Dariusz Tomasz Lebioda Przedsionek wieczności Pośród pisarzy Pomorza, Kujaw i Wielkopolski Copyright © by Dariusz Tomasz Lebioda Wydawnictwo „Tower Press ” Gdańsk 2001 WPROWADZENIE Szkice i materiały krytycznoliterackie zgromadzone w tej książce powstały w ciągu ostatnich dziesięciu lat, chociaż znajdzie tu czytelnik także i teksty wcześniejsze, dotąd nie publikowane w książce. Jest to owoc pracy i licznych przyjaźni, a nade wszystko próba ogarnięcia rozległych przestrzeni literackich w obrębie zakreślonych ram terytorialnych. Autor nie rości sobie pretensji do prezentacji pełnego obrazu twórczości literackiej we wskazanych regionach – raczej książkę tę traktować należy jako materiał przyczynkarski, chociaż jest to też, jak do tej pory, największa prezentacja dorobku pisarskiego Pomorza, Kujaw i Wielkopolski. Szkice powstawały w różnych latach i prezentują dorobek twórczy pisarzy do momentu napisania tekstu. Autor nie wprowadził aktualizacji we wcześniej napisanych szkicach, gdyż nadmiernie rozbudowałoby to książkę – nie bez znaczenia był tutaj też koszt takich aktualizacji. Każdy ze szkiców i recenzji został jednakże gruntownie przejrzany i przepracowany, dlatego też większość różni się od ich pierwowzorów publikowanych w najprzeróżniejszych periodykach. Autor świadomie pominął twórczość niektórych pisarzy, gdyż albo nie potrafił sobie przyswoić ich metody twórczej, albo nie rozumiał założeń lub też – z racji wątpliwej wartości poczynań pozaliterackich – nie miał ochoty pisać o nich. Pominął też pisarzy i terminatorów literackich lansowanych ponad miarę przez środowiskowe „układy” i grupowe, stadne interesy. Główną rolę w doborze autorów odgrywały względy artystyczne, siła hiperbolizacji poszczególnych twórczości, a także – nazwijmy to – selekcja pozytywna.. Nie znalazły się w tym zbiorze także sylwetki Kummera, Polsakiewicza, Krynickiego, Sterny–Wachowiaka, Dunarowskiego, Naganowskiego, Suszyńskiej–Bartman, Żwikiewicza czy Grundkowskiego – pisarstwo tych twórców leży jednakże w polu zainteresowań autora i być może w kolejnym wydaniu tej książki znajdą się ich sylwetki. Polska krytyka literacka boi się szerokich szkiców i panoram – boi się zdecydowanego wartościowania. Chętnie zamyka autora w wygodnej dla niej szufladce recenzji i posługuje się jedną myślą z tejże recenzji jak wytrychem. Napisanie szkicu wymaga sporego wysiłku od krytyka i każe mu patrzeć na badaną twórczość pod kątem uniwersaliów, jej centralnych obsesji i problemów. Takie widzenie obliguje żywy kontakt z pisarzem, przyswojenie sobie jego metody twórczej, próbę oceny osobowości, no i oczywiście dogłębne poznanie dorobku. Prezentowane w tej książce szkice są zarazem sylwetkami twórczymi wskazanych pisarzy, często z dokonanymi przewartościowaniami. Są to też wykładnie pisarskich światopoglądów i prób wnikania w rzeczywistość. Założeniem autora była próba stworzenia w miarę rozległego obrazu, chęć pokazania wartościowych prozaików, poetów, eseistów. Także – chęć przywrócenia właściwego porządku w obrębie omawianych literatur, porządku zakłóconego przez burzliwe wydarzenia polityczne lat 1980–1989. Osobne miejsce zajmuje w tej książce rozdział prezentujący osobowości ze świata naukowego. Zawsze są to jednakże postaci, które śmiało wkraczają w obszary pisarstwa beletrystycznego czy eseistycznego, jak w przypadku prof. Konrada Górskiego czy prof. Artura Hutnikiewicza, albo – jak w przypadku Jerzego Koniecznego – są z pisarzami za pan brat.. Bez tych sylwetek obraz nie byłby pełny. Uzupełnieniem szkiców są rozmowy i materiały krytycznoliterackie (recenzje, noty, omówienia), które często mają już wartość historycznoliteracką, prezentują twórców, którzy zmarli, odeszli od pisania, albo zginęli w magmie wydawniczej lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.. Autor w tym miejscu pragnie złożyć szczególne podziękowania Stefanowi Pastuszewskiemu – redaktorowi i promotorowi tej książki, a przy tym nietuzinkowemu poecie i prozaikowi. Dariusz Tomasz Lebioda 3 Pomorze i Kujawy 4 Kosmogonia O poezji Jana Górec–Rosińskiego Jan Górec–Rosiński urodził się 6 stycznia 1920 roku w Krógliku. Studiował prawo na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, a potem pracował jako dziennikarz w Polskim Radiu w Bydgoszczy. W 1958 roku założył pismo „Fakty i Myśli”, które później przekształciło się w tygodnik społeczno–kulturalny „Fakty”. Był też założycielem kwartalnika literacko–artystycznego „Metafora”. Jak mało kto odcisnął swój ślad w literaturze i kulturze Polski Północnej; był promotorem licznych wydarzeń literackich, mecenasem wielu utalentowanych pisarzy i poetów młodego pokolenia. Przez cały czas pisał też wiersze i dzięki nim wszedł trwale do kanonu współczesnej liryki polskiej. Krytyk badający po latach literaturę regionu, nie biorący pod uwagę politycznych wyborów i uwikłań, nie będzie mógł pominąć tej rozległej i ekscytującej twórczości. Dorobek Górec–Rosińskiego jest imponujący – składa się nań ponad trzydzieści zbiorów i wyborów wierszy, wydawanych w liczących się wydawnictwach, a także książki publikowane za granicą, między innymi w Jugosławii i odległej Nowej Zelandii. Do tego dodać trzeba jeszcze liczne publikacje prasowe, kolumny poważnych periodyków zapełnione wierszami, dziesiątki recenzji, a także szkice liczących się krytyków, żeby wymienić tylko Piotra Kuncewicza, Stefana Melkowskiego czy Leszka Żulińskiego. Prawdziwym fenomenem stała się późna twórczość autora Żywej gałęzi, który w trudnych dla literatury niedochodowej czasach publikował tomik za tomikiem. Poeta debiutował zbiorem wierszy pt. Jarmark arlekinów (1963). Tomik ten był raportem z pierwszej dekady poezjowania (1950 – 1960), ale już w nim odnajdziemy wszystkie prądy i fascynacje tej twórczości – już tutaj zarysowany został model poezji kulturowej, prowadzącej nieustanną dyskusję z przeszłością, z kulturą, sztuką, ale też z kamieniem i wodą, piaskiem i słońcem nad górami. Poeta wytyczył w debiutanckiej książce horyzonty dla swojej liryki, zakreślił ramy zainteresowań symbolicznych, a także wpisał swoje istnienie i istnienie bohaterów lirycznych w ramy ogólnoludzkich doświadczeń; zarówno substancjonalnych, jak i duchowych. Tutaj też ujawniła się znacząca obsesja autora – myśl o śmierci, jej przeżywaniu i godnym do niej dochodzeniu. Nie dziwi zatem fakt, iż jeden z najurodziwszych wierszy w tym zbiorze kresowi egzystencji jest poświęcony: Nadziejo moja o szafirowych oczach/ nie zapalaj gromnic na wichrze/ zgasną/ nim śmierć zdąży zamknąć blask w źrenicach/ I wszystko od początku/ runie w ciemność. Później wielokrotnie w swojej twórczości Górec–Rosiński wracać będzie do momentu, gdy zbliża się kres wszystkiego, gdy podmiot wyczuwać zaczyna zbliżającą się ciemność. Owa ciemność zarówno w tym zbiorze, jak i w zbiorach następnych ma prawie realne kształty – jest dotykalna, fizyczna, zdawać by się mogło, iż ma swoją konsystencję. Książka pomyślana została – jak często w tej liryce – jako swoista spowiedź dziecięcia wieku, a zarazem figlarnego prześmiewcy. Wątki ironiczne i absurdalne współgrają tutaj dobrze z pojawiającym się tu i ówdzie patosem, którego Górec–Rosiński jest mistrzem. Potrafi on wygrywać najsubtelniejsze akcenty liryczne, a zaraz potem uderzać słowem, niczym w dzwon – porywać czytelnika jedną metaforą, jednym błyskotliwym złożeniem semantycznym. Górec–Rosiński w debiutanckim zbiorze akcentuje mocno swoistą heteronomię jego twórczości – istnienie w wielu przekazach kulturowych, wielu dziełach literackich i dziełach sztuki poprzez element dyskusji, niezgody, przekornej afirmacji. W takim ujęciu poezja ta staje się często swoistym paradygmatem kulturowym, stale się odradzającym i stale reprodukującym się w innych konfiguracjach semantycznych. W zbiorze pt. Ucieczka z Wieży Babel (1964) po raz pierwszy dochodzi do głosu ton rapsodyczny. Poeta opłakuje tragiczne rozdarcia i rozszczepienia współczesnego świata. Tego, który szczyci się swoją nowoczesnością (loty w kosmos, ideologia, kultura), a nie 5 uwolnił się jeszcze od mechanizmów, jakie spotyka się pośród ludów prymitywnych (matka zabija niemowlę, morderstwo na Lumumbie). Dlatego poeta patrzy na rzeczywistość z goryczą, widzi ją w czarnych barwach. Tutaj ma też swoje korzenie kosmogonia Górec– Rosińskiego wyartykułowana w pieśni stworzenia świata wskazującej manichejskie źródła wszechrzeczy: N a p o c z ą t k u b y ł a c i e m n o ś ć/ potem ameba pełznąca ku światłu/ tysiąc ameb/ drzewo rozgałęzione w zachwycie/ oczy/ stąpanie/ wyprostowanie ramion/ czas nóg bosych/ słowo/ STWORZENIE ŚWIATA/ Potem był czas nóg podkutych/ sprawiedliwość topora/ wiwatowanie prochu/ wyrastanie skrzydeł/ Hiroszima żywcem wzięta do nieba/ Zapadają się piąte koła/ na jarmarku Nabuchodonozorów sprzedają bilety do raju/ ziemia płynie w zachwycie rakiet/ Ach Jeruzalem Jeruzalem/ któż wyśpiewa wszystkie pieśni/ Salomon kręci przeciwatomowe łyka/ a Sybilla wyrabia cjankali/ tylko Hiob jest nieśmiertelny/ obnosi wrzody jak hostie/ on jest Mesjaszem/ będzie słowo/ dzwon powszechny/ AMEBA WPEŁZA W CIEMNOŚĆ. W wierszu tym umieszczony został genetyczny wzór reprodukcyjny poezji Górec–Rosińskiego – rodzenie, wzrastanie i tragedia życia, a wreszcie – duszna, czarna śmierć. Poeta ustawia się w pozycji Demiurga, sprawcy wszechrzeczy – tego, który władny jest toczyć walkę z największymi mocarzami; tego, który pojął sens elementarnych procesów zachodzących w jądrze atomu i w ogromnych sferycznych przestrzeniach wszechświata. Autor wiele przejął od starożytnych filozofów – od greckich wyznawców dominacji żywiołów nad ludzkim życiem (Empedokles z Agrygentu, Heraklit, Arystoteles), od rzymskich chwalców potęgi Wezuwiusza i Etny, wreszcie – od pisarzy całego świata, którzy swoją filozofię czerpali z umiłowania wiedzy i nauki stworzonej przez starożytnych. Ta tytułowa ucieczka z Wieży Babel, to nic innego jak zamknięcie się w łupinie orzecha własnych przeżyć i własnego języka – ale zanim do tego doszło Górec–Rosiński poznał zakamarki tejże wieży – od podziemi do najwyższych, bujających w chmurach platform. Następny tom wierszy – Bluźnierstwo garncarza (1965) wypełniony został liryką rozpiętą pomiędzy dwoma biegunami ludzkich doświadczeń, pomiędzy eschatologią a kulturą. Motywy funebralne Górec–Rosińskiego pełne są bólu, lęku, zwątpienia, ale jednocześnie niosą też i pewną obietnicę – jakby iskierkę nadziei, iż jednak ze śmiercią ciała nie ginie energia– pozostaje określona wektorowo siła; choćby moc wiersza, słowa. W takim ujęciu Umieramy codziennie/ codziennie powracamy z wieczności/ nasze odejścia/ są przekroczeniem pozorów/ nasze powroty/ snem ślepców o nadziei/ jest tylko jedna prawda/ śmierć/ pogrążamy się w niej od poczęcia/ jak kwiat/ który własnej łodydze/ niesie zarodek zagłady. Drugim biegunem człowieczeństwa jest w tej poezji tradycja kulturowa. Poeta sięga myślą do odległych czasów sumeryjskich i właśnie z nich wywodzi rodowód współczesnego człowieka: kiedy enlil zabił panią chaosu potworną tiamat/ stworzył ziemię niebo gwiazdy roślinność i wszystkie stworzenia/ człowieka zasię ulepił z gliny i krwi zbuntowanego boga/ który był wierny tiamat pani chaosu/ czynić będziecie wszystko co wypowiedzą usta moje mówił enlil/ i zlecił wieczne składanie ofiar/ a zapisało to siedmiu bogów/ w glinie którą złożono do zikkurat/ wieży ziemi wody i nieba. Później jeszcze wielokrotnie tego rodzaju sztafaż kulturowy służyć będzie poecie do ukazania sytuacji człowieka współczesnego, dla wyartykułowania prawd, które w kontekstach współczesnych brzmiałyby może trywialnie, a w odniesieniu do określonej tradycji nabierają cech uniwersalnych, stają się jakby poetycką modlitwą o wierność ludzkim ideałom, o pomnażanie kulturowego dorobku, o stały wzrost świadomości – o prawdę istnienia. Kolejny zbiór wierszy pt. Zaprzeszłe horyzonty (1968) zdominowały liczne eksperymenty językowe i wyobraźniowe. Górec–Rosiński poddał tu swoją wyobraźnię poetycką licznym próbom wrażliwości – jakby sprawdzał czy wciąż zdolna jest ona postrzegać, analizować i syntetyzować napływające stale informacje. W takim ujęciu w obrębie eksperymentów poety 6 swoje miejsce znalazły tak odległe zdawać by się mogło fakty, jak choćby śmierć ojca, opis poranka, czy pożegnanie z jugosłowiańskimi przyjaciółmi. Autor stworzył na użytek własnej poezji i tego konkretnego zbioru swoistą metodę negacyjną. W ten sposób wyobraźnia zastąpiona została antywyobraźnią, która dała poecie określony dystans do opisywanych przestrzeni: Oto pajęczyna. Pałac podniebny Minosa./ Promień słońca wysrebrza jego niewidzialne lochy./ Za chwilę wpadnie ofiara. Porzućmy liryczne staccato,/ zejdźmy wiaduktem wyobraźni do przystanku dziejów –. To schodzenie ścieżkami wyobraźni do punktów przystankowych czy granicznych dziejów ludzkości jest charakterystyczne dla liryki Górec–Rosińskiego i stanowi jakby zasadę jego poznawania świata – zasadę nieustannego pobierania nauk u odległych kultur, zagubionych pośród przeszłości przestrzeni historycznych i mitycznych. Pozwala to także tworzyć metafory powstające na styku przeszłości i teraźniejszości: Obok szatniarka Niobe zamyka powieki śpiącym faraonom,/ a księżniczka Nefretete obcina głowy niewolnikom,/ dostojny Ramzes przegrywa w ruletkę/ całą dynastię; Homer ściera kurze w pałacu Minosa,/ a Apollo, stary stręczyciel z Hollywood, zakłada pufy./ (ktoś może powiedzieć, że to pomieszanie pojęć:/ rzeczywistości i abstrakcji/ antywyobraźnia,/ lecz dla mnie tam mieszkają moi cezarowie/ i oktawiani i napoleoni i generał Heusinger/ a także Eichmann, który uwił sobie stryczek/ z warkoczy Rachel w Oświęcimiu/ (...). Z tego samego pnia eksperymentów wyobraźniowych wyrasta także liryka pomieszczona w wydanym w Jugosławii zbiorze wierszy pt. Molitwa za dobrina (Modlitwa o dobroć, 1968). Z kolei w Czasie odnajdywania (1970) z niespotykaną do tej pory żarliwością pojawia się tematyka publicystyczna. Takie wydarzenia – dziś już historyczne, a wtedy wyznaczające sens teraźniejszości – jak wojna w Wietnamie, morderstwo Martina Luthera Kinga czy koniec Odysei boliwijskiej Ernesta Ché Guevary stały się dla poety lirycznymi wyzwaniami. Dlatego z całą stanowczością przeciwstawia się on złu, nieprawości, uciskowi; dlatego jego strofy przybierają często formę zawołań, poetyckich haseł. W tym cywilizacyjnym rozgardiaszu i chaosie poeta poszukuje własnej drogi ku wolności – szuka miejsc, w których mógłby się schronić, odgrodzić od zła i przelewu krwi. Kompensacją stają się dla niego bezpośrednie zwroty do natury, do struktur stworzonych przez ewolucję i nieznaną siłę, która dla niego ma walor i sens absolutu: Naucz mnie ciszy. Trwa pulsowanie źródeł/ we wnętrzu, których trwałości nie dostrzeże/ lancet chirurga ani radar wszczepiony/ w oko uniwersalnej metody,/ chciwej koncepcji Absolutu./ Naucz mnie ciszy, dobry liściu,/ rosnący bezszelestnie/ mądrość egzystencji. Górec–Rosiński stale dąży ku owej mądrości, pragnie odnaleźć ku niej drogę – przy czym (podobnie jak bezszelestnie rosnący liść) pragnie czynić to w ciszy. W niej głośniej brzmi krzyk i lepiej słychać płynący z oddali ludzki płacz. Poeta musi wsłuchiwać się w odgłosy cywilizacji, tak jak musi wypowiadać głośno swój bunt przeciwko złu, zakłamaniu świata i ludzi. Tylko wtedy ma sens szukanie kamienia filozoficznego. Kolejny zbiór w dorobku poety zatytułowany W kamieniu (1973) przynosi wiersze substancjonalne, stanowiące liryczną odpowiedź na wyzwania i prowokacje przestrzeni, w której bytujemy. Górec–Rosiński ustawia się w pozycji Ikara – kosmopolity nie dbającego o polityczne i terytorialne podziały. W tomie odnajdziemy liczne wiersze będące relacjami i refleksjami z odbytych podróży. Ten wątek uobecnił się już w tej liryce i da też on o sobie znać w przyszłości. Oto wiersze, które powstały pośród stepów Akermanu, w Odessie, nad Dnieprem, wiersze z Jugosławii, Włoch i Francji – wiersze z krain azjatyckich. Pojawił się w nich – znany z poezji wszystkich czasów – motyw pielgrzyma przybywającego do obcego kraju, wędrowca, który wycierpiawszy wiele pośród drogi i zobaczywszy widoki nad widokami, puka do bram nowego miasta, do drzwi świątyni – przekracza granice nowego kraju, kontynentu, a w gruncie rzeczy jest wiecznym pielgrzymem (Żydem Wiecznym Tułaczem, demiurgiem, mitotwórcą i sprawcą nowego ładu, pierwszym zwiastunem nowego świata) szukającym oaz poezji, nirwany i pełni człowieczeństwa. Ten szlak nie ma końca, ale 7 jego sensem jest sam marsz i odwieczne pożegnania: Podaruję wam moje konie/ a sam pójdę po słowo piechotą/ i jeśli będzie ciemność i spadanie/ w liściu piołunu swoją sól odnajdę/ do ujrzenia tamtej strony świata/ wystarczy bielmo/ z Homerowych źrenic. Chciałoby się tu dopowiedzieć: wystarczy... i nie wystarczy. Poeta wie o tym doskonale, ale poezja to także swoiście upozowana gra kulturowa – gra o pełnię życia i zaistnienie słowa, bo słowo było na początku. Ukoronowaniem dotychczasowej drogi poetyckiej Górec–Rosińskiego były wydane w krótkim odstępie czasowym dwa wybory wierszy – Żywa gałąź (1971) i Poezje wybrane (1976), których wyboru dokonał i wstępem poprzedził Piotr Kuncewicz. Pisał on między innymi, że Rosiński jest w sposób widoczny zafascynowany światem, światem widzialnym, dotykalnym, nieprzeliczonym w swoich bogactwach. Człowiek zresztą, jego historyczna działalność jest współtwórcą tego bogactwa. Kultura i natura nigdy nie są u poety przeciwstawiane, kontrastowane ze sobą. Róża i gotycka katedra nie należą do innych porządków istnienia, są w intuicji poetyckiej złączone w całość. Poetycka wolność i naiwność? O nie, to przeczucie sięga głębiej i ma niezaprzeczalne związki z tą bardziej nostalgiczną cząstką osobowości Janka, cząstką, do której poza wierszami nie lubi się przyznawać. Czy w rzeźbie jest więcej natury, czy w kwiecie jest jakiś element świadomości, rozważać próżno, ale dla poezji ma to przecież znaczenie niemałe. Ważkie to słowa – ważkie, gdyż sięgają samej istoty tej poezji. Pierwszy ze wskazanych wyżej wyborów poprzedzony został wierszem programowym i rodowodowym, w którym Górec–Rosiński określa swoją genealogię kulturową i literacką: Wyszliśmy z Acherontu do Ziemi obiecanej/ przez Morze Czerwone krwi nadzy od pożądania/ Na Górze Synaj dano nam Dziesięć Tablic/ i różdżkę czarodziejską do otwierania źródeł. W dwu kolejnych zbiorach wierszy – Ulica Sokratesa (1978) i Eroica (1980) – powraca motyw wędrowca pośród kultury świata, pośród wspaniałych budowli przeszłości i bólu codzienności. Poeta oprowadza czytelnika po miejscach, które poznał, zwiedził, zapamiętał. Pragnie „wyświetlić” przed czytelnikiem film poetycki składający się z dziesiątków obrazów – dramatycznych i sielskich, malowanych tonacjami barw spokojnych i groźnie kontrastowych. Odbiorca zapoznając się z poszczególnymi utworami ma wrażenie, iż poeta pragnie także przy okazji prezentacji owego „filmu” przekazać mu osobistą filozofię, plan działania na przyszłość – wzór zachowań w obliczu bogactwa i ubóstwa świata. Dlatego w wierszach tych sąsiadują niejednokrotnie zdarzenia błahe i ważkie, nastroje nostalgii i buntowniczego ożywienia. Górec–Rosiński jest maksymalistą – zawsze ocenia rzeczywistość i ludzi w kategoriach ostatecznych. Zawsze szuka spójnej zasady; reguły spinającej rozciągnięty łańcuch postaw, katalog póz i grymasów. Poeta szuka w ten sposób odpowiedzi na pytania podstawowe ludzkiej egzystencji, zastanawia się nad sensem istnienia. Czyni to w szpitalu, po przebytych komplikacjach zdrowotnych, przeżywając i smakując urodę egzotycznych krain, w ramionach kochanek i nieustannie kontemplowanej kobiety. Wszędzie dręczą go myśli natury ontologicznej, zawsze też ustawia swoje postępki i swoje ścieżki w perspektywie uczynków i dróg ostatecznych. W dwu omawianych tomach, jak w żadnym dotąd zbiorze, dochodzi do głosu siła patetycznych strof Górec–Rosińskiego – patetycznych, bo zakorzenionych w tradycji, rozumiejących polifonię kultury i tkwiące w człowieku sprzeczności. Wszakże Apokalipsa jest w nas/ nie trzeba końca świata/ codziennie dokonujemy Sądu Ostatecznego/ nasze anioły tratują sumienie/ płonie prawda fałsz osacza niewinność/ w naszych słowach kiełkuje zaraza/ codziennie dokonujemy zabójstwa/ przyjaźń i zaufanie na stosie/ cnota certyfikat szatański/ pięciu jeźdźców w pięciu stronach świata/ zakłada na oczy dynamit/ nie ma wstydu wszystko wiemy/ właśnie powieszono mądrość/ źródło zanurzono w ścieki/ nie trzeba końca świata/ w nas Apokalipsa. 8 Poezja Górec–Rosińskiego rodzi się w punkcie spotkania różnych światów. Nieobca jest poecie grecka mitologia i spuścizna kultury chrześcijańskiej – odbywamy z nim dalekie podróże w czasie i przestrzeni, docieramy do miejsc, które trudno znaleźć na mapie, a także – tkwimy w polskiej rzeczywistości. Teksty pochodzące z następnego zbioru – Sen Syzyfa (1982) powstały krótko przed sierpniowymi wydarzeniami na Wybrzeżu i jakby w odpowiedzi na ich wyzwania. Kluczem do tego zbioru jest umieszczony na jego początku wiersz pt. Psalm na każdorazowe narodzenie się człowieka. W tym mini–poemacie zawarte już jest całe przesłanie książki i już on sam mógłby stać się wizytówką liryczną autora. Nawet gdyby nie zostały napisane następne wiersze, stanowiłby świadectwo wrażliwości i siły wyrazu, gdyż słowa w nim zawarte brzmią dumnie i gorzko, docierają aż do głębi duszy: Śpiewam psalm temu który świat rozpoczyna,/ Jest naszą gałęzią, owocem, dźwiga nasze przeznaczenie./ Jego słowa będą jako piorun zwiastujący burzę,/ jego słowa będą jako głos Boga schodzącego na ziemię./ Przyjdzie czas godów. Cicho! rodzi się człowiek, jest ślepy,/ jeszcze ślepy, lecz za chwilę źrenice jego wypromieniują światło. Poezja z tego zbioru widzi dla siebie szansę w człowieku, ale też wypomina mu fałsz i obłudę. Wybiera sobie spośród ludzi duchowych przewodników. Nie bez przyczyny w wierszach tych pojawia się Federico Garcia Lorca czy Pablo Neruda. W swych poetyckich peregrynacjach dociera Górec–Rosiński wszędzie tam, gdzie człowiek oczekuje pomocy, choćby otuchy, jaką daje poezja. Gorzki realizm i smutna zaduma wypełniają ten tom, ale też i surrealizm tajemniczo wiążący ze sobą wydarzenia i poszczególne elementy postrzeganego świata. Szczególnie widoczne jest to w trzeciej części tomu, gdzie mamy do czynienia jakby z rozbiciem wielkich obrazów, charakterystycznych dla poety rozległych planów i zastąpieniem ich detalem, drobnym ornamentem. Górec–Rosiński nigdy nie przestaje szukać w rzeczywistości kształtów o pięknie nieskazitelnym, źródlanym – pięknie nierzeczywistym i absurdalnym. W zbiorze tym poeta bliski jest formule Camusa mówiącego, że nie odkrywa się absurdu bez pokusy ułożenia kilku reguł szczęścia. We Wzejściu słońc (1985) opisał autor jedną ze swoich wielkich poetyckich podróży. Eskapadę w poszukiwaniu źródeł człowieczeństwa i smutnej zadumy nad jego losem. Powrócił z kraju legendarnych Azteków, fascynujących piramid, mitów kalendarzowych i agrarnych oraz nieznanych naszej kulturze misteriów pełen wewnętrznego niepokoju i ciekawości. Tak powstał rekonstruowany liryczny dziennik podróży. Górec–Rosiński postanowił ogarnąć swoim słowem relikty prastarej kultury i dać czytelnikowi jej poetycką wizję. Czyż może być dla poety cel bardziej wzniosły? Wiele w tych wierszach postaci i zdarzeń symbolicznych, charakterystycznych tylko dla kultury Meksyku. Podstawową figurą stylistyczną, jaka się w tej poezji pojawia jest wieloaspektowe pytanie retoryczne, a najczęściej występującą „postacią”, intrygującą wyobraźnię autora jest pierzasty wąż Quetzalcóatl, pełniący rolę odwiecznego stwórcy i Demiurga. Tak jak w micie, pojawia się on w poezji Górec–Rosińskiego to tu, to tam – raz jako bóg, innym razem jako człowiek poszukujący sensu istnienia. Poeta idzie tropem tego bóstwa, zadaje pytania, pragnie wyłuskać z zamierzchłej rzeczywistości ziarno prawdy: Gdzie Quetzalcóatl? Orzeł uciskanych?/ Gdzie ten, co ludowi przyniósł przepowiednię./ nauczył goić rany, kazał rodzić ziemi?/ Budować domy, wznosić piramidy,/ uruchamiać słońce? Górec–Rosiński przeciwstawia indiańskiego boga pierzastego węża innemu „bóstwu” – władcy konnicy, prochu, armat i miecza – Fernando Cortesowi. Quetzalcóatl i Cortes to symbole – dwie personifikacje przeciwstawnych sił; dobra i zła, światła i ciemności. Autor próbuje objąć refleksją moment dramatycznego spotkania kultur. Patos, jaki pojawił się w tych wierszach poeta złagodził szczegółem, świetnie zarysowanym i wyrazistym – blaskiem światła na twarzach kamiennych Azteków, kroplami krwi spływającymi z wyrwanego serca, zielenią jaszczurki i kwiatem agawy. W tomie tym poeta świadomie stylizuje swój język pragnąc w ten sposób być aforystą 9 przeszłości i teraźniejszości Meksyku. W tym też celu stara się szerokim spojrzeniem objąć cały cykl historii – od czasów najdawniejszych, poprzez konkwistę, aż do współczesności. Migają w tych wierszach granitowe twarze Moctezumy, Huehuetectla, Xipe–Toteca, Tolteków i współczesnych wojowników, jak choćby Emiliano Zapaty. Słowem – wiersze słońca, kamienia, krwi i ognia... Rok 1985 był dla poety szczególnie udany, gdyż obok znakomitego tomu inspirowanego refleksjami z podróży do Meksyku ukazała się także jego kolejna książka wydana za granicą. I to aż w odległej Nowej Zelandii – Departures (1985). Słów kilka wypada tutaj powiedzieć o tłumaczu Zdzisławie Reszelewskim. Ten translator o niespożytej energii, władający wieloma językami, w tym tak trudnymi dla Europejczyka jak choćby japoński czy kannada, był motorem całego przedsięwzięcia. Docenił to poeta i zadedykował mu swoją książkę. Tomik został pięknie wydany, z ciekawymi rysunkami i na papierze czerpanym. W tomie tym poeta daje wykład na temat swojego stosunku do otaczającej go rzeczywistości, swojego widzenia życia i problemów filozoficznych z nim związanych. Już tytuły wierszy mówią same za siebie: Utopia, The Latest Don Quichote, A Moral Tale of Humanism. Wymowny jest też tytuł całego zbioru, a Górec–Rosiński – w perspektywie języka angielskiego – jawi się jako poeta wielkich możliwości i metafizycznej głębi. Zacytujmy jeden z liryków: fly is my substance/ colour my joy/ wings are my soul/ I am only a colourful figment/ of reality/ flung into life. Wiersze Górec–Rosińskiego wypowiada stale ten sam bohater mitologiczny, kulturowy. Zmienia się jego imię, zmieniają się okoliczności, niezmienna jednak pozostaje waga jego słów. Kolejny zbiór liryków zatytułowany Czyje będzie królestwo (1987) składa się z dwóch wyraźnie ze sobą korespondujących części. Pierwsza z nich to wiersze genetyczne, gdzie poeta stara się nazywać wszystko to, co widzi dookoła i znaleźć prawdę o świecie. Bystra refleksja historiozoficzna graniczy tutaj z przedstawianą w ruchu ludzką apokalipsą. Poezja ta czerpiąc z tradycji mitologiczno–biblijnej stawia legendarnych bohaterów w sytuacji człowieka współczesnego. Ale też i odwrotnie – człowiek dwudziestego wieku często w tych wierszach wciela się w sytuacje różnorakich Ikarów, Syzyfów, Kainów. Poeta stale prowadzi dialog z przeszłością i w niej szuka odpowiedzi na postawione w tytule zbioru pytanie. Tego typu pytań jest w tych wierszach wiele. Czytelnik sam musi odpowiadać na nie, gdyż jest to poezja wielu możliwych odpowiedzi. Literatura jest grą z wieloma niewiadomymi, które wzbogacają utwór poetycki o dodatkowy ładunek napięcia, wyzwalają utajoną energię i powodują, że czytelnik ma wrażenie, iż obcuje z żywym tworem językowym. Szczególnie wyraziście rysują się w tomiku te wiersze, które odwołują się do wydarzeń sierpniowych 1980 roku. Bohater tych wierszy walczy i przegrywa, ale często też zmartwychwstaje, godzi się na cierpienie, gdyż: Królestwo będzie tych, którzy cierpieli/ co umierali za winy niewinnych. Drugą część omawianego zbioru stanowi przedrukowany, omówiony wyżej arkusz poetycki pt. Wzejście słońc. Lektura całego tomu zaświadcza, iż Górec–Rosiński jest poetą pogranicza kultur, poetą mitologizującym i inkantującym rzeczywistość. W kolejnym tomie – Kredowy Bóg (1987) wyodrębnić można dwa wiodące cykle wierszy – utwory, w których mitologizacja i demitologizacja są naczelną siłą sprawczą i teksty, w których dochodzą do głosu rozważania natury filozoficznej, czy bliżej – ontologicznej. Przestrzeń mitu w tych wierszach jest jakby płaszczyzną próby. Ich bohater poddawany jest najprzeróżniejszym sprawdzianom siły woli i stałości uczuć, jest nośnikiem prawdy lub kłamstwa – prawdy, która jest tylko błyskiem/ lecz ten błysk/ rozświetla na mgnienie/ wieczność. Dla bohatera wierszy Górec–Rosińskiego ciało jest tylko/ myślącą membraną/ zwielokrotnia miraż/ w drodze do nirwany. Ten bohater jest stale w podróży, przemieszcza się stale w coraz to innych światach i pragnie odnaleźć swoją prawdziwą twarz. Ale jego wędrówka ma też wymiar mityczny, a często też kosmiczny, gdy człowiek staje się pyłkiem 10 zawieszonym w przestrzeni, pyłkiem ledwie dostrzegalnym na naskórku bytu. Ten „pyłek” ma odwagę stawiać pytania i żądać na nie odpowiedzi. Górec–Rosiński wskazuje te momenty ludzkiej drogi, gdy człowiek wygląda komicznie, gdy opada mu maska z twarzy, a po policzkach płyną łzy. Wtedy przystaje on nad przegranym, zrozpaczonym człowiekiem i obdarza go – zamkniętą w formułę wiersza mądrością – Nie śpiesz się z umieraniem poeto/ z martwych źrenic nie wydobędziesz światła/ pośmiertna iluminacja twoich metafor/ jest tylko pióropuszem wygasłego wulkanu. W wierszach tego tomu wyraźna jest skłonność poety do mówienia językiem sentencjonalnym. Z jednej strony powodowane jest to chęcią zbliżenia się do wysokiego, uniwersalnego języka mitu, legendy, podania, a z drugiej strony ów zabieg artystyczny powoduje, że strofy te nabierają jakiejś przedziwnej i tajemniczej głębi, są niczym głos wydarty otchłani i z otchłani się wydobywający. W poemacie Czarnopis podstawowym pytaniem jest to o sens i istotę bytu. A jednocześnie oprócz pytania o człowieka, pojawia się też pytanie o naturę Boga, o naturę dobra i zła, o pierwszą i ostateczną przyczynę. Tego rodzaju poetycko–filozoficzne rozważania były zawsze wpisane w wiersze Górec– Rosińskiego, choć częstokroć stanowiły ich margines. Tutaj doszły one w pełni do głosu i stały się samą istotą poezji. Obecność liryki obok filozofii tłumaczy poeta przypadkowością i względnością wszechrzeczy. Wszak Wszystko jest umowne/ być może nasz język/ jest dla Natury/ tym czym skrzypienie drzewa/ szczekanie psa/ rechot żaby/ syczenie węża... Poeta przez cały czas wątpi i to wątpienie jest siłą napędową poematu. Natura słucha, docierają do niej nasze myśli, nasze słowa. Ale też natura jest głucha, niewzruszenie patrzy na mord i tryumf drapieżnego zła nad niewinnością. Dlatego poeta wątpiąc ma też prawo powiedzieć: Jeśli w ogóle głos nasz/ myśli nasze/ docierają do Całości/ (i) może tak się mają do niej/ jak szept wirusów/ do hymnu megagalaktyk. Czarnopis to także traktat o tworzeniu świata – próba wykreowania na tyle prawdopodobnej kosmogonii by można było rzec: nie ma nie było/ Pierwszej Przyczyny/ nie będzie/ Ostatecznego Celu, albo by można było powiedzieć: Stworzyła nas całość/ i naszym posłannictwem/ nie jest sądzenie bytu/ lecz spełnienie siebie/ w wymiarze powszechnym/ Jeśli wierzycie w Boga/ Wszechogarniającego Stwórcę/ rzecznika doskonałości i dobra/ prawdy rozumu i piękna/ jeśli wasz głos/ modlitwy i czyny wasze/ płyną z głębi duszy/ obraz waszego Boga/ jest duszą Całości... W literaturze skarga zawsze związana była z rozpaczą – poeta z pojęć tych i tych metafor bolesnego istnienia uczynił nici przewodnie swojej kolejnej książki – Człowiek podzielony (1988). Oto w poszczególnych utworach wysłuchujemy żalów Ikara, Syzyfa, Heraklesa, Judasza, Don Kichota, a także Heraklita, Sokratesa, Epikura, Cezara, Brutusa, Kleopatry i Jezusa, słuchamy skarg Spinozy, Norwida, świętego Maksymiliana Marii Kolbego i zwykłego szarego człowieka. Druga część zbioru to jakby poetyckie próby „wypowiadania” rozpaczy przedmiotów i przywiązanych do żalu pojęć: rezygnacji, walki, siewu, ufności, buntu, samotności, cierpienia, wędrówki i śmierci, prawdy i nadziei; wreszcie – tworzenia. Wszystkie występujące w tomiku postaci mitologiczne i historyczne niosą wraz ze swoją skargą jakąś przedziwną świadomość marności ludzkiego bytu i ziemskich wędrówek. Wypowiadając swoje żale, upominają się o niezbywalne prawa do człowieczeństwa, do trwania pośród natury i kosmosu. I choć jest tylko światło/ które unosimy w śmierć/ i ciemność/ której nie zmierzy/ nawet wzrok Boga zaprezentowane w zbiorze hipotetyczne wypowiedzi każą wierzyć, że poetyka skargi i rozpaczy uszlachetnia, unosi człowieka na wyższy poziom bytu. Nie na darmo i tutaj kategorie ontologiczne są głównymi wyznacznikami tej ciemnej poezji, rozświetlanej ledwie na chwilę błyskami jednostkowych zwycięstw. Górec–Rosiński stawia się na miejscu Jezusa i Judasza, Cezara i Brutusa, by móc sprawiedliwie osądzić po czyjej stronie była prawda, kto był bardziej rzeczywisty i swoją realność kształtował czerpiąc wzór z doskonałości kamienia, drzewa czy ula. Na pozór te skargi są odrealnione, na pozór brzmią gdzieś w odległych planach egzystencji – w 11 rzeczywistości jednak jest to lament każdego człowieka, jest to lament ludzkiego bytu. Poeta w niezwykle sugestywny, nie pozbawiony jednak subtelności, sposób wypowiada wszystko to, co może w zamierzchłej przeszłości stanowiło zaczątek tragedii, było bólem cielesnym i psychiczną udręką. Jego postaci mówią językiem boskiego uniwersum. Judasz urasta do rangi mocarza: Będę broczył ciemnością/ w każdym człowieku; a Sokrates stoi na postumencie pewności i wiary: Sędziowie moi/ żal mi was/ jesteście martwi/ wasz wyrok/ mnie nie dotyczy (...)/ mówią mi to daimoniony/ głosy duszy świata/ które ponad nami. Podobnie rozpacz elementarnych pojęć przypisana jest w tym tomie kategoriom ontologicznym. Poeta tworzy na swój użytek, a także na użytek wyabstrahowanego człowieka podzielonego apologię rozpaczy rozumianej jako oczyszczający płomień i początek reinkarnacji. Rezurekcja, odtwarzanie rozpadłych struktur, to motyw bardzo częsty w tej poezji, która dąży do potwierdzania prawdy zrodzonej w zaraniu bytu: Na początku była myśl/ zachwyt słowa/ olśnienie. Prawdy okrutnej – będącej często ponad ludzkie wyobrażenie i siły: Bogu podobny/ masz tworzyć z niczego/ wcielenie wzoru. Te apologie nieuchronnie zwracają myśl poety ku ogniowi unicestwienia, ku bramom piekieł i drzwiom raju, ku bohaterom mitologicznym, którzy przeszli próbę śmierci i posiedli jej tajemnicę. Ale też owe apologie często prowadzą poetę na puste, lodowate obszary zwątpienia, udręki, niewiary: Nagle ciemność. Upadek. I lód./ Głazy biegną spod zgasłych powiek.../ Iść już nie możesz – idziesz, bez słów/ dźwigasz los swój: człowiek nie człowiek. Tutaj rozpacz i skarga przestrzeni nabierają innego znaczenia – stają się modlitwą tajemnych miraży losu, ostatecznego zwątpienia i wiary tak pełnej i autentycznej jak łza. Górec–Rosiński podjął się zadania bardzo trudnego, spróbował oddać w słowach wszystko to, co jest ledwie przeczuwalne, co drzemie w najgłębszych pokładach ludzkiej jaźni. Dotarł tam, gdzie zwykłe bytowanie, życie pośród natury, w obliczu kosmosu staje się pieśnią, zewem bytu: I znów wschodzi twój mit, twój sen,/ pchasz nadzieję – rozpacz na szczyty./ Jeszcze krok, jeszcze głaz/ jeszcze dzień.... Plan mitologiczny uzewnętrznił się najwyraźniej w ostatniej części tomu – w poemacie pt. Alef. Jest to jakoby fragment traktatu znalezionego w przedsionku synagogi w Pradze. Poeta pisał ten poemat w Pradze i Karlovych Varach i być może dlatego udało mu się sięgnąć w utworze ukrytych źródeł języka. W sposób niezwykle klarowny wypowiedział słowa, które brzmią niczym pochwalna pieśń żydowska. Jest to kolejny w dorobku poety poemat kosmogoniczny, w którym człowiek przypomina starotestamentowego Boga Ojca; Stwórcę i tego, który zsyła kary – widzi każde naruszenie reguł Zakonu i trwa w glorii Sefiry nad Sefirami. Poeta opowiada tu dzieje ludzkiego rodu jakby odbite w czarnym zwierciadle, przy czym zwierciadło to ma też właściwości skupiające – przewiny, zbrodnie i szalbierstwa widać w nim jakby w „zagęszczeniu” i jakby w przybliżeniu: Bereszit bara Elochim/ na początku stworzył Pan/ Niebo i Ziemię/ potem uderzyło cimcum/ ciemność i wylęganie zła/ Ten Który Jest zapragnął poza sobą/ objawić rzeczy i byty/ Samael książe mroku/ wprowadził śmierć/ i nastąpiło/ rozbicie Jedności/ wygnanie i rozproszenie/ sitra achra/ niewola ciemności. Bohaterowie tej poezji są jakby przesyceni ciemnością. Chcą się z niej wyrwać, wyskakują ledwie na chwilkę w światło i ślepi spadają w mrok. W poemacie tym sięga autor – wywodząc swe korzenie z herezji manichejskiej – do mitu straconego człowieczeństwa, sięga do mitu wiecznego tułactwa, mitu wiecznego żydostwa. Tak krąg się zamyka, tak spada czarna zasłona i trąby obwieszczają koniec czasu i przestrzeni, tak człowiek staje na zwałowisku białych kości, a zamiast sztandaru trzyma w ręku „kołczany piorunów”. Ten człowiek to Bóg straszliwy – Alef/ człowiek podzielony/ wpięty w diasporę; Bóg, który świadom jest swojej marności, któremu została tylko skarga i rozpacz: Wracam z wygnania/ wchodzę w bramę Mawet/ ostatnią bramę śmierci/ i nie wiem kto będzie/ Człowiekiem ostatnim/ władcą Sefirotów/ doskonalącym w Jedni/ wszystkie byty/ wszystkie stworzenia/ i etos Nieobecnego. 12 Perspektywa eschatologiczna najpełniej objawiła się w najobszerniejszym wyborze wierszy Górec–Rosińskiego – zatytułowanym tak jak wcześniej omawiany poemat – Czarnopis (1989). Jest to najobszerniejszy zbiór pomorskiego poety, mogący śmiało konkurować z wyborami rówieśników – Śliwiaka czy Harasymowicza. Autorem tego wyboru i wstępu był Piotr Kuncewicz, jeden z niewielu krytyków, który pokusił się o wnikliwą analizę tej twórczości i wskazał jej logikę: (...) żaden poeta nie jest i być nie może jednoznaczny, prostolinijny, niesprzeczny i niezawiły, ponieważ poezja jest sztuką drążenia w ciemności. W ciemności świata i mrokach własnej osobowości. Jest to także sztuka odkrywania mroku tam, gdzie byśmy się go początkowo nie spodziewali. Poezja więc to także mrok światła, labirynt prostoty (...). Ponieważ poezja musi unikać rzeczywistości, a jeśli ma się ostać, to nie może wyjaśnić wszystkiego, ale odwrotnie, musi zostawić ostatecznie czytelnika sam na sam z zagadką, z pytaniem, z własnym zadaniem do spełnienia. Trochę tak, jak to formułował Przybyszewski dla dramatu: prawdziwa tragedia powinna się zacząć po opadnięciu kurtyny. Poeta idzie czasem aż tak daleko, że formułuje: życie – pytanie, śmierć – odpowiedź. To nic, że drugi człon opatrzył znakiem zapytania; a skądże mógłby wiedzieć na pewno? Przecież gdyby miał taką pewność, zostałby może wyznawcą tego lub owego, ale nie poetą, z pewnością.... Wiersze pomieszczone w tym tomie rzeczywiście układają się w fabularny ciąg, mówią o doświadczeniach życiowych i porażkach poety – są dziennikiem zdarzeń lirycznych i odbiciem czasu, w jakim powstawały. Pozostał ten wybór świadectwem nie rozpoznania poety przez krytykę, na co zwrócił uwagę Leszek Żuliński w swoim wstępie: Jest to – jak dotychczas – drugi, tym razem bardzo obszerny wybór wierszy Jana Górec–Rosińskiego. Być może wybór, który spowoduje głębsze zainteresowanie tą poezją, przynajmniej jej bardziej świadomy i wnikliwy ogląd. Autor wprawdzie nie może uskarżać się na rażący brak uwagi ze strony czytelników i krytyki. Przez minionych dwadzieścia pięć lat wydał kilkanaście tomików poetyckich, które posiadały zadawalającą recepcję. Wiersze Góreca przedarły się nawet przez polskie opłotki: były drukowane w Jugosławii, Grecji, Indiach, Nowej Zelandii. U nas współtworzyły kanon wielu almanachów i antologii. A jednak jeszcze dziś nie do końca wiadomo, co z tą poezją począć, gdzie ją usytuować na mapie współczesnej liryki polskiej, jakie miary interpretacyjne wobec niej przyjąć? W krytyku ponadto rodzi się lęk, by nie strzelać śrutem do motyla, jak sam autor wytknął to ironicznie w jednym z wierszy (...). Podstawowy kłopot polega na tym, że Jan Górec–Rosiński nie poddaje się rutynowym zabiegom klasyfikacyjnym. Nie chodzi już o to, że uprawia różne gatunki twórczości: jest przecież także satyrykiem, prozaikiem, eseistą. Jest działaczem kulturalnym, był wieloletnim redaktorem bydgoskich „Faktów”. Jest znaną postacią, człowiekiem–instytucją. Ale to wszystko mieści się w możliwościach prostego opisu. Gdybyśmy się nań pokusili i tak konkluzja będzie jedna: ten obszerny wybór wierszy prezentuje najistotniejszą dziedzinę twórczości Góreca, ta poezja zadecydowała o jego artystycznym istnieniu. To zdumiewające jak często krytycy wskazują na wieloaspektowość życia i twórczości Górec–Rosińskiego, na jego zakorzenienie w wielu światach, wielu rzeczywistościach lirycznych (uwidoczni się to ze szczególną siłą w tomach wydawanych w latach dziewięćdziesiątych) i przestrzeniach lingwiczno–semantycznych. Poeta stworzył zdumiewającą wizję losu człowieka uwikłanego w mechanizmy historii; napisał liryczny dziennik, w którym odbija się złożoność i piękno świata, dramat kolejnych przesileń i mgiełka niewiadomej. Poezja w wersji uprawianej przez Jana Górec–Rosińskiego – pisał w posłowiu do wyboru Feliks Fornalczyk – jest zatem z samej swej istoty poezją dramatyczną; jej narratorem jest współczesny człowiek myślący, odwołujący się w swoich uświadamiających apelach i przestrogach do tradycji kultury światowej oraz do wartości naturalnych, które pozwalają mu niejako sprawdzać istniejącą rzeczywistość historyczną poprzez imponderabilia 13 etyczne i substancję niepodważalnych żywiołów pierwotnych. Fornalczyk zwraca także uwagę i na inne aspekty tej liryki: Zadziwia wręcz przy tym wszystkim, jak bardzo poezja tego zdawałoby się racjonalisty przeniknięta jest symboliką mitologiczną. Z motywów biblijnych najczęściej bywają przywoływane Wieża Babel, braterski konflikt między Ablem i Kainem, z kabalistyki siódemka. W obrębie siedmiu symbolicznych dni stworzenia zawarł poeta opis biografii swego narratora lirycznego, jego dojrzewania do życia. Znamionuje owo życie dramatyczne rozdarcie między buntem a koniecznością pogodzenia się z istniejącym odwiecznie porządkiem biologicznym świata. Symbolika siódemki, siedmiu dni stworzenia i wiele innych kontekstów związanych z tą liczbą pojawia się w następnym, jednym, z najbardziej tajemniczych tomów poezji Górec– Rosińskiego zatytułowanym Siedem wieczerników (1990). W książce tej autor postarał się o tak niesamowitą kondensację sensów, iż w pierwszej chwili czytelnikowi trudno nad nimi zapanować. Dopiero przy wnikliwej, pogłębionej lekturze odsłaniać zaczynają się kolejne znaczenia, zaczynają wypływać z mroku tajemnicze twarze. W tomie tym Górec–Rosiński przeniósł swoich lirycznych bohaterów i posłańców w tajemniczą krainę, gdzieś na skraju wszechświata i snu, gdzieś pomiędzy jarami i popieliskami mitu a porohami i głębinami czasu. Jest to książka z kluczem i tom kryptocytatów z Biblii. Tom przetworzonych mądrości, z których każda przypisana jest określonej sytuacji życiowej. Poeta zaklina kreowaną rzeczywistość i to jego porażki i lęk przed śmiercią są podbiciem, podszewką owych mitologicznych gier. Wszystko tu prowadzi ku Księdze i wysuwa na plan pierwszy topiczny motyw s t w o r z e n i a. Poeta zapragnął stworzyć cykl wierszy, w których odbijałyby się echa Księgi Rodzaju, ale też i własna kosmogonia. Zapragnął też w wierszu podsumować swoje poetyckie, blisko półwieczne doświadczenia. A na tym nie koniec jeszcze ambitnych zadań, jakie nałożył na siebie twórca – zapragnął wszak jeszcze umieścić swoje strofy w perspektywie eternalnej; kosmicznej i filozoficznej; chciał szukać korzeni kulturowych, chciał tworzyć piękne metafory, a zarazem przypominać o okrucieństwach człowieka. Tak powstał dyptyk, w którym czytelnik z łatwością odnajdzie wszystkie te elementy poezji Górec– Rosińskiego, które pojawiły się już w poprzednich tomach, a ze szczególną mocą uzewnętrzniły się w zbiorach pt. Czyje będzie królestwo?, Kredowy Bóg i Człowiek podzielony. A więc przede wszystkim: głębię odniesień kulturowych, zakorzenienie w mitologii greckiej, odniesienia do całej przebogatej spuścizny kręgu kultury śródziemnomorskiej i częste wkraczanie w rewiry metamitu, kulturowej sztancy, z której czas reprodukuje coraz to nowych herosów i łotrzyków kulturowych, tęsknych żeglarzy, wędrowców i kalekich żebraków. Dalej – ów charakterystyczny dla Górec–Rosińskiego ton rapsodyczny, pełen patosu naśladującego grzmiący z nieba głos starotestamentowego Jahwe – jakby wzmocnienie w wierszu ledwie słyszalnego echa pierwszych dni. Znajdzie też czytelnik bogatą metaforykę, swoisty symboliczny melanż, w którym mają swoje miejsce Żydzi i naziści, czarne perły i ciała zamordowanych zasypywane wapnem przez oprawców. Zdumiewające są przygody liryczne współczesnych polskich poetów – Górec–Rosiński umieszczany przez powierzchownych czytelników jego poezji gdzieś na granicy herezji i panteizmu, udowodnił w swoim zbiorze jeszcze raz, że jego korzenie leżą tam, gdzie szukać należy korzeni całej poezji europejskiej. Wszak pogłosy pierwszych słów stworzenia nieustannie dają tu o sobie znać i wyciskają swoje piętno na kształcie języka. Poeta najpełniej odnajduje się w tego rodzaju dykcji i jakby odkrywa tajemne, przez lata zatruwane źródło, z którego pozwolono mu wreszcie pić. Ta poetycka kosmogonia rozgrywa się pośród gwiazd – wszystkie wiersze z cyklu Nova wprzęgnięte zostały w spiralnie powracające dni stworzenia, w rozbłyski pojawiających się gwiazd. A zarazem to jakby kolejne rozbłyski poezji, kolejne erupcje tajemnej rzeczywistości, która objawia się w snach, którą wyczytać można na kartach Księgi. To jakby te momenty, kiedy otwiera się przed poetą wszechświat podświadomości i 14 jedynie w chwili rozbłysku, iluminacji, pozwala dostrzec kształty, rozległe panoramy i przestrzenie sakralne. Sfera sacrum jest dla poety tym miejscem, ku któremu nieustannie dąży, ku któremu wraca i które jest jego krainą szczęśliwości. To święte miejsce poezji rozciąga się pomiędzy nadzieją a zwątpieniem, pomiędzy wybuchającą gwiazdą supernową a najmniejszą drobinką materii, pomiędzy słowem Boga objawionym w Księdze a metaforą konstruującą nowy wiersz. Ta przestrzeń zapisana została w kodzie symboli i cyfr, określona semantyką poszczególnych figur, a wreszcie dookreślona konkretnym kontekstem starotestamentowym. Myliłby się jednak ten, kto w tym zbiorze wierszy dopatrywałby się tylko ładu i harmonii pierwszych dni stworzenia – w scenach mordów i ludzkich tragedii, w przywołaniach postaci i zdarzeń negatywnych czai się cień zwojów, jakie nieznana siła podyktowała św. Janowi Ewangeliście na greckiej wyspie Patmos. Zło pojawia się także w drugiej części tomu, kiedy to poeta lamentuje nad żydowskim filozofem i myślicielem Benedyktem Spinozą, wyklętym przez gminę żydowska Amsterdamu za swoje postępowe myśli. W ujęciu poety staje się on bojownikiem nowej rzeczywistości, Prometeuszem skazanym na tortury za to, że pragnął poznać prawdę. Ów upozowany na wewnętrzny monolog filozofa poemat urasta do miana traktatu kosmogonicznego, gdzie mieszają się stworzenie i potępienie, gdzie zło ma ludzką twarz, gdzie rodzi się ból i nienawiść, a gdzie jedynym azylem jest małe poddasze, na którym filozof pracowicie szlifuje soczewki. Poeta sięga do głębi osobowości Spinozy, pragnie rozszyfrować w szaradach istnienia jego figurę i realną postać. Widzi w nim także z n a k , który nieznany Bóg daje człowiekowi. Może tędy należy powędrować, może Spinoza jest kamieniem milowym, w wędrówce cywilizacji – rozważa poeta – może jest najczystszym ucieleśnieniem człowieczeństwa. Kolejny zbiór – Krzyczeć będą kamienie (1991) – zawiera wiersze z lat 1987– 1991 ułożone w cztery cykle. Znalazły się w nim utwory, które wyrażają zachwyt poety nad Naturą. Wpatrzony w gwiazdy, zasłuchany w dziwne szelesty dobiegające z mroku, kontemplujący obłok i księżyc podąża autor ścieżką, którą przed nim szły już tysiące poetów, filozofów natury, artystów. Ów zachwyt jest liryczną rekonstrukcją świata. Górec–Rosiński we wszystkich swoich zbiorach budował i burzył, wznosił budowle i z ich wież starał się dosięgnąć wzrokiem tego, co tajemnicze i zakryte przed ludzkim zmysłem. Starając się znaleźć istotę rzeczy, sens istnienia przedmiotów i siłę powstrzymującą entropię żywych struktur, doszedł do przekonania, iż samo istnienie warte jest refleksji – istnienie samotne i przepełnione bólem: Drzewo samotnie swój rdzeń wynosi/ piorun samotnie prowadzi burzę/ samotnie jabłoń dźwiga brzemienność/ samotnie w niebie płonie meteor/ samotnie rzeka niesie dopływy/ gwiazdy oddzielnie i kłos oddzielnie/ tylko powietrze wypełnia wszystko/ ale oddzielnie wtłacza się w żyły/ i moje słowo także oddzielnie/ w ściszonym biegu tka sens poezji. Jedynie poetycka kontemplacja na chwilę wyrywa te elementy świata z samotności, z pustki i bezruchu. Tak też rodzi się synteza – liryczny kształt rzeczywistości. Poeta przygląda się najmniejszej drobince (ziarnko gorczycy, grudka złota, błysk gwiazdy) i z niej stara się wyczytać, jaki jest sens istnienia, dokąd prowadzą drogi ludzkości. Wraz z wiekiem coraz częściej pojawiają się w wierszach Górec–Rosińskiego motywy eschatologiczne. Powiązane z naturą i w nieustanne pulsowanie przyrody stają się swoistą poetycką obsesją. Poeta jakby od nowa patrzy na świat, z każdym dniem stara się wyraźniej dostrzec rysy, spękania, urodę traw i ciemnej tafli nieba, rysunek na dłoni: Na dłoni twej los rzeźbi/ zagadki przeznaczenia/ Wróżysz z gwiazd i księżyca/ z cierniowej ścieżki róży/ z paproci świętojańskiej/ z dmuchawca rozmarynu/ z pięciolistnego wzoru/ i ze snów które na przemian/ zmieniają klisze zdarzeń/ Kiedy rylec opadnie/ Sędzia marności wiecznej/ po tamtej stronie światła/ na dłoni twej wypisze/ prosty wzór popiołu. Moje podróże literackie – pisał poeta w kolejnym zbiorze (Czarna perła, 1992) – były zawsze wyprawą w krainę mitów. Trzykroć mi się poszczęściło. Pierwszy raz, gdy wsłuchując 15 się w echa metafizycznej muzyki Orfeusza i heksametry Homera, przemierzałem Grecję, by dotrzeć do antycznej Troi. Drugi raz, gdy w Meksyku ścigałem Quetzalcóatla i spotkałem się z Cortezem, Aztekami i ich ostatnim królem Moctezumą. Trzeci raz, wiosną 1987 roku, gdy przez kilka tygodni prowadził mnie przez Państwo Środka zmartwychwstały Budda. Ta trzecia wyprawa była najważniejszym odkryciem mojego życia. Nie tylko dlatego, że danym mi było zanurzyć się w tajemniczy ocean chińskiej rzeczywistości i jej mitów, ale także dlatego, że byłem świadkiem powtórnych narodzin jednego z największych mistrzów ducha. Było to w Hangczou, ziemskim raju Chin, nad Jeziorem Zachodnim, o świcie. Gdy stanąłem na brzegu, jeden z lotosów rozchylił koronę i oczom moim ukazał się Budda... Powstała zatem książka, która jest lirycznym dziennikiem podróży i odbiciem fascynacji wędrówką narodu chińskiego do źródeł prawdy i początku mitu. Ale też książka, w której znajdziemy poetycką filozofię, traktat etyczny wzorowany na klasycznej poezji Państwa Środka i świadectwo współczesnych Chin. Książka, w której teraźniejszość splata się z historią, a bohater mitologiczny wchodzi w ludzkie mrowisko XX wieku. Poeta nie mógł odpowiedzieć inaczej na wyzwanie, jakim stała się dla niego podróż do Chin – stworzył jakby własny, pogłębiony o refleksję filozoficzną i historiozoficzną obraz kraju, który dla Europejczyka jest stale odległą, orientalną fascynacją. Jest też wielką niewiadomą – podróżnik, który staje na tej ziemi nie może nadziwić się kontrastom, nie może nie przerazić się przestrzeni i kilkutysięcznej historii każdej z dziedzin sztuki. A dziwiąc się i fascynując musi stworzyć własną wizję, obraz wewnętrzny, który zrekompensuje dotychczasową niewiedzę. Poeta jest w sytuacji lepszej i gorszej zarazem. Lepszej, bo dysponuje bogatszym i pojemniejszym językiem, ma w zanadrzu metaforę i hiperbolę, potrafi sprawniej kojarzyć, abstrahować i nieustannie porównywać. Jest też w sytuacji gorszej od zwykłego człowieka, bo staje na polu poezji, która przez tysiące lat wytworzyła tak specyficzny i pełen odniesień mitologicznych język, że trudno się w nim odnaleźć. Górec–Rosiński podjął to wyzwanie i stworzył cykl wierszy udanie naśladujący sposób mówienia i metaforykę poetów chińskich, zarazem nie gubiąc zachodniej perspektywy. Podążamy zatem z autorem bezdrożami Państwa Środka, stajemy u wrót Świątyni Śpiącego Buddy, podziwiamy posągi i patrzymy na ludzi pośród nich żyjących, stajemy w Alei Grobów w Nankinie i przed Chińskim Murem. Wraz z poetą kontemplujemy świt nad brzegami Pięciu Jezior Czarnego Smoka i zachód słońca na Górze Buddy w Pagodzie Sześciu Harmonii. Migają obrazy i twarze, perspektywa zmienia się co chwilę – niezmienny jest tylko zakreślony przez autora poetycki horyzont. Tę perspektywę znamy doskonale z historii literatury – zakreślali ją sobie poeci i pisarze, którzy odbywali dalekie wędrówki w poszukiwaniu inspiracji, ku źródłom k u l t u r y i cywilizacji. Była dla nich próbą człowieczeństwa i spojrzeniem w przepaść wieczności, była romantycznym dostrzeżeniem znikomości ziemskiego bytowania i współczesnym odkrywaniem ludzkiego cierpienia. Górec–Rosiński miał świadomość ile ograniczeń ciąży na poecie udającym się do Chin, ile musi poznać, ile zrozumieć i ile w sobie przetrawić. Ale może właśnie dzięki tej świadomości powstała oryginalna poezja, w której duch i odrębność kulturowa Państwa Środka jest obecna – poezja, w której najbardziej zdumiewa skala obrazowania i umiejętność budowania; podążania od rozległych panoram do syntezy: Smok wielobarwny siadł nad Wschodnim Morzem/ u delty Jangcy pił ożywczą wodę/ huczał i brzęczał milionami czułek/ brzoskwiniowe sady w skrzydłach swych unosił/ przyszli rybacy/ zarzucili sieci/ ze skrzydeł smoczych zbudowali domy/ Już nie ma Smoka już się przepoczwarzył/ w rojowisko dziwnych kamiennych olbrzymów/ czasem karaluch przemknie przez ulicę/ do biednych ruder zagląda po strawę/ sznur cudzoziemców oblepia pałace/ uszli mandaryni na zawsze w historię/ w środku oaza świątynia poetów/ kolorowy motyl z mitu pradawnego/ Niebieskie bluzy ścigają utopię/ której krawat śmierci zawiązał był Mao. Poetycka sinologia Górec–Rosińskiego jest udanym przedsięwzięciem artystycznym, może nawet najbardziej udanym w tej rozległej 16 przestrzeni poetyckiej. Jest potwierdzeniem podstawowych wątków omawianych już w tym szkicu – chęci rekonstrukcji, pogłosów stworzenia, mądrości zapisanej w księdze i duchowego przewodnika, który prowadzi poetę przez życie. Tutaj tym przewodnikiem jest Budda zrodzony z kwiatu lotosu, ale też poeta chiński, albo ubrany w granatową bluzę przechodzień w Pekinie czy Szanghaju. Słusznie powiada poeta we wstępie, iż poezja ta jest jak nirwana. Tylko głębokie przeżycie, sięgnięcie do głębi świadomości sprostać może chińskim wyzwaniom. Tylko w takim zamknięciu i zarazem otwarciu myśl twoja na skrzydłach ducha/ pomknie w blask niewyrażalny/ a ścieżka do kresu dojdzie/ w błogim śnie twojej nirwany/ Ptak wędrowny twojej duszy/ wolny od ciężaru bytu/ wzleci w przestrzeń która nie zna/ śmierci narodzin cierpienia. Wydawać by się mogło, iż po tak silnej „erupcji” emocji lirycznych poeta zamilknie na długo – zbierać będzie owoce, będzie czekać cierpliwie na mądrego krytyka, odkrywcę tej poezji. Stało się jednak inaczej – może to jeszcze pozostałość „rozhuśtania” chińskiego, a może po prostu chęć ponownego wejścia w polską rzeczywistość podyktowała w roku następnym poecie kolejną książkę – Słoneczny splot (1993). W zbiorze tym znalazły się wiersze, w których najważniejszy jest szczegół, błysk zauważony na gładkiej powierzchni, znak rzeczywistości pozostającej w zawieszeniu nad światem realnym. Ten szczegół najczęściej poeta dostrzega w swoim otoczeniu, w domu i w ogrodzie, w przestrzeniach, w których bytują bliskie mu osoby. Na pierwszy plan wysuwa się tutaj muza poety, pod której stopami „rodzi się piękno”. W wielu wierszach Górec–Rosińskiego odnajdziemy epikurejską pochwałę świata, akceptację życia w takim kształcie, w jakim przychodzi nam je przeżywać. Podobnie i w tym tomie poeta chwali rzeczy najprostsze, podziwia naturę i stara się znaleźć do niej klucz w rytmie dnia i nocy, w cyklicznych zmianach pór roku. Tak rodzą się wiersze, w których jest coś z sielskości fraszek Jana z Czarnolasu, coś z zauroczenia krajobrazem Poetów Jezior, wreszcie coś z prostoty ludowej piosenki. To jakby utwierdzenie siebie i najbliższych w przekonaniu, iż świat jest dobry i człowiek jest dobry – upewnianie, że zmysły oddają nam wizerunek prawdziwego świata i prawdziwych kształtów. Kontrapunktem dla spektrum sielskiego ogrodu i ciszy domowej codzienności jest świat, w którym odnaleźć można galerię wykrzywionych twarzy, poskręcanych figur, dramatycznych póz. Tam poeta pojawia się tylko na chwilę – z tego świata ucieka do swojej samotni. Za płotem ogrodu, za ścianą domu pozostają ci, którzy Biegną krętymi ścieżkami/ kołują/ padają/ pełzną/ chciwi chytrzy bezwzględni. W zamknięciu, w oddaleniu poeta patrzy na świat krytycznym okiem. Mijają lata, sznury dzikich gęsi przelatują nad ogrodem. Zachodzi słońce i wschodzi księżyc, pojawiają się i bledną gwiazdy – czas zdaje się płynąć leniwie, acz nieubłaganie. W takiej scenerii poeta szuka potwierdzeń i upewnia siebie oraz takich jak on: Nie jesteś marnością/ myśl twoja szybuje szybciej niźli światło/ Jesteś snem Natury/ nasieniem Wszechświata/ doświadczeniem Boga/ Jeśli podążasz/ za marzeniem duszy/ w wieczności spełnisz/ swą pieśń nad pieśniami. Bohaterem tego zbioru jest człowiek szukający swojego miejsca w historii i w legendzie, ale też bohaterką tych wierszy jest Natura – matka poetów szukających prawdy, poetów wpatrzonych późną nocą w gwiazdy i odprowadzających tęsknym wzrokiem klucze odlatujących ptaków. Znaczącym w dorobku poety jest też tom kolejny – Demony (1994). Znalazły się w nim wiersze dyskutujące z poglądami filozofów i soterów, z gnozą starochrześcijańską i wszelkimi odmianami herezji współczesnej. Najciekawsze jednak są tu utwory, w których Górec– Rosiński raz jeszcze stara się zbudować sensowną kosmogonię naturalną. Tworzy i burzy świat w jednej chwili, patrzy w ogromy wszechświata i szuka odpowiedzi na pytania egzystencjalne w drobinie, pyłku materii, w okruchu, w grudce: Z jednej gliny jesteś i jednego tchnienia/ strzeż swojej grudki ziemi obiecanej/ w tobie jest światło i byt niepodległy/ (...). Człowiek jest dla poety tym punktem wszechświata, w którym zbiegają się wszystkie proste, 17 ku któremu dążą kolejne komplikacje materii, w którym nieustannie trwa walka sprzecznych sił. Widać to w wierszach, które nie zawsze w tym tomie mogą sprostać wadze tematu, jaki podejmują. Często poezja staje się tekstem kulturowym – przeistacza się w podanie stylizowane na wydarty z zamierzchłej przeszłości fragment dawno zapomnianej księgi. Górec–Rosiński zawsze był panteistą, przyglądał się wielu bogom, ale z najwyższym szacunkiem patrzył na Naturę, podnosił głowę ku gwiazdom, kontemplował ruch planet. Wielu odczytywało te wiersze jako chrześcijańską herezję. Tymczasem były one raczej rodzajem gnozy. Owa gnoza Górec–Rosińskiego P a m i ę t a/ czas pierwszego wybuchu/ tchnienie protoplazmy/ rozpad mgławic narodziny planet/ rozkosz pierwszego zalążka/ cud pierwszej komórki/ tryumf komórki złożonej/ ból pierwszego kiełka/ radość pierwszego kwiatu/ nadzieję pierwszego owocu/ glinę pierwszego człowieka/ dar pierwszego słowa/ (...)/ m i l c z y/ zapisuje nasze szaleństwa/ liczy czas powrotu/ p r z e m ó w i. Opcja kosmogoniczna najpełniej w tym tomie widoczna jest w poemacie pt. Tworzenie świata. To jakby podsumowanie wszystkich dotychczasowych doświadczeń w tym względzie – to pieśń ostateczna, mówiąca o tym, jak człowiek powoli, ale bezpowrotnie wrasta w mit, staje się elementem natury i zjawą, ledwie cieniem dawnej postaci. Tu rodzi się rozpacz, ale rozpacz przezwyciężona, zamykająca koło losu, dopełniająca okrąg istnienia. Dlatego – czytelniku tej poezji Nie rozpaczaj. Bierz sprawy w swoje ręce./ Twoja glina rodzi kąkol i pszenicę./ Jesteś siewcą losu. Tchnieniem wieczystego. Te słowa odnoszą się do człowieka kończącego się wieku krwi i nienawiści, ale też są poetyckim przesłaniem dla przyszłości. W roku następnym ukazał się zbiór erotyków, liryków i poematów miłosnych poety zatytułowany Przechodzień róż (1995), który śmiało można określić jako jedno z najbardziej zadziwiających wydarzeń w kulturze pomorskiej. W tej okazałej książce zebrał Górec– Rosiński wiersze miłosne z całego życia. Znając dobrze psychikę kobiety potrafił wyczarować nastrój chwili, pokusił się o wypowiedzenie słów, które zwykle pozostają w zawieszeniu, w niedopowiedzeniu. Ale też umieścił swoje wiersze w perspektywie trudnej codzienności, ulokował je w miejscach, które wielu mogą wydać się niepoetyckie. Tak doszedł do postawy epikurejskiej, do szlachetnej zadumy nad światem – zadumy mądrego poety, który zagubił się w dziejowych burzach, ale nigdy nie przestał składać pocałunków na ustach wybranki, nie przestał jej dziękować za wspólne życie. Te wiersze zostały napisane dla jednej kobiety – to się czuje, to się wie po przeczytaniu tomu. Nawet jeśli adresatką któregoś z tych utworów była inna kobieta „cielesna”, to wszystkie te wiersze razem są poematem dla hipotetycznej, wyśnionej i wymarzonej wybranki duchowej. Te wiersze czyta się z przyjemnością i chętnie wraca się do poszczególnych utworów, do motywów i niezwykle urodziwych metafor. Te erotyki są w pełni romantyczne – „słychać” w nich pragnienia i artykulacje głębokich tęsknot, jakie charakterystyczne były dla poetów dziewiętnastego wieku. Co paradoksalne poezja ta jest też jak najbardziej współczesna i spokrewniona z liryką Różewicza, Śliwiaka czy Szymborskiej. Autor w każdym nieomal wierszu w tym tomie dąży do syntezy – pragnie dojść do źródła/ przed zgaśnięciem oczu; pragnie – zakorzenić słowo/ w kujawskiej legendzie/ zostawić synom/ sen/ o sprawiedliwym/ Miłość/ roślinkę tkliwości/ wszczepić/ w ich ból życia/ Nic ponadto. Taka postawa to nic innego, jak romantyczne szukanie źródeł, pragnienie dotarcia do sensu wszechrzeczy, chęć przekroczenia barier cielesności, bytu i nieuchronności końca. W jubileuszowym roku swego siedemdziesięciopięciolecia poeta zdecydował się na opublikowanie zbioru juveniliów – Rajska jabłoń (1995). Przedsięwzięcie to, tyleż ryzykowne, co pociągające i zaciekawiające okazało się ze wszech miar udanym. Wczesne wiersze poety – jak pisze Żuliński – Nie nudzą, nie trącą staromodnością, nie są martwe. I choć formuła tych wierszy wydawać się może nieco staromodna – ich wartość polega na 18 świeżości obrazowania i pogodnej zadumie nad światem, radosnym zakorzenieniu w miłości i wierze, iż los poety jest jego wygraną. * Istotę poezji Górec–Rosińskiego można określić jako permanentną potrzebę przenikania, sięgania ku wnętrzu. A jak pisze Gaston Bachelard potrzeba przenikania, docierania do w n ę t r z a przedmiotów i istot jest rezultatem intuicji ciepła wewnętrznego. Gdzie oko nie przenika, gdzie nie dociera ręka, tam wpełza ciepło. To ta sama intuicja poetycka, o której pisał Piotr Kuncewicz – to intuicja wywodząca się z samego źródła poezji czystej i żyworodnej. Górec–Rosiński opowiadając koleje swoich losów, zapoznając czytelnika z kolejnymi kręgami i sferami swojej intymności, odsłania także przed nim głębie jaźni i wyobraźni współczesnego człowieka. Jest to mówienie o ogóle poprzez konstatacje szczegółowe, poprzez drążenie słowem zagadek istnienia. Górec–Rosiński ma świadomość tego, co na płaszczyźnie badań literackich wyartykułował Jean–Pierre Richard: Dzisiaj wiadomo już, że świadomość ma różne stopnie i rodzaje, że nie istnieje w nas jedynie jako refleksja. Może także żyć w nas w stanie przed– czy pozarefleksyjnym, objawiać się przez wrażenie, uczucie, marzenie. (...) ileż odmiennych furtek prowadzących do dziedzin, gdzie sens już istnieje, ale implicite, w stanie naiwnym; i aby wyłonić się wyraźniej, żąda od nas odczytania. Górec–Rosiński rozumie ten mechanizm i tworzy swoistą r o z m o w ę k u l t u r o w ą. Zadaje pytania i udziela na nie odpowiedzi; formułuje p r o b l e m a t y pierwotne i szuka ostatecznej reguły. Ta poezja jest świadectwem trwania pośród wrogiej i przyjaznej Natury, pośród ciemności i jasnych smug światła, pośród o g r o d u, w którym mrok zmienia się w jasność. 1995 19 Szczegół i uniwersum O powieściach Jerzego Sulimy–Kamińskiego Jerzy Sulima–Kamiński jest chyba najbardziej znanym w Polsce pomorskim pisarzem, a jednocześnie jest też chyba pisarzem nie wystarczająco docenianym. W jego dorobku są następujące powieści: Stan podgorączkowy (1972), Trzynoga (1979), Most królowej Jadwigi (t. I 1981, 1984, 1988; t. II 1986; t. III 1988), Raj bez Ewy (1982), Dokąd biegną twoje konie (1989), Bilet do Singapuru (1991) i Koktail dalajlamy (1997), a także zbiory opowiadań: Czy księżyc się boi? (1958), Kapelusz z woalką (1964), Ktoś z jemiołą (1968), Dach mojej mamy (1970), Lot na uwięzi (1974), Pustaki (1977), Patriarcha (1982) oraz słuchowisko pt. Cymelium (1978). Spośród tego rozległego dorobku wskażmy trzy najciekawsze powieści. 1. Szczególne emocje budzi u czytelników trylogia pt. Most Królowej Jadwigi. W połowie 1988 roku dotarł do czytelników długo oczekiwany tom trzeci. Było to ważne wydarzenie literackie w mieście nad Brdą i Wisłą, ale także wydarzenie o zasięgu ogólnopolskim. Oto zapomniany i niezbyt dobrze spenetrowany przez literaturę region otrzymał rzetelny pisarski wizerunek. Poszczególne tomy Mostu...silnie przesiąknięte są pierwiastkami autobiograficznymi, chociaż zostały one tak przetworzone, iż czytelnik ma wrażenie, że obcuje z sytuacjami modelowymi, charakterystycznymi – wybranymi z wielu możliwych. Bydgoszcz została tu przedstawiona jako miasto graniczne przedwojennych kresów zachodnich, jako miasto–retorta, w której kłębiły się konflikty narodowościowe, dzielnicowe, kulturowe i ekonomiczne. Pierwszy tom trylogii ukazuje postawy, procesy jakie zachodziły w tej swoistej zamkniętej, a zarazem nieograniczenie otwartej enklawie pogranicza. Sulima– Kamiński przyjął zasadę opisu realistycznego, uwzględniającego najdrobniejszy szczegół. Wyraźnie widać z jakiego dziedzictwa kulturowego i pisarskiego twórca korzystał w swojej pracy. Wskażmy tylko na uwzględnienie swoistego pomorskiego etosu, dbałość o zachowanie prawideł nie istniejącego już języka z wszystkimi regionalnymi i niemieckimi naleciałościami, wreszcie ową klarowność narracji, która każe szukać korzeni tej literackiej kreacji gdzieś między opisami fabrycznej Łodzi Stanisława Reymonta a realizmem grupy „Przedmieście”. Sulima–Kamiński jest mistrzem w odtwarzaniu realiów przeszłej rzeczywistości i nie wzięło się to znikąd – pisarz przystąpił do pracy nad trylogią wzbogacony rozległymi studiami historycznymi, przeprowadził dziesiątki rozmów z Pomorzanami, przejrzał setki fotografii. Dopiero tego rodzaju warsztat pozwolił mu stworzyć ową fascynującą mozaikę wspomnień i refleksji. Powieść pomyślana też została jako relacja – na ile to możliwe – obiektywna. Sulima–Kamiński zrewidował wiele zatwardziałych mitów wiążących się z tym regionem kraju, ukazał postawy ludzkie, jako jedynie możliwe w sytuacji mimikry, totalnego zniewolenia. Szczególnie uwidacznia się to w stosunku pisarza do Polaków, którzy w czasie II wojny światowej podpisali tzw. niemiecką listę narodowościową. Pisarz udowadnia, iż decyzja taka podyktowana została obawą o utratę życia, a jest to przecież sprawa najistotniejsza. Początkowo na folkslistę wpisało się tylko 227 osób spośród stutysięcznej społeczności Bydgoszczy czasów okupacji. Dopiero po Forsterowskiej groźbie, iż ci, którzy wpiszą się na listę uznani zostaną za najgorszych wrogów narodu niemieckiego, wnioski złożyło 96% ludności polskiej. Sulima–Kamiński ukazuje w drugim tomie swojego dzieła całą grozę okupacji na Pomorzu, jej tragiczne żniwo. jednocześnie w przekonujący sposób daje do zrozumienia, iż tego rodzaju decyzje, jak te wiążące się z folkslistą, były w gruncie rzeczy przejawem życiowej i historycznej mądrości. Bohaterowie pojawiający się na kartach 20 tego trójksięgu – czy to będzie Dziadek Polonus, ciocie, wujkowie, Swaki–Baba czy wreszcie sam narrator – mają poczucie własnej wartości i świadomość celów, do których dążą. Ich droga życiowa z pozoru tylko oderwana jest od głównego nurtu historii – ich wybory okażą się jednak wyborami najtrafniejszymi, a tym samym staną się jakby owej historii wykładnią. Historia opowiedziana przez Sulimę–Kamińskiego jest też historią bólu, udręczenia polskiego narodu – narodu gnębionego przez zaborców i najeźdźców, narodu, który nigdy nie pozwolił się zgermanizować. Walka z germanizacją, a po wojnie ze stalinizmem są jakby ukrytą osią tej książki, jej głębokim podtekstem, autor zdaje się mówić, iż żadne nakazy, przymusy, działania siłowe nie są w stanie zniszczyć w Polakach tego, co idzie poprzez nich od ojców, dziadów i pradziadów – poczucia własnej godności i odrębności. Owszem, Pomorzanie potrafili anektować pewne niemieckie cechy – zostali za to w całej Polsce nazwani pogardliwie Krzyżakami – ale zawsze czynili to na własny użytek. Brali od Niemców czystość oszczędność i małomówność, jako rodzaj barwy ochronnej, ale zdecydowanie odrzucili narodowościową bufonadę, zapędy pacyfistyczne, nie szanowanie ludzi gorszych, biedniejszych czy pokrzywdzonych przez los. III tom Mostu... jest jakby dopełnieniem czary historii – ukazuje w nim pisarz postawy ludzkie po wielkiej zawierusze, po upadku i rozbiciu pewnej kulturowej całości. Sulima– Kamiński na dobrą sprawę opisuje przez cały czas rozpad pewnych struktur dziejowych, a w dalszym planie owego rozpadu ludzkie następstwa. W każdym z tomów znajdziemy jakby zestaw diagnoz poszczególnych środowisk, wszędzie, gdzie pojawia się narrator, mamy do czynienia z rzeczową analizą zjawisk i postaci. Jest to zatem trylogia o historii i jej przemianach, o dziejach Pomorza, ale przede wszystkim jest to książka o ludziach, o tym jak muszą ukrywać swoje prawdziwe wnętrze, o maskach zakładanych na twarze, o ranach wstydliwie skrywanych. Rację ma Krzysztof Nowicki, gdy pisze: Sulima–Kamiński prezentuje serię wystudiowanych w każdym szczególe sytuacji. Obnażają one ludzi i ich zachowania bez żadnych, by tak powiedzieć, narracyjnych skrupułów. Autor przełożył konflikty na język codziennego konkretu. Interesuje go tylko to co można opisać. Żadne otchłanie, żadne przypuszczenia co do psychologii postaci. Tylko to co w i d o c z n e . Właśnie w owej powierzchniowości upatruje Sulima–Kamiński rzeczywisty obraz życia i świata. Tego świata, który przemija, tego świata, który na zawsze zostaje... 2. Bilet do Singapuru – inna powieść Sulimy–Kamińskiego jest autonomiczną całością fabularną i jakby dowcipnym dialogiem autora z rzeczywistością. Zarazem – monologiem kierowanym do suczki Muschi. Gdy nie ma ludzi, albo gdy ludzie wykruszają się z naszego otoczenia jedynie zwierzę jest w stanie wysłuchać naszych skarg. Cóż za przewrotna ironia, cóż za sarkazm! Ale i tutaj pobrzmiewają echa „syndromu pomorskiego”. Autor przygląda się tym, którzy wyemigrowali do Niemiec, a także tym, którzy odbywają stale peregrynację wewnętrzną, wciąż wracają do swoich międzywojennych korzeni, stale dyskutują w sobie z rzeczywistością wojny, stale pytają siebie o sens tamtych postaw. Ale jest to także powieść, która wykracza poza ramy zakreślone w Moście Królowej Jadwigi – powieść, w której Sulima–Kamiński pisze o jakby nowym nastawieniu Polaków do Niemców i Niemców do Polaków. To jakby łowienie w rzeczywistości niemieckiej symptomów pojednania, symptomów zbliżenia kulturowego. To także powieść o człowieku, który dojrzał już na tyle by móc z przekorą i pewnym rodzajem zadowolenia przyglądać się rzeczywistości. W tej powieści z całą mocą ujawniła się metoda pisarska autora, która najdobitniej da o sobie znać w powieści pt. Koktail dalajlamy. Można ją określić jako pisarskie dochodzenie – potęgowanie w narracji pytań i mnożenie zadziwiająco plastycznych szczegółów w opisach 21 kreowanych światów. Pisarz stara się dociec, jakie są korzenie jego bohaterów, a poprzez odsłanianie kolejnych warstw niewiadomych stara się jednocześnie znaleźć własną genealogię. Wcale nie jest przekonany czy świat jest logiczny i skończony – obserwuje ciąg nie kończących się przypadków i nie jest pewien czy może wyciągać z nich jakiekolwiek wnioski. Bilet do Singapuru to niezwykle sprawnie napisana powieść, gdzie przede wszystkim uwidacznia się wyważona narracja i umiejętność dookreślania kreowanej rzeczywistości nadwyrazistym szczegółem. 3. Trzecia powieść – Koktail dalajlamy – ma kilka obliczy. A więc po pierwsze: jest to znakomicie napisana historia z nieomal sensacyjną fabułą, w której pobrzmiewają echa Imienia róży, książek Grishama, albo może Brezy. Wątki narracyjne znakomicie się splatają, otaczają głównego bohatera i intrygę, dążą ku nim z różnych kierunków, a nade wszystko uwodzą czytelnika lekkością. Rację ma Leszek Żuliński gdy pisze: Dawno nie czytałem tak solidnej, klarownej, literacko znakomitej powieści. (...) Powieść ma świetny pomysł fabularny. Po drugie: czyta się! Czyta się jak sensację (...). Lata pracy nad kolejnymi książkami zaowocowały w przypadku Sulimy–Kamińskiego utworem o znakomitej formule powieściowej, która może stawać w szranki z najlepszymi dziełami ostatnich lat w Polsce. Czytelnik wchodzi do świata tej powieści łatwo i podąża za bohaterem bez trudu. Wyobraża sobie sytuacje i twarze bohaterów, dopowiada kwestie, czuje się dobrze w tych przestrzeniach. To niewątpliwa zaleta warsztatu pisarza, ale też i wynik jego literackiego doświadczenia podpowiadające mu jakimi ścieżkami narracji ma podążyć, kiedy zwolnić tempo akcji, a kiedy nagle przyspieszyć. Po drugie – powieść ma wyraźnie określonego i wyraziście sportretowanego bohatera, w którym osoby znające pisarza bez trudu odnajdą wiele jego autentycznych cech. Ten bohater jest bardzo dociekliwy i tak penetruje światy przedstawiane, że czytelnik ma od razu przeświadczenie, że obcuje z prawdziwym człowiekiem; że element fikcji i parabolizacja jest tylko zasłoną dymną dla wyartykułowania istotnych dla bohatera i dla pisarza prawd. Podążamy zatem za nim ku labiryntom świata kościelnego, ale też i ku pogmatwanym ścieżkom współczesności. Ten bohater ma humanistyczne wnętrze, podobne do wnętrza myślicieli renesansowych. Musi stale dociekać i pragnie stale odkrywać nowe prawdy. Przygląda się przedstawicielom kleru okiem trzeźwym, widzi wszelkie przejawy nadużyć, manipulacji, zwyrodnienia i przestępstwa. Wtedy bohater Sulimy–Kamińskiego jest najsilniejszy, wtedy właśnie najbliższy jest Wilhelmowi z Baskerville albo Adsu z Melk. Chociaż sporo w nim też z Sherlocka Holmesa czy Herculesa Poirota. Ciekawym przedsięwzięciem byłoby przeczytanie tej powieści w kontekście doświadczeń stworzonego przez Chestertona księdza–detektywa – Browna. W ogóle powieść ta ma sporo z ducha angielskiej prozy prowadzącej polemikę z Kościołem. Krytykę dewiacji w gremiach kościelnych równoważy Sulima–Kamiński autoironią i umiejętnością parabolizowania świata przedstawionego. Staje się jego bohater wtedy metaforą człowieczeństwa, staje się symbolicznym wędrowcem do kresu poznania. Nie przestaje jednakże nigdy być kimś na kształt kulturowego kuglarza, nie zapomina o swoim sowizdrzalskim rodowodzie. Drwi z kleru, ale też i drwi z siebie samego – patrzy z przekąsem na pierścień biskupa wyciągnięty do pocałowania, ale też opisuje na zasadzie odbicia w krzywym zwierciadle swój wizerunek. Chociaż został on rozsiany w całej powieści i czytelnik musi cierpliwie poskładać tę puzzle. Atutem Sulimy–Kamińskiego jest dogłębna analiza psychologiczna prezentowanych postaci. Świat składa się dla niego z pejzaży psychicznych ingerujących, bądź nakładających się na krajobrazy psyche autora. Każdy człowiek ma swoje wnętrze, które w taki czy inny sposób 22 pragnie ukryć przed światem. I choćby ubierał się w biskupie fiolety, choćby przywdziewał sutannę kanonika, prałata, choćby głowę wieńczył infułą – pozostanie człowiekiem, którego świadomość składa się z milionów impulsów kształtujących i modelujących ją przez lata. Pozostanie tym kimś, kim był w momencie wejścia w różnorakie interakcje. Sulima– Kamiński pragnie dotrzeć do najgłębszych pokładów ludzkiej jaźni, szuka prawdy o człowieku i prawdy o sobie samym. Bohater Koktailu dalajlamy bywa też niestety groteskowy. Gdy na przykład popisuje się przed czytelnikiem, że obcesowo potraktował młodego wikarego, który przyszedł do jego domu po kolędzie. Tutaj wychodzi z powieści płaskość polskich charakterów, które nie biorą pod uwagę tego, że ludzie istnieją na różnych poziomach świadomości i samoświadomości. Gdyby bohater Sulimy–Kamińskiego brał to pod uwagę zapewne nie potraktowałby w ten sposób nieopierzonego księdza. A tak – cóż miał znaczyć jego gest i reprymenda? Miał sprowadzić tego młodzieńca sutannie na ziemię, to zrozumiałe. Ale dlaczego poniżył go aż tak bardzo? To może rodzić przypuszczenie, że ów bohater w nieco patologiczny sposób reaguje na zachowanie wikarego czy proboszcza. A to z kolei może rodzić pytanie o obiektywizm ocen i przekazu na temat biskupa Dragera, jego próby sprzedania na Zachód Biblii Gutenberga, a nade wszystko całego kleru. Wszak tego rodzaju opis powinien być bezstronny, pozbawiony jadów, pozbawiony naleciałości charakterologicznych. Tymczasem okazuje się, że bohater tej powieści reaguje na duchownych jak byk na czerwoną płachtę. To może rodzić przeinaczenia – może generować sądy nie do końca przemyślane; to może głuszyć obiektywizm. Gdyby na przykład hipotetycznygość z innego świata, nie wiedzący nic o stosunkach panujących w społecznościach ludzkich, a szczególnie w rzeczywistości kościelnej, przeczytał tę powieść dowiedziałby się z niej, że księża są upiorami – jakimiś monstrami czekającymi tylko, żeby wyssać krew z innych ludzi. Może wtedy skojarzyłby ten świat z aurą i bohaterami prozy Franza Kafki. A przecież w świecie duchownych, jak w każdym świecie, obok osób nie przystających do formatu, znaleźć można autentycznych kapłanów, oddanych ludziom i Bogu. Oczywiście powieść autora ma po części charakter paraboliczny i tak należy też traktować kreowane światy, ale przecież każde uniwersum musi być sprawdzalne w obrębie nawet najdrobniejszego szczegółu. Nie zatrzymujmy się jednak zbyt długo nad tymi zastanawiającymi pęknięciami w powieści. Raczej traktujmy ją jako udanie wykreowany świat, w części tylko nie przystający do rzeczywistości. W tym powieściowym świecie bohaterowie podążają ku realnym celom. Mają określone wnętrza, mają sprecyzowany światopogląd, są dociekliwi i pełni pasji. Ta pasja udzieliła się autorowi, gdy zamieścił – w przekonaniu piszącego te słowa zbyteczne – posłowie i zbytnio upolitycznił swe dzieło. Wątpliwości może budzić też zestawienie w mottach Woltera i Mickiewicza – jak powszechnie wiadomo losy tych pisarzy rozeszły się w pewnym momencie bezpowrotnie. Gdy zatem pisał Adam Wrogów ludu i Świętopietrze daleki był od swoich młodzieńczych fascynacji. Nie można też zapominać, że jego patrzenie na Kościół było nacechowane pewnym emigracyjnym skrzywieniem, natarczywością braci zmartwychwstańców i przeżytym dopiero co rozczarowaniem związanym z zawaleniem się w nim przekonania o nadprzyrodzonym charakterze nauki Andrzeja Towiańskiego. Łączenie zatem Mickiewicza z aferą kościelną z lat dwudziestych może budzić sprzeciw, może też rodzić pewne kontrowersje natury filologicznej. Może lepszym byłoby jakieś motto z Monachomachii albo z Krótkiej rozprawy między trzema osobami, Panem, Wójtem a Plebanem. Ustawiłoby to powieść w szerszym kontekście kulturowym. Są to jednakże tylko sugestie – piszący te słowa nie jest do końca przekonany czy pisarz w tej materii pobłądził. Powieść Sulimy–Kamińskiego wymagałaby opisu naukowego, przy czym potrzebny by tu był historyk Kościoła z jednej strony a wytrawny krytyk, filolog ze strony drugiej. 23 Czy książka Sulimy–Kamińskiego jest arcydziełem? Ma wszelkie jego cechy – napisana jest znakomicie, pełnym dociekliwości i pasji językiem. Jest barwna, podążą od powagi, poprzez ironię ku farsie zakończenia. Jest parabolą i hiperbolą zarazem, jest ciekawa pod względem czytelniczym i treściowym. Operuje różnorakimi technikami narracyjnymi – wręcz uwodzi metodą opowieści przetykanej odskokami ku innym rzeczywistością (zresztą jest to charakterystyczna cecha pisarstwa autora). Na pewno też rodzić będzie liczne kontrowersje i generować dyskusje. Już odezwały się głosy w prasie ogólnopolskiej mówiące o tym, że jest to jedna z najbardziej antyklerykalnych powieści ostatnich lat. Biorąc jednakże pod uwagę owo – wskazane już – posłowie autor, deklarujący się jako katolik, wydał z siebie głos rozpaczy, nie chciał podłączać się jakiegoś sprecyzowanego nurtu politycznego czy społecznego. Ma też Koktail dalajlamy liczne głębie, może być odczytywany pod różnymi kątami. Ale... no właśnie, ale.. Nieszczęściem (niektórzy powiedzą – zaletą) tego dzieła jest jego polemiczny charakter w stosunku do konkretnej rzeczywistości. Gdyby Sulima–Kamiński napisał powieść rozgrywającą się w odległych planach wyobraźni, gdyby wsączył do niej wszystkie wartości, o których wyżej była mowa, zapewne uzyskałby większą hiperbolizację. A tak zawsze pojawi się jakieś ale, nie mówiąc już o tym, że w pewnych gremiach powieść może wywołać czkawkę czy delirium. Za to zdecydowanie i za odważne zatrzaśnięcie za sobą drzwi trzeba autora podziwiać. Choć nie zawsze trzeba się z nim zgadzać... 1997 24 Literatury nie można budować na ruchomych piaskach Rozmowa z Jerzym Sulimą–Kamińskim – Jaki wpływ na powstanie trylogii Most Królowej Jadwigi miała pańska genealogia? – Sądzę, iż bezpośredni, choć nie od razu uświadomiony... bo widzi pan, mam szczęście być pisarzem z życiorysem . To znaczy, urodziłem się w czasie ciekawym i w miejscu dość szokującym, jakim była przedwojenna Bydgoszcz ze względu na swoją historyczną przeszłość i geograficzne usytuowanie. Było to miasto Kresów Zachodnich. I jak każde miasto pogranicza, stanowiło retortę, w której ważyły się konflikty narodowościowe, dzielnicowe, kulturowe, ekonomiczne i bo ja wiem, jakie jeszcze? Środowisko, które uczyniłem zbiorowym bohaterem mojego tryptyku – drobnomieszczaństwo – jest moim rodzimym i rodzinnym kręgiem. To, co wypełnia materię powieści jest więc mi dobrze znane z autopsji, ale przestrzegam przed odczytywaniem Mostu... jako autobiografii. Oczywiście, są tam elementy autobiograficzne, ale przetworzone i literacko wykreowane... – A czy jedynie Bydgoszcz mogła stać się miastem z kart powieści? – Nie. Mogło to być każde inne miasto czy miasteczko Pomorza. Ale Bydgoszcz, jako model, nadawała się do tego najlepiej. Po pierwsze, była miastem największym, gdzie zjawiska i procesy o których piszę w Moście..., występowały najjaskrawiej, w kształcie najpełniejszym i w natężeniu wręcz przykładowym... – A po drugie? – Po drugie? A, czynnik niemniej ważny! Ja się tutaj urodziłem! – Chyba jednak tak zwany „kompleks bydgoski” był główną przyczyną, dla której napisał pan tę trylogię? – Naturalnie. Z tym, że to, co nazywa pan kompleksem bydgoskim ja określam jako „syndrom bydgoski”. Bo zjawisko jest złożone i wielowarstwowe. Historycznie rzecz biorąc, wszystko zaczęło się od urazów porozbiorowych. Proszę pana, tutejsi ludzie, to znaczy bydgoszczanie, a w dalszym rozumieniu – Pomorzanie, aby przeżyć i zachować swoją polskość, swoją kulturę i tradycję, musieli pod panowaniem Starego Fryca, a później i Wilusia i Bismarcka, przybrać postawę mimikry... – ??? – To znaczy musieli mieć dwie twarze. Jedną, tę prawdziwą, dla siebie, w rodzinie i w kręgu najbliższych znajomych. Drugą na wynos, urzędową i oficjalną. Stąd charakterystyczny rys obyczajowy: modlono się po polsku, a rachowano po niemiecku (tego ostatniego nauczyła ich owa osławiona Pantoffelschule). – A zatem dwulicowość? – Z konieczności i w pewnym sensie, tak. Ale przyswoili sobie też niektóre dobre cechy pruskie. Rzetelność w podejściu do pracy. Sumienność w stosunkach międzyludzkich. Czystość, oszczędność i małomówność, jako jeden z rodzajów barwy ochronnej. 25 – Tak było aż do momentu uzyskania niepodległości... – Tak, bo jak wybuchła ta Polska (rok 1920) nastał czas wielkich nadziei i wielkich rozczarowań. Przede wszystkim ta wybujała choroba zwana dzielnicowością. Pomiędzy przybyszami z dawnego zaboru rosyjskiego i austriackiego, a swojakami, powstały napięcia na tle różnic kulturowych i ekonomicznych. Oni dla nas – Antki i Galicjoki. My dla nich – Krzyżaki. Ze strony Pomorzaków był to dziwny antagonizm, pełen sprzeczności. Nienawidzili Antków i tych drugich, a jednocześnie byli dla nich uosobieniem niedościgłego wzorca kulturowego. Zwłaszcza w sferze ojczystego języka, którym przybysze posługiwali się w nieskażonej formie. Tu mówiło się pomorszczyzną z niemieckimi naleciałościami. Ta uczuciowa ambiwalencja miała podczas okupacji swoją bardzo ludzką, dobrą stronę. Antki, gdy masowo przywożono ich do Generalnej Guberni, znaleźli u nas moralne wsparcie. A zatem antagonizm miał płytsze korzenie niżby się zdawało... – A co pan powie na temat postawy Pomorzan wobec tzw. niemieckiej listy narodowościowej? – O, ile głupstw, ile oszczerstw wypowiedziano na ten temat! Bydgoszcz liczyła w czasie wojny 137 tys. mieszkańców. W tym ok. 37 tys. Niemców różnego autoramentu. Z tych stu tysięcy Polaków, do momentu owego głośnego Aufrutu – wezwania forsterowskiego, zmuszającego Polaków do wpisania się na folklistę – jedynie 227(!) osób przyjęło którąś z niemieckich grup narodowościowych. Dopiero po Aufrufie, w lutym 1942 roku, wnioski złożyło 96% polskiej ludności (co nie było jednoznaczne z wpisaniem na tę listę). W Aufrufie była taka klauzula – cytuję ją z pamięci: Kto nie złoży wniosku, ten zostanie potraktowany jak najgorszy wróg narodu niemieckiego. Hitlerowcy nie bluffowali... – Czy zatem tylko strach? – Owszem, w dużym stopniu strach, ale i tradycja przywdziewania barw ochronnych, wyniesiona z czasów pruskich. A na pewno nie zdrada, w tym klinicznym, pospolitym sensie. Spekulowano tak: podpiszę, uratuje siebie i rodzinę, a zanim syna wezmą na front, Hitlera trafi szlag. I tak Polakiem byłem, jestem i zostanę. Więc kurs na przetrwanie, zresztą, czy widział ktoś kiedy w jednym czasie i miejscu 96 tysięcy zdrajców? Nie, zdrajcami na pewno nie byli. Ale drogo zapłacili za swój cyrograf. Moralnie i biologicznie. A i po wojnie nie było im lekko. Aby ten problem zrozumieć i sprawiedliwie ocenić, trzeba przyjrzeć mu się, dysponując wiedzą historyczną i socjologiczną. No i dobrą wolą zrozumienia tego, co się ocenia. To był temat tabu. Każde tabu jest ryzykowne, tak długo, aż się je przełamie. Podjąłem ten problem z całą świadomością i odpowiedzialnością. Ktoś to kiedyś musiał zrobić. Należy się to tutejszym ludziom. A i nie zaszkodzi tym, którzy ferują opinie i wyroki, nie mając po temu, jako ludzie stojący z zewnątrz problemu, najmniejszego moralnego prawa. Żeby zrozumieć motywy postępowania tutejszych ludzi, ich regionalny charakter, trzeba się po prostu tutaj urodzić. – Powieść pana napisana została w sposób realistyczny, z uwypukleniem najdrobniejszego szczegółu. Czy sądzi pan, że powieść realistyczna ma jeszcze szansę przebicia się do czytelnika w obliczu coraz to częstszego eksperymentu? 26 – Wierzę w ewolucję literatury, w tym i sztuki, ale nie w eksperyment. Umysł ludzki zdolny jest nadążać za ewolucją, za eksperymentem nie zawsze. Moje poglądy na twórczość literacką są tradycyjne. Większość eksperymentów uważam za mistyfikację, za – w najlepszym razie modę. A moda jest kapryśna i zmienna. Literatury nie można budować na ruchomych piaskach, jej fundamentem jest bowiem parotysiącletnia tradycja. Twierdzę, iż opiera się ona na kilku trwałych, odwiecznych pierwiastkach; na niezmienności człowieczej psychiki. Zmieniają się z epokami konteksty, zmienia się etos, lecz człowiek w gruncie rzeczy pozostaje taki sam ze swoimi namiętnościami, bólami i pragnieniami. Społeczny zasięg eksperymentu jest znikomy i efemeryczny; obraca się w ciasnym kręgu cmokierów i snobów. Sądzę, iż pisarz, który zanadto zawierzył eksperymentowi, traci jedynie czas i szansę. Ideałem dla pisarza byłoby, coś zgubić po drodze, a coś własnego dodać od siebie. To byłaby właśnie istota ewolucji w literaturze... – Tak, ale wróćmy do powieści realistycznej... – Czy jest ona jeszcze dzisiaj możliwa? Jest ona wręcz konieczna, jeśli literatura ma trafiać do żywych ludzi, a nie strzelać grochem o ścianę. Ale pisać realistycznie, to wcale nie oznacza fotografować. To musi być świat kreowany, sztuka po prostu. Z metaforą, parabolą, z całym arsenałem stylistycznym i retorycznym, jakie przynależą pisarskiemu rzemiosłu. – Jak więc w takim kontekście sytuuje się Most...? – Zbudowany jest z nazbyt konkretnego tworzywa, wymiernego i sprawdzalnego historycznie i socjologicznie, aby kamuflować go eksperymentem. Dla Mostu... nie było innej metody, niż ta, którą obrałem. No oczywiście, to jest mój, autorski punkt widzenia. Zresztą całość składa się z trzech odrębnych, choć ściśle związanych z sobą powieści. Dopiero po ukazaniu się trzeciego tomu będzie można zorientować się z czym mamy do czynienia... – Słyszałem wiele pochlebnych głosów o powieści w różnych punktach naszego kraju. Przeczy to obiegowej, przylepianej na siłę etykietce „pisarza regionalnego”. A przecież Most... da się odczytać jako uniwersalną powieść o człowieku i jego udziale w historii, wreszcie o dorastaniu, stawaniu się dorosłym... – Wie pan, my, zdaje się, nie bardzo rozumiemy, co to jest ta literatura regionalna. W potocznym, bardzo uproszczonym pojęciu, jest to literatura powstająca poza Warszawą i Krakowem. No ale czy Chłopi Reymonta to nie powieść regionalna? A Placówka Prusa? A Komornicy Orkana? Przecież te pozycje weszły na stałe do kanonu dziewiętnastowiecznej literatury polskiej (w przypadku Chłopów nawet europejskiej). A weźmy dla przykładu wielką literaturę amerykańską pierwszej połowy naszego stulecia. Właśnie ona wyrosła na motywach regionalnych i stała się nie tylko ogólnoamerykańską, ale przecież ogólnoświatową. Cóż, jeśli nie regionalizm czy nawet prowincjonalizm ze swymi odrębnościami kulturowymi, historycznymi i etnicznymi, wyniósł tę literaturę na orbitę światową. I nic dziwnego. Prawdziwe tętno kraju bije nie tam, gdzie siedlisko władzy, lecz w interiorze, gdzie żyje lud... – To tak jakby regionalne nie było polskie... – Właśnie, u nas polskie jest tylko to, co centralne. Stąd obraz II wojny światowej w Polsce jest tak jednostronny, stronniczy nawet i wycinkowy, bo oglądany jedynie z pozycji Generalnej Guberni, poprzez mit powstania warszawskiego, ruchu oporu i handlu rąbanką... 27 – Czy nie jest to aby zbytnie uproszczenie? – Oczywiście, upraszczam, może nawet jestem niesprawiedliwy. W zasadzie jednak poza ten zaklęty krąg terytorialny nasza literatura wojenna nie wyszła. Więc kto tutaj, pytam, kto jest regionalny, czy wręcz prowincjonalny? Wojna toczyła się wszędzie, w każdym miejscu nieco inna, mimo iż zawsze tragiczna. Nawet na tym wcielonym do Rzeszy Pomorzu. Wojna przede wszystkim psychologiczna, moralna. Ale i przecież zbrojna. Wojna o biologiczne przetrwanie. Walka o zachowanie własnej twarzy, o ludzką godność. Walka o sens człowieczeństwa. I ta wojna na Pomorzu została wygrana. O tym nie chce się pamiętać. O tym literatura dotąd milczała... – I właśnie pan pokusił się o trud spojrzenia na pewną, zamkniętą już epokę w dziejach tych ziem, w dziejach Polski? – Bo też jedynie zamknięte historycznie epoki dają się syntetyzować. Współczesność wymyka się tego rodzaju oglądowi, bo jest w ciągłym ruchu. Cechuje ją zmienność, stałe przemieszczanie wektorów. Ona się dopiero buduje i my często tego nawet nie zauważamy. Przeszłość natomiast pozbawiona jest tej dynamiki stawania się. Posiada za to – perspektywę. I właśnie ta perspektywa, ta czasowa oraz intelektualna – umożliwia syntezę. – To zdumiewające, ale dopiero wydając powieść odmienną od tego wszystkiego, co do tej pory pan robił, udało się panu osiągnąć sukces. Czy trudno było zrezygnować z dotychczasowych literackich przyzwyczajeń? – Nie przekreśla tego, co dotychczas napisałem i wydałem. A pisząc Most... nie musiałem sprzeniewierzać się swojemu literackiemu credo... – Zadam zatem na koniec pytanie prowokujące i dość obcesowe. Czy uważa pan, że trójksiąg Most Królowej Jadwigi jest dziełem życia? Czy też raczej wstępem do zupełnie innego etapu pisarstwa? – Jest raczej wielkim doświadczeniem. A czy to już koniec pisarstwa? Czy może nowy jego etap? Nie wiem. Nie znam swego losu i przeznaczenia. Wiem tylko, iż nie chciałbym, aby Most... stanowił ukoronowanie mojej drogi pisarskiej. Marzy mi się napisanie czegoś uniwersalnego, mądrego, a przede wszystkim bardzo ludzkiego. A na razie? Wydawnictwo Nasza Księgarnia podpisało ze mną umowę na powieść dla młodzieży. Bawi mnie praca nad tą książką, ale mówiąc szczerze, wolałbym aby książka bawiła raczej moich przyszłych czytelników... – Szczerze panu tego życzę i dziękuję za rozmowę. 28 Naturalne odruchy O poezji Andrzeja Baszkowskiego Andrzej Baszkowski urodził się w Bydgoszczy w 1932 roku. Ukończył polonistykę na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Jest dziennikarzem – był członkiem kolegium redakcyjnego Magazynu „Pomorze”, pracował w redakcji „Faktów”, gdzie między innymi redagował dział poezji, prowadził pocztę literacką. Oprócz tego Baszkowski był kierownikiem literackim bydgoskiej „Estrady”, znanym autorem sztuk lalkowych (Czerwony kwiatuszek; Planeta nadziei; Był sobie król; Szarada profesora Greniusa; Niezwykła księga Mikołaja). Należał do grupy poetyckiej „Wiatraki” i pierwszy tomik tej grupy był zarazem debiutem Baszkowskiego (1961). Poeta i dziennikarz, autor sztuk dramatycznych jest jeszcze do tego Baszkowski redaktorem naczelnym „Bydgoskiego Informatora Kulturalnego”, jurorem licznych konkursów poetyckich i recytatorskich, wychowawcą młodzieży literackiej (między innymi znana bydgoska poetka, laureatka Nagrody Imienia Klemensa Janickiego za rok 1988 Danuta Künstler–Langner podkreśla pomoc Baszkowskiego u początków jej literackiej kariery). W pierwszej samodzielnej książce bydgoskiego poety – Pory (1962) zaznaczył on już wyraźnie swoją odrębną i intrygującą wyobraźnię. Krytykom jawił się jako poeta nieomal fizycznie odczuwający promieniowanie miasta na ludzki organizm, rolę przedmieścia i jego aury na kształtowanie się świadomości poetyckiej. Pisał Baszkowski wtedy w wierszu pt. Narodziny: W gnieździe przedmieścia wykluwa się pisklę/ ludzkie pisklątko ze skorupy krzyku/ głodny cierpienia namiętności ciemne/ już drżą w powietrzu pełznie ziemia mokra/ trucizny ziemi strącone korzenie/ skurczone kłącza obślizgłe dżdżownice/ parują w burym świcie jak w kołysce/ Wstaje przedmieście – to jest ranek domów. Wiersze z debiutanckiego zbioru miały być w zamyśle nazwaniem i określeniem miejsc rzeczy i ludzi. Poeta jakby pragnął ukazać samego siebie w ogniu wrażliwości, czy nadwrażliwości – siebie w sytuacjach niepewności i zwątpienia, a także nagłej ekstazy, nagłego olśnienia. Człowiek – w kontekście wierszy z tego tomu – rozpięty jest między wiecznymi pragnieniami, między łaknieniem spełnienia a nieustannie pojawiającymi się progami, porażkami i odejściami. Człowiek ten odchodzi z domu życia i godziny/ w której się wieczór zaczyna jak dzwon/ komu innemu mówi do widzenia/(...)/ noc wynajęta jak pokój w hotelu/ trzy kroki naprzód i trzy w tył/ w ciemności pociąg jak krzyk zbudzonego/ trzy kroki naprzód trzy kroki trzy kroki/ już zegar zamilkł (...). Egzystencja człowieka – konkluduje w swoich wierszach Baszkowski – składa się z nieustannych ucieczek, odejść i powrotów. Zdaniem poety przechodzimy do kolejnych segmentów czasu jakby nieustannie wracając do punktu wyjścia, nieustannie wahając się i sprawdzając w lustrach własną tożsamość. Wspomnienia z dzieciństwa przeplatają się w tych wierszach z substancjalnymi określeniami natury rzeczy i sprzętów. Oto stół, kawiarnia, mały plac i znów odskakujące drzewa kamienie/ droga z mgły/ zwija się za nami/ (...)/ już nie widać niczego/ tylko zniżony szum mijania/ drzewa kamienia drzewa/ nagły zakręt podbiega do gardła. To zakończenie wiersza traktującego o zamknięciu, o ograniczeniu – to zakończenie wolnym, metaforycznym otwarciem bardzo charakterystyczne jest dla twórczości autora Czekając na Ikara. Metafora jest jedyną z kilku pieczęci tajemnicy kreowanego przez poetę świata; na styku absurdu i uczucia, jaskrawości i gęstego mroku. Drugi zestaw wierszy Baszkowskiego – Biała laska (1968) jakby z większym naciskiem prezentuje absurdalne strony życia i egzystencji pośród ścian, kątów i luster. Wiersze w poetyckich ekwiwalentach określają postać miejsca i ledwie fragmenty rzeczywistości, jakby wyławiały je z jakiejś senno–mrocznej i na poły tylko możliwej krainy. Oto słoń, Guliwer, gra na trąbie, kij, exodus, biała laska, ślad; oto uprawa karłów tradycja służenia/ nożem i śliną zasługi u karłów/ odmiany karłów wdzięk metamorfozy/ zdolność krążenia w karuzeli czasu/ 29 (...), oto tancerka: muzyka ciała bardzo wiotka/ las niewidzialny błądzi wokół/ domyśla cienie źródła ptaki/ muzyka ciała – czas zamknięty/ w tylu przestrzeniach niewidzialny/ las błądzi wokół kręte ścieżki/ fałszywe źródła obce ptaki/ muzyka ciała – niewymierna/ w żelaznych górach i konstrukcjach/ skorupach domów zbyt zachłannej/ gonitwie życia w niewidzialnym/ lesie tancerka błądzi w dźwiękach/ świetlisty znak na tylu kręgach. Ale poeta wie doskonale, że jego świat nie był by pełny, gdyby nie miał rys i pęknięć – gdyby nie odsłaniał od czasu do czasu swoich niezrozumiałych, krwiożerczych praw. Wystarczy często tylko chwila, żeby odpłynęły w niezbyt widmowe słonie i w zwiewne tancerki, a na ich miejsce napływać zaczęła gęsta, brunatna, wyrwana z żył krew. Ta jedna chwila burzy wszystko; sen o surrealnej Troi pośród seledynowych i fioletowych murów, muśnięcie lepkiego oddechu miłości i sok pomarańczy, sok winogronu; Ta jedna chwila pod murami straceń/ Gest przedostatni w huku barw rozbitych/ (...)/ Wróżenie z ręki Lęk sytego jutra/ Kamienie ofiar przed kopaniem dołów/ dla jednej chwili Oceany ust zamkniętych/ do których skacze piach. Ów skaczący zakrwawiony piach to metafora z tego samego rzędu, co zakręt (który) podbiega do gardła – Baszkowski bardzo często jakby odwraca naturalny bieg rzeczy: zawierza prawom przyrody; odkształca dogmaty fizyki; prowadzi szeregi metafor do niknącego w dali donikąd... Kolejny tom wierszy – Poza słowami (1972) – jest najwartościowszy i najistotniejszy w całym dorobku Baszkowskiego. Znajdują w nim swoje rozwinięcie wszystkie te tropy semantyczne i kombinacje metaforyczne, wszystkie motywy i fabuły, które pojawiły się we wcześniejszych tomikach. Poeta tworzy jakby niezwykle koherentną i zarazem hermetyczną – wewnętrznie spójną – kosmogonię codzienności. W tych wierszach wszystko zdaje się pulsować oddechem wszechświata, wszystko zdaje się tętnić pulsem uciekających galaktyk. Tutaj też absurd nakłada się na realne kształty codziennego bytowania, tutaj groteska wykwita z krwi i bólu. Swoisty surrealizm – obwódka wyobraźni wokół zwykłego dnia i „zwykłej” nocy – przywodzą na myśl tajemne przestrzenie poezji nadrealistycznej Bretona, obrazy Delvauxa i rzeźby Hasiora. Tutaj snem jest to niebo/ dno zielone gniazdo/ martwego dnia/ nóż śpiewał z drewna/ mozolnie chropawe/ odbicie losu/ po bliznach dnia/ w rozdartym powietrzu/ odeszły głosy/ zdradzonego świata/ oczy usta suchy/ drewniany płacz/ snem jest ta ziemia/ o drewno bez czasu/ otwarta nożem/ wciąż ta sama twarz. Baszkowski stara się w tomie pt. Poza słowami spenetrować przestrzenie pozostające poza doświadczeniem zmysłowym – jego wyprawy na drugą stronę postrzegania, jego spojrzenia wędrujące na horyzont myśli przypominają nieco wyprawy podejmowane przez mitycznych bohaterów w poszukiwaniu złotego runa. Niestety – poeta wie o tym doskonale – ani rzeczywistość łodzi, ani pewność, iż złote runo (świadomość, pełnia, wiara) istnieje, nie są gwarantowane przez nawet najbardziej pewnie brzmiące słowa. Cóż, nazywanie jest tylko nazywaniem – jedynie iskra, jaka rodzi się między metaforą a jednorodnym słowem pozwala wierzyć, że jest jakiś sens głębszy. Jedynie liryka, jaka osadza się między początkiem a końcem strofy, daje nadzieję, że mimo wszystko jest jakaś szansa na przetrwanie. Baszkowski w tomie tym jakby jeszcze bardziej urealnił kreowane już wcześniej nieludzkie, „drętwe” i tragiczne przestrzeganie bycia. W tej pustce sterylnej ciszy bez powietrza/ w orbitalnej wieczności gdzie znużony czas/ odkłada swoje dzwony mówi jeszcze ciało/ człowiecze – ciemny łoskot krwi/ i to jest pożegnanie gniazdo bez nadziei/ nic tu nie powtarza twojego imienia/ zatrzaśnięci w świetlistych skafandrach/ nad granicami waszych małych snów/ będziemy trwać w tej śmierci wysokiej i jasnej/ w nieskończonym odlocie wolni od wszystkiego. Bohaterowie poezji bydgoskiego twórcy żyją wtłoczeni w te przestrzenie bez oddechu i żadna siła nie jest w stanie ich stamtąd wyrwać. Omawiany tom jest jakby szkieletem i kręgosłupem zarazem – bardzo często posługującej się metaforą organizmu – tej jakże żywej liryki. Autor wokół tego tomu zbudował zamknięty system poetycki, a późniejsze wiersze były jedynie (a może aż) wypełnianiem luk, zapełnieniem pustych przestrzeni między ledwie rysującymi się kształtami. 30 Może wypada żałować, że Baszkowski – jeden z najzdolniejszych poetów, jacy pojawili się po wojnie na Pomorzu i Kujawach – niezbyt ekspansywnie zawłaszczał owe luki, niezbyt obficie rosił owe pola niebytu krwawymi kroplami wierszy. Wybór liryków, który poeta opublikował w 1987 roku, jakby uwidocznił to ze szczególną wyrazistością. Owa mała aktywność literacka na scenie ogólnopolskiej spowodowała, że Baszkowski należy dzisiaj do grona kilku polskich poetów ze znacznym i intrygującym dorobkiem, ale też do grona poetów zapomnianych czy niedostrzeganych. A przecież poezja ta śmiało konkurować może z utworami takich choćby poetów jak Czechowicz, momentami: Przyboś, czy – tworzący w tym samym regionie – Janusz Żernicki; a przecież zasługuje Baszkowski na uznanie i ma do zaoferowania poezję z klasą. Następny zbiór wierszy zatytułowany Dziennik domowy (1978) przyniósł utwory jakby nieco wyciszone, kameralne. Wiersze te, to próba ustalenia proporcji między teraźniejszością, a przeszłością, pomiędzy rodowodem a etosem, pomiędzy genealogią a sukcesją. Poeta prowadzi tutaj rozmowy ze swymi najbliższymi: matko te ściany nie śpią/ ojcze wraca śnieg/ i rzeka z tym domem/ czule wschodzi w mroku/ matko ojcze ten dom już / pozostanie wasz/ wypełniony po brzegi/ choć odejdę w świat (...). Poeta jakby spowiada się w wierszu i poprzez wiersz ze stanu własnej wrażliwości – określa punkt, w którym jego wrażliwość się zatrzymała. Tworzy też na użytek wiersza swoiste theatrum domowe, w którym sam odgrywa główną rolę, w którym główne role grają na przemian – wiersz, poszczególni domownicy, postaci ożywiane wspomnieniami (choćby kolega szkolny) a nawet poczciwy domowy pies. Także zdarzenia, jakie zostały zatrzymane w kadrze wiersza (Fotografia) należą do czasoprzestrzeni i tę czasoprzestrzeń wspierają. Ale nie brakuje też w utworach z omawianego tomu nutki żalu za odchodzącym światem; odrobiny ironii, a nawet sarkazmu. Autor określając ramy domowego bytowania ukazuje wszystkie sprzeczne siły jakie w obrębie domu, czterech ścian, sufitu i podłogi nieustannie napierają na jego świadomość. Broni się przed nimi jakby własną wizją udomowionego świata – teatralizacją codzienności i klasyfikowaniem zdarzeń w dramatycznym ciągu. Wtedy nawet śmierć współdomownika ma swój głęboki sens – wtedy nawet śmierć najbliższej osoby odsłania absurdalnie strony trwania: w pokoju szorstkie koła wieńców/ nieboszczyk bliski i nieznany/ zamknął już na wszystko oczy/ wsłuchany w uroczystą śmierć/ więc żywi przyciszają głos/ ostrożnie układają kwiaty/ jak gdyby bali się potrącić/ powietrze tej dalekiej drogi/ której nie mogą ciągle nazwać. Nieustanne powitania i pożegnania wyznaczają rytm życia pośród ścian i okien. Baszkowski wciąż wraca do owych centralnych chwil w życiorysach najbliższych osób, wciąż widzi ich w sytuacjach wyboru. Najpełniej potrafi „wczuć” się w ich sytuację i odnaleźć symptomy jaźni, charakteru, wnętrza w chwili rozstania: odprowadzamy krewnych/ na małe brzydkie stacje/ zabiera ich dym lokomotyw/ coś jeszcze mówią do nas/ listami z rodzinnych miast/ potem zostaje po nich uśmiech w grubym albumie/ podobno mamy ich rysy/ przyzwyczajenia i gesty/ ale zaciera się wolno/ nawet barwa ich głosu/ tak przenosimy nie wiedząc/ obcą nam śmiertelność. Jedynie czyste życie, naiwne korzystanie z dobrodziejstw ojcostwa – zabawa klockami z synem, czy użyczenie „pióra” córce i tworzenie dla niej rymów zdaje się mieć jakiś sens: agnieszka/ wypuszcza skowronka z mieszka/ wschodzi ptaszek z jej rączek/ prosto w poranne słońce (...). Tylko takie chwile odgradzają poetę od poczucia pustki i niewiary w jakikolwiek humanistyczny etos. Poezja Baszkowskiego mówi o wyobcowaniu ze społeczeństwa i o alienacji jednostki – czy to będą cztery ściany domu, czy to będzie kawiarnia czy dworzec, wszędzie poecie towarzyszyć będzie poczucie życiowej przegranej, niewiara we własne siły i powracające wciąż lęki przed samotnością, przed starością i śmiercią. Właśnie śmierć jest jedną z częściej akcentowanych obsesji poetyckich autora – w śmierci widzi on jakby ostateczną ludzką instancję, zrównującą w ostatniej chwili wszystkich i wszystko. Śmierć nie pozwala poecie 31 spokojnie bytować i cieszyć się stabilizacją – śmierć jest wiecznym potwierdzeniem wciskającego się nieustannie do naszego życia i do sfery uczuć, zmysłów, myśli, absurdu. A przecież absurd jest tylko inną kartą ludzkiej egzystencji, często jedynie tłumaczącą niepokoje i rozterki w obliczu – dla innych nieskazitelnego i nieskomplikowanego – r e a l n e g o i s t n i e n i a. Baszkowski stale niedowierza, iż owo istnienie naprawdę i s t n i e j e... Podsumowaniem doświadczeń poetyckich Baszkowskiego był opublikowany w 1987 roku wybór wierszy pt. Czekając na Ikara, świadomie podkreślający związki poety z twórczością autora Czekając na Godota – związki z aurą groteski i absurdu, dusznością i ciemnią śmierci. Tutaj, dołączony do wyboru wierszach nowych z lat 1979 – 1983, podkreślona została swoista fascynacja śmiercią i umieraniem – poeta jakby jeszcze z większą intensywnością śledził i wpatrywał się w śmierć (takie wiersze jak Protokół, Epitafium kuchenne, Przypowieść o lesie, Wyrok, Epitafium dla psa, czy Joanna). Owo przyglądanie się śmierci przyjmuje formułę studium w dwu opublikowanych nakładem KPTK zbiorach: Martwe natury (1985) i Kwarantanna (1989). Baszkowski określił jakby w tych zestawach wierszy wprost swoje poetyckie obsesje i... w pewnym sensie wypowiedział wojnę śmierci. Poezja Andrzeja Baszkowskiego jest odsłanianiem absurdalnych stron życia, a poprzez owo odsłanianie jest próbą przyłapania śmierci na gorącym uczynku. Jedynie w takich momentach odsłania się jakby pełnia ludzkiej egzystencji – jedynie w sytuacjach ekstremalnych opadają maski z twarzy, a wystudiowane gesty i miny zamieniają się w n a t u r a l n e odruchy, potwierdzone prawdziwym jak odgłos deszczu płaczem. W tym płaczu i w tym lamencie odnajdujemy echa prawdziwej liryki Baszkowskiego. 1990 32 Malowanie słowami O poezji Mirosława Kasjana Mirosław Kasjan urodził się w 1933 roku w Żurominie na Mazowszu. Ukończył studia filologiczne na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, gdzie obecnie pracuje jako profesor. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych publikował swoje wiersze w prasie kulturalnej regionu kujawsko–pomorskiego, a także sporadycznie w periodykach o zasięgu ogólnopolskim. Wydał trzy zbiory wierszy, a także kilka książek z zakresu szeroko pojmowanej historii literatury i poetyki. Dwie z nich ukazały się w formie książkowej: „Przysłowia i metaforyka potoczna w twórczości Słowackiego” (1966) oraz „Poetyka polskiej zagadki ludowej” (1976). Znany w środowiskach naukowych i polonistycznych, ceniony jako badacz literatury i folkloru stworzył także Kasjan oryginalny zestaw wierszy, w których spożytkował zarówno swoją wiedzę historycznoliteracką, jak i fascynację ludowością, wszelkimi tekstami kulturowymi, podaniami i legendami – zasłyszanymi, bądź odnalezionymi w skarbnicy narodowej kultury. Poezja Kasjana to jakby świetlista metaforyczna przeplatanka, w której coraz to na plan pierwszy wysuwa się Natura. Poeta jakby prowadził nieustanny dialog z Naturą, jakby sprawdzał własną obecność w odwiecznej walce sprzecznych sił i żywiołów. Jego filozofia poetycka, to filozofia uważnej obserwacji i sprawdzania narzędziem świadomości każdego wycinka czasu i przestrzeni. Kasjan obserwuje, jakby nie dowierzał własnym zmysłom. Przygląda się drzewom i strumieniom jakby widział je po raz pierwszy, albo... po raz ostatni. Przygląda się ludziom jakby zobaczył ich w chwilę po przebudzeniu, jakby wydali mu się oni nierealnymi zjawami, jakby ulotnymi strużkami barwnego dymu. Ta poezja nie zna próżni – po brzegi wypełniona jest treścią ludzkich doświadczeń, po brzegi wypełniona jest pulsowaniem realnego bólu i realnego przerażenia nieuchronnością przeznaczeń. Kasjan jakby zaklina rzeczywistość, jakby w inkantacji odnajduje najbardziej immanentną cząstkę człowieczeństwa. Debiut poety miał miejsce w czasie postalinowskiego rozbudzenia w Polsce. Ognisko i ciemny wiatr (1962), to tom zawierający liryki z lat 1958 – 1961. Jakże musiała zaciekawiać po dętych mowach poetyckich na cześć Stalina, Bieruta i ich świt owa soczysta metaforyka, pełnia liryzmu i jakby niespotykana rześkość wierszy. Poeta miał odwagę mówić o swojej bezsilności i bezbronności, miał odwagę przedstawiać samego siebie jako ledwie drobinkę w historii: Otwarłem się jak muszla, stałem się membraną,/ słyszę – jak trawa rośniemy na kamieniu,/ padamy na równej drodze, my utykający/ mrówkę nieszczęśliwą poznamy po cieniu./ Jestem czuły jak muszla, chciałem tego,/ nic nie jest obojętne, nie jestem szczęśliwy,/ jestem słaby jak muszla, wybrałem to,/ tamtej siły zatrzaśniętej nienawidzę. Poeta jakby sięgnął raz jeszcze do romantycznych korzeni języka poetyckiego, jakby przetransponował na użytek swoich wierszy jasność i oczywistość, pełnię i dosadność strof romantyków. A przy tym nie zatracił indywidualnego wyrazu swoich utworów, nie zgubił siebie. Wiersze z tego tomu, to jakby wielozmysłowa opowieść o właściwościach świata, w jakim przyszło poecie bytować – wszystko tutaj go zaskakuje, wszystko zmusza do wysiłku i natężenia uwagi, wszystko na niego napiera, wszystko go przeraża i zachwyca: Oczy to krzyk ptaka, który zbudził ranek,/ zapowiadają nadejście czerwieni,/ nie wszystko było w księdze zapisane,/ jeszcze się wiele drogowskazów zmieni./ Łąkowe, mokre trawy w zachwyceniu rosną,/ w latarenkach łubinów znaleziony lipiec,/ los utkany przez wierne Penelopy krosno,/ wieczory oplatane powojami skrzypiec. Wiersze z debiutanckiego tomu Kasjana były także dochodzeniem i poszukiwaniem dojrzałości – poeta jakby szukał tego momentu w swoim życiu, kiedy nagle uświadomił sobie, iż stan jego umysłu pozwala określić go jako „dojrzały”. Owo śledzenie samego siebie w najprzeróżniejszych sytuacjach życiowych stało się jakby 33 jedną z obsesji poetyckich autora Progów, a zarazem pozwoliło mu jakby ustalić w przeszłości i teraźniejszości te miejsca, które określić można jako „słupy milowe życia”, albo „kamienie milowe doświadczeń”. Patrząc na siebie – a zarazem na innych i na wyabstrachowanego, człowieka hipotetycznego – doszedł poeta do wniosku, iż: Nie znalazł swojej dojrzałości/ w ramionach kobiet mądrych i starszych od siebie,/ ni w życzliwości przyjaciół(...). Wymieniając sytuacje, w których poeta owej dojrzałości nie odnalazł i przywołując różne postacie, stwierdził nagle, iż: Zobaczył ją czekając na tramwaj./ Widział codziennie ten potok przechodniów, ale dzisiaj/ dopiero wygasły w nim poprzednie myśli,/ spojrzał w przejściu z innego obszaru./ I dostrzegł jak ich twarze są różne – niewymienne,/ pomyślał: to są jeszcze twarze moich stanów,/ ale jutro na stałe którąś z nich przybiorę. Oto wiersz stał się jakby obszarem objawienia najistotniejszej życiowej prawdy – stał się przestrzenią, w której zrodziła się myśl podsumowująca całe dotychczasowe życie, „wszystkie nasze odjazdy, przyjazdy,/ wszystkie nasze przesyty, tęsknoty,/ wszystkie nasze powroty, odwroty,/ wszystkie nasze spadające gwiazdy,”. Także cały zbiór stał się jakby polem pierwszych poetyckich rozstrzygnięć, pierwszych zwycięstw i porażek – stał się zapisem lirycznych inicjacji, ale też już głosem, który odnalazł pełnię wyrazu i dojrzałość spełnienia... Drugi zbiór wierszy Kasjana – Gałązka mroku (1967) przyniósł wiersze równie odważne metaforycznie, ugruntował swoistą składnię i poetycką dykcję. Nie zmienił się też sposób zapisu – poeta nadal stosował małe litery na początku wersu, dużą literą podkreślając jedynie początek nowej strofy, albo szczególnie ważną myśl. Ten tom przyniósł wiele wierszy sięgających do pojęć ostatecznych, bądź drążących owe pojęcia. Stał się więc jakby sprawdzianem słów i znaczeń, swoistym kolokwium ciszy i krzyku, bólu i ekstazy. Kasjan wypowiadając poszczególne wiersze – jakby nie dowierza brzmieniu poszczególnych słów, jakby sprawdza do ostatka sens wypowiadanych kwestii. Jego wrażliwość na kontekst i ciąg metaforycznych nawarstwień każe mu używać słów oszczędnie, jakby przeczących swoją prostotą wszechobecnemu zgiełkowi, informacyjnemu tumultowi. W tomie tym dochodzą też do głosu bardzo silne akcenty surrealistyczne – poeta przyjmuje jakby na siebie rolę przewodnika po tajemniczych krainach podświadomości, jakby pragnie przeprowadzić czytelnika po chybotliwej kładce percepcji na drugą stronę ego. Składając poszczególne liryczne raporty ze swoich wypraw w tamte krainy często pyta: Wrastając w sen nieskończenie falisty/ rozplątuje się korzeń zgarbionych wieczorów/ przeloty ciszy poddane... i skąd znasz/ ten zakręt/ z głębi? Często poeta nakłada na postrzeganą rzeczywistość klisze wydobyte z podświadomości, ledwie zapamiętane z głębin snu. Kreuje wtedy jakiś przedziwnie lodowaty świat, który jednak wiele ma z Eliotowskiej Ziemii Jałowej: Marzec – ciepła rzeka w śniegu,/ mokre pióra mdlejących gołębi,/ przeciąg,/ prześwity we wszystkim,/ astmatyczne komórki zwietrzenia./ Pogrzeb świateł w wydrążonej bieli,/ nerwy rozczulone na histerię,/ pędzelki zapachów przyśpieszonych./ Często drzwi otwierają się same,/ pulchnieją powieki napięte na mróz,/ księżyc jest lekki/ w parujących obłokach. To jakby antyrzeczywistość, jakby świat niemożliwy powstający jedynie za parawanem wyobraźni i świadomości. Kasjan niezwykłą wrażliwością tworzy owe fantasmagoryczne i na poły nierzeczywiste krainy, przestrzenie, obszary; a przy tym nie zatraca ani odrobiny liryzmu. Niewątpliwie najbardziej ożywia wiersze Kasjana niezwykle rześka, świeża i oryginalna metafora. W wierszu pt. Daleko mamy do czynienia z prawdziwym jej skondensowaniem: Nie wiadomo na zawsze, czy moje daleko/ kurczy w mrozie gałązki, mauzolea liści,/ nad tracącą przejrzystość, rdzewiejącą rzeką,/ której już żadne młode źródło nie oczyści,/ czy może się wynurza z wrześniowego rana,/ z pierwszej mgły, która nie śmie zatrzymać promienia,/ czy też ocean wznieca w czarnych fortepianach,/ cwałujących z zachodu, w hipnotycznych cieniach,/ w zeschłej koronie słońca./(...). Jakże malarskie są te porównania, jakże pięknie surrealistyczne są te metafory. Kasjan jakby maluje słowami – tworzy swoiste obrazowiersze, gdzie odnajdziemy wiele cech przestrzeni 34 kreowanych na płótnach surrealistów, a szczególnie Salvadore’a Dali. I choć niektórym czytelnikom to porównanie może wydać się zbyt dowolne, jest w nim zapewne ziarno prawdy o tej poezji. Autor – często zbyt machinalnie i powierzchownie – klasyfikowany jako wioskowy lirnik, zakochany bezmyślnie i bez opamiętania w Naturze, stworzył w swoich wierszach przestrzenie pojemniejsze od obszarów niejednego poety tzw. awangardowego. Malarskość tych wierszy każe je sytuować gdzieś pomiędzy utworami Leśmiana i Staffa, a głęboka mądrość i prostota dopominają się o wskazanie koneksji z Czechowiczem, Przybosiem, a także z Gałczyńskim. Kasjan jest jednym z ciekawszych polskich poetów nigdy do końca nie odkrytych, i nigdy do końca przez krytykę nie „rozpracowanych”. Jest to siłą jego poezji, ale niestety zabija to poetę. Gdyby w odniesieniu do poezji wypadało używać przenośni gastronomicznych, należałoby powiedzieć, że wiersze Mirosława Kasjana dojrzewają niczym wino. Im są pisane w bardziej podeszłym wieku, tym mają w sobie więcej osadu życia, tym są smakowitsze. Utwory zawarte w trzecim zbiorze toruńskiego poety – Progi (1980) przynoszą refleksje natury ontologicznej. Podsumowują dokonania i horyzonty przyszłych dróg: Nie wiem, ile/ przekroczyłem progów./ Może do wielu/ przywykły od razu ufne spojrzenia,/ zanim zdążyły je spostrzec./ Dziś cóż o nich wiedzą/ oczy i nogi? W tym zbiorze doprowadzona została także do perfekcji metoda projekcji surrealistycznej: Łuna biła od rzeki,/ łąka rozkwiecona/ wstępowała na wzgórze/ pod ramiona zorzy,/ w najgłębszej zapadlinie/ swój kielich otworzył/ kwiat wieczoru. To bardzo charakterystyczny dla Kasjana fragment – elementy krajobrazu zostały tu ożywione, a cechy pewnych ciał stałych i sprzętów z otoczenia człowieka przeniesione zostały na pojęcia abstrakcyjne. W pewnym momencie poeta przestaje już odróżniać granicę, jaka dzieli jawę od snu, jaką da się wytyczyć między tym co realne, a tym co nadrealne: „Przebudzony pośrodku lasu/ z pełną szumów i zapachów głową,/ nie wiem,/ gdzie jawa,/ gdzie sen./ Wirują sosen korony,/ toczy się rzeka wiatru/ po najwyższych/ gałęziach/ drzew./(...)”. Kasjan ze szczególną mocą manifestuje też w swoich wierszach swoisty wpływ mitu kalendarzowego na życie człowieka w ogóle i na jego bohatera lirycznego. Przemijanie, nadchodzenie po sobie dni, nocy, miesięcy i lat, wszystko to wpisane zostało w tych wierszach w wieczny rytm przemian i przeobrażeń, w obrębie których człowiek jest ledwie drobinką, ledwie pyłkiem. Owe przemiany i zmiany wyciskają swoje piętno na bohaterze, który wciąż pokonywać musi nowe „progi”. Kasjana fascynuje ów immanentny ruch w przyrodzie, nieustanny bieg czasu – przejście od narodzin poprzez dojrzewanie do śmierci. Fascynuje poetę wszelkie przenikanie, przesączanie się, wszelka zmiana powłoki i materii. W takim kontekście nawet kolejne miesiące podążają ku określonemu miejscu w czasoprzestrzeni, nawet i one przesączają się ku nicości: Wrzesień,/ przechodząc przez las,/ nie schyla głowy –/ przepływa, przenika/ niby światło,/ jak łagodny wiatr.” I choć „jego chód nie zgadza się z rytmem/ świata: / Nie znajdziesz w nim ani arytmii pośpiechu (chociaż cel siedmioma górami przywalony),/ ani spętania lękiem,/ że tak blisko/ kres. Twórczość poetycka Mirosława Kasjana jest oswajaniem chaosu – próbą uporządkowania bezładnych zdarzeń, twarzy, gestów w jakiś logiczny ciąg. Jest nade wszystko próbą nadania ruchu skostniałym strukturom; poeta, poprzez ulirycznianie codzienności i metaforyzację pojęć prostych, wprawia w ruch wszystko dokoła. Dzięki metaforom i ładunkowi liryki przestrzeń i czas odnajdują swoje właściwe miejsce w wieczności, a człowiek staje się jakby odbiciem wiecznych praw rządzących kosmosem. Poeta pragnie by wszystko powoli przesączało się do przyszłości, by przenikało do bytu idealnego – duchowego, niematerialnego. Pragnie by rzeczywistość podświadoma stała się wewnętrznym mirażem, prowadzącym wprost do Boga, albo wprost do Absolutu. Bohater wierszy Kasjana podąża ścieżką percepcji nieustannie kuszony i zwodzony, jego poczucie bezwładu i bezsiły wciąż nie 35 pozwala mu zejść z wytyczonego przez pokolenia szlaku, ale też – bohater ten to sama kwintesencja ruchu i istota dziejącego się wciąż mitu... 1989 36 Od słowa do oddechu O poezji i prozie Jerzego Lesława Ordana Jerzy Lesław Ordan urodził się w 1934 roku w Pińsku na Polesiu. Ukończył studia polonistyczne na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Pracował jako nauczyciel i bibliotekarz szkolny (w Liceum Ogólnokształcącym w Toruniu i Zasadniczej Szkole Mechanicznej nr 1 w Toruniu). Był też kierownikiem literackim w Państwowym Teatrze Lalki i Aktora „Baj Pomorski”, a także członkiem zespołu redakcyjnego kierowanych przez Jana Górec–Rosińskiego „Faktów” (w ich najlepszym chyba okresie). Od połowy lat pięćdziesiątych uprawiał publicystykę, a w 1959 roku debiutował w poezji i prozie. Związany był z Orientacją Poetycką „Hybrydy” i Korespondencyjnym Klubem Młodych Pisarzy przy Zarządzie Głównym Związku Młodzieży Wiejskiej. Poza prasą literacką (lokalną i ogólnopolską) publikował swoje utwory w licznych almanachach i jednodniówkach, między innymi: Almanach Młodych (1960, 1961 i 1962, 1963), Młoda wieś pisze (1961), Almanach – Poeci pomorscy II (1964). Opublikował również następujące zbiory wierszy: Ciało Ziemi (1964), Poza rzeczy (1967), Jeziora niespokojne (1972), Rekolekcje (1975), Pieśń o rzece – fragmenty (1975), Już po południu (1980). Wydał także trzy książki prozatorskie; zbiór opowiadań pt. Jakby kto chciał wiedzieć (1977), powieść pt. Jeszcze jedno lato (1982) i powieść pt. Chłopiec (1984). Poezja Jerzego Lesława Ordana jest swoiście upozowana językowo – poeta stosuje nagłe przerzutnie, zmienia – w obrębie wiersza – stylistyki, metaforyzuje proste zdarzenia i upraszcza sensy o ogromnej nadbudowie. W ten sposób „tka” wiersze z materii codzienności i historii, z kolokwialnego języka ludzi prostych i swoiście naukowego slangu humanistów. Dzięki tego rodzaju zabiegom powstają wiersze pełne wewnętrznych dysonansów, ale też wiersze rekonstruujące jakby sprzeczności tkwiące w życiu, nieustannej gonitwie za szczęściem i pełnią przeżywanych chwil. Poprzez swoje metaforyczne „plecionki” Ordan zdaje się patrzeć na świat, nieustannie kontrolując przebieg zdarzeń, dając szansę powierzchni i zewnętrzności, realizując postulat wewnętrznego przeżywania i analizowania rzeczywistości postrzeganej. Nie są to wiersze łatwe – podobnie jak w przypadku innych poetów rówieśnej Ordanowi formacji Orientacji Poetyckiej „Hybrydy” – wymagają od czytelnika dużej kultury literackiej, umiejętności przestawiania skali odbioru, nawet w obrębie jednego wiersza; często nawet w obrębie strofy czy wersu. Dlatego może autor Rekolekcji nigdy nie został w pełni doceniony, a krytyka bezradnie rozłożyła ręce. Tam, gdzie w grę wchodzą wnikliwe analizy i porównywanie wątków, krytycy zwykle uciekają się do eufemizmów, gadatliwych uproszczeń i – często – bezmyślnych porównań. Ordan jednak jakby zdawał się nie zważać na głosy krytyki, realizował swój program poetycki i literacki, nieustannie eksperymentował na wierszu, często reagował utworem poetyckim na rzeczywistość, ekscytujące, bądź przerażające wydarzenia dnia, czasami też pozwalał sobie – na wyprane z eksperymentatorskich wątków – w pełni liryczne zamyślenie. Ale zawsze opis rzeczywistości miał u poety pęknięcie – bolesne rozdarcie między językiem a sensem: Góra inkrustowana nitami W zboczach/ wąwozy szorstkie Na opak – jaskinia/ (Ściany w zaciekach denaturatu)/ Spichlerz na pokłady chleba Rudę boczku/ z zapachem jałowca Kręgi konserw/ Szafa – pleśnie ścierają nietoperze –/ brzemienna swetrem Koszulami/ Staw – wodorosty sznurów/ zalegają dno (Już zeskorupiałe)/ Muszla z wyprutymi mięśniami/ Beczka śmiechu Lamus –/ pająki porzuciły swoje ściegi/ Dzban trzasków i wahnięć/ Żagiel i róża wiatrów Powłoka/ mrozu Nisza na igliwie Pot/ Argument pierwszy na traktach cierpkich. Cóż można wyczytać z tego opisu? Niewątpliwie dążność autora do łączenia odległych semantycznie struktur pojęciowych, a poprzez to tworzenie jakby nowej rzeczywistości semantycznej – w opisach tych odnajdziemy immanentny nieład podświadomości, gdzie pojęcia sąsiadują ze sobą i 37 gdzie wzajemnie na siebie zachodzą, a nawet toczą ze sobą swoistą walkę. Tę głębinną stronę swojej poezji, starającą się oddać przestrzenie wewnętrzne człowieka, podkreśla Ordan niejednokrotnie: „Od dna przyszedłem i zstąpię jeszcze niżej/ Gdzie potrafię tylko wymyślić głuchotę i ciemność/ Od drzew przyszedłem/ Już zwiędłych w niewidoczności/ Od jałowca który stygnie Od topól/ I wrócę do drzew Zamocowanych w dostrzegalność/ Pokładów drewna Drzewostanu/ Od wody wspiąłem się Ujmującej korzenie/ na bukiet krajobrazu Wchodzącej w domy/ Od wody w czerni i wody ostrej/ I wrócę do wody Przezroczystości/ Od ognia idę Poblasków rozciągniętych jak sieci/ Od prochu Od węgla Od trzasków Śliny/ I będę szedł do głosów i piołunu/ Do klatki rozpaczy Po twardnienie/ języka/ Od niewiedzy wyszedłem i jeszcze przekroczę strefę niewiedzy/ Wypłynę z łożyska/ Pełnego soków Psów/ Chorałów I ciał osłonecznionych/ I dojdę do fundamentów Popiołu Fosforu. Poeta zdaje się ogarniać wierszem i metaforą cały ciąg przemian towarzyszących człowiekowi od momentu narodzin aż do śmierci – a więc od przejścia materii w stan ożywiony do rozpadu żywego organizmu na poszczególne pierwiastki materii. Taka perspektywa pozwala poecie ogarniać egzystencję w wielu aspektach i wielu wymiarach naraz. Pozwala na zbliżenie do samych źródeł tajemnicy istnienia, a zarazem wytycza konkretny program życiowy. W myśl jego poetą jest ten, który w każdym codziennym geście i w każdej sytuacji stara się obejmować spojrzeniem elementy dnia i nocy od wody do krwi i od słowa do oddechu: Więc kiedy do mięsa zasiadam/ i chleb przyswajam palcom –/ gardło rozwija się w rzekę Zatokę perłopławną/ I wszystkie zapachy przełamują się moim tropem Szelesty/ Wszystkie ogrody zerwane z uwięzi/ Tak jest na poczęcie mięsa/ Cóż dopiero gdy świętujemy stół/ Aniołów jadła Formułę jadła/ Nabożeństwa sytości/ Wiec kiedy kobietę odkrywam/ Po palcach Włosach Po włókienkach myśli/ Kiedy – to chciałbym od wody do krwi/ I od słowa do oddechu/ A to żegluga i ślad/ można zgubić u początku/ (Krtań zatrzepoce i ręce nabiorą ołowiu)/ A gdybym poznał ją do tamtego brzegu – / znów będę u prologu/ Gdy podróż wybieram/ i krajobrazy przesuwam jak figury w szachach/ O podróż Pod deszcz Przez noce/ Wodotryski kwiatów/ Ku ludziom znad rzek Rybom/ Ku starcom lęgnącym w brodach insekty/ Tym kobietom z piersiami opuszczonymi jak ogórki/ W warstwy warstw Krajobrazy struktur/ Śni mi się podróż nie do skończenia/ Śnię galop/ Do uduszenia wiatrem/ Śnię szybkość na prześcignięcie swojego ciała/ I nie tylko kobietę w kobietach Manifest jadła/ Te noce narosłe w przestrzeń Nakładanie/ oddechu na oddech/ Obszary ciszy i obszary burz/ Wszak istnienie jest – ruchem. Podobnie w wierszach Ordana – myślenie poetyckie i metaforyzowanie rzeczywistości także są r u c h e m. Poeta nieustannie przemieszcza sensy w obrębie prymarnych i naddanych znaczeń. Jego widzenie świata ma w sobie wiele z nieustannie zmieniających się konfiguracji kalejdoskopu. Owa metoda kalejdoskopowa polega na wyszukiwaniu podstawowych znaczeń i sensów wyrazów, a następnie zderzaniu ich w procesie prokreacyjnym i kreacyjnym wiersza. Dalej zostaje już tylko wyławianie z tego rodzaju elementów czy „prefabrykatów metaforycznych” najbardziej ekscytujących i prawdziwych w swej istocie złożeń. Do tych wierszy dojdą jeszcze w późniejszym okresie twórczości swoiste utwory interwencyjne, gdzie poeta wypowiadać się będzie językiem prostym na temat zdarzeń we współczesnym świecie. Tytuły wierszy mówią tutaj same za siebie: Samobójstwa delfinów, Tradycyjna metoda połowu, Starzy ludzie umierają ciężko, Dziewczęta na okładkę, Na śmierć kosmonautów amerykańskich, Liban, Upały 75, (Kiedy moja matka umierała...), My Europejczycy, Dziewczyna w żółtym mercedesie, Ravensbrück. Są to zatem wiersze wyrosłe z uważnej obserwacji sceny politycznej, z reminiscencji historycznych i ze zdarzeń w jakich poeta uczestniczył. Znamienny w tym względzie jest wymieniony wyżej wiersz napisany po śmierci amerykańskich astronautów podczas startu rakiety: I poznali śmierć t u t a j Jak poznali wszyscy/ których nie ma Płonęli/ w aluminiowym inkubatorze – i przeszli w stan/ znicza/ Nie zgaśnie na cokole żyjących – tych co osadzą stopy/ w popiele Księżyca/ Trzej 38 zdrowi jak żywica krótkowłosi/ Dziś na białe wargi/ kładą sztandary Sypią/ kopce ze święconych słów których butem/ tknąć nie warto/ Trzej pełni mięsa i żądzy/ Ikar/ uciekał z niewoli A oni? Jakże inny jest język tego wiersza – poeta wstrząśnięty wydarzeniem nie potrafi zastosować w jego opisie wcześniej wskazanej metody. Raczej pragnie mówić językiem prostym, nie udziwnionym, nie zawierającym w sobie pierwiastka eksperymentu. W wielu wierszach tego typu stworzył Ordan jakby liryczny obraz świata – a uwzględniając perspektywę kosmiczną – także i planety, nieustannie zbliżającej się do katastrofy i wciąż od tej katastrofy się oddalającej. W takim kontekście jedynie życie szybkie i błyskotliwe, jedynie przeżycie autentycznych wzruszeń gwarantuje, iż nie będzie to czas stracony. Symbolem takiej postawy i tego rodzaju przewartościowania może być wiersz o sławnym kierowcy formuły jeden: Niki Lauda – najszybszy na torze śmierci;/ po trzech tygodniach wrócił do żyjących/ Znów żarzy się/ w czerwonej jak papryka metalowej skorupie/ Nim spłonie któregoś dnia wśród spazmującego tłumu/ Bo czy znajdzie się jeszcze taki/ co obezwładni swoją maszynę przy płomieniach/ i wywlecze go jak wór żyta?/ Niki Lauda nie zatrzymał się kiedyś przy umierającym koledze/ i wyjaśnił:/ „Nie płacą mi za parkowanie, lecz za jazdę”/ Zaiste to człowiek który prześcignął/ śmierć. Poecie niepojętą, ale fascynującą wydaje się taka postawa – wszak on właśnie zatrzymuje się i pochyla nad każdym cierpieniem, nad każdą bolesną egzystencją i nad każdą śmiercią... Po latach pojawiła się też u niego w związku z tym wierszem refleksja o manipulacjach prasy i nie będąc pewnym czy zdarzenie taki właśnie miało przebieg – nie przedrukował wiersza w swoim wyborze. Sytuacja jednakże w nim przedstawiona zdarza się często w świecie i jako modelowa może rodzić pytania i komentarze. W prozie Jerzy Lesław Ordan nieustannie wraca do czasu młodzieńczych inicjacji – do czasu wojny. Jego bohaterowie to prości chłopi i biedni robotnicy, którzy prowadzą walkę z okupantem albo próbują „kombinować” po wojnie. Szczególnie interesująco brzmią opowiadania Ordana z tomu pt. Jakby kto chciał wiedzieć... (1977). W tych stylizowanych przypowiastkach i ludowych gawędach wojna ukazana została w inny niż dotychczas sposób. Opowieści narratora tych utworów są zabawne, często wręcz farsowe. Bohaterowie tych krótkich form prozatorskich są jakby żywcem przeniesieni z utworów Haška, rubaszni, zabawni i często przedkładający własny interes nad dobro narodu, przedkładający zrobienie dowcipu wrogowi nad „walkę do ostatniej kropli krwi”. Pisanie językiem naśladującym konglomerat gwarowo–plebejski mieszkańców Polesia, znakomicie odzwierciedlają ludyczną stronę wojny. O charakterze tego języka najlepiej świadczyć może pierwszy akapit pierwszego opowiadania zestawu: Znad Narwi dopiero ósmego dnia odciąglim na Czerwony Bór. Prawdę mówiący moglim tamuj jeszcze bronić się. W onych bunkrach, nie wykończonych, bo dopiero od wiosny trzydziestego dziewiątego budowanych, ale mocnych, tak, że nam Niemczury na pukiel mogli skoczyć. W powieści pt. Jeszcze jedno lato (1982) bohater wraca nieustannie myślą do swoich korzeni – poszukuje swego rodowodu. Przypomina sobie przeżyte chwile na wsi, na łonie przyrody, w najlepszej komitywie z Naturą. Bohater zdaje się być w ciągłym biegu – życie zdaje się migać mu ledwie przed oczyma; oczyma coraz bardziej załzawionymi i coraz bardziej matowiejącymi. To powieść o rozrachunku z samym sobą, o nieustannym sprawdzaniu siebie w różnych momentach życia. Wyraźnie autobiograficzny charakter ma powieść pt. Chłopiec (1984). Opisuje w niej autor lata okupacji niemieckiej w Polsce, a potem dorastanie tytułowego chłopca pośród stalinowskiej rzeczywistości powojennej. Szczególna wrażliwość bohatera każe mu patrzeć na otaczającą rzeczywistość z niesłabnącym zdziwieniem. Szczególnie wyraziście nakreślony został portret matki, która na dobrą sprawę była pierwszą nauczycielką życia chłopca. Proza Jerzego Lesława Ordana opisuje swoisty awans ludności wiejskiej po II wojnie światowej, przemiany społeczne, jakie dokonały się na wsi, ale też i ową drogę krzyżową, jaką pokolenia 39 chłopów, całe zastępy żołnierzy, partyzantów i cierpliwych oraczy, musiały przejść od końca lat trzydziestych dwudziestego wieku, aż do końca lat sześćdziesiątych... 1990 40 Rytuały wyobraźni O poezji Janusza Żernickiego Janusz Żernicki bez reszty tonie w wyobraźni. Pragnie wieczności – chce połączyć się z pierwotną siłą ożywiającą obrazy, generującą określoną k u l t u r ę. Jego poezja jest echem słów i poblaskiem gestów pokoleń, kultur, jednostek i wspólnot żyjących w świecie bez granic, istniejących w konstrukcjach planetarnych, gwiezdnych – otwartych jak rana pośród wszechświata. Poeta jest medium tajemnicy istnienia. Przepływają przez jego świadomość obrazy i odgłosy zdarzeń, fakty nakładają się na siebie, rozkosz rozmywa się w bólu, rana staje się błogosławieństwem. Tego rodzaju punkt widzenia jest syntezą bez granic, sortowaniem sprzeczności i wybieraniem z sita samorodków – dlatego daremnie szamoczesz się Magdaleno,/ znosi cię dzban twojej własnej smukłości. Chcąc ukazać krajobraz wewnętrzny tej liryki należałoby cofnąć się do czasów antycznych, w obręb architektury greckiej i rzymskiej, należałoby pochylić się przed Altamirą, stanąć pośrodku cywilizacji Sumeru i Egiptu – słowem zatopić się w kulturowości. I nie powinno czytelnika dziwić, że akwedukty Rzymian graniczą tu ze sfinksem i jaskiniami ludzi pierwotnych, nie powinno dziwić, bo jest to nasze wspólne dziedzictwo kulturowe. Ale to zaledwie pierwsza błona. Tło i nie tło – widać na przykładzie Żernickiego jak poezja góruje nad sztukami wizualnymi. Następne wszak warstwy są elementami pejzażu, i n f o r m a c j a m i o konkretnych rekwizytach, ale także kolejnymi tłami nakładającymi się na przestrzenie archaiki. W takim drgającym i pulsującym hologramie wiersza wyodrębnić można wiele równoważnych płaszczyzn – a więc głębię mitologiczną, panoramy realnego świata postrzeganego okiem wiecznego tułacza, odniesienia do tradycji judeochrześcijańskiej, pogłosy c i e l e ś n o ś c i i echa chemii struktur organicznych. Żernicki chce ukazać człowieka w sieci napierających na niego sił, splatających się nieustannie przeciwieństw. Jego język jest zapożyczonym od Ewangelistów i heretyków rodzajem stwierdzenia ograniczającej wszystko j e d n i: W górach poczułeś dno ostateczne perspektyw,/ i pory ssące jakże inne niż poranka,/ i żonę Lota z pulsującym nerwowo witrażem,/ gdzie miłość, rzeźbiona z wiewiórką u nogi./ troska, a nie kiść leszczyny u haka katedry/ (to wszystko, wszystko już w grotach Altamiry;/ ogień i deszcz powraca )/, okazują się tylko czystymi orbitami,/ które ruch opierza w kolory. To utwierdzenie jest zarazem przyznaniem iż wszystko dookoła ma charakter ulotnego mirażu, jest ledwie chwilą, błyskiem t e r a z pomiędzy było i będzie. Poeta stale przypomina, iż każda konstrukcja lingwistyczna, każda struktura myślowa jest wynikiem tego, iż w ciele krąży krew. Ostrze jest obietnicą bólu, a twardość wynikiem mineralizacji, jaka dokonuje się w kościach. Ten język pozy kulturowej staje się często nośnikiem szczerego i jakże bolesnego wyznania – poeta nie wstydzi się łez, nie waha się obnażyć chwil rozczulenia; właśnie wtedy jest najpełniej człowiekiem, właśnie wtedy najpełniej istnieje. Przysiada na piasku i mówi: Poprawmy sandały. Krętogłów przysiadł na jesionie. A nie wołał go nikt. Pociągi przystanęły w polu. I trąbki i światła długie u scen rudych. I obnażony z nagła u korzeni piach. Krętogłów przysiadł. Pora się rozliczyć. Karty są znaczone. Byłem tutaj chłopcem. Dławiło mnie słońce i przeczucia jak bursztyn zadymione. Byłem tutaj chłopcem. tam dalej są cmentarze. Wiatr i sól. 41 W błysku chwil rodzi się refleksja nad ludzkim bytem – krętogłów na jesionie, światła u sosen, korzeń drzewa, pociągi pośród pól – wszystko to chwila, wszystko to pozór trwałości. Jakże musi boleć taka świadomość odarta z pozorów, nie umiejąca zadowolić się względnością rzeczy błahych, nie zgadzająca się z kłamstwami zmysłów. Żernicki nie potrafi patrzeć na świat bez cywilizacyjnej przysłony. To ludzie bez wrażliwości, ludzie przyjmujący byt jako pewnik, coś oczywistego, godzą się ze swoim losem, przyjmują zdarzenia takimi, jakimi dla nich są. Poeta nie może odrzucić swojego aparatu syntetyzującego, bo musiałby odrzucić samego siebie. Jego postrzeganie świata jest szukaniem prawdy absolutnej – prawdy tak prostej i tak złożonej jak poetycka świadomość, jak poetycka wyobraźnia, jak poetycka kontaminacyjna metoda obserwacji. Tylko taka postawa może uchronić poetę przed fałszem. Przecież Ci, którzy przymierzają maskę, nie czują wcale/ jak im do twarzy przyrasta. Widzą zaskoczeni że nic się nie zmieniło. Nic nie jest inaczej./ Tacy byli. Tak o sobie już dawno myśleli./ Teraz do poprzednich tęsknią wyobrażeń. Byt dla Żernickiego jest funkcją odpowiedzialności. Człowiek w świecie sprzeczności jest faktem ulotnym, poblaskiem dalekiej łuny, echem stworzenia. Idąc pośród piasków, które wiatr historii naniósł na wielkie place cywilizacji ma świadomość, iż idzie za sobą i idzie przed sobą – niesie praświadomość i świadomość pogrobową. Myśli o tych, co przed nim i o tych co po nim będą tędy szli. Dla szarego „ja” taka świadomość i tego rodzaju bolesne roztrząsanie będą dziwactwem, trudnym do zrozumienia intelektualizowaniem, ale przecież poezja leży na przeciwległym biegunie świadomości. Poeta żyje wyobraźnią i w rewirach imaginacji bytuje. Słyszy odgłos kroków rzymskich legionów, krzyk zabijanych zwierząt i śpiew żałobników odprowadzających ciało kolejnego nadwrażliwca. Droga prowadzi na szczyt wzniesienia skąd widać dalekie akwedukty, posągi władców, ruiny starożytnych miast i gdzieś pod horyzontem, a może już w chmurach tężnie niebieskie. Tymi tężniami Żernickiego idą w dal mnisi i śpiewają gregoriańskie pieśni. Poeta przystaje, słyszy jakby kroki strażników na moście, patrzy na tężnie i widzi, że spływa z nich krew, czysta, tleniczna, krew ożywiająca ciało rześkie i młode. Zaraz potem jednak płynie krew ciemna, niemalże brunatna, krew starego człowieka, krew cierpiącego i płaczącego wygnańca grzebiącego w śmietnikach dumnych kultur. To są straszne chwile, to są momenty, kiedy traci się wszystko, kiedy wartości są ledwie błękitną mgiełką pośród chłodnego poranka. To czas, kiedy odległości znowu przywarły płasko. Żernicki zaczyna mówić cicho, jakby bał się, że w słowach wypowiedzianych zgubić się może to co jest istotą poetyckiej refleksji ontologicznej. Zaczyna mówić, gdy zbliża się Noc akweduktów/ Pora dialogów przy fletni/ Słodka pora. Wszystko zaczyna się u niego od inkantacji – wszystko w inkantacji się kończy. I takie wiersze najpełniej przemawiają do wyobraźni czytelnika – zawiera się w nich bowiem wieczna tęsknota za spełnieniem, tęsknota za pięknem i czystym uczuciem. Poeta pragnie doświadczyć chwili szczęścia rozsadzającej jaźń. Jednocześnie zdaje sobie z tego sprawę, iż taka chwila jest niemożliwa do uchwycenia w jej hic et nunc. Jeśli się zdarza, to tylko refleksja pozwala wyodrębnić ją z natłoku faktów i zdarzeń, tylko upływ czasu określa jej ramy. Zatem najpełniej pozostaje ona w wierszu. W taki sposób poeta chroni chwilę przed zaborczością świata, szumem informacyjnym, zgiełkiem komunikatów. W ten sposób chroni też s e n s. Jest tego świadom – powiada: Znów/ sam przed sobą sens chronię. A znaczy to, że w sobie i we własnej refleksji nad istnieniem poeta szuka schronienia. Odrzuca miasto i chaos, odrzuca Prostacki sens bez nazw, szuka prostych a głębokich, cichych a donośnych. Kiedy inni klaszczą, poklepują po plecach, kiedy skandują i unoszą rękę z kciukiem skierowanym w dół poeta zamyka się w sobie. Mówi jakby w pustkę, mówi do siebie i takich jak on wędrowców, którzy patrzą na niego i bezgłośnie pytają: Czy wiesz? Czeka chwilę aż wiatr przestanie zagłuszać słowa, aż wrzawa na chwilę przycichnie i mówi: 42 Wiem, teraz trzeba zaczekać, łagodnie przymknąć oczy i rozlegną się z tyłu słowa spokojne i proste, jak u Lieberta na maszty brane polskie sosny, i malaturą krwiotrysłą pokryją sklepienie oczu, nocy i przypomnienie. Gałąź leszczyny, kiść jarzębin ktoś zawiesi u tych sklepień cętkowanych jak atlas. Wystarczy pięść zacisnąć a już granic obrys tysiąc lat w zaciśnięciu kamiennym przetrwał. Niezwykle intrygującym w poezji Żernickiego jest motyw wędrówki, podążania do celu, zmierzenia donikąd, wyprawy z góry skazanej na niepowodzenie. Jest to motyw kulturowy, od dawien dawna przypisany poecie i jego sytuacji. Jest to też jeden z najistotniejszych wyznaczników wyobraźni poetyckiej. Powiedzieć można iż bycie poetą ma w sobie zakodowany b y t w ę d r o w n y, ruch pośród zmieniających się dekoracji. Żernicki stale idzie przez pogorzeliska i rumowiska, stale wraca do miejsc, które już widział, w których już doświadczał inicjacji i które zraniły jego wrażliwość. Przygodnie spotkanemu włóczędze, przyjacielowi, bohaterowi ostatnich bachanalii tłumaczy: Zrozum, ja stamtąd wracam, gdzie niewielu wyruszyć ma ochotę. Z piachów Mezopotamii inną uparłem się odnaleźć drogę. Poza praw zapisanych wstydliwą kurtyną, poza nadętym cnót naszych proscenium chciałbym być jednoczesnym i bez winy z tym wszystkim, co we mnie, ze mnie i ze mną. Poeta podkreśla i n n o ś ć swojej wędrówki. Wszak nie szedł on utartymi szlakami – zmierzał poprzez krainy, w których wędrowiec budzi zdziwienie niczym piękny ptak pojawiający się w zasięgu oczu. Szedł w bólu i spiekocie, towarzyszyły mu lęk, postacie w maskach, hybrydy jaźni i cienie umarłych. Tych ostatnich było coraz więcej i poeta pragnął uwolnić się od nich, chciał ich zgubić, pozostawić. Ale im bardziej im umykał, tym bliżej byli jego wyobraźni, im dalej majaczyły ich cienie, tym głębiej zapadały w jego wnętrze ich odbicia. W takich chwilach, w błysku autorefleksji poeta mówił: Który na próżno wyrywam się wirom po umarłych,/ który widziałem miasta w chwili jak Chusta Weroniki. Tak oto wędrówka stała się męczarnią, tak zmieniła się w ucieczkę. Ale nie ma ucieczki przed własnym losem, nie można zejść z drogi przeznaczenia – życie i śmierć każdego z nas zostały zapisane w gwiazdach, zdarzyło się i powtórzyło w setkach, tysiącach tych, co przed nami, zdarzy się i powtórzy w tych, co przyjdą po nas. Dopiero na gruzach upadłych cywilizacji zobaczyć można znikomość jednostkowego losu, zrozumieć można czym jest b y t, skąd idziemy. Wędrówka poety, śmiertelna wyprawa do granic bez granic, bieg po okręgu, bieg w miejscu są otwarciem przestrzeni – raną, która nigdy się nie goi. Poeta jest tego świadom, wie, że jego wędrówka nie ma końca, że rany na obolałych stopach się nigdy nie zagoją, że ruch obrazów jest permanentny: Nikt nie wie, jak długo jeszcze, będzie szła za nami ta niedomknięta przestrzeń, welon wlokąc ostatni, lecz już zapoznany. 43 Nad niejedną rozpadliną służył nam za namiot; rozplątując krwioobieg, ciągnęliśmy po wertepach światło. Mijaliśmy w drodze nas samych, przez zaciężnych plądrowanych. Mijaliśmy w magistralach czasów (tabor – transport –stare palto) pchający się na światłach niemodny nasz organizm. Mijaliśmy martwych. Uduszonych w szalach z siebie snutych dali. Żernicki pisze przez cały czas jakby ten sam poetycki raport. Opowiada najbliższemu sobie czytelnikowi, spotkanemu przygodnie włóczędze, kobiecie dającej ciepło dzieje swojego wędrowania, schodzenia na manowce i ciągłego odnajdywania mijanych już punktów. Opowiada, bo tak pojmuje swoją poetycką misję. Jego pragnieniem jest mówić o osobie, o swoich porażkach i wzlotach, o chwilach uniesienia i upadku. Tylko taka poezja ma dla Żernickiego sens, tylko taka poezja wypełnia pustkę życiowych dramatów, koi ból, skleja czarne włókna rozwłóczonej biografii. Janusz Żernicki jest poetą osobnym. Wikłany w pokoleniowe galopy, opisywany z punktu widzenia socjologii kultury jest zaprzeczeniem poety „stadnego”. Chcąc go zrozumieć trzeba słuchać uważnie jego słów, trzeba czytać z natężoną uwagą poszczególne wiersze, kolejne książki. Taka uważna lektura pozwoli odnaleźć p o e t ę – jednego z najwrażliwszych kreatorów świata, który dla wielu przeczuciem, a dla nielicznych rzeczywistością. Świata wolnej wyobraźni – imaginacji odsłaniającej kolejne poziomy bytu, wyobraźni rzucającej na kolana i podnoszącej z klęczek. Wtedy też stanie się zrozumiałe ostatnia skarga–prośba poety: Wybacz mnie, który wieczność martwemu morzu zaprzysięgłeś morzu, co „odwraca stronice brzegów”, a księga dobiega już końca; morzu cywilizacji jak za czasów Solona, której co dnia słońce ostatni przesyła blask; wszystkim odeszłym ode mnie ludziom i zwierzętom, roślinom i sprzętom, reakcjom codziennym, formułom foremnym – – – – wybacz za mnie, przeze mnie i dla mnie. Uważny czytelnik wierszy Żernickiego odłoży je na półkę z przeświadczeniem, iż poprzez rytuał i komunię wyobraźni Pan wybaczy za niego, przez niego i dla niego – wybaczy w nim... 1994 44 Lekkość i lotność O poezji Marii Kaloty–Szymańskiej Maria Kalota–Szymańska urodziła się w Marysinku nieopodal Włocławka. Ukończyła studia polonistyczne w Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zadebiutowała w prasie literackiej i Polskim Radio w roku 1955. Była współautorką publikacji zbiorowych: Almanach – Poeci pomorscy II (1964) i Almanach poezji, wydany przez Zrzeszenie Studentów Polskich (1966). Jej debiutem książkowym był estetycznie wydany cykl próz poetyckich pt. Miniatury zwierzęce (1957). Ogłaszała także na łamach prasy i na antenie Polskiego Radia utwory dramatyczne i artykuły publicystyczne na tematy literackie, plastyczne i teatralne. Opublikowała następujące zbiory poetyckie – Koleiny (1960), Sezon w Tatrach i inne wiersze (1964), Otwieranie granic (1968), Treny na śmierć miłości (1972) i Miastu przypisana (1979). Poezja Marii Kaloty–Szymańskiej jest przepojona miłością; to najpłomienniejsze z ludzkich uczuć znalazło się jakby w centrum lirycznych penetracji autorki. W każdym nieomal tomiku znajdziemy erotyki, w każdym zestawie – odnajdziemy wiersze o tym, jakie stany miłości w człowieku wywołuje, do czego go przywodzi i w jaki sposób doświadcza. Czasami poetka rysuje wierszem portret kochanka: Zapamiętam/ to glissando świateł/ Jedwab nie spływa tak miękko/ Mora samym jest szelestem/ drgnień spływaniem/ po lśniącym przędziwie/ Ale ty/ jesteś/ nieprzenikliwy/ Ta feeria świateł/ ciebie nie dotyczy/ Twardym cięciem/ wykrojony/ z płochliwych migotów/ jednoznacznie i matowo/ bryłowaty/ cóż masz wspólnego/ z naturą motylich szybowań/ Pochłanianie światła/ jest sposobem twojej egzystencji/ Dlatego/ brunatnie płacze mrok/ pod dotykiem białych palców/ a skowronek szarą szmatką/ wyprutą z nitki głosu/ opada na ziemię. Jak widać przedmiot westchnień poetki jest nieomal sakralizowany – przedstawia go autorka jako prawie byt lotny i świetlisty, zaznacza jego niematerialność i jakby życie „poza życiem”, poza bytem. Wszystko jest w tym obrazie lekkie i zmysłowe, wszystko zdaje się zawisać ponad realnym trwaniem. Często też poetka jakby umieszcza swojego kochanka w obrębie promieniowania Natury – widzi go w nieustannie przepływającym przed nią kole przemian: Niecierpliwy/ echem zdejmuję słowa/ z twoich warg/ Wymyślam je w ciszę/ ptakiem wiatrem/ wiosennym/ Nienasycony/ kołyszę cię/ w modrzewiowej zieleni/ w zapachu łąki/ kiedy upał usypia/ koniczynę/ A potem deszczem cię obmywam/ twarz jasną w zachwycie/ dłońmi w powietrzu kreślę/ I w końcu szalony/ myślę że naprawdę/ jesteś. Ten ruch to także nieustanny cykl przemian pór roku – wzrastania, dojrzewania i przekwitania – to wpisanie kochanka i uczucia w obręb mitu kalendarzowego, w obręb przemian ostatecznych i nacechowanych kulturowo. Poetka zatem widzi w miłości jakby kładkę ku uniwersum kultury, jakby drogę, którą szły setki i tysiące ludzi, a która wciąż jednaka; pozostaje jednocześnie wiecznie zagadkowa i sprawiająca „podróżnym” niespodzianki. Miłość w ujęciu Kaloty–Szymańskiej jest nieustannym odchodzeniem od siebie i nieustanną serią powrotów. Wtedy kochankowie jakby ledwie przez chwilę należą do siebie: Nie opodal twoje ręce/ a przecież bryły kamienne/ ciążeniem ledwie ociosane toporem/ kładą się obok oczy niesyte/ wzajemnego widzenia/ a przecież puste studnie/ otwory głucho dudniące/ przebrzmiałymi słowami/ Na wyciągnięcie dłoni/ twoje włosy/ czesane wiatrem tataraki/ a przecież zranienia podłużne/ pręgi nabiegłe krwią/ od szorstkości/ Nie bliskie moje czuwania/ i wciąż rosnąca przestrzeń/ A łąki się zazieleniają/ a nasze lata mijają. Miłość – wpisana w rytm kalendarza – szuka nieustannie bliskości, delikatności i czułości. Gdy jej nie ma – nieomal krzyczy, domaga się ciepła, przypomina, że nieustannie płynie czas, wciąż rodzą się i umierają nowi ludzie; wciąż ubywa nam cząstka życia. A zatem jedynie w ocalającej sile miłości widzi poetka szansę na przetrwanie. Tylko ona tę szansę daje – i choć czasami bezlitośnie odbiera wszelkie złudzenia – tylko ona jest w stanie w jednej chwili 45 zabliźnić rany. Miłość ma też okresy niewiary, beznadziejnych gonitw donikąd, beznadziejnych i gorzkosłodkich uniesień. Tym właśnie chwilom poświęciła Kalota– Szymańska zbiór pt. Treny na śmierć miłości. W zbiorze składającym się z dwudziestu pięciu trenów autorka w przejmujący sposób spowiada się z chwil, które zdawały się nie mieć końca, a które w ostatecznym rachunku okazały się zwodnicze, ulotne i nierzeczywiste. Cykl otwiera wiersz – podsumowanie, nagłe stwierdzenie bolesnego faktu: I stało się/ że wystygły twoje ramiona/ dla mnie/ Obumarły dla mnie twoje oczy/ lustrzanym cieniem w nich jestem/ Głuche się stały twoje uszy/ dla moich słów/ jak żwir suchym szmerem/ usuwają się w niepamięć/ Poruszam się/ a nie dostrzegasz/ śmieję/ a twoje wargi/ strzały z napiętego łuku/ proste i raniące/ płaczą/ a oczy twoje/ martwe czeluście/ po wyschniętych źródłach/ I stało się/ że skamieniało twoje serce/ dla mnie. Ta chwila zadumy nad sobą i przepadłą bezpowrotnie miłością jest zarazem lamentem nad przeszłym bezpowrotnie czasem i przepadłym bez reszty światem. Rozpacz nie pozwala poetce patrzeć dalej, niż poza krąg zdarzeń, które miały w sobie polor wiecznej tajemnicy istnienia, a które jednak okazały się ledwie jednymi z wielu odbitkami czasu; zastygłych gestów, spłowiałych uśmiechów, nic nie znaczących już dedykacji. Został tylko upływ czasu, tylko dręczące poczucie przegranej, poczucie niespełnienia i utraty witalnej młodości: Teraz do starości przywiedzione jest ciało moje/ i skóra moja/ w ciemni przebywam jako ci/ którzy dawno pomarli/ W sercu zaszczepiona bojaźń nieuchronnej zdrady/ nasycona jestem gorzkościami/ napojona piołunem/ Oślepły moje źrenice na piękności ziemi/ przeciw wiatrom przeciwnym stoję/ jak drzewo z którego wszystek sok/ wyssała jemioła/ Teraz samotna iść będę/ do ziemi ciemności/ w cień śmierci. Jakże boleśnie zmienia się tonacja tych wierszy, jakże syci się ona tonami eschatologicznymi i ostatecznymi. Poetka – jakby przywiedziona ku granicom rozpaczy – nie potrafi już patrzeć na życie inaczej, jak poprzez woal śmiertelny. Widzi życie i świat w tonacjach czarnych, pogrzebnych, a miłość przypominać jej zaczyna obrządek pogrzebowy. Teraz jest ona w grobie, w ziemi ciemności/ w cieniu śmierci, a zatem wszystko to, co zdarzyło się przed „teraz” było jedynie celebracją ostatniej drogi. Teraz egzystencja poetki jest byciem w niebycie, jakby zawieszeniem w przestrzeni i niemożnością przebicia się przez przezroczysty kokon smutku: Słonością łez mając przyćmione źrenice/ wśród ludzi a sama najgłębiej/ istnieję a nie jestem/ patrzę a nie widzę/ Przeciw okrucieństwu świata/ opokę wzniosłam/ a ona/ w gruz oto/ obrócona/ Jak ślimacza skorupa/ rozpacz skamieniała/ ani mi wyjść poza nią/ ani ją roztrzaskać. Finałem tej gorzkiej miłosnej teofanii, tego objawienia grozy i niszczycielskich sił miłości nie może być tylko pojednanie. A jakie połączenie możliwe jest w takiej chwili i takim miejscu życia – jedynie połączenie się z Naturą, przetransponowanie uczucia w cechy szczegółowe krajobrazu, przeniesienie goryczy i łez w obręb ostatecznych palb deszczu i poszumu wiecznej rzeki polnych dróg i kolein: Jak droga polna/ zadeptana/ nogami ludzi i zwierząt/ otwieram się/ bólowi – wiatrowi/ na przestrzał/ Czasie/ czasie/ przewiej mnie/ na wskroś/ przetocz się jak burza/ obmywająca/ odkupienie zieleni/ nadzieja życiodajnych kłosów/ Czasie/ niszczycielu uschłych pędów/ chorych liści/ przekwitłych kwiatów/ Czasie/ okrutne spełnienie/ Czasie/ grabarzu sprawiedliwy/ Niechaj ta miłość umarła/ w pył się obróci/ zwykłych polnych dróg/ w smutek żółtych kolein/ które jutro/ przysypie wiatr. Czy można jeszcze coś dodać do tych beznadziejnych, a jednak niosących n a t u r a l n e pokrzepienie strof? Do wspomnienia miłości wróci jeszcze poetka w tomie pt. Miastu przypisana – jeszcze raz jakby podsumuje wszystkie zyski i straty, określi stan, w jakim się znajduje w wiele lat po tej dotkliwej porażce: Nie ma już/ dygotu serca/ W ciemnych akweduktach/ wolno toczy się krew/ Żadne słowo/ nie zapala gwiazd/ na firmamencie/ W tym świecie zamkniętym/ cisza nad ciszami/ Zwarty mur wokoło/ Nie przenika go wiatr/ miłosne szepty/ rozbijają swoje ptaki główki/ o jego wyniosłą/ gładkość/ To nawet miło/ być w środku/ Tylko zimno coraz/ dotkliwsze/ W ciemnych akweduktach/ coraz wolniej/ sączy się krew. 46 Poezja Marii Kaloty–Szymańskiej nieustannie opisuje stany swoistej nadwrażliwości. Poetka stale zastanawia się, co spowodowało, iż widzi jaśniej i wyraźniej od innych ludzi, ale też co spowodowało, że pełniej i boleśniej odczuwa wszystkie niepokoje egzystencji. Rany są dla niej nieomal wyrwami bólu – w tym bólu zatraca się ona całkowicie, w tym bólu musi żyć i z tym bólem na karku wędrować. Taka wrażliwość i taka czułość na wszelkie impulsy z zewnątrz rodzi wiersze konfesyjne, w których wciąż brzmi jak echo nutka rozpaczy: Czoło opieram o ciszę/ ja ameba monada/ monada ameba/ pełzająca wśród kątów ostrych/ całą powierzchnię chłonąca/ jad ludzkiego istnienia/ ameba monada/ ja/ człowiek/ Cóż ja znaczy?/ struga przelewająca się/ nietrwałość sama w sobie/ skuta zarysem ciała/ jedność wieloznaczna/ zjawisko substancji/ o czasie wewnętrznym/ trzcina wypełniona treścią/ póki wieje wiatr/ i woda się pieni/ czynienie dobra/ i czynienie zła/ waga sprawiedliwości/ zawieszona u naczyń włoskowatych/ Ameba monada/ ja/ człowiek/ dłoń tak czuła dla kwiatów/ ząb okrutnie w mięso/ i płomień szarych komórek/ rozsadzających materię/ matematycznie/ ja – oddech oceanu/ ja – naczynie życia/ tkanka łączna/ drzewa ludzkości/ drewniejąca/ zanim to zrozumie/ ameba monada/ ja/ człowiek. Poetka odczuwa fizyczność stanów bytowania, a jednocześnie nie potrafi wyzwolić się od nieustannych tęsknot do lekkości i lotności, do zwiewności marzenia i przenikliwości myśli. Jedynie w wierszu czuje się wolna, jedynie w wierszu możliwe jest przemieszczanie się w jednej chwili od końca galaktyki do jądra komórki. I Kalota–Szymańska często tego rodzaju liryczne peregrynacje podejmuje – odbywa wędrówkę poprzez fizyczność i zmysłowość, a właściwie – właśnie zmysłowością zawłaszcza i przemierza fizyczność, tak jak wspomnienie fizyczności „przerzuca” ją natychmiast w niewyobrażalnie odległe regiony marzeń. Nie przestaje także opuszczać poetki wizja miasta wtłaczającego się swoją bryłowatością do jej ego. Wiersze zaczynają opisywać miejsca przypisane miejskiemu upadkowi, miejskim obszarom wstydliwym – betonowa klatka, szklane domy, które nie są szklanymi domami, przedszkole, kostki granitowe, stary domek, pokój, bulwary, dworzec, miejskie wysypisko, jakieś okno, podmiejskie laski. Poetka czuje się przez miasto otoczona i osaczona, a nawet w pewien sposób „połknięta” i „przeżuwana”: Pochłonęło mnie miasto/ jak wieloryb Jonasza/ Przytajona w jego trzewiach/ wpółzaduszona wyziewami/ ogłuszona hałasem/ zatruta niechęcią/ współwięźniów ciasnoty/ wiodę mini – egzystencję/ – W przeciwieństwie do Jonasza/ nie wierzę w cuda. A zatem wszystko w jej poezji rozgrywa się w tonacji zmęczenia i zwątpienia. Przegrana miłość, marzenia o locie, zwiewności i pięknie brutalnie przytłoczone przez upływ czasu, a do tego jeszcze miasto, które zdaje się być więzieniem z powoli zbliżającymi się do siebie ścianami. Wszystko w tej poezji zmierza ku zatracie, jakby w naturalny sposób naśladując narodziny, radość dzieciństwa, dojrzałość i wreszcie powolne zsuwanie się ku śmierci; naturalny rytm zegara biologicznego. Maria Kalota–Szymańska w poezji widzi zatem swoisty odgromnik – wierszom powierza swoje troski, w wierszach topi łzy i wiersze odgradzają ją od powracających fal niepokoju. Tego rodzaju poezja – remedium odsuwa się od rzeczywistości i jakby otacza poetkę delikatnym kokonem. W nim dopiero może ona czuć się bezpiecznie w nim może pokładać, ostatnie nadzieje... 1989 47 Przedsionek wieczności O poezji i prozie Krzysztofa Nowickiego Krzysztof Nowicki urodził się 6 marca 1940 roku w Opsie na Litwie. Studia w zakresie filologii polskiej ukończył w 1962 roku w Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Potem przez wiele lat pracował jako redaktor bydgoskich „Faktów i Myśli” oraz „Faktów”. W tym czasie współpracował też jako krytyk z licznymi periodykami w całej Polsce, między innymi z „Życiem Literackim”, „Literaturą”, „Twórczością”, „Nurtem”. Nowicki jest laureatem Nagrody Pióra za wczesną twórczość krytyczną i Nagrody Imienia Stanisława Piętaka za wybór szkiców i felietonów pt. Pertraktacje. Pracując jako redaktor tygodnika, publikując wiersze i prozę wielu polskich pisarzy nawiązał Nowicki sporo przyjaźni literackich – skupił też wokół „Faktów” wielu znaczących ludzi pióra. Będąc przez długi czas „ostatnią instancją krytyczną” na Pomorzu i Kujawach stymulował przez prawie dwadzieścia lat rozwój życia literackiego w tym regionie. Brał też stale udział w życiu literackim kraju i nie zawahał się opowiedzieć po stronie tzw. rewolucji artystycznej w powojennej prozie, promowanej przez Henryka Berezę. Za sprawą Nowickiego debiutowało wielu poetów i prozaików – od Solińskiego i Musiała, poprzez piszącego te słowa do Derdowskiego i Cielesza. Przyjaźnił się Nowicki ze Stachurą i Milczewskim–Brunem, publikował wiersze Różewicza i teksty krytycznoliterackie Stanisława Barańczaka – wielu, wielu pisarzy, poetów i krytyków ma w swoich archiwach listy–firmówki „Faktów” pisane charakterystycznym rozchwianym pismem. Pod koniec lat siedemdziesiątych był Nowicki człowiekiem instytucją, pisarzem docenianym i dyskutowanym. Autor jednakże widział to inaczej i dawał temu wyraz w kolejnych opublikowanych książkach. Czarę goryczy przepełniały nawarstwiające się choroby i odejście z „Faktów” po wprowadzeniu stanu wojennego, co dla wieloletniego członka PZPR nie było decyzją łatwą. Twórczość Nowickiego jest rozległa – obejmuje poezję, opowiadania, powieści, dramaty, szkice krytycznoliterackie, setki recenzji, polemik i dyskusji. W pamięci czytelnika zapewne pozostanie przede wszystkim poezja autora Do przytomności – zbiory wierszy opublikowane przez Wydawnictwo Literackie, Wydawnictwo Morskie, Wydawnictwo Poznańskie i Kujawsko–Pomorskie Towarzystwo Kulturalne. Nowicki debiutował w 1963 roku niepozorną książeczką pt. Zbliżenia, a potem opublikował następujące zbiory wierszy: Przy słowie (1965), Układ (1968), Komentarze (1970), W tej chwili (1976), Do przytomności Wiersze wybrane (1980), Audiencja (1982), Audience (Outrigger. Nowa Zelandia – przekład poematu na język angielski dokonany przez Zdzisława Reszelewskiego), Po imieniu (1983) oraz Bez Tytułu (1993). Poezja Nowickiego dąży do absolutnej sterylności słów – próżno szukać w niej fabuł. Nawet jeśli w obrębie wiersza występuje jakaś anegdota, jakaś opowieść czy wspomnienie, na plan pierwszy wysuwa się s ł o w o. Nowicki zwraca uwagę na brzmienie, dykcję, znaczenie i sens słów, a dopiero później zajmują go konkrety, określone ruchy, gesty, mimika twarzy. Poeta pragnie na chwilę zatrzymać słowa w ich znaczeniu – w sytuacji, gdy wszystko jest ruchome, gdy uciekają chwile życia – także słowa tracą swój sens i zapadają momentalnie w nicość: Jakże to się przewleka mój ojciec nie zdąży być ptakiem/ a jednak mówię do ciebie ten nagły wypadek już po roku/ toczy dotkliwie sny pokładane w dzieciństwie stamtąd/ idziemy jakże niezdarni cała zieleń jest tamtą zielenią/ i tylko ta woda płynie z której wychodzimy niosąc na suchych stopach ziarna piasku pod powiekami nieco/ wilgoci jakże to się przewleka w nas samych już nic nie/ poruszę w tobie bo słowa są przelotne a ty się zdajesz/ na rzeczy bezpieczna dokąd cię doprowadziłem co zrobiłaś/ ze mną moimi rękami jakże się przewleka to mgnienie/ w którym nasz udział zwykły w drodze posiłek. Te wiersze mają kilka przestrzeni brzmienia – w prostych z pozoru zapisach, w prostych faktach i określeniach, odnajdziemy 48 nieustanne pulsowanie znaczeń; echo jakiejś odległej walki. Nowicki wychwytuje napływające do niego impulsy, sygnały świadczące o procesach, które są niedostrzegalne i niesłyszalne. Tak kreuje w swoich wierszach świat nieustannego drżenia, zawisania tego, co realne na cienkim włosie; świat wiecznego głodu, pragnienia, wiecznego niezaspokojenia. Poetycką sondą jest u Nowickiego ludzkie ciało, organizm, którego poszczególne elementy i organy przywoływane w wierszach zdają się być jedynym trwałym fundamentem istnienia. Poeta postrzega świat nie zmysłami lecz organami. W takim kontekście poezja – mówi – to jest przeszłość mego serca/ utrwalić mgnienie powieki w którym patrzyłem/ na tę kobietę chwytającą się brzytwy moich włosów/ zasłynąć ptakiem we własnej pamięci. Elementy świata postrzeganego; ptaki, drzewa, domy, mają bezpośredni dostęp do przestrzeni stanów uczuciowych i duchowych poety – przenikają do nich powoli, przepływają od materii do ducha. W świecie trwa nieustanny ruch – mówi poprzez swoje wiersze Nowicki. Dynamizm determinuje ludzkie poczynania, a jego brak staje się tragedią życiową, marazmem i bezruchem myśli. Poeta odnajduje w rzeczywistości te momenty, gdy dochodzi do natychmiastowej przemiany realności w pojęcie, rzeczywistej twardości w jej wyobrażenie. Dlatego też w obrębie wierszy prowadzi stale metaforyczne i sensualne roszady, nie pozwala słowom nabierać rytmu, nie pozwala się mamić ich semantyką. Podąża do pointy (lub jej braku) wielokrotnie klucząc i zatrzymując się przy słowach, wiele razy wracając do miejsc już poznanych. Te zrywy i momenty poczucia przegranej rodzą też u autora sarkazm i ironię. I gdy niektórzy poeci dochodzą do przekonania, iż niewiele rzeczy na świecie ma sens – Nowicki zakłada na początku swojego pisania, iż bezsens nie opuszcza nigdy człowieka, a absurd jest naturalną przestrzenią jego bytowania. W takiej sytuacji poeta staje się śmiesznym płaczliwym pierrotem, kimś – co często podkreśla Miłosz – wstydliwie przyznającym się do swojej profesji, kimś, kto dopiero po śmierci wraca do stanu „normalności”: dopiero po jego śmierci sytuacja stała się jasna/ mógł spojrzeć rzeczowo na świat więc na ptaki/ ściskające w dziobach gałązki światła na owady/ wspinające się po trawach wieżowców oraz inne metafory/ mógł także śnić wiersze nigdy nie napisane/ ich wilgotne wnętrza opuszczone rośliny minerały/ a nawet duchy krewnych utrzymujących się/ na powierzchni słów oraz innych płynów łatwopalnych/ niegdyś wylanych wraz z kąpielą wyobraźni/ dopiero wówczas odzyskał pewność/ że jego gardło było usłane różami. Świat w wierszach Nowickiego oparty jest na polifonii i rozległości semantycznej poszczególnych metafor – poeta nie pozwala czytelnikowi schwytać się na dosłowności; terytorium jego wierszy to na poły tajemnicza kraina, mająca pewne cechy rzeczywistości kreowanych na płótnach malarzy abstrakcjonistów. Substrat i abstrakt językowy to jakby dwa bieguny tej poezji; dwie jej siły. Metafora tego poety jest ucieczką od znaczenia jednorodnego, jest przedsionkiem wieczności i to właśnie dlatego z taką uwagą konstruuje on swoje wiersze, dlatego jego metafory obejmują zarówno innowacje językowe, jak i metateksty wpisane w obręb określonej tradycji: tutaj w schronisku niziny/ w łupinie ogniska/ nasi ojcowie powstańcy z martwych/ wciąż wstępują do nieba/ idą przez ucho sosnowej igły/ usypiają w liściu brodzą/ w strumieniu broni/ która w nas choruje/ oto ziemia ptaków północnych/ skrzydlatych grudek chłodu/ które od kruszyny twojej dłoni/ wolą śmierć na drutach. Śmierć i umieranie to najczęstsze motywy tej poezji. Często poeta przygląda się ostatnim chwilom życia w sposób nieomal kliniczny. Często też „sprawdza” jej działanie na sobie i osobach z najbliższego otoczenie, dlatego też postaci z tych wierszy są jakby śmiercią skażone. I nie może być inaczej skoro najpierw umierają umarli/ potem ziemia w swym brzuchu/ przeżuwa cesarstwo na piasek. Czytelnika może niepokoić ton jaki pojawił się w tej poezji w ostatnich latach (szczególnie w zbiorze pt. Bez tytułu), ale zapewne ma on odzwierciedlenie w trudach życiowych poety. Trudno jednakże zgodzić się z jego oceną 49 własnej liryki. Jest to już ocena stała, jak widać z powtórzenia jej w tomie poezjoprozy pt. Drugie życie. Dorobek prozatorski Krzysztofa Nowickiego jest również rozległy i obejmuje następujące powieści oraz zbiory opowiadań: Główna przegrana (1967), Droga do ojca (1967), Tętno (1969), Orfeusze (1973), W imię ojca i syna (1978), Wagon z miejscami do leżenia (1983), Śmierć Gulliwera (1983), Było święto (1986), Ostatni kwartał (1987), Drugie życie (1995). Bohaterowie prozy Nowickiego poszukują swojego miejsca na ziemi i nieustannie odbywają wędrówki w poszukiwaniu swojego rodowodu. Szczególne miejsce w tym panteonie postaci zajmują rodzice autora. To oni są najczęściej głównymi sprawcami zdarzeń, to oni dali narratorowi tej prozy wrażliwość. Nowicki zajmuje się interakcją pomiędzy różnorakimi postaciami i typami charakterologicznymi, przy czym jego obserwacje przypominają dyskurs naukowy. Narrator tej prozy często wyposażony jest w nadświadomość, która każe mu patrzeć na świat i ludzi z nutką goryczy i – nieodmiennie – ironii. Jego myśli stale orbitują wokół ludzi, ich zachowań, ich języka, ich dramatycznych wyborów. Człowiek znajduje się w centrum zainteresowań pisarskich Nowickiego. Najprawdziwszy autor Orfeuszy jest wtedy, gdy wraca myślą do dzieciństwa, gdy jakby odwija bandaże przeszłości i patrzy na – wydawać by się mogło – zadawnione i zabliźnione rany dzieciństwa. To tamten okres w życiu najpełniej ukształtował wrażliwość narratora – dał mu pewność siebie, a zarazem poczucie wiecznej niepewności. Zdając sobie sprawę z wagi inicjacyjnych przeżyć, których osią był ojciec narratora – stara się on otoczyć jak najtroskliwszą opieką swojego syna, przekazać mu to wszystko, co w przyszłości uchroni go przed zaborczością świata. Nowicki nie potrafi też wyzbyć się zdziwienia, iż cywilizacja i nieustannie zmieniający się w otoczeniu ludzie odciskają piętno na jego świadomości, obdarzają go ciepłem przypadkowej znajomości. Jedną z silnych obsesji pisarskich Nowickiego jest pytanie o kondycję we współczesnym świecie człowieka piszącego. To pytanie – zaznaczone już w pierwszych zdaniach debiutanckiej powieści pt. Główna przegrana powracać będzie w wielu utworach, a swoją kwintesencję znajdzie w dwu quasi–pamiętnikarskich powieściach pt. Było święto i Ostatni kwartał. W utworach prozatorskich Nowickiego odnajdziemy także zapis dokumentalny przemian zachodzących w polskiej świadomości oraz przewartościowań w obliczu trudnych wyborów. Pisarz podpatrując ludzi i ich zachowania, jakby na marginesie swoich utworów kreśli panoramę Polski po drugiej wojnie światowej, ze szczególnym uwzględnieniem regionu północnego. Ciekawą realizacją literackich fascynacji i obserwacji zmieniającego się wciąż otoczenia jest mikropowieść lub – jak kto woli – powiastka filozoficzna czy paraboliczna pt. Śmierć Gulliwera. Autor ukazał w tym utworze rzeczywistość odkształconą, jakby odbitą w krzywym zwierciadle. Wszystko zmierza tutaj do upodlenia głównego bohatera (Gulliwera); świat nieustannie zastawia na niego pułapki, nieustannie stara się go unicestwić. Końcowe zdania tego utworu charakteryzować mogą wielu bohaterów utworów prozatorskich Nowickiego: W sercu Gulliwera nie było nic. Ani strachu, ani żalu. Właściwie przyjmował ból z ulgą, jakby to była kąpiel, do której tęsknił. Przypominała, że istnieje. Na pograniczu prozy, poezji i eseju lokuje autor utwór zatytułowany Drugie życie. Jest to zbiór refleksji nad swoją egzystencją i kondycją człowieka w ogóle. Zbiór zbudowany został wokół motywów i bohaterów zaczerpniętych z wielkiej literatury światowej. Znajdziemy tu cytaty i kryptocytaty z twórczości Canettiego, Butora, Camusa, Conrada, Whitmana, Kafki i Defoe’a, a także polskich pisarzy – Jana Józefa Szczepańskiego, Adolfa Rudnickiego czy Zbigniewa Bieńkowskiego. Refleksja Nowickiego w tym tomie jest gorzka, a oceny bardzo surowe: W decydującej chwili nie dokonałem wyboru. Byłem wraz z rówieśnikami niezdolny do ryzyka. Brakowało mi przekonania, że dożyję jakiejś zmiany. Nie wiem czy skoczyłem, gdy zbyt prędko zrozumiałem, że cokolwiek zrobię, to nie będzie miało żadnego znaczenia. 50 Poniekąd tedy nie miałem wyboru. Okazało się wkrótce, że przyjdzie za tę postawę zapłacić wysoką cenę. To rozrachunek z samym sobą i swoim pokoleniem, ale też próba umiejscowienia swojego życiorysu pośród bohaterów modelowych, bohaterów stworzonych przez uznanych pisarzy i wykreowanych przez kulturę masową. Nowicki w utworze tym dopomina się intymności, pragnie ocalić choćby na chwilę własne – integralne i wyraziste – j a. Czy mu się to udaje to już kwestia indywidualnych ocen. Raczej w zbiorze tym autor ponosi pisarską klęskę, ale można przypuszczać, iż klęska ta została wkalkulowana w cały tom. Świadczą o tym rozsiane w poszczególnych częściach liczne gorzkie podsumowania swojego dorobku i całego życia. Pytanie jakie się rodzi w tym miejscu, to – czy możliwe jest uprawianie literatury z tak ogromnym poczuciem znikomości ludzkiego losu. Pytanie – czy owa vanitas Nowickiego nie obraca się przeciwko czytelnikowi, czy nie drwi z każdego, kto bierze do ręki utwór literacki, a wreszcie pytanie – czy możliwe jest uprawianie literatury bez akceptacji samego siebie. Pytań przy okazji tego zbioru jest więcej – warte odnotowania jest jednak to, iż Nowicki idąc tropem doświadczeń zebranych przy okazji przygody z Gulliwerem sięgnął raz jeszcze do uniwersum literatury i uniwersalnego bohatera. Godny podkreślenia jest też szlachetny dystans z jakim piszący patrzy na świat i ironia z jaką traktuje samego siebie. Czy jednak zdoła tego rodzaju literaturą zaciekawić czytelnika, czy znajdzie interpretatorów, którzy będą chcieli przeciskać się przez kolejne wąskie i tajemnicze analogie, to już kwestia każdej indywidualnej lektury i każdego indywidualnego czytelnika. Na dorobek literacki Krzysztofa Nowickiego składają się jeszcze dwa tomy esejów i recenzji – Pertraktacje (1971) oraz Dziennik krytyczny (1981) – w których pomieścił on wcześniej publikowane w wielu periodykach szkice, noty, artykuły interwencyjne i polemiczne oraz omówienia twórczości różnorakich autorów. Interesujące refleksje współgrają tu ze znakomitym warsztatem krytycznym, umiejętnością wskazywania centralnych punktów w twórczości wielu pisarzy i diagnozowania ich dokonań. Za główną myśl eseistyki Nowickiego można uznać tę wyartykułowaną we wstępie do Dziennika krytycznego: (...) decydującym przeświadczeniem w imię którego zostały wyróżnione poszczególne zjawiska, jest t e k s t ujawniający o s o b o w o ś ć autora znajdującego się w nieustannym poszukiwaniu sensu istnienia współczesnego człowieka poddanego próbie określonej sytuacji historycznej i społecznej. Nowicki pozostanie w historii literatury polskiej przede wszystkim jako krytyk i wnikliwy czytelnik dzieł pisarskich. I choć powtarza on wielokrotnie negatywne sądy o swoim pisarstwie – jak choćby te: Tak jest mniej więcej z naszym pisaniem. Stanowi bardziej lub mniej rzetelne echo światów już nie istniejących i zdradza na ogół zdolności imitatorskie niż nową propozycję widzenia świata. – to pozostanie ono ważnym świadectwem niezależności i nieustannych poszukiwań. Nowickiego należy oceniać globalnie, należy wskazywać ferment intelektualny, jaki tworzył wokół siebie i swojego pisania. Należy patrzeć na niego poprzez dorobek pisarzy, jakich przez lata promował i jakim pomagał. Trzeba też doceniać jego skruchę i nieomal nabożne podejście do prawdy literackiej i fałszu rodzącego się w koleżeńskich, interpersonalnych układach. Ważna jest też jego umiejętność demaskowania sztuczności, nawet jeśli była to własna sztuczność. Cenne jest też to, że Nowicki nie poddawał się – borykając się z problemami zdrowotnymi, czytając i opisując setki literackich światów zachował dystans do literatury i dystans do samego siebie chociaż Wszystko zostało już napisane. 1995 51 Hermeneutyka śmietniska O poezji Ryszarda Milczewskiego–Bruna Ryszard Brunon Mielzewski przyszedł na świat w 1940 roku w Grudziądzu. W wieku osiemnastu lat zmienił nazwisko na Mielczewski. W publikacjach używał zmodyfikowanej formy – Milczewski – i dodawał pseudonim: Bruno. Pracował w różnych zawodach i nigdzie nie mógł zagrzać miejsca na dłużej. Błąkał się po całej Polsce, brał udział w licznych zjazdach i konwektyklach literackich i na jednym z nich – w maju 1979 roku – utopił się w Nowej Wsi Szlacheckiej nieopodal Torunia. Opublikował następujące książki poetyckie: Brzegiem słońca (1967), Poboki (1971), Podwójna należność (1972), Dopokąd (1974), Jesteś dla mnie taka umarła (1974), Nie ma zegarów (1978), Gwizdy w obecność (1982). Wydał też powieść pt. Jak już, to już oraz opublikował sporo tekstów publicystycznych w prasie. W 1989 roku ukazał się w Warszawie trzytomowy wybór jego pism w opracowaniu Jerzego Szatkowskiego i Czesława Mirosława Szczepaniaka. Trzy estetycznie wydane, pękate tomy prezentują poezję, prozę i listy poety z Grudziądza. Norwid. Leśmian. Milczenie. Poezja Ryszarda Milczewskiego–Bruna jest zdumiewającym pogłosem romantycznej liryki Cypriana Norwida. Poeta często sam swojego mistrza wskazywał w mottach, cytatach i w kryptocytatach, ale też starał się zawsze zachować indywidualny wyraz swojego pozjowania. Tak jak Norwid – ale też tak jak Leśmian – rozumiał jak wielkie znaczenie ma język i jego specyfika w obrębie wiersza i podobnie jak oni kodował rzeczywistość. Tworzył szyfr słowno–metaforyczny, raz po raz wprowadzając wieloznaczne i grzmiące jak grom milczenie. Tak nawiązując i parafrazując, wielbiąc i buntując się dopracował się Bruno oryginalnej formuły języka poetyckiego, który wiele brał z tradycji, ale też wiele niósł nowych treści. To była broń i zbroja chroniąca go przed natrętnymi krytykami, ale też ów język poetycki rodził bunt u pisujących o poezji. Szczególnie ci mniej wrażliwi, nie rozumiejąc odsądzali wiersze Bruna od czci i wiary. Zachowały się na to dowody w korespondencji. Pisał poeta do Janusza Żernickiego w kwietniu 1968 roku: W ostatnim numerze „Kultury” jest recenzja z mojego tomiku – „Wiersze z Lasceux”, pióra (?) Jarosława Markiewicza. Wydawałoby się, że teraz zacznę wiedzieć, co u mnie piszczy. Dowiedziałem się jednak, że Markiewicz wcale się nie zna na poezji. Takie bzdury wypisywać, np. „w słowie »łąkokosy« ukrytych jest kilka czasowników potrzebnych do opisania sianokosów”. Mowa potem o naiwności (...). Przykłady wziął – omawiając – nie najlepsze (z wierszy napisanych przeze mnie w latach 59–60). A już w ogóle pomyliło mu się, gdy sądzi, „że niektóre pomysły słowne niczemu nie służą (jakie, które, ile?) w tych wierszach, zdradzają jakiś manieryzm, podpatrzenia u Stachury...”. Gówniarz! Byłem swego czasu u Steda w Warszawie: był on i J. Szatkowski (...). I tam się wywiązała ostra dyskusja, w której Markiewicza zmieszałem nawet nie wiem z czym, ale niedobrze się o nim wyraziłem (zły poeta, oprócz kilku linijek). Sted także był wkurwiony, abo krytykowałem Jego większość wierszy z cyklu „Przystępuję do ciebie”. Tak, poezja Bruna jest niewygodna dla krytyka. Gdy ma on już jakąś jej wizję i jakiś pomysł interpretacyjny, jednym wierszem, jedną frazą przewraca wszystko do góry nogami, zwodzi i mami. Ziemia jałowa. Śmietnisko. Pierwsze opublikowane wiersze Bruna opisywały świat – były próbą rekonstrukcji w słowie przestrzeni przyswajanych i odrzucanych. Sporo w tych penetracjach było polskiej 52 prowincjonalnej bylejakości, sporo brudu, fekaliów. Poeta jakby przysiadał przy płocie rozpadającego się domostwa i notował w wierszach kolejne, atakujące jego świadomość, rekwizyty owego rozpadu. Miały one dla niego walor symboliczny, ale też były ironicznym memento nad światem. To jakby poetycka proza z metaforyczną pointą: Zdechł pies/ Nie ostudził dnia/ Śmierć swą/ Na słońcu opala/ Drogę do wsi/ Rozdziera muzyka/ Zapitych gardeł/ W rowie jak kawał drewna/ Leży człowiek/ Z nożem pod łopatką/ Jemioła/ Jak magiczne oko/ Mruga/ Na czerwonym nożu/ Rozmodlił się kruk. Poeta tkwi w tej bylejakości i pragnie ją zanegować poprzez oswojenie poszczególnych atrap, poprzez zaanektowanie w wierszu kolejnych elementów śmietniska świata. Idzie przez kolejne jego rewiry i nie przestaje szukać odpowiedzi na pytanie o sens takiej egzystencji. Jego świadomość została zwichnięta przez monstrualne, nie kończące się wysypisko. To ziemia jałowa, pustynia i krajobraz księżycowy z postrzępionymi sztandarami czarnych drzew: (...) Las Cieni/ Ukrzyżowane kopce na skraju pokrzyw/ Tu kret połączył zdechłe z wzniosłym. Cała poezja Bruna stara się łączyć zdechłe z wzniosłym – pragnie opisywać pogranicza, terytoria niechętnie poddawane poetyckiej eksploracji. Autor Poboków idzie jednak śmiało przez te padoły, bo wie, że tylko tam znajdzie prawdę o człowieku. Tego rodzaju postawa wymaga żelaznej konsekwencji i on ją miał. Język. Bunt. Kontrkultura. Nie zważając na krytyków, nie przejmując się powierzchownymi sądami szedł coraz dalej i dalej swoją drogą. Denerwował i drażnił, prowokował i wypełniał semantyczne luki – walczył na swój sposób z oporem świata i ludzi. Klasyfikował zdarzenia, fakty, twarze i odcedzał z nich w świadomości poezję. Z czasem doszedł do takiej metaforycznej perfekcji, że do dzisiaj niewielu udało się zrozumieć do końca te wiersze. Był mistrzem skrótu i neologizmu – chcąc opisywać śmietnisko świata, zbierał w pamięci słowa zapomniane i niechciane, chuligański slang i mowę potoczną, brał źródłosłowy z gwary środowiskowej i specyfiki języka lokalnego, mieszał przedrostki i zamieniał przyrostki, wstawiał w słowa własne „plomby”. Tak kształtował indywidualny wyraz języka, tak ów język konstruował. Wiedział, że: Typ charakteru człowieka określa właśnie język! Człowieka widać w mowie. Mając na uwadze język – pisał w manifeście pt. Równoramienni – myślę oczywiście o tym... najpolskim! A gdzie, jeśli nie w poezji, powinno się go szukać! Rację ma Krzysztof Nowicki, gdy pisze, że poezja możliwa jest dopóty, dopóki autor jest wrażliwy na język. (...) autor wie, że aby „zsłowieć siebie”, potrzeba stałego napięcia między słowami. Aktywność polega na pamiętaniu lub odkrywaniu pierwotnych znaczeń, na stałej grze między tym, co zakorzenione w języku, a tym co wynika z czytanej właśnie sytuacji lirycznej. Między tymi biegunami rozciąga się obszar wielu możliwych manipulacji i przekształceń, które prowadzą do nieoczekiwanych rezultatów. (...) Mamy przeto owe wszystkie grugle, grzdyle, szmermele, sąszory, gorgule, ostrygojady, skurwiele i gągoły. Obok zaadoptowane imiona własne ludzi i miejscowości. Bruno z pasją wiąże obce – zdawałoby się – sobie obszary i raduje go ich niespodziewane sąsiedztwo. Czasem, by tak rzec, wyciąga je wprost z kapelusza, by ukazać tekst w blasku dźwiękowej autonomii. Trafne są te uwagi, szczególnie odnoszące tę lirykę do gier dadaistycznych, dwa jednakże określenia w diagnozie Nowickiego nie przystają do poezji Bruna, albo mogą być opacznie rozumiane – „manipulacja” i „adopcja”. Poeta nie manipuluje – raczej eksperymentuje na języku, przemieszcza swobodnie sensy i znaczenia. Nie adoptuje też imion własnych, a raczej wyławia je z ogromnego uniwersum języka i traktuje później jak własne. Eksperymenty językowe Bruna zrodziły się z buntu, z niezgody i wewnętrznego rozedrgania. Sięgnijmy raz jeszcze do jego listów – pisał on już w styczniu 1963 roku do Ireny Polakowskiej: Coraz bardziej w moim wnętrzu czuję bunt jakiś. Skąd on, po co, 53 dlaczego? Nie wiem. Mogę zwariować. A zresztą tym nie warto się przejmować – wariatem gdybym był, o ile wzbogaciłbym wyobraźnię, no nie? A jak już komuś pisałem – nie mam nic do stracenia. Gdybym miał garb – byłby tylko on. A tak? Ireczko! Tu powinnaś dać mi po mordzie. W tej chwilki. Co za myśli. Z takich myśli rodził się bunt przeciw rzeczywistości, rozszerzający się aż po sferę języka. Mało na razie krytycy pisali o kontrkulturowej stronie poezji poety z Grudziądza. A przecież szedł on dalej w swojej niezgodzie od poetów, których zwykle przy takiej okazji wymienia się jednym tchem. Miłość. Erotyka embrionów. Doskonale widać ów Milczewski sprzeciw podczas lektury wierszy erotycznych. Kobieta opisywana jest w nich jak najzagorzalszy wróg – obłaskawiony zaledwie na chwilę. Podmiot i przedmiot miłości zdają się jakimiś monstrualnymi embrionami, które nagle – w wielkim brzuchu świata – odkryły delikatność i czułość. Ale nawet wtedy – w refleksji poetyckiej – wraca perspektywa beznamiętnego opisu: Zapaliłem się – nie dziwota/ Tak siebie mieć i ją – zdrowaść/ Obnażoną od ud w podbiały srebrne/ W topolniaku słodkim a sprośnym/ Gdzie jurność w płótnach odartych z rąk/ A polubowność symboliczna: dzięcioł/ Z cierpką szyją ulizanym włosem/ Śniętą w luboniu pierwej i mchłonniej/ Teraz ja ją w deskach moszczę – św. Jury/ Wśród opłotków szczękatych po rozpuk – –/ W wądołach żylnych nawłociach mrówkach/ Z czołem w bieluń i kukułką w myślach/ Zobacz: mówię, mówię: zobacz –/ Wypadły ci usta – została końska podkowa. To jest opis miłości w duchu turpistycznym, to jest zapis umierania w trakcie spełnienia, po którym kobieta wraca do roli przeciwnika mężczyzny i nawet staje się obiektem zjadliwej ironii. Bruno lubował się w sarkastycznym opisywaniu ludzi i zdarzeń. Nie wahał się używać słów gorzkich, wulgarnych, wydobytych gdzieś z lamusa słowników. Tak rodziły się wiersze o przemijaniu i o niezgodzie na zastany porządek świata. Stabilizacja – choć do niej tęsknił przez całe życie – była dla niego morderstwem duszy, zabijała w nim niebieskiego włóczęgę i wtłaczała w przyciasny uniform codzienności. Dlatego nie wytrzymywał w jakichkolwiek usankcjonowanych związkach, dlatego zmieniał stale otoczenie i ludzi. Po rozstaniach, albo w chwili podjęcia decyzji o nich pisał bolesne wiersze, w których „walił prawdę prosto z mostu”, jak choćby w tym chyba najbardziej znanym jego erotyku bez tytułu: Ty dla mnie jesteś taka umarła/ Leżysz obok zimna jak astra/ w oddechu cmentarz masz czy co/ Gdy warkniesz przez sen to puchacz/ Albo sowa w duszy ci na motorze siedzi/ A w oczach to ci chyba ciemno też/ Choć lampka przez słomę pełga i ja/ I głucho ci chyba gdyś plecami do mnie/ Bo gdy budzik koguta zapieje dzwonek poranka/ To skacze coś w tobie jak lęk bo serce to nie/ Co to za bliskość nasza daleka jak ręka/ Żonate a niezamężne to kochanie nasze/ Zgasłe przez przywiązanie kogo do czego po co/ Jesteś dla mnie taka umarła i już/ Tylko ziąb i ogień gdy ci naraz strzelą w pysk/ Mogą w ścianach naszych rozhulać ameny na pacierzach/ Że przebudzenie będzie dla mnie wieczne/ Jakeś żywa. To jest dramatyczny opis zaniku uczuć, opis egzystencji bez miłości – w tym sarkazmie jest zarazem żałobne wołanie o ratunek. Poeta nie potrafi dłużej oszukiwać, musi zerwać wszystko i ruszyć na szlak. Musi odreagować doznane cierpienia w koleżeńskim gronie. Pojawiają się wtedy charakterystyczne rekwizyty owego męskiego – choć nie homoseksualnego – zauroczenia; papierosy, piwo, wódka, niekończące się balangi i tanie kurewki: Kochałem kurwiszcze – moja wina/ Kurwiszcze kochało mnie – moja wina/ Kupiłem pieniądz – i odkochało się:/ Głupiomądrze – bez: skurwysyna! Ten świat z czasem także zostanie odrzucony i pojawi się smutna refleksja, jak w ostatnim – napisanym w dniu śmierci – liście do Piotra Müldnera– Nieckowskiego: Gdzieś tu jestem i nie wiem gdzie, raczej chyba jakoś się wydaje – Toruń? (...) Nie chce mi się już żyć – słyszysz? To powtórz za mną i nie powtarzaj nikomu. Jedziemy – 54 na rzęsach – do chyba nieba z licznymi poetami. (...) Dużo wsi po drodze, a plecak chudy jak nogawica, w spodniach wisi, bo go nie ma. Woda. Śmierć. Powoli świat Ryszarda Milczewskiego–Bruna kurczył się do wymiarów podróżnego plecaka. Powoli odchodził od niego. To tak jakby rzeczywistość odklejała się powoli od świadomości, a do myśli w p ł y w a ć zaczynały obrazy rodem ze zgubionego gdzieś, kiedyś snu: Rozdwojona jaźń – od morza – skąd?/ Tak, że ja tu: dno a ty tam: hel/ (...)/Rozdwojona jaźń – w zatoce – jaka? To zdumiewające, ale jedną z częściej pojawiających się metafor w tej poezji jest właśnie w o d a. To tak jakby poeta w aktywnym akcie twórczym przeczuwał gdzie zakończy się jego ziemska wędrówka. Jakby buntował się nieświadomie przeciwko obrazowi topielca leżącego w głębinie na dnie jeziora. Wiele słyszało się bzdur na temat tej śmierci, bezpośrednio po tragedii i w latach późniejszych. Zacytujmy zatem fragment z Listu Janusza Kryszaka do Jerzego Szatkowskiego. Relacja bezpośredniego uczestnika zdarzeń poparta tytułem profesorskim gwarantuje rzetelność przekazu: Wyjechaliśmy z Torunia rano do Nowej Wsi Szlacheckiej, gdzie znajduje się ośrodek „Almaturu”. W autobusie Bruno przysiadł się do mnie i była to jego ostatnia, najdłuższa rozmowa, niespodziewanie poważna i szczera. Mówił mi o swoich planach, zmęczeniu wędrówkami, o potrzebie osiedlenia. Pytał też, czy nie zechciałbym napisać wstępu do Jego wyboru wierszy w LSW (Bibl. Poetów), bo – co dla mnie było niespodzianką – ma duże zaufanie do tego co piszę o poezji. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, poszliśmy we trójkę, tzn. Bruno, ja i Leszin–Koperski, do sklepiku kupić wino; Bruno był zupełnie trzeźwy, w geście nagłego przypływu humoru kupił mi w prezencie gałkę muszkatołową (mam ją do dzisiaj w biurku), a dzieciom znajdującym się w sklepie cukierki. Stąd poszliśmy nad jezioro – nie ma ono chyba swojej nazwy, a przynajmniej nikt nie umiał mi jej powiedzieć. Tu Bruno stwierdził, że musi się wykąpać, a niestety nie zareagował na moje ostrzeżenia by zaniechał pomysłu. Wszedł do wody ( w skarpetkach, bo jak powiedział – nie chce się przeziębić), trochę popływał i nagle krzyknął: „chłopaki, nie mogę”, w tym też momencie poszedł nagle na dno. Więcej już nie wypłynął. W tym miejscu była głębia kilkunastometrowa, o nurkowaniu nie było mowy, wszystkie próby okazały się daremne, bo nie można zejść na taką głębokość. Była godzina 13.00. Zwłoki wyłowił rybak. Siedziałem potem z Januszem Żernickim, Jurkiem Rochowiakiem przy jego ciele leżącym na brzegu przez wiele godzin, słońce paliło niemiłosiernie i wkoło wrzeszczały jak opętane jakieś ptaki. Janusz mówił, że to słowiki. Być może. Przed wieczorem przenieśliśmy Bruna na drzwiach do łazienki w pałacyku. Dopiero w nocy przyjechał samochód i zwłoki przewieziono do Grudziądza. Być może poblaskiem przyszłych zdarzeń były słowa z jednego z wierszy: Kręgi na wodzie w głowie kręgi czarne/ (...) się rozmieniam na liście i fale i druty – –. Być może były takim poblaskiem inne wersy: i wypłynąłem na bezdenne usta/ –ja/ żeglarz bez steru/ (moją głową/ moimi ustami)/ i płynąłem, płynąłem/ koło przylądka Zadartego Nosa/ i depresji Niebieskich Ócz/ płynąłem gnany wiatrem/ twoich palców. Poeta zawsze podchodził do wody z jakąś dziwną atencją – sakralizował ją, ale też traktował jak coś zwyczajnego, nieomal jak kompana: O, wodo wodeńko – rozmokłem w oczach/ Tyle soli że boli i cieknie; czuł czasem jakby miał Nogi w wirach – ręce w ptakach. W powieści pt. Jak już, to już znajdziemy znamienny fragment: Co za widok! Woda Jaka! Jakiś poetnik to by na pewno jakąś metaforką sypnął (...) A tu brak słów! Oczy nie nadążają. Serce rośnie, że aż boli... O kordelasie! – gdzież teraz... Kilku łowi ryby. Dwie pary płyną łódkami. Cisza. Jedynie od czasu do czasu perkoz klaśnie o wodę. (...) dzisiaj przy księżycu to się na golasa do jeziora rzucę... Często też projektował Bruno w przestrzeń ewokacje jakiegoś straszliwego, eternalnego, zaśmieconego odpadkami d n a: Z perspektywy góry dno rzeki/ Widzę (...); a widział jak 55 Sztylety drzew – cieniem – leżą na dnie; generował skądś dokądś z biblijnym nieomal zaśpiewem: I jadowita musi być im moja ręka/ Którą wypisuję na płocie: DNO/ (...) w czasie przechyłów ciał/ W ustach klar – trumna i żwir. W takim ujęciu świat jest wielkim brudnym akwenem, wszystko w nim wodniste, wszystko wkorzenione w żywioł, wszystko przelewające się przez palce. W takiej rzeczywistości poeta przysiada Nad wodą przy trzcinach; w takim wodnym świecie rekinem/ przepłynął tramwaj; w takich samotniach i uroczyskach najlepiej poruszać się wpław, zresztą życie tam jawi się jako pływanie pośród nocy: jeszcze dziś płynę tą nocą/ tylko sam. W tych akwatycznych odległościach i bliskościach jedyną śmiercią, która ma sens jest śmierć w głębinach. I nie ma co na nią czekać, trzeba jej wychodzić naprzeciw, chociaż owe wychodzenie może okazać się też symboliczną grą: Chcieliśmy – we dwoje – skoczyć do Wisły:/ z mostu – Tam gdzie 834 kilometr rzeki – –/ (...)/ Rzuciliśmy do wody – symbolicznie – pamiętasz?:/ Ty: szalik – ja: beret – –. Woda powoli wypełniać zaczyna wyobraźnię poety, jak zapowiedź posępnych chwil pojawiły się w jego świadomości ironiczne śpiewogry z wodą na pierwszym planie i zarazem w tle: Ten przypływ znaczy: koniec/ Nie udało mi się zostać milczkiem/ Kamienie po mnie i obsrany oset/ Żadnego słowa na odczepne/ A był gdzieś kiedyś piorun/ Na dnie dorsz na widelcu – –/ Nie becz: krwi nie utoczy łza/ Daj kapsel topielcom. Poeta nie może uwolnić się od obsesyjnych obrazów – z czasem też zaczyna mówić o sobie stosując formułę czasu przeszłego: i tonąłem gdzieś/ przy zielonym brzegu, a słowa te, nawet jeśli były wkalkulowane w męską potyczkę z nieuchronnym, nawet jeśli były pozą, nabrały dzisiaj tragicznej i eschatologicznej g ł ę b i. * Był poetą wrażliwym, może jednym z najwrażliwszych we współczesnej poezji polskiej. Szedł konsekwentnie i nie bał się konfrontacji z ostatecznością. Wędrował, bo miał duszę wagabundy, a we krwi stały procent w o d y. Był dobry, rozdawał cukierki dzieciom, myślał z czułością o synu, wiedział, co to męska przyjaźń. Coś z jego duszy zostało w listach, coś w powieści, coś w wierszu–piosence: Gdzieś w nas błyszczą gwiazdy poezji Gdzieś w nas niosą krzyże Polonii Gdzieś w nas kwilą buty północy Gdzieś w nas kłują włócznie cmentarzy (...) Gdzieś w nas tańczą stróżów strachy Gdzieś w nas jadą bogowie wolni Gdzieś w nas piją wodzowie klęski Gdzieś w nas śpią ludzie niezłomni 1997 56 Kumpel Bruna i Steda O poezji Jerzego Szatkowskiego Jerzy Szatkowski urodził się w 1940 roku na Kujawach. Wiersze publikuje na łamach czasopism od 1958 roku. Jest laureatem licznych konkursów literackich. Jego debiutem książkowym był tomik pt. Nie znam żadnego śpiewu (1968). W zbiorze tym wyraziście zabrzmiał nowy głos Szatkowskiego – jakże odmienny w perspektywie rówieśników z Nowej Fali, jakże dźwięczny, pełen semantycznych i melodycznych niuansów. Poeta prezentuje czytelnikowi swoisty typ wyobraźni – jakby lingwiczno–wizualnej; opowiada zdarzenia inicjacyjne swojej młodości, nieustannie odnosząc je do różnorakich sekwencji języka. Język jest jakby dodatkowym zmysłem poety, którym sprawdza on przystawalność poszczególnych fragmentów rzeczywistości. Każda kadencja słowna niesie obok informacji znaczeniowej swoisty rys abstrakcyjny, swoistą melodykę i temperaturę liryczną. Szatkowski – podobnie jak jego przyjaciel, Ryszard Milczewski–Bruno – posiadł rzadką umiejętność docierania do rdzenia języka. Jego wypowiedzi poetyckie mają walor niespotykanej świeżości – jakby odnawiają świat sięgając do znaczeń i sensów elementarnych. Owo podwójne dno słów i zdań, owe echolalia są szczególnie dobrze słyszalne w zakresach poetyckich p e n e t r a c j i autora Trenu: wiem słońca zachód jest ni–rzeź–ni–czerwień / na mój wiersz skazany / oto w zmierzch wszedłem rozpięty / nietoperzem piękny / jutrznią praszczur wstaje / słowo mi przynosi – język w herbie jakże newralgiczny / – słów pasterzem dobrym jest i słowodawcą / kto zna soli–darność. Ale w swojej pierwszej książce poetyckiej Szatkowski ujawnia jeszcze jedną właściwość swojego pisania – głęboką nutę liryczną, ujawnioną ze szczególną siłą w erotykach. W miejscu zetknięcia się ekspansji słownych i lirycznych „uniesień” rodzi się poezja czysta jak sól w chropowatej bryle. To jakby przedziwne połączenie ostrości formy i czystości znaczeń. Trudno się zatem dziwić, iż w momencie pojawienia się pierwszej książki Szatkowskiego wielu stawało wobec tej poezji bezradnie i nie potrafiło artykułować słów adekwatnej krytyki. Jak się później okazało, osobność uchroniła poetę przed licznymi stadnymi bachanaliami, a w zamian dała pełnię artystycznego wyrazu. Niestety na następną książkę czytelnicy czekać musieli aż siedem lat, ale gdy wreszcie pojawiła się ona na księgarskiej ladzie – Bo żywosłowić ciebie jest żywicowanie (1975) – nie zawiodła ona oczekiwań tych, którzy już w momencie debiutu dostrzegli u Szatkowskiego nieskazitelny talent i nienaganne wyczucie językowe. Właśnie w tym zbiorze najpełniej chyba w całej twórczości poetyckiej autora ujawnione zostały właściwości jego poezji, metody transformującej język i komunikat słowny. Szatkowski jakby świadomie stylizuje swoją wypowiedź na pogłosy staropolszczyzny czerpie jednocześnie obficie z innych niewyczerpalnych źródeł poezji. Rozmawia poprzez swoje złożenia metaforyczne z dźwiękiem słów prostych ludzi, lumpenproletariuszy, w których slangu odnaleźć można przecież jakby pierwszą zasadę tworzenia nowych wyrazów, zasadę przekształcania i modyfikowania języka (charakterystyczne skrótowce). Ale też czerpie Szatkowski obficie z tajemnej czary liryki Cypriana Kamila Norwida; przy czym za każdym razem, gdy jakby pobiera poeta próbkę, substrakt językowy – przekształca go w inaczej, „po swojemu” brzmiący element. Ta prawdziwa łamigłówka stylistyczno–językowa sprawia, iż czytelnik ma wrażenie jakby czytał wiersz zapisany w jakimś obcym (nie – obcym) języku. Jakby miał do czynienia z tajemnymi runnami poezji, z pozoru chroniącymi znaczenia prymarne, ale jakoś dźwięcznie blisko, trafiające do serca i głębi duszy. Owa bliskość bierze się stąd, że Szatkowski jakby rozbija poszczególne wyrazy i całe wypowiedzi na sensy podstawowe, sięga do samego źródła znaczeń – językoznawca powiedziałby: morfemów. Z nich to właśnie powstają w wyobraźni autora nowe wyrazy, magicznie brzmiące zdania i wreszcie jakby szamańskie zaśpiewy wierszy: ze mnie to już tylko kopciuszek / taki chłopczyk z wierszykami / 57 przy dzisiejszych wieszczach – / robaczkowy wyrostek jakiś z rumieńcami / w rumiankach cały jak święta panienka może / ale – czasem trzeba pobaśnić sobie a wam / oczy otworzyć i w łbach poustawiać na baczność/ których znam z pisania .../ o, z–nor–widniali do piętyście mu nie/ inaczej dzieją się dzieła ale/ maluczko a wyjdą wielbłądy. Jak widać w poezji Szatkowskiego obecny jest też element autoironii – ustawiający jakby poetę na pozycji niegroźnego, ale udręczonego życiem kuglarza, słowiarza, który obrazy i nastroje, uczucia i barwy przekuwa w słowa ... Kolejny tomik – Tren (1980) – to poemat poświęcony tragicznie zmarłemu poecie i przyjacielowi autora, Ryszardowi Milczewskiemu–Bruno. Szatkowski litanijnym wierszem naśladuje dawne rozmowy, stara się odtworzyć atmosferę dawnych spotkań. Sam jest bohaterem tego poematu i pozwala zwracać się do siebie koledze. A jednocześnie jest też i narratorem, tym, które mu dane było przeżyć i zapamiętać, iż: w Zaduszki – do mnie / (choćby nie wiem kto / choćby nie wiem co / choćby nie wiem dokąd / dróg twoich wstęgi ...)/ na trzy wiersze jeno: / – „Kołysankę” / „Bezduszkę”/ „Trupięgi” (...). Fakt, iż Szatkowski przeżył stał się nakazem stworzenia zawiązanego wcześniej w kumpelskich związkach. To jakby nieustanne upominanie się o prawo odeszłego poety do wypowiadania swoich „potrupnych” prawd, to jakby nieustanna pieśń i zew naprawdę p r z e ż y t e g o życia, prawdziwego t r w a n i a i nieskażonego śmiercią i s t n i e n i a. To spojrzenie Tam – gdzie Przetowłosy / Andrzej Rafał i Leśmian .../ (może to łąka w barwoniach/ może ziół suchoroślnych step)/ Tam – gdzie „ojciec pastewny”/ jak napisał Sted, Drogi Sted / który też tam gdzie Przetowłosy/ Andrzej Rafał Bruno i Leśmian... (...). To spojrzenie poza życie i poza śmierć... W zbiorze pt. A może ja już tak wysoko upadłem (1983) z niespotykana siłą dochodzą do głosu tłumione uczucia poety – nagle zaczyna on żywo dyskutować z otoczeniem, prowadzić rozmowy z najbliższymi, z napotykanymi przypadkowo ludźmi, z przedmiotami i całym światem naraz. Wiersze erotyczne sąsiadują tutaj z tkliwymi aforyzmami. Poeta jakby częściej obnaża się w słowie, częściej mówi wprost, nie ubierając poszczególnych wierszy w woal stylizacyjny. Raczej wsłuchuje się w siebie i z własnego wnętrza wyławia echa tajemnej rzeczywistości. Ta rzeczywistość nakłada się na rzeczywistość postrzeganą i tak powstaje jakby krajobraz imaginowany: kamień echo z dna wybije / zachód przedłuży cienie / wyostrzona po brzeg fala / z muszli szum wyliże.../ a liście – jak poszczute/ na wietrzystych piętrach / ślad stopy odlany z powrotu (...). Ów krajobraz swój początek zdaje się brać w podświadomości poety, a następnie przechodząc poprzez strefy snu, jawy, dociera do swoistego sita językowego. Tutaj poszczególne fragmenty krajobrazu, odbicia ludzi i pogłosy ich słów nabierają jakby źródłowej treści, stają się tkanką poezji. Szatkowski nadal kontynuuje – zapoczątkowaną w pierwszych zbiorach – narrację „kumpelsko–podmio– przedmiotową” – z równym rozgoryczeniem mówi o nieżyjących już przyjaciołach, co o ukochanej kobiecie. Jego widzenie świata determinowane jest poprzez liczne pęknięcia języka – poeta jakby wyczulony jest na wszelkie fałsze i kamuflaże językowe. Stawia sobie za punkt lirycznego honoru mówić do ludzi j ę z y k i e m, a nie – jak to często ma miejsce w poezji – konglomeratem, zlepkiem okruchów ledwie nanizanych na nić marnego konceptu poetyckiego. W wierszach Szatkowskiego skrapla się jakby cała historia języka poezji polskiej – pobrzękują w nich echa staropolszczyzny, brzmią pogłosy wielkiej poezji romantycznej, żywosłowi się Leśmian, a w potoczystych kaskadach dźwięczy Wojaczek, Bruno, Stachura – wszystkie te ważne językowo cechy konstytutywne poezji Szatkowskiego świadczą o jej odrębności, o jej odrębnym wyrazie. Ikaria moja w piątej świata stronie / świtezią zmierzcha – ku gwiazdom – powie poeta i w tych dwu wersach zawrze jakby swoje poetyckie credo, swoje gloria i swoje sanctus... Wiersze zawarte w tomiku pt. Ave (1984) są odbiciem sytuacji człowieka stojącego w obliczu rozpadu elementarnych wartości. W utworach tych mowa przez cały czas o jakiejś 58 bliżej nieokreślonej kobiecie, może żonie (żoniwie), może kochance, która odeszła, po której pozostało tylko wspomnienie. Mowa też o córeczce – jakby sumieniu narratora tych wierszy, jakby jego żywym wyrzucie. Jest więc to jeszcze jeden przykład – tak częstej dzisiaj – liryki wyznania, rozliczenia i oczyszczenia. Poeta zdaje się dokonywać w wierszach rekapitulacji dotychczasowych doświadczeń. Próbuje spojrzeć na nie krytycznym okiem, jednocześnie obnażając swoją bezsilność i bezbronność w świecie, w którym obecnie żyje. Przy tym wszystkim, poezja Szatkowskiego jest jeszcze – w zamyśle – potęgowaniem dramatu, rozdrapywaniem ran już zabliźnionych, zrywaniem zasłon z kształtów wstydliwie skrywanych gdzieś w wewnętrznych pokładach świadomości: ...kiedyś dzielili posłanie i stół / teraz włos na czworo książki i obrazy / on smycz ona psa jeszcze – – / z głowami do góry na rozstaniu dróg / na własną rękę biorą się w garść / – okna zabite deskami ... / panie świeć nad kornikami. I jest to poezja zamkniętej przestrzeni. Dom, szpital, budka telefoniczna, to dla poety te miejsca, gdzie odbywa się spektakl trwania i przemijania. A jeśli już wydostaje się on na zewnątrz swego zamkniętego bytowania, to i tam ma do czynienia z uwięzieniem, ograniczeniem widoczności. Zdąża przez mgłę, lód, w narowistych wiatrach, po złowróżbnych wydmach, w śreżogach, w szarugach, po cierniskach. Wyraziste jest programowe ubóstwo tej liryki w stosunku do tragedii, jakiej jest odzwierciedleniem. Ubóstwo języka i metafory jest jakby kontrapunktem dla wcześniejszych zawiłych przebiegów metaforycznych i składniowych. Poeta jakby bał się mówić więcej, jakby nie ufał nawet swoim myślom i słowom. Czasem nieufność ta rodzi bolesne zgrzyty: szedłem do ciebie w rześkich / sygnaturkach jutrzni / w pełnym wzwodzie słońca (...), Szatkowski nie daje jednoznacznych odpowiedzi na pojawiające się wciąż pytania egzystencjalne, ale – zmysłem wrażliwego poety – wyczuwa, że nie wolno mu takich odpowiedzi udzielać. Dla niego życie, kochanie i nurzanie się w nienawiści, to tylko ogniwa w ogromnym łańcuchu trwania i przemijania, którego brzęk usłyszeć można tylko w wyciszeniu, w zamknięciu. Dlatego z pokorą schyla głowę przed własną przegraną, przed porażką, która żyje w nim, przed gryzącym bólem sumienia, przed rozczulającym widokiem małej dziewczynki. Schyla głowę i wszystkiemu temu, całej swej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości mówi: Ave... Tren dla Steda (1985) to rozpisana na głosy pieśń pochwalna, pieśń uświęcająca – pieśń czasu, który się wypełnił po brzegi i przelał poza krawędzie śmierci. Pieśń stworzona z fragmentów dawnej rzeczywistości, z odpomnianych cząstek wspólnie przeżytych chwil; wspólnych wypraw w krainy wyobraźni i ludzkiego cierpienia. Szatkowski opowiadając o przeżytych wraz z Edwardem Stachurą wojażach ku „cudnym manowcom” stara się zawrzeć w swoim poemacie tak charakterystyczne dla twórczości Steda zauroczenie światem i sytuacjami, w których dochodzi do trudnej do wypowiedzenia unii pomiędzy zwykłością, tandetą i podskórnym rytmem wielkiej, wszechogarniającej tajemnicy życia. Stachura ciągle poszukiwał w rzeczywistości symptomów tego drugiego świata – jakby przestrzeni ukrytych przed zmysłami człowieka, ale przeczuwanych przez jednostki nadwrażliwe, pełne wewnętrznych spękań, pełne egzystencjalnego lęku. Szatkowski należał do jego przyjaciół, gdyż tak jak w Brunie, w Babińskim i Różańskim autor Wszystko jest poezja odnajdywał pogłos tego samego drżącego dźwięku. Jakby zew tajemniczości nie odkrytej, zew śmiertelnej, przyzywającej wciąż siły wszechświata. W poemacie Szatkowskiego Stachura przypisany został dziecinno–młodzieńczej arkadii, do której autor wraca jak do sakralnej krainy pierwszych wtajemniczeń i poetyckich (tzn. życiowych) inicjacji. Stachura czuł i słyszał tę bolesną i smutną nutę, brzmiącą wciąż w autorze Ave. Dlatego odnosił się do niego jak do najbardziej zaufanego przyjaciela – ale owe stosunki miały też wymiar mityczny; poprzez poezję, w jej oddechu stawały się jakby stosunkami między członkami tego samego mitycznego klanu ostatnich wolnych wojowników. Szatkowski przenosząc swoje spotkania ze Stachurą w poświatę poezji, nieustannie nadaje im wymiar ogólnoludzki. W takim kontekście 59 poemat opowiada jakby o kosmogonicznym kształtowaniu się przestrzeni, o kategoriach ołtarza, stosu i wiecznej – spełnianej z poczuciem winy i niewypowiedzianej nirwany – ofiary. Sted powędrował po śmierci do tej samej krainy, gdzie wcześniej udał się przyjaciel dziecinnych zabaw – Kostek. Jego śmierć i śmierć Stachury miały w sobie właśnie ów element ofiarny – śmierci dla samej śmierci, absurdalnej, ale jakże boleśnie pięknej i o d r a d z a j ą c e j. Przytoczmy na koniec ów fragment poematu, gdyż zdaje się on centralnym dla całego utworu, a może też i dla całej filozofii poetyckiej Jerzego Szatkowskiego: (...) Nago skakaliśmy do glinianki. Najsampierw z kozłem w powietrzu, takim niezgrabnym jeszcze saltem. Potem – kto dalej. Na koniec – kto głębiej. No, takie to chłopackie igrzyska były. Przy którymś nurze Kostek nadział się na starą, wysłużoną kosę którą ktoś tam wrzucił. I, ta kosa kostusza czyhała pod wodą. Przebiła go na wylot. Kiedy wyciągałem Kostka z tej tłustej glinianki, żył jeszcze. Zapłakał, a po chwili okropnie krwią z ust bluznął i – zgasł. Leżał oto na brzegu. Z tym okrutnym brzeszczem na sztorc sterczącym w opalonych plecach. Słońce stało w zenicie. Prażyło niemiłosiernie. Od razu też, nie wiem skąd zleciały się roje brzęczących much. Były takie duże, lepkie, lśniące. Głodne i żarłoczne. Wstrętne. Wszystko co zrobić mogłem, to wyszarpnąć to cholerne ostrze, obmyć ciało, założyć Kostkowi płócienne slipki i aluminiowy, na sznurku, medalik, co go przedtem zdjął i do trampka schował. W kącikach jego oczu dostrzegłem delikatny, jak pyłek kwiatowy, nalot po tych jego łzach ostatnich. Zasunąłem mu powieki i ucałowałem je. A kiedym językiem wargi zwilżył, poczułem słony smak. Nie zapomnę go nigdy. Na pochówku zagrałem mu na tej fujarce mój ból nieutulony, smutek i żal serdeczny, i wszystko, co mu jeszcze powiedzieć chciałem, alem nie zdążył. Potem złamałem ją i rzuciłem do otwartego grobu. A tam u Steda, rozpoznałem ją. Znów była cała. Wydawała dźwięki tak czyste, soczyste, jakby nigdy nie spotkało ją nic złego. Więc tylko mocniej ścisnąłem dłonie Steda i, patrząc Mu w oczy, śpiewałem coraz głośniej, donośniej: „To nic! To nic! To nic! Dopóki sił, będę szedł! Będę biegł! Nie dam się!” Poezja pojmowana i odbierana jako ofiara – magiczna gra z niewiadomą, jako sprawdzian w ludzkiej próbie bytu. Poezja rodząca się w bólu i poniżeniu, osadzająca się między klejącymi się powiekami, a nade wszystko poezja wyszarpywana z żył – to tylko niektóre wyznaczników liryki Szatkowskiego. Te wiersze i poematy udowadniają raz jeszcze jak pojemne i rozległe są przestrzenie słowa, jak wiele niosą informacji, jak wielostronne opisują i określają fenomen życia. Bo przecież odnajdziemy tutaj i przebogatą sferę lingwiczną – oscylującą między staropolszczyzną, językiem Norwida i Leśmiana, lumpenproletariackiego slangu, stylizowanej gry słownej i przyjacielskiej pogwarki – i elementy etyki, filozofii istnienia, i wreszcie metaforyczną obrazowość, odsłaniającą podświadome, przeczuwane zaledwie sfery istnienia. Odnajdziemy określoną dramaturgię i fabularny ciąg inicjacji i śmiertelnych porażeń. Życie w wierszach Szatkowskiego zdaje się groźnym rytuałem, żywiołem, który okiełznać może tylko poeta–zaklinacz i jego wypowiadane w określonym momencie formuły. Często wiersz, rzucany w przestrzeń potrafi uleczyć innych ludzi, uciszyć krzyk przerażenia i jęk rozpaczy, ale zawsze pozostawia ranę, bruzdę, bliznę na sercu. Poeta jest ledwie chwilową tamą na drodze prącego wciąż naprzód strumienia – często porywany i rzucany w różne strony, odczuwa najpełniej kruchość i niepewność swego i innych b y c i a. Jest świadom tego, że prędzej czy później on, albo ktoś tak samo jak on wrażliwy, będzie musiał odkupić te chwile, kiedy zdawało się, że czas przestaje płynąć, a ciepło przyjacielskiej dłoni, ciepło kobiecego ciała jest szczelnym baldachimem. W poezji Szatkowskiego wpisany został czarny mit poezji polskiej – mit romantycznego ofiarnictwa, odchodzenia ku miejscom ostatecznych spełnień, płacenia krwią i cierpieniem za błogosławieństwo i wiarę. To jeszcze jedno ogniwo w promieniującym czarnym światłem łańcuchu poetów przeklętych, poetów tragicznych; nie darmo pojawiają się tutaj i Bursa, i 60 Stachura, i Wojaczek, i Milczewski–Bruno. Szatkowski był ich przyjacielem i orędownikiem, przyjmował wszelkie konsekwencje bycia razem, wędrówki tą samą ścieżką – jak sam mówi, wydawało się zawsze, iż jest z nich najsłabszy, że życie z nim pierwszym się rozprawi, że jego opłakiwać będą koledzy. Ale – jak to zwykle bywa – właśnie jemu wyznaczona została rola tego, który ma dać świadectwo, tego, który ma w słowach ocalić to wszystko, co zdawało się nie do wyrażenia. I ocalił – poszczególne wiersze i poematy stały się żałobnymi pieśniami tajemnej rzeczywistości, stały się kamieniami nagrobnymi tamtych chwil. A zarazem – wypowiedzeniem poczucia niespełnienia, poczucia bolesnego zawodu, modlitwą odmawianą za zmarłych i szeptem buntu – próbą wytrzymania lodowatego spojrzenia. I nie ma w tych wierszach z hagiografii, Stachura i Bruno, żona poety i on sam są prawdziwymi ludźmi z krwi i kości, prowadzą nieustanną walkę, zbliżają się do tajemnicy i są brutalnie od niej odrzucani. Dlatego też w utworach tych nie ma sfer nieskazitelnych, sacrum zawsze sąsiaduje z profanum, obok miłości jest zdrada, a obok dobra zło. Dzień jest teatrem zdarzeń, które odciskają swoje piętno w podświadomości i pamięci, noc jest chwilą wytchnienia, albo nieustannym czuwaniem – śmierć jest tutaj na wyciągnięcie ręki, stale daje o sobie znać i nie pozwala zapomnieć o absurdalnych i ironicznych kontekstach. Poeta często odgradza się od niej, tworzy z języka nieprzepuszczalny ekran. Ale nawet wtedy śmierć rosi się na jego obrzeżach... Ta swoista soft – poezja jest zarazem miękka i delikatna, cicha i czuła, łagodna i dźwięczna, ale też stonowana i narażona na zbyt powierzchowne odczytania, broniąca się jedynie prawdziwością transponowanych figur i sytuacji, konkretnością metaforycznych złożeń i neologiczną energią języka. Szczególnie autentycznie brzmią strofy poświęcone Milczewskiemu–Bruno i Stachurze – w tych poematach najlepiej sprawdziła się melodyka i rytmika Szatkowskiego. Te wiersze można by łatwo zaśpiewać, zaaranżować do wykonania jako ballady, piosenki podróżne. Wszystko w nich zdaje się płynąć, wszystko dookreśla pozostałe partie utworu, wszystko ma swoje funkcjonalne miejsce; wreszcie wszystko niesie konkretną informację semantyczną. Szatkowski pisze swoje wiersze niczym złotnik, do ostatnich chwil przed oddaniem w ręce kupca, cyzelujący swój wyrób. Trudno byłoby cokolwiek dodać do tych strof, wersów i nowych złożeń słownych – wszystko w nich jest na miejscu, wszystko ustawione zostało w szeregu nakładających się na siebie i wzmacniających się sensów. Ta swoista lingwiczna harmonia dźwięków i semantyczna harmonia obrazów tworzą świat nieopisanie piękny i groźny zarazem. Świat na granicy bajecznego snu, kolorowego przeźrocza, barwności sekwencji lasu czy łąki, a z drugiej strony świat mrocznych korytarzy percepcji, świat chłopców z tatuażami na ciele i „sznytami” na przedramionach, którzy rzucają się w nurty wody by ratować dzieci i sami płacą za to życiem. Ten jakże bolesny i absurdalny w swojej istocie kadr jest jednym z centralnych obrazów tej poezji i kreowanej rzeczywistości. Jest jakby kluczem do coraz bardziej zagmatwanej łamigłówki życia. Ale jest to też obraz o klarowności spotykanej jedynie w obszarach mitu, podania kulturowego. W nich także bohater rzuca się na ratunek potrzebującym pomocy, ratuje niewinnych z czeluści żywiołów, składa swe życie na ołtarzu, aby obudzić nową świadomość, wypełnić to, co objawione zostało na górze, z dala od zgiełku świata. Tego rodzaju wiedzę i tak intensywną klarowność sztuka uzyskuje jedynie w obliczu i w kontakcie ze śmiercią. Jerzy Szatkowski patrzył jej w oczy przez wiele lat, przez wiele nocy i dni czuł na sobie jej lodowaty oddech. Uciekał też od niej i chronił się w arce wiersza i wierszem obnażał jej bezduszność... 1991 61 Szyfr wrażliwości O poezji Stefana Pastuszewskiego Stefan Pastuszewski urodził się w 1949 roku w Bydgoszczy. Studiował mechanikę, pedagogikę i filologię polską w Bydgoszczy, w Toruniu i w Gdańsku. Pracował w wielu redakcjach, wykładał w Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Bydgoszczy. Był też posłem na Sejm RP i wiceprezydentem Bydgoszczy. Opublikował następujące zbiory wierszy: Druga gałąź (1977), Dzień, w którym przyszedł (1977), Odloty (1978), Trzeba iść (1979), Imię moje (1980), Listy do siebie (1980), Kuszenie Ikara (1981), Biały pokój (1981), Czas ostateczny (1983), Wiersze (1985), Róża i miecz (1991), Smak malin i czereśni (1992), Kobiety są (1993), Zachłanność (1994), Listy do Pani (1995) oraz Przepaść w brzuchu (1996). Jego zbiór wierszy ukazał się w Bułgarii: Roza i mec (1992), a zbiór nowel i liryków na Ukrainie: Prostori casu (1993). Pastuszewski jest też autorem zbioru opowiadań – Dziwne sprawy (1980) oraz książki dla dzieci – Cyrk (1986). Autor uprawia także krytykę literacką i zajmuje się edytorstwem oraz pracą naukową w zakresie pedagogiki, religioznawstwa, prasoznawstwa oraz historii regionalnej. Nie można też nie wspomnieć o laurach, jakie zdobywał on w licznych konkursach poetyckich – między innymi w prestiżowych konkursach Czerwonej Róży czy Łódzkiej Wiosny Poetów. Szyfr codzienności. Bohater. Stefan Pastuszewski tworzy w swoich wierszach specyficzny szyfr codzienności – pragnie oddać w poezji zachwyt nad chwilą przelotnego doznania i zdziwienie z powodu stałości struktur świata. Swoje wiersze rozpina pomiędzy zwykłym, szarym dniem i błyskiem olśnienia. Notuje te wiersze by ocalać, ale też by burzyć w sobie przeświadczenie o zamknięciu kolejnego rozdziału, przerzuceniu kolejnej karty. Najprawdziwszy jest autor, gdy wraca myślą do czasów dzieciństwa, albo gdy swoje doświadczenia porównuje z doświadczeniami własnych dzieci. Na Pastuszewskiego wylano już wiadra pomyj za jego poezję, ale też ma ona wiernych sekundantów. Z jednej strony jest nieuczciwa i tendencyjna recenzja Krzysztofa Ćwiklińskiego w „Literaturze”, liczne poszturchiwania w prasie, a z drugiej strony pochwały Mieczysława Wojtasika, Krzysztofa Kuczkowskiego czy Zdzisława Łączkowskiego. Prawda o tej poezji leży pośrodku. Na pewno zaciekawia ona warstwą obrazową, surrealistyczną, licznymi i interesującymi nawiązaniami do malarstwa, muzyki, określonych – utrwalonych w tradycji kulturowej – miejsc w Europie. Intrygujący jest też model tego wiersza, jakby przeniesiony z manifestów poetyckich Orientacji Poetyckiej „Hybrydy”, jakby zbliżony do awangardowych rozpoznań Przybosia czy katastroficznych wróżb Czechowicza.. Cóż, taki jest właśnie Stefan Pastuszewski i taka jest jego poezja – nieco staroświecka, choć bywa i odkrywcza; dowcipna, ale i bardzo poważna. Czytając te wiersze widzimy pierrota patrzącego ze smutkiem na czerwoną różę, ale też widzimy w wyobraźni jakiś tajemny rytuał, w obręb którego został ów mim wtłoczony. Bohater Pastuszewskiego zawsze porusza się we wrogiej sobie przestrzeni – stara się nazywać ją i dopełniać słowem, pragnie budować trakty, którymi mógłby dojść do punktów granicznych. Czy mu to się udaje – na to pytanie czytelnik musi sobie odpowiedzieć sam. W przekonaniu piszącego te słowa jest poezja Pastuszewskiego jednym z ciekawszych zjawisk w kulturze bydgoskiej – choćby poprzez niezmienną trwałość perspektywy zakreślonej u jej początków. Oto zapatrzenie w bezkres, oto dal nie do pogodzenia z poczuciem alienacji; oto prawdziwy człowiek, rozpięty pomiędzy tym co w nim pozostało z dzieciństwa, a tym co zniszczyła w nim dorosłość: To nie jest wiosna ani też jesień/ to z tamtych dni/ rok 1961 lub z 62 innych okolic ojca/ ulica Jasna/ skąpo oświetlona gazowymi latarniami/ przepastne gardziele przecznic/ a wśród nich Śląska/ z której potem wyjdą czarne koty pokuszenia/ ale to potem/ teraz idę na szczudłach strachu/ bo potrafiłem ni z tego ni z owego potykać się/ a od Brdy wiało głębokim chłodem/ i rozrzedzonym powietrzem/ wobec którego kamieniem jest najlepszy Ikar/ szara sierść kamienic/ czerwona rąbanka oficyn/ z chodników schody wiodą wprost w aksamitne nieba/ na Księżycową/ za puszystą mgłę bajek/ tam też wirują kolorowe słońca/ to już druga dziewczyna uśmiechająca się do moich marzeń/ chłopcy przylepieni do piłek/ fruwają niczym nasiona pobliskich topoli/ już dalej niż potem:/ idę na szczudłach poezji w sobie/ czarne koty wylegują się oswojone/ starość cicha i miękka/ samotność. Świętość. Istnienie. Gdyby Pastuszewski pisał tylko takie wiersze jego dorobek łatwiej poddawałby się osądowi krytycznoliterackiemu. Ale może wtedy przepadłaby owa różnorodność, z jednej strony dopuszczająca do publikacji utwory o mniejszej wadze gatunkowej, ale ze strony drugiej – więcej mówiąca o poecie. Każdy kolejny tom jest jakby dziennikiem jego wrażliwości. Poeta zapisuje w każdym wierszu, to co udaje mu się ocalić z dnia, ze spotkania z bliską osobą, z nocy i z wędrówki. Czasem jest to ledwie chwila, ledwie błysk światła, ledwie muśnięcie ciepłego oddechu. Innym razem bywa to wspomnienie, moment zadumy, chwila lirycznego uniesienia. Pastuszewski poetyzuje proste gesty, sytuacje, jak mało kto potrafi mówić wierszem o błahych zdarzeniach, o faktach, które zwykle klasyfikowane są jako niepoetyczne, bądź poezji przeczące. Tego rodzaju umiejętność pozwala poecie poruszać się w przestrzeni ciągnącej się od najtkliwszej czułości do sarkastycznej oschłości – pozwala mu swobodnie przesuwać się z jednej sfery uczuć do innej; przebiegać kolejne registry znaczeń. Poezja ta przypomina też dobrze zinstrumentowany utwór muzyczny. Wszystko tutaj zdaje się być podporządkowane naczelnej idei, wszystko zdaje się prowadzić ku głównemu motywowi, wszystko wreszcie zdaje się ów motyw wspierać. Poszczególne wiersze – choć różne tematycznie i odmienne konstrukcyjnie – przynależą do tej samej tonacji. Poeta mówi jakby wciąż o tej samej cząstce piękna, smutku, bólu i miłości. Liryka jest dla autora terytorium ucieczki, szansą i obietnicą schronienia. W niej poszukuje on sygnałów potwierdzających przynależność do ogólniejszego kodu; sygnałów świadczących o istnieniu jakiegoś o g r o m n e g o p l a n u i s t n i e n i a. Poezja jest jedynie możliwym sacrum, choć bytowanie w niej i smakowanie świętości nie jest pozbawione powracających wciąż i niknących, wątpliwości. Cykliczność poszczególnych faz jest jednak jakąś obietnicą i potwierdzeniem sensu – jest niezaprzeczalną s t a ł ą. Na tym fundamencie zaczyna poeta budować; od podstaw, jakby od filarów znaczeń i bytu – każdy nowy wiersz jest podtrzymywaniem murów, wspinaniem się w górę i sprawdzianem wytrzymałości budowli. Każda nowa metafora jest spojrzeniem spoza ścian, jest lotem w przestrzeni, dotąd martwej, dotąd jakby przyczepionej do horyzontu. Pastuszewski jest mieszkańcem świata – granice swojego poetyckiego sacrum rozciąga na całą planetę. Zdaje się dostrzegać nawet najbłahsze zdarzenia w odległych zakątkach globu. Zdając sobie sprawę z bliskości punktów globalnej wioski, zdaje się tworzyć jakby ogólną mapę bólu i cierpienia, kreśli kontury zła. Ale też stosuje do wszystkich tych zdarzeń jednaką skalę liryczności – w każdym zdarzeniu i każdym fakcie wyłowionym z natłoku informacji zdaje się upatrywać symptomów jakby wielkiego, planetarnego i wszechświatowego krzyku. Bohaterowie liryczni Pastuszewskiego, to ludzie, na których oczach – na chwilę, bądź na zawsze – umarła świętość, ludzie, którzy co chwilę spadają w czeluść, a potem mówią: płynąłem w otchłań/ żywą jak kielich kwiatu –/ kosmos zielony/ z czerwonymi gwiazdkami krwi. 63 Świętość dla nich umarła, ale człowiek musi żyć, musi budować i nieustannie sprawdzać realność bytu. Poezja jest być może jednym z zamienników owej utraconej siły, boskiej podpory, ostatecznego punktu zaczepienia. Ale jest też niewiadomą... Znaczenie. Śmierć. Język, metaforyka i łatwość „uliryczniania chwil” wyraźnie różnicują wiersze Pastuszewskiego od dokonań innych poetów lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Nie ulega wątpliwości, iż właściwości poetyki autora Przepaści w brzuchu biorą się ze studiowania życia w różnych odmianach i pod różnymi szerokościami geograficznymi. Ale jest też i niezależna cząstka, element uniwersalnej miejskości, polskości i europejskości zarazem: przelewają się z naczyń w naczynia/ krew, myśl, czas i „Widok Delf” Johannesa Vermeera/ kosmos wieków szumi nieprzerwanym wodospadem/ czasem mysi pisk, czasem szara mowa filozofa/ zgrzyta piaskiem w trybach świata/ to jak ulica w mieście –/płaski szum aut i wierzchołek nagłych wypadków/ przekrój z 11.32 naszego czasu/ nijak ma się do przekroju z 15.48/ a jednak jest jakieś uniwersum Miasta/ i miłości/ i dotyku/ piszę Nasz przekrój z 16.31/ zawieszę go w muzeum tej książki/ może ktoś powróci/ i za Nas znów splącze wodę czasu/ w pismo węzełkowe, które tylko potrafią/ odczytywać opuszki palców. Wiersze poety niczym muzyczne wariacje – często odbiegają od naczelnego tematu, drążą sensy i nieustannie próbują zgłębiać tajemnicę bytów. A jednocześnie są pogłosem zauroczenia śmiercią, rozpadem i rozkładem. I jest też w nich – czasem – swoista aura schizofrenii, gdzie przedmioty nakładają się na siebie, gdzie wszystko od siebie ucieka, gdzie najprostsze znaczenia, najbardziej oczywiste sąsiedztwa wywołują lęk i odruch samoobrony. Poeta ucieka przed grozą świata w ironię i jakby nieustanne szyderstwo – patrzy w oczy śmierci i zamiast przed nią drżeć, jakby prowokuje rezurekcyjne i agrarne zarazem nakładanie się, a potem rozmywanie znaczeń: w kolorze zimowej pościeli:/ księżyc cień psy czas szarość wieża kamień papier mysz nóż biel czerń kurz lis piasek kosa nikt/ w kolorze wiosennej kry:/ świeca blejtram/ szyba potok słowo ulica śnieg rybitwy krew/ kula Ikar list dach kałuża jabłoń cisza zegar sen Pani ja/ w kolorze letniej burzy:/ woda włosy wiatr drzewo gwiazda mgła ogród/ dotyk niebo naskórek kamyk wiersz dolina błękit brzeg/ słonecznik infantka ziarno/ wzgórze płomień południe noc ciepło pot trawa chwila/ dzień kwiaty woda liście miód Jest kropla niedziela ptak/ Safona usta rosa lot/ oddech ryba skrzydła deszcz powój gołąb oblok ćma wysokość/ Bóg ulewa Źródło jasność Nike wrzos kosmos rzeka dłonie/ pokój świerszcze światłość wieczność słońce Ty/ w kolorze jesiennej tęsknoty:/ las książka skóra miasto oczy góra rano jezioro kalendarz/ stół ziemia przestrzeń pamięć My powietrze dom. Sen. Język. Kod. Pastuszewski jest też jednym z najciekawszych w polskiej poezji surrealistów, niestety wciąż niedocenianym, wciąż jakby na uboczu wszystkich trędów i grup. Poeta ma świadomość tego, o czym pisze, a jego z pozoru zagmatwane i udziwnione wiersze są w gruncie rzeczy niezwykle interesującymi odwzorowaniami współczesnego języka w całej jego nagości, głupocie, tandecie, a zarazem w całym jego patosie. Pastuszewski ma słuch absolutny – bezbłędnie „wychwytuje” wszelkie przejawy językowych deprawacji. Jego lingwiczne eksperymenty są odwzorowaniem rzeczywistości w jej najintymniejszych strukturach oraz echem zdegenerowanej rzeczywistości. Poeta potrafi w wierszu tworzyć pozory jakichś tajemniczych, kosmicznych harmonii i wszechświatowych kataklizmów – tworzyć świat fizycznych uzależnień przedstawiany z perspektywy teorii względności, z perspektywy wiedzy 64 na temat struktur i poszczególnych kwantów słów; poszczególnych morfemów i fonemów. Płaszczyzny morfologiczna i fonetyczna zostały tu znakomicie zinstrumentalizowane przez umiejętne stosowanie form fleksyjnych. Struktury wierszy przypominają często jakiś tajemny kod genetyczny: Trudno oprzeć się wrażeniu, iż poezja Pastuszewskiego to jakby nieustannie ewoluujące w przestrzeni słowa i prymarne znaczenia, to ich kod genetyczny uchwycony w momencie transpozycji, w chwili przeistaczania się słów w meta–sensy. Poeta nieustannie znajduje się w stanie snu na jawie – czasami tylko przeszywa jego świadomość jakiś impuls, jakiś obraz uzyskuje w wyobraźni natychmiastową waloryzację. Bojaźń o tożsamość duszy wypełnia swoją obecnością przestrzeń myśli i życia, wkrada się do codziennych zajęć. Poeta broni się przed tego rodzaju atakami zewnętrzności jeszcze głębszym sięganiem do swojego wnętrza, do sensów „głębinnych”. Pragnie być w sobie i z sobą, nie zważa na to, że świat zewnętrzny nieustannie wkrada się do świadomości. I choć nie ma obrony przed tego rodzaju inwazją, poeta nauczył się oszukiwać zmysły, zatapiać się w nicości, niedopowiedzeniu, odbywać wyprawy wyobraźniowe tam, gdzie: woda, ogień, powietrze, ziemia/ kobieta i kobiety/ młodość w koło/ a mężczyzna niczym sroka na płocie/ jest i zaraz go nie ma/ może będzie/ łzy – rosa:/ piąty wymiar. Dopiero tam można znaleźć spokój, ukojenie i tam jest to miejsce, do którego tęsknili poeci niemal wszystkich epok, tam jest n i r w a n a , tam znaleźć można s e n s . I właśnie takiej przestrzeni warto zaufać i trzeba zawierzyć. Pomiędzy słowami, między wersami i strofami tej mądrej i wielorako samoświadomej poezji osadza się ból egzystencji – smutek człowieka końca dwudziestego wieku, który szamocze się w swoim ja i pragnie do końca pozostać n i e z a l e ż n y m . Godzi się na niedookreślenie, godzi się na nijakość, ale jednocześnie ocala b y t , ocala swoje ego, ocala swój świat wewnętrzny. Odrzuca bezduszność planety, rozbieganie, chaos napływających obrazów, nieustanny atak mediów, ale niesie w sobie tę cząstkę niewinności i prawdy , tę cząstkę ludzkiego dziedzictwa, którą wielu zgubiło, którą wielu zgubi.. Narrator. Sen raz jeszcze. Wiersze Pastuszewskiego umieścić należy w – bujnie krzewiącym się obecnie w poezji – nurcie liryki narracyjnej. Mamy tutaj zatem do czynienia ze skończonymi wypowiedziami, ale też ze szkicami słownymi. Napięcie rodzi się w miejscu przecięcia dwu płaszczyzn – słownej, konkretnej, opisującej językiem rzeczywistości i drugiej – nierzeczywistej onirycznej, będącej wytworem wyobraźni autora i pogłosem jego najgłębszych lęków. Świat poetycki Pastuszewskiego to jakby coraz to inne przestrzenie, groźne i delikatne, ciągnące się w nieskończoność i płytkie, duszne, chwilowe. Tylko sen pozwala na ciągłe zamiany jaźni, tylko sen usprawiedliwiać może swoistą wyrywkowość i fragmentaryczność wizji poetyckiej. W relacjach Pastuszewskiego z obszarów snu dostrzec możemy wszystko to, co drażni i pobudza jego wyobraźnię. A więc: wspomnienia, jakby szczątkowe, źródłowe, wspomnienia z dzieciństwa, wspomnienia sprzed chwili. Wspomnienia pierwszych seksualnych kontaktów, wspomnienia wielu, wielu kobiet. Ale też i pamięć o dziecięcym zachwyceniu otaczającym światem, pamięć o ranach i smaku słodyczy. Pastuszewski wypowiadając swoje wiersze, jakby oczyszcza podświadomość z natrętnych i groźnych wizji. Dociera do samego wnętrza lęku i do samego wnętrza bólu. Ale też wyrzucenie z siebie tych obrazów, zamienienie na słowa, wcale nie uwalnia go od nich. Wręcz przeciwnie, nagle zaczynają one żyć własnym życiem, zaczynają drążyć wyobraźnię z innej strony. Stają się wielkim wyrzutem, każą otaczać się opieką, wymagają wciąż nowych zabiegów „pielęgnacyjnych”. I jest to rozpaczliwa próba rozbicia kropli czasu/ jak puls oddechu/ próba ta zawsze kończy się śmiercią/ choć ciągle podnoszą się inne piersi/ z traw, wrzosów i rumianku –/ bezmyślny marsz. Poeta jakby chciał ze szczególną siłą podkreślić, że wszystko to co nas otacza jest 65 ulotne i nietrwałe, że sami będąc cieniami, żyjemy pośród cieni innych ludzi, pośród cieni przedmiotów, pośród wielkiego c i e n i a. Zostają tylko urywki, tylko zatrzymane na chwilę siłą wyobraźni i pamięci, drobne kamyczki. Te kamyczki niesie poeta w swoich kieszeniach, tam ogrzewa je ciepłem swych dłoni, ale choć tak są dla niego ważne, śmierć i tak wywróci kieszenie na wierzch i wysypią się też drobinki ciepła. Czasem obrazy Pastuszewskiego nie mają ostrości, są jakby nasączone łzami, niewyraźne, zamazane. Pojawiają się w momencie lektury i momentalnie zapadają w niebyt. Jak sny, jak ból i smak soli na języku. Ciepło.Miłość W tych surrealnych światach jest jednak jedna siła i jeden bóg, który potrafi zatrzymać na chwilę szaleńczy bieg, który jednym tchnieniem puszcza w ruch szaleńczy kołowrót czasu i udręki. Ta siła to tkliwe ciepło, ten bóg – to przekorny Eros: przychodzi wieczór i przychodzisz ty, Pani/ we wszystkich barwach, kształtach i zapachach/ jakby z pnia światła wycieka żywica/ w kroplę płomyka świecy/ ten zaś był bursztynem/ i świeca zgaśnie, a zawsze ją palę/ choćby na chwilę,/ ten ślepy rytuał/ nawet zamknięty/ zaciśnięciem powiek/ i myślą o niczym/ nie płoszy ciebie –/ siadasz, coś mówisz/ czasem są noce bez snu/ czasem we śnie/ też jestem obok/ teraz już zawsze obok/ trochę to boli/ lecz to nie samotność. Tak proste zdarzenia nabierają dla poety tajemniczego, pięknego sensu. Tak rzeczywistość rozpływa się w jednej chwili i tylko błogość i lęk, że sen może się skończyć, są w stanie wyrwać twórcę z przepastnej głębi. Poeta zdaje się być wtedy bezwolnym okruchem bytu, rzucanym w różne strony. Nagle odnajduje się w różnych stanach „bycia” – jest zwierzęciem i człowiekiem, pędzi i powoli płynie w przestrzeni. Erotyzm pcha go wciąż na skraj przepaści, rzuca nim, niczym ptasim puchem. Poeta jednak nie przeciwstawia się; poddaje się tej groźnej sile. Dopiero wtedy może on bowiem odnaleźć prawdę o sobie i prawdę o człowieku. Dopiero wtedy lustra odbijają rzeczywistą powierzchnię rzeczy, a – być może – Bóg zsyła ontologiczną refleksję: nie jest mi potrzebna ludzka nieśmiertelność/ jeśli zachowywać się będę jak kwiat śliwki –/ miąż daje radość życia/ pestka idzie dalej/ tylko jak przenieść świadomość i duszę?/ pestka śliwki na pewno jej nie ma/ jest prostym trybem wartkiego kosmosu/ podczas gdy życie moje wpada w czeluść/ za landszaftem kwitnących sadów i gwiazd/ za codziennym obrotem gazet/ dokonują się odwieczne tragedie:/ koniec i co dalej/ a nieczuły maj taki świetlny/ biały/ niezmiennie. Poezja Pastuszewskiego jest także swoistą inkantacją, zaklinaniem boga miłości, by nie opuszczał poety, by pozwolił mu poznawać poprzez filtr uczucia coraz to inne stany świadomości, coraz to inne stany pożądania, bólu, radości i nienawiści. W zestawieniu z innymi poetami pomorskimi Pastuszewski wypada niesłychanie świeżo i zaskakuje swoją przedziwną, oniryczną wyobraźnią, zaskakuje wyczuciem słowa i umiejętnością kreowania w wierszu światów drżących, ale niesłychanie pojemnych i drażniących wyobraźnię czytelnika. Autor – w prawie każdym wierszu – poddaje rzeczywistość próbie wytrzymałości. Jak mało kto, ma poczucie złudności pozornie trwałych i niewzruszonych układów i stara się zawsze zajmować pozycję środka. Patrzeć na rzeczy i sprawy nie jako uczestnik, ale jako stojący z boku i mogący sobie pozwolić na określony dystans, arbiter. Tego rodzaju postawa pozwala na widzenie rzeczy w specyficznym świetle, pozwala zauważać sytuacje absurdalne, kiedy nie zdajemy sobie sprawy z tej absurdalności. Nie należy zatem dziwić się, iż pojawia się także bardzo często w tych wierszach ironia. Poeta tak właśnie widzi rzeczywistość, tak ona mu się jawi i nie potrafi on uczestniczyć w świecie bez ciągłego poczucia żalu i niespełnienia.. Świat rozczarowuje go i często nie jest godny zaufania. Przeciwstawia czystym uczuciom i żarliwej wierze, tragedię ludzkiego umierania, tragedię bezmyślnej śmierci. Ów chłód i ironia są jednak dla niego jakby nieodzownym warunkiem bezpieczeństwa. Tylko dzięki nim można 66 nie obwiniać się, że zaczniemy patrzeć na świat z naiwną ufnością w swoją wyjątkowość i nietykalność. Spoza tej zasłony wyłania się jednak wielka wrażliwość i niespotykana bystrość obserwacji. Przenikliwość. Inteligencja. Wiersze Pastuszewskiego są częstokroć sprozaizowane, pokrewne zresztą bardzo jego prozie. Ale z drugiej strony muszą być takie, skoro pragną odwzorowywać w swej strukturze i treści świat, a poza tym – jeśli chcą także ten świat demaskować. Wyczuwamy, że Autor jedynie toleruje taką, a nie inną formę wypowiedzi poetyckiej. Substancja wiersza jest jednak dla niego tworem, której do końca nie można zawierzyć. Jeśli jednak odrzucimy tę, na każdym kroku wyczuwalną, aurę nieufności i nie będziemy zwracali uwagi na co i rusz pojawiające się symptomy lingwicznej asekuracji, odkryjemy w poezji Pastuszewskiego kilka ważkich obsesji. Najbardziej widoczną z nich jest powrót do dziecinnej czy młodzieńczej szczęśliwości, do zachwycania się otaczającą rzeczywistością. Często jednak te wspomnienia i zamyślenia pointowane są spojrzeniem z perspektywy dorosłości i obecnie posiadanej samoświadomości. W ten sposób wiersze nabierają przedziwnej pojemności i oddechu. Widzimy, że poeta potrafi patrzeć na rzeczywistość w sposób wskazujący, iż dostrzega on jej bogactwo, złożoność, wielorakość form. Nie można myśleć, mówić i pisać o świecie, jak o czymś, co istnieje niezależnie od nas. Jesteśmy przecież jego najbardziej immanentną cząstką, a skoro my mamy tyle wad i tacy jesteśmy ułomni, to taki sam musi być nasz świat. Pastuszewski – jak zresztą sam się do tego w jednym wierszu przyznaje – wie i rozumie ze świata więcej niż okazuje i odsłania. Tego rodzaju poza powoduje, iż czytając te wiersze mimowolnie zostajemy wciągnięci do zaprogramowanej przez autora gry. Ta gra nazywa się p r z e n i k l i w o ś ć , ale ta gra nazywa się też i n t e l i g e n c j a. Innymi słowy chodzi o to by z minimum słów i znaczeń wyczytać maksimum treści i sensu. Szczególnie uwidacznia się to w wierszach, które bezpośrednio czy pośrednio dotykają naszej rozognionej rzeczywistości pierwszej połowy lat osiemdziesiątych, a także w lirycznych kamuflażach erotycznych. Autor czasami tylko jednym słowem, czasami tylko poprzez niewinne napomknienie, daje do zrozumienia, że.... Co daje do zrozumienia, to już indywidualna sprawa każdego z czytelników, gdyż wiersze te dają się odczytywać na kilka co najmniej sposobów i zbytnią zarozumiałością byłoby wskazywanie tylko na jedno odczytanie. Jest to przecież poezja bardzo żywa, tak żywa jak może być żywa poezja czerpiąca swoje soki z życia. W ostatnich, ale też i we wcześniejszych lirykach Pastuszewskiego, częstokroć wskazuje się na to, iż najprawdziwsze wiersze potrafi pisać samo życie. Wtedy, z pozoru błahe, codzienne wędrówki, eskapady – wyposażone jedynie w jakiś komentarz odautorski – nabierają innej wymowy. Tak jak innej wymowy nabierają też zdarzenia obserwowane po latach. Odkrywamy tutaj jeszcze jedną cechę tej poezji. Jest nią ukazywanie zdarzeń obserwowanych z pewnej perspektywy czasowej, a zarazem zderzanie ich z przyziemną, szaleńczą i często niezrozumiałą teraźniejszością... 1997 67 Przeciw iluzjom cywilizacji O poezji Wojciecha Banacha Wojciech Banach urodził się w 1953 roku w Bydgoszczy. Tu ukończył studia w Akademii Techniczno–Rolniczej uzyskując dyplom inżyniera elektryka. Pracuje jako konstruktor w Zakładach Urządzeń Okrętowych „Famor”. Dodatkowo zajmuje się antykami i kolekcjonuje stare widokówki. Jako poeta zadebiutował w 1976 roku w „Faktach”, a potem opublikował arkusz poetycki pt. Chwilowy obraz świata (1977). Następne książki poetyckie ukazywały się w nierównomiernych odstępach czasowych. Były to następujące książki: Pole rażenia (1978), Slalom (1980), Symultana (1981), Czarna skrzynka (1991) oraz Było nas kilku (1997). Pozostawał Banach na uboczu życia literackiego, nie przepychał się na łamy periodyków, spokojnie realizując swój program poetycki. Z jednej strony dało to mu komfort tworzenia poezji nie poddającej się kolejnym modom czy pokoleniowym galopom, ale ze strony drugiej wyłączyło poetę z obiegu ogólnopolskiego. Poezji takiej jak ta tworzona przez Banacha nie zależy na rozgłosie – jest dziennikiem wrażliwości wyciszonej i jako taka nie pcha się w środek poetyckiej ciżby. W twórczości tej mamy do czynienia z koherentnym światem poetyckich miraży. Jest to przestrzeń z zaskakująca warstwą semantyczną i ukrytą – metaforyczną. Może wykształcenie, a może praca wykonywana przez poetę sprawiły, że te wiersze są szczególnego rodzaju mieszanką metafor i symboli. Obok tych wziętych z tradycji – jak skrzydła, powódź, granice – pojawiają się sensy, zdawałoby się nie mogące się znaleźć w takim towarzystwie. A więc: żaroodporna szklanka, serce jako generator funkcji losowej, czarna skrzynka, metaliczny sposób myślenia czy wreszcie wytwory elektroniki – kalkulatory a nawet zjawiska fizyczne i chemiczne, jak korozja i pole elektromagnetyczne. Ale właśnie ta przeciwstawność powoduje, ze mamy do czynienia z poezją prawdziwą, stwarzającą rozległe napięcia emocjonalne: Cierpliwości uczyłem się od żaroodpornej szklanki/ i od kurzu rosnącego w płomieniu/ od światła uczyłem się ciemności/ a od miasta ciszy. Nieodparte wrażenie, jakie nasuwa się podczas lektury wierszy Banacha to ich swoiste „naładowanie energią”. Poszczególne myśli – mimo, że wyrażone w krańcowo różny sposób – mają ten sam ładunek i w wyniku zetknięcia – jakby po przeskoku iskry elektrycznej – rodzi się poezja. Nawet w występujących w tym zbiorze erotykach mamy do czynienia ze światłem fizycznym, w którym panują atomy i prawa nimi rządzące: Jakbym chciała wyrzucić z siebie/ ciało niepotrzebne (...). Podmiot wierszy Wojciecha Banacha jest jakby transformatorem przetwarzającym impulsy świata zewnętrznego. Jest to sytuacja, w której poeta jest tym, od którego wszystko nieomal zależy. Począwszy od życia – możliwości dawania tego życia, do śmierci pojmowanej jako etykietka, proporczyk, metka przyczepiona na końcu procesu produkcyjnego. Banach to także wyśmienity ironista, potrafiący zauważyć absurdalność niektórych sytuacji, zdarzeń. Ironicznemu przetworzeniu ulegają także u niego elementy tradycji chrześcijańskiej: Wieczny odpoczynek/ racz mi dać panie światło/ niech im świeci/ „odmłodniałeś”/ że aż strach mówić/ – wiersz z tobą –. Poezja ta oczekuje od czytelnika błyskotliwości i refleksu. Wtedy odsłaniać się zaczynają jej ukryte poziomy – pokłady, z których czerpać można bez końca. Poeta zawsze ustawia się bokiem do opisywanych zdarzeń i pragnie w wierszach zaznaczać ironiczny dystans. Szczególnie uwidoczniło się to w ciągu tekstów nawiązujących do wydarzeń z pierwszych stron gazet – w quasi–publicystycznych relacjach i metaforycznych ich podsumowaniach. Banach nader często pisze o cierpieniu, ale nie może pozbyć się refleksji, że jest ono immanentną cechą egzystencji. Często też cierpienie staje się żałobnym memento nad cywilizacją, jak w przypadku odłączonej od respiratora Karen Ann Quinlan, albo w przypadku po raz ostatni modlącego się terrorysty Andreasa Baadera albo może jak w przypadku młodych ludzi, którzy: nawet milcząc/ opowiadają sobie 68 ten kraj/ jakby/ wątpili w jego i swoje pochodzenie/ (...)/ obecnie wierzą jedynie/ w pory przejściowe/ liczą na każdą jesień/ jak na wyrok/ który będą musieli jednak wydać/ i wykonać. To, co najbardziej pociąga w tej liryce, to nagłe zderzenia i nieoczekiwane zestawienia. Tak obok pięknych metafor pojawiają się dosadności rodem z lubieżnej ludowej piosenki, tak obok symboliki i niedomówienia pojawiają się gwałtownie ewokowane wulgaryzmy. Poeta szuka lirycznych fraz w kakofonii świata, a zarazem przeciw nim się buntuje. Nie potrafi pozostawać dłużej w obrębie jednorodnego światła. Zmienia przestrzenie bytowania i swoich lirycznych bohaterów popycha raz po raz na skraj przepaści. Tam obserwuje ich z naukowym zacięciem i dopomina się od nich coraz to wymyślniejszych figur ekwilibrystycznych. Prawdę powiedziawszy bywa Banach „wredny” dla swojego bohatera, poddaje go coraz to wymyślniejszym torturom, ale też potrafi nad nim uronić czułą łzę. Taka postawa powoduje, że wiersze tętnią od środka autentyczną emocją – że w ich obrębie dochodzi do licznych erupcji. „Wybuchają” w tej poezji znaczenia i „płoną” sensy – miotane w dal lecą „bomby wulkaniczne” treści i czerwona symboliczna lawa zalewa wszystko. Pośród takiego świata przychodzi istnieć bohaterowi tej poezji. A z drugiej strony – autor roztacza przed nim miraże nieziemskiej szczęśliwości, pokazuje krainy nieistnienia i cudownego zapomnienia. Czytelnik może łatwo pobłądzić myląc bohatera z autorem i poetę z kreowanymi postaciami. Ale przecież Banach szuka czytelnika wrażliwego – takiego, który podejmie wraz z nim grę i spróbuje odnaleźć w tym labiryncie cywilizacji i utopii właściwy trop. Cywilizacja jest dla poety wielką szachownicą, na której śmierć rozgrywa kolejne partie; jest śmietniskiem, pośród którego przemykają poetyckie cienie kloszardów; jest sacrum w obliczu czasu dewastującego każdy los i jest „ziemią jałową” przyszłych zdarzeń. Poeta stale odzwierciedla w swoich wierszach stan, w jakim cywilizacja się znajduje. Stale – niczym patolog – trzyma ją w przegubie symbolicznej ręki i bada puls. Kolejne drgnienia, to impulsy charakteryzujące świat i człowieka, to wypadki i przypadki, to żałobna pieśń i zarazem pieśń stworzenia. Stawianie diagnozy światu jest misją, w którą poeta zaangażował się bez reszty. Musi to robić, bo widzi w tym jakąś wyższą logikę i jakiś trudny do określenia, ale autentyczny sens. Niesie swoją świadomość niczym radar i łowi pośród zgiełku fakty ważkie i mniej znaczące – czasem poruszy go niebieska ośmiornica/ zwyczajna/ zimna gwiazda/ z kolczykiem w oku; czasem zapis przecinających się znaków, a czasem fragment snu/ uwikłany/ po wybuchu czasu/ w niejasne zależności/ przyciągania. Świat napiera na niego nieustannie, ale też jest plastyczny, rozciągliwy, przepuszcza do świadomości niczym filtr obrazy ukierunkowane. Nadaje im określone właściwości fizyczne i alegoryczne. Fizykalia są niezwykle ważne dla bohatera wierszy Banacha – stara się on tak uporządkować swój wewnętrzny świat by zgadzał się on z teorią względności i z zasadami termodynamiki; pragnie on by był on koherentny na płaszczyźnie cząsteczki i kwarka. By można go było wyrazić w formie matematycznego wzoru i w kształcie buntowniczego wiersza. Chce by miał charakter falowy i określony kierunek dynamiczny. A przy tym żąda on by wszystko dało się wywrócić do góry nogami, by było przystawalne do poetyki spektralnego marzenia i dręczącego snu. Wtedy twardość przeistacza się w miękkość, a fala traci impet gdy zamykają się powieki: To nie jest fala – to sen albo jego odbicie/ na magnetycznej taśmie mózgu kołysze się/ jak człowiek na parapecie aby spaść i przeciąć/ dzień który odwiedził go natrętnym echem. W świecie poezji Wojciecha Banacha więzi międzyludzkie są pozrywane. Człowiek jest wyobcowany, błąka się od miejsca odosobnienia do miejsca zesłania. Mija innych ludzi i stara się wyczytać w ich twarzach, jaki jest sens każdego osobnego cierpienia. Nie potrafi rozwikłać zagadki bytu i zadaje pytania przedmiotom, postaciom, a nawet obrazom. Szuka kogoś bliskiego, a znajduje drobne uszczypliwości i chłód dawniej rozżarzonych uczuć: Ostatnio/ widujemy się od snu do snu/ jakby pościel była tarczą/ ruletki/ (...)/ Ostatnio 69 widujemy się/ pewni spierzchniętego czasu/ i następnych posunięć/ w grze która przestała już nosić/ znamię hazardu. Kobieta jest w świecie poetyckim Banacha jakimś dziwnym tworem natury – stale czegoś się domaga, stale rodzi nowe zawirowania, stale też ucieka w dal przeszłości. Bohater tych wierszy podąża jej śladem, chociaż wie, że nigdy jej nie dogoni. Paradoksalnie – i zgodnie z regułami tego świata – ucieka też od niej, choć wie, że nigdy nie zdoła uciec. Spomiędzy wersów wyłania się obraz rzeczywistości bez uczuć, albo rzeczywistości, pośród której uczucia wypaliły się do cna. Chociaż nie chce tego okazywać światu – boli to bohatera lirycznego i jest prawdziwą wyrwą w jego świadomości. Staje on często pod wielkim dzwonem rozgwieżdżonego nieba i patrzy w gwiazdy – szuka w nich reguły, w którą dałyby się zamknąć jego doświadczenia. Ale też wie, że po tym co zaszło/ trudno liczyć/ na astronomiczną ciszę/ Już lata świetlne zgasły/ od momentu/ gdy narzuciliśmy sobie ręce na/ wiatr (...). Tylko kosmos jest niezmienny i tylko w nim odnaleźć można odpowiedź na pytania proste i najbardziej złożone. Cywilizacja oddala od człowieka ogromy wszechświata – zamyka niebo i technicyzuje je helikopterem, samolotem i rozpaloną smugą promu kosmicznego. Tak zapomina on powoli, że bytuje niczym pyłek na krawędzi ostrza i że lada podmuch może go zmieść i rzucić w dal. Człowiek wieku dwudziestego żyjący w monstrualnych blokowiskach, zagoniony pomiędzy pracą a domem, ogłupiany potokiem obrazów i morzem informacji, nie ma czasu by spojrzeć w gwiazdy. Zresztą ich blask jest przytłumiony przez wyziewy fabryk i kombinatów, a tych o mniejszej skali jasności wcale nie widać. To dlatego spojrzenie w gwiazdy pośród niczym nieskażonej natury zdaje spuszczać bohaterowi Banacha niebo na głowę. Może z powodu tego stale rozszerzającego się pęknięcia jego bohater tylekroć mówi o samobójstwie i tyle razy samobójstwa opisuje. Tego rodzaju opcja w wierszu jest zabiegiem terapeutycznym i oddala śmierć w realnym świecie, ale też jest jakby igraniem z ogniem. Przykłady Sylvii Plath, Anne Sexton czy Rafała Wojaczka dowodzą do czego tego rodzaju gra prowadzi. W ostatnich wierszach Banacha pojawia się sporo motywów i obrazów surrealistycznych. Nadrealne stają się też złożenia semantyczne: Światy przechodzą przeze mnie/ podobne jak łza do zła/ gdy zbierze się strzemienna szklanka/ spełniam przestrzeń do końca/ wbrew rozkładowi prawdopodobieństwa/ mówię w ciemno – patrz jakie to proste/ skórę podzielimy na sobie/ kości oprawimy w ciało/ aby wykąpać się we śnie/ potem spróbujemy wytrzeć się/ siecią cieni/ i liczyć powietrze/ przesypujące się między ustami/ bezdźwięcznie/ a może tylko niesłyszalnie/ z próżności w próżnię. Ów nadrealizm jest naturalną koleją rzeczy w tego rodzaju doświadczeniu poetyckim i dziwnym by było gdyby się nie pojawił. Banach idąc konsekwentnie wytyczoną ścieżką dotarł nad granice jawy i snu. Bez wahania też przekroczył je i stanął pośród rzeczywistości rozciągliwego czasu i plastycznych wymiarów. Tutaj poczuł, że nie ma już stąd odwrotu. Ale też te pulsujące jak galaktyki i wirujące jak ćmy obrazy są ratunkiem dla wyobraźni, która w swoich mutacjach niebezpiecznie zaczęła imitować samą siebie... 70 Poeci znad Brdy Próba pierwszego odczytania Marek Siwiec zadebiutował w roku 1975 na łamach „Poezji”, a jego pierwszy tom wierszy – Odwrócone lustro – ukazał się nakładem „Iskier” w roku 1979. Czytelnicy musieli czekać aż do 1985 roku, by poeta opublikował swoją następną książkę. Siwiec publikuje swoje wiersze w prasie bardzo rzadko. Być może jest to spowodowane tym, że poeta nieufnie podchodzi do prezentowanych utworów, sprawdza je na wszystkie możliwe sposoby, poddaje krytycznej ocenie podczas kolejnych lektur. Jest w tym dążność do najpełniejszego wsłuchania się w siebie i odkrycia w sobie nieznanych tonów. Zapewne dlatego Siwiec jest wciąż poetą niedocenianym, a krytyka literacka nie potrafi jednoznacznie zdefiniować miejsca autora na mapie współczesnej poezji polskiej. Spośród głosów tak zwanej „krytyki towarzyszącej” wybijało się jedynie omówienie książkowego debiutu Siwca dokonane przez Edwarda Zymana („Fakty”). Natomiast dość stereotypowe wypowiedzi na temat pierwszej książki autora Lawiny wyszły spod piór Ewy Starosty („Fakty”) i Andrzeja Staniszewskiego („Nowy Wyraz”). W wierszach Marka Siwca stale wyczuwalna jest tęsknota za czułością i ciepłem. W każdym niemal utworze przewijają się podobne zaklęcia, bezpośrednie zwrócenia do czytelnika, osób z najbliższego otoczenia poety, do kochanej osoby – prośby o odrobinę uczucia. Poezja Siwca nie zna nienawiści. Jest pełna zadumy nad ludzkim losem – próbuje określić krajobrazy i granice egzystencji. Poeta poddaje „lirycznej analizie” tak zdarzenia i przedmioty prozaiczne jak i wzniosłe. Z równym zainteresowaniem przygląda się drobnej monecie – zauważonej przypadkowo pośród sterty rupieci na targu, wytartej i noszącej jeszcze „ślad ciepła” ludzkich dłoni, w czyich posiadaniu była a także stuleci, które wokół niej się koncentrowały i pozostawiając ją w pyle ulicznym mijały – jak i życiorysami wielkich filozofów. Być może sprawiły to szczególne zainteresowania Siwca filozofią i wykonywany zawód wykładowcy tej dziedziny wiedzy, ale właśnie te teksty, w których pojawiają się wielcy myśliciele, ich życia i przemyślenia, brzmią najprawdziwiej, jak choćby ten oto wiersz: Uznał konieczność brzegów przeciwstawnych, bacznie się obserwujących, czujnych na każde swoje drgnienie W ich wrogich gestach odnalazł spalone mosty, które podniósł z popiołów. Nauka Hegla Równie ekscytującą prawdziwość osiągnął poeta także w późniejszych utworach, kiedy wracał myślą do dzieciństwa i z mroków zapomnienia wyławiał epizody, które uformowały jego wrażliwość. Wrażliwość, która potem dała o sobie znać w każdym wierszu, wrażliwość na krzywdę i ból, wrażliwość na ciepło i piękno. Autor znajduje się jakby w strażniczej wieży nad wiecznymi granicami i pobyt tam nie jest wygnaniem czy uwięzieniem, raczej jest to czujność z wyboru: Bo tylko tak mogę być poza nadzieją wygranej i obawą przegranej. Blisko wielkiej niewiadomej 71 co jest w gniewie, miłości pajęczynie, śmierci Kostka Stąd autor Ślepców Bruegela czerpie soki dla swej twórczości. To pozostawanie w obliczu „wielkiej niewiadomej” – oprócz tego, że jest odbiciem ogólnoludzkiej tragedii – przeniesione na grunt jednostkowych doświadczeń powoduje rozdarcie u poety. Autor często dostrzega w realnym świecie i namacalnej rzeczywistości takie momenty, gdy w życiu czlowieka pojawia się aura snu i marzenia. Dlatego też często – szczególnie w tomie pt. Odwrócone lustro – odwołuje się do losów postaci mitologicznych, dlatego przywołuje Syzyfa, króla Midasa, Homera, żarptaka, ale także przypadkowo spotkanego w pociągu greckiego marynarza, który nigdy nie słyszał o Epikurze, dawnych Prusów z czarnym krzyżem śmierci na płaszczu, przygodnego kierowcę, ślepców z obrazu Pietera Bruegela. Wszystkie te postaci przeplatają się i gmatwają w błysku flesza pamięci oświetlającego przeszłość. Wszystko to napiera na poetę i zdaje się rozsadzać jego wyobraźnię. Znikać i nagle powracać – jakby skrawki realnej rzeczywistości wyrwane ze snu, jakby pozostające na jednym włosku męczącego światła: Scena ta powtarzała się wielokrotnie od wczesnego dzieciństwa: stawiano mnie pod znajomym murem, w rodzinnym mieście. Za tym murem, pewnym jak nic dotąd, dojrzewały piękne papierówki. Długa seria bębniła w uszach. Pac, pac, pac spadały papierówki, pękały bębenki, podwórko wypływało z oczu nie wiadomo gdzie, już miało mnie zagarnąć ze sobą, gdy w przepływie strachu zmieniłem się w zieloną muchę, ciągnącą do kałuży krwi. Wyrwane ze snu Wszystko w tej poezji płynie, przelewa się, tętni życiem jak płynąca woda. A w pewnym momencie poeta wprost zwraca się do rzeki. Wskazuje niezwykłe uwrażliwienie na poetyckość wody i lustra, które tylko pozornie są odległe semantycznie. Obie te rzeczywistości są przecież nośnikami światła, w obu wreszcie można się przejrzeć i namacalnie – a zarazem nienamacalnie – sprawdzić realność swego istnienia. W wierszach Siwca dostrzegalny jest wręcz lęk przed lustrem, które podobnie jak człowiek „patrzy”, zapamiętuje i może analizuje otaczający je świat. Widzi trumnę, którą dziecko nazywa wielkim pociągiem. Pusty pokój na chwilę przed przeprowadzką. Jest zdolne „odczuć” chłód nocy i ciepło nagich piersi. Wszystko to z perspektywy lustra jest tylko odbiciem, refleksem światła, iluzją. Jeszcze jedno powtórzenie sytuacji znanej choćby z „jaskini platońskiej”, 72 jeszcze jedna materializacja tego, co zwykle jest nieuchwytne, nie do opisania, odległe i zawsze uciekające przed wzrokiem. Nie dające się umieścić w zmysłowych ramach percepcji. Szczególne miejsce w twórczości autora Pożegnania wikarego zajmują erotyki. Poeta dotarł w nich bardzo daleko. Miłość z wierszy Siwca jest niezwykle ciepła, niemal „namacalna”, rozpala w czytelniku delikatny płomyk radości. A przy tym dokumentuje także całą nędzę ludzkiego bytu, całą naszą samotność i udręczenie. Widzimy się w tych wierszach – niczym w lustrze lub tafli wody – gdy jak żebracy błagamy Boga i świat o odrobinę ciepła, gdy wydzieramy mrokowi i zimnu kosmosu blask i żar nagości, delikatności. Ludzie – jak powie inny poeta: pogrobowcy Leonidasów, spadkobiercy słowa „honor”. My ludzie, my żebracy. Świat poetycki Grzegorza Musiała skupia się wokół tych problemów, które nie są udziałem „szarego człowieka”. Pojawiają się one dopiero na pewnym etapie samoświadomości, albo jak to jest właśnie w omawianym przypadku, na pewnym etapie samoudręczenia. Udręka ta jest zaprogramowana z całą premedytacją i stanowi jakby gabinet doświadczalny, w którym poeta Musiał obserwuje Musiała–szczura. Tego rodzaju gra z samym sobą jest nieustanną pogonią za prawda o sobie, prawdą o świecie. Jest pogonią, która już od pierwszych jej chwil była także ucieczką: pogoń pogoń za sobą umykającym przed własną obecnością we krwi w czasie w ciele i w westchnieniu i w paradoksie zapalanym powoli drżącą ręką i w szklance piwa (...) Pogoń W biegu tym poeta ciągle poszukuje swojego miejsca, jest nieustannym wędrowcą, owym kosmopolitą z tytułu drugiego tomiku Musiała. Droga wiedzie zakamarkami współczesnego świata. A właściwie tylko jego zachodniej części. Wraz z lekko melancholijnym, smutnym, a zarazem trochę kpiącym ze świata dandysem wędrujemy główną ulicą Berlina Zachodniego, w którym: ani się odlać w bramie bo gruba frau marianne tylko czeka, aby wezwać policję, przeglądamy w oczach londyńskiej staruchy, która w perspektywie rozkrzyczanych reklam utwierdza nas w przekonaniu o złudności i bolesnej zależności piękna. Samotni błąkamy się pomiędzy Bishops Avenue a wijącą się setkami mknących samochodów autostradą. Czujemy krystaliczny ból trwania pod błękitnym niebem Neapolu. I nigdzie nie zatrzymamy się na dłużej niż na kilka myśli. I nigdzie nie będziemy się czuć pewni siebie. Świat zawsze pozostanie tylko dekoracją, w której przyszło nam odegrać farsę życia: wśród z lekka zmienionych dekoracji rozgrywa się odwieczny dramat: romeo wiedzie pijaną julię do hotelu lady makbet wywabia plamy rozpuszczalnikiem wykolejony młodzieniec o nazwisku francois villon przebywa w zakładzie poprawczym. Cóż Chrystus wydarto go z łona nim zdążył zbawić świat 73 Autostrada Świat poetycki Grzegorza Musiała nie posiada wewnętrznego ani zewnętrznego ładu. Chyba, że za taki ład i co za tym idzie za jego sens, uznamy jego tragizm. Sytuację, w której jedyną możliwą postawą jest totalna negacja. Bunt przeciwko temu światu poprzez swoją odmienność. Wiersze Musiała zakorzenione są głęboko w tradycji. Poeta chcąc nas naprowadzić na właściwy trop swego lirycznego rodowodu, już w tytułach utworów wymienia swych protoplastów. Padają nazwiska, Genta, Lorci, Jesienina, Prousta. Nad tym wszystkim pobrzmiewają piosenki Billie Holiday, Zarah Leander, Bessie Smith. Poezja lekko przyprószona brutalną barwą lat trzydziestych i zderzenie z rzeczywistością, przed którą trzeba uciekać, którą trzeba gonić, choć sił starcza tylko na prośbę o litość: Nie karz mnie Ty, który stworzyłeś moje bluźnierstwo bo nie panuję już nad swoją rozpaczą coraz mniej siebie pojmuję. (...) Posłuchaj jak śmierć krzyczy we mnie. Nie karz mnie ty Podmiot wierszy Danuty Künstler jest kobietą. Nie znaczy to jednak, iż jest to tzw. „poezja kobieca”. Tego rodzaju podziały były zawsze w literaturze skazane na niepowodzenia. Istnieją jednak wyjątki, żeby wspomnieć tylko wiersze Sylvii Plath, erotyki Marii Pawlikowskiej– Jasnorzewskiej, niektóre utwory Wisławy Szymborskiej czy Haliny Poświatowskiej. Ale – jak wiadomo – wyjątki tylko potwierdzają regułę. Bydgoska poetka jest zarówno jej potwierdzeniem, jak i zaprzeczeniem. Utwory Künstlerówny raz wydają się być pisane przez mężczyznę, który poznał wszystkie tajemnice kobiecego ciała i może sobie pozwolić na dystans, a innym razem są wyznaniami kobiety, która wszystko postawiła na miłość i wszystko w tej grze przegrała: noc po to istnieje żebyś mógł zobaczyć czy kobieta obok jest jeszcze dla ciebie *** Jest też mądrość nigdy po raz wtóry miłość dana kobietom by uczyły się ją tracić... *** Tego rodzaju sprzeczność wpisana w wiersze rodzi w czytelniku przekonanie, że ma do czynienia z autorem dojrzałym, któremu znane są wszystkie odcienie życia, który zna jego gorzko–słodki smak. We wszystkich recenzjach wierszy autorki Nikt nie kłamie spotkać się można z nostalgicznym niemal podkreślaniem trudności jej poezji. Nawet autor wprowadzenia do arkusza pt. Wróżba pięciopalczasta – Andrzej Baszkowski – podkreśla jego intelektualne 74 wartości mówiąc, iż jest to poezja skupiona, mądra, wymagająca wszakże uważnego odbioru. Właściwie trudno się z tym punktem widzenia nie zgodzić, ale podkreślić trzeba też jego jednostronność. Tego rodzaju opinie, jak wyżej wymienione, czynią Danucie Künstler krzywdę, gdyż pomijają inną, co najmniej równą co do wartości, płaszczyznę jej poezji – semantykę. Metafory bydgoskiej poetki są niezwykle interesujące i pewnie nie powstydziłby się ich sam mistrz Przyboś. Żeby nie być gołosłownym przytoczmy fragment wiersza bez tytułu: ptak który w locie odrąbaną szyją zakreśla koła nawołując swoich już ich nie widzi wciąż żeglując w przepaść a pojmany w stepie człowiek z twarzą konia czy zdąży się oswoić zanim za ptaka ślepym lotem podąży Metafory Künstlerówny służyć mogą jako akademickie przykłady. Uczestniczące w metaforze wyrazy łączą się ze sobą w nową całość, wkraczającą znaczeniowo poza zakresy semantyczne właściwe im wtedy, gdy występują poza złożeniem metaforycznym. Zakres znaczeniowy metafor autorki jest dość wąski. Nie oznacza to jednak nieudolności i braku szerokiego spojrzenia braku tak zwanego oddechu w wierszach. Jest to raczej wynikiem dużej konsekwencji w budowaniu poetyckiego świata. Najogólniej powiedzieć można, że przenośnie autorki oscylują w obrębie biologii. Obsesja ta uzewnętrznia się w coraz to inaczej przetworzonych motywach. I nie jest to biologizm pojmowany szeroko. Jest to raczej biologia szkolnej gablotki, której poszczególne eksponaty ukazane zostały w sposób przerysowany. Taka opcja uwidacznia względność rzeczy świata, ich absurdalność i monstrualne kalectwo: jeszcze ręka wróżby nie skończyła w żyłkę zaglądam wychyla się odwłok i trzydzieści stworzeń rozlanych na skórze pożera pamięć wydrapując ją spod krwi Wróżba pięcioplaczasta Funkcja interpretacyjna tak konstruowanych metafor jest dwojaka. Po pierwsze nowa odmiana znaczeniowa służy wyjaśnianiu świata, wyrażaniu stosunku autorki do niego, a po drugie wyraża podświadome lęki i intuicyjnie w nie wpisane obrazy. Świat jest zatem szkolną gablotką, w której zgromadzono niepotrzebne eksponaty. Łączy je tylko jedno – życie. Zarówno pływak żółtobrzeżek uśpiony mieszanką formalinowo–alkoholową, jak i trzydzieści stworzeń rozlanych na skórze były kiedyś materią ożywioną. Z omówionych wyżej zależności wyłania się „metafora główna” – jakby obraz, który jest odbiciem całej poezji Künstlerówny. Obrazem tym jest kaleki portret człowieka, uwikłanego w miłość, która często okazuje się być tylko wszyta w serce jak elektroniczny rozrusznik – człowieka osaczonego przez starość, zagubionego. Metafora u bydgoskiej poetki ma też i trzecią funkcję, a mianowicie konstruującą, kompozycyjną. Służy do wykreowania poetyckiego świata, jest jakby pędzlem przy pomocy którego autorka namalowała główny obraz, wpisany – jak w hologramie – we wszystkie wiersze. 75 Piotr Cielesz zadebiutował w 1980 roku wydanym przez Młodzieżową Agencję Wydawniczą tomikiem wierszy Widok ze sklepu z zabawkami. I była to zaledwie próba określenia własnej poetyki – wskazanie miejsc istotnych dla tej twórczości, jakby pierwszy, nieśmiały krok w literaturę. Stąd wiele było w tej książeczce poetyckiej bufonady, młodzieńczego zarozumialstwa, pustosłowia i banału. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że zdarzały się tam także prawdziwe liryczne perełki. Następny tom wierszy bydgoskiego poety dzieli od pierwszej jego książki prawdziwe morze doświadczeń, odmienna poetyka i jakby głębsze wsłuchanie się w siebie. Ikony rodzinne to jeden z ciekawszych tomików w „młodej poezji”, mogący konkurować z takimi – już dziś symbolicznymi dla poszczególnych okresów w naszej liryce – zbiorami, jak Menuet z pogrzebaczem Grochowiaka, Studium przedmiotu Herberta, Jednym tchem Barańczaka, Nasze życie rośnie Krynickiego, czy Obudzimy się nagle w pędzących pociągach Pawlaka. Owe dziesięć starannie wycyzelowanych i zharmonizowanych ze sobą wierszy Cielesza jest światem tworzonym przez sukcesywne wydobywanie zdarzeń i ludzi z mroków przeszłości i zapomnienia. Terytorium zamkniętym tej poezji jest krąg najbliższej rodziny narratora, a także terytorialny obszar, na którym owa poetycka rodzina egzystuje. Dlatego też naczelnymi figurami są tu: matka, dziadek Josif Antonowicz, wujkowie – Misza i Stanisław, ciocia Raja, kuzynki, kuzyn Sergiusz, siedemnastu chrześniaków dziadka, babcia Stiepanida Szymonowna, cioteczny brat Włodzimierz. Pośród tych postaci–drogowskazów dziadek, senior rodu, ma wszelkie atrybuty wielkiego szamana, maga zdarzeń przeszłości i wyroczni. Czasem owe atrybuty magiczne, owa dziwna moc, udziela się babci, jak wtedy, gdy dogania ona na drodze dziadka i batem wybija mu z głowy sen o Ameryce. Jest jednak ona słabsza i po śmierci dziadka, niczym przełamana w połowie ikona, promieniuje już dużo słabszym blaskiem. Dziadek – wielki dyrygent i zaklinacz czasu stworzył pięknie i groźnie brzmiące oratorium, którego echo słychać jeszcze będzie po jego śmierci. Działalność dziadka odnieść można do postępowania wielu postaci boskich czy mitologicznych w religiach i podaniach całego świata. Jest to zarazem postać głęboko zakorzeniona w filozofii, a pogrzeb dziadka staje się ogromnym widowiskiem, spektaklem połączenia się, zjednoczenia i odrodzenia się w przyrodzie. Świat poetycki Cielesza odgradza od rzeczywistości realnej – co wspaniale łączy tę poezję z życiem – prawdziwa „brama”, przejście graniczne w Grodnie. To tam przekraczający ją narrator – zagadnięty przez przypominającego św. Piotra celnika –zdaje relację ze stanu swojej wrażliwości, który to stan jest warunkiem wkroczenia do zaczarowanej krainy. Wszystkie postaci tej poezji, wszystkie jej podpory, widzą w narratorze ostatniego członka rodu skazanego na zagładę, wybawcę i protoplastę, tego który dzięki unieśmiertelniającej sile poezji, spowoduje, że świat widziany oczyma białoruskiej ikony, świat na który padają cienie krzyży prawosławia nie ulegnie zagładzie, nie zginie: babciu moja krasnosielska wołkowyska miałem kilka dni a właściwie te dni mnie miały że zapomniałem wybacz była u mnie nienawiść i długo mnie namawiała ale nie martw się dałem sobie radę (...) ja wiem że ostatni jestem wiem że beze mnie koniec nas 76 ty będziesz księgą ty będziesz księgą List do babci białoruskiej 1 Narrator ma właściwości ocalające, które udzieliły mu się podczas nocnej rozmowy wujków z ojcem, podczas odwiedzin w śnie brata ciotecznego Włodzimierza, wreszcie podczas misterium pogrzebu dziadka. Ale narrator – gość w tym świecie – nie potrafi całkowicie zjednoczyć się z nim. Wspomnienia burzliwych zdarzeń, jakie miały miejsce w jego ojczyźnie autentycznej, nie tej wyimaginowanej, nie pozwalają mu poddać się ulegle rytuałowi krainy, gdzie można zdrzemnąć się na chwilę nad ciemnym Niemnem: mały ogród siedzę opierając się plecami o chorą gruszę obok na taborecie stoi dzban domowego wina mam przymknięte oczy cierpiący na astmę student z moskwy opowiada o ostatnim koncercie wysockiego łapię się na tym że prawie go nie słucham od kilku minut myślę o swojej ojczyźnie widzę pochylonego nad mapami prądzyńskiego i obrazy wojciecha kossaka Na Polesiu Do magicznej rzeczywistości Cielesza przedostają się obrazy i wspomnienia zdarzeń, które pomogły mu uwrażliwić się, osiągnąć określony „stan drżenia”– warunkujący wkroczenie do niej: spotkanie w autobusie z piękną dziewczyną, wystąpienie poety w telewizji, pragnienie znalezienia kobiety godnej założenia obrączek z białego złota, które mają w sobie czar owej cudownej krainy, wreszcie spirytus palący wysoką trawę która rośnie w narratorze. Białorusko–polsko–poetycka kraina Cielesza zdaje się leżeć na krańcach wyobraźni, z dala od szlaków uczęszczanych przez wędrowców z tobołkiem poezji na plecach, ale mimo tego posiada niezaprzeczalnie walor uniwersalności. Poeta postawił na intymność i szczerość, które – gdy się w nie wsłuchać – obdarzają czytelnika ciepłem, ukazują niespotykaną głębię wyrazu. Wiersze Cielesza unaoczniają – niczym patyna pokrywająca starą ikonę – jak nieubłagany jest upływ czasu. Uświadamiają też, że należy się bronić przed brutalnością świata, a bronić można się jedynie w zamknięciu, w enklawie rodziny, rozumianej jako ogromny – wykraczający poza swe ramy – klan ludzi niosących w sobie ten sam ból, podsycany chluśnięciami samogonu i ogień wiary przodków umacnianej wierszem–modlitwą. Ikony rodzinne – mały tomik, opublikowany przez nie liczącą się na rynku wydawniczym oficynę w śmiesznie niskim nakładzie trzystu egzemplarzy, zapewne nie zostanie nawet dostrzeżony przez krytykę, do czego walnie przyczyni się także system rozprowadzania tej książeczki. Pozostaje więc czekać na razie na większy tom poety, w którym – miejmy nadzieję – przedrukuje on swe wiersze. Czekać i cieszyć się skromną galerią rodzinnych ikon, które niczym okna wychodzą na świat najczystszej poezji, świat białoruskich siół, leniwie wykręcającego zakola Niemna, ludzi silnych jak dęby i wrażliwych jak wnuk–poeta, który skarży się babci: babciu co robić 77 bywa że w nocy przed snem o moje ciało rozbijają się fale oceanu lecz bywają również dni kiedy jestem kruchy jak puchar wypełniony niemowlęcym krzykiem List do babci białoruskiej 2 Tomik wierszy Tadeusza Oszubskiego pt. Zostawiliśmy skrzydła w szatni, mimo co i rusz podejmowanych prób obiektywizacji przeżyć oraz umieszczania ich w perspektywie doświadczeń pokolenia, jest niezwykle subiektywnym zapisem samoświadomości poetyckiej. Jest także próbą nazwania tych nieuchwytnych stanów emocjonalnych, podczas których poeta zaczyna mówić własnym głosem, dającym wyodrębnić się z chóru wszechogarniającej grafomanii. Mówienie własnym głosem to dla poety cel nadrzędny i zdaje sobie on sprawę, że niezbędnym dla jego osiągnięcia środkiem jest właśnie słowo: przystaw słowo lufą w skroń naciśnij mózg eksploduje nie czujesz dla niego jesteś martwy właściwe słowo Następnym krokiem ku prawdziwej poezji, a co za tym idzie ku odnalezieniu własnego „ja”, zagubionego gdzieś tam, jeszcze w szkole podstawowej, w trakcie odpisywania życiorysu od kolegi z tej samej ławki, jest określenie „miejsca”. Miejsca – tego jedynego – którego wciąż szuka i nie znajduje, ale szukać zawsze będzie: czasem jeszcze zrywamy się w nocy brodząc po ból w banałach szukać miejsc gdzie ze spopielałych maćków rodzą się diamenty *** Narrator tych wierszy mówi językiem codzienności, chropowatym, rwącym się, w którym także wpisana jest intuicyjna próba określenia swego miejsca w mikro– i makrokosmosie zdarzeń. Człowiek ten wiele w życiu widział, wiele doświadczył, osiągnął mądrość, ale przez to stał się także infantylny. Wraca myślą do krain dzieciństwa, zdaje się dostrzegać w przeszłości jedynie możliwą szansę osiągnięcia szczęścia. Jego postrzeganie świata ma czasem postać kolażu, gdzie różne postaci przeplatają się, wzajemnie na siebie nachodzą, przesłaniają się i poprzez zastosowanie „techniki fotomontażu rzeczywistości” współistnieją na jednej płaszczyźnie semantycznej. Jest więc w tym panteonie, katalogu czy zeszycie z wyciętymi zdjęciami, cały zestaw idolów muzyki młodzieżowej – na czele z Hendrixem, Deep Purple, Led Zeppelin, ale są także Kafka i Vivaldi. Pojawiają się bohaterowie mitologiczni, tacy jak Ikar czy Abel, ale także Leonard Cohen i postaci z jego ballad, Raquel Welch, Johan Ludwik Krebs, współcześni Prometeusze: Martin Luter King i Ernesto Ché 78 Guevara, ale też Makbet, Modigliani, Renoir i postaci z powieści iberoamerykańskich. Słowem, pojawiają się w tej telewizyjnio–poetyckiej sklejance ludzie bliscy w jakiś sposób Oszubskiemu i jego (ur. 1958) – jak mniema – pokoleniu. Wiele w tym prawdy, ale wiele też fałszywej poetyzacji, fetyszyzacji i mitologizacji rzeczywistości. Poeta zdaje się budować swój mit w oderwaniu od kontekstu kulturowego, poprzez wyrywkowe wskazywanie określonej postaci. Stąd pewien bezład i pomieszanie znaczeń. Zastanawiać się można czy jest to wada tej poezji, czy jej zaleta? Jedno jest jednak pewne – poezja ta zaciekawia. Szczególnie interesujące wydają się erotyki Oszubskiego, świadczące o dużej (tylko w nich w pełni odsłoniętej) wrażliwości i subtelności poetyckiej wyobraźni. Narrator tych wierszy przeżył już uniesienie Ikara, skrzydła pozostawił w szatni i obecnie w poczekalni marzeń czeka na lepsze dni: oczekiwanie tak bystre zwierzątko biegające między żebrami klatki *** Oto najprostsze wyrażenie stanu, w jakim ów narrator się znajduje. Czy czeka on na wielką miłość, czy tylko na c z ł o w i e k a, czy wypatruje zwiastunów szczęścia, czy z niepokojem patrzy w przyszłość spodziewając się najgorszego? Na te pytania nie daje Oszubski odpowiedzi. Odkładamy jednak jego książkę z przeświadczeniem, że ów stan oczekiwania jest jakby programem poetyckim autora. ________________ Marek Siwiec, Odwrócone lustro, Iskry, Warszawa 1979. Grzegorz Musiał, Kosmopolites, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1980. Danuta Künstler, Wróżba pięciopalczasta, KPTK, Bydgoszcz 1981. Piotr Cielesz, Ikony rodzinne, KPTK, Bydgoszcz 1984. Tadeusz Oszubski, Zostawiliśmy skrzydła w szatni, KPTK, Bydgoszcz 1984. 79 W stronę humanistyki uniwersyteckiej 80 Znikome cienie Konrada Górskiego pojedynek z Towiańskim Adam Mickiewicz – poeta i prorok1 polskiego romantyzmu, twórca, którego życie i dzieła stale będą wywierać wpływ na potomnych i Andrzej Towiański – litewski prawnik, mistyk, propagator odrodzonego chrześcijaństwa, autor dwu problematycznych tekstów quasi– filozoficznych: Biesiady i Wielkiego Periodu. Ludzie, których dzieli skala talentu, wiedza i przestrzeń duchowa. Od chwili, gdy los połączył ich w mistycznym związku owo zauroczenie Mickiewicza deprymuje i stale zadziwia badaczy literatury. Konrad Górski w swoich studiach nie zatrzymywał się dłużej nad tym okresem w życiu Mickiewicza. W kompleksowej bibliografii prac profesora sporządzonej przez Zygmunta Dokurno a obejmującej lata 1913– 1965 nie znajdziemy pracy, artykułu, rozprawy poświęconej Towiańskiemu2. Dopiero w jesieni życia pokusił się on o napisanie dzieła, które by oświetlało ten problem pod różnym kątem. Powody takiej decyzji wyłożył Górski we wstępie do tegoż dzieła: Stosunek humanisty do poznawanego przedmiotu jest bardzo różny od stosunku badacza świata pozaludzkiego. Autor dzieł sztuki słowa pozwala nam przeżyć w wyobraźni to, czego byśmy nie przeżyli osobiście, wzbogaca nas własnym bogactwem duchowym i światem własnej myśli. Uczonych się podziwia, ale artystów się kocha. Głęboko wdzięczni im za to, co oni nam dali, pragniemy się do nich zbliżyć jako do ludzi i zrozumieć ich życie. Taki jest przynajmniej mój stosunek do Mickiewicza, którego twórczość starałem się poznać możliwie wszechstronnie. Dziś zamierzam podjąć trud zrozumienia, dlaczego on dał się uwikłać w coś, co sprowadziło nań przedwczesną ruinę jego organizmu i odebrało niektóre bezcenne cechy jego osobowości. Wyplątał się z tej matni, ale zapłacił za to zbyt wielką cenę. I chęć poznania z bliska tego bolesnego okresu jego życia wynika z mego osobistego stosunku do Mickiewicza jako człowieka.”3 To zdumiewające, ale nie było dotąd w naszym literaturoznawstwie pracy, która by w tak odważny i demaskatorski sposób ukazała dzieje towianizmu i brak logiki w postępowaniu Mistrza. W ocenach Towiańskiego błąkaliśmy się od apologetyki współwyznawców do obelg przeciwników. Brakowało jednoznacznych sądów i demitologizacji. I tak Adam Mickiewicz postanowił, bez względu na skutki, pod koniec 1843 roku głosić z wysokości katedry College de France chwałę i propagować myśl Towiańskiego. Posłużył się do tego celu Biesiadą, którą uznał za najwybitniejszy utwór słowiańskiego ducha. Samemu zaś Mistrzowi w zakończeniu Kursu czwartego taki wystawił pomnik: Och, czyliżbym przemawiał do was kiedykolwiek w ten sposób, czyliżbym kiedykolwiek przypisywał sobie moc podjęcia walki przeciw całej pysze ludzi systematów, gdybym się nie czuł poparty przez siłę nie pochodzącą od człowieka? Nie jestem uczonym teologiem, nie moja rzecz wykładać wam tajemnice nowego objawienia; ale jestem jedną z iskier odprysłych z pochodni i kto zechce śledzić, skąd wyszła, znajdzie może łatwiej ode mnie Tego, który jest drogą, żywotem i prawdą.4 Po drugiej stronie barykady były sądy wyartykułowane w zbliżonym do Towarzystwa Demokratycznego Polskiego – debitowanym także w kraju – „Noworoczniku Demokratycznym”: (...) Towiański jest prostym wizjonarzem, w dobrej czy złej wierze, eksploatującym słabe, tułactwem znękane, a do mistycznych egzaltacji skłonne umysły. Czas, co wszystko leczy, i na zwolennikach jego zbawienny wpływ wywierać zaczyna. (...) Zwątpienie już się wkradać zaczyna, mniej uparci chwieją się, niepokojeni sumieniem publicznym, głośno ich ostrzegającym, iż mogą być mimowolnie wplątani w sidła przez najzaciętszego nieprzyjaciela Polski zastawione.”5 Te zarzuty brzmią groźnie i są po części dla Towiańskiego krzywdzące. Były jednak jeszcze dobitniej brzmiące sądy. Bronisław 81 Trentowski pisał w 1845 roku o zabiegach Mistrza: Jakież są te czyny, które wywołał Mesjanizm i Towianizm? Że mistrz uleczył żonę poety, to mało. Takie cuda robi dziś kilku księży i pastuchów w Szwabii! Gdzież wasze czyny? Jakież to wyrzekliście Słowo, co stało się, wedle waszych przechwałek, chlebem dla milionów, lub znieść zdoła nędzę dzisiejszego społeczeństwa? Tu także proroki nasze widzą okiem sennego marzenia, tj. to, czego nikt, okrom ich nie widzi i widzieć nie może. Wyklinać nauki i książki oraz wierzyć w fetyszową cudowność, w pielgrzymkę dusz, to potrafi nawet najdzikszy Afrykanin! (...) Różne i nader mnogie są rodzaje tak zwanych chorób ducha, np. brak klepki w głowie, bzik, wiła, fiksat, obłąkanie, wariactwo, szaleństwo, wścieklizna itp. Wszystkie te chorób rodzaje polegają na skołowaceniu dzielności mózgu w głowie, na rozbujałości siły nerwowej pierścienia słonecznego i na rozhukaniu fantastycznego umu. I dalej – Po cóż zatem, kto pragnie zostać prorokiem, ma szukać Towiańskiego lub Mickiewicza? Nie dozwoli ukąsić się od psa wściekłego, a nierównie prędzej dopnie celu! (...) Czyli Towiański sam nie dowiódł swą ”Biesiadą”, iż jak był, tak i jest litewskim nieukiem z rozmarzoną głową? (...) Co więcej nauka jasnowidzących jest durna bez miary. Prosimy np. O porównanie „Biesiady” Towiańskiego – którą, to arcygłupstwo arcygłupstw, Mickiewicz, dufny we swe imię i urągający polskiemu rozsądkowi, śmie robić arcydziełem arcydzieł – z podobnie mistyczną, lecz nie jasnowidzącą osnową jenialnych starochrześcijańskich gnostyków (...).”6 Także Karol Libelt analizując strukturę i wskazując genealogię wizji i proroctw Mistrza, twierdził, iż są to wyobrażenia tak mistyczno–płaskie, że by się nimi o 44 wieki (bo ta liczba jest mistyczna) wstecz cofnąć trzeba, aby znaleźć ludzi, co by rozum swój pod nie poddali.”7 To wszakże tylko jedna strona medalu. Od czasów Mickiewicza pojawiali się często tacy, którzy widzieli w Towiańskim kogoś, kto pchnął na wyższe tory polską literaturę i filozofię. Błędu – przypomina Konrad Górski – nie ustrzegł się nawet Stanisław Pigoń. We wczesnych latach swojej pracy naukowej tak widział Mistrza: Był to typ człowieka etycznego, o intensywnym życiu wewnętrznym i żywym poczuciu łączności ze światem nadprzyrodzonym, typ o wybitnie rozwiniętej uczuciowości, przy zwężonym zakresie zainteresowań umysłowych, skoncentrowany w miłości dobra, Boga, aż do tego stopnia, że go to podnosiło do wyżyn wewnętrznego widzenia, do objawień.8 Dopiero później w dziele pt. Zawsze o Nim Pigoń zmieni zdanie i powie: Na dobitek nie brakło ludzi bez sumienia, jak Towiański i jego otoczenie...9 W kontekście uwag Mickiewicza taki brak jednomyślności u wybitnego badacza dezorientuje i deprymuje. Czytelnik nie znajdzie jednoznacznej oceny także w niezwykle interesującej pracy Adama Sikory pt. Towiański i rozterki romantyzmu.10 Dopiero Konrad Górski zadał sobie tyle trudu, żeby zebrać fragmenty rozległej i bogatej korespondencji różnych osób z otoczenia dwu jakże odmiennych romantyków i skonstruował wykład, który w sposób jasny, bez ogródek mówi kim był Towiański i jaki wywarł wpływ na autora Dziadów. A przecież nie było to łatwe zadanie – nie było to zadanie dla kogoś, kto dopiero wkracza w naukę. Potrzebny był tutaj jasny umysł, który potrafiłby ogarnąć spojrzeniem te dwa poszarpane życiorysy. Potrzebny był umysł, który potrafiłby poddać syntezie wszystko to, co dotychczas powiedziano na temat „sprawy Towiańskiego” i przedziwnego „otumanienia” Mickiewicza. Z zadania tego wywiązał się profesor Górski znakomicie. Jego praca fascynuje lekkością i łatwością wykładu, umiejętnością wyciągania wniosków z faktów drobnych, które niewprawnemu oku mogłyby się wydać błahe. Owa lekkość i komparatystyczne zacięcie powodują, że Towiański wypada w tej analizie jak nieodpowiedzialny mitoman i człowiek starający się wszystkimi możliwymi sposobami wpłynąć na poczynania współwyznawców. Tego rodzaju spojrzenie nie jest zbytnim przerysowaniem, ani uproszczeniem. Jest to jedynie próba udzielenia odpowiedzi czytelnikowi i badaczowi polskiego romantyzmu na uporczywie powracające pytania: Jak to 82 się stało? Jak to było możliwe, że jeden z najwybitniejszych umysłów dziewiętnastowiecznej Europy dał się wymanewrować i tak łatwo sprowadzić na fałszywe tory? Konrad Górski niezwykle poważnie podchodzi do tego problemu. Roztacza przed czytelnikiem panoramę faktów i zdarzeń wiążących się z okolicznościami spotkania Mickiewicza z Towiańskim; stanu ducha Adama, gdy jego żona po raz drugi zapadła na chorobę umysłową. Szczegółowo analizuje okoliczności jej „cudownego” uzdrowienia i w tym fakcie upatruje początków „fascynacji” Mickiewicza osobą Towiańskiego. Górski szkicuje też portrety poszczególnych członków Koła i prezentuje wzajemne ich powiązania. Przy tej okazji – odchodząc od rygorów pracy stricte naukowej – przytacza i komentuje wiele faktów wstydliwych, pomijanych, bądź świadomie przekłamywanych. I jeśli nie oszczędza Towiańskiego, to także nie oszczędza i Mickiewicza czy Słowackiego (tu niezwykle komiczny wydźwięk mają fragmenty listu tego ostatniego do matki, w którym muzykę Chopina porównuje on do paskudnego środka na wymioty). Mówi Górski w swojej pracy o wielu wstydliwych kartach życiorysu Mickiewicza; o zażyłości z Ksawerą Deybel, o złym traktowaniu Celiny i nieślubnym potomstwie. Jest Górski w swoich rozważaniach uczciwy i nie zna kompromisu. Twierdzi, iż Mickiewiczowi nie trudno było zauważyć, że Towiański jest umysłowym prymitywem.11 Upaść zatem musi obiegowa teza, mówiąca, iż Adam nie rozszyfrował Mistrza i widział w jego poczynaniach obecność wyższej siły i jakby wyższą logikę. W tym momencie Górski zdaje się być bezradny, ale konstatuje chłodno, iż nie ulega wątpliwości, że Towiański wyniszczył w Mickiewiczu jedną z czarujących cech jego charakteru i twórczości: poczucie humoru, tego humoru, który w sposób mistrzowski przejawia się w Bajkach, przewija się tylokrotnie przez narrację w „Panu Tadeuszu” i ożywia jego listy, pisane przed okresem towianizmu.12 Mickiewicz przebywając w otoczeniu Towiańskiego stał się śmiertelnie poważny i nie dostrzegał gaf, jakie zdarzało mu się popełniać. Jakże inaczej wytłumaczyć można ów list, w którym Adam informuje Mistrza o jednym z członków Koła, iż jest on przepracowany mocno... Człowiek ruchu i mocy. Potrzebujący wywewnętrznić się w mowie i czynach, słucha rzadko, ale dobrze, i wszystko, z czym odezwałem się, brał aż do głębi. Sam powiedział raz w rozmowie, że może w przeszłym życiu był wołem...13 Konrad Górski stara się odpowiedzieć na pytanie jak mogło dojść do tego, że autor kunsztownych strof poetyckich zaczął patrzeć na świat jakby przez wąską szparę. Spory udział w tym – konstatuje Górski – miała bufonada i nielogiczność retoryczna Towiańskiego, a także określony sposób wyrażania się, pełen zwrotów staropolskich i rusycyzmów. Górski nie może jednak zrozumieć jak Mickiewicz mógł uznać dwa niezwykle problematyczne teksty Mistrza Andrzeja za arcydzieła. Wszakże ich lektura jest prawdziwą męką. Chaotyczny rozkład treści, powtórzenia, nieporadne formułowanie myśli, dłuższe zdania często o wykolejonej budowie składniowej; trafiają się zdania nierozwinięte, jakby tylko zanotowania punktów, które należy szerzej wyjaśnić.14 A to tylko jeden z elementów obłędu Adama, którego szczytem – według Górskiego – było wyznanie z listu kierowanego do Skrzyneckiego, że wiara w słowo Andrzeja jest skutkiem całego jego życia, a dowodem tego są już utwory pisane w młodości, jak „Romantyczność”.15 Im więcej wskazuje Górski negatywów w postawie i dziele Towiańskiego, tym bardziej tajemniczy staje się jego związek z Adamem. Pamiętajmy jednak o zdaniu Boya ze szkicu pt. Mickiewicz a my, w którym mówi on, iż Mickiewicz to ślepa siła wybuchająca niespodziewanie, na wpół świadoma siebie, nieoczekiwana.16 Górski i to zapewne wziął pod uwagę. Nie złagodziło to jednak bardzo gorzkiego wniosku: W obliczu tych spustoszeń, które Towiański narobił w duszach i umysłach największych ludzi, jakich wydała Polska w okresie politycznej niewoli, jest rzeczą obojętną kim on był naprawdę: człowiekiem bez sumienia, czy psychopatą, obłąkanym na punkcie swojej rzekomej misji dziejowej. Następstwa jego działalności były dla kultury polskiej fatalne.17 83 Przy okazji omawiania spustoszeń i krzywd jakich doznali nasi wielcy romantycy od Towiańskiego i jego dogmatycznej doktryny Konrad Górski – co nakazuje mu uczciwość i sumienność badacza – dementuje pewne mity związane z Mistrzem. Ot, choćby jak ten, że Towiański był agentem carskiej policji. Górski przytacza konkretny raport charge d`affaires rosyjskiej ambasady w Paryżu, który informuje, że Towiański owszem działa na rzecz zbliżenia między Rosjanami i Polakami, ale w gruncie rzeczy jest to człowiek „niespełna rozumu”. Jest bardzo wątpliwe – rozważa Górski – czy zadanie wyprowadzenia na manowce emigracji polskiej w Paryżu i osłabienie sił twórczych najwybitniejszego polskiego poety18 polecono by człowiekowi, który w oczach Rosjan miał taką opinię. Ten i inne wnioski nie umniejszają wymowy krzywd, jakich doznał Mickiewicz i inni emigranci polscy. Dzieje Mistrza Andrzeja na zawsze pozostaną historią tego, który chciał się równać z Chrystusem, chciał go przewyższyć, a którego w końcowym rozrachunku, teraz – z perspektywy kończącego się dwudziestego wieku, z perspektywy doświadczeń całej rozległej dziedziny wiedzy o Mickiewiczu i romantyzmie – za Konradem Górskim przyjdzie określić człowiekiem o „ubożuchnym umyśle”. Towiański był i pozostanie zagadką, choć owoce jego działań były dla Górskiego jednoznacznie negatywne. Swoje rozważania o Towiańskim zamknął sędziwy profesor poetycką parafrazą Mickiewicza, która wskazuje na niezwykle emocjonalny stosunek do omawianego przedmiotu: Na obwolucie tomu Kalendarium zatytułowanego Brat Adam odtworzony został portret Mickiewicza z tych czasów. Poeta siedzi z pochyloną głową, oparty na lasce; poza człowieka zmęczonego życiem, niemal starca, a zaledwie dobiegał wtedy 50 lat. Wyszedł wreszcie z tej krainy czarów, ale za jaką cenę. A to wszystko dlatego, że jakiemuś osobnikowi o ubożuchnym umyśle wydało się, jakoby Bóg powołał go do podniesienia chrześcijaństwa na następny dziejowy stopień po drodze do Królestwa Bożego. (...) Gdy się rozstaję z tą pracą, przypomina mi się zakończenie Świtezianki. Tam nad brzegiem jeziora: Snuje się para znikomych cieni; Jest to z młodzieńcem dziewica. Ona po srebrnym pląsa jeziorze, On pod tym jęczy modrzewiem. Któż jest młodzieniec? strzelcem był w borze. A kto dziewczyna? ja nie wiem. Podobnie nad brzegami Sekwany i szwajcarskich jezior snuły się kiedyś znikome cienie: Mickiewicz i Towiański: Kim był Mickiewicz? – Ofiarą błędu, A kim Towiański? Ja nie wiem. To zauroczenie Konrada Górskiego portretem Mickiewicza przedwcześnie podstarzałego i dumającego nad swoim losem przypomina jego zamyślenie nad koleinami kół wozów zastygłymi na wieki w Pompejach i jest równie fascynujące dla badacza romantyzmu. Ukazuje nieubłagany upływ czasu i mechanizmy weryfikacji, którym nie oparł się Towiański i jego Sprawa. 1990 84 Nigdy niczego w życiu nie żałuję... Rozmowa z prof. Konradem Górskim – Szanowny panie profesorze, wiele mówi się o pana dorobku naukowym, o pana dokonaniach i licznych dziełach, ale mało wiemy o panu samym, o genealogii, o kolejach losów...? – We mnie mieszała się krew trzech narodowości. Jeśli chodzi o moje pochodzenie, o nazwisko mojej rodziny, to pochodzę ze starego szlacheckiego rodu, którego elementy genealogiczne sięgają połowy XV wieku. Dziadek mój Józef Górski, człowiek o niesłychanym temperamencie i szalonej przedsiębiorczości, brał udział w powstaniu listopadowym jako ułan w pułku artylerii. Później był dwukrotnie żonaty – raz z czeską baronową Reiską, z którą miał córkę, a potem ożenił się z Karoliną Andrychiewiczówną, córką generała. Andrychiewicze są rodziną ormiańską, która całkowicie się spolonizowała. Już w XVII wieku byli oni patrycjuszami w Warszawie i nawet w tym charakterze odegrali pewną rolę. Paweł Andrychiewicz był prezydentem Warszawy w momencie obioru Stanisława Augusta na króla, a jego syn Franciszek, ożeniony z Karoliną Sowińską, starszą siostrą obrońcy Woli, był doskonałym urzędnikiem Komisji Skarbu i za swoje zasługi na tym polu został przez Sejm Czteroletni uszlachcony. Więc jeśli chodzi o pierwszą domieszkę krwi obcej, to byłaby właśnie krew ormiańska czy armeńska. No, a potem mój ojciec ożenił się z osobą, która pochodziła z rodziny gdańskiej, ale też już dawno spolonizowanej. Przodek bezpośredni mojej matki przeniósł się z Gdańska do Warszawy i tutaj przez sześć pokoleń przebywał i oczywiście ci ludzie stali się też całkowicie Polakami. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że ojciec mojej matki brał udział w powstaniu styczniowym jako oficer. Rodzina mojej matki, gdy mieszkała jeszcze w Gdańsku nazywała się Roztaicher i należała do wybitnej elity umysłowej Gdańska, czyli nie była to rodzina kupiecka, a raczej inteligencka. Kimże oni właściwie byli; profesor gimnazjum, teolog, jakiś filolog klasyczny, prawnicy. Jeszcze przed II wojną światową, kiedy szukałem jakichś ich dzieł w obecnej bibliotece PAN, a wtedy jeszcze Bibliotece Bogusławieńskiej, to znalazłem tam bardzo dużo pozycji napisanych przez Roztaicherów. Po tych sześciu generacjach moja matka była Polką i mowy nie może być, że była Niemką. Ale mimo wszystko odnoszę wrażenie, iż pewne cechy niemieckiego pochodzenia w niej wyczuwałem. Ona kształciła się na pensji, gdyż kobiety nie miały obowiązku uczęszczania do szkoły, gdzie obowiązywał język zaborcy. W tej pensji, gdzie ona się uczyła wykładał między innymi Chmielowski, Chrypowski, Kramsztyk, Eustaszewicz, czyli najwybitniejsi przedstawiciele inteligencji warszawskiej. Moja matka bardzo pilnie notowała wykłady Chmielowskiego, a potem opracowywała je w domu, nadając im jak najzupełniej skończony kształt literacki. W swoim czasie przesłałem je do Polskiej Akademii Nauk i teraz te bruliony stanowią tam pewnego rodzaju archiwum; materiały do dziejów polskiej szkoły. –Studiował pan w Dorpacie, Warszawie, Pradze – który z tych uniwersytetów wspomina pan najlepiej? – Jeśli chodzi o uniwersytet w Dorpacie, to kiedyś nazwa Dorpat wiązała się z uniwersytetem niemieckim na terenie Estonii i to był jeden z najwybitniejszych uniwersytetów europejskich. Tymczasem, kiedy ja byłem zapisany, Dorpat już nazywał się oficjalnie Jurjew (dzisiaj Tartu) i był uniwersytetem rosyjskim średniej klasy. Ja w tej uczelni wiele nie siedziałem, przyjeżdżałem tylko przez pierwsze dwa lata na zdawanie egzaminów, a wykładów słuchałem tylko sporadycznie. Zasadniczo poziom tego uniwersytetu był nierówny 85 – były tam niektóre siły poważne, jak na przykład historyk prawa rzymskiego Fraitech von Horinhoven, baron niemiecki, który zresztą później po rewolucji rosyjskiej wyemigrował do Niemiec i był podobno – nie wiem tego na pewno – wielkim wielbicielem Hitlera. No, ale mniejsza o Dorpat, gdyż oczywiście najwięcej mi dał uniwersytet warszawski. Dzięki takim profesorom jak Kleiner i Ujejski. Mimo tego, że nie byłem słuchaczem Zygmunta Łempickiego – bardzo dużo zawdzięczam i jemu jako uczonemu. Natomiast moja bytność w uniwersytecie w Pradze była wynikiem tego, że po doktoracie, który zdobyłem w Warszawie w 1921 roku, spotkałem się w 1922 roku z propozycją przyjęcia stypendium rządu czeskiego dla Polaka, który by chciał studiować czeską literaturę i język. Przyznanie tego stypendium zależało od Ministerstwa Oświaty, więc przyznano mi je, wyjechałem i studiowałem na Uniwersytecie Karola język i literaturę czeską. Język opanowałem wspaniale, do tego stopnia, że właściwie pod koniec tego roku mówiłem zupełnie swobodnie po czesku. Dzisiaj już tego nie potrafię, bo przez te wszystkie lata nie miałem z tym językiem do czynienia. Natomiast jeśli chodzi o znajomość w czytaniu, to język czeski znam bardzo dobrze i książki czeskie czytam w dalszym ciągu, tylko mówić jest mi trudno. Wracając do uniwersytetu warszawskiego, to oczywiście wspomnieć też muszę o wpływie Tatarkiewicza, jako historyka filozofii i filozofa wartości; to znaczy – estetyki i etyki. Najwięcej jednak zawdzięczam Kleinerowi – to, co wziąłem od niego na seminarium było więcej warte niż to, co wszyscy inni profesorowie polonistyki na uniwersytecie warszawskim mogli mi dać. Bo jeśli chodzi o Józefa Ujejskiego, to był on wspaniałym rozmówcą, a także bardzo interesującym człowiekiem. Sporo ze sobą rozmawialiśmy, ale z punktu widzenia metodologii niewiele od niego przejąłem. Ujejski już wtedy odchodził od ścisłych badań literackich, gdyż zajął się dziejami mesjanizmu polskiego. Wtedy to właśnie powstał pierwszy tom Dziejów polskiego mesjanizmu do powstania styczniowego włącznie... – Wspomniał pan o Juliuszu Kleinerze. Jakim on był człowiekiem? Niewielu jest już dzisiaj ludzi, którzy mogliby go przybliżyć... – Był bardzo szlachetnym, mądrym i wyrozumiałym człowiekiem, był świetnym wychowawcą, a poza tym badaczem, którego ewolucja naukowa przypominała moją. On także zaczął od filozofii, zrobił przecież doktorat u Kazimierza Twardowskiego, to znaczy tego, który był profesorem Kotarbińskiego, Tatarkiewicza i całego szeregu wybitnych filozofów. Dopiero potem Kleiner przeszedł do literatury i nią się już zajmował. Ja także zaczynałem od filozofii, gdyż byłem przekonany, że będę filozofem. Ale trzy lata straciłem podczas pierwszej wojny światowej, będąc uwięziony na wsi i nie mogąc wrócić do Warszawy. No, a po powrocie, jedynym człowiekiem, który mógł mnie na uniwersytecie warszawskim zainteresować był profesor Tatarkiewicz. Wtedy obecność takiego człowieka, jak Kleiner, który umiał poprowadzić w odpowiednim kierunku, zdecydowała, że stałem się historykiem literatury, i że właściwie ze wszystkich profesorów, jakich kiedykolwiek znałem jemu najwięcej zawdzięczam, chociaż byłem na jego seminarium tylko pół roku, gdyż on został wezwany do Lwowa. Po prostu Warszawa się zgapiła i zamiast ofiarować mu katedrę zwyczajną – ofiarowała mu katedrę nadzwyczajną. Tymczasem Lwów i jego macierzysty uniwersytet, na którym się kształcił, zaproponowały katedrę zwyczajną, więc oczywiście pojechał do swojego miasta. – Przebywał pan także w Lille... – Pojechałem tam na rok jako lektor języka polskiego. Środowisko profesorskie było tam nieciekawe i niczego z niego nie mogłem wydobyć. Przez pół tygodnia siedziałem w Lille, 86 pełniąc swoje funkcje lektorskie, a drugie pół w Paryżu, gdzie „pławiłem” się w bibliotekach, między innymi w Bibliotece Polskiej i Bibliotece Muzeum Mickiewiczowskiego, gdzie zapoznałem się z wieloma autografami. – W pana życiorysie jest także okres pobytu w Wilnie...? – O, Wilno to zupełnie specjalna historia, a mianowicie – jak już powiedziałem – ja wyszedłem najpierw od zagadnień filozoficznych i właściwie wszystko, co napisałem, wszystko co mnie interesowało w okresie dwudziestolecia międzywojennego było na pograniczu filozofii i literatury. Charakterystyczna bardzo rzecz, wydałem książkę składającą się z różnych moich studiów w 1938 pt. Literatura a prądy umysłowe i to był tytuł symboliczny. Gdy przyjechałem do Wilna zastałem tam taką oto sytuację: Manfred Kridl, doskonały filolog i wychowawca, najpierw w filologicznej szkole lwowskiej, był potem powołany, na profesora literatur słowiańskich do Brukseli. Tam zapoznał się bliżej z literaturą rosyjską, między innymi z formalizmem rosyjskim. I wtedy miała miejsce w jego pracy zupełnie niepotrzebna zmiana metodologiczna – uwierzył w ten formalizm, stał się jego fanatycznym wyznawcą i stworzył wokół siebie pewne grono ludzi, którzy na ten formalizm przysięgali. A ja musiałem sobie najpierw stworzyć w Wilnie własne audytorium, gdyż ci wychowankowie Kridla, mojego audytorium już stanowić nie mogli. No, to oczywiście musiało potrwać jakieś dwa, trzy lata, zanim zdobyłem sobie własną grupę. Byli w niej ludzie, którzy do tej pory utrzymują ze mną stosunki niezmiennej przyjaźni i uznania. A z Kridlem nigdy nie doszedłem do porozumienia, ze względu właśnie na ów fanatyzm w podejściu do rosyjskiego formalizmu... – Czy podczas pobytu w Wilnie stykał się pan z ówczesnymi młodymi pisarzami, poetami? Czy może zetknął się pan z Czesławem Miłoszem? – Owszem, zetknąłem się. Oczywiście on już był wtedy po studiach, ukończył już prawo. Ale zetknąłem się z całą gromadą tych młodych literatów – Bujnickim, Maślińskim, Miłoszem. Najwybitniejszym wtedy spośród nich był Bujnicki, a jeśli chodzi o Miłosza, to raczej nie darzył mnie on wtedy jakąś sympatią... – Nie znalazł pan z nim wspólnego języka? – No, Miłosz, to w ogóle jest sprawa na tyle trudna, że jeśli by próbować uściślić, kim on jest z punktu widzenia świadomości narodowej, to mi się zdaje, że on sam byłby w pewnym kłopocie. Bo przecież on, wzorem swojego – wcale nie stryja – ale dalekiego kuzyna Oskara Miłosza – tak samo entuzjasty tej nowej Litwy, która miała powstawać – języka litewskiego nie znał, a jego językiem literackim był język francuski. To samo jest z Czesławem Miłoszem – oczywiście on jest polskim pisarzem, na pewno, ale też tylko dzięki temu – nie orientuję się do jakiego stopnia on może znać dzisiejszy język litewski – że posługuje się polszczyzną. Język litewski jest zbyt prymitywny, sklecony na poczekaniu w drugiej połowie XIX wieku i trudno byłoby wyrazić nim to, co Miłosz chciałby wyrazić. I on wie doskonale, że on nie może nie być polskim pisarzem, bo tylko po polsku może się wyrazić do końca. Prawdą też jest, że przez wiele lat pobytu w Stanach Zjednoczonych stał się jeszcze pisarzem anglojęzycznym i to wybitnym, no ale wyszedł jednak z literatury polskiej i czy ja wiem, czy on dostał Nagrodę Nobla za swoją twórczość anglojęzyczną i translatorską czy też za twórczość polską, nie wiem, to jest trudna do rozstrzygnięcia sprawa... 87 –Pański dorobek naukowy jest niezwykle rozległy. Skąd ta mozaika zainteresowań; od literatury staropolskiej do Kasprowicza, od Erazma z Rotterdamu do Francois’a Mauriaca, wreszcie od tekstologii i edytorstwa, poprzez studia lingwistyczne do szeroko pojmowanej teorii literatury? – Poniekąd zainteresowania naukowca są wynikiem przypadku. Kiedy, po zdaniu doktoratu, chciałem – jako dalszy ciąg mojej pracy o filozofii Mickiewicza – pisać jakby dalszą część tej rozprawy, no to Ujejski mi to odradził. Wtedy byli bardzo modni arianie, więc poradził, bym ewentualnie zajął się historią powstania arian w Polsce. To była dla mnie zupełna nowość. Udałem się więc do ówczesnego papieża specjalistów od reformacji, Stanisława Kotta i on mnie w jakiś sposób ukierunkował, co i jak studiować, jakimi zagadnieniami się zająć. Praca nad początkami ruchu ariańskiego w Polsce kosztowała mnie sześć lat pracy i gdybym był wiedział, czego się podejmuję, to bym się tego nie podjął, gdyż miało to w gruncie rzeczy mało wspólnego z właściwą historią literatury – to była raczej historia powstawania ruchów umysłowych, czy też historia życia religijnego, w Polsce. Trzeba było się „przeorać” przez całe pasmo dziedziny do tej pory mi obcej, ale ja nigdy niczego w życiu nie żałuję, i to, czego się wtedy nauczyłem – umiałem później wyzyskać. Zainteresowania epoką renesansu uległy potem rozszerzeniu; bardzo dużo zajmowałem się Rejem, Modrzewskim i innymi przedstawicielami polskiego odrodzenia. Także Erazm był u mnie najściślej związany z XVI wiekiem w Polsce. Studiowałem go głównie zagranicą – i tak, między innymi, lato 1930 roku częściowo spędziłem w Padwie, a częściowo we Florencji, gdzie na większą skalę zapoznałem się z dorobkiem Erazma. – A skąd się wzięło to szczególne zainteresowanie autorem „Pana Tadeusza”? – Zainteresowanie Mickiewiczem rozbudzała we mnie już moja matka – ona czytała mi głośno jego utwory. Byłem do tej lektury jeszcze zupełnie nieprzygotowany i z tego czytania nic właściwie nie wyniosłem. Byłem po prostu jeszcze zbyt niedojrzały i za mały. Ale ona wkładała w to dużo energii i w jakiś sposób już wtedy otarłem się o Mickiewicza. Potem, kiedy zacząłem już studiować i Kleiner ogłosił na swoim seminarium tematy prac proseminaryjnych, wybrałem Analizę Improwizacji. Ale powstała z tego praca inna, niż w pierwszej chwili zamyślałem, a mianowicie: Racjonalizm i mistyka w improwizacji Konrada, czyli zupełnie inna rozprawa, ale było to bardzo poważne zahaczenie. Drugie było spowodowane pracą nauczycielską. Wcześniej czytałem oczywiście Pana Tadeusza, ale utwór ten mnie specjalnie w głowie nie utkwił, a tymczasem kiedy zacząłem już uczyć języka polskiego i literatury polskiej w męskiej szkole średniej, to musiałem tego Pana Tadeusza na nowo przeczytać. Byłem wtedy bezpośrednio po czteromiesięcznej bytności w wojsku, w polu i miałem umysł wypoczęty, jednocześnie wcześniej już bardzo interesowałem się Księgami narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego. Właśnie wtedy uderzyła mnie niesłychana bliskość elementów zasadniczych fabuły Pana Tadeusza z elementami ideowymi, które zachowały się w Księgach... i artykułach. I wtedy bardzo szybko napisałem pracę, która przez uczonych galicyjskich została kompletnie zignorowana, bo sprzeciwiała się tradycji stworzonej jeszcze przez Stanisława Tarnowskiego, iż Pan Tadeusz nie miał nic wspólnego z Księgami.... A było to spowodowane tym, iż oni bardzo nisko oceniali Księgi... i wybudowali mur nieprzebyty między nimi a Panem Tadeuszem. Ten mur dopiero ja zburzyłem, czego oczywiście do wiadomości nie chcieli przyjąć. Natomiast tym, który się od razu na tej rozprawie poznał i napisał bardzo życzliwą recenzję, wyrażającą się w słowach – jeśli się nie mylę – iż: wywody Konrada Górskiego pozostaną w nauce, był Ignacy Chrzanowski. On pochodził z Konkresówki, z Warszawy, dlatego mógł formułować niezależne sądy. No, więc 88 potem ciągle ten Mickiewicz mi wyskakiwał z tej czy innej strony. I nagromadziło się kilka różnych studiów na jego temat. Ja jeszcze przed II wojną światową chciałem koniecznie napisać jakąś monografię o Mickiewiczu, ale wtedy historia literatury była zdominowana przez teorię, a od strony metodologicznej panował całkowity chaos – nie było jakiegoś uzgodnienia czym historia literatury ma się zajmować i ku czemu dążyć. Na tym tle mógł nawet zdobyć pewne powodzenie ten Kridlowski formalizm rosyjski. A mnie wtedy uderzyło to, iż dla poznania Mickiewicza te metody, które były do tej pory, są stanowczo niewystarczające, a jedyną rzeczą, która może tutaj coś dać – jest stworzenie słownika Adama Mickiewicza. Z tym pomysłem wystąpiłem po II wojnie światowej i temu przedsięwzięciu poświęciłem ogromną ilość czasu. Praca nad słownikiem – poczynając od pierwszych momentów zbierania materiałów i dyskusji nad tym w jaki sposób ma się on kształtować – trwała dość długo, bo zaczęła się w 1950 roku, a pierwszy tom ukazał się w 1962 roku. Poświęciłem tym jedenastu tomom słownika trzydzieści trzy lata pracy. W czasie ostatniej wojny miałem sporo czasu i dokonałem wtedy bardzo licznych studiów, które dały mi oręż do walki z formalizmem. Wyrazem tego była – napisana jeszcze w Wilnie, przed przyjazdem do Torunia – książka pt. Poezja jako wyraz. Stała się ona jakby podstawą metodologiczną tego wszystkiego, co później robiłem, a więc zasadniczą podstawą wyrażającą się w maksymalnym zbliżeniu historii literatury i językoznawstwa. Tak, ja mam za sobą także szereg studiów językoznawczych, te zainteresowania były jakby równoległe do zainteresowań historycznoliterackich. – Jak wyglądała praca nad słownikiem języka Adama Mickiewicza? – Gdybym miał wykazać zewnętrzną organizację, to miałem pewien zespół ludzi, którzy mi przygotowywali redakcję wstępną haseł. To spływało na moje biurko i doznawało, albo całkowitej i zasadniczej przeróbki – zupełnego zniszczenia tego, co redaktor wstępny opracował – albo częściowych jakichś poprawek, albo zgody na to co redaktor wstępny zrobił... – Czy rozpisywano poszczególne hasła na fiszkach? – Tak, oczywiście, zbieranie materiału początkowo odbywało się właśnie na fiszkach. Tych fiszek, kiedyśmy przystępowali do robienia pierwszego tomu było siedemset tysięcy. Te siedemset tysięcy fiszek znajduje się dzisiaj w podziemiach domu należącego do Polskiej Akademii Nauk. W tym budynku były usytuowane dwa słowniki – Słownik Mickiewiczowski, który już się skończył, no i drugi słownik, który w dalszym ciągu ma tam swoją siedzibę, a mianowicie Słownik Polszczyzny Szesnastego Wieku, na czele którego stała do niedawna pani Renata Mayenowa z Instytutu, a z drugiej strony profesor toruńskiego uniwersytetu – Franciszek Pepłowski. To on właśnie prowadzi głównie prace nad tym ostatnim słownikiem. – Czy pokusiłby się pan o refleksję ogólną na temat języka Mickiewicza, refleksję z perspektywy tego ogromnego, ukończonego już dzieła? – Ktokolwiek zetknął się z językiem Mickiewicza musiał zauważyć, że jest w nim bardzo dużo słów i form staropolskich. Dałem temu wyraz pisząc rozprawę dość dużą i dość gruntowną – Staropolszczyzna w języku Adama Mickiewicza. Jest ona przedrukowana w tomach Z teorii i historii literatury i następnie w książce, którą ogłosiłem w 1977 roku – Mickiewicz artyzm i język. Skąd owe zwroty staropolskie wzięły się w języku Mickiewicza? A no, stąd, że język polski po unii polsko–litewskiej niesłychanie szybko zawojował właściwie 89 wszystkie wyższe warstwy na Litwie. Mamy dowody niezaprzeczalne, że już w 1521 roku, a więc już w pierwszej ćwierci szesnastego wieku, Wilno jako miasto całe mówiło po polsku. Otóż z biegiem czasu ta polszczyzna całkowicie owładnęła dwór, magnaterię, duchowieństwo, mieszczaństwo, szlachtę – zwłaszcza średnio zamożną. Język polski stał się już wtedy dla nich językiem przyrodzonym. A językami ludowymi, wówczas używanymi przez lud, był z jednej strony litewski – ale tylko na Żmudzi, a więc na bardzo niewielkim obszarze – a z drugiej strony, różne dialekty ruskie, białoruskie i ukraińskie, które występowały w obrębie Wielkiego Księstwa Litewskiego. One również były tam językami obiegowymi, ale polszczyzna zaszczepiona już w XVI wieku nie rozwijała się równolegle do języka polskiego na terenie – powiedzmy – zaboru pruskiego, dlatego, że przecież nie było tej komunikacji co dzisiaj, Litwa i Korona stanowiły jedno państwo, ale kontakty umysłowe pomiędzy nimi były bardzo słabe. Wtedy nie było przecież radia i telewizji, ale nie było też czysto zewnętrznych rzeczy, które by tę wzajemną interpenetrację językową umożliwiały. Język Mickiewicza jest w dużym stopniu językiem Wielkiego Księstwa Litewskiego, tak jak się ten język ukształtował jeszcze w XVI wieku. A przy tym Mickiewicz znakomicie opanował całą polską literaturę, historię języka i stał się właściwie twórcą nowożytnego języka polskiego, w zakresie literackim. I to co jest w tym, dzisiaj już przysłowiowym powiedzeniu z Konrada Wallenroda, że wieść gminna jest arką przymierza / między dawnymi i młodszymi laty da się doskonale zastosować do języka Mickiewicza. To też jest arka przymierza między dawnymi i młodszymi laty z punktu widzenia językowego. – Czy inne kraje i inne literatury mają już jakieś słowniki swoich wielkich pisarzy? – Nad słownikiem Goethego się w tej chwili dopiero w Niemczech pracuje, przy czym oni jeszcze nie wyszli poza drugi tom. Gdy rozpoczynali pracę w Berlinie, jeszcze podczas wstępnej organizacji tego słownika, jedna z osób zajmujących się nim napisała do mnie list. Jeszcze pierwszy tom słownika Mickiewiczowskiego nie był wydany, a już się rozniosło, że ja pracuję nad tym słownikiem. Byliśmy więc już w kontakcie jeszcze przed ukazaniem się naszego pierwszego tomu, a po jego opublikowaniu, zostałem zaproszony do Berlina, gdzie pięć dni zużyłem na rozmowy z ówczesną grupą, która zajmowała się słownikiem Goethego. Otóż mogę powiedzieć teraz z całym spokojem, iż słowniki pisarzy rzeczywiście wyczerpujące i ważne mają tylko pisarze starożytni – a więc dajmy na to: Homer z jednej strony, a z drugiej Cycero czy Juliusz Cezar. Są bardzo gruntowne słowniki właśnie tych poetów i pisarzy, ale jest to wynikiem pracy filologów od wielu już wieków. A jeśli chodzi o taki słownik jak ma Mickiewicz, to w stosunku do kultury europejskiej nie tylko nie jesteśmy zapóźnieni, ale jeszcze słownik nasz jest do pewnego stopnia wzorem dla tych słowników zachodnioeuropejskich, które w przyszłości będą mogły powstać, bo one dopiero muszą powstać. Owszem są słowniki do pewnych autorów francuskich XVII wieku, ale one się też ograniczają do bardzo niewielu zagadnień i nie mają takiego charakteru jak słownik Mickiewiczowski. – Właściwie, co ten słownik szczególnie wyróżnia? – Po pierwsze: Słownik Języka Mickiewicza prezentuje bardzo bogatą stronę gramatyczną; po drugie: uwzględnia wszelkiego rodzaju obcojęzyczne wkręty językowe. A na przykład słownik Puszkina – ukończony niewątpliwie jeszcze zanim wydaliśmy pierwszy tom słownika Mickiewiczowskiego – pod tym względem nie daje się porównać, bo oni tam nie uznają absolutnie żadnych tekstów obcojęzycznych u Puszkina. A więc, jeżeli słowo madame napisane jest literkami rosyjskimi, to do słownika wchodzi, a jeżeli byłoby napisane literami 90 łacińskimi, to już nie wchodzi. A my objęliśmy absolutnie wszystkie obce wtręty, jakie są w języku Mickiewicza; po trzecie: uwzględniliśmy całe słownictwo autografów, nawet tych utworów, które nie były wydrukowane, na przykład w Panu Tadeuszu jest bardzo dużo słów, które nie weszły do ostatecznej redakcji – gdy w V księdze pada określenie: psów zgraja, to w autografie nie jest zgraja tylko: złaja, a złaja jest przecież wyrażeniem staropolskim. Poza tym do słownika wszedł cały dorobek prozy Mickiewicza, nie tylko poezji, no i jego korespondencji, polskiej i francuskiej. – Czasami próbuje się pomniejszać dorobek Mickiewicza, jakby rewindykując wszystko to co powiedział, czasami też przeciwstawia się go Słowackiemu czy Krasińskiemu, albo któremuś z poetów zachodnioeuropejskich, kreując obraz złośliwego, niemal prymitywnego Litwina. Czy tego rodzaju sądy i manipulacje myślowe nie przeszkadzały panu w pracy? – Nie, nie. Formułując jakiekolwiek sądy o Mickiewiczu należy przecież także się oprzeć na tym co przedstawiciele innych narodów, a więc osoby obiektywne, o nim napisali. Trzeba wysłuchać sądów przedstawicieli takich narodów, które w XIX wieku zaczęły budzić się do nowego życia kulturalnego, takich jak Bułgarzy, Serbowie, Chorwaci, częściowo Rumuni. Wszyscy oni zgodnie twierdzą, że właściwie największe znaczenie dla ich dalszego rozbudzenia narodowego miał właśnie Mickiewicz. Wymieniają oni cztery dzieła: Odę do młodości, Konrada Wallenroda, Księgi... i Pana Tadeusza. Nie ulega także wątpliwości, że i Rosjanie uważają Mickiewicza za największego poetę słowiańszczyzny. Różnica między Słowackim a Mickiewiczem polega przede wszystkim na tym, że Słowacki przechodził do pewnego wypracowanego już języka poetyckiego, stworzonego przecież przez Mickiewicza, a przy tym był o dziesięć lat młodszy od niego, a w tym przypadku odgrywało to ogromną rolę. Podobnie też było z Krasińskim. Słowacki stworzył zupełnie inny typ poezji – jeśli chodzi o typ twórczości literackiej, to różnica jest ogromna. Słowacki reprezentuje inne walory literackie niż Mickiewicz, ale z tego wcale nie wynika, że walory Mickiewicza są mniejsze. Nie, są inne... – Na Zachodzie jednak czy w Ameryce, bardziej ceni się mimo wszystko romantycznych poetów rosyjskich od naszych... – To jest wynikiem sytuacji politycznej, jaką zajmuje naród rosyjski w kulturze świata. Ta kultura rosyjska, która zaczęła oddziaływać na cały świat, narodziła się dopiero w wieku XIX, a zwłaszcza w drugiej jego połowie. A potem za sprawą takich pisarzy jak Dostojewski czy Tołstoj stała się właściwie literaturą światową. Stało się tak też za sprawą znaczenia rosyjskiego jako języka jednego z największych narodów słowiańskich, a także poprzez wartości tej literatury. Ludzie się w ogóle znacznie bardziej interesują literaturą rosyjską, niż polską, dlatego, że Polacy są narodem, który dzisiaj stał się – powiedzmy – narodem drugorzędnym i nie ma mowy o tym, żebyśmy politycznie mogli się równać z innym, bardziej licznym narodem. I stąd literaturą rosyjską zajmuje się wielu ludzi na Zachodzie, a bardzo mało zajmuje się tam literaturą polską. – Ostatnią pana książką był – właściwie rozległy esej – pt. „Mickiewicz – Towiański”. Słyszałem podczas zjazdu jubileuszowego z okazji stulecia Towarzystwa Literackiego Imienia Adama Mickiewicza we Wrocławiu, jak podczas rozmowy kuluarowej powiedział pan do grupki osób, iż jest pewien, że potraktował w swej ostatniej książce Towiańskiego w odpowiedni sposób... 91 – Tak, bo ja jestem absolutnie przekonany, że rolę Towiańskiego oceniłem właściwie, nie za ostro, jako rolę fatalną, jako rolę po prostu złowrogą i tego sądu nie cofnę... – We wspomnianej wyżej pracy w bardzo wnikliwy sposób przygląda się pan Towiańskiemu i okresom jego życia, czy było to konieczne dla lepszego zrozumienia Mickiewicza? – Inaczej nie byłoby zrozumiałe, że Towiański do dzisiaj cieszy się pewnym kultem we Włoszech... – Są tam nawet wydawane prace na jego temat.. . – No tak, tak. Znam osobiście kilku Włochów, na przykład córkę Atillia Bedgei, jednego z ostatnich uczniów i wyznawców Towiańskiego, panią Bersano – nie wiem czy ona jeszcze żyje – którą zaliczyć trzeba do absolutnych wielbicieli Towiańskiego. – A czy czasami nie kusiło pana, żeby może spojrzeć na Towiańskiego kategoriami metafizycznymi, jako na ingerencję tajemniczych, tak przecież romantycznych, sił w życie Mickiewicza? – Bo ja wiem... Ja bym się takich ujęć bał. Uważam, że Towiański był takim człowiekiem, jakim go zresztą Mickiewicz w chwili jasnego, trzeźwego myślenia, ocenił. Mianowicie, że był człowiekiem po prostu o ubożuchnym umyśle... – Zadam teraz tylekroć zadawane pytanie. Jak doszło do tego, że „umysł ubożuchny” otumanił umysł rozległy, wybitny, wykraczający poza czasowe ramy...? – Decydującą rzeczą dla Mickiewicza było uzdrowienie Celiny – poświęciłem temu zagadnieniu sporo miejsca w mojej książce i będę trwał przy swej hipotezie. Towiański sam nie uważał tego wcale za cud – on zastosował tutaj prawdopodobnie jakiś trick z medycyny ludowej, z którą mógł się zetknąć, gdy był jeszcze w swoim majątku w Antoszwincie i z ludem bardzo żywo obcował. Ten typ choroby, jakiemu uległa Celina nie jest wcale przywilejem inteligencji, na taki sam rozstrój mogła w innych warunkach cierpieć jakaś wieśniaczka. Może on wiedział jaką drogą trzeba taką osobę wrócić do przytomności – trzeba w niej wywołać wstrząs – i on ten wstrząs wywołał. A jak to było? Podszedł do niej, wziął za rękę i powiedział coś na ucho, a ona będąc do tej pory zupełnie nieprzytomna – odzyskała nagle przytomność, zaczęła całować męża i dzieci i nigdy już potem przytomności nie straciła. Ten moment jest bardzo charakterystyczny, Towiański przecież bardzo późno założył Koło i cała emigracja ustosunkowała się do niego bardzo krytycznie... – Kto należał do jego największych oponentów? – No, na pierwszym miejscu wskazałbym Chopina, który powiedział nawet coś takiego, że jeśli Mickiewicz z nas nie kpi, to źle skończy. On nie mógł uwierzyć, że Mickiewicz dał się otumanić temu człowiekowi. A tymczasem Mickiewicz uważał uzdrowienie Celiny za cud i to za cud niespotykany, taki jak cudowne uzdrowienie Pana Jezusa i jego uczniów. I to go zaślepiło... 92 – Czy Mickiewicz znał Towiańskiego przed tym faktem? – Nie, nie, choć może oni spotkali się przypadkowo jeszcze w czasach filomackich, ale żadnego zbliżenia pomiędzy Mickiewiczem a Towiańskim nie było. A zatem na dobrą sprawę oni się poznali dopiero wtedy, gdy Towiański zameldował się u poety. Mickiewicz był wtedy tuż po odwiezieniu Celiny do Domu Zdrowia, w strasznym stanie ducha. Zapowiedział nawet służącej, żeby nikogo nie wpuszczała, ale jak Towiański powiedział, że przyjechał z Litwy, to taka informacja mu momentalnie drzwi otworzyła. On bardzo szybko się zorientował, że Mickiewicz jest w jakimś fatalnym stanie – dopytywał się o co chodzi i jak się tylko dowiedział w czym rzecz, momentalnie i z absolutną pewnością, że osiągnie co chce, zażądał żeby mu Celinę z Domu Zdrowia sprowadzić. Mickiewicz przez całą noc walczył ze sobą i rozważał czy się zgodzić, czy nie. W rezultacie sprowadził Celinę, no i wtedy nastąpił ten rzekomy cud, którego Towiański nie uznawał, a Mickiewicz wszystkich Polaków o tej cudowności informował, zresztą nie–Polaków także. – Czy uważa pan już swoje porachunki i swoją „sprawę” z Towiańskim za zamkniętą? – No, chyba tak, myślę, że to co miałam w tej sprawie do powiedzenia, to powiedziałem, więcej właściwie do powiedzenia nie mam i chyba nie można nic więcej powiedzieć. Ciągle podkreślam, w mojej ostatniej książce nie chodziło mi o Towiańskiego, tylko o Mickiewicza. Jak to się stało, że Mickiewicz dał się w ten sposób wciągnąć do pewnych rzeczy. Myślę, że moja książka to wyjaśnienia. A kim był Towiański – podkreślam – Ja nie wiem... I te słowa: nie wiem nie znaczą wcale, że na końcu drgnęło mi pióro. To jest bardzo konsekwentnie wypracowany wniosek. Ja temu stwierdzeniu nadałem formę jakby literacką, ale to nie zmienia faktu, że ja nie chciałem pójść drogą Pigonia, dla którego Towiański najpierw był świętym, a potem zrobił się człowiekiem bez sumienia. Absolutnie odrzucam zarówno jedną, jak i drugą kategorię i takie rozróżnienia... – Dziękuję panu profesorowi za rozmowę. 1989 93 Twórcze powinowactwa O dokonaniach pisarskich Artura Hutnikiewicza Artur Hutnikiewicz, historyk literatury polskiej, eseista i krytyk, autor prowadzonego od lat dziennika, urodził się 12 stycznia 1916 roku we Lwowie. W latach 1934–1939 studiował polonistykę, historię i filologię klasyczną na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. W tym mieście rozpoczęła się też kariera naukowa późniejszego profesora zwyczajnego. W latach 1938–1939 pracował Hutnikiewicz jako asystent w Uniwersytecie Jana Kazimierza, a po wojnie był przez rok nauczycielem szkół średnich. Później podjął pracę w Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, gdzie pracuje do tej pory. W uczelni tej był kolejno adiunktem (1947 – 1955) i docentem (1956–1962), a potem profesorem (od 1962) w Katedrze Teorii Literatury i Literatury Porównawczej, piastował funkcje Prodziekana Wydziału Humanistycznego (1956–1958), Kierownika Zakładu Literatury XX Wieku (1958–1968), Kierownika Zakładu Historii Literatury Instytutu Filologii Polskiej (1969–1981), Dyrektora Instytutu Filologii Polskiej (1981). Od 1966 roku Artur Hutnikiewicz jest także członkiem Rady Naukowej Instytutu Badań Literackich (IBL) PAN oraz od roku 1970 członkiem Komitetu Nauk o Literaturze Polskiej PAN – jest także członkiem licznych towarzystw krajowych i zagranicznych. Za swoje osiągnięcia naukowe, dydaktyczne i pisarskie otrzymał między innymi Krzyż Kawalerski OOP, Medal Komisji Edukacji Narodowej, Srebrny medal „Za Zasługi dla rozwoju Towarzystwa Naukowego w Toruniu” i inne. Główną dziedzinę jego zainteresowań naukowych i pisarskich stanowi literatura realizmu i naturalizmu, Młodej Polski i okresu międzywojennego. Ogłaszał z tego zakresu liczne szkice i studia analityczno–porównawcze, przedstawiające związki i powinowactwa pisarzy tych okresów z inspiracjami i wzorami naturalizmu europejskiego. Jego rozległy dorobek obejmuje krótkie teksty eseistyczne, rozległe literackie panoramy – jest Hutnikiewicz prawdziwym mistrzem naukowej i eseistycznej narracji; przedstawia w ciekawy, a zarazem syntetyczny i konkretny sposób dzieje życia pisarzy, ich drogi rozwojowe, a także odsłania przed czytelnikami zasady konstrukcyjne wielu utworów i ich czytelnicze losy. Jest Hutnikiewicz obecnie najwybitniejszym znawcą twórczości Stefana Żeromskiego i zapewne zostanie dla potomności jednym z najgorliwszych tego pisarza propagatorów. Można porównać rolę i wkład pracy Hutnikiewicza w poznanie i rozpropagowanie twórczości autora Puszczy Jodłowej do roli i zasług Zenona Przesmyckiego dla Norwida. Jest także Hutnikiewicz pedagogiem z ogromnym dorobkiem – z pod jego ręki wyszło wielu przyszłych nauczycieli języka polskiego, wielu doktorów, jest też Hutnikiewicz często ostatnią instancją w procesie nadawania najwyższych tytułów naukowych. A przy tym jest także człowiekiem literatury, jej smakoszem, dla którego ulubionymi zajęciami są słuchanie muzyki i podróże, ale przede wszystkim lektura i prowadzenie dziennika. Przez całe życie twórcze Hutnikiewicza przewija się niczym refren postać i dzieło Stefana Żeromskiego. Jego pierwszym poważnym dziełem naukowym, a zarazem wysublimowanym i niezwykle rozbudowanym esejem była wydana przez Towarzystwo Naukowe w Toruniu rozprawa pt. Żeromski i naturalizm (1956). W dziele tym autor zbadał znajomość naturalistycznej poetyki literackiej oraz charakter i zakres bezpośrednich kontaktów Żeromskiego z twórczością naturalistów, dalej stwierdził i ustalił przypuszczalne i prawdopodobne czynniki tudzież elementy ideowo–artystyczne naturalistycznej sztuki, które okazały się dla Żeromskiego szczególnie pociągające, a zatem mogły posłużyć za medium zbliżenia między naturalizmem a twórczością pisarza. Cały ten krąg zagadnień można by określić jako problem genezy naturalistycznych nalotów na świadomości twórczej Żeromskiego i na jego dziele. Dalszym zadaniem badawczym było określenie i opis form w 94 jakich konkretnie ów naturalizm autora Popiołów w twórczości jego się przejawił, a także wskazanie i tych elementów metody, które z szerszym kontekście literackim tracą swój czysto naturalistyczny charakter, stają się narzędziem realistycznej interpretacji i wizji świata, choć proweniencja ich jest bez wątpienia naturalistyczna. Prześledził także Hutnikiewicz linię natężeń, spadku i napięcia naturalistycznej inspiracji w szczególnych okresach działalności pisarskiej Stefana Żeromskiego. Metoda twórcza Hutnikiewicza przywodzi na myśl głębokie rozprawy Eugeniusza Kucharskiego – to właśnie jemu zawdzięcza autor jakby właściwości swojego języka i dociekliwość badawczą. Dostrzegając własne zależności od dzieła i wizji literatury swojego wielkiego nauczyciela, Hutnikiewicz we wstępie do omawianej pracy dziękując profesorowi mówi wprost, iż z jego przede wszystkim szkoły wyniósł to wszystko, co zdołał osiągnąć w zakresie naukowego rzemiosła. I chociaż profesor Eugeniusz Kucharski nie mógł już patronować tej pracy ani jej poznać, to przecież niejednokrotnie w toku pisania doświadczył uczeń żywej i zawsze obecnej pomocy Nauczyciela. Jemu też autor rozprawę poświęcił, a swój hołd złożył jeszcze wnikliwszym tekstem (słowem wstępnym) w pomnikowym dziele prezentującym dorobek – najwybitniejszego obok Juliusza Kleinera w latach trzydziestych – profesora lwowskiej polonistyki uniwersyteckiej, zatytułowanym Między teorią a historią literatury. Hutnikiewicz dokonał też wyboru i opracował całą spuściznę naukową Kucharskiego. Praca o związkach Stefana Żeromskiego z naturalizmem podzielona została na trzy duże rozdziały – jakby kierunki, w których podążały myśli i autentyczne sugestie Hutnikiewicza. W rozdziale pierwszym pt: Żeromski wobec teorii i praktyki pisarskiej naturalizmu autor przypominał czym charakteryzował się i jak się kształtował naturalizm we Francji, a także jaka była jego recepcja na gruncie polskim, ze szczególnym uwzględnieniem dyskusji o naturalizmie i walki z nim w polskiej publicystyce. Dalej rozważył Hutnikiewicz i wskazał pierwsze realne związki Żeromskiego z Naturalizmem oraz stopniowe akceptowanie ideowych i estetycznych założeń kierunku. Tutaj też przytoczył autor liczne wypowiedzi Żeromskiego już w wieku dojrzałym na temat naturalizmu i omówił swoisty antyklerykalizm pisarza – jego krytykę obyczajowości mieszczańskiej i przyrodnicze założenia estetyki naturalistycznej jako dalsze przesłanki ideowego zbliżenia. Rozdział drugi i trzeci rozprawy skupił się już wyłącznie na elementach naturalistycznych w twórczości samego Żeromskiego – autor ze szczególną uwagą i wnikliwością przestudiował pod tym kątem całą twórczość Żeromskiego i stworzył wykład, jakich mało w polskiej nauce o literaturze. Po raz pierwszy chyba w naszej nauce z taką siłą objawiła się metoda komparatystycznego opisu dzieła literackiego. Do tej pory raczej pisano o cząstkach twórczości pisarzy i te cząstki odnoszono do kierunków, epok literackich i historycznych – Hutnikiewicz natomiast nakreślił pełną wizję naturalizmu, a potem na tym tle zaprezentował poglądy, osiągnięcia i twórcze porażki Żeromskiego. Praca szczegółowa i komparatystyczna zrodziła zapewne w Hutnikiewiczu chęć stworzenia monografii – chęć ujęcia jakby Żeromskiego w klamrę całej twórczości i całego życia. Zapewne wiadomości i studia odbyte w intencji pierwszej rozprawy przyczyniły się do lepszego poznania pisarza przez Hutnikiewicza i dały mu jakby pełny obraz jego dokonań. W 1960 roku ukazała się quasi–beletrystyczna i quasi–naukowa opowieść pt. Stefan Żeromski. Hutnikiewicz ukazał tutaj Żeromskiego na tle epoki, poprowadził czytelnika poprzez trudne życie pisarza, a także – w przystępny sposób – przeanalizował najważniejsze jego utwory. Przez długie lata – kilkakrotnie wznawiana – praca Hutnikiewicza była jedynym pełnym źródłem informacji o autorze Popiołów. Spowodowała także szersze zainteresowanie twórczością autora i uprzystępniła najtrudniejsze jego utwory . Styl jakim napisana została ta książka bliski jest literaturze pięknej, starczy zacytować fragment opisujący dzień pogrzebu Żeromskiego: Dzień był chmurny, słotny, listopadowy. Osłonięte kirem latarnie słały w 95 posępną szarość jesiennego południa smutne, żałobne, znikome światło. Widać tutaj, iż profesora łączy z twórcą więź nieomal duchowa i jakby pokrewieństwo pisarskie. Kolejną pracę Hutnikiewicza była znowu rozprawa szczegółowa, poświęcona jednemu dziełu Żeromskim, a mianowicie Przedwiośnie Stefana Żeromskiego. W tej opublikowanej w 1967 roku pracy, kierowanej głównie do polonistów, młodzieży szkolnej i nauczycieli języka polskiego przedstawił Hutnikiewicz postać Żeromskiego w dobie Przedwiośnia, nakreślił genezę i źródła powstania utworu, zajął się tematyką, problematyką i tendencjami ideowymi dzieła, a także poczynił studia na temat jego struktury artystycznej (kompozycja i budowa powieści; postaci i ich prezentacja; forma podawcza i styl powieści). W końcowej partii książki określił Hutnikiewicz późniejsze dzieje i znaczenie Przedwiośnia oraz zgromadził materiały pomocnicze do opracowania utworu (sądy krytyków i historyków literatury, materiały do genezy, tematy do opracowania oraz krótką bibliografię przedmiotową. Praca ta napisana przystępnym językiem, wielokrotnie wznawia w popularnej serii Biblioteki Analiz Literackich wywarła poważny wpływ na wiele roczników polonistów polskich i obcych, przyczyniła się też do lepszego poznania i akceptacji – tak niegdyś głośnego i dyskutowanego – dzieła. Dopełnieniem zainteresowań Żeromskim były głośne szkice literackie poświęcone mu i opublikowane w pracy zbiorczej (tzn. zbierającej liczne szkice, odczyty, referaty) pt. Portrety i szkice literackie (1976). Pomieścił tutaj Hutnikiewicz między innymi takie prace jak: Osobowość Żeromskiego, Problematyka form kompozycyjnych w sztuce pisarskiej Żeromskiego, Żeromski – Lechoń, Żeromski – wczoraj i dziś. Ale niewątpliwie najbardziej wartościowym, najgłębszym i jednocześnie najciekawszym dziełem Hutnikiewicza na temat Żeromskiego jest wydana w 1987 roku ogromna monografia pt. Żeromski. W tej ponad czterystupięćdziesięciostronicowej pracy zebrał Hutnikiewicz wszystkie dotychczasowe wiadomości, studia, prace, analizy na temat Żeromskiego, a także – przeredagowane wcześniejsze szkice. Wszystkim nadał autor formę syntetycznego kompendium wiedzy o autorze Popiołów, a swoje racje motywujące stworzenie tego tekstu pracy wyłożył we wstępie: Książka, którą się tu przedstawia czytelnikowi, jest próbą syntetycznego opisu zjawiska literackiego o nazwisku –Żeromski – Synteza monograficzna w najnowszej historiografii literackiej traktowana jest dość często jako gatunek pisarstwa raczej niemodny. Współczesna nauka o literaturze rozwija się po znakiem teorii, metodologii, tworzenia konstrukcji systemowych i pedantycznej analizy, sięgającej niekiedy ostatecznych granic akrybii. Ma to jej zapewnić status wiarygodnej naukowości. Staje się widomie dziedziną coraz szczelniej zamkniętą, mówiącą hermetycznym językiem wtajemniczonych. Stosuje swoisty redukcjonizm poznawczy, zostawia poza zasięgiem obserwacji coraz bardziej rozległe obszary zjawisk jako wymykające się regułom naukowego poznawania i ogranicza się do faktów pewnych dających się opisać w kategoriach wymiernych i sprawiedliwych. Współczesny badacz i historyk literatury staje więc coraz częściej wobec konieczności wyboru: czy w uporczywej pogoni za jednoznacznością ustaleń redukować coraz bardziej rygorystycznie całą procedurę badawczą do czystej opisowości w tych rzecz jasna warstwach przedmiotu, które w kategoriach wymiernego opisu ująć się dadzą, czy też odwrotnie, koncentrować się na wartościach wymiernych, wymykających się wszelkimi, dającymi się pomyśleć regułom i schematom analizy naukowej, ale ważnych, istotnych, choćby z pełną świadomością, że jego sądy będą zawsze miały charakter intuicyjnych i hipotetycznych przybliżeń. Czy ograniczać pole badań do coraz węższych aspektów sztuki pisarskiej, ściśle warsztatowo– profesjonalnych, czy też ważyć się na całościowy ogląd zjawiska. Książka niniejsza opowiada się za ewentualnością drugą. Praca podzielona została na trzy – Hutnikiewicz preferuje budowę trójdzielną – części: Życie i twórczość, Tematy oraz Artyzm i technika. W tych trzech partiach monografii zawarł Hutnikiewicz jeden z najpełniejszych w polskiej historii literatury 96 obraz człowieka i jego dzieła. Ta pomnikowa praca ukazuje pisarza w kilku aspektach – jako człowieka; poprzez coraz to nawarstwiające się kłopoty egzystencjalne i zdrowotne. Jako jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy okresu Młodej Polski i dwudziestolecia międzywojennego – autora takich dzieł jak choćby Popioły, Walka z szatanem, Uciekła mi przepióreczka, Przedwiośnie, czy Dzieje grzechu; pisarza nieustannie starającego się oddać w swoich utworach ducha polskości, pisarza o polskość walczącego i wielkiego humanistę, rozkochanego w naturze i sztuce. Ale też Hutnikiewicz analizuje – okiem profesora rygorystycznie patrzącego na twory naukowe – osobowość pisarską Żeromskiego, jego rodowód literacki, tworzywo jego utworów, strukturę postaci i obrazów przestrzeni świata przedstawionego, budowę i kompozycję, formy podawcze, język, styl oraz swoistą tonację dzieł autora Turonia Ukazuje zatem Hutnikiewicz Żeromskiego jakby w ogromnej paraboli rozciągającej się od życia osobistego, komplikacji losu, miłości, sukcesów artystycznych i porażek (między innymi naświetla głośną sprawę przyznania Nagrody Nobla Władysławowi Reymontowi, gdy od dłuższego czasu do Nobla kandydował właśnie autor Przedwiośnia) poprzez realizacje artystyczne i zmaganie się z oporną tkanką słowa, aż do problematyki szeroko pojmowanej teorii literatury. Tak przedstawiony Żeromski zdaje się pełniejszy, odsłania nieuświadamiane do tej pory głębie i możliwości, a nade wszystko jawi się w całej logice swojego artystycznego, duchowego i egzystencjalnego rozwoju. Warto przytoczyć fragment monografii, zamykający jakby rozważania profesora na temat Żeromskiego i będący kwintesencją jego długoletnich studiów i wieloletniej fascynacji: Przy zasadniczo jednolitym mrocznym nastroju tonacja dzieł Żeromskiego odznacza się bowiem jednocześnie ustawiczną ambiwalencją i zmiennym pulsowaniem współwystępujących obok siebie, w tym samym miejscu i momencie, skrajnych odcieni. Jest to sztuka rozpięta na przeciwieństwach, urzekające dzieło, zbudowane na nieustającej grze kontrastów i dysonansów – drwiny i patetyczności, liryzmu i naturalistycznych, przejmujących zgrzytów. Świat Żeromskiego nie jest światem spokojnym, osadzonym mocno i trwale w niewzruszonych fundamentach – jest rozdarty, dramatyczny, pełen bolesnego napięcia. Ale w tej to bodaj nierównowadze, w tej bogatej instrumentacji i polifonii zdaje się kryć główna i najistotniejsza przyczyna ciągle żywej młodości i niesłabnącego uroku książek tego pisarza. Z mroków tragicznych życia wyłaniają się raz po raz jasne widoki, przesuwają się wśród zabójczej szarzyzny najpiękniejsze ludzkie istnienia równoważąc jak gdyby choćby na krótką chwilę tamtą przygnębiającą mroczność kolorytu. Smutek i tragizm Żeromskiego są paradoksalnie twórcze, krzepiące. Jego męskie i kobiece postaci, idealne wytwory jego smutnych i rozpaczliwych marzeń, eksponenci wszystkich najwspanialszych idei tego pisarza, ponoszą klęskę lub wychodzą z dramatów, w jakie los je uwikłał, ciężko i śmiertelnie zranieni. A jednak wbrew wszystkim zagrożeniem przykład ich heroicznych zmagań każe marzyć o przeżyciu choćby jednej godziny własnego życia urzekającym istnieniem, nastrojonym na ton najwyższy. Jest to niezmienne, uporczywie odzywające się w tym dziele wezwanie, czasem – cichy, niedosłyszalnie cichy, nie przekraczający ścian serca krzyk – excelsior! – wyżej wciąż wyżej! Żarliwość z jaką Hutnikiewicz wypowiada te słowa pozwala przypuszczać, iż jest to także i jego osobisty program, własne życiowe credo. W 1959 roku Towarzystwo Naukowe w Toruniu opublikowało w tomie VIII i zeszycie drugim Prac Wydziału Filologiczno–Filozoficznego rozprawę z zakresu polskiej literatury fantastycznej pt. Twórczość literacka Stefana Grabińskiego. Tutaj raz jeszcze sfomułował Hutnikiewicz we wstępie do pracy swoją naukową metodologię: Badania naukowe nad literaturą polską ujawniają od dawna niepokojącą jednostronność. Oto koncentruje się ona z uporczywą wyłącznością na nielicznych wybranych i uprzywilejowanych zjawiskach i osobistościach twórczych, ze względów artystycznych czy nawet pozaartystycznych niekiedy uznanych za pierwszoplanowe i jakoby szczególnie ważne i doniosłe. Wszystko inne 97 przedstawia się jak rozległa, zagadkowa, nie tknięta jeszcze stopą odkrywcy – ziemia nieznana – (...) Książka poświęcona twórczości Stefana Grabińskiego jest próbą złamania tak wyłącznie i jednostronnie zorientowanej postawy badawczej. Pragnie ona przywrócić literaturze polskiej pisarza niemal do szczętu zapomnianego, który stanowi jednak klasę sam dla siebie. Pragnie poddać weryfikacji obiegowe oceny dotyczące tej niewątpliwie odrębnej i wyjątkowej indywidualności twórczej. Pragnie zaproponować przeciw snobistycznym słabostkom naszej krytyki rodzinnej, co skłonna jest przyjąć i uznać każdą ekscentryczność, gdy przybywa ona z zewnątrz, a unicestwić milczeniem wszelką niezwykłość, której przydarzyło się pojawić na gruncie polskim. Podobnie jak w pracach o Żeromskim i tutaj przedstawił Hutnikiewicz najpierw koleje losów pisarza, określić jego literacki rodowód i program; zajął się takimi problemami i tematami twórczości Grabińskiego jak Metafizyka, Parapsychologia i spirytyzm, Psychopatologia, psychiatria i problemy życia podświadomego, Mistyka, satanizm i kult piękna, a z drugiej strony – rozpatrując artyzm i techniki pisarskie autora Na wzgórzu róż – snuł Hutnikiewicz uwagi na kanwie jego sztuki postaciowania, kompozycji, form konstrukcyjnych utworów i problemów stylistyki Grabińskiego. Jak widać i ta praca miała bardzo szeroki zakres i w gruncie rzeczy rzeczywiście – przywracała autora Niesamowitych opowieści polskiej literaturze. Rok 1965 przyniósł najbardziej chyba znaną – pięciokrotnie wznawianą – książkę toruńskiego profesora: Od czystej formy do literatury faktu. To kompendium wiedzy o teoriach i programach literackich XX wieku spełniło niemałą rolę w kształtowaniu świadomości wielu studentów kierunków humanistycznych, ludzi zajmujących się sztuką, artystów. Książka Hutnikiewicza pomyślana jako podręcznik zapełniający bolesną lukę niewiedzy o sztuce XX wieku trafiła do szerszego grona odbiorców, niż pewnie sam autor mógł się spodziewać. Układ książki, hasła centralne wyrzucone na margines i podkreślone tłustym drukiem – spowodowały, iż wykorzystywana ona była jako swoista mini– encyklopedia najistotniejszych, ale już obramowanych, zjawisk w sztuce dwudziestego wieku. Jak pisze we wprowadzeniu autor: Z trzech podniet wyrosła książka, którą się tu prezentuje Czytelnikowi – z potrzeb dydaktycznych, z niedostatku zaniedbań polonistyki naukowej w zakresie popularyzacji osiągnięć wiedzy. (...) Książka o teoriach i programach literackich współczesności pragnie na wybranym odcinku zaradzić choćby częściowo i tymczasowo tym– niedostatkom. Jej świadomie założony cel informacyjny przesądził formę, kształt i sposób (...) W krytyce i dyskusji ograniczono się do zaznaczenia pytań i wątpliwości w przekonaniu autora najistotniejszych, ewidentnych i oczywistych, bez wdawania się w niuanse i subtelności dialektyki polemicznej. I taka rzeczywiście jest ta książka – w pewien i nieodzowny sposób zubażająca poszczególne pojęcia – ale też dająca czytelnikowi określony grunt pod nogami. Pojęcie i znaczenie – często po raz pierwszy dopiero przez Hutnikiewicza dla polskiego literaturoznawstwa tworzone. W kolejnej swojej pracy wrócił Artur Hutnikiewicz do swoich fascynacji literaturą Młodej polski. Wydane w serii Biblioteki Analiz Literackich Hymny Jana Kasprowicza (1973) umieszczały twórczość i szczególnie Hymny Kasprowicza na tle europejskiego modernizmu, określały wyznaczniki gatunkowe poezji hymnicznej, a dalej określały genezę, problematykę i zawartość treściową, strukturę artystyczną oraz pozycję i znaczenie tego cyklu utworów w poezji polskiej. Dodatkowo autor zgromadził w tej publikacji materiały do opracowania utworu, a więc sądy krytyków i historyków literatury i materiały do genezy utworu, oraz wybór najpotrzebniejszej bibliografii. Podobnie jak praca o Przedwiośniu Stefana Żeromskiego i ta mini–rozprawa przyczyniła się do lepszego poznania złożoności dzieła Kasprowicza, odsłoniła jego tajniki, zaproponowała koherentny i urzekający wykład. I tutaj w zakończeniu książki odnajdziemy jakby najintymniejsze myśli autora na temat samego Kasprowicza, ale też i na temat polskiej literatury w ogóle i na temat kondycji humanisty: 98 Tajemnica niezwykłości tych poematów kryje się też w doskonałym zespoleniu pierwiastków uniwersalnych i rodzimych. Ich uniwersalizm polega na ogólnoludzkiej powszechności tematu i ponadczasowości jego ujęcia. Poszukiwanie wartości, tęsknota za światem, który byłby moralnie piękniejszy, który pełniej by urzeczywistniał naturalne ludzkie dążenie do miłości i sprawiedliwości – to przecież marzenie wszystkich i w każdym czasie zawsze żywe i zawsze jednako inspirujące w nieustannym pochodzie ludzkości ku jej najwyższym przeznaczeniom. Jednocześnie zaś to uniwersalne osadzone jest głęboko w podglebiu polskim, w wizji polskiego krajobrazu i polskiej wsi, w kategoriach jej myślenia i odczuwania. Tak zatem „Hymny” Jana Kasprowicza zdają się realizować w stopniu najwyższym Norwidowski postulat i definicję sztuki narodowej, której obowiązkiem i powołaniem miało być podnoszenie natchnień ludowych – do potęgi przenikającej i ogarniającej ludzkość... Tom XV (zeszyt 3) Prac Wydziału Filologiczno–Filozoficznego UMK wydany przez Towarzystwo Naukowe w Toruniu przyniósł w 1976 roku rozprawy, szkice, prelekcje i odczyty Artura Hutnikiewicza, jakie wygłaszał on w całej niemalże Polsce. Wszystkie te rozprawy łączy jedna przede wszystkim intencja: w miarę możliwości odmiennego, niezależnego i krytycznego spojrzenia na interesujące autora zjawiska. Tym właśnie tłumaczy się ów przewijający się przez większość zaprezentowanych studiów wątek dyskusji, polemiki i opozycji krytycznej zarówno wobec opinii uchodzących tradycyjnie za „ostatecznie ustalone”, jak i w stosunku do niektórych „ekstremistów estetycznych teraźniejszości". W zbiorze, zatytułowanym Portrety i szkice literackie zawarł Hutnikiewicz artykuły na temat twórczości i życia takich pisarzy jak Henryk Sienkiewicz, Stefan Żeromski, Stanisław Przybyszewski, Stefan Grabiński, Maria Dąbrowska, Jan Lechoń, Kazimierz Wierzyński i Julian Tuwim – ogarnął zatem zasięgiem swego badawczego i analitycznego umysłu cztery epoki literackie: pozytywizm, Młodą Polskę, dwudziestolecie międzywojenne i okres po II Wojnie Światowej, do niedawna dość powierzchownie i niesprawiedliwie rozdzielany i nazywany Polską Ludową. W pracy tej czytelnik odnajdzie także rozprawy ogólne, jak na przykład Struktura liryki współczesnej czy Przeobrażenia strukturalne dwudziestowiecznej prozy narracyjnej. Z ważniejszych prac Artura Hutnikiewicza należałoby jeszcze wymienić współautorstwo i redakcję powstającego w latach 1967 – 1987 Obrazu Literatury polskiej XIX i XX wieku. Literatury okresu Młodej Polski, pomnikowego dzieła ustalającego proporcje i najważniejsze zjawiska literackie wymienionego okresu, a także opracowanie i podanie do druku w szacownej serii I Biblioteki Narodowej powieści dramatycznej Adolfa Nowaczyńskiego pt. Wielki Fryderyk (1982) oraz wcześniejsze dokonanie wyboru i opracowanie najważniejszych szkiców i rozpraw innego wielkiego lwowianina obok Kucharskiego, profesora Juliusza Kleinera – W kręgu historii i teorii literatury (1981). We wstępie do tego zbioru, charakteryzującego postać autora znaleźć można słowa, które w znakomity sposób charakteryzują także twórczość naukową i charakter dociekań Artura Hutnikiewicza: Szerokość widzenia, głębokość, subtelność i oryginalność interpretacji, polot stylistyczny (...). 1989 99 Rzecz ludzka O pisarstwie Stefana Melkowskiego Stefan Melkowski debiutował w 1955 roku recenzją opublikowaną w „Sztandarze Młodych” i publicystyką literacką na łamach „Głosu Nauczycielskiego”. Do Związku Literatów Polskich wstąpił w 1968 roku i przez cały czas istnienia Oddziału ZLP w Toruniu był jego prezesem. W latach 1976 – 79 był kierownikiem działu krytyki literackiej w ówczesnym tygodniku „Literatura”, a w latach 1979 – 1981 – członkiem zespołu miesięcznika „Poezja”. W maju 1988 roku został członkiem Stowarzyszenia Kultury Europejskiej z siedzibą w Wenecji (SEC). Stefan Melkowski uprawia prawie wszystkie rodzaje twórczości należące do eseistyki literackiej: recenzje (napisał ich kilkaset), portrety literackie, szkice, eseje, artykuły publicystyczne, studia historycznoliterackie, felietony, a także pewien rodzaj prozy afabularnej. Współpracował z większością liczących się pism literackich i kulturalnych ostatnich lat trzydziestu, a mianowicie „Nową Kulturą”, „Współczesnością”, obiema „Kulturami” (warszawskimi), „Życiem Literackim”, „Poezją”, „Literaturą”, „Tygodnikiem Kulturalnym”, „Przeglądem Tygodniowym”, „Nowymi Książkami”, „Polonistyką”, „Przeglądem Humanistycznym”, „Ruchem Literackim” oraz niektórymi pismami regionalnymi, między innymi z „Pomorzem”, „Faktami i Myślami”, „Faktami”. W wielu przypadkach była to współpraca systematyczna. Artykuły Melkowskiego ukazywały się także w antologiach, między innymi w znanej i szeroko dyskutowanej antologii Kajtocha i Skórnickiego – Debiuty poetyckie – gdzie prezentował poezję Ernesta Brylla. W sumie jego dorobek, jak dotychczas zamyka się około 700 publikacjami w czasopismach i dziełach zbiorowych. Opublikował także 13 książek i dwie broszury. Omówimy tutaj krótko każdą z tych publikacji. 1. Poglądy estetyczne i działalność krytycznoliteracka Bolesława Prusa (1963). Jest to wnikliwe studium historycznoliterackie, w którym autor prezentuje i omawia zarówno poglądy na sztukę, jak i działalność krytycznoliteracką jednego z największych polskich pisarzy pozytywistycznych. Już w tej pierwszej książce uwidoczniły się charakterystyczne cechy stylu Melkowskiego – łatwość wywodu, przejrzystość argumentacji, umiejętność dostrzegania w spuściźnie pisarskiej najistotniejszych punktów rozwojowych i komponujących późniejsze działania i wystąpienia. 2. Świadectwo obecności (1978) – zbiór komentarzy i artykułów, a także szkiców na różnorakie tematy literackie i kulturowe. Jakby mozaika wrażliwości młodego intelektualisty, pragnącego prowadzić dyskurs z literaturą i kulturą, pragnącego odkrywać utajone przestrzenie ludzkiej samoświadomości i świadomości estetycznej. 3. Pisarz w społeczeństwie” (1979). Jest to chyba najbardziej programowa książka autora. Z niektórymi jej tezami można dzisiaj dyskutować, chociaż przecież należy je odnosić do określonej sytuacji społeczno – politycznej lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Szczególnie ważkie i interesujące wydają się być w tej publikacji takie kwestie jak: Czynne uczestnictwo literatury, Pisarskie postawy, Czy i w jakim sensie literatura wychowuje, Wokół problemu realizmu, Swojskość, obcość, powszechność w literaturze. To jakby kompendium wiedzy na tematy literatury w powiązaniu z różnymi dziedzinami życia, a szczególnie z etosem społecznym i jego daleko idącymi konsekwencjami. 4. Oczekiwania i zapowiedzi (1980). Książka w całości poświęcona prozie, szczególnie tej niedopieszczonej przez krytykę. Tutaj także znajdziemy kilka rozważań na tematy ogólne, jak choćby Plebejskie rodowody czy Między codziennością a moralistyką, Melkowski potrafi w sposób znakomity wiązać właśnie rozważania szczegółowe z odniesieniami do uniwersum kultury, literatury, sztuki. Jego wywód ani przez chwilę nie brzmi w oderwaniu, zawsze 100 konotuje liczne konteksty. I może właśnie stąd bierze się rozległość zainteresowań autora i jego umiejętność mówienia o wielu zjawiskach. 5. Rówieśnicy i bracia starsi (1980) – Szkice poświęcone poetom ze szczególnym uwzględnieniem dwu pokoleń – okresu wojny i okupacji („bracia starsi”) i „Współczesności” („rówieśnicy”). Szczególnie to ciekawe powiązanie, a przy tym pierwsza chyba kompleksowa publikacja poświęcona tym jakże zbliżonym jeśli chodzi o środki artykulacji, i jakże odmiennym jeśli chodzi o metaforykę i wizję świata, generacjom. Tutaj umiejętności Melkowskiego sprawiły, iż książkę czyta się jednym tchem, a końcowa refleksja jest jakby sięganiem ku dialektyce polskiej poezji w ogóle. 6. Powód czytania (1982). Są to szkice o najwybitniejszych prozaikach współczesnych. Tutaj też odnajdziemy pierwsze pogłębione fascynacje prozą Iwaszkiewicza, która to stanie się inspiracją do powstania obszernych monografii poświęconych pisarzowi. 7. Różne strony (1983) – To książka w dorobku Melkowskiego niezwykła. Krytyk snuje tutaj rozważania na tematy podróżnicze i historyczne, stosując przy tym rodzaj prozy afabularnej. Są to także świetnie napisane eseje, momentami przypominające zwiewność i delikatność ujęć Wańkowicza. 8. Domena prozy (1984) – Obszerna publikacja poświęcona prozie współczesnej i jej licznym kontekstom. Autor swobodnie porusza się tutaj w obrębie wielu tematów, nawiązuje i porównuje. Tutaj między innymi pomieszczone zostały tak ważne dla całego dorobku Melkowskiego szkice i artykuły jak choćby Kręgi, ciągi i zakręty (rzut oka na prozę polską lat 1960 – 1975), Plemię Szeli (Wokół sprawy nurtu chłopskiego we współczesnej literaturze polskiej), Świat kreowany przez słowo albo paradoksy powieści czy Wszędzie, czyli dawna formuła prozy (Ku jednemu ze źródeł powieści). Jest to jedna z najciekawszych książek toruńskiego autora, wnikliwa i szczegółowa, kompetentna i zaciekawiająca – jakby połączenie dobrego stylu pisarskiego z sumiennością naukowca. 9. Wojciech Żukrowski (1985) – Portret literacki wydany w serii Portrety Współczesnych Pisarzy Polskich pod red. A. Bukowskiej. Tą publikacją Melkowski wpisał się trwale w obraz polskiej krytyki literackiej, gdyż seria PIW–owska ma swoją dobrą markę, a prezentowane w niej sylwetki oznaczają się dużą fachowością. Autorzy pisujący w tej serii rekrutują się z pierwszych szeregów polskiej krytyki literackiej. 10. Wyznania zawieszonego (1987) – Jest to chyba najbardziej osobista z książek autora, penetrująca liczne obszary fascynacji. Znakomite felietony grupujące się wokół trzech działów: Źródła i ujścia, Pisarstwo i okolice oraz Sprawy i spory. 11. Powieść na rozdrożu (1994) – To rozprawa o powieści Iwaszkiewicza pt. Sława i chwała, jednym z najważniejszych dokonań pisarskich tego autora. Melkowski zaprezentował czytelnikowi wnikliwe studium z pogranicza historii i teorii literatury. Przyjrzał się bohaterom tej obszernej powieści, zaproponował własne konstruktywne odczytanie kreacji świata przedstawionego, zajął się formułą narracyjną i formami podawczymi, a także pokusił się o wielowątkowe podsumowanie. W pracy roi się od błyskotliwych konceptów i odkrywczych sądów. Jest to jedna z najważniejszych książek analizujących pisarstwo Iwaszkiewicza. 12. Świat opowiadań. Krótkie formy w prozie Jarosława Iwaszkiewicza po roku 1939 (1997) – Trzy lata po Powieści na rozdrożu otrzymali czytelnicy kolejną monografię Iwaszkiewiczowską, która na trwałe wejdzie do skarbnicy literaturoznawstwa polskiego. Gdy tak mało ukazuje się ważkich książek o literaturze współczesnej, Melkowski prezentuje śmiało własne widzenie opowiadań, o których przez wiele lat mówiło się, że promują pisarza do Nagrody Nobla. Dzisiaj widać już doskonale, że były te opowiadania jednym z najważniejszych osiągnięć polskiej literatury lat ostatnich. Melkowski potwierdza ich znakomitą markę – bada je na nieomal wszelkie możliwe sposoby. Traktuje je jako fenomen kulturowy i zapis czasów, które odeszły na zawsze. Fascynują go utwory wszystkich okresów 101 twórczości pisarza – od czasów wojny, poprzez socrealizm, aż do uniwersalnych formuł opisujących świat miłości, ludzkich namiętności i ostatecznych losów bohaterów. Autor traktuje opowiadania Iwaszkiewicza jako odrębne i całościowe dzieła literackie – świadczące na każdym poziomie genologicznym o ich unikatowym, arcydzielnym charakterze. 13.Podążając za słońcem (1997) – To relacja autora z podróży do Stanów Zjednoczonych Ameryki. Książka ta, napisana z niezwykłą wprost lekkością i znajomością prawideł narracyjnych, może być znakomitą lekturą zarówno dla studenta anglistyki, dla badacza kultury amerykańskiej, jak i dla szeregowego czytelnika czy po prostu kogoś szukającego wiedzy o dzisiejszej Ameryce. Autor nasączył swoją relację taką masą szczegółów, faktów, tyle zdarzeń opisał, że udało mu się stworzyć coś na kształt panoramy społeczeństwa i kraju niezwykłych kontrastów. Słowem książka na długie zimowe wieczory, ale też książka do wnikliwego studiowania – do smakowania i rozsmakowania się w prozie. Poza tym Melkowski opublikował dwie wspomniane już broszury: Bolesław Prus 1847 – 1912 – Poradnik bibliograficzny (1962, 1964) oraz Bryll, broszura w języku angielskim przeznaczona do rozpowszechniania za granicą, w serii Author’s Agency – Profiles of Contemporary Writers (1974). Prace Melkowskiego ukazywały się także w języku rosyjskim (antologia polskiej krytyki literackiej, wydana w Moskwie) i niemieckim (antologia literacka wydana w Getyndze). Szczególne uznanie w oczach opinii literackiej zyskała sobie krytyczna działalność Melkowskiego na łamach periodyków. Wszak toruński pisarz ożywia kolumny gazetowe swoimi tekstami już od ponad czterdziestu lat. Publikuje recenzje, szkice, omówienia, artykuły naukowe związane z wykonywanym zawodem nauczyciela akademickiego w uniwersytecie toruńskim, a także liczne felietony. Na przykładzie książki Melkowskiego pt. Wyznania zawieszonego przyjrzyjmy się bliżej metodzie twórczej autora, jego specyficznej – powiedzieć można – uniwersalistycznej opcji literackiej i kulturalnej. Czym jest felieton dla autora dowiadujemy się ze wstępu: Rzecz w tym, by napisana z takiej czy innej okazji kartka – felietonem zwana – była głosem w powszechnej rozmowie ludzkości, którą od dawien dawna prowadzi literatura. Choćby głosem cichym, choćby – głosem krótkim, choćby – głosem małym. Bowiem każda rozmowa wymaga by wypowiedź wywoływała odpowiedź, a ta z kolei – by stała się wypowiedzią wywołującą nową odpowiedź. Jest zatem felieton dla Melkowskiego swoistym narzędziem dyskusji. Autor, choć bywa uszczypliwy i momentami uśmiecha się do czytelnika drwiąc z opisywanych postaci, nie stosuje jednak w swoich felietonach tonu zaczepnego, nie wykrzykuje swoich racji – raczej mówi tonem ściszonym, ale dobitnym, wypowiada się ze swadą, ale zawsze szanuje przeciwnika czy konkurenta. Tematyka zaprezentowanych w zbiorze felietonów – podobnie jak tematyka wielu utworów w innych zbiorach – jest różnorodna i jak przystało na ten właśnie gatunek wypowiedzi literackiej, częstokroć się powtarza, oświetlając jakby pewne problemy, zjawiska z kilku stron, z różnorakich punktów widzenia. Melkowski określa siebie jako przedstawiciela pokolenia „Współczesności” i z grupą tych pisarzy czuje się pokoleniowo, i pewnie trochę uczuciowo, związany. Dlatego w swoich utworach często cytuje poetów skupionych wokół „Współczesności” – Brylla, Nowaka, Harasymowicza – prowadzi także dyskusję z głównym jakby teoretykiem tej generacji – Janem Błońskim, biorąc pod lupę słynną już dzisiaj i symptomatyczną Zmianę warty. Poszczególne felietony uporządkowane zostały w trzy cykle: Źródła i ujścia, Pisarstwo i okolice oraz Sprawy i spory. Pierwszy dział, to znakomicie napisane krótkie formy eseistyczne pozostające jakby w obrębie dwu dziedzin humanistyki: historii i literatury. Melkowski poczynając od rekonstrukcji języka Polaków sprzed tysiąca lat, poprzez uwagi na marginesie pierwszych polskich zdań i słów, przekazów i Kroniki polskiej Galla Anonima, a także najstarszego polskiego wiersza – „Bogurodzicy” – podąża drogami i 102 rozdrożami szeroko pojętej polonistyki i historii kultury, aby zwrócić uwagę czytelnika na najistotniejsze – jego zdaniem – fakty, na punkty zwrotne i granice, które zdają się niedostrzegalne, ale w gruncie rzeczy są wyraziste. Melkowski opowiada językiem barwnym, posiada tę rzadką umiejętność snucia wątków, łączenia ich, nagłego parabolizowania i alegoryzowania. Czytając poszczególne felietony uczestniczymy jakby w intelektualnym dyskursie autora z całą kulturą, ale też momentami czujemy się jakby ławnikami w procesie, który autor sprowokował i w którym jest zarówno koronnym świadkiem, współoskarżonym (wszak jest literatem, felietonistą, a więc wytwórcą kultury) i nieprzejednanym prokuratorem. Dział drugi poświęcony został sprawom jakby bardziej teoretycznym, pozostającym w orbicie szeroko pojmowanej teorii, bądź socjologii literatury. Rozważa tutaj Melkowski takie kwestie i problemy jak choćby Obowiązki literatury, powody, dla których pisarze piszą, czym jest pisarstwo, jaki jest Powód czytania, ale też reaguje swoimi wypowiedziami na znaczące zjawiska kulturalne, wydarzenia sezonu i te, których konsekwencje dadzą się odczuć po wielu latach. Słowem, ten cykl jest jakby przyglądaniem się samemu sobie, swojej profesji i miejscu, jakie się zajmuje w otaczającym świecie książek, artykułowanych myśli i dzieł sztuki. Dział trzeci, najbardziej polemiczny, to liczne „interwencje” Melkowskiego, który będąc felietonistą czytywanej chętnie w latach siedemdziesiątych „Literatury”, był także jakby krajowym felietonistą dyżurnym. To prawda, że owe dyżury się zmieniały i tę funkcję pełnili, raz to Kisiel, raz Passent, innym razem KTT, a kiedy indziej powiedzmy Machejek. W tym szeregu dyżurnych felietonistów swoje miejsce miał też i Melkowski. Czytamy zatem tutaj takie artykuły jak choćby Wprowadzenie do polemikografii, Ach, ci intelektualiści, Bez katharsis czy Dziedzictwo Rudolfa Hoessa. Felietony Melkowskiego stanowić mogą wzorzec dla ewentualnych adeptów tej trudnej sztuki – wszystko w nich ma swoje miejsce, wszystko podporządkowane jest klasycznym już dziś regułom, wszystko wreszcie zmierza ku owemu punktowi iluminacji, nagłego błysku intelektu. Ale – o logiko cotygodniowej kartki papieru rzuconej na wiatr – wszystko też układa się jakby w logiczne ciągi, wszystko przyporządkowane jest naczelnej obsesji twórczej czy naczelnej sile intuicji – chęci mówienia o literaturze i kulturze w sposób mądry, ale z dystansem, w sposób taktowny, ale ze swadą, w sposób prosty, ale używając całego współczesnego aparatu badawczego humanisty, i wreszcie – w sposób oględny poprzez zastosowania parabol, alegorii, licznych przenośni i porównań, ale też w sposób prawdziwy... Te uwagi kreślone na marginesie jednej z najciekawszych i najważniejszych książek Melkowskiego odnoszą się tyleż do niej samej, co do całej spuścizny autora. Naczelnym zadaniem toruńskiego pisarza jest próba permanentnej mediacji prowadzona w wielu płaszczyznach kultury i literatury. Poprzez owe zabiegi mediacyjne Melkowski pragnie jakby tworzyć w swoich książkach model uniwersum kultury narodowej, a nawet umieszcza ten model w perspektywie zjawisk kultury światowej. Cenne to działania i jakże ostatnio rzadkie w naszej sztuce krytycznej, gdzie raczej dąży się do rozbijania wszelkich struktur, do kawałkowania treści i mówienia o wycinkach. Melkowski jest przykładem bardzo już dziś rzadko spotykanego krytyka tzw. „starej szkoły krytycznej”, gdzie każdy z jej przedstawicieli dążył najpierw do ogarnięcia całokształtu zjawisk występujących w obrębie kultury, a dopiero potem mówienia o cząstkach, przy jednoczesnym ustawieniu tychże cząstek w łańcuchu i cyklu rozwojowym. Zarówno – omówione obszerniej – felietony, jak i szkice krytyczne Stefana Melkowskiego weszły do skarbnicy kultury narodowej i stanowią znakomitą wizytówkę umiejętności pisarzy pomorskich. Tym to bardziej warte uwagi, iż Melkowski – poprzez swoje dygresje i komentarze – nieustannie stara się mówić o człowieku, jego problemach i bolączkach. Swoje artystyczne credo zawarł krytyk we wstępie do portretu polskiej prozy współczesnej pt. Domena prozy. Przytoczmy na koniec te mądrze brzmiące zdania, zdania będące dowodem na 103 to, iż myślenie o literaturze i prawdziwa krytyka literacka, rozumiana jako działalność misyjna, wciąż są żywe: (...) Literatura(...) jest po prostu rzeczą ludzką. Bardzo wszechstronnie ludzką. Bardzo głęboko ludzką. Bardzo subtelnie ludzką. Jest najwszechstronniejszym dokumentem człowieczej duchowości i kultury społeczeństw. Nie tylko dokumentem, ale także jakby potężnym rozrusznikiem wszechstronnego rozwoju jednostek ludzkich, społeczeństw i kultury. Dlatego to przede wszystkim warto pisać o literaturze (...). Dlatego też pisząc o literaturze trzeba pisać także o życiu. Działalność pisarska Stefana Melkowskiego jest najpełniejszym odzwierciedleniem tej zasady i tejże rzeczy ludzkiej. 1997 104 Rzetelność polonisty Jerzy Konieczny jako badacz dorobku Adama Grzymały–Siedleckiego Jerzy Konieczny urodził się w 1931 roku w Tczewskich Łąkach Pracował przez prawie dwadzieścia lat jako nauczyciel języka polskiego w szkole średniej. Później studiował polonistykę w PWSP w Krakowie, którą ukończył z wyróżniającym dyplomem magisterskim u prof. Wincentego Danka. Po dziesięciu latach obronił w Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu rozprawę doktorską pt. Literatura polska na Pomorzu Gdańskim w dobie rozbiorów. Promotorem była doc. B. Osmólska. Dzięki temu awansował Konieczny na stanowisko docenta w tworzonej w 1969 roku Wyższej Szkole Nauczycielskiej, organizatora i pierwszego dziekana Wydziału Humanistycznego, a potem prorektora tejże uczelni – już jako Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Potem przez lata Konieczny pełnił różne funkcje, ale szczególnie zapisał się w pamięci absolwentów i pracowników naukowych jako bezkonfliktowy dziekan Wydziału Humanistycznego, jako wymagający promotor ponad dwustu prac magisterskich, a nade wszystko jako autor rozlicznych artykułów naukowych, rozpraw i dysertacji. Spod jego opiekuńczych skrzydeł wyszło wielu późniejszych naukowców, nauczycieli, ludzi pióra i dziennikarzy. Niezmiennie przez lata kojarzył się Konieczny z bydgoską polonistyką i podczas wielu sesji naukowych w całej Polsce odbierany był jako ambasador miasta nad Brdą i Wisłą i jego nauki. Ukoronowaniem jego pracy była rozprawa habilitacyjna pt. Z problemów życia literackiego na obszarze zaboru pruskiego w XIX i XX wieku oraz nadanie mu przez Uniwersytet Gdański tytułu doktora habilitowanego, a przez Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Bydgoszczy funkcji profesora. Szczególne miejsce w dorobku Koniecznego zajmują badania spuścizny literackiej i epistolarnej Adama Grzymały–Siedleckiego. Jak pisał Andrzej Z. Makowiecki: Badania nad opracowaniem i skomentowaniem dorobku literackiego Grzymały–Siedleckiego oraz studia nad biografią krytyka podjął Konieczny wkrótce po doktoracie uzyskanym w 1966 roku. Archiwalne zasoby bydgoskie otwierały pod tym względem duże możliwości. Prace „grzymałologiczne” zaowocowały między innymi opracowaniem listów do Siedleckiego, znajdujących się w zbiorach Biblioteki Miejskiej w Bydgoszczy (artykuł w książce zbiorowej pt. W kręgu Adama Grzymały–Siedleckiego i dramaturgii polskiej, 1970), listów Jerzego Szaniawskiego do Grzymały (artykuł w tomie zbiorowym pt. Szkice z historii i teorii literatury, 1971), próbą wykazania zależności między korespondencją Grzymały–Siedleckiego i jego prozą wspomnieniową (opracowanie w „Kronice Bydgoskiej”, 1987) oraz innymi publikacjami: między innymi (...) Życie teatralne Bydgoszczy 1920–1970 i Polska tradycja teatralna na Pomorzu w latach zaboru. Kilkuletnie prace nad biografią i spuścizną literacką krytyka, przez wiele lat związanego z Bydgoszczą, poza opracowaniem z rękopisu tekstu Nie pożegnanych przyniosły także dwie książki: Twórczość krytycznoliteracka Adama Grzymały–Siedleckiego. Rozprawa materiałowo–bibliograficzna (1976) i Adam Grzymała Siedlecki. Życie i twórczość (1981). Pierwsza z tych książek była zwięzłą monografią pisarstwa krytycznego Siedleckiego – rozpoczynał ją rozdział o „sylwetce ideowej” krytyka, następnie była mowa o świadomości estetycznej Siedleckiego. W tej partii książki autor stanął przed zadaniem bardzo trudnym: Siedlecki był krytykiem o niezbyt wyrazistym światopoglądzie estetycznym. O ile jego poglądy polityczne są dość łatwe do określenia, o tyle w twórczości krytycznoliterackiej (szczególnie w zakresie aksjologicznym) był raczej eklektykiem. Przede wszystkim rządził się regułami „smaku” i własnego gustu literackiego i trudno jest zarysować zespół jego przekonań estetycznych – nic też dziwnego, że i autorowi książki się to nie udało. Ale praca ta przy wszystkich swoich mankamentach, wynikających z ograniczeń metodologicznych autora (...) miała niewątpliwą zaletę: była pierwszą próbą monograficznego opisu sylwetki twórczej Grzymały–Siedleckiego jako krytyka 105 i zawierała wiele materiałowych informacji dotyczących jego publikacji krytycznych. Swoje badania nad biografią i twórczością Adama Grzymały–Siedleckiego zakończył Konieczny „prawdziwą” już monografią pt. Adam Grzymała–Siedlecki. Życie i twórczość (1981). Objął jej zakresem całą biografię pisarza, omówił twórczość krytyczną, dramatopisarską i prozatorską. W efekcie powstała monografia, którą czytelnik obeznany z nowszymi postawami metodologicznymi mógłby nazwać „tradycjonalistyczną, ale która sumiennie i w sposób zapewniający „zupełność” informacji zbiera całość wiedzy o pisarzu, ujawnia także dane archiwalne.(...) Książka ta prezentuje się całkiem solidnie, przynosi wiele materiału starannie odszukanego w archiwach i korespondencji, do dziś także jest jedyną monografią poświęconą Grzymale–Siedleckiemu. Tego rodzaju rekomendacja prof. Makowieckiego nie wymaga dodatkowego komentarza. Warto jednakże podkreślić, że dorobek Koniecznego w omawianym względzie dostrzegany był w Polsce, analizowany i brany pod uwagę przy różnorakich zestawieniach i wykazach bibliograficznych. Jak pisał prof. Lech Ludorowski: Uprawiana od 35 lat regionalistyka historyczna (dodajmy i takaż analiza dokonań Grzymały–Siedleckiego) i pozwoliła Jerzemu Koniecznemu na stworzenie w ł a s n e g o solidnego warsztatu badawczego. Łączy się w nim archiwistyczna biegłość i wysoki zmysł dokumentaryzacyjny, faktograficzna rzeczowość i precyzja argumentacji oraz charakterystyczna postawa formułowania ostrożnych, wyważonych sądów, unikających wszelkich „nadinterpretacji” A dalej – nawiązując już bezpośrednio do szczególnej dziedziny zainteresowań Koniecznego Ludorowski dodaje: Drugi (rzec można) koronny nurt zainteresowań Jerzego Koniecznego (...) koncentruje się wokół postaci, działalności i twórczości Adama Grzymały–Siedleckiego. Jest bowiem bydgoski polonista jednym z głównych pionierów badań tej barwnej, niezwykłej osobistości w dziejach polskiej kultury (porównywanej przecież z Piotrem Chmielowskim), jej kompetentnym znawcą i zasłużonym propagatorem. Autorskie dokonania są doniosłe i obfite ilościowo, obejmują bowiem prac kilkanaście, w tym trzy publikacje książkowe. Także prof. Józef Bachórz – nie stroniąc od krytyki – podnosi przede wszystkim walory pisarstwa Koniecznego. Warto zacytować obszerny fragment z oceny Bachórza, chociaż powtarzać się tu będą sądy na temat książek omówionych już wyżej: Oprócz bloku prac o życiu literackim Jerzy Konieczny opublikował osiem artykułów i dwie książki o Adamie Grzymale–Siedleckim oraz opracował edytorsko z rękopisu cztery rozdziały jego Nie pożegnanych, opatrując je obszerną notą wydawniczą i komentarzem (1972). W jakiejś mierze i te prace badawcze wiązały się z regionem – wszakże Grzymała–Siedlecki miał z Bydgoszczą liczne związki w okresie międzywojennym, po II wojnie światowej aż do śmierci mieszkał i pracował w tym mieście, tu znajduje się bogaty zbiór jego książek i rękopisów – ale zdecydowanie wiodły na pozaregionalne szlaki geograficzne i problemowe. W książce Twórczość krytycznoliteracka Adama Grzymały–Siedleckiego. Rozprawa materiałowo– bibliograficzna (Warszawa–Poznań 1976) Jerzy Konieczny zajął się jednym z najobszerniejszych działów spuścizny tego płodnego pisarza, nieprzerwanie od schyłku XIX wieku aż po rok 1967 uczestniczącego w głównych nurtach życia literackiego i teatralnego Polski. Zawiera się tu rzetelna próba ukazania ideowych i estetycznych podstaw działalności krytycznej Grzymały–Siedleckiego, omówienie jego portretów i szkiców literackich, przegląd opinii o jego zasługach w dziedzinie publicystyki literackiej i dokumentacja bibliograficzna najcenniejszych jego publikacji (artykułów, felietonów, recenzji itp.) na tematy literackie. Zbyt skrótowo jak na ogromne rozmiary materiału, wśród których przychodziło autorowi poruszać się, wypadła prezentacja tej wielokierunkowej i wielogatunkowej publicystyki literackiej, wyrywkowo zostały potraktowane niektóre działy jej imponującej całości (prawda, że przez nikogo przedtem nie ogarnianej jako przedmiot systematycznego rekonesansu), ale gdy się po latach niemal już dwudziestu czyta tę „rozprawę materiałowo–bibliograficzną”, to jedno uderza w niej nader pozytywnie: właśnie owa wspomniana przed chwilą rzetelność. Chodzi mi tu nie tylko o pracowite i czasochłonne docieranie do tekstów, rozproszonych po 106 czasopismach z wielu lat i z rozmaitych miast, lecz również – a nawet jeszcze bardziej – o obiektywne, zrównoważone, nacechowane lojalnością w stosunku do pisarza, wolne od ideologicznych „naświetleń” przedstawianie jego poglądów. Podobne zalety ma książka Adam Grzymała–Siedlecki. Życie i twórczość (Bydgoszcz 1981). Jest to – jak wynika z „poetyki” tytułu – monografia. Słowa „życie i twórczość” sygnalizują tradycyjne rozumienie tego gatunku wypowiedzi naukowej, a więc traktowanie biografii i pism jako dwóch sekwencji prezentowanej całości, z których pierwsza służy objaśnianiu drugiej, choć druga będzie się nadto odwoływała do kontekstu pozabiograficznego (np. Do prądów literackich, do dzieł innych pisarzy itd.). Pod względem metodologicznym nie była to w roku 1981 oferta o cechach nowatorstwa. Lektura książki upewnia, że mamy do czynienia z postępowaniem badawczym opartym na wzorach nieraz wypróbowanych w przeszłości. Z tym wszystkim jest to przecież rzecz w moim przekonaniu prawdziwie wartościowa. Jeśli głównym zadaniem monografii pisarza – bez względu na „szkołę” metodologiczną, której wskazaniami kieruje się badacz – jest ukazanie całościowe dorobku tego pisarza, swoistości jego dzieła i określenie jego miejsca w epoce, to książka Jerzego Koniecznego zadanie takie wypełnia. A jakkolwiek o niektórych jej fragmentach można by było formułować zdania krytyczne (...), to przecież nie ulega kwestii, że została w niej wykonana wielka – by tak rzec – „praca u podstaw” wiedzy o Grzymale–Siedleckim. Podstawowe bowiem znaczenie ma nie tylko to, co należy do dziedziny faktografii i bibliografii, lecz również to, co jest rekonesansem w sferze jakości. Z tej książki historyk literatury dowie się, które pozycje w zasobnym pisarstwie Grzymały–Siedleckiego bardziej zasługują na uwagę (i dlaczego), a które mają znaczenie mniejsze. Celne też są rozpoznania koneksji jego twórczości z tendencjami estetycznymi i modami środowiskowymi określonych czasów. Ponieważ zaś Jerzy Konieczny uwzględnił w swych rozważaniach komplet spuścizny publikowanej i rękopiśmiennej pisarza, a prócz tego ogarnął chyba wszystko, co o nim i o jego utworach napisali inni, więc stworzył także i solidny fundament pod badania przyszłe. Prace o Grzymale–Siedleckim (książki, artykuły i studia materiałowe, komentowane wydanie kilku rozdziałów Nie pożegnanych) stanowią bodaj najobszerniejszy wycinek dorobku naukowego Koniecznego, wycinek – chciałbym to zaakcentować – godny uznania i docenienia, zwłaszcza że przynosi on wiedzę o pisarzu, który nie powinien być przeoczony w bilansie kultury polskiej XX wieku. Podobnie – nie można przejść do porządku dziennego nad trzema opiniami profesorów z Uniwersytetów w Warszawie, Lublinie i Gdańsku, a więc ośrodków niezwykle prężnej myśli humanistycznej. Jeśli tak uznani i cenieni profesorowie oceniają jako wartościowy dorobek Koniecznego, to można tylko przyłączyć się do ich opinii. Dodajmy jeszcze wszakże, że Konieczny pisze swoje artykuły i książki o Grzymale–Siedleckim przejrzystym językiem, pełnym ciekawych porównań i celnych określeń. Stara się w tym względzie sprostać swojemu mistrzowi. Godna podkreślenia jest też wierność pisarzowi – opisywanie jego życia i dorobku z coraz to innych stron, z uwzględnieniem nowych badań i nowych artykułów. Mało znajdziemy w naszym regionalnym literaturoznawstwie par: pisarz – krytyk; pisarz – badacz. Raczej regułą jest chwilowe zainteresowanie, a faktem nader częstym zamiana fascynacji na ignoranckie przypinanie łatek. Konieczny podąża wiernie za Grzymałą–Siedleckim i może dzięki temu pisarz ten ma jedną z największych na Pomorzu bibliotek recepcji krytycznoliterackiej i naukowej. Jeśli do tego dodamy propagowanie dorobku pisarza i jego postaci przy każdej okazji, jeśli dodamy próby zaciekawienia młodego pokolenia jego spuścizną (liczne prace dyplomowe i magisterskie napisane na jego temat pod kierunkiem prof. Koniecznego), to otrzymamy obraz postmortualnej przyjaźni literackiej i nieprzemijającej fascynacji. 1997 107 Wielkopolska 108 Oddech morza w solarium O poezji Nikosa Chadzinikolau Nikos Chadzinikolau, poeta, prozaik, historyk literatury nowogreckiej i świetny tłumacz tejże literatury na język polski urodził się 1 października 1935 roku w miejscowości Trifilli. W swoim rodzinnym mieście ukończył szkołę podstawową i przez dwa lata uczęszczał do gimnazjum. Jako dwunastoletni chłopiec napisał pierwsze wiersze, założył teatrzyki – lalkowy i cieni. Pisał o tym później w powieści pt. Niebieskooka Greczynka. Po wojnie domowej (1946–49) znalazł się w Jugosławii, gdzie w Bitoli spotkał Ivo Andricia, laureata Nagrody Nobla z 1960 roku. Andrić znał język polski, gdyż studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przyszły Noblista sporo mówił Nikosowi o Polsce, roztaczał przed młodym Grekiem obrazy, które zaintrygowały jego wyobraźnię. Właśnie to spotkanie spowodowało, że Chadzinikolau zdecydował się przyjechać do Polski. Jego rodzice w tym czasie znaleźli się w Uzbekistanie, a ściślej mówiąc w jego stolicy – Taszkiencie. Tam też pochowany został ojciec Nikosa, który zmarł na zawał serca. Po jego śmierci, matka wraz z braćmi (Panajotisem i Manolisem) powróciła do Grecji. Tam też mieszkają do dzisiaj w Salonikach. Bogata, solarystyczno–marynistyczna wyobraźnia Nikosa Chadzinikolau kształtowała się pod wpływem wielkich kulturowych opowieści, głęboko zakorzenionych w tradycji greckiej, a ich pierwszym Ewangelistą i komentatorem był ojciec poety. Mały Nikos z szeroko otwartymi oczyma słuchał opowieści o życiu poławiaczy gąbek, o małym Perseuszu, który zamknięty w skrzyni dopłynął do wyspy Serifos. Najbardziej jednak fascynowały go tułacze losy Odysa – odwaga i wytrwałość, wierność i poświęcenie, a nade wszystko cierpliwość i wyobraźnia. Skąd mógł przypuszczać, że po latach jego los przypominać będzie dzieje tego homeryckiego bohatera. Jego okręt w młodości wypłynął na szerokie morze i długo błąkał się – jak pisze Juliusz Słowacki – sto mil od brzegu i sto mil przed brzegiem – aż dotarł do Itaki – Polski. W piętnastym roku życia Chadzinikolau przyjechał zatem do tego chłodnego i tajemniczego kraju. Gimnazjum i szkołę muzyczną ukończył w Szczecinie, tam też prowadził chór i zespół wokalno–muzyczny, który wystąpił między innymi na festiwalu młodzieży i studentów w Warszawie. Autor „Feniksa” pisał wtedy melodie i teksty piosenek, a sytuacja człowieka żyjącego na styku, a może nawet w środku dwu kultur, wciąż wzbogacała jego osobowość, rodziła nowe aspiracje i nowe liryczne składnie. Prosto z festiwalu w Warszawie (1955) pojechał Chadzinikolau na studia polonistyczne do Poznania. W czasie studiów pisał wiersze, tłumaczył swoje greckie liryki na język polski. W 1956 roku zadebiutował w prasie greckiej, a dopiero w 1958, równocześnie – w dwu pismach polskich: „Pomorzu” i „Tygodniku Zachodnim”. Chadzinikolau koncertował w całej Polsce z duetem rewelersów „EROS” i do dnia dzisiejszego jego związki z muzyką są bardzo rozległe i ścisłe. Pisywał i wciąż pisze słowa i melodie do piosenek polskich i greckich (mało kto pewnie wie, że Chadzinikolau jest autorem słynnej, śpiewanej na całym świecie przez Mirelle Matieau, piosenki pt. „Acropolis, adieu”). Był też autor Klepsydry współzałożycielem zespołów „Helleni” oraz „Prometeusz”, pisywał scenariusze, promował start znanej piosenkarki Eleni i tenora Paulosa Raptisa. Przygotował w Interpressie trzy filmy: „Rodowód”, „Poeci Ziemi Południa” oraz z zespołem ZODIAK „Wyspa grecka”. Oprócz tego Chadzinikolau przez dwadzieścia siedem lat pracował w szkolnictwie, najdłużej w XII LO w Poznaniu, jako polonista. Prowadził także lektorat języka greckiego na Uniwersytecie Poznańskim oraz szkołę dla dzieci greckich w Polsce, współredagował tygodnik „Dimokratis” oraz pierwszy słownik polsko–grecki (Wrocław 1953). Był założycielem Towarzystwa Przyjaźni Grecko–Polskiej w Atenach, a w Polsce – Towarzystwa Przyjaźni Polsko–Greckiej (wspólnie z dr Mieczysławem Wojeckim). Jest też 109 inicjatorem i organizatorem corocznego Międzynarodowego Listopada Poetyckiego w Poznaniu. Chadzinikolau opracował też i wydał pierwsze w Polsce „Rozmówki polsko– greckie”. W Grecji wielokrotnie pisano w prasie i w historiach literatury, że Chadzinikolau jest ambasadorem literatury i kultury greckiej w Polsce – przejawem uznania były liczne nagrody, w tym bardzo ceniony Medal Imienia Aleksandra Wielkiego.Chadzinikolau jest stałym współpracownikiem greckich pism literackich, takich jak: „Pnevmatiki Zoi” (Życie Intelektualne), „Doma” (Poddasze) i „Pangosmia Sinergasia” (Współpraca Międzynarodowa), gdzie stale publikuje przekłady z literatury polskiej oraz artykuły o literaturze, kulturze i oświacie. Chadzinikolau poeta – tyleż grecki mieszkający w Polsce, co polski – wędrujący wciąż myślą po wyżynach Peloponezu i Attyki, nizinach Tesalii i Epiru – może się wylegitymować pokaźnym dorobkiem. Tworzą go następujące zbiory wierszy: Barwy czasu (1961), Otwarcie światła (1964), Wyzwolenie oczu (1967), Godzina znaczeń (1969), Bezsenność (1970), Próba nocy (1971), U słonych źródeł, wybór wierszy (1972), Dobrze, Syzyfie (1974), Exodus (1976), Moje krainy, poezje wybrane (1978), Rodowód (1979), Amulet (1980), Po sztormie, poezje morskie (1981), Klepsydra (1982), Słoneczny żal (1985), Bez maski, poezje wybrane (1986), Feniks (1988), Erotyki (1990), Właściwa miara (1991), Tylko miłość (1993), Pieśni Orfeusza (1994), Liryki miłosne (1994) oraz Aforyzmy – Haiku (1997). Liryka Chadzinikolau jest niezwykle skupiona, pełna wewnętrznych napięć i niedomówień, niedookreśleń, żyjąca jakby podskórnym rytmem, pulsowaniem żywiołów. Postaci występujące w tych wierszach żyją w świecie idealnie czystych barw i dźwięków. Zapatrzone w dal, szukają w przestrzeni odpowiedzi na odwieczne kulturowe pytania. Postaci te, milczące, jakby tęskniące za przemijaniem niczym augurowie próbują z toru lotu nadlatujących ptaków odczytać kształt przyszłości. Podobnie narrator tej poezji pragnie rozwikłać zagadkę istnienia, żyjąc w harmonii z przyrodą, wypowiadając słowa przymierza ze szmaragdem morza i wypełniającym próżnię błękitem nieba. Nie może chyba dziwić to, że pod powierzchnią tych strof wyczuwalna jest cała tradycja kultury greckiej, że pobrzękują w nich echa dawnych, dobrze znanych poematów bohaterskich. A przy tym także i teraźniejszość literatury kraju, który kiedyś był kolebką cywilizacji – miękkość i delikatność Kawafisa, mądrość Elitisa i drapieżność Ritsosa. Wszystko to oczywiście przetrawione i przekształcone w indywidualny kształt wiersza, w indywidualny, ale jakże też uniwersalny manifest, wyznanie: Jestem, /więc myślę./ Toczę kamień losu./ Szczęśliwa to chwila,/ w której tyle blasku ze szczytu./ Jestem,/ więc tworzę./ Tworzę,/ bo kocham./ Szczęśliwa to chwila,/ w której śmierć bezradna. Częstokroć pojawiają się w tych wierszach motywy zaczerpnięte z greckiej mitologii, ale równie często pojawiają się prości ludzie, wpisani swym życiem w krajobraz setek wysp i drzewek oliwnych, krajobraz cyprysów, winnic i dróg wydeptywanych odwiecznym, cierpliwym krokiem osła i muła. Chadzinikolau pragnie w swoich żarliwych strofach „zatrzymać chwilę”, dać świadectwo nagłemu zachwyceniu, zamyśleniu, odczuciu ciepła kobiecego ciała. Kobieta i mężczyzna – w wierszach – to aktorzy wychodzący na scenę amfiteatru życia by w piekącym słońcu odegrać swoje role. Aktorzy oszukujący nieświadomych widzów – prawdziwie kochający, czujący, czasem nienawidzący. Wszystko w lirykach autora U słonych źródeł pulsuje ledwie uchwytnym ciepłem, słychać w nich tętno krwi, odbijające się zwielokrotnionym echem w świadomości, i szum wiatru w liściach drzew, i łagodny szept kochanków okrytych całunem nocy – poeta zdaje się transponować codzienność w sen i – odwrotnie – sen w codzienność. Ze szczególną mocą uwidacznia się to w wierszach przywołujących rodziców; dawne codzienne zajęcia, błahe zamyślenia urastają w perspektywie wiersza do rangi chwil, które na zawsze powinny być ocalone. Tęsknota i smutek każą poecie ciągle myśleć o swojej ojczyźnie, każą mu żyć w trwodze myśli o 110 niespełnionym powrocie i to one podsuwają wyobraźni sylwetki i cienie Syzyfa, Mojry, Ikara, Ledy i Ptaków Stymfalskich, każą żyć w poświacie słonecznego żalu: Nie dziw się,/ że w moich wierszach/ słoneczny żal./ Powracam do dżwięków/ z dzieciństwa,/ do niknącej rzeki. – powiada poeta, choć wie, że powroty zawsze skazane będą na niepowodzenie, bo tak jak Syzyfowi nigdy nie udało się postawić kamienia na szczycie góry, tak niemożliwe jest ponowne postawienie stopy w arkadii dzieciństwa. Pozostaje zatem – jak pisze Leszek Żuliński – konfrontacja odwiecznych symboli z realiami współczesnych doświadczeń. Poezja Nikosa Chadzinikolau jest zatem wynikiem nierzeczywistego, poetyckiego doświadczenia cudownej, feeryjnej krainy dzieciństwa i realnego doświadczenia chłodu, smutku, melancholii Północy. Poeta wyrwany ze swej świetlistości i jasności, uczy się przyzwyczajać wzrok do chłodnych mgieł i długich zmierzchów. Uczy się pokory wobec nieubłaganych praw przyrody i praw ludzi każących drugiemu człowiekowi szukać nowej ojczyzny w kraju wygnania. Poezja Chadzinikolau rodzi się także w miejscu zderzenia greckiej archaiki z tym, co po niej pozostało – w punkcie zderzenia wyłowionej z morza amfory i bólu ojca siedzącego w więzieniu. Poeta przenosi na żyjących ludzi, szczególnie na bliskie osoby, aurę i atrybuty przynależne krainie mitów. Ale często jest też tak, że granica pomiędzy mitem i realną rzeczywistością rozmywa się, zostaje pieczołowicie wygładzona. Wtedy prosty, odarty z wyszukanych metafor, liryk czytać należy jak metatekst – mający swoje korzenie w setkach, tysiącach głosów przodków. Czasami dochodzi też w tych wierszach do sakralizacji wypowiedzi; mamy wtedy wrażenie, że to jedno z bóstw Olimpu odezwało się raz jeszcze i obdarzyło potomnych jeszcze jedną maksymą. Owe przestrzenie mityczne czy boskie, pojawiają się w wyobraźni Chadzinikolau na prawach odwiecznego zamiłowania Greków do stwarzania niezwykle pociągających miraży – wizji mających jednak jakiś walor prawdy; niczym nieomal dotykalna głębia ciągnących się w dal paciorków oliwkowozłocistych wysepek i ścieżek pnących się między skałami. Nie ulega wątpliwości, że dwoma najbardziej immanentnymi – pojawiającymi się zarówno w warstwie znaczeniowej, jak i językowej – odgłosami tej poezji, a także figurami stylistycznymi, są – światło i morze. To zapewne tęsknota za świetlistą młodością nasączyła wiersze Chadzinikolau tak ogromnym ładunkiem światła. Młodość też uczyła go czystości, piękna i smutku niknącej pod horyzontem dali; ona dała mu duszę poety i kazała wiecznie czekać na spełnienie, wiecznie wypatrywać. To dlatego autor Amuletu zawsze mówić będzie: Na południe powrócić pragnę, stanąć jak kolumna w słońcu. Młodość i słońce splotły się tu w jedno i zawsze we wspomnieniach występują razem. Słońce pełni w tej poezji funkcję sprawczą. Ono obwieszcza początek nowego dnia, ono – dla każdej doby z osobna – ma przygotowany swój pogrzebny, morski hymn. Słońce to także siła ożywiająca barwy, dająca życie roślinom, siła rozgrzewająca piasek i kamienie przy drodze. Efekt działalności słońca – zdaje się konstatować w swoich wierszach autor Słonecznego żalu – jest dotykalny, czujemy jego działanie na sobie. Wielką tęsknotą poety jest chęć oddania owego działania także i w wierszach. Jak dawni Egipcjanie, widzi Chadzinikolau w słońcu najpełniejszą materializacją bytu doskonałego, jemu składa w ofierze swe wiersze, bo z niego się one biorą. Poeta wie, ile w nas siły słonecznej, ale też widział nieraz zmarszczki słońca na twarzy. Inny poeta emigrant – Czesław Miłosz – powie w jednym ze swych wierszy, iż barwy ze słońca są; Chadzinikolau, jeszcze jakby poszerza tę myśl. W jego świecie nie tylko barwy, ale wszystko pochodzi od słońca, które też daje i zabiera życie: Moje miasto,/ miasto wielkiego słońca,/ (...)/ płomień kruszy glinę,/ z której tworzono/ antyczne amfory/ powietrze oślepia popiołem. Słońce niesie ukojenie, ale też odbiera siły, bezlitośnie niszczy. A wtedy – gdy najdotkliwiej odczuwa się jego potęgę – najlepiej zanurzyć ciało w chłodnej morskiej wodzie, wtedy najlepiej oddać się we władanie seledynowej rześkości fal. 111 Morza to druga wielka obsesja i tęsknota Chadzinikolau, jakby wewnętrzna fatamorgana. Gdy czuje się przegrany, osamotniony, gdy potrzebuje pomocy, wtedy poeta najchętniej szuka ratunku w oddechu morza, w jego szaleńczej sile i dziecinnej, czułej łagodności. Wtedy też mówi: Starczy mi jeden dzień/ wśród odmętów fal/ i słonych pocałunków. A więc także i morze jest siłą sprawczą, pobudzającą nieustannie do życia. Poeta wychodzi z niego, tak jak feniks wstawał z popiołów. My, Polacy nie jesteśmy w stanie zrozumieć do końca czym dla kogoś pochodzącego z krainy poprzetykanej morzem jest jego magia. Zwykle kojarzy nam się ono z monotonną linią brzegową – tymczasem morze Grecji i krain śródziemnomorskich ma w sobie jakiś przedziwny, tęskny ton. Kto tego nie zobaczył i nie poczuł, ten nie zrozumie. Już samo obcowanie z tak pięknym, barwnym i nieomal żywym tworem natury, uczy wrażliwości, subtelności i na zawsze pozostawia w poecie jakże ludzką tęsknotę za dalą, za wzniesieniem się nad horyzont. Ale tak, jak w przypadku żywiołu słońca, żywioł morza ma też dwa oblicza – dodaje sił, ale też i z całą bezwzględnością morduje, pochłania ludzi, popiersia dawnych bogów oraz pełne wina i oliwy dzbany. To ciemność gromadzi ból w kroplach, tak jak zło, które jest w ludziach, każe cierpieć ludzkim głazom, takim jak ojciec poety. Tak jak nienawiść, która jest w ludziach, każe ronić łzy ludzkim drzewom oliwnym – takim jak matka poety. Jest to przecież poezja wielkiego ludzkiego bólu, głębokiego – przejmującego do szpiku kości – poczucia przegranej; poezja mówiąca o takich chwilach, gdy odnajdujemy się nagle po zachodzie słońca, zanurzeni po pas w soli – a wiatr gromadzi na naszych czołach słoność pełną pocałunków. Wszystkie statki odpłynęły. Zostaliśmy znowu wśród wielkiej przestrzeni. Przekraczamy wymyślony horyzont. Milczymy oparci o pozieleniały i śliski pal. A może jesteśmy do tego pala przywiązani i czekamy już tylko aż przyjdzie przypływ morza i na zawsze odgrodzi nas od smaku słońca i gorzkiego blasku morskiej piany. Tutaj – w tym boskim solarium, najpełniej odczuwamy jedność morza i słońca, jedność wszystkich żywiołów. Dopiero w tym momencie rozumiemy, dlaczego domy jaśnieją/ w bryzgach słońca. Solarystyczna poezja Nikosa Chadzinikolau, gorzka i słonosmutna, ale jakże prawdziwa, jest zapisem wielkiej egzystencjalnej tęsknoty. Nieustannego, nieposkromionego pragnienia dali i pełni, tęsknoty za tym, co już dawno odeszło w zapomnienie i za tym, co pozostało na zawsze poza zasięgiem i możliwościami naszej wyobraźni. Tylko miłość potrafi złagodzić ten ból, tylko głęboka stoicka mądrość może pobudzić nas od nowa do życia. Wtedy poeta zaczyna czuć czym jest otaczający nas świat, wtedy otwiera się przed nim niewyobrażalna dla zwykłego śmiertelnika przestrzeń, wtedy widzi sens. Mówi: Zatrzymaj tę chwilę,/ w której liść wiruje dzwonnym wiatrem,/ a drzewo pilnuje rozstajów. Zatrzymaj tę chwilę, w której małża otwiera się jak dłoń,/ a morze goni za łodzią./ Zatrzymaj tę chwilę/ w której słowo przekracza granicę ust./ dla pierwszej pieśni. Poezja zatem – w ujęciu Chadzinikolau – jest pamiętnikiem i dziennikiem wrażliwości, jest manifestem jedności z morzem, słońcem, solą na wargach rybaka i mrocznym snem o odeszłej młodości: Urodziłem się pod dziwną gwiazdą – / zaraz spadła za domem/ i było ciemno./ Przed domem modliły się akacje,/ kobiety śpiewały jak ochrypłe mewy./ Matka leżała z otwartymi oczami/ i patrzyła w okno/ aż po ostatni nerw źrenic./ O szybę rozbił się nietoperz./ Noc skamieniała/ ofiarując własną bezradność... Poezja zatem wykracza poza ramy ludzkich doświadczeń i sięga wyżyn mitu śródziemnomorskiego, mitu spełnionego człowieczeństwa, wiecznej nadziei i obietnicy powrotu z połowu. Nikos Chadzinikolau stworzył na użytek własnej poezji swoistą metodę liryczno– narracyjną, której wyznacznikami są wiara w człowieka, jako tego, który oswaja chaos; prawda elementarnych żywiołów toczących nieustanną walkę w przyrodzie; podświadomość zsuwająca się z fioletowych płaszczyzn snu ku błękitowi rzeczywistych dali; a wreszcie płomień wiecznej reinkarnacji – odradzania się martwych struktur i powierzchni, martwych 112 ciał i zastygłych na tysiąclecia gestów. Poeta i jego słowa ożywiają przepadłą w przeszłości rzeczywistość, tak jak morska fala ożywia leżące na brzegu, wysuszone glony. Chadzinikolau potrafi mówić językiem prostym, tworząc jakby rekonstrukcje dawnych greckich poematów, dawnych pieśni weselnych i żałobnych. W tych – z reguły krótkich – lirykach pobrzmiewają echa przeszłych melorecytacji, śmiechów kochanków; w tych lirykach lśnią wpatrzone w ogień oczy Safony, odzywają się głosy wielkich poetów, filozofów – Chadzinikolau udało się odnaleźć w sobie tę niesłychanie subtelną nić natchnienia – nić, która łączy starożytność z teraźniejszością: nić, która połyskuje w mroku i drażni wyobraźnię niczym miliony rozrzuconych pod niebem Grecji gwiazd. Liryka autora Bez maski – tak zakorzeniona w słońcu – ożywiana jest nieustannie refleksami światła. Światło to pierwszy radosny zwiastun powrotu do ojczyzny, zwiastun połączenia z grecką kulturą: Czas tu nie ma władzy, choć tyle kamieni,/ Każdy kamień jest ciągłością Boga./ Dotknąć, jak dotyka się twarzy matki./ Tyle światła./ Ziemia ulepiona ze światła./ Oddycham światłem (...). Światło jest przeciwieństwem ciemności, przeciwieństwem śmierci. Poeta nieraz już spojrzał śmierci w oczy, zaznał mroku i czerni śmiertelnego upadku. Dlatego tak wymownie chwali życie, cieszy się każdą oznaką istnienia i zwyciężenia niszczących sił. Otarcie się o śmierć dało poecie rozległą perspektywę, pozwoliło dostrzegać rzeczy dotąd ukryte przed jego oczyma, a także dało mu umiejętność wyławiania z nicości krajobrazów ledwie przeczuwanych: Noc ma twarz głodnego zegara/ albo obłupanej figury/ skazanej na milczenie./ Milczenie tak zaraźliwe,/ że odbiera mi oddech./ Noc cierpi na nagłą ciemność./ Śmierć uszczelnia się we mnie./ Noc z krwi odlana/ przenosi mnie w ciszę./ Czyżbym tylko ciszę miał zostawić?/ Nie szukam wieczności w słowach./ Nie krzyczę./ Opanowałem sztukę bólu./ Czekam na światło./ Tylko światło jest życiem. W tej na poły boskiej świetlaności poeta jakby na nowo przeżywa tragedię mitycznego Feniksa i wraz z nim zdaje się wstawać z popiołów. Począwszy od tomu pt. Słoneczny żal zaczyna się u poety cały obszerny cykl utworów rezurekcyjnych. Odrodzenie, powstanie z popiołów, napływ nowych sił, wszystko to stanowić zaczyna zupełnie inną jakość. Nie bez wpływu – zapewne – na takie kształtowanie się i nastawienie liryki miały zdarzenia z życia poety: Ból jest miarą człowieka./ Nie przychodzimy jednak na świat/ tylko by cierpieć./ Dlatego nigdy nie podziwiałem śmierci./ Zjawiła się jak cisza/ pożyczona od śniegu./ Nie udało jej się jednak/ oblodzić moich warg/ ani serca. Opisuje zatem poeta jakby sytuację człowieka, któremu udało się umknąć sprzed bezlitosnej piki śmierci, człowieka, który dzięki tak realnej jej bliskości, tak realnemu jej doświadczeniu, może teraz dostrzec całą złożoność świata, może zachwycać się ulotnością czasu i przestrzeni. Odrodzenie jest niezbędnym warunkiem zaistnienia oczyszczającej energii poezji i miłości. Choćby miłości zwiewnej, jak ta opisana w liryku pt. Morska dziewczyna: Na brzegu cię widziałem,/ gdy szczotkowałeś włosy słońcem./ Potem rozpięłaś falę jak bluzkę/ w godzinie miłości./ Cała niebieska./ Odlana z kruszców morza./ I wtedy poczułem na wargach/ smak startej kropli. Poeta w smaku soli odnajduje smak życia – morze nieustannie powraca w tych wierszach niczym ostateczne crescendo istnienia. Groźny żywioł jakby pointuje wszystkie ludzkie wysiłki, swoją głębią i cudownością promieniuje na człowieka, dodaje mu sił, bądź siły odbiera. Poeta pragnie w żywiołach odcisnąć swoją twarz i żywioły najbardziej intrygują jego wyobraźnię. Zdaje się patrzeć na rzeczywistość jak na nieustanną walkę sprzecznych, groźnych i tragicznych zarazem sił. Czy to będzie mały kamyk na brzegu, cyprys wrastający w niebo, słońce czy ludzki ból, wszystko podlega jednej regule walki. Nie ma sił obojętnych, nie ma miejsc neutralnych, a poeta – w ujęciu autora Rodowodu – staje się tym, który powołany został by dać świadectwo wiecznej batalii, tym, co przyjąć musi w siebie jęk pękającego lodu i płacz rozkwitających kwiatów. Wszystko wszak zdaje się go ranić, wszystko dotyka jego delikatnej, eterycznej duszy. Poezja jest właśnie pogłosem walki, remedium na ból i słoneczny żal. Poeta uczestniczy jakby w wielkim, wciąż trwającym pogrzebie postrzeganego świata: 113 stale coś w sobie żegnam,/ stale odchylam się w ciszę. A jest to zadanie ponad siły, jest to praca Syzyfa, wiecznie odradzający się w kamieniu ból. Poeta dopiero co powrócił z krainy śmierci i wszystko dookoła zdaje się nosić ślady jakiejś kosmicznej walki: drzewa podobne do wypalonych figurek, owdowiała trawa, woda wypłakana przez matki. Gdzie nie spojrzeć płaskowyże popiołu, zgliszcza. Ptaki, które się tu pojawiają, przypominają nierealne ważki bujające nad jakimś monstrualnie wynaturzonym ogrodem. Tutaj, w takim krajobrazie wewnętrznym zacząć się musi stopniowe wzrastanie, tutaj obudzić się musi wszystko to, co było skazane na sen. Ogień niszczy, ale ogień daje też życie – dlatego poeta może z nadzieją w sercu na nowo odgrodzić od rzeczywistości własną winnicę, wszak dzień zwisa jak winorośl, a wszystkie (...) myśli od słońca. Chadzinikolau maluje blaskiem – ogień stanowi w tej poezji jeden z warunków życia. Dlatego właśnie wyznaje: Czekam na światło./ Tylko światło jest życiem, a gdzie indziej dodaje: Wystarczy pomyśleć/ o toczeniu kamienia/ słonecznego. Jest zatem także blask wiecznym wyrzutem, udręką, którą wciąż od nowa trzeba przezwyciężać – noc wabi i zachęca, obiecuje rozległe nisze, przestrzenie ciepła, spokoju i dobra. A w gruncie rzeczy noc jest jedynie obietnicą rozpadu, kolejnej orgii żywiołów. Blask kojarzy się z wierszem jasnym, mądrym, skończonym – wszak odrodzenie w świetle wiersza to jedna z tęsknot poezji wszystkich czasów. Powie poeta: Wiersz jest pieśnią,/ słoną kroplą na wargach./ Wierszu powtórz/ nawet za cenę łez./ Wiersz jest skurczem serca,/ a może lepiej otwartą raną./ (...). Te świetlne, świetlane wiersze nazywa Chadzinikolau heliotropami, gdyż zawsze prowadzą one do jednego celu. Tym celem jest prawda o człowieku i o sobie samym. Słoneczna, poprzerastana strunami czystego blasku, kraina poetycka Chadzinikolau ma jakby gorzkosłony smak. Takie jest tu powietrze, takie pagórki i skały, takie liście oliwek, takie cyprysy i amfory. W krainie Chadzinikolau sól zdaje się osadzać w zagłębieniach ziemi, na wyłowionych z morza posągach i na wargach spragnionych wiecznie miłości dziewcząt. W tym świecie poeta porusza się, odnajdując poszczególne heliotropy i nawet iskierki gwiazd na niebie dodają mu sił, sprawiają, iż czuje jedność z kosmosem i wiecznością: Noc jest zwierciadłem./ Patrz w niebo./ To pora, która nie zawodzi./ Kto kocha gwiazdy,/ ten nie odchodzi w odblask świec./ Noc jest zwierciadłem/ jak twarz mojej matki./ Patrz w niebo/ i nie wstydź się kołatania serca./ To pora wieczności. Szlachetna nuta goryczy wyczuwalna w każdym wierszu umieszcza opisywane postaci jakby w przelocie pomiędzy przeszłością i teraźniejszością, jakby w zawieszeniu pomiędzy nadzieją, a sromotną klęską. Poeta opowiadając o swoich losach, o losach swojej włóczęgi, jednocześnie opowiada losy bohatera mitycznego – tylekroć pojawiającego się w mitologiach różnych narodów kulturowego włóczęgi, wiecznego tułacza. Jego droga znaczona jest pieczęciami krwi i soli, konwulsjami bólu, żalu i zwątpienia. Jego droga prowadzi od skał wysepek Morza Egejskiego, poprzez Ateny i Delfy, do zimnego, północnego kraju, do miasta nad Wartą. Tutaj dopiero Feniks może złożyć swoje pióra, tutaj dopiero – z perspektywy oddalenia – możliwe jest któreś już z rzędu o d r o d z e n i e , jakże dramatyczne i ekscytujące przejście od spopielałego ptaka do szybującego w dal Ikara. Chadzinikolau bez reszty zatraca się w poetyckich rytuałach przejścia – traci wszystko w jednej chwili i w jednej chwili odzyskuje... smak soli, blask ognia, źrenicę słońca i morza tęsknoty. 1990 114 Przestrzeń i iluzja O poezji i prozie Ryszarda Daneckiego Ryszard Danecki urodził się w Poznaniu 23 sierpnia 1931 roku. Już jako czternastoletni chłopak brał udział w walkach o wyzwolenie Poznania. W roku 1950 podjął studia w Moskiewskim Instytucie Literackim im. Gorkiego i obecnie należy do elitarnej grupy kilku zaledwie poetów polskich, którzy legitymują się dyplomem akademii kształtującej mistrzów słowa. Od momentu ukończenia studiów Danecki, pracuje w poznańskiej prasie, gdzie jest znanym publicystą kulturalnym. Jego debiut literacki miał miejsce w 1952 roku – poemat Wyzwolenie Poznania – a pierwszy zbiór wierszy ujrzał światło dzienne w roku 1958 (Witryna). W tym samym też roku czytelnicy otrzymali kolejny tomik – Czarny sześcian ciszy. Od tego czasu Danecki opublikował kilkanaście książek poetyckich – Twarzy odwracanie (1961), Afrasiabe (1964), Na opalenie skrzydeł (1969), Dedykacje (1972, 1974, 1984), Patrol poetycki (1977), Poemat piastowski (1978), Tobie Poznaniu, ten srebrny liść (1980); powieść quasi–biograficzną pt. Kropla oceanu, powieść dla młodzieży pt. Szaraneria i powieść teatralną – Listy do Lili Brik. Jest Danecki laureatem licznych konkursów, nagród i wyróżnień, z których wymienić koniecznie trzeba „Czerwoną Różę” i Grand Prix Księżnej Ago Khan we Francji. Zajmuje się też poznański twórca działalnością przekładową z języków: niemieckiego, angielskiego i rosyjskiego, jest redaktorem licznych publikacji zbiorowych, mecenasem młodych poetów i pisarzy; jego utwory oryginalne przetłumaczone już zostały na trzydzieści języków obcych. Początki działalności literackiej Daneckiego nierozerwalnie związane są z poczynaniami młodoliterackiej grupy „Wierzbak”, która po raz pierwszy określiła się publicznie w połowie 1956 roku. Oprócz Daneckiego należeli do niej Gerard Górnicki, Józef Ratajczak, Marian Grześczak, Maciej Marian Kozłowski, Konrad Sutarski, Eugeniusz Wachowiak. Znacznie później dołączył jeszcze Bohdan Adamczak. W swoistym manifeście grupy, opublikowanym w książce pt. Rzecz poetycka – młodzi (Łódź 1958) tak określał Danecki ramy tej formacji: Powstał jednolity zespół młodych twórców, których prócz węzłów osobistej przyjaźni połączyło nowatorskie spojrzenie na sztukę i zdecydowanie materialistyczny światopogląd. (...) Grupa „Wierzbak” w swoich założeniach zdąża do sztuki współczesnej, tj. wyrażającej wszystkie węzłowe konflikty społeczne i moralne naszego czasu za pomocą środków artystycznych, zrozumiałych dla współczesnego odbiorcy – poprzez odwołanie się do doświadczeń jego codziennego życia i unikanie zastygłych schematów tradycyjnej sztuki. Obraz poetycki to najkrótszy i najdoskonalszy środek przekazywania myśli i uczuć – musi pomagać, a nie utrudniać zrozumienie zamierzeń autorskich... (...). Twórczość Daneckiego jak klamra spinają dwie książki, które ukazały się w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Wybór wierszy Zawsze jest czas teraźniejszy (1985) i wybór opowiadań pt. 112 godzin szczęścia (1988). W książkach tych najwyraźniej dały o sobie znać centralne problemy i właściwości tej literatury. Te książki to jakby katalog miejsc szczególnego uwrażliwienia, a zarazem mapa z zaznaczeniem drogowskazów i kamieni milowych, wzniesień i depresji. Działalność literacka Daneckiego spotykała się z żywym odbiorem czytelników i krytyków. Ci ostatni przytykali mu różnorakie etykietki – posądzali go o konstruktywizm (w złym tego pojęcia znaczeniu), surrealizm i staromodny liryzm. Niewiele tylko odezwało się głosów, aż przykro o tym mówić z perspektywy trzydziestoletniego życia poetyckiego autora, które w sposób mądry i konstruktywny starałyby się określić wyznaczniki tej niełatwej przecież w odbiorze liryki. Ale znalazło się kilku prawdziwych smakoszy słowa, którzy dostrzegli w Daneckim i w jego poezji niezbywalne wartości. Mieczysław Jastrun pisał, iż najciekawsza w tej poezji jest właśnie wrażliwość 115 zmysłowa, odczucie barw, zapachów, zamiłowanie do egzotycznych obrazów i dźwięków, a Julian Przyboś dodawał, iż podoba mu się w poezji Daneckiego to, że utwory te są sprawdzalne, osadzone w konkretnej sytuacji. I nie ulega wątpliwości, że obaj wielcy twórcy mieli rację. Jest bowiem poezja autora Czarnego sześcianu ciszy niezwykle ekscytującym przykładem umiejętnego poetyckiego przetworzenia wszystkich życiowych przeżyć i zmysłowych doznań, zauroczeń. Dlatego częstokroć dochodzi w tych utworach do karkołomnych zestawień wyrazowych, gdzie ornamentyka arabska sąsiaduje z lądującym odrzutowcem, a dymy i druty poznańskiej ulicy z bazarem Czikirsarai. Danecki znakomicie opanował poetyckie rzemiosło – pisze wierszem białym, ale też często potrafi posługiwać się klasycznymi formami wersyfikacyjnymi, by nagle zniżyć się do ulotności i zwiewności błahej piosenki czy zastosować ciekawe słowne stylizacje i archaizacje. Właśnie słowo jest podstawą swoistej filozofii poetyckiej Daneckiego: Żeby/ świat od nowa powstał – / konieczna jest mowa – / ta podległa czasom, przypadkom i trybom,/ a nie ta podobna wrzaskowi i piskom.... Słowo to przecież istota i miąższ rzeczywistości. Dlatego poeta stara się tak dobierać słowa, aby tworzyć swoiste „koronki metaforyczne”, próbujące chociaż w części zrekonstruować złożoność i zawiłość, urok i piękno świata. Są wiersze Daneckiego niezwykłymi dowodami ludzkiej wrażliwości zmysłowej. I nie darmo pojawiają się w poszczególnych utworach postaci Rubensa czy Hume’a. Danecki zdaje się pisać wszystkimi zmysłami; jest wrażliwy na ciepło i chłód, na delikatność i szorstkość, na barwę i ciemność, wreszcie na zapach i dźwięk: Żywiczny czas w sosnowym sęku/ wybucha nagle ognistym bożkiem – / kląskają suche płomienie sekund, / iskrami tryska igliwie gorzkie. Do tego wszystkiego dodać trzeba tak podobającą się Jastrunowi egzotykę; obok pędów figowych i brązowych Uzbeków, pojawiają się w warstwie metaforycznej i znaczeniowej kindżały, kilimy, Koran i gliniane ossarium, tygrysie skóry i bydło zebu. Wszystkie owe elementy zestrzelone w obszar wiersza tworzą niebywały poetycki plastikon. W każdym nowym utworze mamy do czynienia z inną konfiguracją znaczeniową. Danecki nigdy się nie powtarza, co najwyżej transponuje ten sam motyw w coraz to nowsze warianty. Częstokroć możemy doszukać się w utworach poznańskiego twórcy obrazów niezwykle ekscytujących wyobraźnię oraz wskazań niebywałych możliwości kontaminacyjnych ludzkiej wrażliwości. Ale przecież – jak pisał Danecki w manifeście „Wierzbaka” – W y o b r a ź n i a nie decyduje jeszcze o wszystkim, liczy się o tyle, o ile stwarzane przez nią wizje wzbogacają doświadczenie odbiorców sztuki. Jeżeli jest to wyobraźnia nie wykraczająca poza granice doświadczeń dziecka – może stwarzać miłe obrazki, ale ich wartość poznawcza może mieć znaczenie najwyżej w odniesieniu do czytelnika lub widza dziecięcego. Każdy najbardziej zaskakujący obraz jest mniej lub więcej nieoczekiwanym zestawieniem elementów już znanych. Zatem najbogatsza nawet wyobraźnia nie jest w stanie stworzyć obrazu, którego każdy poszczególny element nie dałby się sprowadzić do faktów znanych z doświadczenia. Takie obrazy i metafory jak choćby tlenione krwi gorejące znicze czy posąg drewniany z zachwytu zdają się tę zasadę potwierdzać. O wyobraźni Daneckiego pisał też ciekawie w posłowiu do wierszy wybranych Piotr Kuncewicz: Danecki ma osobliwie konkretną wyobraźnię przestrzenną, może i nie bałbym się określenia „geometryzującą”. Bardzo często jest tak, że jakiś element obrazu ma się do innych przestrzennie właśnie. Coś jest w środku, coś jest okrążone, coś otacza coś jest w kierunku „tam”, coś innego „z powrotem”, coś pomiędzy, wysoko etc. I faktem jest, że obraz Daneckiego wyobrażamy sobie przestrzennie.... Zwróćmy też uwagę na swoistą walkę żywiołów jaka się nieustannie toczy w tej liryce. Walkę pomiędzy światłem i mrokiem, pomiędzy barwami jaskrawymi i tonacjami barw złamanych, pomiędzy ogniem i lodem, krwią, ciałem i śmiercią. I choć w jednym z wierszy mówi Danecki, iż śmierci nie ma – (...) tylko formy giną, to jednak w aforyzmie tym odnajdziemy pogłosy pesymizmu. 116 Danecki nasącza też swoją poezję wrzącymi sokami miłości. Te wiersze pisane najczęściej są z dystansem, zbliżają się do łagodnej powiewności ludowej piosenki, są czasem prześmiewcze i samokrytyczne. Poeta przecież niesie w sobie widoki Buchary i Leningradu, drążą jego wyobraźnię „przestrzenne iluzje”, wracają spotkane niegdyś egzotyczne postaci – nie tak łatwo daje się więc zaskoczyć przez kobietę. Nie ulega wątpliwości, że Ryszard Danecki w perspektywie swoich wierszy rysuje się jako poeta niesłychanej zachłanności wizualno–semantycznej, jako poeta wrażliwy, często nadwrażliwy... Jawi się też Danecki jako wieczny konstruktor, ten który zawsze budował z rozbitych elementów budowle wyobraźni. Przy czym owo budowanie wcale nie ogranicza możliwości percepcyjnych i artystycznych twórcy – jak powiedział on na łamach „Nurtu” w rozmowie z Markiem Obarskim: Konstruktywizm nie ogranicza wizji poetyckiej – narzuca tylko logiczny rygor w b u d o w a n i u wiersza, zrodzonego z tej wizji, z inicjującego go przeżycia emocjonalnego, czy intelektualnego. Słowo musi być po prostu znaczeniowo sprawdzalne. Inaczej wiersz staje się niewiarygodny, niezrozumiały. Tak jak poezja jest u Daneckiego przede wszystkim domeną iluzji – tak nowelistyka pozostaje w orbicie przestrzeni. Opowiadania autora Kropli oceanu to jakby rozległy katalog ludzkich postaw w obrębie różnorakich przestrzeni wewnętrznych i zewnętrznych. Autor przez cały czas śledzi wzajemne osobowe interakcje, ukazuje swoich bohaterów w sytuacji wyboru, w momencie zawahania, w najtrudniejszej godzinie życia. Dwa obsesyjne tematy tych krótkich utworów prozatorskich – miłość i śmierć – splatają się nierozerwalnie w ciąg tragedii i chwilowych uniesień. Miłość z opowiadań Daneckiego zdeterminowana została przez tajemniczy instynkt śmierci. Ku niej prowadzi, przed nią ucieka i nieustannie się boi. Autor w tych utworach – odwrotnie jak to miało miejsce w poezji – opisuje związki pomiędzy kobietą i mężczyzną przywołując tonacje barw rozmytych walorowo. Mężczyźni jacy pojawiają się w opowiadaniach Daneckiego są pęknięci wewnętrznie, zwykle uwikłani w różnorakie damsko–męskie perypetie (rodzina, młodsza kochanka), nie potrafią zaangażować się bez reszty w proponowane im związki. Zwykle uciekają od kobiet, bądź pozostawiają je po prostu swojemu losowi. Konsekwencje tego są często opłakane i przywodzą nawet opuszczone kobiety do samobójczych śmierci (kolejny ważki motyw tej nowelistyki). Danecki ze szczególną wrażliwością odnotowuje te momenty w życiu, które są jakby śmierci przedsionkiem. Często główny bohater może jeszcze w ostatniej chwili odwrócić koło fortuny, ale przygląda się rzeczywistości jakby pozostawał nad nią w zawieszeniu, jakby świadomość śmierci oddalała go od bólu i krwi, od poczucia winy i wyrządzonej krzywdy. Przy czym stan taki daleki jest od cynizmu, przywodzi raczej na myśl poczucie totalnego osamotnienia i rezygnacji, poczucie bezsensu i absurdu ludzkiej egzystencji. Owa absurdalna strona człowieczego żywota niezwykle silnie oddziałuje na wyobraźnię autora. Ukazuje wszak on sytuacje, które – gdyby nie wieńcząca je śmierć – wydać by się mogły śmieszne, zabawne. Człowiek podążający kanałami do rzeźni by zabrać schowany kawał świńskiego mięsa zostaje zjedzony przez szczury; jeden z powstańców narażając własne życie czołga się w ogródku by zerwać dla kobiety dojrzałego pomidora; szanowany obywatel małego miasteczka, w zastępstwie pijanego kata, prosi sędziego o pozwolenie wykonania wyroku śmierci na złoczyńcy, a młody chłopak zgarnięty z ulicy przez Niemców i wykorzystany do kopania dołów dla rozstrzelanych – zostaje następnego dnia wezwany do Stadtverwaltung, gdzie wypłaca mu się czterdzieści siedem fenygów za prace ziemne. Ironia Daneckiego tylko pozornie jest efektowna, tylko pozornie zdaje się być wytworem literatury i literackiej kultury; w gruncie rzeczy jest ona bardzo mocno przywiązana do realnych zdarzeń i dramatów konkretnych ludzi. Jak powiedział Danecki we wspomnianej już rozmowie z Obarskim: Opowiadania te, bez względu na to, gdzie osadzona jest akcja, w kraju czy poza Polską, łączyło jedno: autentyzm. Starałem się jak najwierniej, bez stylistycznych 117 efektów, opowiedzieć o wydarzeniach, w których uczestniczyłem, lub z którymi zetknąłem się i – które mną wstrząsnęły! Mając nadzieję, że podobny wstrząs przeżyją czytelnicy... I czytelnicy rzeczywiście z reguły są zaskoczeni, zaszokowani – leniwa, ale konkretna narracja Daneckiego przybiera formę reportażu, sprawia, iż czyta się te opowiadania, jakby czując się bezpiecznym. Realia zdarzeń i sprawność warsztatowa urzeczywistniają opisy i prezentacje, ale zwykle na końcu opowiadania czeka czytelnika jakaś niespodzianka – silny okazuje się słabym, słaby przelewa krew i przemienia się w zwierzę. Danecki nie szuka wymyślonych odniesień, nie uwodzi czytelnika, raczej stara się rzetelnie relacjonować. I choć jego opowiadania rozgrywają się od Poznania i okolic, poprzez Warszawę, aż do Moskwy i krain polarnych, łączy je ten sam wizerunek człowieka – ukazywanego między miłością i śmiercią, między wahaniem, a podjętą decyzją. Człowiek Ryszarda Daneckiego jest dobry i pragnie także innym wyświadczać dobro. Nie z własnej winy, a raczej z racji uczuciowej bezradności został on wtłoczony w sytuacje, z których nie ma ucieczki bez sprawienia komuś przykrości, bez zranienia czyjejś duszy. Dlatego cierpi, miota się wewnętrznie, szuka bezskutecznie dróg wyjścia – wreszcie bezradny, zgnębiony, ucieka i dopiero po latach dowiaduje się jakie były jego ucieczki konsekwencje. Forma tych opowiadań jest wynikiem metody twórczej Daneckiego – ich niewielkie rozmiary podyktowane są koniecznością maksymalnego skupienia uwagi na opisywanych zdarzeniach. Autor jakby kondensuje na kilku stronicach fakty, gesty i wypowiadane kwestie, które mogłyby stać się fabułą obszernej powieści. Decyduje się jednak na skrótowość i paraboliczność opisu; wybiera raczej to, co ogólne i uniwersalne, co odnieść można do każdej sytuacji ludzkiej i do każdego człowieka. Tak powstaje – składający się z małych punkcików, ledwie impulsów – wyrazisty, holograficzny obraz człowieka. Gdyby się chciało pokusić o jego (człowieka) opis, należałoby powiedzieć, że jest on dobry, a nawet szlachetny – życie uwikłało go w cudze i własne dramaty. Nie chce on jednak wyrządzić nikomu krzywdy i podejmuje desperackie próby rozwiązania problemów. Jego bezkompromisowość i głęboka wewnętrzna uczciwość niestety powodują, iż brnie on bez końca. Zwykle ucieczka staje się dla niego jedyną alternatywą, jedynym wyjściem z sytuacji bez wyjścia. Twórczość Ryszarda Daneckiego ma głębokie walory humanistyczne – zarówno wiersze, jak i opowiadania tworzą swoisty obraz nieustannie pętanego przez los człowieka. Tym człowiekiem bywa sam autor, bywa przyjaciel poety, ukochana kobieta, przypadkowy bohater zauważonego dramatu. Poznański twórca pragnie wypełniać swoją pisarską powinność niosąc czytelnikowi obok piękna i wyczucia materii pisarskiej, także wartości ponadczasowe – pragnie wskazywać graniczne punkty ludzkiej wrażliwości. Doświadczenie jest jakby najważniejszym narzędziem w warsztacie pisarskim autora Dedykacji. We wspomnianej już rozmowie Danecki tak określa jego rolę w swojej sztuce: Chciałem być dyrygentem. Śpiewałem w chórach Kurczewskiego i Stuligrosza, prowadziłem, i to z sukcesami, chór harcerski na Śródce, założyłem w Poznaniu chór Związku Walki Młodych. Kiedy rozpoczynałem naukę w Konserwatorium, zaczęło mi to przeszkadzać w odczuwaniu piękna muzyki: słuchając symfonii zauważyłem tylko nawroty poszczególnych tematów, ich transformację, instrumentację. Później dopiero osiągnąłem trzeci – ten najwyższy stopień: ś w i a d o m e g o przeżywania piękna. Podobnie jest z doświadczeniem w pisaniu wierszy. Ale nie tylko wierszy – te prawa obowiązują także w utworach prozatorskich Daneckiego. Jego wirtuozeria narracyjna bierze się z dobrej szkoły reportażu, relacji, z jaką autor ma do czynienia codziennie w swojej pracy dziennikarskiej. Skrótowość i esencjonalność dały twórczości Daneckiego zaskakujące efekty – oto otrzymał czytelnik jakby obraz rzeczywistości mający kilka głębi; pierwsza z nich, to wiarygodna realistyczna narracja – opis świata z uwzględnieniem wszystkich zakamarków, wszystkich skrywanych przestrzeni. Druga głębia, to przepaść ludzkich charakterów, osobowości – ludzkich przestrzeni wewnętrznych; 118 trzecia – odnosi się do symboliki zdarzeń, wyposaża opisywanie postaci i sytuacje w kontekst kulturowy, naddaje informację wpisaną w ciąg ucieczek i powrotów ludzkości; głębia czwarta to rzeczywistość metaforyczna – objawiająca się ze szczególną siłą w poezji i prozie: człowiek zjadany przez szczury i szanowany obywatel, który przemienia się w zwierzę; te zdarzenia mają swoją moc, oddziałują poprzez treść, ale też i poprzez warstwę szerszą, rozciągającą się od każdej człowieczej tragedii jednostkowej, od pojedynczej śmierci, do śmierci jako wpisanej w ludzkie życie abstrakcji. Głębia piąta – to naturalistyczne zwrócenie uwagi czytelnika na zwierzęce i podświadomościowe źródła ludzkich zachowań. Ta głębia najpełniej koresponduje z głębią psychologiczną opisywanych postaci. Wszystkie te głębie czy przestrzenie nakładają się na siebie wzajemnie, wzajemnie się przenikają i wspierają – a wszystkie razem tworzą przepaść ludzkiego bytu. Nie ulega wątpliwości, że Ryszard Danecki jest jednym z najciekawszych w naszej literaturze egzystencjalistów. Jego widzenie człowieka i losu zbliża go do Alberta Camusa, ma pewne rysy filozofii Martina Heideggera, a przy tym jest oryginalną próbą stworzenia własnej literacko–filozoficznej aksjologii, własnego świata, w którym pisarz może bytować, z którego musi uciekać i do którego w końcu powraca. 1990 119 Między siejbą a kośbą O poezji Heleny Gordziej W nowofalowym bezdechu lirycznym końca lat siedemdziesiątych poezja Heleny Gordziej niosła świeżość, oddech i prostotę słowa poetyckiego. Tom pt. Odchodzące pejzaże (1979) stanowił jakby kontynuację mądrych i przejrzystychwierszy Tadeusza Nowaka, prawdziwych – autentycznych – strof Jana Bolesława Ożoga i dowcipnych konceptów Józefa Barana. Lingwistycznym zabawom i grom w ciuciubabkę z cenzurą przeciwstawiała Gordziej lekkość i konkretność – określoną konwencję językową nawiązującą do najlepszych wierszy Kazimiery Iłłakowiczówny czy Zofii Dormanowskiej. Debiutancki zbiór liryków był jakby relacją z nagłego przebudzenia dla poezji, swoistego ogarniania słowem przestrzeni pamięci, realnego świata i mrocznych zapadni snu. Dlatego wszystko zdaje się być tutaj czyste, jakby nieskazitelne, jakby po raz drugi zrodzone dla istnienia. Drzewa i ptaki, ludzie i pejzaże zdają się powoli, majestatycznie odpływać w dal, jak w trakcie podróży – niknąć w błękicie i granacie odległości. A przy tym zdają się jednoczyć z każdą cząstką natury, z każdym jej odgłosem. Poetka w swojej pierwszej książce przygląda się rzeczom zwykłym, codziennym, sprzętom i przedmiotom, które w wiejskim bytowaniu zdają się niepozornymi, a po latach nabierają jakby tajemnej głębi, stają się symbolami, kamieniami milowymi dla wyobraźni. Autorka zdaje się jeszcze nosić w sobie sielskość, odczuwa realną więź z tamtym światem: Jeszcze mi pachną/ ziół święconych pęki/ nabożnie zatknięte/ za obrazów ramy/ słyszę skrzypienie drzwi/ o deskach sękatych/ na których trzej królowie / niewprawną ręką zapisani/ w kredowe litery/ w blaskach błyskawic widzę/ twarze świętych/ glinianych figur jarmarczne madonny/ babkę z gromnicą na środku polepy/ bezzębnym szeptem wzywającą Boga(...). W tym też momencie zaczyna się u poetki swoisty proces beatyfikacyjny przeszłości – w tym przebudzeniu dla poezji rozpoczyna się odpominanie odeszłych pejzaży i chwil, które kiedyś zdawały się na zawsze stracone. Tak otwiera się przed poetką niewyobrażalna głębia możliwości – tak wraca ona na dawne pola, do dawnych przyjaciół i sakralizując każdą chwilę, tworzy z nich nową świątynię życia. Odtąd będzie tu zachodzić często, odtąd każde wspomnienie, każda myśl o przeszłości, staną się obietnicą wiersza, obietnicą połączenia się ze sferą sielskiego sacrum. W takim kontekście poezja staje się jakby wołaniem w nicość i cierpliwym czekaniem na ledwie uchwytne drgnienie powietrza: Poezja/ jest wołaniem/ któremu echo odpowiada/ po długich latach/ milczenia. Poetka wracając do swojej wiejskiej przeszłości, do krainy młodzieńczych inicjacji i lęków, niepostrzeżenie stała się także medium jakby wielu pokoleń chłopów i chłopek, którzy odeszli w niepamięć. Stała się wyrazicielką chłopskiego etosu: Pod przymkniętymi powiekami/ jeszcze się ostała tamta izba/ Zakopcona lamp sennie spogląda/ przez cylinder upstrzony muchami/ wnętrze dębowej skrzyni zieje/ butwiejąca wonią ślubnej wyprawy/ gotowi na włodarzową poniewierkę/ porzuconą szperkę kot łapczywie dojada/ pod kulawym stołem. Mówiąc o swoich przeżyciach Gordziej pragnie wypowiadać prawdy uniwersalne. Pragnie odnaleźć zgubiony kiedyś korab miłości, wiary i śmiechu oraz zagubioną arkę pojednania wszystkich wędrowców pól, wszystkich włóczęgów łąk, dziadów proszalnych siedzących pod kościołem – wszystkich zdrewniałych oraczy, siewców i kosiarzy. Tak też jest w następnym tomiku, rozgrywającym się Między nowiem a pełnią (1983), czyli w cyklu miesięcznym. To jakby raptularz kobiecych trosk, zapis stanów kiedy czuje się przyspieszony rytm serca i słyszy ledwie uchwytną nutkę nostalgii. Jest to też poezja sięgająca do skarbnicy twórczości ludowej, nawiązująca do niej formą ulotnej piosenki. Ale jest to też poezja „profesjonalna”, czysta, wykorzystująca doświadczenia poetów i poetek pisujących wierszem białym. Autorka podzieliła ten tom na dwa działy, które są też jakby obszarami zamkniętymi 120 jej liryki. W pierwszej części mowa jest o wsi wspominanej z rozrzewnieniem, ale wsi, której nie można wskazać na mapie. To raczej wieś modelowa – jakby odsłaniające przeszłość lustro pamięci. Tutaj lokować należy przebyte niegdyś drogi, zapach kwiatów i zbóż, ptaki nad polami, pierwsze pocałunki i smutki. Poprzez mechanizmy pamięci poetka jakby zaklina rzeczywistość, w której wszystko tętni życiem. Grusze pęcznieją sokami ziemi. Zioła i chwasty rozsiewają wokół wspaniały zapach, przyozdabiają krajobraz, wychylając się odważnie nad krzywe niczym ostrze horyzontu. W tym momencie tom wierszy Gordziej staje się jakby lirycznym zielnikiem. Znajdziemy w nim szakłak, piołun, barwinek, łopian, modrak i sporysz, perz i szkarłat, głowienkę, LEBIODĘ i dziewannę. I kopy świeże skoszonego siana i odległe muchomory chałup, i wreszcie zachodzące i wschodzące czereśnie słońca. Wszystko to – realnie i zarazem nierealnie – wraz z blaskiem księżyca i gwiazd odbija się w magicznej kuli pamięci zapadając w słowa, aż po ból: Tak mnie ta pamięć/ czasem za serce/ że chciałbym/ z naftą lampę/ z ogarkiem świeczki/ na poszukiwanie/ utraconych lat. Drugim obszarem zamkniętym w tej poezji jest miasto i rodzina. Tutaj raz jeszcze odżywają dawne, młodzieńcze tęsknoty, wspomnienia związane z narodzinami synów, przywodzące poetce na myśl odradzanie się rośliny z kłącza owocu, z ziarna. Tutaj także rodzi się ból – szpital, operacja i chirurdzy przywołują metaforykę krwi i kości, każą patrzeć w opuchłe od łez ślepia śmierci. Jakże zielona jest trawa po opuszczeniu lecznicy – zauważa poetka – jakże „smakuje” powietrze i jak chce się żyć. Kolejny tom – Spragnione źródła (1985) – przynosi wszystkie te atrybuty liryczne, z którymi zetknąć się już mogliśmy w poprzednich książkach. Gordziej z uporem wraca do tych samych motywów, do pojęć elementarnych. Lokuje swoje przemyślenia w perspektywie filozofii prawd najprostszych, stara się dotrzeć do istoty bytu. I tutaj porusza się poetka na pograniczu dwóch światów – zurbanizowanego świata współczesności i otoczonego mgiełką tajemnicy, zamazanego, odległego obszaru wsi. To dawne życie jest kluczem do późniejszych przeżyć, w nim już zaprogramowane zostały przyszłe koleje losu, choć poetka o tym jeszcze nie wiedziała. Wspomina Helena Gordziej gorąca młodzieńczą miłość, pierwsze uniesienia i zachwyty, które kiedyś określane jako błahe, z perspektywy życia okazują się tymi, które pozostaną w pamięci na zawsze. Poetka nieodmiennie bierze na siebie rolę szamanki tajemnego misterium, która posiadając właściwości inkantacyjne, w swoich słowach wyczarowuje dawne odchodzące pejzaże, zawahania, szepty i gesty. Jest przy tym delikatna i ze smutkiem przywołuje bolesne, ale też ożywcze wspomnienia: Rdzewieją pola/ klucz dzikich gęsi/ zazgrzytał/ w zamku późnego lata. Tego typu refleksje poparte są głęboką życiową mądrością i czytelnik wierzy autorce. Ma przeświadczenie, że pod skórką owocu kryje się smakowity miąższ, esencja przemyśleń wielu, wielu lat. Wiersze Gordziej udowadniają, że pamięć i miłość to najtrwalsze spoiwa, których nie skruszy ząb czasu. Melancholijna, zapatrzona w siebie, podążająca jakby po niewidzialnej nici, raz po raz odkrywa poetka przed czytelnikami swoje wnętrze: zbliż się/ przyłóż ucho od serca/ w nim przechowuję modlitwę/ podarowaną przez ciebie. Sercem przy ziemi" (1986) to jakby kolejny „regularny raport” z jej codziennych obserwacji, to także kolejna część lirycznego pamiętnika. Tak jak w poprzednich tomach i w tej książce poetyckiej odnajdziemy wiele stałych, powiedzieć można topicznych, elementów świata przeżyć i myśli autorki. Jej dramat polega na przeniesieniu sielskości i prostej urody natury do sztucznych, standardowych budowli wielkiego miasta. Ta roślina została przesadzona z rozległych pól na niewielki trawnik przyblokowy. Im idzie poetka dalej, tym coraz częściej wracają do niej dawne chwile, które nabierając symbolicznych wartości stają się dla niej jakby świątkami jej wyimaginowanej krainy. A więc mamy tu jeszcze raz do czynienia z sytuacją mędrca, który z wysokiej wieży patrzy na świat, mędrca, którego oczy widzą coraz dalej/ mają moc przybliżenia/ rzeczy niewidzialnych. Tutaj dopiero można 121 zobaczyć dokąd biegły dawne ścieżki, tutaj wszystko wydaje się oczywiste i mające głęboki, filozoficzny sens. Poetka przyznaje, że jej jedyną filozofią życia jest egzystencja w harmonii z naturą. Tylko od natury można nauczyć się piękna, mądrości i twardości, tylko w naturze szukać należy rozwiązania odwiecznych zagadek. Ta poezja często zbliża się do aforystycznej szlachetności i głębi. I w tym także naśladuje poetka naturę, w której najpowszechniejsze piękno to piękno prostoty. Rozpięta pomiędzy swoją na poły mistyczne krainą sielskiego dzieciństwa a wygnaniem betonu i asfaltu, poetka raz jeszcze staje się przedziwnym terapeutą przestrzeni. Znowu odzywają się w niej odgłosy dawnych prac; szum drzew i zbóż, pogłosy odległej burzy i deszczu. Znowu pachnie w niej trawa i zioła, niczym podświetlone słońcem chmury napływają kolejne swobodne odrazy. Często też łączą one się w cykle, jakby w różaniec szczęśliwie przeżytego życia. Myliłby się ten, kto sądziłby, że jest to tylko liryka prostych pamięciowych zapisów, prostych szkiców ożywionych ledwie iskrą dawnego wzruszania. Ma przecież Helena Gordziej jakże bolesną świadomość tego iż życie ziemskie, czy życie w takim a nie innym kształcie cielesnym, jest tylko pośrednią formą bytu. Zdaje sobie sprawę z tego, że za którymś obrotem planety, w momencie dopełnienia się i zamknięcia cyklu, wyjdzie chemicznie odnowiona. Mimo tego pisze, zapisuje to, co nie powinno ulec zapomnieniu. I choć życie jest (...) zapisem doznań skazanych na zagładę, trzeba dawać świadectwo, trzeba tworzyć własną mitologię wpisaną w obręb rozleglejszego mitu. Właśnie w micie poezja Gordziej znalazła swój najpewniejszy matecznik. Autorka, podobnie jak Jerzy Harasymowicz czy Czesław Miłosz, umityczniła pieczołowicie swoje wspomnienia. Często pojawiająca się w tej poezji śmierć pełni funkcję spoiwa, które wnika we wszystkie szczeliny. Śmierć nadejdzie, ale poetka nie pada przed nią na kolana, raczej dumnie patrzy jej w oczy. Śmierć jest przecież powrotem liści w tętnice ziemi, jest zatem koniecznym dopełnieniem cyklu, jest też ogromną siłą ożywiającą mit, który rodzi się wraz z odejściem człowieka, odlotem ptaka czy zaśnięciem słońca. Przeszłość jest dla poznańskiej poetki czymś na kształt tajemniczego, czarodziejskiego ogrodu. Poprzez wiersz przechodzi ona błyskawicznie z teraźniejszości do przeszłości. Tam na nowo przeżywa wędrówki wśród pól, syci się zapachem zboża i lasu, biegnie z bijącym sercem do kochanka. Tam rozmawia z dawnymi znajomymi. patrzy w ich dawno zgasłe oczy, czyje zapach ich potu, słyszy rytm bicia ich serc. W tej krainie pamięci – Wierność wahadła (1987) – wszystko jest wyolbrzymione wyobraźnią, wszystko jest jaskrawe, żywsze, pełniejsze i prawdziwsze. Poetka najczęściej trafia do swojej krainy w momencie, gdy słońce jest jeszcze wysoko, albo gdy do zmierzchu kawał dnia/ jeszcze się mleko zdąży skwasić/ na dnie skopka/ bób doschnie w zakolu strąka/ wiatr dookolnie/ strąk zboża owieje. Jest to czas spełnienia, dojrzewania, czas odpoczynku i radości z pięknego dnia, czas pełnego zespolenia się z naturą, czas pełni doświadczanego szczęścia. Poetka – trafiając na skrzydłach pamięci – do swojej arkadii, czuje, że czas nagle się zatrzymał i nie wymusza już nowych póz, nie każe nakładać masek. Tutaj można czuć się naprawdę wolnym, wyzwolonym jak – tak częsty w tej liryce – ptak. Poetka pragnie przekazać w swoich wierszach osobom najbliższym i każdemu, kto je przeczyta choćby cząstkę szczęścia, jakiego doznaje w obszarach pamięci. Pragnie opowiedzieć i wskazać obrazy, które były skazane na zagładę, a w cudownej soczewce wiersza nagle ożyły i stały się realne. Oto mur/ nagrzany słońcem tam przy kaplicy/ gdzie się łopuchy rozpustnie rozparte/ wylegują w czas nabożeństwa, oto kamień przy lesie/ pod którym stonoga pacierz odmawia/ nad psami zbiorowo rozstrzelanymi/ podejrzeniem wścieklizny, oto blizna na wiekowym dębie/ i czereśniowy garb starością wyrosły. Z tą arkadią wiąże się też nierozerwalnie pojęcie miłości. Miłość to dla Heleny Gordziej groźny, piękny i tajemniczy obrządek. Poetka widzi siebie jako tę która została powołana by strzec ognia: Rozpaliłem w oczach/ pogański płomień/ pojaśniałe uroczysko serca/ bóstwem przychylne nagości/ naginają gałęzie leszczyny. Miłość jest wciąż żywym i ekscytującym rytmem trwania. Stąd te pełne 122 natury erotyki są tak śmiałe i otwarte. Ale jakże inaczej można mówić o czymś tak bliskim z jednej strony „rytmowi wahadła” a z drugiej „zapasce nocy”. Poetka wraca obsesyjnie do motywu miłości rozgrywającej się na łonie natury – właśnie wtedy staje się to uczucie realną pieśnią zjednoczenia. Kochankowie giną i odnajdują się w pulsie żywej, wciąż wybuchającej od nowa przyrody. Mało tego – stają się jakby jej centrum, jej najpełniejszym sensem. Dlatego też obrączka czy pierścionek z siana są trwalsze od złota i klejnotów, prawdziwsze od najgorętszych obietnic. Ta poezja to także stale żywa tęsknota za miłością czystą i bolesną, miłością lokowaną w czasach młodzieńczych i jakby obramowaną czystością spojrzenia dorastającego dziecka. Poezja Gordziej zawiera prawdę o człowieku wędrującym, który tylko na chwilę przystaje nad polnym rowem i prowadzi dialog z trawami, pochyłymi wierzbami i ptakami, co kreśli na niebie znak krzyża. Ten człowiek w perspektywie odległej Bożej Męki przypomina emigranta, który dawno temu opuścił swoją ziemię i teraz ze łzami bólu i radości wraca do łąk i sadów, do silnego lustra stawu i dalekich śpiewów płynących nad równinami zbóż, chwastów i ziół. W tomiku pt. Siejba milczenia (1988) ukazuje poetka tego człowieka w sposób wielowymiarowy. Patrzy na niego z wysoka, z lotu ptaka czy owada, ale też patrzy mu w oczy i łakomie chłonie ciepło jego oddechu, a wreszcie spogląda na niego niczym na bohaterski posąg, zagubiona pośród suchych traw i zwiędłych ostów. „Poetyka rzucanego wiatrem liścia” pozwala jej ogarnąć każdą cząstkę ubogiego człowieczeństwa. Ale Gordziej konstruuje w tych wierszach jeszcze jeden najszerszy chyba plan – perspektywę tajemniczego, drżącego snu, w którym obrazy pojawiają się niczym dalekie błyski. W tym świecie: Ziołom śnią się/ nasze choroby/ nam – magia posiadania/ niezliczonych rzeczy/ koniowi pług odjęty uprzęży/ psu – noc długa/ wsparta o krawężnik księżyca/ wierzbie – że gusła odprawia/ wedle starego cmentarza/ nocy – że się ukryła/ przed – krzykiem puszczyka. Często ów plan senny przenika przez rzeczywistość jawy i poetka zaczyna patrzeć na wszystko dookoła jako na magiczne teatrum czasu i przestrzeni. Magia w sposób naturalny łączy się z najmniejszym źdźbłem trawy i śpiewem skowronka, a zamawiający szept przyczajonej w swej chacie staruchy z chichotem czarta co przysiadł na drabinie. W tym teatrze guseł, czarów, zaklęć i tajemnych obrzędów wieś staje się jakby igrzyskiem dobra i kąśliwego, upartego, ale też i głupawego zła. Poetka drwi ze złych mocy i patrzy na ich zabiegi wokół człowieka z odrobiną drwiny, ale też i sympatii. Przy czym daleka jest Gordziej od tandetnej ludowości, natrętnej cepeliowskiej krzykliwości – raczej przenosi wszystko w obręb wielkiego mitu kalendarzowego, gdzie świat rządzi się wciąż tymi samymi prawami, gdzie ma swoje miejsce śmierć, życie i narodziny, gdzie obok umierania krzewi się radość istnienia. W tej perspektywie zarówno zioła, drewniany skopek, kierzynka, zgrzebło czy łopata do wypieku chleba stają się rekwizytami tej samej tragedii. Zmieniają się pory roku, martwe kwiaty i ptaki użyźniają glebę, potem śnieg tuszuje morderstwa natury i już wiosenna trawa głosi zieloną pieśń zmartwychwstania. Od samego początku krytyka dostrzegała wartości poezji Heleny Gordziej. Pisał o niej Leszek Żuliński, Marek Obarski i Piotr Kuncewicz, propagował tę lirykę Nikos Chadzinikolau i piszący te słowa. W jednym ze wspaniałych kolorowych magazynów, światowej sławy chirurg, Zbigniew Religa pochwalił się, że czytuje wiersze Gordziej dla przyjemności. Utwory poznańskiej pisarki publikowane były w najważniejszych periodykach ukazujących się w Polsce, tłumaczone na języki obce (grecki, ukraiński i serbsko–chorwacki). Za Siejbę milczenia otrzymała poetka wyróżnienie Funduszu Literatury. Wydała dwie książki dla dzieci: Zegarynka i Chodaczek i Truchcik oraz tomik wierszy pisanych niezwykle dowcipną gwarą poznańską pt. Szczony i pindy od Chwaliszewa do Wildy. Trzy ostatnie tomiki poetyckie ukazały się w redagowanej przez Nikosa Chadzinikolau "Białej Serii Biblioteki Poetyckiej". Były to następujące tomy: Sługi rozdroży (1990), Po stronie słońca (1991) oraz Kredą i cierniem (1991). Także w tych trzech niewielkich zbiorach wierszy 123 pojawiają się charakterystyczne motywy i problemy wcześniejszych wierszy. Szczególnie wyraziście zabrzmiał cykl o świętych nawiązujących do poetyki jarmarcznej przyśpiewki, lokujący się w orbicie szeroko pojmowanej kultury ludycznej. Wiersze z trzech ostatnich zbiorów Gordziej to jeszcze jeden wykład na temat życia, przemijania, dorastania do pracy i bólu. Widać tu już wyraźnie, że poezja Gordziej zgęstniała, nabrała treści, wzbogaciła się o ton prawdziwej, bolesnej mądrości. Ta poezja po prostu pachnie i dźwięczy i niesie każdemu człowiekowi prawdę. 1993 124 Sacrum i profanum O poezji Wincentego Różańskiego Poezja jest formą rekreowania świata w stale gasnącej świadomości. Jest walką z biologią i mechanizmami amnezji, z pustką kolejnych nisz czasowych i z odchodzącym stale w przeszłość „ja”. Jest enklawą, pośród której bytują ludzie najwrażliwsi i najgłębiej rozumiejący tragizm egzystencji. Ale jest też terytorium goryczy, bólu, samoudręczenia, skąd niebezpiecznie blisko jest ku granicom człowieczeństwa, skąd prowadzą ścieżki ku autodestrukcji, eutanazji, ku depresjom nigdy nie kończącego się snu i pagórom nigdy nie zaczynającego się dnia. To tam znaleźć można dostojne cienie Miltona, Blake’a, Kawafisa, to tam swobodnie kołyszą się w przestrzeni odbicia Hölderlina, Yeatsa, Audena. I jest tam wiele grobów dla biedaków, szulerów, niebieskich wygnańców i wędrowców. Tam jest grób Mozarta – poety skrzypiec, i Haydna – poety myśliwskiej trąbki; tam jest grób Vincenta – poety bez ucha, i Salvadora – poety dali; tam jest też grób Norwida – poety purpurowych kirów, i Stachury – poety dżinsów a pól; tam jest grób Sylvii Plath – poetki trującego gazu, Novalisa – poety ukwieconej śmierci i wielu, wielu innych poetów. Jest tam też sporo wykopanych, pustych grobów. To tam umarli poeci odprawiają misteria/ śpiewają pieśni poematy epopeje/ i krew piją jak spragnione konie. Poezja jest formułą istnienia wrażliwego, istnienia delikatnej istoty w obliczu stale raniących ją krawędzi świata. Nikt poza poetą nie jest w stanie dostrzec wszystkich zadziwiających deseni na stale migotliwej płaszczyźnie bytu. To daje mu przewagę nad zwykłymi śmiertelnikami, ale też to spycha go stale na margines życia. Każe przywdziewać togę błazna, kloszarda, wychodzącego na spotkanie świtu lunarnego wędrowcy. I czyni go kimś nieprzystawalnym do rzeczywistości pieniądza, bogactwa, natrętnej reklamy. To dlatego Czesław Miłosz tylekroć mówi o poetyckim rzemiośle jako o czymś wstydliwym w świecie mknącym z przerażającą szybkością w dal, w świecie stechnicyzowanym i wstydzącym się wrażliwości. Wszechświat. Natura. Kolor. Wincenty Różański jest poetą najprawdziwszym, a jego życie w większej części toczy się pośród wskazanych wyżej lirycznych terytoriów. Gdy wstaje rano na ulicy Ostrobramskiej, pośród poznańskiego Górczyna, gdy wędruje stale tymi samymi ulicami; gdy odwiedza groby ojca i matki na cmentarzu górczyńskim; gdy pije piwo z przygodnymi kompanami i patrzy na umykające za horyzont ptaki; gdy pisze wiersze i wspomina dawne chwile pośród wzgórz Mosiny; gdy ucieka przed cieniami odległych zjaw – jest poetą najprawdziwszym. Gdyby żył w czasach romantyzmu, mógłby stać się kimś na miarę Cypriana Norwida, kimś na miarę Tomasza Olizarowskiego, a może kimś na kształt upadłego anioła. To, że żyje w dwudziestym wieku, w chwili gdy ludzie latają promami kosmicznymi na orbitę okołoziemską, a na Marsie ląduje zdalnie kierowany z ziemi pojazd, to że przyszło mu bytować w takim momencie historii ludzkości jest jego przekleństwem i wielkim atutem. Czas jego egzystencji się jeszcze nie skończył, ale też czas jego istnienia poetyckiego się na dobrą sprawę nie zaczął. Jakaż głucha jest krytyka literacka, jeśli nie potrafi usłyszeć w poezji Różańskiego genialnych tonów, jakaż jest ślepa jeśli –poza okazjonalnymi tekstami – nie dostrzega głębi i oryginalności wierszy tego – jak nazywa go Andrzej Sikorski – półświętego z Ostrobramskiej. W poezji tej wszechświat stale otwiera się i zamyka przed świadomością w nieustającej pulsacji. Przeobraża się pomiędzy każdym mgnieniem powiek i stale dąży ku nowym 125 metamorfozom – od stanu „natura” do stanu „przestrzeń”; od kształtu „galaktyka” do nie kończącej się wizji „kosmos”. Poeta czuje stale tę pulsację niczym rytm przepływu własnej krwi i dlatego stara się stale wychodzić poza to, co skostnienie, stale walczyć o nowy oddech. Interesuje go koniec i początek, inicjacja i żałobna inkantacja. Nieustannie wpisuje się on w ciąg sprzeczności istniejących w naturze. Gubi się na przedmieściach wielkiego miasta i odnajduje w samym centrum metropolii. Idzie w dal odważnie przed siebie i przed sobą stale ucieka. Niesie z radością nosidła bytu i ledwie może je udźwignąć. Pławi się w sensach świata i pozwala przepływać obrazom przez mózg. Może dlatego niektóre wiersze zostały napisane na zasadzie wolnych skojarzeń – wyzwolenia świadomości z jakichkolwiek pęt. Potrafi ona dzięki temu ogarniać coraz szersze i głębsze przestrzenie. To metoda znana z poezji Ezry Pounda, ale też i Edwarda Stachury, to sposób poezjowania Yeatsa i Różewicza. Różański jednak nie naśladuje swoich wielkich protoplastów w poetyckim rzemiośle, raczej łączy się z nimi w wielkim uniwersum świadomości poetyckiej, w wielkim rewirze wszechświatowych t e m a t ó w. Otwiera i dopełnia, ale też wypija do dna napój egzystencji i zamyka kolejny jej przedział czasowy. Poezja Różańskiego to struktura migotliwa, pełna nagłych, zdumiewających zmian, zaskakująca sąsiedztwami i niespotykanymi transformacjami. Obok wskazanych wyżej ogromów i perspektywy kosmicznej sąsiadują z nimi przestrzenie mniejsze, lokalne, enklawy swojskości, a nade wszystko kalekie odłamki jakiejś pięknej, wszechogarniającej perspektywy. To dlatego obok herosów pojawiają się w tej poezji kalecy i spotworniałe monstra, a autor raz po raz zmienia skórę. Najciekawsze są te terytoria liryczne, które jako żywo przypominają rzeczywistość z obrazów Pietera Bruegela. Obok prymitywizmu pojawiają się wtedy niespotykane głębie, przepaście sensów. Ważna też jest określona, wprowadzająca właściwy nastrój kolorystyka. Barwy Różańskiego są zawsze wyraźnie określone i najczęściej skontrastowane. Często też pojawiają się przejrzystości i świetlistości, jakby przenikające się wzajemnie struktury tkanek i błonek, kolorowych klisz i przezroczy. W tym świecie szczególną rangę ma klarowny i skojarzony z wyobraźnią obraz poetycki. Ma on wszelkie cechy hologramu, ale też zawsze na jego obrzeżach dają się zauważyć delikatne pęknięcia. Różański przepuszczając rzeczywistość przez filtr świadomości nadaje jej określony kierunek, dynamizuje i energizuje kreowane przestrzenie. Dlatego każdy ląd i każdy akwen przesuwa się u niego ku czerwieni, ale też i ku zieleni; ku fioletom i ku błękitom. Każdy kształt jest połyskliwy, jakby pokryty niewidzialną warstwą lirycznego werniksu. Dziecko. Sacrum. Narrator wierszy Różańskiego na pewno nie jest dzieckiem. Jest człowiekiem niosącym w sobie wiele porażek i klęsk, człowiekiem okaleczonym przez świat i ludzi, wewnętrznie popękanym. Jego swoista nadświadomość nie pozwala mu zapomnieć o śmierci, nie pozwala mu przejść do porządku dziennego nad odejściem przyjaciela, w którym wielu odnajdzie smutnego barda lat siedemdziesiątych – Edwarda Stachurę. Poeta nie ma już siły walczyć ze światem, nie potrafi stale od nowa borykać się z coraz większą uciążliwością nadchodzących dni: coraz mniej mogę pisać/ w skurczu serdecznym serca/ coraz mniej pewności życia/ coraz mniej tchu w tętnicach. Jest wykolejeńcem czasu i przestrzeni, poraża go światło słońca i chropowatość kory nocy. Dlatego poprzez zwiewną formę ludowej piosenki patrzy w przeszłość. Pławi się w ciepłych stawach wspomnień, jedynie w nich znajdując dla siebie ukojenie i radość. Wiele miejsca w tych reminiscencjach zajmuje czas sielskiego dzieciństwa i młodości. Dziecko pojawia się już w tytule pierwszego zbioru wierszy Rożańskiego i jest jedną z najczęściej występujących w jego poezji postaci figuralnych. Obok matki, obok kształtów dawnych przyjaciół i wielkich, znaczących wiele twórców przeszłości. To właśnie 126 w usakralnionej formie wiersza poeta powołuje jeszcze raz do życia minione zdarzenia i wewnętrzne krajobrazy, Każdy nowy utwór jest dla niego tak samo ważny jak narodziny dziecka i każdy nowy tekst musi on wyrzucić z siebie w ciężkich bólach. Jakże mało jest poetów, którzy w ten właśnie sposób podchodzą do swojej twórczości. Polska poezja stała się dla ogromnej rzeszy twórców bądź to działalnością zarobkową, bądź przyjemną odmianą gry towarzyskiej; układaniem kolejnych mydełek domina. Różański mógłby niejednemu operatorowi przy taśmie poezji powiedzieć, jaka jest rzeczywista wartość wiersza. A jest on dla niego właśnie ukochanym, bądź znienawidzonym dzieckiem. Chociażby już z tego powodu musi poeta często wracać do swego dzieciństwa, rekonstruować je z perspektywy swojej późniejszej drogi i brzemiennych doświadczeń. Wraca więc do letnich nastrojów w miasteczku m; pierwszych miłości i onanów, wraca do sterty słomy na którą kiedyś skakał, odradza w myśli dziecko w kącie chaty (które) modlitwę składa z róż. Pamięta o tym, że tylko dziecko patrzy prosto w oczy, że boi się ciemności. Jak ruchome, kolorowe widokówki wracają chłodne i ciepłe obrazy: Na ślizgawkach dzieci / i kometa na niebiesiech, lipy świecące o zachodzie / (...) / gwiazdy świecące na wschodzie / liryczny bagaż i pomruk. Świat dziecinnej przeszłości jawi mu się jako coś niezwykle delikatnego i bliskiego naturze: ja dzieciństwa krainę / źdźbłem trawy znaczę. Profanum. Ale z drugiej strony pamięta przecież także poeta i o tych ciemnych zaułkach uświęconych dni i nocy, o których nie mógłby nie wspomnieć, gdyż także i one uwrażliwiły go na to wszystko, co sprzeczne jest z harmonią przyrody i niewinnością myśli małego chłopca: (...) mnie dziecko woła/ patrzę na koleiny życia ja z pieniędzmi w portfelu/ idę przez ciemne ulice. W poezji Różańskiego, może najbardziej w ostatnich latach ujawniła się bolesna sprzeczność rodząca się na złączu świata marzeń i wyobrażeń przeszłości, a realnej, krwawej rzeczywistości. Sprzeczność rodząca się pomiędzy tym, co uświęcone, a tym, co zamienia się w pogańską pieśń, pomiędzy sacrum a profanum. Poeta jest punktem przecięcia zwalczających się dynamizmów – kotłują się w nim żywioły, a każdy nowy dzień i każda nowa noc są sprawdzaniem trwałości udręczonej jaźni. Tak stale stawać musi przed ogromną czarą goryczy i spijać ją aż p0o męty na dnie. Taki staje się odkupicielem ludzkości – odwiecznym Prometeuszem, którego tylko na chwilę siły wszechświata uwięziły w matni dwudziestego wieku. Tak staje się synem Jezusa czuwającego w strażniczej wieży na pograniczach mroku. Jeszcze chwila i pchany jakąś fatalną siłą zarzuci podarty kir na ramię, przepasa się sznurem i kosturem w dłoni powędruje na spotkanie tego, co jest najgorsze i nieobliczalne. Tam znają go już dobrze. Pamiętają go jak dumnie stał naprzeciw ogromnego oka ciemności, jak wspierał firmament, gdy wszystko dookoła waliło się w pył. Jak wędrował w poszukiwaniu kamienia filozoficznego i formuły złota alchemicznego. Jak patrzył mężnie w dal, a świat jawił mu się jako przerażające pobojowisko: opuszczona gwiazda światła/ lękliwe ptaki o świcie/ nieruchome wody życia/ przestrzenie gorejące. To jest przestrzeń, w której czas przestał płynąć, to są łęgi snu zlepiającego się z jawą, to są porohy nocy wyciskającej swoje odbicie w modelinie dnia. Pośród tych pagórkowatych wysoczyzn – jako żywo przypominających rodzinne okolice Mosiny – już się skończyło to co skończyć miało/ już się potoczyło to co się stoczyć miało/ już dzień ostateczny jak belka w oku/ toczy się w czerep świata ze stukotem. Różański stale czuwa, nawet gdy śpi nie opuszcza tych mrocznych przestrzeni. Jego przeznaczeniem jest noc, chociaż kocha dzień; jego droga prowadzi przez labirynty, a chciałby prosto wędrować w kierunku słońca; jego wyprawa nigdy się nie skończy, a pragnąłby wreszcie przybić do portu i cieszyć się powiewem od morza. Jego umysł 127 nie potrafi już nie transponować rzeczywistości, a proste zdawać by się mogło rekwizyty nabierają w jego wierszach głębi semantycznej i nieomal metafizycznej. To tak jakby poeta widział stale otoczkę energetyczną wokół istot i przedmiotów, którą zwykli ludzie dostrzec mogą tylko na fotografii kirlianowskiej. Nad brzegiem jego mórz to, co sielskie staje się zwyrodniałą formułą, a to co malownicze odsłania dziwaczne podkłady wyobraźniowe: wrony niosą w dziobie grzechy/ cierpienie odpływa łódką/ zostaje szkielet ziemi/ przez który przepływają oczy odchodzących/ morze wylewa/ płyną kości opadają na dno/ ryby szukają po omacku wsparcia/ sieci wyrzucają na brzeg myśli/ potępionych/ dymi sodoma/ poeci zamienieni w słupy soli/ kierują ruchem gwiazd pomyślności. Wieczność. Na ulicy Ostrobramskiej w Poznaniu żyje poeta, który kiedyś znajdzie się w niebieskim panteonie poezji polskiej. Na razie niedoceniany, zapominany i pomijany, stanie nad laureatusami, nad wywyższonymi przez koleżeńskie układy i wzajemnie sobie świadczone uprzejmości. To, co go wyniesie, to jego somnambuliczna i stale jaskrawiejąca wyobraźnia – ta przedziwna broń przeciw zapomnieniu, przeciw destrukcyjnej sile czasu i mechanizmom erozji. Ten poeta czeka na stacji „dzisiaj” na pociąg do stacji „wieczność”, ale stale odwraca się za siebie i patrzy w dal. Żal mu radosnego dzieciństwa, spojrzeń dziewcząt i uścisków przyjacielskich dłoni. Żal mu tego stworzonego przez Boga świata i codziennych wędrówek i codziennych ucieczek. Stale jednak czuje gorycz w ustach. Mówi: myślałem że jak będę stary/ to zdobędę literaturę i świat/ w rzeczywistości napisałem parę/ wierszy na temat własnej śmierci. Można tak na to patrzeć i poeta ma do tego prawo naznaczony stygmatami bolesnych doświadczeń. Ale przecież te wiersze są też najprawdziwszymi epitalamiami związków życia z losem; tekstami o tym, że rodzimy się, przemijamy i jest w tym jakaś wyższa eschatologiczna logika. I jest w tym nadzieja... 1997 128 Między gwiazdą a trzmielem O poezji Łucji Danielewskiej Na skrzydełku debiutanckiego tomiku Łucji Danielewskiej umieszczona została fotografia zwiewnej, dojrzałej kobiety, niezwykle urodziwej i jakby zapatrzonej we własne wnętrze. Delikatna apaszka i burza rozjaśnionych włosów, usta w lekkim półuśmiechu. Taka dama intryguje otoczenie, a gdy do tego jeszcze jest poetką, staje się zagadką – znakiem tajemnicy w zimnym, pozbawionym liryki świecie. Tak rodzą się legendy autorek, do których wzdychają piszący i czytelnicy, artyści i szukający oparcia, zagubieni pośród natury artystyczni włóczędzy. Trudno się dziwić, że także wokół poezji Łucji Danielewskiej narosła fama środowiskowa, że wielu poetów i ludzi sztuki poczytywało sobie za zaszczyt obcowanie z nią i jej sztuką. Uważna lektura wierszy poznańskiej pisarki burzy jednak tę legendę i odsłania profil kobiety najprawdziwszej – poetki zagubionej w świecie i stale szukającej miłości. Pierwszy tomik Łucji Danielewskiej – Krótki cień południa (1972) – był sporym wyzwaniem dla czytelnika i dla krytyka. Każdy, kto wziął go do ręki czuł nieodpartą potrzebę sprawdzenia, przekonania się o czym to też autorka wyglądająca jak jazzujące kobiety z lat sześćdziesiątych pisze. Na skrzydełku pierwszej książki wydawca umieścił lakoniczną informację o jej życiu: Urodziła się w 1932 roku w Poznaniu. Przez długie lata pracowała w bibliotekarstwie i księgarstwie. Od 1954 roku publikuje swoje wiersze w prasie literackiej i radiu. Należała do Koła Młodych przy Poznańskim Oddziale Związku Literatów Polskich, a od roku 1957 do Poznańskiej Grupy Literackiej „Swantewit”. Jej wiersze ukazały się w almanachu poetyckim tej grupy pt. „Piąte strony świata”. Od tamtych czasów poetka stała się jedną z najbardziej znanych w Polsce kobiet piszących, a jej dorobek poszerzył się wydatnie. Była Danielewska obecna w prasie literackiej i artystycznej, tłumaczyła utwory literackie z języków obcych, pojawiała się na liczących się festiwalach poezji i otrzymywała nagrody literackie. Jej dorobek obecnie składa się z następujących książek: Antyfony barowe (1975), Antyfony domowe (1977), Antyfony malinowe (1977), Liryki karkonoskie (1977), Rajskie podwórko (1979), W sercu (1980), Dom (1980), Fraszki na Laszki (1980), Pieśni jaskółcze (1982), Żebro Adama (1983), Czysta gra (1986), Fluorescencja (1989), Kao ptica (1989), Wiersze kwiatowe (1990, wyd II,1994), Z Południa (1990), Sen–Jawa (1992), Prośba o ciszę (1993), Erotyki (1994) oraz Oczy przestrzeni (1994). Jest Łucja Danielewska także autorką przekładu wierszy Momira Lazicia i Mariji Lazić pt. Ze słońcem w pochodzie (1988) i tych samych autorów – Między dotykiem a spełnieniem. Wiersze (1990) oraz przekładu wierszy trzech poetek – Desanki Maksymowić, Vesny Parun, Dary Sekulić – pt. Trzy Gracje (1992). Napisała także trzy interesujące książki prozatorskie: Kwiaty dla Sneżany (1985), Portrety godzin. O Kazimierze Iłłakowiczównie (1987) oraz Biały motyl (1994). Kobieta domowa. Jak widać wyżej Łucja Danielewska jest przede wszystkim poetką i wiersze stanowią w jej dorobku najistotniejszą część. Tłumaczone na języki obce (bułgarski, grecki, japoński, serbsko–chorwacki, słowacki, rosyjski, ukraiński i włoski), stale obecne w różnego rodzaju mediach stały się wizytówką poznańskiej autorki i jej najpełniejszą literacką realizacją. Początkowo składały się one na coś w rodzaju raptularza domowego. Pojawiały się w nich osoby z najbliższej rodziny poetki, a ze szczególną mocą akcentowała ona swoje związki z dziećmi: 129 Tamten głęboki ton bólu już poza mną i oto dzień po dniu słabsi od piskląt najmniejszego ptaka rośniecie (...) Nad waszymi głowami różne kolory nieba zaczynacie mi sobą przesłaniać horyzont i wiem że nie ma przed tym obrony Dzieciom To świat kobiety udomowionej, kobiety żyjącej w konkretnej rzeczywistości, pośród której Między drzewami/ na strunach sznurów/ wiatr trąca/ sztuki bielizny i w domach ze snu i dnia powszedniego. Jak w kalejdoskopie migają w tych wierszach twarze, pojawiają się osoby i miejsca, pośród których poetka bytuje. To świat kobiety dwudziestego wieku, zabieganej i zapracowanej, stale drżącej o swoich najbliższych. Kobiety, która jeszcze „na domiar złego” ma wrażliwość poetycką i jadąc tramwajem czy widząc domy hotelowe/ z tłustą portierką potrafi pokusić się o filozoficzną refleksję. To jest „poważna wada” w świecie stechnicyzowanym, w świecie, który niszczy na każdym kroku nadwrażliwców – ale też jest to zaleta, jakby znamię innej rzeczywistości, której głębie odsłaniają się tylko przed oczyma duszy wrażliwych obserwatorów i komentatorów. Dla Danielewskiej świat ma konsystencję płynną i zarazem lotną – wszystko w jej wierszach przepływa ku nadrzeczywistości lirycznej, wszystko leci w wirze wyobraźni ku krainom imaginacyjnym. Jak słusznie zauważył Piotr Kuncewicz Wiersze Łucji Danielewskiej z pozoru proste w istocie operują piętrową metaforą i paradoksem. Ale nie jest to taki paradoks jak u Wisławy Szymborskiej, jak u Haliny Poświatowskiej czy Anny Świrszczyńskiej – to jakby paradoks przetworzony i wkomponowany w antyprzestrzeń liryczną. Paradoks nieparadoksalny (!) i zarazem w pełni paradoksalny; zmienny, mieniący się licznymi odcieniami semantycznymi, trudny do jednoznacznego zaklasyfikowania i nade wszystko niesłychanie wręcz pojemny. Przy czym – jak z kolei zauważa Vesna Parun – Danielewska osiąga równowagę całości wiersza nie obciążając go nigdy nadmiernymi asocjacjami. To rzadka umiejętność u poetów współczesnych, którzy raczej starają się rzeczywistość w wierszu zagmatwać, skłębić i zakodować. U Danielewskiej dekodowanie wiersza zaczyna się już w nim samym – na etapie tworzenia, ale też wychylone jest ku czytelnikowi, pozwala mu interpretować sensy w sposób wieloraki. Tak powstają liryki, które są wyrazem zagubienia i bezradności – świadectwem wrażliwości wstydliwej pośród czterech ścian kobiety domowej: Nocami przychodzą do mej czaszki wiersze niedonoszone na jawie do zapisu ronione w tłoku codzienności bezwstydnym jak wymuszona nagość chwytane za gardło pierwszego słowa 130 nocami przychodzą upomnieć się o swoje Świt nurza mnie w kąpieli siódmego potu z dzwonkiem alarmowym własnego krzyku Co począć Z życiorysu To są fakty z życiorysu konkretnej kobiety, ale też abstrakty przestrzeni lirycznych, w których „panuje” wieczna niepewność. To ona każe poetce podążać dalej, to ona powoduje, że staje się ona jakby medium owych podskórnych, tajemniczych światów. Czasem wychodzą one (wylewają się, albo wylatują) ze snu lub lirycznego zapatrzenia. Poetka widzi wtedy jak: Ostatnie żar–ptaki liści/ trzepocą w ramionach drzew/ płomienne latawce jesieni/ na kruchej uwięzi. Zmieniają się krajobrazy wewnętrzne i zewnętrzne, poetka stale jednakże notuje stany swoistego rozdwojenia jaźni – jest tu i tam, jest pośród świata idei i w substancjalnym śnie materii – jest obrazem w oczach innych ludzi i kataloguje ich obrazy w sobie. Stale też poddaje lirycznej weryfikacji te przestrzenie. Istnienie pośród świata nabiera dla niej wartości jakiegoś tajemnego misterium: W gąszczu zapachów ziemi i morza pod ciężkimi gronami gwiazd poddana misterium miesięcznego światła aż do świtu oddala sny gorąca noc Południa Misterium nocy Kobieta Danielewskiej jest zapatrzona w ciemność. Stale szuka pośród dali straconych obrazów, twarzy, gestów. Stale też jest w ruchu – patrzy na świat z okien różnorakich pojazdów, oddala się od rekwizytów poetyckiej przestrzeni korzystając z cudownych właściwości wyobraźni i nagle – błyskawicznie – wraca do obszarów, które porzuciła, które na chwilę, albo na całą metafizyczną wieczność utraciła. To jest metoda spektralna, w której narrator wierszy jest wszędzie i przenosi się w oka mgnieniu z imaginarium do sfery sacrum, z głębi mrocznego snu do jazgotliwej jawy. Miłość. Wieczność. Miłość w poezji Łucji Danielewskiej ma wymiar eternalny. Rozgrywa się w przestrzeniach o niewyobrażalnych rozległościach. Spada w przepaście bez dna i wzlatuje nagle ku kosmosowi. Nie mieści się w ludzkim świecie i zarazemn jest tego świata najistotniejszą częścią. Każdego dnia, w każdej godzinie w każdej chwili ratuje go przed zanikaniem pośród gwiezdnego chłodu. Poetka widzi tę miłość upozowaną i steatralizowaną – staje pośród przestrzeni wiersza z maską na twarzy i mówi: 131 Ot o ja Izolda o coraz bardziej białych włosach wołam do ciebie Tristanie z drugiego końca losu Oto my oboje za każdy łut bliskości płacący najwyższą cenę na czarnym rynku miłości I każdy dzień jest pieśnią gdy w zatoce świtu nie widać żagli opuszczonych do pół masztu Nowe dzieje Tristana i Izoldy I nie na darmo pojawia się tutaj metafora marynistyczna – dla autorki uczucie jest jak wielka, nie kończąca się podróż pośród wrogich sił. Stale chciałaby podążać naprzód, stale zdążać ku nowym obietnicom, ale nie widać „żagli” miłości, nie pojawiają się na horyzoncie życia. Zostaje zatem kontemplacja i wieczne oczekiwanie. To jest sytuacja, w której poetka czuje się zdruzgotana, ale też często feeryjnie szczęśliwa. Oczekiwanie na kochanka ma w sobie coś z ciągłego oczekiwania na natchnienie poetyckie. Poezja i miłość to przestrzenie wzajemnie na siebie nachodzące i wspierające się semantycznie. To jakby rewiry, które bez siebie nie mogą istnieć i odczuwają boleśnie brak drugiej osoby. Poezja potrzebuje czytelnika, wrażliwego „odtwórcę” słowa i obrazu. Kobieta podobnie potrzebuje kogoś, na ramieniu kogo będzie mogła się wypłakać – kogoś kto znajdzie klucz do jej serca, do duszy i obdarzy spragnione ciało wilgotnym łutem bliskości. Ta kochanka stale szuka kogoś bliskiego, stale przygląda się ludziom i wypatruje jej mężczyzny gdzieś w świecie. Potrzeba bliskości jakże jest ludzka i jakże potwierdza w wierszu, że człowiek jest dobry, a tylko okoliczności powodują, że staje się kimś innym, że zło wyciska – piętno na jego życiorysie. Ta kochanka podąża ku tym chwilom, kiedy już wszystko jest przesądzone, kiedy kończą się gry, gierki, podchody, kiedy zamykają się drzwi i pościel okrywa ciała. Potem... Potem już tylko noc i dwoje ludzi zgaszona lampa zapada w ciemność ostatnim gestem przeżytego dnia odpływają wady i zalety jest tylko ktoś bliski a samotność rozpina siwy żagiel złudzenia że razem 132 łatwiej dopłynąć do krawędzi snu Na krawędzi Miłość dokonuje się tutaj pomiędzy snem a snem. Jawa jest walką i przynosi stale rozczarowania. Dlatego owe rozejmy w łóżku warte są refleksji poetyckiej, bo są to rzadkie chwile odczuwania pięcioma kanałami percepcji realności życia i świata. To są chwile szczęścia i połączenia z drugim bytem. Częściej jednak bohaterka wierszy Danielewskiej mija w pędzie swoich kochanków. Potem, gdy myśli o tym umieszcza tę sytuację w perspektywie kosmogonicznej i mitycznej: Z bielmem świadomości na oczach a ciągle w jarzmie owoce hesperyjskie w wycięciu bluzek niosąc krzyczą nocami w księżyce poduszek a przecież dłoń harda obrządkami dnia powszedniego rada by unieść wino w chłodzie dzbana lecz orfeusze ku nowym galaktykom spieszą Eurydyki Danielewskiej, jak rzadko której poetce, udało się połączyć codzienność z chwilowym uniesieniem – życie rodzinne z tajemnicą grzesznego spotkania. Dlatego tyle w tej poezji złożonych symboli, tyle rekwizytów, których znaczenie czytelne jest tylko dla kochanki i kochanka, których sens zawiera się w niedopowiedzeniu i jakby zawieszeniu ponad realnym światem. Często miłość – cielesna i zmysłowa – rozgrywa się pośród natury, która jest jedną z naczelnych obsesji poetyckich pośród tych obszarów. I często jak w romantycznej poezji eschatologicznej graniczy ze śmiercią. Odkrywa tajemne przejścia, korytarze prowadzące ku wyobrażeniom tanatalnym. Miłość jest wtedy uniesieniem jak samo życie – gwałtownym, ciepłym i świetlistym refleksem pośród zimna wszechświata. Umawiając się z kochankiem wybiera poetka przestrzeń naturalną – las, łąkę, chruśniak malinowy: policzkowana integracją/ miejskich znaków/ przestankowych/ zawracam do lasu/ na przejrzenie się z tobą/ na przestrzał/ między świerkami/ gdzie pierś życia/ dotyka warg śmierci/ gdzie miłość zapada na serce/ w szorstkiej prawdzie igliwia. Pośród natury jakby wyraźniej widać graniczenie życia ze śmiercią – tam to co chwilowe i rozkoszne staje się szybko jednym z miliona faktów, zdarzeń małych i wielkich, drobnych, łatwo zapominanych przez wieczność i tych urastających do miana symbolu. Natura w poezji Danielewskiej przypomina wielkie, wygodne 133 łoże. Często zostają pośród niego zawieszone prawa natury i trwa wieczna wiosna, albo wieczne lato, które są obietnicami spełnienia: A lato nadchodziło jego płowy płomyk obejmował każdy krzew każde drzewo polne i leśne dukty powietrze drgało parzyła ziemia w soczystych liściach odcinały się rumieńce malin wzywały płoche gałązki aż zamknął się nad nami zielony baldachim lata sam nie wiedziałeś chyliły ci się do ust. sutki czy maliny Antyfona malinowa Ten urokliwy wiersz jest reminiscencją przeżytych chwil, ale też i wspomnieniem uniesień lekturowych. To jakby delikatna trawestacja wiersza Bolesława Leśmiana pt. W malinowym chruśniaku. I tam i tutaj kochankowie ukrywają się przed otoczeniem – kryją się ze swoją miłością. Ktoś przecież mógłby naruszyć tę intymność, ktoś mógłby zabrać to, co najcenniejsze – owo tajemne doświadczenie bliskości. Nad bohaterami Leśmiana pochylają się krzaki malin – u Danielewskiej jest to baldachim nieba. Ten z pozoru błahy, wydawać by się mogło dekoracyjny element wiersza ma jednakże głębsze znaczenie. Ekspanduje wyobraźnię czytelnika ku najdawniejszym mitom kosmogonicznym, ku Adamowi i Ewie, którzy nadzy – jak się możemy domyślać – uprawiali miłość pośród natury. W innym wierszu, być może najurodziwszym w całej tej twórczości niebo wpisane jest w ekran natury: Odchodzi lato buk krwawi klon żółknie i płonie miechunka Słonecznik głowę pochyla ciężko i wrzosem wezbrał las Rozległy ekran napina niebo i wiatr jak obój podaje ton 134 dźwiękom płynącym w mglistym powietrzu Zmęczone dorodne lato się waha jak wstąpić w jesieni próg Wrzesień W takich kontekstach poezja Danielewskiej stale uczestniczy w powszechnym, wszechogarniającym całą sferę kultury misterium inicjacyjnym i rezurekcyjnym zarazem. W płomieniu miłości świat się zaczyna i w gasnącym żarze orgazmu się kończy. Lektura wierszy erotycznych poetki odsłania nam jej subtelne wnętrze. Mało jest w poezji polskiej obszarów, pośród których tli się tyle ciepłych kaganków. Poetka szuka kogoś bliskiego, chociaż wie, że więzi międzyludzkie z czasem zmieniają się w udrękę. Szuka przyjaciela i kochanka, szuka mężczyzny łagodnego i gwałtownego zarazem. Czytelnik nie ma przy tym wątpliwości, że są to wyprawy i peregrynacje w poszukiwaniu istoty człowieczeństwa. Mężczyzna poetki przestrzega surowej zasady/ że bez błękitnego akcentu/ nie można załatwić niczego/ na krwistej giełdzie świata – czyli też jest poetą i myśli metaforycznie, nieustannie transponuje rzeczywistość w obrazy o określonym uroku. Jest liryczny i sentymentalny, chociaż ma na sumieniu jakieś grzechy – Mężczyzna mój/ prosi (...) żarliwie/ aby darowane mu były winy/ popełnione w dzieciństwie. To człowiek, który jest alter ego poetki, i jej zaprzeczeniem – to ktoś, kogo obdarza tkliwą myślą i o kim wie prawie wszystko. Wybacza mu „skoki w bok”, bo wie, że to jej skóra podnieca go najbardziej: Mężczyźnie mojemu zdarza się czasem/ że noc przesypia z młodością/ i choć musi ją rano pożegnać/ wie że żaden z narkotycznych snów/ nie może się równać z miękkością/ ciepłej kobiecej skóry. Poezja pozwala przyjrzeć się mężczyźnie u swego boku, ale też pozwala widzieć w nim samą siebie. Danielewska oprócz tego widzi w nim i w sobie tajemne drzwi ku światom nierealnym – ku głębi i rozległości metafory, ku pełni antyfony i wreszcie ku sensowi słowa wcielonego i ciała uwięzionego w słowie. Tworząc swoje misterne koronki znaczeniowe okrywa nimi to, co być może człowiekowi niewrażliwemu wyda się niegodne wiersza, niegodne refleksji poetyckiej. Tę umiejętność posiedli prawdziwi mistrzowie słowa i ci spośród śmiertelnych, którym nie oszczędzono cierpień, nagłych wzlotów ku gwiazdom i upadków na samo dno piekła egzystencji. Natura. Fluorescencja. Jedność. Rodzimy się i umieramy wtłoczeni w nieustanną batalię materialnych żywiołów. Często są to żywioły „zwyczajne” jak u Chińczyków (np. drzewo), kiedy indziej – jak u Hindusów – żywioły oryginalne (np. eter), ale to, co nas określa i co współtworzy zawiera się w ramach nakreślonych przez Empedoklesa z Agrygentu. To ziemia, woda, ogień i powietrze. Te pierwiastki – nazywane pośród kultur Zachodu – e l e m e n t a m i wpływają na nasze życie i współkomponują wyobraźnię. Jak widać w wierszach Łucji Danielewskiej i jej światy nie wolne są od morderczych zależności żywiołowych (por. wiersz pt. Żywioły) i tragicznych następstw dynamicznych. Poetka jakby intensywniej odczuwa też swoją kobiecość, której początkiem jest delikatne wnętrze, potrzeba miłości i ciepła, a która kończy się pośród cykli lunarnych i jakiegoś wielkiego, wszechświatowego dojrzewania: 135 aby świecić tak jak księżyc i kobieta w trzeciej kwadrze trzeba wysoko i samotnie dojrzewać do pełni Fluorescencja Człowiek Danielewskiej wpisany w cykliczne zmiany natury jest indywidualnym bytem. I choć przenosi na siebie prawa rządzące w niej, pozostaje istnieniem jednorodnym i oryginalnym. Nieustannie zmienia się i mutuje. I to dlatego poetka tak często wskazuje, że upływ czasu zmienia twarze, wypacza sens gestów i jakby dehumanizuje człowieka. Najlepiej widać to w szpitalu, który jest jedną z przestrzeni, w której rozgrywają się dramaty tej poezji. Inną jest wskazany już dom, inną – przestrzeń mitu. Najdonośniej jednak brzmią słowa poetki pośród natury. Fascynuje się ona górami, zachwyca ją zieleń i kwiaty, którym poświęciła cały zbiór wierszy – wspomniane już wyżej Wiersze kwiatowe. To pośród takiej natury: Na świadków wołamy drzewa kwiaty posiadające zdolność powrotu do mowy kwitnienia Odmieniamy swe imiona przez przypadki ich barw i zapachów zapominając że nasze gaśnięcia i kwitnienia mają swe pory tylko w nas Przemiany Te przemiany dokonują się w człowieku wrażliwym, patrzącym na siebie jako na ciąg powszechnych zależności naturalnych, ale też mają swój wymiar biologiczny. I tak jak niemożliwe jest opuszczenie ram kosmicznych, tak nie można opuścić lirycznej konstrukcji ciała. Jesteśmy bytami świetlanymi – odbijamy światło innych ludzi i niczym w procesie fluorescencji – który poetka szczególnie lubi – emanujemy światło tajemnicze, w którym jest zagadka istnienia. Nasze słowa i gesty zmieniają się w impulsy świetlnych informacji i pędzą w dal. Szukamy drugiego człowieka, a często jest on już takim rozedrganym impulsem mknącym w lodowatych przestrzeniach astralnych. Pomimo przeciwnych kierunków, pomimo chwiejności natury poetka wierzy, że miłość, życie i śmierć, że księżyc, kobieta i owoc głogu istnieją pośród tej samej przestrzeni: schodzą się z sobą cztery części włosa zrastają zgodnie połówki jabłka 136 jesteśmy jedność Czerwiec Ta wiara powoduje, że wiersze Danielewskiej czyta się jak wielki, rozpisany na poszczególne akordy poemat. Poemat o kobiecie żyjącej w domu i z domu uciekającej, poemat o miłości i polującej na nią śmierci, a nade wszystko poemat chwalący piękno i ostateczność natury, zawieszenie ludzkiego bytu pomiędzy gwiazdą a trzmielem, między pożądaniem a sierpniem nabrzmiałym od soku jabłoni. 137 Budowanie i burzenie O poezji Tadeusza Wyrwy–Krzyżańskiego W poezji Tadeusza Wyrwy–Krzyżańskiego stykają się ze sobą dwie płaszczyzny: semantyczna i strukturalna. Ale nie można ich wyodrębnić, są one integralnie ze sobą sprzężone. Język służy doświadczeniu, a doświadczenie jest poligonem języka. Poeta jakby sprawdzał siebie i swe narzędzie penetracji w sytuacjach krańcowych i prozaicznych. Rzeczywistość postrzegana i przeżywana determinuje tu ostateczny kształt wiersza, nieomal porządkuje jego strukturę. Poeta czuwa tylko nad ostatecznym jego kształtem. Jednocześnie też – już w trakcie powstawania czy tworzenia się wiersza – wskazuje te sfery języka, które albo mają polifonii , harmonii albo dysharmonii. Wyrwa–Krzyżański tworzy swoje wiersze z fragmentów i segmentów ocalonej rzeczywistości; buduje z nich d o m, stara się wzmocnić już istniejące konstrukcje. Dom, to naczelna obsesja tej poezji – do domu autor wraca i z domu ucieka, pragnie jego ciepła i buntuje się przeciwko ludziom, którzy odgradzają go od czterech ścian. Narrator wierszy jest tym, który niejednokrotnie „oberwał” od życia, tym, który często nie miał co ze sobą począć i nie wiedział dokąd pójść. Dlatego zawsze wraca do domu, czując przyspieszony łomot serca, czując ściśnięcie gardła. I wcale dom nie musi być budowlą z cegieł i betonu – może być czystym pięknem, może być ciepłem zaklętym w kobiecie: Nawet w tej chwili nagiej przeżera mnie idea domu: chcę w tobie pomieszkać, chcę w tobie jak w mężczyźnie kobieta, jak w człowieku – może – człowiek. Ubierz się, w tę starą sukienkę ze zmiętej dobroci, mój domu. W tej chwili Poeta jakby wracał z wielkiego wysypiska kultury, jakby na wielkie śmietnisko kultury podążał. Jego świat jest pozbawiony określonych wartości, w jego rzeczywistości wszelkie wartościowanie skazane jest na przegraną. Po odrzuceniu kultury, wartość ma tylko egzystencja, nawet literatura jest ledwie poletkiem, zapuszczonym ogrodem. Poeta nie przykłada już do niej wagi, tak jak nie obchodzą go różnorakie, nagminnie wygłaszane sądy i mądrości. Zmieniła się sytuacja i twórca wraz z jemu podobnymi może powiedzieć: (...) już nie / czytamy ich / recenzji. / Nie wlecze się za nami pawi ogon, / ze śmietniska targów. Kultura legła w gruzach, wszędzie spotkać można tylko rumowiska. Zabiła kulturę lawina informacji, masowość, powielanie w nieskończoność i reprodukowanie. Tajemnica i piękno dzieła sztuki stały się pojęciami niezrozumiałymi dla pojedynczego konsumenta kultury. W takiej sytuacji człowiek wrażliwy i pragnący obcowania z pięknem zwraca się w stronę prawdziwej poezji, poezji naznaczonej stygmatami cierpienia i wiary – poezji powstającej na rumowiskach, odradzającej się po wielkim kataklizmie czasu i przestrzeni. Jedynie język i wyobraźnia zdołały oprzeć się destrukcyjnej sile mass–mediów, i to w nich właśnie zawiera się prawda o człowieku, prawda o świecie. Wyrwa ma tego świadomość i tropi słowa, przeszukuje przebrzmiałe zwaliska znaczeń, dokopuje się do ukrytych sensów. Jego 138 wzrokiem wewnętrznym jest wyobraźnia, głucha na kakofonię rzeczywistości, niemalże dziewicza, generująca obrazy pogranicza snu i przedśmiertelnego, bolesnego rozmycia wizji. Wyobraźnia poety nie zna żadnych ograniczeń, prowadzi go na sam szczyt śmietniska dwudziestowiecznej kultury. Tutaj walają się zdezelowane aforyzmy, skorupy przemówień i rozbite zegary odeszłych dni. Tutaj znaleźć można portrety dawnych wielkich tego świata, tutaj też kwilą cichuteńko dzieci, które się nie urodziły i wiersze, którym nigdy nie było dane posmakować ludzkiego brzmienia. Poeta zbiera wszystkie te rupiecie do jednego worka, a potem w d o m u tworzy z nich nowe, inne całości. Modyfikuje znaczenia i nadaje inny sens słowom potocznym. Tak powstaje swoista poetycka „sklejanka”, zestaw wierszy, gdzie sąsiadują ze sobą odniesienia do zapisów czasu komór gazowych, polscy monarchowie, złote krzyżyki zawieszone na łańcuszkach, pytanie o istnienie Boga, narkomani i stary, wykoślawiony mit. Ten katalog, scrap–book wierszy, to dom najtrwalszy. W swoim ostatnim utworze, w swoim pożegnaniu z czytelnikiem, Wyrwa–Krzyżański jeszcze raz, szeptem, ale dobitnie to przypomina: Powtarzam dramatycznym szeptem, aż i to odrzucicie na śmietnik: umocnijmy dom w sobie. Co ja teraz robię? W popielisku wartości szukam małej cegły żaru. I te wiersze, i te wiersze, i te wiersze też (...) Ja, wiersze, oczy Czytając wiersze Wyrwy–Krzyżańskiego, a szczególnie zacytowany wyżej utwór, nieodmiennie przychodzi na myśl jeden z zapisków pozostałych po Edwardzie Stachurze: Ciało miałem w rozsypce, wszystko osobno. To było niesamowite uczucie. A słowa, które mówiłem, odbijały mi się od mózgu i wracały do mnie bumerangowo. Teraz jest chyba mniej strasznie. Powoli zacząłem stanowić jakąś całość cielesną, zebrało się w jakąś kupę to ubóstwo, ten dom kruchy i wątły. Kiedy Jezus mówi: „ten dom”, czy to znaczy ciało? „Jeśli dwaj zawrą pokój w tym jednym domu, powiedzą oni do góry: »Rusz z miejsca«, i ruszy się”. A także: „Nikt nie może wejść do domu mocarza, jeśliby nie związał rąk jego. Wtedy dom jego ograbi.” A także: „Zburzę ten dom i nikt nie zdoła go odbudować”. O co tu chodzi? Wiersze– notatki, jako swoista glosa, uchylają tu nieco rąbka tajemnicy... Poezja Tadeusza Wyrwy–Krzyżańskiego jest nieustannym budowaniem domu. Tego miejsca, gdzie rozgrywają się największe życiowe dramaty i tego miejsca, gdzie może schronić się poeta. Ale owa budowa jest zarazem m i e s z k a n i e m i – już w trakcie wznoszenia, kształtowania elementarnych wartości – burzeniem. Pogłosy filozofii egzystencjalnej, ze szczególnym uwzględnieniem myśli Heideggera, są tu wyraźne i trwale oddziałują na psychiczne własności wypowiedzi. Wyrwa–Krzyżański buduje z najmniejszych cegiełek języka. Sprawdza siebie przy pomocy kategorii lingwicznych i nieustannie poddaje próbie ich właściwości. Jego wypowiedź jest jakby mierzeniem zdarzeń, wartości i uczuć na szali językowej pojemności, na szali frazeologicznej poprawności. Przy czym Wyrwę– Krzyzańskiego najbardziej interesują właśnie te substytuty i substrakty językowe, które bądź się na szali nie mieszczą, bądź z niej spadają. Te pojęcia, nie–pojęcia maja zupełnie inną wartość semantyczną i jakby stają się elementami nowego, odkrytego przez poetę języka. Jest to liryka człowieczego upadku i ruiny wartości moralnych, podstawowych ludzkich pojęć i reguł przetrwania. Akt płciowy sprowadzony został w tej poezji do rangi pozauczuciowego eksperymentu. Stał się – o paradoksie! – polem doświadczalnym j ę z y k a. Poeta, jakby demonstracyjnie burzy w swoich wierszach to, co życie rodzinne, moralność i obyczaje uznały 139 za sacrum. Owo uświęcone miejsce poezji Wyrwy–Krzyżańskiego w każdym wierszu wali się w gruzy, staje się kupą zdezelowanych pojęć, kłótni, chwilowych zachwytów i przysiąg. Z tego zwałowiska poeta stara się wyłowić wszystko to, co przetrwało próbę śmierci i chaosu. I znowu zaczyna budować, bo w tej poezji trwa nieustanna cykliczne powracanie do punktu wyjścia. Budowanie łączy się z mieszkaniem, z mieszkania wyłania się chęć burzenia, a na gruzach starego rodzi się w poecie tęsknota za ładem i spokojem ograniczonej przestrzeni. Ten cykl sprzężony jest z cyklicznością ludzkich wzlotów i upadków biologicznych oraz psychicznych. Najbardziej twórcze jest samo mieszkanie, które trwa najkrócej i już na samym jego początku nacechowane jest „duchem” rozkładu. Ten rozpad to symptom miłości niechcianej, miłości, przed którą poeta nieustannie się broni, której łaknie w chwilach niekontrolowanych ucieczek. Miłość w ujęciu Wyrwy–Krzyżańskiego jest odczłowieczonym pędem ku krwawej otchłani, pędem mającym wszelkie znamiona zwierzęcego instynktu krwi, instynktu wzajemnego pożerania, niszczenia wroga i słabszego od siebie. W tej walce pożądań i krwawych celebracji bytu, dochodzi często do zagubienia tego, co dom i mieszkanie mają zakodowane w każdej zespolonej cegle i każdej wspólnej chwili, dochodzi do zgubienia sensu. Rzeczywistość gruzów i dymiących (parujących) zgliszcz rodzi poczucie braku jakichkolwiek trwałych wartości, rodzi kolejną o–błędną ucieczkę ku początkowi cyklu. Budowa zaczyna się na poziomie najniższym języka, na poziomie rozedrganego fonemu i strzaskanego morfemu. Z tych szczątków i fragmentów dawnych reliefów poeta stara się stworzyć wartość, która niosłaby w sobie jakby zew tamtego domu, a jednocześnie stwarzała szansę innego, nowego bycia i życia. Wyrwa–Krzyżański wraca na zwałowiska zdruzgotany wewnętrznie, zgnębiony, a gdy staje na szczycie jest człowiekiem, który ledwo co wyrwał się z objęć kobiety to znaczy śmierci. Śmierć zmierza jego śladem, nieustannie nad nim kołuje i czeka na dogodny moment by zaatakować. Poeta rozpoczyna budowę, znajduje to co kiedyś „znaczyło” i miało swój głęboki sens, a teraz jest ledwie okrzykiem, dźwiękiem bez istoty, aktem erekcyjnym mowy. Na nim stanie nowy dom, ale już w tym momencie poeta wie, że ten nowy punkt zaczepienia także nie okaże się ostateczna przystanią. Jednak buduje, wznosi budowlę chybotliwą i kruchą. Gdy stanie już za progiem, gdy obejmie ukochaną kobietę, spojrzy jej w oczy poczuje w sercu radość trwałości. Niestety w tym samym momencie zrodzi się też w nim chęć ucieczki – pragnienie nieograniczoności, otwarcia na wszystko to, co nie posiada jednoznacznych wymiarów. W tej chybotliwości uczuć – od żądzy posiadania i niszczenia do pragnienia bycia środkiem domkniętego okręgu, zawiera się metafora ludzkiej słabości i skazania na przegraną. Język jako budulec – a nie uczucie rodzące się między kobietą i mężczyzną podczas aktu płciowego – jest centralnym punktem tej „erotycznej” liryki. Zapewne wielu zbulwersuje takie podejście do tych spraw, ale w tej twórczości wszystko rządzi się zasadą cykliczności i powracania w nowych zestawieniach tych samych substytutów. Ta poezja jest zdominowana przez żądzę burzenia, pełna jest instynktownych i jakby obrzędowych „mordów lingwicznych”. Poeta popełniając językowe auto da fé, jednocześnie odradza się jak feniks z popiołów, a odradzając się zaczyna mówić językiem, który został poddany kolejnej, tym razem cielesnej i krwawej próbie. Poezja Wyrwy–Krzyżańskiego jest tkanką przenikalną, przesyconą i nasyconą do granic możliwości. Obok spermy i krwi, łzy, fragmenty cząstek językowych, morfologiczna plątanina szczątkowych sensów, potłuczone szkło, strzępy rozerwanych serc, miękkie włosy; twarde piersi i wielkie, jakże ludzkie, wykwitające na gruzach pragnienie szczęścia, choćby chwilowego spokoju. Wyrwa–Krzyżański tęskni wciąż za wyimaginowanym domem, bo jest wiecznym tułaczem, który nie potrafi oszukać w sobie właściwej drogi ku jego progom. Wciąż w ekstazie, w ramionach kobiet, powodzi włosów, w 140 lawinach ciepła, czuje na sobie spojrzenie śmierci. Ucieka, potyka się o słowa, czuje na swoich plecach jej oddech. I wciąż od nowa buduje, mieszka i burzy... Tadeusz Wyrwa–Krzyżański nieustannie wpatruje i wsłuchuje się w słowa; sięga aż do głębi etymologicznych sensów, poprzez żonglerkę prefiksami i sufiksami tworzy jakby nowy imaginowany język poetycki – pełen świeżości, zaskakujących neologizmów i przerzutni semantycznych. Wiersze stają się w takim ujęciu jakby eksperymentalną ścieżką dźwiękową ilustrującą przeżycia, sny, myśli autora. Poeta wprowadza jeszcze na tej ścieżce – jakby metodą animacji na kliszy filmowej – swoisty rysunek słowny i wyrazowy, który wzbogaca wiersze o jeszcze inne sensy. W tym słowotwórczym drążeniu poeta poszukuje jakby uniwersalnej formuły języka, mogącego sprostać nawet najbardziej nieprawdopodobnym sytuacjom życiowym – tragedii i komedii, śmiechowi i łzom najgłębszego bólu. I nie może być inaczej skoro nawet w swoim kulturowym rodowodzie poeta dostrzega piętno języka: Ślepy w wierze i ufności Słowianin, słów / wiano, i słownik, i słowika / mam na fundament. W tym miejscu autor raz jeszcze zaczyna budować, tutaj ma swój początek owa przeplatanka semantyczno–lingwiczzna, której końca nie widać, a która jest jakby rymem dla życia i najpełniejszą metaforą istnienia. Wyrwa–Krzyżański wskazuje także w wierszach swoje pokrewieństwa literackie – ich genealogii doszukiwać się należy w ogromnej spuściźnie polskiej literatury i m i e j s c a c h jej przynależnych. Wyobraźnia Wyrwy–Krzyżańskiego stara się nieustannie urbanizować przestrzeń – dlatego też jego spuścizna literacka jest konkretnym punktem na mapie, wsią, miastem; konkretnym śladem bytowania pisarzy, bądź śladem pozostawianym przez bohaterów literackich. Ci pisarze, ci bohaterowie i miejsca im przynależne są też jakby kontrapunktem dla wielkich ośrodków kulturowych – kamieni węgielnych cywilizacji i współczesności: (...) wszędzie z kamieniem / na sercu, wyjętym z węgła mego domu, w kamieniach / Rzymu, Lwowa, Berlina, Paryża – o ile / się oddalam, otyle się zbliżam / do Czarnolasu, do Soplicowa, do Drohobycza, / do Stawiska. Owa zasada kontrapunktowania rzeczywistości i podświadomości jest kolejną z reguł poetyckiego bytowania Wyrwy– Krzyżańskiego – dla jego wibrującej świadomości byt i niebyt wzajemnie się przeplatają, wzajemnie na siebie zachodzą i doskonale się negują: Moje jest coraz bardziej to, co zapominam. Zasada negacji poprzez adopcję, to także jedna z reguł tajemnych liryki autora. Wszystko w tej poezji zmierza ku budowlom – wszystko wokół nich się ogniskuje; stąd tyle w wierszach atrybutów im przynależnych: klamek, drzwi, okien, ścian, sufitów, podłóg, fundamentów, cegieł. Poeta wciąż ich szuka i ciągle do nich powraca, a czasem nie potrafi odnaleźć domu w miejscu, gdzie wydawać by się mogło musi się on znajdować. W mieszkaniu poetki Kazimiery Iłłakowiczówny, w Poznaniu przy ulicy Gajowej 4, poeta odkrywa, iż tam: (...) nie ma sufitu / ani ścian./ Jest tak mało, że mieszczą się tylko/ pytania. Lecz/ płacz tutaj sam siebie / unieważnia, jakby i on / musiał spoważnieć. Poeta nie potrafi jednak odejść z tego miejsca, choćby bez odrobiny pokrzepienia, dlatego zdając relację ze swojego pobytu w tej na poły magicznej przestrzeni, powiada: Z obłoku podłogi wyjąłem ziarenko/ piasku. Przejęty,/ bo będzie mi umacniało mej bezdomności/ pieśń fundamentów – ani mi to teraz zabrać, ani mi to nadać/ Ja, słów pokorny murator, już wiem odtąd,/ skąd wznosić można najgłębszą poezji wieżę. Dom Wyrwy–Krzyżańskiego odnaleźć można wszędzie, jest to jakby dom przechodni, dom – na przestrzał, dom przez który się przenika, którym się wędruje. W takim kontekście poeta staje się wędrowcem zamkniętej przestrzeni – tym, który jakby porusza się wewnątrz przezroczystej bryły. Często dom poety jest tylko pojęciem – sensem zaklętym w słowa, często jest rzeczą, często kobietą, w której także można pomieszkać. Tak zamknięcie, jest też otwarciem, nie ma na tym świecie dla poety przestrzeni nie zurbanizowanych i dlatego też czuje się on wiecznym „mieszkającym”: Ja, wieczny lokator – w podróży, sprawca/ do mówienia świata,/ zamieszkujący celę, świątynię lub 141 przedział,/ gość, ale mogący tych, co mnie witają – witać,/ nie biorę pejzaży/ ani za świadków, ani za widokówki./ Sadybę sobie moszczę z cegieł wziętych z muru/ wędrówki. W tym fragmencie wiersza pt. Ja, wieczny lokator widać doskonale metodę budowania utworu z wykorzystaniem sprzeczności i oksymoronów – czyż może być coś bardziej nieprawdopodobnego jak mur wędrówki? Poeta tworząc tego rodzaju połączenia semantyczne tworzy jakby inną perspektywę dla swojego bytowania – nawet droga i wędrowanie jest dla niego synonimem mieszkania, przebywania w zamkniętej przestrzeni. Poezja Wyrwy–Krzyżańskiego – poprzez wpisane w nią metafory, symbole i figury stylistyczne opisuje przez cały czas lęki egzystencjalne przynależne współczesnemu człowiekowi. Jest odbiciem wiecznego rozdarcia pomiędzy tu i teraz, pomiędzy gdzieś i kiedyś. Życie w ujęciu Wyrwy–Krzyżańskiego – jest chwilą zamkniętą w obszarze; w określonym przedziale czasowym i przestrzennym. Bycie polega zatem jakby na zapełnieniu sobą określonych przestrzeni, na zapełnianiu luk – w gruncie rzeczy wszystko co jest poza człowiekiem jest przecież czarną dziurą niebytu. Zadaniem poety jest penetrować skraj tych bezdennie pustych i przerażających w y r w, tych bezdomnych, ogromniejących wciąż szpar w istnieniu. Zadaniem poety jest nieustannie łowić słowa z ampli ciemności – światło... 142 Krwawy ceremoniał O poezji Stefana Rusina Stefan Rusin urodził się w Golinie w 1946 roku. Autor wyraźnie zaznaczył swoją obecność w polskim życiu literackim i w krótkim czasie stał się dla wielu czytelników artystycznym synonimem Konina. Od 1971 roku publikuje swoje szkice i recenzje, wiersze, prozę i rysunki w ogólnopolskich periodykach. Załamanie się rynku literackiego w 1989 roku jakby nieco przystopowało tego dynamicznego twórcę, ale tylko na chwilę. Rusin opublikował trzy arkusze poetyckie: Jak niepojęte jest nasze istnienie (1978), Ósmego dnia (1980) i Mój ląd (1986) oraz pięć tomów liryków – Zamiast wieczoru autorskiego (1981) i Spadkobiercy raju (1985), Kaligula (1988). Mała planeta (1993), Obudź w sobie dziecko (1993). Rusin jest także założycielem i wieloletnim prezesem prężnie działającego Konińskiego Klubu Literackiego, a także organizatorem i jurorem cenionego przez młodych poetów konkursu poetyckiego o Nagrodę Milowego Słupa. Poezja Rusina jest nieustanną spowiedzią przed stale „nacierającym”, drapieżnym i zaborczym światem – jest spowiedzią skupioną i odsłaniającą najintymniejsze zakamarki wrażliwości. Poeta obnaża się przed światem, ale też wyrzuca mu hipokryzję, zakłamanie i krzewiące się na każdym kroku zło. Bierze na swe barki brzemię uświadomienia i wszystko, co się z nim wiąże: idę do człowieka/ otworzyć mu oczy/ na inny świat/ biorę na siebie jego niepowodzenia. A wędrując tak między ludźmi i napotykając coraz to innych nadwrażliwców i życiowych wykolejeńców, nabiera poeta pewności, iż jego drogą jest żelazny szlak konsekwencji, szlak wielu przeszkód i trudności. Mimo to podejmuje wyzwanie, pragnie sprawdzać się w sytuacjach trudnych, ekstremalnych, pragnie poprzez swoją poetycką ofiarę wyzwalać u innych jakiekolwiek ludzkie odruchy. I choć przez tych ludzi płyną (...) zdeptane prawdy/ kwitnące pięści/ poszarpane sztandary, poeta dostrzega w nich jakby tę samą pulsującą ranę, ten sam ból i tę samą ludzką tragedię. Jego widzenie świata, to widzenie jakby ostatniego z żywych, ostatniego z tych, którzy ocaleli z wielkiej, totalnej katastrofy sumień i wartości. Dlatego też często Rusin jakby relacjonuje swoje wrażenia z pobytu w sanatorium, z pobytu między ludźmi pękniętymi, pogmatwanymi i wiecznie cierpiącymi. Jego prozaizowana relacja przypomina też zapiski z obchodu ostatniego lekarza w widmowym domu zdrowia: kuracjusze płyną po pokojach/ jak okręty/ zioła wdychają rurkami/ przez usta i nos/ dużo jedzą marchwi/ winogron/ i bułek z makiem/ niektórzy przedwcześnie podpływają/ do łóżek/ i nie wracają na pełne morze/ w sali bilardowej staruszkowie/ wiosłują żerdziami/ grają na trąbkach/ budują zamki pod zielonym/ niebem/ chodzą też po górach/ i rozpływają się we mgle. W poezji Rusina wszystko zdaje się zdążać ku nieistnieniu, ku przepaści bytu; bez możliwości powrotu. Często poeta odnajduje się w tym upiornym pochodzie, odczuwa to, co odczuwają jego towarzysze, cierpi, smakując zakazane owoce. Wtedy też skarży się jak inni: jestem studnią głodu/ ziarnkiem piasku/ kromką wolności/ zdobytą i sponiewieraną (...). Często też autor umieszcza swoich bohaterów jakby w szerszej perspektywie filozoficznej, historycznej, kulturowej. Wyposaża ich w osobowości znanych postaci historycznych, takich choćby jak Kaligula, Galba, Ptolemeusz XIII czy Epikur. Wypowiadają oni wtedy swoje prawdy jakby innym, szlachetniejszym (bądź upozowanym na szlachetny) językiem. Ich mądrości przypominają wtedy odnalezione po latach, odsłonięte z kajdanów piachu tajemne inskrypcje: towarzysz Słońcu w jego drodze/ kiedy się zapala/ kiedy odchodzi na odległe/ góry wieków/ kiedy wiatr uderza o morze. Rusin stworzył na użytek własnej poezji takie terytorium liryczne, gdzie spotykają się i swobodnie ze sobą rozmawiają postaci z różnego czasu, Elvis Presley prowadzi dyskurs z Epikurem, a Picasso i Joyce podążają w jednym pochodzie z senatorami Cesarstwa Rzymskiego, Meleagerem z Gadary i Filipem z Tessaloniki. Te postaci także uczestniczą we wspomnianym już wcześniej nierzeczywistym, surrealnym pochodzie – 143 marszu jakby wyrwanym z bolesnego snu, te postaci zdają się dochodzić na skraj życia i śmierci, a stając na granicy wypowiadają słowa, które poeta wkłada w usta Heideggerowi, ale równie dobrze mogły by to być słowa Mistrza Eckharta, Franza Kafki czy Sylvii Plath: nie żałuję/ że nie ma już we mnie/ wielkiego pragnienia życia/ niektóre drogi stoją u progu przepaści/ najwyższe schody to tylko złuda/ tam najszybciej gasną gwiazdy/ słyszę wasz płacz/ widzę wasze piekło/ radosne nadzieje. Wiersze z cyklu kulturowo–historycznego, wiersze o podkładzie filozoficznym, to jakby druga strona tego samego zwierciadła. Poeta pragnie opisywać człowieka i jego rany zarówno obserwując zewnętrzne oznaki jego cierpienia, zagubienia, jak i dochodząc do nich poprzez doświadczenia kultury, sztuki, różnorakich nauk humanistycznych. Wymowny jest tytuł jednego ze zbiorów wierszy Rusina – Kaligula – gdyż opisywany człowiek często jawi się poecie, jako ten, który kieruje się bliżej nieokreślonymi instynktami, ten, który morduje, przyodziewa swą skroń w nimb boskości, ale też i ten, któremu historia wymierzy sprawiedliwość. Kaligula Rusina, to jednak także człowiek, nad którym poeta się lituje – ktoś, komu nieobca jest nocna samotność Franza Kafki, ból Kawafisa i rozpacz Kierkiegaarda, ktoś, kto nigdy nie przestanie cierpieć... Szczególną uwagę przyciąga też tomik wierszy pt. Mała planeta. Wiersze układają się w nim w logiczne rozbudowujący się poemat, gdzie na pierwsze miejsce wysuwa się niezwykła wrażliwość na krzywdę i ból. Poeta śledzi sytuacje tego rodzaju w różnych epokach, przeskakuje od średniowiecza do starożytności i czasów współczesnych – wszędzie wskazuje na swoiste rozedrganie człowieka, wirowanie jaźni. Każda chwila niesie jakby podskórny puls cierpienia. Na dodatek jeszcze sam poeta uczestniczy w mrocznym rytuale uwrażliwienia – poprzez smak krwi i ból. Symbolem, emblematem staje się tutaj męczeńska śmierć biskupa Jordana, odcięta głowa Jana Chrzciciela, tysiące czaszek wiezionych przez pociągi na Syberię. Jakby samoistnie nasuwa się też rozległość i głębia problematyki Starego Testamentu. Poeta dostrzega to i wykorzystuje przy konstruowaniu swojej książki. Pojawiają się bohaterowie rodem z przypowieści i Ewangelii najczęściej publikowanej księgi świata. I trudno się temu dziwić, gdyż bohater poezji Rusina to b o h a t e r k u l t u r o w y , mający wszelkie znamiona zaklinacza czasu – tego który mówi o odległych zdarzeniach, podsumowuje wypadki teraźniejsze, a nade wszystko z mądrością patrzy w przyszłość. Jego upozowany na przekaz kulturowy język jest w gruncie rzeczy metajęzykiem. W tym świecie nie ma litości, rządzą w nim twarde prawa przypominające prawa natury. Tylko silni przetrwają, tylko jednostki wyposażone w wyobraźnię dotrą do końca wędrówki. Nawet dzieciństwo wypełnione tutaj jest majakami: dziecięce lata iskrzą się w pyłkach kwiatu/ biegną po ścieżkach/ zrywają owoce z drzewa obfitości/ sprzyjają im żywioły/ i gwiazdy/ dokonuje się w nich/ dziwna przemiana/ starzy ludzie ukradkiem tu wchodzą/ z zabłoconymi sumieniami/ z gliną słowa/ z blizną czasu/ z tunelami rozkładających się ciał. Tylko przez chwilę poeta jest spokojny, gdy patrzy na przedziwny rysunek wieczoru, tylko w bliskości k o g o ś znajduje otuchę. Gorzko podsumowuje swoje wędrowanie, zwraca się do ojca, przywołuje bohaterów współczesności. Jest pewien, że musi podjąć wyzwanie i zacząć wędrować, ale stale coś ściska mu krtań, coś budzi w jego świadomości tragiczne, krwawe obrazy, jakby ta droga była przygotowaniem do jakiegoś bliżej nie sprecyzowanego rytuału. Może będzie nim śmierć, a może powolny rozpad ciała, umieranie duszy; poeta musi podjąć wezwanie. I Stefan Ruin je podejmuje. W jego rysunkach, w jego wierszach i klimacie jednych i drugich rodzi się m e t a f o r a egzystencji, odsadza – niczym sól na obrzeżu łodzi – bolesne doświadczenie. Poeta jednak nie jest kimś kogo należy głaskać, poeta to ktoś, kto musi przejść przez piekło ze świadomością raju i ktoś kto cierpi w euforii – poeta taki jak Rusin, to ktoś, kto wie, że czasem jest dobrze umrzeć/ by przetrwać. 144 Poezja Stefana Rusina rozgrywa się też na peryferiach mitu, jest nieustannym dążeniem do perfekcji i odkrywaniem miejsc, w których „osadza” się fałsz. Bohater tych wierszy stale jakby podpatruje rzeczywistość w jej najtajniejszych pokładach. Widzi więcej niż zwykły człowiek, a zarazem pragnie się z tym człowiekiem utożsamiać, pragnie maskować przed światem swoją wrażliwość. Wie, że świat obchodzi się bez litości z nadwrażliwcami, z jednostkami uczulonymi na krzywdę i cierpienie drugiego człowieka. Idąc w dal, patrząc w przyszłość pragnie znaleźć oparcie w prostych zdarzeniach lirycznych. Liryka jest dla niego jedyną wartością godną uwagi, wartością potwierdzającą sens życia. Owa liryka odnajdywana jest pośród natury – nie na darmo poeta przeciwstawia swoje życie faktom z życia ojca; pragnie obcować z naturą, gdyż w niej jest zapisana p r a w d a najprostsza i najgłębsza. Upozowany na bohatera mitologicznego – Jonasza, Saturna, ptaka chtonicznego (kruka, gawrona) czy kolędnika – autor i jego bohater docierają do granic poznania. To właśnie jest ta linia, która oddziela jawę od snu i rzeczywistość od nadrzeczywistości. Nie bez powodu poeta umieszcza na okładkach swoich książek rysunki, w których surrealizm wskazuje na podświadome korzenie jego twórczości. Życie nie jest bajką – jest snem z groźnymi panoramami i złowieszczymi monstrami bujającymi nad horyzontem. Tutaj nad otwartym grobem ziemi/ drzewko granatu rozchyla swoje liście/ tramwaj sunie po pajęczynie świata/ do Panteonu/ w hutach kują żelazo/ w nim coraz mniej ognia siły/ i marzenia/ lato jeszcze czereśnią błyska/ na gałęzi/ wodospady powietrza przepływają nad głowami/ jak kalendarze imion/ za trzecią ścianą domu/ dzieci budują pałace/ z podziemnymi przejściami/ a my dorośli jak pomieszane rzeki/ uciekamy swoimi znakami/ zodiaku. Łatwo dostrzec, iż w poezji Stefana Rusina niezwykle ważną sprawą są następstwa i wzajemne opozycje żywiołów – ziemia, ogień, powietrze i woda są siłą niszcząca, ale też komponującą rzeczywistość. Poeta w takich trudnych sytuacjach – poruszający się stale na granicy oddziaływań żywiołów – czuje w sobie ich rozchybotanie, czuje wzajemne znoszenie się dynamicznych sił. To także znamię poezji mitologizującej, poezji poszukującej pierwotnych elementów świata. Wszystko razem prowadzi do próby prywatnej kosmogonii, próby określenia znaków zodiaku dla poszczególnych chwil. Jedynym ratunkiem dla wrażliwości i wyobraźni jest zamknięcie się we śnie; obudzenie w sobie logiki dziecka. Dziecko tworzy własne konstrukcje, patrzy na świat wzrokiem czystym – przez łzy bólu i łzy śmiechu dostrzega więcej niż mogą zobaczyć tzw. dorośli. Dlatego – obudź w sobie dziecko/ które pod obcym zostawiłeś niebem/ i drogę z nóg zdejmij. Wtedy zobaczysz to, czego zobaczyć nie można, wtedy odkryjesz to, co utajnione. I nie odkryjesz... 1993 145 Prajaźń i prapoczątek O poezji i prozie Marka Obarskiego Marek Obarski (1947 – 1997) debiutował w 1969 roku arkuszem poetyckim pt. Zatopione piszczałki, a potem opublikował cztery kolejne zbiory wierszy: Wsie wilków (1971), Prześwietlenie lotu (1978), Ciało chmury (1983) i Kwiat płodu (1987). Jego liryka odtwarza prehistoryczną więź pomiędzy jaźnią człowieka i mózgiem zwierzęcia i posiada jakby dwa brzmienia. Jedno słyszalne dobrze w zakresach odbieranych przez „zwykłego człowieka”, i drugie – płynące swobodnie gdzieś poprzez obszary przeczuwane jedynie przez jednostki nadwrażliwe czy też w jakiś sposób tragicznie doświadczone. Jedno brzmienie jest odbiciem przestrachu wywołanego w wyobraźni i jaźni poety przez groźną, nieokiełznaną, morderczą siłę natury, drugie – jest bezgłośnym krzykiem, który ostrzega, odwodzi, każe drżeć na wspomnienie symbolicznych opozycji. Obarski jest zatem swoistym medium poetyckim, wyłapującym z niesłychaną wrażliwością, wszystkie ledwie uchwytne impulsy płynące z głębin ludzkiej podświadomości. Impulsy otaczające nas i usidlające niewidzialnym całunem grozy – wiecznie żywego bólu, który drga zawieszony w przestrzeni jakby w wiecznej agonii. Ale Obarski jest też medium wychwytującym impulsy biegnące z jeszcze dalszych głębin ego, bo aż z otchłani praświadomości. Owa przestrzeń ma w jego ujęciu wiele wspólnego z procesami myślowymi zwierzęcia czy nawet odruchami myślowymi nisko zorganizowanych form materii. Aby sięgnąć do źródeł, i aby dać obraz tego wszystkiego, co jest zwierzęcą podwaliną naszego myślenia, przeistacza się często narrator tej poezji w ssaka, rybę czy ptaka, i w stanie embrionalnym każdej żywej formy szuka podobieństw i pokrewieństw: ludzkie serce płodu kurczy się, otwiera i wypełnia całą nieskończonością jak źrenica szczupaka. Częstokroć na styku tych dwóch materializacji idei życia, rodzą się niesłychane, nadrealistyczne obrazy: czaszki, czaszki, czaszki i w tych czaszkach w dolinie z kości pasie się olbrzymie stado płodów – a jakby przedludzkich zwierząt.... Praforma i prapoczątek rzeczy, oto punkty, w których zawiązuje się ta poezja. Z wielką przenikliwością zauważył to Krzysztof Derdowski wypowiadając się na temat wierszy Obarskiego w poznańskim „Nurcie”: Marek Obarski jest jednym z tych poetów, którzy starają się czuwać przy podwalinach bytu. Stara się być blisko podstaw, z których wyłaniają się drzewa, ptaki, przedmioty domowego użytku i ludzka psychika. (...) Poeta wyraźnie szuka początku wszystkich rzeczy, zasady pierwszej i nienaruszalnej. Stąd jak sądzę wiele jego wierszy można nazwać genezyjskimi. Traktują one bowiem o tym jak zjawia się świat, z czego wyrasta jego fantastyczna różnorodność. (...) Mit genezyjski jaki się daje wywieść z tej poezji jest oparty na prawach reinkarnacji, z podkreśleniem bolesności tego procesu. Bardzo to ciekawe spostrzeżenia, tym niemniej należałoby polemizować z Derdowskim, jeśli chodzi o reinkarnacyjne tłumaczenie źródeł poezji Obarskiego. Może raczej należałoby mówić o „poezji ewolucyjnej”, gdzie główną formą istnienia podmiotu i swoistej poetyckiej wrażliwości, jest zwierzęcość, poszczególne jej stadia oraz umieszczona wyraźnie ponad ową zwierzęcością, czysta świadomość ludzka. Punktem granicznym, czy jak chce Derdowski, zerowym jest tutaj właśnie ów metaforyczny kwiat płodu. Jeszcze nie człowiek, już nie plemnik czy jajo, na pewno już nie zwierzę. Narrator zezwierzęcony czy uzwierzęcony schodzi często na niższe piętra w rozwoju ewolucyjnym, by stamtąd wywodzić prapoczątki myśli, uczuć, odruchów. Jest to też poezja przedziwnej tajemnicy i nieopisanej grozy istnienia. Jeśli miałoby się przywoływać jakieś odczucie, które kojarzyć się mogą z niesamowitością świata Obarskiego, to należałoby przywołać owe, zapierające dech w piersiach odczucie zła i piekła, jakie pojawia się w niektórych nowych teologiach, ze szczególnym uwzględnieniem myśli Theilarda de Chardin; odczucie – kosmogonia, promieniowanie, groźba. I nie na darmo tak 146 często gości w tych utworach śmierć. Jest ona jakby progiem granicznym, poza którym nie można już się poruszać, gdzie obowiązuje już zupełnie inny stan skupienia jaźni i inna, jeśli można tak powiedzieć świadomość. Poezja Obarskiego z jednej strony koresponduje z transcendentalną liryką Walta Whitmana, a z drugiej z mroczną twórczością Bolesława Leśmiana (neologizmy) i Teda Hughesa. A jej obrazowość i soczystość zbliżają ją do prozy. Obsesyjnie powracające obrazy, rekwizyty, symbole i metafory, udźwięczniają ją i ożywiają, stając się jednocześnie jej tajemnym kodem trwania, szyfrem istnienia w obliczu wiecznie nienasyconej przestrzeni. Owe kości, szkielety, czaszki pełnią rolę przedziwnych, surrealistycznych radarów, wychwytujących – wspomniane na wstępie – płynące w dal impulsy naszej prajaźni i praświadomości. W teatrum lirycznym Marka Obarskiego świat nieożywiony, zwierzęta i ludzie biorą udział w tajemniczym cyklu kosmicznego trwania i ostatecznego przemijania. Wszystko w nim dąży ku życiu, wszystko nieustannie zmierza ku śmierci. Prapoczątek jest prakońcem, wstępna faza cyklu, końcową kodą wieńczącą dzieło stworzenia. Poeta stawia się często w sytuacji groźnego Demiurga, czuwającego nad procesami życia. Demiurga chytrego i przebiegłego, zmieniającego swoje wcielenia, by tym lepiej móc przyjrzeć się najdrobniejszej nawet iskierce życia. Jest to poezja lęku i bólu, podskórnego drżenia – naciągniętych do granic wytrzymałości – nerwów – liryka przeczuwająca bliżej nieokreśloną katastrofę, biologiczną zagładę; zdegradowanie do poziomu rybiej łyski i błysku w oku jastrzębia. Liryka drżąca i cierpiąca, ale przez to groźnie piękna... Poezja też leżała u początku pierwszych prób prozatorskich autora i wycisnęła na nich swoje piętno. Tańczący gronostaj – debiut prozatorski Marka Obarskiego – jest rozległą prezentacją talentu i wrażliwości tego związanego przez całe życie z Poznaniem twórcy. Ten zbiór opowiadań, a w trzeciej części książki, także jakby luźnych myśli rzucanych na papier, wyczarowuje przed czytelnikiem świat poetyckiej legendy, ludowego podania, przekazywanej ściszonym głosem na zapiecku opowieści. Głównym bohaterem i narratorem krótkich etiud prozatorskich Obarskiego jest dziecko. Podobnie jak u Brunona Schulza i Wiliama Goldinga dziecko nadwrażliwe patrzące z przerażeniem i zachwytem na otaczający je świat. Owa nadwrażliwość każe narratorowi powoływać do istnienia światy, o których zapewne nigdy nie śniło się opisywanym postaciom. Chłopiec z opowiadań Obarskiego ma w sobie wiele z kulturowego łotrzyka, zabijaki i zawadiaki, jest panem i tchórzliwym pariasem Łęgów Dębińskich, gdzie też rozgrywa się akcja prawie wszystkich opowiadań. Chłopiec w swoich wędrówkach i wyprawach, napotyka raz po raz przedziwne postaci, bądź wyczarowuje je przy pomocy swojej rozbuchanej wyobraźni. Nie ma dla niego rzeczy niemożliwych, nie ma dróg nie do przejścia. Wszędzie – za każdym drzewem i pod każdy źdźbłem trawy – czai się licho, które chłopiec – noszący w sobie domieszkę krwi żydowskiej – bierze za złośliwego starotestamentowego Boga, innym razem za duszę dawno nie żyjących osób lub za materializację zwierzęcej wściekłości, przebiegłości czy krwiożerczości. Zwierzęta są w tych opowiadaniach traktowane na takich samych prawach jak ludzie, często stają się ich równorzędnymi partnerami, toczą z nimi walkę i przed nimi uciekają. Proza Obarskiego, tak często wchodząca w obszary poezji, nasycona ciekawą metaforyką, krwista i niezwykle żywiołowa, zachwyca warstwą językową i umiejętnością modelowania rzeczywistości w dowolnie wybrane kształty. Baśniowość i unosząca się nad światem chłopca wieczna mgła tajemnicy, sprawiają, że czytelnik ma wrażenie, iż znalazł się w jakimś przedziwnym edenie, że wkroczył w „rejony wielkiej herezji”, że znalazł się w miejscu, gdzie wszystko jest możliwe, a gdzie jedynym i ostatecznym autorytetem jest czarny bóg – śmierć. To on, a także miłość, nienawiść i pożądanie popychają chłopca do najdziwniejszych czynów, to one rozpierając go i dręcząc w snach, pochylając się nad nim jak widmowe drzewa, każą mu raz po raz kochać i mordować, podawać rękę tonącemu i z zaciętością na twarzy obserwować jak 147 ciało siostry z kamieniem u szyi pogrąża się w lodowatej czerni jeziora. Chłopiec Obarskiego jest samotnikiem, nie potrafi znaleźć wspólnego języka z rówieśnikami. Albo toczy z nimi wojnę, albo – biorąc ich za zdradzieckich posłańców z królestwa dorosłych – ściga ich do granic swego świata. Ciągle zamyślony, ciągle starający się rozwikłać dręczące zagadki tkwiące w rzeczywistości, chłopiec podąża jakby po cienkim włosie nad wiecznie spienionymi wirami życia. W ten sposób – intuicyjnie i często przypadkowo ociera się o to wszystko, co stanowi jego istotę. Nie rozumiejąc i nie przeczuwając dochodzi do obszarów niesłychanie bliskich środka źrenicy bytu. Szczególnie mocno uwidacznia się to w trzeciej części zbioru, gdzie opowiadania, choć wyposażone są w fabułę, przyjęły formę rwanych, gwałtownie wyrzucanych z siebie myśli i obrazów. Chce przez to autor jeszcze bardziej podkreślić ulotność wszystkich tych stanów, które opisuje, a zarazem nierealność swojej baśniowej krainy pod okiem złego Boga. Zabawa, igraszka dziecinna, żart i dowcip stają się dla chłopca sakralnym rytuałem i jak chce tego Huizinga – czynnością cudowną, uroczystym upojeniem i ucieczką od życia. Obarski wyposaża swojego narratora w przedziwne właściwości stwórcze i destrukcyjne zarazem. Jego chłopiec żyje ciągle na granicy ortodoksji i pogańskiego obrządku. Owa buntowniczość w stosunku do Boga, owa prześmiewczość i młodzieńcza niezgoda, tkwią gdzieś głęboko w nim i nie na darmo bohater wiele razy wspomina swego dziadka Żyda–przechrztę i jakby fascynuje się jego czynem. Chłopiec Obarskiego wkracza dopiero w dorosłość, opuszcza na zawsze krany „sielskiego dzieciństwa”, przechodząc w lasy groźnej, często zabójczej i krwiożerczej młodzieńczości. Ze zdumieniem i lękiem też stwierdza, że utracił niebiańską otoczkę, baldachim, cień i liść matczynej miłości. Nieostrożnie wychylił się ze swego raju i teraz już na zawsze będzie pozostawał w szachu śmierci. Jest jednak ten chłopiec także nie lada ryzykantem i częstokroć wychodzi na jej spotkanie. Jakby chciał dokładnie poznać swego przeciwnika. Patrzy zatem w zasnuwające się matową mgłą oczy swego wuja Wawrzyńca, rozważa w myślach jaki sens ma śmierć kolegi, bacznie obserwuje martwe zwierzęta, a nawet – zwodząc kostuchę – puszcza się wraz z nią w opętańczy tan i sam „morduje”. Proza Obarskiego nie wolna jest od mistyki, często nawiązuje do starych wielkopolskich podań, stara się też umieścić swego bohatera w perspektywie mitologii najprzeróżniejszych krain. Jest to możliwe i nie brzmi fałszywie dzięki przywoływanym co i rusz postaciom, którymi bohater zajmował się podczas lektury książek Fiedlera, Szklarskiego i innych. Obarski napisał książkę niezwykle oryginalną, spojrzał na świat dzieciństwa oczyma widzącymi wszystkie te odcienie życia, które w młodym wieku są dostrzegalne, uwrażliwiają i pobudzają wyobraźnię do najdalszych i najtrudniejszych wędrówek. Dzięki temu otrzymaliśmy prozę niezwykle soczystą, prawdziwą, będącą w dobrej komitywie z życiem i w jeszcze lepszej z najlepszą literaturą. Powieść pt. Słomiany olbrzym jest powieściowym rozwinięciem wątków zawiązanych w Tańczącym gronostaju. I tutaj chłopiec (który w pewnym momencie przeistacza się w dziewczynkę) opowiada o tym, co kształtowało jego wyobraźnię i osobowość. Opowiada o zdarzeniach ważkich i błahych, dla rówieśników nieistotnych, a przez imaginację dziecka rozbuchanych do nieprawdopodobnych, kosmicznych rozmiarów. To w ich perspektywie życie wydaje się narratorowi strasznym, przerażającym rytuałem, gdzie jedyna logiką zdaje się być logika cierpienia i logika powolnej śmierci. Śmierć jest – podkreślmy to raz jeszcze – największą pisarską obsesją Obarskiego i jednocześnie największym wyrzutem sumienia jego młodego bohatera. Autor przygląda się umieraniu na wszystkie możliwe sposoby; stara się patrzeć jej prosto w oczy, każe uczestniczyć leszczynowemu chłopcu w jej ostatnim akcie. A wtedy okazuje się, że śmierć ma też właściwości odsłaniające – oto dziadek chłopca, niegdyś prawowierny Żyd, nagle, w obliczu śmierci przypomina sobie o swoim pochodzeniu i obyczajach jego ludu. Namawia więc chłopca by po śmierci przeniósł jego kości na żydowski kirkut. Obcowanie z dziadkiem jest dla chłopca – z jednej strony: obcowaniem z tradycją, ze 148 światem dawnych Żydów, ich obyczajowością i mądrymi prawami; a z drugiej strony – powodowane jest swoistą fascynacją śmiercią, umieraniem, upadkiem zastanych struktur, dumnych i lśniących wież. Umieranie elektryzuje umysł chłopca i pobudza w nim tajemne struny – czy to będzie konający dziadek, czy będą to zabijane szczenięta z psiego miotu, czy drobne ciałko ptaka. Obcując tak blisko ze śmiercią, chłopiec – jakby w chwili iluminacji – zaczyna pojmować, jakie prawa rządzą światem, naturą i nim samym. Nagle zaczyna zdawać sobie sprawę z tego kim jest, jak jest nietrwały, jak ulotny wymiar i sens ma jego byt. Dlatego ucieczki chłopca zawsze zaczynają się wraz ze śmiercią jakiejś osoby lub zwierzęcia, ale też i jego powroty wiążą się ze śmiercią. Jakże może być inaczej, skoro jego najbardziej dotkliwe egzystencjalne doświadczenie wiąże się z obrazem i wspomnieniem umierającej na gruźlicę matki. To przy okazji jej krwotoków po raz pierwszy spostrzega cielesność człowieka, jego „wypełnienie” krwią – odtąd już zawsze wszystko jawić mu się będzie w kategoriach krwi i bólu, niewyobrażalnego wysiłku i piekących ran. Oto ta, która go urodziła pluje krwią i odjeżdża do sanatorium, by nigdy już z niego nie powrócić, kolega zostaje przysypany przez piasek, kot wpada do studni i topi się w niej, a pracujący nad Wartą więźniowie, mordują z zimna krwią przyniesione im na rzeź malutkie pieski. Chłopiec czuje się bezradny w obliczu tej wszechmocnej, śmiertelnej siły i z przerażeniem wciąż myśli o swoim końcu. Tego rodzaju rany wyobraźni i lęki rodzić muszą w myślach i snach chłopca przedziwne, groźne obrazy. Docierać on nawet zaczyna do odległych, zwierzęcych pokładów świadomości, a czerpiąc z tej prajaźni, drżąc w nocy i uciekając w ciągu dnia, staje się centrum personalistycznej kosmogonii. W powieści Obarskiego widać także dążność do przezwyciężenia schematu bohatera, jaki autorowi narzuciły opowiadania i poezja. Stosuje on w swoim utworze rzadko spotykany manewr narracyjny – nagle bohater powieści, po wyjściu z szafy (wyjście z zamkniętej przestrzeni – ileż tu odniesień kulturowych), w której odbywa podróż w celu przeprowadzenia się z jednego mieszkania do drugiego, staje się dziewczynką. Ma ona świadomość swojego przemienienia i dziwi się zarówno z powodu swojej powłoki cielesnej, jak i z powodu otaczającego ją świata. W tym nowym wcieleniu wszystko ją przeraża, wszystko ją przytłacza. Zdaje sobie sprawę z własnej kruchości i chwilowości, a przypominając sobie swoje poprzednie wcielenie – zastanawia się, czy aby jej obecny kształt nie jest jakąś grą złośliwego Stwórcy. Proza Obarskiego ma wiele wymiarów, jednakże trzy spośród nich są szczególnie widoczne. Pierwszy – poetycki: owa wielość ozdobników, metaforyzacja zdań i określeń, rozbudowane nazewnictwo, bogate w wyrażenia slangowe i gwarowe, a także dbałość o piękno słowa. Wszystko to każe klasyfikować prozę Obarskiego w obrębie tak zwanej „prozy poetyckiej”. Patronują tutaj autorowi tacy twórcy, jak Schulz, Golding czy Marquez. To tylko trzech intuicyjnych antenatów, choć podobieństwa do prozy innych autorów także są wyraźne. Po drugie: proza Obarskiego jest niesłychanie mocno nasiąknięta kulturowo. Znaleźć w niej możemy wiele odniesień do różnorakich praktyk magicznych prymitywnych ludów, do swoistych obrzędów plemiennych. W tym kontekście chłopiec Obarskiego jest – wspomnianym już – łotrzykiem kulturowym, zawadiaką, który ma do spełnienia określona misję. Raz jest mediatorem w nieustannej walce sprzecznych żywiołów, innym razem jest cudownym terapeutą, a jeszcze kiedy indziej odbywa tajemnicze wyprawy w obronie dziecinnych praw, w poszukiwaniu złotego runa radości, miłości i wiary. Starczy wspomnieć ową podróż w szafie i tajemną przemianę, która ma przecież tak daleko idące konsekwencje w warstwie narracyjnej utworu, konsekwencje dla życia chłopca i dla osób z nim związanych. Czyż owo wyjście z szafy (czytaj: tipi, wigwamu, igloo, jurty, szałasu) nie przypomina wielu tego rodzaju magicznych praktyk, rodem z różnych ludowych i szamańskich obrzędów. Wejście do zamkniętej przestrzeni i wyjście z niej odmienionym, to wielki mit ludzkości, mit, który da się zauważyć od kultur ludów północnych krain, poprzez kultury Afryki, obu Ameryk 149 i Australii, a skończywszy na cywilizacji judeochrześcijańskiej Europy (choćby, zejście Chrystusa do grobu i zmartwychwstanie). W prozie Obarskiego także dochodzi do swoistej rezurekcji bohatera; do odrodzenia w śmierci. Trzecim planem, w jakim rozgrywa się ta bolesna i tragiczna literatura, jest plan ludzkiej podświadomości. Tutaj w różnych konfiguracjach łączą się ze sobą elementy zwierzęce, najczęściej ptasiej, rybiej i gadziej jaźni, z elementami mrocznego, gęstego snu i elementami dziewiczej wyobraźni dziecka. To właśnie na tej płaszczyźnie umysł leszczynowego chłopca generuje coraz to groźniejsze i przerażające wizje, dostrzega w otaczającym świecie to, czego nie potrafiliby dostrzec ludzie dorośli. Tutaj – w tej krainie żywej śmierci – rozpoczyna się i kończy wędrówka chłopca, tutaj, gdzie brzmią dostojne szabasowe pieśni i gdzie brzmi wciąż krzyk przerażenia, rozlega się klangor ginących ptaków, znaleźć można okruchy ludzkiej t a j e m n i c y. Chłopiec zdaje się to intuicyjnie wyczuwać i dlatego ciągle podnieca swoją wyobraźnię obrazami dręczącymi i przerażającymi. Symbolem jego świata może być walający się w piasku szkielet konia. To właśnie z powodu świadomego nasączania wyobraźni reliktami odeszłego świata i z powodu aury, jaka przez cały czas chłopca otacza, jego wyobraźnia jest sama niczym Łęgi Dębińskie. Na jednej płaszczyźnie graniczą w niej tradycja i kultura, zwierzę i odwrotna strona człowieczeństwa; dziewczęcość, łagodność. Trzy wymiary prozy Marka Obarskiego łączy zawsze ta sama bezlitosna, fałszywa jak wściekły lis i głucha jak pień zmurszałego drzewa śmierć... 1997 150 Popiół we łzach dziecka O poezji Andrzeja Sikorskiego Andrzej Sikorski zadebiutował w 1980 roku arkuszem poetyckim pt. Listy, wydanym przez MAW w serii ósmej „Pokolenia, które wstępuje”. Już wtedy dał się poznać jako poeta wykraczający swoją osobowością, skalą obrazowania i wrażliwością na nadużycia systemowe poza ramy młodopoetyckich przetasowań. Marek Wawrzkiewicz pisał wtedy na skrzydełku debiutanckiej książeczki: Dwadzieścia trzy „Listy” Andrzeja Sikorskiego to zjawisko w naszej młodej poezji wyjątkowe i zupełnie suwerenne (...) To tomik bardzo ważny. Nie jako zapowiedź, ale jako rzeczywiste dokonanie artystyczne. Jak się potem okazało świat wykreowany w listach, owa sielska kraina przesycona liryzmem i smutkiem, bajkowa, nieco tandetna jak z wiszącej nad łóżkiem makatki, stała się obszarem poetyckich penetracji na czas dłuższy i zaowocowała tomikiem obszerniejszym (Prawie wszystkie listy). Aura tej przedziwnej krainy, jej zagadkowość i tajemniczość wyzierała także z kolejnej książki Sikorskiego, zatytułowanej „Ślimaczy dzwonnik” (1985). Jest to – jak zwykle u autora– ocierająca się o pogranicza prozy poetyckiej opowieść o wiejskim głupku Grzegorzu, obserwowanym i podglądanym przez całą wspólnotę młodych chłopaków. Ślimaczy dzwonnik, to właśnie wspomniany wykolejeniec, zepchnięty na margines społeczności, popychany i podziwiany przez dzieci. Ale Grzegorz zdaje się też być w narracji Sikorskiego przedziwnym magiem, zaklinaczem rzeczywistości, który posiadł o niej wiedzę absolutną i nie rozumiany przez otoczenie, zamknął się w sobie niczym ślimak w skorupie. Wokół niego ogniskują się wszystkie wioskowe wydarzenia. Grzegorz zdaje się być głównym celebrantem w teatrze nadchodzących świąt i dyrygentem upływającego czasu. Cykl przemijania pór roku to jeden z kilku szyfrów tej poezji. Bohaterowie liryczni Sikorskiego zanurzeni bez reszty w czasie i przestrzeni, od nich uzależnieni, są zarazem ich współtwórcami, organicznymi filarami, na których godziny i odległości się wspierają. Ta liryka, to poezja pozornie prostych symboli, nie przeładowana semantycznie, czerpiąca swoje soki z przedmiotów codzienności, "zwykłych" zwierząt, roślin, pejzaży. Wszystko to jednak: ptaki, drzewa, trawy, świerszcze, muszle, psy i gwiazdy, uczestniczy w rozgrywającym się spektaklu trwania, wzajemnie się przeplata i przez bliskie sąsiedztwo wzbogaca o nowe sensy. Ptak Sikorskiego to niezwykły gawron, sikorka czy skowronek, to wysłannik owej legendarnej krainy sielskości, w którym oczy dziecka widzą plątaninę cudowności, strachu i niezrozumiałej lotności. Podobnie drzewa, trawa, zioła. Tak jak poeci Nowej Fali Sikorski zdaje się udowadniać, iż najpełniejsza więź, to więź wytworzona w jedności zbiorowych przeżyć. W Ślimaczym dzwonniku uwidacznia się także wyraźna opozycja między Grzegorzem a grupą wiejskich chłopców, pędzących beztroski żywot, spoglądających jedynie ze strachem na przydrożnego Chrystusa i twardą, spracowaną dłoń ojca. Dorośli, jeśli już pojawiają się w tym świecie, to pełnią w nim rolę deus ex machina, najczęściej uwalniając Grzegorza od brzemienia młodzieńczych żartów wspólnoty. Grzegorz pełni także w tym świecie rolę strażnika wiecznej tajemnicy, przez którego oczy spoziera na świat złośliwy demiurg. Poeta jest członkiem nieformalnego klanu wyrostów i jego postrzeganie świata ma coś z cudownego fałszerstwa, bezczelnego oszustwa w obliczu losu i śmierci. Dlatego właśnie większość wierszy sygnalizuje w tytule, że obserwacja poetycka odbyła się na zasadzie podglądania, wydzierania Grzegorzowi i światu ich tajemnic. Jest w tej poezji coś z atmosfery literatury skandynawskiej; może pozorny chłód pod powłoką, którego pulsuje rozbuchany żywioł elementarnych uczuć. A przy tym wiersze ze Ślimaczego dzwonnika „pachną” świeżo skoszoną trawą i sianem leżącym w stodole; odbijają się w nich zdziwione oczy dzieci i ptaków, rozmyte spojrzenie Grzegorza i, czasami, trzeźwy rzut oka ojca lub dziadka. W poezji Sikorskiego „słychać” szelest wody w strumieniu, szemranie 151 owadów, czyste głosy zwierząt oraz jakby odrealnione szepty ludzi – bohaterowie tej poetyckiej krainy czerpią swoją siłę z natury; ona jest ich matką żywicielką, ona też w końcu nad nimi triumfuje, topiąc odbitki rzeczywistości w ogniu nagłej śmierci. Ślimaczy dzwonnik, to piękna poetycka opowieść o wzrastaniu, dojrzałości i umieraniu, opowieść o tym, jak plączą się sznury życia, jak pojęcia „normalności” i „inności”, w perspektywie natury i prawdziwego z nią obcowania, tracą sens. Wiersze zawarte w tomie pt. Prawie wszystkie listy (1987) są jak żarliwa modlitwa; wszystko w nich zdaje się wznosić w górę i tam zastygać. Wszystko dąży ku bytowi doskonałemu – wszystko przeciwstawia się dogmatowi bólu. Zwierzenia syna i matki, owe listy niesione na skrzydłach wiatru i poszarpanego snu, są jak prośba o ocalenie, prośba o jeszcze kilka chwil życia. Nawet jeśliby to życie miało być tylko eksplozją cierpienia, nawet gdyby miało być wyrwą w czasie. Świat z listów, to jakby magiczne miejsce – jakby inne rewiry przestrzeni Ślimaczego dzwonnika – gdzie przecinają się i prześwietlają pochyłe równie snu, magiczna elipsa radosnego dzieciństwa, chybotliwa kładka wspomnień i ptasia chmurność marzeń. To właśnie tutaj żyje snujący swoją opowieść chłopiec, to właśnie tutaj dobiega żałosne wołanie matki i klekot martwych bocianów. Chłopiec Sikorskiego wciąż przyzywa dawne chwile, przyzywa miejsca, które dane mu było oswoić swoją obecnością, przyzywa najbliższe sobie osoby: oprócz wspomnianej już matki –ojca i dziadka. Jego wyobraźnia generuje przedziwne, fantasmagoryczne wizje, gdzie przestaje obowiązywać logika, gdzie wszystko – niczym w bajce – jest możliwe. W tej onirycznej rzeczywistości – ptaki i inne zwierzęta mówią ludzkim głosem, bociany rosną w ziemi, a czarodziejskie ziarnko zboża działa jak cudowna pastylka przenosząca do świata zgubionej, spłakanej przeszłości. Ale nie jest to tylko kraina radości i uśmiechu, jest to też świat groźny, leżący jakby nieopodal jakiejś wiecznej, straszliwej tajemnicy. Dlatego chłopiec często płacze i nie może zrozumieć sił, które nim targają, które raz każą mu się cieszyć, a już po chwili rozpaczać żałośnie i przyzywać matkę. W tym zakątku ekstazy, bólu i lęku wyobraźnia dziecka „wyświetla” coraz to bardziej skomplikowane obrazy, każe widzieć w otaczającym świecie pozór i niespełnienie chwilowego piękna, piękna lotnego jak źdźbło trawy porwane przez podmuch. Wyobraźnia dziecka każe też widzieć w świecie dorosłych jakieś przedziwne twory, poruszające się wbrew prawom przyrody. Dobroć, która wprost rozpiera chłopca, każe mu jednak dostrzegać we wszystkim przejawy dobra. Wtedy nawet najbardziej niezrozumiałe zachowanie dorosłych zostanie zinterpretowane jako coś naturalnego i koniecznego. Śmierć dziadka i śmierć ptaków – to jedno i to samo zdarzenie. Oto do czego zdolna jest wyobraźnia dziecka – zdaje się udowadniać swoimi wierszami Sikorski. Ta imaginacja potrafi nagle syntetyzować i łączyć odległe zdarzenia, fakty. Dlatego wszystko stanowi dla niej wszechogarniającą, ogromną jedność. Życie ludzi, oddech przyrody, ból i lęk, krzyk i śpiew; wszystko zostało wkomponowane w ten świat z konkretnych pobudek. Wszak wszystko zostało tu zaprogramowane przez niewidzialnego Boga i widocznie On chciał, by tak było. Dlatego chłopiec stara się sumiennie wykonywać polecenia matki, stara się zawsze stosować do jej rad. I choć znajduje się w sporym od niej oddaleniu, wciąż o niej pamięta i wysyła w dal list po liście. Owo oddalenie – oddalenie na wyciągnięcie dłoni, może na szept marzenia, albo na przeraźliwy krzyk snu – sprawia, że tęsknota wciąż dźwięczy w uchu chłopca, wciąż namawia go do ucieczki, wciąż każe mu wracać. Ale przecież matka prosiła go tyle razy, by był grzeczny, by ludzie nie mieli z nim kłopotów. Stara się zatem w każdym ruchu i każdym czynie manifestować oddanie matce. Wszak jest jej cząstką, wszak w jego sercu bije część jej serca – musi zatem zachowywać się tak, jak każą mu prawa posłuszeństwa, jak nakazują mądre prawa świata ludzi dorosłych. Sikorski ukazuje dziecko jeszcze w stanie nieskazitelnej czystości, nieomal tabula rasa. 152 Dopiero wskazówki i nakazy dorosłych, ich uwagi i próby ukształtują z rozsypanego świata, obraz logiczny. Ta Mądra poezja – mimo że dotykająca krain odrealnionych – uczy pokory wobec sił, które nas na świat powołały, które określiły nasze życiowe drogi i dały cel. Owym celem w tej poezji jest właśnie dobroć. Dobroć tak doskonała, że aż niemożliwa, nieprawdopodobna, aż groźna. Ta poezja to jakby ciągle ewokowane życzenie chłopca: niech ptaki wzlatują nad horyzont, niech w wyrzuconej przez morze muszli gra muzyka świerszczy, niech duch dziadka nawiedza brzemienne owocami sady, niech matka snuje się po niebie jak chmura. Niech pada deszcz gwiazd, niech liście otulają ziemię, niech niebo nigdy się nie zamyka – niech wciąż trwa błagalna i pochwalna pieśń rzeczywistości. Tylko dziecko potrafi usłyszeć tę melodię, tylko nadwrażliwy chłopiec zdolny jest dołączyć do ogromniejącego wciąż chóru i z lękiem w sercu, ale też nadzieją, zawołać: Ziemia jest wielkim ogrodem dokąd/ Przełażą przez płoty/ PTAKI skazane na śmierć. I nie ma tu fałszu, gdyż śmierć nie przeraża dziecka. Jest po prostu dla niego jeszcze jedną abstrakcją, podobną pękatym gruszom, barwnym ptakom i zieleni liści. Śmierć nie przeraża chłopca, bo śmierć jest rzeczą naturalną, immanentną siłą rozbuchanego świata. Zresztą wyobraźnia ma w sobie coś ze śmierci – coś z nieograniczonej przepaści, w której od czasu do czasu migają jakieś zjawy, zwidy, jakieś pęknięte obrazy, zupełnie do siebie nie przystające. Dlatego ludzie, patrząc na ptaki, przede wszystkim podziwiają ich szybujące piękno w obłokach/ I żyją w rozpaczy. Chłopiec z wierszy Andrzeja Sikorskiego także żyje w rozpaczy, ale jest to ta sama rozpacz, która dwa tysiące lat temu każdą ściekającą do ziemi łzę i każdą kroplę krwi przemieniała w hymn... Kolejny zbiór – Motyl na wieży Babel – jest rzadkim w naszej literaturze poematem poświęconym zmarłemu koledze, poecie – Andrzejowi Babińskiemu. Człowiekowi, którego życie było legendą i który najdosłowniej za tę legendę zapłacił. Sikorski w swoich stylizowanych na wypowiedzi Babińskiego wierszach stara się jakby odtworzyć w słowie punkty graniczne d o j ś c i a Babińskiego, punkty, które dla jego nadwrażliwości i otwarcia były centralne, stanowiły swoiste – niezwykle sprężyste – odskocznie. Liryka dopuszcza pewne uogólnienia, pozwala widzieć bohatera wiersza w przestrzeni idealnej – przestrzeni, która rozciąga się od bólu i wylewającej się z czaszki krwi, do rozczulającego zapatrzenia w niebo. Sikorski przyjął na swoje barki rolę towarzysza w ostatniej drodze Babińskiego, spotykał się z nim, słuchał jego wypowiedzi i notował je skrzętnie. Tak powstał ogromnej wartości liryczny dokument tragedii – dokument wyposażony w głębię ostrości, liczne tonacje barw i kontrasty. Przyglądając się jednemu z najprawdziwszych poetów, a zarazem literackiemu banicie, Sikorski stworzył jakby jego metaforyczną mitologię, odtworzył w sposób szczątkowy – ale jedynie możliwy – mechanizmy jego psychiki, przeżywania świata, odbierania impulsów i bodźców. Tak ukazany Babiński jest czysty i delikatny i przywodzi na myśl – nieco może tandetne – odniesienie do łąki, motyla i kwiecistości. Ale właśnie taki był autor Zniczy... – momentami nieco tandetny, a jednocześnie niewypowiedzianie prawdziwy, tragiczny i skrzywdzony. Był motylem, ale przeznaczonym na rzeź – motylem zmierzającym ku bezlitosnym trybom stulecia, motylem zmiażdżonym. Jego życie przypomina tragedię wielu już pokoleń polskich poetów tragicznych; stanowi też swoiste memento. W tym konglomeracie tandety, taniej uczuciowości, zachwytu nad cudownością świata, a także krwi, spermy, plwociny i zapachu gnijącego mięsa odnajdziemy jakby immanentne cechy liryki, która w swoich podchodach śmierci i tajemnicy istnienia, dociera za blisko i nieopacznie sama staje się śmiercią i tajemnicą. Prowokacja przeradza się tu w pożądanie i pragnienie a choroba staje się narzędziem poznania. Liryka Babińskiego, to nieustanne ewokowanie przestrzeni surrealnych, przestrzeni dusznych i tajemniczych, groźnych i bolesnych – Sikorski właśnie jakby wprowadza czytelnika do przedsionka tych przestrzeni. Dalej jednak każdy musi podążać na własną rękę i z własnym tobołkiem doświadczeń na plecach. Samo 153 doprowadzenie jest jednak istotną wartością – jest przybliżeniem człowieka, jego artystyczną rehabilitacją, a nade wszystko – krzykiem protestu przeciwko sądom tych, którzy chcieliby tylko widzieć w Babińskim zapitego i zaplutego naturszczyka, który w swojej piwnicy, wraz z ojcem (Zwierzem) dokonuje szamańskich bachanalii. Sikorski raczej wskazuje ogromne obszary wrażliwości, której korzeni doszukiwać się można w „natchnionej” lekturze polskich romantyków. Babiński fascynował się Mickiewiczem, Słowackim, a w szczególności innym włóczęgą i wygnańcem ojczyzny – Cyprianem Kamilem Norwidem. W relacji Sikorskiego, czytanej wespół z wierszami autora Zniczy... odnaleźć można ów przedziwny Norwidowski oddech i aurę duszności zarazem. Bohater Motyla na wieży Babel jakby nieustannie poruszał się w groźnej przepaści, to spadał i przybliżał się do skał i krwi, to znowu – unoszony siłą poezji – na chwilę zawisał w powietrzu. Jego wrażliwość i jego nieustanny lęk wciąż generują w jego świadomości–nieświadomości obrazy przeszłości i przeczuwanej przyszłości: furmanki, ludzie, artyści, matka, Zwierz, łąki, trawa, kosa – wciąż mkną przez poetę estakady obrazów, wciąż rozrywają go na strzępy widm i wizje. Człowiek opisany w poemacie szarpie się w sobie, pragnie wyswobodzić się ze straszliwych pęt wrażliwości, powołującej obrazy wyobraźni, pragnie uciec z nieogarnionych pól drżącej percepcji. Człowiek opisany w poemacie – poeta Andrzej Babiński – podejmuje próbę ucieczki. Nie ma już siły dalej się męczyć, nie ma siły walczyć – ma świadomość tego, że materia wyprawia w nim niezrozumiałe harce. A mimo to pragnie uciec – nie chce już dłużej snuć swojej smutnej i tragicznej opowieści, nie chce zdawać relacji ze swojej bezsiły: Jak teraz siedzę, czy leżę, to nie mogę nawet się ruszyć,/ nie mam siły./ W żyłach mam teraz rtęć. Lokator piątego kąta, to zbiór wierszy znowu ukazujący świat oczyma dziecka – świat odtworzony po latach, zrekonstruowany z fragmentów wspomnień, starych fotografii i dziwnych, powracających przebłysków tamtej świadomości. Sikorski ukazuje tu świat jakby wynaturzony i wyolbrzymiony – cienie pająków, much, komarów, a także sprzętów domowych, jawią się w powiększeniu, rozdęciu, jakby w nagłym rozbłysku zapałki oświetlającej ciemne pomieszczenia. Aura tych wierszy nieodmiennie przywodzi na myśl krótkie formy prozatorskie Franza Kafki, ale także przestrzenie kreowane w prozie i dramatach Samuela Becketta. Te światy przypominają także niektóre obrazy Salvadore`a Dali, u którego także pierwotne dziecinne lęki ukazywane były pod postaciami wszelkich „owadziości” czy „owadzistości”; słonie na owadzich nogach, wyolbrzymione cykady, muchy i pająki. Właśnie pająk jest u Sikorskiego symbolem przeszłych lęków, symbolem owej dziecinności z szeroko otwartymi oczyma i przyspieszonym biciem serca na widok owada. Ale ów pająk ma też pewne konotacje sympatyczne – przynosi szczęście, jest czymś kruchym, delikatnym, pięknym, a poza tym jest jedynym towarzyszem opisywanego w wierszach człowieka. Człowieka wyalienowanego – rozpiętego w swoim miejscu odosobnienia pomiędzy Bogiem a śmiercią, starającego się zapełnić czas medytacjami o odeszłych zdarzeniach, starającego się przywołać aurę świętości i czystości jaka otacza dziecko i jego świat. Sikorski stosuje w swoim tomie dwa zabiegi poetyckie: przybliżenia, czyli powiększenia otaczającego świata i jego drobinek oraz oddalenia, czyli pomniejszenia tego co normalnie mieści się w skali makro. W zależności od miejsca wypowiadania poszczególnych zdań, narrator bądź to zniża się do poziomu leżących na stole okruchów chleba, dostrzega koniec włosa i mikroskopijne okruchy pożywienia znikające w sieci pająka; a innym razem wyolbrzymia opisywane cząstki, pająki, komary. Czasami zdaje się wtedy, że opisywany świat, to monstrualnych wymiarów boska sypialnia, w której bohater – tak samo jak pająk w kącie – jest intruzem. Stosując swoją metodę lirycznych obserwacji mikro– i makroskopowych osiąga Sikorski w poszczególnych przebiegach lirycznych niespotykaną głębię i siłę wyrazu. Mikroskopia konotuje liczne deminutiva: firanki, skrzydełka motyla, 154 zezowate światełka, białe sukienki, krzyżyk, słoneczne siostrzyczki, mogiłkę, wilczęta, kamyczek; a makroskopia – odniesienia do skali kosmicznej, boskiej, niewyobrażalnej. Chłopiec, który raz po raz jest narratorem tych jakby strzępów lirycznych wyrwanych z pamięci i podświadomości, czuje się wystraszony, pełen obaw przed tym, co za chwilę może się wydarzyć. Sikorski ukazuje świat właśnie szeroko otwartymi i zalęknionymi oczyma dziecka, ale też wraca do dawnych fotografii, korzystając z zasobów świadomości wieku dojrzałego. Autor pragnie jakby opisać człowieka z kilku stron naraz – poezja rodzi się tu w miejscu przecięcia wspomnień, obszarów wyrwanych z podświadomości i teraźniejszych demarkacji lirycznych. Sikorski podejmuje w Lokatorze piątego kąta wędrówkę ku kosmosowi i ku Bogu, a czyni to nie ruszając się z miejsca (przypomina się leżący krzyżem w kościele ksiądz Piotr z Dziadów; leżący, ale jakby wędrujący w przestworzach), wpatruje się jedynie w wiszącą w rogu pokoju pajęczynę, obserwując ruchy owada. Jego podróż, to wędrówka na spotkanie dawno zagubionej dziecinności, dawno zaprzepaszczonych myśli i fragmentów zdarzeń. Ta wędrówka prowadzi poprzez „filtr” pająka, pająka–symbolu. Postaci przewijające się w tych migawkowych prezentacjach przypominają postaci z ikon; są ledwie zarysowane, ledwie kilka plam określa ich części anatomiczne – podobnie sprzęty, podobnie domy; ale mimo to ów świat wyposażony jest w niespotykaną ostrość i kontrastowość wyrazu. A powoduje to swoista mistyka słów, mistyka obrazów, mistyka przeciwstawień – Sikorski świadomie ogranicza swoje penetracje do wycinka pokoju, fotografii, do strzępu wypowiedzi, aby z tych substraktów, z tych elementarnych cząstek jego świadomości i podświadomości stworzyć nowy obraz, nową przestrzeń – templum – zabudowaną tajemniczymi postaciami, przedmiotami, przestrzeń ledwie przeczuwaną, alogiczną i często absurdalną, ale jakże immanentną w człowieku, przyrodzie, kosmosie... Lokator piątego kąta, to jakby łowienie i filtrowanie świadomości, szukanie samorodków... Wiecznie szczęśliwe dzieci, to tomik wyciszony, pełen spokojnych, jakby pastelowych wierszy. Wszystkie one orbitują wokół tajemnicy tajemnic, wszystkie w jakiś sposób dotykają pramitu. Wiele w nich wiary w człowieka i wiary w Boga, który jest najwierniejszym towarzyszem, opiekunem i najsprawiedliwszym sędzią. Bohater wierszy Sikorskiego głosi pochwałę harmonii, spokoju, pogodzenia z naturą i sprawiedliwego życia pośród niej. I choć ciągle coś staje na drodze, wciąż coś przeszkadza, człowiek musi wsłuchiwać się w wewnętrzny głos, który dolatuje gdzieś z dali, gdzieś z samego jądra rzeczywistości, z samego wnętrza wszechświata. Zachwyt Sikorskiego, to inkrustowany smutkiem zachwyt dziecka. Dziecka, które zabłądziło, długo tułało się pośród obcych ludzi i obcych miejsc, aż nagle odkryło w samym sobie drogę prowadzącą do domu, do celu, poprzez świat; odkryło prawdę: Boże, przecież i ja jestem małym dzieckiem/ Wszechświata/ Jak kamień i zielona jaszczurka wygrzewająca się w jesiennym słońcu/ (...). Odkrycie dziecinności i podporządkowanie się Wielkiemu Ojcu, Matce Matek, wszystko to stało się dla poety materią doświadczenia na tyle ważką, by ożywiać powietrze wypowiadanymi słowami. Programowe ubóstwo tych wierszy może nużyć, może zniechęcać, ale przecież tego rodzaju poetyka wpisana jest w ów rodzaj doświadczenia człowieczego. Sikorski dotykając spraw prostych i ostatecznych, używa języka prostego – manifestuje niemalże rezygnację w obliczu niewyobrażalnych sił. Tego rodzaju poetyka prostoty przypisana jest doświadczeniu mistycyzmu. Oprócz niego znajdziemy w Wiecznie szczęśliwych dzieciach wszystkie charakterystyczne dla świata poetyckiego Sikorskiego atrybuty – umiejętność kreowania przestrzeni tajemnych, mrocznych, jakby malowanych ręką malarza prymitywisty, albo ręką największego mistrza – Celnika Rousseau albo Salvadore'a Dali – światów, w których brzmią prymitywne pomruki walczących bestii i harmonijna, pełna melodycznych uniesień muzyka baroku. W gruncie rzeczy ten zbiór wierszy nie jest do czytania – ten tom należy przeżyć; odtworzyć poetyckie i mistyczne przeżycia autora i zbliżyć się do tej samej energii... 155 Płowowłosi o twarzach aniołów, to liryczna opowieść o ludziach, którzy znaleźli się w centrum katastrofy. Stylizacje przywodzą tu na myśl tragedię Pompei – wielu bohaterów lirycznych wypowiada się tu jakby spoza obrębu świata żywych, jakby z głębin śmierci. Sikorski stara się przedstawić w tych wierszach proces zacierania śladów przez historię po człowieku, kulturze, cywilizacji. Nieliczni, którzy ocaleli z pogromu zdają się być skażeni tragedią, skażeni umieraniem. Ich myślenie – jak we wcześniejszych tomach Sikorskiego – przywodzi na myśl procesy kojarzeniowe dziecka, albo człowieka prymitywnego i jak u jednych i u drugich – zawiera ono w sobie też element prawdy pierwotnej – biologicznej, genetycznej – prawdy od nowa organizującej świat, składającej ten świat z okruchów, starych skorup, strzępów dawnej kultury, cząstek dawnych arcydzieł i zwykłych materialnych dowodów egzystencji. Prezentowane postaci mają w sobie też nieodmienny element antycznej boskości – jawią się jako nieco upozowane, koturnowe figury w greckim amfiteatrze. Sikorski w tym kosmogonicznym poemacie stosuje metodę podobną do tej, jaką stosować muszą archeolodzy, znawcy dawnych kultur, gdy warstwa po warstwie odkrywają ślady dawnych dni. A zatem – poszczególne wiersze, to jakby kolejno odkrywane warstwy świadomości opisywanych postaci. Nie trzeba tu chyba dopowiadać, iż jest to odkrywanie metaświadomości CZŁOWIEKA, odkrywanie prawdy o nim i szukanie w jego tajemnicy choćby odrobiny sensu, znaczenia. Owa łączność przeszłości, historii, śmierci i teraźniejszości życia w wierszach tych jest bardzo wyraźna, a niekiedy przyjmuje nawet formę wypowiedzi programowej: Nie wychylę się z ciebie Pompejo – Matko./ Jedziemy na tym samym karawanie do miasta z jedną, jedyną/ wieżą, z której zegar co sekundę boleśnie bije po twarzy./ Starcy z pooranymi twarzami patrzą ślepo przed siebie./ Puls płoszy stada myszy z ich zgrabiałych dłoni./ I pomyśleć, że to samo niebo, ten sam pył spada także na moją/ głowę... Charakterystyczne dla Płowowłosych o twarzach aniołów są owe numerowane wiersze– stopy. To jakby ślady człowieka odciśnięte w dawno ostygłym popiele. Nie na darmo Sikorski w jednym z wierszy porównuje odkopywanych z wulkanicznego popiołu ludzi do wyciąganych z popiołu kartofli, gdyż ludzie ci – podobnie jak bulwy – przeszli próbę ognia, zostali wypaleni niczym antyczne naczynia. A to znaczy, że poddani oni zostali hartującej sile najgroźniejszego z żywiołów – sile niszczącej, a zarazem znakomicie konserwującej i odradzającej w innej strukturze, na innym podłożu materialnym, w obrębie mikrokosmosu. Świat odkopywany przez Sikorskiego – swoista archeologia liryczna – przypomina po ożywieniu surrealną krainę wszelkich możliwości. Wszystko tu jest przenikliwe, wszystko daje się łatwo formować i kształtować, wszystko – nawet najdrobniejszy odkopany sprzęt i detal – wpisane jest e ogromną wszechogarniającą anaforę istnienia. Świat Płowowłosych o twarzach aniołów, to gigantyczne cmentarzysko ludzkości, ziemia jałowa współczesnej cywilizacji, kraina, gdzie niedobitki błąkają się jakby śniąc na jawie. Tutaj łączą się wszelkie ludzkie systemy, wszelkie biologiczne i myślowe struktury – tutaj człowiek odarty z krwi płonie na stosie ofiarnym, a wraz z nim płonie też biała gołębica – to w tych absurdalnych przestrzeniach dochodzi do połączenia tego, co substancjalne z tym, co duchowe. Liryczne Pompeje Sikorskiego to tygiel cywilizacji – tygiel kulturowo–historyczny, w którym poeta łowi prawdziwe słowa, szuka sensu pojęć elementarnych, a nade wszystko pragnie wyrafinować ciecz poznania wszechrzeczy. Sikorski jak mało kto widzi zjawiska i poszczególne epizody egzystencji w rozległym parabolicznym ciągu struktur kosmicznych, poprzez uwikłanie w materię ożywioną, aż do czystych kadencji wolnego i niczym nieograniczonego ducha. Jest zatem poeta jakby swoistym medium tragedii – tragedii zapisanej w każdym atomie przestrzeni, w każdej drobinie życia, medium dostrzegającym ciąg przyczynowo–skutkowy od pre– do sur– . 1989 156 Poeci w Gnieźnie Rekonesans krytycznoliteracki Czy istnieje młoda poezja gnieźnieńska? Publikacje MOK – obecność na literackim i prasowym rynku takich autorów jak Bigoszewska–Juruś, Rzepa, Grzechowiak, Kruczkowski, Kałwak czy Szymoniak, wskazywałyby, iż – tak. Patrząc jednak globalnie na mapę młodopoetycką Polski – takie spojrzenie z góry każe pomijać małej siły drżenia i falowania – stwierdzimy, że tych gnieźnian jakby wcale nie widać. Cóż, liczą się przede wszystkim publikacje książkowe w profesjonalnych wydawnictwach, najlepiej tzw. dobrych wydawnictwach (WL, PIW, Czytelnik, Iskry). Druki ulotne zapisy spotkań, publiczne czytanie wierszy, dobre są jako droga dojścia i powinny służyć konkretnym celom. Poeci gnieźnieńscy nie potrafią przebijać się ku pismom opiniotwórczym, ku pismom markowym, nie potrafią prowokować zdarzeń literackich o zasięgu ogólnopolskim. Nie potrafią wykorzystać wielkiego atutu, jakim jest Piastowskie Lato Poezji. Dlaczego poeci tego wiekowego miasta nie potrafią zobligować bywających na PLP krytyków z poważnych pism do zamieszczenia w tych periodykach kolumn młodoliterackich? Dlaczego nie połączą się w grupę, choćby tak silną i emanującą energią twórczą jak ,,Drzewo”, dlaczego nie stworzą manifestu. A jeśli nie czują potrzeby takich działań, dlaczego – indywidualnie – nie walczą o swą obecność? Gdy nie ma książek, gdy tak trudno jest je wydawać, liczą się publikacje prasowe, społeczny odbiór – nawet pojedynczych – wierszy. Trudno przecież odmówić kultury utworom młodych gnieźnian, trudno odmówić im oryginalności. Ale z drugiej strony trudno też nie dziwić się takim krytykom jak Jerzy Kałwak, którzy sceptycznie i bardzo trzeźwo patrzą na dokonania swoich młodszych kolegów. Poezji trzeba poświęcić wszystko, a przynajmniej wszystko trzeba jej podporządkować. Nie można być poetą od spotkania klubowego do spotkania, trzeba nieustannie planować i prowadzić walkę o swoje istnienie. Krzysztof Szymoniak wykonał sporą pracę – wykreował i skonsolidował – w formie ulotnej publikacji, pewien poetycki twór, pewien komunikat. Trzeba by teraz się postarać o to, by z zasięgu krótkofalówki, przeskoczyć na UKF–y. Ale czy jest to możliwe? Jeśli naprawdę się chce – to tak! Jeśli się w to wierzy. Krótkofalówka jest dobra do pewnego czasu – potem jednak nadawanie swoich komunikatów przy jej pomocy, staje się monotonne, traci walor unikatu, staje się po prostu zabawą. Trzeba więcej odwagi. Recenzowałem bardzo pozytywnie w ogólnopolskim piśmie wydany przez MOK tomik wierszy Krzysztofa Szymoniaka pt.: Oszustwo, nie mogę jednak nie wytknąć mu tego, iż tak „poważną” poezję nie opublikował w wydawnictwie profesjonalnym – choć oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by zestaw ten w większym tomie powtórzyć. Jeśli pięć wydawnictw nie zainteresuje się propozycją poety – nie znaczy to, że tomik jest do niczego. Może w szóstym wydawnictwie powiedzą – tak! Wydawnictwo Poznańskie nie rozpieszcza autorów mieszkających w Gnieźnie, nie znaczy to jednak, że mają oni zaprzestać walki o publikacje w tym wydawnictwie swoich tomików! Powie ktoś – czy taka walka ma sens? Ależ tak, wszak podejmujemy te działania dla dobra książki, dla swojej poezji, czyli dla tego, co w nas najintymniejsze. Amerykański pisarz James Clavel – swoją nową powieść rozesłał do wielu wydawnictw w całych Stanach Zjednoczonych i zdecydował się wydać ją tam, gdzie najlepiej mu zapłacili za maszynopis. W gruncie rzeczy, walka młodego poety o wydanie tomiku, niczym od działań Clavela i wielu innych się nie różni. Chodzi o to by najlepiej się sprzedać, by w ogóle się sprzedać. Czy zatem Gniezno i okolice mogą pochwalić się jakimiś realnymi osiągnięciami? Grupa ,,Drzewo” mocno odcisnęło się w świadomości, ale i tak zostali poeci osobni. Niestety jeden z leaderów ,,Drzewa” powiódł grupę na skraj przepaści, wykorzystał – i nadal wykorzystuje – jej osiągnięcia dla własnych celów. Jego karkołomne łączenie czystej wolnej poezji z dokonaniami twórców z kręgu RSTK, ma się tak jak porównanie wilgi do pociągowego konia. 157 To i to zwierzę – ale między nimi jest mała różnica. Myślę, że nie ma powodu wymieniać nazwiska tego twórcy. Jego działalność doprowadziła do rozpadu silnej, mądrej poetyckiej grupy kreatywnej. Zostali poeci, a przynajmniej trzech: Krzysztof Kuczkowski, Krzysztof Grzechowiak i Krzysztof Szymoniak. Tomik Krzysztofa Kuczkowskiego – który ma już w osobie swego młodszego brata na razie jeszcze nieudolnego naśladowcę – zatytułowany Prognoza pogody, to nic innego jak próba stworzenia spójnego poetyckiego mitu, mitu mającego głębokie zakorzenienie w kulturze, rozpiętego w obrębie rozległej tradycji mitów kalendarzowych. Nie miejsce tu na snucie dywagacji na ten temat, wszak zahaczyć by trzeba było o zbyt wiele nazwisk i poglądów. Istota poezji Kuczkowskiego zasadza się w subtelnym liryzmie, wyciszeniu, wsłuchaniu się w siebie i odnalezieniu w swoim wnętrzu odległego pogłosu czystej, dziewiczej natury. Autor ukazuje człowieka starającego się żyć w harmonii z otoczeniem, człowieka, który na każdym kroku dąży do osiągnięcia stanu połączenia. Zdaje sobie sprawę z wszystkich czyhających niebezpieczeństw, rozumie logikę wiecznej przemienności wszechrzeczy, rozumie jak życie ludzkie jest kruche – dlatego patrzy na wszystkich dookoła jakby na krąg spraw wpisanych w ten sam rytm, ten sam cykl. Życie jest dla niego wiecznym powrotem tego, co już było, tego co już – w innej odmianie – nadeszło i odeszło na odległość niewyobrażalną. Kuczkowski medytuje – mamy do czynienia w Prognozie pogody z poetycką medytacją, medytacją transcendentną, szukającą wiecznych związków z kosmosem, wiecznych związków z immanentnymi w tym kosmosie kategoriami etycznymi. To bardzo trudne zadanie i chyba tylko możliwe w obrębie poezji, tym bardziej należy się cieszyć, że Kuczkowskiemu się udało. Szkoda tylko, że poeta zamilkł po swoim błyskotliwym debiucie, a krytyka nie stanęła na wysokości zadania i nie umieściła tomiku gnieźnieńskiego autora w szeregu książek takich choćby autorów jak Bronisław Maj, Zbigniew Machej, Andrzej Kaliszewski czy pokrewny Kuczkowskiemu generacyjnie Janusz Leppek i Andrzej Sikorski. Niestety poeta od 1980 roku – roku wielkich sukcesów – nie wydał książki w profesjonalnym wydawnictwie, przez co wytworzyła się czasowa luka, której nie potrafiły wypełnić publikowane w różnych pismach recenzje. Drugim ważkim osiągnięciem poezji gnieźnieńskiej jest tomik Krzysztofa Grzechowiaka pt.: Wersja ostateczna. Poeta stworzył własną odmianę bardzo osobistej liryki wyznawczej. W swoich wierszach jawi się Grzechowiak jako człowiek mądry, ale niosący w sobie jakąś skazę, jakiś trudny do pojęcia ból. Ból, który sączy się jak zatrute źródło. Autor nostalgicznie, nieustannie wraca do tych momentów, gdy jeszcze świat nie skalał go swoim brudem. To najczystsza tęsknota – tęsknota do mitu szczęśliwego, łagodnego dzieciństwa. Wróżyć należy poecie w przyszłości zrobienie „poetyckiej kariery” – tego rodzaju ostateczna, krystalicznie czysta wrażliwość prędzej czy później znajdzie drogę dojścia do szerszej świadomości. Oby to było prędzej! Trzeci tomik, który uznać należy za wydarzenie literackie, to skromnie wydana przez MOK książka Krzysztofa Szymoniaka pt. Oszustwo. Autora razi niesprawiedliwość i denerwują sytuacje absurdalne. Jego poezja to, to wyznanie człowieka, który doszedł do tego punktu, gdzie zaczyna się już jakby głębsza świadomość. Szymoniak jest daleki od jakichkolwiek elementów przesadnej powagi, dętej mowy. Jest w pełni poetą prostoty, poetą poszukującym wciąż ciepła, wciąż ukojenia. To poezja człowieka pękniętego, człowieka doświadczonego, nieufnego, ale jakże pragnącego spotkać kogoś, kogo będzie się kochać, za kim będzie się stale tęsknić. Tym kimś może być szary człowiek, tym kimś może być kobieta, wreszcie może być ktoś, jak on nadwrażliwy. Do tych trzech poetów prawdziwych, poetów niewątpliwych, zaczynają dołączać młodzi, młodsi i jeszcze młodsi. Uzbierała się wśród nich spora gromadka autentycznych talentów. Jedni jeszcze błądzą w gąszczach nowofalowego złomu (S. Kuczkowski, R. Góralczyk), ale 158 są też prawdziwe poetyckie fajerwerki – z wielką uwagą i dobrocią trzeba przyglądać się rozwojowi talentu takich samorodków jak choćby Anna Trzaskawka, Jarosław Mikołajewicz i Maciej Krzyżan. W Gnieźnie jest kilku poetów.... 1989 159 Materiały krytycznoliterackie 160 ŚMIERĆ I PRZECZUCIE Recepcja rzeczywistości dostępnej ludzkiemu poznaniu, mieszcząc się w przedziale postaw od buntu, poprzez rezygnację aż do akceptacji i odbicie tego poznania w przekazie poetyckim jest wyrazem stosunku nadawczego do codziennych i powszechnych zagrożeń. Jest więc rejestracją nastrojów, rozchwiań, oczekiwań i marzeń, bywa rozliczeniem i refleksją. Jest zatem zapisem, swoistym świadectwem samoświadomości przeżywającego świat podmiotu, wyrazem subiektywnego – i może dlatego właśnie? – prawdziwego, jednostkowego d o ś w i a d c z e n i a (...) – pisał w lipcu 1984 roku („Nurt” nr 7/227) Jan Krzysztof Adamkiewicz w omówieniu tomiku autora niniejszej recenzji. Najnowszy testament w całości poświęcony jest śmierci, przemijania i nikt poza Adamkiewiczem nie rozpoznał tego w pełni, nie dotarł do samego rdzenia zjawiska. Dzisiaj, gdy czyta się te słowa poety, i gdy wie się, że nie ma go już pośród żywych, nabierają one szczególnej wymowy, brzmią jak przesłanie. Wydawnictwo Pomorze, to samo, które w 1983 roku opublikowało Najnowszy testament (te subiektywne wtręty nie mają tu służyć autoreklamie, ale wskazywać mają przedziwne analogie i związki pomiędzy recenzującym i recenzowanym) w połowie 1987 roku wypuściło na rynek księgarski ostatni zbiór wierszy poznańskiego poety. Czytając przedśmiertne wiersze Adamkiewicza nie sposób zamyślić się nad kondycją człowieka i nad wiszącym wciąż nad jego głową Damoklesowym mieczem przeznaczenia. Wszystko tutaj zdaje się być przyspieszonym oddechem, wszystko zdaje się być przesycone pulsowaniem i drżeniem. Wiersze Adamkiewicza w przedziwny sposób przeczuwają nadchodzącą coraz szybciej katastrofę. Poeta prowadzi nawet dialog ze śmiercią: za ścianą czy to śmierć, jej głos poznałeś/ Z daleka (...). Poeta żyje w obliczu nieustannego, skrytego lęku, ciągle nasłuchuje, trwożliwie rozgląda się i analizuje zmiany zachodzące w otoczeniu i w Nim samym. Nie potrafi uwolnić się od swego biologizmu – ból nieustannie przypomina mu o jego cielesności, o jego konstrukcyjnych mankamentach. Ból też wskazuje jakby to miejsce, które zawiedzie, okaże się najmniej pewne: przemieszcza się krew i serce/ Nie ustaje, nawet nie drgnie jęk. Często poeta opisuje odczucia i daje wyraz bólowi człowieka, w momencie, gdy sparaliżowała go już dotykalna i realna śmierć. Zdaje się wtedy nie spuszczać z niej oczu, zdaje się powoli twardnieć jak kamień i zmieniać się w słup drętwego lodu. Jakby za chwilę śmierć miała przewalić się przez niego ze swoim bolesnym łoskotem, jakby już czuł ból, który jest jak cios prosto w serce. Poezja Adamkiewicza jest wewnętrznie skłębiona, spięta – pełna gwałtownych przerzutni i elips, pełna – jeśli tak można powiedzieć – lingwistycznego bólu. Poeta nieustannie przeszukuje stare, zatęchłe kufry i komody języka w nadziei, iż znajdzie tam SŁOWO. A kiedy już je znajduje, lśni ono i brzmi z nową mocą, z inną – tajemną – eschatologiczną, czyli ostateczną (gr. eschatos) głębią i siłą: – Zanim dwie klingi szeptu/ Przedśmiertnego tak bielone jakby mróz przebił przez szybę/ Spajać będą na zawsze wargi / W dotyku niemym – i ręce uchylone w ostatecznym piśmie/ Lęku – raz jeszcze. Przeczucie i jego polor zdają się uzewnętrzniać najpełniej w ocalającej i gubiącej wszystko chwili. Poeta czuje jakąś bliżej nieokreśloną siłę, która na niego nieustannie napiera. Podczas przemierzania ulic miasta, w kwadracie mieszkania, nad prostokątem stołu, czuje przez cały czas, że to już za chwilę wszystko legnie w gruzach, zawalą się piękne piaskowe zamki dziecinnej Arkadii i logiczne konstrukcje dorosłości. Przygwożdżony przez swój czas i ból, wypowiada słowa, które są formułą zaklęcia, a jednocześnie brzmią jak gorzkie epitafium: Zbratasz się ze stołami, zjednoczysz ze ścianą, umilkniesz/ Wraz z zegarem choć on nas przeżyje lecz o tyle ledwie/ ile twego tchu (...). Poeta nie waha się drwić ze śmierci, obnażać jej zaślepienie, nie boi się wadzić z nią, nazywać jej i personifikować – zwraca się do niej nawet tak jak zwraca się w 161 innych wierszach do w y b r a n k i s e r c a : (...) kochanka śmierć pod naszym ubraniem przyległa/ Do ciała jakby bała się nas utracić (...). Życie przynosi wiele klęsk i wiele słonego bólu, życie daje człowiekowi poczucie marności wszechrzeczy, budzi w nim rosnący wciąż płomyk zwątpienia i bawi się nim aż do ostatnich chwil. Jan Krzysztof Adamkiewicz próbował zaobserwować mechanizmy, jakie prowadzą człowieka ku nagłej zapaści dnia, próbował schwytać śmierć na gorącym uczynku. Bacznie przyglądał się sobie i światu, uważnie obserwował, czekał i chciał być świadomy aż do końca. Z czasem przerodziło się to w niebezpieczną grę, w której porażkę mógł ponieść tylko człowiek. Lęk i smutek nie opuszczały poety, ból ćmił się w nim lekko, nasilał się i rzucał CZŁOWIEKA na kolana. Poeta za każdym razem podnosił się, stawał na chwiejących nogach i konstatował gorzko, iż nie opuszczał go: ten strach że jutro już być może/ Opadnie na nas ostatnie wieko śniegu ten eter czarne/ Litery lub wyschnie ślina w zlutowanych ustach albo na Nic./ Spłonie pismo zdradzą nogi i język nazbyt wciąż niepewne/ Ręce ciebie wydadzą i zawiedzie wzrok ciemny do cichej/ Przepaści w której jeśli staniesz odnajdziesz dno oka/ Dawnego tajfunu, staniesz się od nowa odtworzony/ Ze snów otworzony ze słów – który jesteś/ mną, przeto – módl się za nami. Na marginesie tego tomiku i tej poezji wypada powiedzieć jeszcze o jednej sprawie. To fakt, iż wiersze te przesycone są tajemnym przeczuciem śmierci, fakt, że śmierć obecna jest w prawie każdym utworze, a owa obecność, nastrój zbliżającej się katastrofy, pozostają w myślach czytelnika jako naczelne wrażenie, odczucie. Tragizm tej lirycznej eschatologii podkreśla jeszcze fakt, iż autor zmarł nagle, w tragicznych okolicznościach. Nie jest to jednak powodem, dla umieszczania na okładce tomiku głowy człowieka okrytej płótnem. Bydgoski plastyk Andrzej Nowacki, który z lepszym lub gorszym skutkiem ilustruje pierwsze strony poetyckich książek wydawanych przez Pomorze, czasami zbyt natrętnie i płasko stara się narzucić czytelnikowi swoją wizję. Tak było w przypadku okładek tomików Pawlaka, Czekanowicz i Cielesza (tutaj rękawiczka na okładce została namalowana na poziomie plastycznej szkoły podstawowej). Plastyk przyjął zasadę – i słusznie – przenoszenia na okładki tomików swoich, wcześniej namalowanych, obrazów. Ma Nowacki cały cykl „trupów” okrytych materią i wydaje mi się, że pomieszczenie jednego z tych umarlaków na okładce niedawno zmarłego i tak zatopionego w śmierci autora, zakrawa na kiepski żart i świadczy o kompletnym braku taktu zarówno ze strony Nowackiego, jak i wydawnictwa. Tym bardziej, że okryta całunem postać namalowana została na żałobnym, czarnym tle... _______________________ Jan Krzysztof Adamkiewicz, Fotografie, Pomorze, Bydgoszcz 1987, s. 36. 162 GORZKA MIŁOŚĆ Każdy kto zetknął się z Tomaszem Agatowskim, mężczyzną postawnym i oryginalnym, ubranym jak młodopolski bywalec kawiarni Schmidta czy Jamy Michalikowej, musiał sobie zadać pytanie o autentyczność tego twórcy. W zakłamanej rzeczywistości literackiej podejrzane wydawać się może, iż nawiązuje on łatwo kontakt z otoczeniem, niepostrzeżenie staje się „duszą towarzystwa”, uwodzi sposobem bycia i niespotykaną u innych pokorą w stosunkach z drugim człowiekiem. Nikt tak jak Agatowski nie potrafi słuchać i wsłuchiwać się w człowieka, nikt nie okaże tyle zainteresowania dla jego małych problemów. Sięgając zatem po tomik czytelnik pragnie sprawdzić czy jego poezja potwierdzi powierzchowne obserwacje, czy znajdzie w niej odpowiedź kim jest ten zdumiewający poeta, czy jego autentyczność jest prawdziwa. Nowy zbiór wierszy nie może jednakże budzić wątpliwości. Jest rozpisanym na poszczególne strofy wyznaniem – pochwałą istnienia w strumieniu wszechobecnej miłości, w zapamiętaniu i żarze samospalenia. Poeta zwraca się do kochanki jak do ożywczego strumienia, jak do krynicy, z której sączy się tajemniczy opar, jak do ognia, który ogrzewa zmarznięte dłonie. Jakże wyrazisty jest tutaj kontrast pomiędzy ciepłem obiektu miłości, a poetą; jakże wyraziste są tu metafory i obrazy, słowa nazywające dramat. Wszak Agatowski widzi związek mężczyzny i kobiety jako nieustannie rozgrywający się dramat, nieustanne potęgowanie napięć i wskazywanie miłosnych konfliktów. Jest też w tych wierszach jakieś pęknięcie – rysa na lirycznym obrazie świata. Owo pęknięcie jest najpojemniejszą metaforą tragicznej egzystencji, jest raną, której ból zakłóca percepcję świata. Poeta stale odnotowuje w swoich utworach postępujący rozpad trwałych struktur: „Latami byłem niekochany,/ pękało we mnie szkło boleśnie –/ Ty kaleczona w kalekim domu/ wyklęczałaś tę miłość”. Poeta jednoznacznie stawia się na straconej pozycji i przyznaje, iż jest mimowolnym sprawcą destrukcji. Targany namiętnościami „błądzący w alkohole” nie potrafi zmienić kierunku swojej wędrówki. Borykając się z sobą i gubiąc dni wie, że gubi cenne ciepło. Bezradny zadaje tylko pytania retoryczne: „Dokąd iść bez twoich rąk/ (...)/ Dokąd iść bez twoich ramion”. Poezja ta jest próbą zadawania pytań w sytuacji bez wyjścia, jest jeszcze jednym zrywem i walką o siebie. Miłość jest obsesją tej poezji i jej kojącym lekiem. Patrzy jednak Agatowski na miłość z perspektywy wiecznego wygnańca, z perspektywy tego, który zna jej wartość i wie, że kończy się ona w beznadziejnej przestrzeni coraz większego oddalenia. Dlatego angażuje się w związek z kobietą żarliwie,a biorąc od niej ciepło i bliskość, pragnie obdarzać ją tym samym. Tak rodzą się wiersze, w których jest niespotykana u mężczyzn delikatność i perspektywa od makroskopowych panoram do elementarnych cząstek materii: „Sutki twoje jak wanilia. Opuszki palców/ dłoni i stóp znają na pamięć moje usta./ Z bioder twoich piłem zachłannie/ jak ty z moich zjadałaś płomienie/ Przecież masz usta lirycznej Safony/ z gładkością muszli oceanu,/ przecież ja sługa – niosę twój oddech/ w każdą noc płonącą bez ciebie – –”. Kochankowie z wierszy Agatowskiego uczestniczą w tajemnym misterium, szukają siebie i gubią się pośród zimnej pustki świata. Biegną do siebie, a po spełnieniu się miłości, uciekają jak niepyszni w przeciwne strony. Rację ma Nikos Chadzinikolau, gdy pisze, iż „Miłość w poezji Agatowskiego jest boskim darem, pełnią człowieczeństwa. Ona uprawomocnia nasze jestestwo, realizuje niezwykłe napięcia i moce somatyczno–duchowe. Poeta sprowokowany wiecznością miłości buntuje się, wzywa, żąda, zaskakuje, żali się i manifestuje swoje uczucia, podąża za boską Ewą, uparcie tam, gdzie niewola staje się wolnością, gdzie obopólna wdzięczność niweczy przemijanie. To najprawdziwsza radość życia, która rozstrzyga o naszej tożsamości wobec całości ludzkiego bytu. Żyć, znaczy kochać: żarliwie, namiętnie, jakby nierealnie”. Ale też miłość ta nie mogłaby istnieć bez ciał – cielesność jest w niej wypadkową 163 bytu, potwierdza realność istnienia, w niej rodzi się unia tego, co nierzeczywiste i oniryczne z tym, co ciepłe jak krew pulsująca w żyłach. Tylko cielesność potwierdza, że kochanka „jest z krwi szczęśliwego Boga”. Udało się Agatowskiemu w wierszach z tomu pt. „Jeśli wytrwasz” udanie połączyć dwie sfery doznań miłosnych – cielesność i duchowość, miłość dotyku, pocałunku i spełnienia z miłością czystą, pełną romantycznych i idealistycznych uniesień. Udało się poecie stworzyć prawdziwe erotyki, w których odbijają się realne kobiety i zwiewne nimfy, erotyki gorzkie jak sama miłość i wzbogacające o nowe aspekty skalę ludzkiej wrażliwości. ______________ Tomasz Agatowski, Jeśli wytrwasz, Poznań 1995, s. 40. 164 ŚWIĘTOŚĆ I BRUD Poznań jest obecnie jednym z najprężniejszych ośrodków poetyckich w Polsce. Dzieje się tak przede wszystkim za sprawą Nikosa Chadzinikolau, który w trudnych dla poezji czasach stworzył Białą i Kolorową Serię Poetycką. Liczy już ona ponad sto tytułów i jest ważkim osiągnięciem polskiej poezji powojennej. Chadzinikolau potrafi gromadzić wokół siebie grupę pisarzy mających już w swoim dorobku wydane książki, ale umie też znakomicie wyszukiwać debiutantów, namawiać ich do pracy nad słowem i kształtować potem ich poetyckie osobowości. Tak było z Tomaszem Agatowskim, którego tomiki w serii Nikosa miały swój wyraz, były interesujące pod kątem formalnym i treściowym. Nowy zbiór – Na początku było milczenie – jest nową próbą zmierzenia się z niewyobrażalnymi ogromami. Agatowski podąża w nim tropem wielkich romantyków, a szczególnie silnie odbija się w tych wierszach genezyjska strona liryki Juliusza Słowackiego. To jakby nowa poetycka kosmogonia – próba odpowiedzi na pytania, które stawiają wielcy bohaterowie kulturowi; to próba odpowiedzi w sytuacjach, gdy Syzyf staje na szczycie góry i patrzy spokojnie jak głaz po raz kolejny stacza się na dół. Nie na darmo w tomie Agatowskiego tyle razy padają pytania ostateczne – kim byłem, kim jestem, dokąd idę? I tak jak wzruszające są zapisy walki ze światem i samym sobą, tak pełne autentyczności są poetyckie notatki, w których odbija się ciemna strona jaźni. Paradoksem poety jest to, że stale pragnie on dobra, a niestety jakaś fatalna siła popycha go ku złu, rzuca go w rewiry brudu i upodlenia Stąd metaforyka na granicy absurdu i nadrealizmu, stąd surrealizm pulsujących boleśnie obrazów i abstrakcyjna strona formalna wiersza. Agatowski walczy i jest to walka z góry skazana na przegraną, nie na darmo przywołany tu został Syzyf w zadumie Camusa. Wrażliwość jest stanem bytu poety – co i rusz reaguje on z powodu naruszeń, bądź dopełnień sfery sacrum. Raz jest to tabliczka na drzewie posadzonym ręką Rabindranata Tagore, innym razem okno śmierci, z którego wypadł karmiąc gołębie Bohumil Hrabal, a jeszcze kiedy indziej ciała w trawach i matki, które rodzą nowych żołnierzy. Dramat tej poezji polega na tym, że jest ona otwarta i zamknięta zarazem, że poeta tropi i jest tropionym przez samego siebie – że walczy i trwożliwie zasłania twarz przed światem. Jest – jak powiada – Tomaszem i stale nieufnie patrzy na pojawiających się wokół niego ludzi. Chciałby im ofiarować dobroć, chciałby uścisnąć dłoń – często zresztą to robi – ale też często musi przed człowiekiem uciekać. Bohater Agatowskiego to ktoś, kto pragnie by jego egzystencja miała profil mityczny, a odnajduje się pośród śmietnika cywilizacji. Widzi swoje odbicie w czarnej tafli rzeki Styks i odwraca od niej twarz. To co zobaczył ściska jego serce. Wie, że będzie musiał stoczyć jednak ostateczną walkę z sobą i ma nadzieję, że w ostatniej partii dramatu będzie mógł powiedzieć za Miłoszem (Te korytarze): Odchodząc wiem,/ że kochałem – ____________________ Tomasz Agatowski, Na początku było milczenie, Oficyna Wydawnicza GMP, Poznań 1997, s. 60. 165 Rozkosz i ból Jolanta Baziak jest poetką niezwykle żywiołowo reagującą na rzeczywistość. Jej dynamika twórcza zdumiewa i każe ustawiać ją w szeregu równie dynamicznych poetek poznańskich czy dam piszących w Trójmieście. Jeśli do tego dodamy działalność edytorską, krytycznoliteracką, malarską i udział w życiu kulturalnym miasta otrzymamy obraz osobowości ponadprzeciętnej, pełnej żaru i wewnętrznego przekonania o ważności tego co robi. Już pierwsza książka zatytułowana przekornie Strefa pomylonych była zapowiedzią kształtującej się wyobraźni i zarazem pierwszym raportem z tego, co poetka przeżyła, czego doświadczyła w wirze zdarzeń. A było tych zdarzeń, co niemiara, skoro autorka – jak pisze wydawca na okładce jej trzeciego tomu – „przez wiele lat wiodła »cygańskie życie« pracownika estrady”. Druga książka pt. Wielbłądzica była rodzajem rozpisanego na akordy wyznania. Dominowała w niej perspektywa surrealna i eternalna, a często też i eschatologiczna. Poetka posługiwała się w niej często językiem mitologicznym i formułą symboliki kulturowej. Trzecia książka Jolanty Baziak – Daleka Wenus – jest tworzeniem i dekodowaniem rytuałów trwania. Wpisuje w lirykach kształt ludzkiej chwili w obręb wszechogarniających cykli solarnych, lunarnych i galaktycznych. Bohaterowie Baziak jak dzikie gęsi/ zatoczą jeden/ Uważny krąg/ wpisani w rytuał nieba, a potem wtapiają się w czarną materię wszechświata. Wszystko rozgrywa się w tych wierszach w perspektywie ostateczności i perspektywie ogromów. Poetka – podkreśla to w wielu utworach – jest jakby niewielką drobinką, pyłkiem pośród perspektyw mega– i mikroświatów. Jej istnienie, jej byt to odnajdywanie własnych granic, podejmowanie wyzwań w obrębie konstrukcji, w których umieszcza ją życie. Tylko przelotne wzruszenie koi te rany, tylko piękno dostrzeżone w prześwicie świadomości niesie chwilową ulgę: piąstki moje z bandaży rozwijasz/ szary ptaku/ smutny uśmiech dłoniom/ oko ptaka oko rzeka/ wierzę ci/ dogmat ten wynika z przestrzeni/ strumień oddechu/ (wewnętrzne – zewnętrzne?)/ jest puch tej chwili/ bez geometrii ścian/ dźwigarów krwi. Nie jest to poezja łatwa. Czytelnik musi uruchomić cały arsenał wyobraźniowych tonacji by choć przez chwilę znaleźć się w świecie kreowanym przez poetkę. To świat jakby stale trwającej rozkoszy, zmysłowej i barwiącej wszystko dookoła nierzeczywistymi barwami. A z drugiej strony jest to świat skrywanego cierpienia i tuszowanego bólu. Pojawiające się obrazy są wielowymiarowe i mają dramatyczną głębię. Niosą informację o kobiecie i jej pożądaniu świata, mężczyzny, ciepła, a nade wszystko są odwzorowaniem jej tylko znanego n i e p o k o j u: Niepokój/ taniec/ przyrody być – nie być/ być!/ w gotowości ofiarnej w uniesieniu/ być!/ w gotowości ofiarnej w uniesieniu/ być!/ pachnie siarką/ niedopaleniem wiecznym. Znamienne jest owo motto na początku tomu z n i e s p o k o j n e g o niemieckiego poety romantycznego Novalisa, którego niektórzy uważają za jednego z najwrażliwszych poetów w ogóle: Dotknąć ciała ludzkiego to dotknąć nieba. Kobieta z wierszy Jolanty Baziak dotyka nieba, ale też nieustannie sonduje świat. Stale też odnajduje w nim pogłosy czegoś tajemniczego, czegoś, co budzi lęk, a czasem wprawia ją w stan przedziwnej melancholii. Wtedy gorączkowo szuka, zadaje pytania i nie znajdując na nie odpowiedzi jeszcze raz sonduje, stara się sprawdzić czy świat, który postrzega jest rzeczywisty. Nie do końca jest przekonana czy aby nie zwodzi jej jakiś złośliwy demiurg, czy jej doznania nie są jeszcze jedną fatamorganą. Tego rodzaju kartezjańskie zwątpienie zawsze przynosi w poezji odkrycia, wprawiają w stan euforycznego zachwytu, a potem rzucają w mroki zwątpienia. Tę poezję warto czytać, bo niesie ona w sobie zakodowaną prawdę o człowieku naszych czasów – uwikłanym w liczne mechanizmy zawłaszczające jego osobowość, a zarazem walczącym o swoje j a. Warto też poświęcić więcej uwagi autorce, która wydając trzecią książkę poetycką urasta do rangi jednej z najciekawszych poetek Pomorza. Nie da się też pominąć poezji 166 Jolanty Baziak przy analizie i omówieniach ostatnich dokonań poetyckich w skali całego kraju.Tego rodzaju życzenie kierować należy do czytelników, ale też i do krytyków, którzy ostatnio dość opieszale odnotowują ciekawe zbiory liryków. ______________________________ Jolanta Baziak, Daleka Wenus, Marpress, Gdańsk 1996, s. 64. 167 Liryczny bóg wojny Trudno być poetą, gdy ma się ojca, który zaistniał trwale w poezji polskiej i greckiej i jest nieomal samą poezją. Ale – z drugiej strony – można wtedy pokusić się o dorównanie mu, o próbę bycia, jeśli nie lepszym, to chociaż równie dobrym. Tego rodzaju debiuty bywają trudne, chociaż czasami udaje się zaistnieć synom i córkom u boku znanych rodziców. Starczy przypomnieć Mieczysława i Tomasza Jastrunów, Zbigniewa Jankowskiego, Teresę Ferenc i ich córki (Anna Janko i Milena Wieczorek), Helenę i Zbigniewa Gordziejów i wielu, wielu innych. Ares Chadzinikolau wchodzi do poezji w dobrym momencie – jest już uznanym pianistą, ma w dorobku pierwsze nagrania płytowe, pierwsze przekłady poezji greckiej na język polski, a nade wszystko udane prezentacje swojej liryki w prasie i podczas festiwali poezji. Trudno się zatem dziwić, że podczas jubileuszowego XX Listopada Poetyckiego w Poznaniu otrzymał prestiżową nagrodę za najlepszą książkę poetycką roku. Jej uzasadnieniem mogą być słowa Heleny Gordziej umieszczone na okładce debiutanckiego tomu: Ares Chadzinikolau wszedł w świat poezji pewnym krokiem bez lękliwego oczekiwania na akceptacje dojrzałych twórców. Śmiałe i pewne siebie wejście młodego twórcy ma pełne uzasadnienie. Subtelna, obfitująca w ciekawe metafory poezja jest świadectwem intelektualnego smakowania świata, znajomością zdarzeń, podpieraną wiedzą, poszukiwaniem prawdy i piękna. (...) W oszczędny sposób, zręcznie unikając pustosłowia, wykreował poeta piękne i mądre wiersze, przejrzyste w formie i treści. Właśnie – przejrzyste. Ta liryka zaskakuje klarownością języka i jakąś jego metafizyczną głębią. Ares Chadzinikolau, poeta polski, tajemnymi labiryntami genów orbituje ku głębi najszlachetniejszych strof liryki greckiej. To jest język upozowany na jakąś nadziemską dysputę bogów – język, który ma swoją siłę i umiejętnie naśladuje dykcję mitu. Ale też jest to pieśń tęsknoty snująca się pośród antycznych rzeźb i oliwkowych drzew: Siedzę na rozstaju dróg/ jak posąg zapomnianego boga/ Cykady zastępują mój glos./ Słońce promieniami rytuje czoło./ Kadzidlany zapach oliwek/ lituje się nade mną./ Tęsknię za lotem. Rzadko zdarza się, żeby w debiutanckich wierszach pojawiały się tak znakomicie pomyślane i skonstruowane, liryczne przestrzenie; rzadko też udaje się młodym poetom stworzyć w pierwszej książce tak świetnie współgrającą „orkiestrę” wierszy. Trudno doprawdy krytykowi wskazać jakieś negatywne elementy w tych utworach, choć może wypadałoby debiutantowi dać klapsa na początku drogi. To dobrze robi wchodzącym w krainy poezji, ale też potrzebne jest tylko tym, którzy nie znają miary, którzy momentalnie zakładają na głowę liście laurowe. Aresowi to nie grozi – jest skromny i do liryki, tak jak jego ojciec, podchodzi z nabożną czcią. Rozumie, że łatwo można wszystko w niej przegrać, łatwo też można zmylić drogę. Dlatego podąża spokojnie od wiersza do wiersza i w pastelowych barwach rysuje swoje grecko–polskie światy, a może należałoby powiedzieć polsko–greckie... Ares potrafi stworzyć w wierszu taką sytuację liryczną, która pozwala czytelnikowi właściwie odtworzyć w wyobraźni kreowane światy, a do tego wyposaża jeszcze ową przestrzeń jakby w określony potencjał elektryczny. Czytelnik ma wrażenie, że ten świat istnieje dzięki podłączeniu do wielkiej boskiej baterii, że pulsuje ciepłą energią... jeszcze chwila i przeskoczy iskra. Jakaś miłość urodzi się, jakiś człowiek umrze, jakiś wiersz, jak liść winnego grona, powoli spłynie z powietrza na stół, przy którym bogowie biesiadują i rozprawiają o ludzkich teofaniach... _______________ Ares Chadzinikolau, Z twarzą słońca, Związek Literatów Polskich, Poznań 1997, s. 48. 168 Gorzkie czerwone wino Poezja Nikosa Chadzinikolau zawsze przesycona była ciepłą nostalgią – nawiązywała w sposób nieuchwytny do najlepszych wzorów poezji nowogreckiej, brzmiały w niej echa Safony, powracały rekreowane wyobraźnią wzorce kulturowe mitologii. Ale też zawsze obecna była w tych wierszach tradycja poezji krain północnych – lekkość frazy Skamandrytów, eksperyment lingwistyczny i narracyjny Stachury, finezja językowa poetów rosyjskich. A wszystko to razem przepuszczone przez filtr niezwykłej wrażliwości na kolory i dźwięki świata – wrażliwości, która chłonie doznania wszystkimi zmysłami. Piękno jawi się jej strukturą składającą się z wielu płaszczyzn oddziaływania – jawi się jej niby pulsująca rzeczywistość wirtualna. Poeta przychodzi na świat, żeby nieustannie mówić o swoim zachwycie i zdziwieniu cudami natury, grą świateł, delikatną muzyką sfer. Przychodzi by cieszyć się miłością do kobiety i płakać nad każdą odchodzącą chwilą. W nowych wierszach Chadzinikolau szczególnie mocno brzmi skarga zmieniającego się z wiekiem kochanka. Przejmującym tonem jest paraliżujące zmęczenie – choć duch stale młody wyrywa się ku żarliwym miłościom, ciało stale weryfikuje jego „wyskoki”. Tak rodzi się refleksja nad przemijalnością wszystkich rzeczy, lęk przed tym, co nieznane; nocą, rozstaniem, śmiercią. Lęk przed nieuniknionym końcem świata, który w ramionach młodej kobiety zdawał się przystanią na całą wieczność. Niezwykle fascynujące są krajobrazy tej poezji – według poety życie rozgrywa się pośród tajemniczych przestrzeni, pełnych odblasków, odgłosów wabiących syren i zabijanych ptaków. Człowiek szuka stale miejsca pierwszych inicjacji, powraca nad brzeg morza i prowadzi tam też kobietę, z którą obcuje przy szumie fal uderzających o piasek. Często też leży pośród nocy, patrzy w ciemność i w pulsie krwi kochanki odnajduje potwierdzenie jakichś odległych reguł, jakichś pradawnych rytuałów. W takim też kontekście miłość staje się bluźnierstwem – ciepłem wydartym martwemu i zimnemu światu. Nad kochankami, niczym miecz Damoklesa, zawisa kara, która nigdy nie zostanie „odwieszona”. Stanie się znamieniem i blizną, raną, z której stale sączyć się będzie krew. Poezja jest też dla Chadzinikolau bolesnym dziennikiem – skarży się w niej na ludzką zawiść i brak chęci zrozumienia drugiego człowieka. Skarży się na bezceremonialne traktowanie indywidualnej wrażliwości – przykrawanie sądów według dawno skompromitowanych wzorców. Poeta wrażliwy musi stawić czoło ludzkiej głupocie i chęci zawłaszczania intymności, musi stale uciekać ku lirycznym mirażom, ku Itace coraz odleglejszej. Ale też jest to skarga z odcieniem autoironii – wszak nie można stale skarżyć się, że świat rzuca nam kłody pod nogi. Tylko pokonując przeszkody można dojść do miejsc inicjacji, do enklaw spokoju, przypominających lekko falujące morze. Takie miejsca trzeba odkryć, a leżą one na granicy rzeczywistości i snu, na skraju światła i cienia – tam, gdzie to co zwykłe staje się tajemnicą: „Gdy mrok zapada,/ cienie ostrzegają./ Zwierzęta wracają z pastwisk,/ pola pustoszeją./ Kobiety palą w kominkach –/ płomienie kołyszą się jak ich biodra./ Mężczyżni wypatrują gwiezdny wóz –/ zabierze ich zmęczone ciała.” To jest właśnie to miejsce, gdzie podąża poeta – boskie pola żniwne pod gwiazdami. To tutaj przysiada i wraz z kochanką patrzą w gwiazdy. Sielskość graniczy tutaj z tragedią, a obietnica spełnienia z goryczą mroku spowijającego świat. Liryka Chadzinikolau przeszła przez lata znamienną przemianę – od gorzkiego lamentu nad światem do pieśni chwalącej jego uroki. Oczywiście pozostał odcień smutku, nostalgii, płacz nad kolejnym odchodzącym dniem, ale w ogólnym rozrachunku więcej jest teraz wierszy chwalących piękno kobiety, krainy, chwili. Z czasem stała się ta liryka głębsza i bardziej skierowana ku człowiekowi. Stała się klarowna niczym dojrzałe czerwone wino z gorzkim posmakiem. Każdy wiersz jest wystudiowaną etiudą, a najlepszy efekt artystyczny 169 uzyskał Chadzinikolau w cyklu „Dialogów”. Poeta mówi w nich o miłości w sposób prosty i bezceremonialny – rezygnuje ze swoistej poetyckiej pruderii i nazywa miłość po imieniu. Opisuje bez żenady spotkanie mężczyzny z kobietą i ich wzajemne „zabiegi”. Miłość w tych wierszach jest aktem odwagi, czynnością fizjologiczną i ocaleniem tego, co najbardziej intymne w człowieku. Kochanek rozmawia z kobietą przy blasku księżyca, ale też często rezygnuje z aktu miłosnego – wystarcza mu rozmowa, dotyk rozgrzanych ciał, wystarcza mu obecność drugiej osoby, która tak samo czuje i tak samo przeżywa w zachwycie współobecność. Ta współobecność to ceremoniał, który poeta pragnie wypełnić treścią ciągłą, myśli i marzenia o bycie doskonałym. –––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––– Nikos Chadzinikolau, Tylko miłość, Biała Seria Biblioteki Poetyckiej, ZLP, Poznań 1993, s. 44. Nikos Chadzinikolau, Pieśni Orfeusza, Biała Seria Biblioteki Poetyckiej, ZLP, Poznań 1994, s. 48. 170 Magiczna kula Nikos Chadzinikolau jest przede wszystkim poetą – proza jest marginesem jego pisarstwa, dopowiedzeniem i dopełnieniem treści zwartych, gorących i żywych liryków. Ale przecież proza już od samego początku wpisana była w literacki żywot tego mieszkającego od 1950 roku w Polsce Greka. Wszak przetłumaczył na język polski sporo greckiej prozy, w tym słynnego „Greka Zorbę”, a także opublikował w 1978 roku powieść pt. „Greczynki”. Obecnie otrzymaliśmy powieść autora „Barw czasu”, powieść, jak cała jego twórczość, zatopioną w słońcu i szumie morza rodzinnej Grecji. „Niebieskooka Greczynka”, to powieść o codziennym życiu Greków, tuż po II wojnie światowej, gdy w myślach ludzi wciąż żywe jest jeszcze wspomnienie tragedii i triumfów greckiego marynarza. Życie bohaterów Chadzinikolau określa i dopełnia ten huczący wciąż i nieokiełzany żywioł. Powroty i wypłynięcie w morze braci i mężów jest swoistym świętem i jakby uderzeniem w dzwon rzeczywistości – grupuje ludzi na brzegu, na pomostach, wyciska łzy z ich oczu i rozpromienia ich twarze uśmiechem. Pomiędzy wyjściem w morze i powrotem mają miejsce w malutkiej rybackiej wiosce tragedie, dramaty, zdrady i szczęśliwe zdarzenia. Żony oddają swe ciała wiejskim nauczycielom (jedynym zdrowym mężczyznom pozostałym we wsi), chłopcy nawiązują przyjaźń i zakochują się w pozostawionych bez opieki córkach. Wszyscy z niepokojem patrzą w morze. Powrót rybaków zwiastować może jakąś straszną wiadomość; śmierć najbliższej osoby, obraz ciała rozszarpanego prze mureny; ale też powrót rybaków to strach przed gniewem męża i dręczące rozstanie z kochankiem. Powieść Chadzinikolau jest swoistym obrzędem pamięci. Autor wydobywa z zapomnienia dawno zamazane obrazy, umieszcza swoich bohaterów pośród wytęsknionych i tak głęboko tkwiących w jego świadomości skał, wśród krętych dróg i ścieżek. Jest to swoiste malowanie słowami i doskonale istotę tej prozy określa wypowiedzi jego głównej bohaterki: „Pamiętam jakby to było wczoraj. Poza tym uważam, że malarstwo jest wyrazem intensywnego działania pamięci, czuwania, spokojną i tragiczną zarazem apokryptografią tysięcy sygnałów życia, które do wczoraj były dla nas niedostępne, nieznane lub zapomniane. Zresztą każde artystyczne wyrażenie jest działaniem pamięci. Istnieje jednak różnica w ciężarze i rozmiarze, jakie przyjmuje pamięć już nie jako wspomniane, w którym uczestniczą wszystkie zmysły.” Podczas lektury powieści Chadzinikolau odnosi się właśnie wrażenie, iż autor pisał ją wszystkimi zmysłami – tyle tu barw, zapachów, tak realne są odgłosy morza i chropowatość nadmorskich skał. Jest to niewątpliwie proza poetycka, a także proza stająca się umieścić zwykłego człowieka, prostego rybaka, w perspektywie najpojemniejszych mitów ludzkości, stąd tyle w tej powieści porównań zaczerpniętych z greckiej mitologii, stąd tyle sytuacji, w których odnaleźć można podtekst kulturowy. Narracja jest tu żywa, zdarzenia gwałtownie odwracające bieg akcji, zaskakują czytelnika i sprawiają, iż książkę czyta się bardzo szybko, jak by na jednym oddechu. Bo jest to w gruncie rzeczy też opowiadanie. „Niebieskooka Greczynka” jest opowieścią o miłości zaledwie dwudziestoletniego chłopca do pięknej i dobrej Tespiny. Jego wybranka żyje w rodzinie rozbitej i nieszczęśliwej z powodu niestałości jej matki. Gdy ojciec wypływa w morze, matka oddaje się nauczycielowi, który pragnie posiąść i Despinę. Główny bohater jest człowiekiem raczej spokojnym, jednak nie może się pogodzić z tym, że jego wybranka jest krzywdzona przez człowieka bez honoru, okradającego z miłości uczciwego rybaka. Dowiaduje się zatem w odległym mieście o ciemnych sprawach nauczyciela jeszcze z czasów wojny. Wraca do swojej wsi i czeka na dogodny moment. Nie spodziewa się, że po powrocie ojca Despiny dojdzie w jej domu do tragedii. Rozjuszona, zarozumiała matka dziewczyny wywołuje awanturę, podczas której dowiaduje się iż Despina nie jest jego córką. Z ostatniego rejsu wrócił sparaliżowany i jest to 171 dla niego cios ponad siły. Pada martwy. Despina rzuca się na matkę, a ta ucieka do jachtu nauczyciela. Już po chwili jest tam ogromna gromada mieszkańców wsi. Łódź z nauczycielem i niewierną żoną zostaje odholowana na głębszą wodę i tam zatopiona. Wydawać by się mogło, że odtąd życie głównego bohatera będzie już biegło spokojnie szczęśliwie. Niestety uwikłał się on w walkę sprzecznych, południowych żywiołów i na swoim weselu... Nie, nie zdradzajmy, co przydarzy się podczas tej uroczystości. Nową powieść Chadzinikolau należy czytać w chwili relaksu, po ciężkim dniu, po ulewie. Daje bowiem proza autora „Słonecznego żalu” poczucie nieuchronności wszystkich rzeczy, konieczności uczestniczenia w nieustannej walce. A jednocześnie pełna jest pogody ducha, jakiejś ulotnej radości, słońca i ciepła. Oto w magicznej kuli pamięci odsłania się świat młodości pisarza, który wybrał na swoją ojczyznę północny kraj, pisarza, który tęskniąc za Grecją, odtwarza obrazy i zdarzenia z dokładnością barwnego filmu. Pisarza, który pragnie przekazać w swoim utworze tę jedną, wypowiedzianą przez swego bohatera myśl: „Jak wieśniak prostowałem plecy, spoglądałem na niebo, z którego lał się błękit, siedziałem pod drzewami – podziwiałem pąki wypełnione młodością do świata: kwitnące szypułki, listki drżące jakby od środka. (...) Zespalałem się z naturą, która tu była prawdziwym wzięciem duchowych dążeń, mówiła o tym, jacy my naprawdę jesteśmy, zaszczepiła zdrowie i radość.” –––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––– Nikos Chadzzinikolau, Niebieskooka Greczynka, Iskry, Warszawa, 1987, s. 133 172 Poezja słonego światła Safona (Psappho, Sappho) powszechnie uważana jest za najwybitniejszą poetkę starożytnej Grecji. Data jej urodzin jest trudna do ustalenia, a Chadzinikolau zdecydował się podać w swoim posłowiu lata 628–568. Pewnym jednak jest, iż żyła ona na przełomie VII i VI wieku p.n.e., w Mitylenie na wyspie Lesbos, gdzie prowadziła szkołę dla dziewcząt z arystokratycznych rodzin. Swoje rodzinne miasto opuściła tylko podczas ruchów rewolucyjnych i udała się do rodziny na Sycylię. Gdy walki ucichły powróciła na Lesbos i tam w wieku 65 lat zmarła. Ze swoimi młodymi uczennicami związała się namiętną przyjaźnią, co później stało się podstawą plotek imputujących Safonie uprawianie miłości lesbijskiej. Dowodów na to wszakże brak, a oskarżenia wyszły z ust komediopisarzy ateńskich, którzy postać i przygody Safony wykorzystywali w swoich sztukach dla rozbawienia i ożywienia widowni. Od śmierci Safony datuje się coraz gwałtowniejszy rozwój legendy. Mówi się więc o lesbijskiej miłości do dziewcząt, mówi się o miłości do legendarnego Faona i o samobójczym skoku ze Skały Leukadyjskiej do morza. Cóż, plotki nigdy nie omijały wybitnych pisarzy, a legenda potwierdzała tylko ich rangę. Safonę wielbili i podziwiali między innymi: Salon, Pindar, Teokryt, Plitarch, Platon, Sokrates, a także Horacy, Owidiusz, Katullus, Petrarka, Boccacio, Byron, a z Polaków między innymi Jan Kochanowski i Maria Pawlikowska–Jasnorzewska. Ta niezwykle subtelna poetka stawała się nawet sama inspiracją dla wielu twórców. Alessandro Verrie napisał słynną powieść pt. „Przygody Safony, poetki z Mityleny”, którą stylizował na przekład dopiero co odkrytego manuskryptu greckiego. Publiczność uwierzyła mu i dopiero wielki rozgłos utworu, zmusił pisarza do odkrycia kart. Franz Grillparzer i pisarz hiszpański Victor Balauer poświęcili poetce swoje dramaty, a Giovanni Pacini i Gaunod – opery. Znany też jest powszechnie poemat Giacomma Leopardiego pt. „Ostatnia pieśń Safony”. Poezja matki liryki greckiej należy do najsubtelniejszych, najbardziej delikatnych, a przy tym jest nienaganna pod względem warsztatowym – doskonale mieści się w ramach zakreślonych przez tradycję wierszowanej modlitwy, epithalamium, żałobnej pieśni. Safona – najogólniej – opiewa wolność i piękno, zachwyca ją czułość i delikatność, skarży się na złego kochanka i nie pamiętającą przyjaciółką, którzy nie odwiedzają jej domu. Potrafi dostrzec subtelne cienie i błyski powstające na przedmiotach w gorących słowach zwraca się do bogów i prosi ich o łaskawość. Jej poezja raz jest czysta jak pieśń spełnionej miłości, płynąca swobodnie ponad wyspami, a innym razem przypomina krystalicznie czystą, utuloną w żalu pieśń pogrzebną. Jak na poetkę z tak odległej przeszłości, legitymuje się Safona umiejętnością wypowiadania w niezwykle kunsztowny sposób swoich myśli. Potrafi bezbłędnie określić i nazwać stan, w jakim się znajduje, potrafi wypowiedzieć kilka zdań, w których zawiera się esencja chwili i całego życia, istnienia i miłości. Nie ma dla niej zakazanych obszarów, nie ma miejsc, których nie dotykałaby swą myślą i pieśnią. Porusza się pośród krajobrazów rodzinnej wyspy, wędruje poprzez mroki Hadesu i momentalnie potrafi przenosić się w spirale tajemniczych przestrzeni snu. Wszystko zdaje się w tej poezji płynąć, falować: rzeczywistość i gra uczuć zdumiewają poetkę i wprawiają ją w dziwny, nostalgiczny nastrój. Safona przypomina grecką kitarę, która przy lada dotknięciu strun wdobywa z siebie dźwięk piękny, czysty i subtelny jak wilgoć napływająca od morza. A przy tym jest to też poezja pełna mądrości, pełna rad, napomknień i uwag kierowanych ku młodszym towarzyszom, ku nierostropnym braciom, wreszcie ku córce – Kleis. Czasami poezja Safony przybiera formę intymnego dialogu z rzeczywistością, dialogu z bóstwem – najczęściej Afrodytą – jest też dialogiem z kochankiem, a czasem nawet z kochankiem poetą: Alkajos:/ wstyd mi przeszkadza powiedzieć to, czego pragnę./ Safona: / Jeśli pragnienia masz szlachetne i piękne / i język twój nie lubi słów wulgarnych, / z odwagą w oczach ujawnij prawdę. Często też 173 brzmią w tej poezji tony tragiczne, oststeczne, eschatologiczne: Umrzesz i wszyscy cię zapomną, / żadna róża z Pierii nie ozdobi ciebie, / błądzić będziesz blada po Hadesie / obca wśród tłumu zmarłych. A innym razem: Zniknęły zmartwienia, / gdy pokryła ją czarna ziemia. Jest więc poezja Safony piękną, refleksyjną pieśnią, hymnem życia i śmierci, hymnem ostatecznym, tak jak ostateczne są uczucia i stany, które poetka zawsze opiewała: miłość, ból, smutek, rozpacz i śmierć. Przekłady Chadzinikolau są bardzo wyważone, zawsze starając się zachować wierność orginału. Pisze Safona: Dedike men a Selanna kie Pliiades, mese de nichtes, para derchete ora ego de mona katewdo. Co tłumaczy Chadzinikolau: Zaszedł już księżyc, / Plejady też. Północ mija. / Czas przechodzi obok / a ja w łóżku sama. Owo ego de mona katewdo (a ja w łóżku sama) – daje więcej niż spanie. Daje bezsenność, oczekiwanie i nostalgię. Te przekłady są czyste, jakby źródlane, czyli sięgające źródłosłowu języka i istoty sensu. Ale jest też w nich coś jakby słone światło, przynależne tylko Safonie i wszystkim jej greckim synom, córkom i wnukom. Chadzinikolau zna doskonale oba języki, im przynależne zwroty frazeologiczne, niuanse językowe i barwy – wszystko to potrafi on spożytkować w swoich przekładach. Czekaliśmy na nie aż 26 wieków i dopiero po tym czasie Chadzinikolau, udostępnił je z języka orginału. Do tej pory posługiwaliśmy się tylko przekładami Janiny Brzostowskiej – o ironio – z języka angielskiego. Różnice widoczne są na pierwszy rzut oka. Oto dwa fragmenty tego samego (!) wiersza: Spleć, Dike, wiotkie gałązki / delikatnymi rękami / i przystrój bujnie kędziory / zielonym wieńcem! / Z radością patrzą Charyty / na strojne w kwiaty dziewczęta, / lecz nie obdarzą spojrzeniem / tych, które wieńców nie noszą – Brzostowska. A oto przekład Chadzinikolau'a: Spleć wianki, Dike, z wiotkich gałązek, / delikatnymi rękami przystrój nimi włosy. / Nieśmiertelne Charyty bardzo lubią kwiaty, / nie kochają dziewcząt bez wianków na głowie. Jak widać różnice w brzmieniu, ale także i sensie, są znaczne. Cieszyć się należy, iż książka ta, w tak pięknym opracowaniugraficznym Józefa Petruka, tak efektownie wydana przez Wydawnictwo Poznańskie znalazła się na naszym rynku. Opublikowane wiersze „Safony, czarnej, złocistej, wiśniowej i płowej” – jak nazywa ją Pawlikowska–Jasnorzewska, to wydarzenie zarówno dla kultury polskiej, jak i greckiej. Tego rodzaju pogląd wyrazili też ministrowie kultury i sztuki Polski i Grecji, podczas wizyty (wiosna 1988) Meliny Mercouri w naszym kraju. _________________________________________ Safona, Pieśni, przeł. z greckiego i napisał posłowie Nikos Chadzinikolau, opracował graficznie Józef Petruk, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1988, s. 102, zł 300. 174 Ziarna greckiej soli Po przyswojeniu kulturze polskiej takich dzieł literatury greckiej jak „Grek Zorba” czy pieśni Safony, po opublikowaniu antologii poezji greckiej XX wieku pt. „Nowe przestrzenie Ikara”, Nikos Chadzinikolau, Grek mieszkający od 1950 roku w Polsce, przedłożył także czytelnikom „Aforyzmy Greków”. Zbiór ten prezentuje sentencje czterdziestu sześciu pisarzy, filozofów i lekarzy zarówno ze starożytności, jak i z czasów współczesnych. Samo określenie „aforyzm” pochodzi od greckiego terminu „aforismos” i oznacza definicję, zwięzłe zdanie, myśl moralną i filozoficzną, twierdzenie naukowe, sentencję, apoftegmat, gnomę, maksymę, apokryf i paradoks. Ma zatem o wiele szersze oddziaływanie i zakres od jednego pojęcia występującego w języku polskim. Pierwszym dziełem, w którego tytule pojawiło się to określenie, były „Aforyzmy” Hipokratesa, rozprawa zawierająca twierdzenie i zasady medyczne. I także znacznie miały aforyzmy aż do czasów odrodzenia. Później Erazm z Rotterdamu, Michał Montaine, Francis Bacon i Blaise Pascal od tego stopnia rozwinęli tego rodzaju sposób zapisywania myśli, że stał się on gatunkiem literackim, choć – nie przestał być zwięźle formułowaną, najczęściej jednozdaniową, prawdą ogólną o charakterze filozoficznym, psychologicznym, albo moralnym, odznaczającą się stylistyczną wyrazistością i błyskotliwością. Wybór dokonany przez Chadzinikolau ma charakter subiektywny, skrupulatny badacz zapewne będzie się dopominał różnych nie uwzględnionych myślicieli i pisarzy (choćby o Zenona z Elei czy Kawafisa), ale przecież sens tworzenia tego rodzaju antologii leży właśnie w indywidualizmie spojrzenia, umiejętności dokonania syntezy i opierającego się na logicznych przesłankach, wyboru. Jak tłumaczy autor antologii: ,,Z ogromnego morza soli greckiej wybrałem niewielką ilość ziaren. Potwierdzają one wielkość umysłu ludzi Południa, którzy mądrość cenili najbardziej.” ,,Aforyzmy Greków” zostały podzielone na dwie części, które obejmują pisarzy starożytnych – od Homera do Epikteta, oraz pisarzy współczesnych od romantyka Dionisiosa Solomosa do Takisa Antoniu. Ale oprócz tej naturalnej granicy odnajdziemy też i inne linie podziału. Pierwsza z nich i najbardziej wyraźna, to podział wewnętrzny na aforyzmy znane i egzystujące w kulturze europejskiej i światowej, jak i te, które dopiero za sprawą antologii Chadzinikolau zostały przypomniane, odkurzone, a często wręcz wydobyte z przepastnych mroków zapomnienia. Spośród sentencji znanych i obecnych w naszej kulturze starczy przywołać następujące: „Kropla drąży skałę” (Tales), „Prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie”, „Zgoda buduje, nienawiść rujnuje”, „Kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada” (Ezop), „Wszystko płynie i niepodobna wejść dwukrotnie do tej samej rzeki” (Heraklit), „Spiesz się powoli, a unikniesz błędów” (Sofokles), „Jaka praca taka płaca” (Eurypides), „Miej oczy i uszy otwarte” (Sokrates), „Sławy nie kupisz pieniędzmi” (Sokrates), „Jedna jaskółka nie czyni wiosny” (Arystoteles), „Nikt nie może uciec od swego przeznaczenia” (Demonstenes), „Kto jest kochany przez bogów, młodo umiera” (Menander), „Miarą prawdy jest uczucie” (Epikur), „Prawda w winie” (Teokryt). Aforyzmy te w transkrypcjach i różnorakich wariantach zadomowiły się w kulturze polskiej i europejskiej i często stały się jakby skondensowanymi esejami na temat losu, życia i śmierci człowieka, stały się wykładnią mądrości i boskiej, albo diabelskiej logiki istnienia, przetrwania, bądź upadku. Ale obok tego rodzaju metakulturowych sentencji, odnajdziemy w wyborze Chadzinikolau wiele zdań świadczących o głębokiej pasji poszukiwawczej autora i jakby „dodatkowego ucha”, wrażliwego na odgłosy wieczności, ostatecznej prawdy, na milczącą rozpacz kochanki i płacz cierpiących. Szczególnie w tekstach współczesnych pisarzy odnajdziemy wiele tego rodzaju zwrotów, choć i starożytni pisarze, filozofowie pozostawili po sobie słowa, które wieki przetrwały i wieki trwać będą: „Unikaj przyjemności, które przynoszą smutek” (Salon), „Nawet groźnym bogom nieraz łzawią oczy” (Safona), „Poezja to 175 mówiące malarstwo, a malarstwo – milcząca poezja” (Simonides), „W czarnym aksamicie nieskończoności zwycięstwo będzie człowieka” (Ajschylos), „Ból oczyszcza duszę” (Tukidydes), „Lepsza przyjaźń jednego człowieka rozumnego niż wszystkich głupców” (Demokryt), „Wszystko od ziemi pochodzi i do niej powróci” (Ksenofont), „Każda dusza jest nieśmiertelna, bo to, co znajduje się w ciągłym ruchu, jest nieśmiertelne” (Platon), „Życie jest chwilą wieczności” (Plutarch), „Wszystkie ruiny świata przerażają, tylko greckie budzą podziw” (Dimitrios Kamburoglu), „Młodość domaga się nieśmiertelności” i „Biada mężczyźnie, który mógł spać z kobietą, a nie uczynił tego” (Nikos Kazantzakis), „Żałuję, że pozwoliłem szerokiej rzece przejść między palcami, a nie spróbowałem kropli wody” (Giorgos Seferis), „Każdy człowiek dąży sam do miłości, sławy, śmierci” (Yannis Ritsos), „Świat staje się piękny w wymiarach serca” (Odisseas Elitis), czy „Śmierć nie odróżnia światła od mroku, bo urodziła się ślepa” (Takis Antoniu). Aforyzmy wybrane przez Chadzinikolau prezentują człowieka, ludzkość i etos człowieczeństwa w różnorakich odcieniach i deseniach bytu. W obliczu śmierci i nieustannych zagrożeń, w lęku przed nieuchronnością wróżb losu i odważnie, z twarzą śmiało zwróconą w kierunku Boga, bóstwa, wieczności. A przy tym odsłaniają jakby ukryte źródła kultury europejskiej, wykwitającej przecież na gruzach dawnych imperiów. Uczą pokory przed siłą czasu i każą upatrywać w przestrzeni wielu, jak najbardziej realnych wymiarów. Nade wszystko jednak płynie z tych tekstów pochwała i zachęta ku mądrości – czystej i prawdziwej, rzetelnej i realnej, mimo wielkości i głębi, prostej. Wszak „przychodzimy z głębokich mroków, dochodzimy do głębokich mroków, między nimi jasna przestrzeń – życie”. Aforyzmy Greków uczą jak należy żyć pośród tej przestrzeni, jak należy ją próbować zrozumieć i jak stać się jej częścią. ___________________________________ Aforyzmy Greków, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1989, s. 131, zł 650, wybrał i przełożył Nikos Chadzinikolau, opr. graf., Józef Petruk. 176 Światło i świętość Hai–kai (Haiku, Hokku) to gatunek delikatnej poezji japońskiej, który powstał w XVII stuleciu naszego wieku. Składa się on z nierymowanych, trzywersowych strof, w których kolejne wersy – w formule klasycznej – miały rozpiętość pięciu, siedmiu i ponownie pięciu sylab. Haiku to dowcipne, ale też i niezwykle syntetyczne liryki zamknięte wyrazistą pointą. Mistrzem tego rodzaju utworów był siedemnastowieczny poeta Kraju Kwitnącej Wiśni Matsuo Basho. Haiku – w formie tłumaczeń i transkrypcji – pojawiło się w kulturze europejskiej w momencie szczególnego zainteresowania kulturą Wschodu. A więc po raz pierwszy w literaturze romantycznej, a potem – wraz z jej rezurekcją – w twórczości modernistów. Także nowoczesna poezja polska niejednokrotnie nawiązywała do wzorców haiku – wspaniałe utwory w tym duchu napisała Maria Pawlikowska–Jasnorzewska i Stanisław Grochowiak, tworzył Haiku także Ryszard Krynicki, a ostatnio udany zbiór takich utworów wydał Krzysztof Lisowski. Haiku ma w sobie coś z aforystyki, ma walor skrótu myślowego, który często jest nieprzekładalny na inne języki. Aforyzmy–Haiku opublikował też ostatnio Nikos Chadzinikolau – tyleż poeta grecki, w którego żyłach płynie polska krew, co poeta polski, w którego żyłach płynie grecka krew. Od wielu już lat spolonizowany Grek, autor dwudziestu czterech tomów poezji, tłumacz, między innymi Greka Zorby Kazantsakisa, Pieśni Safony, Bajek Ezopa, Antygony, Elektry i Króla Edypa Sofoklesa; autor antologii poezji polskiej wydanej w 1981 roku w Grecji; translator baśni polskich i poezji Wisławy Szymborskiej; twórca i prawodawca Białej i Kolorowej Serii Poetyckiej, niezastąpiony organizator Międzynarodowych Listopadów Poetyckich w Poznaniu i miastach Wielkopolski. Jego zbiór podzielony został na dwie części. W pierwszej z nich poeta zaprezentował aforyzmy pochodzące przeważnie z jego wcześniejszych tomów wierszy, a w drugiej – haiku z tomu pt. Klepsydra (1982) oraz z roku 1997. Aforyzmy traktują o miłości, życiu i śmierci. Udało się Chadzinikolau zsyntetyzować w tych ulotnych zdaniach prawdy ponadczasowe – często odkrywcze i pełne filozoficznej treści. Znakomicie widać w tych sentencjach jak silnie promieniuje na twórczość poety wiekowa tradycja liryki greckiej. Jest przecież w tekstach Chadzinikolau coś z delikatności Safony, coś z tragicznej głębi Sofoklesa, jest coś z Kawafisa, Elitisa i Ritsosa. A nade wszystko jest oryginalna myśl, rodząca się na pograniczu kultur, pulsująca oddechem prawdziwej liryki – jak formułuje to w tytule swojego zbioru Nelli Lagakou – jest owiana światłem przestrzeń. Poeta nieustannie sakralizuje swoje poetyckie rewiry i osiąga często w aforyzmie jakby liturgiczny stan świadomości. To jakby rozmowy z tajemnym bóstwem, a często też jakby tego bóstwa wyroki. Wiele tutaj można by przywołać celnych aforyzmów, ale formuła recenzji na to nie pozwala – zacytujmy zatem kilka najcelniejszych: Prawda, choć wypływa z różnych źródeł, znajdzie właściwe koryto rzeki; Nie goń wiatru, bo cię porwie; Nie zasypuj studni, w której ugasiłeś pragnienie; Nawet ślepcy widzą w miłości; Trzeba kochać ciało kobiety, żeby wspinać się do wieczności. Haiku pisał już Chadzinikolau na początku lat osiemdziesiątych, ale dopiero teraz nadał im rangę konstytutywną w obrębie całego zbioru wierszy. Chociaż taka forma była jakby zakodowana w tym, co robił do tej pory poeta. Połączenie polskiej liryki i głębi metaforycznej wiersza greckiego musiało zaprowadzić twórcę ku zwiewności sztuki japońskiej. Potwierdza to jeszcze raz fakt, iż cała kultura światowa wywodzi się z jednego doświadczenia piękna i świętości. Poprzez sakralizację poeta jakby połączył się z praświadomością, która nieustannie mutując dała o sobie znać w skandynawskiej poezji Eddy, w japońskich haiku, buddyjskich tanka, w smutnej greckiej pieśni, wierszach Mastersa czy Whitmana i polskiej poezji dwudziestowiecznej, jakże wysoko ocenianej, o czym świadczyć może choćby dwukrotnie przyznana polskim poetom – w odstępie zaledwie szesnastu lat – Literacka Nagroda Nobla. 177 Haiku Chadzinikolau są niezwykłą fuzją wyobraźniową – świat jawi się w nich jako szarada, którą tylko ludzie realnie myślący i zarazem stale filozofujący mogą rozwikłać. Przestrzeń tych wierszy jest zadziwiająca – nie ma pośród niej czasu, nie obowiązują tam prawidła gramatyczne czy nazewnicze, reguły nieustającej entropii, liczy się tylko refleksja, która rodzi się na styku obrazu i metafory. Znowu wypadałoby zacytować wiele utworów, ale z konieczności wybierzmy te najciekawsze: Jesteś podobna/ do Afrodyty z Milo,/ zdejm tylko szaty.; Papierowy ptak/ nie zwabi swoim lotem/ nawet jastrzębia.; Wielka ulewa/ wypłukała z nas i drzew/ najczulsze cienie.; Siedzą przed domem/ i nićmi Ariadny/ cerują swój los.; Łasi się jak pies,/ każdemu w dupę wchodzi./ To wielka świnia. Zastrzec się przy tym należy, że jest to wybór subiektywny recenzenta, gdyż większość tych utworów zasługuje na uwagę. Kolejna książka poetycka Nikosa Chadzinikolau okazała się sukcesem. Wielkie to szczęście, że wybrał on – po rozmowie w Jugosławii z Ivo Andriciem – na swoją drugą ojczyznę właśnie Polskę. _________________ Nikos Chadzinikolau, Aforyzmy–Haiku, Związek Literatów Polskich, Poznań 1997, s. 44. 178 ŹRÓDŁO – MIT Piotr Cielesz zadebiutował w 1980 roku tomikiem pt. Widok ze sklepu z zabawkami. Potem opublikowała tom pt. Ikony rodzinne (1984), a obecnie, z dużym czasowym poślizgiem otrzymaliśmy trzeci, ale jakby pierwszy pełno wymiarowy, zbiór wierszy bydgoskiego poety. Przeglądając te trzy niewielkie książki rzuca się w oczy ogromna dbałość autora o to, by nieomal wszystkie wiersze korespondowały ze sobą. Szczególnie rzuca się w oczy owa dbałość w zbiorze pt. jeszcze maleńka europa. Widzimy tutaj, jak poprzez przemyślną konstrukcję poszczególnych części tomu próbuje autor pogodzić ze sobą dwa jakby niezależne cykle wierszy. Są tacy krytycy, którzy uważają, iż książka poetycka powinna składać się tylko z jednego cyklu, rozbudowanego ponad miarę. Cielesz zdaje się wyznawać inną zasadę. Dlatego też, jego zbiór ma budowę, trójdzielną, a biorąc pod uwagę jeszcze wiesze: otwierający i kończący całość, opatrzone mottami z Ciorana; wyodrębnić można jakby pięć części. Powoduje to, że środkowy cykl, wierszy poświęconych Białorusi i jakby źródłem poezji Cielesza, jest „opakowany jakby z dwóch stron wierszami z cyklu „krasnal”. Wszystko jakby zbiega się tutaj ku środkowi, ku istocie poezji, ku jej źródłom. Cielesz i jego poezja są głęboko zakorzenione w tradycji europejskiej, zarówno wiersze z cyklu „krasnal”, jak i te poświęcone dawnym kresom Rzeczypospolitej, zawierają w sobie pewien, charakterystyczny naszemu kontynentowi, element uniwersalny. „Krasnal”, odwołuje się swoją poetyką do dawnych wierzeń ludów skandynawskich i bałtyckich, które to stworzyły w swoich podaniach postaci skrzatów, kłobuków, chbołtów, demonów opiekuńczych. Ale krasnoludki znajdziemy także w opowieściach Czechów, Słowaków, Pomorzaków i Ślązaków, znajdziemy w licznych utworach literackich, między innymi u Andersena, Braci Grim, Konopnickiej, a także w nowoczesnych filmach, na przykład w klasycznych już dzisiaj dziełach Walta Disneya. Znalazł zatem Cielesz bardzo pojemną figurę stylistyczną, figurę która może być rozumiana w całej nieomal Europie. Jego krasnal opowiada historie z pogranicza mitu, jawy i niezwykłego, widmowego snu. Nawiązuje do mechanizmów kształtujących historię i do demonologii ludowej. Przestrzega i obiecuje nadejście innego, opartego jakby na zasadach czystej estetyki, ładu. Przybiera często postać mentora, ale równie często jawi się jako niegroźny, zabawny i płatający figle, skrzat. Czytając te wiersze trzeba umieć przestawić swój „aparat odbierający” na różne, zmienne zakresy. Trzeba umieć wyczuwać, kiedy poeta mówi o niegroźnym niziołku, a kiedy opowieść snuje karzeł, spadkobierca karłów z mitologii germańskiej, mieszkający w jaskiniach, pieczarach, strzegący skarbów. Karły germańskie były na ogół przyjazne ludziom, ale niekiedy stawały się mściwe i złośliwe. Taki jest też krasnal Cielesza, postać swobodnie poruszająca się po obszarach mitu, życia, snu i śmiertelnej, galaktycznej pustki. Drugi ważny cykl wierszy ogniskuje się wokół spraw, które miały swoje źródło, swój początek w ziemi białoruskiej. Terytorium zamkniętym tej poezji jest krąg najbliższej rodziny narratora, a także niewielki obszar, na którym ta poetycka rodzina egzystuje. Naczelnymi figurami są tu: matka, dziadek Josif Antonowicz, wujkowie Misza i Stanisław, ciocia Raja, kuzyn Sergiusz, siedemnastu chrześniaków dziadka, babcia Stiepanida Szymonowa, cioteczny brat Wlodzimierz. Świat poetycki Cielesza dzieli od rzeczywistości realnej – co wspaniale łączy poezję z życiem – prawdziwa „brama”, przejście graniczne w Grodnie. To tam, przekraczający ją narrator – zagadnięty przez przypominającego św. Piotra celnika – zdaje relację ze stanu swojej wrażliwości, który to stan jest warunkiem wkroczenia do zaczarowanej krainy. Wszystkie postaci tej poezji, wszystkie jej podpory widzą w poecie ostatniego człowieka rodu skazanego na zagładę, wybawcę i protoplastę, tego który dzięki unieśmiertelniającej sile wiersza, spowoduje, że świat widziany oczyma białoruskiej ikony, świat na który padają cienie krzyży prawosławia, nie ulegnie zagładzie, nie zginie. Poeta ma 179 właściwości ocalające, które udzieliły mu się podczas nocnej rozmowy wujków z ojcem, podczas odwiedzin we śnie brata ciotecznego Włodzimierza, wreszcie podczas misterium pogrzebu dziadka. Ale poeta – gość w tym świecie – nie potrafi i nie może całkowicie zjednoczyć się z nim. Wspomnienia burzliwych zdarzeń, jakie miały miejsce w XIX i XX wieku w jego ojczyźnie autentycznej, nie tej wyimaginowanej, nie pozwalają mu poddać się ulegle rytuałowi krainy „gdzie można zdrzemnąć się na chwilę nad ciemnym Niemnem”. Wiersze Piotra Cielesza wchodzące w skład omawianego cyklu, unaoczniają – niczym pokrywająca starą ikonę patyna – jak nieubłagany jest upływ czasu. Przestrzegają, iż należy się bronić przed brutalnym, morderczym charakterem rzeczywistości, a bronić się można jedynie z zamknięciu, w enklawie rodziny, rozumianej jako ogromny – wykraczający poza swe ramy – klan ludzi niosących w sobie ten sam ból. Pytanie, jakie postawić sobie trzeba na końcu tej książki poetyckiej, dotyczy wzajemnej zależności dwu – wchodzących w jej skład cykli. Czy nie ma pomiędzy nimi związku, czy też powiązane one są jakąś niewidzialną nicią. Niewątpliwie wspólną dla obu ciągów wierszowych jest rozległa płaszczyzna mitu, zakorzeniona w tradycji, jest czerpanie z ludowego, gminnego przekazu i na tej kanwie formułowanie prawd uniwersalnych. Każdy z czytelników będzie musiał sam poszukać tych związków i zapewne każdy z nich znajdzie inne odpowiedzi na postawione pytania. Tomik Piotra Cielesza przy całej swej rygorystycznej logice, jest konstrukcją otwartą... ________ Piotr Cielesz, jeszcze maleńka europa, Pomorze, Bydgoszcz 1987, s. 58, zł 100. 180 Ból i ukojenie Krzysztof Derdowski, poeta i krytyk, od dłuższego czasu publikujący swe utwory w prasie kulturalnej, jest niewątpliwie ofiarą wydłużonego cyklu produkcyjnego i wydawniczego poezji. Długo zastanawiał się nad ostatecznym kształtem swojego tomiku, wybierał i eliminował teksty, które nie oparły się próbie czasu i nowych doświadczeń, długo wreszcie oczekiwał na zakwalifikowanie do druku swojej książki i jej ukazanie się w księgarniach. W końcu jednak otrzymaliśmy tomik bydgoskiego poety, tomik, który – aż nie chce się w to wierzyć – jest jego książkowym debiutem. Może to i dobrze, że tak długo autor nie mógł zdecydować się na oddanie swojej książki do wydawnictwa, może to i dobrze, że tak długo przyglądał się poszczególnym wierszom, próbował na nowo je odczytywać i na nowo zapisywać. Dzięki temu otrzymaliśmy poezję niezwykle esencjonalną, skupioną na samej sobie i na pojedynczych lirycznych zdarzeniach. Bo są to wiersze małe traktaty filozoficzne, gdzie ludzkie przemijanie, znikomość rzeczy i zdarzeń znajdują swój głęboki, tragiczny wyraz. Derdowski prezentuje czytelnikowi jakby katalog zdarzeń, które kazały jego poetyckiej wrażliwości zamknąć je w kształt wiersza, które złożyły się na summę jego poetyckich inicjacji. Poeta przygląda się rzeczywistości szeroko otwartymi oczyma i znajduje coraz to nowe, warte unieśmiertelnienia, błahe i niezwykle ważkie elementy. Teksty Derdowskiego są ciekawe kompozycyjnie i zwarte logicznie Dobry warsztat idzie tutaj w parze z umiejętnością zaczepiania swojej uwagi na rzeczywiście istotnych z poetyckiego punktu widzenia zdarzeniach. I nie waha się być autor czasami okrutny, nie waha się demaskować krwiożerczych mechanizmów trwania. Stąd tyle w tej poezji śmierci, tyle estachologicznych odniesień i wskazań. Poeta wręcz bierze pod lupę śmierć i przygląda się jej z niezwykłą uwagą i zaciekawieniem. Starczy przejrzeć zestaw tematów jego wierszy: młodzieniec, który o śmierci zdawał się nie wiedzieć wcale, szpitalna kaplica, zmarłe dziecko, szesnastoletnia dziewczyna z Oświęcimia, spalony człowiek. Śmierć jest niewątpliwie wielką twórczą obsesją i siłą sprawczą poezji Krzysztofa Derdowskiego. Odnieść nawet można wrażenie, że autor podąża w swych wierszach krok w krok tropem śmierci. Szuka w rzeczywistości jej śladów i przejawów, odsłania skrzętnie ukryte zbrodnie i bezlitośnie demaskuje zło. Bo jest to też liryka moralnej niezgody na zastane struktury i konieczności. Poeta nie buntuje się jednak otwarcie przeciwko śmierci, nie podejmuje jej wyzwania, jak choćby Rafał Wojaczek, raczej przyjmuje na siebie rolę faktografa naruszeń systemowych i nadużyć śmierci. Tego rodzaju postawa w pewnym sensie tłumaczy tytuł całego tomu. W tej chwili nie ma wolności, bo jest ostateczne bariera, nie ma życiowej swobody, poczucia lekkości, bo jest pewność zgnilizny i rozpadu cząstek. Ból i cierpienie potwierdzają jednak fakt istnienia, poeta zatem musi się bronić, musi ponieść pewne ofiary i musi zgodzić się na trud: „Podczas przyboju wydzielin bólu: Śliny krwi i smarków którym obca jest miara kwiatów oraz innych łagodnych form próbuję zachować kształt mego istnienia” Musi poeta zauważać zwykła prozaiczną codzienność, może fascynować się zwykłością „dziewczyny z fabryki rowerów” i wykwintem świętej Teresy Berniniego, nie wolno mu jednak uciekać, nie wolno mu zrzucać z barków brzmienia wrażliwości. Poeta wszak jest „cierpiącym ornamentem powietrza”, musi zawsze już podążać przez życie ze świadomością wewnętrznej rany, pęknięcia. Jest to zarazem jego „wielki skarb”, jak i największe przekleństwo. Z jednej strony cierpienie odsłania mu ukryte przed wzrokiem zwykłych ludzi 181 widoki, z drugiej straszny ból ciągle dopomina się o dawki zapomnienia. Tak rozdzierany, tak doświadczany przez życie, poeta znajduje jedyne ukojenie w świętej skardze wiersza, w obcowaniu z tym, co ledwie przeczuwalne. Jak na ironię, miłość, ów promyk światła w chaosie zdarzeń, ma także gorzkosłodki smak i domaga się ogromnych poświęceń. Derdowski potrafi sprowokować w wierszu swoisty nastrój spokoju, harmonii, nad którą gdzieś w górze, gdzieś w oddaleniu zawisła możliwość klęski, tragedii, śmierci. Czytając te wiersze zdajemy się kojarzyć na zasadzie jakichś przedziwnych analogii ów nastrój zamierzenia z przeżytymi kiedyś, bądź przeczuwanymi zaledwie zdarzeniami, zdajemy się odnajdywać w nich swoje zapadłe w głębie podświadomości oniryczne lęki. Czasami poeta stara się sprowokować czytelnika do wnikliwych rozmyślań nad istotą ludzkiej natury, stawiając na przeciwwadze „zwierzęcej krwi zaduch”, „noc i lipcowe liście”. Refleksyjność przeplata się tutaj z podszeptami instynktu. Człowiek został w poezji Derdowskiego rozpięty na krzyżu nerwów, ścięgien i naprężonych mięśni. Jego życie przypomina jakże często szamotaninę, wyrywanie czasowi strzępów zdarzeń. Czytając wiersze bydgoskiego poety czujemy się osaczenie, bezsilni i pokonani, ale z drugiej strony odkładamy tomik dziwnie pokrzepieni, wzbogaceni. Jest to wszak poezja, która poruszyć potrafi najczulsze struny, poezja, która potrafi koić, ale też i poezja, która boli... ________ Krzysztof Derdowski, Czasowo nie ma wieczności, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1985. 182 KREW NA ZIELENI VERONESE’A Poezja Dariusza Dorna jest zapisem lęków i frustracji młodych ludzi, którzy na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych weszli nagle w ślepą uliczkę czasu. Fakt, iż jest to poezja spod znaku „pompy i drzazgi” nie jest tutaj najważniejszy. Rolę narkotyku w życiu młodego człowieka zastąpić możemy rolą alkoholu, mamony czy przestępstwa, a otrzymamy sytuację podobną. Dorn powołany zatem został by dać świadectwo swemu tragicznemu losowi i losowi setek tysięcy jemu podobnych. Jego egzystencja uzależniona została od coraz to silniejszych dawek zapomnienia. Dzień w dzień przemierza główną ulicę miasta, dzień w dzień można go zobaczyć na jego głównym placu. Mijają dni i noce, mijają pory roku, odchodzą na zawsze ci, którzy jeszcze wczoraj ściskali jego rękę. W pierwszej książce poetyckiej Dorna znajdziemy wiele poetyckich nekrologów, wiele epitafiów pisanych kolegom i koleżankom. Taką właśnie interpretację podpowiada także umieszczona na początku zbioru dedykacja: „wszystkim, którzy odeszli i odejdą i tym, którzy wybrali ewentualność życia”. Jest to także książka, w której autor, rzucając śmiało wyzwanie śmierci, pisze jeszcze za życia samemu sobie epitafium. Dorn i jego roczniki mieli pecha. Weszli w dorosłość właśnie w momencie, gdy nasz kraj balansować zaczął niebezpiecznie nad przepaścią. Szara ulica, puste sklepy, racjonowana żywność i artykuły pierwszej potrzeby, wszystko to nie pozwalało optymistycznie patrzeć w przyszłość. Osobowości słabe, chwiejne, ale też i nadwrażliwe, nie wytrzymywały tego rodzaju sytuacji. Zewsząd napierały na nie siły, którym nie umiały i nie były w stanie się przeciwstawić. Jedynym ratunkiem wydawała się ucieczka w objęcia przyjaznej grupy rówieśniczej. I o ile na przykład pokolenie urodzone pod koniec lat pięćdziesiątych, chroniące się w podobnej sytuacji psychospołecznej do takich samych schronów, stawało w obliczu jedynie dwu realnych niebezpieczeństw: „tragicznej przegranej miłości” i alkoholu; o tyle koledzy i koleżanki Dorna znaleźli obok powyższego w swoich rówieśniczych sprzysiężeniach także narkotyki. A tutaj już zadziałała swoista poska mentalność, samobójcza, nie licząca się z konsekwencjami. Gdy na zachodzie narkomani zaczynają swój romans ze środkami halucynogennymi od malutkich dawek lekkich narkotyków, tak młodzi Polacy od razu „przechodzą w galop”. Jak pić to do dna, jak brać to od samego początku po kilka centów. Dorn, jak sam mówi „zaczął wnikać w środowisko” wypalających się (by) powoli poznawać tę widzialną i niewidzialną część góry lodowej, ale nieoczekiwanie stał się też jej ofiarą. Jego „papierowy okręt wyobrażeń o wolności” rozbił się i teraz pozostało już tylko rozpaczliwie machać rękoma i nogami, szukać ratunku. Niestety ten ratunek nigdy nie nadszedł, nikt nie wyciągnął pomocnej ręki. Dorn jest w o tyle lepszej sytuacji od swych partnerów, że ma jeszcze poezje. Pozwala mu ona czasami spojrzeć z dystansem na to co robi, odskoczyć na chwilę, przeciwstawić się presji fizycznego głodu. Jego pisanie jest więc także swoistą dokumentacją jego nieustającej wewnętrznej walki. Walki z ciałem, biologią i słabością coraz bardziej zwiotczałych mięśni. Biologia wprost rozsadza te z reguły bardzo krótkie utwory. Starczy wskazać najczęściej pojawiające się w tej poezji znaki– symbole: mózg, krew, wnętrzności, oglądane jakby od środka oczy, uszy, ścięgna i żyły. Nie na darmo w jednym z wierszy poeta mówi o „salcie w głąb siebie”. Jego życie składa się przecież z nieustannie wykonywanych skoków w głąb siebie, w objęcia wszechwładnej, nieogarnionej jak wszechświat biologii. Tego rodzaju sytuacja życia na zewnątrz i wewnątrz siebie, powoduje, że zdaje nam się, iż poeta stąpa po cienkiej nitce zawieszonej od drżącego świtu do zamazującego wszystko zmierzchu. Jego droga wiedzie przez platformę pustych placów i brudne kolumnady ulic. Raz jeszcze przywołana zostaje sytuacja człowieka wyalienowanego, przeniesionego do centrum miasta jakby żywcem z powieści Kafki, jakby z songów Leonarda Cohena, wreszcie jakby ze wspaniałych wierszy Pawła Tatarewicza – innego poety – narkomana, którego „droga hery” kończyła się właśnie wtedy, gdy Darka 183 Dorna droga się zaczynała. Bydgoski poeta przejął za to jakby zatem pałeczkę po swoim starszym koledze. Tamten fascynował się ruchem hipie, słuchał Hendrixa i przeciwstawiał się wojnie w Wietnamie, ten zatopiony jest w kaskadach elektronicznego rocka, nie zgadza się na rozbudowanie ogromnych potencjałów militarnych, wzruszają go obrazy Botticellego i „krew na zieleni Veronese’a”. Oto bieguny niezwykłej – jak to sugeruje na skrzydełku tomiku Andrzej K. Waśkiewicz – „otwartej i bezlitosnej wrażliwości”. Owa otwartość przejawia się w chęci wyciągnięcia rąk ku światu. Mimo wszystko, mimo porażek i przebytych sal tortur. Jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze. Dotąd zawiedzie autora „przed złotym strzałem” jego szlak. Jak zakończy się walka? Powinniśmy zrobić wszystko by Darek wygrał, by wygrała jego nieprzeciętna wrażliwość, by wygrała jego poezja. Dariusz Dorn, Przed złotym strzałem, Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1986. 184 Tajemnica Helena Gordziej jest poetką wielkiej tajemnicy istnienia. Świat w tych wierszach przypomina przestrzeń znaną z mitów kalendarzowych. Powolne wzrastanie i umieranie, dojrzewanie i więdnięcie splatają się tutaj z ludzkim bólem, cierpieniem, goryczą w ustach i smutną kontemplacją upływającego czasu. Narratorka tych wierszy patrzy na zachodzące słońce i ptaki odlatujące w dal, pragnie zatrzymać na chwilę rytm powolnego umierania, rytm starzenia się, powolnego rozpadu. Patrzy na świat poprzez łzy – rozumie logikę cyklicznych narodzin i śmierci natury. Każdy wiersz jest pulsującym obrazem z refleksją eschatologiczną: „Dźwięk dzwonu/ myszkuje w zbożu/ łąka śpiewa w uniesieniu ziół/ świat śpieszy/ na spotkanie/ z nieuniknionym/ (...)/ dojrzały kłos/ ciąży w stronę ziemi.” Refleksja nad naturą i odwiecznym mitem kalendarzowym rodzi wiersze filozofujące, wiersze, w których poetka zajmuje się pojęciami ogólnymi – trudnymi problemami egzystencji. Pisze o wieczności, czasie, Bogu i tajemnicy bytu. Próbuje po raz kolejny odpowiedzieć sobie na pytania o sens istnienia, próbuje odnaleźć zgubione ścieżki młodości, tamte oddechy, ciepło uścisków i tamten świat. Patrzy na swoje ręce, przegląda się w lustrze i stale pyta – czym jest złowieszczy upływ czasu, czym jest człowiek pośród czarnej nocy wszechświata, dokąd prowadzą jego drogi. I choć wydźwięk tych wierszy jest pesymistyczny, to jednak poprzez niezwykle plastyczne opisy natury i dogłębne „rozpoznania” jej ducha stają się one w jakiś sposób bliskie człowiekowi końca dwudziestego wieku. Element autoironii sprawia, iż czytelnik ma wrażenie, że poetka znaczące puszcza do niego oko. Owszem, przyznaje, iż czas dokonał straszliwych spustoszeń, zniszczył prawie wszystko. Jednego wprawdzie unicestwić nie zdołał – natury człowieka i jego profilu wewnętrznego. Czytelnik chętnie podejmuje grę, przyjmuje perspektywę eschatologiczną, ale też prawdopodobnym dla niego jest ów „ogień utajony”. Odnosi się on tyleż do wspomnień poetki, co do jej obecnych pragnień, tęsknot i marzeń. Jakże prawdziwie brzmi ów erotyk, w którym poetka mówi, iż: „Niepomna przykazań/ lecę jak ćma/ spłonę w splotach ramion.” Jest coś niezwykle sympatycznego w tych prostych lirykach, a czasami trafia się prawdziwa perła metaforyczna. Autorka trwale wpisała się już w kanon poezji kobiecej. Jest czytywana i zauważają ją krytycy. Jej spory już dzisiaj dorobek poetycki, liczne omówienia tej poezji, recenzje i szkice wzbogacają literaturę Wielkopolski i literaturę polską. Gordziej wyraźnie zdystansowała swoje lokalne konkurentki. Każda książka przynosi poezję czystą, pełną szlachetnej zadumy nad światem, poezję mądrą i wielowymiarową. Ta twórczość jest prawdziwą ucztą dla krytyka, który z łatwością odnajdzie w niej perspektywę mityczną i wątki fenubralne, wskaże piękne partie opisowe i refleksyjne. Ale jednocześnie, pod powierzchnią wierszy, gdzieś głęboko odnajdzie jakieś pęknięcie, jakiś opar grozy, bólu. Wyczuje, iż poetka mówiąc o rzeczach najprostszych zamyka z bólem powieki, jest medium jakiejś przerażającej tajemnicy – krzywdy, bólu i krzyku z otchłani: „W koleinę wyżłobioną/ kołami fury/ wiatr wsunął obolałe stopy/ pędzi w stronę lasu/ gdzie się chłop powiesił/ Biegnę śladami/ minionego czasu/ nasłuchuję odgłosów/ (...)”. Ów tragiczny, bolesny ton pojawia się w każdej ludzkiej wędrówce. Gdy jest to szukanie śladów i nasłuchiwanie odgłosów poezja staje się bolesną skargą, lamentem czasu, który kiedyś tętnił w przyspieszonym biciu serca, szybkim oddechu i spełnieniu, które zdarza się tylko raz... –––––––––––––––––––––––––––––––––– Helena Gordziej, Narastanie krzyku, Biała Seria Biblioteki Poetyckiej, Poznań 1994, s. 40. 185 JESTEŚ POTRZEBNY ŚWIATU Helena Gordziej jest wyraźnie zaznaczyła swoją obecność w poezji polskiej. Opublikowała zbiory, które były często recenzowane i omawiane w poczytnych periodykach. Została także zauważona przez twórców antologii i leksykonów poetyckich. Słowem – stała się osobowością dostrzegalną, twórczynią o określonym wyraźnie profilu artystycznym, konsekwentną w obrazowaniu i konstrukcji świata poetyckiego. To, co pociągało krytykę w tej twórczości, to umiejętność łączenia natury i psychiki człowieka w obrębie wiersza, strofy, a nawet metafory – łatwość w przechodzeniu od świata realnego do nadrzeczywistości, od tkliwości do ironii, od lekkości piosenki ludowej do uogólnień filozoficznych. Zdumiewająca jest płodność poetki i jej umiejętność przystosowania się do rzeczywistości praw rynku. Książki ukazują się ze zdumiewającą regularnością, w ciekawej szacie graficznej, w porządnych (jak na rzeczywistość lat dziewięćdziesiątych) nakładach. Trudno się temu dziwić, gdyż Helena Gordziej jest osobą promieniującą charyzmą i zapalającą wyobraźnię. Czyż można takiej osobie odmówić paru groszy na wydanie kolejnej książki? Działania te mogą być wzorem dla poetów, którzy narzekają, że nie można obecnie w Polsce wydawać książek. W nowym zbiorze wierszy Gordziej stara się formułować odpowiedzi na pytania najprostsze, stara się formułować prawdy, które umykają w bieganinie codzienności. Zdawać by się mogło, iż jest to zadanie proste, ale w rzeczywistości jest to zamierzenie niezwykle trudne i ryzykowne. Jakże łatwo poeta popada w takiej sytuacji w banał, jakże niepostrzeżenie może stać się śmieszny. Tego rodzaju wiersze trzeba czytać uważnie i pogłębiać lekturę kilkakrotnie. Okaże się wtedy, że to co wydawać się mogło przy pierwszym czytaniu oczywistością, kryje prawdę filozoficzną, odsłania prawdziwe oblicze człowieka. Jest też miejsce w tych wierszach na niedopowiedzenie, na metafizyczną pauzę – wszak nigdy nie odsłaniamy się do końca. Poetka przyznaje w jednym z wierszy: „Nie powiedziałam wszystkiego/ nikt do końca nie wymawia słów/ trzeba na później mieć w zanadrzu/ zdanie co jak lekarstwo/ podane w opłatku/ w spadku po czasie/ myśl rozdaję chleb dzielony/ sprawiedliwie/ kęs każdy trzeba brać rozważnie/ chleb niezwykły/ pożywny w czasie/ głodu wiersza”. Autorka coraz ostrożniej wypowiada słowa, wszak poznała już ich wagę. Wie, że mogą ranić, wyrządzać krzywdę, przynosić śmierć – wie też, że mogą być jak opłatek, mogą stać się komunią z niewiadomym i z rzeczywistością, gdzie nie ma już bólu i zła. Obcując z ludźmi pokrzywdzonymi przez los, stykając się z realnym cierpieniem Helena Gordziej ścisza głos i mówi szeptem: „Podarowano nam świadomość/ która chociaż rani/ niech jest w nas/ czym bez niej byłby obolały czas/ czas brania i dawania siebie”. Ta poezja ma właściwości terapeutyczne. Może czytelnikowi podarować chwilę wytchnienia, może utwierdzić go w przekonaniu, iż jest potrzebny światu: „Nazwij po imieniu/ – dzień który sławi twoje imię/ nie przeklinaj chwili/ narodzin/ jesteś niezbędny/ na karuzeli świata/ potrafisz błaznom/ śmiechem nakłuć wzrok/ a tym co znają ból istnienia/ podać spod serca/ słowo”. Ta poezja niesie nadzieję i przywraca człowiekowi jego wartość. Każe mu patrzeć na swój los jak na przestrzeń próby i tajemnicy. Prowadzi go poprzez świat ukazując dwie strony rzeczywistości – dobrą i jasną oraz złą i czarną. Poetka staje po stronie dobra i światła, choć i dla niej ta druga rzeczywistość staje się momentami ciężarem, i ku niej orbituje ona i kusi ją swoim podstępnym językiem. Doświadczana jednak i niosąca w sobie mądrość całego życia – poświadcza, iż warto iść naprzód, warto potykać się by znowu wstać, warto patrzeć z ufnością w nadchodzące dni, bo ich tajemnica kryć może sacrum. Gdy patrzy się na dorobek poetycki Heleny Gordziej, gdy czyta się te wiersze ma się głębokie przekonanie, że człowiek jest dobry. Niesie w sobie „radość bytowania”, niesie w sobie obietnicę spełnienia, może stać się ponadczasowym symbolem, może kształtować całe 186 pokolenia. I nawet jeśli jest w swoim bycie kaleki, nawet jeśli nie może ruszyć nogą, zawsze jeszcze może rzucić kamień. Choć – jak mówi poetka – „chleb rzuć/ w stronę głodnego”, a wtedy – „być może nie otrzymasz/ w odwecie wdzięczności/ ale pokarmem radości/ nasycisz własne/ głodne wnętrze”. Warto być poetą, gdy pisze się takie wiersze, warto pisać wiersze, które niosą nadzieję i dają ciepło. Nawet jeśli miałyby wzmocnić jednego człowieka, nawet jeśli miałyby być terapią dla kilku czytelników, warto je wydawać i promować. ____________________________ Helena Gordziej, W obecności gwiazd, Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich, Leszno 1995, s. 45. 187 Małomówna, cicha sława... Sławni ludzie, bohaterowie stuleci, osobistości popychające do przodu wóz dziejów – jakiż to wdzięczny temat dla poety. Ileż wiąże się z nim tajemnic, obietnic, tropów; ale też i niebezpieczeństw. Nie ma chyba autora, który by nie próbował w swoich wierszach wystawić nagrobka jakiemuś monumentalnemu zmarłemu, nie ma autora, który by nie próbował zmierzyć się z trudną obecnością wielkich żyjących. Trzeba mieć przecież przy takiej okazji ogromne wyczucie taktu, trzeba widzieć życiorysy w przybliżeniu i oddaleniu zarazem, trzeba umieć analizować i wchodzić sekretnymi schodami do alków – trzeba wreszcie mieć wiedzę biograficzną i trzeba zaryzykować, rzucić na szalę swoje wcześniejsze dokonania. Przecież każdy człowiek ma, na swój własny użytek i dla potrzeb otoczenia katalog wizerunków. Zapytany potrafi charakteryzować osoby, o których wnętrzu częstokroć nie ma pojęcia. Helena Gordziej, autorka już kilkunastu książek poetyckich spróbowała zmierzyć się z legendarnymi postaciami i opublikowała zbiór liryków, w którym znajdziemy portrety Leonarda da Vinci, Michelangela Buonarotiego, El Greca, Toulouse’a Lautreca, Augusta Renoira, Vincenta van Gogha, Juliana Fałata, Leona Wyczółkowskiego, Stanisława Wyspiańskiego, Wolfganga Amadeusza Mozarta, Ferenca Liszta, Ludwika van Beethovena, Fryderyka Chopina, Piotra Czajkowskiego i Niccola Paganininiego. Sława jest czymś ulotnym – nagle przychodzi i szybko umyka. Ludzie, którzy są na ustach milionów często umierają w samotności i zapomnieniu. Nie bez powodu Gordziej wybrała samych malarzy, rzeźbiarzy i muzyków. Zostają po nich dzieła, które prezentują określoną wizję i mogą być stale na nowo odczytywane przez nadchodzące pokolenia. Sława – jak mawiał Cyprian Norwid – jest korektorką wieczną. Wydobywa z mroków zapomnienia jednostki wybitne, wskazuje dzieła nieprzemijające, konsekruje geniuszy i strąca z ołtarzy szubrawców starających się zawłaszczyć świadomość tłumów. W wierszach Gordziej te wielkie postaci przeszłości są reinterpretowane, a ich dokonania zostają umieszczone w perspektywie doświadczeń ogólnoludzkich i doświadczeń poetki. To jakby małe etiudy na kanwie zdarzeń, dzieł i życiorysów. Gordziej przygląda się uważnie każdemu ze swoich bohaterów i szuka w ich doświadczeniach czegoś, co mogłoby stanowić metaforę ludzkiej egzystencji. Szuka faktów i treści błahych i sięga oczyma spiżowych cokołów. Dokumentuje cierpienia i twórcze rozterki kolejnych postaci. Wszak oni są już bohaterami kultury masowej – pomnażani w milionach cyfrowych zapisów, stłoczeni na cd–romach, skatalogowani według wzrostu, postury, ilości kochanek i przebytych chorób, zatracają swoją osobowość, stają się przebojem chwili, hitem dnia czy roku. Pojawiają się – jak Mozart – na kolorowych opakowaniach cukierków i czekoladek, wykorzystywani są – jak Chopin – do reklamowania napojów alkoholowych; stają się – jak Leonardo da Vinci czy Vincent van Gogh – znakiem tandetnego naśladownictwa i niezrozumienia elementarnych wartości. Gordziej stawia na poezję – w niej widzi jedyną szansę powiedzenia czegoś twórczego na tak skonwencjonalizowany i pełen przeinaczeń temat. Tworząc wizje poetyckie kolejnych sławnych ludzi stara się jednocześnie skondensować w wierszu to, co zwykle umyka przy powierzchownej refleksji. Zatrzymuje świat zmierzający w oszalałym pędzie donikąd. Jej zaduma nad życiorysami wskazanych postaci ma coś z zadumy eschatologicznej osoby pochylającej się nad nagrobkiem zmarłego bliskiego. Obdarza ich subtelnym ciepłem i jakby poprzez ich śmiertelną nieobecność wpatruje się w wieczność. Ta liryczna tanatologia ma w sobie coś nieuchwytnie ludzkiego. Postaci Gordziej – mimo faktu biologicznej śmierci – żyją, promienieją blaskiem w swoich dziełach i dokonaniach. Często też jest to naśladowanie, poetycki mimetyzm ocalający, jak w tym urokliwym liryku poświęconym Chopinowi: Niebo północy zasłane chmurami/ wiatr nagina wierzbowe gałęzie/ rozedrgała się liściasta klawiatura/ nadciąga nawałnica/ grzmoty dyktują etiudę/ dudnią struchlałe kamienie/ noc 188 tężeje woskiem czerni/ zmalał zalękniony dworek/ w Żelazowej Woli/ A w Paryżu/ mgła owija woale/ błyski latarń/ Chopin nakłania nokturn/ do tęsknoty/ plama krwi na chustce/ kształtem przypomina/ mapę jego kraju/ chłód nagły/ wdarł się do salonu/ Na Pére Lachaise/ anioł zapłakał/ nad złamanym skrzydłem. Gordziej potrafi dostrzec element rzeczywistości, który może w jej wierszu mieć rangę symbolu, potrafi też mnożyć własne symbole, które pozostają w korespondencji ze wskazanymi życiorysami. Ambitna próba zmierzenia się z Leonardem da Vinci i Paganinim, Michałem Aniołem i Mozartem, van Goghem i Beethovenem zasługuje na uwagę i krytyczną refleksję. Na pewno wiersze te mogą być pretekstem do dyskusji. Zapewne też spotkają się z tak żywym odbiorem, jak ich literackie podmioty i ich autentyczne życiowe wybory. Myślę jednak, że Helena Gordziej zdawała sobie z tego sprawę podejmując ryzyko odczytania ukrytej symboliki biograficznej postaci, których udziałem stała się małomówna, cicha sława. _______________________________ Helena Gordziej, Sławni w wierszach, Poznań 1996, s. 44. 189 Ziarno i plewy Helena Gordziej należy do grona tych kilku kobiet, które piszą wiersze przejmujące w swojej wymowie, osadzone w autentycznych realiach i mówiące językiem prostym prawdę o człowieku. Jej liryka rodzi się z tęsknoty za dawnym czasem i z pragnienia powrotu do chwil sielskiego dzieciństwa i młodości. Chciałaby wrócić do tamtych przestrzeni koleiną czasu, choć wie, że jest to niemożliwe. Jedynie poprzez magiczne przejścia wiersza udaje się jej na chwilę bytować pośród złotych łanów, trawy wysokiej po kolana i malw. Tak oszukuje poetka czas i stale od nowa opisuje krainy inicjacji. Może w tym tkwi siła tej poezji, która była recenzowana przez uznanych krytyków w wielu magazynach i periodykach, tłumaczona na język grecki, ukraiński i serbsko–chorwacki i znalazła się w kilku antologiach polskiej poezji współczesnej. Te sukcesy są w pełni zasłużone i krytycy zgodnym chórem przyznają, że mamy do czynienia z poezją czystą i klarowną, z mądrą twórczością, która powstaje w sercu i z sercem. Bohaterowie liryki Gordziej przypominają mitologicznych herosów i włóczęgów. Bytują pośród natury, która jest dla nich największą tajemnicą. Uczestniczą w biesiadach bogów i stają się ziemią, składani do niej po śmierci. Z równą wrażliwością podchodzą do łopianów z pocieszną broszą/ rzepów, co do zdychającej krowy. Boli ich zachłanność nowej cywilizacji przemysłowej wtaczającej się traktorem na pole i żrąca woń chemii. O tym, z jakim wzruszeniem podchodzi Gordziej do kreowanego świata, świadczy delikatnie personifikowana ziemia w tej poezji – staje się ona w kolejnych wierszach kochanką i kobietą czekającą na rozwiązanie, czułą matką i opiekunką każdego człowieka. To także pogłos mitu – cykle agrarne i mit kalendarzowy odciskają swoje bolesne piętno na życiorysach lirycznych bohaterów. Ta poezja uczy kształtów świata widzialnego i niewidzialnego, umacnia czytelnika w wierze, że istnieje paradygmat sielskiego dzieciństwa i obietnica spełnienia w niespełnieniu i niespełnienia w spełnieniu. A nade wszystko opisuje fenomen życia w całej jego krasie. Gordziej nie ustrzegła się pułapek czasu, życie jej nie oszczędzało, ale potrafiła tworzyć poezję, w której dominującą nutą jest optymizm i wiara w dobro człowieka. Książka Gordziej ma budowę trójdzielną. Pomiędzy częścią pierwszą (etos chłopski), a krytyką cywilizacji (część trzecia) znajduje się środkowa partia pt. Wigilie. Podążamy zatem od sakralizacji ku sacrum, a w części trzeciej do głosu dochodzi profanum. Zarówno w drugiej, jak i w ostatniej części książki znajdziemy wiersze znakomite. Niczym flesz aparatu fotograficznego oświetlają one świat w centralnych dla egzystencji momentach. Gordziej jest bezlitosnym krytykiem nadużyć cywilizacji i nie potrafi przejść beznamiętnie obok prowokowanych przez nią tragedii. Pokazuje matkę, która jak szczurzyca podążą ze swoim niemowlęciem do śmietnika, pokazuje śmierć Tadeusza Śliwiaka i zapłatę krwi za jego wrażliwość, pokazuje mieszkanie alkoholika. Ale nie stroni też od pozytywnych przejawów cywilizacji – potrafi sprawiedliwie oceniać i sprawiedliwie szacuje w wierszach dobro i zło. Któż lepiej od Heleny Gordziej umiałby oddzielić ziarno poznania od plew zobojętnienia i chaosu współczesnego świata... ________________________ Helena Gordziej, Koleiną czasu, Wydawnictwo Książkowe IBiS, Warszawa 1997, s.80. 190 Święty głupek Zbigniew Gordziej urodził się w Poznaniu, gdzie studiował w Uniwersytecie imienia Adama Mickiewicza na Wydziale Prawa i Administracji. Obecnie kieruje Domem Pomocy Społecznej w Chwałkowie na terenie województwa leszczyńskiego. Jest autorem zbioru wierszy pt. „Bezdomni” i współautorem almanachów poezji i prozy pisarzy wielkopolskich. Jego nazwisko jest znane przede wszystkim z racji tego, że jest synem znanej poetki poznańskiej Heleny, której książki były często recenzowane w periodykach ogólnopolskich, nagradzane i omawiane w licznych książkach. Dorobek Zbigniewa, skromniejszy niż matki zaciekawia jednak swoją odmiennością i rozległością perspektywy literackiej. I o ile Helena Gordziej wraca stale do swojego sielskiego rodowodu, o tyle jej syn uprawia literaturę psychologizującą i stara się stworzyć w obrębie wiersza coś na kształt „poletka doświadczalnego” ludzkiej psychiki i świadomości. Wiersze Gordzieja są diagnozami – opisują człowieka poczynając od jego wnętrza, a kończąc na cechach zewnętrznych, elementach swoiście fizjologicznych, czasem komicznych. A wszystko to jakby ujęte w ogromny kulturowy cudzysłów, jakby dążące do stworzenia w miarę najoryginalniejszego i najbardziej uniwersalnego paradygmatu człowieczeństwa. Poezja polska znakomicie przyswoiła sobie formułę wyrazistego bohatera lirycznego wiersza i całych tomów. Stało się tak za sprawą Pana Cogito Zbigniewa Herberta, a także za sprawą naśladowców tego rodzaju zabiegu z kręgu młodej poezji polskiej lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych. Takich poetów jak Andrzej Sikorski, Zdzisław Antolski, Piotr Cielesz, Krzysztof Ćwikliński, Robert Gawłowski, Wojciech Mróz, Agnieszka Mrowińska czy choćby Aleksander Jensko. Pytanie zatem jakie nasuwa się przy lekturze nowych wierszy Gordzieja, to pytanie o oryginalność, o to czy udało się poecie dopowiedzieć coś interesującego do dokonań poprzedników. Odpowiedź jest twierdząca, ponieważ Gordziej stworzył bohatera odmiennego od postaci z wierszy wymienionych poetów. Jego Prokop, to pensjonariusz domu opieki, będącego zarazem wielką metaforą świata. Patrzy on na istnienie jak na coś niesłychanie dziwnego i tajemniczego. Wychodzi do ludzi z sercem na dłoni i często dostaje za to baty. Świat przecież nie toleruje nadwrażliwców – tworzy dla nich getta, które nazywa domami wariatów, schroniskami, domami opieki. Prokop znalazł się w takim zakątku, bo szukał w świecie dobra i piękna. Rzadko udawało mu się spotkać kogoś bliskiego, a paradoksalnie najbliższą mu osobą stał się dyrektor domu opieki, który przecież odpowiada za to by pozostawał on w zamknięciu. Pytanie, jakie się nasuwa po lekturze tego tomu, to pytanie o granice człowieczeństwa, o granice tzw. normalności. Jakże blisko Prokopa są wielcy malarze czy pisarze, wielcy muzycy z różnych epok. No bo jak lokować w obrębie „normalności” samookaleczenie Van Gogha, odosobnienie Prousta, nadpobudliwość erotyczną Czajkowskiego, jak pominąć milczeniem dziwactwa Daliego, zamknięcie w sobie Kafki czy dziwactwa Beethovena. Granica jest niewątpliwie płynna. Doskonale to widać na umieszczonych w tomie rysunkach Henryka Żarskiego, który może być jednym w protoplastów Prokopa. Te rysunki mógłby stworzyć artysta prymitywny z odległej przeszłości, mogłyby one być dziełem abstrakcjonisty, surrealisty, mógłby je pozostawić na murze mieszkaniec Harlemu i Sydney, mógłby je namalować Picasso i Ociepka. Udało się znakomicie Gordziejowi pokazać złożoną psychikę takiego złożonego człowieka i takiego złożonego bohatera – w poszczególnych utworach mamy do czynienia z jakby kolejnymi stadiami obserwacji. W ich wyniku staje się ten bohater poetycki kimś na kształt świętego ze średniowiecznych apokryfów – staje się niegroźnym zaklinaczem tajemnego misterium istnienia. Przypomina w tym nieco Grzegorza – bohatera Andrzeja Sikorskiego czy Halderna z tomu Aleksandra Jenski, ale też żyje autonomicznie w wykreowanym świecie. 191 Tego rodzaju hiperbolizacja daje znakomite efekty – każe traktować Prokopa jak bohatera modelowego, nieomal mitycznego prawodawcę nowej rzeczywistości, budowniczego nowych przestrzeni. Świat realny kłębi się wokół niego, wyrządza mu krzywdę, stara się za wszelką cenę ograniczyć jego wolność – on natomiast zamknięty w swoim wnętrzu żyje w nim najpełniej. Przy tego rodzaju zamknięciu rodzi się pytanie o sens tzw. normalności, pytanie podobne do tego, jakie zadał sobie kiedyś chiński poeta pisząc wiersz o motylu – śnił mu motyl i nie wiedział czy jest człowiekiem, któremu on się śnił, czy może jest motylem, któremu przyśnił się człowiek. Po lekturze tomu Zbigniewa Gordzieja czytelnik może spytać czy świat wokół Prokopa jest realny – a może realne jest to, co rodzi się w enklawie myśli bohatera, a wszystko wokół niego jest ułudą. Tak, tak to stara kartezjańska zaduma nad kształtem rzeczywistości. I stare pytanie o złośliwego demiurga, który zwodzi nas nieustannie. Tylko Prokop z nim rozmawia bez lęku, mało tego – w jego świecie – sam nim jest... ________________ Zbigniew Gordziej, Prokop, Związek Literatów Polskich, Biała i Kolorowa Seria Poetycka pod redakcją Nikosa Chadzinikolau, Poznań 1997,s. 44. 192 Gotowa do skoku pantera Hanna Kacewicz–Sygidus jest poetką o bardzo wrażliwej wyobraźni. Obrazy, które pojawiają się w jej wierszach rodzą się na styku wolnej i czystej Natury oraz tętniącego wciąż od szumu krwi, pomruku zmysłów i krzyku bólu, Ludzkiego Organizmu. Buduje poetka swoje metafory czerpiąc obficie z dobrodziejstw przyrody, wtapia w wiersze części anatomiczne ciała i elementy krajobrazu wielkiego miasta. Tutaj, w miejscu, gdzie zbiegają się drogi różnych obszarów wrażliwości, trwa nieustanna walka sprzecznych żywiołów. Dobroć i pragnienie czystej miłości wyrywa się ku Naturze, ku lasom, ogrodom, ptakom i sarnom. Ciało wciąż pragnie miłości, kielich zmysłów domaga się orzeźwiającego napoju ust, zapachu włosów i skóry. Ból nieustannie przeszywa myśli i sprowadza na pobocza – poetka w tym zgiełku, w tym chaosie, pragnie ocalić choćby cząstkę samej siebie–ocalić w chwili nagłej ekstazy i w uśmiechu malutkiego synka to, co jest samą istotą człowieczeństwa. A przyglądając się temu nieustannemu misterium nie może nie zadawać dręczących pytań: Do kogo należy / moja obecność tutaj/ gdy w otwartym pejzażu miasta/ wzywam na świadków/ ziemię/ z głębokim śladem przeszłości/ kamień/ który stracił pamięć/ słońce/ uciekające za mury – nie może nie pytać: Czy w źrenicach czasu/ ocalą biegnący puls/ chwili. Wszystko w tej poezji rozgrywa się na granicy strachu, bólu i zwątpienia, wszystko zdaje się spychać poetkę ku niewyobrażalnym czeluściom. Ona może przeciwstawić tej sile tylko swoją naturalną wrażliwość, tylko pewność, że w chwili jest dość energii by czerpać z niej później w momentach załamań, w momentach najbardziej dotkliwego poczucia przegranej. Hanna Kacewicz–Sygidus w swoich wierszach nieustannie ucieka przed śmiercią – zarówno tą, jaką zdarza się spotkać podczas ostrego dyżuru ciszy, jak i tą, o którą można otrzeć się na ulicy i we śnie. Sen jest przestrzenią, gdzie mają początek wszystkie życiowe dramaty poetki; to tam ma miejsce jej sensualna inicjacja i pojawiają się po raz pierwszy obrazy, które są zwiastunem nadchodzącej katastrofy rzeczywistości. Także we śnie mają swoje korzenie codzienny strach i patologiczna wrażliwość wyobraźni. Już od najmłodszych lat poetka obserwowała u siebie jakieś przedziwne oniryczne stany: W dzieciństwie odkryłam/ że mam chorą wyobraźnię/ wciąż śniły mi się żyrafy/ skubiące koronkę nieba. Siła snu jest tak wielka, że promieniuje on na realną jawę, sprawia, iż świat także przybiera kształt przypominający budowle i tajemne korytarze krainy Onirii. Podobnie jak tam daje tu o sobie znać przejaskrawiony i skrzekliwy strach, a strach kobiety/ ma oczy ogromne i piękne/ brwi uniesione ze zdumienia/ Rozczesany lęk/ wynurza się z lustra/ jak szybkonoga pantera/ Pewnego dnia/ pojawi się nagle/ gotowa do skoku. Poetka żyje jakby w ciągłym lęku i nieustannym nerwowym drżeniu. Owa pantera to jakby symbol; to właśnie w takiej sytuacji znalazła się kobieta z wierszy Kacewicz–Sygidus – w sytuacji człowieka stojącego w obliczu pantery czającej się do skoku, w obliczu realnego i prawie dotykalnego ataku zła, bólu, rozdzierającego trzewia krzyku. Wszystko zatem w świadomości poetki jest dążeniem ku ocaleniu–przypomina ona lekarkę podczas ostrego dyżuru, ciągle gotową, ciągle oczekującą, co przyniosą jej najbliższe godziny i minuty. W takiej sytuacji dąży się zawsze do unieśmiertelnienia choćby malutkiej chwili szczęścia, choćby kropli z ogromnego, słonego morza. W tych koncelebracjach i sakralizacjach chwili rodzi się prawdziwa i subtelna jak dotyk powietrza delikatność. Metafory poznańskiej poetki są pełne ciepła, nagłych połyskliwych znaczeń ścierających się ze sobą i wzajemnie się uzupełniających. Dlatego poezja ta przywołuje momentalnie na myśl ciepłe liryki Pawlikowskiej Jasnorzewskiej, Safony, ale też z – z racji ładunku bólu, żalu, smutku i ostatecznego zwątpienia – każe odnosić ją do gorzkich i cierpkich strof Poświatowskiej, Plath, Sexton albo Achmatowej. Tutaj, w obrębie wiersza, dochodzi do pełnej i tajemniczej kanonizacji przeżywanej rzeczywistości – staje się ona jakby magicznym zaklęciem zamkniętym w krysztale i kropli chwili: Cała jestem z chwili/ gdy biegnąc połykam wiatr/ 193 zatrzymując/ płomyki oddechów/ Cała jestem z ciszy/ pulsującej światłem/ nad brzegami nocy. Jest w tej poezji szept ciszy i przeraźliwy krzyk bólu, jest pełna zadumy próba określenia granic egzystencji, jest też błagalna prośba o uczucie, którego i tak nigdy nie będzie posiąść, jest wreszcie obietnica jedności z naturą, wszechświatem: (...) zamyślisz się nagle nad łagodnym wersetem łąki mówiącej ludzkim dotykiem będziesz muszlą odpoczywającą na brzegu ptakiem przyniesionym przez wiatr Chwila która przychodzi Ostry dyżur ciszy, to debiut ze wszech miar udany – pełen zaskakująco dojrzałych wierszy, pełen prawdy o życiu i człowieku. Hanna Kacewicz Sygidus ze swoim tomikiem ustawiła się w szeregu kilku ostatnich ciekawych debiutantek (Lewicka, Nagórska, Mrowińska) i spodziewać się należy, że kolejne tomiki autorki ugruntują tę pozycję. ––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––– ––––––––––––––––––––––––––––––––– Hanna Kacewicz–Sygidus, ostry dyżur ciszy, Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1987, s.80, zł100. 194 Geneza Poezja Pawła Kuszczyńskiego jest poszukiwaniem genezy. Poeta pyta sam siebie, ku czemu zmierza i skąd idzie. Jego genezyjskie zapatrzenie w przeszłość otwiera zarazem przyszłość. Każdy dzień i noc każda nie przestaje Kuszczyńskiego zadziwiać. Penetruje on zakamarki rzeczywistości i w swoich lirykach pragnie zawrzeć obrazy i symbole codzienności. Dlatego tyle w tej twórczości niepoetyckich zdawać by się mogło przestrzeni, dlatego tyle w niej zwykłości, potoczności – na płaszczyźnie języka i w metaforyce, w obrazowaniu i w fantazji. Ale czyż może być inaczej skoro poeta czerpie w tym względzie ze skarbnicy twórczości Tadeusza Różewicza i jego jako swego antenata wskazuje w pierwszym utworze tomu, z nim prowadzi dialog w następnych wierszach. Genezyjski charakter tych wierszy przejawia się też w ciągłym, świetlistym wracaniu do źródeł – do miejsc pierwszych dziecinnych inicjacji i do miejsc związanych ze zdarzeniem pozostawiającym ślad w pamięci, ślad niczym iskra, bo Iskra znaczy początek. Poeta jakby opowiada świat sam sobie – przy czym nie do końca jest przekonany jaki był jego początek i szuka go w ramionach kobiet, pośród morskiej plaży, w wierze i przestrzeniach sakralnych. Tworzy owe enklawy sacrum i w nich bytuje, dokładnie przygląda się rzeczywistości – wędruje i poszukuje, stoi w miejscu i patrzy w dal; analizuje. Właśnie analiza psychologiczna i sensualna jest najczęstszym sposobem poskramiania świata w lirykach Kuszczyńskiego. Poeta patrzy i myśli, a nade wszystko patrzy i nazywa, dodaje sensy do prostych zdawać by się mogło informacji o świecie, ludziach i czasie, w jakim żyją. Ta poezja niepokoi, bo ów Różewiczowski n i e p o k ó j jest stanem ciągłego czuwania. Wiersz wtedy staje się sondą wypuszczaną na spotkanie temu, co odległe i obce – wiersz staje się też kolejnym raportem, zapisem chwili i jej treścią, informacją o człowieku i samym jego wnętrzem. Kuszczyński jest bystrym obserwatorem – potrafi też opowiedzieć świat w refleksie słońca na piasku i w i oczach ludzi, pośród przestrzeni miejskich i w łonie dziewiczej natury. Potrafi... i nie potrafi, bo poezja te ma też w zamyśle dawać świadectwo nieprzystawalności desygnatów i predykatów językowych do konkretnych sytuacji. To są najczęściej sytuacje liryczne, ale też sytuacje, w których dochodzi do głosu jakby wewnętrzna pustka każdej rzeczy – analizowanej pod kątem psychologicznym i filozoficznym. Sprawdzanej i poddawanej różnorakim próbom wytrzymałości. Dopiero w takim napięciu i przy tego rodzaju ciśnieniu odsłania się inna rzeczywistość: Spadający płatek śniegu – chwila czystej bieli. Przejmująca rzeczywistość – modli się dziecko. To także „chwila czystej wrażliwości” i „chwila czystego piękna”. Paweł Kuszczyński jest nieszczęśliwym poeta, bo szuka piękna w świecie pełnym brzydoty i brzydotę podsuwającym w odpowiedzi na nadwrażliwość, ale jest też lirykiem najszczęśliwszym, bo obnażając brzydotę, zadaje jej kłam wskazując enklawy piękna. To dziwny świat, gdzie wizje poetyckie stają się rzeczywistością, gdzie to co rzeczywiste staje się najprawdziwszą liryką. _________________________ Paweł Kuszczyński, Wiedzieć choćby na chwilę, IBiS, Warszawa 1996, s. 50. 195 Arabia felix Świat arabski zawsze kusił i przyciągał ku sobie Europejczyków – płynęli ku niemu statkami, wędrowali lądem, przemierzali rozlewiska piasków na grzbiecie wielbłąda. Krainy leżące pomiędzy Afganistanem a zachodnią Afryką zdawały się cudowną i tajemniczą ziemią obiecaną, a zarazem obszarem budzącym lęk, kojarzącym się z prawdziwym piekłem na ziemi. W epoce romantyzmu fascynacja światem arabskim sięgnęła zenitu. Zarówno Mickiewicz, jak i Słowacki bardzo interesowali się kulturą i sztuką Arabów; odbywali też rytualne dla romantycznego poety wędrówki na Wschód. Pan Adam dotarł na Krym i pozostawił nieprzemijające świadectwo swojego zachwytu Orientem w postaci Sonetów krymskich, a Juliusz odbył wyczerpującą pielgrzymkę do Ziemi Świętej i także pozostawił swoisty poetycki diariusz – Podróż do Ziemi Świętej z Neapolu. Wyprawy te znalazły swoje odbicie w języku i figurach stylistycznych największych polskich poetów, wyposażyły ich orientalnych bohaterów w rysy niezaprzeczalnej prawdy. To właśnie od tego momentu datuje się w literaturze polskiej tryumfalny marsz rozlicznych bohaterów z arabskim rodowodem, różnorakich farysów, giaurów, potomków Mahometa i Fatimy, spadkobierców tradycji Abu Dulafa, Al–Fald ibn al–Abbaz al–Jahabiego, Ibn al–Mukafa czy Al–Hamadaniego; to właśnie za sprawą romantyzmu sławne stają się rozliczne perskie dywany, nieznane dotąd makamy czy kasydy. Dzisiaj spuścizna Arabów jest dobrem ogólnoludzkim i z równą siłą fascynuje mieszkańców Stanów Zjednoczonych, Australii i Europy; obecna jest w czytywanych na całym świecie dziełach Arystotelesa, sztuce iberyjskiej i iberoamerykańskiej, jak i w rozlicznych elementach dekoracyjnych, których pochodzenia wielu nie potrafi już się domyślić. Stała się zatem Arabia felix i Arabia deserta cząstka naszej tożsamości, naszego ludzkiego wymiaru pośród niewyobrażalnych przestrzeni kosmosu i planety. Ale też nie przestała Arabia kusić swoim powabem, nie straciła nic ze swej immanentnej egzotyki. Każdy Amerykanin, Azjata czy Europejczyk wkraczający w obręb muzułmańskiego sacrum musi wciąż na nowo czuć się wysłannikiem i mediatorem innej rzeczywistości. Tak też rozumiała swoją obecność pośród piasków Sahary i minaretów algierskich miast Danuta Künstler– Langner, gdy przybyła do Afryki. Będąc wrażliwą poetką szukała przede wszystkim autentycznego piękna, prawdziwych i głębokich wzruszeń, niezapomnianych obrazów. Nie ulega wątpliwości, iż spotkanie z tym światem było jednym z największych przeżyć traumatycznych autorki Nikt nie kłamie. W swoich wierszach stara się ona oddać aurę i specyfikę przeżyć, stara się odnotować drobne elementy i jakby ornamentalne wyróżniki nowej rzeczywistości. Wędrujemy zatem wraz z autorką koleinami Sahary, wchodzimy na szczyty, wkraczamy na rozliczne, tętniące gwarem targi, przypatrujemy się ludziom i wielbłądom, zachwycają nas oazy zieleni i róże pustyni. Kaktusowe ogrody to jakby liryczny notatnik podróży, a zarazem wnikliwe studium psychologiczne ludzi, z którymi poetka się stykała. Obcowanie z naturą w całej jej pełni, stawanie oko w oko z fatamorganą i świtem, bądź zmierzchem pośród gór Atlasu rodzić muszą w autorce wrażenia równie centralne, odnosić muszą jej doświadczenia do uniwersum kultury ogólnoludzkiej. Stąd w wierszach tych oprócz Arabii, odnajdujemy wiele elementów kultury europejskiej – to nieustanne zderzanie, nieustanne ustawianie jednych figur w planie drugich, daje zaskakujący efekt – wiersze zdają się żyć, promieniować ciepłem, czasem uwodzić intensywnością kolorowego przeźrocza, innym razem przerażać surowością pustynnych miraży. Ta surowość i nierzeczywistość, ta złuda i daremność wszystkiego, co żyje znajdą swoje najpełniejsze rozwinięcie w cyklu Vanitas. Ukazuje tutaj poetka całą złożoność kruchego ludzkiego losu, delikatność i zwiewność każdego istnienia. Czy to będą przeznaczone do konsumpcji ryby w akwarium, czy kameleony, które znaleźć mają się w pomidorowym sosie, 196 czy żółw, który spadł z balkonu, czy wreszcie liczni ludzie – zawsze poetka ukazywać ich będzie jakby w przelocie między śmiercią i wiecznością. Wszystko cokolwiek istnieje – trwa przez moment, wszystko, co się porusza, ledwie zaznacza swoją ruchliwość; wszystko co zdaje się przyjmować kształt ostateczny, zastyga tylko dla tych, którzy nie potrafią objąć wzrokiem i myślą rozległych zapadlin czasu. Poetka wędrując poprzez pustynie, dostrzegając piasek na dłoniach i we włosach, pośród ubiorów i sierści jucznych zwierząt, odczuwa ze zwielokrotnioną intensywnością jak wszystko jest nietrwałe, jak kruszy się i rozpada, jak przemija. Sic transit gloria mundi, ale tak też kończy się pieśń, tak milknie daleki okrzyk. W tym miejscu nie ma odwrotu, tutaj depresja sięga szczytu, tutaj człowiek najpełniej odczuwa grozę i beznadziejność bytowania na pustyni. Ale też w tym punkcie – paradoksalnie – odnaleźć można ocalenie. Tą oazą może być poezja, może być miłość i może być wiara. Jesteśmy przelotnym faktem ziemskiej egzystencji (rozważania na temat Alberta Camusa w jednym z utworów nie są przypadkowe), trwamy by potwierdzać nasze istnienie – wędrujemy pośród piasków, by stale wracać do punktu wyjścia, szukamy ratunku, podniecamy w sercach nadzieję, a wciąż drżymy i usychamy jak źdźbło suchorostu – nasze istnienie wpisane jest w ciąg nieustannie się znoszących sprzeczności. I tak będziemy podążać w dal do ostatniej sekundy świadomości, i tak będziemy ufać, że wkrótce osiągniemy stan szczęścia, że połączymy się z naturą, że staniemy się przestrzenią poznaną. Właśnie ta wiara i to silne przekonanie leżą u podłoża światopoglądu poetyckiego Danuty Künstler–Langner. Tym, co pozostaje jest światło, tym co promieniuje z wierszy – ciepło. Ta poezja przypomina rozgrzaną przez słońce pustynną różę, która powstała z niczego i bez określonego celu, ale która w swoim ostatecznym kształcie ma sens doskonały – symboliczny... _________________________ Danuta Künstler–Langner, Kaktusowe ogrody, Metafora, Bydgoszcz 1990, s. 62 197 WSŁUCHAJ SIĘ W SIEBIE Janusz Leppek (rocznik 54) debiutował w 1979 roku tomem wierszy pt. „Wdowa ubrana do ślubu pomyliła kondukt” („Pojezierze”), a następnie opublikował nakładem Toruńskiego Towarzystwa Kultury tomik zatytułowany „Nic tu po mnie” (1983), za który uhonorowany został Wawrzynem’83, przyznawany przez tygodnik „Radar”. Obecnie w krótkim odstępie czasowym, ukazały się dwie kolejne książki poetyckie mieszkającego w Grudziądzu autora: „Ersatz” i „Przyczyna powrotu”. Trudno rozdzielać te dwie, w sumie niewielkie objętościowo książeczki, gdyż jest w nich i ten sam oddech i takaż poetyka, takie same chwyty i pomysły językowe. Wypada zatem pisać o nich jak o tej samej książce, jak o tej samej księdze... Leppek nie jest poetą wykwintnej obrazowości i słownych popisówek. Raczej istota jego poezji zasadza się w skromności i ograniczeniu, zredukowania do minimum koniecznych rekwizytów. Dzięki temu zabiegowi otrzymujemy wiersze ubogie, ale ubogie w sensie pozytywnym, czyli takie, które pod powłoką swoich niewyszukanych struktur kryją bogactwa na pierwszy rzut oka niedostrzegalne. Poezja Leppka, to jakby niezwykle intymny, wyciszony dialog artysty z otaczającym go światem zagrożeń i nieustannych wyborów. Tworzenie jest dla autora zabiegiem nieomal terapeutycznym, mającym uchronić go przed rozgwarem ulicy i wielkich, pustych zgromadzeń, gdzie człowiek czuje się zagubiony i niepotrzebny. Leppek jest poetą wielkiej egzystencjalnej samotności, nie potrafi w otaczającej codzienności i powszedniości znaleźć dla siebie miejsca, zakotwiczyć łódź na dłużej. Dlatego błąka się od miejsca do miejsca, przystaje ledwie na chwilę, by zaraz potem – pozostawiając szeroko otwarte ze zdziwienia oczy tych, których oswoił swoim słowem – odbić od brzegu i zniknąć za horyzontem. Jego osamotnienie i tęsknota za pełnią, za doświadczeniem lekkości i wolności, prowadzą go przez cały czas krawędzią życia i śmierci. Tutaj często zdarzają się zachwiania, często poeta musi przystanąć by ocenić odległość, jaka jeszcze pozostała do pokonania, by spojrzeć jak daleko w tyle majaczy ta, która zawsze idzie śladem człowieka. Obsesja śmierci, podglądanie i studiowanie form umierania, to – wydawać się może – immanentna siła sprawcza wierszy Leppka. W niej przecież znaleźć można odpowiedź na wszystkie pytania, ona łagodzi spory, ona wreszcie daje ukojenie. Czasem nawet Leppek zwraca się do niej czule, nieomal pieszczotliwie, gdyż doszedł przecież podczas którejś wędrówki do przekonania, że „życie po życiu / znaczy to samo / co życie po śmierci / życie znaczy zatem / tyle co śmierć”. To swoiste przestawienie trwania i przemijania jest jedną z wielkich metafor poezji autora „Nic tu po mnie”. I jest ich o wiele więcej. Autor w swoich często krótkich, esencjonalnych utworachnobilituje słowa najprostsze, znaczenia podstawowe, do rangi wkraczających poza swe semantyczne granice – słów – metafor. ŚMIERĆ zatem staje się metaforą śmierci, MIŁOŚĆ metaforą miłości, POEZJA metaforą poezji. Trudno to jakoś obrazowo wyjaśnić (odczucie tego dać może chyba tylko twórcze odczytanie wierszy) ale słowa w utworach Leppka nabierają często jakiejś przedziwnej głębi i pojemności. Dzieje się tak zapewne za sprawą wyzucia wierszy z wszelkiego efekciarstwa słownego, kakofonii i krzyku. Zostają wtedy jedynie nagie słowa i ich pierwiastkowe znaczenia. Czytając utwory poety zaczynamy – nie odwodzeni efektownymi czy wydumanymi złączeniami słownymi – skupiać się jedynie na esencji słów i odkrywamy nowe znaczenia, które dotąd pozostawały w oddaleniu, w zawieszeniu, które dotąd były jedynie przeczuwane. Buduje zatem Janusz Leppek w swoich dwu nowych tomikach intymny kontakt z czytelnikiem, namawia go do wyciszenia, do wsłuchania się w siebie, do zamyślenia, wreszcie do wierności słowom, a co za tym idzie – wierności sobie. Choć nie ma i tutaj ostatecznej pewności, jak nie ma jej nigdzie i w niczym: co znaczy wierność / gdy wszystko się zmienia / zmieniają się światy / i bogowie światów / zmieniają się prawa / cmentarze miłości / nadzieje / (...) czym zatem jest wierność / gdy nie jest / z nadzieją. Oto i spoiwo, które łączy spękania i pozwala dalej być i 198 mieć. Jak długo jednak nadzieja zdoła karmić tęsknotę i łagodzić ból, jak długo pozostanie wierna i usłużna w świecie, gdzie nawet poezja straciła swą wartość; wszak „poezja to makulatura / naszego świata”, a poza tym „poezja naszych czasów / znakomicie obywa się bez tych / których niegdyś nazywano/ poetami”. Jak widać są wiersze Leppka także dokumentacją upadku poezji, nieustannego zatracania się jej w codzienności. Dlatego zadaniem poety jest z owych marszów, biegów i postojów wyławiać ją, nobilitować, przystosowywać i unieśmiertelniać w formie wiersza. Poeta jest przecież stwórcą i powinien sprostać swemu przeznaczeniu, powinien oswajać chaos i z bezładu wznosić ołtarze swej niezależności. Poeta powinien zmierzać naprzód powinien walczyć, nawet jeśli jest przekonany, że walka nie ma sensu, że jest jeszcze jedną potyczką z wiatrakami, nawet jeśli wstąpi na „ulice wybrukowane czaszkami”. A poza tym poeta, POETA taki jak Janusz Leppek, powinien nie bać się zadawać pytania. Pytania najprostsze, pytania najtrudniejsze, mające w sobie zakodowany ukryty sens: „Czy to co w sobie / Egzystuje łagodnie / Na prawach snu / Zawracającego jawę / Utopią miłości / Rozważ czy to / Aż na pewno / MORDUJE MYŚLI” Rozważ to wnikliwie, wsłuchaj się w siebie... _________ Janusz Leppek, Ersatz, Wydawnictwo Literackie, Kraków – Wrocław 1985. Janusz Leppek, Przyczyna powrotu, Toruńskie Towarzystwo Kultury, Toruń 1986. 199 CZARNE POWIETRZE Janusz Leppek (rocznik 1954) debiutował w 1979 roku tomem wierszy pt. Wdowa ubrana do ślubu pomyliła kondukt, a następnie opublikował nakładem Toruńskiego Towarzystwa Kultury tomik zatytułowany Nic tu po mnie (1983). Potem w krótkim odstępie czasowym, ukazały się dwie kolejne książki poetyckie mieszkającego obecnie w Warszawie autora: Przyczyna powrotu i Ersatz. W powyższych czterech zbiorach wierszy Leppek ugruntował swoją pozycję pośród czołówki młodej poezji polskiej. Nie jest on poetą rozbuchanej obrazowości i słownych popisówek. Raczej istota jego poezji zasadza się w skromności i ograniczeniu, zredukowaniu do minimum koniecznych rekwizytów. Dzięki temu zabiegowi obcować możemy z wierszami ubogimi, ale ubogimi w sensie pozytywnym, czyli takimi, które pod powłoką swoich niewyszukanych struktur kryją bogactwa na pierwszy rzut oka niedostrzegalne. Poezja Leppka, to jakby niezwykle intymny, wyciszony dialog artysty z otaczającym go światem zagrożeń i nieustannych wyborów. Tworzenie jest dla autora zabiegiem nieomal terapeutycznym, mającym uchronić go przed rozgwarem ulicy i wielkich, pustych zgromadzeń, gdzie człowiek czuje się zagubiony i niepotrzebny. Leppek jest poetą wielkiej egzystencjonalnej samotności, nie potrafi w otaczającej codzienności i powszedniości znaleźć dla siebie miejsca. Dlatego błąka się, przystaje ledwie na chwilę; jego osamotnienie i tęsknota za pełnią, za doświadczeniem lekkości i wolności, prowadzą go przez cały czas krawędzią życia i śmierci. Tutaj często zdarzają się zachwiania, często poeta musi przystanąć by ocenić odległość, jaka jeszcze została do pokonania. Nowy zbiór wierszy jest właściwie katalogiem do wystawy collages Leppka, jaka miała miejsce w Toruniu w Galerii „U Kallimacha”, ale jednocześnie jest to też arkusz poetycki ilustrowany reprodukcjami. Prace plastyczne Leppka nie są zaskoczeniem – przypominam sobie jego wieczór autorski dziesięć lat temu w bydgoskim klubie „Medyk”, już wtedy prezentował autor Przyczyny powrotu interesujące prace swojego brata, wiążąc je jakby z własną poezją. Potem prace te prezentował także „Radar”. Od pewnego czasu Leppek zaczął sam tworzyć collages. Jego prace plastyczne charakteryzują się wnikliwym zmysłem obserwacji, widać z nich, że autor potrafi błyskotliwie kojarzyć – zdawałoby się odległe – znaczeniowe desygnaty i predykaty. Jedno wszakże łączy te przedstawienia z zaprezentowaną poezją – owo uczucie pustki, życia w zawieszeniu, grozy i samotności istnienia. Oto puste swetry, garnitury bez ludzi ustawione jakby w trakcie rozmowy, pomarszczone, strupieszałe ciała, postaci pozbawione pewnych części anatomicznych – jakby prześwietlone na przestrzał. A obok przedziwne transformacje ludzkiego ciała – nagłe przejścia organów anatomicznych w fragmenty ciał jakichś monstrualnych gadów czy płazów. Te postaci zdają się „chodzić w powietrzu”, zdają się być tym powietrzem wypełnione. Wiersze zaprezentowane w zbiorze zostały w bardzo przemyślany sposób zestrojone z reprodukcjami, a najlepiej chyba określa nastrój jednych i drugich fragment utworu otwierającego zbiór: śmierć zawsze jest szybsza/ prędzej czy później/ dopada nas na trotuarze/ rozchyla poły płaszcza/ i ukazuje swoje ciało/ bezgranicznie puste/ wciąż to samo/ czarne powietrze. Obsesja śmierci, podglądanie i studiowanie form umierania, to immanentna siła sprawcza wierszy Janusza Leppka. W niej przecież można znaleźć odpowiedź na wszystkie pytania, ona łagodzi spory, ona wreszcie daje ukojenie. W wierszach autora Nic tu po mnie dochodzi do swoistego przestawienia trwania i przemijania – życie wtedy ma walor śmierci, a śmierć staje się zaczątkiem nowego życia. Autor w swoich sentencjonalnych utworach nobilituje słowa najprostsze, i ich podstawowe znaczenie, do rangi wykraczających poza swe semantyczne granice – słów – metafor. I tak ŚMIERĆ staje się metaforą śmierci, MIŁOŚĆ metaforą miłości, POEZJA metaforą poezji. Trudno to jakoś obrazowo wyjaśnić (potrzebne jest tu twórcze odczytanie wierszy), ale słowa w utworach Leppka nabierają często jakiejś 200 przedziwnej głębi i pojemności. A dzieje się tak zapewne za sprawą wyzucia wierszy z wszelkiego efekciarstwa słownego, kakofonii i krzyku. Zostają wtedy jedynie nagie słowa i ich pierwiastkowe znaczenia. Bardzo to efektowna książeczka, ciekawe połączenie poezji i dzieł plastycznych. Niestety nasze wydawnictwa prawie gremialnie zrezygnowały z wydawania tomików zawierających między wierszami grafikę. Coraz częściej też wydawane zbiory przypominać zaczynają drukowane na szarym papierze „książki skarg i zażaleń”. W takiej sytuacji cieszy każda wydawnicza inicjatywa odbiegająca od sztampy, stawiająca prawdziwą sztukę nad komercją i kosztami. Janusz Leppek znalazł sobie godnego i rozumiejącego jego sztukę protektora. __________________________ Janusz Leppek, Obrazki po nic, Toruńskie Towarzystwo Kultury, Toruń 1987. 201 Z sercem na dłoni Jolanta Nowak–Węklarowa urodziła się w 1940 roku w Ciszkowie koło Czarnkowa. Jej dzieciństwo i młodość związane były z wsią i regionem Ziemi Nadnoteckiej, sąsiadującej z Pałukami. Stąd ruszała na podbój świata, najpierw na studia polonistyczne do Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, a potem do pracy w szkołach średnich. Wykształciła wiele roczników młodzieży w liceach w Czarnkowie, a potem w Wągrowcu, gdzie obecnie mieszka. Jako poetka debiutowała zbiorem wierszy pt. Moje ręce (1970), a potem czytelnicy musieli czekać aż dziesięć lat, żeby pękła osławiona „bania z poezją”. W 1980 roku ukazał się drugi zbiór zatytułowany wymownie Trwająca chwila. Kolejne tomy – uwzględniając cykl wydawniczy, ukazywały się odtąd dość regularnie: Wstępuję w jesień (1987), W twarzy obrazów (1988), Obdarzeni niebem i ziemią (1990), Lekcja z Hamleta (1991), Przytul mnie Europo (1991), Stroję się w sentymenty (1993), Między bliznami rzek (1994), Bukiet jubileuszowy (1995), Spokój i niepokoje (1995) oraz Utracone raje (1997). Autorka opublikowała też zbiór opowiadań pt. Buntownice (1991). Jej utwory poetyckie i prozatorskie znalazły się w kilkunastu antologiach poezji, miedzy innymi: Na ustach ziemi (1980 i 1987), Kawałek solonego drewna (1987), Lekcja w ogrodach (1987), W imię miłości (1995), Ho, ho i sto cztery inne wiersze (1996). Poezja Nowak–Węklarowej powstała z zauroczenia naturą i fuzji wrażliwości wiejskiej dziewczyny patrzącej szeroko otwartymi oczyma na fenomeny i dziwy świata. Przejmującym tego zapisem jest cykl wierszy pt. Odliczanie roku z jej drugiego zbioru – Trwająca chwila. Określiła poetka w tych subtelnych lirykach rustykalne spektrum swojej stale wibrującej wyobraźni. W cyklach solarnych i lunarnych, w micie kalendarzowym umieściła własne doświadczenie i czysty etos człowieczeństwa; zapis wchodzenia w świat z tkliwą nieśmiałością. Późniejsze gorzkie doświadczenia stale będą odwoływać się do tamtych chwil i tamtego sakralnego dorastania, budzenia się spektralnej wyobraźni w chatynce zagubionej w kryjowisku zimy, w kryjowisku kosmosu. Świat nie potrzebuje nadwrażliwców, nie interesują go wymowne zapatrzenia i czułe słowa – oferuje w zamian kłamstwo, szaleńczy rozgwar mediów i eutanazję czasu. Ta poezja rodziła się zatem z bolesnego kontrastu i z niezgody, z buntu, ale jakże delikatnego, jakże kobiecego: światłopełna – a z barw się osypująca/ jak skoszona łąka/ podglądam trwożną czułość czasu –/ godzinę odpływania żurawi po tafli niebios/ żuję cierpką tarninę –/ ślad jędrny po rozkoszach/ skazana na pamięć słońca do kresu/ pozdrawiam obraz domu/ u źródlanych źrenic/ snów milknące dzięcioły/ ostatnie wrzosy w uroczyskach dłoni/ czas uchodzący/ z oczu/ z rany/ serca. Poetka chciała w swoich pierwszych dwóch zbiorach zatrzymać trwającą chwilę, chciała oszukać mechanizmy przemijania – wierzyła, że miłość trwa wiecznie, że młodość nigdy się nie skończy. Tymczasem – w życiu człowieka, tak jak w przyrodzie – są maje i lipce, ale są też grudnie i stycznie. Stale zbliża się drzew umieranie, stale utwierdza się pewność, że wkrótce nadejdą dni bez słońca. Wtedy: zimno obnosi swoje szczękanie/ tarza się po bruku bez kociego księżyca/ obmyśla/ niebiosa otulone w gwiazdy szronu/ grube kożuchy stróżów/ jutrznię w aureoli mgieł/ jak wianek rumianków na rany. Taki świat nie może trwać wiecznie i poetka żyje myślą o zbliżającej się wiośnie. Wie, że natura i człowiek – jako jej immanentna część – rodzą się, wzrastają i przemijają. Przeżywając boleśnie eschatologię krajobrazów i kształtów – myśli ona o innym nadchodzącym czasie, o chwilach, kiedy rozbłysną jej Pałuki, kiedy wierzb pąki irchowe budzą drożynę/ na pole–/ glina i ziarno ogniste rojeń/ oracze okrakiem obsiedli zagony/ lemieszem dźwigają ziemię/ z pobojowisk lutych/ skowronek prostuje trele –/ zielony wiolin oziminy/ wierzby prowadzą nad strugę –/ już z kry otwarta/ toczy wodę na płask/ na młyn wyobraźni znarowionej skóry/ wiosna–/ pierwszą jaskółką po wodzie pisana. Żałować należy, że te sielskie krajobrazy, tak jędrne i pełne życia nie doczekały się takiego uznania w 202 oczach krytyków, na jakie zasługują, chociaż – wszystko jeszcze przed nimi. W szerszych podsumowaniach, w rozległych analizach nie można będzie pominąć tej liryki i tych jakże donośnych i koherentnych w swojej warstwie semantycznej i dźwiękowej symbolicznych krain. Chwila Nowak–Węklarowej staje się przecież hiperbolą ludzkiej egzystencji i ludzkiej tęsknoty. Jest zapisem dojrzewania i bólu z powodu dojrzałości, jest świętością – hierofanią pamięci nigdy nie przemijającej pośród ogromów wszechświata, nawet jeśli gaśnie twarz, nawet jeśli staje serce: chwilo (...)/ bądź pochwalona/ jaśniejszą myślą/ białopisany ogień ziemi i słowa/ znaki czytelne słów wszystkich/ których się uczę/ otwieram świadomie jak orzech leszczyny/ rozgrzewam żarem żelaza/ – zanim nocny bolesny ostrokrzew/ nie zdmuchnie światła latarki/ obrazu twarzy/ i dobrego słowa/ jakie mam do spamiętania. Dlatego też liryka jest nieustającym poszukiwaniem prawdy. Poetka buntuje się w wierszu przeciwko zakłamaniu, minoderii i sztuczności świata. Nie potrafi patrzeć na ludzi i ich splątanie bez ironii. Widzi tandetne gesty, udawane czułości, widzi kłamstwo w kącikach uśmiechniętych czule ust, dostrzega przepaść dzielącą – zdawać by się mogło – kochających się partnerów: oprócz nieprawdy w żywe oczy/ jasne są darowane słowa/ zbawienne rady na obraz i podobieństwo/ wiązanki składanych życzeń/ zdrowia – szczęścia – pomyślności/ i raz do roku/ opłatki najjaśniejszego pojednania/ wszystko jasne jak pod słońcem/ i świecącymi gwiazdami/ tylko przestrzeń od człowieka/ do człowieka coraz mniejsza. To jest dramatyczny krzyk w obliczu wszechogarniającego fałszu, ale też krzyk rozpaczy kierowany do samej siebie. Poetka chcąc nie chcąc uczestniczy w tandetnym spektaklu istnienia i nie może wyrwać się z niego, nie potrafi przeciwstawić się naturze. Taki totalny bunt jest właściwie niemożliwy, bo przeczyłby on temu, co w istocie kobiety jest immanentne, co współtworzy jej tajemnicę. Pozostaje zwyczajne życie/ na peryferiach wieżowca/ zamykane w klatce piersi/ jak powietrze i pytanie nieustannie zadawane, które jest jak zgaga: co zrobić z takim życiorysem/ o słabym zdrowiu od rana/ do wieczora i tak dalej/ układanym nabożnie po kawałku. Pomyśleć by można, że w takim higroskopijnym świecie, pełnym cierpienia i lęku o następne dni nie ma miejsca na czułość i miłość, ale jest to przekonanie błędne. Właśnie w tak dociekliwym odsłanianiu i pokazywaniu pęknięć rzeczywistości jest rzadko spotykana tkliwość, troska o najbliższych i cały rodzaj ludzki. Nowak–Węklarowa martwi się stale i stale goni myślą jakieś uciekające w dal, snujące się za nią troski. Chciałaby wyjść do świata z sercem na dłoni, ale wie, że świat przyjąłby taki gest z salwami śmiechu, z chichotem po kątach i uszczypliwymi drwinami. Dlatego robi dobrą minę do złej gry – nakłada bluzkę – sprawdza/ czy miarowo faluje ciepłym oddechem/ i jakby się nic nie stało/ siada do śniadania/ wytwornie udając siebie całą. Ta poezja może przygnębiać przypadkowego czytelnika, ale może też cierpiącym dodawać otuchy – utwierdzać ich w przekonaniu, że ich ból nie jest samotny, że ktoś, gdzieś tam cierpi podobnie. Jest też w takim kontekście ta twórczość wielkim, rozpisanym na poszczególne wiersze listem kierowanym do kogoś równie wrażliwego i kogoś, kto podobnie jak bohaterka tych wierszy cierpi, wsłuchuje się w swój ból i w jego pulsie stara się znaleźć odpowiedź na egzystencjalne pytania, które ludzkość zadaje od początku dziejów. Jest poezja Nowak–Węklarowej zapisem nieuchronnego przemijania, jest raportem i nieomal kliniczną diagnozą śmierci ukorzeniającej się z człowieku coraz mocniej, coraz głębiej. Jedynym ratunkiem jest zapomnienie w miłości – głębokiej, szaleńczej, już przeżytej, ale nigdy nie zapomnianej. W niej jest schron i w niej można na chwilę zapomnieć o bólu, łzach i chorobach. Ona daje szansę i poetka dostrzega ją z wyrazistością światów z barwnego bedekera: próbuję ukryć się w miłości/ choćby na moment wspomnień/ nic więcej uczynić nie mogę/ dla ciebie. To są chwile zapomnienia, które jednakże po wyjściu z uświęconych przestrzeni rodzą zwątpienie i lęk. Wtedy rodzi się smutna refleksja, pytanie o sens i głębię uczuć: kto nam wybaczy/ miłość/ do ludzi/ z krwi i kości/ albo z fotografii/ do miejsc 203 błogosławionych i przeklętych/ są gdzie indziej/ gdzie kwitnie dziki koper i dziewanna/ albo kamień na kamieniu stoi/ a przecież wciąż są/ w nas. Rację ma wnikliwy czytelnik tej poezji Marian Cezary Abramowicz, gdy mówi, iż autorka ostro widzi naszą pogmatwaną rzeczywistość człowieka, na którego patrzy oczyma i sercem; zniża się, by poprzez wrzaski i hałas na jaskrawym i brutalnym targowisku tego naszego świata ściszonym do szeptu głosem przypomnieć mu kim jest, dokąd idzie lub ma iść, pokrzepić go przypominając o nadziei, zadać pytanie nakazujące zatrzymać się w biegu, pomyśleć i przemyśleć siebie i swoje sprawy. Czyni to delikatnie, z wyczuciem, wrażliwością ludzką i artystyczną, z wyrozumiałością i miłością. Nic tedy dziwnego, że jej poezja „jest na czasie” – wielkim przesłaniem człowieka wielkiego serca, wielkim ostrzeżeniem. Poetka w całej swoje twórczości pragnęła pozostawić po sobie jakiś zapis, jakieś – bolesne jak serce wyryte na korze drzewa – przesłanie. Chciała ocalić w słowie swój świat i swoją oryginalną wyobraźnię. Chciała ofiarować c z ł o w i e k o w i czyste uczucie, przypominające to spojrzenie dziewczynki na odległe topole, to zamyślenie dziecka nad przepaściami z galaktyk i odległości, to wzruszenie, ten ból. Najpełniej udało się jej to w apostrofie do przyjaciela z czarnkowskiej ziemi Tadeusza Wyrwy–Krzyżańskiego, równie jak ona rozedrganego, równie jak ona zapatrzonego w dal. W tym wierszu – Milknąca w pół słowa – jemu dedykowanym udało się jej zawrzeć, wspomniany już l i s t d o c z ł o w i e k a. Zacytujmy na koniec ten arcyliryk i niechaj będzie on pointą tego, co zostało wyżej powiedziane: nie wstydź się że tak nam przyszło żyć z sercem pod baldachimem cienkiej skóry z chorągwią siwych u czoła włosów a nieuleczalnie chorym na poezję z duszą nie sięgającą do ramienia którą obnosimy jak Psalmy w miłości chwilach i niemiłowaniu pytasz troskliwie czy rozgrzeszyłam odchodzącą jesień z krwi głogów i porcelanowego ciała ptaków z trąb jerychońskich i ogłuchłej ciszy z całego Królestwa Niebieskiego na szarej ziemi polnej myszy zaprawdę nie wiem tyle było patosu i tyle głupich spraw a już w okamgnieniu grudnie się sposobią chrzęści we mnie bór mrozu i śniegu i czeka na swoją siekierę na wszelki wypadek uznaj moje winy mówię ci to w cztery oczy wiersza na obraz nasz na podobieństwo i milknąca w pół słowa Przyjacielu 204 Chciałoby się w tym miejscu powiedzieć: tak się zaczyna świat i sic transit gloria mundi i wiele jeszcze innych rzeczy, ale wymowniejsze będzie w tym miejscu – w tym miejscu czasu i w tym miejscu przestrzeni – milczenie... I to wcale nie to Hamletowskie, ani nie to Norwidowskie... zwykłe, ludzkie milczenie... W nim jest muzyka sfer... ___________________ Jolanta Nowak–Węklarowa, Trwająca chwila, Wydawnictwo Poznańskie 1980, s. 60. Jolanta Nowak–Weklarowa, Wstepuję w jesień, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1987, s. 92. Jolanta Nowak–Węklarowa, W twarzy obrazów, Klub Literacki Nadnoteckiego Towarzystwa Społeczno–Kulturalnego, Piła 1988, s.32. Jolanta Nowak–Węklarowa, Przytul mnie, Europo, ZLP, Poznań 1991, s. 30. Jolanta Nowak–Węklarowa, Stroję się w sentymenty, Atut, Piła – Czarnków 1993, s. 40. Jolanta Nowak–Węklarowa, Lekcja z „Hamleta”, ZLP, Poznań 1991, s.36. Jolanta Nowak–Węklarowa, Między bliznami rzek, Biblioteka „Głosu Wągrowieckiego”, Wągrowiec 1994, s.60. Jolanta Nowak–Węklarowa, Spokój i niepokoje, Biblioteka „Głosu Wągrowieckiego”, Wągrowiec 1995, s. 58. Jolanta Nowak–Węklarowa, Utracone raje, IBiS, Warszawa 1997, s. 52. 205 W ogrodzie światła Poezja Stanisława Leona Machowiaka przesycona jest światłem niczym letni ogród. Wszystko w niej połyskuje, wszystko lśni kolorami tęczy. Promienie przenikają każdy kształt i konstruują świat w cieniu niebieskich źrenic. Jest to też kraina naładowana energią, wszystko w niej pulsuje, tętni, wszystko przygotowane jest by wybuchnąć feerią migotliwych barw. Erupcja jednak nie następuje i tylko las pochylony/ w tysiącach srebrnych igieł jest jej zapowiedzią, i tylko iskrzenie w dłoniach świadczy o nadchodzącym wyzwoleniu. Nad tym wszystkim góruje dumnie światło Boga, które ożywia i oślepia. Poeta chyli przed nim pokornie głowę, pochyla się ku ziemi i wypowiada słowa swojego credo: Panie ja w Twoim blasku/ stałem się więźniem nocy/ Twoja miłość jest dla mnie/ do końca niepojętą. Ale też niesie nadzieję, pozwala iść dalej. Pomaga w tym poecie jego żona. To na jej ramieniu się wspiera, to jej oczom zaufał bezgranicznie, to ona jest jego życiowym przewodnikiem. Ale jest też ta druga, do której poeta stale wraca wspomnieniem i mówi o niej z tkliwością: ...na harfie miłości/ wygrała moje życie/ na strunach serca/ wtórowała pieśni/ w Jej oczach nadzieja/ krople łez jak perły/ Ona trzymała mnie w ramionach/ jak słońce. To Matka jest najjaskrawszym światłem w życiu poety – stale mu towarzyszy w myślach, wspomnieniach, we śnie, w każdej chwili. To ona nauczyła go mówić – dała mu klucz do skarbnicy poezji, otaczała go czułością i prowadziła w bezpieczną przyszłość. Dlatego kojarzy mu się z dobrocią Boga, z łagodną pieśnią, zegarem odmierzającym czas domu i z najwrażliwszym instrumentem. Matka jest najważniejszym filarem życia poety, wspiera go niewidzialnie i wierzy on, że jej czuła obecność nigdy się nie skończy. To nie jest zależność, to jest jedność – wiara, że pośród doświadczeń życia triumfuje dobroć, której ona zawsze Ona będzie symbolem. Jak powiada autor słowa wstępnego Nikos Chadzinikolau – Matka jest początkiem życia. Zanim stanie się końcem, przechodzi przez żywioły, biczowana i raniona tak boleśnie, że klęczy, błaga, krzyczy i „łzami zmywa twarz”. Ból uprawomocnia Jej czas.(..) Stara się też ukryć to przed swoim dzieckiem i wychodzi do niego promieniejąca. Taką zapamiętał ją też poeta. Poezja Machowiaka zaskakuje celnością metafory i tajemną głębią kreowanych światów. Pełna jest nieomal ostatecznie brzmiących sentencji. Tylko ktoś, kto został dotkliwie doświadczony przez życie może tak jasnym wzrokiem patrzeć w przyszłość, tylko ktoś, kto tak dogłębnie poznał ciemność w każdym jej odcieniu może z taką wiarą i odwagą chwalić światło. Ale jest też ta liryka odzwierciedleniem walki sprzecznych żywiołów, które tkwią w człowieku i naturze. Poeta wędruje przez świat i swoim istnieniem, swoją poezją ucisza burze, zrywające się nad jego głową nawałnice. Zaiste – jak powie w jednym z wierszy – wspiera swoją obecnością w świecie sklepienie nieba. Jest potwierdzeniem, iż człowiek potrafi pokonać wszystkie trudności, a nade wszystko potrafi zwyciężyć samego siebie. Wchodzi do ogrodu życia i szuka nośników dla swojego smutku, dla chwil cierpienia, a znajduje światło, które traci w jego rewirach poetyckich swoje fizyczne właściwości i staje się plastyczne, daje się kształtować niczym modelina. Dlatego spływa ze szczytów nocy/ na ramionach błyskawic/ między bezkresem wód, dlatego może być niesione w skrzydłach wiatru/ melodią wszystkich dzwonnic. W ogrodzie poezji Stanisława Leona Machowiaka noc się nigdy nie zaczęła, a dzień nigdy się nie skończy, bo nawet gdy astronomiczne słońce zachodzi za horyzont jego funkcję przejmuje lampion wiersza... ______________________ Stanisław Leon Machowiak, Światło na rozdrożach, ZLP, Poznań 1997, s. 44. Stanisław Leon Machowiak, Matki w kwiatach, wstęp N. Chadzinikolau, Koziołki Poznańskie, Poznań 1997, s. 48. 206 Gorycz zmęczenia Najbardziej przejmującym tonem w nowym tomiku wierszy Grzegorza Musiała jest gorycz. Ból człowieka żyjącego jakby poza społeczeństwem, rzuconego gdzieś w odległe krainy ludzkiej alienacji. Każdy z tych wierzy ma charakter bezpośredniego wyznania, a zarazem wyznania rzuconego światu w oczy. Jest to więc zarówno poezja konfesyjna, jak i poezja romantyczna. Poeta jakby spowiadał się przed całym światem z tego jak żyje, jak prowadzi swoją grę. Jakże bolesne i ludzkie poczucie winy i niespełnienia przeplata się tu ze smutkiem, lirycznym zapatrzeniem i zauroczeniem przemijalnością odpływających w dal pejzaży. Musiał świadomie skazuje się na banicję; lokuje się gdzieś w okolicach lat dwudziestych i trzydziestych naszego wieku i tam szuka swoich korzeni. Korzeni, które wyrastają z miejsc, które widziały oczy ciotki Marianny, jak i ojca poety. W tym klimacie – tak dobitnie zaznaczonym już w całej poetyckiej, ale także i prozatorskiej spuściźnie Musiała – poeta czuje się najlepiej. Muzyka tego okresu, rekwizyty rodem z „muzeum początku wieku”, stare pobladłe fotografie, misternie rzeźbione meble i wspomnienia żyjące w opowieściach najbliższych, tworzą swoisty zamknięty świat, gdzie choć przez chwilę można czuć się bezpiecznym, gdzie można wracać z długich, nocnych wędrówek. Musiał jest poetą niezwykle wrażliwym, częstokroć oddającym w swoich wierszach sytuację człowieka żyjącego jakby na granicy psychicznej wytrzymałości. Często, wyrzucony za burtę swojej arki czuje się jak pozbawiony pancerza skorupiak. Pisze wtedy wstrząsające, prawdziwe wiersze o przemijaniu, o wiecznie czyhających na nas zagrożeniach, o walce, jaką każdy z nas będzie musiał stoczyć. Nie ma przecież ucieczki przed śmiercią i bólem, tak jak nie ma dla niego drogi powrotnej z raz wytyczonej ścieżki. Czasami – świadomie – poeta sam opuszcza swoje bezpieczne schronienie i szuka w świecie niebezpieczeństw potwierdzenia prawdy o ludzkiej naturze. Jedyną jego przewodniczką jest wtedy wiara w siłę i czystość uczucia. Częstokroć jest to uczucie miłości, często jest to kradzione gdzieś przelotnie, eteryczne – tak samo jak i on bezdomne i drżące – ciepło. Ale jest też w tej książce inny ton. Brunatne, ociężałe, przygniatające powoli człowieka, egzystencjalne zmęczenie. Bezsiła wobec napierającego stale czasu, bezradne rozłożenie rąk w obliczu wszechmocnej bestii. Owo zmęczenie ma w sobie wiele z filozofii Sartre’a i Camusa, przybiera wyraz twarzy św. Geneta. Ale ma też w sobie jakąś przedziwną ewangeliczną pokorę. Po prostu tak musi być. Zmęczenie jest konsekwencją wzrastania, nieustającego rozwoju i parcia ku ostatecznej chwili. Zmęczenie jest więc także jakby symptomem tego, iż wszystko przebiega normalnie w boskim planie dziejów. Nie należy się zatem buntować. Przykłady Prometeusza, Ikara, znalezionej w hotelowym pokoju martwej kobiety, pewnej berlińskiej aktorki czy Isadory Duncan, świadczą o tym, że bunt zawsze był i pozostanie bezcelowym. Gdzieś ponad tym wszystkim postać Jezusa wolno kroczącego pośród pyłu drogi, gdzieś ponad tym wszystkim spojrzenie stojącego na górze wędrowca, który zdaje się już wiedzieć. Grzegorz Musiał potrafi wytworzyć w swoich wierszach przedziwną atmosferę zbliżania się wszystkiego ku końcowi. Ale nie jest to anachroniczny dekadentyzm, raczej poczucie nieuchronności zaplanowanych o wiele lat wcześniej, zdarzeń. Nieuchronności upadku, który jest konsekwencją narodzin i wzlotu. Nieuchronności krzewiącej się w ustach goryczy, która zawsze będzie ostatnim akordem każdej rozkoszy. Musiał odnotowuje w swoich wierszach odchodzenie na zawsze przepadłych światów, odchodzenie wraz z „podwórzowym grajkiem” i „chłopcem z tramwaju”, odchodzenie w raz z ostatnim zamknięciem powiek ojca i kulawą dziewczynką. Jego poezja szuka w tym nieustannym panta rhei jakiegoś punktu oparcia, choćby odrobiny stałego lądu. I choć nigdy nie znajduje – a poeta ma świadomość, iż nigdy nie znajdzie – zawsze szukać będzie. Nadejdą mówi, młodsi i pewniejsi siebie chłopcy, 207 roześmiane dzieci rozbiegną się po świecie, ale poeta nie znajdzie w tym obrazie pokrzepienia, nie doda mu otuchy. Przecież czuje on wciąż, ogniskujące się w nim złe siły, kumulującą się w nim negatywną energię – jest wybrańcem, ale zarazem męczennikiem losu. Wie często to, o czym nie wiedzą inni. Patrzy w oczy idącym na śmierć i nawet powieka nie może mu zadrzeć. Przeczuwa też i swój nieuchronny koniec, który – widać to w tych wierszach wyraźnie – przybliżył się ku niemu! Tak oto poezja, która ma być ostatnim ratunkiem, nagle odsłania prawdy ostateczne, prawdy, których rozumienie, stawia nas jakby na wyższy stopniu w hierarchii ludzkiej. Gorycz i smutek, rozmarzenie, zapatrzenie w dal, bolesne świadectwa człowieczych bachanalii, w których sam poeta także musi uczestniczyć, spięte uświęcają wszystko ramą wiersza. I zmęczenie, ludzkie zmęczenie, które coraz trudniej znieść, ale które utwierdza nas w przekonaniu, iż jesteśmy jedynie „przypadkowymi świadkami zdarzeń”. Zdarzeń pierwszych i ostatecznych, jak ostatnie zatrzaśnięcie drzwi i ostatnia wsiąkająca w ziemię krwawa kropla... ______________________ Grzegorz Musiał, Przypadkowi świadkowie zdarzeń, Czytelnik, Warszawa 1986, s. 70, zł 150 208 BULGOT BAGNA Tadeusz Siejak wszedł na scenę literacką dwoma powieściami: "Oficer" (1981) i "Próba" (1984), z których pierwsza spotkała się z nikłym rezonansem czytelniczym i krytycznym, a z kolei druga była szeroko dyskutowana i wywołała liczne prasowe polemiki. Obie dotyczyły polskiej rzeczywistości końca lat siedemdziesiątych i początku osiemdziesiątych, obie były odbiciem chaosu i moralnej degrengolady, jakie miały zaowocować w latach osiemdziesiątych kryzysem ekonomicznym i społecznym. Przy czym w pierwszej mieliśmy do czynienia z ostrym spojrzeniem młodego technokraty, a w drugiej – odkrywaniem mechanizmów rządzenia i sprawowania władzy. Fascynacja ludźmi, którzy w swych rękach skupili, bądź skupiają różne stery, jest jakby naczelną obsesją twórczą Siejaka. Jego główni bohaterowie są zdystansowani w stosunku do środowisk, jakie reprezentują i w jakich przyszło im się obracać, z racji zajmowanych stanowisk są jakby ponad tymi środowiskami. Tak też dzieje się w "Pustyni" – trzeciej powieści Siejaka. Jej główny bohater dyrektor Stefan Zandecki ma wiele z głównych bohaterów dwu pozostałych powieści Siejaka – inżyniera Pawła Kaczmarka i wojewody Romana Ratajczaka. Wszyscy oni patrzą na rzeczywistość jak na skłębioną do granic możliwości masę – jakby plątaninę narodowych sztandarów, chorągwi trumiennych, zwykłych ulicznych szmat i rzuconych w świat przez historii zielonych obrusów konferencyjnych. Siejak jest świetnym ironistą i poprzez świadome zabiegi artystyczne doprowadza do takiego nawarstwienia absurdu, iż czytelnik ma wrażenie, iż odrywa się od polskich realiów i wraz z bohaterami powieściowymi przechadza się po jakichś wynaturzonych i alogicznych krainach. Ironia Siejaka jest ostra niczym sierp – obraca się przeciwko tym twardogłowym i „betonowym” przywódcom, którzy swoim wiejskim, bądź małomiasteczkowym sposobem widzenia rzeczywistości, i przenoszeniem tego widzenia na wszelkie struktury społeczne czy produkcyjne, doprowadzili Polskę na skraj przepaści. Ironia Siejakajest ostra i bezkompromisowa, łamie stereotypy myślenia i drwi w żywe oczy: „Bo uczeni polscy. Uwieńczyli sukcesem swoje wieloletnie wysiłki. Nad znalezieniem tajemnicy. Istoty eksploatowania sytuacji. I doszli. Do wniosku. Że tylko osobniki genialne. Potrfią. Zrobić pożytek z gówna. Które spadło na głowę władzy. W ich krępującej obecności. Co jest przykładem ilustrującym. Tezę. I ludowe przysłowie. Że choćby gówna z nieba leciały. To my i tak zrobimy swoje.” Ironicznie patrzy na świat i swoje otoczenie dyrektor zakładów oczyszczania miasta – Stefan Zandecki. Jego „urzędowanie” w gruncie rzeczy polega na wydawaniu podniesionym głosem ordynarnych, przetykanych gęsto „ludowymi, zwyczajowymi przecinkami” poleceń. Jego rzeczywistość, to wieczne użeranie się z hołotą, wieczne dochodzenie, kto ukradł i w jaki sposób odzyskać – na przykład – skradziony akumulator. A nade wszystko jego dyrektorowanie to nieustanne odpowiadanie na interwencyjne telefony tak zwanej „góry”, która miast otaczać dyrektora swoją opieką, miast stwarzać mu korzystne warunki do rozwijania jego działalności, gdzie może wtyka nos i nieustannie straszy, grozi palcem i pokrzykuje. Całe szczęście, iż Zandecki ma zdrowe podejście do wszelkich chwilowych bossów i gwiazd jednego politycznego sezonu. Jego metoda przeczekania zdaje się być w tym chaosie i tumulcie jedyną skuteczną bronią i tarczą. Rację ma Leszek Bugajski, gdy pisze w swej podsumowującej osiągnięcia młodej prozy książce krytycznej: „To jest prawda, prawda fikcji pogrążającej nasze życie i nasz świat w przerażającej otchłani bezsensu.” Siejak właśnie stara się opisywać owe polskie bezbrzeżne otchłanie, stara się zawrzeć w swoich powieściach krytykę poprzez ukazanie stanu zastanego. Socjalizm widziany oczyma Siejaka, socjalizm ostatnich lat siódmego dziesięciolecia XX wieku, to niezrozumiała szarpanina i bezsens, wieczne zebrania, konferencje i paktowanie ze słusznie niezadowolonymi robotnikami, którzy już przecież dosyć mają kłamstw i matactw takich jak wojewoda Ratajczak i często stają hardo i patrzą badawczo władzy w oczy. 209 „Wszystko jeden gnój” – powie narrator powieści, a jego pesymizm będzie w pełni umotywowany. To zdumiewające do jakich efektów realności opisywanych zdarzeń i postaci dochodzi Tadeusz Siejak. A czyni to poprzez niespotykane umiejętności kształtowania i formowania języka. Jego narracja, to często jakby przepisany z taśmy magnetofonowej, bez jakiejkolwiek korekty, żywy język ludzkich wypowiedzi. Z wszystkimi ich błędami, przekręceniami i charakterystycznymi naleciałościami gwarowymi, złym akcentowaniem i wieńczeniem zdań. Siejak ma słuch absolutny do wszelkiego rodzaju zwyrodnień językowych, a nade wszystko – poprzez owe przeinaczenia i prymitywizmy oddaje znakomicie psychikę swoich bohaterów. Jego „podsłuchiwanie języka” służy odczytywaniu świadomości i stanu uwrażliwienia na wypaczenia systemowe i życiowe różnych postaci. W języku bohaterów odzwierciedla się jakby cały chaos dostrzegany przez autora w polskiej rzeczywistości. Tak mówią główne i epizodyczne postaci Siejaka, tak myśli prawie cała Polska opisywanego okresu. W tej rzeczywistości bełkot ceni się wyżej od rozsądnego, analitycznego myślenia, a krzyk jest ostatnim argumentem w dyskusji. Im z wyższego stołka się rozlega, tym większe wywołuje przerażenie. Siejak w „Pustyni” dochodzi do początków lat osiemdziesiątych, ale jego oczekiwania co do nadchodzących czasów wcale nie napawają optymistycznie. Raczej – zdaje się mówić narrator – nadchodzą ciężkie, trudne i niebezpieczne czasy. Jakby symboliczną sceną dla całego utworu, jak i dla tego wszystkiego co ma się wydarzyć jest końcowe zebranie załogi, kiedy to postanawia się, że dyrekcje wywiezie się na taczkach. Wyraźnie tu widać, że uczucia biorą górę nad logicznym i sensownym rozważeniem przewinień, że nasze narodowe ułomności, ciągoty przywódcze i szaleńcza prywata, powoli pogrążają kraj w bagnie absurdu... „... Czy jeszcze są może pytania do dyrektora Zandeckiego? ... Nie!! Na taczki!!” ______________ Tadeusz Siejak, Pustynia, Iskry, Warszawa 1987, s. 333, zł 300. 210 SZEPT Marek Siwiec debiutował w 1989 roku zbiorem wierszy pt. „Odwrócone lustro” („Iskry”). Potem publikował swoje szkice, recenzje i wiersze w wielu periodykach – po stanie wojennym zaprzestał świadomie publikacji, zrezygnował z udziału w oficjalnym życiu literackim. Nie przestał jednak pisać – tworzył przede wszystkim wiersze, w których jakby skropliła się pokora, znalazło swoje odbicie wyciszenie, subtelny szept wypowiadany w obliczu tragicznych, niewyobrażalnych sił. W swoich utworach rejestrował Siwiec nastroje ludzi, zamykał w słowach ulotność chwili, nazywał po imieniu zakłamaną i fałszowaną rzeczywistość. Poezja stała się dla autora „Monstrum” jedynym orężem, jedyną siłą zdolną przeciwstawić się przemocy: „Urodziło się małe i ślepe, ale od razu/ z kłami i pazurami,/ spragnione smaku krwi/ z przygryzionych warg./ Chłonące przez rozdęte nozdrza/ duszący, kwaśny odór łzawiącego gazu./ (...) I będę musiał stoczyć z nim/ śmiertelną walkę,/ bym nie stał się głuchy i bezlitosny/ jak ono – / wcielone monstrum nienawiści”. Z tej siły brała się też wiara w ocalające właściwości sztuki, w możliwość przetrwania w czystości i nieustannym zbliżaniu się ku pełni. Wiara w sens kolejnych dni mijających bezpowrotnie, ale nie straconych. Poezja Siwca znakomicie oddaje wszystkie drgnienia i wahania człowieka lat osiemdziesiątych, Polaka starającego się nie zgubić twarzy i honoru, a jednocześnie jest swoistym dokumentem przetrwania, celnie nazywającym to, o co w gruncie rzeczy chodziło: „Prześladowcom nazbyt gorliwym/ w swoim rzemiośle powiedz NIE/ ściszonym głosem”. Marek Siwiec, Kostka, Pomorze 1990, s. 72. 211 JABŁKO I JEDWAB Poezja kobieca ma swoją piękną kartę w literaturze polskiej. I choć są tacy, którzy twierdzą, że jako twór autonomiczny nie istnieje, muszą oni jednak uznać oryginalność i właśnie swoistą „kobiecość” liryki Haliny Poświatowskiej, Ewy Lipskiej czy Wisławy Szymborskiej. Zapewne wielu miłośników tego rodzaju poezji przyjmie z zaciekawieniem debiut poetycki Ewy Joanny Surdyk pt. „Wyznanie Ewy”. Tytuł jest tutaj przewrotny gdyż z jednej strony odnosi się do realnego imienia autorki, a ze strony drugiej – wskazuje na jakby wieczną kobiecość i jej najbardziej uniwersalny symbol – biblijną Ewę. Wiersze młodej autorki zachwycają swoją otwartością i ciepłem. Mówi w nich ona o pierwszych przeżyciach erotycznych w sposób pełen ciepła i delikatności. A przy tym wykazuje już teraz dużą kulturę literacką, umiejętność konstruowania wiersza, posługiwania się określonymi tropami stylistycznymi. Szczególnie interesujące są wyznania autorki ukazujące całą gamę uczuć dziewczyny po raz pierwszy spotykającej się ze swoim chłopcem w sytuacji e r o t y c z n e j. Oto kończą się zachwyty, uniesienia serca, pojawia inna jakość uczuć; miłość cielesna, która jest jak pierwszy grzech Ewy, która przypomina jabłko z raju. Opisy i przebiegi metaforyczne nie pozostawiają cienia wątpliwości, że właśnie o taką miłość chodzi i taka miłość staje się tematem wiersza: „Krótka chwila z owej rozkoszy i.../ Niebo rozdarło się jękiem/ Spłynął z niego grom potępienia./ A deszcz oskarżeń/ dzwonił o parapet mego serca (...)”. Często w tych lirykach pojawia się przekora, jakby dowcip poetycki. Dlatego poetka w zakończeniu cytowanego wyżej wiersza mówi, że gdyby tylko mogła, wróciłaby do raju po jeszcze jedno jabłko grzechu. A przy tym jest to wszystko zwiewne, lekkie, pełne oddechu prawdziwej liryki. Już teraz – w momencie debiutu poetyckiego – warto uważnie patrzeć na autorkę „Wyznania Ewy”. Jej wiersze wyraziście wyróżniają się pośród setek, tysięcy wierszy rówieśników. Szkoda tylko, że nie ma obecnie pism promujących młodych autorów i opiniotwórczych środowisk. Ale – jeśli autorka ma się przebić do masowego czytelnika, i tak się przebije. Musi być jednak twarda w tej grze. Obecna rzeczywistość literacka zastawia wiele pułapek na młodych autorów. Miejmy jednak nadzieję, że autorka delikatnych, zwiewnych liryków, jakby rysowanych piórem ptaka na jedwabiu, okaże się twarda, jeśli idzie o promocję swoich książek. Podkreślmy zatem jeszcze raz i pomóżmy młodej autorce – jest to poezja wartościowa, piękna, pełna subtelnych i żywych metafor, poezja głębokich uczuć i kobiecej przekory, potrafiącej spojrzeć na „dostarczyciela” rozkoszy okiem figlarnym, pełnym dowcipnego rozedrgania. Kto chce odpocząć przy poezji, kto szuka autentyczności i piękna czystego, choć nie koniecznie dziewiczego, niech sięgnie po książkę Ewy Joanny Surdyk. Naprawdę warto... ___________ Ewa Joanna Surdyk, Wyznanie Ewy, Biała Seria Biblioteki Poetyckiej pod redakcją Nikosa Chadzinikolau, Poznań 1993. 212 Pośród natury Roman Tasarz jest poetą niczym nie skrępowanej przestrzeni. W niej rozgrywa się jego dramat, tragedia i komedia życia pośród chłodnych cieni drzew, zapachu pól i dalekich świateł horyzontu. Przestrzeń zdaje się nieustannie fascynować autora „Porywa mnie kamień”, wabić go i łudzić. Jest też Tasarz poetą nieustającej tęsknoty za dniami, chwilami, które już na zawsze odeszły i nigdy nie powrócą. Ich jedynym azylem w życiu twórcy są teraz tylko wspomnienia. One właśnie rozpalają do czerwoności jego wyobraźnię i dyktują coraz to nowe, pojawiające się jak białe chmury na lipcowym niebie, obrazy. Oto mały wiejski chłopiec idzie w dal polną drogą. W jego kieszeni pobrzękują wesoło kolorowe szkiełka i kamyczki. Ów delikatny brzęk jest jak subtelna dobroć, jaka wypełnia jego serce i myśli. Tasarz uparcie wraca do tego dziecinnego zachwycenia, do czasu, gdy wszystko wydawało się piękne i kusiło swoją przedziwną, niezrozumiałą obcością. Wraca do chwil, gdy świat kończył się za bramą horyzontu, a ptaki wydawały się jakby zwiastunami na razie przeczuwanej dopiero, innej rzeczywistości. Wraca do zapachów i dźwięków, sielskich obrazów, odległych zamyśleń i wzruszeń. Jego ciągłe powroty do przeszłości, jego wieczne zawracanie z drogi, są tłem wszystkich nieomal wierszy. Nawet, gdy autor przebywa w mieście i otaczają go zewsząd tłumy ludzi, gwar, fabryczne kominy, nie może się wyzbyć myśli o swojej zaczarowanej krainie. Bo świat jego wiejskiego dzieciństwa to kraina, w pełnym tego słowa znaczeniu, magiczna. Kraina, gdzie wszelka logika przestaje obowiązywać. Tam barwy były wyrazistsze i wonie intensywniejsze. Tam zwierzęta i rośliny wydawały się być najlepszymi przyjaciółmi, a dorośli ludzie i ich problemy zdawali się istnieć gdzieś poza uświęconym zabawą czasem. Na tę krainę Romka Tasarza składają się „malutkie światy o których prawie nic nie wiadomo/ trwają chwilę lotu kamyka/ Mała dziewczynka o zdumionej buzi/ długo i troskliwie owija w papierki kawałki kolorowych szkiełek/ (...) Malutkie światy ukryte pod swoimi skórami/ ukryte między murami domów/ Malutkie światy z topniejącym jak śnieg sercem -/ z sercem spływającym powoli strużką wody - (...)”. Ale składają się też na tę krainę groźne, zawsze niebezpieczne żywioły. Burza, wiatr, deszcz. I nie jest to miejsce, gdzie nie słyszano nigdy o śmierci. Wręcz przeciwnie jest ona tu zawsze obecna. Może tylko ma inny wymiar, ukazuje swoją grozę w sytuacjach, które dorosły człowiek zignorowałby czy nawet uznał za infantylne. Dziecko jednak czuje wszystko z większą intensywnością. Równie ważna jest dla niego śmierć pszczoły, mrówki czy trzmiela jak śmierć dużego zwierzęcia lub człowieka. Dziecko nie potrafi jeszcze wartościować śmierci, nie wprowadza sobie jeszcze na użytek życia skali poszczególnych stadiów cierpienia. Nakłuwszy sobie palec o liść ostu, stwierdziło, że istnieje coś takiego jak ból, zobaczyło, że człowiek nosi w swoim wnętrzu krew. Odtąd wszystkie sytuacje, w którym zakończy się czyjeś życie, przywodzić mu będą podświadomie na myśl to pierwsze, elementarne doznanie bólu. A wszystko to w krajobrazie jakby zapożyczonym z Chełmońskiego i Wyczółkowskiego: „Ciągną się rżyska daleko wzdłuż drogi/ Po ogrodach zsypują jabłka/ w wymoszczone sianem kosze/ Na płocie powiewa chusta/ w której tli się jeszcze/ zapach łąk i krów/ i potu/ a wiatr (...) od samego rana/ buszuje w suchej trawie i ostach/ i jakby igłami nadziany/ wypada na drogę/ szarpie chustę rozwieszoną na płocie/ i rozdziewa ją nitka po nitce/ z resztek ciepła (...)”. Narrator tych wierszy, raz małe dziecko, innym razem dorosły mężczyzna, poddaje się z pokorą nieuchronnym prawom przemijania. Pory roku, dni i noce, zaczynają się i kończą w wiecznie trwającym spektaklu wzrastania i upadku. Poeta nauczył się żyjąc pośród wolnej przestrzeni, obcując na co dzień z ziołami, drzewami, ptakami iż wszystko ma swoją miarę i swój kres. Nawet miłość podporządkowana zostaje tej swoistej filozofii. Jeśli jest - trzeba się nią cieszyć, trzeba czerpać z niej jak najwięcej radości, ale kiedy odchodzi, trzeba to przyjąć tak, jakby kończyła się jesień a zaczynała zima. Przecież po czasie mrozów i śnieżnych zamieci 213 nadejdzie wiosna, zakwitną znów kwiaty, zaczną pachnieć łąki i lasy. Tasarz wybiera świadomie życie pośród natury, nie chce być podmiotem i przedmiotem historii. Interesuje go tylko jego własna egzystencja. Prosta, zbliżona do życia przyrody, ale także prawdziwa. Swój pogląd na te sprawy wyraża dosadnie, a właściwie tak jak mówią ludzie prości, którzy tej prostoty nauczyli się od natury: „(...) mądrzy panowie - specjaliści od historii/ wygrzebując po kawałku odbudowują pokolenia/ polerują ducha epoki - (...) Lecz ja panowie mówię wam - gówno/ Nic ja wam nie dam do waszej pięknej układanki/ i tu pozostanę/ w samym środku krajobrazu/ z dala od waszych sideł kalkulacji i wyliczanek/ Tu gdzie wzbija się w niebo/ napowietrzny słup historii/ jak krzyk nowo narodzonego dziecka.” Oto postawa poety, którego „czas pożegnań otoczył wokół”, poety, który na gruzach kolejnych dni buduje w zachwycie i mądrości swe liryczne konstrukcje. ______________ Roman Tasarz, Czas pożegnań otoczył mnie wokół, Wydawnictwo Pojezierze, Olsztyn 1986. 214 Gry w absurdalny surrealizm Woda dla dropia to książka niezwykła przynajmniej z trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że jest to zbiór tak wierszy, jak i swoistej poetyckiej prozy, gdzie granica pomiędzy poezją i prozą jest zatarta i trudna do odnalezienia. Po drugie dlatego, że jest to zbiór człowieka pióra znanego dotąd głównie z prac translatorskich w obrębie literatur niemieckojęzycznych, tudzież ojcostwa znanego krytyka i poety Seriusza Sterny– Wachowiaka. Po trzecie dlatego, że jest to zbiór utworów, które w przeważającej części powstały w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, gdy obowiązywał zupełnie inny model poezji, gdy tego rodzaju pisanie mogło być uznane powszechnie za herezję. Wiele jednak wyjaśnia tutaj umieszczona na końcu zbioru nota: Proza poetycka zawarta w tym tomiku powstała w latach 1958 – 1962, lecz było jej zbyt mało na samodzielną książkę, dlatego postanowiłem uzupełnić ją o teksty wierszy, które (za wyjątkiem pięciu tytułów z lat siedemdziesiątych) powstały w analogicznym okresie. I w takim oto kształcie książka ta charakteryzując jeden z etapów mojej twórczości, którego nie chcę pominąć, trafia dziś do rąk Czytelnika. Trzeba mieć wiele odwagi, żeby narażać cały swój dotychczasowy dorobek na szwank i publikować po latach utwory, których nie sposób wymazać ze swego życiorysu. Wachowiak jednak to ryzyko podjął i wygrał. Na dobrą sprawę tę poezjoprozę analizować można na wiele sposobów. a więc wskazywać można swoiste lingwistyczne perygrynacje, próbę wydobycia ze słów ich wewnętrznych, skrytych sensów. Można próbować analizy na zasadzie dadaistycznej – ot, poeta wrzucił słowa do kapelusza, a potem wyciągając je po kolei, stworzył wiersz. Można także doszukiwać się otwartych poszukiwań awangardowych, ucieczki od semantyki. Można wreszcie szukać w tych utworach ukrytych znaczeń, swoistego wypięcia poety na niekolorową przecież rzeczywistość końca lat pięćdziesiątych. Wydaje mi się jednak, że można te wiersze analizować też na zasadzie zapisów wziętych wprost z podświadomości. Podobnie jak w podświadomości czy we wrażeniach sennych, w świecie słownych kreacji Eugeniusza Wachowiaka nie obowiązują żadne ścisłe reguły, chyba że za taką regułę przyjmiemy jej brak. Wszystko tutaj jest płynne, wszystko kołysze się, swobodnie przesuwa we wszystkich kierunkach. Tego rodzaju swobodne, lotne sąsiedztwo obszarów i rekwizytów nie jest niczym nowym w poezji, tak jak nie jest nowe w niej odczucie lotu, lotności, pozostawania w zawieszeniu. Sięgając do naszej poetyckiej tradycji, przywołać by tutaj trzeba było i Kochanowskiego i Mickiewicza. Wszak o tym ostatnim pisał Czesław Zgorzelski, że występuje w jego twórczości „lotna konstrukcja zdaniowa”. Coś z tego rodzaju konstrukcji znaleźć możemy także i u Wachowiaka: Rękawy już były, ciepło odpowiednie, nie było fermentacji. Drzwi uchylone, klucz w drzwiach lekkim skosem ku oknu. Za nim ziemia. Dość nisko, aby stąd bezpiecznie spaść. Nie spadłem. Gromiec też nie. Fermentacji nie było, a tak najłatwiej. Nie mieliśmy grosza. Dołem karetka, dwa rowery, ślepy brat spod świętego Wita. Nic więcej. Wyleźliśmy do wnętrza. Klucz przekręciłem. Nadeszła. Wulkanicznie żywa. Zabulgotała od stóp do głowy krótko jak zetknięcie dwóch palnych ciał na kuchennej płycie (Fermentacja). Owa lekkość, tak dobrze znana z płócien Salvadora Dali czy Marca Chagalla, pozwala Wachowiakowi kreować swobodne, ulotne światy. W jego przestrzeniach logika sennego absurdu kojarzy ze sobą odległe semantycznie wyobrażenia, pozwala zbliżać się do siebie tworom językowym, które w normalnym świecie nie miałyby prawa obywatelstwa. W poezjoprozie Wachowiaka potwierdza się stara prawda – dla stworzenia dobrego wiersza czy opowiadania wcale nie potrzeba wymyślnych rekwizytów, a poeta wcale nie musi być ekwilibrystą. Wróćmy jednak do wskazanego wyżej surrealizmu tej poezji i prozy zarazem. Wskazać należy jej niezwykłe nasycenie obrazem, zadziwiającym wyobrażeniem, skrawkiem zaledwie 215 rzeczywistości, sąsiadującym z innym wycinkiem. Wachowiak wprowadza za każdym razem do swoich światów element ruchu. Tworzy pośród swoich przestrzeni semantyczne zawirowania i nagłe myślowe zapadnie. Absurd, pojawiający się tu na każdym kroku, uświadamia czytelnikowi, jak przypadkowy jest świat, jak łatwo wchodzi się w nadrzeczywistość, a przynajmniej rzeczywistość dadaistycznej układanki. Wachowiak w swoich tekstach sprawdza też realność i znaczenie poszczególnych struktur. Sprawdza czy A znaczy A, czy B znaczy B. Ale też częstokroć zastanawia się jak to jest, że w pewnych warunkach A znaczy B, a B – A. Jest to więc także – oprócz semantyczno–strukturalnego zapisu – rodzaj gry ze światem i rzeczywistością, której to gry najgłębszy rodowód sięga samego jądra natury. Wszak także i ona doszła do doskonałości metodą prób i błędów. Także i ona częstokroć wchodziła w ślepe zaułki. Eugeniusz Wachowiak – świadomie – wchodzi w owe ślepe ulice słów, świadomie każe słowom stawać naprzeciw nieprzystawalnych im innych słów. A jeśli spojrzymy na te teksty jak na prozę czystej wody, jak na zapisy wyobraźni surrealnej, zapisy stanów onirycznych i podświadomych, ledwie przeczuwalnych lęków, odkryjemy przedziwne podobieństwo tych tekstów do współczesnej awangardy literackiej – do Becketta, do awangardy amerykańskiej na czele z Barthem i Hawkesem. Ciekawa to proza i niezwykle interesująca poezja, a w połączeniu ważny eksperyment i to – jak sugeruje się w końcowej nocie – nie tylko dla samego autora. _________________ Eugeniusz Wachowiak, Woda dla dropia, Pomorze, Bydgoszcz 1987, s. 57, zł 120. 216 Ułamek nieskończoności Mieczysław Wojtasik urodził się w 1941 roku we wsi Paniewek na Kujawach. Jest autorem siedmiu zbiorów wierszy oraz tomu aforyzmów i fraszek. Swoje utwory prezentował w 31 almanachach i kilku antologiach, wielokrotnie też publikował je na łamach prasy i na antenie Polskiego Radia. Zajmuje się promocją twórczości początkujących pisarzy, krytyką literacką oraz tłumaczeniami poezji ukraińskiej, bułgarskiej i rosyjskiej. Był członkiem Grupy Faktu Poetyckiego „Parkan” oraz kilku innych ugrupowań literackich i kulturotwórczych. Jest też przewodniczącym Klubu Literackiego Nauczycieli Pomorza i Kujaw w Bydgoszczy. Pracuje jako profesor w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Bydgoszczy. Jego poezja zawsze rodziła żywy oddźwięk, a najlepiej odczytała ją chyba Ariana M. Nagórska z Gdańska. Poezja Wojtasika ma podłoże „ekologiczne” i zapewne nie bez znaczenia jest tutaj wykonywany zawód autora. Ale też może warto w takim kontekście przypomnieć, że wszelkie ruchy kontrkulturowe, które zrodziły się w świecie pod koniec lat sześćdziesiątych i które rodzą się do dzisiaj - miały i mają podłoże ekologiczne. Zatem od miłości do ziemi i chęci zachowania jej naturalnych odcieni tylko krok do hipisowskich komun, tylko skok ku spektakularnym akcjom „Green Peace”. Narrator poezji Wojtasika staje w obliczu zdewastowanych krajobrazów i lęka się o to, Czy starczy nam czasu/ by rozpogodzić twarz Ziemi/ czy starczy stopni swobody/ by wprząść się w kołobieg światła. Ale jednocześnie poeta odbiera też jakieś przedziwne sygnały docierające do niego z metaprzestrzeni, jakieś pogłosy, metafizyczne echa. Z tego nasłuchu rodzą się niezwykle sensualne i energetyczne metafory: w kopertach grawitacji/ zamykamy świetliki wzruszeń/ w buszu żelastwa i świec dymnych/ tropimy konfesjonały traw. Poeta sięga myślą głęboko w przeszłość i od karbońskich skrzypów wywodzi rodowód współczesnych kataklizmów. Jego bohater patrzy w dal czasu i widzi jakby w przybliżeniu, jakby w zagęszczeniu transcendencje struktur, upadek i wzrastanie kolejnych kształtów. Nasłuchuje też uważnie i dobiegają do niego podobnie skondensowane pogłosy z przeszłości - czasem zdaje mu się, że znalazł się na dnie doliny akustycznej. Taka czujność nie jest łatwa, rodzi stresy i wyczerpuje ponad miarę. Poeta biorąc na siebie rolę strażnika obszarów tajemnych musi bronić się przed apatią i zwątpieniem. Zabiegiem terapeutycznym jest sondowanie głębokości rzeczywistości i utwierdzanie się w nieodwracalności takiego stanu: Z dnia na dzień trudniej/ zamieniać/ radość powrotów/ na bunt przeciwko/ sfilcowanym duszom/ i rozległemu wyżowi kłamstwa. Bunt przybiera tu formułę kulturowego podania o herosach i ostatecznych zdarzeniach, kiedy to wszystko się zaczęło i wszystko się skończyło. Poeta wtedy pragnie ukryć się w jakimś subtelnym miejscu i stamtąd patrzy na jaskrawiejące coraz bardziej postaci i kształty mitu: teraz już bór nastroił flety/ Diana wymownie mruga/ do dzięcioła werblisty/ i oczyma krąg cietrzewi/ roztacza/ a z wartkości palców/ krzew ognisty/ a my w szczelinie kory/ przytulone do siebie/ dwie krople rosy/ już za chwilę zarzucimy woal/ na całe niebo. Obrazy liryczne Wojtasika mają zdumiewającą klarowność i udanie naśladują miraże rzeczywistości. Lekko zsuwają się poza granice percepcji i ocierają się o metafizyczne cienie osób i kształtów z przeszłości. Poeta wychodzi im naprzeciw i często staje twarzą w twarz z jakimś galaktycznym homunculusem. To w jego oczach i poprzez jego oczy Krajobraz jak wąż zsuwany/ ani studni po wypluśniętej rybie/ ani kącika ust/ nad zaprzęgiem mrówek/ ale szyk rozwinięty/ kosmiczny ślepiec/ białą laską maca/ które to pokolenie krzyczy. To jest poezja podążająca od delikatności ptaka i źdźbła trawy do bólu kosmicznych przemian i nieustających tragedii. Wojtasik jest medium takich tragedii, a jego jedynym buntem jest kreślenie w wierszu sielankowej krainy, która i tak - zawsze - ma jakieś pęknięcie, jakiś pogłos prawybuchu: sprawdzając oddech przechodnia pod podeszwą/ odkładaj klatkę poza 217 spaw wtajemniczenia/ wieczorny big bang każdemu inaczej zapada w kręgi/ w każdym równaniu do ptaka/ tkwi ułamek nieskończoności/ bez względu na kolejność działań. Jest to ułamek monstrum, ułamek wszechświatowy, a zarazem ledwie enta część całości... ____________________ Mieczysław Wojtasik, Po śladach wołania i ciszy, Miniatura, Kraków 1997, s. 48. 218 Liryka gorzkiego światła Liryka Anny Zabackiej jest pochwałą codzienności – tej szarej, matowej, tłumiącej oddech; i tej świetlistej, rozwibrowanej pośród błyszczących liści i ziół. Autorka mówi o prostych doświadczeniach, o dniu, który niczym nie różni się od tysięcy już przeżytych, o nocy która nadchodzi nieuchronnie i niesie bezsenność. Ale spoza tej zasłony wychyla się tętniąca bólem rzeczywistość świata kreowanego, która przypomina – zapewne – skrzętnie retuszowane wnętrze bohaterki lirycznej. Jest ona dobra i pragnie krzewić dobroć w każdej chwili i w każdej sytuacji. Surowo ocenia przeszłość, ale jej nadzieje związane są z czasem, który dopiero nadejdzie: Apokalipsę czasów/ stworzyła nienawiść./ Ale jest przecież/ prawo serc./ Powinno przyjść światło. Właśnie światło ożywia poetyckie światy Zabackiej, jest metaforą i paradygmatem wzruszenia, które krzewi się podczas obcowania z człowiekiem. To światło ma rodowód odległy – pochodzi z dziecinnych doświadczeń i pierwszych „rajskich penetracji” czystych ogrodów. To stamtąd sączy się zatrute smutkiem, ale też i przyprawione sokiem malin i czarnoleskim miodem: Kwiaty ogrodów młodości/ zamieniłam na wiersze./ Teraz w moim domu kolorowo:/ jedne słowa gorące jak karmin,/ inne zaćmione smutkiem,/ następne złocą się/ słońcem południa,/ albo bieleją jak niewinność./ Wystarczy zamknąć oczy./ Pod powiekami rajski ogród/ baśni dzieciństwa. Poezja Zabackiej jest rodzinna – stale pojawiają się w niej członkowie familii, stając się w ten sposób bohaterami lirycznymi, usakralnionymi ornamentami jej świetlistego świata. Na pierwszy plan wysuwają się przede wszystkim rodzice, ale nie małą rolę odgrywają też dzieci i inne bliskie osoby. Poetka patrzy na świat okiem krytycznym i pragnie: Odwrócić czas w ciszę dzieciństwa,/ w sen w ramionach matki./ Albo w docienioną młodość/ w marzenia o szczęściu/ czar pierwszego pocałunku./ Uciec od zgiełku/ spalin,/ obłudnych oczu i rąk./ Odwracając czas/ rozsłonecznić chwile,/ zapomnieć o trwającej jesieni. Te pragnienia mają też charakter dyrektyw – widać, że mimo smutku i chwil cierpienia poetka stara się logicznie konstruować swoje życie. Ta logika odzwierciedla się też w konstrukcji wiersza – w jasnym wykładzie, metaforyce i trafnym pointowaniu. Zabacka stale szuka takich stanów i struktur, w których odbiłaby się jej chęć przejrzystego budowania przyszłości, nieustannego korygowania błędów, sumowania doświadczeń. Pragnie: Jak kamień szlachetny/ pielęgnować miłość (...); pragnie – napisać od nowa/ w pulsującej ciszy/ świat otwartych rąk,/ wiernych oczu,/ podniesionych twarzy; pragnie – odmienić czas. Dlatego otacza się panteonem postaci, które są symbolami dobra i łagodnego światła. W jej wierszach migają twarze rodziców, rodzeństwa, dzieci, ratującej trędowatych doktor Wandy Błeńskiej, Janusza Korczaka, Johanna Wolfganga Goethego, Marca Chagalla, Jana Sebastiana Bacha. Także dedykacje (między innymi dla braci, dla rodziców, dla Heleny Gordziej i Nikosa Chadzinikolau) są niezwykle wymowne. Słowem jest to poezja przywoływanego i stale szukanego dobra, liryka gorzkiego światła, ale... światła. Wielu malkontentów poetyckich mogłoby uczyć się od Anny Zabackiej pokory i trzech najważniejszych ludzkich cnót: wiary, nadziei i miłości... do człowieka. ___________________ Anna Zabacka, Przekroczyć granicę światła, ZLP, Poznań 1996, s. 64. Anna Zabacka, Nie tylko echo, ZLP, Poznań 1997, s. 44. 219 Metafizyka Maciej Zdziarski urodził się w 1979 roku, a więc w chwili, gdy piszący te słowa debiutował jako poeta i prozaik. Jego życie związane jest jak na razie z Drezdenkiem – miasteczkiem niepodal Gorzowa Wielkopolskiego. Debiotował tomikiem pt. Taka niespokojność (19930 oraz radiową książką poetycką pt. Sen nieznanego boga (1994). Jego wiersze publikowane były w czasopismach regionalnych i ogólnopolskich. Jest laureatem kilkunastu konkursów poetyckich, pracuje jako reporter w Radiu Zachód i uczy się w Liceum Ogólnokształcącym. Poezja jest pogłosem walki, jaka nieustannie rozgrywa się we wnętrzu człowieka – realnym kształtem niewidomej: zagadki istnienia. Tylko człowiek zarozumiały, pełen pychy może myśleć o sobie jako o czymś pewnym, realnym i silnie utwierdzonym w przestrzeni. Tylko głupiec stawia pewnie nogę na twardym gruncie i jest przekonany, że twardość owa jest stała i nie podlega weryfikacjom. Dla niego czas jest oczywiście, ból znika po zażyciu aspiryny a śmierć przydarza się jedynie innym ludziom. Taki ktoś nigdy nie odczuje metafizycznego lęku, nigdy nie będzie bał się nocy, gdy spojrzy na gwiazdy z zachwytem i niepokojem, nigdy nie zada sobie pytania o sens egzystencji. Nie zda sobie sprawy z tego, iż mija na ulicy ludzi, którzy są jak rozedrgane struny. A jeśli już otrze się o ich ból, o ich cierpienie – uzna ich za „dziwaków” albo, wzruszy pogardliwie ramionami i odejdzie w dal. Może jedynie w momencie, gdy ziemia zawali mu się pod nogami, może w chwili własnej śmierci, nagłego bolesnego upadku zrozumie, że człowiek niesie w sobie gabinet tortur. W wierszach Macieja Zdzierskiego dochodzi do głosu metafizyczna strona egzystencji. Głównym motywem tych utworów, jak powiedziałby Bechelard – tematem, jest śmierć. Poeta patrzy jej prosto w oczy, przygląda się i stara się zgłębić jej tajemnicę. Jednocześnie doskonale zdaje sobie sprawę, iż zrozumienie takie jest niemożliwe. Przygląda się zatem ludziom, którzy jej doświadczyli i sytuacjom w jakich się pojawia. Czasem jej bliskość poraża go i wtedy ważniejsze staje się to, co zostało przemilczane, to co zawiało gdzieś między mataforami. Dlatego wiele z tych wierszy wypowiadanych jest z trudem, z wyraźnym cierpieniem, wiele jest jakby przerwanych w pół słowa. W wielu pojawia się czarny mit poezji polskiej – cytaty i kryptocytaty ze Stachury, Wojaczka, ale też i wielkich pisarzy literatury światowej; z formułką Szekspira, inskrypcją nagrobną Marin Stoltz czy prośbą Leonarda Cohena. Tego rodzaju poezja nie jest jedynie polskim ewenementem – soptykamy ją w literaturze amerykańskiej, angielskiej (poeci metafizyczni), niemieckiej. Właściwie należałoby tu wyliczyć jeszcze kilka czy kilkanaście literatur, ale przecież chęć zrozumienia sensu śmierci znajdziemy już u ludów prymitywnych, w kulturach najodleglejszych zakątków ziemi. Rodzimy się i zdobywamy wiedzę o świecie, z upływem lat rodzą się czy też budzą nowe stany świadomości, ale jednocześnie budzi się w nas irracjonalny lęk przed śmiercią, rozpadem, unicestwieniem kopuły cielesnej. Rodzi się też pytanie o stan świadomości, o rzeczywiste granice duchowości, o istnienie ducha. Tylko ludzie małych horyzontów spychają poetów tragicznych poza granice kultury literackiej, czynią z nich jakby ,,osobliwość”. Jednocześnie zapominają, że wielu z nich miało staranne wykształcenie, znało języki obce, czytywało Schopenhauera, Sartre'a i Heideggera, podróżowało po świecie i wiele, wiele widziało i wiele, wiele przeżyło. Polska krytyka literacka niejednokrotnie już skazywała na zapomnienie, ośmieszała i oczerniała tych, których wcześniej „zachęcała” do podejmowania wyborów ostatecznych. Dlatego na Zachodzie są ogromne biblioteki poświęcone na przykład Sylvi Plath czy Ernestowi Hemingway'owi, poświęca się poważnie eseje Jerzemu Kosińskiemu, toczą się dyskusje o śmierci w twórczości pisarzy. U nas „czarna poezja” i „poeci tragiczni” skazywani są na niebyt. Jedynie młodsi, wrażliwi i nieskażeni jeszcze literackością czytelnicy sięgają po ich dzieła, odkrywają ich drogę. 220 Maciej Zdziarski prezentuje oto czytelnikowi zbiór wierszy, w którym ból splata się ze śmiercią, bezsenna noc rozmywa się w ogromach wszechświata, a słowo dźwięczy wyraźnie w przestrzeni. Także cisza ma tutaj swoją siłę i wymowę, także proste zdarzenie, szczegół egzystencjalny, okruch czasu dopowiadają istotne sensy. W trudnych czasach dla młodej poezji publikacja książki artystycznej, niekomercyjnej jest przedsięwzięciem niezwykle trudnym. Myślę jednak, że w przypadku tej poezji koszty nie powinny grać roli. Jest ona zapowiedzią czegoś istotnego, a zarazem jest istotnym już na tym poziomie realizacji. Adresowana do czytelnika wrażliwego, jest w gruncie rzeczy adresowana do każdego z nas... ____________________ Maciej Zdziarski, Nie dbam czy ktoś zgadnie dlaczego tak robię, AND, Zielona Góra 1996, s. 36. 221 Popiół i drżenie Najstarszy znany ludzkości list wysłał około 2400 r. pne. egipski faraon Pepi II niejakiemu Hirchufowi. Wiele tysięcy listów wykopali też archeologowie z piasków Mezopotamii – najstarsze z nich pochodzą z III tysiąclecia pne. Także w starożytnej Grecji i Rzymie kwitła bogata korespondencja, e tym też okresie powstają pierwsze utwory literackie, będące jakby imitowanymi listami. Najsłynniejsze z nich to „Heroidy” Owidiusza – zbiór listów miłosnych mitycznych bohaterek (heroin), takich jak Penelopa czy piękna Helena. Później tego rodzaju utwory bardzo często pojawiały się w lirycznych literaturach – powstały nawet nowe gatunki literackie oparte na naśladownictwie listu, jak choćby „powieść epistolarna” czy „list z podróży”. Najsłynniejsze dzieła tego typu to: „List o ślepcach, do użytku widzących” Diderota, „Listy Apostolskie” – część „Nowego Testamentu”, „Listy Chesterfielda do syna” Stanhope'a, „Listy o polskiej literaturze” Brodzińskiego, „Listy patriotyczne” Wybickiego, „Listy perskie” Monteskiusza, „Listy ziemianina do pewnego przyjaciela z inszego województwa” Stanisława Poniatowskiego. W czasach rzymskich ukształtował się także tzw. „list poetycki”, czyli utwór wierszowany o charakterze lirycznym mający formę tekstu do fikcyjnego lub rzeczywistego adresata. Tadeusz Żukowski, poeta urodzony na Litwie, a potem przesiedlony wraz z całą falą repatriantów ze Wschodu, mieszkający i dorastający na Pomorzu Zachodnim, wpisuje się swoją „Księgą listów” w obręb owej wielkiej tradycji kulturalnej, literackiej i ludycznej, kulturowej. To ogromny zbiór listów poetyckich powstałych w drugiej połowie lat siedemdziesiątych i pierwszym pięcioleciu lat osiemdziesiątych, a więc jak się można domyślać – czytając biogram poety – w okresie najbujniejszego rozwoju jego talentu, wrażliwości, w okresie najistotniejszych zdarzeń życiowych. Poeta jakby prowadzi w swoich listach czytelnika po terytorium swoich lirycznych inicjacji. Miastem, w którym dojrzewał i które odcisnęło się w jego świadomości był niewielki Trzebiatów. Jak można wyczytać z wierszy – miasteczko tyleż niepozorne co niosące w sobie jakąś wielką tajemnicę i obietnicę istnienia, obcowania, pełni. Poeta mieszkając już w Poznaniu, czując się duchowym banitą, wspomina niepozorny rynek z ratuszem pośrodku, ogromny kościół budzący lęk i podziw dla nieskończonej harmonii Pana. Poniemiecki i unicki cmentarz, lasy, opuszczone i zaniedbane parki, malutką stacyjkę szeroko– i wąskotorowej kolei, wspomina zapisane w jego pamięci – niczym na superczułej kliszy fotograficznej – jawiące się dzisiaj z wyrazistością kolorowego przeźrocza, dawne zdarzenia, zapatrzenia, niepokoje, obrazy – dziewczyna zastrzelona z samopału w koronce białej trumny – które są jak drzazga w świadomości, które bolą, ale też jakby błyskawicznie przenoszą do surrealistycznej i mistycznej arkadii spełnionego i niespełnionego dzieciństwa. Trzebiatów z wierszy Żukowskiego, to takie „Schizofreniczne miasteczko: smutku, wódki i samobójczej/ Śmierci... Deskami zabite okna przegniłych kamieniczek./ I jak przebite rybie pęcherze twarze – pijących za chwiejnymi/ Fasadami – kobiet i mężczyzn. Z roku na rok coraz więcej/ Przerzutów ma tu rak. Mrużę oczy od tego ciemniejącego/ Światła. Kołysze się powietrze i wieczorny dzwon;/ Otwiera się we mnie przestrzeń na dzwonów echo: Gdzie/ Są, gdzie – są dzieciństwa czyste łzy. Odbijała się w nich/ Czerwień kościoła, organy i otchłanne podszepty: Zajrzyj/ za ołtarz! (...)”. Owo otwieranie się w poecie przestrzeni jest jakby warunkiem i nieodgadnioną zagadką tej epistolarnej poezji – autor pragnie w poszczególnych listach określić jakby kamienie milowe swojego ziemskiego, przestrzennego i zmysłowego bytowania – pragnie odpowiedzieć sobie na pytanie: kim jest i co robi w takim właśnie otoczeniu, krajobrazie, w takiej ciszy i takim szumie wiatru od morza. Często pyta sam siebie: „... spójrz na rzeczy obecność ... Czy ogarniasz/ Ich ciężar, kształt, obojętność, odległość – i cień?... (...)”. A zatem jakby sprawdza nieustannie realność swojego istnienia. Właśnie i s t n i e n i e jest jakby podstawą i 222 wykładnikiem filozoficznym wszystkich zapisów. Poeta wciąż spogląda na rzeczywistość z odrobiną nieufności i niewiary – choć wierzy w doświadczenia swojego dzieciństwa i ich obrzędowy charakter, pragnie uzyskać odpowiedź na rodzące się w miarę upływu lat pytania. To jakby pierwotna funkcja listu – w czasach starożytnych zaczynał się on często formułą: „Aniołowi gminy filadelfijskiej napisz: To mówi Święty i Prawdziwy (..)”, a więc jakby pouczeniem, prośbą. Tak jak w zacytowanym wyżej fragmencie Apokalipsy św. Jana, tak jak w Listach Apostolskich stara się poeta instruować samego siebie i najbliższe mu osoby, stara się ustalać właściwe proporcje pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, stara się zrozumieć przeszłe tajemnicze i bolesne zdarzenia. Jego dzieciństwo i spotkania ze śmiercią, pojawianie się i znikanie pewnych – zdawać by się mogło niewzruszonych – układów interpersonalnych, wreszcie cienie miast i falujące cienie miasteczka snów i ucieczek, wszystko to przywodzi go nieustannie na skraj przepaści. Poeta boi się patrzeć w dół, boi się wracać do ran, popiołu i drżenia chorągwi cmentarnych na pogrzebach rówieśników; ale też często patrzy wbrew sobie. Widzi wtedy odbite w wierszach innego wygnańca: „(...) ogród włóczni w językach wyroczni; takiego/ Ognia, że słowo jest ciałem: słychać krople kroków./ Biegnie dziecko i przekwita w jego krwi planeta./ Kruszy się kamień i opada w tętno wiatru: mróz./ (...) Przestrzelone słońcem włosy i śpiew/ Chłopięcych oczu w ranie krewiska: włócznie blasku/ Opadaja na dno. Wiruje błękit i błoto. Poeta pochyla/ Czoło, jego ciało połyka włócznie ognia: garstka/ Popiołu. (...)”. Migają w listach–wierszach Żukowskiego cienie i twarze: oto tajemnicza, odeszła poza nieprzekraczalną granicę Magdalena, oto żona poety – Narcyza, oto jego syn, cienie kościoła i grobów na unickim cmentarzu z cerkwią pośrodku, oto Ojciec Święty ugodzony kulą, poeta Roman Chojnacki, poeta Ryszard Kryniecki i nieżywi już Edward Stachura i Andrzej Babiński; oto przyjaciele autora, miejsca, w których przebywał i które obdarza swoją obecnością, oto jego twarz i przybliżone twarze jego najbliższych: ojca, matki, Matki Matek, wreszcie samego Chrystusa i nie twarz już, ale maska – Boga. Żukowski poszukuje w listach Boga, poszukuje ścieżek ku niemu plączących się wciąż ze ścieżkami dzieciństwa, drogami miłości i traktami ojcostwa, poszukuje w snach i na jawie, w słowie i w milczeniu, a nade wszystko w rozświetlających jego myśli feeriach wspomnień. Te wspomnienia zdają się mimo wszystko skupiać w jednym punkcie, jakby w samym centrum owego na poły rzeczywistego miasteczka, w centrum kościoła, gdzie wciąż stoi z drżącym sercem mały chłopiec i wpatruje się we „Łzy łagodne jak rosa i konwalie przeświecające/ Przez Pamięć – i łzy podpalone bólem, że żałobią/ Twarz i myśl, i czas. (...)”. Ten chłopiec niczym mały ministrant nieustannie służy do mszy – nad jego głową i w jego wyobraźni nieustannie ma miejsce ofiarowanie i dziękczynienie, nieustannie ścierają się ze sobą dobro i zło, a nienawiść i krew zastępowana jest miłością i soki pomarańczy. Tak rodzi się mit najczystszy, tak rodzi się najprawdziwsza pieśń czystej natury, tak wreszcie dojrzewają grzeszne owoce dni i nocy. Inicjacje Żukowskiego mają zawsze charakter rytualny, są jakby odsłanianiem kolejnych bandaży z odnalezionego po tysiącach lat posągu bóstwa: „Pamiętasz, Magdaleno, w nadmorskim miasteczku/ Poniemiecki cmentarz? Jak dotykalne i nieuchwytne/ Tam pajęczyny tajemnic z chłopięcej odgarniałem/ Twarzy, biegnąc po wiotkie witki wierzby w płomykach puchu, (...) Niezwykły,/ Delikatny, niezgłębiony chłód ciężkich, czarnych marmurów;/ W rdzy żeliwne kraty, pręty, łańcuchy grobowców; granitów/ Chropawa, powściągliwa wyniosłość; gotyckie litery na połamanych/ Krzyżach: zatarte i zapomniane nazwiska i daty. (...)”. Poetyckie listy Tadeusza Żukowskiego kreują świat nieustannego przenikania zewnętrzności i wewnętrzności – psychiki i wyobraźni, obrazu i refleksu światła, barwy i drżącego wciąż w powietrzu echa dzwonu. W krainie, po której oprowadza czytelnika poeta jakby egzystują na tym samym poziomie postrzegania strzępy przeszłości i płachty 223 rzeczywistości, spojrzenia, głosy, szepty i krzyki dawno odeszłych przestrzeni dziennych, ciepło, lęk i tkliwość wieczorów. W tych wierszach nieustannie żal wyciska łzy w poecie, kręci łzy w oczach czytelnika – i wcale nie są to łzy tandetne, sentymentalne, ckliwe – raczej łzy nad tragedią człowieka, który wciąż przemija, wciąż przybliża się ku ostatecznej otchłani. Żukowski pragnie – w wierszu – choć na chwilę zatrzymać niknące w niepamięci zdarzenia, pragnie opóźnić marsz, bieg i opętańczy galop śmierci. Poeta wszak jest jakby kanałem i śluzą jednocześnie – wszystko w nim wyrywa się ku nieznanym dalom, ale też i wszystko zamyka się w nim, ginie w głębinach snu – pogodzony może tylko konstatować: „Krąży krew, przeze mnie płynie świata/ Prąd, unosi fala wieczności: kropla i/ Strumień i Ocean (...)”. A potem zrywać wszystkie tamy... Wciąż od nowa – bez końca... _____________ Tadeusz Żukowski, Księga Listów, Glob, Szczecin 1988, s. 131, zł. 300. 224 Arkusze, arkusze... W latach osiemdziesiątych, a szczególnie w drugiej ich połowie pojawiło się na rynku księgarskim prawdziwe mrowie różnorakich arkuszy i ulotnych druków poetyckich. W sytuacji, gdy koszt pełno arkuszowego tomiku poetyckiego liczyć trzeba w miliony, arkusz stał się zamienną formą zadośćuczynienia, a zarazem jakby swoistym usprawiedliwieniem dla wydawców. Stąd liczne, mniej i bardziej udane serie wydawnicze, stąd inicjatywy samych poetów – jak choćby w przypadku Janusza Leppka – stąd wreszcie liczne „listki” poetyckie wydawane przez regionalne towarzystwa kulturalne. Niektóre z tych oficyn i z tych edytorskich zamierzeń umykają szerszemu odbiorowi, krążą zaledwie w obrębie jednego, albo kilku województw i niestety nie są odnotowywane przez ogólnopolskie periodyki literackie czy społeczno–kulturalne. Przyjrzyjmy się dziesięciu tego rodzaju publikacjom z rejonu Pomorza i Wielkopolski. W Bydgoszczy bardzo prężnie działa Kujawsko–Pomorskie Towarzystwo Kulturalne. W oficynie tej wydawali swoje arkusze między innymi Krzysztof Nowicki, Zdzisław Reszelewski, Piotr Cielesz, Krzysztof Derdowski czy Andrzej Baszkowski. Każdego roku przybywa tytułów tej oficyny. W ostatnich dwu latach szczególnie interesująco wypadła propozycja Grażyny Bielińskiej i Joanny Mieszko. Tomik Grażyny Bielińskiej pt. „Uczucie leśnej konwalii” składa się z utworów, których naczelną obsesją jest chęć podzielenia się ze światem i otoczeniem delikatnością i łagodnością poetki. Pragnie ona: „Być kobietą:/ – kruchością przypominać o sile/ – łagodnością spojrzenia i gestu/ przywracać godność/ kochać najdrobniejszy przejaw życia/ by życie stać się miało/ objawiać się bielą/ co promienieje/ wszystkimi kolorami tęczy”. Poetka pragnie ocalić w wierszach swoją tajemniczą niepowtarzalność, pragnie mówić światu, że uczucia czyste i nieskalane są możliwe, że istnieje prawdziwa miłość i prawdziwe, subtelne cierpienie z jej powodu. W wierszach tych obok nieomal namacalnego oddechu poezji, pojawiają się i barwy, i rekwizyty tak charakterystyczne dla poezji kobiet. Poetka nie waha się przyznać, iż jej pisanie, jej przelewanie myśli i słów na papier zrodziło się z miłości: „Darowałeś mi uczucie/ leśnej konwalii/ co wyrasta nieoczekiwaniem/ a promienieje bielą/ Dzwoneczkami dobroć ogłasza/ niepewność w zapachu/ a drżeniem w dotyku/ zamiera/ Gdy czasem dzwoni/ pełnym kielichem jasnego bólu/ mogę tylko/ patrzeć bezradnie/ (...)”. Delikatność przeplata się tutaj z zadumą, a ciepło promieniuje z każdego wiersza, z każdej strofy i każdego słowa. Tomik Joanny Mieszko pt. „Strojenie”, to jakby nieustanne ewokowanie muzyczności. Poetka w każdym wierszu jakby dostraja własne wewnętrzne brzmienie do tonacji świata – w błahych z pozoru zdarzeniach z dzieciństwa, w zapamiętanych sytuacjach, a nade wszystko w szerokich planach kultury, literatury i sztuki rozgrywa się dramat lamentującej kobiety. Jej płacz przełożony na poszczególne strofy przypomina płacz antycznych żałobnic, które opłakując zmarłych płakały jednocześnie nad upadkiem ludzkości. Ów tragiczny wymiar cierpienia potęguje właśnie u Mieszko muzyka – piąta symfonia Sibeliusa staje się pretekstem do określenia kondycji człowieka, starającego się przeżyć rzeczywistość w całej jej zagadkowości i nieprzebranej różnorodności: „Znowu straszy na moczarach/ mroczne zielenie w wieczornych rozgwarach/ głuche pomruki, niesłyszane śpiewy / stwarza i przenika księżyc sinobrewy/ niebo ociężale podąża ku ziemi/ między niebem i ziemią niepewnie idziemy/ za nami ciągnie trwoga, a przed nami zamęt/ śród trzcin poruszonych rozlewa się lament/ zrywają się ptaki, krzyk podnoszą świerszcze/ wracamy pamięci utracone wiersze”. Muzyka jest dla Mieszko częścią kultury, a ta staje się dla poetki ogromną, wszechogarniającą metaforą istnienia. Każdy dzień i każda noc przynoszą doświadczenia elementarne, przypisane konkretnym sferom wrażliwości – Mieszko traktuje wiersze jak instrumenty 225 muzyczne i nieustannie je stroi. Owo swoiste liryczne strojenie i dostrajanie się rodzi poezję wielu zakresów odbioru – żywą i nieustannie zmieniającą swój kształt i artystyczny wyraz. Marek Grabowicz w swoim arkuszu pt. „Nihil – nihil – nihili...” rozprawia na liczne tematy, a szczególnie upodobał sobie rejony filozofii. Czasami czytelnik ma nawet wrażenie, iż poeta popisuje się swoimi wiadomościami na temat życiorysów kilku wojowniczych myślicieli, tyle w tych wierszach patosu, tyle swoistego zadęcia, tyle wreszcie szablonowych zwrotów i kolokwializmów. Ale jest też w tych wierszach pewien rys indywidualny – swoista ironia autora. Nie ulega wątpliwości, iż Grabowicz jest kpiarzem pierwszej wody – jego widzenie, może jeszcze nieporadnie ubrane w słowa i metafory, każe jednak przysłuchiwać się uważnie poszczególnym strofom. Często poeta ukrywa pomiędzy wierszami tyle ironii, że można by nią obdzielić kilka tomików poetyckich. Często ironia rodzi się z analizy, krótkiego lirycznego wprowadzenia, gdzie postać jest chwalona, momentami poetycko kanonizowana, a potem bez żenady wydrwiwana. Tak jest w wierszu o Maxie Stirnerze: „Nikt nie poszedł w radykalizmie/ dalej od ciebie/ twoja negacja była absolutna/ głosiłeś że wolno wszystko/ znalazłeś grupę zwolenników/ nietzsche i bakunin/ w swoich skrajnościach/ są tylko popłuczynami po tobie/ i stałbyś się być może najgłośniejszym z filozofów/ o nieograniczonym wpływie/ na ludzi/ gdyby nie okazało się/ w jakiś czas po twojej śmierci/ że byłeś jedynie/ zdominowanym przez żonę/ dręczonym psychicznie pantoflarzem/ (...)”. Grabowicz ośmiesza wielkich filozofów, ośmiesza zwykłych ludzi, patrzy ironicznie także na własną szamotaninę z życiem i jego przeciwnościami. Wszystko – zdaniem poety – prowadzi do totalnego absurdu i nawet jego szczupła książeczka n i c nie znaczy. Kazimierz Jułga jest przede wszystkim malarzem – jego charakterystyczne, malowane w manierze postimpresjonistycznej, obrazy dobrze znane są w biurach wystaw artystycznych całej Polski. Jego arkusz poetycki pt. „W smudze Wisły” uznać śmiało można także za katalog do prezentowanej w bydgoskim BWA wystawy fotogramów. Tak w fotogramach, jak i w wierszach Jułga pragnie wskazać na swoje zauroczenie światłem i rysunkiem, swoistą fakturą barwnych plam na wodzie. „Tędy chodzą chmury/ światła/ cienie/ i błękit/ czas rysuje/ swoje kształty/ w ścianach brzegów/ lśni jej obecność/ jak prześwit/ w pomieszczeniach pamięci/ w łąkach i wiklinach/ uwikłane niebo/ ta smuga/ to rysa/ w rzeźbie tego kraju/ jak nacięcie na sośnie/ sączące żywicą/ jej obecność jak krwiobieg/ jednoczy i spaja/ mocniej niż karabiny/ jaśniej niż błyskawice”. Jułga maluje słowami – oddaje w strofach wszystko to, co wcześniej zanotowały jego zmysły. Jakby wiecznie łaknący błękitu, falujących zieleni i brązów, nie zadowala się jedynie obrazami, fotografiami, ale jeszcze – pisze wiersze. Często są to jakby notatki na boku palety, ale też czasami są to skończone utwory poetyckie, wyposażone w głębię i ostrość wyrazu, w mocną pointę. Wiersze Jułgi mogą zaciekawić i są potwierdzeniem autentycznej wrażliwości. Z bydgoskim KPTK–iem rywalizuje na polu wydawniczym Toruńskie Towarzystwo Kultury (TTK). W oficynie tej wydało swoje książki kilku już poetów, o których głośno było w Polsce – wymieńmy tylko Leppka, Ćwiklińskiego czy ostatnio Jensko. Podobnie jak tomiki bydgoskie, także i toruńskie arkusze wydawane są z ogromną dbałością. Debiut Piotra Piaszczyńskiego – „Głos” – pozwala już dostrzec w autorze tych wierszy wrażliwego „uczestnika rzeczywistości”. Poeta ulirycznia proste zdarzenia, sytuacje, ukazuje siebie i miejsca, w których bywał w perspektywie wielkiej ludzkiej tęsknoty za czystością i p e ł n i ą. Rymy, które pojawiają się w tych wierszach sprawiają, że często mają one walor prześmiewczego, a zarazem tkliwego aforyzmu: „Jakbyś wychodził z dusznego kina:/ ciut nieporadnie, kroczkiem Chaplina;/ z twarzą milczącą Buster Keatona/ – postać przez Boga wymyślona –”. Poezja Piaszczyńskiego zrodziła się z dobrowolnego wygnania – autor przebywając na studiach w Toruniu, stworzył na użytek swoich wierszy coś na kształt wewnętrznego etosu wygnańczego. Zaczął bystro obserwować świat wokół siebie, zaczął 226 analizować dostrzegalne pod powłoką rzeczywistości symbole, a wreszcie zaczął zapisywać, z pozoru tylko błahe, epizody: „Zapisuję tylko to, co widzę:/ grupka więźniów zamiata ulicę./ Obok piłkę kopią mali chłopcy./ Jeden więzień (przypuszczam – najmłodszy)/ do gry się dołączył... Strażnik gestem/ każe mu wracać na swoje miejsce – / I chociaż muszę już zamknąć okno,/ to trochę więcej wiem czym jest wolność.” Poeta jakby rekonstruuje – wiersze pochodzą z lat 1981 – 1987 – swój obraz sprzed lat. Gromadzi fragmenty zgubionej rzeczywistości, zbiera fragmenty zdań, strzępy myśli, a potem tka z tego zamazany obraz. Poeta jakby pragnie odpowiedzieć sobie na pytanie: jaki był, co robił i co kształtowało jego świadomość. W tym zbieraniu okruchów, w tym podpatrywaniu rzeczywistości w jej najistotniejszych skrawkach odnajdziemy także łatwo pytanie o naturę wszechrzeczy, pytanie o sens egzystencji i tajemnicę istnienia: „Nie męża zbrojnego,/ ciebie tylko pragnę sławić: nastroszony/ wróblu!/ Ptaszku–mądralo, który przycupnąłeś/ na oszronionym drucianym ogrodzeniu;/ szary, zziębnięty i głodny/ kłębku nerwów, pobudko o świtaniu, tajemnico istnienia!” Michał Siewkowski w swoim „Erotyku codzienności” tworzy sakralną przestrzeń wspomnień i wraca wciąż do niej na skrzydłach smutku. Wiersze zawarte w tym arkuszu niosą w sobie jakieś wewnętrzne pęknięcie – jakieś skrzętnie ukrywane, a jednak zauważalne, poczucie przegranej, poczucie niespełnienia: „mówię do ciebie smutną/ gitarą rozprutych strun/ nad ranem/ w pudle pamięci został/ zgrzyt odejścia/ szklistego kwiatu/ biegłem/ schodami wiatru/ do zamkniętych okien/ wczorajszego nieba.” Łatwo można pod powłoką tych metafor doszukać się żałosnej skargi na świat, na prawa, które każą odchodzić najbliższym i tęsknić do kochanych. Siewkowski czyni bohaterką swych wierszy kobietę, wybrankę serca, ale – co paradoksalne – także i on sam jest owym bohaterem. Kreśląc portret wybranki serca, tworząc erotyk codzienności, poeta pozostawia w poszczególnych utworach swój wyrazisty ślad. Ten ślad ginie w licznych odniesieniach kulturowych, w licznych figurach stylistycznych, ale potem pojawia się jakby niesiony subtelnym oddechem wiersza, jakby uwydatniony słowem. Poeta jakby pragnął uciec przed własnym odbiciem, jakby chciał zamazać w wierszach swój obraz. Niestety jego wysiłki obracają się przeciwko niemu – pragnąc uchronić własne wnętrze, bojąc się ran – poeta odsłania się w tych delikatnych wierszach najbardziej jak tylko można, wystawia serce na ciosy. Te erotyki są właściwie antyerotykami, a łzy stają się jedynie łzami pierrota. I poeta już wie, że „pęknięcie przechodzi/ środkiem twarzy,/ przecina usta.” Aleksander Jensko zadebiutował bardzo interesującym tomem – „Jesień Halderna” – opublikowanym w 1985 roku przez Wydawnictwo Literackie. Główna postać z tamtego tomiku pojawia się także w arkuszu pt. „Był maszyną”. I tutaj poeta zabudowuje przestrzeń obsesyjnymi, somnambulicznymi miastami, wieżami, i tutaj wprowadza tajemnicze postaci, zwierzęta, przedziwne twory. Rzeczywistość jawi się Aleksandrowi Jensko jako przeświecające się nawzajem światy snu, bólu, prawdy i kłamstwa. Kreowane przestrzenie zachodzą się na siebie, nakładają się na wcześniej opisane drogi i mosty – przepełnione są mrocznymi oparami śmierci: „– Jest – powiedział Koheleth – Miasto Zabijania,/ Miasto, z którego nie wracają wyprawy, Miasto omijane przez wichry, przez kary i zbrodnie/ Mówiąc to trzymał mi rękę na twarzy,/ Jakby dziwną narkozą pragnął mnie oświecić;/ I mówił dalej głosem matowym jak lampa:/ Lampa na biurku – cała w płomieniach liściastych,/ Lampa – co tworzy światy w laterna magica./ Widziałem, jak o świcie porannym wchodzę krokiem/ Przez bramę z żółtych desek, przez dziurę w kamiennym murze:/ Wiem, że z Miasta, gdzie wchodzę, wyjdę jako deska,/ Do pięciu pozostałych niezdarnie przybita,/ Klnąca, że coś miękkiego w środku się kołacze i gnije.” Bohaterowie liryczni Jensko nieustannie składają raporty ze swoich wypraw w tajemnicze przestrzenie. Poeta jakby wykorzystuje swoich poszczególnych, wymyślonych wędrowców by penetrowali zakazane dla zwykłych 227 śmiertelników szlaki. Wraz z nimi dochodzi autor na skraj nicości i przystaje nad urwiskiem – a oni fruną dalej, przenikają szczelne pierścienie schizofrenii i po jakimś czasie wracają ze łzami na policzkach i ranami na całym ciele. Mówią, "że nie należy wracać do Bayreuth”. Pokaźną serię arkuszy opublikował także Miejski Ośrodek Kultury w Gnieźnie i Biblioteka Publiczna Miasta Gniezna. Pilotujący tę serię poeta i reporter Krzysztof Szymoniak zaprezentował czytelnikom kilka ciekawych arkuszy. Publikacje te były często prezentacjami dorobku grupy poetyckiej „Drzewo” (Szymoniak, Kuczkowski, Laskowska, Grzechowiak). Niewątpliwie zbiorek wierszy Krzysztofa Grzechowiaka pt. „Wersja ostateczna” jest ważkim osiągnięciem poezji gnieźnieńskiej. Autor arkusza stworzył własną odmianę bardzo osobistej liryki wyznawczej. W swoich wierszach jawi się jako człowiek mądry, nieustannie analizujący różne informacje, ale też niosący w sobie jakąś skazę, pęknięcie – jakiś trudny do pojęcia ból. Ból sączący się jak zatrute źródło. Grzechowiak nostalgicznie, nieustannie wraca do tych momentów, gdy jeszcze „świat nie skalał go swoim brudem”. Ta najczystsza tęsknota, tęsknota do mitu sielskiego dzieciństwa, dzieciństwa łagodnego i szczęśliwego jest jakby główną obsesją, a zarazem tęsknotą i nadzieją poety: „I nie było treścią mojego dzieciństwa/ dlaczego to przydzielone w obfitości/ innym, choć nic nie wskazywało/ aby zasługiwali na taką wspaniałość/ natury czyli ręki Boga”. Poeta nie doczekał się jeszcze pełno arkuszowego zbioru wierszy, ale należy mniemać, że stanie się to wkrótce – tego rodzaju ostateczna, krystalicznie czysta wrażliwość prędzej czy później znajdzie drogę do czytelnika. Na uwagę zasługuje także tomik Macieja Krzyżana pt. „Próba”. Poeta zmierzył się w nim z przeogromną siłą sprawczą poezji Zbigniewa Herberta. Stworzył własną personalistyczną poetykę, będącą odpowiedzią na wyzwanie autora „Napisu”. Pan Memento i n.n. Krzyżana, to jakby alter ego samego autora, ale też jakby poblask słynnego bohatera lirycznego Herberta. Krzyżan traktuje swoje wiersze jako obszary próby – tutaj mierzy się z zagadkowością, siłą i pełnią artystycznego wyrazu figur autora „Trenu Fortynbrasa”. Ale postać stworzona przez Krzyżana ma też sporo rysów indywidualnych – ten bohater liryczny w każdym wierszu narusza jakby inne terytorium tajemnicy. Mierzy się z tradycją biblijną i kpi z pobożności tłumów, rozprawia o zjawiskach tego świata jakby posiadł mądrość absolutną i odsłania przed czytelnikiem głębie swojego wnętrza. Krzyżan w każdym wierszu stara się prowokować – rzuca wyzwanie literaturze i kulturze, wychodzi na spotkanie śmierci i zaciera za sobą tropy: „naprawdę nie wie czyj on jest/ Boga czy świata czy może jeszcze kogo innego/ nie spotkał też jak dotąd nikogo kto wiedziałby tak na pewno/ czyj jest i kto wobec tego wiedziałby co należy czynić aby/ temu komuś do kogo się należy podobało się to jego czynienie/ nie wie nawet tego czy jest kto taki komu/ ta jego niewiedza jest do czegokolwiek potrzebna/ doprawdy nie wie nawet tego/ nic już nie wie/ nic”. Mimo prób tworzenia logicznej wykładni personalistycznej podmiot Krzyżana przyznaje, iż najczęstszym jego doznaniem jest poczucie znikomości, bądź niematerialności. Dążenie ku stworzeniu w wierszach człowieka z krwi i kości, a zarazem próba ogarnięcia wykreowaną postacią rozległych przestrzeni kulturowych, ma jedynie walor komicznego pojedynku. Poeta wie o tym i mimo wszystko krzyżuje swój drewniany, podwórkowy miecz z prawdziwym, stalowym ostrzem... Ewa Cecylia Laskowska wydała swój tomik w Gdańsku, ale przeszłe powiązania z gnieźnieńską grupą „Drzewo” pozwalają omówić jej propozycję wraz z innymi autorami z piastowskiego grodu. "Pochód" prezentuje jakby kilka typów poezjowania – trzy cykle wierszy penetrują różne sfery egzystencji. Poetka jawi się w nich uwikłana w różnorakie ciągi przemian, bezskutecznie starająca się uwolnić z licznych metamorfoz. Na pierwszy plan wysuwa się jednak cykl przemian związanych z byciem kobietą i kobiecością: „Oszalała/ zamknięta w cyklach księżyca/ wydobywam się ze swojego ciała/ jak wąż uderzając głową o kamień/ ukryta w stercie liści/ czekam na pierwsze deszcze/ światłoczuła tkanka utlenia się/ w zetknięciu z porannym powietrzem/ jeśli deszcz przyjdzie za późno/ rozpadnę się w 228 podmuchach wiatru”. Laskowska opisuje w swoich wierszach sytuację kobiety porwanej przez wir, kobiety, która chcąc nie chcąc musi uczestniczyć w pochodach, musi wznosić transparenty, musi znosić kolejne podmuchy historii. Jej subtelna świadomość nie pozwala jej przyjmować świat taki, jaki jest, dlatego buntuje się, rzuca wyzwanie rzeczywistości. Pragnie ocalić swoją intymność, pragnie być sobą aż po księżycowe światło w żyłach. Niestety cykliczność zawsze odciskać w niej będzie swoje diabelskie znamię: „Czekam/ z zaciśniętą w talii szarfą pożądania/ nie śpię/ obracam się w szeleszczącej pościeli/ patrzę/ w księżyc o barwie zimnej jak/ cytryny na obrazach flamandów/ nie wiem/ czy ten poranek będzie pierwszy/ po urodzeniu czy ostatni przed śmiercią”. ________________ Grażyna Bielińska, Uczucie leśnej konwalii, KPTK, Bydgoszcz 1989, s.10. Joanna Mieszko, Strojenie, KPTK, Bydgoszcz 1988, s.10. Marek Grabowicz, Nihil – nihil– nihili..., KPTK, Bydgoszcz 1988, s. 10. Kazimierz Jułga, W smudze Wisły, KPTK, Bydgoszcz 1988, s. 14. Piotr Piaszczyński Głos, TTK, Toruń 1989, s. 32. Michał Siewkowski, Erotyk codzienności, TTK, Toruń 1989, s. 32. Aleksander Jensko, Był maszyną, TTK, Toruń 1989, s. 36. Krzysztof Grzechowiak, Wersja ostateczna, Drzewo, Gniezno 1986, s. 16 Maciej Krzyżan, Próba, MOK, Gniezno 1989, s. 12. Ewa Cecylia Laskowska, Pochód, ABKiS Alma–Art, Gdańsk 1988, s. 56. 1 Za Wiktorem Weintraubem, por. tegoż: Poeta i prorok. Rzecz o profetyzmie Mickiewicza, Warszawa 1982. 2 Por. Z. Dokurno, Bibliografia podmiotowa i przedmiotowa Konrada Górskiego (1913 - 1965), [w:] Księga pamiątkowa ku czci Konrada Górskiego, Toruń 1967. 3 K. Górski, Mickiewicz-Towiański, Warszawa 1986, s. 7 - 8. 4 A. Mickiewicz, Dzieła, t. XI, Warszawa 1955, s.453 - 454. 5 Por. Sekta Towiańskiego, „Noworocznik Demokratyczny”, Paryż 1843, s. 187 - 197. 6. B. Trentowski, Nauka proroków [w:] A. Sikora, Towiański i rozterki romantyzmu, Warszawa 1969, 218 - 220. 7 K. Libelt, Samowładztwo rozumu i objawy filozofii słowiańskiej, Warszawa 1967, s. 416 - 419. 8 S. Pigoń, Wstęp [w:] A. Towiański, Wybór pism i nauk, BN I 8, Kraków 1922, s. 4 - 5. 9 S. Pigoń, Zawsze o Nim. Studia i odczyty o Mickiewiczu, Kraków 1960, s. 256. 10 A. Sikora, Towiański i rozterki romantyzmu, Warszawa 1984. 11 K. Górski, op. cit., s. 17. 12 Ibidem, s. 21 13 Por. T. Żeleński (Boy), Mickiewicz a my [w:] Reflektorem w mrok, Warszawa 1981, s. 470. 14 K. Górski, op. cit., s.22. 15 Ibidem, s. 58: zob. też: A. Mickiewicz, Dzieła, t. XV, Warszawa 1955, s. 423. 16 T. Żeleński (Boy), op. cit., s. 472. 17 K. Górski, op. cit., s. 79. 18 Por. uwagi J.M. Rymkiewicza na temat bezdyskusyjnej wybitności Mickiewicza [w:] MICKIEWICZ, czyli wszystko, Z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem rozmawia A. Poprawa, Warszawa 1994, s. 5 - 6.