstawiciel cywilizowanej rasy, jaką my, Plooki, właśnie się stawaliśmy. Stałem przed idiotycznie radosnym obliczem brinozaura i ciągnąłem: - A co z Shlestertrapem? O flinie, już zjedzony, chociaż jeszcze nie wysiedziałeś żadnego jajka, odpowiedz mi, dla dobra wszystkich Plooków! Gdzieś z głębi ogromnego gardła dobiegł mnie głos flina, niewyraźny, przeciskający się przez ślinę, która najwidoczniej blokowała drogę. - Shlestertrap wraca na Ziemię. Mówi, że musisz... Potwór przełknął i kąsek, który przed chwilą był flinem, ześliznął się wzdłuż wielkiej szyi do odpowiedniej części ciała. Dopiero wtedy, kiedy wyczułem pierwsze oznaki zainteresowania potwora moją osobą, dopiero wtedy skorzystałem z moich spiralnych macek, by wskoczyć do małego lasku. Brinozaur rozejrzał się leniwie wokół i upewniwszy się, że nie ma w pobliżu żadnego Plooka, którego mógłby zaatakować, odwrócił się i powoli poczłapał w dół zbocza. W chwili kiedy znalazł się w wodzie, byłem już poza kryjówką i objaśniałem trzem nazredom szczegóły wyprawy do kopuły. Wybraliśmy drogę wiodącą przez pasmo skalne, nieco okrężną, ale prowadzącą do kopuły suchym lądem. - Czy jest możliwe - zapytał jeden z najmłodszych Plooków - że Shlestertrap, widząc nasze posłuszeństwo wobec zasad zawartych w stereo, doszedł do wniosku, że nieodwołalnie weszliśmy na drogę prowadzącą do cywilizacji i dlatego uznał swoją misję za skończoną? - Mam nadzieję, że nie - odpowiedziałem. - Sądząc z tempa naszych przemian, można by powiedzieć, że długa jeszcze byłaby droga do naszej cywilizacji. Być może wraca na Ziemię po materiały konieczne do tego, abyśmy uczynili następny krok, tym razem dający nam nową technikę. - Dobrze! Kulturalny etap rozwoju, na jakim się znajdujemy, choć z całą pewnością konieczny, jest wyjątkowo szkodliwy dla naszego społeczeństwa. Muszę ciągle wertować Księgę Siódemek, a populacja Plooków, niestety, zmniejsza się. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie warto znieść przejściowych trudności, kiedy przed nami roztacza się wizja cywilizacji. Myślę po prostu o mojej pierwszej konwencji małżeńskiej, jaka odbędzie się za dwa dni; mam nadzieję, że guur znajdzie stosunkowo małego wielkiego cętkowanego węża! W ten sposób, rozprawiając o nadziei, prawie tak wspaniałej jak nasza Nadzieja, o czasach, kiedy potęga Plooków zdominuje całą Wenus, przebyliśmy długi odcinek drogi. Do momentu, w którym robot objął nas wiązką, straciłem tylko jednego pomocnika. Szybko popędziłem do pomieszczenia, w którym siedział Shlestertrap. Miejsce było prawie całkowicie puste. Doszedłem do wniosku, że większa część wyposażenia, jakim dysponowała misja, zostało już przetransportowane do ognistego statku. Nasz Cywilizator siedział na krześle otoczony ogromną ilością butelek, z którymi sprzągł się już do zatracenia. - Któż to - zawołał - jeśli nie małe Plooki i mój ulubiony nazred! Nie sądzisz, że mogę tak powiedzieć? Usiądź i odpocznij! Cieszyłem się widząc, że jego stosunek do mnie był bardziej przyjacielski niż zwykle; ale i głos miał zmieniony, jakby grubszy. - Słyszeliśmy, że wracasz do Hollywood, do Kalifornii na Zimie - zacząłem. - Chciałbym, żeby to było prawdą, bracie. Niczego więcej nie pragnę. Najpiękniejsze miejsce we Wszechświecie, Hollywood, Kalifornia itd. Ale nic z tego. Odwołano mnie, po prostu odwołano. Misja skończyła się. - Ale dlaczego? - Oszczędności, ot co. Tak przynajmniej oznajmili mi w liście, który otrzymałem. “Z uwagi na konieczne redukcje w wielu służbach rządowych...” Nie wierz w to! To robota tych intrygantów! Gogarty prawdopodobnie śmieje się na Uniwersytecie Saharyjskim; to on pierwszy narobił tyle wrzasku wokół mojej osoby. A co do mnie, zamierzam wrócić i zacząć życie od nowa. Schował głowę w ramiona i wzdrygnął się. Po chwili zsunął się z krzesła i upadł na podłogę. Wszedł robot niosący duże pudło. Posadził Shlestertrapa z powrotem na krześle i odszedł; pudło cały czas tkwiło pod jego ramieniem. Dwa małe nazredy z lękiem patrzyły na moją zażyłość z ludzką istotą. To mi schlebiało, nic nie mogłem na to poradzić. Były więcej niż trochę zmieszane tym nieznanym modelem zachowania; ale zależało im, równie bardzo jak mnie, na tym, by zapamiętać każdy szczegół tej cudownej, ostatniej rozmowy. Całe szczęście; fakt, że ich wersja tego, co się wydarzyło, była zgodna z moją, pomógł mi umocnić moją pozycję w tych trudnych dniach, które później nastąpiły. - A proces naszej cywilizacji? - zapytałem. - Czy on zostanie zatrzymany? - Co? Jakiej cywi... Och, to! Nie, panie! Stary Shlestertrap zajął się swymi przyjaciółmi. Zawsze tak robi. Mam już gotowe nowe stereo. Kawał dobrej roboty! Poczekaj, wydostanę to dla ciebie. Wstał powoli. - Gdzie jest robot? Nigdy nie ma żadnego koło mnie, gdy ich potrzebuję. Hej, Highprockets! - wrzasnął. - Podaj mi kopię ostatniego stereo, która jest w pokoju obok albo gdzieś tam. Nowego stereo. Poskładałem to wczoraj - kontynuował, gdy robot dał mu paczki. - Nie skończyłem go właściwie tak, jak zamierzałem; ale kiedy nadszedł komunikat, puściłem wszystkich aktorów do domu. Nie mam zamiaru pracować za darmo, o nie. Ale usiadłem i nadałem temu odpowiednią formę, i jak myślisz? Wyszło dobrze. Proszę. Porozdzielałem paczki równo między nas trzech. - A czy jest w tym ten wspaniały Kontrapunkt, o którym wspomniałeś? - Nic więcej, tylko to. Tak udany Kontrapunkt wzorowany na pierwotnym pomyśle, na jaki może wpaść tylko Hogan Shlestertrap. Tak. Jest w nim wszystko, czego potrzebujecie. Przypatrz się, jak to powstaje, a wkrótce będziesz robił takie stereo, które będą konkurowały ze zrobionymi w Hollywood. A to więcej, niż ja będę robił. - Nie mamy najmniejszego zamiaru sięgać do takich wyżyn - powiedziałem pokornie. - Będziemy i tak wdzięczni za dar cywilizacji. - A więc w porządku. - Pomachał do nas ręka chwiejąc się. - Nie dziękujcie mi. W tych stereo macie dwa najpiękniejsze opowiadania o miłości, jakie kiedykolwiek zostały pokazane, i to zrobione najnowszą, prosto z Hollywood metodą, przez jednego z największych reżyserów. Chciałem powiedzieć, że przysłali tu mnie, abym zapoczątkował u was kulturę, i jeśli to, co zrobiłem, nie podoba im się, mogą... I tu nagle zwinął się i bezładnie opadł na krzesło. Czekaliśmy cierpliwie, co będzie dalej, ale jego najwyraźniej zaprzątały jakieś ludzkie sprawy, więc po prostu wyszliśmy. Gdy już znajdowaliśmy się w bezpiecznej odległości od kopuły, poleciłem moim asystentom, by pośpieszyli do pozostałych ośrodków projekcyjnych i niezwłocznie przygotowali się do pokazu nowego stereo. - Pamiętajcie - zawołałem za nimi. - Zmiany, jakie wprowadziło w życie Pierwsze Stereo, są niczym w porównaniu ze zmianami, jakie dokonują się dzięki Kontrapunktowi. Miałem rację. Początek Kontrapunktu... Obejrzałem go po raz pierwszy w dużej grupie, liczącej ponad stu Plooków. Po zakończonej projekcji, podobnie jak reszta, nie mogłem wykrztusić z siebie ani słowa. Po długiej ciszy, której nikt nie śmiał zakłócić, nazred nazredów zasugerował, aby jeszcze raz najpierw wyświetlić pierwsze Stereo, a bezpośrednio po nim Kontrapunkt, żeby łatwiej nam było je porównać. Tak też zrobiliśmy, ale niewiele to pomogło. Ten problem wy musicie rozwiązać. Być może moja relacja całej historii znajomości Hogana Shlestertrapa ze mną będzie wam w jakiś sposób pomocna w znalezieniu tego rozwiązanią! Jestem stary i, jak już wspomniałem, nadaję się do tego, by mnie zjedzono. A wy wykluliście się w samym środku początkowego okresu naszej kultury. I to waszym zadaniem jest znalezienie drogi wyjścia z tego impasu, drogi, która gdzieś musi istnieć. Jesteście jeszcze bardzo młodzi, a już tyle razy, ile to było możliwe, widzieliście tak Pierwsze Stereo, jak i Kontrapunkt. Powinniście wiedzieć, że dotyczą one jednej, tej samej kwestii. Pierwsze Stereo i Kontrapunkt różnicą się zasadniczo tym, że w tym drugim to srob, mlenb, tkan, flin, blap i nazred zrywają łańcuch rodzinny, zostawiając samego guura, który podąża za nimi i wybawia ich przed pożarciem przez cętkowanego węża. Natomiast w Pierwszym Stereo wszystko potoczyło się dokładnie odwrotnie. Pełne miłości zjednoczenie na końcu jest jednakowe w obu stereo, za wyjątkiem tego, że mlenb, zamiast wejść tyłem do mokrej jamy, jak to miało miejsce w Pierwszym Stereo, poślizgnął się i upadł ciężko w poprzek. Po pierwszych projekcjach guury zaczęły się burzyć, że ludzie nie mogą oczekiwać, by one, słabe i powoli poruszające się zwierzęta, zgładziły wielkiego cętkowanego węża. Jednakże w obliczu oczywistego dowodu, jakim był Kontrapunkt, wysunęły wniosek, by uznać, że Pierwsze Stereo przedstawia stan cywilizacji, a drugie - przeciwnie - stan barbarzyństwa. Pozostałe sześć płci odpowiedziało, że Kontrapunkt nie jest alternatywą, ale uwieńczeniem procesu upowszechniania kultury. Ponadto wzorowanie się na Pierwszym Stereo spowodowało, że mieliśmy oburzającą i niespotykaną nadwyżkę guurów. A czy istniała lepsza metoda przywrócenia równowagi? Gdy guur zaatakuje węża, ten po prostu go połknie... Mlenby, oczywiście, miały własne problemy: czy wejść do swej nory zaraz po zakończeniu konwencji i jak to zrobić. Ale to nie miało większego znaczenia. Niektóre młode rodziny Plooków próbowały iść za przykładem Pierwszego Stereo, inne - drugiego. Nieliczne barbarzyńskie jednostki, nie zważając na los Plooków, odłączyły się od społeczności i usiłowały powrócić do prymitywnego sposobu życia naszych przodków. Ale ponieważ mało zmodyfikowanych Plooków przyłączyło się do tej grupy, ich potomostwo jest szybko zjadane i w ten sposób pozbędziemy się problemu. Ogólnie rzecz biorąc Plooki podzieliły się na dwa obozy. Do pierwszego weszły guury, które przyjęły posłanie cywilizacyjne Pierwszego Stereo, a do drugiego inne płcie, które zaakceptowały poprawki naniesione w Kontrapunkcie. Oczywiście, znalazła się też garstka altruistycznych nazredów i flinów, które poparły guury, i odwrotnie... Aby nasz gatunek przetrwał, potrzebujemy współdziałania wszystkich siedmiu płci. Ale jak tego dokonać, kiedy nie wiemy, które Stereo niesie ze sobą wizję cywilizacji? Jesteśmy tak blisko od wyzwolenia się spod tyranii tych wszystkich żarłoków i tylko z powodu naszej niedojrzałości intelektualnej... Cóż, przez ostatnie jedenaście cykli nie odbyła się ani jedna konwencja małżeńska. Ja, jako członek rodziny utworzonej w czasach przed Shlestertrapem, nie zajmuję żadnego stanowiska. Moja konwencja znajduje się już poza mną, natomiast wasza, moje zmodyfikowane Plooki, jest przed wami. Ale jednego mogę być pewien. Odpowiedzi na to pytanie nie należy szukać ani w jednym Stereo, ani w drugim. Musimy dotrzeć do wspólnej części ich obu, do samego sedna problemu, który tkwi w obu posłaniach. Kiedy go zidentyfikujemy, pozorne sprzeczności zostaną rozproszone. Pamiętajcie, że Stereo zostało zrobione przez istotę o wysokim poziomie cywilizacji. Gdzie należy szukać sedna tego problemu? W Pierwszym Stereo czy w Kontrapunkcie? Czy w książce, której nigdy nie udało mi się przeczytać do końca. Wyciąg Przepisów Międzyplanetarnej Misji Kulturalnej z przypisami i dodatkiem Wzorcowych Procedur dla Misji w obrębie Układu Słonecznego? Ludzkość już uporała się z podobnymi problemami. Ale my, patrząc w jej kierunku widzimy tylko migoczące gwiazdy. Musimy sami rozwiązać nasz problem albo zginiemy jako gatunek, chociażby i cywilizowany gatunek. Ale nie rozwiążemy tego problemu, a jest to sprawa zasadnicza. Nie rozwiążemy go, uciekając się do tych odrażających forteli, ku którym zwraca się coraz więcej młodych. Myślę o tych haniebnych i zepsutych rodzinach, które tworzą osobniki sześciu płci. BERNIE FAUST Tak nazywa mnie Ricardo. Sam nie wiem, co mam o tym myśleć. Siedzę tutaj, w moim małym biurze otwartym od dziewiątej do szóstej. Czytam dane na temat państwowych rezerw przeznaczonych do wyprzedaży. Zastanawiam się, na czym można coś zarobić, a za co nie warto się zabierać. Drzwi mojego biura otwierają się. Wchodzi niski facet o brudnej twarzy, w bardzo brudnym, pogniecionym ubraniu i pokasłując mówi: - Czy jest pan zainteresowany kupieniem dwudziestki za piątkę? No tak. Że też to wszystko, co może mnie spotkać. Zlustrowałem go i pytam: - Cooo? Zaszurał nogami i zakaszlał kilka razy. - Dwudziestka za piątkę. Zmusiłem go do spuszczenia oczu. Buty miał wstrętne, zniszczone i brudne jak on sam. Co chwilę jego lewe ramię wznosiło się w nerwowym tiku. - Dam panu dwadzieścia - wyjaśnił, zwracając się jakby do swych butów. - I za to dostanę od pana piątkę. Ja zakończę interes z piątką w ręku, a pan z dwudziestką. - Jak dostał się pan do tego budynku? - Po prostu wszedłem - powiedział trochę zmieszany. - Po prostu wszedł pan - przedrzeźniłem go. - A więc teraz natychmiast zejdzie pan na dół i wyniesie się do diabła. W holu jest tabliczka ŻEBRAKOM WSTĘP WZBRONIONY. - Ale ja nie żebrzę. - Szarpnął dół marynarki. Wyglądał jak facet, który chce wyprostować pogniecioną piżamę, w której spał. - Chciałbym coś panu sprzedać. Dwadzieścia za pięć. Ja dam panu... - Czy mam zadzwonić na policję? Wyglądał na przestraszonego. - Nie. Dlaczego miałby pan dzwonić na policję? Nie zrobiłem przecież nic złego, nic takiego, by wzywać policję! - Zaraz zadzwonię, ostrzegam pana. Po prostu dam znać na portiernię i oni szybko ściągną tu policję. Nie życzymy sobie, aby kręcili się tu żebracy. W tym budynku załatwia się interesy. Potarł ręką twarz, ścierając z niej trochę brudu, po czym przesunął rękę po klapie marynarki i tam zostawił ten brud. - A więc nie ma interesu? - zapytał. - Nie ma dwadzieścia za piątkę? A co nie podoba się panu w mojej propozycji? Podniosłem słuchawkę. - W porządku - powiedział, unosząc w górę pomarszczoną dłoń. - Idę już. Idę. - I dobrze. I niech pan zamknie za sobą drzwi. - A to na wszelki wypadek, gdyby zmienił pan zdanie. - Sięgnął ręką do kieszeni brudnych, pomiętych spodni i wyciągnął bilecik. - Tu mnie pan zastanie, gdyby chciał pan skontaktować się ze mną. O każdej porze dnia. - Zmiataj - powiedziałem. Pochylił się, rzucił bilecik na biurko, na stos papierów dotyczących rezerw państwowych, zakaszlał raz czy dwa, spojrzał na mnie, czy się zainteresowałem. Nie? Nie. Poczłapał do wyjścia. Chwyciłem bilecik między kciuk a palec wskazujący i zamierzałem wrzucić go do kosza na śmieci. Nagle zatrzymałem się. Bilecik. Było w nim coś tak cholernie niezwykłego, miałem wrażenie, że jest kawałkiem lodu. A jednak był to bilecik. W ogóle to cała ta historia była niezwykła. Zacząłem żałować, że nie pozwoliłem mu mówić. W końcu nic by mi się nie stało, gdybym go wysłuchał. Ostatecznie, on tylko proponował mi niecodzienną transakcję. Zawsze mogę robić takie interesy. Żyję z prowadzenia małego biura, kupuję i sprzedaję, ale połowa mojego kapitału to dobre pomysły. Mogę wykorzystać każda okazję, nawet jeżeli pomysł pochodzi od włóczęgi. Bilecik był czysty i biały, tylko w jednym miejscu widniała ciemna smuga pozostawiona przez jego palce. Ozdobny napis głosił “Ogo Eksar”. Poniżej umieszczony był numer telefonu i nazwa hotelu znajdującego się w pobliżu mojego biura, w okolicy Times Square. Znałem ten hotel, niezbyt drogi, ale porządny, można by rzec średniej kategorii. W jednym z rogów bilecika zamieszczony był numer pokoju. Patrzyłem na to i poczułem się dziwnie. Doprawdy nie wiedziałem, co o tym myśleć. Chociaż jak by się nad tym zastanowić, to czy to możliwe, by żebrak był zameldowany w hotelu? - Nie bądź snobem, Bemie - powiedziałem do siebie. Zaoferował mi dwudziestkę za piątkę. Bardzo chciałbym zobaczyć jego minę, gdybym powiedział: “Dobrze. Daj mi dwudziestkę, ja dam ci piątkę i wynoś się stąd do diabła”. Spojrzałem na notatki dotyczące państwowych rezerw do wyprzedaży. Cisnąłem bilecik do kosza na śmieci i próbowałem zabrać się do pracy. Dwudziestka za piątkę. Co za interes krył się za tym? Nie mogłem przestać o tym myśleć! Tylko jedno mogłem zrobić. Poradzić się kogoś. Ricardo? Mimo wszystko jest on wykładowcą w szkole. Jeden z moich najlepszych kontaktów. Pomagał mi w interesach - poufna wiadomość odnośnie planu budowy szkoły, warta co najmniej piętnaście setek; wyprzedaż sprzętu biurowego z siedziby ONZ i tym podobne sprawy. I kiedy tylko miałem problemy, które mnie przerastały, on zawsze służył radą. Dzieliłem się z nim; wyciągnął ode mnie trzy setki jako prowizję. Spojrzałem na zegarek. O tej porze Ricardo powinien być w szkole, sprawdzać prace czy cokolwiek on tam robi. Wykręciłem jego numer. - Ogo Eksar? - powtórzył za mną. - To brzmi jak fińskie nazwisko. A może estońskie. Myślę, że z jakiegoś państwa nadbałtyckiego. - Nieważne skąd - powiedziałem. - Nie o to chodzi. - - zrelacjonowałem mu całą historię oferty dwadzieścia za pięć. Zaśmiał się. - Znowu to samo! - Jakiś kawał? Tak stary, że znali go już Grecy i naciągali na to Egipcjan? - Nie. To wymyślili Amerykanie. I nie ma tu żadnego oszukaństwa. W czasie kryzysu nowojorska gazeta wysłała na miasto reportera z dwudziestodolarowym banknotem i jego zadaniem było sprzedać go za jednego dolara. Nie było chętnych do takiej transakcji. Nawet ludzie bez pracy, znajdujący się na granicy głodu, bali się tego, że zostaną naciągnięci czy ośmieszeni, i odrzucili łatwy zysk tysiąca dziewięciuset procent. - Dwadzieścia za jeden? Ale ja mówię o transakcji dwadzieścia za pięć. - Och, cóż, Bernie, inflacja - powiedział, śmiejąc się znowu. - Ale w dzisiejszych czasach jest bardziej prawdopodobne, że chodzi tu o widowisko telewizyjne. - Telewizja? Szkoda, że nie widziałeś, jak ten facet był ubrany. - To może być zrobione specjalnie, tylko po to, aby jeszcze trudniej było ludziom traktować sprawę poważnie. Naukowcy z uniwersytetu działają w ten sam sposób. Parę lat temu grupa socjologów badała reakcję społeczeństwa na kampanię agitacyjną prowadzoną na rzecz dobroczynności. Wiesz, tacy ludzie, którzy stają na rogach ulic z małymi pudełkami i potrząsają nimi: “Pomóżcie dzieciom o trzech głowach”, “Pomoc dla zalanej wodą Atlantydy”. Oni też przebierali studentów... - Myślisz, że on mógłby być na poziomie, ten... ten facet? - Dość prawdopodobne, że tak. Chociaż nie rozumiem, dlaczego zostawił ci wizytówkę. - Zaczynam już coś rozumieć. Jeżeli chodzi tu o imprezę telewizyjną, to wiążą się z tym ciekawe nagrody. Samochody, lodówki, zamek w Szkocji czy inne atrakcje. - Przedstawienie telewizyjne z udziałem publiczności? Cóż, tak. To może być” to. Odwiesiłem słuchawkę, odetchnąłem głęboko i połączyłem się z hotelem Eksara. To prawda, był tam zameldowany. I właśnie poszedł do swego pokoju. Szybko zszedłem na dół i wziąłem taksówkę. Kto wie, z kim skontaktował się do tego czasu. Wjeżdżając do góry windą, zastanawiałem się nad tym wszystkim. Jak przejść od banknotu dwudziestodolarowego do czegoś rzeczywiście wielkiego, do przedstawienia telewizyjnego z udziałem publiczności i nagrodami, nie okazując Eksarowi, że zorientowałem się, o co w tym wszystkim chodzi? No cóż, może będę miał trochę szczęścia. Może on ułatwi mi sytuację. Zapukałem do drzwi. Kiedy powiedział: - Proszę wejść - wszedłem do środka, ale przez sekundę czy dwie nie widziałem niczego. Był to mały pokój, jak wszystkie w tym hotelu. Trochę cuchnący i duszny. Ale panowała zupełna ciemność, nie paliła się ani jedna żarówka. I żaluzje były zaciągnięte do samego dołu. Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zauważyłem go, tego Ogo Eksara. Siedział na łóżku, na tej jego stronie, która znajdowała się bliżej mnie. Wciąż miał na sobie to przedziwne, pogniecione ubranie. I wiecie co? Oglądał program na małym, przenośnym telewizorze, który stal na biurku. Telewizor był kolorowy. Ale nie odbierał dobrze. Na ekranie nie było żadnego obrazu ani twarzy, przez jego środek przebiegały tylko barwne plamy. Duża plama czerwieni, duża plama koloru pomarańczowego i poskręcane paski niebieskiego, zieleni i czerni. Z odbiornika dobiegł głos, ale słowa zlewały się w jeden bełkot. - Wah-wah, de-wah, de-wah. Gdy wszedłem do środka, wyłączył telewizor. - Times Square nie jest dobrym rejonem do oglądania telewizji - zagadnąłem. - Za dużo zakłóceń. - Tak - powiedział. - Za dużo zakłóceń. - Zamknął telewizor i odstawił go na bok. - Szkoda, że nie widziałem, jak on odbiera w korzystniejszych warunkach. Zabawne. Oczekiwałem, że w pokoju wyczuję zapach alkoholu, zobaczę w koszu na śmieci obok biurka kilka opróżnionych butelek. Żadnego śladu. Unosił się tam jedynie jakiś dziwny, nieznany zapach. Pomyślałem, że jest to zapach samego Eksara, tylko zagęszczony. - Cześć - powiedziałem. Byłem trochę zmieszony z powodu swego brutalnego zachowania w biurze. Nie ruszył się, cały czas siedział na łóżku. - Mam dwudziestkę - powiedział. - Czy ty masz piątkę? - Och, myślę że mam, w porządku - powiedziałem, zaglądając do portfela, starałem się przybrać wesoły ton. On nie odpowiedział, nie poprosił mnie nawet, żebym usiadł. Wyciągnąłem banknot w jego kierunku. - Zgadza się? Pochylił się do przodu i wpatrywał się w banknot, jak gdyby mógł w tych ciemnościach widzieć, jaka jest jego wartość. - Zgadza się - powiedział. - Ale potrzebuję pokwitowania. Potwierdzonego pokwitowania. “Do cholery” - pomyślałem, po co mu potwierdzone pokwitowanie? - A więc będziemy musieli zejść na dół. Na Czterdziestej Piątej jest drogeria. - Dobrze - zgodził się wstając i zakaszlał krótko raz, drugi, trzeci, czwarty, raz po razie. - Obok pokoju jest łazienka. Umyję się tylko i zaraz pójdziemy. Czekałem na niego przed łazienką, myślałem, że zużyje tam ogromna ilość środków czystości. Niepotrzebnie się martwiłem. Nie wiem, co on robił w łazience, ale kiedy wyszedł, pewny byłem jednego: mydło i woda nie przydały mu się na wiele. Jego twarz, szyja, ubranie, ręce były tak brudne jak przedtem. Wciąż wyglądał, jakby przez całą noc włóczył się po śmietniskach. W drodze do drogerii wstąpiłem do sklepu papierniczego i kupiłem cały bloczek pokwitowań. Od razu wypełniłem jeden blankiet. “Nowy Jork, data. Potwierdzam, że otrzymałem od pana Ogo Eksara kwotę dwudziestu dolarów w zamian za banknot pięciodolarowy o numerze serii..........” - Może tak być”? - zapytałem. - Zamieszczam tu numer serii, aby wyglądało, że chodziło ci o ten właśnie banknot. Z prawnego punktu widzenia określa się mianem “towar otrzymano”. Nachylił się i przeczytał pokwitowanie. Następnie sprawdził numer serii widniejący na banknocie, który cały czas trzymałem w ręku. Skinął głową. Musieliśmy chwilę poczekać, póki sprzedawca nie obsłuży kilku klientów. Kiedy podszedł do nas, podpisałem pokwitowanie, on je przeczytał, wzruszył ramionami i przystawił swoją pieczątkę. Zapłaciłem mu dwadzieścia pięć centów; w końcu to ja zyskałem na tej transakcji. Eksar przesunął nową, szeleszczącą dwudziestkę po szkle kontuaru. Patrzył jak podnoszę ją do światła, oglądam najpierw jedną stronę, potem drugą. - Dobry banknot? - zapytał. - Tak. Zrozum: ja nie znam ciebie, nie znam twoich pieniędzy. - Oczywiście. Tak samo robię, gdy mam do czynienia z nieznajomymi. - Schował do kieszeni moje pokwitowanie oraz banknot pięciodolarowy. Ruszył w kierunku wyjścia. - Hej - zawołałem. - Spieszysz się? - Nie. - Zatrzymał się, wyglądał na zaintrygowanego. - Nie spieszę się. Ale dostałeś dwudziestkę za piątkę. Dokonaliśmy transakcji. Sprawa załatwiona. - Zgoda, transakcja zakończona. A może byśmy tak napili się po filiżance kawy? Zawahał się. - Ja stawiam - powiedziałem. - Nie odmawiaj mi. Chodź, napijemy się kawy. Na jego twarzy odmalowało się zakłopotanie. - Czy nie chcesz czasem wycofać się z interesu? Mam pokwitowanie. I to potwierdzone. Ja dałem ci dwudziestkę, a ty mi piątkę. Zrobiliśmy interes. - To była transakcja, zgoda - powiedziałem, popychając go w kierunku pustego stolika. - To była transakcja, wszystko podpisane, podstemplowane, załatwione. Nikt się z tego nie wycofuje. Po prostu chciałbym zaprosić cię na kawę. Jego twarz rozjaśniła się, co widoczne było nawet przez ten cały brud. - Nie kawę. Zupę. Zjem zupę grzybową. - Bardzo dobrze. Zupa, kawa. Mnie jest wszystko jedno. Ja napiję się kawy. Usiadłem i przyglądałem się mu. Pochylił się nad talerzem zupy i jadł powoli, łyżka po łyżce. Sprawiał wrażenie typowego włóczęgi, który nie miał nic w ustach przez cały dzień. Jednak nie był to byle jaki włóczęga, ale najlepszy z najlepszych, stara, dobra firma. Wyglądał niczym jeden z tych facetów leżących w drzwiach i szamoczących się z policją, broniących się przed pałkami. Nie pasował na człowieka mieszkającego w przyzwoitym hotelu, przeprowadzającego ze mną transakcję dwudziestka za piątkę, czy jedzącego coś tak porządnego jak zupa grzybowa. Ale za tym coś się kryło. Ci z telewizji, którzy przygotowywali ten program, potrzebowali cholernie dobrego aktora i nieźle mu zapłacili, by odegrał tę rolę. Facet musiał wyglądać tak, że wywoływał śmiech na twarzach ludzi, proponując transakcję, która przynosiłaby im zysk. - Niczego więcej nie chcesz kupić? - zapytałem. Zatrzymał łyżkę w połowie drogi do ust i przyglądał mi się podejrzliwie. - Na przykład czego? - Och, nie wiem. Może chciałbyś kupić dziesięć za pięćdziesiąt. Albo dwadzieścia za sto dolarów? Eksar zastanowił się nad tą propozycją, naprawdę. Ale zaraz powrócił do zupy, zmiatając ją z talerza. - To nie jest transakcja - powiedział z pogardą. - Co to za transakcja? - Wybacz mi, tak tylko zapytałem. Nie miałem zamiaru cię wykorzystać. - Zapaliłem papierosa i czekałem. Mój znajomy o brudnej twarzy skończył jeść zupę i sięgnął po serwetkę. Obserwowałem go: nie rozmazał brudu wokół ust, tylko osuszył kropelki zupy. Był elegancki na swój sposób. - A więc nie chcesz kupić niczego więcej? Jestem tutaj i mam teraz trochę czasu. A może masz coś na myśli? Moglibyśmy porozmawiać. Zwinął serwetkę w kulę i wrzucił ją do talerza. Zaraz na mokła. Zjadł wszystkie grzyby, a zupę zostawił. - Most Golden Gate - powiedział nagle. Papieros wypadł mi z ręki. - Co? - Most Golden Gate. Ten z San Francisco. Kupię go. Zapłacę za niego... - wzniósł oczy do góry i przez kilka sekund wpatrywał się w sufit - powiedzmy stówkę i ćwierć. Sto dwadzieścia pięć dolarów. Płatne od zaraz. - Dlaczego akurat Golden Gate? - zapytałem jak idiota. - Bo tylko on mnie interesuje. Zapytałeś mnie, co jeszcze chciałbym kupić, więc ci odpowiadam. Most Golden Gate. - A dlaczego nie most Jerzego Waszyngtona? Jest nowszy, znajduje się tutaj, w Nowym Jorku, na rzece Hudson. Dlaczego kupować inny, gdzieś tak daleko, na wybrzeżu? Uśmiechnął się do mnie, jakby podziwiał mój spryt. - Och, nie - powiedział, lewe ramię zaczęło poruszać się w nerwowym tiku w górę i w dół, w górę i w dół. - Wiem, czego chcę. Golden Gate w San Francisco. Sto dwadzieścia pięć dolarów. Możesz przyjąć moje warunki, możesz je odrzucić. - Przejazd mostem Jerzego Waszyngtona - upierałem się tylko po to, by zyskać na czasie i przemyśleć to wszystko - jest płatny i to wcale niemało, bo pięćdziesiąt centów. A ruch panuje tam duży, bardzo duży. Nie wiem, ile wynosi opłata za przejazd mostem Golden Gate, ale z całą pewnością nie znajdziesz nigdzie takiego natężenia ruchu ulicznego jak w Nowym Jorku. Poza tym pomyśl o jego utrzymaniu. Golden Gate jest jednym z najdłuższych mostów świata i spłuczesz się co do grosza, jeśli będziesz chciał utrzymać go w dobrym stanie. Dolar jak dolar, położenie jak położenie, a ja uważam, że lepszym interesem jest kupienie mostu Jerzego Waszyngtona. - Golden Gate - powiedział, lekko uderzając otwartą dłonią w stół, przy czym cała seria skurczy przebiegła po jego twarzy. - Chcę Golden Gate i tylko Golden Gate. Nie męcz mnie więcej. Sprzedasz go czy nie? Przemyślałem już tę sprawę. Wiedziałem, że Ricardo miał rację. Byłem zdecydowany na wszystko. - Oczywiście, że sprzedam. Jeżeli naprawdę chcesz go kupić, twoja sprawa. Ale widzisz, mogę ci sprzedać tylko taką część tego mostu, do której posiadam prawo wykupu. Skinął głową. - Chcę mieć pokwitowanie. Zanotuj na nim tę uwagę. Zrobiłem odpowiednią adnotację na pokwitowaniu. Z powrotem poszliśmy do drogerii. Sprzedawca potwierdził podpis, wsunął przybory do stemplowania do szuflady pod ladą i odwrócił się od nas. Z całego zwoju nowiutkich, szeleszczących banknotów Eksar odliczył sześć dwudziestek i jedną piątkę. Resztę wsunął z powrotem do kieszeni spodni i zaczął szykować się do wyjścia. - Może jeszcze trochę kawy? - powiedziałem, łapiąc oddech. - Albo dolewka zupy? Spojrzał na mnie zaintrygowany i jakby nowa seria skurczy przeszyła jego ciało. - Dlaczego? Co jeszcze zamierzasz mi sprzedać? Potrząsnąłem ramionami. - A co chcesz kupić? Powiedz mi tylko. Zobaczymy, czy uda nam się jeszcze przeprowadzić jakaś transakcję. To wszystko było cholernie nużące, ale nie mogłem się uskarżać. W ciągu piętnastu minut zarobiłem sto czterdzieści dolarów. No, powiedzmy, sto trzydzieści osiem dolarów i pięćdziesiąt centów, jeśli odliczę wszelkie wydatki, zresztą niewielkie i konieczne, jak opłata notarialna, kawa, zupa. Nie mogłem się uskarżać. Ale czekałem na coś rzeczywiście dużego. To czaiło się gdzieś. No cóż, to coś może ujawnić się dopiero w czasie programu telewizyjnego. Mogą pytać mnie, dlaczego sprzedawałem Eksarowi wszystkie te rzeczy, wtedy ja podam swoje powody, a oni zaczną rozdawać te lodówki, talony do Tiffany’ego i... Kiedy byłem pogrążony w myślach, Eksar powiedział coś do mnie. Brzmiało to całkiem obco. Poprosiłem go o powtórzenie. - Morze Azowskie - powiedział. - W Rosji. Dam ci za nie trzysta osiemdziesiąt dolarów. Nigdy o niczym takim nie słyszałem. Zacisnąłem usta i zamyśliłem się. Śmieszne, trzysta osiemdziesiąt dolarów za całe cholerne morze. - Niech będzie czterysta i sprawa załatwiona. Odchylił głowę do tylu i zaczął kaszleć; był najwyraźniej zły. - O co właściwie ci chodzi - wykrztusił, kaszląc raz po raz. - Trzysta osiemdziesiąt nie jest dobrą ceną? To małe morze, jedno z najmniejszych. A czy wiesz, jaka jest jego maksymalna głębokość? Zrobiłem mądrą minę. - Jest wystarczająco głębokie. - Szesnaście metrów - wykrzyknął Eksar. - Tylko tyle, szesnaście metrów! Gdzie dostaniesz za takie morze więcej niż trzysta osiemdziesiąt dolarów? - Uspokój się - powiedziałem, klepiąc go po brudnym ramieniu. - Weźmy średnią. Ty powiedziałeś trzysta osiemdziesiąt, ja - czterysta. Co byś powiedział na trzysta dziewięćdziesiat? - Tak naprawdę nie miało to dla mnie większego znaczenia, dziesięć dolarów więcej czy mniej. Ale byłem ciekawy, co się będzie działo. Uspokoił się. - Trzysta dziewięćdziesiąt dolarów za Morze Azowskie - mamrotał do siebie, jakby trochę smutny, że go naciągam jak frajera. - Mnie zależy tylko na morzu, nie proszę cię, abyś dorzucił mi do tego Cieśninę Kerczeńską czy jakiś port, Taganrog czy Osipienko... - Powiem ci coś. - Podniosłem ręce do góry. - Nie chcę, abyś źle o mnie myślał. Daj mi trzysta dziewięćdziesiąt, a ja dorzucę ci do tego Cieśninę Kerczeńską. Co o tym myślisz? Zastanawiał się nad moją propozycją. Kichnął. Wytarł nos wierzchem dłoni. - Zgoda - powiedział w końcu. - To uczciwy układ. Azowskie i Cieśnina Kerczeńską za trzysta dziewięćdziesiąt. Buch! - uderzył stempel sprzedawcy w drogerii. Uderzenia były coraz to głośniejsze. Eksar wyjął z kieszeni spodni zwitek banknotów, wszystkie nowiutkie i odliczył z tego sześć pięćdziesiątek, cztery dwudziestki i dziesiątkę. Pomyślałem o pięćdziesiątkach, które wciąż jeszcze były zwinięte w jego kieszeni, i poczułem, że ślina zbiera mi się w ustach. - W porządku - powiedziałem. - Co teraz? - Ciągle jeszcze sprzedajesz? - Oczywiście, jeśli tylko cena jest dobra. Powiedz, co chcesz kupić. - Przydałoby mi się wiele rzeczy. - Westchnął. - Ale czy są one teraz konieczne? Muszę się nad tym zastanowić. - Tylko że teraz masz szansę zrobić interes. A później, któż to wie? Może mnie nie być w pobliżu, inni mogą złożyć mi swoje oferty, wiele rzeczy może się zdarzyć. - Przerwałem i odczekałem chwilę, ale on tylko kaszlał. - A co byś powiedział o Australii? - podpowiedziałem. - Wziąłbyś Australię za, powiedzmy, pięćset dolarów? Albo Antarktydę mógłbyś kupić na naprawdę korzystnych warunkach. Moja propozycja najwyraźniej zainteresowała go. - Antarktyda? A ile chciałbyś za nią? Nie, dość już tego. Mały kawałek tutaj, mały kawałek tam. To wszystko jest takie drogie. - Kolego, bierzesz najlepsze kawałki, wiesz o tym. Nie zrobiłbyś lepszego interesu, kupując hurtowo. - No dobrze, a co byś powiedział na sprzedaż hurtową? Ile wziąłbyś za wszystko? Potrząsnąłem głową. - Nie wiem, o czym mówisz. Co to znaczy “wszystko”? Sprawiał wrażenie zniecierpliwionego. - Wszystko. Cały świat. Ziemię. - Hej - powiedziałem. - To bardzo dużo. - Cóż, zmęczony jestem kupowaniem po jednym kawałku. Czy obniżysz cenę, gdy od razu kupię wszystko? Potrząsnąłem głową w geście, który nie oznaczał ani tak, ani nie. Tu zaczęły się już pieniądze, duże pieniądze. Właśnie teraz powinienem roześmiać mu się w twarz i odejść. Ale nawet nie uśmiechnąłem się. - No tak, gdybyś kupował całą planetę, miałbyś prawo do ceny hurtowej. Ale o co ci chodzi, to znaczy, co tak naprawdę chcesz kupić? - Ziemię - powiedział, przysuwając się tak blisko do mnie, że czułem jego cuchnący oddech. - Chcę kupić Ziemię. Całą, wszystko razem. - Ale to będzie dużo kosztowało. Musiałbym wyprzedać się całkowicie. - Dobrze ci zapłacę. Dam dwa tysiące dolarów w gotówce. Ale to jest transakcja. Wezmę Ziemię, całą planetę i dorzucisz mi jeszcze prawo połowu ryb na Księżycu, prawa do znajdujących się tam minerałów i ukrytych skarbów. Co ty na to? - To cholernie dużo. - Wiem, że to dużo - zgodził się ze mną. - Ale proponuję dobrą cenę. - Nie tak dobrą, wziąwszy pod uwagą, ile za to chcesz. Niech się zastanowię. To była wielka transakcja, prawdziwe widowisko. Nie wiedziałem jaką sumę dali mu do dyspozycji ci ludzie z telewizji, ale miałem pewność, że dwa tysiące dolarów to była kwota wyjściowa. Tylko jak ustalić rozsądną i właściwą ceną za całą Ziemię? Nie mogłem wypaść w telewizji na prostego naciągacza. To był wielki numer i Eksar został upoważniony przez reżysera programu do zaaranżowania tego. - Czy naprawdę chcesz kupić to wszystko? - powiedziałem, odwracając się od niego - Ziemię i Księżyc? Podniósł w górę brudną rękę. - Księżyc nie. Tylko te prawa, o których mówiłem. Resztę Księżyca możesz zatrzymać. - To i tak jest bardzo dużo. Musiałbyś zapłacić dużo więcej niż dwa tysiące dolarów za jakikolwiek kawałek terenu o tak ogromnej powierzchni. Eksar zmarszczył twarz, przeszły przez nią skurcze. - Ile... ile więcej? - Cóż, postawmy sprawę otwarcie. To wielka chwila! Teraz nie mówimy o mostach, rzekach czy morzach. Teraz kupujesz cały ten świat i część innego. Do tego potrzebna jest duża forsa. Musisz być na to przygotowany. - Ile? - Popatrzył na mnie, był bardzo zdenerwowany i podniecony. Ludzie wchodzący do sklepu i wychodzący z niego przyglądali się nam. - Ile? - wyszeptał. - Pięćdziesiąt tysięcy. To cholernie niska cena. I ty dobrze o tym wiesz. Napięcie minęło i Eksara opuściły wszystkie siły. Nawet jego zmęczone powieki sprawiały wrażenie, jakby zwisały bezwładnie. - Jesteś szalony - powiedział cicho i rozpaczliwie. - Straciłeś rozum. Odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi obrotowych. Wyglądał na wyczerpanego i zdałem sobie sprawę z tego, że posunąłem się za daleko. Zrozumiałem, że chce odejść ode mnie i że nie wróci. Pośpieszyłem za nim. Pochwyciłem brzeg jego brudnej marynarki i przytrzymałem go mocno. - Posłuchaj, Eksar - powiedziałem szybko czując, że chce mi się wyrwać. - Posunąłem się za daleko, zdaję sobie z tego sprawę. Ale sam wiesz, że możesz dać dużo więcej niż dwa tysiące. Chcę dostać tyle, ile tylko można. Do cholery, tracę tu z tobą czas. Jest tylu innych facetów. Złapał się na to. Podniósł głowę i zaczął nią kiwać. Puściłem jego marynarkę. Znowu dogadaliśmy się! - Dobrze. Ty podniesiesz swą cenę, a ja moją opuszczę. Jaka jest twoja najlepsza cena? Ile najwięcej możesz dać? Utkwił wzrok w chodniku i myślał. Wysunął język i oblizał się. Język także miał brudny. Naprawdę! Cały język pokryty był czymś czarnym, smarem czy brudem. - Czy zgodzisz się - powiedział po chwili - na dwa tysiące pięćset dolarów? To wszystko, co mogę zapłacić. Nie mam już ani centa więcej. Nie wierzyłem. Przekonałem się, że kiedy facet mówi, że to najwyższa cena, jaką może dać, w istocie przygotowany jest zapłacić trochę więcej. Eksarowi bardzo zależało na przeprowadzeniu tej transakcji, ale nie mógł oprzeć się chęci naciągnięcia mnie trochę. Był takim facetem, który w każdej sytuacji myśli o pieniądzach. Gdyby nawet umierał z pragnienia, a ty zaoferowałbyś mu szklankę wody mówiąc, że chcesz za to jednego dolara, to choć oczy wychodziłyby mu na wierzch i miałby spuchnięty język, zapytałby, czy nie obniżysz ceny do dziewięćdziesięciu centów? Zupełnie przypominał mnie. Był urodzonym kupcem. - Mógłbyś zapłacić trzy tysiące - upierałem się. - Ile to jest trzy tysiące? Tylko pięćset dolarów więcej. A zobacz, co za to dostaniesz. Ziemię, całą planetę oraz prawa do połowów, minerałów i ukrytych skarbów na Księżycu. Co ty na to? - Nie mogę się na to zgodzić. Po prostu nie mogę. Chciałbym, ale nie mogę. - Potrząsnął głową, jakby chciał strącić z siebie te wszystkie tiki i skurcze. - Może zrobimy w ten sposób. Zapłacę aż dwa tysiące sześćset I dostanę za to Ziemię oraz prawa do połowów i ukrytych skarbów na Księżycu. Ty zatrzymasz prawo do minerałów. Obejdę się bez tego. - Powiedzmy, że zapłacisz dwa tysiące osiemset i dostaniesz też prawo do minerałów. Jeśli tego chcesz, mogę ci je sprzedać. Pójdę ci na rękę. Dwieście dolarów więcej i możesz je wziąć. - Nie mogę mieć wszystkiego, niektóre rzeczy kosztują zbyt wiele. Proponuję dwa tysiące sześćset pięćdziesiąt bez prawa do minerałów i bez prawa do ukrytych skarbów. Teraz obaj wahaliśmy się. Czułem to. - To jest moja ostateczna oferta - powiedziałem mu. - Nie mogę nad tą sprawą spędzić całego dnia. Zejdę do dwóch tysięcy siedemset pięćdziesięciu i ani pensa mniej. Za tę sumę dam ci Ziemię i prawo połowu ryb na Księżycu lub prawo do ukrytych skarbów. Co sobie życzysz. - Zgoda - odpowiedział. - Jesteś twardym człowiekiem; niech tak będzie. - Dwa tysiące siedemset pięćdziesiąt na Ziemię i albo prawo do połowu ryb, albo do ukrytych skarbów na Księżycu? - Nie. Tylko dwa tysiące siedemset za Ziemię bez praw na Księżycu. Rezygnuję z nich. Tylko dwa tysiące siedemset i Ziemia należy do mnie. - Zgoda! - zawołałem głośno i podaliśmy sobie ręce. Dobiliśmy targu. Objąłem go ramieniem; jak tu zwracać uwagę na brud na ubraniu faceta, który był dla mnie wart dwa tysiące siedemset dolarów? Poszliśmy z powrotem do drogerii. - Chcę pokwitowanie - przypomniał mi. - W porządku - odpowiedziałem. - Lecz dopiszę na nim tę samą notatkę, że sprzedaję tylko to, do czego posiadam prawo wykupu i sprzedaży. Sporo otrzymujesz za swoje pieniądze. - A ty dostajesz dużo pieniędzy za to, co sprzedajesz - odpowiedział. Podobał mi się. Z tikami i brudny czy też nie, był facetem tego co ja pokroju. Wróciliśmy do sprzedawcy po potwierdzenie podpisu. Naprawdę, nigdy w życiu nie widziałem człowieka bardziej oburzonego. - Czy rzeczywiście ten interes jest dobry? - zapytał. - I obaj jesteście zdecydowani go zrealizować? - Niech pan posłucha - powiedziałem. - Pan ma tylko potwierdzić podpis. Pokazałem pokwitowanie Eksarowi. - Czy tego chciałeś? Przyglądał się mu uważnie i kaszlał. - Tylko to, do czego posiadasz prawo wykupu i sprzedaży. W porządku. I dopisz tu jeszcze swoje uprawnienia jako agenta handlowego, uprawnienia zawodowe. Zmieniłem pokwitowanie i podpisałem je, a sprzedawca drogerii potwierdził podpis. Eksar wyciągnął z kieszeni spodni garść pieniędzy. Odliczył pięćdziesiąt cztery nowe pięćdziesiątki i położył je na szklanym kontuarze. Następnie wziął pokwitowanie, złożył je i schował. Skierował się w stronę drzwi. Chwyciłem pieniądze i podążyłem za nim. - Czy jeszcze coś? - Nic więcej - odpowiedział. - To już wszystko. Zakończyliśmy naszą transakcję. - Wiem, ale może moglibyśmy znaleźć coś jeszcze, coś innego? - Nie znajdziemy nic więcej. Zakończyliśmy nasz interes. - Ton jego głosu świadczył o tym, że rzeczywiście tak myślał. Nie było w nim śladu skomlenia, jakie dało się słyszeć wcześniej. Zatrzymałem się i patrzyłem za nim, jak przechodził przez drzwi obrotowe. Wyszedł na ulicę i skręcił w lewo: szedł szybko, musiał cholernie się śpieszyć. Nie było więcej interesów. W porządku. Miałem trzy tysiące dwieście trzydzieści dolarów w portfelu, które zarobiłem w ciągu jednego poranka. Ale czy dobry byłem w rzeczywistości? Zastanawiałem się, ile maksymalnie można było zarobić i na ile zbliżyłem się do tej wartości? Znałem kogoś, kto być może mógłby odpowiedzieć mi na te pytania. Był to Morris Burlap. Morris Burlap zajmuje się interesami jak ja, tylko że jest agentem teatralnym. Bardzo sprytnym agentem. Zamiast sprzedawać na jakimś rogu w Brooklynie, powiedzmy, zużyte kable miedziane czy coś innego, sprzedaje talenty. Na przykład grupę taneczną do hotelu w górach, pianistę do baru, prezentera muzyki czy komika do studia radiowego. Nazywano go Morrisem Burlapem z uwagi na ciężkie tweedowe ubrania, które nosi w zimie i w lecie, codziennie przez cały rok. Twierdzi, że te ubrania podkreślają jego osobowość. Zadzwoniłem do niego z budki znajdującej się blisko wyjścia i wszystko mu opowiedziałem. - A więc chciałbym dowiedzieć się... - Tu nie ma czego się dowiadywać. - Przerwał mi. - Nie ma takiego widowiska. - Do diabła, na pewno jest. Widocznie, Morris, ty o tym nie słyszałeś. - Takiego widowiska nie ma. Ani aktualnie nigdzie nie jest wystawiane, ani nie odbywają się żadne próby. Posłuchaj, zanim widowisko znajdzie się na tym etapie, że wydaje się na nie dużą forsę, musi być ustalone jego miejsce i w całości wykupiony czas antenowy. A przed wykupieniem czasu antenowego przygotowuje się informację reklamową. Ponadto otrzymałbym jakiś telefon w sprawie obsady. O takim widowisku dowiedziałbym się na tysiąc różnych sposobów. Nie pouczaj mnie, Bernie; jeśli mówię, że takiego widowiska nie ma, to znaczy, że go nie ma. On jest cholernie zasadniczy. Nagle wpadła mi do głowy szalona myśl odmieniająca wszystko. Nie. Nie to. Nie. - Więc może chodzi tu o jakaś zabawę dziennikarzy czy badania naukowe, tak jak sugerował Ricardo? Zastanawiał się nad tym. Byłem gotów siedzieć w tej dusznej kabinie telefonicznej i czekać. Wierzyłem w rozeznanie Morrisa Burlapa. - Te cholerne dokumety, te pokwitowania. Dziennikarze i naukowcy nie działają w ten sposób. Ani dziwacy. Myślę, Bernie, że zostałeś nabrany. Jak zostałeś nabrany, nie wiem, ale tak się stało. To mi wystarczyło. Morris Burlap wyczuje, gdy coś się dzieje, nawet przez pięć metrów izolacji z wełny mineralnej. On nigdy się nie myli. Nigdy. Odwiesiłem słuchawkę, usiadłem i zamyśliłem się. Ta szalona myśl znowu powróciła i eksplodowała. Jakaś grupa istot z Kosmosu chce zawładnąć Ziemią. Chcą zrobić z niej kolonię, teren rekreacyjny i któż do diabła wie, co jeszcze? Oni są wystarczająco silni i na dostatecznie wysokim poziomie cywilizacyjnym, by przybyć tu i zawładnąć nią. Ale nie chcą wykorzystywać siły, nie chcą zrobić tego z zimną krwią. Wiadomo, jak to jest. Gdy duże państwo chce najechać na mały kraj, szuka jakiegoś pretekstu do ataku, prawnej podstawy, choćby zamieszek na granicy. Nawet duże państwo potrzebuje legalnego wsparcia, by użyć przemocy. W porządku. Być może te istoty z Kosmosu potrzebują jedynie kawałka papieru podpisanego przez kogoś autentycznego, należącego do rodzaju ludzkiego, kto przekazuje im Ziemię. Nie, to nie mogło być prawdą. Jakikolwiek kawałek papieru? Podpisany przez jakiegoś Głupiego Jasia? Wrzuciłem dziesięć centów do automatu telefonicznego i zadzwoniłem do szkoły Ricarda. Nie zastałem go. Powiedziałem telefonistce, że sprawa jest bardzo poważna, więc obiecała mi go odnaleźć. “Wszystkie te drobiazgi - myślałem - most Golden Gate, Morze Azowskie, były najwyraźniej częścią pułapki, podobnie jak transakcja dwudziestka za piątkę. Istnieje jedno pewne kryterium określenia, do czego kontrahent zmierza, gdy przerywa rozmowę, kończy sprawę i wychodzi”. Dla Eksara celem było zdobycie Ziemi. Całe to głupie gadanie o dodatkowych prawach na Księżycu! Mówił o tym tylko dlatego, by ukryć cel, do którego naprawdę zmierzał; dla skuteczniejszego targu. Wyobraźmy sobie, że idę kupić transport małych podróżnych budzików, o których słyszałem, że są w jakiejś firmie w nadmiarze. Czy zaczynam rozmowę od targowania się o ich cenę? - Oczywiście, że nie. Mówię kontrahentowi, że chcę kupić samochód ciężarowy damskich parasolek, ewentualnie kilkaset zegarów, może podróżnych budzików, jeśli zaproponuje mi dobrą cenę, i pytam, czy może zaoferować mi męskie portfele. W ten sposób Eksar postąpił ze mną. Wyglądało na to, że przeprowadził specjalne studia nad tym, w jaki sposób załatwiam różne sprawy. Chciał robić interesy tylko ze mną. Ale dlaczego ze mną? Wszystkie te dopiski na pokwitowaniach odnośnie moich praw własności, moich zawodowych uprawnień, co to, do licha, miało znaczyć? Nie jestem właścicielem Ziemi i nie zajmuję się sprzedażą planet. Zanim sprzedasz planetę, musisz ją wcześniej posiadać. Takie jest prawo. Więc cóż tak naprawdę sprzedałem Eksarowi? Nie posiadam żadnej nieruchomości. Czyż oni zamierzają przejąć moje biuro, zażądać kawałka chodnika, po którym chodzę, zająć stołek w barze, gdzie pijam kawę? I znów powraca zasadnicza pytanie. Kim są “oni”? Kim, do diabła, są “oni”? W końcu telefonistka odnalazła Ricarda. Był zirytowany. - Właśnie mamy zebranie wydziału, Bernie. Może zadzwonię do ciebie później? - Tylko sekundę - błagałem. - Wpadłem w tarapaty i nie mogę się w tym rozeznać. Potrzebuje rady. Mówiąc szybko (w tle słyszałem wiele głosów ważnych ludzi) opowiedziałem, co działo się od momentu, gdy dzwoniłem do niego rano. Jak Eksar wyglądał i jaki był jego zapach, o zabawnym przenośnym telewizorze, jaki u niego widziałem, o tym, jak zrezygnował ze wszystkich praw na Księżycu i spisał je na straty, gdy był pewien nabycia Ziemi. Co powiedział Morris Burlap o podejrzeniach, jakie się we mnie obudziły, słowem wszystko. - Podstawową sprawą jest - zaśmiałem się lekko pokazując, że być może nie mówię całkiem serio - kim ja jestem, żeby dokonywać tego rodzaju transakcji, co o tym sądzisz? Zapadła cisza; czułem, że Ricardo intensywnie myśli. - Nie wiem, Bernie, może masz racje. Pewne sprawy mnie niepokoją. Jest w tym aspekt ONZ-owski. - Aspekt ONZ-owski tej sytuacji. Hmm... badania dla ONZ, które przeprowadziliśmy dwa lata temu. - Mówił dwu znacznikami, ponieważ wokół niego pełno było ludzi. Ale ja chwyciłem sens jego słów. Zrozumiałem go! Eksar musiał wiedzieć wszystko o transakcji, którą załatwił mi Ricardo. Chodziło o usuniecie zużytego wyposażenia biurowego z siedziby ONZ w Nowym Jorku. Otrzymałem wtedy oficjalne pisemne upoważnienie. Gdzieś w archiwum ONZ przechowywany jest kawałek papieru zaświadczający, że jestem uprawnionym agentem do sprzedaży zbędnego używanego wyposażenia i instalacji. I to właśnie stanowi podstawę prawną! - Myślisz, że to ciągle funkcjonuje? - zapytałem. - Mogę zrozumieć, że Ziemia jest używanym wyposażeniem. Ale zbędnym? - Międzynarodowe prawo nie jest proste, Bernie. A ta sprawa może być nawet jeszcze bardziej złożona. Powinieneś coś z tym zrobić. - Ale co? Co powinienem z tym zrobić, Ricardo? - Bernie - powiedział, jego głos zdradzał wielkie rozdrażnienie - mówiłem ci, do diabła, że jestem na zebraniu wydziału. Odłożył słuchawkę. Wybiegłem z drogerii jak oszalały, złapałem taksówkę i kazałem zawieźć się do hotelu Eksara. Czego obawiałem się najbardziej? Nie wiedziałem, czułem się bardzo zdenerwowany. Do cholery, była to zbyt poważna sprawa dla takiego małego faceta jak ja. I zbyt niebezpieczna. Mogłaby wyrobić mi opinie największego na świecie frajera. Czy ktokolwiek jeszcze mógłby zaufać mi w interesach? Czułem się okropnie. Jakby ktoś poprosił mnie, bym sprzedał mu ślepy nabój, a ja zgodziłbym się, po czym okazałoby się, że jest to Nike Zeus, jeden z tych supertajnych pocisków atomowych. Chociaż nie, to co zrobiłem, było jeszcze gorsze, sprzedałem cały ten cholerny świat. Musiałem odkupić go z powrotem. Musiałem! Gdy znalazłem się w pokoju Eksara, zobaczyłem, że właśnie szykuje się do opuszczenia go. Upychał swój zabawny, przenośny telewizor do jednej z tych tanich skórzanych walizek, jakie sprzedawane są w sklepach. Pozostawiłem otwarte drzwi, żeby wpadało więcej światła. - Zrobiliśmy interes - powiedział. - Sprawa zamknięta. Nie będzie więcej żadnych transakcji. Stałem w drzwiach, blokując mu drogę. - Eksar - powiedziałem - posłuchaj mnie. Po pierwsze - ty nie jesteś człowiekiem. To znaczy nie, jesteś takim człowiekiem jak ja. - Do diabła, bardziej przypominam człowieka niż ty, chłopcze. - Och, oczywiście. Ty jesteś luksusowy Cadillac, a ja jakiś czterocylindrowy składak. Chodzi mi o to, że ty nie pochodzisz z Ziemi. Zastanawiam się, po co ci Ziemia. Nie potrzebujesz jej dla siebie... - Nie potrzebuje jej. Jestem agentem i reprezentuje kogoś. A więc to prawda, jednak Morris Burlap miał rację! Wpatrywałem się w jego zimne, utkwione we mnie oczy. Nie mógłbym ruszyć się ani o centymetr, nawet gdyby chciał mnie zabić. - A więc jesteś agentem - powtórzyłem powoli. - Czyim? Do czego im potrzebna Ziemia? - To jest ich sprawa. Ja jestem pośrednikiem. Po prostu kupuję dla nich. - Czy pracujesz na prowizji? - Pewnie, że nie dla przyjemności czy zdrowia. “Z cała pewnością nie służy to twojemu zdrowiu - pomyślałem. - Ten kaszel, te tiki i skurcze”. Nagle zrozumiałem, co one znaczyły. Brak tego powietrza, do którego przywykł. Ja też, będąc w Kanadzie, zachorowałem na biegunkę. Z powodu wody czy czegoś innego. Brud na jego twarzy był pewnego rodzaju olejkiem do opalania. Ochrona przed naszym promieniowaniem słonecznym. Opuszczone żaluzje, wysmarowana twarz i brud na całym ubraniu, to wszystko pasowało jedno do drugiego. Eksar nie był włóczęgą. Nie wiem, kim był, ale na pewno nie włóczęgą. To ja byłem włóczęgą. “Pomyśl, Bernie - powiedziałem do siebie. - Myśl, śpiesz się i działaj jak nigdy dotąd. Ten facet nabrał cię i to poważnie”. - Ile dostajesz, dziesięć procent? Żadnej odpowiedzi. Oparł się o mnie, dyszał i trząsł się, dyszał i trząsł się. - Dam ci więcej, Eksar, będzie to najlepszy twój interes. Czy wiesz, ile dostaniesz? Piętnaście procent! Jestem takim człowiekiem, który nie lubi patrzeć na kogoś biegającego tam i z powrotem za dziesięć procent. - A co z etyką? - powiedział zachrypniętym głosem. - Mam klienta. - I któż to mówi o etyce? Facet, który kupuje całą cholerną Ziemię za dwa tysiące siedemset. Ty mówisz o etyce? Teraz on poczuł się urażony. Postawił walizkę i uderzył pięścią w dłoń. - Nie, ja nazywam to interesem. Transakcją. Ja oferuję, ty bierzesz. Odchodzisz szczęśliwy, czujesz, że odniosłeś sukces. I nagle wracasz z płaczem, że tak naprawdę to wcale tego nie chciałeś, że sprzedałeś zbyt wiele za tę cenę. Fatalnie! Mam swoje zasady, nie będę oszukiwał swojego klienta dla płaczącego dziecka. - Nie jestem płaczącym dzieckiem, ale frajerem, który próbuje się wydźwignąć. Ale kim ty jesteś? Jesteś ważną osobistością z innego świata, masz do dyspozycji różne urządzenia, wystarczy nacisnąć odpowiedni guzik i pojawiają się możliwości, jakich ja nie mogę sobie nawet wyobrazić. - Jeśli ty miałbyś te możliwości, te urządzenia, czyżbyś ich nie wykorzystał? - Z pewnych możliwości bym nie korzystał, pewnych rzeczy bym nie robił. Nie śmiej się, Eksar, mówię poważnie. Nie wpędziłbym faceta w sytuację bez wyjścia niezależnie od tego, ile forsy wchodziłoby w grę. Nie naciągnąłbym biednego frajera prowadzącego niewielkie biuro i nie pozostawiłbym go ze świadomością, że odebrano mu całą planetę. - “Odebrano” nie jest odpowiednim słowem - powiedział. - Podpisane przez ciebie pokwitowanie to nie jakiś tam świstek. Posiadamy środki prawne, by nadać mu odpowiednie znaczenie; posiadamy też inne środki - na skalę planetarną. Gdy tylko mój klient wejdzie w posiadanie Ziemi, rasa ludzka będzie skończona, będzie kaput, przeminie z wiatrem. I ty także, panie Naiwniaku. W pokoju hotelowym było gorąco i pociłem się niemiłosiernie. Ale moje samopoczucie poprawiło się. Najpierw historia z tą etyką, teraz próba nastraszenia mnie. Być może jego umowa z klientem nie była bardzo korzystna, może chodziło o coś innego. Ale wiedziałem jedno: to, że Eksar ciągle jeszcze chce robić ze mną interes. Uśmiechnąłem się do niego. Naprawdę chciał. Jego twarz pod całym tym brudem nabrała rumieńców. - A więc co proponujesz? - zapytał kaszląc. - Ile? - Cóż, przyznaję, że należy ci się zysk. Inaczej nie byłbym uczciwy. Powiedzmy, trzy tysiące sto pięćdziesiąt. To będzie dwa siedemset, które mi zapłaciłeś, plus całe piętnaście procent. A więc stoi? - Do diabła, nie! - zakrzyknął. - We wszystkich trzech transakcjach zarobiłeś na mnie w sumie trzy tysiące dwieście trzydzieści dolarów. A teraz oferujesz mi trzy tysiące sto pięćdziesiąt? Schodzisz w dół, bracie, schodzisz w dół zamiast w górę. Odczep się, marnuję tylko czas. Odepchnął mnie i skierował się do wyjścia. Rzuciłem się za nim korytarzem. On był taki silny! Złapałem go przy windzie; pokwitowanie wciąż tkwiło w jego kieszeni. - Ile chcesz, Eksar? - spytałem, gdy zjeżdżaliśmy w dół. “Niech tylko powie swoją cenę - myślałem - to możemy się dalej targować”. Wzruszył ramionami. - Mam planetę i mam na nią kupca. Ty jesteś w tarapatach. A w kłopotliwym położeniu jest zawsze ten, kto musi prosić. Świnia! Ma gotową odpowiedź na każde moje posunięcie. Załatwił formalności i wymeldował się z hotelu. Wyszedłem za nim na ulicę. Szliśmy Broadwayem. Ludzie oglądali się za nami, ja, dystyngowany facet, idący z takim typkiem jak on. Wyrzuciłem ręce w górę i zaproponowałem mu trzy tysiące dwieście trzydzieści, tyle ile on zapłacił mnie. Odpowiedział, że nie zarobiłby na swoje utrzymanie, gdyby tę samą kwotę wkładał w interes i z niego wyciągał. - A więc trzy tysiące czterysta? To znaczy, chciałem powiedzieć, trzy tysiące czterysta pięćdziesiąt Nie odezwał się słowem. Po prostu szedł dalej. - Chcesz wszystko? - powiedziałem. - Niech będzie, weź wszystko, trzy tysiące siedemset, wszyściutko. Wygrałeś. Dalej cisza. Zacząłem się niepokoić. Musiałem zmusić go do podania ceny, jakiejkolwiek ceny, inaczej jestem skończony. Wysunąłem się do przodu. - Eksar, przestańmy nabierać się wzajemnie. Gdybyś nie zamierzał mi tego odsprzedać, nie rozmawiałbyś teraz ze mną. Powiedz, ile chcesz. Zapłacę każdą cenę. To poskutkowało. - Naprawdę? Nie chcesz mnie oszukać? - Jak mógłbym to uczynić? Jestem w sytuacji patowej. - Zgoda. Droga do mojego klienta jest bardzo, bardzo daleka. Dlaczego miałbym nie zmienić planów i pomóc komuś, kto jest w tarapatach? No więc tak... musimy ustalić takie warunki, które byłyby korzystne tak dla mnie, jak i dla ciebie. Powiedzmy więc... no, szesnaście tysięcy. A więc tak. Znalazłem się w potrzasku. Eksar zauważył moją minę i zaczął się śmiać. To wywołało u niego kolejny atak kaszlu. “Udław się, nicponiu - pomyślałem - udław się! Mam nadzieję, że nasze powietrze cię zatruje. Mam nadzieję, że rozwinie się u ciebie gangrena płuc”. Szesnaście tysięcy - to było dokładnie dwa razy tyle, ile miałem w banku. On doskonale znał aktualny stan mojego konta. Potrafił odgadnąć także moje myśli. - Jeśli zamierzasz robić z facetem jakieś interesy - powiedział, kaszląc co chwila - starasz się zdobyć trochę informacji o nim. - A więc słucham - powiedziałem sarkastycznie. - W porządku. Masz siedem tysięcy osiemset i jakieś drobne. Dwa tysiące u wierzycieli. Pozostałą część pożyczysz. - Tylko tego jeszcze brakowało, abym musiał iść do lombardu. - Możesz trochę pożyczyć - namawiał. - Facet taki jak ty, z twoją pozycją, kontaktami, da sobie radę. Mogę zgodzić się na dwanaście tysięcy. Bądź rozsądnym człowiekiem. Dwanaście tysięcy? - Głupie gadanie, Eksar. Znasz mnie dostatecznie dobrze i wiesz, że nie jestem w stanie zdobyć takiej kwoty. Spojrzał na posag ojca Duffy’ego stojący przed Palace Theater. - Kłopot w tym - powiedział z żalem w głosie - że nie czułbym się w porządku, wracając do mojego klienta i zostawiając cię w takim położeniu. Nie postępuję w ten sposób. - Ramiona znowu zadrgały w nerwowym tiku, przybrał pozę, jakby miał ponieść ofiarę dla swego przyjaciela, był z siebie dumny. - A więc niech będzie. Wezmę od ciebie tylko te osiem tysięcy, które posiadasz i będziemy kwita. - Nie rozumiesz, ty nędzny pomocniczku, ty cholerna Florence Nightingale? Powiem ci wprost. Nie dostaniesz ode mnie ośmiu tysięcy. Zysk, owszem. Wiem, że na pewną kwotę muszę się zgodzić. Lecz nie wszystko, co posiadam, do ostatniego centa. Nigdy. Nie dla ciebie, nie dla Ziemi, nie dla kogokolwiek! Wrzeszczałem, aż przechodzący obok policjant podszedł bliżej zobaczyć, co się dzieje. Zastanowiłem się, czy nie zawołać “Pomocy! Policja! Inwazja Obcych!”, ale wiedziałem, że wszystko spadłoby na mnie. Uspokoiłem się i poczekałem, aż się oddali; był zdziwiony. Ale jak wyglądałaby ulica, na której staliśmy, Broadway, za dziesięć lat, gdybym nie wydobył od Eksara tego pokwitowania? - Eksar, twój klient zdobędzie Ziemię, posługując się moim pokwitowaniem, a ja zostanę wysoko powieszony. Mam tylko jedno życie i treścią jego jest sprzedawanie i kupowanie. Nie mogę tego robić, nie posiadając żadnego kapitału. Jeśli zabierzesz mi to, co posiadam, będzie mi wszystko jedno, kto zawładnie Ziemią. - Z kogo, do diabła, sobie żartujesz? - powiedział. - Nie żartuję z nikogo. Daję słowo. Zabierz mój kapitał, a wówczas będzie mi wszystko jedno, czy żyję, czy jestem martwy. Miałem wrażenie, że moje ostatnie słowa dotarły do niego. Gdy mówiłem, w moich oczach pojawiły się łzy. Zaczął się wypytywać, jaki kapitał jest mi potrzebny do prowadzenia interesów, czy wystarczy pięćset dolarów? Odpowiedziałem, że nie utrzymałbym się ani jeden dzieli, gdybym nie posiadał kapitału co najmniej siedmiokrotnie większego. Zapytał, czy rzeczywiście chcę odkupić od niego moją wstrętna, mała planetę, czy też oczekuję, że podaruje mi ją w prezencie urodzinowym. - Nie chcę od ciebie prezentów - powiedziałem. - Daj je lepiej grubasom. Bardziej im się przydadzą niż dieta. I tak szliśmy. Obaj pobledliśmy, przekonywaliśmy się, przysięgaliśmy na wszystko, kłócili się i targowali. Atmosfera była napięta, każdy z nas czekał, by przeciwnik poddał się pierwszy. Ale żaden z nas tego nie zrobił. Obaj walczyliśmy tak długo, aż wreszcie ustaliliśmy kwotę, która padła na samym początku, no, może nieco wyższą. Sześć tysięcy sto pięćdziesiąt dolarów. Była to suma sporo wyższa od tej, jaką dostałem od Eksara. Ostatecznie rozliczenie. W końcu mogło być gorzej. Jednak o mało co umowa nie została zerwana, gdy zaczęliśmy omawiać warunki płatności. - Twój bank jest niedaleko. Możemy zdążyć jeszcze przed zamknięciem. - Czy chcesz przyprawić mnie o atak serca? Mój czek jest równie dobry jak złoto. - A komu potrzebny jest kawałek papieru? Chcę gotówkę. Tylko gotówkę. W końcu przekonałem go do czeku. Wypisałem i podałem mu, a on oddał wszystkie moje pokwitowania. Dwadzieścia za pięć, most Golden Gate, Morze Azowskie i to ostatnie. Wówczas podniósł swoją małą torbę i odszedł. Nawet się ze mną nie pożegnał. Tylko interes, nic więcej nie liczyło się dla niego. Ani razu nie obejrzał się za mną. Oto cała historia. Następnego ranka okazało się, że poszedł prosto do banku i zdążył przed zamknięciem potwierdzić mój czek. Co o tym myślisz? Czyż nie popełniłem cholernego głupstwa: wyrzuciłem w błoto sześć tysięcy sto pięćdziesiąt dolarów. Tyle kosztowała mnie ta rozmowa. Ricardo powiedział, że jestem Faustem. Wyszedłem z banku, bijąc się pięścią w głowę i zadzwoniłem do niego i Morrisa Burlapa, zapraszając ich na obiad. Omawialiśmy całą tę historię, siedząc w ekskluzywnym lokalu, który wyszukał Ricardo. - Ty jesteś Faustem - powiedział. - Co za Faust? - zapytałem. - Kto to jest Faust? Jaki Faust? Naturalnie musiał opowiedzieć nam wszystko o Fauście. Tylko że ja byłem nowym Faustem, dwudziestowiecznym amerykańskim Faustem. Tamten chciał wszystko wiedzieć. Ja chciałem wszystko posiadać. - Ale mnie się nie udało - stwierdziłem. - Zostałem nabrany. Zostałem nabrany na sześć tysięcy sto pięćdziesiąt dolarów. Ricardo zachichotał i przechylił się do tyłu na krześle. - “O, moje słodkie złoto” - mruknął. - “O, moje słodkie złoto”. - Co? - Cytat, Bemie, z Doktora Faustusa Marlowe’a. Zapomniałem, w jakim to było użyte kontekście, ale chyba jest trafnie dobrany. “O, moje słodkie złoto”. Podniosłem wzrok na Morrisa Burlapa, lecz z jego twarzy trudno jest wywnioskować, kiedy jest zaintrygowany. A w ogóle to w tym swoim grubym tweedowym ubraniu, nie mówiąc o poważnym, zamyślonym spojrzeniu, bardziej przypominał profesora niż Ricardo. Ricardo jest zbyt elegancki. Obu im można pozazdrościć inteligencji i bystrości. Dlatego też zapłaciłem za ten obiad mimo strat poniesionych na interesie z Eksarem. - Morris, powiedz mi prawdę. Czy ty go rozumiesz? - Co mam rozumieć, Bernie? Cytat o słodkim złocie? Może to jest odpowiedzią. Spojrzałem na Ricarda. Jadł kremowy włoski pudding. W tym lokalu taki pudding kosztował aż dwa dolary. - Powiedzmy, że był on obcą istotą - powiedział Morris Burlap. - Załóżmy, że przybył z przestrzeni kosmicznej. Dobrze. Ale po co jakiemuś kosmicie dolary USA? Jaki jest tam kurs wymiany? Ile wart jest dolar czterdzieści czy pięćdziesiąt lat świetlnych stąd? - Chcesz powiedzieć, że pieniądze były potrzebne mu po to, by kupić coś tutaj na Ziemi? - Tak właśnie myślę. Ale tu jest problem, co on chciał kupić? Cóż takiego jest na Ziemi, czego mógł potrzebować? Ricardo skończył jeść pudding i wytarł usta serwetką. - Myślę, Morris, że jesteś na właściwym tropie - powiedział. - Możemy przyjąć, że ich cywilizacja jest daleko bardziej zaawansowana od naszej. Pewnie uważają, że nie jesteśmy dostatecznie przygotowani, by ich poznać. I dlatego nasza mała, prymitywna Ziemia, zgodnie z ich prawem, nie może być przez nich odwiedzana. Ale zawsze znajdą się zdesperowani kryminaliści, którzy nie podporządkują się restrykcjom. - Skąd kryminaliści, Ricardo, jeżeli są na tak wysokim poziomie rozwoju? - Tam, gdzie jest prawo, są i ci, którzy je łamią; tak jak tam, gdzie są kury, są jajka. Cywilizacja niewiele ma z tym wspólnego. Mam wrażenie, że zaczynam rozumieć, kim jest Eksar. Pozbawiony zasad moralnych awanturnik, gwiezdny odpowiednik tych rzezimieszków, którzy sto lub jeszcze więcej lat temu żeglowali po południowym Pacyfiku. Od czasu do czasu statek rozbijał się o rafy koralowe i jakiś rozbójnik z Bostonu dostawał się między prymitywne, zacofane plemiona. Na pewno resztę możesz sobie sam dopowiedzieć. - Nie, Ricardo. Jeśli mógłbyś... Morris Burlap powiedział, że ma ochotą na jeszcze jeden kieliszek brandy. Zamówiłem ją. Nachylił się do mnie w zaufaniu; na jego twarzy, jak zwykle, widniał półuśmiech. - Ricardo trafił w sedno, Bernie. Postaw się w położenie Eksara. Znalazł się ze swoim uszkodzonym statkiem kosmicznym na małej, brudnej planecie. Nie mówiąc o tym, że złamał prawo, znajdując się w jej pobliżu. Może usunąć usterki pojazdu, wykorzystując dostępne tu materiały, ale do tego potrzebuje kupić różne rzeczy. Gdyby wokół tej sprawy zrobił się szum, miałby kłopoty. Jak byś postąpił na jego miejscu? Teraz zrozumiałem. - Chodziłbym tu i tam i starałbym się w jakiś sposób zorganizować pieniądze. Miedziane bransolety, sznurki paciorków, dolary, cokolwiek miałbym przy sobie, wszystko to musiałbym sprzedać, by kupić konieczne materiały. Robiłbym to tak długo, dopóki nie uzbierałbym kwoty, jaka byłaby mi potrzebna. Może nawet zacząłbym od sprzedawania części wyposażenia mego statku, może znalazłbym coś, co dla tych ludzi byłoby nowością i atrakcyjnym towarem. Choć to, o czym mówię, należy do metod działania stosowanych na Ziemi, przez ludzi. - Bernie - powiedział Ricardo - kiedyś w tym samym miejscu, gdzie dziś, znajdowała się giełda. Indianie wymieniali tu piękne, małe muszelki na skóry z bobrów. Zapewniam cię, że w świecie Eksara też robi się jakieś interesy. Ale sądzę, że nasza fuzja korporacji byłaby, w porównaniu z ich najprostszą operacją, tak niepozorna jak dziecinna zabawa. Dobrze, chciałem tego. - Więc on cały czas manipulował mną. Byłem oszukiwany i sterowany - mruczałem - przez mistrza. Ricardo skinął głową. - Przez współczesnego Mefistofelesa, który ucieka przed karą niebios. Musiał jeszcze podwoić pieniądze, które posiadał, by kupić materiały niezbędne do naprawy. A na zbyciu miał fantastyczny fortel. - Jednym słowem Ricardo mówi ci - powiedział cicho Morris Burlap - że facet, który cię pokonał, był o całe niebo większy od ciebie. Czułem się bardzo zmęczony, jakby ktoś położył mi ciężar na ramionach. - Do diabła - powiedziałem. - Co za różnica, czy nadepnął na ciebie koń, czy słoń. Tak czy inaczej, jesteś przygnieciony. Zapłaciłem rachunek, wstałem i wyszedłem. Wtedy zacząłem się zastanawiać, czy może ta historia była fikcją urojoną w głowach mych przyjaciół. Oni obaj doskonale bawili się, roztaczając przede mną międzyplanetarne wizje. Ricardo jest błyskotliwym mężczyzną, Morris Burlap - bardzo inteligentnym. A czymże jest to, co mi przedstawiali? Idea, tak. Fakty, nie. A więc teraz fakty. Pod koniec miesiąca otrzymałem z banku anulowany czek, ten, który dałem Eksarowi. Miał na odwrocie adnotację dużego magazynu znajdującego się przy ulicy CortlandŁ Znam ten sklep. Robiłem z nimi interesy. Poszedłem do nich i zapytałem o mój czek. W sklepie tym sprzedawano głównie sprzęt elektroniczny. Powiedzieli mi, że to właśnie kupił Eksar. Ogromną ilość tranzystorów, transformatorów, oporników, obwodów, narzędzi, lamp elektronicznych, kabli i innych tego typu rzeczy. Powiedzieli, że to wszystko było pomieszane, wyglądało na to, że większość tych elementów po prostu nie będzie do siebie pasowała. Zrobił na sprzedawcy wrażenie, że musi pilnie coś skonstruować, kupił wszystko na tyle zbliżone do tego, czego szukał, na ile było to możliwe. Zapłacił mnóstwo pieniędzy za transport, trzeba było dostarczyć towar do jakiejś mieściny w północnej Kanadzie. To jest fakt, muszę przyznać. Ale jest jeszcze inny aspekt. Miałem do czynienia z tym sklepem. Ceny u nich są najniższe w całej okolicy. I jak myślicie, dlaczego są tak niskie? Odpowiedź jest prosta: ponieważ tanio kupują towar. Nie zwracają najmniejszej uwagi na jakość, interesuje ich jedynie cena. Sam sprzedałem im pełno elektronicznych rupieci, których nie udało mi się nigdzie upchnąć. Był to podły towar, fatalnie wykonany, mógł być nawet niebezpieczny. W tym sklepie można pozbyć się wszystkiego, jeżeli tylko zrezygnuje się z zysku. Czy wyobrażacie to sobie? Czy wiecie, co się za tym kryje? Gdzieś w przestrzeni kosmicznej znajduje się Eksar. Udało mu się naprawić statek kosmiczny, przygotować do drogi i właśnie leci, by przeprowadzić gdzieś kolejną wielką transakcję. Słychać szum silników, statek mknie, a on siedzi w nim i jego brudna twarz jest uśmiechnięta. Myśli o tym, jak udało mu się mnie nabrać i jak gładko to poszło. Śmieje się, odchylając głowę do tyłu. Nagle słyszy zgrzyt i czuje swąd spalenizny. To układ sterujący przednim silnikiem; nastąpiło zwarcie przewodów przez cienką izolację. Włącza układy pomocnicze. Ale one nie działają, lampy elektronowe, które wmontował, przestały pracować, dociera do nich za mało prądu. Bum! To w tylnym silniku nastąpiło krótkie zwarcie. Buch! To w środku statku spalił się uszkodzony transformator. A on znajduje się miliony kilometrów od jakiejkolwiek planety, dookoła pusty Kosmos, żadnych części zapasowych, narzędzia łamią się w rękach i ani jednej żywej duszy, którą mógłby oszukać. Natomiast ja jestem tutaj, chodzę po moim biurze, czynnym od dziewiątej do szóstej, i myśląc o tym, śmieję się. Ponieważ jest prawdopodobne, że to co zepsuło się w jego statku, pochodziło z kilku partii bardzo złych elementów elektronicznych, które osobiście, ja, Bernie Faust, sprzedałem kiedyś do tego sklepu. Tylko o tym marzę. Oby tak się stało. Faust. Wtedy dostałby ode mnie Fausta. Prosto w twarz. W głowę, tak by rozpadła się na kawałki. On chce Fausta? Dałbym mu Fausta!