URSZULA KOZIOŁ Ptaki dla myśli DROGA 3 (Opowiadaj. – Opowiadam, opowiadasz, opowiada, opowia-daj, -dam, -dasz, -da, wystukiwały koła pociągu; -daj, -dam, -dasz, -da, –) Kolorowa puszka z brzękiem potoczyła się pod ławkę. Młody człowiek z melancholijną twarzą mima schylił się skwapliwie do nóg Szymona. Mi dispiace, scusi, powiedział w tym samym momencie, kiedy – scusi, florencka katedra wywinęła piekielnego młyńca w źrenicy Szymona i była mniejsza już nawet od tamtej lilipuciej klatki ze świerszczem, którą – scusi, usiłowano mu przed chwilą sprzedać. – To są ćmy! jeden z dwu starszych panów grających w szachy przy oknie zaśmiał się cieniutko. – Po prostu ćmy, których nie sposób zatrzymać; jakby całe ich furkotliwe życie było właśnie intensywnym poszukiwaniem płomienia tej jakiejś jednej świecy czy lampy, w którym pragną zgasnąć. – Czy to ja, czy to na pewno ja sam jestem tym, który tu niby jest? Szymon spod przymkniętych powiek gapił się bezmyślnie na staromodny płócienny pierożek na głowie mówiącego. (Opowiadaj, że kiedy pewien ubogi artysta mając około czterdziestu lat przybył po raz pierwszy do Italii i znalazł tu sposobną chwilę, żeby sobie to i owo wreszcie przemyśleć –) – Aber, aber, szpicbródka sąsiada z lewej od drzwi podskoczyła w niepohamowanej chęci wmieszania się w tok rozmowy własnym klinem – ćma, ginąc w płomieniu tej jakiejś jednej świecy, może zgasić także jej płomień! – Garde! Starszy pan siedzący z prawej strony Szymona kanciastym, drapieżnym ramieniem zbrojnym w czarnego laufra natarł na białą damkę swego partnera w płóciennym pierożku. – Zugzwang? czujna szpicbródka znów wyskoczyła o kilkanaście centymetrów do przodu i cofnęła się z wyraźnym zawodem. – Ale nie dla mnie, zanucił pan w płóciennym pierożku i – spod ziemi czy spod nieba – wyczarował niedostrzegalnego aż dotąd konia. Gra potoczyła się dalej. – Scusi, powiedział znów młody Włoch z naprzeciwka i krzywiąc się pociesznie podniósł upuszczoną po raz wtóry puszkę. Szymon na próżno usiłował omijać wzrokiem jego twarz. To chyba Iza wytknęła mu kiedyś, że nazbyt lgnie do anomalii i w ogóle do wszystkiego, co bywa kalekie nie tylko w dosłownym sensie. A więc teraz ta twarz tutaj, podobnie jak na przykład postać głupiej Julii, prawdopodobnie niegdysiejszej kurwy portowej, spotkanej przypadkiem w smażalni ryb w jakimś weneckim zaułku – bodaj czy nie przy calle Regina? – która odwodziła jego uwagę w bok od Cŕ d’0ro, w bok od Palazzo Ducale, w bok – (Julia-pięknotka spowita w zblakłe fatałaszki, strzępy piór i koronek jako kolejna mozaika w –; z twarzą umalowaną jak pierrot jako mozaika w –, popiskująca osobliwym ptasim skwirem nad wyżebraną miską polenty u tego tam serdecznego gbura jako –; albo jeszcze inaczej; mistyczne zaślubiny gbura z piracką gębą i Julii-pięknotki przy pomocy miski polenty w –; znów, znów? Opowiadaj, że kiedy szczęśliwym trafem przybył do owego centrum –) – Dzisiaj centrum sztuki znajduje się poza Europą, powiedział do nikogo melancholijny młodzian. Znowu żonglował swoją małą podróżną maskotką, miniaturową puszką konserw. – Paryż lub Rzym to już są tylko muzea; prawdziwy nerw nowo powstającej sztuki jest jednak –; scusi; skwapliwie schylił się pod ławkę. – Aber, aber – (Czy nazwanie puszki zupy firmy Pęle-męle dziełem sztuki jest równoznaczne z artystycznym jej przedstawieniem? Szymona znów zaatakował ten natrętny motyw, strzęp myśli 4 wyczytanej prawdopodobnie w jakiejś gazecie.) – Jednakże znalazłbym na to sposób, mruknął sucho jego sąsiad z prawej, składając jednocześnie podróżne szachy do torby. – A co, a co; znów remis! ucieszył się jego partner. Także i on gotował się do wyjścia. Szymon postanowił zająć jego miejsce. Wolał jechać twarzą do kierunku jazdy. Rzecz jasna, przy oknie. – Wystarczyłoby w obszarze ich żerowiska rozpiąć gęstą, świetlistą sieć, ciągnął sąsiad z prawej; wężowy ekler jego torby zsunął się z lekkim piskiem. – Ręczę, że to raz na zawsze zlikwidowałoby problem pańskich ciem. Szukają, powiada pan, swojej świecy? Więc im ją zbliżyć; wyjść niejako naprzeciw tej ich niezgłębionej, samounicestwiającej je potrzebie. – Kto wie, a jeśli wówczas wykształciłby się gatunek pozbawiony fototropizmu, uodporniony na wszelkie światło w ogóle? zaśmiał się cieniutko jego partner, poprawiając płócienny pierożek na głowie i wstając z miejsca. – Wyobraża pan sobie, jakie wówczas mielibyśmy z tym kłopoty? Wychodzili nie śpiesząc się i ustępując sobie nawzajem pierwszeństwa przy drzwiach. – Ja bym jednak zaryzykował taką siatkę z gęstych świateł, upierał się tamten. Dopiero teraz, kiedy wstał, dało się zauważyć, że lekko utykał na jedną nogę. – Mógłbym nawet coś takiego panu skonstruować; lub zlecić to któremuś ze swoich – Szymon przesiadł się. Mim, którego rozpraszającą twarz miał nadzieję stracić sprzed oczu, siadł jednak naprzeciw niego, na drugim wolnym przy oknie miejscu, i wdał się w rozmowę ze szpicbródką. Dwaj starsi panowie, gawędząc z ożywieniem – być może, dalej o tych ćmach – raz jeszcze przesunęli się za oknem wagonu. Jego były prawy sąsiad lekko utykał. Nikt nowy nie przybył. Jechali we trzech. Szymon celowo zagapił się w okno przedziału, żeby odwrócić twarz od współpasażerów, którzy przyglądali mu się – jak sądził – zbyt natarczywie, a których zdawał się skądś znać; w każdym razie musiał ich już kiedyś spotkać; zwłaszcza tego z farbowaną bródką. – „Nigdy jeszcze wolność zupy nie była tak nieograniczona, ale równocześnie nie była ona aż tak zniewolona, jak w puszce firmy «Pęle-męle»”, usiłował układaniem głupawych manifestów odwrócić uwagę od wspomnienia lęku sprzed kilku godzin, jaki nawiedził go w Giardino di Boboli. – „Obecny kryzys zupy polega głównie na kryzysie komunikatywności zakłóconej przez puszkę firmy «Pęle-męle!»”. Jednakże tamto było silniejsze; wracało; a zwłaszcza szok spowodowany przez owego „mecenasa z pałką”, który w żywy, odsłonięty nerw dopiero co powstającego dzieła wtargnął jak raniący źrenicę proch. „Aktywna bezradność”; Szymon spróbował wsłuchać się w dźwięk idei tamtego obrazu, jednakże wywołane hasło zabrzmiało równie pusto, jak owa zupa w puszce firmy „Pęle-męle”. Wprawdzie przez mgnienie w niewyraźnej przestrzeni rozgestykulowały się znaki i zderzyły ze sobą osaczające je linie, ale wnet rozpłynęły się przezroczyście, zanim zdołał dobiec do nich wzrokiem. Na nowo ogarnęła go apatia i poczucie nierealności istnienia w tym zbyt pięknym świecie, na który spoglądał z okna przedziału, jak gdyby nie pejzaż to był, ale film, nie okno, ale ekran, nie on, ale jakiś jego zastępca. Na przykład Leopardi. Raz jeszcze zanurzył się w cienistość jego idylli czytanych wczoraj. – Nam dzisiaj nie przysługuje już jednak luksus czystej neurastenii, pomyślał – nie przysługuje nam już wybór: włączyć się w tę podłą epokę czy nie. Naszym odludziem są teraz ludne ulice, płyniemy – wyspy pojedyncze – w tłumie podobnych wysp; rozbitkowie. Świat jest dziś równie wyalienowany w nas, jak my w nim. I tak oto wnosimy własną neurastenię w neurasteniczność tego świata, w którym już nie cherlawość wydaje się czymś kuriozalnym, ale tężyzna. Z tym wszystkim próbujemy włączyć się mimo to w bieg tej epoki, włączyć się, by protestować przeciw 5 niej; a więc i przeciw sobie. Czyli „aktywna bezradność”? Znów zamigotało światełko tamtej wizji i zgasło. Wiedział, że choć wróci do tego problemu, wróci już nie tak, i że wszystko, cokolwiek na ten temat wyrazi, pozostanie zaledwie kopią, imitacją, odbiciem tamtego nie istniejącego już obrazu, który choć nie był skończony, w jakiś sposób był właśnie gotów; kto wie, czy jego fragmentaryczność, która także jest już nie do podrobienia, nie wzmagała jeszcze dodatkowo sugestywności dzieła? Nigdy nie da się tego powtórzyć tak samo; zawsze będzie to o coś mniej, o coś inaczej, myślał Szymon i zastanawiając się, czy zgubiła go słabość, niewytłumaczalne wprost tchórzostwo, czy pycha, zacisnął dłoń, aż pobielały mu knykcie. Młody Włoch przybliżył ku niemu zatroskaną twarz i z wprawą wytrawnego aktora odegrał w przeciągu sekundy całą pantomimiczną scenkę współczucia, sympatii, chęci przyjścia z pomocą, ale Szymon niegrzecznie odgrodził się od niego łokciem wspartym na podokienny stolik i znów zagapił się w mijany krajobraz. – Założę się, mistrzu, że coś mu dolega, powiedział ten z melancholijną twarzą mima. Szymon rozpoznawał już głosy ich obu; mistrzem był zatem ten drugi z farbowaną bródką, który wyglądał po trosze na pokątnego handlarza dziełami sztuki lub narkotyków, po trosze – na członka tajnego sprzysiężenia albo po prostu na adepta którejś z tych modnych obecnie gałęzi nauk. – Chcesz, abym go pouczył bez słów? spytał mistrz. Zaczęli teraz obaj mówić szybko i Szymon chętnie zgubił wątek tej dziwacznej rozmowy, która zresztą nie interesowała go tak dalece. Oglądany pejzaż znów cofnął go w Giardino di Boboli. – I nigdy już nie objawi mi się biegnący przez bramy z pustek do pustek, znikąd donikąd ów ja-nie-ja diabli wiedzą z czego wysnuty, istniejący chyba tylko na zasadzie odsyłacza lub figuratywnego przypisu w tym, co pozostawało niefiguratywne, co było zaledwie aluzją do zmagań się z próżnią, która uchyla się i osacza, uchyla i osacza – Jak ów widnokrąg odczuty w dzieciństwie; ze swoją bezustannie uchylającą się linią; którą próbowałem podejść raz w nocy i przyłapać w jej znieruchomieniu; a wysokie drzewo, które brałem za jego graniczny pal, przemieniło się o świcie w centrum; i zwodniczo bliski okrąg znów przywabiał mnie ku sobie, ale pojąłem już, że nie uda mi się z tego centrum wyjść nigdy; że przestrzeń tylko pozornie ustępuje mi pola, podczas gdy w istocie jestem skazany na bycie w środku; w kole zakreślonym zaczarowaną kredą. I kiedy stałem tak, pokonany wyrostek pod wyniosłym drzewem, ozwały się dzwony w dalekim kościółku, gdzie czasami biegałem rano kalikować organiście wierząc, że i za moją sprawą ptak fugi wzlatuje w powietrze; i pomyślałem wtedy, że skoro każdy punkt na kuli i poza kulą jest centralny, żaden z nich nie może nim być w istocie; zatem prowadzono tu jakąś chytrą grę bez wyjawienia jej reguł. Czy to nie wtedy, czy to nie tam wyżłobiłem kozikiem w korze drzewa punkty i koła przekreślając jedne i drugie? I co to było: moje pierwsze heretyckie tezy żłobione przeciw przestrzeni, przeciwko temu, co pozornie stałe i co pozornie ruchome, pierwsze profanacje, czy też ustalenia pierwszych względności? I czy to nie wtedy posłyszałem głos tamtego drzewa: nie dość ci, że sam obierasz dowolne punkty za centrum widnokręgu? Rozejrzałem się. W pierwszym momencie nie zrozumiałem, skąd się tu wziąłem, o co poszło mnie i temu światu, że tak oto skaczemy sobie do oczu; a potem spostrzegłem piękno tego poranka, w którym znalazłem się oddalony od wszystkiego, co przesłaniało mi go dotąd. Słońce uniosło się już nieco wyżej; w powietrzu śpiewały skowronki; ich śpiew zdawał się podciągać nutkami w górę wzrost zboża i źdźbła trawy; cała ziemia wkołysywała się w ten śpiew, który 6 istniał jeszcze powyżej ptaka, nad ptakiem; wokół falował słodki zapach zboża; byłem sam w środku świata; ja i ta topola; byliśmy sami w centrum; w zbożu nawoływały się przepiórki dźwięcznym pit-pilit, pit-pilit; w dali, obrzeżony lasem i wzgórzami, napinał swoje koło widnokrąg. Opodal zakukała kukułka. Dobiegłem do tamtego miejsca. Kukułka odfrunęła. Rozejrzałem się. Topola została o kilkaset metrów za mną. Już nie była moim punktem centralnym. Siwa pliszka kiwała obok na kamieniu ogonkiem w górę i w dół; była najpiękniejszym ptakiem, jakiego ujrzałem tego dnia; wynikała wprost z ziemi, kamienia i liścia; zapragnąłem mieć tę pliszkę i nieść ją przed sobą na dłoni, żeby tak kiwała się ze srebra w srebro na wysokości oczu; ale odfrunęła; jej pióra były z pewnością równie wilgotne jak trawa; jeszcze przenikało je światło księżyca; chciałem ich dotknąć; ale odfrunęła. Puściłem się w drogę powrotną do domu, w stronę polnej gruszy wystrzelającej ponad wszystko. Była daleko. Biegłem więc i szedłem na przemian miedzami; świat był w kolorze błękitnym, złotym i zielonym; świerszcze, źdźbła zbóż i ptaki śpiewały w oktawie; moje bose pięty wklepywały w ziemię rytm odkrytego dzisiaj: wybieram. Spostrzegałem świat wyraźniej niż zwykle; oko i ucho rejestrowało barwę i dźwięk; wreszcie ta miedza przez łubin; wreszcie ta grusza; i wilga; grusza i wilga – jak dwa flety; zdyszany, z głową opadłą na kolana, wytracałem przez chwilę oddech; nad głową gwizdał ptak; i odfrunął; zielono-żółty. Rozejrzałem się. Topola była daleko. Była z boku. To grusza stanowiła centrum widnokręgu. Ponieważ teraz byłem przy niej. To ja nosiłem ten punkt w sobie. Ode mnie zaczynało się koło; od moich źrenic. Ode mnie pochodziła zdrada; od moich źrenic; ale i od zewnątrz. Od tego, co wysunięte z wewnątrz przecina się w przestrzeni z tym, co od zewnątrz wysnuwa się ku mnie. Osunąłem się pod drzewo. Byłem znów małym, pokonanym chłopcem, gdy powiedziała mi topola zostawiona daleko i z boku: czego chcesz od swoich źrenic; są takie małe, podczas gdy ja sięgam prawie do chmur, a przecież twoje źrenice mieszczą mnie w sobie. Czy ci nie dość, że przenosisz mnie z miejsca na miejsce w pamięci swoich źrenic? I znów podniosłem się. I popatrzyłem na słońce. I przymknąłem oczy. I oto w źrenicach, które były nie większe od mrówki, zmieściłem słońce większe od kuli ziemskiej. Szymon ocknął się i spojrzał uważniej w okno. – A to, co tutaj, jest twoje; ty to widziałeś – Nie wiadomo, czy jeszcze miał na myśli Leopardiego, czy już kogoś innego. Wzgórza tak łagodne, jakby ktoś równym oddechem przez sen unosił pierś i ta zastygała w półuniesieniu, wyłaniały się jedne przez drugie; kuliste kępy winorośli, między tym grot cyprysu, dzida w niebo, i rozpięta czasza pinii ubezpieczająca jak gdyby stabilność rzeczy tego świata, mijały i znów zabiegały mu drogę. – Teraz uczyń, mistrzu, swoje największe, powiedział mim odrobinę za głośno. – Największe, które już nie ma nic większego nad sobą, jest po prostu wielkie, wyjaśnił ten z bródką i odchrząknął uprzejmie. Szymon uzmysłowił sobie, że widywał tych dwu w Galleria Uffizi, a także w pobliżu swego pensjonatu. Musieli być jego sąsiadami tam, we Florencji. – A więc najmniejsze, które już nic mniejszego nie może w sobie zawierać, jest po prostu małe! zakrzyknął mim i skurczył się niemal do rozmiarów swojej puszki-maskotki. – Śnisz, że jesteś motylem z twego snu? ucieszył się mistrz. Teraz obaj przeszli na język francuski i Szymon rozumiał ich już bez trudu. – Nie wiem, którym z nich jestem, rzekł mim – i nie odczuwam teraz potrzeby wyodrębniania własnej osobowości; patrzę, lecz nie widzę; nazywam to niewidzialnym. Słucham, lecz nie słyszę; nazywam to bezgłośnym. Dotykam, lecz nie chwytam; nazywam to bezcielesnym. Tych trzech właściwości nie sposób rozdzielić, są złączone i tworzą jedność. Zamilkli. Szymon po chwili i jakby z wahaniem wrócił do własnych myśli, w których zresztą 7 już się pogubił i poplątał, od których odbiegł w dziwne przypomnienia ulirycznione zapewne odległością w czasie i przestrzeni od tego punktu, w którym tkwił teraz. Czuł się także zmącony dogłębnie wypadkami dnia, a różnorodne doznania krzyżowały się i roztrącały w nim nieomal na zasadzie interferencji fal; jak gdyby właśnie był wodą, w którą bez żadnej intencji wrzuca się kamień za kamieniem. – Trzeba by zacząć „od pieca”, postanowił, jednakże ten obiegowy idiom odciągnął go w kolejną dygresję. – Właśnie w tym również tkwią korzenie choroby wieku; nie wyłącznie, rzecz jasna, ale właśnie: również i w tym, że wychodzimy „od pieców”. To sprawa jakiegoś porażenia nerwów; jest coś zaczajonego w zakamarkach pamięci, co wprawia nas w niespodziewany popłoch w jakiejś chwili tak w końcu zwyczajnej, jak chociażby ta dzisiaj w Giardino di Boboli; jakże inaczej mogłoby do tego dojść! Jakże to wszystko mogło się tam stać! Jakże inaczej mógłbym dopuścić, żeby jakiś chłystek, szaleniec, bydlak – – Nie należy używać siły, rzekł przesadnie głośno brodacz. – Co najbardziej miękkie na ziemi, zwycięża twarde. – I tak dalej, ziewnął mim, ale brodacz ciągnął nie speszony tym: – Nie ma większego nieszczęścia niż niewystarczanie samemu sobie, powiedział, a Szymonowi wydało się, że mistrz spojrzał przy tych słowach na niego znacząco, z ukrytą intencją. – Bzdura, pomyślał – widzą, żem cudzoziemiec, i pewnie nie przychodzi im nawet do głowy, że coś z tej ich gadaniny rozumiem! – Za wielkimi armiami zawsze idą w ślad złe czasy, podjął mim, jego twarz błyskawicznie przeobraziła się w surowe oblicze cezarów. – Lepiej jest cofnąć się o stopę, niż pójść naprzód o cal, kto łatwo zaczepia, ten łatwo też traci skarby, uzupełnił mistrz i pogładził w zamyśleniu farbowaną szpicbródkę. – Prestidigitator, pomyślał Szymon niechętnie i odwrócił się do okna. – Jak zręcznie wyciąga króliki myśli z cudzego kapelusza! – Co zatem powinno przyświecać naszym mrocznym drogom? spytał młody. – Wzajemność, zawyrokował mistrz i w tej samej chwili obydwaj wyjęli gazety i pogrążyli się w zachłannej lekturze. Szymon rozluźnił się. Podsłuchana rozmowa irytowała go, ostrożną myślą wciąż jeszcze bowiem badał przygodę sprzed kilku godzin, która w efekcie wypłoszyła go z Florencji, gdzie był już trochę zadomowiony. Chciał do tego powrócić dopiero po czasie, gdy ochłonie z pierwszych wrażeń, jednak zabrakło mu cierpliwości. Pamiętał, że nie umiał sobie wytłumaczyć, czy to, co tam widział w owej chwili, było sennym obrazem czy przywidzeniem. Więc było to jakby w tym miejscu, skąd długa aleja skąpo ocieniona krzewami prowadziła do bramy ogrodu. Jednakże Szymon przypomniał sobie i to, że tamta aleja, która wyłoniła się przed nim wówczas, była raczej drogą, gościńcem; tak, kamienistym gościńcem zatarasowanym u swego wylotu bramą. Niebo było intensywnie niebieskie z wewnętrzną pozłocistością od świateł, a droga intensywnie biała, rozżarzona od skwaru, i nie widziało się, był teraz tego pewien, niczego więcej oprócz niej; a także oprócz tej bramy i nieba; jak gdyby kto szlak ów wydeptał przez próżnię. Drogą biegł człowiek i dyszał. Słyszało się jego rzężący oddech i klaśnięcia bosych stóp o głazy. Dobiegł do bramy i na moment zawisł całym ciężarem na kracie, ale nie bezwładnie, tylko – jak to bywa u ryb wyrzuconych z wody – wibrował na niej faliście. Szymon wzdrygnął się, bo oto mim siedzący przed nim jął – nie odrywając się od swej lektury – drgać rytmicznymi skurczami jak ryba rzucona na piasek. Trwało to jednak przez taki ułamek sekundy, jaki wystarcza dla mgnienia przywidzeń. Pociąg mknął równo, monotonnie, koła wystukiwały teraz jakieś tam tylko swoje arezzo-arezzo-arezzo; biały, liliowiejący obłok przybrał mijane wzgórze w chwilowy czepek królowej Saby, drapieżny profil księcia Urbino, 8 wyzbyty purpury stroju, przesunął się za szybą i zniknął w korytarzu; Szymon przetarł twarz wierzchem dłoni i dwa konne zaprzęgi, wryte aż dotąd naprzeciw siebie w falującej przestrzeni winnic, nagle minęły się w pełnym galopie roztrącając powietrze tętentem. Migawki z Piera, migawki z Piera – sapał pociąg. Dwaj jego towarzysze podróży złożyli jednocześnie gazety i jednocześnie wyszli na korytarz. Szymon dosnuwał przypomnienie owego biegnącego, który zawisł na kracie, a potem jął walić pięściami i szarpać furtę, która nie ustępowała. Przez chwilę słychać było tylko jego świszczący oddech i głuchy łomot. A potem biegnący przestał kołatać, wspiął się. Nogi osuwały mu się ze śliskich ornamentów, palce wczepiały się w najeżone floresy, raniły się o sterczące kolce metalowych jaszczurów. Dźwignął się wyżej. Wystękał to swoje wyżej i znów się obsunął. Wreszcie znalazł się na samym wierzchu bramy, przełazi na drugą stronę, odwrócił się jakby w stronę Szymona, a wtedy sforsowana brama samoistnie otwarła się na oścież. Ten człowiek zdawał się jakby już coś wiedzieć o tym; gwałtownie obejrzał się za siebie. Przed nim zarysował się identyczny pejzaż jak przed chwilą: metaliczna pustka, metaliczne niebo i metaliczna droga wiodąca przez próżnię i wreszcie ta brama, którą musi się sforsować, choć nie wiadomo, czy wiedzie dokądkolwiek. Poderwał się; biegnie do nowej przeszkody. Dyszy. Szamocze się, szarpie, spogląda w górę, mierzy tę wysokość, jakby chciał ją przeskoczyć; opuszcza ręce, opiera głowę o kraty, pokorny, zdaje się czekać na cudowne otwarcie – Znów się wspina, osuwa, wspina. I znów, dopiero gdy jest po drugiej stronie, otwiera się ta brama, żeby znów ukazać białą, kamienną drogę przez próżnię i zdobnie kutą u swego wylotu furtę. Biegnący podnosi teraz z drogi kamienie, z furią rzuca nimi o kratę, zanim nie dotknie jej rękami, zanim nie zacznie w nią kopać i zanim znów – Teraz już nawet nie sprawdza, czy bramy otwierają się tuż po ich sforsowaniu, biegnie ku następnej i następnej, sam w bieli drogi, w błękicie i w słońcu ukazanym nie tyle przez jego okrąg, ile przez wyrazistość ostrych świateł i cieni, sam, tylko sam – Malejący w perspektywie człowiek aż do pyłu człowieka i brama malejąca w perspektywie aż do pyłu bramy; pył człowieka, pył bramy w obszerniejącym wciąż bezmiarze przezroczystej przestrzeni – – Czyli odwieczna tęsknota za fabułkami w sztuce, jak by powiedział Ben – głód anegdoty. Szymon pamięta, że w chwili, gdy to pomyślał, postanowił odpocząć. Osunął się na trawę, ale nowe pomysły korciły go, sięgnął po szkicownik i nie podnosząc się z miejsca, nabazgrał w nim grubymi kulfonami: „dynamiczna daremność”. Pod spodem dopisał z wahaniem: „bezradna aktywność” i opatrzył to znakiem zapytania. Słońce szczęśliwie ustawiło się tak, że napięcie, w jakim znajdował się dotąd, zelżało. Drzewa, pod którymi spoczął, rzucały mu skąpy cień na głowę. Z ich spękanej kory na pniu i na bezlistnych jeszcze gałęziach wysypywały się chaotycznie fiołkowe pyszczki kwiatów. Dziwne plamy rozlane na całym obszarze ciemnego pnia, łaty barwne. Niektóre gałązki były miejscami spowite kwieciem tak szczelnie, że przypominały palmy wielkanocne z rodzinnego kraju. – Po prostu „albero di judo”, wyjaśniła mu kiedyś signora Patrycja, gdy ją o to zapytał – tak przynajmniej nazywamy je tutaj. U nich to wszystko jest „po prostu”: po prostu Giotto, po prostu Piero, Dante... i stos na placu, na którym po prostu ktoś spłonął. Uniósł głowę. Czarny kundel, którego zauważył już wcześniej, okrążył teraz to miejsce, na którym on spoczywał, z taką uwagą i namysłem, jakby chciał zakreślić wokół niego idealny krąg. – Musiał pewnie zwąchać moją kiełbasę, pomyślał Szymon. Sam poczuł głód. Pamięta, że wyciągnął z chlebaka wysłużoną finkę i odkroiwszy plaster salami, począł go żuć. Fiolet; kolor 9 ten atakował go z różnych stron ogrodu; albero di judo, glicynie.. to przypomniało mu Iz fiołkooką i jego zazdrość („nie pokazuj oczu”); zagłębił się w myślach o Izabeli lub raczej w rozpamiętywaniu owego pośredniego ogniwa wysnutego przez nich dwoje ku sobie; jakiejś swoistej „szymonizy”, która chybotliwie próbowała zjednoczyć te dwa niezespajalne kręgi, jakimi byli i którymi musieliby pozostać, gdyby właśnie nie owa „szymoniza”, byt idealny, obszar wysnuty z ich wspólnego tchnienia. Tętent zbliżającego się aleją konia zaskoczył go nieprzyjemnie. Pamięta, że pomyślał natychmiast o patrolu policyjnym. Nie wiedział, czy dozwolone na przykład było leżenie tu. Jednakże było już za późno na zmianę pozycji. Nie chciał okazać popłochu. Dyskretnie sięgnął do kieszeni; na szczęście miał dokumenty przy sobie. Postanowił zachowywać się, jak gdyby nigdy nic; ot, leżąc na brzuchu, coś sobie do-ry-so-wy-wać. Stąpanie kopyt końskich zawisło prawie tuż nad nim. Lawina formułek proponujących mu porozumienie się w jakimkolwiek języku spadała za jego plecami. Oschły, drewniany głos. Jak uzgadnianie wyboru broni przed pojedynkiem; na szable czy na pistolety; na udeptaną ziemię; albo i na topory. – Dobra, dobra, myślał Szymon nie ruszając się z miejsca. – Ja cię nie widzę; jestem pochłonięty pracą twórczą; gadaj zdrów! W brzuch uwierały go gruzłowate wypukłości gruntu, których przedtem nie czuł. Cierpła ręka. – Szukałem pana, powiedział beznamiętnym głosem tamten; i Szymon pamięta zimny dreszcz, jaki go od tych słów przeniknął. Ale wtedy spytał z udaną swobodą: – Pan mnie zna? Jednak nie odwrócił głowy. – Niezupełnie, powiedzmy, że tak sobie wyobrażałem tego, którego szukam, kogo potrzebuję.. proszę mi dać ten obraz; zapłacę; pan mi go da zaraz, w tej chwili. Szymon zerknął w stronę głosu i – pamięta – że nie tyle swym zwyczajnym okiem, ile jakąś jego owadzią wypukłością dostrzegł poza sobą skrawek ciemnej peleryny, but w ostrodze, coś jakby zarys czapki mundurowej. – Diabli nadali mecenasa z pałką, pomyślał z irytacją pomieszaną z rozbawieniem. Chciał się wyraźnie żachnąć, a przede wszystkim wstać i odwrócić się wreszcie twarzą w twarz, jednakże coś irracjonalnego sparaliżowało mu ruchy. Odczuł lęk, a może raczej echo tamtego lęku doznanego przed laty, kiedy obcy mężczyzna we wrogim mundurze wszedł do ich domu i – – Tego szukałem, ciągnął tamten tak wysoko nad nim, wyżej o wzrost konia i swój wzrost, dwa albo trzykroć wyżej od poziomu ciała leżącego w trawie. I gdy Szymon niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji wahał się jeszcze między rozbawieniem a irytacją, tamten wywoływał swoim suchym, szczekliwym głosem cyfry, jakby prowadził jakąś licytację: piętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia pięć dolarów.. i: pac; pac; pac; monety spadły tuż obok Szymona, który już prawie podnosił się z miejsca – A wtedy nastąpiło właśnie to: nagły sus konia, trzask rozdartej materii, świst powietrza, łoskot kopyt i ponad wszystkim – czarny łopot peleryny. Szymon, wpółuniesiony na rękach, runął twarzą w trawę i trwało to długą albo krótką chwilę, zanim usłyszał znów zwielokrotniony tętent, który zawisnął przy nim lub nad nim. – Co panu jest, ej, panie, słabo panu? Usłyszał głos jakby zatroskany i jakby podwójny; przewrócił się na wznak: otwarł oczy. Dwu młodych policjantów spiesznie schodziło z koni, obaj mówili jednocześnie i obaj to samo i razem, z jednakową życzliwością schylili się podnosząc go do pozycji siedzącej i podtrzymując w tym świecie plamistym od fioletu, wachlowali identycznymi chustkami do nosa. – Gdzie on, tamten? wybełkotał Szymon i gdy spoglądali pytająco to na siebie, to znów na niego, wskazał im głową strzępy swego obrazu. – Tym nożem? zapytał jeden podnosząc z trawy 10 finkę Szymona. – Nie, to mój nóż, Szymon nie krył zdziwienia, że jego finka znalazła się poza chlebakiem. Ukradkiem przeczesał trawę wokół siebie. Po pieniądzach nie było śladu. Tymczasem pierwszy policjant, który pocwałował we wskazanym kierunku, wróciwszy, rozkładał ręce. Teraz obaj dawali sobie za plecami Szymona tajemnicze znaki. I to chyba wtedy zrodziło się w nim podejrzenie, że oto w przypływie mrocznego szaleństwa sam zniszczył swą pracę i myśl ta, pamięta, obezwładniła go zupełnie. – Pan jest zmęczony, bardzo zmęczony, rzekł łagodnie jeden z policjantów. – Pan pewnie nie zdążył jeszcze zjeść swego spaghetti; Italia jest piękna, niezaprzeczalnie; otóż nel mezzo del cammin di nostra vita, warto pamiętać: vita brevis ars longa. Les temps héroďques sont passés. Co do niego, zechce wybaczyć; wygląda jak nave senza nocchiero in gran tempesta. Gedanken sind zollfrei? He thinks too much; such men are dangerous. Czy pomóc, odprowadzić gdzieś? Szymon gapiąc się na dobrodusznie rozgestykulowane ręce swych opiekunów, potakiwał bezmyślnie: – o, yes, si, si, oui.. iam, iam, non faciam.. natürlich; aber.. iam, iam, non faciam – Odchodząc stawiał nogi może odrobinę za sztywno. Czuł, że – już na koniach – obserwują go i że wahają się, czy nie lepiej by – Nie widział już, który ze strachów przeważał w nim. (A Izabela nie wierzyła mi!) – To, panie doktorze, czasami nawiedzało mnie dawniej, trzeba będzie wyznać – stany lękowe; na przykład... w najwyższym oknie drapacza chmur przyśrubowana huśtawka; ja na niej; tyłem do ulicy i: chyb-; chyb-! Dyrdał półbiegiem. – Tak, miałem już wcześniej takie tam, ni to na jawie, ni – Na przykład szczury: (opowiadałem ci to, Izabelo!) suną; łeb przy łbie, bok przy boku, ławą. Jak ruchoma ziemia. Ocean. Ryglujemy się w domach. Jeszcze wodę do naczyń, papierosy – Widać je już wyraźnie; bokiem w bok, łbem przy łbie, zespolone, suną. Najpierw, kiedy jeszcze spoza rogu domu wylewają się w przód; szary język; a w chwilę potem słyszy się je już nad; i czepiające się zewnętrznych ścian porowatych elementów suną, spadają, gramolą się, chroboczą; chrobot w rurach, chrobot w ścianach, szklany pisk, ześlizg z szyby – (I to także zbagatelizowałaś, Izabelo!) Szymon gwałtownym ruchem otwiera okno przedziału. Wychylony w łagodny, jakby zdjęty z płócien mistrzów odrodzenia pejzaż, przyłapał się na zdyszanym oddechu. – Co za bzdury, pomyślał. W rezultacie okazało się, że miał te pieniądze, te trzy monety. Znalazł je w chlebaku. Przypomniał sobie uczucie ulgi, gdy okazało się, że to nie on, tylko tamten był szaleńcem; jakiś maniak, tępy bydlak, którym nie warto sobie głowy zaprzątać! – Zatem... (Opowiadaj; opowiedz, jak pewien ubogi artysta, który znalazł wreszcie sposobny moment, żeby sobie to i owo przemyśleć, zamiast – ) Dwaj towarzysze podróży wrócili do przedziału. – Obok jest kawa, można się napić, rzekł młody Włoch. Szymon powiedział, że nie czuje pragnienia. – Jak na cudzoziemca, mówi pan całkiem nieźle po włosku, zauważył brodacz. – Uczono nas w szkole łaciny, Szymon powiedział to z godnością. – U nas, to znaczy gdzie? spytał brodacz. I gdy Szymon wyjaśnił, brodacz wstał uroczyście i rozkładając teatralnie ręce, powiedział: – witaj, rodaku, na ziemi włoskiej! 11 TANIEC PAWI 12 Zum Beispiel Villa Borghese.. dlaczego niby „zum Beispiel”? Ponieważ nie znał niemieckiego zum Beispiel. I mnóstwa innych języków zum Beispiel. Jednak kiedy się idzie kulejąc (och, ten paluch u nogi otarty do krwi!) przez obce miasto, wypada „myśleć z cudzoziemskim akcentem”. A przy tym w trakcie „zum Beispiel” raźniej się kuśtyka. Szymon, raz jeszcze przestudiowawszy mapkę miasta, zdecydował się na zwiedzenie ogrodu zoologicznego. Postanowił tego dnia odpocząć od galerii i muzeów; trochę dlatego że poczta z domu, która po zakończonym strajku listonoszy dotarła wreszcie do jego rąk, wytrąciła go z równowagi; a trochę dlatego, że był już, porządnie zmęczony dawką zwarstwionych kultur, jaką Rzym aplikował mu na każdym kroku. Wprawdzie przybył tu właśnie po to, ale – jak mu usłużnie podsunął Manieczek Dwa, jego wewnętrzny podpowiadacz – nielogiczność także niekiedy potrzebna jest ludziom, i z niej bowiem powstaje coś dobrego. Zeno w tym miejscu wtrąciłby pewnie (na zasadzie przemnożenia zwischenrufu!) jakieś zum Beispiel: „Najmądrzejszemu nawet człowiekowi potrzebny jest od czasu do czasu powrót do natury, to znaczy do zasadniczo nielogicznej postawy wobec wszystkich rzeczy”. Ten Zeno! Właśnie napisał, że Piękna Nieznajoma pędzla anonimowego mistrza z Ferrary, której reprodukcję Szymon wysłał mu zaraz po pierwszej swojej wizycie w Campidoglio, jest prawdopodobnie Laurą de Novis, ukochaną Petrarki i praprababką markiza de Sade. – Możliwe, całkiem możliwe; jest zbyt piękna, żeby była niczyja, myślał Szymon, sprawdzając znowu na mapce miasta obrany kierunek. – A poza tym Iza ma zupełnie podobny sposób zamyślania się; lub raczej zapatrzenia.. w coś dalekiego, co jednocześnie tkwi jakby głęboko wewnątrz niej samej. Zasępił się na moment z powodu kartki Izy, wysłanej – sądząc po datowniku – tydzień wcześniej od dwu pozostałych listów, które przyszły równocześnie z nią (te strajki!) a także z kartką od Zena. Wiadomość, że Ben, brat Izy, został prawdopodobnie usunięty ze studiów, rozdrażniła go. – Czy wiecznie będzie mi się zaprzątać głowę domowymi kłopotami? W nagłym przypływie irytacji odtrącił lakoniczną pocztówkę Izy. – No więc przynajmniej tu dajcie mi z tym spokój; niechże się nie miesza w nie swoje sprawy! Pozostałe listy czytał już bardzo pobieżnie. Wrócił do tego, co napisał mu Zeno, potem – rozżalony na siebie i na Izę – znowu wziął do rąk któryś z jej listów, jednak czytane literki jeszcze przez dłuższą chwilę skakały mu przed oczyma, nie chcąc ułożyć się w żaden sens. Gdy zaczął wreszcie rozumieć to, co czyta, wtedy wszedł Alberto, zdyszany jak zwykle i jak zwykle zaczął pod byle pretekstem opowiadać mu nową (którą to już z kolei!) wersję śmierci tego jakiegoś Piotra. Szymon stanął wtedy przy oknie. Bzowe grona kwiatów, które zrazu brał właśnie za bzy, przelewały się przez żywopłoty i pięły wzwyż po murach. – Ostrzyc i do łopaty, prychnął Szymon. – Te glicynie? zdumiał się Alberto. Tak więc postanowił tego dnia zrezygnować ze zwiedzania muzeów; nie czuł się zdolny do „abstrakcyjnych kontemplacji”, jak to sobie określił. – Oderwać się od tego, oderwać.. ale czy można oderwać się od rzeczywistości, skoro nawet we śnie – Snując się teraz po Villa Borghese w blasku jaskrawego poranka, czuł się jak zapóźniony przechodzień, któremu niespodziewanie dozwolono przekonać się namacalnie, że Rzym położony jest na wzgórzach. Su e giú. Su, Su e giú, giú; proste. – Droga w górę i w dół jest jedna i ta sama, ozwał się znów jego wewnętrzny podpowiadacz, Manieczek Dwa. – Ogień żyje śmiercią ziemi, śmiercią ognia powietrze, itd., itd. Panta rhei. Wszystko płynie.. ale czy dopływa? I ku czemu płynie, jeśli płynie w ogóle to, co uznane za płynące, mieści się, zum Beispiel, w jakimś naczyniu, powiedzmy, na kuli ziemskiej, która jestże naczyniem czy jego treścią? Zatem ku czemu płynie; dove – I znów to słowo torujące mu pierwsze przejścia w nieznanym: dove; jasną smugą wystrzeliło pod lazur nieba; dove; radosne uniesienie rozkolebujące przestrzeń; dove; gdy – podawany z 13 oczu do oczu, z gestii do gestu – wstępował ku –; dove; otwierające mu zatrzaśnięte furty; dove; gdy – sobą zaprzątnięty przechodzień (jak chętnie, chętnie!) przystawał, by razem z nim rozważać „dove”, smakować „dove”, tę wątłą nić jednającą ich na moment od nowa czymś znajomym i równie spójnym jak ogień, powiedzmy; błysk zapałki użyczanej z tą samą spontaniczną skwapliwością i tajemnym porozumieniem; bez zapłaty. Dove; odruch-błysk. (Skąd przybywasz; dokąd odchodzisz; jakie nowiny. Witaj, przechodniu; ave; bądź, pozdrowiony; ave; dokąd odchodzisz; dove; ave-dove; pomyślnych wiatrów, wędrowcze. – Z „ave” zachwytu ten maszt, a szorstki łopot żagli z „dove” mego okrętu; nawy; nie, korwety. Patrzcie, jak zwrotna jest ta łupina, moja korweta prąca na podbój niewidzialnych obszarów; ekspansywnie. I póki we mnie nie zmilknie „dove”, poty świat będzie mi stał otworem; więc ave „dove”; ave „dove”.) Szymon niespostrzeżenie dla siebie dał się porwać tej błękitnej fali powietrza, jego przejrzystej ścianie z ulotnym freskiem spamiętanego Piera; a już i Giotto, i Pinturicchio wiosła mu drugie podawał i barwny tłum anonimów zagarniał go w swój hieratyczny chór wstępujący ku niebu; po zblakłych stopniach farby; ku niebu; w łuskach światła; w żaglach przestrzeni; w łopocie prądów. Już prawie mierzył włócznią w tarczę słoneczną, gdy – tego właśnie ranka – kadłub jego korwety, prącej ku górze, zarył z trzaskiem w mieliznę; w obezwładniające ruch świszczące diuny jakiegoś „teraz”; i jakiegoś „tam”; albo „tu". – Czyżby więc nigdy, nawet we śnie, nawet w półjawie nie udało się od tego oderwać? Znalazł bez większego trudu wejście do zwierzyńca i zagłębił się w jego aleje. Krzyk białorękich gibbonów, przeraźliwie smutny jak oszalała piszczałka, niósł się z dalszych zakątków ogrodu i wikłał się z głuchoniemym krzykiem pawi z drugiego krańca. Szymon zawahał się. „I przybyła Izyda, przybyła Neftyda, jedna z nich to kobuz, jedna z nich to sokół.. płacz, płacz, Izydo” – zasłyszany motyw przypłynął ku niemu niespodzianie i zaraz zapadł w głąb; już bez dalszego ciągu. Minął klatkę z szakalem i skręcił w prawo. Przejmujący ton piszczałki gibbonów ponownie dobiegł do jego uszu. – A cóż nas tutaj przyniosło, cóż nas tutaj przyniosło! prawie słyszał głos Iz zaśmiewającej się w opustoszałym zwierzyńcu tam, wtedy, gdy w mżawce przenikliwego deszczu snuli się pośród markotnych ptaków, które z obrzydzeniem strząsały wilgoć z tego tam pióra w skrzydle czy ogonie; cóż nas tutaj przyniosło! Bezwiednie krążył myślą wokół jednego zwłaszcza listu, a ściślej, zdania z listu Izy, które poruszyło w nim echo nigdy właściwie nie dopowiedzianych do końca spraw poprzedzających okres szymonizy; spraw, które kładły się cieniem na spodzie barwy tego nowego, już wspólnego ich obszaru; osobnym cieniem Izy i osobnym cieniem jego; dwój-cieniem, wobec którego oboje byli w równym stopniu bezradni i w którym oboje wymijali się ostrożnie, w milczeniu; z odwróconymi głowami. „I nadal opowiadam ci sny, kiedy idę przez nasze bezludne zarośla akacji na rumowiskach – pisze Iza. – Ta ruda góra miału – pamiętasz? Wciąż jeszcze jest przy naszej drodze; w tym samym miejscu. I paszcze dźwigów przekładające bloki gotowych prefabrykatów nadal mają w sobie coś upiornego. Kiedy chodziliśmy tędy razem, nie zwróciłam uwagi, że tu właściwie nie widzi się człowieka; jest kopcące usypisko miału, są metalowe paszcze dźwigów żujące zachłannie te swoje gigantyczne tabletki bloków.. wszystko to porusza się, chrobocze, chrzęści i zdaje się czynić to bez niczyjej pomocy, bez udziału człowieka, który – w każdym razie – jest niewidoczny. I prawdopodobnie dlatego ten niesamowity pejzaż, zasnuty rudym pyłem miażdżonego gruzu jak dymem, skłaniał nas do zwierzeń o znajomych ze snu, które bezwiednie – pamiętasz? – podejmowaliśmy zwykle w tym właśnie miejscu – 14 Jaka ja głupia; rozpisuję się tak szeroko o czymś, co przecież znasz tak samo dobrze jak ja, a może właśnie piszę dlatego, że już to znasz, może odwołuję się do tych chybotliwych nici łączących nas tak chybotliwie, ponieważ chcę zanurzyć się bodaj w pozór Twojej tu obecności; jestem niespokojna o Ciebie, kochanie; w ogóle jestem niespokojna. Mam teraz znowu te swoje noce, wiesz –” Zmęczony bezcelowym kuśtykaniem siadł wreszcie na ławce w opustoszałym zakątku zwierzyńca i łakomie zaciągnął się papierosem. Czuł się wytrącony z rytmu dnia zarówno z powodu tych listów, jak i z powodu porannej wizyty Alberta, który uznał za stosowne wtajemniczyć go w kolejną wersję śmierci Piotra; jeśli ten Piotr istniał kiedykolwiek! Znaleziony rękopis niczego nie dowodził, zwłaszcza że zapiski robione są po włosku, podczas gdy Alberto utrzymuje, że Piotr, który już to miał sobie podciąć żyły w wannie, już to utonąć u brzegów Capri, był rodakiem Szymona. Cóż stąd? Jednakże niedbale nabazgrany na okładce zeszytu tytuł: „Pory roku, czyli realne w nierealnym”, zaintrygował go. – Zobaczymy, mruknął wsuwając zeszyt między swoje papiery na stole – zobaczymy. Zaciągnął się papierosem. Naprzeciw niego, na rozległym placu ptaszarni, przeginały się pawie. Właśnie w tej chwili jeden z nich nagle roztoczył swój tren. Jego pióra ogonowe przekraczały długość półtora metra. Ptak był z wierzchu zielony, ale głowę, szyję i górne piersi barwiły pióra purpurowo-niebieskie z zielonkawym połyskiem. Orzechowobrunatne lotki łączyły się z zieloną pokrywą ogona, która rozszerzając się ku swoim końcom tworzyła mieniące się oka. Krótkoskrzydły, unosił wysoko małą główkę zdobną w czubiasty diadem z dwudziestu paru piór. Stał, królewski na wysokich nogach, święty ptak Indii i Cejlonu, Grecji i Italii, i stojąc tak, był sam sobie tłem i ornamentem. – Hokusaj pawie malował! wyrwał się z kolejnym popisem jego wewnętrzny podpowiadacz, Manieczek Dwa. Przypomniał sobie, że widział je istotnie o kilka kroków stąd, w galerii przy viale delle Arti. – Więc to jest właśnie tak, rozmyślał Szymon wystawiając leniwie twarz do słońca; – ledwo na coś spojrzysz, już okazuje się, że ktoś to zobaczył przed tobą, i znów pozostajesz którymś dopiero z kolei. Ale drepczesz potulnie swoje su e giú. Dla sprawdzenia. Do diabła z pawiem. Ostrzyc i do łopaty! Z bocznej alejki wyłoniła się młoda kobieta z dzieckiem w wózeczku i kierowała się wprost do jego ławki. Postanowił odgrodzić się od jej niepożądanej obecności. Rozmyślnie zagapił się w spacerujące ptaki. – Więc dajmy na to, pawie... tak, to chyba w rozmowie Ulrycha z Agatą było coś o tym, że miłość opiera się na rozmowności i że gdy człowiek jest dojrzały, wtedy rozmowy tworzą jego pawi ogon, który – jeśli już nawet stanowi zaledwie resztki piór – tym żwawiej się rozkłada, im później to następuje. A więc i tutaj doścignął go Zeno ze swoim mistrzem. Przez przezroczyste bramy przestrzeni, jak gdyby nic, przefrunął oto ze stertą tamtych przekładów i, jak gdyby nic, rozpoczął swoje: – eja, – eja! Ten Zeno! Szymon raz jeszcze dał się uprowadzić z błękitnej korwety na tamtą ich rozklekotaną tratwę pod nie okorowanym masztem... choć zarzekał się, że tu przynajmniej da sobie z tym spokój. Jednakże od rana krążył myślą wokół tamtej ich starej chałupy, a przede wszystkim wokół Iz, odbiegłej samopas poza wiadomy obręb szymonizy w nieprzyjazne mu „mam teraz znowu te swoje noce, wiesz”. Wspomniał lub może tylko zahaczył przelotną myślą o Melissę i Nuba, przygodne duchy opiekuńcze Izabeli z czasu „nocy jej życia”, kiedy on sam jeszcze nie wiedział nic o istnieniu Izy i kiedy ona także nie wiedziała nic o istnieniu Szymona, a cały rozhukany świat przelewał się nad jej głową nierozumnym bełkotem, falą oszalałą.. Wtedy podobno właśnie Melissie z Nubem udało się przyholować ją bliżej brzegu; niepewnie, jak mówiła, ale przecież bliżej stałego lądu; jeśli taki ląd w ogóle jest dla kogokolwiek, kto już na poły zatonął. Ale mówiła (tak przynajmniej mówiła!), że jest; że odnalazła go w ich szymonizie; 15 a mimo to „mam teraz znowu te swoje noce, wiesz –” Melissa z Nubem, tak nierzeczywiści dla niego, jak dwie orientalne statuetki oglądane w którymś z tutejszych muzeów, wybłyśli w przypomnieniu i zgaśli. Czuł bezbrzeżną bezradność wobec tamtego zrębu jej życia, które dokonało się, zanim w ogóle przeczuł istnienie Izy i zanim w ogóle stała się Izą, bo wtedy była kimś innym nawet z imienia. Chciał jej powiedzieć: nazwij to sobie, oswój ten mroczny pogłos czarnej gwiazdy; czeluść po niej. Bo skoro nawet to, co błyszczy na firmamencie, jest częstokroć zaledwie świetlnym echem, sygnałem poistnienia dobiegającym do naszych oczu z takim opóźnieniem, skoro jest ono jakimś złudnym śladem po gwieździe, jej widmem – zatem może być i tak, że również ów mrok w tobie jest echem dawnego, już nie istniejącego źródła mroku, jego odbitym echem, przepływem fali odbić; i trzeba się pogodzić na ów dobiegający nas cień momentu, jego wędrowną mroczność istniejącą już poza swoim źródłem na zasadzie samego śladu, tak jak godzimy się na lata świetlne, na istnienie już nie istniejącej gwiazdy; bo – być może – oczy umarłych, ich zastygła źrenica wciąż z jednakową siłą trzyma nas na uwięzi tym wszystkim, co istnieje poza jakimkolwiek czasem, ponad nim, bo w nas jedynie. Czyż uczucia, jakie żywimy, umierają wraz z osobami, do których je żywimy? I czyż nie jest tak, że zawieszenie głosu między nimi odeszłymi a nami, którzy po tej stronie zapytujemy i mimo że bez odpowiedzi, wciąż zapytujemy od nowa – czy zatem ów stan narastającej między nami odległości i milczenia nie pogłębia bezustannie tej ciemnej rysy pomiędzy obydwoma światami? Ale Iza nie chciała podjąć tego tematu; nigdy nie udało mu się jej skłonić do dłuższej rozmowy, najwyżej do wykrzykników bezładnych, z których zresztą także wycofywała się w popłochu, jak gdyby sądziła, że odmowa nazwania tych spraw jest odmową rozgrzeszenia losu z jego bezwzględności; jest odmową przyznania się do porażki; jest odmową wiedzy czy też raczej nieprzyjęciem tej wiedzy do wiadomości. Młoda kobieta siedząca przy nim na ławce poruszyła się niespokojnie; Szymon z roztargnieniem przesunął wzrok po jej twarzy jakby mu skądś znajomej. Gałęzie zarośli kołysały się lekko w podmuchach ciepłego wiatru. Niebo, głęboko lazurowe i bezchmurne, opływało mu głowę tak pogodnie i jasny głos wiosennych ptaków był tak porywający, że zdumiała go nieoczekiwana wędrówka własnych myśli przez tamte nie dopowiedziane nigdy do końca labirynty ich zamierzchłych przeżyć. I nie o nie teraz chyba Izie szło, jak to sobie pochopnie wyobraził, choć może one właśnie były gruntem, czułym podłożem, na którym intensywniej przyjmowały się wszelkie inne, nowo nakładające się cienie.. Zrobiłaby najlepiej, gdyby – zamiast szukać teraz towarzystwa Melissy i Nuba, którzy, podobnie jak Szymon, znając „noc jej życia” skłonni byli składać wszystko na karb dawnej blizny – gdyby poszła raczej do Lutki.. też myśl! Lutka tylko pozornie wydawała się taka jasna i nieskomplikowana... skończyłoby się na tym, że ululałyby się rzewnie, brnąc potem, używając słownictwa Lutki – od przykopy, do przykopy – przez czeluść miasta, gubiąc torebki i parasolki, zagmatwane w jakiś pokrętnie zagmatwany w nich świat.. chyba że Lutka miałaby akurat swój wypolerowany, odpucowany dzień. Raz jeszcze rzucił okiem na młodą kobietę, która zaintrygowała go podobieństwem do kogoś raz już widzianego i to w znaczący sposób. Nie; z Lutką mógł mu się u niej skojarzyć najwyżej ten ozdobny sposób bycia; ruch ręki (zresztą i Melissa w podobny sposób paliła papierosa!) i ledwo hamowana werwa, która zdawała się przekornie zapraszać ją do niespodziewanego uniesienia ramion w nagłym porywie – Ale to jeszcze nie było to; jeszcze nie to. Poniechawszy w końcu dociekań, kogo mianowicie przypomina mu siedząca, wyjął po chwili jeden z listów Izy i zagłębił się w jego lekturze. „Ten sen, pisała Iza – powie ci o tym więcej, być może, niżbym umiała to wyrazić zwyczajnymi słowami... Otóż było to jak gdyby na opustoszałym placu lub na skrzyżowaniu 16 dróg, w pobliżu domyślnego miasteczka, które musiało być stare, uliczki bowiem rysowały się wąsko; ale o zmroku niewiele dało się widzieć. Jezdnia lśniła wilgocią, pamiętam, że pomyślałam wtedy o deszczu; w tym samym momencie istotnie zaczęła się mżawka. Więc kilkuosobowa grupa (mężczyzn?) zdawała się być zatrzymana w ruchu. Rozwidlenie ulic (bardzo to było zaakcentowane!), w prawo i na wprost, pogłębiało atmosferę rozdarcia? niepewności? Spiskowcy (bo w tym coś było ze sprzysiężenia), grupa postaci spowitych w peleryny i – ależ tak – konno! niezdecydowanie powstrzymywała się od wyboru drogi w prawo lub przed siebie; konie przestępowały z nogi na nogę; wszystko to spowite było mrokiem i mglistą mżawką; wszystko to było niejasne, ale w przeciągłej dłużyźnie obrazu narastała świadomość zagrożenia i niepewności. Aż nagle błysk domysłu: zdrada! Wydaje mi się, że ja pierwsza to odgadłam, i choć nie było mnie jeszcze wśród konnych, już wśród nich byłam i doścignęłam wzrokiem tego, który uchodził w ulicę na wprost: galop jego konia wskazywał kierunek bardziej uszom niż oczom; więc wskazałam go im (wciąż jeszcze nie ukazując się sobie we śnie, jak gdybym była poza jego nawiasem; lub poza nawiasem wydarzeń, które odegrały się tu bez mojego udziału). Tak oto rozpoczął się pościg i domyśliłam się, że ścigający, którego rysów nie dojrzałam, był mi kimś bliskim i bardzo pokrewnym. Więc trwał pościg za uchodzącym, którego ściga ktoś jeden. Tamten nie uszedł daleko. Właśnie widzimy go: ukryty w bramie mrocznego domu, wychyla się i poznajemy go, choć go nie znamy; a on wychyla się raz jeszcze i jeszcze, jak gdyby chciał, żebyśmy go nie przeoczyli, żebyśmy doszli go i jakby przyzywał nas ku sobie kilkakrotnym, upiornym wychylaniem się w naszą stronę. Wszyscy milcząc jedziemy (kroczymy?) powoli w ślad za tym jednym, który ściga uchodzącego. Spostrzegam, że uchodzący wstępuje głębiej w czeluść sieni i pociąga za sobą mściciela, ale przedtem odwraca się i zdaje się kogoś spoza siebie przywoływać gestem ręki. Obraz, dotąd mroczny, nagle rozwidnia się; sklepienia sieni rysują się teraz wyraźnie. Puste wnętrze stopniowo zaludnia się korowodem milczących ludzi wypływających szeroką ławą z głębi. Nagle do przodu wysuwają się niewidoczne aż dotąd dzieci; tanecznie okrążają ścigającego i kolistą falą, zakreślając wokół niego linię nieskończoności jak pętlę, zagarniają go w głąb. I znów – chyba to właśnie ja – próbuję wołać go, żeby zawrócił, cofnął się, ale on już nie jest w stanie wyszamotać się z tłumu postaci; mimo to przywołuję go nadal; z rozpaczą. I ten niesamowity obraz wchłaniania, wysysania pojedynczego człowieka na naszych, na moich oczach trwa dłuższą chwilę, podczas gdy ja, gdy my pozostajemy bezradnie w progu sieni? lochu? I staje się oto jasne, że ani on, ani my nie użyjemy broni przeciw dzieciom, a zatem to, co się dzieje, nie zostanie przerwane. Mimo jednak że w mojej świadomości nadal trwa ciągłość zdarzeń z tego koszmarnego wnętrza sieni z tańczącymi dziećmi, które w pętli korowodu uprowadzają samotnego jeźdźca, zaszła tu przecież jakaś zasadnicza zmiana, i to pewnie od dłuższej już chwili. Nie ma już bowiem konnych ani korowodu ze ścigającym, opustoszałe wnętrza przeistoczyły się w surowe, przestronne sale skąpo umeblowane i zobaczyłam wreszcie siebie we śnie, jak idę, wchodzę w kolejne izby; i choć nie w pełni, przecież domyślam się, że mam kogoś stąd uwalniać; ale nie jest to takie zupełnie jasne. Jednakże najpierw muszę zabić. (Zasztyletować?) Więc przechodzę przez kolejne komnaty, a w każdej z nich, w sporej odległości ode mnie, siedzi ktoś odwrócony plecami... Muszę zatem ostrożnie stąpać po posadzce i zbliżam się, a wtedy ów siedzący wolno, bardzo wolno odwraca ku mnie twarz i każda z tych twarzy jest wyrazista, namacalnie realna, a jednocześnie – nigdy przedtem nie widziana. Więc obracają się ku mnie te obce twarze powoli i spoglądają na mnie chłodno, beznamiętnie, bez pasji; jakby stężałe w kamień. Wtedy zadaję cios w prawą stronę ich szyi i 17 głowy ich opadają bezwładnie na lewe ramię. To trwa; powtarza się kilka razy. Nigdzie nie napotykam oporu ani obrony; tylko to powolne, majestatyczne odwrócenie twarzy, cios i przechył głowy na lewe ramię. A jednak każde kolejne zbliżanie się do odwróconego plecami powiększa moje napięcie i lęk. W pewnej chwili zdaję sobie sprawę, że te różne twarze atakowanych w czymś są sobie podobne; są to mianowicie starcy i staruchy; przeważnie w czerni. Jedna z kobiet – tę pamiętam wyraźnie – obraca ku mnie czarne, okrągłe oczy; jej twarz jest sfałdowana głębokimi bruzdami; spostrzegam pod jej lewym okiem czarną brodawkę... głowę kobiety opina czepek z ciasną, białą kryzą wokół twarzy. Czepek (lub welon?) jest czarny. Wszyscy oni zdają się tkwić przy biurku? na klęczniku? – nie umiem sobie tego przypomnieć, wiem jednak, że ciche, miękkie zabijanie bez słów trwa dłuższą chwilę. Raz następuje zbliżenie tej części szyi, w którą mam uderzyć nożem; ta szyja jest ogorzała, porowata, zmarszczona. Uderzam w nią kilkakrotnie. Nóż wchodzi w ciało jak w masło, z cichym plaśnięciem, ale z rany nie ciecze krew. Głowy posłusznie odwracają się, pochylają, prawie nadstawiają się pod uderzenia. Żadnej walki; nic dramatycznego poza moim skradaniem i poza wciąż narastającym poczuciem zagrożenia. Jednak wciąż zbliżam się i uderzam, i wciąż nie wiem, ile jeszcze przede mną jest tych sal i głów. I nagle pojmuję, że wszystko, co robię, jest pozorne; z zadanych ran nie ciecze krew, rany nie są ranami, skóra pozostaje bez nacięć; gdy chcę wyszarpać z kolejnej szyi sztylet, żeby się nim bronić, okazuje się, że nie ma tam żadnego sztyletu, że nie miałam niczego w ręku, skradając się pośród milczących ludzi, wśród obcego gmachu, aż do jego wnętrza. Wtedy dostrzegam jakiś konkretny nóż na pulpicie w tej sali, w której poznałam swoją bezbronność; chwytam go skwapliwie; czuję go w palcach, próbuję ostrza; teraz go widzę, mam. I spostrzegam staruchę z dzieckiem tuż obok... ale tym razem starucha nie odwraca się ku mnie, tylko dziecko (dziewczynka?) nie spuszcza ze mnie poważnych, nieruchomych oczu. Waham się. I nagle wszystko, co było dotąd, zamazuje się, zapodziewa; więc choć dalej jestem we śnie, nie wiem, czy następuje ciąg dalszy, czy już osobny obraz. Jednak wciąż jeszcze jestem jak gdyby w tym samym wnętrzu i stara kobieta podaje mi w szklanym naczyniu ciemnoczerwony napój. I daje mi go jakoby w zamian (jednak nie wiem, w zamian za co). Dowiaduję się, ale nie poprzez słowo; raczej przez niemy przekaz tej kobiety patrzącej na mnie, że w tym gmachu, czyli w jakimś „tutaj”, w którym znalazłam się oto, wszyscy zasnęli, ktokolwiek bowiem tu wchodzi, zasypia (zastyga?). Napój może mnie ocalić, on mi pozwoli wyrwać się z zaklętego kręgu, więc powinnam wypić to, co czerwieni się w szklanym pucharze. A jednak przyjmuję go nieufnie; waham się. Wreszcie nadpijam część tego płynu (wina? trucizny? wciąż jeszcze nie wiem, czym jest to, co piję) i nagle uświadamiam sobie, że przybyłam tu przecież z jakimś zamiarem... nadpływa przypomnienie o moich towarzyszach. Chcę ich ocalić; niosę im czerwony napój; wycofuję się jednakże tyłem z tej sali i – pijąc ostrożnie – wciąż jeszcze badam wzrokiem tę kobietę, jak gdybym nadal nie miała pewności, czy nie kryje się w tym podstęp. Jednakże ona pozostaje spokojnie na miejscu wraz z dzieckiem, które spogląda na mnie dalej z powagą... Czuję ulgę, że nie zabiłam prawdziwym nożem ani tej kobiety, ani jej dziecka, ani nikogo w ogóle. Wybiegam z napojem do pierwszych sieni, potykam się o splecione kurczowo ciała leżących pachołków? strażników? współtowarzyszy? Idę wśród nich śpiących; wiem, czuję, że ich uwolnię –” Dziecko w wózeczku zapłakało przez sen i kobieta siedząca obok Szymona zerwała się z miejsca tak gwałtownie, że Szymon upuścił list Izy na ziemię. Pochylił się skwapliwie i jął zbierać luźne kartki zapisane drobnym, nieregularnym pismem, które podmuch wiatru rozwiewał 18 mu sprzed wyciągniętych rąk. – Scusi, szepnęła nieznajoma. Usiadła i delikatnie kołysała teraz rączką wózka. Znów zaskoczyło go, że tak dobrze zna jej twarz.. gładkie uczesanie z przedziałkiem pośrodku odsłaniające wysokie czoło i ciemne, poważne oczy pod ledwie zaznaczonymi brwiami.. i drobne usta, poważne, choć tające uśmiech, którego jednocześnie jakby nie było.. ależ tak; znał tak dalece ten sposób przechylenia głowy; pytający wzrok, że.. ależ tak; od biedy mógłby zacząć. – Zatem nadal jest pani modelką Perugina? – Czy aż tak staro wyglądam? mogłaby odparować, gdyby miała odrobinę poczucia upływu czasu; ale to raczej rzadkie u kobiet: ich narcyzm; więcej; ekshibicjonizm; przedziwna łatwość czynienia zwierzeń byle gdzie, byle komu; lekarz, towarzysz podróży, kosmetyczka, sąsiadka, sprzedawca.. jednak brnijmy w to: – nadal modelką Perugina? – Cóż robić, pan wie, jak to jest (obłudne westchnienie), nie każda z nas ma szczęście zostać promiennooką Jacqueline.. choć z drugiej strony nie zazdroszczę jej ani trochę.. te obojczyki nosić na policzku.. per ornamento, e non per bisogno.. to już przesada.. ale to nie jej wina – biedaczka; i ja, zauważył pan? także jestem zbyt monotonna.. ten szary mnich, w szarościach kolumny ukoronowany zblakłą żółcią fryzu, ta Madonna, Dzieciątko.. nie brak mi cierpliwości, jednakże obawiam się, że moje znużenie zaczyna przenikać do jego płócien; nie sądzi pan? A przecież także miałabym do pokazania co nieco, gdyby ktoś wejrzał głębiej w geometrię mych powiek.. źrenic. Tymczasem czuję się trochę tak, jakbym zastygała w sennym znieruchomieniu, podczas gdy wieki przemykają obok mnie nieporuszonej coraz szybciej i szybciej – Kobieta, nie domyślając się swego udziału w osobliwym dialogu, uśmiechnęła się do Szymona. Odwrócił głowę. – Co dziś można wyrazić portretem; co nowego? Oczywiście: fotografik, filmowiec – starannie złożył nie doczytany list Izabeli i wsunął go do kieszeni. W tej chwili kobieta wskazała mu białe pawie, których istnienia dotąd nie zauważył. – Czyż nie są jak welon z weneckiej koronki! Właśnie biały paw roztoczył nagle ogon w swoiste półkola, aż zafurkotało powietrze. Wachlarz z oddzielnych proporczyków piór sprzągł się misternymi zaczepkami w jednolity proporzec, w tren tłoczony charakterystycznym ornamentem, w którym efekty światłocieniowe dawały złudzenie delikatnej litofanii napiętej na jednobarwne, promieniste pręty stosin. Górny brzeg trenu jak atara gęsto i srebrzyście mienił się białymi okami, bryżczką o delikatnym, lambrekinowym wykończeniu i wahając się między staniem się cienką porcelaną a tkaniną kunsztownie broszowaną, był jedną i drugą, nie przestając być jednocześnie po prostu ogonem białego pawia, który zechciał objawić migotliwą mozaikę zaskakujących form; jak to już widział – Szymon, chichocząc bezgłośnie, imitował styl Manieczka Numer Jeden; zaraz też począł się przedrzeźniać z obydwoma Manieczkami: „jak to już widział” – Kiedy grali w to u Alberta, właśnie Alberto wywoływał hasła, żeby bawić Klaudię zgadywaniem; słonecznik! – jak to już widział van Gogh; jabłko! – jak to już widział Cezanne; zima! – jak to już Bruegel, podczas gdy Manieczek Numer Jeden niecierpliwie wykrzykiwał: – ale chwileczkę, panowie, pozwólcie mi coś powiedzieć; no, z czego to jest: „Jabłkiem rzucam na ciebie. Jeśli szczerze kochasz, dając znak zgody weź je i oddaj mi dziewictwo swoje; jeśli zaś sądzisz, że to niemożliwe, przyjmij jabłko i patrz, jak szybko mija piękność”. – Jak to już widział Poggio, dobiegło Szymona echo czyjegoś głosu czytającego ten fragment. Po chwili znieruchomienia paw nowym szarpnięciem zarzucił sobie rozpięty ogon nad głowę. Inne pawie z furkotem przystępowały do tego samego rytuału; białe race rozkładanych ogonów wystrzeliwały w coraz to innym punkcie ptaszarni; rulony piór jak pąki wiosennych kwiatów w nagłym rozwiciu pękały i przez nieruchomą chwilę pozwalały ujrzeć swój kunsztowny rysunek, 19 który perełkowaniem wywijał się u białych biało, u kolorowych kolorowo w połyskliwe oka i mozaiki (te z piór w prekolumbijskich kulturach Ameryki, jak to już widział –) – Tak, właśnie tak tańczy się miłość! wykrzyknęła w nagłym porywie kobieta. – Miłość daje się wyrazić tylko z pewnej odległości, z dystansu; czyż nie mam racji? (Pierwszy paw zaczął właśnie rytmicznie dreptać wokół samiczki w jakimś osobliwym ballo, w basse-danse, w swoistej pawanie, gitanie, a –) – Więc przez cały ten czas myślała pani o miłości? (koronkowa koncha, ogon –) – A pan? (zarzucony ku –) – Ja? W podobnych sytuacjach przypominam sobie raczej wpojone przykazania – (ku górze, biały –) – Na przykład? (żagiel wydęty wklęsłe płynie nad –) – Jest ich tak wiele.. czy na pewno – (nad ptakiem płynie –) – Nie znudzi to pani? A gdy nalegała, zaczął nie odwracając wzroku od ptaków: – co ci z tego przyjdzie, na co ci to, po co, daj sobie z tym spokój, ( – nad wiruje z furkotem i –) nada się to do czego, to na nic, i co z tego, nie ma o czym mówić, nie zawracaj sobie tym głowy, (jakby kto z uniesionych rąk –) wybij to sobie, pluń na to, trzymaj się swego, to nie dla takich jak ty, jeszcze czego, zachciewa się, (jakby bransolety kto potrząsał z ramion –) rzuć to, bierz się za swoje, pilnuj swojej roboty, pomyśl, co jutro, zostaw te faramuszki, (paw –) weź się wreszcie za coś konkretnego, (drobi nogami, zdaje się tupać nogami –) i kto to kupi, ileś za to wziął, ileś dał, (truchcikiem –) co z tego masz, (prawie na czubkach palców –) lepiej się zastanów, (zdaje się, jakby kastaniety –) figę z tego masz, (furkot powietrza, skrzydło w bok –) to nie sztuka, (skośna szyja, pióro przy piórze nastroszone –) zostaw to, diabła warte, (koncha ogona, żagiel wydęty –) masz coś z tego, (pod wiatr.) Całą tę litanię przyjęła w milczeniu. Gdy spojrzał. na nią, przyłapał jej ukradkowy wzrok skierowany gdzieś poza jego głowę. – Jednakże pawie, zaczęła i urwała wyraźnie zmieszana. – 20 Bóstwa maski, Szymon powiedział to umyślnie znudzonym głosem. – Jak Cyrce, Proteusz, Vertumnus.. symbole przemiany i tak dalej, wie pani: manieryzm.. czy to pani znajomy? Wskazał głową młodego człowieka, który zachowywał. się, jakby chciał do nich podejść, ale w ostatniej chwili rozmyślił się i znów jakby zawahał.. Dziewczyna nisko i ukośnie pochyliła się nad śpiącym dzieckiem i znów otarła się o Szymona. Poczuł łaskotanie jej włosów na policzku; potarł twarz jak po ukąszeniu komara. – To pani przyjaciel? powtórzył ziewając ostentacyjnie.. Potrząsnęła głową. – Skoro już mowa o tym, o czym myślałam spoglądając na pawie, zaczęła. W jej oczach pojawił się nowy, zaskakujący wyraz unicestwiający wszystko, cokolwiek dotąd na temat tej twarzy pomyślał. Młody człowiek (Szymon trzymał go czas jakiś w polu widzenia swych opuszczonych powiek), ociągając się, odszedł wreszcie w boczną aleję. – Tego także musiałem raz już gdzieś widzieć, pomyślał Szymon, przyłapując się jednocześnie na uczuciu samczego zadowolenia, w jakie wprawiło go odprawienie rywala. Spojrzał na dziewczynę okiem zdobywcy. W długą chwilę potem, gdy skończyli z Rositą tę osobliwą rozmowę o miłości, która zostawiła Szymonowi wrażenie czterech współistniejących ze sobą szpalt, z których lewa była zupełnie biała (nie odgadywał bowiem myśli dziewczyny wypowiadającej do niego słowa), dwie środkowe tworzyły dialog ich dwojga, podczas gdy prawobrzeżna szpalta stanowiła polifonicznie zharmonizowany ze środkowymi głosami ciąg tekstu „rozmów o miłości” z Musila, który nie dosłownie, ale wyraźnie wrył mu się w pamięć, kiedy słuchał go w kilkakrotnych wersjach Zenowego przekładu, i zwłaszcza tutaj, w scenerii kwiatowo-ptasiej tego ogrodu, uwyraźnił się, ba, narzucił pamięci, w długą więc chwilę potem, gdy dziewczyna spojrzawszy na zegarek przypomniała sobie o konieczności natychmiastowego powrotu do domu chlebodawców podtrzymujących jej studencką egzystencję i zerwała się tak szybko, że nawet nie dowiedział się, gdzie mógłby ją jeszcze kiedyś spotkać, spoza ławki, na której siedział, wyłonił się niespodziewanie Manieczek Numer Jeden i Szymon nabrał dziwacznego przekonania, że Manieczek musiał snuć się za nim od wielu godzin, że pewnie śledził go czy obserwował i że teraz ma minę tak triumfującą, jakby udało mu się przyłapać Szymona na jakimś zdrożnym uczynku. Bez żadnego też wstępu oznajmił, że nie zdziwił się ucieczką Szymona od natłoku, jak to powiedział, architektury i malarstwa, które z bezwzględną zajadłością atakowały w Rzymie zwłaszcza nowicjuszy. – Rozumiem pana, ciągnął i z błysku jego oczu Szymon odgadł nową porcję podpowiedzi wyjętych ze specjalnie dobranej na tę okazję lektury. Zawiódłby się jednak, kto oczekiwałby od Manieczka powołania się na jakiekolwiek źródła, ten bowiem zwykł był je sobie przywłaszczać bez żadnych skrupułów. – Mniejsza o nazwiska, powiadał – nie odbiegajmy od wątku naszych rozważań, które przede wszystkim winny nas tu interesować. Czasami dorzucał: – nie o to nam chodzi, kto to powiedział, tylko o to, czy zostało już coś powiedziane w danym przedmiocie. W obecnej chwili, wygodnie rozparty na ławce obok Szymona, ciągnął znużonym głosem – rozumiem pana; nasza sztuka, sztuka Zachodu jest zbyt głośna i jasna. O ileż głębiej poruszyć nas może sztuka Wschodu, która zna walor próżni i przestronnej pustki. Szymon, niezupełnie jeszcze wolny od niedawnej obecności Rosity, która zatarła w nim na chwilę pamięć o niewesołych listach Izy, skinieniem głowy zachęcił Manieczka do dalszego mówienia. – Przestrzenna pustka jest jakby wzniosłością w tym, co przyziemne. Czy nie sądzi pan, że monotonne, bezkresne obszary są czymś podniosłym także jako bodziec? podjął Manieczek zaglądając mu w oczy, jakby jeszcze nie dowierzał, że wiadomości, które Szymon odebrał z kraju 21 i o które tak natarczywie dopytywał przed chwilą, miały istotnie całkowicie osobisty charakter. – Ma pan na myśli monotonię i jednostajność czy nie kończącą się perspektywę obrazu? spytał Szymon, którego aktualnie interesowały problemy przestrzeni. Zagapił się przy tym w bezchmurną jednostajność nieba nad sobą, które rzeczywiście ewokowało wielość skojarzeń i było wręcz żądne uzupełnień, chociażby tym uzupełnieniem miało być samotne skrzydło ptaka lub płomienisty dysk samotnego blasku. – I jedno, i drugie! zakrzyknął Manieczek bez namysłu. – Proszę sobie przypomnieć malarstwo Wschodu.. czy nigdy nie odnosił pan wrażenia, że istnieje tam wręcz sztuka malowania pustki? Osobiście, ilekroć mam do czynienia z większą ekspozycją tego rodzaju obrazów, nie umiem się wprost oprzeć wrażeniu, że ich głównym przedmiotem jest właśnie wymalowana pustka! – Przyszło mi coś na myśl w związku z tym, co pan mówił, wtrącił Szymon. – Otóż zwiedzałem niedawno wystawę pewnego Japończyka – – Mniejsza o nazwisko! przyzwolił skwapliwie Manieczek. – Współczesnego nam Japończyka, ciągnął Szymon. – Były to reliefy z układem prostokątnych płaszczyzn, czarnych linii.. otóż te prace wydały mi się – – Wiem, wiem! zakrzyknął Manieczek. – Trafił pan! Czyż nie jest tak, że dzieła tego rodzaju wydają się być przeznaczone raczej do kontemplacji niż do niczym nie skrępowanej radości doznań estetycznych? – Jednakże zastanawiam się, czy my z tymi wszystkimi obciążeniami europejskiego myślenia nie ulegamy w obcowaniu ze sztuką Wschodu pewnym – (Szymon niespodziewanie zgubił wątek; kunsztowny wywód Manieczka był mu bowiem coraz bliżej znajomy; – skąd ja to znam, skąd znam, głowił się, choć zarazem – parafrazując Izę, która mawiała, że w obecności Weroniki przestaje być sobą i przeobraża się w liczydło zdolne jedynie do stukania cyfr wydanych lub zarobionych – mógłby powiedzieć o sobie, że w przytomności Manieczka sam przeobraża się w spieszny szelest kart w leksykonach, w niczym nie skrępowane ujście dla cudzych myśli, w bramę popisu.) – Nie upraszczajmy zagadnienia, upomniał go Manieczek. – Czyż nie jest tak, że niezależnie od naszej przynależności kulturowej, ciemność i milczenie, podobnie jak próżnia i pustka, są takim rodzajem negacji, która usuwa wszelkie „to” i „tu” na rzecz czegoś „całkiem innego”? I gdy Szymon wikłał się małostkowo w uporczywej melodii „skąd ja to znam, gdzie, u boga ojca, już to słyszałem”, Manieczek wydyszał z siebie jakieś swoje „nicości”, „próżnie” i osunął się całkowicie wyczerpany na oparcie ławki, podczas gdy Szymon pomyślał, że w tej chwili powinny rozlec się brawa, i pomyślał, że takie rzęsiste brawa powinny właściwie mieć miejsce dzisiaj już kilkakrotnie, począwszy od chwili, gdy rankiem w ramie okiennego światła objawił się Splendide-Mendax-Alberto i nagłośnił skisły od nikotyny mrok jego pokoju kolejną wersją śmierci tego jakiegoś Piotra, który nie w wannie, jak sugerował poprzednio, ale w przejrzystych falach ultramarynowego morza pchniętego do stóp Capri znalazł swoją Ikarową śmierć („i widziałem go w locie, kiedy spadał”). Także i jemu, gdy szedł ulicami myśląc o tym lub owym, powinno się bić brawa, i pawiom za ich taniec, i dziewczynie (czy jeszcze ją spotka?) za tę twarz, której nie można już namalować po raz drugi, i za tę wygłoszoną kwestię o miłości. Spojrzał na swego towarzysza. – Tak, jemu też należały się brawa, temu kombatantowi, słodkiemu Manieczkowi, który życzy sobie, żeby mu mówić po prostu „Mario”, ponieważ także imieniem chce odgrodzić się od kraju, choć jednocześnie zabiega drogę każdemu przybyszowi stamtąd, żeby bodaj otrzeć się o zapach „tych pól rozmaitych wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem”; dzielny Mario-Manieczek z ogromną głową poskładaną z mozaiki cudzysłowów, etatowy podpowiadacz, genialny przytaczacz cudzych odkryć. Dopiero teraz, gdy udało mu się 22 uwolnić od niego w okolicach Piazza della Republica, poczuł przypływ rzewnej sympatii dla swego cicerone i współrodaków w ogóle. – A jednak mogłem mu powiedzieć, zum Beispiel, że pustkę malowano wtedy, gdy istniała rzeczywiście.. a teraz świat jest przeludniony (przepychał się przez tłum na chodniku), także Wschód (przepychał się), tłok tłokuje nas zatłaczające (przepychał się) na ziemi jako i na niebie; realnym; i nierealnym – Połknął ten haczyk; manuskrypt; jakiegoś Piotra? nabazgrany; w połówce zeszytu. I znowu dosięgło go „odłożone na potem” zdanie z tamtego listu Izabeli. – Do diabła, do diabła z tym! zaklął. – Nie, to nie. Nie mam zamiaru się za nim uganiać. Myślała Rosita potrząsając rączką dziecięcego wózka. – Myślę, że przychodząc w to samo miejsce już dwukrotnie, zrobiłam, co do mnie należało i wreszcie mogę sobie dać z nim spokój. W końcu wcale mi na nim tak bardzo nie zależy. Przez chwilę podobało mi się, że nie kleił się do mnie w ten obrzydliwy sposób, jak to zwykli tu czynić niektórzy faceci. Ten pod tym względem, trzeba przyznać, był bez zarzutu; myślę tu nawet o sposobie, w jaki na mnie patrzył: jakby coś we mnie rozważał. Pomyślałam nawet, że wyskoczył widocznie świeżo z łóżka jakiejś kurewki; jednak kiedy niby przypadkiem otarłam się o niego, przeszedł go dreszcz; najwyraźniej nie był zupełnie syty. Mimo to nie próbował ze mną żadnych sztuczek. Mamma mia, odwykłam tu od tego, żeby siadłszy obok normalnego faceta nie namachać się rękami jak przed muchą. Wyjąwszy oczywiście Nemo, ale to osobna historia. Biedny Nemo, przez chwilę bałam się, że zepsuje mi przyjemność porozmawiania z tym gościem sam na sam. Ale potem żałowałam, że odszedł. Jednak bywają rozmowy najzupełniej niewinne, przy których nie lubię mieć świadków. Myślę, że nasza rozmowa była niewinna, choć prawdę mówiąc, sama już nie wiem, co o tym myśleć. Kiedy powiedział mi tak z wysoka, że mój zachwyt dla pawi jest dla niego oczywisty (bóstwa maski!), czułam, jak we mnie wstępują te moje demony. – Pan mnie zawiódł, rzekłam – sądziłam, że bez wstępów przypisze mi pan kompleks Ledy. (Patrzyłam za odchodzącym Nemo.) – Nie lubi pani psychoanalizy, spytał uprzejmie. Uwielbiam wprost takie uprzejme tony u mężczyzn, kiedy kobieta chce powiedzieć coś po swojemu. Wiedziałam, że mnie poniesie za chwilę, ale pohamowała mnie myśl, że Nemo może powrócić.. przy Nemo nie potrafię być wulgarna. – Nie, powiedziałam. – Ponieważ odebrała niewinność grzechom powszednim. Co innego grzeszyć bezgrzesznie, a co innego nadświadomie doszukiwać się za podszewką gestu lub myśli obecności jakiejś no – Żaby, podpowiedział. – Niech będzie żaby, zgodziłam się, choć nie mam nic przeciw żabom, nawet hodowałam jedną w naszej studni. Pan wie, rzekłam, myślę, że psychoanaliza wyrosła i bazuje na zachwianym zaufaniu partnerów.. że ta pogoń, za zmianą czegoś na to samo, bo w końcu to jest to samo! – Chce pani powiedzieć, że miłość lub – jak powiadają Francuzi – „robienie miłości” jest zawsze takie samo i że sposoby kochania powtarzają się.. ależ łaskawa pani, to prawie rewolucja! – Och, pan się śmieje, ale czy, najogólniej biorąc, nie jest właśnie tak? Musi mi pan jednak przyznać rację, że ludzie niczego tak nie potrzebują, jak wzajemnego zaufania, współlojalności. Człowiek samotny... czymże jest? Liściem osiki, którym wiatr targa? Chciałam powiedzieć jeszcze: „jest nas tu bardzo mało, niewielu; jest nas zaledwie dwoje, lecz to wystarcza, żeby zaistniał świat... dotknij mnie; w złączeniu naszych rąk czuję zarys kuli”, ale nie powiedziałam tego; zawstydziłam się. Natomiast zawołałam – przecież nie wierzy pan, że głównym motorem życia jest libido, choć właśnie libido pełni w nim także istotną funkcję. Ale człowiek poza tym – – Głównym motorem życia jest zawiść, powiedział zupełnie nieoczekiwanie, nie przestając patrzeć na ptaki, na które patrzyłam także i – o, Boże – jak bardzo chciałam mieć kogoś, komu mogłabym wreszcie zacząć być wierna tej wiosny i od tej wiosny w górę, bo czyż nie jest tak, że 23 miłość jest, zanim jest, zanim się kogoś pokocha? Kochałam tego, na którego przyjście wszystko już było we mnie przygotowane, i nie kochałam jeszcze, ponieważ go nie było; tego ranka żyłam swoją miłością do nikogo, miłością do miłości. – Nie nienawiść, tylko właśnie zawiść; i nie miłość, niestety, mówił Szymon (zupełnie jak Nemo!). – Nienawiść, widzi pani, rozdziela świat barwą czarno-białą; zawiść nie ma koloru, jest szara, zamazuje kontury granic i podziałów; wdziera się między przyjaźń i mieszka w przyjaźni; między kochanków – i mieszka w miłości; między rodziców czy rodzeństwo – i włada pokrewieństwem. Zawiść łączy ludzi wszystkich grup i wszystkich szczebli, jątrzy ich, ściera ze sobą w bezustannej rywalizacji.. ale przerwałem pani; i pawiom. Zapaliliśmy papierosa, pawie uspokoiły się na moment; zastygły w pozach. – Tak, brak zaufania z powodu wiarołomności, podjęłam po chwili. – Człowiek, który nie wykocha się z poczuciem pewnego rodzaju bezpieczeństwa uczuć, staje się rozdrażniony i podejrzliwy; to człowiek chory, znów pomyślałam o Nemo, ale jego historia jest wyjątkowa: wyrzekł się kobiet, bo – jak powiada – nie wie, która z nich jest jego matką, a która siostrą; skutki wojny. Wychował się za szafą w obcym domu, gdzie podobno ukryła go matka. Wynikałoby z tego, że jest Żydem albo Cyganem, choć na dobrą sprawę może być każdym. Dziewczynka, z którą potem znalazł się niespodziewanie w lesie, zgubiła go. Potem dowiedział się, że okoliczne wsie zostały spalone, a ludzie zabici. (Czy to aby nie działo się w Polsce?) Stary chłop, który go znalazł, ukrywał go jeszcze przez blisko rok w piwnicy, potem zabrały go jakieś panie.. nie znał swojego imienia, żadnych śladów. Już po wojnie wychowywał się w domach dziecka. A kiedy dorósł na tyle, że zrozumiał swe położenie, odrzucił nadane sobie imię; mówi o sobie: Nikt, Nic. – To człowiek chory, ciągnęłam. – Taki nie dostrzeże piękna w greckiej czy rzymskiej kolumnie, dla niego wszelkie formy wydłużone będą nosiły znamię falliczne; komin, słup telegraficzny, długopis, parasolka znaczą tu tyle samo co kolumna: zna pan to? No właśnie. Taki nie pozostawi bez podejrzeń miłości dziecka do rodziców i vice versa, ani rodzeństwa między sobą; takiemu przyjaźń dwu dziewczyn wyda się równie śliska, jak dwu chłopaków, taki, gdy wprowadzisz w dom kota, posądzi cię o sodomię, gdy upodobasz ptaka, obarczy cię kompleksem Ledy – – Ach, więc to wszystko o mnie! zawołał Szymon wesoło, wspomniawszy widać na początek naszej rozmowy. Ale nie dopuściłam go do głosu. Nigdy jeszcze nie rozmawiałam w ten sposób z mężczyzną, wyjąwszy jeden raz tę przykrą rozmowę z Nemo, kiedy wyznał mi, że unika kobiet w obawie przed popełnieniem kazirodztwa. Wierzy w jakieś znamię wiadome tylko matce lub siostrze, po którym go odnajdą, rozpoznają i raz na zawsze uwolnią od lęku przed winą. Dlatego pilnie czyta wszelkie komunikaty Czerwonego Krzyża i zamieszcza tam swoje zdjęcia łudząc się, że jest podobny do kogoś z tej rodziny, o której sam niczego nie wie. Właściwie wszelkie obsesje erotyczne budzą we mnie wstręt, nawet jeśli są tak tragiczne, jak ta. Jednak Nemo jest... och, jaki wzruszająco niewinny.. i piękny. Powiedziałam mu, że co do mnie, może być zupełnie spokojny, na jego matkę jestem za młoda, także wiem z pewnością, że nigdy nie miałam brata.. w mojej rodzinie za oceanem nikt nie zginął podczas tamtej wojny ani się nie zgubił, jednak mimo to – – Więc to wszystko o mnie! zawołał Szymon. Powiedziałam mu wtedy, że świat w wydaniu tych panów opętany jest przez Wielką Pupę. Intelektualne wymoczki z wypiekami na twarzy sczytują przez szkła powiększające napisy w miejskich szaletach albo dorysowują w muzeach świętym dziewicom cipę, bo nawet galerie malarstwa przeglądają pod kątem tejże Pupy, którą próbują oswoić śmiałymi rozważaniami w salonie, żeby uwolnić się od tej zmory, jaką w miejsce poczciwych duchów wprowadził w najwyższe kręgi towarzyskie racjonalistyczny dwudziesty wiek; wiek psychologii głębi. Ale to są pomysły, które chłopi z mego kraju roztrząsali przy grabieniu siana sto razy dosadniej już od tysiącleci; z równym lub lepszym rezultatem. 24 Mówiłam w ten sposób długo, zacietrzewiając się niepotrzebnie, bo tak – prawdę mówiąc – wcale mnie nie obchodzi, czy ktoś sobie co wydłubie lub dorysuje na ścianie, czy nie. Jednego chciałam prawdziwie: żeby ten, który ma przyjść do mnie, już przybył, żebym nabrała pewności co do jego oczu, włosów, rąk (podobają mi się takie, jak u Nemo), czułam w sobie to szczególne wezbranie krwi, jak kiedy przez dukty moich żył przegalopowywał na czerwonym koniu tamten chłopak ze snu, powiedzmy, że ze snu, skoro dalej zostałam bez pary.. a jednak czułam się jak młoda narzeczona i, ach, dlaczego – myślałam – ty nie widzisz mnie piękniejącej od czekania na ciebie, czemu jeszcze szukamy się i nie możemy trafić na siebie w takiej właśnie chwili, kiedy pawie tańczą swoją miłość i glicynie pachną tak słodko, tak słodko, i moje piersi – i te piersi jak stożki wulkanu – wydyma od środka nie znany mi poryw, żywioł, nad którym już ledwo, ledwo mam władzę, tak myślałam siedząc koło Szymona, który nie obszedł mnie w ten specjalny sposób.. ale, ach, podejrzewam, że nie jestem monogamiczna – Zresztą nie umiem być sama w swoim czekaniu na miłość.. niech widzą mnie oczy mężczyzny, niech podziwiają mnie trzecie źrenice, niech obniżony timbre piątego głosu zaświadczy, że godna jestem miłości tego, na kogo czekam. Jednak Szymon nie wrócił tu, żeby mnie szukać. Nemo twierdzi, że zna go z widzenia i ze słyszenia, wyraźnie zależy mu na tym, żeby go poznać. Spotkałam Nemo w miejscu, gdzie przyszłam szukać Szymona.. jaki to omen? – Powinieneś pójść w ostatnią niedzielę miesiąca do Museo Vaticano, w ten dzień wszyscy tam się schodzą pod pretekstem, że wejście jest bezpłatne, powiedziałam. – Albo na darmowy koncert do Santa Maria d’Ara Coeli. Tu wszyscy lubią pozować na ubóstwo połączone z ubóstwianiem sztuki, dlatego spotkasz tam wszystkich w pełnej gali. – Nie wybierzesz się ze mną? spytał, ale wyczułam, że nie chce, żebym mu tym razem towarzyszyła. – Nie znam nikogo takiego, z kim koniecznie chciałabym się spotkać, rzekłam. Spojrzał na mnie w zamyśleniu swoimi brunatnymi oczami, które niekiedy stają się zupełnie, zielone, był smutny, jak zwykle, a także trochę rozmarzony, białe akacje pachniały intensywnie, zaborczo, powiedział: – ciemność od zapachu taje, i rzeczywiście robiło się aż widno od zapachu tych kwiatów, kiedy siedzieliśmy wieczorem na ławce w ogrodzie wówczas, także i teraz tu, i znów poczułam, że dokonuje się bezgłośnie ta tajemnicza transfuzja rozmagnetyzowanego ciepła czy prądu od mego łokcia w jego łokieć, z mego ramienia w jego ramię, z uda w udo, choć wcale nie dotykaliśmy się i nie musimy się dotykać ani patrzeć na siebie, ani mówić o tym, kiedy to jest.. i czuję słodką leniwość jak po zastrzyku w czasie choroby i jak wtedy zdaje mi się, że to za oknem poruszają się drzewa, że to za oknem tańczy ptak widziany przez białą firankę z weneckiej koronki., przez ogon pawia.. i boję się poruszyć, żeby nie potrącić przykrych wspomnień Nemo, które go odgradzają ode mnie, i czekam, jak to już raz kiedyś było z wiewiórką, która wreszcie wspięła się do moich rąk z orzechami, drażniąc puszystością swojej kity to miejsce, skąd pulsująca szyja wystrzela w górę – A wtedy Nemo wstał nagle i odszedł właściwie bez pożegnania.. nie będę go szukać, nikogo nie będę już szukać, niech wszyscy zostawią mnie w spokoju, niech sobie wreszcie stąd pójdą! 25 CZY TO ON, TEN SAM 26 „Czy to on, ten sam?” Dawna refleksja wypłynęła nieoczekiwanie na samą powierzchnię myśli i Szymon zdumiał się. Sądził, że ma już to poza sobą. Zerknął na Filipa z zaciekawieniem i jakby na nowo; czy to on, ten sam, z którym kiedyś.. a jednak co za niesympatyczny zrobił się z niego facet. – Tędy, powiedział do Filipa skręcając w via Sistina. Słońce pełzało po gzymsach, kosze kwietne zawieszone nad ulicą sączyły delikatny zapach; dzień zapowiadał się upalnie. – Nawet nie zapytał, jak się tutaj urządziłem, pomyślał Szymon. – O nic właściwie nie zapytał; jego całogodzinny monolog był – jak zwykle – deklinowaniem zaimków: ja, mnie, mi, o mnie, ze mną, moje, o moich; jakbym nie wiedział, że musiał niebo i ziemię poruszyć, żeby dopiąć swego. – Widywano cię tu w towarzystwie naszego słodkiego pedzia, rzucił od niechcenia Filip. – Czyżby? A którego mianowicie? Jakaś wycieczka wracająca w luźnym ordynku z Hiszpańskich Schodów rozdzieliła ich na chwilę. – Chcą mnie tu, widzę, ubrać w coś, przypiąć jakieś łatki, pomyślał Szymon. – Ale żeby Filip wdawał się w takie.. Filip? Czy to on, ten sam – – Mam na myśli tak zwanego Nemo – – Ach, ten archanioł ze skrzydłami w futerale, zaśmiał się Szymon, ale Filip z niezmąconą powagą ciągnął – no właśnie, jakże się tu miewa nasz uroczy cwaniaczek; czy już zrobił furorę na uerotycznieniu doznań wojennych? Filip przystanął na skrawku chodnika, żeby przepuścić idących, żeby spod oka zerknąć wprost na Szymona, a także, żeby zaczekać na wlokących się z tyłu Sabinę z Michałem. – Nie bój się, nie zginą, mruknął Szymon oglądając się niechętnie na znajomych Filipa. – Nie lubię, psiakrew, szantażów moralnych, ciągnął Filip. – Nie lubię, kiedy ktoś zmusza mnie do spojrzenia na drugą wojnę światową przez pryzmat własnej pyty. – Ostrzyc i do łopaty, burknął Szymon zły teraz i na Filipa, i na Nemo, i na tamtych dwoje z tyłu. Czuł, że jego ranek tak pięknie rozpoczęty usmażoną przez Alberta wątróbką, a przede wszystkim rozpoczęty nadziejami, jakie mu czynił Manieczek co do sprzedaży obrazu, że ten ranek, w który dane mu było wstąpić po koszmarnym śnie prosto w jasność słońca i zniewalającą leniwość wynikłą z poczucia pełnej swobody, zakończył się oto z chwilą przypadkowego spotkania w Palazzo Barberini Filipa i jego trzódki. – Jak gdybym wcale nie wyjeżdżał, jak gdyby nic istotnego nie zaszło w moim życiu, ot, budzę się, wychodzę z domu tu czy kilka tysięcy kilometrów stąd i oto spotykam go, jest; jesteś, „stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój”; jest ten niby-przyjaciel dziś, a kiedyś najbliższy.. czy to na pewno on, ten sam, z którym – Jakże się musiał naubiegać, napocić, nakłaniać, żeby teraz kroczyć tędy tak puf-puf przez Wieczne Miasto; puf-puf, z racji odczyciku zorganizowanego mu w bocznej salce.. ale z afiszem! puf-puf. Niebo i ziemię poruszył dla tej chwili puf-puf; jakbym nie wiedział, że to zakon, obojętnie który, podstawił mu tę szkapę, przemienioną zaraz w najokazalszego konia; ponieważ on sam dosiadł go osobiście; syn pierworodny; puf-puf – – Miałeś szczęście z tym tu przyjazdem, przyznał Filip na samym wstępie tonem tak protekcjonalnym, jak gdyby rzekł: trafiło się ślepej kurze ziarnko. – Mniemasz? Szymon sam się zdziwił, że wyszło to aż tak wyzywająco. – To pewno ten puklerz, pomyślał – to z tej tarczy „Cyprian wie o tobie” ześlizgują się teraz strzały Filipa. Ach, ten Nemo i jego kretyńskie pomysły! „Dzisiaj bez mitu, bez pewnego rodzaju autokreacji nie sposób zaistnieć w świecie sztuki”, powiada. Szymon przypomniał sobie tamtą chwilę sprzed 27 kilku tygodni, kiedy siedząc na szczycie schodów Ara Coeli dojrzał wspinającego się ku niemu chłopca o słodkiej twarzy; jego długie, faliste włosy miękko odbijały światło, oczy brunatnozielonkawe spoglądały z łagodnym smutkiem; chłopiec zatrzymał się przed nim z jedną nogą wysuniętą półzgięciem na wyższy stopień schodów jakby w przyklęku i Szymon pomyślał, że tak pewnie wyglądał anioł zwiastujący Marii Pannie nowinę, tak w każdym razie bywał malowany; jako pół panna, a pół młodzieniec; ten także; długowłosy, w zwoju peleryny przerzuconej na plecy wyglądał jak uskrzydlony, choć pewnie właściwe skrzydła niósł w owym tajemniczym, długim futerale przyciągającym wzrok; a zatrzymawszy się z głową pochyloną przed Szymonem, uniósł rękę w uroczystym powitaniu i rzekł: – Przynoszę ci pozdrowienie od Cypriana. – Więc on mnie zna, słyszał o mnie? zapytał Szymon w pomieszaniu. – Mam ci powtórzyć jedynie, że wie o tobie; i że będzie o tobie pamiętał. I mam ci powtórzyć, żebyś czuł jego źrenicę spoczywającą na twoim dziele, w którym masz wytrwać; on wie o tobie; to ci powinno wystarczyć. Błądzili potem z Nemo przez palatyńskie ogrody i Szymon z mieszanymi uczuciami słuchał zwierzeń tego chłopca odległego mu o całą epokę kostiumu, maski, o kilka lat, o znaczącą w tej dobie datę urodzenia. – Dzisiaj bez mitu, bez pewnego rodzaju autokreacji, powiedział w jakiejś chwili Nemo – nie sposób zaistnieć w świecie sztuki. Jedynym, co jeszcze zdolne jest poruszyć apatyczną sytość tłumów, to ekscentryczność; trzeba więc wynaleźć własną ekscentryczność; także – poza dziełem; ekscentryczność niejako osobistą; i potraktować ją jak konia trojańskiego, rozumiesz? Ach, oczywiście, gdybym tę historyjkę o lęku przed kazirodztwem głosił serio, może i byłbym kabotynem czy naiwnym prostaczkiem; tu nie chodzi o to, żeby którymkolwiek z nich być naprawdę, ale żeby zachowywać się tak, j a k g d y b y się którymś z nich było; j a k g d y b y; rozumiesz? Czyli świadomie kreować się na kabotyna, prostaczka czy proroka i nad takim wizerunkiem czuwać i cyzelować go bezustannie, czyli przyjąć pewną pozę, wybrać ją sobie i podporządkować własnym celom – Gdy Filip powtórzył pytanie, Szymon ocknął się z zamyślenia. A tak.. chcesz powiedzieć, że jego rodzice żyją i że to wszystko to po prostu bujda, zapytał machinalnie. – No, tego tak z całą pewnością nie wiem, mruknął Filip. – Ale nie podoba mi się ten typ; co on tu właściwie robi? – Jest modelem; prezentuje ciuszki któregoś z magazynów młodzieżowej mody. – Jakbym zgadł! prychnął Filip i dodał po chwili: – sądzisz więc, że nie jest pędzlem? – Zdumiewasz mnie – cały czas odnosiłem wrażenie, że to ty wiesz na ten temat coś szczególnego. – Jeśli ktoś ubiera się jak małpa i w dodatku stroni od normalnych kobiet – – Kto stroni, wpadł mu w słowa Michał nadciągając z Sabiną. – Kto śmie stronić od kobiet! Spójrzcie tylko na to słodkie stworzenie: czyż nie jest warta, żeby ją choćby tu, choćby na gołej ziemi – – Szkoda, że nie zdradził się pan ze swoją chętką w jakiejś stosowniejszej chwili, kto wie, czy nie dałoby się czegoś – Sabina usiłowała dostroić się do najwyraźniej peszącego ją tonu Michała; wyszło to drętwo, o rany, jaka ona była drętwa. – Oto i schody, powiedział Szymon i zatrzymał się machinalnie na samym ich szczycie. – A co, miałaby pani ochotę, naprawdę chciałaby pani, spytał Michał tubalnym szeptem, myśląc już o czymś innym. Schody, przykryte krzewami azalii, które wystawiano tu właśnie, ścieliły się w dół miękko, wielobarwnie; powietrze przesycone było stężałym zapachem kwiatów. – W tym domu na lewo mieszkali Keats i Shelley, mruknął Szymon. 28 – Spójrzcie na tę tam, koło fontanny, zawołał Michał – tę bym sobie przyrżnął; chcecie, poderwę ją; chcecie zobaczyć? Szymon spostrzegł pewne fizyczne podobieństwo Michała do Nuba; prawdopodobnie polegało ono na kontraście między powagą oczu, a wykrojem ust w kształcie litery „V”, co upodabniało całą jego fizys do maski pierrota. Poza tym ta maleńka główka na wybujałej sylwetce wzorowanej jakby na późniejszych rysunkach Kleego.. lub na rzeźbach Giacomettiego.. albo po prostu na statuetkach etruskich.. albo na jaskiniowym rysunku – Bardziej jednak niż Michał zaintrygowało go nowe wcielenie Sabiny. Stojąc w niemym, radosnym podziwie pośród azalii, przeobrażała się oto ze starszej pani w dziewczynę; jak gdyby obecność tych kwiatów odkwiecała w niej coś zapomnianego i pamiętanego zarazem; lub umianego na pamięć; kiedyś; i jakby ów afrodyzyjski fluid płynący od azaliowych krzewów przydał jej oczom rozmarzonych, figlarnych błysków; i jakby cała jej ukryta aż dotąd postać teraz dopiero wywinęła się z siebie w ponętnym, dziewczęcym przechyle ramion i bioder. – Psiakrew, ależ ona musiała być kiedyś urocza! Szymon z żalem pomyślał o tej jednorazowości chwili, o swoistym odbiciu dawnego powabu, który jedynie ukryta kamera mogłaby może zarejestrować, bo oto Sabina, czując na sobie patrzące oczy, wygasiła znów wewnętrzne światła i – z widocznym zakłopotaniem – zadreptała się na powrót w szarą stateczność. – To właśnie gdzieś tu blisko, pewnie w tej uliczce na wprost jest ta słynna Café Greco, gdzie Goethe, podjął z ożywieniem Filip, lecz Michał zagłuszył go nowym wybuchem śmiechu. – Jak zobaczę zgrabną łydkę, tobym rżał, wyznał i podrzucając nagłym szarpnięciem głowę, błysnął bielą zębów. – Ogier; najwyraźniej chciał być widziany jako ogier; rumak ognisty. Koń trojański? Nie sądzę, nie sądzę, Szymon przysłuchiwał się chwilę, jak teraz i Filip, i Michał droczyli się z Sabiną, która – to się dawało wyczuć – ostatkiem sił starała się być „dzielna”. – Takie zawsze starają się być „dzielne’’, myślał Szymon – ale już w mordę to nie potrafią dać. – Ale bym rżał! powtarzał z machinalnym upodobaniem Michał, myśląc najwyraźniej o czymś zupełnie innym. – Ale bym rżał! Szymon odniósł wrażenie, że jednak nie Sabina znajdowała się w polu uwagi Michała; stanowiła ona jakby zaledwie dymną zasłonę, zza której Michał uważnie, choć ukradkiem obserwował ich obu z Filipem; w każdym razie kilka razy przyłapał na sobie jego badawczy ba, kpiący wzrok. Poza tym przemknęło mu przez myśl, że mogliby tu właśnie, dziś, odnaleźć z Filipem ich dawny, zagubiony język, gdyby nie przypadkowa obecność tej pary intruzów, których Filip – nigdy niesyty poklasku – wręcz uwodził, wręcz zawojowywał wdziękami swego intelektu i sposobu bycia; ten wyrachowany czaruś, o którego przyjaźń Szymon – jak się okazało – był w jakimś stopniu nadal zazdrosny! – Prawda, że to gdzieś tutaj jest ta słynna Café Greco, Filip odruchowo zniżył głos i przysunął się bliżej Szymona. Oślepiający blask słońca odbijał się od murów i wracał w ostry błękit sklepienia. Powietrze wibrowało od żaru i rozpryskującej się nad fontanną wody kołującej między kamieniem i powietrzem. – Popatrz, szepnął Filip – popatrz, i chwycił Szymona za ramię. Stali chwilę w milczeniu, gapiąc się na to miasto, którego mapę zatarli kiedyś doszczętnie chciwymi, chłopięcymi paluchami jeszcze wówczas, gdy nierealność podobnej podróży mogła ich doprowadzić do łez. Szmer wodotrysku, szmer osypujących się tynków, szmer kruszącego się kamienia mieszał się z mdlącym zapachem azalii. I oto spełniła się ta. podróż; ale jak, jak! Szymon spojrzał na Filipa, jak gdyby spodziewał się od niego odpowiedzi na swoje myśli, jednak pierwsze wzruszenie uleciało już z twarzy, na którą spoglądał. Filip drapieżnym, wyszkolonym okiem „zaliczał” teraz pejzaż Wiecznego Miasta, żeby go w korzystnej chwili efektownie sprzedać. 29 – Czy to on, ten sam? Tłumiona nuta kołująca przez pamięć raz jeszcze wypłynęła tego dnia na powierzchnię w śpiewie ptaka, gdy wspinali się ocienioną aleją na Monte Pincio; czy to ten sam, z którym spoglądaliśmy razem kiedyś w odległe gwiazdy i przyciszonym głosem przelewaliśmy ten sam niepokój i tę samą tęsknotę z serca do serca, kiedy rzeka pluskała w mroku o nadbrzeżne sitowie i nocny ptak zagadywał nas natarczywie o coś w języku zupełnie nam nie znanym, a księżyc przelewał się, przewalał jaskrawo nad naszą zmurszałą łódką tak płytko i głęboko zarazem, że traciliśmy dech od tego przenikania się odległości z pobliżem.. czy to on, ten sam, z którym błądziliśmy uliczkami miasta, urzeczeni głosem drozda, który zdawał się zbiec tu ze wszystkich anglosaskich wierszy i, towarzysząc nam, nie dozwalał się rozstać z jasną chwilą dnia, w której spotkaliśmy się pełni gwałtownej potrzeby podzielenia się ze sobą wszystkim, co było w nas najpiękniejszego, czy to ten sam – Teraz Filip z Michałem wysunęli się do przodu, żeby z jeszcze innego punktu obserwacyjnego ogarnąć stąd panoramę miasta i wsparci o balustradę, gwarzyli śmiejąc się hałaśliwie raz po raz, podczas gdy Szymon krocząc w milczeniu obok milczącej Sabiny rozważał niedawny nawrót chwili sprzed lat, gdy po okrzyku Filipa: „patrz!” zobaczył nie realny kształt miasta, nie spadek biegnących w dół stopni, tylko tę przybrudzoną plamkę na niegdysiejszej, wystrzępionej mapce Rzymu, zatartą błądzącymi po niej paluchami ich obu dawnych: zatartą dokładnie w tym miejscu, na którym teraz właśnie stali, nie ci sami już, rozmijający się w punkcie, w którym spodziewali się spotkać wtedy, gdy jeszcze wyobrażali sobie te schody, gdy zdolni byli je sobie wyobrażać jako coś prowadzącego wzwyż, w nieustające wstępowanie; kiedy wreszcie stawały się one dla nich symbolem pierwszego stopnia wtajemniczenia w ściganiu z tym, co niemożliwe (bo i do tego urastać potrafiły w ich marzeniu tam, wówczas, gdy jeszcze pełni byli dla siebie słów bez cła –) ..I byliśmy jak owe fontanny pulsujące światłem, i dozwalaliśmy rozpryskiwać się myślom w rozrzutnych słowach i ginąć w powietrzu od nowo wezbranych, a teraz – Nagle Szymonowi wydało się znamienne, że dzisiaj wkroczyli na te schody właśnie od strony ich szczytu i że zamiast wspinać się, zstępowali nimi w dół; i przeniknęło go uczucie żalu. – Czy to możliwe, że jeszcze tęsknię do mych lat dziewczęcych? powiedziała Sabina wytrącając go z zamyślenia. Spojrzał na siedzącą obok niego na ławce: – pani mówiła coś? Zaśmiała się. – Znów kukułcze jajo z myśli przodków, powiedziała. – Jest coś niesamowitego w tym, że kiedy chcę coś wyrazić, jakiś stan uczuć, które przepełniają mnie w danej chwili, wtedy moją własną myśl przestrzeliwuje przekątnie myśl cudza i ta właśnie pozostaje na placu boju; ale czy warto wyrażać to inaczej niż właśnie tak: ..i tęsknię i pragnę.. przez mój smutek.. spaliłeś mnie.. tobie ja białą kozę.. odmawiasz.. podstępnie.. poszłabym.. już stare ciało.. obejmuje.. ulatuje spragnionym.. podziwu godne.. schwytana.. zaśpiewaj nam.. najbardziej.. będzie to dla mnie.. odbicie światła.. piękna twarz.. zabarwiona.. przypomnijcie, gdy będziecie stare.. naszą młodość.. byłyśmy.. przecież piękne.. teraz gdy odjeżdżacie.. nie wiem, co począć, jestem w rozterce.. wiem, że nie dotknę nieba ramionami.. wspomną mnie kiedyś ci, co przyjdą po mnie.. o wiele bielsza niż jajo.. czy to możliwe, że jeszcze tęsknię do mych lat dziewczęcych – Roześmiała się widząc jego zmieszanie. – To nie jest „strumień świadomości”, to nie luźny monolog wewnętrzny! zawołała. – Nie poznał pan? Przecież to Safona; z ocalałych fragmentów; teraz tkwię w tym po uszy; w czasie przeszłym, zastygłym; i rozkruszającym się; a jest coś porywającego, prawda? w tym odbiciu rzeczy minionych w nas; kiedy słowa sprzed wieków są aż tak prężne, że.. czy nie odbiera pan wrażenia, że wszystko, co w dziedzinie myśli, w akcie twórczym zdarzyło się na przestrzeni wieków, wszczyna się każdorazowo w nas żyjących teraz i zagarnia w swój bieg owo teraz, żeby obszerniej powtórzyć się dalej i dalej – 30 Szymon powiedział czy też powtórzył zdanie wygłoszone kiedyś bodajże przez Izę, że odległość między Safoną a – dajmy na to – Emily Dickinson jest prawdopodobnie o wiele mniejsza niż ta między Dickinson a nami. Wyjaśnił, że najogólniej mówiąc, ma na myśli rozbicie ładu między ziemią a niebem, którego jesteśmy świadkami; to oczywiste, że upraszcza; jednak rozpad podstawowych wartości lub ich zachwianie czy tylko przemieszczanie się, słowem, cały ten współczesny galimatias jest, wbrew kuszącym analogiom, po prostu nieprzymierzalny i nie przystający w swej istocie do żadnej z epok poprzedzających rewolucję techniczną.. chyba że świadomie poluje się na ornamenty dla nich samych. Ale czy ktoś nie powiedział już, że maniera wyjaławia z namiętności? Sabina wtrąciła z przebiegłym uśmiechem, że ilekroć słyszy o śmierci wartości, przypomina jej się pewien napis na murze któregoś uniwersytetu, namalowany w czasie niedawnych zamieszek przez studentów: Bóg umarł Nietzsche umarł (Nietzsche) (Bóg) Ta uwaga zmusiła Szymona do uściślenia swego stanowiska. Zgodził się, że formuła o śmierci wszelkich wartości nie posuwa naszej samowiedzy naprzód, poza tym nie chodzi o powtarzanie modnych formuł, tylko o przezwyciężanie tego wewnętrznego stanu bezwładu, w który zapada dziś człowiek podprowadzony do krawędzi poznania przez rozwój zarówno nauk ścisłych, jak i filozofii i sztuki, jednakże – wyznał – nie jest jeszcze gotów do podejmowania dyskusji na ten temat. Wygłaszając poprzednią dygresję przy okazji Safony, chciał jedynie powiedzieć, że język dawnych epok może być wdzięcznym ornamentem naszego czasu, jednak nie może już tego czasu ani wyrazić, ani udźwignąć, zatem – jego zdaniem – wszelkie pastisze, inkrustacje i tak dalej schodzą w gruncie rzeczy do roli kunsztownego ozdóbkarstwa, którym można się bawić, ale którym nie sposób nasycić dzisiejszych głodów; w każdym razie nie można na tym tylko poprzestać. Ponieważ Sabina upierała się jednak przy snuciu porównań, do czego – jak wyznała – skłaniały ją jej studia porównawcze nad antykiem i epokami nawiązującymi do antyku, Szymon gotował się do swego popisowego numeru: miał zamiar mianowicie wyprowadzić niektóre kierunki współczesnego malarstwa z rozwinięcia pewnych drugo- lub nawet trzecioplanowych elementów ornamentacyjnych dawnych arcydzieł i miał zacząć od owej zgeometryzowanej łydki sumeryjskiego Geniusza – wyrytej w alabastrze blisko trzy tysiące lat temu. Sabina jednak czuła się pewniej na gruncie literatury. – Czy zgodzi się pan ze mną, spytała – że na przykład ów lansowany dzisiaj przez dramaturgów przerost i autonomia didaskaliów nad tekstem właściwym to nic innego, jak powtórzenie dramaturgicznych zabiegów z końca szesnastego wieku, kiedy intermezzo zepchnęło tekst właściwej komedii do roli podrzędnej; i kiedy ta komedia stała się wręcz dodatkiem lub pretekstem do jego zaprezentowania? Mówili o współczesnym przerafinowaniu form, o ich zamierzonej sztuczności, o licytowaniu się w zadziwianiu tak gawiedzi, jak i znawców samą niezwykłością pomysłów, które – znowu dzięki rozwojowi techniki! – dają się dziś zrealizować na szerszą skalę, niż było to kiedykolwiek możliwe. – Cała ta sztuka ekologiczna, zaczął Szymon i spojrzał odruchowo na świetlistomleczny flores wyrysowany na niebie przez odrzutowy samolot. – Niech pan nie zapomina o osobliwym Gaju w Bomarzo, zauważyła Sabina z uśmiechem. – Lub, pomijając już całe kuglarstwo spektaklowe tego rodzaju ogrodów, czy dzisiejszy happening nie jest nieprawnym (bo nie powołującym się na to oczywiste ojcostwo!) dziecięciem owych aranżowanych tam dyngusowych niespodzianek? Zresztą; gdyby wejrzało się wnikliwiej w te kwestie, można by też wyprowadzić, nieprawdaż, z nie tak znów odległej przeszłości całe to upodobanie do zniekształceń formy i podstawiania w miejsce zachwytu odrazy, ale odrazy w 31 funkcji zachwytu! Powtarzamy więc zabawy przodków, choć aranżerzy tych osobliwych dreszczyków za boga nie chcą się do tego przyznać; oni wolą cichcem zagrabić nie tyle wykwit, co przekwit pewnych kultur i wmówić nam, że są to prawowite i niepodzielnie ich własne odkrycia wysnute w głębokiej zadumie z „zodiaku prywatnej wyobraźni”.. ale w końcu jest to blask zapożyczony; być może, ostatni odblask dawniejszego blasku, jego narzuta miłościwie zaciągnięta na powierzchnię nowych zjawisk, które nie dorosły jeszcze, czy nie dojrzały, do właściwego im kształtu, więc z konieczności zajmują opuszczone gniazda czy skorupy ślimacze, by ukryć w nich swój bezkształt.. i tak oto czyni się cnotę z braku. Szymon w trakcie całej tej rozmowy machinalnie studiował twarz Sabiny, która – w miarę ożywiania się – ładniała w ten szczególny, dziewczęcy sposób. Siwe włosy z platynowym odcieniem, gładko sczesane na tył głowy w niedbały koczek harmonizowały z szarzyzną oczu nakrapianych jakby żółtymi cętkami. Spostrzegł, że miała zmysłowe, młode wargi i może odrobinę za długi nos; także jej oczy były osadzone zbyt blisko siebie i może zbyt głęboko, a brwi zdawały się jakby nadto szerokie, o nadto diabolicznym wykroju, w sumie jednak te właśnie nieregularności czyniły jej twarz interesującą. I, być może, rodzaj oświetlenia, w jakim znajdowała się w tej chwili, a także doskonale dobrany do kolorytu głowy kolor sukni niebieskawo-popielatocytrynowej znów skłoniły go do myślenia o portrecie, którego jednak nie byłby w stanie namalować. Zgubił owo pchnięcie, które skłoniło oto Sabinę do nieoczekiwanego przeskoku w przypomnienie jakiejś alei róż, którą błąkała się pewnego czerwcowego południa przepełniona jeszcze powidokiem płócien starych mistrzów oglądanych w Zwingerze.. zwłaszcza Madonna van Eycka.. taki maciupki tryptyk; zna pan? Cranach, rzecz jasna, Dürer, Holbein.. tak, w Dreźnie; tak, celowo pominęła te cudowne Rembrandty.. wymienienie pewnych nazwisk już ją zawstydza; więc, powiedzmy, van Eyck.. Otóż po wyjściu z galerii przemierzyła most na Elbie wzburzona od zastygłych wieków przedzierających się na powierzchnię intensywnością barw i majestatem, hieratycznością wizji umniejszających każde „jest” o „już było”, aż nad łukami przęseł sąsiednich mostów spostrzegła łagodne stożki wzgórz, które, gdy zaczęła iść ku nim, zeszły poniżej tych mostów, modelując z ich łuków jakby ramę dla własnego wyrazu, który przecież nie potrzebował ramy.. a potem znalazła się nieoczekiwanie w tej alei róż; nieruchome powietrze zdawało się być stężałe od ich zapachu; wszystkie pąki były rozwinięte i otwarte szeroko na światło. Otóż kiedy mijała kolejne krzewy, płatki kwiatów rozsypywały się za nią bezgłośnie, potrącone podmuchem ruchu jej idącej; osuwały się zawsze za, nigdy przed nią; za; i sypko zaznaczały tymi osuwającymi się płatkami szlak jej wędrówki bezgłośnie, choć w krzyczących, pąsowych barwach. Więc wtedy, porównując swoje wzruszenie wyniesione z obcowania ze sztuką ze wzruszeniem wyniesionym z obcowania z cyklicznie mijalnym pięknem lata, gdy spoglądała na pyszne, dojrzałe, w pełni swego rozkwitu pąki, w których każdy płatek posiadał jakby autonomiczną barwę i woń niezależną od spójności ani wewnątrz samej korony, ani niezależną, zdawałoby się, od związku tej korony z łodygą czy korzeniem, wówczas właśnie pomyślała – Urwała na widok zbliżającego się Michała z Filipem. – To było, dla mnie przynajmniej, interesujące przeżycie, Filip ciągnął rozpoczętą wcześniej myśl. Ustawił się naprzeciw siedzących i było widoczne, że zbiera się do dłuższej wypowiedzi. Nie na darmo przyjechał tu z naukowym referatem. Do którego przygotował się starannie. Jak zwykle. Nie dbając o to, czy nie zagłusza przypadkiem wypowiedzi kogoś drugiego. Jak zwykle. Szymon jednak puścił mimo uszu cały ten wykład o pluriwalentnych symbolach w sztuce włoskiego manieryzmu jako nie przeznaczony dla jego uszu. Choć trochę także dlatego, że teraz już był przeznaczony i dla niego. Czuł, że Filip swoim zwyczajem bada kątem oka wrażenie, jakie wywiera na Szymonie jego odcinkowa erudycja; ale też, że oczekuje oznak aprobaty; której 32 Szymon postanowił odmówić mu; z wielu powodów; między innymi dzisiaj z powodu dykteryjek dnia; którymi raczył go obficie; odkładając zasadnicze rozmowy dla typów; w rodzaju Michała; powiedzmy, że właśnie dlatego. – To, co wyróżnia na przykład symbol jednorożca, to jego wieloznaczność, ciągnął Filip łypiąc co chwilę na Szymona. – Symbol opętania, ironii, sarkazmu, poezji, błazeństwa, astronomii, a w Persji – symbol księżyca. – Gadaj zdrów, ten twój Michał to słuchacz w sam raz dla ciebie; mnie już ukontentowałeś gadką o pedziu. Szymonowi odbiło się poranną wątróbką zjedzoną zbyt zachłannie. Oparł się wygodnie o ławkę, słońce grzało go prosto w twarz rozleniwiającym blaskiem. Skręcony pień drzewa, o który mimowolnie zahaczył wzrokiem, ułożył się w kształt litery „S”; nawet linie kory zbiegły się w tym kształcie, który raz już kiedyś zafascynował go w spiralnej strukturze melodii niektórych muzycznych utworów z okresu baroku. Ale teraz było to „S” świeżo zdjęte z kilku oglądanych tu rzeźb. „S” ewokujące syk węża lub syk płomienia; „S” jako wąż i płomień zarazem jednako pełzający ku górze, ku szczytowi piramidy wężo-płomiennej; „S” jako serpentyna; „S”.. Sabina? Ach, to w związku z Giovannim da Bologna – Furkoczący głos Filipa irytował go coraz bardziej. – W porządku, powiedział Nemo, gdy błądząc po ogrodach palatyńskich mieszali rozmowy o sztuce z rozmowami o życiu. – W porządku, ale w którym momencie kończy się właściwa delikatność uczuć, a zaczyna chamstwo? Powiedział to poruszony uwagą Szymona, że być może, jego przyjaciel, kompozytor, o którym była mowa, lubi go po prostu dla niego samego, a nie z powodu jego wierszy; albo że pomija jego utwory przez delikatność uczuć, z lęku przed wdzieraniem się w jego intymny świat. – Nie, to nie jest tak, przerwał Nemo gwałtownie. – Jeśli ktoś, z kim prowadzę długie rozmowy o jego kompozycjach, ma mi do zakomunikowania na mój temat zaledwie tyle, że noszę świetnie skrojoną kamizelkę – – Magiczno-erotyczna alegoria, Filip wyraźnie rozkręcał się w miarę mówienia. Przypominał teraz koguta w porze godowej; roztaczał z furkotem barwny ogon swego intelektu; ogon pawia; puszył się; przez wargi przesmykiwał mu uśmieszek samozadowolenia; był przygotowany; on był; jakże świetnie on; furkotał jakże; on; jakże świetnie. – Z powodu pychy. (To Nemo przyjął komentowanie głosu Filipa.) Wiesz, co to jest? Zwyczajny najzwyczajniejszy egocentryzm; to właśnie stąd te moje kamizelki, a jego symfonie; woli mi schlebić w tym wszystkim, w czym nie jestem prawdziwie sobą, żeby – już bez wyrzucików sumienia – przemilczeć mnie w mojej najgłębszej istocie; domagając się zarazem ode mnie czegoś przeciwnego. No właśnie, dobrze to nazwałeś: wymuszenie pierwszeństwa; właśnie tak. Michał rysował na piasku esy-floresy i poziewywał dyskretnie, natomiast Sabina słuchała wykładu z przechyloną głową, jak uczennica. – Już u Leonarda traci swój teologiczny kontur, furkotał Filip. Był świetnie; był; on świetnie był; furkotał. Szymon obrzucił Sabinę znów niechętnym spojrzeniem. (To zasłuchanie, ta przechylona głowa!) Znowu czknął. Nieoczekiwanie rozbawiło go przypomnienie Alberta przygotowującego w popłochu i ukradkiem całe to ich śniadanie, które mogło zakończyć się wielką awanturą starego, gdyby Manieczek (Nasz-Dzielny-Strateg) nie zdołał go jakoś zagadać w odległym kącie pensjonatu. Zresztą stary i tak coś zwęszył, był potem wściekły. Najzabawniejszy w tym wszystkim był jednak Alberto-Prawdziwie-Przestraszony; – wachluj! syczał nerwowo do Szymona, rzucając na wrzącą oliwę plastry wątroby i cebuli; – wachluj dym do okna, naglił przerzucając wątrobę na talerz; – wachluj! gdy spiesznie szorował garnki. 33 – Mam nadzieję, że Manieczek znalazł jakiś stosowny temat do zagadania starego, rzekł Szymon – inaczej ten wywali nas stąd na zbity pysk; o ile pamiętam, gotowanie w kuchni czegokolwiek poza herbatą jest tu surowo wzbronione. – „Ach, zapewne zgodzi się pan ze mną, że bitwy w ogóle, a szczególnie ta właśnie, pod Monte Cassino – ”, zaćwierkał Alberto naśladując po mistrzowsku głos Manieczka, ale zaraz warknął: – wachluj! jeszcze czuje się swąd! I myk, z talerzami do pokoju, myk, z termosem kawy, myk, i – wachluj! Szymon, wywijając ścierką, drugą ręką zgarnął obierzyny w torbę i upchał ją w zanadrze. Teraz obaj: szast-prast, wrzucali w kieszenie swoje pieprze i sole: szast-prast, garnki pod kranem; szast-prast; szast-prast – – Rany, powiedział Szymon – już prawie zapomniałem, że jestem mięsożerny. W głębi stuknęły drzwi. – Oho, signora Anita znów gości przyjmuje, zaćwierkał Manieczek-Nasz- Dzielny-Strateg. – Akurat signora Anita, akurat signora Anita, rozgderał się stary. Ale już było po wszystkim. – Niech pieprzona wątróbka wpada do pieprzonego dzióbka!, zawiwatował Alberto i z kelnerskim dygiem podał im talerze. – Rzekłbym, przepieprzona, odchrząknął Manieczek, chuchnął w powietrze, siorbnął łyk kawy i znów dziobnął wątróbkę ostrożnie, odchuchując po każdym kęsie w powietrze w bezsłownej przyganie. – Wszelako kiedy przez okrągłe tygodnie jada się tu wyłącznie pieprzone makarony, zaczął pojednawczo Szymon, a wtedy Manieczek zawołał – ale, ale, taki jeden znajomy (wiesz, Alberto: Temps!) mówił mi, że może kupiłby coś u pana; tylko że on grosze płaci. – Dosłowne grosze, potwierdził Alberto i spojrzał na Manieczka spode łba. – Kiedy to bardzo proste! zapiał triumfalnie Filip. – Melancholia = kraina księżycowa = witalna słabość; klasyka = siła słoneczna = witalna żywotność. Roześmieli się z czegoś. – Otóż tam właśnie to jest, podjął Filip. – Melancholia męskości, motyw impotencji, jednoznacznie zdeformowane formy.. prawda? I ta korpulentna dama delikatnie dotykająca tego elementu, ta – w zasadzie – anonimowa figura, jakaś – powiedziałbym – beztwarzowa hetera.. to zresztą jest do sprawdzenia! nieoczekiwanie roześmiał się po dawnemu. – W każdej chwili możemy tam pójść, choćby zaraz.. i sprawdzić. Zamyślił się nad dopiero co powiedzianymi słowami, ale spostrzegłszy, że Szymon chce coś do tego dorzucić, ocknął się natychmiast i przechwycił prowadzenie rozmowy. – To, ma się rozumieć, tylko jedna strona zagadnienia, zawołał przekrzykując ich. – Zupełnie innego rodzaju przeżyciem było dla mnie zetknięcie się tu ze sztuką starożytnego Wschodu; walor próżni i przestronnej pustki, oto co tam porusza najgłębiej; powiedziałbym, że w tym malarstwie istnieje wręcz sztuka malowania pustki! Szymon uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją. – Czy powiedziałem coś nie tak? Filip urwał i zaczerwienił się gwałtownie. – W porządku, masz rację, roześmiał się Szymon – mów dalej, a ja sprawdzę, czy dobrze stawiasz kropki. – Istotnie? Filip roześmiał się rozbrajająco; umiał być sympatyczny; bardzo być; umiał on sympatycznie być; rozbrajająco. – Istotnie! Filip był ubawiony, że zdarzyło mu się coś podobnego. – Przypomniałeś mi, że gdzieś czytałem podobne sformułowanie.. no, powiedz, gdzie; sam ciekaw jestem, skąd to znam; bardzo zabawne zdarzenie, prawda? gdy cudza myśl nakłada się na naszą własną – – Kukułcze jajo z myśli przodków, wtrąciła Sabina. 34 – Ależ nie, nawet nie o to chodzi, wiadomo, że jesteśmy ludźmi antologijnymi, ale to mógł przecież napisać ktoś zupełnie współczesny! zakrzyknął Filip niezwykle ubawiony sytuacją, w jakiej się znalazł. Zaglądał Szymonowi w oczy badając, czy Szymon już wie, jak dalece on sam jest ubawiony tym, że cudza myśl tak się czasem nakłada na własną; bawił się, żeby ubawić wszystkich swym ubawieniem; ten sam, co zawsze; sympatyczny, który potrafi rozbrajająco być. I kiedy oni obaj: Szymon i Filip, pochłonięci byli swoją błazeńską, im tylko wiadomą gierką w przyprawianie sobie nawzajem intelektualnych rogów, Michał zaatakował ich znienacka. Jakże on to powiedział? Szymon wlokąc się w skwarze południa w stronę Zatybrza do małej knajpki Maria, próbował odtworzyć w myślach przebieg wydarzeń sprzed chwili, ale złość pomieszana z żalem i – nade wszystko – uczucie wielkiego zmęczenia i wielkiej samotności dominowały jeszcze nad myślą jak wówczas, gdy przyparty do muru, przyznając się im do świadomości swojej klęski jako artysty, usłyszał w sobie ten długo tłumiony, drążący go lament: patrz, patrz, jak zachodzi słońce, jak zachodzi twoja młodość przetrwoniona na jałowe prace w jałowych biurach; patrz, jak zachodzi twoja przyjaźń, jak się zasmuża miłość, jak rozsypują się światła twego życia.. powiedz im, co zobaczyłeś wyraźnie dopiero tu (Opowiadaj: opowia-; -daj; -dam; -dasz; -da!), co zobaczyłeś w tę twoją pierwszą od czasów przedszkolnych wiosnę wolną od przymusowych robót, kiedy pochyliłeś się nad studnią swojego czasu i wejrzałeś w jej mrok – – Pan uległ złudzeniu niezależności, mówił szyderczo Michał. – I nie chce pan wiedzieć, że świat ruszył do natarcia na tę samotną wysepkę, którą pan zechciał się stać. Wysepkę nie uzbrojoną w nic poza zbożną chęcią „bycia sobą”, „pozostania sobą”, jak pan to zabawnie określa; jednakże ta wzbierająca fala, ta lub zaraz następna – – A pan pewnie chciałby mnie wmanewrować w jakiś zakon, co? odciął się Szymon. – Wy przecież na wszystko macie tę samą radę: wepchnąć jednostkę w jakieś – bo ja wiem? – przyzakonne przydupnictwo, jeśli nie wręcz w lożę któregoś z trzynastu możliwych na tym świecie zakonów; i podporządkować regule.. ale to było później, już po tym, kiedy Michał powiedział: – z jakim więc kompasem chcecie przebrnąć dziś do sztuki przez bełkot, w którym się mieści obok siebie legion wymarły z głodu i mini-maxi; but selenonauty odciśnięty na Księżycu, przeszczepy czułych organów ludzkiego ciała i mini-maxi; wizja wstrzykiwanych genów, guzik przy bombie i mini-maxi po stokroć da capo! Skręcił na prawo. Minął opustoszały placyk tętniący jeszcze przed chwilą gwarem handlu. W kurzu walała się przywiędła nać i nadpsute pomarańcze strącone ze straganu i – drażniony leniwym podmuchem – szeleścił skrawek papieru. Domykano z hałasem ostatnie drzwi w ostatnim sklepiku, spuszczano żaluzje i ten bezosobowy, metaliczny szczęk rzeczy pośród zalegającego milczenia w dusznym powietrzu, w pełnej jaskrawości słońca będącego u szczytu dnia, nabierał monstrualnego echa w zderzeniu z pogłosem jego samotnych kroków na rezonansowych płytach z kamieni. – Kompas, kompas, mruczał Szymon wlokąc się przed siebie. – On mi da kompas; on wie! Kroczył teraz bulwarem wzdłuż Tybru, żeby oszczędzić sobie smrodu buchającego z nagrzanych, wąskich uliczek, gdzie swąd smażonych ryb, swąd oliwy przywabiały pod progi domostw stada dzikich kotów, gdzie czeluść sieni ziała kwaśnym odorem kiepskiego wina i rozmemłane kobiety czekały leniwie na-, na – – A w końcu rozmawiamy tu jak inteligentni fryzjerzy na majówce, powiedział Michał, gdy Sabina, wracając do frapującego ją problemu kukułczych jaj z myśli przodków, zachęciła Filipa do wygłoszenia zdania o tym, że zwłaszcza w plastyce tego wieku staje się to widoczne i że nawiązywanie do tradycji uniwersalnych stało się tu wręcz zasadą. – Przecież Klee! wołał Filip z wyraźną ulgą, że oto udało się odbiec w bok od bolącego trzonu tej wszczętej przez Michała 35 rozmowy. – Chociażby Klee; wyciągnięto wnioski ze sztuki Czarnej Afryki i Oceanii, Sumeru i Egiptu, z kręgu śródziemnomorskiego – A wtedy Michał powiedział to o fryzjerach na majówce. U Maria za murami było tłoczno jak zwykle i jak zwykle gwarno, wielojęzycznie, młodo. I Szymon, jak zwykle, był sam w tym tłumie, zanurzał się w blask cudzych rozmów, wtapiał się w barwny korowód wędrujących przez świat młodych artystów czy tych, którzy się chcieli za nich uważać, i – wśród pozujących na ubóstwo on, niekłamanie ubogi – stawał się jednym z nich na prawach tego samego głodu. – Anch’io sono pittore, powtarzał sobie przeciskając się do majaczącego w mroku wolnego miejsca. – Anch’io sono – Małe, może trzyletnie dziecko łażące w wolnym przejściu gapiło się z zaciekawieniem i powagą na siedzących. Żywy portret Maria: pewnie jego córeczka; wyminął ostrożnie maleństwo. Mario, ubrany jak zwykle w biały kitel, uwijał się sprawnie w tym wąskim, mrocznym wnętrzu odkrzykując na zaplecze przyjmowane zamówienia. „Cordiali saluti” z całego świata, „un abbraccio di cuore” na widokówkach rozpiętych na ścianach zagęszczały dodatkowo salę nieobecnymi już biesiadnikami, z małego radia płynęły tony muzyki barokowej, mógł to być – – Pasta al burro! rzucił Szymon wychylając się przez czyjeś ramię – per favore, dodał, zawsze dodawał za późno to „per favore”, bo Mario już był daleko, ale unosząc wysoko tacę z talerzami i dzbanem wina musiał pochwycić w locie drgnieniem granatowej rzęsy to zamówienie, bo „al burro!” odkrzyknął za siebie. – Tak, tak, oszczędzać, napominał Szymona Manieczek Dwa, wewnętrzny podpowiadacz, przemieniony z biegiem czasu z prymusa od zagadnień sztuki w małostkową kutwę, liczykrupę trzęsącego się nad każdym wydanym lirem – zjadłeś już dziś sute śniadanko: z wątróbką! Szymon nalał sobie ze stojącej przed nim karafki szklankę wody, pił ją małymi łyczkami z prawdziwym smakiem i błądząc oczami po sali, wyciszał się w sobie. Wianki cebuli, papryki i czosnku, zawieszone na drewnianej, poczerniałej belce u powały, cofnęły go w czas zamierzchły, zamieszkany przez stare kobiety, babki czy nianie, w ich kruche wianuszki splatane z ziół, w zapach bezpiecznych poduch, w które kładły go lulając monotonnie, cierpliwie, przy trzasku drewnianych polan; w ich rozjarzeniu. Więc jeśli pomyślał teraz o pieczęciach, to raczej w związku z tym przypomnieniem niż z niedawną rozmową, ale Michał jak gdyby czekał na sposobny moment, żeby wśliznąć się znowu w krąg jego myśli. – Za każdym z tych haseł wywoławczych, mówił – za każdą z tych waszych rzekomo nowych konwencji stoi już jakaś uformowana osobowość i woła: to moje! Stoi z ciężką, kruszcem opatentowaną pieczęcią i wali swój stempel na każde wasze płótno, na każdy skrawek papieru i powiada: to ja, Klee; ja, Picasso; ja, Braque; Cézanne; Miró; ja taki-siaki-owaki; to jest moje! Czy wy naprawdę nie słyszycie łoskotu stempli na waszych pracach? drwił Michał. – A oni? Czyż także nie zagarnęli w „zodiaki własnego umysłu” światów istniejących już uprzednio, chciał zawołać, ale uprzedził go Filip. – Są takie przewroty w myśleniu o pewnych problemach, powiedział wtedy, osłaniając jak gdyby niefortunny odwrót Szymona, gdy ten przyznał się, że właśnie tak; że ma tę świadomość cienia olbrzymów dawnych i nowych na sobie. – Są takie przełomy, bronił ich obu Filip – których nie sposób pominąć; podobnie jak wszyscy astronomowie zostali skazani na kopernikanizm, trudno po Kleem, dajmy na to, malować bez Kleego i tak dalej. – Który też był „po”; był „po” już istniejących, u licha, formach. – Ale umiał z o b a c z y ć je! – Albo pisać po Kafce bez Kafki czy po Eliocie bez Eliota, wtrąciła Sabina. – Inkrustowanie tekstów cytatem innego tekstu, inkrustowanie znaku plastycznego innym znakiem, hieroglifem – 36 – To zależy, przerwał Filipowi Michał – zależy, czy dla kogoś punktem wyjścia są przeżycia kulturowe czy pierwotne; czy wysnuwamy świat swojej sztuki z historii kultury i z duchowej tradycji, czy też wolimy się poddać przeżyciom irracjonalnym, metafizyce i wizjom. Ale Szymon, który ochłonął już z niesmaku, jakim napełniło go własne, nadto intymne wynurzenie, zaoponował. – Mówi pan o tym tam, jak gdyby można było dzisiaj w stanie nieskażonym zachować któreś z tych „wyjść”, a przecież tak nie jest; skąd brałaby się bowiem owa sprzeczność w łonie współczesnej sztuki, jej wewnętrzne rozdarcie i widoczne wręcz rozdwojenie świadomości artysty, gdyby wymienione przez pana przeciwstawne style nie przenikały się wzajem? Nalał sobie ponownie szklankę wody i wypił ją duszkiem. – Malarstwo gestu po Hartungu i Japończykach! prychnął wzgardliwie mały, nerwowy Francuz (chyba Francuz) siedzący po drugiej stronie stołu. Szymon, który właśnie pochylał się nad talerzem, spojrzał na mówiącego z zaciekawieniem. – Ci także o tym, pomyślał rozbawiony. Starannie nawijał tasiemki makaronu na widelec; była to sztuka, której wciąż jeszcze nie zdołał opanować; ułowione pasemka ześlizgiwały się, gonił je po płaszczyźnie talerza widelcem nagle tak niechwytnym, jak gdyby powypadały z niego wszystkie zęby. Za to później; ten soczek; po nagryzieniu; trysk-trysk; masełko; tarty ser; trysk-trysk; mniam-mniam; i coś jakby smak ziół – Skupiony nad talerzem, próbował jednocześnie pochwycić sens rozmowy, której temperatura podnosiła się proporcjonalnie do ilości szklanek wypitego przy stole wina, tego słynnego włoskiego wina, którego smaku nie miał jeszcze okazji poznać. Przyjrzał się swym sąsiadom: byli młodzi, pstrokaci i zdawało się, że są nie tyle ubrani, co poprzebierani, jakby stanowili zespół statystów zaangażowanych przez nikomu nie znanego reżysera do bliżej nie określonego widowiska, w którym mieli odegrać nie sprecyzowane jak dotąd role, więc tymczasem wprawiali się w bezustanne przebieranie, przymierzanie kostiumów i gestów. Próbował się wsłuchać w sens tej kłótni-rozmowy, w jakiś sens tej dźwięczącej konstrukcji, która zdawała się dokądś wspinać czy też może w coś wgłębiać, ale w tej właśnie chwili niebezpiecznie zakołysała się nad ich stołem i każdy z rozmawiających uznał za stosowne teraz oto przyprzeć ją do jakiegoś punktu branego przez siebie za pion, za główny trzon budowli. – TASZYZM mordy rytualne balet geometrii z kolorem TOKSYKOMANIA wojna o charakterze onirycznym PROBLEMY RASOWE liryka znaku strukturalizm ODPOWIEDZIALNOŚĆ człowiek alienacja ABSTRAKCJE konkretne semantyka TEŻ EKSPRESYJNE socjalizm abstrakcje liryczne WOLNOŚĆ proletariat malarstwo instynktu NACJONALIZM protest op-art PAPIEŻ pop-art kompromis RUCH HAPPENINGOWY sataniści nonkonformizm PIRACTWO skandal etyka SZTUKA KINETYCZNA kosmos hippie BIERNY OPÓR malarstwo gestu anarchizm SZTUKA MINIMALNA tortury metafizyka REŻIM ruch kontestacji hair EKOLOGICZNA faszyzm – Oderwane słowa dowolnym szykiem, spiralnie wywijały się nad stołem w huczącą oceanem muszlę, oskrzydlały go, ślimaka bożego, zagubionego w tym zgiełku, i reflektorem pojedynczych, znajomych pojęć oderwanych jednakże od własnego podłoża wciągały go w jakąś studnię czy wieżę, która poza tym pozostawała w swych fundamentach mroczna i niejasna, która poza tym była w swym trzonie mową głuchego, pustym brzęczeniem odpryskujących od siebie haseł. – Anch’io sono pittore, Szymon chyba pomyślał to głośno, bo jego sąsiad zwrócił się teraz wprost do niego. Po wstępnych formułkach ustalili, że od biedy mogą porozumiewać się mieszaniną włosko-francuskich zwrotów; i dla przypieczętowania braterstwa Szymon musiał przyjąć z jego rąk szklankę czerwonego wina i wychylić ją duszkiem. 37 – Słyszysz, strzelają, mruknął Henry wywoławczym tonem i gdy Szymon spojrzał pytająco, ten wyciągając zegarek, wyjaśnił uderzając niecierpliwie w jego tarczę – strzelają o trzy godziny lotu stąd. I dramatycznym gestem wrzucił zegarek w jedną z licznych kieszonek oplecionych łańcuszkiem. Długonoga i długowłosa Lucia przegięła się w jakiejś skomplikowanej i wręcz akrobatycznej figurze przez kolana Henry’ego i zaglądając Szymonowi w twarz oczami zmętniałymi od wina szepnęła spazmatycznie – weź kwiat do ręki, zwiąż ręce kwiatem –; z kącika jej warg umalowanych szminką w kolorze rybiej łuski wyciekała strużka śliny, powieki, gdy je spuszczała, objawiały srebrny nalot, jak gdyby nie powieki to były, lecz rozpięte skrzydła motyla obsypane połyskliwym, czterobarwnym pyłem przechodzącym od srebrzystości, przez błękit i szarość w zieleń. Henry otarł jej tę smużkę śliny, a potem delikatnie przestawił dziewczynę na jej poprzednie miejsce, jak gdyby ta była manekinem; i w trakcie tej wymiany gestów słyszeć się dawało tylko ciche, przezroczyste dźwięczenie ich łańcuszków wędrujących z piersi ku plecom i znów na piersi. – To nie jest autentyczne, Szymon odmówił zapalenia papierosa z marihuaną. Roześmieli się. – A co jest? Było dobrze. Szymon wypił już kilka szklanek wina. Było dobrze; właśnie tak na wpół realnie. – Chcielibyście osiągnąć natychmiast, w sposób sztucznie przyśpieszony ten stan, ten rodzaj ekstazy, do którego mędrcy dochodzili przez – Wplótł umyślnie własne narzecze we wznoszącą się konstrukcję; rozmyślania, mówił, asceza i wyrzeczenie, mówił, słuchając współbrzmienia języków; artysta powinien zachować trzeźwość (ładnie brzmiało to słowo: trzeźwość; jak gdyby wiosenna ulewa spłynęła, by wypłukać ich z czadu, w którym zasypiali już prawie). Czujność; nie dać się; przechytrzyć (gruboziarniście to brzmi, prawda? nie dać się; bacznie, trzeźwo, czuj-duch!). Ale już nie słuchano go. Na powierzchnię przebiła się teraz angielszczyzna i jeszcze któryś z języków germańskich. Verweile doch! Du bist so schön! The time is out of joint. Mario z uniesioną nad głową tacą nowych naczyń przemykał się tam i sam, wybłyskując bielą kitla w nieoczekiwanych punktach sali. Muzyka z radia dobiegała teraz jakby zza ściany. Szymon donośnie zażądał nowego dzbana wina. – Ja płacę, zastrzegł się i od razu swobodniej rozparł się przy stole. – Nie trzęś się, ty, liczykrupo, ofuknął wewnętrznego Manieczka – damy sobie radę, ten Temps, czy zapomniałeś już? Kupi nasze obrazki; wynoś się, nudziarzu; Verweile doch! Du bist so schön! Potoczył okiem po siedzących. Był im równy; albo i więcej niż równy. Przeto zamówił jeszcze jeden dzban wina. Było cudownie cierpkie, w pierwszej chwili pozostawiało na podniebieniu smak szronu, który potem przeobrażał się w łagodny płomień pękającej w gardle róży. – O czym on mówi? Szymon chwiejnie wskazał głową ogorzałego blondyna siedzącego teraz przy Henrym. – Ernest mówi, że zagadnieniem.. że głównym zagadnieniem twórczym jest dziś pojęcie.. pojęcie perspektywy pojmowanej jako... jako wartość filozoficzna (zaczął skrupulatnie tłumaczyć Henry).. że korci go problem przestrzeni i ruchoma perspektywa.. powiada.. że chce znaleźć funkcję.. dodatkową funkcję obrazu przez zorganizowanie.. przez tworzenie takich sytuacji.. przez tworzenie takich sytuacji, w których odbiorca.. w których odbiorca zostaje niejako włączony– – Bilde Künstler: rede nicht! chciał zawołać Szymon, ale niespodziewanie odczuł trudności w wysławianiu się. – Powiedz mu, że tu, we Włoszech.. a zresztą nic mu nie mów; sztuka dziś; 38 Henry; jaszczurka; rozumiesz mnie? rozumiesz mnie? jak to będzie: jaszczurka; czekaj, narysuję ci; połyka; p o ł y k a własny ogon; myląc go z liściem; jak powiada Michał; zresztą nie o to; napij się; ten n i b y ogier, Michał; K o ń – t r o j a ń s k i; pójdźcie za nim; on ma kompas; co oni tu bredzą, gówniarze; piękne gadanie; a u s t r y j a c k i e; wizja drugiego.. hi, hi, bytu; bełkot; powiedz im, Henry; albo zostaw; z o s t a w m y; Mario, wina; j e s z c z e – W jakiejś chwili zobaczył siebie stojącego chwiejnie u drzwi wiodących na zaplecze. – Cień olbrzymów! wołał rozmazując łzy cieknące mu po policzkach – Leonardo.. w porządku! bardzo proszę.. ale ten mdły.. ten mydłek.. a tam Piero.. słyszycie?! Wielki Piero w cieniu i Giotto.. Masaccio i Pintu-ri-i – Chlipnął nieoczekiwanie. – Nigdy nie poznamy nazwisk malarzy z Bonampak i z Adżanty! Ocknął się w toalecie. Podpierając dwiema rękami głowę nad klozetową muszlą, rzygał spazmatycznie. – I ta twoja.. hi, hi, wątrrr.bk.aa przeb. czczcz; Albrttt – Głowa wymsknęła mu się z dłoni, dźwignął ją troskliwie i na nowo podparł rękami; chwiejne w chwiejnym; zdjęła go skrucha. – Przeb.czcie mi, mamrotał – spiłem się jk, jk, jk; no już ńńń; no nie mam czym rzggg.ć; o ran.yy; wszstk jższsz.. jższszsz; ń mm czm rzgć; chyba żółć; bierzććć wszstkk; wszstkk – Ulżyło mu. Czuł się teraz czczo, ale trzeźwiej. Opłukał się pod kranem. Wolno, starannie kontrolując kroki, wrócił na miejsce. Wgapił się bezmyślnie w szklankę znowu napełnioną nie wiadomo przez kogo cierpkim winem. – Studnia; wciąż to samo; te same zapytania; to samo czekanie; szukanie; studnia; bez odpowiedzi; echo; ale żadnej odpowiedzi; tylko stemple; słyszycie łoskot stempli? jednak trzeba koniecznie; mimo; i właśnie dlatego – Umoczył usta, cierpki smak zdawał się go orzeźwiać. – Tutaj, wymamrotał – nie sposób nie ulec pewnemu rodzajowi rozdrażnienia wyobraźni; w tym kraju; Italia – Urwał. – Zamilcz o tej miłości; o rozpaczliwym czepianiu się murów, kamieni, nieba; które trzeba będzie; na zawsze? na zawsze? i ten cień; weź to na siebie; cień także; anonimowe prawie, pamiętasz? te deski; poczerniałe; dopiero dziś; w nawie bocznej; więc jednak – głupcy; żaden z nich nie rozumie tego, że nie zawsze od razu; Nemo; ani Filip; mądrala; ten także teraz już nie; chcą natychmiast; w nieśmiertelność za życia; aktorzy; zarażenie dziwkarstwem; to dziwki; apoteoza dziwek od czasów Fornariny gubi; gubi? mniejsza z tym. Środki; najbardziej elementarne, pierwotne; wrócić w problemy linii; płaszczyzna; barwa; i linia; ruch psychiczny i fizyczny wszcząć; pchnąć i; poza imitowanie, poza – niech wibruje w ruchu; dynamicznie; Heraklitowe góra-dół; urytmizować formy elementarne; zobaczone z lotu ptaka, z ukosa, od spodu; podpatrzone; nadwidziane; ewokować studnie; przez..; magiczne błyski świateł; belki; krechy zderzone nad, nad – ruchliwa wędrówka; Bach; wędrówki tematu; podsłuchać metodę; skandowanie pulsującej myśli; pulsującej materii; gestykulacja znaków... to wszystko było już, a jednak.. inicjał idei w znak i od nowa w znak – – Jeżeli język jest światem samym w sobie i jeżeli malarstwo jest językiem formującym się wraz z osobowością artysty – Francuz z naprzeciwka zakrzykiwał teraz wszystkich. – To jest piękne, puste gadanie, wymamrotał Szymon i po chwili, usłyszawszy z radia magiczny rytm jazzu, chlipnął: – czemu Bach tego nie słyszał! Zdawało mu się, że jest Zenem, który tak właśnie zwykł mawiać słuchając jazzu. Uniósł się nawet i chwiejnie, ale na podobieństwo Zena jął dyrygować niewidzialną orkiestrą; jednak wnet, straciwszy równowagę, klapnął na miejsce; choć zdawało mu się, że oto wznosi się, wspina na 39 szczyt, na nowo wiecznie-dziewiczo-wabiące MONT. – Teraz monolog, obstalowywał sam u siebie – konieczny jest monolog Szymona na Monte- -de-Monte! – Z cienia do cienia idziemy; z prochu w proch; zaledwie tłem jesteśmy ewolucji galaktyk; nikt nie otworzy nam ponownie źrenicy oka; nikt; bulgotem studni w łoskot oceanu; i ta ręka, wiesz, Henry – – henry miałem tedy dziesięć lat henry on tam leżał henry i nie wolno go było i takie duże miałem za duże o tyle henry i każdy inny i spadały mi kiedy szedłem a on tam leżał i wiesz dźwignąłem go na sanki to było wtedy henry kiedy mojego brata wiesz kijami wiesz a on tam leżał henry i trzeba go było chociaż nie wolno było wiesz i wiozłem a one tak mi spadały henry i była wojna i wiesz nie mogłem zrozumieć dlaczego jego ręce wiesz składałem i rozsypywały się miałem dziesięć wiesz z każdej nogi inny o tyle były za duże w nocy była wtedy zima wiesz na podwórzu zatłukli henry na sankach wiozłem go wiesz bardzo się bałem jak psa henry wtedy wolno tak było strasznie bałem się takie sztywne rozsypywały się wiesz i nie mogłem wtedy zrozumieć henry nikt nie ulepi nas ponownie z gliny nikt w przeciągu jesteśmy henry ten przeciąg nas zabije a on leżał wiesz daj mi papierosa i ta jego ręka w nocy zapalmy tak zapalmy no przecież mówię wojna nie rozumiałem dlaczego rozsypuje się składam i rozsypuje się henry miałem wtedy dziesięć nic nie rozumiesz henry nic nikt studnia nachyl się nad studnią szklanki studnią studzien wołaj imię zmarłych wywołamy chcesz imię słyszysz wody wnikają w krainę cienia wołajmy imię prawdy powiedz mu to temu co koło ciebie proszę cię przetłumacz prawdę temu co koło ciebie moją studnię nic nie rozumiesz nikt bądź pochwalony ty nikt – – – – – Nie, nie! zawołał Szymon osłaniając się ramieniem. Nad nim zawisnął monstrualny krąg, dysk kamienny sprzed Santa Maria in Cosmedin, magiczne wargi; bocca della veritŕ. – Nie, nie, wzbraniał się Szymon, chowając głowę w ramiona. Szydercze oblicze z jamą bezzębnych ust, z wyżłobiną nosa i oczu oślepłych w powietrzu, okaleczonych szablą czasu cięciem od skroni do nosa, szczerbą pękniętej wargi, pochylało się nad nim wolno, wolniutko, coraz niżej; zobaczył je; zmięte, podziobane ospą wiatrów; pożółkłe kosmyki brody i wąsów; monstrum, z którego ześlizguje się kołem zarówno prawda i fałsz; światło i mrok; życie i śmierć; zdradliwa paszcza ziejąca mrokiem i wzgardą, zakamieniała w okrutnej bierności; bocca della veritŕ; pochyliła się – – Nie, nie! Szymon odepchnął widziadło; rozpłynęło się; był sam. Zmętniałym wzrokiem wgapił się w dobroduszną, schyloną twarz Maria. – Nie rozu – – – – – – – – – – – – i nic – – – – – – – – –– – – – – – – – – – przerwa – – – – – – – – – – –– – – –– – – – – – – – – – – – – znalazł się poza obrębem –– – – – – – – – – czego? – – – – – n i e r o z u – –– – – – – – – – – Jesteście bezpieczni, kłamcie ja was nie wydam – – – – – – – – – – – – – – bocca – – – –– – – – –– – – – – – – – wołałem? wołałem cię? – – – – – – – – – –– – – – – – – – della veritŕ – – – – – –– – – – –– – – – –– – – – Gdy pozostaje desperacki łomot o głuchy głaz po 40 obietnicę sprawiedliwo – – – – – – – – – – –– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – Puść!!! – – – – – – – –– – – – – – – – – – – – – – – –– – – – – – – – – To był kot. To było dużo kotów. Drapieżne. A ten cały pstry. W cętki. Pręgowane. Okrągłe pyski. Nieruchomo. Oczy. Nieruchomo. Fosforyzujące. Czmychnęły. Smród. Zaduch cuchnący ścierwem. I ściekiem. Mur. Za dużo murów. Głoooowa – Szymon, wspierając się plecami o jakąś ścianę, dźwigał się, dźwigał – Czmychnęły; miękko; także szczury: pewnie i szczury; miękko; z palca krew; zatrzaśnięte; wargi prawdy? pysk kota? O, jakże czarna jest twoja noc, Panie, jakże czarna – Wołałem cię, Izabelo? I-za-beeel!!! Kto ty jesteś, który prowadzisz mnie, który wleczesz mnie wpół przez ten mrok; czy ja cię znam, powiedz tylko, czy ja cię znam; zooostaw – I ta sień; studnia sieni albo podwórza; studnia pełna mrocznych figur z czarnymi oczodołami; figur w ciemnym wnętrzu z obrazów Jula; zaczajonych; ich ptasie łebki; obracają się; nieme zdumienie geometrii; zaczajone – Czy ja cię znam, powiedz tylko, czy cię znam, ty, tak, wy obaj.. widzę podwójnie, czy jest was dwóch; dokąd, dokąd – Poza obrębem. Składałem i rozsypywały się; czarne, opuchłe; miałem wtedy – Poza obrębem. I tego przerażenia z nas – Nikt z nas nie zdejmie tego przerażenia nikt nie przywróci nam jasności źrenic z cienia do cienia ze szramą w sercu z kolcem u źrenic pozostajemy – Tło ewolucji galaktyk – Poza obrębem. – Czy mówiłeś do mnie, Nikt? Bądź pozdrowiony o, Nikt; jeden i drugi; zawsze dwaj; oskrzydlają; puśćcie mnie, chcę się odlać. – Jest ci trochę lepiej? zapytał Nemo. – Zostaw, zostaw go, mówię ci, ty – – To ty, to wy.. aha; to dobrze, dobrze.. znacie się; to dobrze. Szymon zapinając rozporek trzymał się jedną ręką muru. – Alberto, przebacz, Alberto, twoją wątróbkę, wiesz – – W porządku, Szymon, skup się, Szymon, możesz już wreszcie jakoś iść? – Nie zostawię go z tobą, nie szykuj się nawet na to; ja pierwszy znalazłem go; chodź, Szymonie, wesprzyj się o mnie, pomogę ci. – Mój Archanioł.. przyznaj się, że nosisz skrzydła w tym futerale – – Lepiej zapytaj Alberta, gdzie schował swoje kopytko. – Jak, jak powia-; przpirszm; znów mi tak jakoś – – Puść, puszczaj go, parchu jeden; śmierdzisz czosnkiem. – Sam śmierdzisz.. powiedzieć ci czym? powiedzieć czym? 41 – Pecunia non olet, zaintonował żałobnie Szymon; zaraz chwyciła go czkawka. – Wracaj do swego świątobliwego golca i.. kłaniaj mu się. – Golec, ale da Szymonowi siłę, to więcej znaczy od świecącego próchna twoich Fatów, odparował Nemo. – Odpieprz się od Fata, słyszysz? Powiedz swemu świątobliwemu, niech pilnuje dziurawych gaci; i niech się wypcha; tą siłą. – Twój Fat – – Rusz lepiej swoim fryzowanym łbem; bo jeśli nasz pupil się spłukał, wtedy jedynie Fat – – Serio myślisz, że się spłukał? – Gnojek; taki sam jak Piotr; wpakuje w kabałę siebie i mnie. Szymon leciał im przez ręce. – Cholerny świat, nie damy rady; nawet we dwóch; jest jak kłoda. – Nie masz forsy na taxi? – A co, może dałeś mi? – Gdzie go zgarnąłeś? – Pętał się; tu właśnie; tędy; przy Koloseum. – Położyć go może; ale gdzie? – Więc tam? Wlekli Szymona sapiąc; przez cuchnące ścierwem bramy; i sienie; do samego wnętrza Koloseum; aż na stopnie misy; owego teatrum czasu; pod czaszą nieba. – Teraz wynoś się już; sam przy nim posiedzę. – To ty się wynoś. – Ach, tak? Broń się! – Głoowa, jęknął Szymon. Leżał pod szarzejącym niebem przechylonym, jakby je kto przewrócił; w głowie dzwoniło mu; zgiełkiem; szabli o szablę. ...Wtenczas Archanioł wydobył z pochwy miecz swój ognisty i rozstąpiły się niebiosa i zatrzasnęły bramy przed głową węża – – Głupcze.. przestań się ze mną kłócić; głupcze, słuchaj, ktoś się tu skrada – – To kot; najpewniej dużo tu kotów; szczury – – Ale to nie jest szczur. – Cśśś – – Odłóżmy tamto na kiedy indziej; czy umiesz; bić się – – Cśśś – – Weź mój futerał, a ja – – Nemo, boję się, że – – Cśśś.. to zależy, ilu ich jest; ja – – Nie, teraz ani się waż odchodzić, pomyśl o – – Trzymaj tylko ten futerał; ja; rzucę się pierwszy; wiesz, znam parę takich chwytów – – A ten twój pentagram jak radzisz mi trzymać, syknął Alberto biorąc futerał. – Będziemy może jeszcze kadzić asafetydą; jak Cellini, gdy o Angelikę Sycyliankę, kurwę z Neapolu, przybył tu prosić kilku diabłów, a tych przybyło o legion za dużo. – Nie bądź taki mocny w pysku. – Aniele, nie zapominaj zakreślić też koła, albo daj, wyręczę cię. – Cśśś.. są tam! – Są tam! Patrz, zgięte cienie z bramy; w prawo; aaa; obdzierają kogoś; pst, pst.. rabują; ten zwija się milcząc.. aaa; dostał; trzech; pochylają się; hieny; stój, nie możesz teraz, Nemo, czekaj no – 42 – Zbudź się, Szymonie; musisz być teraz trzeźwy, czujny; słyszysz? Szymonie, obudź się natychmiast, powiedział Alberto. – A teraz patrz.. tam w dole.. cśśś, patrz na te cienie; walczą; o twoją duszę, rzecz jasna: bo przecież nic już poza tym nie masz, Szymonie, takiego, o co takie włóczęgi chciałyby się bić; tam, popatrz, Nemo; spójrz, odskakują od niego; z jękiem; cśśś.. ktoś nad nimi strąca kamienie; stąpa – – Głooowa, jęknął Szymon. – Odłóż ją sobie na potem; radzę ci; i jeśli masz swoją bozię, proś za Nemo; bo gdy on przegra tam, nas tu zmasakrują za te cięgi, które im.. słyszysz? skomlą. Spójrz, Szymonie, jak kurczowo ściskam ten pieprzony pentagram wręczony mi przez Nemo; jego skrzydła; ale to za mało, żeby ocalić.. chyba że w braku asafetydy zaczniemy puszczać bąki, gdy zbliżą się.. no, otrzeźwiałeś wreszcie, słyszysz, co mówię? – Głooowa.. gdzie ja jestem? – Wróciłeś w swoje omphalos.. czy nie poznajesz miejsca, w którym wydalono cię na świat piskiem myszy, pośród stękania kamieni, wśród smrodliwej siary dymiących wulkanów, przy wtórze psyku przestrzeni; kiedy wyspy zanurzały się w ocean i rozsuwały się skały, żeby wypchnąć cię wyżej, wyżej, aż po „chleba i igrzysk”.. nie poznajesz pępka świata? To właśnie tu – Słyszysz, nadchodzi, wraca twój anioł-gladiator, ten twój gnojek zwycięski; poznaję go po krokach. Spojrzyj teraz w lustro, szybko spojrzyj w moje lusterko – I w ten szary świt, który wstaje nad teatrum świata; widzisz się? widzisz? I już nie będziesz nigdy ten sam, co wczoraj. 43 PORY ROKU, czyli REALNE W NIEREALNYM (zapiski Piotra) 44 „Trzeba poza tym zaprojektować tę ulicę, jej wycinek.” (Chciano cię dzisiaj zdradzić, Izabelo; szóstego czerwca Wenecja godzina dziesięć chciano zapomnieć o –) „Musi być zabudowana szczelnie i nienowocześnie. Nowoczesna architektura jest zbyt sterylna, zabrakłoby tej atmosfery, o którą –” (O którą chodzi, Izabelo. Wyszło się z tej cholernej. uliczki, spod piany domów, z których nie Venus i nie Afrodyta, ale Vulgivaga, i nie z głowy bogaojca, ale z bramy wykwita jedna za drugą, jedna za drugą; ich chętne ramię; obnażone. Pod gradem szeptów szyderczych poszło się stąd, chodziło się laguną, bryzgi fal dwustronne; morze i szary język gładko wyasfaltowany.. balsam szarości fal morza, o tej porze zorze, bóg ci dopomoże, balsam laguny. Jak tamta aleja ze snu lub przypomnienia czegoś; przez próżnię. Żadnych bram. Schadzało się tę chętkę, chuć trójpierśną, czterodupną z kuszeń świętego Antoniego, o, przesławne Uffizi, o, kuszeń rozkraczna pokraczność, albo nie; twarzy Janusa rozszczepiona na dwoje, moje pomiędzy dziś i wczoraj, moje „ja w, nie ja”, ześlizg z ornamentu. Schadzało się. W pochmurności nieba i morza, w pochmurności laguny wąskiej aż do nic. Wole oko, oeil-de-boeuf słońca, jako odpuściło mi przez obramowanie ozdobne chmury, tako i ty odpuść. Omne vivum ex ovo; przeciwieństwa zawarte są już w jaju, discordia concors, jako rzeczą. Oto wziąłem ze sobą, omnia mea mecum porto, Izabelo, tylko nie ciebie; i ukarali go bogowie twoi. Chodziło się laguną twarzą pod wiatr, pod prąd przeciwnej fali powietrza, fali morza. Ruch. Więcej ruchu w chorym duchu; i brzuchu. Pod wolookim słońcem minęło. Było, było i się zbyło, śmichnasali.) Szymon znów otworzył manuskrypt. – Kimże jest Piotr? Nie jestże mną albo ja nim, kiedy gubię twarz i rozpoznaję się raczej w nim niż w sobie, tak dalece w nim, że nawet mógłbym umrzeć tutaj dzisiaj chociażby po to tylko, żeby podsunąć kolejną wersję opowieści Albertowi, co by miedzianym głosem grzmiał, jak pięćdziesięciu ludzi. „dziwi mnie to bardzo on, który przedtem nie mógł chodzić o własnych nogach długą drogę do Hadesu przebył w jedną noc –” Deszcz jeszcze ulewniej rozbębnił się o dachy i szyby nędznego hoteliku, potoki wody z bulgotem i wartko toczyły się po wąskiej uliczce i spływały pewnie do któregoś z pobliskich kanałów. Sprzedawcy ryb, spowici w peleryny, nieustępliwie trwali przy swoich straganach tuż pod oknami pokoju Szymona i szorstka, gardłowa barwa ich głosu, tak różna od śpiewnych spieszczeń sieneńskich, wdzierała się w głąb jego pokoju, którego ściany nasiąkały zapachem pleśni i wilgoci „w tej twojej pięknej Wenecji”. Przysunąwszy taboret z popielniczką w pobliże łóżka, znów zajrzał na tytułową stronę zeszytu; „pory roku”; niech będzie, niech mu będzie – „No więc nich już będzie ta wąska uliczka zabudowana szczelnie niskimi kamieniczkami; górą, powiedzmy, sączą się kuchenne zapachy, powiedzmy: jakaś ryba smażona w oleju, co jeszcze; cebula, co jeszcze: kopry, kwas, jakieś placki na oleju i takie tam, nieważne. Wiadomo, że tego nie da się odczuć naprawdę, ale chodzi o zasugerowanie, że takie właśnie zapachy sączą się stamtąd, wyżej, spoza spuszczonych żaluzji otwartych okien. Dołem; witryny sklepów jedna przy drugiej, choć jedna wyżej, inne nisko. Ciasno. Czasami szyld. Albo ostro wcięty w perspektywę ulicy symbol cechowy, więc nóż rzeźnicki albo but 45 wielkoluda, nożyce, zegar. To musi być wystające, niech sterczy. Za dużo szczególików? Zatem zgoda na nóż, zgoda na zegar, zgoda na but; wystarczy. Teraz sienie; ich czeluść. Zaułki oficyn. Więcej wietrzenia pościeli, suszenia, przepiórek, także od frontu. No. I beczki. W ogóle opakowania, skrzynie, obręcze, nie zaszkodzi nam także trochę rozrzuconych skórek pomarańczy. Nie zaśmiecać, unaturalnić, wycodziennić. Dzień pracy jest w pełnym toku, robota na chwilę przerwana, nie przesadzajmy ze sprzątaniem; ministrowie tędy nie przechodzą. Teraz Test. Trzeba mu kazać przejść przez tę ulicę, nie mogę wszakże zdecydować się, czy ma się on wyłonić z naprzeciw, czy ukazać go, jakby nagle wyłaniał się zza naszych pleców i mijał nas”. (..Jak to uczynił ów nieznajomy w szafirowym drelichu widziany raz jeden, na którego widok Izys szepnęła: jezu-co-za-typ, a ten człowiek w spranym drelichu już minął nas i w biały dzień przestraszył bez wyraźnego powodu, bo nie był ani karłem, ani wielkoludem, choć pewnie mierzył ponad metr osiemdziesiąt, idąc spiesznie, emanował czymś groźnym, niesamowitym i to nie była jego twarz, bo i twarzy nie zdążyliśmy dojrzeć, on po prostu szedł i tylko chodem sugerował coś więcej. Jego ręce, a ściślej – dłonie, były chyba pulchne i ogromne, może też lekko umączone. Także głowa krótko ostrzyżona zdawała się pulchna i też jakby lekko umączona: i to wszystko. Myślę, że musiał mieć w sobie coś nieproporcjonalnego, powiedziałbym, że to jego głowa była za duża, choć Iza twierdziła, że właśnie była za mała; mógł mieć też za krótkie ręce, choć Izie wydało się, że były za długie; w każdym razie był w niebieskim kombinezonie i trepach, co do tego byliśmy zgodni; brałem go za ofiarę wojny, natomiast Iza widziała w nim ukrywającego się przestępcę. Człowiek ten, który w rezultacie poróżnił nas na całe popołudnie, minął nas tak szybko, że kiedy przystanęliśmy, żeby zapalić papierosa, jeszcze nie było go za nami widać, a kiedy zaciągnęliśmy się pierwszym dymem, już był daleko przed nami, u wylotu uliczki.) „Więc Test; jego wzrost jest nieważny. To musi być ktoś, kto potrafi po prostu iść, to znaczy poruszać się sugestywnie i sugerująco, i kto umie grać bez paplania i wyrażać niemo. Wróćmy do ulicy; jest zdecydowanie zwyczajna, niezbyt szeroka, szczelnie zabudowana. Na parterach i w suterenach skupiają się wąskie sklepiki i drobne warsztaty naprawcze. Czasem przestrzeń ulicy zaskoczy stercząca poprzecznie reklama cechowa albo błyśnie kitel fryzjera, albo jaskrawy szyld wskaże wejście do kafejki, do której trzeba się wspiąć po wąskich stopniach. Odgłosy; naturalne. Skrzypienie bramy, dudnienie toczonej beczki, klepanie metalu. Zgrzyt szlifierki. Skwarno, sennie. Stary człowiek pcha ręczny wózek z butelkami. Po ulicy wałęsają się koty. Dwu malców dyrdających skosem ulicy o mało co nie wpada pod wytaczającą się tyłem z bramy ciężarówkę. Ktoś chlusnął na bruk wiadro wody. Ale twarzy żadnej z tych osób nie widzi się. Teraz wchodzi Test; jest najwyraźniej nie stąd; jest przybyszem. Jest inny. Dziewczyna, widziana od tyłu, myje okno, gdy Test mija ją, odwraca ku niemu głowę. I wówczas okazuje się, że ona nie ma twarzy, to znaczy ma, ale zupełnie gładką, bezoką, beznosą, bezustną maskę bez rysów i wyrazu; teraz następuje krótkie, rejestrujące nowość zagapienie Testa, który zresztą przechodzi dalej. Fabuła zagapienia; dziewczyna odwracająca się w kierunku Testa pustą twarzą przeistacza się na mgnienie w strzelniczą tarczę, ale tylko na mgnienie, i zaraz wraca do braku wyrazu, po czym odwraca się od Testa i z zachowaniem całej naturalności gestu podejmuje na nowo swoją czynność w takiej pozycji, w jakiej ją zaczęła. Podobne sytuacje będą powtarzały się jeszcze kilka razy z coraz to innym partnerem Testa, który idzie dalej, po prostu – przechodzi nad tym. – Nic się nie dzieje, zdaje się zapewniać nas Test – idę po prostu zwyczajną ulicą nie znanego 46 mi miasta, i to wszystko. Fryzjer stojący w drzwiach, zegarmistrz, kelnerka, mechanik, kurewka w bramie i kilkoro innych ludzi mijanych na ulicy tylko przez mgnienie, gdy odwracają się ku niemu, ukazują gładką, pustą twarz-maskę (pustkę rysów) i zaraz potem również przez mgnienie przeistaczają się w tarczę, po czym następuje powrót do masek i naturalności gestu lub postawy (ukazanej wszakże zawsze od tyłu). W całym epizodzie chodzi o wytworzenie atmosfery realnego w nierealnym i o wytrzymanie rytmu zdarzeń, z których może wyłonić się metafora. Ale to dopiero potem. Teraz ulica musi być zupełnie zwyczajna, Test musi być swobodny i naturalny, choć pantomimicznie sprawny. I musi być jasne, że jest on przechodniem, turystą, obcym, kimś z zewnątrz. Musi się czuć także duszną ospałość upalnego południa, musi się odbierać smak i zapachy skłębione w górnych oknach. Test obojętnie zagapi się na kogoś, ktoś zagapi się na Testa, który wszakże ma wyrazistą, normalną twarz, podczas gdy pozostali noszą zamiast twarzy nieprzeniknioną skorupę, pusty i tak dalece obojętny lub anonimowy zarys, że następują owe trzy takty – odsłonięcie pustki; pół taktu – przeistoczenie w tarczę; jeden takt – powrót do maski; dwa takty – zwrot do zwykłości oglądanej przez plecy. W tym czasie Test może kupić gazetę, wypić w drzwiach kafejki swoją kawę, potknąć się o kamień, rzucić gołębiom okruch ciasta, sprawdzić zegarek, czyli – nie śpiesząc się, przejść. Nie jest jasne, czy twarze dlatego ukazują mu swą pustkę i anonimowość, że nie ciekawią go, i czy tarcza, w którą na mgnienie przeistaczają się, to migawka z podświadomych, mrocznych chceń Testa czy echa jego pamięci lub też pamięci ich losów. Chodzi jednak o zasugerowanie obcości, nieprzenikliwości, obojętności i oddzielności oraz ukazanie obustronnego oswojenia z wiedzą o zadawaniu śmierci, która jednak nie ma tu w obrazie wyraźnego miejsca. W każdym razie widzimy przechodzącego ulicą Testa, gryzie jakieś sezonowe czereśnie, winogrona czy co tam akurat wypadnie mu gryźć, wypluwa pestki, otrzepuje pył z klapy, szuka czegoś w kieszeni i dopiero gdy jest u wylotu uliczki, sam przeistacza się w tarczę dla tych, co pozostając tu, spoglądają za nim. Do końca trudno zgadnąć, na ile ten epizod jest snem.” „Lato się kończy, wróćmy do naszych pól, właśnie tam, gdzie falisty teren nie chce być górą ani doliną, i zawieszony trwa między jednym a drugim – Gdzie wzgórza są tak łagodne, jakby oddech, który na chwilę wzdął ziemię, zatrzymał się i znieruchomiał w sennym zagapieniu. Tam zróbmy żniwa na skrawkach, pasemkach pól, tam stawiajmy złote stogi, snopy dziesiętne wzdłuż i w poprzek, prostopadle do siebie i przekątnie, wznieśmy zwieńczenia kłosów, wiechy słomy «(– jak to już widział Bosch, jak to już Bruegel, jak van Gogh, podsunął lekko znużony swą bezczynnością Manieczek Dwa, niestrudzony podpowiadacz Szymona)». Ścierniska przedzielone chwastem w ramie ze skrawków pasz, w rzuty z kartoflisk. Tamtędy, białym garbem dróżki poprowadzimy konia i wóz, tu, na nie zżętym spłachciu, damy chłopa z kosą, teraz kobiety. Więcej przestrzeni; potrzebne będą tylko pola u schyłku lipca w późne popołudnie. Kobiety; w obcisłych czarnych trykotach, w białych czepcach jakby zdjętych z głowy królowej Saby ze ścian kościoła w Arezzo idą płynnie miedzą w luźnym ordynku, a u ramion falują im skrzydła. Błyszczą – jak aureole – sierpy w górę wzniesione, a jedna ma tykwę na głowie, a tamta dzban na ramieniu, a pierwsza kwiat pojedynczy. Za chłopem, co świata nie widzi, co kosą zakreśla półkole, stawają cicho na palcach i dzielą się robotami. 47 A trzecia i piąta żną sierpem, druga kręci powrósła, pierwsza snop przewiązała i już go przez głowę przekłada innym, co snop obok snopa w złocisty stóg ustawiają. Sprawa gestu: realistyczna konwencja żniwnego gestu sublimuje się z wolna w taniec, który jednocześnie tańcem nie jest, tylko jego zasugerowaniem. Grą pustych rąk, ramion akcentujących zamiar czynu. Jednakże nie może to stać się dosłowną pantomimą ani dosłownym tańcem. Kosiarz nic nie wie o przybyłych kobietach. Monotonnie czyni swą powinność na tle monotonnej, zygzakowatej muzyki polnych świerszczy, zderzanej rytmicznie z chlaśnięciem stalowego ostrza o źdźbła roślin. Kobiety, uskrzydlone długimi, być może, sklejonymi z bibuły skrzydłami, w pewnej chwili wznoszą w górę sierpy, od których odbija słońce, i wolno, odwracając się, odchodzą majestatycznie unosząc stopy, jakby wstępowały po niewidzialnych schodach wzwyż, znikają, podczas gdy samotny chłop w falującej przestrzeni pól zawzięcie, nie oglądając się na nic i niczego poza zbożem nie dostrzegając, rozkolebuje świat wahadłowym zamachem kosy. Wtedy słońce porusza się i bije w krajobraz jak serce dzwonu; tego dzwonu, który właśnie teraz słyszymy. Ale nie wie się do końca, czy to, co było, było istotnie, czy działo się w podświadomości chłopa osamotnionego w znojnym trudzie, czy też było po prostu snem którejś kobiety”. „Wróćmy do raju przez jabłko, które potoczy się samo po trawie i wprowadzi nas do sadu pełnego dojrzałych owoców. Nie dowiadujmy się, do kogo należy ten ogród. Między drzewami zastaniemy, być może, baraszkujące młode zwierzęta, jeszcze nie drapieżne potomstwo drapieżników sprowadzone tu, być może, z przedszkola któregoś zwierzyńca i puszczone wolno. Nie dziwmy się egzotycznym zwierzętom, ponieważ – czyż zapomniałaś już o tym? – jesteśmy pierwszą parą kochanków, dla których wszystko, co najdziwniejsze, staje się zwyczajne, a co zwyczajne – przemienia się w cudowne; w tym ogrodzie realno-nierealnym zatrzymamy się przed zerwaniem owocu z drzewa wiadomości dobrego i złego.” (– To mogłoby być, pomyślał Szymon zapalając papierosa – w sadzie mojego dziadka, w starym sadzie, który był dla mnie rajem. Wchodziło się tam – jak przez carskie wrota – przejściem między niebotycznymi wiązami, a potem niosło się łupy w mrok świątyni pod słomianą kopułą czterospadowego dachu.. w kadzidlany mrok tej wyniosłej, ażurowej budowli bez ścian, dźwigniętej na czterech łapach kolumn czy bali. Tam, u stóp tego pogańskiego brogu, składało się wraz z przedwczesnym jabłkiem uniesienia dociekliwych, szczenięcych lat i pierwsze przerażenie własną nikłością wobec ogromu świata, zwłaszcza gdy w pylne kadzidło zeschłych traw spadały gwiazdy z przechylonego nieba, jednocząc łoskot zrywania ze światłem z łoskotem owoców zrywających z drzewem.. ale czy miejsce to mogłoby być rajem dla kogokolwiek poza mną? Więc może raczej takim realnie-nierealnym ogrodem mógłby być opuszczony gaj oliwkowy w Villa Adriano, dokąd zawędrowałem prowadzony przez starego psa-przybłędę, który na bezludnym przystanku między wzgórzami zdawał się czekać na mnie wysiadającego samotnie z chrypiącego, podmiejskiego autobusu, bo witał mnie merdając ogonem i podczołgując się do nóg, a potem odbiegał w boczną ścieżkę i oglądając się, zdawał się naglić, bym szedł tuż za nim. I tak szliśmy samotnie i ociągliwie wśród falujących traw i wśród natężonego w nieruchomym powietrzu jazgotu świerszczy skrytych w trawie i w oleandrach przedzielających oliwkowe gaje, podczas gdy z góry za plecami ruszyły za nami w pogoń łoskotliwe wody Tivoli i zawracał nas mdlący zapach tamtejszych młynów. I kiedy przekroczyliśmy wreszcie zarośla dojrzewających figowców, nagle zdało mi się, że na końcu ścieżki czeka Izys, i powitałem jej tu niespodziewaną 48 obecność jako coś oczywistego, wszak niosłem ją tędy cały czas w sobie, a teraz ona mogła wysunąć się z mego wnętrza i wybiec w przód, by mnie czekać u wejścia, więc przyśpieszyłem kroku i biegłem obok zdziwionego psa, który nie musiał być wcale przybłędą, mógł być właśnie posłańcem mojej miłości, biegłem obok zdziwionego psa, potykając się o skamieniałe okruchy liści akantu pomieszane z żywym akantem, kluczyłem między powalonymi wśród oliwek resztkami kolumn, aż zdyszany, dotarłem do miejsca, w którym cesarz Hadrian kazał powtórzyć i unieruchomić w alabastrach zwierzęta napotkane przez siebie w dalekich podróżach, ale nie znalazłem nigdzie mojej Iz, moich Izold dwu-w-jednej, teatry były puste i zdarte posadzki, sklepienia przywarły do ziemi, w szpary pod stopą Ojca Nilu czmychały jaszczurki, a jedna pozostała na śnieżnym grzbiecie krokodyla i przywarła do niego tak płasko, że narzuciła mu barwę własnej zieleni. Więc chodziłem sam, bo i pies już mnie opuścił, między brzęczącą zielenią i zastygłą bielą powalonych głazów, sam między bielą, zielenią i czystym błękitem nieba, sam między czasem, który upłynął, i czasem, który się stawał, między kruchością formy a jej trwaniem – i nagle wszystko, co dotąd wydawało mi się bliskie, zaczęło stawać się tak dalekie, że zacząłem na głos przyzywać Iz fiołkooką, żeby zabrała mnie stąd lub zjawiła się przy mnie, dopóki nie jest jeszcze wszystko stracone, bo raptem zdałem sobie sprawę, że choć przybyłem tu zbyt późno i choć w stronę tego głosu, który mnie wabił przez ściany mroku, zbliżyłem się dopiero teraz, kiedy mój słuch jest stępiony i zamglone oczy, przybyłem jeszcze wystarczająco wcześnie, żeby się dać uwikłać obietnicom tej ziemi.. Tak więc pośród tych obalonych czasem i powietrzem kolumn, pośród zarytych w trawę głowic zdobnych w roślinne ornamenty opłakiwałem i nasze rozłączenie z Izą, którego jeszcze nie było naprawdę, i swoją nostalgię za tymi miejscami, w których jeszcze przebywałem, ale które przyjdzie mi kiedyś porzucić, ale i to nie będzie owym rajskim pejzażem, o którym była tu mowa.) „Więc zatrzymajmy się chwilę w tym ogrodzie, gdzie paw z wolna przechodzi obok krzaku agrestu i gdzie indor, spłoszony gonitwą małej pumy, nadyma z bulgotem swe korale, gdzie jaguar tarza się z kudłatym misiem w szerokolistnych łopianach. Jeszcze nie tak; zanim doszli do tego sadu, widziano ich całujących się na moście, kobiety piorące w strumieniu przerywały robotę, wstrzymywał wagę sprzedawca pomarańcz i gazeciarz zawieszał głos razem z płachtą gazety uniesionej w górę. Trzeba iść za nimi, gdy objęci kroczą przez gwarne ulice, gdy świata nie widzą za sobą, podczas gdy świat zdaje się widzieć tylko ich i odprowadza idących zadumanym uśmiechem. Trzeba widzieć, jak życzliwie odwracają się ku nim wszystkie głowy i jak domokrążca ostrzący noże wstrzymuje pedał szlifierki, żeby oszczędzić im zgrzytu, podczas gdy oni nie dostrzegając niczego po prostu idą szczelnie objęci i wreszcie mijają ludną ulicę, mijają ten most i piorące kobiety, z których jedne tłuką kijanką o płótna, inne balie na głowie przenoszą, trzecie z koromysłem pną się pod górę – Jeszcze; głowy rowerzystów odwracające się za nimi, jeszcze; głowy szoferów. A teraz niech potoczy się jabłko po trawie. I niech otworzy się ogród. Niech łanie wyciągają ku nim wilgotne wargi, niech się do stóp im łasi kot pręgowany i ten w cętki, gdy nadzy, odwróceni od nas plecami staną wobec ogrodu, podczas gdy wokół nich będą spadać rytmicznie owoce. Tak odwróceni od nas, trzymając się za ręce, stać będą nieruchomo wśród ruchomego sadu, wśród wesela zwierząt, indyków i pawi, obok kolumny splecionej ściśle z winną latoroślą liściem w liść, żyłą w żyłę kamienia. I wejdą tamte kobiety widziane w jawie sennego pola. Będą powłóczyć skrzydłami i zaczną 49 zrywać owoce. I powtórzy się realność w nierealnym, rytuał gestu z półtańcem, dłoń uniesiona po owoc kładziony w kosz niewidzialny. A druga z kotem poigra, a trzecia ptaki nakarmi, a czwarta przygnie gałęzie, a piąta się zaduma lub spuści wiadro do studni. I tylko kochankowie będą trwać nieruchomo, na coraz dalszą odległość, będą się trzymać za ręce. Więc teraz kosz pełen jabłek pierwsza z kobiet przewróci i wtedy z niego wypełznie niejadowity wąż. I wtedy spojrzy dziewczyna prosto w twarz swego kochanka, i wtedy się okaże, że żadne z nich nie ma twarzy, że noszą maski owalne, z których nic nie wynika, i wtedy wstrząsną się drzewa i zaczną spadać owoce i spłoszą się zwierzęta, i skrzydłem ptak zatrzepocze. Jednak nie będzie jasne, czy było tak naprawdę, czy się komuś przyśniło. W sadzie ład zapanuje. Zwykłe kobiety i chłopcy w obcisłych dżinsach siedzący na drzewie będą wkładać zwykłe jabłka do zwykłych koszy; trzy takty – sięganie ręką po owoc; pół taktu – zerwany owoc w znieruchomiałej ręce uniesionej ku górze; dwa takty – wkładanie owocu do kosza, obrót ciała w półskłonie. Nie ma w tym sadzie żadnych dziwnych zwierząt; łaciaty kundel wyleguje się w słońcu, między drzewami snują się kury i gęsi. Kochankowie, przyzwoicie odziani, siedzą wsparci o drzewo. Dziewczyna nadgryza jabłko i podaje go chłopcu. Chłopak wolno przybliża owoc do swoich ust, do naszych oczu, aż dostrzegamy, że w jego rdzawej wyżłobinie pełznie robak. Rzucone z rozmachem jabłko rozbija się o pień drzewa. Dziewczyna z miną znudzoną maluje twarz w lusterku. Klepnięta w ramię wstaje, znowu się biorą za ręce i sztucznie mizdrząc się wzajem, biegną z powrotem do miasta. Zrywający owoce zastygają w bezruchu w takiej pozie, w jakiej zastało ich odejście pary. Nieruchomość została puszczona w ruch; ruch znieruchomiał. Tylko jabłko toczy się niezmiennie po trawie.” Szymon stanął przy oknie. Morskie potwory o wyłupiastych oczach, jakby wydmuchane ze szkieł Murano, kolczaste skorupy krabów, zwiędłe ramiona ośmiornic, cały ten kram skorup ostryg i połyskliwych rybich ciał, cały chaos mroku i chaos rozbłysków, składano z powrotem na wózki ręczne i pokrzykując gardłowo, toczono bezszelestnie w wilgotną czeluść bocznych zaułków. W perspektywie majaczyła kopuła synagogi. „A jednak w końcu cisza okryje te marzące oczy”, przyplątał mu się nagle jakiś wiersz i z poruszonego składu obsunęło się jeszcze; „Nic nie zostało dodane i nic nie zostało odjęte, niewzruszony, doskonały, nietykalny świecie. Nie zachowała się pamięć o czymkolwiek, co na pewno byłoby nasze”, i dalej: „I siła, która spaja mężczyzn i kobiety w szekspirowego zwierza zdwojgiem pleców, pozostaje sprawą ciemną, jakiekolwiek nada się imiona –” Gwałtownie zatrzasnął okno. Przeniknął go ziąb deszczu, ziąb pokoju w obcym hoteliku, ziąb wszechnieobecności tego, czego pragnął. 50 GLOSA: W POŁOWIE NOCY 51 Gdybym rzekła, że przyszedł do mnie Bóg, nikt nie uwierzyłby mi, a przecież było tak, że przyszedł do mnie we śnie dwudziestego pierwszego czerwca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego któregoś roku około pierwszej godziny w nocy, choć może nie tyle przyszedł, ile nadciągnął i przeniknął mnie, i poczułam Jego boskie tchnienie w mym wnętrzu. I wstałam z łoża obrócona twarzą ku wschodowi, jak gdyby sen trwał nadal, jak w owej jego chwili, kiedy otrzymawszy sygnał bezsłowny znikąd donikąd, że zbliża się On, obróciłam się w stronę, z której poczułam podmuch błyskawicznie skracających się bezmiernych odległości dzielących mnie od Niego, poczułam przybliżające się ku mnie z daleka Jego tchnienie, aż ujrzałam Go; Pył Mleczny w Trójkątnym Orszaku Mlecznego Pyłu lub Puchu Świetlistego, Pył-Puch na kształt nasienia dmuchawca, który przeniknął mnie, zanim zdążyłam westchnąć, i nie wiem, dokąd uleciał; to jedno wiem, że nie pozostał we mnie. A ja powstawszy z łoża, tak silne było ono przeżycie, rzekłam: Bóg był u mnie tutaj, przed chwilą. I nie umiałam Go nazwać inaczej. I spytał mnie Ukochany mój, co czuję. I rzekłam mu, że czuję ciszę i spokój i że owa cisza jest radością, a także zdumieniem pełnym łagodności i zamyślenia. I rzekłam, że raduje mnie także i to, ale dopiero teraz, po wszystkim, że niczego nie chciałam od Boga i o nic Go nie prosiłam i On także niczego nie chciał ode mnie. Tym więc, co ucieszyło mnie dodatkowo, była bezinteresowność mojego z Nim spotkania. A potem opisałam Ukochanemu senne widzenie; ów świetlisty pył mleczny główny pośrodku, nie większy od paznokcia, i owe na jego skrzydłach drobniejsze pyły w ilości zaledwie kilku punktów znaczących jakby kontur boków jakiegoś równoramiennego trójkąta, orszak kosmiczny, co przeciągnął w mgnieniu sekundy ze wschodu na zachód, pozostawiając po sobie uczucie przeciągłego tchnienia. I obszaru. I zamyślił się Ukochany mój. Którym jeszcze zwierzałam swój sen, zamyślali się wraz ze mną. Byli jednak, którzy pytali, zalim nie stała się brzemienna w tę noc, bowiem nasienie lotne, pył ów, chcieli interpretować zgodnie z nauką pobieraną w szkołach modnych. Ale to się nie stało. I byli, którzy poczytywali mi sen ów za nietakt, albowiem nie należałam do żadnego zakonu, który by w oczach ich usprawiedliwiał fakt podobnego przeze mnie śnienia. W tychże mniemaniu, aby Boga oglądać nawet we śnie, trzeba wpierw wpisać się na listę wyglądających Go i okazać na żądanie stosowną legitymację. Przeto umilkłam, bo czyż sny są po to jedynie, by coś z nich wynikało? Czy nie bywają sny dla samych snów albo z powodu snu kogoś innego? Albo czy sen, co od nieba przybywa, może nie mówić o niebie? Alboż czy wszystko, co na tej ziemi, nie jest impresją niebios? I nieistotne było dla mnie potem, jak nazwę to, co widziałam we śnie; byłże to Bóg sam czy spiritus mundi, jakaś siła zdalna, owo magiczne Blas mające harmonizować i regulować wszechzwiązki świata. Gdy słońce zasłania wszechświat, może jedynie we śnie rzeczy przez słońce zakryte mogą się dać nam oglądać? Być może, tej właśnie nocy na chwilę przed snem usłyszałam wezwanie jakiejś gwiazdy i próżni, która tę gwiazdę spowiła; usłyszałam głos pustki i głos gwiazdy, sygnał przestrzeni tak nieskończonej, że nie sposób w niej określić żadnego punktu centralnego, żadnego środka. Ani brzegu. Góry. Ani dołu. Strony prawej. Ani lewej. Być może, tej właśnie nocy coś rzekło we mnie; jam wszystka z was, wy ze mnie. Ale kogo takie wyjaśnienie dziś zadowoli? Chciano by wiedzieć, w jakim celu opowiadam ten sen, który opowiadam bez żadnego 52 powodu i bez żadnego celu. Sen, który śniłam bez żadnego celu i bez żadnego powodu. Myśl, którą myślę bez żadnego powodu i bez żadnego celu. Poza opowiadaniem jest to opowiadanie. Poza snem ten sen. Myśl poza myślą. Powód i cel poza celem i poza powodem. Którym zwierzyłam to, rzekli, że myślałam najpewniej o tworzeniu, i pytali, czy to noc owa tchnęła we mnie ideę szymonizy, ale nie ja ją stworzyłam. I pewnie także nie Bóg. Zrodziła ją, być może, owa nieokrzesana baba-nie-baba, mąż-nie-mąż, bezczelna Rorella bóstwu podobna, karmiąca swój mózg męskim nasieniem; Jednopierśna. Z wielu ojców zrodziła go ta, której sutka jak stożek Fudżi nie mlekiem pulsuje, a siarą, i kopci smrodem zniszczenia, aby tym wyraźniejsza stała się uroda kruchego świata rozbarwionego drzewem i tym, co ponad nim; rzeką i tym, co pod nią; płomieniem i tym, co w pośrodku niego. Która jest dawczynią zła, żeby to, co dobre, stało się zauważalne, i żeby pozwoliło się wyróżnić. Być może, ona to związawszy jednym pierwiastkiem żeńskim wiele pierwiastków męskich zrodziła ją i przerzuciła do wnętrza napotkanej kobiety, która była tak prostoduszna i ufna, że nie umiała sobie wyobrazić, aby owoc noszony w jej łonie mógł nie być jej własnym owocem. Lecz po cóż tak uczyniła? Przez różową łodygę ptasiego rdestu, przez rdzawe cętki liścia ptasiego rdestu, przez blady kwiat ptasiego rdestu, udający morwowy owoc, wzywajcie kapryśną Rorellę, niech wam zda sprawę. O ty, z sierścią do środka, o kocia, o, która gładką skórę wewnętrzną swego pręgowanego futra wywijasz na zewnątrz, by udawała ciało kobiety, o, która odchodząca jesteś w dowolne miejsca bez poruszania się, wymijająca siebie, odchodząca z samej siebie, o, żadna. Przez logiczną konstrukcję wilczomlecza wstrzymuję ciebie. W magicznej architekturze wilczomlecza więżę ciebie. W jego wieży zielonej. Odpowiedz. I przybyła Rorella, i wezwała siostry i przyjaciółki swoje; Dinę, Leę, Golkondę, też Moly opatrznościową, z którą rwała kaczeńce, z którą konwalie i fiołki, z którą tymianek i głogi, a z którą mlecz. – Te są siostry i przyjaciółki moje; tych zapytajcie, rzekła. I stawiły się wezwane; i przybyły przezroczyste, a każda w sobie potrójna jak ruska matrioszka; jak kiedy by w pełni księżyca dały się dostrzec wszystkie jego fazy, tak w każdej z przybyłych dziewczynkę, pannę i niewiastę dało się ujrzeć zarazem. Ale kiedy spytano, zali wiedzą co o udziałanej przez Rorellę szymonizie, każda z nich potrójnie zaprzeczyła i zdmuchnęła dmuchawiec pod słońce. I obróciła się w śmiech. I spojrzała wtenczas Rorella urągliwie na pytających, i wypuściła z mieszka bezszelestne lelki z pochmurnym pyszczkiem, i sypnęła przez ramię trzy garście maku, a za biodro garść lnianego siemienia, i zapaliła lniane powrósło, i rzuciła je sobie pod nogi, i wezwała wszystkich swoich mężów, kochanków i braci, by się stawili. Podniósł się rudy pył drogi ku topolom, ku ich liściom drżącym i srebrnym jak rtęć. I stęknęły kamienie i grudy ziemi, i przydeptany kark rzeki prysnął płasko na brzeg, i obrócił się w lotny pył, kiedy szli owi przyzwani z bębnem u podeszew. – Ten ci jest ojcem, obaczcie, ten, co stąpa jeden w nich wielu i wielu w jednym, wołała Rorella przemieniająca się w krajobraz, jak gdyby jej postać właśnie tknięta była pędzlem Arcimboldiego. I nie spytano przybyłych o nic, a ci obrócili się w grzmot. I Rorellę nie pytano już o nic, a ta obróciła się w rosę słoneczną. Lecz dlaczego to opowiadam? 53 Być może, szukam powodu, by mówić; pretekstu, by nie milczeć w środku milczącej nocy, która w tej chwili nieodwołalnie pochłania mi jakiś istotny moment życia, pochłania mnie w wieczne milczenie nieodwołalnie, w to milczenie, z którego nigdy już i nikomu nie zdam sprawy, w to milczenie, którego żadnym dzisiejszym krzykiem nie przekrzyczę. I ponieważ pochłania mnie wielka bezcielesność, która chce odcieleśnić nieodwołalnie wszystko, czym patrzę, kocham i dyszę, wszystko, czym jestem w oczach patrzących na mnie, także w oczach umarłych, którzy widzieli mnie i w których umarłam tak młodo i niespostrzeżenie.. zabrana na tamten świat.. a jeszcze tu pozostała.. odchodząca na raty.. z każdą kolejną śmiercią kogoś bliskiego – I ten mój szept. Przywali. Złożami czasu. Przytłumi. Warstwami głosów. Które stwardnieją w skorupę. I tę otwartą źrenicę. Obróci. W ziarenko piachu. Źdźbło. Rosę na źdźble. Jednak szukam powodu, dla którego w chwili takiej nie mówię tego, co chcę mówić, albo mówię o tym nie tak. Powodu, dla którego myśli czując pobliże słów mówią: myślmy o czym innym; a słowa w pobliżu myśli powiadają: zmieńmy temat. A może opowiadam, nie żeby opowiadać, ale żeby w zamyśleniu bębnić palcami o blat i pozwalać fikcjom wybłyskiwać i gasnąć, zanim rozjarzy się ten sens właściwy, do którego dopiero dojrzewa język i ku któremu przebijam dukaty przez mrok i pył tej nocy? A może wszystko to jednak mówię bez żadnego powodu i bez żadnego celu, tak jak bez powodu i celu śnię przypadkowy sen w przypadkowej nocy. 54 KLISZE 55 Widząc wchodzącego Alberta, Szymon zakrył zazdrośnie ręką oglądane wieczko pudełka papierosów. – No właśnie; a ja cię szukam od rana, biegam, węszę! Alberto w jednej chwili zamienił się w okrążającego stolik czarnego kundla, który łypiąc okiem i chwytając wiatr w nozdrza, zakreśla magiczny krąg wokół miejsca, w którym tkwił Szymon.. jak to już raz gdzieś było; czy nie w Giardino di Boboli? Na to wspomnienie Szymon drgnął. – Przestraszyłeś mnie, mruknął. Udało mu się niepostrzeżenie wsunąć wreszcie w kieszeń to – już prawie przemienione w amulet – pudełko pozostawione na stoliku przez „gotycką damę”, która właśnie odeszła stąd z uwodzącym ją grubasem. Wolał sprzątnąć je sprzed niepowołanych oczu. Kiedy Alberto zamawiał kawę dla nich obu, Szymon powiódł delikatnie palcami po schowanym wieczku, jakby spodziewał się raz jeszcze odczytać ten banalny rysunek dwu serc, który trochę go w pierwszej chwili rozczarował i jednocześnie rozbroił. Pamięta, że myślał właśnie o swoich bezsensownych kłótniach z Izabelą, gdy gotycka pani siedząca w towarzystwie jowialnego grubasa roześmiała się cicho, prawie wewnętrznie. – Więc właśnie dlatego, powiedziała do swego towarzysza – że mamy – jak to pan ślicznie określił – pokrewne dusze, związek nasz byłby niemożliwy, wręcz kazirodczy; właśnie ze względu na to pokrewieństwo. Zrobiła taki ruch, jakby chciała poprawić włosy i jakby zaraz potem rozmyśliła się, i jakby nie tyle wypowiedziane słowa, co właśnie owo zatrzymanie gestu rozbawiło ją na chwilę. A Szymon znów odniósł wrażenie, że ona tą nutką rozbawienia stara się pokryć zakłopotanie i że jednocześnie wie, jak bardzo jej z tym ładnie, bo choć nie była piękna, promieniował z niej ściszony wdzięk, który zdawał się mieć główne źródło w tym, że doskonale znała siebie i że – takie przynajmniej odniósł wrażenie – ufała sobie. Szymonowi zdawało się wręcz, że ma przed sobą nie jedną, ale dwie kobiety: wrażliwą dziewczynę i doświadczoną damę, dyskretnie, ale stale roztaczającą opiekę nad swoją młodziutką przyjaciółką, która niekiedy ją bawi i zdumiewa, ale z którą łączą ją węzły wypróbowanej przyjaźni i tajemniczego porozumienia. Przez chwilę zastanowił się nad jej wiekiem, który określił wreszcie na czterdzieści kilka lat. – Gdybyż Iza zechciała upodobnić się ze swoim usposobieniem bodaj w części do takich kobiet jak ta; ach, Iza, ta Iza! (– Byłam zawsze wychylona ku ludziom, wychylona od samego swego środka, a moje gesty zawisały w próżni; nikt nie kochał mnie wyłącznie dla mnie samej, nikt, nikt; i ty także; zawsze musiałam zabiegać o tę odrobinę wyłączności, a to rozsypywało się, zanim zdążyłam to pochwycić, było bowiem coś ważniejszego lub ktoś ważniejszy, coś-ktoś poza mną, ku czemu odwracaliście się ode mnie wszyscy; także i ty pozwalałeś, żebym się czuła samotna. – Ależ Izo, Izoldo –; – Która: Przetowłosa czy Białoręka; zdecydowałeś przynajmniej to?; – Kochanie, ty przecież wiesz; obydwie w tobie jednej, ty w obu; no, kochanie –) – Albo, rozważał – dobrze byłoby zwierzyć się jej bodaj z tych bezsensownych kłótni; może ona i Iz, może właśnie ona mogłaby coś dla Iz – Ale ta pani właśnie wychodziła już, wyszła. Szymon, bawiąc się machinalnie pudełkiem papierosów zostawionych przez nią na stoliku, zauważył na ich odwrocie prościutki rysunek z motywem dwu serc i uśmiechnął się w ślad za wychodzącą. Pamiętał jej twarz i żartobliwy ton głosu, kiedy pokrywając zakłopotanie mówiła tu przed chwilą swojemu jowialnemu grubasowi: „Lepiej nie, lepiej umówmy się inaczej, zgoda? Na przykład umówmy się, że mamy to już poza sobą, a więc, że już mnie pan – jak to się mówi? – poderrwał; taaak? że byłam już w panu do szaleństwa zakochana, ależ taak, proszę mi wierzyć; już spędziliśmy ze sobą szereg upojjjnych nocy, taak, i że nasze namiętności – cóż, trudno, musimy się z tym pogodzić, bo życie jest właśnie takie – więc nasze namiętności już przygasły w sam raz na tyle, żebyśmy wreszcie mogli 56 sobie pogawędzić o czymś naprawdę interesującym, chociażby o tym tu pańskim Rzymie, którego wciąż jeszcze nie znam, a którego tak jestem ciekawa” – Pamiętał, że kiedy zgubiwszy wątek ich rozmowy spojrzał na nią w jakąś chwilę potem, słuchała swego partnera z pochyloną twarzą prześwietloną od wewnątrz jakimś rodzajem światła, czy też zdawała się go słuchać i uśmiechając się samymi oczami, które, pamiętał, były brązowe i wyraziste, wodziła machinalnie długopisem po odwróconej w swoją stronę powierzchni pudełka papierosów, a Szymon mógł wówczas odczytać z ich pionowego ustawienia etykietkę „mdm”, dwa czarne „m” napisane z małych liter i środkowe „d” zabarwione w samym wybrzuszeniu regularną plamą karminu, „d”, którego wysoka, czarna laska przeciągnięta z góry na dół przedzielała pudełko na dwie niesymetryczne części. I to pewnie w tym momencie chciał coś do niej powiedzieć, odezwać się, ale oni w tej właśnie chwili wstali nagle ze swoich miejsc, więc jeszcze obrotem głowy zagarnął w pamięć wiotką, strzelistą sylwetkę odchodzącej i jej ostry profil. A potem machinalnie ujął zostawione przez nią papierosy i uśmiechnął się między innymi z powodu tych dwu serc przebitych strzałą i z powodu butów, bo jeszcze wyrysowano tu jakieś buty. Dwa serca między butami; czy to nie banalne? Jeszcze nie tak. Więc przede wszystkim serca nie były sobie równe; lewe, zdecydowanie większe, było opromienione, czy też promienne, co zaakcentowano tu tak, jak w dziecinnych rysunkach zaznacza się promienie wokół słońca, skośnymi kreskami. W środku wpisano inicjał „M”, albo może „W”. Prawdopodobnie było to serce kobiety, gdyż w dole, pod spodem, niby godło wyrysowano damski bucik na wysokim obcasie. Drugie serce, prawe, przebite pierzastą strzałą, było o połowę mniejsze (a może młodsze!), mieściło w sobie inicjał „K” lub „H” i ociekało dużymi kroplami krwi? łez? – trudno doprawdy wywnioskować to z jednobarwnego rysunku. Pod spodem oznaczono je dużym, męskim – chciałoby się powiedzieć – żołnierskim, połatanym butem. Między dwoma nierównymi sercami w górze jakby ślad pary podeszew, też raczej męskich, zwróconych czubkami ku dołowi. Podeszwy (ślady?) miały wypisane numery: lewa – 16; prawa – 10. Teraz, kiedy ponownie ogarnął wzrokiem rysunek, odebrał wrażenie, że wyjaskrawiona wielkość pogodnego serca została tu z premedytacją podważona przez bolesność serca mniejszego. Że skontrastowanie tanecznego bucika z połatanym buciorem (żołnierskim?) nie jest przypadkowe, że nic w tym rysunku właściwie nie jest przypadkowe. Manieczek wewnętrzny podsunął mu myśl, że może w tej prościutkiej historyjce obrazkowej kryje się dramat tak już zadawniony i oswojony, że pozwala się uzewnętrzniać machinalnie, niejako odręcznie; lub może tkwi w niej jakieś poczucie winy czy wyrzut; ale Szymon nie miał ochoty dopuszczać Manieczka do głosu tego wieczora i prawie zawstydził się, że nieproszony przejął tajemnicę lub igraszkę nieznajomej. W otwartym wieczku pudełka znalazł trzy papierosy o dobrze znajomym zapachu tytoniu i po chwili wahania właśnie zapalał jednego z nich, kiedy w drzwiach kafejki dojrzał Alberta zmierzającego promiennie wprost ku niemu. – Uprzedzałem cię, że to maniak, mruknął Alberto niechętnie, kiedy Szymon, zaskoczony warunkiem postawionym przez tego jakiegoś Fata Tempsa, nieoczekiwanie zaczął się wahać. – Maniak i sknera, mówił Alberto dopijając kawę. – Ale czy widzisz jakieś inne rozsądne dla siebie wyjście? Tylko on jeden gotów jest kupić to zaraz, aczkolwiek pod tym – sam przyznasz, nieszkodliwym – warunkiem; no, bo komuż wreszcie mógłbyś tu, poza mną, powiedzmy, pokazywać jakikolwiek swój obraz? – Zrobione, zdecydował Szymon. Kelner przyniósł zamówione wino. Alberto położył rękę na dłoni Szymona i zajrzał mu w twarz miękko, jak kobieta. – Wiesz co, ty przypominasz mi Piotra rzekł przyoblekając twarz w wyraz smutku. – Piotra w jego ostatnich dniach przed śmiercią, którą – pojmujesz? – zdawał się 57 biedak przeczuwać. Właśnie siedziałem z nim w kafejce, jak teraz z tobą – – Na Capri, podpowiedział Szymon machinalnie. – Capri? Alberto spojrzał na niego z nieopisanym zdumieniem. – Skądże, człowieku, to było na przeciwnym krańcu Italii, w Wenecji; nie opowiadałem ci tego jeszcze? Wróciliśmy właśnie ze spaceru, Piotr był pod świeżym wrażeniem czyjegoś pogrzebu; w Wenecji, jak wiesz, nie ma miejsca na cmentarze; ten znajduje się na oddzielnej wysepce San Michele. Więc kiedy z portu przy Fondamentale Nuove ruszyła żałobna gondola z trumną, Piotr powiedział: „To jakby Charon przewoził duszę zmarłego na drugi brzeg”, i dodał: – „żyć mogę gdzie indziej, ale umrzeć chciałbym właśnie, tutaj, w Wenecji”. – I tak się stało, dokończył Alberto zwieszając głowę. Nie omieszkał wszakże spod oka zerknąć na Szymona, żeby wybadać wrażenie, jakie tą opowieścią na nim wywarł. – Utonął? spytał Szymon myśląc wciąż jeszcze o rysunku na pudełku papierosów. – Piotr? Alberto szarpnął się dramatycznie na krześle. – O mamma mia, pojęcia nie masz, co to był za świetny pływak, ba, nurek! Nie opowiadałem ci o tym, jak wyłowił tę rękę z posągu Wenus? Piotr i utonięcie! prychał Alberto gniewnie. – A więc co to było? – Ryba, wycedził Alberto mściwie – nieświeża ryba; pojmujesz? struł się! – Aaaa – – Nie wezwaliśmy wtedy lekarza w porę; to mi samo przejdzie, upierał się Piotr. Tak, żyliśmy wtedy w cholernej nędzy i wiesz, jego oczy znów błysnęły podejrzanie – Piotr za nic nie chciał oddać swoich filmowych pomysłów Fatowi; za nic, powtórzył i z niewinną miną zapalił papierosa. – Właśnie, co z tymi pomysłami Piotra, zrobisz je w końcu? – Jeśli Fat sfinansuje, burknął Alberto. – A sfinansuje, jeśli ty z kolei nie zaśmiecisz mi u niego konta swoimi humorami; pamiętaj, że ręczyłem za ciebie. Szymon uniósł brwi w nieopisanym zdumieniu, ale Alberto znów beztroski i kordialny ujął go żywo pod ramię. – Piękna noc, piękne dziewczyny, cudowne życie, kocham świat, chodź, pokażę ci, co zechcesz; nikt inny tak cię nie oprowadzi po mieście; możemy wstąpić do markizy, możemy chodzić ulicami, możemy wpaść do Klaudii, wiem, że jest dzisiaj w domu sama, rozkazuj, jestem do usług! – Nie przeszkodzę panom? zawołał ktoś żwawo za nimi. Oczywiście Manieczek. – Co za piękna noc, jedyna! – A pan, skąd pan się tu wziął! wykrzyknął Szymon ze zdumieniem. – A któż by wysiedział w domu w taką noc? odparł Manieczek i odchrząknął tajemniczo. Szymon nie widział się z Manieczkiem od pamiętnego koncertu w Ara Coeli. Właśnie siedział był wówczas na szczycie schodów przesypując markotnie w kieszeni drobny bilon. Czuł za plecami gęstniejący mrok kościoła, w którym przygasały pewnie te freski Pinturicchia, na które natknął się onegdaj w kaplicy prawej nawy. W dole, w środkowym punkcie owego V, jakie tworzyły rozchodzące się ku górze schody Ara Coeli i Campidoglio, kwitły glicynie. Szymon miał ochotę na filiżankę kawy: nareszcie kawy, nie herbaty! Jej aromat prześladował go zwłaszcza tam, niżej, w okolicach Piazza Venezia, kiedy w oczekiwaniu na koncert krążył przez stare, tłoczne uliczki, potrącany przez hałaśliwy tłum. Wreszcie wspiął się do tego miejsca, skąd lubił gapić się na skąpany w strugach skamieniałego deszczu Teatr Marcella. Zachodzące słońce odstrzeliwało od kopuły Świętego Piotra. Ponad tym krążyły stada jaskółek, a także, być może, uczepiona ich skrzydeł krążyła nad miejscem swych przepowiedni Sybilla. Szymon znów jął przesypywać w kieszeni drobny bilon. Miał dużo czasu. Koncert miał się rozpocząć dopiero za 58 godzinę. – A może jednak ta kawa? Z miejsca, na którym siedział, zgadywał okno kapitolińskiego muzeum, za którym w poczerniałej desce nadal zamyślała się jego Piękna Nieznajoma, o której napisał ongiś kilka niedorzecznych zdań w liście do Zena; Laura de Novis? Może i Laura; jakież to dzisiaj ma znaczenie? Znów brzdąknął w drobny bilon wahając się, czy zostać tu, czy jednak zdecydować się na kawę, kiedy raptem spostrzegł Manieczka, który wsparty o balustradę tuż przed wejściem do kościoła, słał mu na przemian życzliwe uśmiechy i zatroskane spojrzenia. – Pomóc w czymś? Ma pan jakieś zmartwienia? dopytywał i rześki, uczynny, skory do wysłuchania zwierzeń w równym stopniu, jak do służenia podpowiedzią i radą, już znalazł się przy Szymonie, już zwinnie kucnął obok i już prawie rozniecał dla nich obu przytulne, harcerskie ognisko. – Te koncerty interesują pana? Ba, muzyka; zwłaszcza Bach; zgadłem? Przy tym świetne wykonanie i – co dla ubogich turystów istotne – gratuito; proszę się nie gniewać, żartuję. Tutaj czeki bankowe nie odgrywają żadnej roli; tu nie jest ważne pochodzenie społeczne, stanowisko, stan posiadania ani kolor skóry; wobec muzyki wszyscy jesteśmy równi. – Z wyjątkiem tych, którzy nie mają słuchu, zdążył wtrącić Szymon. – Dobre; a widzi pan, idea równości nie da się jednak zrealizować w sposób doskonały! wykrzyknął Manieczek takim tonem, jakby udało mu się dać prztyczka w nos całemu socjalizmowi. – Tak, muzyka, odchrząknął po chwili z powagą. – Pamięta pan, co mówiliśmy kiedyś o pustce w malarstwie Wschodu? Otóż tam, gdzie chodzi o wyrażenie najwyższej wzniosłości, także muzyka milknie; zauważył pan? Weźmy chociażby muzykę mszalną; czyż w momencie konsekracji nie zamilka i czyż z tym jej zamilknięciem da się porównać jakikolwiek inny moment mszy, choćby najbardziej pobudzający do kontemplacji? Weźmy taką choćby „Mszę hmoll” – – Taką choćby h-moll! parsknął Szymon, ale Manieczek nie dopuścił go do głosu; najwyraźniej dorwał się do kwestii już nauczonej, recytował ją z gorączkowym pośpiechem i jakby w strachu, że nie pozwoli mu się dotrzeć do kropki. – Tak, „h-moll”. Kiedy w Incarnatus powolne następowanie po sobie fug przechodzi w pianissimo, kiedy domyślamy się tajemnicy jeszcze nie objawionej, ledwo zasugerowanej przez półtony, przez owe pasaże opadające w dół małymi tercjami, przez urywane synkopy i prowadzenie melodii w górę i w dół – – Skoro już o tym mowa, przerwał Szymon leniwie, starannie skrywając satysfakcję, jaką wietrzył w kolejnej licytacji ich lektur – czy pamięta pan w „Sztuce Fugi” tę ostatnią, nie dokończoną, która po dwu nowych tematach wprowadza rytmiczny wariant tematu B-A-C-H i nagle urywa się dramatycznie i pozostawia nas rozdartych i samotnych pośrodku drogi?! I ta melodia, której nikt już nie dźwignie i nie podejmie, zawieszona w przestrzeni, zdaje się tam trwać jak utrącona rzeźba, jak dorycka kolumna, która mimo strzaskanej głowicy trwa wzniośle w czystym (stopniowo upatetyczniał głos), przezroczystym powietrzu, ale w mgnieniu jakiejś chwili może runąć i powalić nas bolesnym stężeniem własnego piękna. – Pan prawdopodobnie słyszy w muzyce Bacha coś innego niż ja, to zresztą naturalne, zaczął Manieczek nie zbity z tropu, ale Szymon tym razem postanowił nie wypuścić z rąk zwycięstwa, którego był pewien. – W jego muzyce słyszy się to, co w niej obecne, ale i to, co nieobecne, słyszy się w niej także, ponieważ ta muzyka jest rzeczywistością. – Jednak musi pan zgodzić się ze mną, że dzieło Bacha jest otwartą księgą, z której w zależności od nastroju i chwili można czerpać to, co się chce, wtrącił spiesznie Manieczek. 59 – Ale to już są banalne aforyzmy! przerwał Szymon niegrzecznie, jednak Manieczek nie ustępował. – Weźmy taką „Ofiarę Muzyczną”, ciągnął przekrzykując Szymona – to najbardziej skomplikowane dzieło; jakaż stąd emanuje niesłychana godność, głębia! Szczególnie w sześciogłosowym ricercar; pan słyszał zapewne, że młodzi kompozytorzy, opętani sztuką kanonu, uznali go za prekursora nowych form kompozycyjnych? Wspominam o „Ofierze”, bo pan mi przypomniał to dzieło swoją luźną uwagą o rzeźbie. Właśnie zwłaszcza „Ofiara”, sumująca wiedzę Bacha zdobytą w ciągu kilkudziesięciu lat, jest jak krystaliczna rzeźba widziana w zmiennym świetle, jak idealna kula, która pochłania wszelkie możliwe kule, a – co najbardziej paradoksalne – prostota tego dzieła objawia się nam poprzez jego kunsztowne ornamenty. Proszę mi wskazać drugiego mistrza, który by tak umiał zjednoczyć żywiołowość ze ścisłym, matematycznym wręcz przemyśleniem kompozycji. – Dlaczego matematycznym! zirytował się nieoczekiwanie Szymon. – Ponieważ, Manieczek odchrząknął skromnie – to właśnie matematyka potrafi obdarzyć nadprzyrodzone twory specjalnym rodzajem egzystencji, wobec którego zwykłe istnienie jest czymś złudnym i przemijającym. Teraz zamilkli obaj wyczerpani tym głośnym mówieniem, które nie było rozmową. – Najistotniejsze w tym wydaje się jednak to, podjął Szymon po chwili nieustępliwie, acz niechętnie – że, jak to już zresztą ktoś zauważył, Bach nie oddala się nigdy zanadto od ruchu ciała; jego muzyka jest zarazem swoistym tańcem. (Zobaczył nagle siebie z Izą tańczących w pustym, widmowym pokoju w ich sylwestrową noc „Piąty koncert brandenburski” pośród kałuży rozlanego wina i pośród –; a potem wspomniał Zena w ich obskurnej kuchni dyrygującego koncertem z płyt, Zena w jego obszarpanych portkach i flanelowej koszuli i ten obraz przeważył.) Zamilkł. Żałował teraz, że dał się wciągnąć, ba, sam zaczął tę płaską licytację i brnął w nią już tak daleko, że prawie gotów był tłamsić Manieczka recytacjami w rodzaju, że „Sztuka Fugi” (skoro już przy niej stanęli) składa się z piętnastu fug, z których dwie pierwsze prowadzą temat samotnie bez tematu przeciwnego, trzecia i czwarta zaczynają się od odwrócenia tematu i tak dalej, i tak dalej. Manieczek z kolei odrzekłby pewnie, skoro już dosiadł tej czyjejś matematyki, że w „Sztuce Fugi” Bach rozwiązywał zagadnienie – dajmy na to – delijskie; i pewnie by to udowodnił, bo czemuż by nie? W sztuce wszystko da się podciągnąć pod coś, nawet jeśli tym czymś będą podwojone sześciany (odbicia w lustrze – ha, ha!). A w jakimże celu ta cała ekwilibrystyka słowna! W ogromnym; żeby mianowicie przebić kartę partnera oczko wyżej! myślał Szymon z rosnącym niesmakiem. Z drugiej zaś strony, któż dziś jest w stanie być samodzielny? Odkrycia naukowe, poglądy i interpretacje z chwilą ich opublikowania czyż nie stają się po prostu użytkową własnością wszystkich? Własnością już anonimową? Czyż mówiąc: odrzutowiec, guzik, szelki, rakieta itd., opatrujemy te słowa odsyłaczem informującym, kto mianowicie jest twórcą tych rzeczy lub przynajmniej ich nazw? Czy znamy budowniczych dawnych świątyń, kto napisał „Pieśń nad pieśniami”, czy Homer żył, czy pisał Szekspir? – Czas zająć miejsca, zatroszczył się Manieczek. Istotnie tłum ludzi piął się już stromą i nieprzerwaną falą do drzwi kościoła. Szymon ocknął się z zamyślenia i poszedł w ślad za Manieczkiem, który wyprostowany, drobny i schludny, w starannie przenicowanym garniturku zdawał się wnosić samego siebie na tacy w taki punkt biesiadnego stołu, w który z nadzieją i oczekiwaniem wlepione są oczy wszystkich zebranych. – Tak, przyznał spiesznie Szymon. – Byłem wtedy trochę wytrącony z równowagi; przepraszam, że się nie pożegnałem. – Głupstwo, nie o to chodzi, zawołał Manieczek wielkodusznie – ale szkoda wielka, 60 prawdziwie szkoda, że pan wtedy w ogóle wyszedł, zdaje się, z tego koncertu, z jego najciekawszej części! Śliczna dziewczyna idąca naprzeciw nich znów szczęśliwie odwróciła uwagę Manieczka od Szymona. Położył ręce po sobie i nastawił uszka, po czym gibnął się delikatnie i unieruchamiając biodra, począł – tylko tą partią nóg poniżej kolan – drobić kroczkiem bocząc jakby sobą. Podwiniętym języczkiem leciutko dotykał górnej wargi. Alberto także cały się sprężył w sobie lub też – jak się to mówi? – „krew mu zagrała w żyłach”. Jego powłóczyste na zawołanie spojrzenia spowłóczyściały w samą porę i prawidłowo, bez pudła zadrgały mu nozdrza; jednak zarówno „drobiony” Manieczka jak i jego ognisty smętek okazały się daremne. – Co za klasa! jęknął Manieczek z bolesnym zachwytem, gdy dziewczyna z uniesioną głową jak przedzierająca się przez wysokie trawy łania przepłynęła obok nich niewiele sobie robiąc z wrażenia, jakie wywarła. Przystanęli „merdając” jeszcze chwilę w ślad za nią biodrami. Alberto zaczął szczegółowo analizować zalety i wady jej figury; spierali się o szerokość bioder; Manieczek wszczął licytację znawstwa niewieściej urody; wyszedł od klasycznego kanonu piękna. Szymon przypomniał sobie, że opuścił wtedy chyłkiem kościół nie czekając końca koncertu nie tylko z powodu porozumiewawczych błysków oczu rzucanych mu co chwila przez Manieczka, który słuchał bardzo aktywnie i bezustannie zdawał się podpowiadać mu wzrokiem przy poszczególnych partiach koncertu swoją aprobatę lub zawód. Był istotnie rozproszony tego dnia i kiedy w dodatku wnętrze kościoła wypełniły nagle tak bardzo znajome mu dźwięki, dobiegło go echo dalekiego głosu: – ale galopuje, skurwiel, słyszysz ty! I z kościelnego mroku wyłoniła się tamta ich nie istniejąca już chałupa z biskupiego placu; dom z wyrwą po bombie czy jakimś pocisku, który musiał wpaść piętro wyżej i przebić się przez ich sufit i podłogę, zanim znieruchomiał o piętro czy dwa niżej; a może stało się to wtedy, kiedy zbombardowano tę kamienicę z targowej uliczki po drugiej stronie, której ruina sterczała jeszcze wciąż pionowo i znajdowała się nie dalej od ich okien niż na długość pokoju-kiszki, więc mogliby się nawzajem podglądać z tymi mętami z ruin, gdyby nie jakieś zasłony, które Iz uparła się zawiesić. Sosnowe stemple, pale nie okorowane dźwigały wybrzuszony sufit, który chrypiał i prychał tynkiem za lada stąpnięciem sąsiadów z góry, podczas gdy przez narożną, przykrytą byle jak dziurę w podłodze sączył się bez końca zapach kapusty i wiecznych blinów na wiecznym oleju od tych tam z dołu. Ze ścian sypały się tynki, przez szpary nawiewał ziąb, to znów żar niemiłosierny bił od czerwonej rury żelaznego piecyka. – Patrz, jak dosiadł go, dosiadł tego konia, patrz, jak zasuwa! Zeno w swoich barchanach stoi na środku kuchni, wypina brzuch i dyryguje wściekle koncertami z płyty, więc już sekundujesz mu i obaj podbechtujecie się owym wymachiwaniem rękami, tym pokrzykiwaniem – patrz, słuchaj tylko, co on wyprawia! tim pam-pam pam-pam pa-rarara ra tim pam-pam ta ryra ryra ra – wydzierasz się i gonisz tę melodię, przypominał sobie Szymon uchodząc z kościoła aż na plac Campidoglio, by teraz tam, w ciemnościach, u stóp konia spiętego ostrogą przez Marka Aureliusza, łowiąc dobiegające aż tu dźwięki, dosnuwać poruszające go przypomnienia – gonisz tę melodię, która cię zaraz porzuca, żeby po chwili okrężnie pozwolić ci się uchwycić na krótko i znów – Podczas gdy Iza jak zwykle kuli się na tapczanie pod zwałem korekt lub zeszytów szkolnych; skrzypią półki uwiązane do ściennych haków konopnym sznurem – dididi daaa 61 ta ry ra – Nie chodzi o pokazywanie zdarzeń, ale stanów; pewnych stanów intelektualnych lub emocjonalnych, które w nas są niezależnie od tego, czy ci się coś wydarza, czy nie, upiera się Iza. – Ale to już Musil powiedział, wtrąca Zeno – że interesują go nie same zdarzenia, a ich widmowość. I znów nurkuje w zwały teczek osypanych tynkiem i pyłem lat; teczek pękatych od kolejnych wersji przekładów, w których teraz klnąc bezsilnie znów się zagubił w poszukiwaniu strzępu potrzebnej mu strony – daj spokój, stary, zostaw; albo wiesz, wyciągnij tego – no, ty będziesz zresztą sam już wiedział: tego no – – Rany boskie, jakie ten facet miał łaknienie, kurwa, ile on musiał chcieć, to się czuje, chłopaki, czuje się, słyszycie? Ryra ryra daa; ta ry ra, bełkotał Ben z jękiem i wygrażając pięściami zaokiennej mrocznej czeluści, ryczał nagle: – Gnoje, nic nie rozumiecie wy, gnoje! Galopował tętent, to rwały z kopyta wezbrane pasje przez kamienny szlak, to rozpryski skał wracały spiralnie w początkowy temat i wikłając się weń, zdawały się ponosić was jeszcze gdzie indziej, choć wciąż były tu, bo tu zawracały okrężnie, zgarniając z pobrzeży w siebie wszystko, co mogło dożłobić głębiej i obszerniej ten rozmigotany trakt, i było to jakby niebo wydzierając z rzeki własne odbicie, wydzierało z niej także odbicie drzew i brzegu i wreszcie targnęło w pion samą rzekę, która falą spiętrzoną przebijała się z ziemi do chmur i stamtąd spadała łoskotliwym łukiem w dno zaryte pod swoim pierwszym dnem, spod którego wypływała wreszcie niewzruszenie przejrzysta z niewzruszonym odbiciem nieba, brzegu i drzew ta sama – a już inna. Podczas gdy wy, klucząc za nią i kołując, odgradzający się od siebie zbywającym – znów poszedł, skubaniec: cooo? – zapadaliście się w wasze osobne przestrzenie i dawaliście się zanurzać, zezwalaliście, żeby was pogrążał i wypychał z siebie, żeby was niósł i zrzucał z galopującego grzbietu bezustannym falowaniem ten koń, ta fala, ten ocean, ten nieujarzmiony ruch w bezruchu, ten wdech i wydech obszarów prostujących się, rozpościerających od środka was, na zewnątrz. I wreszcie Zeno albo ty, albo którykolwiek z was zaczynał mówić jakiś wiersz z tych waszych wierszy, które kochaliście wtedy jednakowo wszyscy, i bywało, że wołaliście w głęboką czerń tamtej ruiny przylegającej prawie do waszych okien za wąskim pasem targowej uliczki, do tej ponurej jamy, w której roiły się cienie tubylczych desperados od denaturatu i kurestwa, cienie balansujące na deskach przerzuconych na przełaj czeluści, pijani Bachem krzyczeliście im ze swego równie parszywego wnętrza jakieś tam „ziemi i nieba nie było ani nie było powietrza” i bywało, że jeśli w przyległym pokoju akurat znajdował się Datta, wtedy uznawał za stosowne wjechać do was na niewidzialnych wrotkach w pełnym uzbrojeniu, więc z fajką i książką otwartą, trzymaną za plecami, i zaczynał to swoje – ale nich państwo zgadną, z czego to jest: datta da ditta datta, no? i cicho chichotał z satysfakcją, zawsze miał pod ręką jakieś tam mniej lub bardziej stosowne do sytuacji „dadda da dudda”; – a to przecież to samo, o czym mówicie! I pykał fajkę chichocząc; – udało się, co? Udało się! Izabela parzyła ogromne szklany brązowej herbaty, cierpkiej i szczypiącej w język, ditta da datta paaa pi ryra – – Ale go niesie, coo? Chwileczkę, mówił tajemniczo Datta, znikał błyskawicznie i niespodziewanie wyłaniał się z przeciwnej strony z nową książką i z tą samą fajką, poruszał się, jakby do tenisówek miał przytroczone niewidzialne wrotki, w tym domu na przestrzał, który można było właśnie na wrotkach objechać kołem przez trzy pokoje, korytarz i kuchnię i znów z kuchni przez trzy pokoje na korytarz, a co powiecie o – Ale ktoś walił w drzwi, kopał w futrynę, mógł to być Julian dźwigający pod pachą przestraszonego kurdupla, żeby go posadzić na piecu u Datty jako maskotkę; Izabela parzyła nowe szklany herbaty szczypiącej w język – śnił mi się w koronie, ale takiej korońskiej koronie, hieratyczny był, sukinsyn, opowiadał Zeno – i wieża, ale taka wieżasta – 62 Siedzieliście pokotem na łóżku w sinej ćmie dymu, popielniczki kipiały od niedopałków. „A tu Myo Cyd są pieczęcie, wielka pieczęć i pismo. (...) Że jest wzbronione ludziom wszem mówić o Ruya Diaza, jegoż karmić i jemu pomagać, pod męką serca wydartego na ostrze piki zatknionego” – – Więc czym mamy być, Julian trzymając kogoś za klapy nacierał nań brzuchem. – Gnojem pod nową epokę i tylko gnojem! – A czymże chciałbyś być: drożdżami! – Jak tu, kkk.., można być drożdżami, kiedy tkwisz, kkk.., ścianą w ścianę i kto o tobie wie poza pięciorgiem osób! wrzeszczał Ben. – Kto, kkk.., ogląda twoje obrazy poza tym Kluberem, złodziejem! – Daj spokój, stary. – Baczność roczniki trzydzieste! Przed wami zwarte łokcie naszych dzielnych chłopców od kalin-malin, za wami sfora młodych szpiców już dobierająca wam się do łydek, ujadająca sfora tych „bodeleroidów-ręboidalnych” od ptasiego mleczka, a w środku wy; kurduple ze wzdętym brzuchem i wzdętym mózgiem; karmione odpadkami ze śmietnika historii kurduple! – Zamknij się, nie o to chodzi! – „W migdale – co tam stało w migdale? Nic. Nic stało w migdale. Stało tam i stało”, zaintonował Zeno. – Rany, chłopie, gdzieś ty takiego wygrzebał, skąd żeś ty go wytrzasnął! – „Nikt nie ulepi nas panowie z ziemi i gliny nikt nie omówi naszego prochu. Nikt. Bądź pochwalony ty, Nikt”, ciągnął modlitewnie Zeno. – Jak bogakocham, skąd go masz! – Tego kurdupla? – Żartujesz! Jak, jak? Celan, powiadasz? – Ale pozwólcie mi skończyć; czy zdarzenia nie mogą być porywające same w sobie? – Otóż to właśnie; ale spróbuj przełożyć je na język sztuki; zawsze to będzie poniżej; o coś mniej; Julian pyknął fajkę i uniósł do góry palec. – Jednakże zdarzenia nie tracą tego, co według Izy jest w nich porywające, w literaturze faktu; w faktografii; zgodzicie się ze mną? I chyba tu tkwi – – Ale pozwólcie mi skończyć; czy dajmy na to „Osiem i pół”; tu zdarzenia stają się zaledwie pretekstem do wyrażania pewnych stanów luźno ze sobą, powiązanych; które nie troszczą się o okrągłość wypowiedzi, o – – Ale czym w takim razie urzeka nas Kurosawa,. który w końcu jest piewcą zdarzeń? – Jednak plazma.. kolonie plazmy, wiecie, o co mi chodzi – – Stanem pierwotnym sztuki jest grafomania, krzyknął Ben gwałtownie zagłuszając pozostałych. – Grafomania i kicz. Każdy, kto zabiera się do napisania czegokolwiek lub namalowania, wie o tym; i tego się boi; że zaleje go od wnętrza morze kiczu, morze grafomanii, z którą będzie musiał się w sobie zmagać, od której mozolnie będzie się wyzwalał kroczek po kroczku, z każdym dziełem od nowa. Dlatego niektórzy z góry rezygnują z szukania własnej formy wypowiedzi, wolą naśladować innych, iść przetartym szlakiem,. byle nie potknąć się, nie wplątać w ten zaczajony w nich – – Można też naśladować swoje własne udane dzieła, niekoniecznie cudze! zawołał Filip. – Valéry powiedział, że dla artysty jest rzeczą zasadniczą, by umiał naśladować samego siebie, wtrącił Julian. – Ale powiedział też, że nie zawsze dobrze jest „być sobą”, roześmiał się Misza. 63 – I że u współczesnych upiększenia przerywają tok zdania. To Zeno zakończył wreszcie przytaczanie myśli z Valéry’ego. – Sztuka jest regulowaniem, karczowaniem, opanowywaniem bełkotu, tego żywiołu wewnętrznej grafomanii, z którą przychodzimy na świat! upierał się Ben. – Jest autoterapią, samooczyszczeniem – – Ba! Można by wyjść tu także z odwrotnej przesłanki. – Czyż katharsis nie osiąga się także przez profanację? wtrącił Misza gładząc brodę i przez chwilę w powietrzu zafurkotało; sakrum-profanum-sakrum. – Jednak w moim życiu nie liczą się, najogólniej biorąc, fakty. Mam na myśli fakty dnia; że wstaję, idę do pracy, wracam, załatwiam sprawy i tak dalej – – Tak ci się tylko wydaje, bo one jakoś także się liczą; są znaczące, wtrącił Julian. – Natomiast pewne stany, ciągnęła Iza – stany napięć; rzadkie chwile, w których zdaję sobie w pełni sprawę z faktu istnienia; stany wewnętrznego skupienia, podczas których – – Ależ to jest myślenie autystyczne! ach, pardon, wyrwał się Datta i zaraz śmiejąc się zakrył usta, jakby chciał cofnąć wypowiedziane słowa. – Czyli schizofrenia, moja droga; po prostu schizofrenia, Misza kiwał brodą w udanym smutku. – Niekoniecznie, wycofywał się teraz Datta – może to też być jakąś formą egocentryzmu. – Nie bójmy się schizofrenii, spójrzmy śmiało w oczy temu, co nas oblega, co naciera zewsząd; schizofrenizacja świata jest nieunikniona, zawyrokował Ben ponuro. pam pa pam pa pa ryra ryra ryra ryra pa pa – Patrzcie tylko, co on tu znów – – Dzisiaj jedynie teatr lub film może jeszcze liczyć na jakiekolwiek echo, ale wiersz? ale obraz? Kluber, ilekroć wchodził, zaraz zerkał za parawan na twoje knoty, myszkował oczami po półkach z książkami, sprawdzał ci farby i pędzle, wyraźnie się dręczył, że w jakiejś chwili nieuwagi prześcigniesz go; nawet to, że przystał na wszelki wypadek do któregoś z trzynastu możliwych na tym świecie zakonów, nie uspokajało go – – Czy świat wyobraźni jest światem egzystencjalnym? zaczyna ktoś. – Albo czy można dostosowywać cielesne przedmioty do bezcielesnych pojęć? – Jednakże, posłuchajcie tylko, Filip stojąc obok półki z książkami stuka palcem w otwarte miejsce zaznaczone zakładką papieru. – Jednakże wychodząc z syntezy Heglowskiej fenomenologii, myśli Diltheya i marksistowskiej dialektyki, Lukács sądzi, iż można ustalić korelację między sumą społecznych doświadczeń a obrazem epoki, jaki proponuje jednostka w postaci wytworu swej wyobraźni. – Czyli że jednak wyobraźnia jest, chcąc nie chcąc, pięknym naśladowaniem, czyli że problem owej mimesis nadal – – Przesuń się na moment odrobinę, chcę wygarnąć popiół. – Jednak piękne naśladowanie nie może istnieć bez pięknego wzoru! – Przesuń się odrobinę, momencik? – No dobra; ale co jest „piękne”? – Zostaw ten piec, Ben, sama to zrobię; potwornie kurzysz! – Komu herbaty; a tobie, Filip? Szymon? – Tylko to, co konieczne, jest piękne, wyrywa się Kluber. 64 – Dać ci tej herbaty czy nie? – Rany, jak ja chciałbym wreszcie odzwyczaić się od herbaty i od papierosów; ale nalej mi pół. – Doktrynalny funkcjonalista! chichocze Datta spoglądając na Klubera. – Albo coś zwietrzył, skubany, mruczy Ben wynosząc kubeł z popiołem. – Wiecie, co to jest? odzywa się Zeno z kąta. – To jest zwykłe blubranie; ale takie blubraniaste blubranie. – Nie syp mi tyle cukru! wołasz ze złością do Izy. – Przesuń się, Julian, momencik, mówi Ben wracając z węglem. – Co konieczne, wyjaśnia Misza tonem łagodnej perswazji – to, co konieczne, nie może być oceniane jako piękne, lecz jako trafne i konsekwentne. – Mylisz się, stary, nie ustępuje Kluber. – I to grubo się mylisz. – Rzuć no mi który zapałki, woła Ben. – Nie blubraj, bracie, znów ten głos z kąta. – Błędny pogląd na życie jest do życia konieczny. (Ach, te nietzscheańskie zwischenrufy Zena!) – To nie ja powiedziałem, prostuje łagodnie Misza i już w niewinnych oczkach tańczą mu przewrotne błyski. – To powiedział Kant, he! he! he! Misza przedreptuje teraz swoim zwyczajem z nogi na nogę i z zadowoleniem skubie brodę. – Możesz mi nalać jeszcze pół? Postaw czajnik na piec tutaj z łaski swojej. Sprzączki łapci drepczącego Miszy wydają stłumione klang-pang. – Jednak co funkcjonalne – – Kto mi podpieprzył łyżeczkę? – Ale widzisz, mój stary, sztuka, o przepraszam cię; to jest twoja łyżeczka; sztuka to chyba coś więcej. Weź jakikolwiek przedmiot nawet najbardziej skomplikowany; i co się okaże przy bliższych oględzinach? Że jest on wewnętrznie prosty! Natomiast dzieło sztuki, nawet jeśli jest pozornie najbardziej proste – – Tylko nie wmawiaj mi, że wyróżnikiem dzieła sztuki jest jego komplikacja! – Przesuń się na momencik, albo wiesz; sypnij szufelkę; masz koło nogi. Rany, ale ma cug! – Nowatorstwo zaś – – Czy ty musisz tyle palić? – W porządku, Iz. Uchyl tam trochę okno, który ma bliżej. – Czy da się w ogóle ustalić moment, w którym opuszcza nas dawność, a zaczyna się nowość? zastanawia się już wychodzący Julian i zamyśla się w otwartych drzwiach. – Być może, w wiecznej tyranii sfer, a nie w ich harmonii żyjemy; być może, mówi Zeno, kiedy zostajecie sami. – Ale tego nikt tak naprawdę nie wie; choć Kafka przeczuwał, że jest właśnie tak. Siedzicie na progu między pokojem a kuchnią z kubkami herbaty w rękach (rany, jak by tu odzwyczaić się od tej herbaty!). Pośrodku rośnie stos niedopałków i skrzypią pale podtrzymujące chybotliwy sufit. Zeno z westchnieniem rezygnacji wlewa teraz wodę do miski i zanurza w nią nogi. Syczy przez chwilę, bo woda jest za gorąca. – Nie chodzi o to, ciągnie – żeby nastawić się na konkretny cel, na konkretną tarczę; nie chodzi o kuglarskie mistrzostwo w oddawaniu strzałów z ustalonych, wymiernych odległości. Zostaw to Kluberom; nie o taką biegłość tu chodzi, i dodaje – podrzuć mi pumeks z łaski swojej; jest z tamtej strony pod taboretem. – No, muszę sobie jeszcze nalać; suszy mnie jak sto diabłów. – Nalej mi też; to pewnie te wściekłe papierosy! powiada Zeno i siorbiąc wrzątek ciągnie 65 dalej: – Powinno się, jak powiadają mędrcy, zapomnieć o swoim „ja”, czyli powinno się w akcie twórczym zaniechać jakiejkolwiek interesowności; wyeliminować dążności ambicjonalne, pogoń za sukcesikiem.. żadnego ścigania się z Kluberem czy kimkolwiek, żadnego, słowem, blubrania; bo zamiast swojej wizji będziesz przed sobą widział jedynie tę jakąś pospolitą gębę. I ta cię zatrzyma. I ta ci przysłoni tamto inne. Teraz chwilę mocuje się z nagniotkiem; sapie i postękując podejmuje znów. – Pozwól im być wodzami, skoro tego właśnie pragną; pozwól im znaczyć. Pozwól im biegle mierzyć i zdobywać gipsowe trofea w tej jarmarcznej strzelnicy. Sztuka jednak nie polega na ubieganiu kogoś w czymś ani na wymuszaniu pierwszeństwa. (Znów klnąc z cicha zastękał się przy swoim nagniotku.) Nasza sytuacja tutaj, ciągnie po chwili – jest w pewnym planie o tyle szczęśliwsza, że tu nie zarabia się na życie tworzeniem, że tu tworzy się kosztem czasu zajętego czymś innym i – o paradoksie! – właśnie w tej dziedzinie można sobie pozwolić na rezygnację z korzyści; można sobie pozwolić na tę powolność albo, jeśli wolisz, ruchliwość w znieruchomieniu. Woda zostaje chluśnięta z rozmachem do zlewu. Teraz ty z lekkim psykiem przypiekasz się od stóp. – Ba, mówisz – ba! A kiedy się uczyć? Przecież ja, bracie, tylko produkuję; produkuję, kiedy zarabiam na chleb, i produkuję, kiedy tworzę; a gdzie tu miejsce na tę resztę? Na rozwój? – Myślę, że trzeba raczej rozluźnić zupełnie ciało i umysł, nie ukierunkowywać go na tę czy inną tarczę, ciągnie swoje Zeno manipulując nożyczkami przy nagniotku – bo ta, do której mierzysz, może być w tej, ale i w tamtej stronie; albo może jej nie być wcale. Podać ci mydło? Umysł nie nastawiony na żadną korzyść niech będzie po prostu wsłuchujący się lub może czuwający; rozumiesz mnie? I to wszystko. Niech będzie w stanie stałego pogotowia, niech będzie wprawiony w niepowstrzymaną ruchliwość, pozostając jednocześnie jakby w bezruchu; i kiedy zapomnisz, że to ty jesteś owym, który zdąża, i kiedy nie będziesz już umiał rozróżnić „ja” od „nie ja”, wtedy być może – Teraz ty wylewasz wodę z chlustem i zabierasz się do mycia zębów. – Więc, podejmujesz prychając wodą – powiadasz, że mamy wytracać swoją osobowość na rzecz zjednania się z tym, co na zewnątrz; wejść w owo zewnątrz bez względu na to, czym ono jest. Mamy się poddać owemu „dalej” lub „bliżej”, nie wdając się w spekulacje, czy nam z tego coś przyjdzie, czy nie; zezwolić aby przepływało przez nas to, co jest toczące się od początku i co pozostanie toczące się dalej już bez naszego udziału; a kto przez ten czas ma nas zastąpić tu i teraz? – Być może, Zeno odwraca się ku tobie z pastą do zębów na ustach – być może, mówi nie domykając tych zapienionych warg – że to, o czym tak sobie tutaj gadamy, ma jakiś sens, ale być może tylko w tej chwili tak nam się wydaje.. zapalimy jeszcze po jednym? – Cholerna buda! klniesz nagle, bo w ferworze myśli walisz łbem o ten jakiś maszt, słup nie okorowany podtrzymujący sufit. – Te nasze pieprzone arkady, ta kolumnada tutaj! ryczysz. – W jakim świecie żyjemy! – W interregnum, mruczy Zeno czyszcząc pedantycznie popielniczki. – Czasem wydaje mi się, że ten stary kowboj, który powiedział, że nie człowiek wybiera rzeczy, tylko rzeczy człowieka, miał rację. Popatrz tylko na tę budę z urazem wojennym i na nas, jak my tu sobie chimerycznie trwamy we wspólnym zawieszeniu i we wspólnej symbiozie; czemu z tysiąca możliwości przypadła nam akurat ta; jak myślisz? Idziecie wreszcie spać pod te maszty bez żagli. I znów nastaje dzień, i znów zaczyna się to drugie: – Widziałeś, Szymon, widziałeś, jak ten twój ukochany przyjaciel tak jakoś dziwnie na tym wernisażu.. dziwnie, co? Ledwie podszedł na chwilę i już tirli-tirli do tamtych; tirli-tirli i ani się nie obejrzał. Czytałeś, co napisał o wystawie? No widzisz, stary. Odkrył sobie Klubera. To genialne, uważasz; Kluber. Genialne, powiada. A potem: „między innymi wyróżniają się także –” ale cię załatwił, chłopie; między innymi; także. 66 – A wiecie, czemu Kluber? Bo Kluber to wyblubrane zero jako artysta; a więc nie zagraża mu w niczym. – Ba, nie zapominaj, że Kluber to figura! – Musisz tyle palić? Kopcisz jeden za drugim! – No właśnie; takiemu warto schlebić; a nuż Kluberek coś tam załatwi? – Dajcie mi spokój. – Broń go, broń! wybucha Iza. Jedno oko jeszcze ma fiołkowe, ale drugie już piwne; jest wyraźnie wściekła i to nagle. – Czy ty naprawdę musisz tyle palić? – Będzie chyba burza, mówi Ben porozumiewawczo i wszyscy chyłkiem wynoszą się za drzwi. Ale Iza wciąż jeszcze nic nie chce wiedzieć o swoich tajemnych połączeniach z ziemią, nie chce kojarzyć swojego gniewu z tą burzą, która najpewniej nadciąga właśnie nad miasto i którą już wszyscy poza nią rozpoznają po tych jej nagłych wybuchach. – Uwielbiam wprost tych paniczyków, tych twoich przyjemniaczków, wrzeszczy Iza – co to idąc do nas zdejmują na schodach swój biały kołnierzyk. Do tego domu się nie wchodzi, tylko włazi! A wiesz czemu? Zostaw tego papierosa! – Ekscytuje ich, że można tu rozwalając się po kątach powiedzieć o Bachu: ten stary piździelec; że można tu w ogóle wszystko powiedzieć, wyhasać się intelektualnie, wytapiać w ględzeniu na opak, bo tu wszystko jest na wariackich papierach! Wiesz, za kogo oni nas mają? Zgaś natychmiast tego papierosa! Mają nas za bandę frajerów, takich troszkę „śmisznych” facetów, nieudaczników. To fajno popatrzeć, nie? jak zipiesz po pracy nad karteluszkiem akwarelki, który butwieje potem w kącie; fajno pośmiać się, nie? z rozrzutności Datty, który nie troszcząc się nawet o bógzapłać sypnie pośladem upaniszad; albo wreszcie widzieć moją wypiętą dupę, kiedy tak chrapię w barłogu „w czym ta stała, w tym legła”, podczas kiedy wy dociekacie zagadek bytu. A kiedy znudzi ich ten cyrk, który fundujemy im każdego dnia, wtedy wiesz? wiesz? wychodzą i tuż za naszymi drzwiami, wiesz? przypinają te swoje kołnierzyki i wracają na łono swoich normalnych, porządnych domów, w których już porządnie i normalnie tak dosnuwają te swoje dywagacje, żeby dało się je sprzedać już jutro; obojętne komu. Daj te zapałki. Wiesz, co ci powiem? Gdyby komukolwiek z nas stąd udało się przeskoczyć choćby oczko wyżej ten ich zasmarkany luksusik – – Przestań mi wreszcie dziumdziać nad uchem te swoje dyrdymały! – wrzeszczysz – nie widzisz, że jestem zajęty! – Zajęty! Lewe oko Izy jest już zupełnie piwne. Niby ściele łóżko, ale nie ściele go, tylko wali pięściami w poduszkę, aż „pirze leci”. – Ty i tylko ty! O sobie możesz słuchać godzinami; jesteś chory, kiedy ktoś o tobie nie mówi; zostaw tego papierosa; ty go połykasz! – Ale o czym ty mi tu znów! – wyrywasz jej tę poduszkę i ciskasz na szafę. – O tym; wiesz dobrze o czym! – Iza dobrała się teraz do brudnego kubka i wali nim w blat stołka. – Szlag mnie trafia; czy ty nie możesz się obejść bez komplementów, czy to aż takie ważne, czy cię ten lub inny ciołek wymieni lub nie wymieni w swoim pieprzonym wypracowanku! Myślisz, że nie widzę, jak ci chodzą ręce od samego rana z powodu tej tam jakiejś papierowej gazety! – Zamknij wreszcie jadaczkę! syczysz i nie wiadomo czemu próbujesz wydrzeć jej teraz ten kubek. – Więc to do mnie się tak mówi! Iza wali kubkiem w podłogę, aż skorupy rozpryskują się o ściany, i wtedy jest, przychodzi wreszcie ten zbawienny grzmot, błysk rozdzierający niebo i nagła ulga. Klęczycie naprzeciw siebie z rękami pełnymi skorup, i – no widzisz, głuptasie, co ty zawsze musisz narobić; wiesz, tak śmiesznie powiedziało ci się; „papierowa gazeta”, hi! hi!; no, już, całujecie się nie wypuszczając skorup z rąk. – Ale ja mam już dosyć, dosyć, siąka ci raptem 67 Iza w ramię – dosyć już tej budy z całym kramem twoich kumpli; mam dosyć, że kiedy chcę się umyć, to idę do kuchni tak, jakbym miała kraść jabłka w cudzym ogrodzie; chcę mieć do kurwy-nędzy łazienkę, chcę kłaść się do normalnego łóżka w normalną pościel, chcę spać w koszuli albo goło, chcę wreszcie zacząć coś robić, zanim zidiocieję doszczętnie od swoich korekt i waszych gadek; nie rozumiesz tego! – No więc pozwoliłeś się wreszcie wmanewrować Izie w tę jej cholerną łazienkę w tym jej cholernym wieżowcu, który się nadarzył; pięć kroków w przód, trzy kroki w poprzek; pięć kroków w przód, trzy kroki w poprzek; urządziła cię ta idiotka. No, ale wtedy tam – Iza była niesprawiedliwa, przesadzała zwłaszcza podczas tych swoich ataków burzowych; miała tę łatwość fabrykowania lub uprzedzania oszczerstw, które bolały najbardziej ją samą, bo ich ostrza skierowane były właśnie przeciwko wam.. w sumie jednak odbywało się to inaczej i w seansach kolejnego „pam pa ryra ra” następowało niekłamane porozumienie zjednujące was mimo wszelkich różnic. Byliście bowiem rozbitkami; wy i ci przychodzący do was; byliście rozbitkami i dom ten był waszą tratwą, samotną wyspą pływającą, z którą wiązaliście nadzieje na jakieś tam ocalenie i za którą krok w krok postępowały już paszcze dźwigów i spychaczy nieustępliwe w tępieniu rumowisk i nieużytków. I każdy z was miał w plecach starannie obandażowaną ranę od jakiegoś tam noża lub raczej od skrzydła, które wyrwało się i pożeglowało w inną stronę oddzielnie i samoistnie, a wy, zatajając przed sobą tę ranę, tę jakąś skazę, ten brak, udawaliście przed sobą podfruwanie, gotowość rozpostarcia się do lotu, który był wszakże niemożliwy przy zachowaniu tylko jednego skrzydła, który musiał być kaleki z powodu tego tam okaleczenia, o którym zresztą nie chcieliście nigdy mówić otwarcie, choć jednocześnie tam właśnie, na tej tratwie, na tej swojej pływającej wyspie od nowa ściboliliście mozolnie i po omacku jakąś wspólną protezę; bo choć brakowało wam tego skrzydła, wiedzieliście mniej więcej, jak ono powinno wyglądać i – po omacku – konstruowaliście je z prowizorycznych kawałków, z dorywczego budulca, przemieniając się w Dedala i Ikara pospołu – i żenowało was najbardziej właśnie to, że stawaliście się zarazem jednym i drugim, i gdy jedno skrzydło biegle poddawało się regułom rozsądku i paktowało ugodę, drugie szarpało się ku temu, co powyżej, wysoko, lub co poniżej, nisko; ku temu, co na uboczu, i co daleko, dalej. Więc byliście tymi rozbitkami niejako na raty, dopiero po wybiciu godziny fajrantu, kiedy mogliście zrzucić krótkie majtki, jakie zbyt długo kazano wam nosić, i kiedy wycofawszy się rakiem z kolejnego tunelu pozornie prostej budowli, mogliście znieruchomieć na swoim wyrze i odbiegać myślą w bok od tego, co bywa tu lub tam, co bywa teraz, ku temu, co jest zawsze i wszędzie; ale odbiegać właśnie nie wprost, a po omacku. A może tylko tobie z jakichś bliżej nieokreślonych powodów zdawało się, że byliście tymi rozbitkami (nie zapominaj, że zawsze tkwił w tobie kawał smętnego durnia, jak mawiała Iz), podczas gdy wszystko wyglądało jeszcze inaczej. Mógł to być, dajmy na to, jakiś czternasty zakon poza zakonami, bo szukaliście nie samotności, ale jakiejś wspólnoty i spotykaliście się tam z powodu głodu tej właśnie wspólnoty na jeszcze innym planie poza wspólnotą już daną wam gdzie indziej; lub może było to właśnie wasze chimeryczne interregnum, możliwość wybrana nieumyślnie z tysiąca innych możliwości, zatrzymanie się w drodze dla nabrania oddechu przed skokiem lub dla wylizania się z ran. A może działo się tak i dlatego, że czekaliście wspólnie na otwarcie tej bramy, której strzegł starszy rocznik tych dzielnych, jak powiadał Ben, chłopców z przyklejonym pryszczem, który zmuszał was zbyt długo do noszenia krótkich majtek, z których wyrośliście jednak o wiele szybciej, niż się komukolwiek zdawało. W każdym razie potrzebowaliście tego spoiwa, tego miejsca styku krawędzi, czyli po prostu 68 potrzebowaliście swojej fugi w jej wszystkich znaczeniach, żeby nastąpiło bodaj chwilowe zasklepienie się rany w plecach po skrzydle, jeśli taka rana w ogóle tam była, i żeby nastąpiło owo magiczne zespolenie. – Tylko nie magiczne, przerwał Zeno cierpko; siedział jak zwykle lekko przygarbiony w swoim kącie, w swoich barchanach – nie mam zaufania do facetów, którzy braki intelektu chcą nadrobić nawiedzeniem albo sztukować magią. Wszechświat i bez tego jest wystarczająco skomplikowany. – Czyli: nie mnóżmy bytów nad konieczność, he, he! wtrącił Misza przestępując z nogi na nogę i skubiąc brodę; – he, he. Iza warknęła wrogo w swoim kącie. – W porządku! Zeno zwrócił się teraz wprost do Iz. – Proszę cię bardzo; rób sobie dalej te twoje zielne wianki, które zawieszasz na półkach z książkami; proszę cię bardzo, mówił, i – eja, eja! już wpadał w swój wstępny pląs, już obracał jedną ręką nad głową niewidzialne koła. – Kiedy jednak zaczniesz nam tu, dajmy na to, lepić woskowe figurki i przekłuwać je szpilkami mamrocząc pod nosem zaklęcia – – Jednakże zwrot do magii jest jakąś formą protestu przeciw tej rzeczywistości, która nas zawiodła, i przeciw dotychczasowej kulturze, która zawiodła nas także! zawołał Ben ze swego wyra przez otwarte drzwi. – Ale dzisiejsza magia zaczyna się na piętrze kwarków! Zeno uruchomił pięć dodatkowych kręgów nad głową, musi sobie teraz pomóc drugą ręką. – Jest w ucieczkach galaktyk, w szyfrach genu! Misza targnął strunę swojej brody; klang-pang; klang-pang, zawtórowały łapcie. – Czyżby Dostojewski miał rację twierdząc, że każdy człowiek musi dojść do punktu, w którym zwróci się przeciwko kulturze, w którym powie: oto ja, a cały ten przeklęty świat może iść do diabła! – Ależ kultura nie jest ideą bujającą ponad człowiekiem; jest nim samym! – No więc właśnie, Ben prztyknął z rozmachem peta przez okno – więc właśnie powinno się pieprznąć całą tą sztuczną otoczkę, powinno się powrócić, kurwa, do natury, do pracy na roli, wziąć łuk czy pójść z sakiem na raki, gryźć w zębach ten jakiś tymianek – – Moly, moly żuj, bracie, sapnął Zeno – na wypadek, gdyby cię jaka Kirke chciała w wieprza zamienić! – Wiem, bracie; moly; czarny korzeń mleczny kwiat? Dajcie mi tylko działkę, a nasieję wam tego moly; i już sam będę wiedział, gdzie i komu sprzedać to hermesowe ziele. – He, he, he! cieszył się Misza, he, he, he! – Nie mów mi, bracie; wiem, co moly. Pieprznąć to wszystko, bachnąć się w trawy albo i w to twoje moly i gapić się w gwiazdy; reszta to bełkot, panowie. Rousseau miał rację! – Eja, eja! Zeno uruchomił nogą dodatkowe sprzęgło. – Ten twój bobasek! Gdyby idee twego bobaska się spełniły, świat składałby się z debili, bo człowiek pozostający na rumowisku myśli, języka i cywilizacji w ogóle cofnąłby się w swoim rozwoju o kilka tysięcy lat! – Jednakże Marcuse uważa, że wszelkie ruiny automatycznie porastają nowym życiem, zdążył wtrącić Julian, który już zbierał się do wyjścia i nagle się rozmyślił. – Drugi kowboj z astralnego westernu! Bobasek i kowboj! Trzeba być dzisiaj szaleńcem, żeby nie dostrzegać, na jakiej krawędzi balansujemy w tym świecie, jak blisko wszelka pochopna buńczuczność astralnych wydumek ociera się o pospolity wandalizm i totalną destrukcję. Won, kaktusy! Za daleko zaszliśmy, żeby cofać się do zera; żadne pokolenie nie jest dziś w stanie wznieść czegoś skończonego w ciągu tylko swojego życia. Won, kaktusy! A przestańcie wy mi blubrać; wy i wasze bobaski! Przyszłość należy do ludzi wykształconych, a nie do pseudonawiedzonych prostaczków. To śmieszne, cofać się dziś w zabobon, wiązać czerwoną 69 tasiemkę na przedramieniu i udawać, że w ten sposób już zażegnało się zło! – Albo śmieszne, albo bezradne, wtrącił Julian i zaraz zapytał: – a gdzie moje klucze, czy nie położyłem tu gdzieś kluczy? Czy nie zsunęły się przypadkiem tam? I już czołgał się pod tapczanem, więc czołgaliście się szukając z Julianem jego zgubionych kluczy lub teczki albo czapki, zawsze coś gdzieś gubił, zostawiał, i zawsze to zresztą w końcu znajdował, postękując – kochani, kochani, ale miałem te klucze przecież, to były jednak moje klucze i muszę mieć te klucze, bo są mi potrzebne, po prostu; wam nic po tych kluczach, a ja nie wejdę po prostu do domu bez tych kluczy, bo to są moje klucze, kochani, do moich drzwi! – Każda generacja próbuje zetrzeć zapis utrwalony na zwojach pergaminu przez swoich poprzedników, żeby sczytać zapis zatarty tam przez tych poprzedników, który zresztą naniesiony był na jeszcze inny starty zapis; i tak oto gubimy się pośród gryzmołów czasu, plączemy w odnośnikach, w obrzękach znaczeń w poszukiwaniu tego, co pierwotne, i tego, co wtórne; tego, co jawne, i tego, co skryte; i snujemy chętny domysł zwłaszcza o tym, czego tam nie ma, po to, żeby właśnie to, czego nigdy nie było, mogło być teraz, mruczał Zeno zaszywając się za stertą swoich zazdrośnie strzeżonych papierzysk. – A potem przychodzi taki jeden z drugim blubrak i nie może pojąć, czemu podlegamy anarchii snów; czemu język i znaki w ogóle popadają dzisiaj w delirium znaczeń. – Jak myślisz, Zeno, Julian, składając bezładnie swoje rozsypane maszynopisy z wierszami, staje przy drzwiach – jak myślisz; czy można powiedzieć, że podstawą świadomości jest konflikt między tak i nie? Julian gryzie teraz koniec swego szalika i wypluwa nitki. Będą najpewniej prowadzili dysputę na temat świadomości i woli, na temat woli mocy w ogóle, albo będą segregować od nowa fenomeny i epifenomeny lub, rozbełtując mydlaną wodę w szklance od zębów, zaczną wydmuchiwać z niej te jakieś swoje eony, żeby je ścigać z zapałem do świtu, podczas kiedy ty, pogrążony w złudnym świecie reprodukcji, będziesz snuł chimeryczny domysł o oryginałach, dopóki nie przewrócisz się o część z nich dopiero tu, uzupełniając naprędce – i jakże późno, jak późno! – stan swego posiadania i wybijając wewnętrzne szyby tych dotąd nie otwieranych okien, które zacięły się sztywno i, być może, nigdy już nie dadzą się pchnąć na pełną szerokość. Ale, mistrzostwo polega na ograniczaniu, jak przypominał natrętnie Zeno; Zeno-Apostoł lub Zeno-Szyderca, zależnie od swojej wewnętrznej chwili. Pozwalając wam rozpierać się w centrum owej tratwy, na której balansowaliście w bezustannej nostalgii za czymś jeszcze innym, sam pozostawał jakby na jej marginesie, ale w jakiejś chwili okazywało się, że to nie wy, ale on był waszym centrum; i po kolejnym bełkocie przerywanym z rzadka jego blubrastymi zwischenrufami, które zresztą nie zawsze były celne i nie zawsze w porę, przychodził moment, w którym jeden z was chciał wreszcie pomówić osobno właśnie z Zeno, w drzwiach czy na progu, i było to właśnie tak, że początkowo zasłaniał się zwykle cudzym sądem, cudzym. zdaniem i rozkręcał się powoli, a potem spadał ten jego skalpel, którym trafiał nieomylnie wprost w wasze bolące miejsce, w ten wasz obrzęk i – eja, eja! – borował go do samego spodu; i było właśnie wam trzeba tej jego igły, którą usuwał nadpsute miejsce, spróchniałą mieliznę. Dlatego właśnie teraz najwyraźniej widzisz Zena, a jednocześnie jakby nie widzisz go; i jego najwyraźniej słyszysz, choć jednocześnie jakbyś go nie słyszał, bo nie pamiętasz poszczególnych słów; został ci obraz tratwy, na krawędzi której balansuje w barchanowej koszuli zgarbiony i siwy Zeno (osiwiał najwcześniej z was!), trzymając w jednym ręku każdą waszą nić z osobna, jak lejce; drugą ręką porusza nad głową te jakieś niewidzialne kręgi i tak oto, gdy – eja, eja! – dryfujecie na złamanie karku po wysokich falach i kiedy on uruchamia dodatkowe miechy celnym kopnięciem, wtedy okazuje się, że tylko on trzyma za tę jakąś nić każdego z was, podczas gdy nikt nie ma w ręku nici od Zena, że swojej własnej nie powierzył nikomu; a może jej nie 70 miał? I wspominając tu teraz obraz waszej tratwy, znów myślisz o tym bezkierunkowym stanie umysłu, o jego. czuwającym pogotowiu, o którym Zeno wspominał ci kiedyś; czyżby to było to? W każdym razie jedynie Zeno miał każdemu z was coś istotnego do powiedzenia w tej materii, w której poza tym pozostawaliście samotni. I, być może, jego maniakalne przekłady także nie były niczym innym, jak tylko ponawianiem ćwiczeń w pomniejszaniu własnego „ja” na rzecz tych wielkich, ale zawsze w jakimś sensie sierocych duchów, którym – im jedynie! – poddawał się z bezprzykładną wręcz pokorą. Ale tak naprawdę nie umiałbyś nic pewnego na temat Zena powiedzieć i tak naprawdę nie potrafiłbyś powtórzyć dokładniej tych jego słów, którymi wydźwigiwał was z mielizn, by zaraz potem powrócić do swego obok. A biedny Kluber myślał, że go prześcignie tym, że pierwszy pojedzie do San Francisco! To było wtedy, kiedy piliście; był taki okres, kiedy piliście koszmarnie. To właśnie wtedy Julian przyniósł pod pachą przestraszonego kurdupla i posadził u Datty na piecu; kiedy wchodził, patrzyliście tylko łakomie, czy sterczą mu z kieszeni szyjki butelek z wódką czy winem, bo chciało wam się pić, już tylko pić; ale nie mieliście forsy. Mimo to Ben wyciągał od was ostatnie zmięte papierki i wyskakiwał na róg ulicy – momencik, mówił i wracał z kolejną butelką. Czasem wysyłaliście go z jakimś łachem na pchli targ, albo do antykwariatu z jakąś książką, za którą przedtem uganialiście się jak durni po całym mieście; ale teraz to była furda! Chcieliście pić. Kluber chwilowo nie przychodził, dostał dwumiesięczne stypendium zagraniczne (Kluber!) i wyjechał do San Francisco; SAN FRANCISCO! Misza wybierał się ze swoim zespołem na festiwal do Belgradu. Datta kończył dyplomową pracę. Byliście sami. Rozsadzało was od środka coś monstrualnego; obchodziliście się w kuchni w rozchełstanych koszulach jak zapaśnicy gotowi znienacka schwytać się wpół. Julian śpiewał; Julian tupał; Julian udawał krzepę, ale taką krzepiastą krzepę. Zeno leżał w kącie i z pijackim bełkotem mocował się z jakimś mrocznym duchem. – Won, kaktusie, warczał, kiedy zbliżałeś się do niego. – „O wy, nieszczęśni, mamrotał modlitewnie – którzy też to czujecie, którzy też mówić nie potraficie o ludzkim przeznaczeniu, którzy jesteście tak na wylot przeszyci przez nicość, jaka wami włada, i tak jasno widzicie, przenikliwie, że urodzeni jesteśmy dla nicości, że kochamy jakieś nic, wierzymy w nic, że spracowujemy się dla nic, ażeby niespostrzeżenie przejść do nicości; i cóżem winien, że załamują wam się kolana, gdy pomyślicie o tym z powagą? Przecież i ja także już czasami zatonąłem w tej myśli i wołałem: czego przykładasz topór do mojego korzenia, duchu straszliwy? A jeszcze jestem!.. O, na kolana mogę się rzucić i złożyć ręce i – nie wiedząc kogo – błagać o inne myśli.. Lecz nie mogę jej przemóc, tej krzyczącej prawdy.. kiedy popatrzę na życie – co jest ostatnim ze wszystkiego? Nic. Kiedy wznoszę się na duchu, co jest najwyższe ze wszystkiego? Nic!” – Kuku! wołał Julian przerzucając niefrasobliwie nogi przez parapet na zewnątrz; prawie zsuwał się z okna na ulicę. – Kuku! – Julian, złaź stamtąd; Julian! – Buzi-dupci! Kurewka przyjaźnie pokiwała nam z okna ruiny. – Chodź się pociupciać, mały; albo rzuć mi przynajmniej zapałki. – Z kim ty się znów biłeś, Ben? – Patrzcie na naszego Bena-Samuraja; pewnie znów wyrywał uciśnioną niewinność z łap alfonsa; przemyć ci to czym? – Złaź, Julian, z okna do kurwy-nędzy! – Kto cię tak urządził? przemyć ci to czym? – Głupstwo, Izik, przyschnie jak na psie; ale korba ze mnie, chłopaki; dołożyłem mu, śmierdziuchowi. Popamięta. „– Jako ta lwica narzekałaś, o matko, kiedy, naturo, dzieci straciłaś, bo ukradł ci je ktoś”... 71 – Albo lepiej rzuć papieroska, mały! I uważaj na siebie! – Kopnął mnie bydlak, wlókł ją siłą po schodach i tak mnie kopnął, a ja go bang-bang! Krwawi jeszcze ten dziób? Momencik; przyschnie jak na psie. Filip wiercił się jak ukąszony bąk, potem chyłkiem-milczkiem zaczął jeździć do ministerstwa i coś tam sobie zaklepywał. – Jestem tym domem, mamrotała Iza tępo – to nieprawda, że ludzie rzeźbią wnętrza; to wnętrze rzeźbi człowieka. Czuję wyraźnie, że zamiast pacierzowego stosu mam w środku nieokorowany słup; stempel podtrzymujący jakiś tam, hi, hi! pułap. – Wiecie, chłopaki, Ben-Samuraj seplenił przez rozkwaszone wargi – kiedy nie ma z nami Klubera i Filipa, to jest tak, jakby oni naprawdę nigdy nie istnieli; jakbyśmy to my wyłaniali ich wspólnie z tego, co parszywieje w nas. – Umówmy się, że mnie też nie ma, powiedziałeś; wyłońcie mnie z siebie, obojętnie z czego, i wyślijcie, do diabła, obojętnie gdzie. – W porządku, stary; to jest myśl; wykombinujemy ci jakąś ekspedycję, kurwa. Przygotuj się na to. – Czuję, jak nasze rysy wewnętrzne przeobrażają się w maskę maszkaronów, ciągnęła Iza sennie; – chłopaki, to nie dom, to jest pułapka, chłopaki, czy wy też czujecie to cholerne spustoszenie w środku? Padła bezwładnie na wyro przysysając się do zgasłego peta. – Sypie się tynk, mamrotała – to nie ze ścian, ale z nas sypie się tynk.. czas upodobał sobie ten dom na kaplicę zagłady; czas upodobał nas sobie na ofiarę w tej kaplicy; czas zmienia nas w rzeźbę koszmarną, w chimerę swoich rynien; w swój deliryczny fronton. – Baczność, roczniki trzydzieste; baczność, wzdęty mózg i wzdęty brzuch karmiony odpadkami ze śmietnika! (nie, to już było!) Korba jestem, co? A teraz wzdęło mi dziób na dodatek; przez jakiegoś platfusa z zagwazdanym obcasem. Gdzie moje moly? Nalej mi moly, bo mi już w bebechach chrząka! A potem wrócił sukces z San Francisco; SAN FRANCISCO! Ale nie taki zwyczajny sukces, tylko SUKCESIASTY; aż wszystkich wzdęło. I stęchło. Za tydzień. Datta przełożył termin złożenia pracy. Filip ostatecznie wylądował w Akademii; AKADEMII! pam padi ryda pam pa pam pa. I DALEJ NIC SIĘ NIE ZMIENIŁO pam pa dira ryra ra; no i jak tam; jak tam; iii; jak tam; jak tam; iiii; DALEJ NIC SIĘ pa dy raaa – – Klang-pang. – Chłopoki, chłopoki, róbwa coś, ruszajta się, no. – Dydy ta, dydy ta, ta dyda, ra – – Zróbwa latawca. LATAWCA. Z ogonem, he, he! SMOK. Rozumiesz; taki, co leci i straszy. To musi być gad. Rozumiesz. – Ale taki gadziasty gad; dydy dy paa – – No. Niech ci będzie. Gadziasty. Taki, co leci i straszy. (Klang-pang). Kto ma trzcinę? Musi być dutka. Macie może w materacu trzcinę? Musi być z trzciny. – Myślącej? – Dawaj, jaka jest; myśląca ujdzie. Byle furczało. (Klang-pang.) Ale będzie! (Klang-pang.) Ale będzie! – Albo niech lepiej tak; ja powiem coś z czegoś, a wy dorzucajcie; czy z tego co wyjdzie. – Albo i nie wyjdzie. – Rzucam pomysł, a wy go łapcie, he, he! – No, dawaj, dawaj, bo już północ. – Niech będzie północ.. „Smutną zaśpiewam pieśń – i nie w odpowiedzi, bo odpowiedzi nie chcesz”. 72 – „Zegar, słyszę, wybija –„ – Komm du, du letzter –„ – „Do swidania, drug mój, do swidania –” – „Nie, nie chcę cienia bo on nie kłamie!” – „O Leben, Leben; Draussensein –” – „Usuwam ramię –” – „Komm du, du letzter den ich anerkenne heilloser Schmerz im leiblichen Geweb”, – „W etoj żyzni umirat nie nowo, No i żyt’ konieczno, nie nowiej”. – Wyszło nam, widzicie, że wyszło! (Klang-pang.) – Wyszło, ale takie jakieś wyszlaste. Dajcie jakiś kawałek do śmiechu, jak bogakocham; homo ludens jestem, kurwa, a nie karawaniarz. – Mniemasz? – Pam padi ry da pam pa dyra – – Poszedł, co? Ale ma parę, sku-ba-ny! – „Znakiem jesteśmy nie do wyjaśnienia bezboleśni jesteśmy i prawie język straciliśmy w obcości kwiaty również wodę –” intonował w przerwach modlitewnie Zeno, a wy wpadaliście mu w słowa chórem, żeby przeciągnąć w swoją stronę coś z tego, co tliło się od samego spodu barw takiej chwili. – Ale co o tym naprawdę mniemasz? nacierał Julian. – Nie jestem ja na tyle głupi albo szalony, żeby w dzisiejszych czasach cokolwiek mniemać albo i nie mniemać, Ben wykręcił się cytatem. – Ach, ten Witołdo! Te jego pomysły! rechotaliście chętnie. – „Żeby cokolwiek mniemać albo i nie mniemać”; kapitalne! He, he! „Ani taki głupi, ani szalony”; hu, hu! „Albo szalony”! To na jedno wychodzi; hu, hu! Albo i nie wychodzi; he, he! Kapitalne! – Chwileczkę, wtrącał Datta – chwileczkę, i już brawurowo brał kolejny wiraż na swoich wrotkach. – „Więc kto ma wiedzieć skąd powstało wszystko? Ten, od którego pochodzi stworzenie Który je stworzył – albo i nie stworzył I czuwa nad nim w najwyższych niebiosach Ten wie zaiste. Albo może nie wie?” – Macie waszego Gombrowicza! Cieszył się Datta. – Zgadliście państwo, skąd to jest? Indie! No jasne: z hymnu o prapoczątku wszechrzeczy. I pykając fajeczkę spoglądał na was z triumfem. – Mam przez to rozumieć, Iza znów droczyła się z Miszą – że tak, jak w dobrym cieście nie czuje się poszczególnych składników, tylko, że tak powiem, ogólną wymowę jego smaku, tak samo w waszym teatrze utonęły anonimowo przewrotne drożdże twoich myśli? Misza dla zmylenia czujności skubał brodę i uśmiechał się niewinnie, ale „klang-pang” sprzączek jego łapci zwiastował bliski odwet. – Ale on i tak, widoczny czy niewidoczny, może funkcjonować. Weź jednak takiego Szymona; kto go zna, kto wie, co on nam żłobi w powietrzu. Jeszcze przywlecze się taki bezczelny Kluber, podkradnie coś, pokaże pierwszy, zaklepie i SUKCES! Jak bogakocham, to nie jest w porządku. 73 – A co jest w porządku? – Safo, Misza z niewinną miną zabrał się do podbechtywania Izy. – Jesteś saficka, no; ale przyznaj się, no; jak to naprawdę z tym, wiesz, u ciebie jest, no; ale powiedz, nie czujesz się tak odrobinkę, odrobinkę, no; wyznaj, to przecież ludzkie; co ci szkodzi, no; wyznaj. Iza prychała jak kat i zaraz dostawała piwnego oka. – No, patrzcie ją, patrzcie, purytanka, he, he, he! cieszył się Misza wytykając ją palcem. – Purytanka jak bogakocham! wołał uszczęśliwiony, a jego sprzączki u łapci robiły coraz szybciej klang-pang; klang-pang; he, he, he! I znów dało się słyszeć walenie w drzwi. – Czekaj, mówiłeś – czekaj, sam otworzę. I kiedy przez drzwi tej waszej budy, tego szałasu skleconego na tratwie przedefiluje na wrotkach pół miasta, i kiedy spiwszy do dna herbatę i wyćmiwszy do ostatniego peta (rany, trzeba wreszcie raz skończyć z tą herbatą!) rozwaleni w nogach łóżka i na podłodze ciągniecie dalej ściszonymi głosami wasze rozmowy, Iza w swoim za szerokim swetrze i w wyświechtanych portkach naciąga na głowę koc i skulona zasypia byle jak przed pójściem do pracy. I wy także będziecie musieli wkrótce pójść do tych swoich biur, do szkół, do korekt, prób i do wszystkich diabłów, ale im bliżej dnia, tym szerzej wam się rozmawia, więc, być może, w ogóle nie będziecie już spać i może któryś z was powie, żeby może wyskoczyć gdzieś na piwko, i wynosicie się wreszcie wszyscy, chyba że powali cię zaraz za progiem fala powietrza albo wpadnie ci do głowy, żeby urwać im się po drodze i chyłkiem przylgnąć na moment do Izabeli – A czasem uda się tobie i jej uciec z domu, chowacie się w swoje paryże za Uniwersytetem, kluczycie po wypukłych mostach między śluzami i kanałami rzeki, w której odbijają się pomieszane razem gotyki i baroki, i najpierw kłócicie się zajadle, wrzeszcząc jedno przez drugie z żalem i czułością, aż wreszcie całujecie się zapamiętale w przypadkowych bramach, w mroku pustych konfesjonałów i gdzie bądź – – Która godzina, proszę pani, która godzina, pytają dzieci, zabiegają wam drogę w najmniej oczekiwanych miejscach – która godzina, ze swoją piłką lub skakanką – która godzina, proszę pani? Biegniecie śmiejąc się, zdyszani uciekacie wymijając zręcznie pułapki zastawione na was przez dzieci, podczas gdy ktoś już wali do waszych drzwi i nie odchodząc rozsiada się na schodach i czeka, żeby sobie zaliczyć bycie na tratwie. Iza wdrapuje się na schody i mruczy z zadowoleniem, kiedy idąc obok raz jeszcze przeciągasz ręką po jej włosach, a potem kłapie garnkami na kuchni, żeby upichcić coś zupełnie niebywałego, coś absolutnie z niczego, kochanie, otóż bierzesz ciut suchej kiełbasy, kroisz w kostkę i rzucasz z czym bozia zdarzy na osolony wrzątek, mogą to być marchewki z groszkiem czy pokrojony kalafior, do tego czosnek, cebulka, zielenina i łyżka margaryny, rzecz jasna, i kiedy to wszystko zmięknie, zasypujesz garnek błyskawicznym ryżem na sypko, do tego sałatka z pomidorów – – Albo wino; chcecie? Mogę przynieść bikawer, wtrąca Julian – do tego musi być cierpkie, czerwone wino; bikawer albo cabernet. – Wspaniałe, Ben ze znawstwem oblizał łyżkę – wspaniałe, Izik; a gdyby tak sypnąć w to jeszcze ciut tymianku, szałwii albo wiesz – – Moly! podpowiada Julian. – Co ty nie powiesz, zdumiewa się Ben – czyżbyś i ty się już skwiczył? Wszak taki ładny był z ciebie chłopak; jeszcze zeszłego roku. – No, no; nie wywołasz lasu z wilka. – Nie gadaj; a barana? Gdzież to ten baran; kędy się podziały nasze niegdysiejsze barany! – Ba! – Rany! To srebrzyste tremolo Datty poszukującego czegoś bezskutecznie w spiżarce 74 wydobyło się z głębi półek. – Któż mi, ach, zwędził moje zg-rizotto! – Oj, rizu, rizu, oj rizu-rizu, oj rizu-rizu, bęc! dofałszowywał Julian z zapałem arię Datty. – Co tto zza żyćcie z takką hołottą, wyśpiewywał Datta ucieszony z nadarzającego mu się kamuflażu. – Oj, rizu-rizu, oj rizu-rizu, oj rizu-rizu, bęc! Ben wekslował melodię refrenu na nutę bachopodobną. – To u was często tak jest bachawo? Dopytywał Misza. – Co se momy żałować; niech ta se bidok porzympoli, jak już tu wloz. – He, he! cieszył się Misza – he, he; bidok do bidoków przyszedł, he, he; to niechta siędzie, he, he! – Co z tym winem? Nie szukaj, Datta, ryżu; już nam ugotowałam; co z winem? – Artysta powinien mieć po prostu zeza, Misza starannie wyczyszcza swój talerz. – Jednym okiem, owszem, może lgnąć do tych wszystkich odpadów, do tego, co siermiężne, parciane – – Chędooogie, wtrąca Ben. – Właśnie; słowem, do tego, co niejako bywa zepchnięte spychaczem na bok; ale drugiego oka nie wolno mu jednak spuszczać z głównego traktu; z akselbantów i fontazi; z proporców i orszaków; z całej tej, rozumiesz, parady wypucowanych koni; bo główny trakt jest w końcu głównym traktem, czy się tego chce, czy nie. – Właśnie to mówię! podsadza się Filip. – Właśnie to mówię; zawężanie się tylko do tego, co u spodu, albo tylko do tego, co u góry, zawsze będzie połowicznością widzenia. – Żadnych przywilejów, żadnych ułatwień, żadnych siuchtów z kamarylą! wybucha Ben. – Egzystencją sięgać nisko, jak najniżej w hierarchii społecznej; intelektualnie pchać się najwyżej, jak tylko się da; prawda, Zeno? – A słyszeliście, co Cyprian miał podobno powiedzieć o – – Żeby orzekać przydatność lub celowość jakiejś idei, trzeba doświadczyć jej mechanizmu na sobie; w całym jej wypaczeniu, jakie ta w sposób nieunikniony przechodzi spadając po szczeblach w dół; z pieca na łeb. – No co, co Cyprian? Wiesz coś nowego? – I w ten właśnie sposób – – (Później ci powiem, wiesz; rozumiesz mnie? rozumiesz mnie?) – I w ten właśnie sposób, jeśli zatrzymasz się na tym „najniżej”, powstaje sztuka marginesu społecznego, skrzywił się Julian – tyle samo warta, co sztuka fasadowa. – Jest chyba jakiś błąd w tym waszym odżegnywaniu się od wszystkiego, co oficjalne; to jest też sekciarstwo, wtrąca Kluber. – Albo krótkowzroczność; bo wasze miejsca gotów zająć kto inny. – Już zajął; ale nie o to chodzi. My tu mamy swoją stereo-tratwę z mono-masztem; to też jest coś. – He, he, czyli życie wytrącone niejako ze swego powszedniego bytu! – Ale wskaż mi na mapie to wasze morze, ten wasz ocean, po którym ten nie ożaglowany maszt – – A jeśli to nie ocean, tylko bałwany, bracie, cytatów? – Jak wolisz, jak wolisz; czasem cytaty są bardziej autentyczne. – Czyli niejako, he, he, jest to swoisty przejaw ekscentryczności; przekroczyć to, co zwykłe i powszechnie przyjęte, he, he; karnawałowe życie na opak! – Z drugiej strony, jak niewielu było Horacych na tym świecie, wzdycha obłudnie Iza. Wiadomo, że zacznie teraz tę swoją litanię; Owidiusz wygnany, Villon w pohańbieniu, Swift skazany na pręgierz, Dante pędzony z miasta do miasta, Norwid w zapomnieniu, w przytułku, 75 Zenon z Elei wrzucony do kotła i zatłuczony kijami – – Nie, to inaczej było; kiedy tyran Nearchos przesłuchiwał go, Zenon powiedział, że chce mu coś wyznać na ucho i he, he; chwycił go zębami, he, he, i tak długo trzymał, he, he – – Nie mów, hu, hu; Eleata? To samo ucho? Hu, hu; czy już inne? (Klang-pang; klang-pang.) – Myślisz z Heraklitem; rozumiesz; Achilles i żółw; rozumiesz; nie ma próżni. – Hu, hu, to wszystko jedno; hu, hu, tym lepiej; bo i ucha nie ma! – Ale to jeszcze inaczej było, zdaje się, kiedy tyran zapytał, kto należał do spisku, ten miał odpowiedzieć podobno: „ty sam, będąc przekleństwem państwa”; i podobno sam sobie odgryzł język i wypluł go tyranowi w twarz. – Albo Unamuno; też był korba. – (Zostaw, zostaw, bracie, lepiej te –) – „Ty mnie do pieśni pokornej nie wołaj bo ta już we mnie bez głosu”, jak mawiał Norwid, bracie. – Albo: „Klaskaniem mając obrzękłe prawice Znudzony pieśnią, lud wołał o czyny”. – (Zostaw to; kiedy indziej; rozumiesz –) Julian, przechadzający się w ciasnej przestrzeni między ścianą a łóżkiem, podniósł nagle głowę i teraz on zaintonował: „Nie tylko, wpierw się najadłszy mandragor, Błądziły w Limbach szalone kobiety; Nie tylko Dante i trzeźwy Pitagor – Byłem i ja tam... pamiętam, niestety!” – „Nie na wyjezdnym się o Piekle mawia!” wrzucił Ben i uniósł szklankę wina do góry. – Tak, korba był nasz bidok-Norwid. Korba! – A weź jeszcze tych innych, drugich; dziś; a ilu malarzy; ludzie, co za nędza! – Kochani, a który z tych właśnie celował do kubłów na śmiecie swojej epoki! zawołał Julian przewracając popielniczkę. – Właśnie dlatego byli spychani, że godzą w ośrodek „R” swojego czasu; w te akselbanty i fontazie! – Mieć odwagę Sartra, zaczyna Filip, ale lewe oko Izy natychmiast robi się piwne. – To Francja jest odważna, że pozwala mu głosić te jego – – (Zostaw to, daj spokój!) – Moja droga, Filip z wyraźnym niesmakiem zaczyna teraz mówić przez nos – nie można jednak negować niezaprzeczalnych wartości, jakie myśl Sartra – – Komu czaju; tobie, Szymon? – Zostawmy jego myśl, to osobna sprawa, zacietrzewia się Iza. – Ale nie wmawiajcie mi, że on jest odważny. W każdym razie jest to łatwa odwaga, bez heroizmu, i koniec. Poza tym on tak bardzo chce być wodzem, tak bardzo chce znaczyć. – Pijesz, Iza? Unamuno, starczy ci cukru? Ale Unamuno – – I te jego nieautentyczne kompleksy pochodzeniowe; po prostu śmieszne! Czasem odnoszę wrażenie, że dla podtrzymania popularności gotów jest wystąpić z elektryczną gitarą! – Ależ, moja droga, przesadzasz, i wybacz, ale śmieszne jest właśnie to, co teraz mówisz. – Heroizm, ciągnie Iza nie zważając na grymasy Filipa – to, dajmy na to, wyrzec się publikacji dzieła, które się napisało, i umrzeć nie wiedząc, czy ujrzy ono kiedykolwiek światło dzienne; ale nie dostosowywać go do wymogów chwili. – No, nie bój się, Iz; nazwij go, tego swego Kopernika, he, he. – Można mówić: Kopernik; hu, hu! można! 76 – Mieć coś istotnego do powiedzenia, a nie móc tego powiedzieć, to znaczy, publicznie nie móc, a mimo to nie milczeć i – – Patrzcie ją, patrzcie! Misza podbechtująco przeciął zdecydowanie wywód Izy. – Ta by najchętniej wbiła każdego artystę na męczeński pal; a my nie domy się babom! A babom do nas zasię! Illo tempore lepiej bywało, jak bogakocham; jak się która szarogęsiła, to się ją pchnęło na stos i był spokój. A dziś jak takiej dopiec? My tu sobie roztrząsamy z powagą nasze męskie sprawy, a ta jazgocze! – To co, że z gitarą? skoczył mu w sukurs Ben. – Gitara to piękny instrument, sam bym pograł. Vivat karnawał! Bylebym sobie potupał, póki mam jeszcze czym tupać, kurwa. Homo ludens jestem! – Albo i nie jestem, spuentował go Datta chichocząc. – Potrzebujecie woźnicy, wdziewam czapkę woźnicy; kucharza, wdziewam czepek, he, he! – Ależ tak, to przecież tradycje molierowskie! Julian rad z analogii znów strącił popielniczkę. – Otóż to, właśnie tak! zawołał Filip. – Kiedy dramat zaczyna zdecydowanie przeobrażać się w farsę, wówczas tragiczny gest także staje się groteskowy i siłą rzeczy – – Ależ w czym widzicie tę farsę! – He, he, ona nie widzi, hu, hu! – Panowie, Gogolem ich! wrzasnął Ben wskakując na stołek. – Swiftem, Swiftem, bracie, przekrzykiwał go Zeno kopiąc w miechy. Julian dosiadł Cervantesa, Misza galopował na Bachtinie, Ben przeskakiwał z „Martwych dusz” w „Ferdydurke” – eja! eja! Ci z dołu zastukali w sufit; Iza z odętą miną przyniosła nową tacę z herbatą i wgramoliła się w kąt tapczanu ze zwałem korekty i słownikiem. – Ale było, co? Ale było! – Dziś każdy jest po trosze człowiekiem antalogijnym; pięć myśli Marksa, dwie Platona, teoria względności, podjął ktoś po chwili przenikliwym szeptem. – Zawsze tak było. – Ale nie tak po łebkach! Patrz na dzisiejszego: słyszał o Emc2; mówi, że Hegel jest zawiły, choć go nigdy nie czytał; wie, że młody facet dostał Nobla za jakieś pieprzone kwarki wie, dajmy na to, ile tlenu mieści się w tonie pyłu księżycowego; zacytuje dwie linijki z „Ziemi Jałowej”, przytoczy jakiś zwrot łaciński, dajmy na to – – Redde quod debes, burknęła Iza. – No właśnie; a poza tym – – I nec Hercules, podchwycił z uciechą Datta. – Dajcie spokój, nie przerywajcie. – Zawsze tak było, mówi Julian. – Powie archetyp nic nie wiedząc – – Ne sus Minervam doceat! przeczytała z triumfem Iz i spojrzała na nich zjadliwie. – Zamknijcie ten słownik do cholery! Więc wie po łebkach – – Navigare necesse est, vivere non est necesse! powiedział Datta przenikliwym szeptem do Iz i zachichotali oboje. – Gotów napisać wiersz taki sam jak Eliot; najeżony mnóstwem obcojęzycznych zwrotów; tylko że tamten znał kilka języków istotnie, podczas gdy on ma w ręku tylko słownik, dajmy na to, łaciński. Iz i Datta pośpiesznie przewracali kartki. – Qui re risque rien, n’a rien! Misza gładząc brodę, włączył się do zabawy. – Plus de confidence, que de connaissance! odcięła się Iz. – No nie, w takich warunkach nie da się rozmawiać! 77 – Nemo sapiens nisi patiens! skwitował Datta. – Niechże ktoś im wreszcie odbierze ten cholerny rzekomo mały słownik! Poszaleli? Facet, który wymyśla takie słowniki, powinien zapłacić mandat! – I znów pukanie, tym razem – rytmiczny szyfr; polonez As-dur. – To Hir. Hir. Wiecie, kto przyszedł? Hir. Siadaj, Hir. Gdzie wolisz usiąść, Hir? – Dzień dooobry – Hir wchodził nienagannie odprasowany, jak zwykle, w nienagannym krawacie i koszuli; jedną ręką niedbale badał przed sobą przestrzeń, drugą wsparł o Bena. Kierował się zwykle w tę stronę, gdzie spodziewał się zastać swój wiklinowy fotel. Przysuwaliście mu spiesznie popielniczkę. – Zapalisz, Hir? Herbatkę? Momencik, Hir. Płowa grzywa odrzuconych z czoła włosów, sardoniczny grymas; to był Hir; wasz święty cynik. – Powiedz, Hir, coś tam nowego nagryzmolił. – Iii, taakie pierdóółki; yyy? mówił i dmuchał nosem. Po każdym zdaniu dmuchał nosem, jakby chciał z niego strącić jakąś muchę; także zdawał się przy tym potrącać jedną strunę śmiechu, tę, mianowicie, na „y”. – Tu i tam się kręcę nie znajdując nic mądrego, tylko łydki mnie bolą; coo? zaskrzeczał nagle prędziutko, naśladując po mistrzowsku głos starego. – Coo? – Bawił się machinalnie zamkiem swojej aktówki, którą trzymał na kolanach. – Ale przeczytaj, Hir. Wychylaliście się ku niemu przełykając ślinę. – Przeczytaj kawałek, Hir. – Taakie pierdóółki; yyy? mówił leniwie Hir, otwierając aktówkę. – Zapalcie światło, bo nic nie widzę! dodawał znienacka. – Wrabia nas, chce nas wrobić, skubany! Hir układał nakłute kartoniki na kolanach i nie schylając głowy, puszczał w ruch po papierowej klawiaturze tych tam swoich organów same opuszki palców; spacjował rytmicznie, na poły z lekką odrazą, na poły intymnie; Hir; wasz Homer. Z papierowej klawiatury podnosił się mrok, w sennym delirium apokaliptycznych wizji następował starannie obmyślony rozpad tego świata, gdzie plugastwo i wzniosłość sczepiały się w spazmatycznych, przedśmiertnych drgawkach. – Ale zasunął, skubaniec, mruczeliście z uznaniem. – No, Hir, Hir. Niech cię kule biją, Hir. Ale dałeś nam w kość. – Blu, blu, blu.. chłopaczki od świętego Kostki? wyłamywał się Zeno. – Nie gadaj, stary. Hir to twardziel, mruczeliście i zachłystując się nikotyną nastawialiście płytę z kolejnym „didididi paaa” – – „Mój ojciec wędrował na Gotthardzie tam gdzie rzeki w dół i do Hetrurii w bok, intonował Zeno – „I dziwiła się króla złota głowa tajemnicy wód”, podejmowaliście z jakąś zaciętością, jakby to był topór, którym mieliście rozciąć raz na zawsze wrzody tego świata. – O, kurwa, żeby taki facet, panowie, ja tego nie rozumiem, żeby te gnoje takiego faceta, płakał Ben. – Po co się męczyć, ścibolić, jak byle kutas i tak zachapie to wszystko, co się takiemu należy; A komu Bach? Niech zdycha. Norwid? Niech zdycha. Hölderlin? – Czekajcie, żłoby nie myte! porwał się nagle do okna, ku czerni pionowych ruin. – Człowiek, człowiek! zawołał nagląco, niecierpliwie. I kiedy cień stamtąd wywinął porozumiewawczo młynka rękami, Ben mruknął: – dobra jest, nawijaj, pieprzony steinmetzu; nawijaj! I gestykulując tajemnym alfabetem mamrotał: – czekaj ty, gnido, ja ci zabiję klina w ten twój zaćmiony denaturatem łeb; ty mi już dzisiaj tak tępo nie zaśniesz. 78 – Co mu przekazujesz, ty? – „Wtedy niebytu ani bytu nie było, ani przestworzy – ”, czego tam jeszcze nie było? Podpowiadajcie! – „..ani w górze niebios. Co więc istniało”; dalej, podpowiadajcie! I patrzyliście ogłupiali na jego migające palce przesyłające tam, w mrok mętnych ruin, abecadło ludzkiego myślenia, patrzyliście ogłupiali, kiedy tak migał paluchami, nagląc was o kolejne linijki i nagląc tamtego jakiegoś alfonsa, ogłupiałego zapewne od niespodziewanych nowin, i raptem wybuchnęliście śmiechem, tarzaliście się ze śmiechu kwicząc – rany, no nie; to już koniec! – Co zabawnego ukrywa pan przed nami? dopytywał Manieczek. – Rany, no nie; to już koniec! Szymon, zdejmując palce z ukrytego w kieszeni wieczka pudełka papierosów „mdm”, rozłączył się niejako z całą tą audycją nadawaną z masztu ich tratwy. Tak samo jak ongiś na Campidoglio, tak i teraz zaledwie omiótł pamięcią tamten ich – niech go kule biją! – biotop, który wybłyskiwał za każdym drgnieniem pamięci w całej swej chimerycznej panoramie, rozjaśnianej wszakże w coraz to innym miejscu wędrownym punktem światła. – Myślisz o Facie? podchwycił Alberto. – Tak, to zabawny facet. Proszę sobie wyobrazić, zwrócił się do Manieczka – Fat postanowił kupić jakiś obraz od Szymona pod warunkiem, że ten go nikomu przedtem nie pokaże! – Niebywałe; czyżby? Ale, mam nadzieję, nie zrezygnuje pan z okazji przez takie głupstwo! – No więc jak zakończymy ten cudownie rozpoczęty wieczór? Alberto spojrzał wyczekująco na Manieczka. – Mam myśl! Może wstąpilibyśmy do markizy? Wiem, że zbiera się tam dzisiaj wybrane grono osób. – A więc do markizy! zdecydował Alberto pośpiesznie. – Rozważaliśmy już zresztą ten projekt; prawda, Szymonie? – Podprowadzę panów. – Ale cóż znowu! Markiza umiera z ciekawości, żeby pana poznać. Właśnie onegdaj rozmawialiśmy o panu; to urocza osoba! – Mowy nie ma; jakże bym się czuł w takim, Szymon zademonstrował im swój niedbały ubiór – poza tym nie znoszę wprost przyjęć i takich tam – – Dziecinada; poza tym styl haute-couture już się przeżył. Właśnie tak wygląda pan świetnie; świetnie! Dzisiaj modę dyktuje ulica! – Jeśli wolisz, uprowadzimy cię siłą, wycedził Alberto złowieszczym szeptem, przeobrażając się w mgnieniu oka w pospolitego oprycha. – Któż byłby dziś w stanie zauważyć zniknięcie pewnego cudzoziemca, skromnego artysty, który – kto wie! może wdał się po prostu w podejrzane interesy z przemytnikami narkotyków; i w ten oto sposób – – Tak, tak; uprowadzamy! cieszył się Manieczek chwytając Szymona pod ramię z drugiej strony. – Czyżby zasługiwał pan na porwanie mniej niż byle samolot? – Mniam, mniam, zgrzytnął Alberto złowieszczo – markiza uwielbia malujące mięso i w ogóle wszelki kanibalizm duchowy; mniam, mniam! Mimo śmieszków i żartów sytuacja stawała się niesmaczna. Choć bowiem chwycili go nie na tyle mocno, żeby nie mógł im się wyrwać, trzymali go jednakże tak, że wszelkie próby uwolnienia się z uścisku musiałyby się zakończyć pospolitą szamotaniną, która z kolei byłaby zupełnym idiotyzmem. Szymon był wściekły. Jednakże rad nierad, dał im się w końcu wieść, doznając przy tym niemiłego uczucia, że ich nagła wesołość była trochę sztuczna, a całe to 79 spotkanie nie tak zupełnie przypadkowe, choć z drugiej strony uznać musiał swoje podejrzenie po prostu za głupie. – I co najzabawniejsze, nasza markiza zwyczajnie prowadzi sklep, ciągnął Alberto. – To mąż; jej mąż prowadzi, sprostował Manieczek pouczającym tonem. – Żelazny sklep. – Brrr.. mroczne, zimne wnętrze; jakże oni mogli się tam kochać, ci młodzi? otrząsnął się Alberto. – Pozwoli pan, ja to lepiej opowiem, przerwał mu Manieczek. – Pan zdaje się zapominać o atmosferze tego wnętrza, zimnego, przyznaję; ale też pełnego tej właśnie mrocznej tajemnicy, romantyczności.. markiza wszak zbierała stare żelastwo pod kątem jego wartości artystycznych. W tej rupieciarni zamków i kluczy, starych krat, dziwacznych kandelabrów i halabard, z których sączył się rdzawy pył czasu i przez które bezszelestnie przemykały się koty – – Stada kotów! wzdrygnął się Alberto. Szymon wzdrygnął się także. Miał jakieś związane z tym niejasne wspomnienia ze swojej pijanej nocy, o przebiegu której jednak ani Alberto, ani Nemo nic bliższego nie umieli mu powiedzieć. – Zwykłe pijackie omamy; najlepiej przestań myśleć o tym, powiedzieli, gdy ocknął się rano ni stąd, ni zowąd w samym sercu Koloseum. Czyż można było dopilnować w tych warunkach dwoje opuszczonych dzieciaków snujących się wśród pajęczyn zaczarowanego składu? ciągnął Manieczek. – Zwłaszcza że nie dzieci interesowały markizę, tylko stare żelazo, wtrącił Alberto – a mąż z kolei pilnował interesów, bo ktoś w końcu musiał ich pilnować, nie? – A kto interesował się mężem? zachichotał Manieczek i Alberto chętnie przyłączył się do tego chichotu. – Więc co z tymi dzieciakami? spytał Szymon. – Kazirodztwo, rzucił Manieczek krótko i skromnie opuścił oczy. – To zresztą było do przewidzenia; obciążenia dziedziczne, brak należytej opieki, nadzoru! zawołał Alberto z patosem. – I otoczenie, dorzucił tajemniczo Manieczek. – Parzące się koty? zainteresował się Alberto. – Nie tylko; wielość przedmiotów wydłużonych – Szymon roześmiał się. – Proszę się nie śmiać, skarcił go Manieczek. – Nasza podświadomość.. ale, ale; pan właściwie jest typem analnym czy oralnym? – Tremendalnym, burknął Szymon, i Manieczek zachichotał z satysfakcją. – Przy tym on był poetą, ten chłopak, westchnął Alberto. – Przyznaję, acz niechętnie, rzekł Manieczek. – W przypadkach anomalii psychofizycznych upodobania artystyczne mają na sobie raczej piętno choroby, są niejako jej konsekwencją. – Jednak Paul był poetą, upierał się Alberto. – Ze swej strony przestrzegałbym przed pochopnym traktowaniem płodów tego rodzaju jako dzieł sztuki. Mamy wszak do czynienia z osobnikiem chorym, anormalnym, przeciął Manieczek sucho. – A Małgorzata? Nie pisała przecież wierszy; a cóż to był za umysł; co za piekielna inteligencja! – Była starsza od Paula kilka lat, wyjaśnił Szymonowi poufnie Manieczek i znów odchrząknął. – Siostra? Szymon trochę gubił się w całej tej rozmowie. – No więc to stare, romantyczne żelastwo, podjął Alberto. – I korozja – – Psychofizyczna korozja rodu, włączył się Szymon machinalnie – no i? – Paul nie żyje, rzekł spiesznie Alberto, żeby nikt nie zdołał go ubiec w objawieniu tej 80 kwestii, jak gdyby zastrzeżonej specjalnie dla melancholijnego tonu jego głosu, jaki chętnie przybierał. – Samobójstwo, zawyrokował Manieczek z tłumionym triumfem. – Nieprawda, żachnął się Alberto. – Zginął na froncie. – A w jakichże to okolicznościach, jeśli łaska? natarł nań Manieczek z pasją. – Jestem wyjątkowo poinformowany w tej kwestii, wyjaśnił po pauzie Szymonowi. – Jak już wspominałem, był to chłopak chory, przewrażliwiony. Nie wytrzymał widoku trupów. Pan rozumie; pole bitwy, szpital, szok, trucizna. To nie mogło skończyć się inaczej. – A ona do klasztoru? zakpił Szymon. Alberto z Manieczkiem wymienili szybkie spojrzenia. – W zasadzie tak, zgodził się Manieczek. – Wprawdzie nie jest już dzisiaj w modzie takie wyjście, jednakże kobieta, zwłaszcza wrażliwa kobieta – – Pan zapewne wolałby ją widzieć w klinice psychiatrycznej! Alberto wyraźnie pragnął podtrzymać temat, który chylił się ku upadkowi. – Jesteśmy zresztą na miejscu, zaćwierkał Manieczek z ulgą. – Będzie pan miał okazję sam się rozejrzeć w tym. Alberto wolną ręką ostrożnie manipulował przy kołatce ponurego domu. – Jednak pożegnam tu panów, powiedział Szymon sucho. – Hops! Wykrzyknęli z rozbawieniem jednocześnie dwaj jego towarzysze i nagłym susem przeciągnęli Szymona przez otwartą furtę, która bezszelestnie zamknęła się za nimi. Teraz, puszczając Szymona wolno, zaśmiewali się z miny, z jaką spoglądał na pogrążony w mrokach nocy ogród, w którym oto znalazł się niespodziewanie zamiast we wnętrzu domu. Zaraz też rozbiegli się w różne strony pohukując z oddalenia co chwilę jakieś zwariowane i na poły sowie – hu, hu! – To głupie, po prostu głupie! zawołał za nimi Szymon. Z głębi mrocznych zarośli i zarysów ruin dobiegały stłumione chichoty. Postanowił wyjść. Jednakże w miejscu, gdzie spodziewał się zastać furtę, trafił na szczelny mur. Coś, co od zewnątrz wyglądało na fasadę zwyczajnej kamienicy, okazało się murem; i Szymon żałował teraz, że nie przyjrzał się uważniej otoczeniu; czyżby cała ta strona starej uliczki jedynie imitowała fasady domów? – To głupie! odchrząknął Albertowi, który pohukiwał na niego z daleka. Ruszył jednak w kierunku jego głosu. Przez chwilę miał wrażenie, że idzie przez cmentarz, potem jednak przekonał się, że tym, co brał za pomniki lub rzeźby, były zwykłe strachy na wróble; kolekcja strachów; co za pomysły! Skąpe światło księżyca wyławiało spomiędzy zarośli fragmenty kolumn. Ogród był dziki i wydawał się przepastny z powodu tego mroku. Wkoło łoskotały świerszcze, jakby kto metaliczny pył otrząsał z traw. Przejścia przez chaszcze wytyczały jedynie pokraczne strachy na wróble; idąc tędy uzmysławiał sobie, że turkoczące ronda ich kapeluszy skrywają nicość; że furkoczące poły skrywają nicość; a jeśli nie było tak? W pewnej chwili zorientował się, że to właśnie one wydawały z siebie stłumiony chichot i westchnienia, i nagle ogarnął go bezrozumny lęk. Zaczął biec przed siebie w nadziei, że doścignie Manieczka lub Alberta; wokół narastał szyderczy klekot martwych ramion. – To głupie, po prostu głupie! wołał Szymon nasłuchując chciwie, czy nie doleci go pohukiwanie któregoś z nich, ale w ciemnościach słychać było teraz tylko jego sapiący oddech, jazgot świerszczy i stłumiony klekot mechanizmu, który poruszał martwe kukły upiornym wygibasem. Prostujące się za nim trawy mamiły jego ucho pogłosem skradania się kogoś-czegoś tuż, tuż. Oślepił go nagły punkt światła. Uskoczył w bok, ale punkt światła jak monstrualny szpon znów wyłuskał go z kryjówki bawiąc się jakby jego bezradnością i zagubieniem. – Biorą mnie reflektorem jak zająca na autostradzie! żachnął się Szymon. Usiadł za pierwszym lepszym drzewem odwracając się od źródła światła plecami i zapalił papierosa. Po zapachu tytoniu zorientował się, że pali „emdeema” z pudełka gotyckiej pani. Poczuł przypływ 81 odwagi. – Kanibalizm duchowy? Nie ze mną, kochani, takie sztuczki; baczność, roczniki trzydzieste! Przed wami – Ogarnęła go zwykła szewska pasja. – Powinno się natychmiast wyjść, zaprotestować! Albo – jeszcze lepiej – skuć im mordę! odruchowo sięgnął ręką do kieszeni z dokumentami; miał je przy sobie. – Albo, pomyślał kwaśno – wystawić na gałęzi swoją zasmarkaną chustkę do nosa i wszcząć dyplomatyczne pertraktacje via ONZ; czemu nie? Jest, jest wszak podobno jakaś karta praw i swobód człowieka.. palił zaciągając się głęboko i siedząc bez ruchu odmawiał swoim nieznanym prześladowcom przynajmniej rozkoszy zabawy w kotka i w myszkę kosztem jego popłochu. Uspokajał się z wolna. Kwitnące krzewy pachniały mocno, cykanie świerszczy wzmagało poczucie realności świata. Z pobliskiej ruiny wyleciała sowa. Myszkujące światło raptownie zgasło. Szymon podniósł się. Nie wiedział, jak właściwie ma postąpić: iść czy zostać tu i czekać rana? Przyszło mu jednak na myśl, że jeśli pozostanie w zaroślach, będą go nękać kolejnymi figlami. Postanowił jakoś wydostać się stąd mimo wszystko. Tam, skąd wyciągnięto ku niemu drażniącą łapę światła, musiało coś być. Ruszył przed siebie. Spostrzegł ze złością zagęszczenie skrzydeł nocnych ptaków nisko, tuż prawie nad głową: – co oni mi tu jeszcze! prawie odgarnął sprzed twarzy puchate ptaszysko. „Strach na wróble” uchylił przed nim kapelusza. – Piękna noc, he, he, zaskrzeczał – piękna noc. No, niechże pan siada; mam nadzieję, że nie wziął mnie pan za jedną z kukieł; no, niechże pan nie sterczy tak, nie jest pan przecież ptakiem, żeby się bać! wyciągnął rękę i białe kule ptaków podfrunęły do góry. – Czy nie widzi pan, że mi je pan płoszy? Szymon bez słowa opadł na kamienną ławkę obok starca. Za nim kłębiły się jakieś mocno pachnące, prawdziwe krzewy. – Na wszystko znajduje się sposób, jak pan widzi, rozględził się z zadowoleniem starzec, nakładając znów swój obmierzły kapelusz. – Proszę także to włożyć! cisnął Szymonowi jakiś łach, który ten odtrącił. – Wszelako pozostajemy jeszcze w zbyt wczesnym stadium naszych badań, żeby pozwalać sobie na... co to ja chciałem? Aha, sowa; otóż; dlaczego sowa symbolizuje mądrość, he? Czyżby ta przebywać miała jedynie w królestwie mroku? – Więc w ten oto sposób próbuje pan tego dociec, zapytał Szymon, wskazując z dreszczem obrzydzenia misę drgającego mięsa drobnych stworzeń, którym jego rozmówca karmił nadlatujące ptactwo. – A na początku był lęk, zaczął starzec modlitewnie, po czym z nagłym ożywieniem zapytał – czemu zdaniem pana ptaki najbardziej boją się człowieka? Zauważył pan zapewne, że płoszy je się kukłami podobnymi do ludzi, a nie do kotów na przykład; a może widział pan gdzie kukłę kota w ogrodzie, he? – Widziałem strachy na ptaki robione z ptaków, powiedział Szymon. – Były to wrony lub szpaki nadziane na czubek wiśni czy czereśni – (Niespodziewanie skojarzył sobie ten „ptasi szczyt” z choinkową bańką zdobiącą czubek bożenarodzeniowego drzewka.) – Głupstwa, głupstwa! zdenerwował się starzec. – Nie mówmy o barbarzyństwach; zostańmy przy normalnych strachach.. otóż; zastanawiał się pan kiedykolwiek, czemu aż do naszych czasów nie udało nam się oswoić większości ptaków? No proszę; nie zastanawiał się pan, widzę. A ja zastanawiałem się. Otóż.. co to ja chciałem? Tfu, te pańskie brednie! Aha; zacząłem swój eksperyment od przemieniania strachów w obfite karmniki, he, he. Wszcząłem, jak pan widzi, wstępne badania.. ach, co za głupstwa pan mi tu opowiada; ptak, na ptaki? Obrzydliwość! Otóż; wszcząłem badania – barbarzyństwa jakieś! – zarówno z ptactwem dziennym, jak i nocnym. No, coś tam się z tego zapewne wyłoni; tak; coś się okaże. Otóż.. też pomysły? Pan mi zmącił tok obrazu swoim głupim gadaniem! Aha; otóż nie chciałbym wyciągać przedwczesnych wniosków, ale mam, mam zgromadzony już obfity materiał obserwacyjny. W każdym razie jedno udało mi 82 się tu niezaprzeczalnie osiągnąć; otóż; w moim ogrodzie mianowicie wszystkie ptaki wyzwoliły swoją świadomość z lęku przed kukłami; ptak na ptaki, powiada pan? Czysty nonsens; kukły! Chodzi mi o kukły! – Więc, dajmy na to, grzyb, powiedział pojednawczo Szymon – ale taki grzybiasty grzyb; monstrualny – – Co mi pan tutaj jeszcze wymyśli! Mówmy o strachach, do diabła, albo nie mówmy wcale. Otóż; wyzwoliły swoją świadomość.. grzyb? też pomysły! wyzwoliły.. co to ja chciałem? Otóż; gdyby zechciał pan posiedzieć tu ze mną do świtu, mógłbym panu zademonstrować nawet gniazda, które uwiły sobie w denkach tych kapeluszy.. nie chciałbym, rzecz jasna, snuć przedwczesnych analogii, wszakże tuszę, że także i człowiek – – Chciałbym stąd wyjść, przerwał mu Szymon osłaniając bezustannie twarz przed bezszelestnym. skrzydłem. – Wolna droga, rzekł urażony starzec. – Su, su e giú, giú.. strach na strachy; też coś? Niech się pan wynosi. Nie sposób zabłądzić w tym ogrodzie; strach na strachy; niebywała bezczelność! Szymon biegnąc słyszał za sobą zrzędzenia i niezdarne susy starca, który plącząc się w łopoczących połach swej opończy, biegł za nim wołając – ale, ale, czekajże pan; nie zostawiaj mnie tu teraz z tymi twoimi – Z ulgą dojrzał światła w oknach mrocznej budowli. Wszedł do jasno oświetlonej sieni, z której prowadziło jedno tylko wyjście; schodami w górę. Po chwili wahania wspiął się. – Zapomnij wszystko, co wiesz o Piotrze! szepnął przenikliwie Alberto wystawiając na moment głowę przez jakieś malutkie okienko w murze. – Co to za głupie pomysły! zawołał Szymon ostro, ale głowa zniknęła i Szymon zapamiętał tylko wyraz popłochu malujący się na twarzy Alberta; a może tak mu się tylko zdawało? Postanowił urządzić wściekłą awanturę obojętnie komu; z tym zamiarem nacisnął gwałtownie klamkę pierwszych napotkanych drzwi. Siedmiu starannie ubranych panów omiotło go karcącym spojrzeniem. Pokój był niewielki, cały pomalowany na biało. Na podium siedział szympans, do którego obecni się zwrócili. – Co odpowiedział? dopytywał celebralnym szeptem pan w popielatej flaneli. – Ty i ja nie będziemy teraz oglądać telewizji, wyjaśnił młody człowiek rozmawiający z szympansem na migi przy pomocy alfabetu głuchoniemych. – No proszę, proszę; zdumiewające. – Nie pojmuję wszakże, jak stworzenie pozbawione tradycji kumulatywnej może orzekać cokolwiek o naszych zjawiskach kulturowych; bo ta wypowiedź, nieprawdaż, zdaje się mieścić w sobie pejoratywną ocenę telewizji; nie uważacie, panowie? – Ależ wypowiedź ta nosi cechy raczej emocjonalne niż wartościujące, wtrącił drugi pan ubrany we flanelę bananowego koloru. – On nie ma ochoty t e r a z na oglądanie telewizji, a nie w o g ó l e. – Zdumiewające! Szympans został wyprowadzony. Teraz panowie podzielili się na grupki spacerujące trzy kroczki w przód, dwa do tyłu; trzy kroczki w przód – Szymon, zbity z tropu, wałęsał się wśród nich, wstydząc się przerwać ich dyskurs prowadzony przyciszonymi głosami jakimś tam swoim: – scusi, którędy można stąd wyjść? – Spróbujmy jednak zinterpretować, mówił flanelowy pan Numer l, mierząc palcem w bananowy kołnierzyk rozmówcy – całkowite powiązanie świata symbolicznie oznaczonych przedmiotów w metaindeksowym układzie ich dystrybucji, która estetycznie posiada abstrakcyjny charakter konfiguracji. – Ba! – W tym jednak wypadku źródłem niezwykle intensywnego i spójnego promieniowania jest 83 po prostu laser! wysapał mu w ucho łysy grubas stojący za nim. Szymon spostrzegł, że w zasadzie wszyscy ubrani byli we flanelowe garnitury, z tym, że różniły się one odcieniami kolorów i krojem kołnierzyka koszul. Pokój był oślepiająco biały; Szymon gapiąc się na mówiących zawadził nogą o zostawione tu podium i o mało się nie przewrócił; znów spojrzano na niego karcąco. – Skoro właściwa waga estetyczna dystrybutywnego stanu materiałowego zasadza się na stosunku momentów redundancyjnych do innowacyjnych – – Ależ przepraszam! zawołał ktoś odrobinę za głośno w drugim kącie do swego rozmówcy. – Każda komórka posiada pełną informację o syntezie białek! – Niewątpliwie; wręcz przeciwnie, bąkał Szymon zderzając się z tą lub inną spacerującą parą. – Pppp.rocesem kreatywnym jjest jjest łańcuch ss.selekcji, wtrącił wątły rudzielec, zwracając się przez omyłkę do Szymona, ale zaraz utonął znów w obłoku swoich piegów i odwrócił się od niego wyniośle plecami. – Pamiętajmy, że zdolność DNA do odtwarzania się w identycznej postaci wynika z jego specyficznej, molekularnej budowy, ciągnął tamten w kącie. – Niewątpliwie, bynajmniej, bąkał Szymon, kiedy spoglądano na niego wyczekująco, ale głowy mówiących odwracały się, ilekroć próbował się zbliżyć. – Cholerny świat, pomyślał Szymon z żalem – mogłem przecież także wdziać jakieś flanelowe portki; że też ten dureń nie uprzedził mnie! – Czy można w ogóle, zaczął nosowym basem pan w grubych okularach – postawić znak równości między epiką homerycką i wazami dipylońskimi? Inaczej mówiąc: jaki był związek poezji homeryckiej z geometrycznym malarstwem tego okresu; inaczej mówiąc – Szymonowi zdawało się przez chwilę, że grubas zwraca się z tą kwestią do niego, i skwapliwie przysunął się bliżej, ale zmylił go po prostu zez mówiącego; teraz bowiem na widok przysuwającego się Szymona grubas odciągnął w bok swego rozmówcę szepcząc przenikliwie – czy poeci i w ogóle artyści tego samego miejsca i czasu są nosicielami jakiegoś wspólnego, centralnego wzoru wrażliwości, jakiegoś kodu – – Jednakże kkk.odeks rhe.rhemaatyczny – – Zasada kodowania kolejności aminokwasów w białkach kolejnością nukleotydów w DNA, ciągnął głos w kącie – jest więc uniwersalna i identyczna w całym świecie ożywionym! – A niech to diabli, niech to wszyscy diabli, mruczał Szymon mnąc nerwowo pudełko „emdeemów” w kieszeni. – Co zaś do archetypu, podjął rozgestykulowany brunet. „Ale zrozum.. pole możliwości.. zrozum.. (dobiegła Szymona fala wysłana od nie okorowanego masztu) aksjomat dajmy na to euklidesowy.. jest swego rodzaju sprowadzeniem metafory.. do najprostszego elementu.. on zaś chciałby w to miejsce.. archetyp.. pod postacią archetypu przemyca się dziś.. boga.. ależ nie tylko.. Zeus, Jahwe, Tao i tak dalej.. przemieszane.. eklekktologia blubrasta.. oczywiście prywatne mity.. jest w tym jakaś dowolność, przyznasz.. dlaczego magna mater przypisuje się kobiecie, a mężczyznom.. ależ geny są androgynne, mój drogi.. no więc neutralne.. eklektyzm bardzo efektowny zresztą i.. ależ to są kolaże pojęć i tylko kolaże mogące wszakże doprowadzić do komiksowości.. otóż nie ufam.. wszelki aprioryczny determinizm ma dla mnie ten podejrzany posmaczek.. ale zrozum... stosunek pola możliwości do.. oczywiście, jednak przyczynowość –”, głos Zena zanikał w szumach pamięci. (Było to chyba wtedy, gdy Iz i Datta uniemożliwiali im prowadzenie rozmowy wtrącaniem maksym czytanych ze słownika; on i Zeno wycofali się wtedy na ubocze.) Wrócił młody mężczyzna; ten, który wyprowadził małpę. Był jeszcze wyraźnie pod wrażeniem swojego sukcesu; rozglądał się triumfalnie wokół i widząc gapiącego się Szymona, 84 zasygnalizował mu alfabetem głuchoniemych (zapewne z rozpędu!) – Halo! – Halo, odsygnalizował machinalnie Szymon (znał świetnie ten alfabet od czasu swojej szkolnej przyjaźni ze Stachem-Niemową). – Co pan tu robi, u licha! młody człowiek niestrudzenie pracował palcami. – Szukam wyjścia, przesygnalizował mu Szymon z prawdziwą ulgą, że wreszcie ma oto z kim się dogadać. – Stąd nie ma wyjścia. – O, do diabła! – Co, co on powiedział? zapytał młodego człowieka flanelowy pan Numer 1, obserwujący z nagłym zainteresowaniem tę niemą wymianę zdań. – Powiedział „do diabła”; mówi, że szuka wyjścia. – Zdumiewające! Flanelowy pan Numer 1., straciwszy zainteresowanie dla ich rozmowy, odwrócił się do swego partnera. – Musiałby się pan cofnąć! poradził życzliwie młody człowiek i z bezradnym uśmiechem rozłożył ręce. – Nie widzę innej możliwości; ta sala nie ma bezpośrednich połączeń z resztą budynku. Pozostaje więc tylko jedno: cofnąć się! Kierując się ku drzwiom, dopiero teraz zauważył nad nimi półkolisty, lekko już starty napis „Parva sapientia regitur mundis”. Cienkie złocenia liter prześwitywały gipsem. „Parva sapientia” – Szymon cofnął się, bo oto weszła do sali leciwa dama w brylantach, ciągnąca smycz. – Piehho, Piehho, nagliła odwracając się za siebie. – Ależ phoszę nie wychodzić, stanowczo zatrzymuję tu pana, rzekła do Szymona władczym tonem. – Piehho! Do sali, merdając wypiętym tyłkiem, wkroczył na czworakach młody mężczyzna, którego dama triumfalnie powiodła na smyczy ku podium przy wtórze lekkiego szmeru zebranych. – Phagnę zaphezentować panom coś z jeszcze innej dziedziny, rzekła nabierając tchu. Jej oczy były lekko skośne, prawdopodobnie na skutek kilkakrotnych operacji plastycznych; miała bowiem skórę twarzy naciągniętą do maksimum, jakby ta już nie żywym ciałem była, ale napiętym pergaminem lub maską. – Bądź zwięzła, Sejfo, błagam cię, ziewnął apatycznie Pierro nie podnosząc się z łap. – Apoht! Kosztowna bransoleta z brzękiem upadła na podium. Pierro drepcząc niezdarnie ujął ją w zęby i podał Sejfie. – Służyć, służyć! napominała go pani. Pierro uniósł posłusznie obie dłonie uformowane w zwiędłą kiść. W nagrodę pogładzono go po głowie i w proszące, otwarte usta włożono mu jakąś pastylkę. – Dlaczego on mówi, a nie szczeka? zainteresował się flanelowy pan Numer 1. – Piehho! Pierro zaskomlił nieudolnie. – Eee, skrzywił się młody człowiek od szympansa – eee, czysty bluff! – Panowie, widzę, źle mnie zhozumieli, rzekła Sejfa i nadąsała się rozkosznie. – My tak bardzo podziwiamy kobiety, że już nie starcza nam czasu, by je rozumieć, sapnął dwornie nosowy bas. – Otóż udało mi się wykhyć zasadniczy błąd, któhy zgubił fohmacje niewolnicze; no, Piehho, możesz tehaz pobiegać, no! odtrąciła go czubkiem pantofelka. Ziewając przysiadł na brzegu podium i śliniąc chemiczny ołówek, jął gryzmolić na nim bezmyślne esy. – Niewolnictwo, moim zdaniem, ciągnęła Sejfa poprawiając kokieteryjnie włosy – zgubiła khótkowzhoczna buta panów, którzy, hm, hm.. byli może zbyt bhutalni, hm, hm.. ale bhutalni w ten zbyt jednoznaczny sposób; rzekłabym, już dziś przestarzały, hm, hm.. co wcale nie znaczy, że sama idea niewolnictwa była fałszywa! W moim ekspehymencie postanowiłam zmienić jedynie 85 fohmę bez wypaczania samej idei mechanizmu niewoli. O cóż tu bowiem chodzi; czy o to, by – hm, hm.. nieodpowiednim thaktowaniem niewolnika wzmagać jego aghesywność, czy też żeby uzyskać jego powolność i zgodę na wykonywanie hozkazów? Nic bahdziej nie tłumi aghesywności i w ogóle odhuchów buntu, jak leniwa sytość; niephawdaż, moi panowie? Nawet jeśli jest to sytość pozohna. Piehho właśnie dlatego jest mi powolny, że jest syty; odmawiam ci czego, kochanie? – Nie, droga Sejfo, rzekł apatycznie Pierro. – Mam wszystkiego, wszystkiego, ziewnął szeroko – potąd! – No właśnie, ucieszyła się jego pani. – Nic tak nie stępia łaknienia jak przesyt. Ktoś, komu zezwoli się na zaspokajanie zachcianek i na dogadzanie sobie w małym, nie będzie po phostu miał ochoty na hyzykanckie bunty ani siły do phagnienia czegoś więcej. Pięć czekoladek zjedzonych przed obiadem zamula apetyt na talerz czegoś theściwszego, czyż nie tak? Panowie nagrodzili jej występ grzecznymi oklaskami i ująwszy się pod ręce, jęli znów przechodzić się dwa kroczki w przód, trzy do tyłu, rozważając cały ten problem z wieloaspektowego punktu widzenia w ogóle, a zwłaszcza, zwłaszcza w jego płaszczyźnie filozoficznej. Sejfa pobrzękując biżuterią przyłączała się do jednej, to znów do drugiej grupki śmiejąc się promiennie samymi ustami bez poruszenia twarzy. – Piotr.. Piotr? wyjąkał Szymon. No he comprendido. – Piotr! – No puedo comprender; odpieprz się, mówię; nasłał cię tu na mnie ten sentymentalny bubek? – Więc jednak Piotr – – Nie róbże takiej miny; odpieprz się, mówię. – Phoszę nie dhażnić Piehha; phoszę go nie dhażnić! – W porządku, Sejfo; tak sobie gawędzimy tylko. Nie, nie chcę pastylki, rzygać już mi się chce od tych pastylek. Niech on da mi raczej papierosa. – Jak wolisz, kochanie. Ostatecznie papiehos, hm, hm.. to jest tylko papiehos! Śmiejąc się odpłynęła do swego towarzystwa. Szymon drżącymi rękami wygrzebał z kieszeni ostatniego „emdeema”. – Wolałbym gauloises, mruknął Pierro, ale odymając z obrzydzeniem wargi, zapalił. – Co ten sentymentalny bubek naplótł ci o mnie, he? Pewnie mówił, że zaprzedałem się tej babie; a jeśli nie zaprzedałem się, tylko, dajmy na to, wypożyczyłem jej się na wysoki procent? sapnął i spojrzał na Szymona z odrazą. – Jesteś poetą, malarzem? Aha; no więc dobrze ci tak. Nie lepiej byś spróbował śpiewać? – Nie, nie wszelkich zachcianek, panowie źle zhozumieli, ciągnęła Sejfa – chodzi po phostu o to, że człowiek z natuhy rzeczy chętnie się hozdhabnia i hozphasza w tych dhobiazgach i lgnie – jakże miękko lgnie! – do rzeczy; to wphost niephawdopodobne! Jeśli jednak upieha się mieć ten jakiś wielki cel mimo wszystko, trzeba mu w pohę podsunąć pod zasięg hęki lub oczu coś milutkiego, ale nie w sensie banalnym, co pothafi mu dogodzić na chwilę i odwieść jego uwagę od –; ależ tak! To właśnie czyni go bezwolnym; częstotliwość dhobnych, athakcyjnych namiastek. – Tu, pojmujesz, burknął Pierro paląc zachłannie papierosa – tu chodzi o zmylenie czujności; pojmujesz? „Prawdziwy matador walczy blisko byka”; pojmujesz? Pieniądz, władza a zwłaszcza wschodząca tyrania bab, to właśnie jest ten monstrualny byk naszego czasu, którego musimy podejść, zanim on weźmie nas na rogi; pojmujesz? – Folgować tym jakimś dhobnym ludzkim słabostkom! śmiała się metalicznie (jak cykada!) 86 Sejfa. – Dogadzać, mamić, wabić! (W sposób niedwuznaczny równocześnie obłapiała rudzielca, który chichotał coraz płynniej.) – I cóż, w czymże mi ta drogocenna obróżka przeszkadza! Spójrz na Sejfę; wprost upaja ją władza nade mną; a jeśli jest odwrotnie? Jeśli to ja mam władzę nad tym chutliwym starym pudłem, pozostawiając mu w ręku na pocieszenie i dla odwrócenia uwagi jedynie pusty symbol; głupią smycz lub obrożę? – Zostaw, Sejfo; ot, gawędzimy tu sobie prywatnie, i to wszystko. – Takie nasze kuluarowe relaksy, uzupełnił z prowincjonalną galanterią Szymon. – Ale phoszę mi nie dhażnić pieszczoszka! Sejfa figlarnie pogroziła Szymonowi paluszkiem. – Czczy.yli konss.ump.cy.yjny model kkul.kulttt, podsadzał się Sejfie rudzielec z przymilnym pomrukiem. – No więc czemu gapisz się tak głupio na tę smycz i obrożę, a jeśli powiem ci, że to jest berło i jabłko królewskie? warknął Pierro łypiąc czujnie okiem na rudzielca. – Wszystko na tym świecie jest umowne. Patrz raczej na tych, co trzymają smycz; jak się o to trzymanie użerają ze sobą, jak zabiegają o nie.. w jakimże celu? Żeby oto zaglądać nam potem przymilnie w oczy i zgadywać, czy zadowoleni z nich jesteśmy, czy nie; jak gdyby cała ich pozycja zawisła od naszego z nich zadowolenia. To nie my, ale oni wystawiani są na bezustanny obstrzał.. uważasz, to nie nas chcą wygryzać, nie nasze zajmować miejsca, a ich, podczas gdy my zapadamy w bezpieczną drzemkę w cieniu smyczy kłapiąc apatycznie pyskiem jedynie na bzyk muchy. To Sejfa musi się głowić, żebym miał jej co aportować, ona sieje i zbiera owoce, żeby potem podać je mnie już na talerzu; przyrządzone. Tak więc mnie przypada cała ciepłota trwania, jej pozostaje jego zimny blask. – Ale tworzysz coś, robisz coś w ogóle poza tym, u bogaojca? Pierro skrzywił się. – No wiesz, te cholerne pastylki.. jakiś narkotyk? Ale Ezop! Pamiętaj, że Ezop – – I cóż ten twój Ezop? – Był niewolnikiem, a jednak.. rozumiesz; przechytrzyć pana.. i cóż ta moja infantylna krowa próbuje nowego z rudym! – Upodlić przez szykany.. ależ to banalne! zaśmiała się Sejfa, obłapiając coraz namiętniej rudego. – Phoszę jednak sphóbować osiągnąć to przez dogadzanie; cóż za oghomna hóżnica! czy panowie naphawdę tego nie czują? Zagłaskać kogo, niephawdaż, to jest wphost, wphost – Młody człowiek od szympansa pociągnął opierającego się rudzielca w kąt. – Nie bądź szmatą, Sandro, oszalałeś! – Pani jest niepoprawnie, niewysławialnie urocza, sapnął nosowy bas przymilnie. Odgiętą do tyłu nogą wymierzył kilka kopniaków w kostkę Sandra. – Nie, dhogi przyjacielu, hozumiesz? Tehaz muszę mieć coś młodego, hm, hm.. odświeżającego.. no huszże się, przyjacielu, hozejrzyj się; hmmm? – Ezop jako niewolnik zachowywał się jak nikczemny niewolnik, pojmujesz? Kradł figi i wyrzygiwał je, jeśli pan – dla udowodnienia mu kradzieży – spajał go wrzątkiem; i cóż stąd? jakiż wpływ ta pospolita fizjologia mogła mieć na funkcjonowanie jego niepospolitego umysłu, ciągnął coraz bardziej nerwowo Pierro, nie spuszczając już z oczu Sandra i Sejfy, którzy wyrywali się ku sobie przez rozdzielające ich buty poirytowanych mężczyzn. – Ach, ach; oswajać. Stwarzać więzy; ach! No ile chcesz, lisku, hmmm? Wylansować thoszeczkę? ćwierkała niestrudzenie Sejfa. Jej głos był metalicznie monotonny jak dźwięk cykady; i jak cykada narzucał własną melodię przez usypiającą uporczywość powtórzeń, z których wyłaniała się obezwładniająca magma paraliżująca wszelki inny ruch, który znajdował się poza jej własnym ruchem; poza jej własną statyczną wibracją. 87 – I cóż ta moja infantylna krowa takiego znów.. Sejfo, przestań w tej chwili się mizdrzyć! warknął Pierro czujnie. – Chłopie, Szymon pociągnął go za rękaw – chłopie, opamiętaj się! przecież Alberto – – Jaki znów Alberto! Pierro spojrzał na Szymona ze złością. – Jaki Alberto! – No, Alberto; przecież pokazywał mi te twoje impresje. – Jakie impresje! co za Alberto! irytował się Pierro nie spuszczając z oczu Sandra. – A „sentymentalny bubek”? – Maks? Ach, więc to jednak Maks cię tu nasłał; idź do diabła razem z twoim Maksem; wynoś się! zapiszczał Pierro. – Nie pozwolę, żeby mnie to rude bydlę okradało z łask. Ja sobie tę pozycję wyrabiałem latami, latami! To moje, nie rusz! opuścił się błyskawicznie na czworaki i dopadłszy susem flanelowych portek Sandra, zaczął je tarmosić zębami. – Piehho, Piehho, do nogi! wołała Sejfa przestraszona nie na żarty. – Phoszę cię, no! Widzisz? Sam mnie do tego zmuszasz – westchnęła nakładając mu kaganiec. – Ja nie chciałam, ty sam mnie do tego zmusiłeś; pamiętaj. Szymon zatrzasnął za sobą drzwi. – Do diabła, do diabła z tym wszystkim! mruczał ocierając spocone czoło. – I cóż, mój Telemito, zagadnął go kpiąco jakiś młody człowiek oparty o poręcz schodów – cóż zatem podoba ci się dalej tu czynić? – Chciałbym stąd wyjść, powiedział Szymon. Sympatyczny młodzian zdawał się być rozbawiony jego słowami. – Powiedziane tu jest wprawdzie „rób, co ci się żywnie podoba”, ale – na boga! – ani słowa nie ma w tym na temat wyjścia lub wejścia skądkolwiek dokądkolwiek. Cóż cię wprawiło w taką panikę? Nie lubisz być wesoły? – A niech to diabli, zaklął Szymon – jeśli to ma być wesołe.. niechże mi wreszcie pan wskaże – – Peter; mów mi: Peter. Szymon bacznym spojrzeniem obrzucił mówiącego. Był to szczupły blondyn, o jakim zwykło się mawiać: ten sympatyczny dryblas; jego oczy były szare i bystre. – Piotr? Młody człowiek roześmiał się. – Piotr? to nawet ładnie brzmi.– Kim jesteś? Szymon przystanął chętnie obok niego. – Tworzysz coś? macał się bezskutecznie po kieszeniach szukając papierosów. Peter wręczył mu paczkę swoich. – Zatrzymaj je, rzekł z uśmiechem, na wypadek, gdybyś się tu zagubił. Ten dom podobno ma 365 sal, czyli tyle, ile dni w roku; dwanaście korytarzy, czyli tyle, ile miesięcy w roku; siedem ślepych zejść, z których każde ma po dwadzieścia cztery stopnie – Te schody wiodą do ogrodu, mruknął Szymon zaciągając się dymem – ale jeszcze nie odpowiedziałeś mi na pytanie. – To były dwa pytania, poprawił go Peter zapalając także. Lekko przechylony do tyłu, wspierał się łokciem o poręcz schodów. – Otóż, w odróżnieniu od szerokich rzesz, które tworzą nie będąc artystami, ja jestem tym artystą, który nie tworzy; świadomie; jak ci się to podoba? zakołysał nogą w powietrzu i rzucił Szymonowi szelmowskie spojrzenie. – Sprzedaję ci ten pomysł; świadome twórstwo, czyli regulacja wytworzeń; dobre, co? Jesteś zbyt inteligentny, żebym ci wyłuszczał powody mojej decyzji, ale mimo to będę je wyłuszczał, bo cholernie lubię to robić; a poza tym muszę się nieco w tym wprawić. – Pstryknął peta za siebie i obróciwszy się wisiał teraz głową poniżej poręczy, wichrząc ręką swoją jasną czuprynę. – Za dużo, pojmujesz, napleniło się pierwszorzędnych pomysłów na świecie; wszelkiego rodzaju pomysłów; zgadzasz się? Już nie sposób połapać się, które są dobre, które liche; słyszy się tylko, że wszystkie są pierwszorzędne. Kto dziś wygląda nowej myśli, obrazu, kształtu czy dźwięku, skoro tym, co już jest, dałoby się obdzielić kilka pokoleń naprzód; pierwszorzędnie obdzielić! A skąd my wiemy, 88 czy owe pierwszorzędne pomysły nie są po prostu zwykłą mierzwą zakrywającą coś bardziej autentycznego? – No, to jeszcze nie powód, chciał wtrącić Szymon, ale Peter nie dopuścił go do głosu. – Stop, powiedział. – Chodzi o powiedzenie sobie w porę „stop” lub „hola”. – Bądźmyż, u licha, lojalni wobec innych, nauczmy się współżyć, u licha; a właśnie ograniczenie się do niezbędnego minimum w płodzeniu dosłownym i przenośnym – – Brawo, ależ to pierwszorzędny pomysł! zemścił się Szymon. – Mamy zatem o jeden pierwszorzędny pomysł więcej! – Tak uważasz? Peter prostując się klepnął go przyjaźnie w ramię, chociaż wyraźnie pomarkotniał. – Tak uważasz? – Który ma tę wyższość nad innymi pierwszorzędnymi pomysłami, pośpieszył Szymon z pocieszeniem – że sam nie zajmując tyle miejsca co one, redukuje ich niczym nie skrępowaną dotąd rozmnażalność. – Właśnie! ucieszył się Peter i gorąco uścisnął mu rękę. – No, bywaj, ja zmierzam do „parva sapientia”, żeby sobie obronić ten przebłysk zbudzonego intelektu, tobie zaś radzę spenetrować tymczasem ten korytarz, wskazał mu głową kierunek. – Trzymaj za mnie kciuki! zawołał jeszcze od drzwi, w których pochylił się, żeby nie zawadzić głową o futrynę. – Trzysta sześćdziesiąt pięć sal; masz babo placek! Szymon z rezygnacją nacisnął pierwszą nadarzającą się klamkę. Owionął go bukiet zapachów kosmetycznego salonu. Chciał się cofnąć, ale piękna dziewczyna wzięła go za rękę i powiodła ku leżance, przystawiając jednocześnie do jego nóg miskę z mydlaną wodą. – Ależ nie, to jakaś pomyłka, zawstydził się Szymon. – Ja tylko szukam.. proszę mi nie zdejmować sandałów; co znowu. – Czego pan szuka? spytała dziewczyna melodyjnym szeptem, któremu chrypka nadawała barwę szronu. Ustawiła zręcznie między sobą a Szymonem kratki konfensjonału i przytknęła do nich swoje śliczne, różowe ucho. – Szukam wyjścia, szepnął Szymon. Zauważył kątem oka, że w salonie na leżankach spoczywało kilkanaście osób różnej płci; przy każdej z nich znajdowała się podobnie piękna dziewczyna i podobne kratki konfesjonału. Jednocześnie poczuł, że zdjęto mu sandały i zanurzono stopy w rozleniwiającą ciepłotę wody. Rozluźnił się i z westchnieniem ulgi ułożył wygodniej. – Co nazywa pan wyjściem? teraz ona przytknęła do kratek konfensjonału swoje kuszące wargi nieomal muskając go nimi w policzek. – Czyż coś, co nazywamy wyjściem, nie jest zarazem wejściem do czegoś jeszcze innego? nagle, niby poprawiając mu poduszkę, schyliła się i szepnęła szybciutko: (– Niech pan uważa na Amę; to ta z blond kokiem.) Zaraz cofnęła się i zaczęła pracować pilnikiem przy jego paznokciach. – A gdzie się podziali pańscy przyjaciele? zagadnęła wesoło. – Alberto i Manieczek? Szymon, zdumiony, uniósł lekko głowę. – A więc to oni są pańskimi przyjaciółmi? – Pozwól, Mila, ja to skończę za ciebie, rzekła Ama wyjmując jej z rąk pilnik. – Zajmij się tymczasem lokami tamtej w kącie. Uśmiechnęła się do Szymona tak tkliwie, jakby chciała mu dodać otuchy. – Pan, widzę, pierwszy raz tu u nas; milutko tu, prawda? Mila furkocząc fartuchem odeszła, rzucając Szymonowi ostrzegawcze spojrzenia. – (Mam nadzieję, że nie wygadał się pan przed Milą z czymś poważnym, szepnęła szybciutko Ama i spłoszonym wzrokiem obejrzała się za siebie. – Mila i Kama; o, tamta z długimi, prostymi włosami; niech pan uważa!) – Naprawdę nie widział pan jeszcze naszego zegara słonecznego, zawołała głośno Ama. – Musi więc pan tam iść jeszcze raz! – O, nowy! pulchna, krótko ostrzyżona dziewczyna zatrzymała się przy nich. Kiedy się 89 uśmiechała, w jej policzkach robiły się rozkoszne dołeczki. – La, nie wiedziałam, że masz dzisiaj dyżur, ucieszyła się Ama. – Siadaj, La; chcesz drugą nogę? La, zanim ułożyła sobie na kolanach piętę Szymona, przesunęła bezceremonialnie kratki konfesjonału między siebie i Amę. – Nie zapomnę tamtego wiadra wody i Ernesta, dyszała w kratki, skrobiąc trzymaną stopę na chybił trafił. – Ach, wtedy, gdy pojechaliście do matki? – Skąd wiesz? No właśnie; więc kiedy on cały czas rozprawiał uczenie o tym, co to mądrość i: piękno – – Mów, mów; jakbym go słyszała! – A one nic, wiesz: matka z ciotką; jak to one; grzecznie słuchają – – Ale co rusz spoglądają na siebie, co? – No właśnie. I wtedy matka wzięła to wiadro i wolniutko poszła do studni – – A on nic? Jakbym go widziała! – No właśnie; szturchnęłam go i pokazałam oczami na to wiadro i matkę – – A on nic? – Wyobraź sobie! – I dotąd nie może pojąć, czemu z nim zerwałaś; biedny Ernest! – Wyszczotkować włosy? (Kama schyliła się nad podsłuchującym mimo woli Szymonem i przytykając ostrzegawczo palec do ust, szepnęła tylko: – La!) Jak pan woli! zawołała głośno i śmiejąc się odeszła do swego klienta, który wychylając się poza ramę kratek konfensjonału wykrzykiwał kapryśnym głosem – to nie dlatego, że przyjaźniłem się z mężem Klary! – Ciszej, Antonio. – Nie tylko dlatego, droga Kamo; ale czy pani uwierzy? Klara – – Ciszej, no ciszej, bo znów kto niepowołany – – Klara, Antonio przeszedł na teatralny szept – Klara przed naszą randką uśpiła swego synka luminalem, żeby nie przeszkadzał nam się kochać! Przyzna pani, że tego już było dla mnie za wiele, rozgestykulował się Antonio. – Jestem tak bardzo wrażliwy, pani mnie zresztą zna, droga Kamo; ja jestem taki – (potrącone kratki konfesjonału runęły z łoskotem). – No widzi pan, co pan narobił! zaśmiewała się Karna, zamiatając pięknymi włosami podłogę. (Raz jeszcze wskazując Szymonowi wzrokiem Lę, przytknęła palec do ust.) – Co pan najlepszego narobił, Antonio! – Jestem Amika, rzekła szczuplutka brunetka, przysiadając na leżance obok Szymona. Odepchnęła nogą zostawiony przez Amę i Lę konfesjonał, który potoczył się cicho na swoich kółkach kilka metrów dalej. La z Amą trajkocząc nieprzytomnie posunęły się na klęczkach za konfesjonałem, polerując zawzięcie własny kciuk, wzięty, być może, za palec klienta. – Czy ktoś już ostrzegał cię przede mną? Szymon roześmiał się. Amika pogroziła mu palcem i szepnęła ostrzegawczo – uważaj na Amikę! Teraz śmiała się razem z nim uszczęśliwiona ze swego figla. – Czemu nie zabrałeś ze sobą swojej dziewczyny? spytała biorąc od niego papierosa. – Izabeli? – No właśnie. – Uważaj na Amikę, rzekła jakaś dama podnosząc się z sąsiedniej leżanki. – Już mu to powiedziałam. – A powiedziałaś mu, żeby uważał na mnie? – Sam się tego domyślił, Kamilo; nie psuj mi gry! – Jaki ma rodzaj łaskotek: intelektualny, emocjonalny, polityczny czy etyczny? 90 – Nie psuj mi gry, Kamilo; proszę! – Czyżbyś poważnie liczyła tu na fant? dama kręcąc z powątpiewaniem głową odeszła. – Zawsze byłaś lekkomyślna i bezinteresowna; w ten sposób niczego nie osiągniesz, moje dziecko. – Stara zrzęda! Amika wykrzywiła się za odchodzącą. – No więc czemu nie zabrałeś Izabeli, rzekła przysuwając się bliżej. – Sam przyjechałem.. rozumiesz; jakoś nie złożyło się. (Żałował, że nie ma przy sobie zdjęcia Izy; miał ochotę teraz właśnie mówić z kimś o niej). – Ładna? – No, chyba.. i ma takie oczy rozmaite; wiesz? fiołkowe i piwne. – Trudno jej dobrać kolor łaszków? – Nie, dlaczego.. cytrynowy, oranż.. ale ona nie lubi – – Wyglądasz mi na takiego filuta, Amika schylając się po ogień zajrzała mu w twarz – takiego filuta, że nawet gdyby przyjechała z tobą, pewnie byś jej tu nie przyprowadził. – Ba! – Przeważnie nie zabierasz jej ze sobą, prawda? – Dokąd? Jeśli masz na myśli lokale i tak dalej, to Iz nie lubi, a poza tym – – No, ale ty lubisz sobie czasem wyskoczyć; prawda? (Nie wychodź, proszę cię, Szymonie; a dajże mi spokój!; Szymon, gotów jesteś, wychodzimy; no proszę cię; kogo ty ze mnie chcesz zrobić; a dajże mi –; już idę; gdzie ty się podziewasz, Szym; wiecie, kochałam się w nim, kochałam się w nim.. kiedy to było, Szym; przypomnij; kiedy to było, kiedy to było; sztuka ekologiczna? daj spokój; ale co o tym myślisz, hm? tak naprawdę; postaw coś, stary; zatańcz to ze mną, dobrze? no, nie bądź dzikus; czemu nie przyprowadziłeś Iz; co pijemy? Alf, poznaj Szyma; wybitny artysta, ha, ha; Szym, to jest Alf, nasza kasa; a teraz, Alf, pożycz Szymowi stówkę, bo on chce nam zafundować coś do pi –; ha, ha, ha; więc co z Iz? słuchajcie, słuchajcie, już wiem; on zamyka ją w wieży; Sinobrody, ha, ha; mam płytę z –; ale nie, słuchajcie, mam nagranie z Hair; cudo; chodźcie do mnie; nie gadaj, nie uwierzę, żeby jakakolwiek dziewczyna nie miała ochoty potań –; postaw coś; nie? dziewczynki, jak ja się w nim kiedyś na zabój, no mówię wam, „je t’aime”.. znasz to? sze tee me mmm.. hhh –; sze tee me –; wreszcie cię widzę, stary, jak leci; kto stawia; nie gadaj, wystawili ci?; zawsze taki jesteś jej wierny, ale czy zawsze –; Czemu ty nie śpisz, Iz; stałaś tak przy oknie cały czas; nie gadaj, Iz; po prostu idiotka z ciebie; co mi się mogło –; byłaś wreszcie w domu sama, zawsze mówisz, że marzysz, żeby wreszcie –; no więc co ja takiego ci zrobiłem, no; ale o co ci chodzi; mogłaś w końcu z nami pójść; jak to: w czym; chyba jednak coś tam jeszcze masz; no przestań, Iz; głupia jesteś, Iz; wiesz, pójdziemy zaraz jutro i kupimy ci coś takiego, jak miała Gałązka dziś w klubie; to co, że była; mam jej nie poznawać; dziecinna jesteś z tymi twoimi –; więc zaraz jutro pójdziemy; czy to moja wina, że książki i farby są takie –; więc pal wszystko diabli, pójdziemy i – wiesz, ona miała taki jasny seledyn; jak to gdzie ja w tym pójdę; no więc daj mi spokój i kładź się spać; no więc skoro nie lubisz, daj mi spokój, mówię, i kładź się spać –) – Lubisz sobie sam wyskoczyć; co? nacierała Amika. – A ty? Szymon z zakłopotaniem wyciszał swój „tranzystor” na sercach pustego pudełka papierosów. – Więc.. wyjdziemy stąd razem, oboje, postanowiła Amika, przyglądając mu się z uwagą, i nagle wybuchnęła śmiechem. – Z twojej miny widzę, że marzysz tylko o tym, żeby stąd wyjść; ze mną albo, jeszcze lepiej, beze mnie. – Amiko, chodźże już, Amiko! niecierpliwił się gruby blondyn obok. – Ach nie, Bob; przemyślałam to sobie jeszcze raz; chciałeś ze mnie zrobić słodką idiotkę? 91 – Ależ, Amiko, ty po prostu nie znasz się na procesach produkcji, dziecinko; mógłbym ci udowodnić, że klapa jest już nieunikniona; rozumiesz? Oni zbyt późno wycofali zamówienie i teraz te nowiutkie maszyny, nawet jeszcze nie pomalowane, po prostu sobie stoją; rozumiesz? Zamówienia na nasze maszyny w ogóle są za małe i nie pokrywają kosztów. W sumie ich produkcja wykazuje stagnację, a nawet będziemy zmuszeni do przeprowadzenia redukcji personelu z 90 tysięcy do 50 tysięcy osób. – Gadanie, puste gadanie, Bob; wyraźnie mnie bujasz, żeby pokazać, jaki też jesteś wtajemniczony w to wszystko; za kogo ty mnie masz? – Więc popatrz na ten świstek; to zresztą bardzo poufna sprawa! Bob pomachał zza swego konfensjonału jakimś maszynopisem. – Nie wierzę ci; pewnie sam to przed chwilą napisałeś! Amika nie ruszała się z miejsca. – Albo pokaż przynajmniej, czy ma pieczątkę! Przepraszając Szymona zbliżyła się leniwie do Boba. – Och, szlag mnie trafi, zaraz szlag mnie trafi, powiedziała oddając mu pisemko – patrz tylko, jak mnie urządziłeś, moje niepokalane mankiety! – Amiko, na boga, wyjąkał przerażony Bob – masz odbitą na mankiecie całą poufną treść pisma! – Gwiżdżę na twoją poufną treść, rozumiesz? Znowu zniszczyłeś mi nowy mankiet; muszę zaraz spróbować to wyprać! rzekła Amika odchodząc za parawan. – Zaczekaj na mnie, wyjdziemy stąd razem, powiedziała mijając Szymona. – Puściło, Amiko, już puściło? dopytywał niespokojnie Bob. – Pójdę jej pomóc, ofiarowała się La i zaraz wychyliła się zza parawanu. – Bob, Bob, Amika zastanawia się, czy twój szef będzie się bardzo śmiał, jak zobaczy ten mankiet. – Zróbcie coś z nim, na boga! – Ale chemiczny wywabiacz do tych mankietów jest koszmarnie drogi, Amika mówi, że nie stać jej na kupno tego preparatu. – Przecież w zeszłym miesiącu już płaciłem na coś podobnego. – Och, Bob, nie bądź taki małostkowy; tamten wywabiacz był nieszczelnie zamknięty, rozumiesz? Już się ulotnił; dawaj fant! – Więc czemu nakładacie takie głupie mankiety, na których wszystko się odbija! – Ach, więc nie mówmy już o tym więcej, Bob; przestań się martwić mankietem Amiki. Myślę, że twój szef będzie miał wystarczające poczucie humoru, żeby ocenić twój figiel; co? – To nie jest fair, La; ja już dzisiaj raz tu płaciłem Mili za – – Nie próbuj mi raz jeszcze sprzedawać tego samego, co musiałeś od niej odkupić, bądźże bardziej rozsądny, Bob! La znów zaprezentowała mu swoje rozkoszne dołeczki w policzkach. – Szymonie, chcesz ze mną zwiedzić salę łowcy głów? zawołała Kama. – Głów? – Zostaw go, zawołała zza parawanu Amika. – On wychodzi ze mną! – No, głowa Einsteina, Bertranda Russella, Jana XXIII, Schweitzera, Gandhiego, głowa Lutra Kinga, podsunęła szybko La. – Albo łowcy paluszków! parsknęła Mila. – Palce Michela Angela Benedettiego, palce Casalsa, Wandy Landowskiej, Horowitza, Ojstrachów, Menuhina, zgadywał Szymon. – Patrzcie, dziewuszki; on jest inteligentny! pisnęła Amika. – Jeszcze ucho Strawińskiego, oko Picassa, nogi Marylin Monroe, wtrąciła spiesznie Ama – i w ogóle przegląd ciała gwiazd: ich piersi i pośladków. – A nad tym wszystkim wahająca się stopa Armstronga, uzupełniła relikwiarz Kama. – 92 Pójdziemy więc? – Cóż to, wszystkie chcecie z nim iść? rozkaprysił się Antonio. – Mamy tu zostać bez kobiet? – Kobiety? starszy, szpakowaty mężczyzna leżący dotąd w milczeniu z nieopisanym zdumieniem spojrzał na Antonia. – Przecież dziś nie ma już kobiet; są kukułki. Żadna prawdziwie nie zakłada gniazda; a przypadkowe pisklę podrzuca żłobkom, przedszkolom, ciociom, babciom, sąsiadkom, szkołom, instytucjom, biurom, więzieniom, domom poprawczym czy koszarom wreszcie. Czy którykolwiek z panów dostrzega tu bodaj jedną kobietę? Uniósł się na łokciu i przykładając lupę do oka począł w skupieniu badać wnętrze salonu, – Brawo, brawo! przyklasnęło mu kilku panów. Dziewczęta chichocząc pochwyciły poręcze konfesjonałów i popychając je przed sobą, jęły ustawiać je ochoczo u wezgłowi ożywiających się mężczyzn. – To kobiety winne są wojnom, przekrzykiwał wszystkich Antonio. – Produkują żołnierzy, to raz! wtrącił Bob. – Pozwalają synom, mężom i w ogóle swoim chłopcom iść bić się i ginąć; natomiast potrafią zabronić im szklanki wina! – Albo innej kobiety; potrafią odciągnąć swego mężczyznę od oglądania meczu piłki nożnej, ale gdy trzeba na front – – „Przeproś mamuśkę”, „ustąp siostrzyczce”, „ukłoń się pani”; a potem ta-ta-ta-ta-ta! machasz, bracie, z maszyny do ludzi i to już jest w porządku! – A jak są zawistne o siebie; słuchajże pan, wiem, co mówię, bo w moim biurze większość pracowników to kobiety. Otóż wystaw pan sobie – – Gdzie tu można spotkać markizę? zagadnął Szymon jedną z dziewcząt. – Przecież przed chwilą z nią rozmawiałeś! – Jak to rozmawiałem! – Ależ my wszystkie jesteśmy markizami, wtrąciła śpiesznie Amika. – O którą z nas ci chodzi? – O tę, co prowadzi żelazny sklep. – No więc była tu; tam; ty jej czesałaś lok? ależ nie, Milu, przecież to ty; Kamo, nie wypieraj się; naprawdę nie widziałeś jej? Ma taką samą twarz jak Monica Vitti; no wiesz? raczej jak święta Katarzyna Pietro Lorenzettiego; ta w Sienie? ależ to na jedno wychodzi; Amo, pokazywała ci swoją haleczkę francuską? cudo; aż szkoda nosić coś podobnego pod spodem; to się aż prosi żeby –; no tak, ale nawet ta haleczka nie zatuszuje.. prawda? zauważyłyście, jakie ona ma tu – tam także; nie śmiejcie się! biedne kobiecisko, słowo daję; ale poczciwe; wielkiej poczciwości serce; a nawet umysł; nie śmiejcie się, jak na jej wiek; nie mów, nieźle się jeszcze trzyma; mimo wszystko mogłaby trochę schudnąć, przyznajcie; coś ty, wyobrażasz sobie to obwisłe mięso po –; w tym wieku lepiej mieć szerszą de i gładką twarz niż –; ja też mam śliczną, mówię wam, niemiecka; no niech skonam, muszę wam hi, hi, muszę wam –; panowie, proszę nie patrzeć hi, hi, przynajmniej rąbek z dołu; co? ale u góry jak ona trzyma, mówię wam, cudo; można nawet nosić ją bez – Szymon w jakiejś chwili spostrzegł, że mężczyźni znajdujący się w salonie przeobrażają się w ospałe ryby połykające mimowolnie migotliwy haczyk tej cykadziej dzierganiny monotonnych dźwięków, podczas gdy dziewczyny, wibrując statycznie językiem, śledziły chytrze spod oka reakcje łowionych ofiar, holując je w coraz płytsze miejsca. Wstał. – Widziałeś może, którędy wyszła? zagadnął Boba. – Chyba w te drzwi, tam, otrząsnął się Bob. – Byłbym zasnął, rzekł wstając także. – Zostawcie nas, kobietki, sam zaprowadzę go, gdzie trzeba. Zresztą Piter nie wpuści żadnej z was do pracowni za nic w świecie. Poczłapał w kierunku kotary pociągając za sobą Szymona. 93 – Przestańcie mi błyskać światłem! zaklął ktoś w środku; pewnie Piter. (Piotr?) Szymon zatrzymał się tuż u wejścia. Sala była okrągła, obita jasnym ekranem. Młody człowiek trzymał palce na wyłączniku. – Już? Ilu was; dwu? Więcej nie wpuszczamy! zawołał i zgasił światło. Szymon zdążył jeszcze zobaczyć kompletnie łysego mężczyznę, który siedział w fotelu ustawionym w samym centrum pokoju. – Jak to miało być, Pietia? spytał ten ze środka. – Piter miał z pracusiami jechać aparaturą po moim półkolu ekranu, a ja z przemocą po jego, i mieliśmy się nawzajem przeniknąć i minąć. (Piter, Pietia, Piotr?) – Et, źle trafiliśmy dzisiaj, mruknął do Szymona Bob. – Mają jakiś drętwy autentyk. – A skąd miały wyłonić się hologramy? pytał ten w środku. – Właśnie w pobliżu średnicy koła; gdzieś obok ciebie. – No więc jeszcze raz wam mówię, ciągnął ten w środku poirytowanym głosem – nie życzę tu sobie żadnej cycastej dziwy. – Daj spokój, Tekstil; próbujemy przecież! – Powiadam; nie zgodzę się na takie wypaczanie myśli. – Jednak, jeśli mam być szczery, to już trochę nie twoja sprawa, Tekstil; musimy u licha przełożyć ideę na obraz, nie? – Więc niby ten cyc ma być moją ideą! – Nie marudź, stary; wiesz tak samo dobrze jak ja, że seks i porno są takimi samymi ośrodkami dzisiejszego myślenia, co pozostałe głody. – Zostaw go, Pietia; mamy zresztą coś zastępczego, powiedział pojednawczo Piter – najpierw jednak musimy popróbować tego przenikania się twoich gwałtów i tak dalej. – Jak to moich! obruszył się Pietia. – No tych, od twojej aparatury; giez cię ukąsił? Jedźmy! – Chwileczkę, powiedział Tekstil. – O ile rozumiem, ty wyświetlasz w półkolu Pieti pracusiów, a on w twoim półkolu wojny, gwałty i tak dalej; jaką to ma mieć wymowę poza tym? Czemu to ma być podporządkowane? – Zamknij się wreszcie, Tekstil; jedź, Piter, bo będziemy tak ględzić do rana; jedź! To jakoś samo wyjdzie; sama z siebie; pozwólmy u bogaojca wypowiedzieć się machinie! Szymon usłyszał furkot aparatury i nagle otoczył go krąg stłoczonych, gestykulujących postaci. Zdawali się postępować ku sobie, nie widząc się jakby nawzajem, ci, którzy ryli tunele, walili młotem, montowali jakieś części służące nie wiadomo do czego, i tamci: mordujący i mordowani; bijący i bici. Szymon odruchowo uniósł łokieć, jakby pragnął zasłonić się przed postępującą ku niemu falą albo jakby chciał ją odepchnąć. Zdawało mu się przez chwilę, że jego serce wali z łoskotem, ale to było serce tamtych z ekranu. – Eee.. to nudne, mruknął Bob. – Zwykła kronika wydarzeń; jeszcze jedna kronika. Teraz nastąpiło zagęszczenie obrazu; Piter i Pietia usiłowali doprowadzić do wzajemnego przenikania się oddzielnych projekcji swoich aparatur, nakładając jakby dwie wizje na siebie. Twarze oszpecone napalmem, wyjące w agonii usta przemieszały się ze skupionym obliczem pracujących ludzi. Spazmy chaotycznych drgawek wikłały się z rytmicznym, odmierzonym gestem pracujących; oddzielnie; nieprzenikliwie. – Tego się nie da połączyć, westchnął Tekstil. Szymon utkwił wzrok w tej części ekranu (nie sposób było ogarnąć jego całości), gdzie obok wytapiacza stali zapłonął właśnie buddyjski mnich, przesłaniając go na moment własną pochodnią; ochronny kapelusz robotnika nałożył się w pewnej chwili na tę kukłę ognistą, formując z niej coś na kształt grzyba i – masz swego stracha do ogrodu! – przemknęło 94 Szymonowi przez myśl. Przeoczył jakiegoś zagłodzonego malca, którego nóżki, jak uschłe źdźbła trawy, przesuwały się oto za trybunę, gdzie – – Jedź szybciej! warknął Pietia. Spadły pałki w stado rasowego bydła pośród tablic rozdzielczych w bezlistnych dżunglach smuga samolotu pod mikroskopem zmasakrowana twarz zwycięzcy bieżni meta wybuch meta chrzest w stoczni szampan wybuch butelka wybuch oklaski masakra oklaski trup wzdęty na start wybuch oklaski – – Tego się nie da połączyć! zawołał znów Tekstil. – Odpieprz się z komentarzem; włącz lepiej oddech; „nie da się połączyć”, gadanie; a skoro właśnie to współistnieje w rzeczywistości! Do uderzeń serca doszło sapanie, steki, rzężenie. – Ale sztuka, u diabła, ma porządkować chaos, a nie ulegać mu! – Chodźmy, to nudne, mruknął Bob. – Zostaw, Szymon spoglądał na obrazy, które teraz „wydzierały się” z siebie zamieniając się miejscami; krowy wracały do pastwisk, bobasy do przedszkola, tablice rozdzielcze do instytutów, mikroskopy do uczonych, karabiny do armii, transparenty do ulic, samoloty do dżungli, pałki do głów – – Hologram! Przed Szymonem wyłoniły się dwa widma: szary szkielet człowieka obleczony w skórę i dziecko z wzdętym brzuchem na zapałczanych nogach. Obie postacie istniały poza ekranem, wyrzucone niejako poza jego nawias, były po prostu w środku pokoju; właśnie jak objawione pośród żywych widma. Szymon cofnął się. – No co, Tekstil; ten może być? – Spróbujmy; w każdym razie lepsze to niż – – Przestańcie błyskać światłem; nie wchodzić! warknął jeden z Pitrów. – Jak tu fikuśnie! zapiszczała dziewczyna wysuwając się zza pieców Szymona. – Wyjdźże stąd, Ami, na litość boską! – Dajcie popatrzeć, chłopaki; jejku, ale tu fikuśnie! – Nie mogłaś zostawić przynajmniej tego swojego żarcia? Co tam mamlesz u bogaojca, czym tak mlaskasz! – No co ty; mam batonik; przeszkadza ci? Już wiem; dam temu małemu; on jest głodny, prawda? Jedz, bobo, no masz, masz, Ami wpychała baton w wykrzywioną buzię małego. Jej ręka przebijała na wylot zarówno postać starca jak i dziecka. – Nie są wcale głodni! śmiała się Ami. – Widzicie? Wcale nie są głodni; karmię ich, a oni nie chcą; sami widzicie. A może wolisz pomarańczę? cisnęła dziecku owoc, który je przebił na wylot i potoczył się po podłodze. Obie postacie-widma zadrgały na moment i znów zastygły w pozach. – „Nie chcecie jadła, napoju, zostawcie nas w spokoju!” śmiała się Ami. – Sam nie wiem, czy jesteś tylko taka głupia, czy – – A ty jesteś sentymentalny; prawda, Tekstil, że Pietia jest sentymentalny? Przecież to nie jest prawdziwe dziecko; gdyby to było prawdziwe dziecko i prawdziwy człowiek, tobym ich nakarmiła i już. A tak, cóż ja mogę dla nich zrobić? Nic! I ty też nic dla nich nie możesz zrobić, bo oni są tam, a my jesteśmy tu; w takim świecie żyjemy; prawda? I trzeba się umieć z tym pogodzić; prawda, Tekstil? Nie ma się co rozczulać; zresztą oni do tej pory już na pewno zdążyli umrzeć z tego głodu; kiedy robiliście te zdjęcia? – To nudne, mruknął Bob przysuwając się do Ami. –. Cały ten świat jest po prostu nudny i parszywy; harówka i rzeźnia; rzeźnia i harówka; w kółko to samo. Chodźmy lepiej do Porni. – Tak, tak, wynoście się! Piter wypychał ich za jakieś drzwi z boku. 95 – Mógłbym tu zostać? spytał Szymon. – Innym razem, przyjacielu: my dopiero próbujemy to jakoś związać, zmontować; pojmujesz, jakie to denerwujące, kiedy ktoś z boku w trakcie roboty – – Chodź lepiej do Porni, Ami pociągnęła Szymona za rękaw. – Tam jest naprawdę klawo, choć w końcu tak samo nudno; mięso w ogóle staje się nudne na dłuższą metę – prawda, Tekstil? – niezależnie od tego, czy poddaje się je rozkoszy, czy torturom. – Ale u Porni, wtrącił Bob – można zobaczyć przynajmniej tylko to, co zazwyczaj usiłuje się podglądać ukradkiem przez dziurkę od klucza, podczas gdy tego tu koncentratu doznań możemy doświadczyć na byle ulicy.. co tu jest właściwie bardziej bezwstydne: dobrowolne świnienie ciała czy zorganizowana przemoc nad nim? Jawny spazm kilkorga osób czy jawne, metodyczne tłamszenie milionów istnień! – Wyjdźże stąd w końcu, ślepy czcicielu pyty; jeśli jednak myślisz, że łono Porni samo przez się ubezpieczy cię przed szponem nicości – – Jemu się zdaje, zawołał Pietia – że wystarczy schować głowę pod piernat i zawołać: szponie, ja cię nie widzę! – Skabriri, briri, riri, iri, ri! zadrwił Tekstil. – Tak jak odprawia się egzorcyzmy nad demonem, żeby się skurczył: riri, iri, ri! i już go nie ma; co? Szpony, pony, ony, ny! i już ich nie ma; brawo, Bob! – No, płyńcie stąd, Piter wypychał ich za drzwi. – Czy na któregoś z was mówi ktoś „Piotr”? spytał Szymon. – Piotr? No, być może.. nie pamiętam. Zajrzyj tu za parę dni, jak już będziemy gotowi, odparł Piter. – Pójdę z panem wypalić papierosa, sapnął Tekstil. – A może jestem wam teraz potrzebny? – W zasadzie nie, stęknął Pietia przesuwając ciężką aparaturę na jakieś inne miejsce. – Wiemy już przecież, najogólniej rzecz biorąc, o co ci chodzi. Spróbujemy dopasować do tego nasz materiał. – Dobrze mu przyciąłeś z tym „iri, ri”, zawołał Piter. Tekstil powiódł Szymona w drugi koniec sali i nacisnął jakąś klamkę. Owionęło ich rześkie, nocne powietrze. Stali na balkonie. – Och, do diabła! mruknął Szymon obszukując bezskutecznie kieszenie. – Zgubił pan coś? – Głupstwo.. miałem takie pudełko, prztyknął palcami Szymon – puste pudełko. Na balkon z przyległych pomieszczeń padało skąpe światło. – Dzisiaj nikt nie chce zdać się na intelekt; ci mili chłopcy, zauważył pan? Tekstil zapalając papierosa osłaniał stuloną dłonią płomyk zapalniczki. Nafosforyzowane cyferki i wskazówki jego zegarka mignęły na moment i zgasły. – Powszechna pogoń za wywracaniem bebechów; każdą, nawet najbardziej krystaliczną myśl przełożyć na mowę trzewi.. to było coś ważnego? – Et, puste pudełko.. miałem je jeszcze w trakcie rozmowy z Amiką; w salonie kosmetycznym. Głosy płynące przez uchylone drzwi z wnętrza trzech sąsiadujących z balkonem pokoików irytowały go. Odwrócił się twarzą do ogrodu i wciągnął głęboko powietrze. – – Z pewnością jeszcze tam je miałem. – Ha, ha; pewnie była tam jakaś notatka? Amika to bystra sroka; musiała to u pana wypatrzeć. Ważna notatka lub – nie daj boże – adres? – Nnnie.. rysunek. – Może się więc pan z tym pożegnać; chyba że stać będzie pana na wykupienie fantu; ale te dziewczyny są potwornie zachłanne.. wszyscy są zachłanni; zauważył pan? Tekstil uformował z nikotynowego dymu zgrabne kółko i śledził je chwilę w milczeniu. – Weźmy, dajmy na to, całe 96 to polowanie na pomysły; dopóki, rozumie pan, nie zdradzę swojej idei, skacze się koło mnie, zagląda mi się przymilnie w oczy: „wymyśl coś, poradź”, ale kiedy dostaną w łapy bodaj zrąb tej myśli, już przestaję się liczyć; mam się „odpieprzyć’; oni teraz są twórcami; przeszkadzam im tylko zgłaszaniem zastrzeżeń; oni wiedzą lepiej.. więc jednak było to coś ważnego? – Nnnie.. nnic. Szymon po chwili wahania odwrócił się i zerknął z zaciekawieniem ku przejrzystym zasłonom, które lekko falowały, wydymane jakby od wewnątrz podmuchem głosów. – Tutaj, uważa pan, każdy traci to, co ma akurat najcenniejszego przy sobie; trzeba się z tym pogodzić. Tekstil wydmuchał kolejny pierścień dymu przyglądając mu się z upodobaniem. ale czy on przypadkiem nie jest masochistą powiadam barbarzyństwo, VX jest lotniejszy i bardziej aktywny chemicznie Trójkanałowa emisja głosów przekazana ma balkon przez uchylone drzwi znów przyciągnęła uwagę Szymona. Zerknął w tę stronę. Przez przejrzyste zasłony dostrzegł w pierwszym pokoju kilka starszych, dystyngowanych osób; wnętrze środkowego przysłaniał odwrócony tyłem mężczyzna wykrzykujący coś o barbarzyństwie, w trzecim zaś chłopiec odrabiał prawdopodobnie lekcje przy pomocy ojca, widać bowiem było rozłożony przed nimi zeszyt, nad którym mozolili się wspólnie. Głosy mówiących w tych trzech pokojach tworzyły swego rodzaju atonalny akord, zarówno względem siebie, jak i względem słów Tekstila. Chcą sztuki gestu, rozumie pan; wszakże twórczość li tylko gestyczna nie rozładuje tego korka napięć etycznych i emocjonalnych, w które wmanewrowała nas epoka. – Albo w które myśmy ją wmanewrowali, sapnął Szymon. Był diabelnie niezadowolony z siebie z powodu utraty tego pustego pudełka, jakby jego utrata w tym właśnie salonie była jakimś przeniewierstwem wobec całego pola asocjacji promieniujących z trzech małych liter m d m i dorysowanej tam historyjki obrazkowej z motywem butów i serc. – To na jedno wychodzi. Nie sposób jednak być zarazem unieruchomionym pojazdem i kimś, kto reguluje na skrzyżowaniu uliczny ruch. A właśnie taki rodzaj sprzeczności, ciągnął Tekstil zwracając się teraz od balustrady w stronę Szymona tylko swoim popiersiem (marmurowym? gipsowym?), taki rodzaj sprzeczności jest nam dany tu i teraz – a k o r d masochistą? kto; Lousky? ach nie, ciociu, Reuman, zawsze twiehdziłam, że ci czołowi ekspehymentatorzy są niezupełnie no-, -podobno ma hm.. trudności z kobietami; -więc w dodatku pedał?; -ach, nie powiedziałem tego, mówiłem jedynie, że ma trudności, a to co innego. jednak barbarzyństwem, jest żądać ode mnie mojej nerki dla tej kobiety; to co, że. siostra. W średniowieczu palono wraz ze zmarłym rycerzem jego konia i żonę. Zmuszając mnie dziś szantażem moralnym do zgody na przeszczep mojej własnej nerki jest tak samo albo i bardziej barbarzyńskie niż – skup się, nie śpij: jeden samolot, lecąc prostopadle do kierunku wiatru, rozpyla na trasie długości 2 km 4 tony środków chemicznych. Nie śpij; w tych warunkach powierzchnia skażona wyniesie w wypadku preparatu „Sarin” 2 km2, w wypadku sproszkowanego VX, 6 km2, w wypadku 97 jadu kiełbasianego, 12 km2 i w wypadku użycia VX w formie zawiesiny gazowej, 40 km2. Oblicz.. nie śpij, powiadam; oblicz.. co? Aha; jeśli każdy z dwunastu samolotów przy sprzyjających warunkach atmosferycznych rozpyli na trasie długości 2 km po 4 tony VX, to ile – naturalnie w formie zawiesiny gazowej to ile- – Natomiast tym, co najbardziej zdaje się ich. dzisiaj interesować, zaśmiał się Tekstil, kończąc poprzednią myśl – jest psychoanalityczny kontekst płodowych doświadczeń autora. – A może zgubiono punkty odniesienia? spytał Szymon spoglądając na niego spod oka. Tekstil plaśnięciem ręki zabił jakiegoś komara na karku. Przeciągnął się. – Punkty odniesienia, powiada pan? Był o pół głowy niższy od Szymona, ale szeroki tors i ramiona czyniły go masywnym. Jego profil i w ogóle zarys głowy widzianej w półmroku nasuwały przypomnienie głowy rzymskich senatorów utrwalonych w rzeźbie, co podkreślała w jakiejś mierze także jego luźna bluza udrapowana niedbałym zarzuceniem w starożytną szatę. – Może istotnie jest to sprawa zagubienia punktów odniesienia! a k o r d wystarczy przyjrzeć się, jak on je traktuje w swoich spektaklach; on je zohydza, nieprawdaż, on znęca się nad fizycznym wdziękiem kobiet; – kto, Lousky? – ach, nie, ciociu, mówimy już o –; – Ennini? ehotoman, oni są wszyscy thochę niezupełnie, niezupełnie.. niephawdaż? Przepraszam, ale ja także chcę żyć; a kto mi zaręczy że wyjdę z tej operacji cało? Mam swoje naukowe i życiowe plany itd. Przeszczep mojej nerki siostrze nie daje żadnej gwarancji ani jej, ani mnie. W imię czego mam ryzykować? Pomijam już fakt, że z tą kobietą poza plemienną metryką nic, ale to nic mnie nie łączy, samo postawienie mnie wobec takiego problemu uważam za nieludzkie! nie śpij, mówię; bomba jądrowa o mocy 1 megatony niszczy obszar 300 km2 i zabija 90% ludzi znajdujących się na tym obszarze. Dziesięciotonowy ładunek preparatów biologicznych skaziłby teren ponad 100 tysięcy km2 zabijając 50% ludności. – Tato, a od którego z nich tak opadają w dżungli liście? – To są prawdopodobnie jakieś mieszanki estrów butylowych; nie rozpraszaj się, już późno; licz – – Tu przecież chodzi o coś więcej niż tylko o ujawnienie rzeczywistości wewnętrznej twórcy; nie sądzi pan? Tekstil bacznie przyglądał się Szymonowi. – Oczywiście; ale wciąż potykamy się w jakimś sensie o to, co Goedel nazywa niepełnym, 98 lub może niezupełnym układem; prawda? Szymon zapalił nowego papierosa. W trzech pokojach wygaszono światła. – Na tę niepełność układu składa się z pewnością szereg czynników. – Głoszenie otwartości wszelkich struktur staje się już także trochę nużące, zauważył Tekstil z przekąsem. Jasne smugi chmur, czy może kłęby mgieł podświetlone lampami miasta przetaczały się nisko nad drzewami ogrodu, po jego stoku. W górze ostro i wyraźnie świecił księżyc i widać było wysokie gwiazdy. Niewidoczna dziewczyna w którymś z otwartych okien lub może balkonów nuciła monotonnie filmową melodię taa dii daa sza ba daba da sza ba daba da W mroku jarzyły się światła miasta, rysując jego wzgórza i stoki, po których toczyły się wciąż mleczne kule wędrownych chmur taa dii daa sza ba daba da – – Być może, dzieje się tak dlatego, że – jak mawia mój przyjaciel Zeno – czujemy bezustanny rozziew między skończonością naszego ciała i nieskończonością ciał niebieskich, ciągnął Szymon gapiąc się na bryły wzgórz i domów. – Chodzi o to, że zaledwie możemy pomyśleć nieskończoność, choć przecież jesteśmy na swój sposób reprodukcją wszechświata.. i to właśnie byłby jeden z głównych czynników – – Ale tylko z tych ponadczasowych. – Oczywiście; poza tym jednak żyjemy w historii, zgodził się Szymon. – I, bagatela, sami ją tworzymy! Wsparci o balustradę, gawędzili teraz o tym i owym od niechcenia przy wtórze ściszonego sza ba daba da. – Jak Romeo i Julia, wtrącił Szymon z uśmiechem po uwadze Tekstila o postępującej integracji świadomości społeczeństw, które sztucznie rozdziela się dziś przestarzałymi barierami. – O ile kompleks Edypa wykłada się jednostkowo, kompleks Romea i Julii można by rozciągnąć na całe grupy plemienne w szerokim tego słowa znaczeniu! – No, oczywiście.. ten nocny balkon, dziewczyna.. to może nasuwać takie skojarzenia. Tekstil uformował z dymu kilka zgrabnych pierścieni, które po chwili zlały się w jedną smugę. – Proszę jednak nie zapominać o samobójstwie kochanków. Rozdzieleni przez odziedziczoną nienawiść, odżegnując się od kontynuowania wendety, nie znajdują, jak pan widzi, innego sposobu.. a może on jednak jest? Szymon powrócił do początku ich rozmowy. – Tak więc wewnętrzna potrzeba unifikacji i przeszkody w jej spełnieniu to byłby ten drugi, już historyczny czynnik; a poza tym, utrata środka – Mówili: prawda czy prawdopodobieństwo? Tekstil podważał teraz zasady bohaterstwa. Czy sprowadzenie dwu opozycyjnych znaczeń: „ratować – zabijać”, do wspólnego mianownika nie wzmaga dodatkowo tego poczucia rozdarcia, jakie nam towarzyszy? Zatrzymali się chwilę nad ambiwalencją języka, która, być może,. znajduje odbicie w ambiwalencji świadomości, lub też nawet jakoś się w niej utrwala, lub z niej wynika! Co na jedno wychodzi. Tekstil ubolewał nad nieprecyzyjnością języka. – Jednakże, czy cała wina w nim, zastanawiał się Szymon – zgoda, że jest ułomny, ale również dada nie przyniesie nam odkupienia; formuły logiczne? wątpię, czy istnieje w ogóle jakakolwiek jednoznaczność poza śmiercią. – Odkąd Bóg umarł, podjął Tekstil. Zatrzymali się nad cynizmem postaw; udawać wiarę w środek, wiedząc jednocześnie, że go tam nie ma, tak jak go podobno nie ma w kosmosie i tak jak w kosmosie nie sposób określić strony prawej i lewej góry i dołu – ciasto, w które wrzucono bakalie i wymieszano na chybił trafił, powiedział Szymon patrząc na rozgwieżdżone niebo – rozdzielone nieprzenikliwą masą bakalie – (o, jakże ja się przywiązałem do życia, jak ja się przywiązałem!) – Ale to są skutki epoki 99 przejściowej, powiedział Tekstil – wszystko nowe dopiero się wyłania i dlatego plączemy się pośród tego zamętu, próbując określić kształt czegoś, co jest wibrujące, co, być może, jest jeszcze magmą dopiero formującą swój ton; i jesteśmy jak biegnąca sztafeta wyciągająca rękę do pałeczki, żeby ją chwycić i przekazać dalej, a ten moment tuż, tuż przed jej pochwyceniem wydłuża się, przewleka, uchyla, choć biegniemy tak szybko, tak szybko; i wyciągnięta ręka już, już muska upragniony zarys, ale jeszcze wciąż nie; tak, w tym właśnie jest coś z tego, o czym pan –; – I z tamtego, roześmiał się Szymon – o czym ani pan, ani ja – Podmuch wiatru rozsnuwał niskie obłoki na czubkach drzew i znów zwijał je w mleczne kule, pozwalając im płynąć, łączyć się i rozpraszać w mroku. Niebo ponad tym pozostawało czyste i gwiaździste, świerszcze nie ustawały w drażnieniu ciszy, a może one same były tą ciszą, jej gruntem, na który nakładał się stłumiony odgłos dalekich warkotów i bliskich szmerów. – Piękna noc, westchnął Tekstil. – Każda jest piękna – ( nie ma dni niepięknych, to Iza, tam, w lesie, kiedy wracali o zmierzchu ze spaceru gawędząc o tym i owym, zawołała nieoczekiwanie – jakże ja się przywiązałam do życia, Szymon, czy my naprawdę umrzemy kiedyś, czy musimy umrzeć! I czy już nic, nic po nas.. i to powietrze przezroczyste wstąpi w lukę po nas i nic, nic.. a te drzewa dalej będą tak stały niewzruszone i żadnym teraźniejszym patrzeniem na nie nie zdołamy przetrwać w nich.. a przecież my wspominamy je odchodząc stąd dokądkolwiek –) – Nie ma niepięknych chwil, wszystkie są jedyne; ale świat trwa nieporuszony nami, podczas gdy w nim wszystko porusza nas przechodzących. Może dlatego właśnie, że jesteśmy przechodzący, lub ściślej – odchodzący stąd; w przeciągu chwili – „W ogromnym przeciągu który odziera nas z wszystkiego co nasze” – Mówili o kruchości życia. – Gdyby bodaj pozwolono nam je przeżyć w skupieniu, westchnął Tekstil. Szymon zapytał o sens kręconego przez niego i Piotrów obrazu. Tekstil znów się żachnął. Powiedział, że szuka metody na uzyskanie pełniejszej wypowiedzi, trójwymiarowej niejako. Dlatego eksperymentuje tworzenie zespołowe. Piramid także nie sposób było wznieść indywidualnie! Tym, co go jednak irytuje, jest brak wspólnego języka między twórcami i odtwórcami. – To jest tak, mówił Tekstil, że my próbujemy coś wypowiedzieć od siebie bez względu na to, jaki to da rezonans, podczas gdy oni kalkulują bezustannie tylko to jedno; czy dany utwór „chwyci”. I próbują naginać wykładniki myśli tak, by „chwyciły”; mają bowiem na względzie przede wszystkim natychmiastowy skutek. Ale sztuka jest długodystansowa, nieprawdaż, ma długi oddech... albo przynajmniej powinna go mieć. Dlatego właśnie wielkie utwory dramatyczne się nie starzeją, natomiast starzeją się poszczególne ich inscenizacje; – choć często ogłasza się, że to właśnie one przerosły dzieło! zawołał Szymon. – „Ypsylon przekroczył Szekspira, Iks zaćmił Calderona!” – czy nie tak pisuje się niekiedy o reżyserach? Zastanawiali się, czy nie stąd właśnie bierze się rozdźwięk między „pomysłodawcą” i „pomysłobiorcą” w tej dziedzinie sztuki. Znów powrócili do żarłoczności obecnej doby, która pośpiesznie i powierzchownie chce się nakarmić wiecznością na raty; do zaborczości praesens, który jest jakąś swoistą abrazją, niszczącą falą umniejszającą ląd (oczywiście w przenośnym tego słowa znaczeniu). Ale czy tylko praesens jest taki zachłanny? Oczywiście, czas w ogóle. Ten czas, który jest i którego brakuje; ten, który płynie, ale nie przepływa, bo trwa; którego nie ubywa ani nie przybywa; który nawet nie powtarza się. Czyż Dante nie stał na balkonie pośród nocy podobnie jak Horacy, Kopernik, ba, pitekantropus na swojej gałęzi czy krawędzi skał, i jak wszyscy, którzy kiedykolwiek byli lub będą, i czy nie spoglądał tak samo jak my teraz w to oto niebo, w te gwiazdy, i czyż nie było lub nie będzie tego majowego dnia, tej godziny, w której ktoś spogląda lub spoglądał na te same albo już inne gwiazdy, ale przecież gwiazdy; na te same 100 lub inne krzewy, ale przecież krzewy, które tylko o tej porze roku mają ten swój oszałamiający zapach, i czyż którykolwiek z tych znanych lub nieznanych nie myślał, nie pomyśli o tym, że jest wiosna i noc, i że jest to kruche życie pod niewzruszonym niebem, pod chłodnym jarzeniem planet, i czy nie zawołał, nie zawoła w nim jakiś głos „zatrzymaj czas, bądź bodaj o chwilę dłużej, bądź jeszcze”; i czyż nie dosięgnął, nie dosięgnie go w jego praesens – który dla nas jest czasem przeszłym lub przyszłym, a dla niego trwa jako dany mu na chwilę jego i tylko jego praesens – szpon nicości, o którym lakonicznie powiada się: „w wypadku samochodowym.. w trakcie wymiany strzałów na granicy.. w czasie bombardowania.. w katastrofie lotniczej.. nowotwór.. zawał.. ponieśli śmierć –”; podczas gdy noc majowa pod rozgwieżdżonym niebem, noc białych akacji czy azalii i cykad w tym samym miejscu niewzruszenie trwa, nie powtarza się; trwa po prostu dalej po swojemu, teraz jak i przed milionem lat, i jeśli nie na naszej planecie, to na dowolnie innej będzie nadal trwać po milionach lat ten jakiś czas, i pozwoli się oglądać z dowolnej strony, choć w zasadzie czas nie ma żadnej strony; ani lewej, ani prawej, ani góry, ani dołu, ani środka, ani brzegu, podobnie zresztą jak kosmiczna przestrzeń, i podobnie jak ona jest nieokreślony w swej istocie i przede wszystkim jest poza naszym czasem indywidualnym, który liczy się tylko dla nas samych.. i nawet nie dla naszych bliskich, tylko dla nas samych, pojedynczych, osieroconych z wierzeń o życiu wiecznym, osieroconych z mitów o nieśmiertelności, podległych w dodatku wzmagającym się manipulacjom wojskowych rachub, które w dowolnej chwili gotowe są wydrzeć nam nawet tę mizerną część z życia i skrócić to coś, co już z natury rzeczy jest niesamowicie krótkie i podległe nieuchronnej zagładzie bez niczyjej pomocy z zewnątrz.. samo przez się; więc to byłby ten kolejny czynnik historyczny, któremu podlegamy dzisiaj i który wzmaga już dane nam dziedzicznie i ponadczasowo poczucie rozdarcia i sieroctwa, ciągnął Szymon jak wtedy z Izą w lesie, nie; jeszcze wcześniej z Zeno, nie; to zresztą nieważne, czyż bowiem nie w każdym miejscu i nie w każdej chwili czuje się obecność tego Nieobecnego (tak, Rilke także), ku któremu podążamy wbrew sobie, zanurzeni boleśnie w tym wszystkim, co pozostaje mimo nas i co mimo nas trwa odwiecznie lub dopiero wyłania się, nie chcąc wyjawić nam swego końca czy bodaj początku; (– Niechże pan nie boi się tracić czasu, powiedział mu kiedyś w takim ogrodzie jak ten, ale w pełnym blasku słońca pewien znany poeta, z którym Szymon się zaprzyjaźnił; wyłaniając się spomiędzy kwiatów w tej swojej srebrnobłękitnej poświacie, którą promieniował od swego środka ku zewnątrz, powiedział wtedy: – trzeba niekiedy tracić czas z zemsty nad nim; bo to przecież on nas niszczy.) – Taką książkę z zatartym tytułem i powyrywanymi kartkami z epilogu i innych dowolnych miejsc, taką książkę oto zadaje się nam do zachłannej lektury, żądając w zamian skończonych całości logicznie uporządkowanych, mówił Tekstil myśląc już o czym innym, być może, o problemach konstrukcji własnego dzieła. – A jednak mimo tego, o czym tak sobie tu gawędzimy, nie zgodzę się na żaden styl „neo” w sztuce; żaden tam neoklasycyzm, neobarok, neosecesję, neonaturalizm i tak dalej; w każdym czasie indywidualnie danym trzeba na nowo indywidualnie penetrować własny odcinek rzucony w układy, jakże odmienne za każdym razem niezależnie od tej samej majowej nocy w godzinie zero, którą Dante, Kopernik, Szekspir czy ktokolwiek brał za punkt wyjściowy do dowolnych rozmyślań, uwarunkowanych wszakże ich czasem zarówno indywidualnym, jak i ponadindywidualnym, który nie jest i nigdy nie będzie, mimo licznych kuszących zbieżności, autentycznie czasem naszym. Musimy wprost czy okrężnie, odwołując się tylko w pewnym względzie do tego, co już było, ponosić pełne ryzyko w żłobieniu nowych kształtów, własnego języka, choć oczywiście o wiele gładziej byłoby poprzestać na montażach, kolażach czy inkrustacjach kształtów już przyswojonych, gotowych, danych. – Ale niekiedy przez aluzję do tego, co powszechnie znane, co nie wymaga dodatkowych objaśnień, można osiągnąć jakiś skrót myślowy i można przewlec przez zastaną formę nową ideę, 101 która zarówno uruchomi tamte zastygłe pokłady, i wzbogaci samą siebie o jeszcze inny walor, powiedział Szymon cofając się także do własnych pozycji. – To zależy jak; wszystko zależy od tego, jak mianowicie przeprowadzi się swój zamiar, mruknął Tekstil. – Napijemy się czegoś? I gdy Szymon, rozpędzony, snuł swoje wątki, nieoczekiwanie wplątał się w nie wtręt z listu, który otrzymał był wczoraj i który mile połechtał jego próżność, i wybłysła przed nim owa rycina, o której Ben wspomniał w liście, a właściwie jeszcze nie ona, a sam jej zamysł, tam, gdy szli z Izą leśną ścieżką z naręczami polnych ślazów mówiąc o tym i owym, gdy nagle – w trakcie jej „jakże ja przywiązałam się do życia”, zakrzykniętego pośród gęgania sójek w zaroślach – podnosił był właśnie piórko jednej z nich, szafirowoczarne, z wyżłobiny ziemi, zwęźlonej mchem i deszczem, wypłynął ku niemu ten zarys, żyła drapieżna lub może szpon korzenia okryty pleśnią i labirynt mrówczego śladu.. a przecież tego nie dałoby się tak wyrazić bez aluzji do pleśni czasu, pomyślał Szymon; i właśnie Ben to wyczuł, sku-ba-ny. „Tkwiłem właśnie pośród Izajasza, pisał mu – i odczuwałem coś na kształt lęku przy tych wszystkich jego «biada» i przy tych strofowaniach i przedrzeźnianiach hołoty: «rozkaż, znów rozkaż, rozkaż, znów rozkaż; czekaj, znów czekaj, czekaj, znów czekaj; trochę tu, trochę tam» – kiedy Iz przytaskała tę gazetę z reprodukcją twojej wściekłej ryciny; jak widzę, na solidnym powrozie wywlekasz na świeże powietrze z lochu całe to oszalałe królestwo i wietrzysz to mroczne, cuchnące miejsce.. oj, napsujesz ty znów krwi tym wszystkim dukałom –” – Przekąsimy to raczej na balkonie, prawda? upewniał się Tekstil, zapalając światło w tym pokoju, gdzie niedawno siedziały czcigodne osoby. Tym razem zasłona była odciągnięta. Szymon przełykając ślinę obserwował Tekstila zręcznie układającego posiłek i butelki na małym, przenośnym barku. W kącie pokoju był widoczny stół z poprzewracanymi naczyniami i obciągniętą krzywo serwetą; pod nim w kurczowym splocie leżały jakieś dwie nieruchome postacie, stężałe w narkotycznym śnie jak w śmierci; i to pewnie za ich sprawą stół zdawał się być przemieniony w coś na kształt sarkofagu.. jak to już było: czy nie u Miszów? I czy nie wtedy, gdy Lutka powiedziała, że jednak Kafki nie da się czytać przed snem, a Misza, że cała ta proza to przecież jest przeniesienie ze snu, i Zeno, że owa chętnie przywłaszczana przez wielu poetyka otwartych drzwi występuje właśnie tam, już u niego. – Oko społeczne, podjął Misza – wglądające w nasze intymne życie. – Zniwelowanie podziału na życie prywatne i publiczne, znów wtrącił Zeno. – Tak, oko społeczne, Misza pogładził brodę uciekając myślą gdzieś w bok. Lutka zadowolona, że swoim odezwaniem spowodowała całą tę rozmowę, zaczęła się krzątać w kuchni, nucąc coś sobie pod nosem. Misza siedział blisko nowej lampy, stylizowanej na lampę naftową; w jej liliowym zbiorniku odbijało się słońce. Powiedzieli sobie o lampie, o ciepłym kręgu świateł i zamilkli. Lutka zaparzyła mocną herbatę i spytała Iz, czy dzisiaj można jeszcze wyjść w futrze. – Tak, rzekła Iza – wprawdzie słońce zaczęło już przypiekać, ale w miejscach ocienionych czuje się jeszcze powiew zimy. – Cóż chcecie, przecież to jeszcze marzec, wtrącił Misza. Gerbera przyniesiona przez nich dla Lutki rzucała barwną plamę na grzbiety książek. – A właściwie, prawie koniec marca; zaraz, zaraz; czy to nie dziś mamy Józefa? zakrzyknęła Lutka. – No, jakże; Józefinki! Byłabym zapomniała. – Czy już czujesz się lepiej? spytała Iza. – No wiesz; ta grypa! Lutka wzruszyła ramionami. – Macie tego samego wirusa, to kapitalne! ucieszył się Misza. – Kafka, podjął Zeno – ma elementarnie pierwotny stosunek do świata; jest – znów coś mówili o śnie, Iza chwaliła herbatę Lutki, że przywraca ją do życia. Gdy mówili o postaciach zwalonych pod stół w jednej ze scen „Zamku”, Szymon zagapił się bezmyślnie na stół Miszów, na którym stały naczynia i kwiaty, i wyobraził sobie wtedy właśnie ten obraz, który oto miał przed sobą w pokoju, z którego wyłaniał się teraz Tekstil, popychając przed sobą barek na kółkach; stół jako nagrobek; sarkofag. 102 Tekstil, przyciągając na balkon dodatkowo dwa fotele, zgasił w pokoju światło. – Pytał pan, jakie czynniki moim zdaniem sprzyjają dziś integracji społeczeństw, podjął podsuwając Szymonowi talerzyk i szklankę. – Oczywiście, że przede wszystkim nauka i sztuka; nawet niekoniecznie ta przez duże „S”; egzemplum – piosenka. Ale nie tylko to; także turystyka na przykład. Tekstil zapalił świece. – Dobrze jest jednakże widzieć, co się je, mruknął nakładając z półmiska plastry zimnego mięsa w sosie. Szymon także nie dał się prosić. Był już porządnie głodny. Jedli chwilę w milczeniu. Kostki lodu przy unoszeniu szklanek dźwięczały cienko, srebrnie. Gin miał wyraźny smak jałowca i jego zapach. – Bo cokolwiek sądzimy o podziałach świata, głód porozumienia, głód dialogu, pęd do wymiany myśli, w ogóle doświadczeń, a więc pęd do zjednoczenia się ludzkości jest dziś wprost niebywały; ludzkość naprawdę chce zażywać pokoju: ciekawi ją już nie tylko drugi ląd, szczyt góry, dno mórz i tak dalej, ale cały wszechświat; czy pan przeczuwa konsekwencje tego? Proszę pomyśleć: oto został napoczęty szmat przestrzeni kosmicznej, ależ to niebywale poszerza oddech! Komu będzie się chciało gnić w okopach czy w dżungli o głupią miedzę, skoro przed nami bliskie rozwiązanie zagadki Marsa i Wenus, a dalej – kto wie! – Marzyciel z pana, zaśmiał się Tekstil zapalając wonnego papierosa. Ze swej strony wdał się – formując z dymu zgrabne kółka – w snucie analogii między początkami tego tysiąclecia i jego schyłkiem. – Wyprawy i odkrycia geograficzne i podbój kosmosu; piractwo na lądzie i morzu, i piractwo powietrzne; wojny święte i w ogóle stany wojny: wmanewrowywanie w to ludzkich mas; w imię kościoła; albo cesarstwa. Przepaście społeczne między stanami i przepaście między stanem posiadania; uprzywilejowanie rycerstwa. Dżungla obyczajowa, okrucieństwo i rozbój. Wydreptywanie pomostów przez handlowy trakt; o, przepraszam, a sztuka, a rzemiosło, wędrowne terminowanie u mistrzów? jednak to w mniejszym stopniu.. jedźmy dalej: spychanie wielostronnej dociekliwości człowieka w kanał dogmatu, z którego ten – a widzi pan? – przecież wywinął się w jasność odrodzenia, rozprostowując długo stulone skrzydła na pełną szerokość; no, może nie na aż tak pełną i nie każdy; oczywiście upraszczam, to nieuniknione, zaśmiał się Tekstil. – Nieuniknione przy opowiadaniu sobie krzepiących bajek. – Czy nie widzi pan także analogii między dzisiejszym ruchem turystycznym (olbrzymim!) i dawnymi wędrówkami ludów? Szymon ze smakiem schrupał długi słony paluszek. – Albo najazdami barbarzyńców.. z tym, że dziś często ci bardziej oświeceni, lub przynajmniej ogładzeni posiadaniem pieniądza, najeżdżają kraje; zauważył pan to? i to im bardziej zacofane gospodarczo, tym chętniej je się odwiedza w pogoni za egzotyką, prymitywem – Mówili o niezmiernych korzyściach wypływających z tego dobrowolnego mieszania się kultur i obyczajów. Niekoniecznie przez osobisty udział; proszę pamiętać o środkach przekazu; film, telewizja – Tekstil znów się nachmurzył: – Te moje Pitry! westchnął – zresztą nie tylko oni i z tym właśnie bieda; z równą ochotą będą realizować obraz antywojenny, jak melodramatyczną czy erotyczną scenkę.. niekiedy zupełnie pozbawioną sensu i smaku. Ale oni, pojmuje pan, sądzą zwykle, że wiedzą lepiej, co „chwyci”;. Denerwujące jest, nieprawdaż, jeśli ktoś wyrokuje w imieniu rzesz, co też tym rzeszom powinno lub nie powinno się podobać. Miałem taką z nimi przygodę – Szymon, ukołysany dobrym jadłem i napojem, prawie nie słuchał opowiadanej sobie anegdotki, rzucając wszakże w odpowiednich odstępach czasu jakieś zagrzewające rozmówcę „aha”, „czyżby?”, „niebywałe”, „kapitalne!”.. Wędrowne, mleczne kule obłoków nadal igrały nisko z rzednącym już mrokiem ogrodu, z jego drzewami opadającymi stromizną w dół; więc nie była to ani ta strona domu, ani ten ogród, którym szedł pośród strachów? – Gdzie ja właściwie jestem? spytał. 103 – Tak, roześmiał się Tekstil – to jest pytanie na czasie: gdzie ja właściwie jestem; szukanie własnego, nieprawdaż, miejsca.. to jest to. No, ale pan, jaki zaproponowałby nam model życia? Szymon zapalił kolejnego papierosa. – Zapewne oczekuje pan po mnie jakichś wielkich słów, ale czy wielkie słowo pasuje do tak małego życia? Po prostu.. dać ludziom żyć, spojrzał na blednący mrok ogrodu. – Czyli pozwolić im oddychać, spoglądać, bez pośpiechu w siebie i na ten świat. – Ba, trzeba być sytym, żeby tak bez pośpiechu – – Właśnie; ale to już się mieści w maksymie: dać ludziom żyć; pozwolić im na to po prostu; niechże się wreszcie rozprostują, rozumie pan, zarówno myślą, jak i grzbietem; swobodnie, pełnie, każdy na swój sposób, bo, rozumie pan – – Tekstil, można cię na momencik? – Chwileczkę! – Tekstil! naglił Pietia. – To ja już pójdę, rzekł Szymon wstając. – Miło mi było z panem tak tu sobie.. a może chciałby pan tu zostać? Ulokujemy pana.. nie? Więc proszę tędy i za zakrętem w lewo schody w dół; raz jeszcze – – No, myślał Szymon – no; trzeba by wreszcie stąd – rozejrzał się jeszcze w hallu za toaletą. – Trzysta sześćdziesiąt pięć sal; tyle, co dni w roku.. czyż rok we wszystkich swoich fazach nie znaczy tyle samo co jedno życie? Kto wie, czy gdyby się tak z całą świadomością swego istnienia pogrążyć w tym odcinku czasu, w czterech porach roku, we wszystkich jego fazach raz jeszcze – Musiał się zagapić, bo za zakrętem schody znów prowadziły w górę. Cofnął się korytarzem, ale już nie odnalazł tej toalety, której uchylone przedtem drzwi musiał wychodząc zatrzasnąć, bo teraz oto zlały się z wzorem tapety szczelnie pokrywającej ściany; nie potrafił też odnaleźć powrotnej drogi na balkon. Korytarze, które niecierpliwie przebiegał, były łudząco do siebie podobne. – A może Tekstil pomylił górę schodów i ich dół! Szymon z rezygnacją wspiął się na pierwsze nadarzające się stopnie, nie wdając się w dalsze badania, czy to są te właśnie schody, czy inne, i pchnął jakieś drzwi. Znalazł się nieoczekiwanie na małym dziedzińcu, gdzie pośród ośmiu cembrowanych studzien krążyła w świetle jupiterów długowłosa dziewczyna i pochylając się nad kolejną studnią, zadawała jej głębi nowe, ale dziwnie znajome mu pytanie: daa? pa - pa? pa paa? pa - pa paa? pa pa di – Ależ.. to chyba jest partita, zdążył pomyśleć Szymon, kiedy poczuł dyskretne klepnięcie w ramię. – Pan pozwoli, powiedział mężczyzna stojący za nim, czyniąc jednocześnie gest, jakby odginał klapę szarej marynarki. – Piet jestem; Piet, przedstawił się i powtórzył z naciskiem. – Pan pozwoli ze mną. Szymon ruszył za nim posłusznie. Szary mężczyzna (Piotr?) powiódł go za jakąś boczną kolumienkę. – Dokumenty proszę, szepnął dyskretnie. Szymon skwapliwie podał mu trzymany już w pogotowiu paszport. – Taak, Piet ważył go chwilę w ręku – taak.. a może przejdziemy raczej w jakiś ustronny kąt.. nie chciałbym tak tu pana deranżować na oczach pańskich i moich przyjaciół, to żenujące, nieprawdaż, dla nas obu. Udali się bocznym wejściem na kręte schody i dalej, do jakiejś jakby poczekalni, gdzie dwu 104 mężczyzn ślęczało nad wypełnianiem znormalizowanych druków. – O co właściwie chodzi, bąknął Szymon. Był już porządnie zmęczony. Głowa pękała mu wprost z bólu, jak zwykle, gdy przeholował z ilością wypalonych papierosów. – Spokojnie, spokojnie, tylko nie denerwujmy się, rzekł jego przewodnik i niosąc przed sobą dokumenty Szymona zniknął za obitymi dermą drzwiami, na klamce których kołysała się tekturka z napisem: „Nie wchodzić. Egzamin”. Szymon sennie zagapił się w pakuły wyłażące spod naddartego obicia na drzwiach. Podłoga w poczekalni była zaśmiecona niedopałkami papierosów i zewłokami ciem. Dwaj mężczyźni, rzucając od czasu do czasu na Szymona ostrożne spojrzenia, porozumiewali się ze sobą szeptem. Szymon po chwili wahania zapalił z obrzydzeniem kolejnego papierosa, starając się palić teraz samymi ustami, bez zaciągania się dymem. Obok na stoliku leżała rozrzucona bezładnie pedeprasa, z której, jak zdążył zauważyć kątem oka, ktoś już powycinał niektóre zdjęcia. – I cóż to wszystko może oznaczać, denerwował się. Znów powiódł oczami po tym przygnębiającym wnętrzu, próbując dociec jego przeznaczenia. Wokół nie osłoniętej żarówki trzepotała się furkotliwa ćma. Coraz to inna. Jakby każda kolejnym spalaniem się w płomieniu czyniła plac swej następczyni, pozwalając tej także runąć z oparzeliną skrzydeł w bełkot nicości – Co ja tu za bzdury! ocknął się Szymon i zerknął na zegarek. – Trochę to wszystko za długo – – Tip, co ja, u diabła, pisałem o wuju Algu wczoraj; pamiętasz może? szepnął przenikliwie młodszy mężczyzna, trąc z zafrasowaniem nie ogolony policzek. – Wykazywałeś go? Top, oszalałeś chyba; wiesz chociaż, czy on w ogóle żyje? – Diabła tam wiem.. musiało mi się jednak o nim coś chlapnąć.. ale co też ja mogłem takiego, jak myślisz, Tip! Mam tu takie, kapujesz, konkretne w związku z nim pytanie.. za boga nie mogę sobie nic więcej przypomnieć poza tym komicznym szczególikiem, że był bodajże siostrą mojej matki.. co mówię; bratem raczej.. czy to aby nie tym, którego poniosło w świat, zanim ona się urodziła.. nie; zanim ja się urodziłem.. nie; zanim – – To świetna wersja, Top; mam na myśli ten kawałek o wuju, który był siostrą twojej matki; trzymaj się tego! Ja mam tu lepszy numer, słuchaj tylko: co robiłem 13 kwietnia bieżącego roku o godzinie 5.30; chwytasz ten haczyk? Oczywiście spałem; ale z kim? uważasz.. chodzi o jego Iksjonę; no więc co ja mam z tym począć teraz, Top! – Zataić! też pytanie: absolutnie zataić! Honor damy – – A jeśli ona, jeżeli Iksjona mu o tym.. rozumiesz? I teraz ani tak, ani siak! – Pan pozwoli, rzekł Piet do Szymona, wystawiając na moment głowę zza drzwi. – Teraz będą mnie trzymać w szachu za ten punkt, szeptał z zafrasowaniem Tip. – Ani tak, ani siak, rozumiesz; i już mnie mają! Szymon wszedł do gabinetu i zajął miejsce naprzeciw Egzaminatora siedzącego za biurkiem. Jego przewodnik zatrzymał się przy drzwiach. – Drobnostka, nie denerwujmy się, drobnostka, rzekł jowialnie Egzaminator i głośno wydmuchał nos w kraciastą chustkę. – Ot, dajmy na to, takie pytanie: co pan tu robi? – Tu? – No właśnie; w tym gmachu. Szymon wyraźnie się speszył. Potarł nerwowo ręce i spostrzegł ze złością, że ma spocone dłonie. – Spokojnie, tylko nie denerwujmy się, rzekł dobrotliwie Egzaminator, zerkając dyskretnie w teczkę z jakimiś świstkami, którą wyłożył przed nim Piet. – Szuka pan tu czegoś, nieprawdaż? podpowiedział, gdy milczenie Szymona zaczęło już stawać się męczące dla nich wszystkich. – Ach, tak, ucieszył się Szymon spoglądając na niego z wdzięcznością. – Szukam.. w pewnym sensie tak to można określić. 105 – No, no? A widzi pan, roześmiał się Egzaminator odnotowując sobie coś na świstku w teczce. – A więc czego pan szuka właściwie.. wyjścia, Piotra czy markizy? Szymon zarumienił się gwałtownie. – Czy przygotować pomoce audiowizualne? spytał usłużnie Piet i na przyzwalające skinienie Egzaminatora jął majstrować coś w kącie przy długim stole, obok którego mieściło się coś w rodzaju tablicy rozdzielczej. – Kto to jest Piotr? spytał Egzaminator. – Nie wiem.. nie wiem właściwie; chociaż poniekąd biorąc pod uwagę te.. najogólniej mówiąc – – Markiza? Egzaminator unosząc jedną brew wyżej notował coś sobie. – Otóż w tym względzie również, choć – być może – wyda się to panu cokolwiek zabawne.. również i co do niej nie umiałbym nic bliższego.. to znaczy, tak! oczywiście; wiem, że prowadzi żelazny sklep.. ona lub mąż.. i że ich syn czy nie Paul? zginąć miał jakoby na froncie. – Na jakim? – Co do tego, niestety, nie umiałbym nic.. tam jakoby miał mieć miejsce skandal.. w tej rodzinie; lub raczej dramat; czy nie kazirodztwo? – Aż tacy skąpi? zakpił Egzaminator i znów wydmuchał nos w kraciastą chustkę. – Słucham? bąknął Szymon zbity z tropu. – Tak dalece, powiadam, byli skąpi! zaśmiał się Egzaminator. – Woleli, żeby t o zostało w rodzinie! – Ach, istotnie; nigdy nie wpadłoby mi na myśl.. to nader trafne sformułowanie, które pan ot, tak, na poczekaniu, próbował ująć Egzaminatora pochlebstwem Szymon. – To był cytat; nie czytuje pan klasyków! mruknął cierpko Egzaminator i znów dyskretnie zajrzał do wyłożonej przed sobą teczki. – No, ale idźmy dalej: otóż.. powiada pan, że sam nie wie, kogo pan szuka.. interesujące; a skąd się pan tu wziął? Szymon poprawił się na krześle i zerknął niespokojnie w stronę Pieta, który włączał różne wtyczki do różnych kontaktów, zapalał światełka i manipulował śrubkami. – Przyprowadzono mnie.. to znaczy, przyprowadzili mnie tutaj Alberto i Manieczek.. tacy moi tutejsi przyjaciele. – Duże słowo; bardzo duże: przyjaciel, mruknął Egzaminator notując coś sobie. – Nazwiska? No, proszę o nazwiska tych dwu. – Zabawne, uśmiechnął się Szymon z wysiłkiem. – I nieprawdopodobne.. to znaczy, panu może się takim wydać.. ale nigdy jakoś nie złożyło się.. żeby zapytać. Egzaminator uniósł znowu brwi i spojrzał na Szymona z nieopisaną troską. Piet zbliżył się bezszelestnie do biurka i przyjąwszy jakieś dane sobie na ucho zlecenie opuścił gabinet. – Pan mnie zdumiewa, rzekł Egzaminator łagodnie. – Może wolałby się pan trochę przygotować do odpowiedzi? – Nnie, bąknął Szymon zezując niespokojnie na piekielny stół ze zwojami drutów, kabli i lamp przygotowanych przez Pieta. – Jest pan wierzący? Egzaminator wstał był ze swego fotela i teraz pochylał się z zatroskaniem nad Szymonem. – Raczej agnostykiem; myślę, że tak bym to określił, chociaż – – Czy pański dziadek sympatyzował z Garibaldim? natarł Egzaminator, pochylając się nad nim jeszcze niżej. – Och, mam nadzieję.. w każdym razie babka z pewnością. – Kongres wiedeński? – Tysiąc osiemset piętna – – Tysiąc pięćset czterdzieści trzy? 106 – De revolutionibus orbium caeles – – Kurosawa! – Akiro. – 16–W, 10–W – Nnie.. niestety nie – – Kolumb! – 1492.. biorąc rzecz jasna (pod uwagę odkrycie Am – – 2 x 2! – Około.. czy nie około czterech? niby to zafrasował się Szymon. – Brawo, figlarz z pana, zawołał Egzaminator prostując się i znowu natarł. – Ślady? – Jakie ślady? – No.. powiedzmy, do ośrodka, wpił się wzrokiem w źrenice Szymona. – Do ośrodka? – P.I.O.T.R.; no? Cóż to by mógł być za skrót; co mógłby oznaczać? – Jak boga kocham nie wiem. – 10–H? – Pojęcia nie mam. – No tak, no tak; cóż, proszę zatem skorzystać z pomocy, ależ bardzo proszę. Egzaminator powiódł lekko opierającego się Szymona w stronę piekielnego stołu. – Wystarczy panu kwadransik? Myślę, że tak. Obaj już chcemy spać, nieprawdaż? A mnie, uwierzy pan? wciąż jeszcze pewnie wygląda moja małżonka.. biedactwo; co to za kobieta, co za święta kobieta! Nie uwierzy pan jak to słodkie stworzenie przeżywa każdy mój spóźniony powrót. Szymon, oszołomiony, wysłuchał wskazówek Egzaminatora, który wycofał się teraz do poczekalni, żeby – jak powiadał – odprawić stamtąd tych dwu wałkoni. – Jakże ja przywiązałem się do życia! kołatało Szymonowi po głowie. Desperackim ruchem umieścił się we wskazanym sobie fotelu i nacisnął pierwszy guzik. W umocowanym przed nim okienku ukazał się salon kosmetyczny.. przezrocze salonu.. Zaskoczony w najwyższym stopniu ujrzał oto siebie leżącego wygodnie z nogami w misie.. dziewczyna ze szronem perłowej szminki na wardze pochylała się nad nim zalotnie. Nacisnął powtórnie guzik. Przesuwały się przed nim kolorowe obrazy – film z długiej chwili tej jego tu obecności: oto Sejfa grożąca mu paluszkiem, oto łysa głowa Tekstila skłaniająca się ku niemu w poufnym zwierzeniu, oto Peter wręczający mu paczkę papierosów, oto on błądzący pośród łudząco podobnych do siebie schodów i korytarzy – – Sen, wszystko to sen? myślał Szymon naciskając w gorączkowym pośpiechu guzik, który za każdym pociśnięciem odsłaniał przed nim raz jeszcze zarówno zapamiętane, jak i przegapione momenty tego wieczoru, znieruchomiałe teraz przezroczyście i podbarwione technikolorem.. czy to nie Jul zwierzał mu się po którejś ze swych podróży, że tak właśnie demonstrował mu swój dorobek jeden z artystów.. w postaci przezroczy – Skołataną myślą odbiegł ku podniebnej pracowni Jula, gdzie na spokojnej wodzie muzyki Haendla kolebał się tamten okręcik wydłubany z łupiny orzecha.. albo już może dopływał we flet Mozarta.. gdy przyciszony szept Izy i Jagi.. i płomień świec.. między tym ogon kota także jak flet.. czarny.. i jak flet wieże gotyckie wyglądające do okien.. ich grynszpanowe dachy.. i grynszpanowe oczy kota.. albo jak oczy z posągów egipskich bogów.. znów flet.. i teraz z kąta pracowni wyłaniają się ptasie łebki mrocznych figur Jula – zdumione; i równie mroczne, trójkątne zarysy tych jego jakichś stryszków czy daszków rozszczepionych od wewnątrz przeciekiem światła, które przełamuje ich geometryczny kontur wprowadzając do tego, co ścisłe i wymierne, niepokój; znak zapytania. 107 – I co; jakże się czujemy w obecności Oka, he? zagadnął Szymona znienacka Egzaminator. Przycisnął obok jakiś inny guzik, pozwalając wsłuchać się na chwilę w balkonowe dociekania jego i Tekstila („Rozdzieleni.. tak, ale wbrew naszej woli jesteśmy rozdzieleni.. prawie jak Romeo i Julia”, mówił właśnie Szymon i, zapewne, sądząc po zniekształceniach głosu na taśmie, zaśmiał się. „O ile kompleks Edypa wykłada się jednostkowo, kompleks Romea i Julii można by rozciągnąć na całe grupy plemienne” –) – Oko społeczne, powtórzył Egzaminator drapiąc się ospale po owłosionym torsie. – To nam znacznie upraszcza sprawę, nieprawdaż, kiedy chcemy sobie wyrobić pogląd na danego osobnika.. rozmawiam z panem tak oto szczerze, bez ogródek, bo pan mi się podoba; tak. Pan mnie ujął, ujął ogromnie.. tak; od razu widzi się, że jest pan kimś. A dziś tak mało ludzi jest prawdziwie zatroskanych światem.. nieprawdaż? Ja, widzi pan, szukam przyczyn tego stanu rzeczy.. badam. Czy rozdźwięk i przedział między życiem prywatnym i publicznym nie jest tu przypadkiem główną przyczyną sprawczą? Próbuję te przegrody niwelować.. tak; to niełatwe zadanie, musi pan przyznać; i w dodatku odczuwam brak inteligentnej, wrażliwej kadry współpracowników, którzy umieliby docenić wzniosłość naszej żmudnej, niewdzięcznej służby dla ludzkości.. zapali pan? Gdyby w jakiś sposób ten odcinek pracy nazwany przez nas roboczo kryptonimem Oko zainteresował pana.. nie? Wielka szkoda; mógłbym panu to i owo ułatwić.. (a nawiasem mówiąc, ten, kto jest władny ułatwiać, władny jest też utrudniać, he, he.. żartuję!) Stanowczo nie? Ogromnie żałuję; pan mnie ujął, ujął ogromnie.. właśnie takich ludzi jak pan potrzebujemy.. nie? No, cóż; wobec tego króciutko: 10–H? – Nie mam pojęcia. Egzaminator podsunął Szymonowi znienacka puste pudełko „mdm” z rysunkiem dwu serc i odciśniętych śladów. – To pańska własność? zapytał zakrywając je zaraz szeroką, owłosioną ręką i gdy Szymon skinął potakująco głową, znów odnotował coś sobie spinając jednocześnie pudełko z resztką świstków. Teraz uruchomił dodatkowy projektor i wyświetlił na ekranie powiększoną odbitkę obrazkowej historyjki zaprogramowanej przez gotycką panią w kawiarni. – Jaki to szyfr? zagadnął Szymona i wręczając mu wskaźnik z brzozowego pręta, kazał mu się przybliżyć do tablicy ekranu i objaśniać sens kolejnych rysunków ze szczególnym uwzględnieniem znaków 16–W, 10–H. – Dlaczego zaraz szyfr! żachnął się Szymon. – Jednak interesuje mnie pańska interpretacja tej historii; zechce pan podpowiedzieć mi własną koncepcję.. bardzo będę zobowiązany. – Być może.. są to inicjały.. bliskich sobie osób.. jakiś dramat miłosny.. uwarunkowany historycznie, zaczął niepewnie Szymon i nagle zalała go dogłębna fala wstydu. Odczuł wzmożoną lepkość tego wnętrza, do którego przyklejały się oto kolejne intymne strzępy jego „ja” nicowane na taśmach, przeżuwane przezroczem; – Jakże to, mam tak stać, nikczemnie nagi i nikczemnie przestraszony, wciągany krok po kroku w ten pętający mnie szlam; i przypomniał, że gdy dopadły go pierwsze szpony ich świateł w ogrodzie ze strachami, miał jeszcze w sobie wolę walki lub przynajmniej wolę oporu.. któremu pozwolił się rozmyć w gładkości kolejnych sal i korytarzy. – Odmawiam dalszych odpowiedzi! zawołał odrzucając z pasją brzozowy pręt. – Pańska interpretacja rysunku całkowicie zadowoliła mnie, rzekł spokojnie Egzaminator. – Tak, to wyjaśnia sprawę. Zechce mi pan wybaczyć to długie nagabywanie.. służba nie drużba; prawda? Musi pan zrozumieć całą zawiłość tej sytuacji; w obcym domu nocą wałęsa się pan, ot, tak sobie; nikt nie zna pana i pan nikogo nie zna.. mimo że zdaje się pan kogoś szukać.. ktoś także poszukuje pana.. tak, poszukuje; jakże byśmy inaczej ośmielili się trudzić pana.. a co, jeśli ten teren, powiedzmy, jest terenem szczególnym.. wyłączonym spod obserwacji? A jeśli, 108 powiedzmy, dom ten jest obcym wtrętem szczególnego rodzaju w organizmie tego miasta czy nawet kraju.. proszę wejść także w moje położenie. – Pańskie położenie zupełnie mnie nie interesuje, rzekł Szymon chłodno. Z prostokątnego ekranu, na którym majaczyły wciąż jeszcze linie rysunku, tryskał ku niemu rześki pył spłukujący lepkość potu i smrodu. – Proszę o zwrot dokumentów. – Już służę panu, momencik, sapnął Egzaminator ujmując słuchawkę dzwoniącego telefonu. – Halo? powiedział – Halo?.. tak, zdrów i cały.. sprawdziliśmy tożsamość.. jakże mógłby zaginąć!.. głupstwo; odeślę go panom.. tak, myślę, że za kwadransik będzie już.. w porządku, ale cóż znowu, drobiazg.. zupełny drobiazg! – Otóż i pańscy przyjaciele, zaśmiał się, składając wolno dokumenty Szymona. – Narobili alarmu.. niepotrzebnie, jak się okazuje.. całkiem niepotrzebnie.. swoją drogą, mógł pan wspomnieć bodaj słówkiem, że to Fat proteguje pana.. to by nam uprościło.. no; cały i zdrów, może pan teraz do nich dołączyć; niecierpliwią się bardzo, bardzo, dorzucił z powagą. Do gabinetu wsunął się Piet. – W porządku? spytał. – W absolutnym porządku, świetnie się pan spisał, Piet. Odnaleźć tego oto naszego przyjaciela.. nawiasem mówiąc, czy pan wie, że to protegowany Fata? Ho, ho! odnaleźć wśród tylu zakamarków.. no, powodzenia. Szymon skłoniwszy się chłodno ruszył za Pietem. – Proszę najkrótszym przejściem wyprowadzić mnie na ulicę, zażądał. – A pańscy przyjaciele? zatroskał się Piet. – Są tacy zmartwieni, tacy zmartwieni! – Proszę wprost do wyjścia. – Tam stanął zakład.. rozumie pan; taki niewinny, towarzyski zakład w związku z panem.. Alberto właśnie zwierzył mi.. jest niepocieszony! To miała być pyszna zabawa.. markiza stawiała przeciw Fatowi, że pan pozostanie w ogrodzie i nie ośmieli się.. naprawdę nie chce pan tam pójść do nich? – Mówiłem już: proszę najkrótszą drogą – – Mam interesujące zbiory.. rozumie pan; zdjęcia mężczyzn.. kapitalne. Trzy kroki stąd. Unikaty swego rodzaju; może na krótką chwilę zechciałby pan – – Niechże mi pan nie zawraca głowy duperelami. – Jak pan woli.. mój przyjaciel Tekstil – – Długo jeszcze będziemy tak krążyć? – Tu są dwie strefy.. pan wybaczy. Więc naprawdę nie wraca pan do przyjaciół? A jeśli Fat mnie zapyta.. w porządku; będę musiał coś sam wymyśleć.. on taki drażliwy.. stanowczo nie? Wobec tego zmienimy trochę kierunek, momencik. Piet zbliżył się do automatu i manipulował przy nim chwilę. – Musimy ze zrozumiałych względów przestrzegać tu pewnych.. reguł. Skoro obstaje pan przy swoim postanowieniu, będę zmuszony prosić, by zechciał pan jeszcze przez moment podporządkować się naszym hm.. konwencjom. Wprowadził Szymona do jakiejś windy, która powiozła ich w górę, potem szli długim korytarzem i znów zjechali windą, tym razem w dół, do mrocznego pomieszczenia cuchnącego ropą, i Szymona obiegły znów lepkie macki strachu. Usłyszał miękkie stąpnięcia i poczuł na twarzy czyjś kwaśny oddech, szarpnął się, ujęto go z drugiej strony pod ramię. – To konieczne, wybąkał Piet, prowadzili go w stronę mrocznego, wydłużonego kształtu. – Gol podrzuci pana wozem w dowolny punkt miasta, wyjaśnił Piet; i usadowili go na tylnym siedzeniu. Wóz z miejsca ruszył ostro; w tyle ledwo mignęła sylwetka Pieta machającego ręką; brama samoistnie otwarła się i zamknęła za nimi. Pędzili wąskimi ulicami przez zupełny mrok, Szymon jednak odbierał wrażenie, że Gol specjalnie mylił kierunki, kołując przez uśpione miasto. Nie odzywali się do siebie ani słowem. Szymona jeszcze i teraz nie opuszczał lęk, gdy patrzał na 109 kwadratowe bary Gola i twardy zarys jego szczęki.. był zdany na łaskę tego milczącego goryla, który oto wiózł go, nie pytając o zgodę, w niewiadomym kierunku. Zdawało mu się, że dojrzał krągłą bryłę grobowca Cecylii Metelli. byliby zatem dotarli aż w pobliże Katakumb? Gol wziął ostry wiraż, być może zawrócił teraz do miasta. Szymon chciwie przylgnął oczami do szyby wozu. Tak, to mogła być via Appia Antica.. wśród cienistych pinii. Zdawało mu się, że mijają Porta Appia i akwedukty ciągnące się przy łuku Serviusa.. zatem byłaby to via di Porta Sebastiano ścieśniona pośród murów, nad którymi pięły się ogrody i którą w takim razie właśnie minęli. Przełknął ślinę nie tyle z potrzeby, co dla sprawdzenia, czy organizm jego funkcjonuje, czy można mu ufać. Był napięty wewnętrznie do ostatnich granic, nie umiał przewidzieć, czy wybuchnie krzykiem, czy szlochem, jeśli jego myśl trzymana dotąd w odwodzie („odłóż to jeszcze na moment, odłóż to sobie, odłóż”) wymsknie się spod kontroli i stoczy się z tej krawędzi w sam dół; w bełkot okiennych huśtawek nad oszalałym wizgiem ulicy, nad jej zjeżoną czeluścią.. z której wypełzną szczury; szarą ławicą. Skokiem wewnętrznym, rozpaczliwym odbiciem raz jeszcze udało mu się przerzucić cały ciężar istnienia na oko; oko rejestrujące; niechybotliwe; które patrzyło za niego; patrzył więc i po zwolnionym oddechu poznawał, że udało mu się przekręcić w środku siebie tamten drażniący kontakt. Zdawało mu się, że wspięli się teraz na wąski garb tej zakrzywionej, bezludnej uliczki, której nazwy nie umiał sobie przypomnieć.. szlak rzymskich kurtyzan, powiedział wtedy Nemo, pokrywając zakłopotanie śmiechem, gdy szli we trójkę, z Rositą, tędy od Term Karakalli brodząc nieomal wśród porzuconych prezerwatyw przez kilkaset metrów aż do kościółka na skarpie, za którym skręcili w stronę tych ogrodów i grobowców przy via di Porta Sebastiano – Nemo, Rosita.. moje jasne duchy – Według jego obliczeń powinni by znajdować się teraz przy Termach Karakalli. Dojrzał wzmożone światła jakiegoś placu.. czy nie piazza Ostiense! Na to wskazywałby cień piramidy z cmentarza dla innowierców. – Proszę mnie tu wysadzić, powiedział. Gol zahamował gwałtownie i gdy pisk opon nie przebrzmiał jeszcze w mroku, otworzył bez słowa drzwiczki wozu. Szymon wyprostował się i wciągnął głęboko powietrze.. byłże już wolny? Dreptał w miejscu, spoglądając nieprzytomnie to na światła odjeżdżającego wozu, to na pustkę ulic. Nie pamiętał, dlaczego zatrzymał się właśnie tu; nie wiedział, gdzie mógłby teraz pójść. Przylgnął do dźwięku imienia Izabeli, ale imię to nie mówiło mu nic, zupełnie nic, było pustym dźwiękiem, który wzmagał jeszcze poczucie osamotnienia. Chwiejąc się i uginając nisko kolana, wlókł się to w jedną, to w drugą stronę, dziwiąc się nagłemu ciężarowi ciała, które dźwigał jak coś obcego. Zdawało mu się, że linia cmentarnego muru, pośród którego nieoczekiwanie się znalazł, jest uchylającą się linią widnokręgu, której nigdy nie uda mu się pochwycić, do której nigdy nie zdoła się zbliżyć. Jednakże szedł, szedł, ciągle szedł, pokonując jakieś bramy, które uchylały się za nim dopiero po ich sforsowaniu, szedł, ciągle szedł – Spoza bielejącej plamy, piramidy, na łapach z czerwonych ogni podnosił się oto lew brzasku. Szymon zachwiał się. I zdawało mu się, że z cienia piramidy wyszła olbrzymka, bogini Levana, i poderwała go w górę, i przez długą chwilę trzymała go na wyprężonych nad głową rękach jak sztangę; a potem złożyła go delikatnie na ziemi między zielone jaszczurki w zakątku murów, gdzie róża z grobu Keatsa i Shelleya wpinała się w różę z grobu Wordswortha – I kiedy tak przywoływany do życia przylgnął do mokrych traw, do wilgotnej ziemi, zdawało 110 mu się, że oto po raz pierwszy, i tylko ten raz, spogląda na perłę nieba, że po raz pierwszy, i tylko ten raz, widzi poranną chwilę wzgórz wiecznego miasta. Dźwignął się z ziemi i – zdawało mu się – jął się wspinać ku tym wzgórzom, wstępować ku nim, wstępować – Ale szedł nie ruszając się z miejsca, obramowany przestrzenią, przechylony do tyłu, pracowicie poruszał ramionami; jego ręce ugięte w łokciach mogłyby przypominać skrzydła, gdyby nie to, że poruszały się na zmianę; nie równocześnie; i że nie wzbijały go w powietrze ani nie posuwały do przodu, choć – z takim wysiłkiem! – zmagał się nimi z oporem przestrzeni. I nie posuwały go do przodu kolana, choć unosił je przecież w tym monotonnym, dążącym ku czemuś rytmie.. ani stopy, którymi pracował sumiennie w miejscu i w miejscu; wspinając się bezustannie. 111 GLOSA: Z WYCIECZKI 112 W tym labiryncie gdzie na każdym zakręcie inna inny zachwala kłębek z nicią coraz to inną wabiąc barwą nabyłam igłę z naparstkiem i motek na próbę odwijam czy starczy bodaj na scerowanie dziury na pięcie herosa bodaj na owinięcie wokół palca bodaj na – nie starczyło i oto znalazłam się pośród was w labiryncie gdzie wszystkie nici są za krótkie prócz nici firmy Alfa prócz nici firmy Beta prócz nici z nici których chwilowo zabrakło odwijam czy bodaj na ścieg znak koślawy że tędy mnie wiedli nie starczyło i oto znalazłam się pośród w labiryncie gdzie już inna Ariadna inny zachwala kłębek lub namiastkę kłębka lub cokolwiek zamiast – niechże więc będzie to zamiast dla wszystkich to samo zamiast nie starczyło i oto znalazłam was pośród was w labiryncie a tamta ściana to nie żadna ściana to ściana ściany a ta ścieżka to nie żadna ścieżka to ścieżka ścieżki 113 a ten znak wydrapany na murze to donikąd znak to znak samego znaku jak tu cuchnie od potu czekania od potu spocenia jak tu dudni od przebierania nogami w miejscu i w miejscu – teraz weźmy się razem za ręce trzymajmy się mocno teraz wychylmy się wszyscy za – zawsze za tamtą ścianę za – jeszcze o jedną dalej za – zawsze w to OBOK nie ma się czego bać w każdym razie w tym labiryncie nie ma labiryntu innego nie ma się czego bać w każdym razie to nie w tym tutaj jest tamten drugi to ten jest w tamtym. 114 TAMTA CHWILA, TIVOLI (zapiski Nemo) 115 żaden nie jest nawet skończony, ale to nie ma teraz znaczenia. Do brulionu listów dorzucam na chybił trafił kilka kartek z notesu, możesz zacząć czytanie od którejkolwiek z nich, kolejność nie jest gdybym napisał, że chcę ciebie widzieć, skłamałbym. Im bardziej zwiększa się odległość między moim okiem i ramieniem a uchwytnością tego, co stanowi o tobie, tym pełniejszy jestem ciebie; przepełniasz mnie. Jestem już bardziej tobą niż sobą. Czuję się jak młoda dziewczyna i nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś zawołał za mną: Ros – ważna. Pisane były w różnych porach dnia, nocy i tygodni, ale wszystkie można by sygnować datą; tamta chwila, Tivoli. Bo tylko ona we mnie jednakże sam opowiadał o tym jakoś inaczej i, być może, nastąpiło tu pewnego rodzaju „przeniesienie” jak z tamtą zakonnicą, o której opowiadałem Rosicie, a ona spytała mnie, czy to, co słyszałem w tamtym śpiewie, na pewno pochodziło od zewnątrz, czy też tkwiło po prostu w głębi mnie.. czemu więc jest taki niespokojny? Odnoszę wrażenie, że i on powziął jakieś podejrzenia. Opowiadał mi też niesamowitą przygodę, jaką tu przeżył zaraz po przyjeździe w ogrodach Florencji; to by mi się właśnie zgadzało z tym. Potem zeszliśmy na tę wariatkę z kaplicy, Szymon także jest pewien, że to ta sama z Forum Romanum, ta od: „a teraz idźcie i rozpowiadajcie o mnie”. – To coś jak ten twój „koń trojański”, zakpił Szymon. „Idźcie i rozpowiadajcie”; z tej musi być dopiero numer; powiedziała wtedy tamtym zapatrzonym w nią fanatycznie szczeniakom: „dzisiaj nikt jeszcze o nas nie wie, nikt nas się nie spodziewa, ale wszyscy oczekują jakiegoś zbawienia od pustki; obiecajmy im więc, tym wieprzom wzdętym od żarcia, tym tucznikom, jakieś parszywe zbawienie; jeszcze nie wiem, jak to zrobimy, ale wiem, że dopniemy swego. Jednak musicie mi ufać bezwzględnie i musicie mnie kochać bezwzględnie, i słuchać, a wydźwignę was z tłumu i będą owi umywać nogi wasze w pokorze; wertujcie księgi, o których wspomniałam, i znoście mi ich ziarna; szerzcie wieści o mnie, ale nie pośród motłochu, bo was z motłochem przegnam na świata strony, szukajcie, którzy wtajemniczeni być pragną, tym zezwolić, żeby czuli, iż są wtajemniczeni; niech im łatwe wyda się trudne, głośne niech wyda się ciche; niech się czują wybrani i niech za to bulą!” Myślę, że nawet gdybyśmy wcześniej nie posłyszeli przypadkowo na Forum tej „mowy balkonowej”, nie dalibyśmy się zwariować dzikiej babie, jednak nie o nią chodzi, tylko o Fata, trzeba się mieć na baczności, teraz nie wolno pozostawić Szymona samego, nie wolno go opuścić. Gdyby Rosita chciała powrócić do Rzymu! Tymczasem przysparza mi to trochę kłopotów, wiesz, z facetami, którzy szukają chłopaczków, ale w końcu mały kurs judo przydał się na coś. Tak więc nie tyle z tobą, ile z twoją przyjaciółką, siostrą lub bratem chciałbym się widzieć, żeby móc mówić o tobie. i o kamizelkach dług Alb. odebrać książkę Gino G. mówić w spr. Szym. z Cypr. i Ros. ściągnąć Ros. do Rzymu za wszelką cenę El. kabotyn, zerwać. Koniecznie golf do czyszczenia wystawka Nard. też wiersze Fer. Odwołać z J. Staw jest przedsionkiem nieba w krajobrazie, rozwinąć ideę stawu. Gdzie ja u bogaojca podziałem pięć tys. lirów; 8 tys. pantofle, 200 trzy capp. 500 wejściówka do Gal. Dor. razem – 9000, no powiedzmy – dziesięć Czyż sama nie myślisz zresztą podobnie! (tu wspomnieć, że oglądając z Szym. taniec pawi, miała 116 podobno zawołać: tak, właśnie tak tańczy się miłość: z oddalenia) Kochanie, jesteś bardzo sexi; to także trzeba wziąć pod uwagę rozpatrując tamtą chwilę; nie chcę, rzecz jasna, zasłaniać się tym, jednak Co to znaczy: być człowiekiem dwudziestego wieku. W związku z dyskusją w tym liceum Szymon powiedział nagle: mam blisko czterdzieści lat, pierwszy raz samolotem leciałem, kiedy miałem trzydzieści pięć, pierwszy raz wyjechałem za granicę, gdy miałem trzydzieści siedem, jestem jedynym członkiem licznej rodziny, który leciał samolotem i był za granicą, jestem jedynym członkiem licznej rodziny, który zamieszkał w domu z windą, wanną, gazem i gorącą wodą, pierwszy raz skorzystałem z telefonu, kiedy byłem na drugim roku stuśniła mi się, ale tak jakoś, jakoś tak.. jakże to było! A przy tym, zadziwiające.. odnoszę wrażenie, że już od dłuższego czasu śnię jakby ten sam sen w związku z Ros. Wstydziłem się przyznać, że średniowieczne mapy i te, z okresu, odrodzenia, robią na mnie o wiele silniejsze wrażenie niż współczesne malarstwo.. znów oglądałem je sobie z wielkim upodobaniem.. odkryłem dziś portolanową mapę z XIV wieku.. Morze Egejskie; co za cudo! Albo ta kompasowa mapa wschodniej części Oceanu Atlantyckiego z XVI wieku! Nie wytrzymałem i znów pobiegłem do watykańskiego muzeum wyłącznie dla kartograficznej ekspozycji, żeby przypieczętować Nie powinnaś była wyjeżdżać, Rosito, nie powinnaś była kryć się przede mną. Moja miłość szuka teraz ciebie; jest poszukująca, jak poszukujący potrafi być chyba tylko Bóg, wobec tych, którzy go jeszcze nie znają. Nie znasz mojej miłości; ale moja miłość zna tylko ciebie i ciebie pragnie. Chcę, żebyś wiedziała o tym. Od pewnego czasu spotykam cię wyłącznie w półmroku mego snu. Ale czyż półmrok i światło nie z tego samego wypływają źródła? Czyż mrok i cień nie wiążą się jak najściślej ze światłem, jako że bez jego jasności nie potrafiłyby się uzewnętrznić? W półmroku mego snu to, co zdawało się wpierw nieprzezroczyste, co było skryte, staje się przejrzyste i daje mi się widzieć lepiej, bo domysłem; daje mi się pojąć głębiej, bo przez skupienie samego czucia. Widziałem cię we śnie jako jaguara uwięzionego w głębokiej studni pustynnego ogrodu. Właśnie wywijałaś na zewnątrz swoją zatajoną na jawie sierść, gdy pochylił się nad tobą piękny starzec z twarzą Borgesa i jął badać zapis zaszyfrowany w charakterystycznych cętkach twego futra. Widziałem, jak starzec ten biegle przepisywał na zwoje papieru zaszyfrowany przekaz, który skrywałaś przede mną, jednak nie były to żadne słowa, tylko znaki; punkty, z których – jeśli przeciągnęło się przez nie linie – dało się wyprowadzić zarys krzyża, choć to podobno raczej geometria wywodzi się z krzyża niż on z geometrii. Ale wyrwałem starcowi zwój papieru i narysowałem w oparciu o cętki na twojej sierści trójkąt, i przebiłem go drugim trójkątem, i zakreśliłem pieczęć Salomona i kwadrat, koło i gwiazdę, sierp i symbol słońca, i udowodniłem mu wielość znaczeń zawartych w tych kilku punktach przyzwalających na wielość interpretacji, otwartych dla każdego, kto chciałby ustawić w nich jakąkolwiek figurę, i zasmuciliśmy się obaj, coś bowiem, co oznacza wszystko, nie oznacza naprawdę niczego. Starzec pożegnał mnie w milczeniu i zamyślony odszedł aleją pustynnego ogrodu, aleją skonstruowaną jakby przez samego Antoniego Gaudi z nieforemnych, wyniosłych, kamiennych grzybów, na czapie których skąpo krzewiły się kwiaty, jak to widzieliśmy – pamiętasz? – w Parco Güel. Powietrze było 117 suche i przezroczyste. Poza tą niesamowitą aleją wokół roztaczała się pustynia i słychać było grające piachy i pękanie szkliwa wysuszonych drobin skał, które zabarwiały się purpurą, żółcią i fioletem. Pochyliłem się nad studnią i błagałem cię, żebyś wywinęła z powrotem swoją ludzką skórę na zewnątrz, żebyś ukryła w środku sierść, ponieważ nie potrafię porozumiewać się z kotem, a zwłaszcza z kotem drapieżnym; i pochylony nad cembrowiną wołałem – Rosito, Rosito! Ale ty unosiłaś w górę swoją małą, smukłą główkę jaguara na smukłej szyi i tuląc uszy tak, że prawie nie było ich widać, parskałaś obnażając kły, nie wiem: w gniewie czy uśmiechu? Nagle rozległo się raz jeden turkanie samotnego świerszcza czy żaby i umilkło, a ty przeistoczyłaś się w samą siebie i wtedy nie bacząc na nic skoczyłem w głąb studni, i wtedy spojrzałaś na mnie oczami, które jeszcze były żółte, i zobaczyłem w nich te same cętki, jakie miałaś przed chwilą na sobie, kiedy byłaś jaguarem. I obudziłem się. To głupie, prawda, po tym, co między nami zaszło,. zanim się skryłaś przede mną, opowiadać ci sny. Myślę, że spodziewasz się raczej wyjaśnień z mojej strony i chyba masz prawo oczekiwać ich ode mnie. Ale jeszcze nie czuję się całkiem gotów, choć na pewno kiedyś ci ich udzielę. Piszę ten list, jakbym pisał go dla nikogo, choć jest on właśnie dla ciebie, która jesteś mi wszystkim: czy to nie zdumiewające? Rosito, są sprawy, które sam najpierw muszę zrozumieć, zanim będę mógł wyjaśnić je tobie. Napisałem już wiele listów, choć nie wysłałem ci żadnego, a jeśli ten wyślę, to tylko z powodu Szymona, który chyba potrzebuje, lub będzie wkrótce potrzebował kogoś z nas. Niestety, tak się składa, że muszę na jakiś czas wyjechać z moim szefem, najpewniej na Daleki Wschód, ponieważ pewien producent peruk pragnie zakupić większą partię włosów, a my postanowiliśmy podjąć się załatwienia tej transakcji. Chcemy to połączyć, jeśli się da, z pokazem mody. Ale przede wszystkim chcemy zarobić trochę pieniędzy, żeby wreszcie zrealizować nasze marzenie o wydawaniu dla kilku przyjaciół własnego pisemka poświęconego wyłącznie poezji i grafice. Byłbym już pewnie pojechał, gdyby nie ta nowa sytuacja, w której znalazł się Szymon. Boję się o niego, Rosito. Jeśli nie dla mnie, to może zrób to dla niego, albo lepiej, zrób to dla Cypriana, a więc dla nas wszystkich, i wróć do Rzymu. Cyprian wie już o tym, co zaszło między nami, ale jeszcze nie wypowiedział się na ten temat. Natomiast gdy rozmawialiśmy, zresztą w sposób luźny, o naturze ludzkiej w ogóle, powiedział w zamyśleniu, że człowiek, być może, jest ogniwem pośrednim między piekłem a niebem w tym sensie, że mieścić się w sobie zdaje zarówno anioła, który wytraciwszy pewien niezbędny zasób boskości, został zdegradowany o jeden stopień niżej, jak i szatana, który zbrzydziwszy sobie własną diabelskość awansował, nie na tyle, aby niezwłocznie wniebowstąpić, choć w sam raz wystarczająco, by stracić pod stopami piekielny grunt. Gdybyśmy jeden z tych układów: dolny lub górny – nazwali pierwiastkiem męskim, a drugi żeńskim, z ich zderzenia moglibyśmy wyprowadzić to, co nazywamy naturą ludzką. W tym układzie korzystniejsze się wydaje położenie szatana, on sam bowiem dokonał aktu wyboru, on jest tym, który zdąża wzwyż, podczas gdy anioła pogrążył wyrok niebieski; jest zstępującym. Ale szatan z kolei głębiej tkwił w tym, z czego próbuje się wyszamotać, a co było złem; podczas gdy anioł pozostawał głębiej zanurzony w tym, od czego został odsunięty, a co było dobrem. Jakkolwiek z tym jest, człowiek w pierwszym i drugim wypadku byłby istotą na poły wyobcowaną ze swego kręgu, choć obciążoną jego znamieniem. Byłby więc czymś, co bywa zarazem zstępujące i wstępujące; buntujące się i uległe; tym, co odepchnięte, i co samoprzybliżające się; co dobrowolne i konieczne; tym, co prze w górę i co opada, co dąży i zarazem wstrzymuje się; byłby bezustannym balansowaniem między górą i dołem, oscylacją między wzniesieniem i rozpadliną; rozdarciem między biegunami przeciwnych poziomów; punktem niestałym, który ustawicznie zmieniając swoje położenie, znajdowałby się w każdej 118 chwili w krańcowo różnej strefie przyciągania. Byłby punktem spotkania się i rozminięcia dwu przeciwstawnych tendencji, z których każda atakowałaby go z równą siłą, znosząc za każdym razem trzecią tendencję, wypadkową dwu poprzednich, którą człowiek wznosiłby mozolnie za każdym razem od nowa, aby w pewnym bodaj stopniu zamortyzować siłę uderzeń. Byłby przeto zarazem diastolą i systolą, owym goetheańskim wdechem i wydechem, pulsowaniem nieustannym, które rozprzestrzeniałoby go i kurczyło zarazem, w czym podobny stałby się kosmosowi zminiaturyzowanemu do pozornie uchwytnego wymiaru, którego przecież nie dałoby się określić jednoznacznie w jego masie i ruchu zarazem, gdyż nawet to, co wydaje się pojedyncze, też jest wielością. Ale fakt ten pozbawiałby go stałych właściwości; coś, co bywa zarazem dobre i złe, nie może bowiem być ani naprawdę dobre, ani naprawdę złe; ale nie jest także nijakie. Jest dążące „ku”; w górę i w dół; „ku”; zawsze ku czemuś; co bywa raz w górze, raz w dole lub obok; dopóki nie wchłonie go przestrzeń; jedna z tych przestrzeni, ku której dążył lub od której się odwracał albo której nie przeczuł. Wybacz mi, Rosito, nie jestem jeszcze uporządkowany wewnętrznie po tym, co między nami zaszło. Pozwalam się pochłaniać tamtej chwili, która we mnie wciąż jeszcze nie minęła, a jest to tak, jakbym słuchał wzniosłej muzyki i zatracał się w jej słuchaniu nie myśląc o ciszy, która nastąpi po jej przebrzmieniu, to znaczy, nie myśląc myśleniem wartościującym, ale podlegle, bałwochwalczo, bezsłownie i w zachwyceniu. To przypomina mi zakonnicę, którą spotkałem w tym kościele, wiesz, iż greckim obrządkiem w S. Maria in Cosmedin. Zajrzeliśmy tam z Szymonem którejś niedzieli pod koniec maja około południa, bo oglądając Bocca della veritŕ eksponowane w przedsionku, usłyszeliśmy śpiew, który nas zelektryzował. Akurat trwało nabożeństwo celebrowane, jak się okazało, oprócz kapłana przez dwie zakonnice i jakiegoś diaka, który oto włączył się w ich śpiew. Smagłolicy kapłan z rozcapierzonymi dłońmi rozstawionymi na wysokości ramion stał obrócony twarzą do nas i płasko rozchylając w śpiewie wargi, odsłaniał szerokie zęby – jak malowany na desce święty Charałampi, szepnął Szymon, to rozbawiło mnie – przez prymitywa, dorzuciłem, ale nagle poczułem, jak trzewia przeszywa mi strzała niebieska, zamarłem w miejscu i wydało mi się, że wszyscy wstrzymali dech, bo oto znów podjęła solowy śpiew jedna z dwu mniszek, ta niższa. I nie wiem dotychczas, czy był to śpiew kościelny, czy bluźnierstwo, modlitwa czy akt pogański. Głos zakonnicy przeistaczał się oto w ciało, był dotykalny, był soczysty od pragnienia drugiego ciała, przyzywał najintymniejszą cielesność ciała i przezwyciężał zarazem własną zmysłowość, bo pozostawał czysty. Cała utajona namiętność, wszystkie odtrącone żądze i uniesienia zbiegły się nagle w strzelistą melodię pełną wibracji i tonów, a zuchwała mniszka zdawała się o tym nie wiedzieć, że jawnie śpiewa tę stronę siebie, której się zaparła, albo też składała to swoje wyrzeczenie na ołtarzu boskim bez pokory, bez wstydu, ale owszem, z wyzwaniem, bałwochwalczo i w ekstazie, w zapamiętaniu; jakby nie jagnię tu całopaliła bogom, ale drapieżnego kota tłukącego twardym ogonem o ziemię, sprężonego do skoku pręgowanego kota, który czaił się w głębi niej. Zapamiętałem jej ciemne, nieprzytomne oczy i wyraz twarzy podobny do tego, wiesz, u św. Teresy Berniniego; wyraz, w którym to, co najgłębiej ziemskie, miesza się z tym, co najgłębiej duchowe; co wulgarne z tym, co wzniosłe; co cielesne z tym, co bezcielesne; taki był wyraz tej twarzy, tych oczu, i taki sam był wyraz tego głosu-spazmu-śpiewu, który w misternych ornamentach melodii zatracał się bez reszty, wstrząsając murami świątyni strzeżonej przez nieme, szydercze i równie pogańskie w wyrazie oblicze tych „warg prawdy”, które mełły nicość. Pamiętam, że raz już opowiadałem ci o tym, i to chyba ty właśnie przypomniałaś mi o 119 orgiastycznych obrzędach ku chwale bogów. Być może, ona miała w swojej krwi jakiś przekaz od kapłanki tego praobrzędu i teraz wszystko to przesublimowało się w jej nagi śpiew, w mistyczne uniesienie, a, być może, część tego śpiewu tkwiła w głębi mnie, bo i o tym mówiłaś, a mniszka miała w sobie po prostu „duende” („dema”?), tak bajecznie wyprowadzane przez Garcię Lorcę z tańców flamenco, z pewnego rodzaju muzyki i malarstwa; i przez to swoje duende (którego, być może, brakowało samemu Lorce) wyzwalała z nas oto nasz własny, intymny mrok. Właśnie w Tivoli nagle usłyszałem ponownie jej śpiew w sobie, wówczas gdy woda ujęta w aleje wodotrysków przepływała wartkim kołowrotem w górę i w dół, wytryskiwała z ust, z nosów, piersi i uszu bogiń i ptaków niepowstrzymanie, dziś tak samo jak za czasów kardynała d’Este niepowstrzymanie, w ciągłym ruchu przepływie, jak gdyby nic nie zaszło, nic w świecie-rzeźbie- -kuli nowego, nic w oczach-patrzących-słyszących-uszach, stopach lgnących do ziemi, nic pod słońcem, nic, jak gdyby między projekcją rzutów wody i rzutów naszego ja trwało coś więcej, dłużej niż trwa, i między tobą i mną jakby coś więcej skonsultować z psychoanalitykiem zakonnicę i wodotryski; a może koty! (Czy zauważyłeś w sobie jakieś szczególne upodobanie do.. skądże, bzdury/ wróć/ pierwszy kot/ pierwsze wrażenie/ to chyba tam/ we wspólnej sypialni sierocińca/ tam/ nic własnego/ brak ciepła/ żywego ciepła/ i ten przybłęda/ tam/ pies czy kot? stworzenie) za kromkę chleba z marmoladą/ ufne/ lgnące/ skryłeś go w łóżku/ tam/ nabrudził/ awantura/ tam/ wstyd/ i cóż stąd na boga! A tamten kot z jaskółką spod naszego okna, z ptakiem w pysku, ten co podrapał mnie i chłopcy straszyli, że teraz się wścieknę, bo był pewno wściekły ten kot, i tak się wtedy opiłem wody, żeby pokazać, że nie mam wodowstrętu, aż bolał mnie brzuch? Bzdury!) Zakonnica, wodotryski, koty. Natręctwo myśli? Tamten sen o Ros. i znów... obraz-symbol-znak; Wielopierśna? Tivoli; w zakątku ogrodów d’Este; porowaty kamień, porowata faktura rzeźby antycznej dorzeźbionej rozpryskiem fontanny, procesem wietrzenia i zamszystością mchów.. (sierść!) Dea dell’Abbondanza, ta Göttin Überfluss.. karmiąca; Astarte, Isztar i –? Kybele. Wpleść wizerunek w winne grono; ale ten mdlący zapach zboża z młynów Tivoli, ale łoskot kaskady, wodotrysków i cykad; i jeszcze ten mdlący/ przez mgłę pamiętam jakby młyn/ młyn/ ach i tamte stawy/ przedsionki nieba pod/ widnokręgiem pod – czyżby tam wtedy/ kiedy zza/ wyszedłem za szafy/ zza strachu przed własnym okiem przed/ wyszedłem/ włosem czarnym/ pierwszy raz nagie ciało w słońcu/ chłopców nurkowanie z grobli głową w dół/ wodotryski/ ba-bach/ nurkowanie głową z łoskotem/ w dół/ w górę piana wodna strumień/ strzelający spod dłoni głośny śmiech głośny głos/ pierwszy raz w słońcu jawnie głośny/ tam/ tak zaszło coś/ tam/ tak/ musiało tam coś/ wyspa pamięci zanurza się w głąb ale jeszcze/ jeszcze tam z grobli w dół nagie ciała/ INNOŚĆ/ pobłękitniała/ INNOŚĆ/ morza bez/ już bez punktu wyspy bez/ oparcia bez/ nowa próżnia OBCOSC mdlący zapach powietrza nad rozgrzanym mułem nad małżą nad –) opowiedziałem też Szymonowi moje rozmowy o poezji w tym samym liceum zdominowanym przez wykładające tam trzy ciumkające Ciumikajły. Rzecz jasna, stawiły się wszystkie w tych swoich szerokoskrzydłych kapeluszach-wiatrakach, od których głęboki cień padł na moje wiersze. Przyszła więc pani Subtell i pani Intell, a także panna Sentymell z kokardą w groszki i ciumk-ciumk zaciumkały mi całą rozmowę, przeciumkały w ciumkającego ćwierć-ciumk, pół-ciumk; trzy niespożyte wiedźmy-wiatraki; świat przemleć na doraźny pożytek potrafią przez czterdzieści pięć minut, zemleć cały w ciumk-ciumk; przefastrygować wieczność na użyteczną 120 lekcję z notatką i wnioskiem ciumk-ciumk. I jeszcze wciąż w tym samym swoim wozie uruchamianym na popych, którym zaryły w jakimś wyboju XIX wieku i teraz parkoczą ciumk-ciumk, ale nie mogą się wygramolić z wygodnego dołka. Co zaparkoczą do przodu, w tył ciągnie je ciumk-ciumk. Tak, musiało coś zajść tam na grobli. Siusianie pamiętam w górę ponad szuwary, nasze wspólne z grobli w górę, łuk krzyku w mdlące muły małże słupy wody radosny wytrysk złotego łuku kto dalej wyżej i OBCOŚĆ różnica w tym co rozpłakałem się pamiętam nie rozumiałem dlaczego OBCOŚĆ różnica coś padło słowo coś czy od tamtej pory nigdy tak już nigdy nie nago kiedy wspólnie to musiało głęboko głębiej niż tamte oczy włosy bo jeszcze głębiej w dół w lej wnętrzności w lej pamięci nerwów lej po zza szafy po leju w już istniejący lej w jego nie zagojony nerw „Powrót do Arkadii”! patrzcie na pyski kotów. Sytych. Przedstawić ich jako koty spasione, miejskie koty z ograniczonym wybiegiem, popadłe w ociężałą leniwość, nerwice i zboczenia wynikłe z izolacji i ograniczenia wybiegu. Z miską mleka podsuwaną pod wąs, z rybą z puszki konserw firmy Pęle-męle podsuwaną pod wąs. Ich spróchniałe narzędzia, którymi próbują osłuchiwać moją klatkę, opukiwać mój ząb mądrości. Lament nad bezdzieciństwem, nad obolałym ropniakiem z czasów pogardy nazywają „ucieczką w krainę Arkadii”; Arkadii! Tłuste pieszczochy łaszące się do mich. Robiące kupkę w miejscu wskazanym i z góry wydzielonym ustawieniem fasadowych mebli; tylko tu zagrzebują potulnie swoje nieczystości, tylko w tym przydzielonym sobie pudle miałkiego piachu ośmielają się smrodzić. Obłaskawione koty, lgnące do poduch i foteli. Bezmyślne (miejskie koty z czekoladką w pysku i cygarem. Z lęku przed bakcylem mysiej choroby wystrzegają się żywych myszy, z lęku przed ptasią chorobą unikają żywych ptaków i owadów, wojują za to, ach, jak zręcznie wojują, nieprawdaż, z motkiem kolorowej wełny, ach, wszak są to, nieprawdaż, zabawy bezkrwawe i, nieprawdaż, dozwolone przez karmicieli. Te kocie łby, po których obolała myśl przechodzi kulejąc; mimo nich; obok; samotnie. Przeczytałaś już te wiersze Cezarego Pavese? Kiedy spotkamy się, przypomnij koniecznie To był wstrząs, Rosito, dla mnie przede wszystkim samego był to wstrząs, nastąpił bowiem we mnie jakiś istotny przełom, na który złożyło się chyba wiele, ale wciąż jeszcze nie byłem w pełni gotów na takie aż wyzwolenie, któreś mi.. jednak szczęśliwy jestem, że wsparta zarówno o śpiew tamtej kobiety, jak i łoskot wód Tivoli, wsparta siłą kaskad i rytmem wodotrysków, które nie pozwalały się uspokajać prądom i wyrzucały w górę to, co, opadłe, sposobiło się, być może, już do spoczynku.. pamiętasz te organy wodne.. siłę spadku wody i ponownego jej wzlotu, wezbrania słupem przezroczystym w nagłym do wzwyż, gdy w przepaściach u naszych stóp, w białych bryzgach piany, w pyle krystalicznym rysowały się tęcze jeszcze z tego, co tam z góry w dół, i tęcza ta trwała niezmiennie przy zmieniającej się w kołowrocie fali, i jak mieszały się góra i dół w bezustannej wymianie swoich pułapów nie dozwalając nam trwać dalej wśród jakiejkolwiek tamy pośród tego, co znało jedynie konieczność pędu, ruchu, co było porywające Fioretti, kwiaty diabła; Pavese str. 50; emanacyjny system odrodzenia – Paracelsus; Celem prima materia znajdująca się za ultima materia; przed elementycznością (żywiołowością?) stoi sideryczność; ziemia i niebo należą do siebie, jest to ta sama trój a on powiedział na to, że jakkolwiek iż być może owszem jakoby niejako wszakże; bydlak. Ten 121 jego łokieć, to bezustanne wymuszanie pierwszeństwa. Przeto kupiłem zwykły zeszyt w kratkę; w środku była bibuła tak różowa jak ta bluzka, której nie będziesz miała nigdy na sobie niejako przeto aczkolwiek. Ten jego wstrętny egocentryzm jakkolwiek mimo otóż. Wyobraża sobie, że oto sam jest wybrany i nie przez delikatność uczuć, jak sugerował Szym, ale wszakże otóż przez chamstwo pomija niejako moje utwory, albowiem stąd jego symfonie a moje kamizelki, które wszakże przeto zauważa u mnie, aczkolwiek wyłącznie kamizelki zauważać raczy poniekąd. Teraz spotykam cię tylko w półmroku mego snu. Jawiłaś mi się jako drapieżny kot, pardus, uwięziony w głębokiej studni na pustyni. Do twojej studni prowadziła aleja z nieforemnych brył kamiennych upostaciowanych w drzewa. W ich bezlistnej koronie skąpo chwiała się spalona słońcem trawa. Taką aleję – pamiętasz? – widzieliśmy w Parco Güel. Uwięziona byłaś w cembrowanej studni. Piękny starzec z twarzą Borghesa spisywał na zwoju papieru znaki zaszyfrowane w cętkach twego futra. Wyrwałem z jego rąk papier i w obrębie czterech punktów zakreśliłem linię, i wyprowadziłem z niej dwa trójkąty zespolone w kwadrat. – Trzy kąty trójkąta plus trzy drugiego razy dwa, to razem dwanaście! zawołałem. – Cztery kąty kwadratu pomnożone przez trzy kąty trójkąta, to razem dwanaście! poprawił mnie starzec. – Ale tu są dwa trójkąty, nie jeden! – W istocie, widzę tu tylko jeden, ten sam; przepołowiony, odparł gniewnie. – W istocie widzę tu tylko kwadrat przekątnie przecięty; w istocie widzę tu osiem trójkątów i ich wielokrotność jeszcze nie oznaczoną; w istocie widzę tu tylko jeden punkt w wielorakim ułożeniu; w istocie widzę tu koło. – Co należy rozumieć przez wspólny wynik, do którego doszliśmy odmiennymi drogami? – Czas, odpowiedział starzec – nasz wspólny czas, mój synu. Próbowałeś mnie oszukać mnożąc dwukrotnie kąty już podwojonego trójkąta, ponieważ nie myślałeś kategoriami życia, tylko kategoriami chwili. Powinieneś był przeliczyć dwa razy po trzy wierzchołki trójkątów razy cztery kąty kwadratu, co dałoby ci sumę dwadzieścia cztery; dlaczego powiedziałeś dwanaście? – Sądziłem, że kreśląc swój krzyż myślałeś o dwunastu apostołach, i chciałem ci się przypodobać ze względu na Rositę, którą uwięziłeś w studni. – Myślałem o Bogu, który był trzynasty, poza apostołami. Tobie zaś chodziło o czas, o cykl czasu, a nie o Rositę. Powiedziałeś: dwanaście, miałeś bowiem na myśli dwanaście miesięcy roku. – Ale rok jest czasem trzynastym, poza miesiącami! zawołałem z rozpaczą. – Trzynaście jest niepodzielne, mruknął starzec – dzieli się tylko przez trzynaście, co wynosi jeden. Porządek rzeczy i jej początek zaczyna się od jeden. Do tego, co oznacza jeden, dojdziesz przez nieparzystość, przez brak symetrii, przez brak, przez poczucie braku, tak jak do pojęcia koła dochodzisz przez promień, jak do nieba przez ziemię, jak do światłości przez mrok. – Nie, to nie jest tak, zawołałem. – Do braku dochodzi się przez nadmiar, do promienia przez koło, do pojedynczości przez dwoistość, przez redukcję, przez selekcję, z potrzeby ograniczenia tego, co zbyt rozległe. Do mroku dochodzi się z powodu światła; z jego nadmiaru. Starzec rozgniewał się i wyszarpnął mi z rąk zwój papieru. Odszedł aleją skonstruowaną jakby przez samego Antoniego Gaudi, a wtedy ozwał się pustynny świerszcz, czy też zaturkała żaba w pobliżu raz jeden, i wtedy skoczyłem nie bacząc na nic w głąb tej studni, w której, pamiętałem o tym, czekałaś na mnie drapieżna i obca. Szymon odpowiedział, ale już potem, kiedy skończyliśmy oficjalne spotkanie, że tworzy z powodu nostalgii; nie chciał tego sprecyzować bliżej. Jest to, być może, nostalgia z powodu 122 nostalgii albo nawet bez względu na nią, powiedział. Rozmawialiśmy chwilę o czymś innym, jednak wróciłem do tego tematu i znów rozmawialiśmy ogólnie o odczuwaniu – niezależnie od tego, czy tworzy się, czy nie – nostalgii w każdym miejscu i czasie za miejscem i czasem jeszcze innym, za drugim obszarem, do którego nie sposób się zbliżyć. Są to obszary, które przeczuwa się w sobie lub poza sobą; zależnie od chwili. – To mi przypomina, powiedział Szymon, że właśnie tu, w tym pejzażu odkryłem w sobie coś w rodzaju „wewnętrznego fresku”, z którego w tym właśnie powietrzu zaczęły samoistnie wyłaniać się barwy i kształty, których obecność dotąd zaledwie przeczuwałem, choć nie jest wykluczone, że ich mgnienie mogłem nawet oglądać w dzieciństwie. Ten fresk, bardzo zresztą zatarty, czasem bardziej, a czasem mniej, jest widoczny.. czy to nie zdumiewające, że także wewnętrznie bywamy zobrazowani? Spytałem, jaki jest ten jego fresk, ale wzbraniać się określać go bliżej, i wtedy nagle spostrzegłem-odczułem identyczną rzecz w sobie, zapadłem się w to malowidło jak w studnię ze snu. Telewizja to koszmar, bez którego nie sposób już się obejść.. Pewnie znów nabredziłem od rzeczy, ale komu zależy na prawdziwym wywiadzie? Ot, zgrabny kolaż słów; ciach-ciach, nożyce stereotypowych pytań, ciach-ciach, w poprzek myśli, ukosem zdań. Za to Julietta świetna; znakomicie powiedziała te wiersze. Wieczorem znów Eug. rozwalony w moim ulubionym fotelu i – czego najbardziej nie znoszę – rzucający pod tapczan niedopałki. Choćbym mu przystawił pięć popielniczek pod nos, on mimo to prztyknie pety między książki lub w pościel. W pokoju, jak zwykle, mrukliwy, nieokreślony, ledwo raczy dobrnąć od wszakże do poniekąd. Przypływ elokwencji nawiedza go dopiero na schodach. Zmusza mnie do zejścia nim na sam dół i wrzeszczy; daj mi pokierować sobą, tobie brak ikry, zdaj się na mnie, itd. Nic nie jest w stanie go uciszyć; im więcej drzwi się uchyla, tym głośniej bredzi mój łaskawca. Proponuje mi współpracę nad głupawymi serialami, potrząsa mną i wrzeszczy; ocknij się, stary, sztuka jest dobra o tyle, o ile da się zmienić w dojną krowę, itd. Rany, nie znoszę, kiedy byle cymbał klepie mnie po ramieniu tylko dlatego, że żerując na sztuce i chytrze przejednując w niej to, co bywa nieprzejednywalne, może sobie pozwolić na to wszystko, na co nikt z nas pozwolić sobie nie może, tworząc. I pomyśleć, że jednak muszę się liczyć z tym cymbałem, że muszę wytracać energię na szukanie wybiegów, wysilać pomysłowość na stosowanie uników, żeby broń boże nie urażając go, pozostać przy swoim. Uciec z tego miasta, wyjechać stąd? Głupie gadanie. Eug. to behemot o tysiącu paszczach; umkniesz od jednej, wpadniesz w drugą. Zastawiono już na ciebie wnyki,. rozpięto sieci. Możesz najwyżej udawać głupiego albo zaniechać tworzenia, albo przystać do tego ich zakonu, który z tak okazałą łaskawością zaofiarował się pokierować tobą, że jeśli odrzucisz tę łaskę, nie ominie cię kara za pychę. ..coś na kształt burzowej chmury, która nadciągnęła nad wieś. Kobiety w długich czarnych spódnicach, z kociubą i pogrzebaczem w dłoniach wybiegły przed zagrody czyniąc znaki tymi drużkami chlebowego pieca i kołacząc w nie zapamiętale przeciwko niebu. Furkotały na wietrze chusty kobiet, ich fałdziste spódnice; potem również inne wybiegły i rozległo się szklane dzwonienie. W parnym powietrzu rozwibrowało się natarczywe dzwonienie dzwoneczków loretańskich; słyszę wprost to dzwoniące dzwonienie okrążające wieś; dzwoneczki srebrne pod ołowianym dzwonem nieba przeciw dzwonowi nieba. I wiatr; furkot wiatru i spódnic we wspólnym furkocie, i dzwon chmury nad dzwoneczkami rozpędzających go dzwonieniem kobiet. Nie, inaczej; widzę białe skały pod niebem z błękitnej emalii. Niżej stoi klasztor. Od bieli jego murów odstrzeliwuje słońce. Stąd, gdzie stoję, widzi się dziedziniec okolony murem i białe 123 ławy kamienne. Kobiety w czerni, uszeregowane w półkole, przekładają w misy jakieś czerwone owoce; ta biel, czerń i czerwień w dole, a nad tym lazur wypolerowany, gęsty, nieprzenikliwy jak emalia lazur – – Czy na pewno to właśnie zobaczyłeś na swoim fresku? zapytał znienacka Szymon. – Nie, to jest poza nim, powiedziałem budząc się jakby ze snu, a Szymon powiedział, że on także, ilekroć zdaje mu się, że przybliża się do swego malowidła, odnajduje na jego miejscu coś całkiem innego; tamto pierwotne uchyla się i przesłania siebie jakby zastępczym obrazem, który, jeśli się go ogląda, wydaje się być właśnie owym poszukiwanym, a potem okazuje się, że było to coś jeszcze innego, coś, co pozostaje poza tym. Chcę być dzisiaj z tobą bezwzględnie szczery, Rosito. Nie pragnę ciebie; pragnę mojej miłości do ciebie, miłości z twojego powodu. Łokieć; znów jakiś łokieć przede raną, znów przeszkoda: zmówili się? Zakon. Jakbym to widział. Błyskotliwi; ich myśli nienagannie głębokie; do pępka. To oni, nasze wiecznie-zapowiadające-się pieszczochy. Ich mózgi wypolerowane do łysin; ich wtajemniczenie sięgającego brody; długiej po dziadku; który poza tym zostawił taaakie dobra; po tamtej stronie kurtyny. W klubie, w redakcji, w wydawnictwie, na uniwersytecie; są; jakbym ich słyszał; nienaganni. Rozmawiają o sztuce, moralności, polityce, strukturalizmie i – mimochodem – „jednakże nasz młody X zanadto wyrwał do przodu”, i zmiana tematu. Lub „a wiecie, że X lubi chłopaczków”, i zmiana tematu. Albo też „lubi kluski, ciastka i coś tam”; i zmiana tematu. Albo że „wiszą mu troki u gaci”; i zmiana tematu. Rozmawiają o semiotyce, mistyce i metafizyce; „a Iksowi wiechcie sterczą z butów”; i zmiana tematu; i zmiana tematu; i zmiana tematu – I tak jakoś samo wyszło, tak się samo złożyło, że– hop! piłeczka odbita – hop! już podana nad głową Iksa – hop! już po przeciwnej stronie – hop! Mały futbol intelektualny, nieprawdaż, niewinne gry i zabawy wybornego, nieprawdaż, towarzystwa na niwie naszej kultury, tej zapyziałej baby bez gustu, której na dobrą sprawę należałoby raz kiedyś dać porządnie w pysk; na odlew. Powiedziałem mu, że jego malarstwo jest kryptoreligijne. Odrzekł, że nie myślał o tym w ten sposób. A gdybyśmy uznali w ogóle obszar sztuki za jeden z nielicznych już obszarów sakralnych ze względu na to, że rządzą nim prawa wyobraźni? Czyż to nie w nim właśnie spotyka się i unifikuje myśl i wyobraźnia współczesnego człowieka bez względu na jego przynależność kulturową, narodową i jakąkolwiek inną odrębność? Czy w procesie tworzenia nigdy nie nawiedza cię myśl, że namalowany przez ciebie znak jest inicjałem idei? Rosito, jak na Boga mam zrozumieć tę kartkę, którą zostawiłaś w zwróconym mi tomie Pisan Cantos! Przed chwilą znalazłem ją przypadkowo wśród wierszy. Rosito, czy chodziło ci o to, żeby uczynić mnie nieszczęśliwym, czy tylko zazdrosnym? Kimże jest ten mój bezimienny rywal, którego wzywasz we śnie? „Gdyby głośno wymówiono przy mnie dzisiaj twoje imię, pomyślałabym, że chodzi o kogoś zupełnie obcego, tak mało już ważysz dla mnie za dnia; czemu więc wciąż jeszcze niepokoisz mój sen? Dzisiejszej nocy znowu biegłam na spotkanie z tobą i znów nie spotkałam cię. Nawet we śnie jesteśmy rozłączeni. Ale czasami spotykam cię niespodziewanie; zawsze z dala od mojego domu; zawsze ukradkiem; nagle; po długiej rozłące; żeby znów się rozłączyć. Tyle minęło lat i tyle wydarzyło się nowych rzeczy, a tamta chwila trwa we mnie wbrew czyjejkolwiek woli; szramą pamięci. Czasami przyjeżdżasz po mnie na czerwonym koniu; widzę 124 cię z daleka. Biegnę cię powitać, choć wiem, że będzie to jeszcze jednym naszym pożegnaniem. Płaczę, ponieważ cię widzę i ponieważ wiem, że musimy się rozstać, zanim obeschną mi łzy. Ale nie pamiętam już dlaczego, z jakiego powodu nie możemy być razem. I powtarzają się we śnie te wody, nad brzegami których pojęłam, że istnieje coś tak zdumiewającego, jak płeć; jej podwójność; wody, do których zawiozłeś mnie kiedyś na czerwonym koniu, wody, nad którymi pojęłam, że jedna miłość nie musi być równa drugiej, że wielka miłość w ogóle nie musi spowodować miłości wzajemnej, że są różnice między miłością a skłonnością, lubieniem a kochaniem, pożądaniem i umiłowaniem; czy rzuciłam może za siebie lusterko, że rozdzieliły nas te wody, czy rzuciłam za siebie grzebień, że wyrosły między nami lasy, czymże – uciekając wtedy przed tobą lub samą sobą – rzuciłam przez ramię, że nasze góry już się ze sobą nie zejdą? Czasami przychodzę we śnie do twojego domu, choć wiem, że nie ma tam ciebie. Powiedziałeś, że dom ten poznam po kwiatach, które pielęgnuje twoja matka. Kiedyś zapukałam do drzwi, żeby zobaczyć, jak wygląda twoja matka; ale w progu stanęła młoda kobieta. Nie mówiłeś nic o tym, że masz siostrę, i ta chyba nie była twoją siostrą; cofnęłam się i z gwałtownym szlochem zbiegłam ze schodów; nie przyszło mi do głowy nawet we śnie, że mógłbyś się z inną ożenić. Innym razem, gdy postanowiłam wejść mimo wszystko do twego domu, okazało się, że już go nie ma na dawnym miejscu. I znowu spotykamy się ukradkiem, znów jedziesz na czerwonym koniu, a ja rzucam wszystko i biegnę; biegnę do ciebie i chcę tylko jednego: być z tobą. Tylko we śnie zachodzisz mi drogę, tylko we śnie przywołujesz mnie do siebie, nawet we śnie nie możemy się połączyć, jest coś, co rozdziela nas ostatecznie, bezwzględnie, co nawet we śnie każe mi się rozstawać z tobą na zawsze, ale nie pamiętam, dlaczego.” Zwrócić jej tę kartkę, czy.. och, Rosito! Muszę ją tu ściągnąć bez względu na – (?) Szymon; prawie zapomniałem o jego sprawach. Ten Fat, to monstrum, ta chłonna paszcza i te zimne macki ośmiornicy; wielowąż. Jeśli to odbyło się tak, jak odebrałem to wówczas.. czyżby Alberto poszedł na aż takie –; Szym. wprawdzie nic na ten temat nie mówił, jednak znamienne, że swoją przygodę z florenckiego ogrodu opowiedział właśnie tuż po; „czy rzuciłam za siebie grzebień, że wyrosły między nami lasy?”.. zażądać kategorycznie powrotu Rosi. (Kapryśnym kolcem snu zraniła mnie ta róża własnego nie mącąc piękna.. ona zwykła odwijać swe ciernie na zewnątrz.. jej samej nie rani ów ból, który z różą nam się kojarzy; bólu róży, czy mieszkasz w róży, czy się spełniasz w przekazie, poza nią!) Czuję się spóźniony w wiedzy o świecie o kilkadziesiąt.. kilkaset! lat; w wiedzy o sobie o kilkadziesiąt lat; w wiedzy o sztuce – Nie nadążam. Szym. mówi to samo o sobie. Nie sposób nadążyć. Jedyne, co nam pozostaje, to przebiec ten czas, lukę czasu „po łebkach”, zaskoczyć na metę nieprawidłowo, na zasadzie odstępstwa od wytyczonych traktów, na zasadzie przewrócenia ustanowionych na torze przeszkód, mimo toru, wbrew regule. A co z ciągłością? Alberto rzekł mu wtedy: wróciłeś do pępka świata, do swojego omphalos; słyszysz ten wrzask dokoła? To tłuszcza woła: chleba i igrzysk! Patrz, jak się zbiegli w nieckę teatru świata, z której wyciekło wszelkie „teraz”, w której mieści się tylko „wczoraj i jutro”, chleba i igrzysk; w której bulgocze odbarwione, dowolne wczoraj i dowolne jutro, byle nie dziś, byle nie to co jest. Wydrzyj z trzewi swoich ścierwo i rzuć im; wyrzuć to z siebie; wydrzyj wszystko, co w tobie cuchnie, co broczy, ocieka, juszy, podjudza, bebesieje i rozbebesza, co nęci i wabi, plącze, kluczy, co czołga się i co chwyta za gardło, co chrypi i chrzęści, co charczy i rzęzi; daj im żreć, daj im tego pokarmu, którego tak pragną, do którego zapalają im się oczy i płoną policzki, do 125 którego schną ich wargi, do którego ślina nabiega do ust, do którego wyciągają się nachalnie ich roztrzęsione, łaknące łapy żądne tego, by miętosić, tłamsić i klaskać. – Prz.stań, pr.sz, zost.w Albrttt.. prszz, wybełkotał Szymon. Znów wymiotował oparty o mur. Kiedy odwrócił się do nas po chwili, był zupełnie szary i jakby postarzały. – Zdaje mi się, że się spłukałem, powiedział – spłukałem się totalnie. – Jeszcze pozostał ci Fat, przypomniał Alberto posępnie – Fat Temps! potem wyjął lusterko i kazał Szymonowi przejrzeć się w nim. A zrobił to tak sprytnie, że nie zdążyłem mu w tym przeszkodzić. I teraz Szymon już nigdy nie będzie ten sam, którym był, chyba żeby Rosita; och, gdyby zechciała! Omyliłem się pisząc, że nie pragnę ciebie, tylko pragnę miłości do ciebie. Pragnę miłości większej od samej miłości, pragnę ciebie większej od całej ciebie; Rosito, istniejesz poza samą sobą tak obszernie, że już nigdy nie będę umiał ani bardziej się zbliżyć do ciebie, ani bardziej oddalić. Użyć w wierszu słówka; nieoddalenie; coś tam ta-ra-ra i w nieoddalenie; coś tam i coś tam, staw przedsionkiem nieba; bzdury! albo; czas; czas się wychwila z dnia (wychwi Zmieniając słowo, czy zmienię swoje życie? o, chwilo, ty przeklęte ucho igielne czasu, wąska bramo z pustki do pustki, z nic do nic! Pochwycić zdyszany bieg sekund w długim, prawie statycznym oddechu doby; to „szybko i wolno” zarazem, „kurczowo i obszernie”. Dwa tory czasu w dwubiegu podwójnych wskazówek wpisanych w koło, które wpisane jest w większe koło wpisane w kulę wpisaną w koło jeszcze większej kuli, i dalej, i dalej bez końca! Czy zaniechać wiersza, jeśli coś nie da się wypowiedzieć wierszem, czy zaniechać wypowiedzi, jeśli coś nie da się wypowiedzieć pełniej? A może zostawić sam zarys, szkic, może ktoś teraźniejszy lub przyszły będzie umiał rozwinąć to, co ja teraz tak nieudolnie – Pisać fragmenty, prologi, ułamki. Klasyczna pełnia jest prostactwem dziś, kiedy.. rzeźbę antyczną przed prostactwem ocalił czas; tak, to czas skruszył jej pełnię tak gładką, że aż pospolitą; to czas otwarł w niej to, co było zamknięte; wyrąbał w niej ranę dla domysłu i wsączył przezroczyste do nieprzezroczystego. Więc naśladować czas? Uprzedzać czas dźwigając nieforemną bryłę, fragmenty brył, wzniecać prologi bez dalszego ciągu i porzucać, niech toczą się w ten jakiś dół po tym jakimś stoku.. Syzyf! Dźwigać głaz w górę mimo wiedzy, że runie; a jeśli to wcale nie musiał być trud daremny? Och, Syzyfie, czemu nie byłeś przebiegły! Wystarczyło ukierunkować osuwający się w dół głaz tak, by obok starej góry wyrosła nowa; ze spadających kamieni. Mogłeś podzielić swoją wyniosłą górę na dwie mniejsze i raz jeszcze zadrwić z bogów; nie ma trudów daremnych! Z każdego działania powstaje nowy kształt rzeczy. Bo czymże innym jest nasze ułomne tworzenie, jeśli nie przekładaniem elementów z jednego miejsca na drugie, jeśli nie porządkowaniem ich, burzeniem i wiązaniem w jeszcze inne układy! Jednak Syzyf nie stworzył nowej góry, zaniechał usypywania nowych wzniesień.. dlaczego! Czy tak bardzo pokochał ten szczyt, na który wspinał się samotnie, ku któremu mozolnie się dźwigał, że nie chciał go pomniejszyć ani rozdrobnić? Czyżby przez wyrzeczenie się dzieła, przez zaniechanie go pragnął ocalić tę właśnie górę, by przetrwała jako jedyne wyraźne wzniesienie w tym, co poza tym pozostawało płaskie i poziome? Czyżby więc podjął ten jeden tylko trud polegający na zaniechaniu, na wyrzeczeniu się tworzenia, bo skoro nie dane nam jest zrobić coś z niczego, a jedynie coś z czegoś innego, kosztem pomniejszenia, rozdrobnienia, to 126 czy nasze tworzenie ma sens, czy go ma! Nie jestem w stanie pomóc ci w tym, powiedział Cyprian. – Ilekroć mówię „Bóg”, używam terminu umownego; próbuję nim oznaczyć coś, co mieści się poza wszelkimi instytucjami, a co jest, być może, po prostu zagadnieniem filozoficznym, tak jak są nim kategorie czasu i przestrzeni, problem skończoności i nieskończoności czy tajemnica w ogóle. Rozważam moje osobiste „stąd-dotąd”, moje „dopóki”, moje „z jakiej przyczyny”; rozważam moje „wobec”; czyli pragnę zanurzyć się w obszarze mitycznym. Nie mieszaj do tego żadnej z form zinstytucjonalizowanego wierzenia. Chcę być sam wobec Samotnego, być wątpiący wobec Wątpiącego. (...) Niekiedy wydaje mi się, że pojmuję Jego znużenie dziełem, jakie stworzył. I jego rozpacz z powodu doskonałości tak precyzyjnej w tym, co szczegółowe, i w tym, co ogólne, że niepojęty wprost staje się fakt, że zderzenie ze sobą owych zwielokrotnionych doskonałości znosi samą doskonałość i produkując jej brak, okalecza dzieło. Kto-co obraca wniwecz nasze zamysły; duch przypadku? Czyżby Bóg, ten Geniusz Konstruktor (a może po prostu Wielkie Dziecko, któż bowiem Dorosły przymierzałby tyle barwnych skrzydeł i kształtów do jednego owada; kto z Dorosłych tak mnożyłby z zapałem, bez pamięci formy, z takim niepohamowanym upodobaniem, z taką rozrzutną radością, któż inny mógłby –) czyżby więc nie uwzględnił jego roli, roli przypadku Ten, kimkolwiek by był? A jeśli spostrzegł, czyżby już nie miał siły po zawołaniu: stań się! powiedzieć: zgiń, przepadnij! O ileż trudniej cofnąć stworzone dzieło, niż je wydać na świat, nieprawdaż, Nemo? Wiersz możesz unicestwić jedynie w sobie, natomiast kiedy się wymknie na zewnątrz, wtedy to już nie będzie tylko twój wiersz, wtedy już nie potrafisz ani mu pomóc, ani go zniszczyć, wtedy zyskuje on własny autonomiczny byt podległy jedynie czasowi. Czy nigdy nie nachodzą cię wątpliwości dotyczące własnego dzieła, które krąży teraz poza tobą, niezależnie od ciebie? A jeśli Bóg zwątpił w dzieło rozpoczęte przez siebie? Jeśli nie wiedział, co dalej z nim uczynić, lub może znużył się nim? A jeśli przyłapał się na błędzie, którego nie potrafił już wyeliminować? I powołał człowieka w swoim zastępstwie i dał mu wszelkie pełnomocnictwa, i pozwalał dowolnie skracać, przycinać, regulować i rozbudowywać to, co dawało się właśnie skracać, regulować i rozbudowywać, albowiem było już toczące się bez względu na czyjąkolwiek ingerencję, co – będąc już w toku – nadawało się do korygowania, przestawiania i tasowania, jednak bez obietnicy absolutnej naprawy, w tym bowiem zbyt precyzyjnym mechanizmie, w zbytniej doskonałości szczegółu krył się jakiś postępujący, zwielokrotniający się błąd, przeoczenie, brak; sam zaś oddalił się, być może, w najdalszy krąg nieba i, być może, jeszcze i dotąd oddaje się tam abstrakcyjnym rozważaniom dotyczącym owego błędu, braku, teoretycznym wyliczeniom. I jest jak owi dzisiejsi fizycy poszukujący tajemniczych kwarków, z których – jeśli już się je pochwyci – wyłonią się kwarki kolejne dalej i dalej. Czemu mnie właśnie przyszedłeś pytać, Nemo, o Tego, którego nie znam i który mnie nie zna, choć – biorąc rzecz teoretycznie – możemy nawzajem wnioskować o swym istnieniu i nawet szukać potwierdzeń tego domysłu. Jednakże z nas dwu nie ja odwróciłem się ze znużeniem od niepojętego wprost kalectwa tego świata (...) Mówiąc „Bóg”, zaledwie uchylam wewnętrzną furtkę i powiadam Mu: proszę Cię, wejdź, jeśli jesteś, jeśli mnie potrzebujesz, wejdź. Twoja obecność wyjaśniłaby mi wiele. Jednakże licząc się zarówno z Twoją obecnością, jak i nieobecnością, z Twoim istnieniem, jak i nieistnieniem, nie mogę poświęcić Ci więcej uwagi niż tej sprawdzalnej, a nie poznanej wciąż ziemi, za którą wzajem odpowiadamy przed sobą, albowiem jest dotykalna we mnie jak ja w niej; ani więcej niż sprawdzalnemu, choć nieobjętemu czasowi, bo ten staje się we mnie tak samo jak ja w nim, i jednako przemijamy w sobie, i 127 odpowiadamy za siebie przed sobą; ani więcej niż sobie samemu, którego wiodę po omacku przez istniejące, sprawdzalne obszary i przez ich mgłę. Jak dotąd, Nemo, najwyższą instancją, do której możemy się odwoływać, na którą możemy liczyć, na którą musimy się zdać, jest nasze omylne „ja” wobec „ja” kogoś drugiego; „ja” błądzące między wątpliwościami; „ja”, które nie chce się poddać; „ja” szukające, łaknące, nieuległe „ja”. Czy chciałbyś je wyręczyć Bogiem? Czyżbyś aż tak już był znużony? Własną ułomność potwierdzisz zobojętnieniem, a przezwyciężysz ją przez nieobojętność, przez udział, przez działanie; czemu się zawahałeś, na kogo się oglądasz? Czy powinienem.. co właściwie powinienem? Czego oni oczekują po mnie, czego się spodziewają, czego sam spodziewam się po nich? Kogo my oglądamy w Cyprianie, kogo on w nas? Kimże jesteśmy we własnych, kim w cudzych oczach? Noc. Głęboka noc rozpostarła się mrokiem w moich myślach. Sam jestem pośród tej głębokiej nocy, sam ze swoim „wiem” i „nie wiem”, sam. Być może i on, ów Cyprianowy Bóg, pochylony nad studnią kosmosu, nad czarną otchłanią, bada rysunek rozpięty na sierści wszechświata, zaszyfrowany w punktach rozjarzonych gwiazd, których w rzeczywistości już nie ma, po których dolatuje nas zaledwie ich spóźniony blask, sygnał po-istnienia, na który nie potrafimy już odpowiedzieć. Być może, Bóg, jak ów starzec ze snu, wyprowadza teraz z tych nie istniejących już punktów gwiezdnych zawiły rysunek geometrycznych figur, z których rodzą się kolejne figury i znaki zwielokrotniające się niepohamowanie o wciąż nowe formy ewokowane przez każdorazową formę, w której mieści się nie tylko to, co się w niej mieści, ale i to, co jest poza nią. Znów mnie pochłania rytm twojego tanga, Rosito; i to twoje argentyńskie pas! Ależ naturalnie że Italo Svevo! To go ubodło najwyraźniej, bo poczerwieniał i zerwawszy się z miejsca, mówił teraz stojąc: – a właśnie że nie kłamię; mam wam przypomnieć, kto i gdzie powiedział: „ziemia, to wyspa, naokoło której jest morze”! Powiedział to wasz rówieśnik o paręnaście minut lotu stąd; dziś tak powiedział. A także i to: „cały dym, jaki jest, idzie do nieba. W nocy czasem go widać, czasem nie. Księżyc zrobiony jest z nieba, a niebo z dymu, który robi się na ziemi i idzie w górę. Gwiazdy poruszają się, w nocy ruszają się zawsze, a kiedy dnieje, uciekają”. Tak, to wypowiedź autentyczna! wołał Szymon trzepiąc dłonią w płachtę gazety, z której to czytał. – Jednakże w moim kraju takie przynajmniej fakty są nie do pomyślenia, a to już coś znaczy. Wciąż mówimy tu: człowiek dwudziestego wieku; co to znaczy! Czy ten chłopak, o którym przeczytaliśmy gazetową wzmiankę, jest człowiekiem dwudziestego wieku, albo czy wiek, w którym jakikolwiek człowiek gdziekolwiek mógłby tak dzisiaj mówić o ziemi, jest wiekiem dwudziestym? Dopóki taki i podobny mu głos będzie rówieśny temu czasowi, dopóty nie stanie się ani dwudziesty wiek, ani żaden inny i wciąż jeszcze nie narodzi się Kopernik, i nad pylną skorupą Księżyca nie zakołysze stopą selenonauta, i oniemieje harfa Homera, i wymazane będzie imię Eliota z Ziemi jałowej, i znaki Kleego w panicznym rozproszeniu przylgną na powrót do ścian jaskiń, i Leonardo – – Mimo to Szymon umrze na tę samą chorobę, co Piotr, szepnął posępnie Alberto. – A na co właściwie umarł Piotr, spytałem nauczony już doświadczeniem. – Na ospę psychiczną, syknął Alberto, na czarne wrzody stosu pacierzowego. – Ale tym razem to się wam nie uda! Zawołałem z gniewem. – Nam? Alberto popatrzył na mnie tak smutno i z takim wyrzutem, że doprawdy już nie wiem, co o nim sądzić. 128 nie uporządkowane. Ale niech już będzie, jak jest. Kartki spięte tu spinaczem DOTYCZĄ SPRAWY SZYMONA, możesz przeczytać tylko to, co spięte, resztę spal. I już brakuje mi czasu. Odjazd za parę min. Spróbuj zrozumieć jeśli. Resztę po. Z twoim imieniem wyruszam w Rosito, powierzam ci wszystko, bo wszystko zależy teraz wyłącznie od twojej dobrej lub złej woli. Te spięte kartki DOTYCZĄ SPRAWY SZYMONA, reszta to chwile moich zmagań w imię twoje. Powierzam ci sprawy dosłownie i przenośnie podróż. Nie rozłączony z tobą, bo żadna odległość nie jest w stanie mnie od ciebie oddalić, tylko o jedno proszę; zajmij się Szymonem; resztę, jeśli tak wolisz, spal. Jeśli wolisz, albo jeżeli Powiada, że nie pamięta, kiedy minął przecięcie białego skwaru miasta z wilgotnym mrokiem tej kaplicy. Dopiero gdy usłyszał nienaturalnie podwojony odgłos własnych kroków (powiedział: jak głos na szczudłach), ocknął się. Wtedy potrącił wiadro; łoskot blachy przewalił się między kamienną posadzką i sklepieniem, odbił się od ścian kaplicy i zawrócił w nasze uszy. Chciałem zbliżyć się do niego, ale speszył mnie narastający syk siedzących. I zobaczyłem, jak wysunęło się ku niemu ramię podkrążone białym mankietem i pociągając Szymona w otchłań, rozbłysło małym, rozjarzonym punktem; mogła to być spinka lub sygnet; lub nawet oko. Szymon znów potknął się. Widziałem z ubezradniającej mnie odległości, jak osaczyło go wzmożone, dookolne syczenie i jak spoza pni (mogły to być kolumny albo plecy) wysunął się wąż w odświętnym mankiecie i jeden raz łysnęło jego rozjarzone oko. Szymon wzdrygnął się, widziałem, ale pozwolił się usadowić i przycisnął do piersi płaski prostokąt swojej paczki. Jak dotąd, nic jeszcze się nie działo tutaj, mówił, że miał ochotę cofnąć się, wyjść stamtąd, i pewnie by tak zrobił, gdyby nie zapowiedź „żarcia”, jak to określił: mieli dać potem żarcie. Powiada, że był już potwornie głodny. Że czuł mdłości i obłędny zawrót głowy i że bał się, by nie zaatakowało go jedno z natrętnych widzeń, które zwykł miewać w podobnych stanach psychofizycznych (miał zdaje się jakieś fobie związane z inwazją szczurów czy też z jakąś huśtawką zawieszoną w najwyższym oknie wieżowca). Powiada, że miał ochotę zapalić, żeby uspokoić roztrzęsione ręce, ale nie miał już papierosów, a poza tym już właśnie zaczął się seans. Od strony zakrystii już właśnie nadciągała ta wariatka czy histeryczka i ostro wybijając takt kroków na rezonansowej posadzce pod akustycznym sklepieniem kaplicy, próbowała wzmożonym furkotem i pogłosem zacietrzewienia coś nam obiecać. Odwróciłem się na moment: od Szymona, ponieważ spostrzegłem, że na intrygującą mnie od pewnego czasu papugę umieszczoną w punkcie świetlnym ktoś próbował teraz zarzucić kaptur, jednakże ona wyszamotała się z pułapki i nastroszona, obruszyła skrzydło jak ramię. Tymczasem kobieta poczęła wspinać się po metalowych schodach na platformę czegoś, co mogło być amboną, gdyby nie to, że było jednocześnie dźwigiem, paszczą dźwigu skłębioną z żelastwa, osadzoną na ukośnej szyi odartej z powłoki, więc jakby na szkielecie olbrzymiego jaszczura, który żarłocznie parł teraz ku siedzącym tą długą szyją, jej szkieletem, w stałym rozwahaniu wzdłuż i w poprzek kaplicy, jakby w zawziętej pogoni za każdym z nich i jakby w wyszukiwaniu dogodnego miejsca zbliżeń. – Kto idzie? Kim jesteście? Czy macie szczęście należeć do liczby zadowolonych, czyli zasmuconych? zaskrzeczała obrzydliwie papuga, i na ten ohydny ptasi skrzek nałożyła się natychmiast wypunktowana światłem, sprężona w centrum metalowej paszczy postać dziewczyny. – Czy już wiesz, czy już wiesz, co się stało? szepnęła przenikliwie i wpiła się wzrokiem w nasze źrenice. Nagłe światło szeroką szramą oślepiło przeciwległą ścianę. Zawieszone pospołu wizerunki licznych bogów rozbłysły w raptownym olśnieniu i niemal w tej 129 samej chwili zgasły, zanim zostały rozpoznane. – On nas opuścił; oni, tak, wszyscy oni odeszli; ludzie, nie ma już bogów waszych, pozostał głód! zawołała dziewczyna rozdzierająco i gestem ręki nakazała załodze swych pomocników zdejmować wizerunki ze ścian. Rozległ się jękliwy łomot, skrzętna załoga w zuniformizowanych kombinezonach wspinała się po drabinach i schodziła w dół, zgiełk przewracanych kubłów i łoskot kilofów bijących w mur przemieszczały się z lewa do prawa ogłuszając nas obezwładniająco, podczas gdy dziewczyna wtórowała temu monotonnym szeptem przenikającym wnętrze dzięki pierwszorzędnym wzmacniaczom i zdawała się wpadać w trans. – Czy wiesz, czy już dowiedziałeś się, zaczęła, gdy w słowa wpadł jej znowu ohydny skrzek papugi: – brzemienną mnie widzisz, a dziewictwa żądasz! Tym razem łapy w czerwonych rękawicach porwały ptaszysko i wiraż z nim rozpłynęły się w mroku. Dziewczyna zdawała się nie dostrzegać niczego. – Jesteś sam! szepnęła spazmatycznie, na przydechu. Trzeba przyznać, że niezależnie od pierwszorzędnych wzmacniaczy, miała pierwszorzędną dykcję. Ukośna szyja dźwigu, odarta z powłoki, z paszczą skłębionego żelastwa uwijała się wśród siedzących, posłusznie truchlejących od zgiełku i napierającego głosu, który zaklinał ich, groził i bluźnił. Nagłe, oślepiające światła wyławiały co chwila z tłumu czyjąś pojedynczą twarz przyłapaną na popłochu (pomysł ze światłem jako „okiem społecznym” wglądającym niejako w nasze prywatne „ja”, a przy tym wglądającym znienacka, był chyba udany, aczkolwiek nienowy). – Stań się bogiem ty, właśnie ty bądź swoim bogiem! Teraz głos dziewczyny sprężonej w centrum żelaznej paszczy przeszedł w dziki, wyjący krzyk. Twarz wydobyta światłem gasła w nagłych ciemnościach, powietrze stawało się nieznośnie sprężyste od wzbierających ekscytacji, od przebiegających prądów i skurczów. Szymon powiedział, że czuł się zażenowany udziałem w tym widowisku. Mówił, że właśnie ją rozpoznał; była to ta sama, którą kiedyś spotkaliśmy na Forum w otoczeniu fanatycznych młodzików, ta od „a teraz idźcie i rozpowiadajcie o mnie”. Chyba istotnie była to ona, choć dzisiaj tylu mnoży się apostołów. W każdym razie zgodziliśmy się, że najbardziej irytująca była banda owych rzekomych „wybrańców”, którzy w rzeczywistości stanowili po prostu kasę tej chytrej dziewuchy. Patrząc na nich, musiało się myśleć o niektórych płótnach z Palazzo Ducale, o tych wszystkich „mistycznych zaślubinach doży ze św. Katarzyną”, o tych piętach ukazywanych obowiązkowo w asyście dożów, z ich wszędobylskimi natrętnie obecnymi pyskami. – Spójrz, Nemo, szepnął mi w przejściu Szymon – jak w każdym wieku na nowo odradza się pycha fundatorów; spójrz, jak wypinają teraz pod byle flesz swoją gębę, iżby zaświadczyć, że oto uczestniczyli w czymś tam. Fotoreporterzy uwijali się chwilę jeszcze w już oświetlonej kaplicy. Wreszcie dano znak i poczęliśmy schodzić do podziemi na ucztę. Szymon w swoich spłowiałych portkach i flanelowej koszuli był bezczelną plamą na tle czerni pozostałych mężczyzn. Przepychał się do zastawionego stołu, falujący tłum na chwilę nas rozdzielił, ale przez plecy idących dojrzałem znajome mi już ramię, obrzeżone połyskliwym mankietem, które znów zagarnęło Szymona. Domyśliłem się, że tym, kto zatrzymał Szymona, zanim ten dopchał się do stołu, jest Fat Temps. Nie widziałem go nigdy przedtem, a i teraz nie potrafiłbym go dokładnie opisać, trudno bowiem byłoby znaleźć w jego rysach jakiś punkt zaczepienia. Bardziej charakterystyczna była jego sylwetka; muskularna, sprężysta, odbierało się także wrażenie, że ma włożoną marynarkę na mundur, że na ramionach zarysowują się przykryte połyskliwym suknem epolety. W każdym razie zwano go Fat. Niektórzy powiadali o nim; Fater; albo – Fata. W każdym razie utykał. Ale to oczywiście niczego nie wyjaśnia. Kiedy wyciągnął ramię, żeby zatrzymać Szymona, który przepychał się do stołu, ramię to zalśniło wężowo i cała ręka zafalowała giętko, a jednocześnie sprężyście, podczas gdy w 130 mankiecie koszuli rozjarzyło się oko drapieżnej spinki. Fat pociągnął Szymona w kąt piwnicy i słyszałem, jak Szymon mruknął: – wolałbym przedtem coś zjeść. Jednakże poszedł za utykającym Fatem i przyjął od niego papierosa. Potem dojrzałem, że Fat bierze od Szymona płaski prostokąt paczki, i domyśliłem się, że Szymon ubija pewnie w tej chwili dobry interes, bo jeszcze i to wiedziałem, że Fat jest wybrednym koneserem sztuki, powiadają, że skupywał dzieła do swojej galerii, o której krążyły legendy, ale której podobno nie pokazywał nikomu. Ktoś mi przysłonił ich, ale po chwili znów ujrzałem obu, choć raczej samego Szymona, bo Fat odwrócony był do mnie tyłem. Przeraził mnie wygląd Szymona; patrzyłem na jego umęczoną twarz rozświetloną punktem światła na tle chropowatego muru; sprawiał wrażenie człowieka ostatecznie znużonego; nie miał już chyba siły wycofać się poza ten świetlny krąg, który oddzielał go od nas, pogrążonych w półmroku świec, i który czynił go samotnym. Nagle zdałem sobie sprawę, że oto po raz pierwszy widzę jego twarz. ..Oblicze miał poczciwe, ale tak, że ci, którzy na niego patrzą, mogą go miłować i bać się. Włosy miał barwy orzecha laskowego, dojrzałego, gładkie, niemal aż do uszu, a od uszu na dół, promienie kędzierzawe, nieco żółtsze, a jaśniejsze, po plecach się roztaczające, przedział mając pośród głowy podług obyczaju.. czoło gładkie a bardzo jasne i ust żadnej bynajmniej przygany, brodę mając gęstą a wdzięczną, włosom w barwie podobną, niedługą, a w pośrodku rozdwojoną, wzrok mając prosty a stateczny. Oczu poczesnych, żółtych, a rozmaicie jasnymi bywających – Oto co nasuwało mi się na myśl, gdym patrzał na zmęczoną twarz Szymona okoloną kręgiem światła odbitego na murze. A potem zobaczyłem Fata, który daje Pieniądze, i Szymona, który je przyjmuje, i znowu Fata, który powstrzymuje Szymona chcącego już odejść, Fata, który ostrym, drapieżnym profilem wżyna się w krąg tego samego światła okalającego głowę Szymona na tle poróżowiałego muru, i ramiona Fata, ostre, kanciaste, w geście niszczenia. Nie mogę, nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę na naszych oczach; Fat.. czyżby mi się przywidziało? wykonywał gesty, jakby ten zakupiony przed chwilą obraz rozpruwał sztyletem, ciął na kawałki i deptał. Zakryłem oczy ręką w pierwszym odruchu zgrozy i żalu, a gdy spojrzałem po chwili w tę stronę, ujrzałem Szymona, jak szedł chwiejnie ku wyjściu, potykając się o przewrócone ławy, aż upadł twarzą na stół między brudne talerze, zaśmiecone półmiski, w kałużę wina. Obok mnie stał Fat; nienaganny. Powiedział, że musiałem oszaleć albo się upić, skoro dopatrzyłem się czegoś, czego nikt poza tym nie widział. Mówił do mnie uprzejmie, ale jego głos był szczekliwy i oschły, zabarwiony tonem wyższości. Powiedział, że jest wyjątkowo szczęśliwy, że Szymon zdecydował się sprzedać mu swoje dzieło, i – jako skromny kupiec-hobbysta – będzie niezmiernie rad, jeśli i w przyszłości trafi na tak wyjątkowe dzieło, jakim jest nabyty przed chwilą obraz. Odmówił mi pokazania go. Rzekł, iż jest tak dalece zazdrosny o pewną sferę wzruszeń, że zastrzega sobie przez swoich pośredników, aby upatrzony przez niego wcześniej artysta nie ujawniał przed nikim pracy, którą Fat zamierza u niego kupić; rzecz jasna, nie każda z tych prac go zadowala; wówczas rezygnuje z kupna. Interesują go dzieła absolutnie wybitne, nawet jeśli nie są jeszcze w pełni skończone. Skłoniwszy się odszedł tak spiesznie, że znów nie zdążyłem przyjrzeć się jego twarzy. A choć dotychczas byłbym przysiągł, że Fat utykał, teraz okazało się, że oddalał się krokiem płynnym, przecząc niejako pierwszemu mniemaniu o swoim chodzie; jednak nosił w sobie jakąś możliwość utykania i ta sugestywna możliwość wprowadzała w błąd. 131 SERMON 132 Szymon zawahał się: – To nie może być on, musiałem coś pomylić! Starszy pan, porzucając na jego widok wiadro śmieci w połowie schodów i zgarniając poły szlafroka, umknął o kilka stopni wyżej, ale zaraz zawrócił. – Albinos, albinos, zapiał triumfalnie, celując palcem w oko Szymona, po czym ujął kubeł i wymachując nim jak laseczką, zaproponował przechadzkę w zaciszne zakamarki podwórza. Szedł drobnym kroczkiem, wyprostowany, płowa grzywa rozrzuconych w nieładzie włosów upodabniała jego głowę do głowy lwa. Jednakże gdaczący głos i tamte włochate pałąki łydek, objawione na schodach w ucieczce, już były odarły z majestatu całą jego postać. Lawirowali teraz wśród kubłów, od których bił fetor rozkładu, Szymon trzymał się w pewnej odległości od Cypriana, jakby się bał, że ten znów mierząc palcem w okolicę jego oka zapieje nagle: albinos! Ale Cyprian zdawał się być pochłonięty całkowicie wyszukiwaniem dogodnego miejsca dla złożenia własnych śmieci; zaglądał z namaszczeniem pod pokrywy kubłów, spod których wraz z mdlącą wonią wylatywały z bzykiem roje much i os. Było parno. Owady trzymały się bliżej ziemi, jaskółki śmigały nisko. Z pękatych usypisk śmieci za lada potrąceniem osypywały się z brzękiem i szelestem pogięte opakowania z wymyślną etykietą i gnijąca nać. – Cmentarz, cmentarz, mamrotał Cyprian, brodząc w odpadkach. – Przypomnij mi, że miałem mówić coś o cmentarzach pomysłów, cmentarzach czasu.. ale także o obfitości; bo ten wysadzający pokrywę nadmiar rzeczy już bezużytecznych, ten smród to właśnie jest obfitość; marność nadmiaru. Wysypał swój kopczyk i przyklęknąwszy, poprawił na nim w zamyśleniu skrawek szarfy. Poły szlafroka w nagłym wietrze załopotały za nim jak flaga; albo skrzydła. – Może ja kiedy indziej, bąknął Szymon. Stał z odsłoniętą głową jak mimowolny żałobnik. Kątem oka zezował ku chmurze, którą właśnie przecinała błyskawica. Skulił się na przyjęcie grzmotu. – Nie o nietykalność ciała, ale o nietykalność myśli tu chodzi! Cyprian, porwawszy się nagle z miejsca, jął tupać wykrzykując z irytacją. – Chodzi o nietykalność człowieczego dzieła, aby trwało nieuległe i jaśniejące pośród smrodu tego śmietniska, w którym wypadło nam nikczemnie żyć pośród nikczemnych! Szymon z osłupieniem wpatrywał się w to pajęcze ciało, rozpięte na sieci szlafroka rozpostartego przez wiatr. Warkot powietrza narastał i słyszało się łoskot morza bijącego o skały. – Chodźmy już, chodźmy wreszcie, czemu tak stoimy! zniecierpliwił się Cyprian i splótłszy do tyłu ręce, schyliwszy głowę prawie do kolan, ruszył przed siebie, jakby miał zamiar przebić czołem cały świat; albo wziąć go na bary. – Roisz sobie: ekstaza, mruczał zgryźliwie – furie, natchnienie, a to burza; a to pospolita zmiana ciśnienia; ecco. – Nie zdążyłem się przedstawić, powiedział Szymon otrzepując się z rzęsistego deszczu, – Co? jak? Nie chcę nawet słyszeć o tym; proszę za mną! Szymon rozglądał się ukradkiem po mrocznym wnętrzu zarzuconym stosami ksiąg. Ściany zawieszone były obrazami aż po sufit. W kącie i pod oknem, między krystalicznie czystymi retortami z kolorowego szkła, stały porozstawiane osobliwe przyrządy. Cyprian od samego progu rzucił się zazdrośnie na kupkę pism i sapiąc potargał je w boczne zakamarki, po czym jął szperać i dłubać za rozchwianym przepierzeniem, wystawiając co rusz płową grzywę zza jego ramy. – Niszczą mnie! wykrzykiwał teraz płaczliwie – chcą zadziobać! Pstre stado; czy pan to pojmuje? Szymon gapił się z zainteresowaniem na wiszące obrazy. – Wierszyczki bzdurne, rysuneczki, anegdotki na mój temat; podrzucają; co dzień na biurko. Zwłaszcza jeden linoryt przyciągnął wzrok Szymona misternym rozwibrowaniem linii 133 ewokujących jakby pulsowanie materii; drganie świateł; jakby nie rysunek to był, ale soczewka, w której skupia się migot czasu. – Nieprawdopodobne, biadolił Cyprian wysuwając na moment zza papierowej tarczy przepierzenia pół twarzy z jednym okiem, w którym czaiła się chytrość. – Muszę znosić te ich pomysły; swój chłop, nie swój chłop; ot, i cała ich filozofia; żałosne; i ja w tym żałosny; proszę nie przerywać, kimże bo jestem! Rozległ się gwizd, pewnie zagotował się czajnik. Szuranie wzmogło się na chwilę, kłapnęły jakieś pokrywki. – Powiada pan, wysokie słowo? Ale w jakże wąskim języku! tym razem nad przepierzeniem uniósł się samotny palec. Szymon rozsunął rolety. Pomruk świata rozpłynął się w strugach wody spływających po kamienistym stoku. Pobliskie pinie pachniały mocno. Cyprian wyłonił się wreszcie ze swej kryjówki. Był ubrany w spłowiałe chabrowe szorty; wniósł tacę. Szymon posłusznie ułamał kawałek placka i nalał filiżankę kawy. – Albinosy, albinosy, wzdychał Cyprian łypiąc spod oka na niego – z całym tym upierzeniem rzuceni w pstrokate stado, które chce tylko jednego: by się doń upodobnić. Jednakże (obrócił sobie krzesło poręczą do przodu i siadłszy na nim okrakiem, począł się kiwać rytmicznie) mimo że zmuszony jestem przez to stado do pospólnego dziobania z nim cyfr na liczydle za miskę strawy, potrafię ponadto wypromieniować z wzgardzonej tu bieli światło, które zatacza swoje kręgi.. potrafię, he? Szymon przytaknął. – I tego właśnie nie mogą mi darować! gdaknął z triumfem. – Przestałem tam, rzecz jasna, pokazywać się; od wczoraj. Zgarnął okruszyny placka i zsiadłszy z kulawego stołka podreptał do okna mocując się z lufcikiem. – Nie, co mówię; od roku! A co, a co; niech proszą, niech przeproszą; albo jeszcze inaczej; ustąp placu, ustąp im stanowiska, ale nie ustępuj z myśli, z kształtu swego dzieła; ecco. Ciągnęli teraz oporną kozę na sznurku po skalistych zboczach wyspy. Zwierzę łakomie lgnęło do każdej kępy suchych traw albo rwało nieoczekiwanie do przodu. Od morza niósł się słony, rybi zapach. – Albo, pojmujesz, robię to jeszcze w ten sposób, Cyprian opuścił się na czworaki i jął giętko przeciągać się jak kot, prężąc raz jedną, raz drugą nogę. Płócienny pierożek w kształcie gołębia uleciał mu z głowy, szczęśliwie udało się go w porę pochwycić. – Spróbuj, to szalenie regeneruje, nalegał Cyprian, dopóki Szymon także nie osunął się na ręce obok mistrza w nakazanej pozie. Potem rzucili się w pogoń za umykającą kozą. – Mamże wyrazić zgodę na naszą przemijalność w obliczu nieprzemijającego, które jest niejako poza nami i które powtarza się pomimo nas, niezależnie od kogokolwiek? powiedział Szymon sennie i jakby do samego siebie. Cyprian podsunął mu nową porcję oliwek i sera. Żuli chwilę w milczeniu, pociągając łyczkami cierpkie czerwone wino. – Patrz, patrz, zachichotał nagle Cyprian, wskazując na białe ćmy, które bucząc furkotliwie, gasły nad lampą, jak gdyby całe ich intensywne życie polegało na szukaniu tej jakiejś jednej świecy; jednego płomienia. – Strzeż się wielkiego światła, Szymonie! zawołał i wskakując na stołek ze ścierką, starał się udowodnić mu, że żadna przeszkoda nie jest w stanie powstrzymać ćmy od upodobanego przez nią płomienia, który wszakże ją spala, Gwiaździste niebo przepłynęło nad nimi w poranny brzask, jak okręt mroku. Brzask napływał w pierzchające cienie. Jasność i ciemność przenikały się wzajem ustępując sobie pola w tej jednej, w tej z góry oznaczonej godzinie. – Tak jak własnym pulsowaniem wkraczamy w pulsowanie materii, aby zatonąć i zgasnąć w tym, co pozostaje toczące się i nadal wibrujące, i co pochłania w siebie nasze własne pulsowanie, 134 któreśmy wnieśli do już istniejącego, myślał Szymon gapiąc się znów na frapujący go linoryt. Cyprian z ręcznikiem okręconym wokół szyi, z mydłem na policzkach wyskoczył zza drzwi łazienki, wymachując ostrzem brzytwy. – Albo dlaczego, zawołał – człowiek o światopoglądzie laickim tak lekko zrzeka się na rzecz różnych kościołów myślenia metafizycznego; czyż każdy rodzaj myślenia nie mówi nam raczej o człowieku niż o Bogu? Czy mistycy przybliżyli komukolwiek Boga, czy raczej siebie; człowieka kontemplującego; człowieka, który tęskni za zjednoczeniem się z całym wszechświatem. Nie sądzisz, że chodziło tu raczej o poszerzenie granicy naszego istnienia, o nostalgię za trwaniem dalszym pod jakąkolwiek postacią; o powtórzenie się w jeszcze innych układach, w kolejnym obszarze? Znów zniknął w łazience zatrzaskując za sobą drzwi. – Więc wnikać myślą zarówno w istnienie, jak i nieistnienie, w to, co sprawdzalne, i w to, co zatajone? Biały statek lekko unosił ich z fali na falę po lazurowej toni pod lazurowym niebem, białe, kamienne stoki wysp w kępach ciemnej zieleni zanurzały się i wynurzały przed i za nimi, nierealnie; tak jak i oni trwali nierealnie w prześwietlającej toni lazurowych grot powietrza pośród kaprysu świetlnych odbić. Szymon ocknął się. Spowolniały ruch pojazdów przesączał intensywny zapach benzyny w oliwną woń tej wąskiej uliczki, słońce nie chciało już mieszkać na niebie, rozpływało się w kamieniu i w murze. Tu, pod markizą, było nieco przewiewniej. Wentylatory pracowały chrypliwie jak okrętowy silnik. Jego zwrotne korwety znów rozpierzchnęły się poza widoczną linię widnokręgu. Szymon z apetytem wyławiał z talerza kształtne talarki calamarii duszonej w sosie pomidorowym z zielonym groszkiem. Kilku pikolaków uwijało się z napojami na tacach wśród siedzących. Opodal rozłożył na ziemi swój ubogi kram sprzedawca muszli i koralowych gałązek, nad którymi pochylały się przechodzące tędy dziewczyny. Stojący w drzwiach kafejki mężczyźni zsuwali na tył głowy kapelusze, komentując z ożywieniem prezentowaną im paradę wysoko odsłoniętych ud. W drażniącej smudze spalin przeciągały wozy, niektóre modele wywoływały namiętny spór w grupie tamtych mężczyzn spożywających na stojąco swoją porcję pizzy zawiniętej w serwetkę, na której skraplał się gorący tłuszcz. Słomkowe ronda ich kapeluszy odbywały bezustanną wędrówkę w górę i w dół, od ciemienia po oczy. Cyprian zwrócił uwagę Szymona na martwe ptaki po przeciwnej stronie ulicy obracające się na rożnie w osobliwym zaiste salto mortale, w dance macabre, który zgoła nie pozbawiał ich apetyczności. – Lub rozważmy, ciągnął siadając okrakiem na odwróconym krześle – ułomnie pobożne praktyki tych, co zakładając istnienie Boga, pragną wszakże poprawić jego dzieło. Oparł brodę na poręczy odwróconego krzesła i na chwilę przestał się na nim kiwać. – Szymonie, zawołał z mocą, aż kilku siedzących obróciło się w tę stronę – jeśli ten Bóg jest, jeśli uformował nam jelita, żołądki, wątroby, szpony i zęby, jeśli przeznaczył owcę wilkowi, muchę jaskółce, robaka rybie i tak dalej; jeśli więc było jego wolą, by ściekała krew po pazurach, po kłach i po wąsach, czymże – spożywając tę krew, to pierze, tę sierść i te łuski – można przeciw niemu zawinić; lub jakże – przerywając pracę zaprogramowanego przez niego organizmu postami – można liczyć u niego na zasługi! – W porządku, nie będziemy cedzić tej wody, tego napoju, poddał się Szymon wypijając duszkiem szklankę wina. Zażywny właściciel knajpki czujnie wybiegł przed kontuar i jął nerwowo przestępować z nogi na nogę. Trzech bersalierów, w tych swoich strojnych kapeluszach z pękami piór, wybuchnęło hałaśliwym śmiechem. – Skończmy z wkładaniem aureoli na rogi krów! domagał się nieustępliwie Cyprian 135 przytrzymując pikolaka za połę, na co ten w końcu przystał za niewielką opłatą. Cyprian zwycięsko pokłusował na swoim stołku. – Proszę opuścić lokal, powiedział właściciel zakładając ręce na piersi. – Nie potrzebujemy tu żadnej wywrotowej propagandy. Nieświadom niczego sprzedawca lilipucich klatek ze świerszczami, który dopiero co wszedł, poprosił o porcję lodów. Właściciel, sapiąc, mściwie nabijał rożek wafla myląc najoczywiściej pistacje z trotylem. Poczciwy jeszcze do niedawna nóż na kontuarze objawił jadowite żądło. – Bój się, Gavrillo, zawołał kpiąco jeden z bersalierów od drzwi. Właściciel poczerwieniał z pasji. Żołnierze znów ryknęli śmiechem. – Tu nie urodzi się już żadne dzieło, nie urodzi się już żadna myśl, ponieważ tu już jest papież, wyjaśnił Cyprianowi uprzejmie krępy mężczyzna odwracając się ku niemu dwornie. Przylizany wyrostek puścił w ruch grającą szafę. Rozległy się łkające tony staromodnego „piove”. – Ty też się zamknij, Giovanni, warknął właściciel do tego krępego przy barze. – Albo od razu wynoś się z tym wichrzycielem. Giovanni znów obrócił się dwornie i przepił do Cypriana milczący, solidarny toast. Szymon sprawdził instynktownie, czy ma przy sobie dokumenty. Zrobiło się parno. Na skrzyżowaniu znów rozległ się zgiełk grzechotek, piszczałek i klaksonów. Policjant regulujący ruchem odegrał z humorem po raz enty tego dnia pantomimiczną scenę zaskoczenia, żeby rozładować napięcie, zanim uda mu się rozładować powstały korek. – Papież i pycha kościoła, westchnął obłudnym smutkiem ten przy barze. – Wystarczy porównać choćby ten krystalicznie boski Panteon z fontem papieskiej Bazyliki. – O mamma mia! – Ponieważ on już jest, ciągnął ten przy barze mrugając porozumiewawczo do Cypriana. – A więc żadna inna idea – – Basta, Giovanni, powiedziałem ci, basta. Który z nich cię podburzył, he? Mamy jeszcze na szczęście policję w tym kraju. – Co ma policja do papieża, co ma papież do krów? zagdakał Cyprian zsiadając z kulawego stołka. Oba kciuki włożył pod szelki na wysokości piersi. Zbierał się do dłuższej oracji. Szymon machinalnie wyciągnął dokumenty i trzymał je w pogotowiu przed sobą. – Profesorze, zagadnął Cypriana słodko ten od „piove”. Cyprian uprzejmie zwrócił się ku niemu, a wtedy przylizany chlusnął w niego szklanką coli. – Przepraszam, rzekł słodko – przepraszam najmocniej. – Ja cię nauczę, chłystku jeden, krzyknął Giovanni porwawszy się od baru. Bersalierzy paląc papierosy obserwowali siedzących z wzrastającym upodobaniem. – Wynoście się stąd wszyscy, fora! zapiszczał właściciel trzepiąc rękami. Rozległ się brzęk zbitego szkła. Cyprian ze zdumieniem oglądał swój mokry płócienny pierożek w kształcie gołębia. Szymon nerwowo zabębnił palcami w paszport. – Z drogi, wapniaki, rzekł przylizany słodziutko i kołysząc biodrami opiętymi w ciasne rifle, wyszedł wolnym kroczkiem, ale zaraz za progiem uskoczył kopnięty w kostkę przez jednego z żołnierzy. – Zagraj ze mną w futbol, mój mały, słodki gigolo, zanucił żołnierz zalotnie. Wszyscy trzej rycząc ze śmiechu odeszli teraz w dół uliczki. – Płacić i z Bogiem, płacić i z Bogiem, piszczał właściciel trzepocząc rękami. – Na szczęście są jeszcze telefony w tym kraju, na szczęście jest jeszcze policja! wprost wypchnął ich za drzwi. – Ale jaki głód, czego głód, jakie pragnienie? spytał Cyprian. Wałęsali się wśród bezludnych uliczek umarłego miasta, wśród umarłego w amforach wina i stężałych w kamień gestów. Niemy 136 starzec, siedzący w kucki na obojętnym już sobie progu, zakrył oczy obiema rękami i zastygł w tej pozie jak jedna z buddyjskich małp – niewidzący. Choć może skamieniałą źrenicą badał przez wystygłe palce tę rozgorzałą kulę słońca, która uniosła się nad stożkiem wulkanu jakby z samego dna ziemi. Cyprian przystanął obok mężczyzn wybierających gruz z odgrzebanej jamy. Paląc papierosy, komentowali teraz z ożywieniem notatkę z prasy o kolejnej głodówce któregoś ze zbawicieli tego niezbawialnego świata. Cyprian siedząc okrakiem na kiwającym się kamieniu, wyraźnie wekslował rozmowy na fałszywość idei postów w ogóle. – Cyprianie, powiedział ostrzegawczo Szymon; ale ten go nie słuchał. Szymon odwrócił się ze złością. Temperatura sporu przybierała na sile. W rozległej misie amfiteatru grupa turystów robiła sobie pamiątkowe zdjęcie. Młoda dziewczyna leżąc wpółuniosła łokieć do twarzy, jak to widziano u tamtej, pięknej poganki obróconej wyjątkowo nie w proch, ale w kamień. Gęsty błękit nieba rozlewał się bez zmian nad tą tutaj, teraz, jak ongi nad tamtą, trwała ta sama pogoda, być może, i, być może, ta sama wieczność; ale ta tutaj mogłaby już obrócić się w cień na kamieniu, choć pewnie nie przychodziło jej to do głowy. Śmiejąc się, jeszcze udawała śmierć tamtej. Śmiejąc się, nie myślała o cieniu, który czyhał na cień jej sylwetki tak zgrabnej i młodzieńczej, że mógłby się stać ornamentem jednej z tych pustych, nowoczesnych ścian, przy których kiedyś inna dziewczyna, być może, zapragnie zrobić sobie zdjęcie. – Posty, posty, głodówki! zagdakał Cyprian szyderczo i rozpostarłszy ręce wbiegł o kilka stopni wyżej od swoich oponentów. – A który z poszczących oddał w tym czasie swoją miskę strawy głodnemu? zapytał z przysiadu. – To filantropia! zawołał brodacz wyrzucając dramatycznie obie ręce do przodu, jakby pragnął odepchnąć od siebie coś absolutnie wstrętnego. – Wy, właśnie wy „odejmując sobie od ust” wzuwacie owo „odjęte” pod inną postacią na swoje stopy, połykacie pod postacią jeszcze jednej płyty, jeszcze jednej gazety, plastiku, syntetycznego włókna, guzika,. łańcuszka, brzęczyka! Cyprian w swoim pokracznym półprzysiadzie zamaszystym ruchem ręki z góry do dołu „wyliczał” ich teraz jak ringowy sędzia. Śmignął ciśnięty w górę kamyk, ocierając się prawie o jego płową grzywę. Cyprian roześmiał się szyderczo i poprawił na głowie swój przekrzywiony pierożek w kształcie gołębia. – Pozory! krzyczał skacząc o kilka stopni wyżej – pozory zastępują wam istotę rzeczy; lgniecie ku pozorom, dacie się zarżnąć dla pozoru, choć oczywiście wolicie, żeby zrobił to ktoś inny w waszym wszakże imieniu; boicie się myśleć samodzielnie; stado baranów prowadzone na pasku od pastwiska do rzeźni! Skacząc zygzakiem po stopniach w górę, starał się wymijać celowane w siebie grudy. Brodacz, który dotąd trzymał się na uboczu, ujął się nagle pod boki i zapiał jak kogut. Mężczyźni wybuchnęli śmiechem i powrócili do porzuconych taczek. – Ale komedia, mówili – ale komedia! Na ich prośbę tamten raz jeszcze zapiał w ślad za uchodzącym Cyprianem. – O co mi chodzi? sapał Cyprian rozcierając nerwowo bolące miejsca na nodze. – Właśnie o to; żeby wskazać fałszywość; tej drogi; i tamtej; aż do absurdu. Szymon wlókł się znużony za swoim przewodnikiem kamienistym wybrzeżem w łoskocie rozpryskujących się fal, w kołującym, skwirze ptaków. Na stokach pasło się stado kóz, kwitły żółto i amarantowo krzewy, czasem w rozpadlinie objawiło się wyschłe, kamienne łożysko potoku. Dalej i wyżej rosły pinie i cyprysy, tu z rzadka pojawiały się gaje oliwkowe, samotne laurowe drzewo lub palma. Między głazami pięły się szerokolistne kaktusy sycylijskie i rozkwitały górskie karminowe fiołki. W niszach łagodniejszych zatok owocowały cytryny. Schylony człowiek – chroniąc uprawę przed szronem mroku – zaciągał płachtami przejrzystych folii, jak mgłą, ten uprawny grunt zawzięcie wydzierany morzu i skałom. Od drzewa do drzewa, 137 wzmocniona pośrodku pionową żerdką, pięła się winna latorośl wielokrotnym zwieńczeniem na kształt parawanów. Milczące stare kobiety spowite w czerń szły białą ścieżką niosąc na głowach tłumok lub ceber; ich brązowe, spracowane palce były gruzłowate i chwytne; były jednocześnie słabe i silne, tak samo tu, być może, jak wszędzie indziej, bo kobiety wiejskie na całym świecie są, być może, identyczne i żyją poza czasem Homera i czasem selenonautów, niezależnie od oka Leonarda i oka Picassa; ich palce, gdyby przyłożyło się je do skomplikowanych aparatur, do gładzizny rakiet, stałyby się krzykiem obalającym mit, ten laurkowy mit, w który przystraja się chętnie nasza epoka, myślał Szymon, a potem wyłączył się z tego pejzażu i znów pomyślał o tamtym warującym psie, który zdawał się postępować za nim krok w krok od bram Pompei. – Wyraz jako nadwartość kształtu, teraz leżąc wśród szarzejących piachów i szarzejącego morza znów myślał o tym. Pod powiekami miał obraz tego psa, który już na zawsze jeżył się i skręcał w bulgotliwym skowycie krwi, kamieniejącej jednocześnie od środka trzewi i od strony sierści. W skwarnej ciszy, pod jaskrawą kulą słońca, pod nabiegłym siarą guzem ziemi tylko ten skowyt psa nie obrócił się w kamień w ciągu tamtej jednej chwili i w ciągu wieków nakładających się przezroczystym tufem na stłumione warstwy pamięci; trwał. – Jaki głód, czego pragnienie? Cyprian, w płaszczu kąpielowym koloru rybiej łuski, założywszy do tyłu ręce chodził tam i z powrotem długimi krokami. W ognisku piekły się ryby zatknięte na patyk, w blaszance bulgotały ślimaki. – Każdy brak wywodzi się z czyjegoś nadmiaru, każdy głód ma swoje źródło w czyimś przesycie; zachłanność, nadużycie, nadpłaca, nadwyżka, nadwartość i wszelki nadmiar produkują swoje przeciwieństwo! mówił. – Č giusto. Stary rybak pykając fajeczkę kiwał potakująco głową. Włóczęga, który krążył od pewnego czasu wokół nich, zbliżył się teraz i przykucnąwszy na pięty, wyciągnął nad ogień swoje długie palce urodzonego wirtuoza. Szymon spoglądał na poszarzałe morze. – Ecco, powiedział, ale Cyprian podniósł głos o oktawę wyżej. – Tak jak długotrwała susza powoduje obfite opady– – Č giusto. Rybak pyknął swoje przyświadczenie z kłębem dymu. Szymon wciągnął przez głowę ciepły sweter i ułożył się na wznak na piasku. – Basta, powiedział włóczęga ściągając kociołek ze ślimakami – mają dosyć, skurczybyki. – Č giusto, powtórzył rybak. Zabrał się do siekania na kamieniu liści mleczu i trawy. – Jak istnieje pewien zasób wilgoci puszczonej w obrót między ziemią i niebem, jak istnieje pewien zasób owadów, ptaków i zwierząt puszczonych w obrót między rośliną a dziobem, szponem, kłami i tak dalej, zawołał Cyprian kucając koło włóczęgi i podając mu z torby cytrynę – tak powinno się zachować proporcję między ilością łyżek i ust; między ilością dachów i głów. – Č giusto, rybak biorąc od Cypriana pękatą butlę wina oplecioną w koszyk potrząsnął nią z radosnym uniesieniem. – Avanti! zagrzmiał wyrzucając w górę ramiona. Zabrali się ochoczo do posiłku. Ślimaki miały wyborny, delikatny smak. Włóczęga powiedział, że ten skurczybyk, który je zbierał, dobrze wiedział, kiedy należy je zbierać; one jeszcze nie zdążyły się nażreć trawy, powiedział, i dlatego są słodkie. – Tyle że wyszły z ziemi, zawołał rybak i ogarniając włóczęgę braterskim uściskiem, teraz on pociągnął z butelki trzy duże gulgi; i pół. Natomiast Cyprian kłusował w milczeniu na morskim głazie; w poły jego kąpielowego płaszcza dął wiatr. Szczyty wzgórz rumieniło już niewidoczne słońce. – Porca madonna, moja sakiewka! ryknął nagle rybak chwyciwszy się za kieszeń. Ale włóczęga biegł ze skrzydłami u ramion w pusty mrok dzikiej plaży. – Przeklęty! zawył rybak bezsilnie, a potem chwyciwszy Cypriana za klapy płaszcza, uniósł go w powietrze na wysokość swoich łyskających zębów. – Gadaj, oszuście, skąd on jest, ten twój 138 przeklęty wspólnik! – Zostaw go, przyjacielu, zaczął pojednawczo Szymon, ale rozjuszony rybak miał dość siły, żeby okładać teraz pięścią ich obu, zwłaszcza że Szymon bardziej zasłaniał Cypriana, niż sam brał się do bitki. – Ile? chrypnął wreszcie Cyprian, leżąc krzyżem wśród piachu. Rybak chwycił się z żalem za głowę. – A niech was ziemia pochłonie, piraci, szulerzy, porywacze! stęknął. Ale zaraz jął sobie coś kalkulować. – Więc dla tych kilku nędznych groszy ośmieliłeś się nas obrazić? zapytał z wyrzutem Cyprian i wyrównawszy stratę rybaka powlókł się, kulejąc, wraz z Szymonem w stronę dalekich świateł. – Czymże jest dla człowieka Bóg, jeśli nie tęsknotą za czymś więcej, tak samo zresztą jak sztuka? Domysł, snucie domysłów; oto co jest prawdziwie twórcze, stęknął układając potłuczone kości na twardym łóżku i zakrywszy się razem z głową, odwrócił się do ściany. Za oknami siąpił deszcz. Ślizgały się na mokrym asfalcie auta. Szymon z westchnieniem odłożył pióro, nie umiał dokończyć tego listu. Wsunął się w swoje łóżko nasiąkłe wilgocią. Dokuczał mu brak papierosów. – Kozi pastuch, mruknął patrząc na skulonego w pościeli pod przeciwną ścianą Cypriana. – Mędrzec! Rozpamiętywał gorzko dzisiejszy incydent na placu w miasteczku, kiedy to Cyprian, korzystając ze zbiegowiska, wskoczył nagle na beczkę wina i zawołał tym swoim babskim dyszkantem, który już sam przez się był irytujący, niezależnie od głoszonego sensu: – Czemu na słowo „Bóg” doznajecie jedynie niepokoju żołądka albo jego ulgi, zależnie od dnia w kalendarzu; czemu nie głosicie wstrzemięźliwości oka? Nałóżcie przepaski na oczy wasze przynajmniej w jeden poniedziałek roku, nie oglądajcie błyskotek świata w ten jeden poniedziałek, nie czytajcie ksiąg, nie oglądajcie telewizji, pogrążcie się w mroku własnych myśli, idźcie przed siebie po omacku, przynajmniej w jeden dzień roku bądźcie spoglądającymi w siebie. Czemu nie ogłosicie wstrzemięźliwości ruchu! Zawiążcie stopy wasze i ręce w jeden wtorek roku, powściągajcie głód ruchu, głód gwałtu, nie odchodźcie od samych siebie raz jeden w roku, zaniechajcie rozpraszających was gestów, zamieszkajcie w bezwładzie własnego ciała, oglądajcie ruch świata bez waszego ruchu, ruch toczący się bez waszego udziału. Czemu obejmujecie postem tylko swoje jelita i brzuch, czemu wierzycie żołądkiem, czemu kapłanom wglądacie w płeć, czemu myślicie zawartością jelit! A jeśli, tak dalece pasjonuje was ta zawartość, to ogłoście wstrzymanie się od wypróżnienia; wstrzymanie się od swojej cuchnącej kupki i od swego siusiu raz jeden w roku i nie zawracajcie nam głowy swoimi bogami. A jeśli tak ważna jest płeć kapłanów waszych, każcie im – Szymonowi udało się wreszcie wywlec go spod fanatycznych rąk i przeprowadzić przez grad ciskanych za nimi wraz z obelżywymi wyzwiskami ogryzków i nadpsutych pomarańcz, z których szczególnie jedna boleśnie ugodziła go w oko. – Nie potrzebujemy tu reformatorów! wołano. –Precz z prowokiem! Szczęśliwie nadarzył się blisko ten nędzny hotelik, w którym udało im się zaryglować wreszcie i upaść bez sił między pustą miską a dzbanem wody przyniesionym przez litościwą kobiecinę ze śladami łuszczycy na łokciach. – Dzięki ci, o Dulcy, stęknął Cyprian strzygąc chytrze okiem na Szymona. A potem obłożony mokrymi ścierkami westchnął: – Życie, w czymże jest, jeśli nie w otwarciu i zamknięciu powiek, w tej krótkiej chwili między wejściem a wyjściem znikąd donikąd? I uznawszy widocznie, że zrobił wszystko, co do niego dziś należało, chrapnął potężnie. 139 – Przyszedłem, żeby go spotkać czy żeby się z nim rozminąć? rozważał Szymon. – Czy dlatego objawił mi się jako niedołężny starzec pośród śmietniska tego świata, że nie chciał być płonącą świecą dla skrzydeł mojej ćmy? Czy jego nędza i szaleństwo miało być jeno zwierciadłem mego własnego „ja”, pokracznym odbiciem ułomnych działań? A może bał się, abym nie był tą właśnie ćmą, która sama ginąc zgasi i jego płomień? Nie odpowiada mi, śpi. Mędrzec. Nasłuchuję oto chrapania mędrca, który wdział kuse majtki i z marginesów własnego dzieła skleił latawca? Zachciało mu się kawałów; postanowił sobie trochę podziałać, pobrykać, pogmerać patyczkiem w mrowisku.. śpi czy udaje, że śpi? Czyżby nie miał mi już nic więcej do powiedzenia? ..I kiedy Szymon medytując tak leżał z szeroko otwartymi oczami, przyleciał na okno czubiasty ptak i rozpostarł ogon i skrzydła, ale nie ogon to był ani skrzydła, tylko Cyprianowy płaszcz kąpielowy.. i oto śmiejąc się z nowego figla, podniósł się z niego sam Cyprian i uniósłszy się w powietrze na tej srebrzystej szacie, rzekł. – Wstań i pośpiesz za mną jeszcze ten raz. – Dokąd prowadzisz mnie, panie? – Zaufaj mi, rzekł Cyprian falując w powietrzu. I wstąpił Szymon ku niemu, i pochwycił skraj jego szaty, i raz jeszcze zapytał: – dokąd? – Ani nisko, bo nasiąkniesz wilgocią tej ziemi, ani wysoko, bo porazi cię słońce, zachichotał Cyprian, a Szymon wtórując mu, baczył jednak pilnie, by nie przekroczyć przyzwolonych mu granic, zwłaszcza że starzec tak chytrze balansował lotem, by kusić go bezustannie albo tym, co znajdowało się od nisko niżej, albo tym, co od wysoko było wyżej – I tak dotarli do. wyspy zwanej Świat Pospolity, na której pod nadzorem Cypriana wznosiło się Żywe Muzeum Sprawiedliwości i Zdrowia Psychicznego. A był to gmach ni to na kształt Sagrada Familia, ni to ma podobieństwo Casa Mila, gdzie posępność gotyckich świątyń miesza się z neurastenicznym mrokiem dzisiejszego, świeckiego świata, w którym senny koszmar pnie się we wzniosłość, aby sczepić się z nią najszczelniej i raz jeszcze przygiąć człowieczy kark w podziemny loch. – Chcesz najpierw zwiedzić oddział A czy oddział B, spytał Cyprian bawiąc się pękiem kluczy. – Co za różnica, wzruszył ramionami Szymon depcząc z lubością twardy grunt. Wspięli się ścieżką w górę i w dół; z bramy gmachu wybiegła dzieweczka, strzygąc niespokojnie oczyma za siebie. – Dokąd ci tak spieszno, córo moja? zapytał łagodnie Cyprian. – Do domu, do domu, do domu, wołała dzieweczka z uniesieniem i przypadłszy mu do stóp, odsłoniła swoje członki szczelnie pokryte tatuażem. – Hieroglify, znaki runiczne! zaklaskał Szymon z zachwytem. – Czy przewidział to Klee, czy przeczuł Miro! – Miałam trzy łyki, pochwaliła się dzieweczka robiąc do niego oko. – Połknęłam nożyk, kawałek talerza i drut. Za każdym razem mi to wyciągali. Na żywo. Nam nie przysługują znieczulenia. Raz się pokrajałam; o tu; zszywali; o, tu; na żywo. – Fantastyczne linie! mruknął z uznaniem Szymon, oglądając zagojone przeguby. – Co za ekspresja! – Cztery lata, ciągnęła dzieweczka wpadając w trans – miałam siedzieć jeszcze trzy; a nagle dziś? do domu; domu? tak; przywłaszczyłam; tak; nie widziałam już cztery lata; kogo? one są straszne, szeptała teraz gorączkowo – nienawidzę kobiet; to okropne, co one; brzydzę się kobiet; nie, tylko trzy łyki; tak, te rysunki, miałam na żywo – – Więc to był happening? gubił się Szymon w domysłach. – Tego się nie da zmyć; po co ja głupia; na żywo: przysiad nago; rewizja; nago; tego się nie 140 da, o, proszę; zmyć, chichotała dzieweczka falując op-artowskim ornamentem na biodrze. – O, proszę, rysunki; na każdym palcu, na udach; proszę; i gdzie ja z tym; tego się nie da zmyć! – Już mam! zakrzyknął Szymon. – Precz ze statycznym słupem soli żony Lota; niech żyją słupy mobilne, niech żyje wyrodny plakat człowieczej skóry; profanodermizm jako protest etyczny i estetyczny przeciw naszej – – Ależ Szymonie, zgorszył się Cyprian odpędzając dzieweczkę. – Jaka ona wesoła, powiedział Szymon patrząc chwilę za odbiegającą, za jej czerwoną sukienką w groszki, na której uniosła się oto w powietrze jak balon. Zbliżyli się do gmachu. Szymon zadarłszy głowę podziwiał teraz nieforemne głazy, z których go zbudowano. – A wy tu czego wyglądacie, babciu, zagadnął Cyprian staruszkę, która siedząc przed bramą plotła grube powrósło. – Ano, niby tych zwłok syna, panie, wyglądam, co tu niby pomarł; na oddziale A., odrzekła cierpliwie nie przerywając roboty. – A długo już wyglądacie tych zwłok, babciu? – Ano będzie, będzie! Już musi z pięć roków abo i wiency! – A to wyglądajcie dalej; ale co to tam i za zwłoki będziecie z tego mieć! – Ja i na kości poczekom, uśmiechnęła się cierpliwie staruszka, abo i na proch. – A po czym wy poznacie, babciu, że to proch waszego syna? – Jak to po czym, no jakże; a toć nie dali mu, panie, tych medykamentów, jak im tamuj zachorzał, ni? A to się dziś wykrywa, ni? Ja swoje wim; bez to oni tak mnie tu, panie, tera kołują, ladace; ale ja poczekom. – Co za ogrom, co za majestat! wołał Szymon zadzierając głowę jeszcze wyżej. – Ta mroczność surowych, nie gładzonych kamieni; ich niesamowita wzniosłość; i nieustający balet linii i łuków, pionów i poziomów! – Zabierajcie się stąd w tej chwili z tymi głupimi powrósłami! Tu nie jarmark! zdenerwował się Cyprian łomocząc w kołatkę. ..I rozwarła się wonczas brama, a Cyprian, obleczony w błękitne rajstopy i białą furażerkę w kształcie gołębia, popłynął żabką po czerwonym suknie ku złotej tratwie, gdzie czekały go trzy małpki; a po obu stronach Szymona stanęli dwaj jego zastępcy: klawisz i pielęgniarz. – Mój oddział jest na prawo, rzekł pielęgniarz i zawirował w piruecie. – Mój jest na lewo, rzekł klawisz robiąc szpagat. Po czym obaj wyjęli małe japońskie tranzystorki i zaczęli je podsłuchiwać. – Chwileczkę, panowie, co jest, niby to szarpnął się Szymon, ale już było za późno. Czuł, że niby to wiodą go, przykładając mu coś do pleców. Na wszelki wypadek założył niby to sam obie ręce na tył głowy. – Złapaliście coś ciekawego? Co słychać na świecie? konwersował z niepowstrzymanym niby to ożywieniem. Ale oni podsłuchując swe tranzystory samolubnie, wiedli go dalej w milczeniu. – Człowiek, człowiek! zawołał raptem niby to wywoławczo jakiś posępny typ zza kraty. I wtedy Szymon zakręcił machinalnie niby to młynka rękami, jak to zwykł czynić Ben, wdając się w tajemną mowę znaków z tymi „steinmetzami” z ruin od kurestwa i denaturatu, i zakrzyknął: – dobra jest, nawijam! A wtedy klawisz niby to trzepnął go po młynkujących palcach i zawołał z triumfem – a tuś mi, bratku; mocny jesteś? Takiś mocny? – A co, wywiad, wywiad? odparował niby to zaczepnie Szymon. – Bój się, klawisz! warknął ktoś przez kraty dla żartu. – Kto to powiedział? spytał niby to słodko klawisz. – Ja! posępny chłopak dla żartu wystąpił do przodu, natomiast Szymon niby to wycofał się z 141 centralnego punktu i wsparty o mur niby to odpoczywał. – Z cienia wysunęło się czterech cichołapów i rzuciwszy się z osobliwą uprzężą na chłopaka, skrępowało mu dla żartu ręce i nogi, po czym dla żartu zawiesiło go na kracie, na związanych do tyłu rękach. Szymon niby to odetchnął. Na chwilę dano mu niby to spokój. – Mocny jesteś, mocny! klawisz niby to podziwiał wiszącego. – Bój się, powtórzył chłopak. Zwisał już głową poniżej kolan. Czterech cichołapów obsiadło w kucki wiszącego, zabijając nudę czekania grą w kości. – Już nafajdał w portki, zauważył pierwszy i zgarnął bilon. – Nie, tylko się zlał, sprostował drugi. Teraz on zakręcił kubkiem i wysypał jego zawartość: czterdzieści cztery! zapiał z uciechą. – A taki był z niego mocny chłop, westchnął obłudnie trzeci. – Można mu jeszcze deskę do pleców i młotkiem! rozważał czwarty. Wyjął karty i jednym prztyknięciem rozsunął talię w kształtny wachlarz. O kraty zadudniły pięści. – Co to bunt, bunt? zapytał niby to sennie klawisz. Szymon, żeby oddalić od siebie podejrzenia, niby to wyprężył się na baczność pod zegarem, z którego dawno powypadały wskazówki. Łomot o kraty nie ustępował. – Zęby mogło być dobro, musi stawać się zło; pierwsze nie zaistnieje bez udziału drugiego! zaskrzeczał przez megafony z oddali Cyprian. Zaległa krępująca cisza. – Ma dosyć, zawołał z głupia frant pierwszy cichołap. – Jak dojrzał, niech spada, ucieszył się drugi. Zerwali się wykonując kilka rozgrzewających ćwiczeń, potem sprawnie złożyli w kostkę swoją derkę, odkurzyli karty, wrzucili kości do kubka i zamknęli to wszystko na kluczyk w schowku. Przepychając się, rzucili się do kranu szorując do czerwoności swoje ręce i opryskując się dla żartu wodą, a potem długo suszyli dla żartu palce przy elektrycznej suszarce. Wreszcie podeszli do wiszącego, wyplątali go z uprzęży i złożywszy bezwładne ciało na szuflę, zsypali je dla żartu w ciemną czeluść. Pełne zakłopotania milczenie przeciągało się. Głośnik zakrztusił się i prychnął, po czym popłynął z niego zniecierpliwiony, skrzekliwy głos Cypriana. – Dlaczego nikt nie śpiewa, co, do pioruna, robią chóry wojskowe! Chóry żwawo podjęły przerwany na chwilę motet; rozległ się oczekiwany podniosły śpiew. Szymon jął się uskarżać na nagniotki, więc zrezygnowano ze zwiedzania izolatek, celi tortur, przesłuchań i widzeń. – Spojrzyj przynajmniej, frajerze, powiedział klawisz – na to dziwactwo za oknem. Szymon igrając jedną stopą z mydłem w misce, drugą stopę dał pielęgniarzowi do oskrobania. Pod podeszwą miał łaskotki. Chichocząc i wiercąc się na stołku, patrzył na widocznych stąd oprychów, którzy żuli kęsy uciułanego chleba i wypluwając je, wygniatali z tej pieczołowicie spreparowanej masy jakieś cudeńka. – Co jest, do kurwy-nędzy, z tą sztuką! stęknął zabobonnie klawisz. – Już ci się widzi, żeś sponiewierał tego jakiegoś parszywego gnojka, żeś umorusał go do spodu; a on w tej mierzwie, w tym gnoju, weźmie ot, słomkę, kulkę chleba; i coś tam w sobie znów szkli.. i szkli.. i szkli – – Czym różni się oddział B od A? spytał Szymon próbując pirueta odświeżonymi stopami. Ruszyli teraz w prawo. – Udziałem świadomości, wyrecytował pielęgniarz i mrugając porozumiewawczo dodał: – piekło to nasza świadomość. Weszli w długi korytarz szarocytrynowej barwy, która cuchnęła siarą jak sycząca między kraterami przestrzeń wulkanu. I wyszedł ku nim z przeciwnej strony biało odziany człowiek powiększający się w zbliżeniu do monstrualnych rozmiarów. 142 – To lekarz, wyjąkał pielęgniarz i uderzył czołem w posadzkę. – Nasz człowiek, wyjaśnił klawisz. – On nam pomaga w razie czego wypisywać lewe orzeczenia na zgonach albo w razie czego zszywa na żywo parszywe bebechy tych różnych samurajów, którym się roi trójwymiarowa sprawiedliwość. – Sie masz, Miglanc! zawołał klepiąc przybyłego. – Symulant? zapytał lekarz przesuwając powoli przed źrenicami Szymona palec w prawą i lewą stronę, po czym znienacka puknął go młotkiem w kolano. Szymon wierzgnął. – Aaa, tituńka, ze mną nie ma żartów, sapnął lekarz. – Bodziec, antybodziec, pigułeczka, pastyleczka i w trzy dni zrobię z ciebie naszego kochanego pacjencika; kaftan! – To gość Cypriana, miauknął pielęgniarz nie podnosząc się z klęczek. Lekarz kopnął go w wypięty zadek. – W takim razie wy zgłosicie się po swój bodziec wieczorem; coś mi się zdaje, że muszę wam podregulować refleks. Odszedł szeleszcząc nakrochmalonym fartuchem. Przedzierali się teraz z pochlipującym pielęgniarzem krętymi schodami pośród pajęczyn i mysiego łajna. Ogromne turkoczące ćmy obijały się o ich twarze, we włosy wplątywały im się nietoperze i czmychały spod nóg miękkie grzbiety stworzeń, ale kiedy pielęgniarz zapalił wreszcie światło, okazało się, że idą zwyczajnym korytarzem szpitalnym, w którym zdechłaby z nudów nawet mucha, tak bardzo był sterylny. Po schodach z bocznej kaplicy czy sali koncertowej, z której dobiegały stłumione dźwięki organów, wyległ tłum spowity w szare gacie, pokraczne mantyle i kuse poły poszyte nieudacznie z barchanów. Głowy idących przodem pochodu, a także ich ręce potrząsały się w jakimś ostatecznym zaprzeczeniu, któremu nie było końca które musiało już trwać wobec grozy nie do pojęcia, grozy przekraczającej wszystko znane dotąd. Na samym czele szła kobieta ubrana w swoje barchany jak w ornat. Była stara i obrzękła, wzdęta od czegoś, co niemiało w środku niej. Szła stawiając nogi jak nakręcony mechanizm; automatycznie. Rozcapierzone, drżące jak wodna rzęsa palce trzymała, przed sobą w geście zaprzeczenia, choć zarazem także jakby wspierała się nimi o przezroczystą ścianę. Siwe kosmyki włosów rozsypywały się w nieładzie wokół tej twarzy, w której płonęły ogromne oczy osadzone zbyt blisko siebie; haczykowaty nos i te oczy nadawałyby z pewnością twarzy wyrazu drapieżnego ptaka, może sowy, gdyby nie usta, które bez przestanku otwierały się i zamykały, odsłaniając w niemym kołowrocie na wpół bezzębną czeluść. – Co ona mówi? spytał Szymon. – Proszę zwrócić uwagę na charakterystyczną maskowatość tej twarzy, powiedziała lekarka- -konwojentka – na charakterystyczne „rybie usta” łapiące powietrze; otóż tego rodzaju porażenie mięśnia – – Ale czy ona coś mówi! – Byłoby to mówienie zatajone; natomiast mamy podstawy sądzić, że rozumie wiele z tego, co się wkoło niej dzieje; albo i nie rozumie. Kobieta w barchanowym ornacie, nie przestając chwytać przed sobą powietrza niemymi ustami, wpatrywała się chwilę z beznadziejnym wyczekiwaniem w Szymona, a potem, jak opasła ryba w zbyt ciasnym akwarium, ostrożnie wykręciła się bokiem i ostrożnie, wachlując drżącą rzęsą tych już-nie-palców swych już-nie-rąk, odpłynęła razem z barchanową ławicą współbraci zaprzeczających wszystkiemu, cokolwiek jest; albo i nie jest. Teraz po schodach, strojąc obrzydliwe grymasy, przekoziołkowała w nieprzystojnych podrygach grupa zidiociałych wyrostków. Z kącików warg wyciekały im strużki śliny. – Ci nie pojmują niczego ze świata, który ich otacza! albo może pojmują, wyjaśniła lekarka. – Nie mają świadomości, machnął lekceważąco ręką pielęgniarz. 143 – Lub mają zupełnie inną? zamyśliła się lekarka. – Nasza świadomość to piekło! załkał pielęgniarz. – Proszę przyjrzeć się teraz uważnie kolejnej grupie, zawołała z ożywieniem lekarka, pociągając Szymona wraz z jego obstawą na trybunę. Wyprężywszy się na baczność, z palcami przy oprawce okularów, odbierała defiladę, na czele której kroczył kulturysta dźwigając w ugiętych rękach jakąś niewidzialną sztangę. – Co on dźwiga? Spytał Szymon salutując przyjaźnie przechodzącym. – Głupstwo, zdaje się, jakiś klucz do kosmosu czy skrzydła; to prostak. Proszę jednak spojrzeć na tych za nim; cóż za wspaniały rozpad osobowości; totalne; rozkojarzenie; jakby ktoś; bezustannie rozsypywał; skład; informacji; ciągłość; okazuje się, że najtrudniej właśnie; ciągłość; przeskoki myślowe; niebywała; dekoncentracja – – Symbol jednoczący pojawia się tylko wtedy, gdy w toku rozwoju psychicznego wewnętrzna strona psychiki przeżywana jest jako równie rzeczywista, równie efektywna i psychologicznie prawdziwa jak świat rzeczywistości zewnętrznej, wyrecytował pielęgniarz przez sen. – Ale za pomocą świadomej woli nie można osiągnąć takiej symbolicznej jedności, gdyż świadomość w tym przypadku jest stroną! powiedziała lekarka ze złością i machnąwszy nad głową koronkowymi figami,. wskazała Szymonowi małego człowieczka na końcu pochodu. – Panie magistrze! zawołała kokieteryjnie. Magister trzasnął obcasami i bez namysłu wypalił: – Melduję, że paralela zasiana jutro z generałem wielka demoralizacja społeczeństwa, kontakt człowiekiem opuścił jasność. – W porządku, magistrze. A może by nam pan coś zagrał? I kiedy ten w euforii odegrał na rozstrojonym klawesynie kawałek Vivaldiego, lekarka spytała Szymona z zabobonnym lękiem: – Jak to się dzieje, że u ludzi tego pokroju w zderzeniu ze sztuką następuje jakieś magiczne niemal scalenie osobowości! Dlaczego ktoś mówiący bez sensu potrafi bezbłędnie grać, malować, rzeźbić! Czym jest ten klucz, który kojarząc pamięć muzyczną i plastyczną, odmawia posłuszeństwa w zderzeniu ze słowem, z logiką myśli! Szymon cofał się w panice przed lekarką, która coraz agresywniej nacierała na niego ze skalpelem; jej chciwe palce obciągnięte były rękawiczkami z czerwonej gumy, na ustach już miała maskę chirurga. Pielęgniarz, ocknąwszy się, świsnął w powietrzu uprzężą i po chwili, ciężko dysząc, uporał się z nałożeniem lekarce więzów. Z bocznej ścianki trybuny wysunęły się automatyczne nosze i zniknęły w czeluści wraz z ciałem. Pochód dogasał. Na gigantycznym dmuchanym materacu wyniesiono na koniec trzydziestu starców. Ich głowy były ogolone. Spoczywali w skurczonych, embrionalnych pozach i odbierało się wrażenie, że nastąpił u nich niemal zanik kończyn. Posępny starzec leżący na skraju materaca prowadził dramatyczną rozmowę z Niewidzialnym. Osłaniając się ramieniem od Niesłyszanego Zgiełku, próbował mimo widocznych zakłóceń na Bezlinii przedrzeć się ze swoją Nieskargą. – Tak, mówił – tak; zupełnie jedną i prostą jest ta twierdza. Ta ciemna noc to wpływ. WPŁYW. Rzeki wracają, skąd przyszły. Nigdy wszystkich jednocześnie. Jeden po drugim. Zbyt kosztowny jest. CZAS. Jak go spędzasz. Wiedzieć więcej, niż trzeba. Niech umrze jedwabnik. JEDWABNIK. Ja byłem przyczyną siebie samego. Gdy dmuchany materac przesunął się na drugą stronę, Szymon usłyszał miarowy, rytmiczny tupot nóg, ale z sali nie wyszedł już nikt. – Kto tam tupał? zapytał Szymon. – Tajemnica wojskowa, wyjaśnił klawisz. – Rozumiem. Więc oni i tutaj strzegą? – Tak, ale przeważnie grają w guziki, wyjaśnił pielęgniarz. 144 – Nie grają, tylko naciskają. – Figę wiesz, a właśnie że złocą. – Sam figę wiesz; naramienniki złocą. – A nie, bo sprzączki. Ale fasują w naszej kuchni. – A nie, bo w naszej. – Udowodnić ci, udowodnić? – Ty, bo jak cię palnę! – Siebie palnij, swoją zakutą pałę! – Spokój, zakomenderował Szymon. Jego świta wyprężyła się na baczność. Po czerwonym suknie spływała oto majestatycznie złota tratwa, na której, gryząc pestki słonecznika, siedział Cyprian w asyście trzech małp. – Co pragniesz widzieć, spytał starzec wypluwając łupiny na sukno. I wysunęła się pierwsza małpa zasłaniając oczy, i skoczyła w wodę. Ale Szymon nie zakrył oczu. – Co pragniesz słyszeć, spytał starzec. I wysunęła się druga małpa zasłaniając uszy, i skoczyła w wodę. Ale Szymon nie zakrył uszu. – Co pragniesz głosić, spytał starzec. I wysunęła się trzecia małpa zasłaniając usta, i skoczyła w wodę. Ale Szymon nie zakrył ust. A wtedy Cyprian spojrzał na niego przeciągle i rzekł mu: – Jesteś wolny, odejdź, mój synu. I cisnął w niego słonecznikiem. A wtedy Szymon skoczył w dół w tę mroczną toń, o której nie wiedział nawet, czy płytka jest, czy głęboka; zimna czy gorąca; bystra czy stojąca; słodka czy słona. I nie wiedział nawet, czyli ma jakie dno. 145 GONITWY 146 a) Przyjmijmy, że Szymon sięgnął przed snem po lekturę rozprawki, dajmy na to, filozoficznej, a że miał uwagę podzielną, przebiegając wzrokiem czytane linijki, łowił zarazem wewnętrznym uchem odległe głosy znajomych osób, które układały się na półkulach jego mózgowego zwoju jak na jakiejś wypukłej scenie, co prawdopodobnie wyglądałoby mniej więcej tak jak w drugiej wersji. b) Leżą; wszyscy już leżą, jeśli się nie mylę, albo właśnie układają się w tej wąskiej minucie obojętnego czasu, w której – na dobrą sprawę – można jeszcze pomyśleć o czymkolwiek, ale po co, po co.. zresztą można pomyśleć, o ile szczęśliwie nie zaśnie się tuż przed; przed pomyśleniem. Zatem treść pomyślenia nie jest tu istotna. Leżą; spoczywają na jakimś prześcieradle, powiedzmy, na prześcieradle mapy, a zatem są rozdzieleni np. konturem granic, ich dymną smużką, co mówię: zmarszczką mimiczną, zgrubieniem farby; zaciekiem? Także kolorem równin, żółtością wzgórz, czyli barwami przysługującymi mapom fizycznym, jak to się zwykło określać na lekcjach geografii i – co to ja chciałam, co to ja chciałam – ach, rozdzieleni jeszcze kolorem nieba nie uwzględnianego wszakże na tego rodzaju mapach.. A mimo to – czy to nie zabawne? – mimo to oni leżą pod niebem; pod jakimś niebem, przypuszczam, które, przypuszczam, jest w tej chwili tak samo ciemne tu jak i tam, albowiem to właśnie noc rozpościera się nad leżącymi tu i tam, wikłając ich w swe odrębne konstelacje gwiezdnych ornamentów. Zatem kolory nie są tu istotne. Leżą; blisko czy daleko od siebie? To zależy. Bo jeśli w skali przeciętnej mapy ziemi odległość „na wyciągnięcie ręki” oznaczać może np. wielomilowy obszar, to w skali nieba na przykład (nieobecnego zresztą w tego rodzaju mapach) odległość ta zamknąć się może w granicach iluś tam minut lotu; ale już w skali nośności fal dźwięku czy obrazu trudno byłoby nam w ogóle mówić o jakichkolwiek odległościach. Zatem i odległości nie są ilu istotne. Leżący wygłaszają pewne kwestie nie tyle do siebie, co przed siebie, ale nie wygłaszają ich prozą (któż by z nas dzisiaj umiał mówić prozą; pan Molier zakpił z nas sobie po prostu w swoim czasie!) ani tym bardziej nie mówią ich (cóż znowu!) wierszem; oni po prostu monologizują lub – nieudolnie – usiłują nawiązywać ze sobą pozory dialogu. Cóż robić; wypowiedzi tak jakoś same nam się udramatyzowały (i nie tylko one).. widowiskowość świata zyskała na tym szalenie; tak, wprost szalenie! Zatem związki logiczne pomiędzy kwestiami nie są tu istotne. Pstrokate prześcieradło mapy w trakcie tej gadaniny wzdyma się pośrodku, tworząc coś w rodzaju części globusa albo może poduchy, podgłówka raczej; i w jakiejś chwili obszar ten wyobrażony umownie globuso-podgłówkiem zacznie się może obracać.. czemu nie! otóż będzie wirować dostojnie, co nasunie nam myśl o karuzeli. Ale snucie podobnych porównań nie jest tu istotne. Leżący nie mogą domyślać się (w żadnym wypadku!), że ich głos wewnętrzny, przedsenny bełkot, jest przez kogokolwiek słyszany.. a jednak – nie ma rady! – ktoś musi tego słuchać – nie ma rady! – ktoś musi podjąć się misji wysłuchania bodaj części tego głosu, ale kto – Skoro więc nie jest Bogiem (skądże!) autor ani bohater, ani nikt, tak, nikt nie jest, nie może dłużej Nim być, niechże Nieobecnego spróbuje zastąpić ktokolwiek, na przykład odbiorca, czytelnik, słuchacz.. boskość leży na ulicy, jest do podjęcia, ja proszę, bardzo proszę, nie możemy w tej (tu konkretnej sytuacji obejść się bez Nieobecnego, zatem wszyscy, którym nie dane było aż dotąd być Bogiem, niech się nim staną.. ludzie, no co wam szkodzi? Dlaczego nie 147 chcecie bodaj na niby, o, pan Egzaminator; brawo, brawo. Więc ktoś wysłucha jednak – co za ulga! – możemy zatem podjąć to dalej – Otóż; gdy podgłówek ziemi zacznie się obracać, wówczas leżący mogą zacząć grę w zapinanie i odpinanie klamry pasów bezpieczeństwa, które im – podobnie jak pasażerom lotu lub gościom karuzeli – zostały oddane na chwilę, ale li tylko na chwilę, do własnej dyspozycji. Sprzączki potrącanego pasa mogą wówczas wydawać stłumione: klang-pang; ale nie jest to takie istotne, w ogóle nic tu nie jest istotne, jeśli się nie mylę, ani – broń boże – niezwykłe. Ot, ludzie po prostu czasami kładą się w nocy do łóżek, ale nie mogą zasnąć, i to wszystko; i stąd cała parada. SZYMON: Nie mam sobie nic do powiedzenia; nie szkodzi; gdzie napisane jest, że musi się mieć sobie coś do powiedzenia; o, psiakrew, znowu pękły mi.. jutro to zeszyć, raczej jutro – IZABELA: Szymooon? SZYMON: W porządku, kochanie, wszystko w porządku; było cudowanie; nic do powiedzenia; oprócz rzeczy przerażających; które nie są do powiedzenia; nic do; powiedzenia; w porządeczku. MANIECZEK: Co się w ogóle da powiedzieć, da się jasno powiedzieć; o czym zaś nie można mówić, o tym trzeba milczeć. FILOZOF: To nie pan powiedział, to ja powiedziałem. MANIECZEK: To nie ja powiedziałem, to powiedział filozof.. zapomniałem nazwiska. Z drugiej strony, jeśli logika nie wytrzymuje naporu pewnych treści doświadczeniowych, trzeba stworzyć nową logikę, aby sprostała pogłębionemu ujawnianiu się rzeczywistości – FILOZOF: Tego ja nie powiedziałem. MANIECZEK: To powiedział drugi filozof.. zapomniałem nazwiska. CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, najlepiej po prostu przestań o tym myśleć, kochanie, czas, nieprawdaż, tak, kochanie, czas to najlepszy lekarz. BEN: Wieczne zapomnienie czyha na swoją zdobycz.. jak umknąć zapomnieniu? Czynnik Herostratesa łasi nam się do nóg; ten wściekły szewc z Efezu psim swędem wkrada się w sen.. wabi. Jakże trudno być Homerem, o, jakże trudno być Gandhim, Kopernikiem,. Leonardem, Dantem, o, kkk.. GŁOSY: Beeen! BEN: W porządeczku, kochani, wszystko w najlepszym porządeczku, choć troszkę mi tu coś jakby śmierdzi. A jednak zależę od innych w tym samym stopniu, co inni ode mnie. Mógłbym być, nie przeczę, Raskolnikowem wobec jakiejś staruszki, ale też jakaś staruszka mogłaby się stać Raskolnikowem wobec mnie; mogę porwać samolot, ale mogę być też porwany w samolocie; mogę kogoś stuknąć znienacka, ale mogę też zostać znienacka stuknięty.. Czyli, choć wszystko we mnie kipi do przeciwstawienia się zastanym normom, cóż, trudno; muszę zgodzić się na zastane normy i – nie ma rady – muszę przystać na wredną mi poczciwość, tak, uśmiejecie się, przystać na tę najpoczciwszą z zasad, a zarazem zasadę najbardziej wyrafinowaną! Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło, hu, hu! Uśmiejecie się; nie czyń drugiemu, co tobie, hu, hu! Spodziewaliście się po mnie czegoś więcej, hu, hu! czegoś bardziej hu, hu! oryginalnego, a ja dumam tak i siak, tak i siak i nic innego, hu, hu! NUB: Jak byś się nie wykręcał, bracie, jak byś nie stawał – dupa z tyłu. BEN: Jasne, bracie: z tyłu; hu, hu! CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, najlepiej po prostu przestań o tym myśleć, kochanie, czas, nieprawdaż, tak, czas to najlepszy lekarz. JULIAN: No, no, no; nie narzekajmy, moi mili, nie jest tak źle: zarabiamy, wydajemy.. Obyśmy 148 tylko zdrowi byli, obyśmy tylko zdrowi byli. ZENO: I nie wykłamiemy się z tego kłamstwa; nie będzie przegryzania wędzideł, niczego nie będzie, nie będzie.. Epoka ma nerwicę; nasza epoka ma nerwicę, a my już nie potrafimy nawet tego wyrazić przy pomocy słów – tych zblazowanych przez nasz modernizm słów! – nawet nie potrafimy tego wyrazić z powagą. Niczego nie potrafimy z powagą. Będziemy istnieć na niby; jesteśmy lustrzaną podobizną swojej epoki, tak jak logika jest lustrzaną podobizną świata; bo jesteśmy logiką swojego czasu; może tylko my; nasze pokolenie; ale jesteśmy – GŁOSY: Zenooo! ZENO: ..na niby. W lukę po punktach odniesienia wstawiamy atrapy punktów odniesienia i mrugając okiem do tej chimery – GŁOSY: Zenooo! ZENO: A właśnie że to nie jest w porządku, a właśnie że – GŁOSY: Zenooo! ZENO: A jednak to właśnie nie jest w porządku, choć etyka nie ma nic wspólnego z kwestią jakichkolwiek „następstw czynu”; nic wspólnego, moje bobaski, z karą i nagrodą pojmowanymi dosłownie i przenośnie – ROSITA: Co to takiego: ŻYĆ W PRAWDZIE; co to takiego, jak się w to gra? NEMO: Co znaczy: stanąć wobec kosmosu jako coś substancjalnego; co znaczy: zachować godność współpartnera wielkich sił rządzących wszechświatem, co to znaczy! SZYMON: Kto rozumie te słowa, do kogo są mówione te dziwne słowa, w jakim języku są, w jakimże są, pytam; ja, spocona mysz, pytam wśród nocy spoconym piskiem – CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, najlepiej po prostu przestań o tym myśleć, kochanie, czas, nieprawdaż, tak, czas to najlepszy lekarz. ZENO: Gdy wymieniliśmy godność na strach, pozór i kłamstwo; gdy wymieniliśmy odwagę na strach, pozór i kłamstwo, ja, spocona mysz, usłyszałem pośrodku nocy tylko jedno słowo; ale czy mogę się z wami podzielić tym słowem, czy słowem takim wolno się dzielić z kimkolwiek! JULIAN: No, no, no, nie narzekajmy, moi mili, nie jest tak źle, nie jest tak źle: zarabiamy, wydajemy – NUB: Jak byś, bracie, nie stanął, jak byś się nie wykręcił – dupa z tyłu. MELISSA: Pozwól sobie powiedzieć, mój drogi, to zależy; wszystko zależy od twojego własnego wyboru, którą mianowicie z tych dwu przysługujących, ci.. uznasz w danej chwili za tę właściwą. FILIP: Szanujmy wszakże swoje złudzenia, kochani. Starożytni wznosili gmach swego światopoglądu na złudzeniu Boga i Losu; my podstawmy w to miejsce prawa przyrody; coś przecież musi znajdować się w tej luce żądnej wypełnienia. Wypełniajmy ją złudzeniem, szanujmy swoje złudzenia, kochani, trzeba wszakże jakoś żyć, nieprawdaż, kochani, trzeba z jakimś, jakimkolwiek bądź wyjaśnieniem przemierzyć swoją chybotliwą kładkę – GŁOSY: Filip! FILIP: W porządku, kochani, wszystko jest tu cudowne oprócz kilku spraw, które nie są cudowne, a więc mniejsza o nie. Cieszę się, cieszę, kochani, bardzom rad. Dzień nie może być jednocześnie nocą, księżyc nie jest zarazem słońcem, woda nie staje się tym samym co ogień, dopóki jest wodą, wszystko to jest jak najbardziej dla mnie oczywiste. IZABELA: Mówią, że wszystko, co widzimy, mogłoby być też inaczej. Ze wszystko, co w ogóle potrafimy opisać, mogłoby być też inaczej. Czy dlatego nie potrafię opowiedzieć tylko jeden raz tej np. historii, że pewna zwyczajna-niezwyczajna-dziewczyna pokochawszy-nie-pokochawszy pewnego nieszczęśnika-nie-nieszczęśnika, któremu groziło-nie-groziło niebezpieczeństwo, poświęciła-nie-poświęciła się dla niego i poniosła klęskę-nie-klęskę? 149 SZYMON: Izaaa! IZABELA: Tak, naturalnie, kochanie, dobrze, że przypomniałeś mi, kochanie, wybacz, kochanie, ale ilekroć pomyślę, kochanie, o tamtym GIE z mojego życia, rzygam psychicznie; i to zwłaszcza dobrymi intencjami tak rzygam, bo j ższ ń mm czm rzgć.. wybaczćcie mi; ń mm czm rzgć – A jednak nie pojmuję do końca, co znaczy czynić NA DARMO; to chyba jest niezupełnie tak MELISSA: Czekaj no; albo jeszcze tak spróbuj: weź pół kilo mąki, dwa jaja całe, ćwiartkę margaryny, do tego dwie łyżki mleka lub wody – CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, najlepiej przestań o tym po prostu myśleć, kochanie, czas, nieprawdaż, tak, czas to najlepszy lekarz. IZABELA: Wszystko w porządku, kochani. Zostawcie mi w spokoju te lustra. Lubię lustra, zwłaszcza kiedy się mieszczą w jeszcze innych lustrach... już przywykłam do nich. Zwłaszcza w lustrach mój świat zyskuje na metrażu.. mam na myśli jego filozoficzny wymiar, jeśli chcecie wiedzieć. Jeśli czego nie lubię, to much; much na moich lustrach, ma się rozumieć. A poza tym, poza tym.. no, kto się zagapił, na co czekacie jeszcze! JULIAN: Przepraszam bardzo.. Nie narzekajmy, moi mili, przepraszam bardzo; zarabiamy, wydajemy, nie jest tak źle, nie jest tak źle, obyśmy tylko zdrowi byli. ZENO: Ale gdzie my jesteśmy, na jakim świecie my żyjemy – Wśród bezustannych pożegnań. W pułapkach entropii – MISZA: Czy to przypadkiem nie Olimp, to, co teraz miga pod nami? Tam, w dole, takie niskie, czy to nie Olimp? Więc takie to niskie, he, he? A było aż tak wysokie? Więc jestem tak wysoko.. więc aż tak nisko, że będąc ponad Olimpem jestem poniżej, he, he! i wciąż poniżej! LUTKA: Albo spróbuj to jeszcze tak: weź pół kilo mąki, dwa jaja całe, ćwiartkę margaryny, dwie łyżki mleka lub wody.. oj, coś mi się zdaje, że Misza teraz przelatuje nad Olimpem. Oj, oj, coś mi się zdaje, że tak; zaraz, zaraz, która godzina, muszę to sobie koniecznie zapisać; spytam go po prostu, jak wróci; ciekawe, czy mi się sprawdzi.. nic mi się nie sprawdzi, guzik mi się sprawdzi, zawsze tak jest, że w końcu okazuje się.. o, psiakręć, bo zacznę prasować te ściany gorącym żelazkiem! MISZA: Olimp jako margines, he, he! cywilizacji.. Takie to małe w dole.. poniżej silników, poniżej skrzydeł.. z boku. W tym jest myśl: kultura humanistyczna jako margines naszego czasu.. ależ to kapitalne! Zejść z centralnego punktu do passe-partout; kapitalne! ZENO: I co jeszcze; no więc przyjmijmy, że zredukowaliśmy wszystko do czekania na Godota; ale dalej, co dalej – IZABELA: Tęsknię do „tak-jak”; dajcie mi, proszę, bodaj na chwilę jakiekolwiek „tak-jak”; czuję, jak osuwają mi się nogi w dół; czuję, jak spadam w tamten lej; potrzebuję pilnie laski z „tak-jak”. FILOZOF: Tak jak przedmiotów przestrzennych nie możemy sobie w ogóle pomyśleć poza przestrzenią, a czasowych poza czasem, tak też żadnego przedmiotu nie możemy pomyśleć sobie poza możliwością jego związku z innymi przedmiotami. IZABELA: Co to jest przedmiot? MANIECZEK: Przedmiot jest tym, co stałe i trwałe, konfiguracja – tym, co zmienne i nietrwałe. Konfiguracja przedmiotów tworzy stan rzeczy. FILOZOF: Tak-jak. IZABELA: Co stanowi formę przedmiotu? FILOZOF: Przestrzeń, czas i barwa są formami przedmiotu. A także możliwość występowania w stanach rzeczy. MANIECZEK: Tak-jak. IZABELA: Po co istnieją przedmioty? 150 MANIECZEK: Bo tylko kiedy istnieją przedmioty, może istnieć stała forma świata. IZABELA: A co to jest świat? FILOZOF: Świat jest wszystkim, co jest faktem. MANIECZEK: Tak-jak; właśnie o tym samym myślałem; tak-jak; tak-jak. NUB: O, mój Boże, dobry Boże; co byś nie postanowił, jak byś się nie wykręcał, nie ustawiał, bracie – dupa z tyłu – nie przerywaj, Melissa! – i co na to poradzisz, co poradzisz.. no proszę cię, do stu diabłów, żebyś mi nie przerywała, kiedy mówię, rozumiesz? Cholernie tego nie lubię. MELISSA: Jednak pozwól sobie powiedzieć, mój drogi, że mimo wszystko zawsze masz jakąś możliwość wolnego wyboru; poza tym uściślijmy, co mianowicie masz na myśli pod tym terminem; suponuję, że celowo zawężasz coś, co na dobrą sprawę, po przeniesieniu w inną, aczkolwiek równie umowną płaszczyznę, mogłoby się okazać o wiele mniej zdeterminowane, niż ci się to w pierwszej chwili wydało. Pozwól sobie zatem powiedzieć – NUB: A ja pierniczę! Powiedziałem raz „dupa z tyłu” i tak ma zostać; bez dyskusji! MANIECZEK: Tak-jak; tak-jak; BEN: Ale chwileczkę, jedną chwileczkę: co tu tak śmierdzi! Niby posprzątane, niby poukładane, a śmierdzi. Potwornie śmierdzi, nie czujecie? NEMO: Kiedy pomyślę, jakie GNO, jakie monstrualnie absurdalne GNO potrafiono zrobić z tych wszystkich ofiar – IZABELA: Z każdej; i z każdej z osobna. NEMO: Żeby z CZEGOŚ takiego zrobić takie NIC! TEKSTIL: Rany, jak ja nie znoszę nekrofilii intelektualnej i emocjonalnej, rany, jak ja nie znoszę wszelkiej nekrofilii! SABINA: Więc spróbuj zrobić to jeszcze tak: weź pół kilo mąki, dwa jaja całe, ćwiartkę margaryny, do tego dwie łyżki mleka lub wody – KLUBER: Nie mów; tylko w ciągu tego jednego dnia? Dziesięć tysięcy zabitych? Żartujesz; no, chyba że z głodu.. aaa, to co innego. Przyjść na mecz? Jaki znów mecz; nie mów; Puchar Europy? Aaa, to co innego. IZABELA: Co za paranoja; przecież to paranoja; gdzie moja laska; chcę wykuśtykać się z tego grzęzawiska przy pomocy jakiegokolwiek „tak-jak”. TEKSTIL: Nie mów: cztery tony trotylu? Żartujesz; no, chyba że na każdą główkę.. aaa, to co innego. LUTKA: Chwileczkę, panowie, czy to nie przesadna rozrzutność? Cztery tony? Chętnie wymienię połowę swego przydziału na butelkę koniaku. BEN: Niech raz stracę; dajcie mi tylko czapkę śliwek i popalić; ja zrzekam się całego przydziału. A zresztą, niech raz stracę; bierzcie trotyl, bierzcie czapkę śliwek i bierzcie na dodatek kopa w dupę, niech was nie widzę. JULIAN: Zniknij się.. jak to było? Wyspo, zniknij się.. przepraszam was bardzo, coś mi się przypomniało.. to takie ładne, prawda? Zniknij się.. jednak słowo utraciło już magiczną moc. Podstawą świadomości jest konflikt między tak i nie.. przepraszam was bardzo.. nie narzekajmy, moi mili, nie jest tak źle, nie jest tak źle – ROSITA: Ale posłuchaj, możesz to zrobić na przykład jeszcze w ten sposób: weź pół kilo mąki, dwa jaja całe, ćwiartkę margaryny, dwie łyżki mleka lub wody – JULIAN: Zniknij się.. Wyspo pamięci, góro strachu, taflo chłodu między głosem a głosem, między źrenicą i źrenicą, zniknij się, szlamie, w którym brodzimy po kolana, który zamula nam usta, od którego niemieją nam wargi – GŁOSY: Juliaaan! JULIAN: Przepraszam was bardzo; bardzo was przepraszam.. czy nie zostawiłem tu gdzieś 151 moich kluczy? Miałem te klucze przecież, to były jednak moje klucze, muszę je mieć, są mi potrzebne po prostu, wam nic po tych kluczach, a ja nie wejdę do domu bez tych kluczy, bo to są moje klucze, kochani, do moich drzwi.. przepraszam was bardzo.. czy nie zostawiłem tu gdzieś moich drzwi? Miałem te drzwi, przecież to były moje drzwi, te drzwi są mi po prostu potrzebne, bo nie będę mógł nigdy.. zniknij się, ściano. Niech raz stracę.. zniknij się – SZYMON: Miałem wtedy dziesięć lat henry on tam leżał henry i nie wolno go było i takie duże miałem za duże o tyle henry i każdy z innej nogi i spadały mi kiedy szedłem a on tam leżał i wiesz dźwignąłem go na sanki to było wtedy henry kiedy mojego brata wiesz kijami wiesz a on tam leżał henry i trzeba go było chociaż nie wolno było wiesz i wiozłem go a one tak mi spadały henry i była wojna i wiesz nie mogłem zrozumieć dlaczego jego ręce wiesz składałem i rozsypywały się miałem z każdej nogi inny o tyle były za duże zatłukli na podwórzu nie rozumiałem czemu jego ręce i – HENRY: Nie mów: kijami? Żartujesz.. no, chyba że jeszcze w czasie tamtej wojny; aaa, to co innego. LUTKA: Och, psiakręć, bo zacznę te ściany prasować gorącym żelazkiem. CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, najlepiej po prostu przestań o tym myśleć, kochanie, czas, nieprawdaż, tak, czas to niezawodny lekarz. IZABELA: Tik-tak; tik-tak; nie uważacie, że nasz lekarz ma po prostu nerwowy tik? Ordynarny tik? Najzwyczajniejszy w świecie tik? I ten pan ma nas leczyć? Z takim tikiem? ZENO: Ludzie, na jakim świecie my żyjemy! MANIECZĘK: Widocznie sens świata musi leżeć poza światem. Tak-jak – FILOZOF: W świecie wszystko jest tak, jak jest, i wszystko dzieje się tak, jak się dzieje; nie ma w nim żadnej wartości, a gdyby była, to nie miałaby wartości, gdyż wszystko, co tu się dzieje i faktycznie istnieje, jest przypadkowe. GŁOSY: Chwileczkę! FILOZOF: To, co czyni je nieprzypadkowym, nie może znajdować się w świecie, gdyż wtedy byłoby znów przypadkowe. GŁOSY: Ale chwileczkę! MANIECZĘK: Tak-jak; tak-jak; dlatego sens świata musi się znajdować poza światem. BEN: Ale i tam coś śmierdzi, czujecie? Tam także cuchnie jak jasny gwint! ZENO: W tej czeluści, w której nie potrafimy określić środka ani strony prawej, ani lewej, góry ani dołu, w tej masie, w którą rzucono na oślep garść bakalii – IZABELA: A jakież to ma znaczenie, czy Bóg jest, czy go nie ma; a czy to cokolwiek zmienia, jeśli jest lub jeśli go nie ma, skoro istniejemy względem siebie jako zespół wielokrotnego „ja” względem wielokrotnego „ja” innych. Wobec innych. I wobec siebie samego. A to nie potraficie już, moje przestraszone maluchy, postępować, jeśli wam kto nie wystawi cenzurki! SZYMON: Izaaa! IZABELA: Głodne maleństwo? Nakarmić? Ululać? SZYMON: U-aaa, u-aaa! IZABELA: Zaraz; zmienimy; pieluszkę; luli, luli; ta wasza WZORA OD FIODORA; smoczek? Kara i zbrodnia; nie, odwrotnie; najpierw to, potem tamto. No, no, maleńki; jestem przy tobie, przy tobie. Pokuta, odkupienie; łatwe pocieszenie, ufne rozgrzeszenie. KAŻDA STWORA SZUKA WZORA – a jego ni. „Tu-go-nie-ma tu-go-nie tyl-ko-je-go o-dzie-nie”, Aa-a kot-ki dwa – GŁOSY: Izaa! IZABELA: No więc spojrzę na siebie i w waszym imieniu tymi nieobecnymi OCZAMI. Uważajcie, uważajcie, wypróbuję na sobie patrzące OKO – 152 OKO: Możesz powiedzieć, że nie wiesz o gwałtach, wojnach itp., które w tej właśnie chwili się toczą? JA: Nie mogę powiedzieć, że nie wiem o gwałtach, wojnach itp., które w tej właśnie chwili się toczą. OKO: Zatem jeśli wiesz o gwałtach, wojnach itp., które w tej właśnie chwili się toczą, i nie przeciwdziałasz temu, to kim ty jesteś? JA: Jestem małą, wygodną skurwysynką, która jeszcze przed chwilą myślała, że jest uczciwym człowiekiem. Jestem małą, wygodną, zakłamaną skurwysynką, która jeszcze przed chwilą sądziła, że stara się być w tym samym stopniu obecna w świecie zewnętrznym, w jakim pragnie, aby świat zewnętrzny był obecny w niej samej. OKO: Iżeś szczerą prawdę wyznała i skruchę okazała, ego te absolvo, córo pojętna, a teraz zmów paciorek i pofigluj w łóżeczku; najbardziej odpowiednia do tych celów wydaje nam, się mini-piżamka firmy OKO-izm. Wykwintne komplety pościelowe, meble segmentowe i niezawodne środki pralnicze o subtelnym zapachu i w różnorakim wyborze nabywaj w magazynach naszej firmy: OKO-izm. Za gotówkę i na raty zawsze zaopatruj się w naszej firmie: OKO-izm. GŁOSY: Izaaa! IZABELA: Jakim prawem wpędza się mnie we wzmożone poczucie współodpowiedzialności za popełniane zbrodnie, ograniczając jednocześnie moją możliwość przeciwstawienia się im do żałosnego gestu! A właśnie nie będę siadać w przyzwolone kucki przed waszym gmachem; nie będę składać przyzwolonych autografów pod protest-songiem; nie rzucę się wam do nóg jeszcze jedną autopochodną, wy- GŁOSY: To się zobaczy, to się jeszcze okaże, droga koleżanko. Halo, koledzy; alarm! TEKSTIL: „Czymże innym jest kobieta, jak tylko przyjaźni nieprzyjaciółką, której nie można uniknąć, złem nieodzownym, pokusą naturalną, nieszczęściem upragnionym, niebezpieczeństwem domowym, szkodą zaprawioną słodyczą i w piękne barwy malowanym występkiem?” HENRY: Pragnę wam zwrócić uwagę, że religia została ludziom objawiona za pośrednictwem mężczyzny; natomiast nauka diabła – za pośrednictwem kobiety. GŁOSY: Pławić? Dopiec? HENRY: Wyznaj: działałaś? IZABELA: U-u! Z Inkubem tańcując zamieci śnieżne udziałałam, z których około pięci zasp usypanych jest. A była ze mną Rosita. ROSITA: U-u! Przemieniałam się w kotkę pręgowaną, suszę przywołując na ląd, ale nie sama byłam, a z Melissą, która przekłuwała szpileczką kukłę samego.. nie; to mi nie chce przejść przez usta; nie! MELISSA: U-u! Maśćmi śmierdzącymi ciało nacierając sukkubą wprawdziem bywała, ale nie więcej, jeno raz na rok, tak ci działałam pomór bydlątek powodując, ale jeno bydlątek. O resztę Sabiny pytajcie. SABINA: U-u! Na kiju fruwając srogie huragany jeno rozpętywałam, ale z namowy Lutczynej takem działała. LUTKA: U-u! Prawdą jest, iżem łeb kobyli zakopywała na dnie kanałów i pod miastami, które spornymi się stawały, a co więcej, tego już nie wiem. Może Izabela, która mowniejsza jest, składniej to powie. HENRY: Teraz już wiemy wszystko; wyznaj; my i tak wiemy. IZABELA: Do sprawy chciałabym dołożyć podanie. „Wielce szanowne OKO. Niniejszym zwracam się z uprzejmą prośbą o zezwolenie mi na przeprowadzenie w ramach protestu 153 trzydniowej głodówki na rzecz aktualnie masakrowanych istnień. Prośbę swą motywuję tym, że dotąd nie korzystałam z żadnej przysługującej mi formy publicznego protestu, aczkolwiek problemy uprawiania masakry psychicznej i fizycznej nigdy nie były mi obojętne. I tak na przykład –” SABINA: Zostaw to, zostaw; kiedy indziej; rozumiesz mnie? Widzisz, na co nas wszystkie narażasz. Dobrze ci radzę: weź raczej pół kilo mąki, dwie łyżki mleka lub wody – MELISSA: Weź raczej żelazko od Lutki, póki gorące, i wyprasuj ściany – ROSITA: Dwa całe jaja, ćwiartkę margaryny – IZABELA: Ale ja przecież prywatnie.. to mój prywatny pogląd. TEKSTIL: Pogląd na wynos przestaje być poglądem prywatnym. IZABELA: Ależ.. to jakieś nieporozumienie, chwileczkę, chcę tylko wyjaśnić.. oczywiste nieporozumienie; otóż.. przez masakrowane istnienia rozumiałam tu raczej tak zwane niższe formy bytów.. które całkowicie zdane na naszą łaskę, podlegają niekiedy zagładzie.. choć może to za mocno powiedziane. Otóż.. wprawdzie filozofowie twierdzą, że „incognita non possumus diligere”, kocham indywidua nie poznane.. na przykład biedronki, motyle.. Dziś, kiedy tak gwałtownie szuka się przeżywania realnego kontaktu między człowiekiem a innymi stworzeniami, nie sposób pozostać obojętnym.. otóż; miałam kiedyś.. co to ja miałam? SZYMON: Świerszcza – IZABELA: On próbował oswoić mnie, oswoić.. jednakże – CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, po prostu przestań o tym myśleć, kochanie, czas, nieprawdaż, tak, czas to niezawodny lekarz. IZABELA: Ale nie było lekarza przy tym. I przy tamtym. Mniejsza o to, mniejsza o to, na Boga! Więc.. nie potrafię chyba nigdy opowiedzieć tylko raz tej na przykład historii, że pewna zwyczajna-niezwyczajna dziewczyna pokochawszy-nie-pokochawszy pewnego nieszczęśnika- -nie-nieszczęśnika, któremu groziło-nie-groziło niebezpieczeństwo, poświęciła-nie-poświęciła się dla niego i poniosła klęskę-nie-klęskę. SZYMON: Jednakże.. czy ty nie możesz raz przynajmniej opowiedzieć sobie tego po ludzku! IZABELA: Tak, naturalnie.. po ludzku. Masz rację. A więc.. nie, nie. Jeszcze nie. Kiedyś. Na pewno kiedyś ci to opowiem.. wiesz? Byłabym zapomniała; śniło mi się.. to było coś równie absurdalnego. Ktoś ucieka nie uciekając; pętla nieskończoności zagarnia na moich oczach kogoś bliskiego, ale nie wiem kogo; szukam go w jakimś gmachu, nie szukając go właściwie; zabijam bez zabijania; piję zaczarowany napój bez wypijania go; uwalniam nie uwalniając kogoś, ale nie wiem kogo. Czyżby pozór rzeczywistości był aż w tak ścisłej zmowie z pozorem snu? CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, najlepiej przestań o tym myśleć, kochanie, czas, nieprawdaż, to niezawodny lekarz. IZABELA: O, jakże ja was, moi sympatyczni, serdecznie.. was i wasze dobre intencje, jakże serdecznie; o, jakże serdecznie, o-żeż jak-, jak-, jak – Sami wiecie co, jeśli się nie mylę. ROSITA: Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie ciebie, Izo, ale to zupełnie inaczej. IZABELA: Jak mianowicie wyobrażałaś mnie sobie, moja ty świętojebliwa panienko? ROSITA: Zawsze jesteś taka wulgarna? IZABELA: Powiedzmy, że dziś obchodzę Dzień Grubego Głosu. Przez okrągły rok mówię pieniem anielskim, jeśli chcesz wiedzieć, potem w nagrodę wolno mi mówić jeden dzień grubym głosem i znów wracam w tonację pienia. Jeśli wolisz, pofatyguj się do mnie jutro. Jutro, ach, jutro ja wszystko zrobię, dzisiaj, ach, dzisiaj ja ulżę sobie. A zresztą nie wyobrażaj sobie, że ja stąd nie widzę, jak wiercisz kuprem na widok Szymona. ROSITA: To nie jest tak, Izo, niezupełnie tak, muszę ci coś wyznać, Izo, to znaczy, ja istotnie, 154 Izo, nie mogę się powstrzymać, Izo, żeby nie wabić, Izo, Szymona, Izo, i w ogóle mężczyzn, Izo, to silniejsze ode mnie, Izo, ale kocham tylko Nemo, tylko Nemo, a Szymon jest ci wierny, Izo, jaki potrafi być tobie wierny, Izo, Szymon – IZABELA: Wiem, wiem. Przecież nie mamy nic oprócz naszej ułomnej miłości, ale miłości; i to jest wszystko, co mamy. ROSITA: A więc macie wszystko. IZABELA; Przecież nie możemy sobie niczego ofiarowywać oprócz naszej ułomnej wierności, ale wierności; i to wszystko, co możemy sobie ofiarowywać. ROSITA: A więc ofiarowujecie sobie wszystko – Myślę, że tak, że rozumiem to; myślę, że sama tęsknię do czegoś podobnego.. Nemo powiada: święty obszar. Myślę, że człowiek pod pustym niebem na pustej ziemi musi wysnuć ze swego wnętrza jakikolwiek obszar czegoś NIETYKALNEGO; że musi składać mu bezustanną ofiarę nakazaną li tylko sobie przez samego siebie i że czynić tak musi na przekór pustemu niebu i na przekór pustej ziemi, w obliczu pustego nieba i pustej ziemi, by mimo nich trwać krystalicznie, na kształt mlecznej przędzy niebios, które choć puste, są jednak wzniosłe.. I ponieważ musi sprostać swoim życiem tej nieodpartej wzniosłości, którą może być sobie nawet bezmierna pustka, ale czyż wobec pustki wolno nam się ukorzyć, Izo, czy wolno zgodzić się nam na upodlenie wobec czegokolwiek? IZABELA: Nie męcz się, droga; po co te ceregiele; obniż wzloty; daj nam goły ogarek faktu, a my już same dośpiewamy do niego obłoczek ornamentu; miej trochę zaufania do naszej wyobraźni; więc jak, jakże to było? ROSITA: Masz rację, kochana, co to ja chciałam, kochana, aha, kochana, otóż.. choć także składam swoje drobne wyrzeczenia na swym haftowanym ołtarzyku, popatrz, kochana, nic nie poradzę na tę niedogodną pospolitość, kochana, że moja „de” tej właśnie nocy chciała być tego.. no wiesz; i co ty na to! IZABELA: Tiens! Ale możesz jej tego odmówić! MELISSA: Pozwól jej skończyć, nie przerywaj; no i co? co? ROSITA: Mogę jej tego odmówić, rzecz jasna, ale to nie zmienia postaci rzeczy; co gorsza, chciała być (no, wiesz już co) obojętnie przez kogo. NEMO: Rooos – ! ROSITA: Oczywiście, kochanie, myślę o tobie, kochanie, czekam, kochanie, niecierpliwie na twój powrót, wszystko w porządku, kochanie, mciu-mciu! Całuję oczko-uszko-nosio-pysio; mciu-mciu! SABINA: Może to głupie, co powiem, nie śmiej się z tego, co powiem, ale czy na przykład twoje oczy tej właśnie nocy nie chciałyby oglądać powiedzmy, piramid? Tak? Ale potrafisz im tego odmówić, prawda? A czy twój intelekt tej właśnie nocy nie łaknie kontaktu z myślą kogoś nieprzeciętnego? A czy tej właśnie nocy podniebienie twoje nie łaknie czegoś niezwykle delikatnego, czego akurat nie masz pod ręką, i czy.. więc jednak się śmiejesz ze mnie? ROSITA: Naturalnie, kochana, masz rację, kochana, ale nie zrozumiałyśmy się. Rzekłam, że moja wiesz co chciała być wiesz co tej właśnie nocy, i odmówiłam jej tego, rzecz jasna, bo niby dlaczego miałabym ulegać jej zachciankom, skoro odmawiam zachciankom oczu, serca, umysłu, żołądka i tak dalej. Ja, kochana, panuję nad mymi gruczołami, ale, kochana, to nie zmienia postaci rzeczy; rozumiesz mnie, rozumiesz mnie? Źle powiedziane; ja zaledwie tresuję moje gruczoły, ale nie panuję nad nimi; rozumiesz mnie? Rozumiecie mnie? IZABELA: Ależ to proste: weź pół kilo mąki, dwa jaja całe, ćwiartkę margaryny, dwie łyżki mleka lub wody – ROSITA: Właśnie to mówię: chcę być wierna nie tylko od zewnątrz siebie, ale i od wewnątrz; od 155 strony trzewi. Chcę, że tak powiem, być w pełni wierna; nie samą myślą i uczynkiem, ale i tkanką skóry, wibracją głosu, barwą krwi i tak dalej, i tak dalej.. a to właśnie jest niemożliwe, Izo, nie ma na to rady, Melisso, że mężczyźni, nie wszyscy mężczyźni, ale niektórzy mężczyźni, Sabino, a może nawet nie oni, tylko pewna rzadka chwila we mnie, jakaś dzika chwila raz, dwa razy do roku przemienia mnie w coś, coś – SABINA: Zwielokrotniają ci się ręce; nagle; nagle masz tyle rąk, co niektóre hinduskie posągi.. i każda z tych rąk pragnie obejmować, żądna jest splotu, wyrywa się do splotu, wyślizguje z głębi, tańczy osobna, chwytna, nieposłuszna – ROSITA: I ciało jest otwarte; każdy włos naskórka jest krzykiem – MELISSA: To boli, prawda, ta oparzelina krwi.. od środka; boli niewidoczna od zewnątrz oparzelina skóry osmalonej od środka; ze spodu –. ROSITA: Tak. Chcę wtedy powiedzieć temu, co idzie obok mnie nic nie widzący; temu, co nie domyśla się niczego, chcę powiedzieć: pomóż mi; nie chcę, żebyś dotykał mnie tak, jak mężczyzna dotyka kobietę, ale pomóż mi tak, jak człowiek pomaga płonącemu człowiekowi: narzuć na mnie płaszcz i stłum te pełgające we mnie języki płonącej krwi.. to nie jest miłość ani nawet nie jest to pożądanie.. to tylko dzika chwila mojej krwi, jej mroczny kaprys; to dziki galop chłopca na czerwonym koniu przez dukty moich żył.. zarzuć na mnie płaszcz czy cokolwiek zarzuca się w takiej chwili na płonącego, i stłum ten ogień.. którym zajęło się coś we mnie bez twojego powodu i bez twego udziału, bo za chwilę nie będziesz dla mnie znaczył nic ani jutro nic, nigdy nic, to nie od ciebie we mnie taki pożar, to pożar znikąd donikąd.. choć podejrzewam, że nie jestem monogamiczna, że jestem raczej.. mniejsza z tym, na boga! Ale gdybym tak rzekła, kochane, oni nie pojęliby tego, rozumiecie mnie? To są nadęte koguty, prawda, kochane, że w swej szerszej masie to są zaledwie koguty czerwone od pychy płci, ślepe od płci, które chcą tylko parzyć się, jeśli tylko nadarzy im się okazja – MELISSA: Więc ich porzucasz w środku drogi i biegniesz przed siebie aż do utraty tchu albo bijesz się po twarzy krzycząc: ty dziwko, dziwko! – i gdy tak błądzisz, potykasz się, błądzisz, gubisz po drodze te zbędne, niedogodne ręce, wytracasz niedorzeczne, zbędne usta wyrosłe w tamtej chwili i znów jesteś dwunożna, dwuręczna, jednousta, znów wracasz w siebie, czyż nie tak? Zdziwiona sobą, czyż nie tak? A także odrobinę strwożona, jakby strwożona.. ale i zadowolona że potrafisz tak bardzo chcieć i że potrafisz tego sobie odmówić. Ze sobą władasz, że masz jednakże władzę nad mrocznym kaprysem krwi tamtej, odległej prakobiety, która chce nadal żyć; w tobie. LUTKA: I wtedy poznajesz słodką udrękę odmowy, znaną jedynie mędrcom. Słodką udrękę, która leniwie czeka na kolejną dziką chwilę krwi, by ją poskromić.. ależ to pyszne, pycha! Oj, trzymajcie mnie, bo pęknę ze śmiechu, boki można zrywać; oj, oj, trzymajcie mnie! SABINA: Gdyby się rozpatrzyło wnikliwiej problem wstydliwości; w ogóle nieśmiałości; co za czeluść zbrodni z tego powodu; zboczeń; obłędna pokrętność losów; myślę, że ona też była wstydliwa; jeśli to prawda, że kazała ścinać swoich kochanków nad ranem; caryca; mogło tak być, że ścinała; chyba też ścinałabym raczej; gdybym miała władzę; potworne właśnie to, że musi się ich potem widywać; obcych. I Diana przez wstydliwość bogini biedny Akteon; nieszczęsny jeleń; na pastwie psów. Ci, co gwałcą; z powodu wstydliwości, myślę, czynią tak; nieśmiałość; co za czeluść piekła; wylęgarnia swądu. Odsłońcie się, ludzie; w samoobronie; dobrze wam radzę; odsłońcie się, póki czas; na światło; wywlec to wszystko; na światło; na wierzch; zanim was to, zanim was to – GŁOSY: Sabiii – ! SABINA: Tak, naturalnie, kochani, wszystko w porządku, kochani, patrzcie, patrzcie, jakie znów znalazłam kukułcze jajo z myśli przodków, całe w cętki; niby cacko, nieprawdaż, ale kiedy stłuc 156 je – śmierdzi; jak wszystko, nieprawdaż, jak wszystko, czegokolwiek się tknąć. JULIAN: No, no, no, nie narzekajmy, moi mili, nie jest tak źle: zarabiamy, wydajemy. Jak mnie to nuu-dzi.. przepraszam was. NUB: Jak byś, bracie, nie stanął, jak byś się nie wykręcił.. jak mnie to nudzi, pojęcia wprost nie macie.. O niczym nie macie pojęcia. Nie szkodzi. KLUBER: O, nie; nie popuszczę; byłbym ostatnim frajerem, gdybym nie skorzystał z takiej okazji. Albo on mnie, albo ja go; wolę ja go. I teraz już figę mi zrobi, o, tu, tu może mnie pocałować; ja tam nie mam zamiaru harować NA DARMO. Ani odkładać tego NA POTEM. Zwłaszcza że – jak powiadają – Stary kipnął; i już przestał wtryniać wszędobylski paluch do naszych tu świństewek. Ach, wy moje słodkie naiwniaczki, gwiżdżę na wasze POTEM, którego może nigdy nie będzie, jeśli jakiś gość posadzony przy guzikach, wyskoczy z nerwów i wysadzi ten burdel o kilka godzin wcześniej, niżbyście tego chcieli. Ja teraz z wami zatańczę; ja was nauczę, mięczaki; ze mną wam się nie uda; to ja wam mówię; ja, Kluber. TEKSTIL: Słuchajta, chłopoki, nie da rady: chwalmy Klubera, bo będzie źle. Mówię wam, będzie źle. HENRY: O, Kluber to porządny facet. BEN: W mordę mi nie dał. Nigdy. Ma chłop szczęście. SZYMON: Tak, szczęściarz.. a przy tym wielkiej zacności serce. Nigdy mi siłą nie kradł pomysłów; brał po dobroci. A tak łagodnie, że nawet nie zauważałem kiedy. Wielkiej delikatności człowiek. NEMO: Koleżeński.. ot, brał ci te pomysły, bo cię lubił; po prostu. Chciał dzielić twoje problemy.. pomóc ci je dźwigać – MISZA: A bo Kluber już taki jest.. gospodarny, skrzętny.. po prostu; nie lubi, żeby się tam co marnowało po kątach. On ma takie rzeźwe, zdrowe zasady: jak już co ucapić, to trzymać i nie popuścić z garści. To nawet konstruktywne; nie uważacie, że to konstruktywne? FILIP: O, Kluber ma smykałkę; on i kombinować umie, i załatwić.. o, ten chłop ma łeb na karku. MISZA: Po prostu. HENRY: Sam mocno stąpa po ziemi i innym tego nie broni. BEN: To prawda; wychyliliśmy się z nim kiedyś z okna wieżowca. I nie popchnął mnie. Ma chłop szczęście. FILIP: Właśnie to mówię: nie popchnął, choć mógłby. Prawy człowiek, ZENO: I nie szantażował. Nigdy. A mógłby. NEMO: Nie porywał samolotów. Bardzo zacny człowiek. MISZA: Nie uprowadził dyplomaty. BEN: Ani jednego. Nigdy. A mógłby. FILIP: Właśnie to mówię. Także nie zajmował się kidnaperstwem; ręczę. SZYMON: Bardzo, bardzo porządny człowiek. Śmiały – ZENO: Tak. Nigdy nie wstydził się pleść publicznie andronów. Bardzo odważny człowiek. IZABELA: A słyszeliście, że Kluber nigdy, ale to nigdy nie podpalił lasu? WSZYSCY: Nieprawdopodobne. Zdumiewające! SABINA: I że.. nigdy mnie nie uszczypnął w pośladek? WSZYSCY: Nadzwyczajne. ROSITA: Mnie uszczypnął. NUB: No, moja droga, wybacz, ale jeśli ktoś w ten sposób obnosi swoje pośladki jak ty – MISZA: Uchylamy donos Rosity; to potwarz. Zwykła babska złość. HENRY: Chciała, a on jej nie dał. TEKSTIL: Nigdy nie pozwolę, by oczerniano naszego przyjaciela. 157 BEN: Kluber to facet o nieposzlakowanym wręcz morale.. wszyscy to wiemy. Widziałem go kiedyś, jak szedł w towarzystwie staruszka i wcale się nad nim nie znęcał. NUB: Żartujesz. Znam Klubera tyle lat, a nigdy się tym nie chwalił. MISZA: O, nie przechwaaala się; widzicie; skroomny, poozciiwy, szanuje starszych – MELISSA: Zwracam wam uwagę, że Nub wyskoczył już dwa razy ze swojej kwestii. NUB: Bo mnie to nudzi, nie rozumiesz, że mnie to już nudzi! Niechże kto za mnie potrzyma tę „dupę z tyłu”; ja też chcę sobie pogadać. MELISSA: Właśnie to mówię; daj; ja z wielką przyjemnością ci to potrzymam: jak byś się nie wykręcał.. tak?.. jak byś, bracie, nie stawał.. tak? TEKSTIL: Chwalmy Klubera. To dzielny człowiek. NUB: Rzekłbym: niezłomny, bracie. Pomyśl tylko: z jego kondycją! Nie jest to w końcu ani atleta wyobraźni, ani atleta intelektu – NEMO: Rzekłbym: raczej duchowy cherlak. NUB: A mimo to, popatrz, bracie; ja ci nie chcę mówić, sam zobacz: jak on potrafi, bracie, obstawać niezłomnie przy swym talencie! MISZA: O, nie załamuuuje się, wieeerzy w siebie – BEN: Łatwowierny? Kto: Kluber? Nigdy. MISZA: Wątpi? Tym lepiej: nie zaduuufek – JULIAN: Nie mówiłem? Dawno mówiłem, że trzeba go do czegoś wybrać; do czegokolwiek; przepraszam was; nie jest tak źle? Nie narzekajmy? Zawsze tak mówiłem? LUTKA: Oho, Julian też wyskakuje. Potrzymać ci to? Daj, ostatecznie spróbuję to powiedzieć za ciebie, może się uda: obyśmy tylko zdrowi byli? Zarabiamy? Wydajemy? MELISSA: Daj lepiej mnie, ja lubię głośno mówić. Ależ z największą przyjemnością: jak byś się nie wykręcił, nie jest tak źle, nie jest tak źle, dupa z tyłu – LUTKA: Oddaj mi to.. no wiesz? Jaka ty jesteś niekoleżeńska, no wiesz? Julian mnie to dał, zostaw. JULIAN: No więc, moi mili, co: wybieramy go? BEN: Hej, Kluber, ty stary byku, sam tu; wybieramy cię. HENRY: Na prezesa. ROSITA: Mam do prezesa pytanie. TEKSTIL: Trzymaj się, Kluber: po prostu nie daj się podejść. Jak czegoś nie będziesz wiedział, po prostu uchyl pytanie. Albo odpowiedź. Nie daj się podejść; po prostu. Pomożemy ci. ROSITA: Pomożemy. Co prezes sądzi o konflikcie – HENRY: Uchyl pytanie. BEN: Rosita miała na myśli konflikt między interesami tych biednych kurw a interesem bezwzględnie wyzyskujących je alfonsów. Chodzi o to, czy prezes zechce położyć temu wreszcie kres reaktywując na przykład domy publiczne pod nadzorem jednakże społecznych komisji. FILIP: Możesz odpowiedzieć na to. KLUBER: ..Yyy, mam wrażenie, że ..yyy, że tak. IZABELA: Mam pytanie: co prezes ma zamiar zrobić, żeby zlikwidować lub bodaj zmniejszyć ucisk – KLUBER: Uchylam się od odpowiedzi. BEN: Izie chodziło zapewne o uciskanie mniejszości uprawiającej zboczoną miłość. KLUBER: Aaa, to co innego. MISZA: Zatem prezes otworzy normalne kluby dla pederastów? TEKSTIL: Ekshibicjonistów? SABINA: Sodomitów? 158 MELISSA: Nie zapomnijcie, proszę o nekrofilii.. obyśmy tylko zdrowi byli, jak byś się nie wykręcał, jak byś nie stawał, ćwiartka margaryny, dwie łyżki mleka lub wody – KLUBER: Tttak. To się da zrobić; czemu nie? Mogę od ręki. WSZYSCY: Wiwaat! IZABELA: A głód: jak prezes zamierza zlikwidować problem głodu? KLUBER: Uchylam, uchylam – MISZA: Głodu seksualnego, ma się rozumieć. KLUBER: Aaa, zwyczajnie. Myślę, że każdy we własnym zakresie powinien – WSZYSCY: Brawooo! HENRY: Dzielny, bardzo dzielny jest nasz prezes; widzicie? SZYMON: Rzutki, roztropny – NEMO: Rzeczowy – TEKSTIL: Takiego prezesa winno się sławić; gdzie wieszcz! BEN: Widzę go. To gnojek. Dzisiaj wieszcz to gnojek, żałosna figura. Z plastikową teczuszką śpieszy na ósmą do pracy. Ma tyłek wyświecony od wysiadywania w biurach. Boi się szefa. Szef ma na niego oko. Szef dobrze wie, że ten gnojek pod płaszczykiem myślenia w godzinach pracy knuje kolejną wizję, która poderwie autorytet idei szefostwa. „Nie bądź pan taki poeta, pan mi nie rachuj do rymu”, mówi na wszelki wypadek szef. Mówi, ale nie bardzo wierzy, czy tym mówieniem zapobiegł powstaniu tych szmatławych wizji, które – a cóż stąd, że się o nich mówi, że są niezrozumiałe! – psują wszystkim krew. KLUBER: Mogę być szefem wieszcza. Ja tam będę wiedział, co mu powiedzieć. NEMO: Każdy może być szefem wieszcza. MISZA: Ben wie, co to znaczy wieszcz. Wybieramy Bena na wieszcza. BEN: Panowie, mam żonę, dzieci, szacunek u ludzi.. dajcie spokój, panowie; ja chcę żyć. JULIAN: Nie, to już postanowione. Będziesz wieszczem. Zostałeś wybrany. BEN: Ale ja już mam jedną kwestię, że tu coś śmierdzi. Nie wiem, o czym może mówić wieszcz. Nie znam się na tym. MISZA: Nikt nie wie, o czym dzisiaj mówi wieszcz. Wieszcza nikt dzisiaj nie słucha; po prostu. On mówi tylko do siebie. HENRY: Cyzeluj tę kwestię o smrodzie. NEMO: Dziś wieszcz czego nie zdąży wycyzelować: on nie ma czasu. ZENO: Blu-, blu-, blu – MELISSA: Mów cokolwiek; mów blu, -blu, -blu. I tak nikt nie będzie tego słuchał. Albo ja będę wieszczem. Ja potrafię mówić: blu, -blu, blu. NEMO: Niestety, nie każdy może być wieszczem. KLUBER: Ale ja mogę być jego szefem? MISZA: W porządku. Każdy może być szefem wieszcza. HENRY: No, Ben, twoja kolej. Mów, co chcesz. My i tak nie słuchamy tego. BEN: Baczność roczniki następne: jesteśmy wzorem nie do naśladowania. Naśladownictwo wzbronione. Wzbroniony wzdęty mózg, wzdęty brzuch karmiony odpadkami ze śmietnika historii. Wzbroniony ogon podkulony, wzbronione oczy rozbiegane, wzbroniony język zakłamany i łeb o ściany rozbijany.. sześć razy sześć – trzydzieści sześć, a siedem – czterdzieści trzy, odjąć dziewięć... odjąć dziewięć. CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, najlepiej po prostu przestań o tym myśleć, kochanie, czas, nieprawdaż, tak; czas to niezawodny lekarz. JULIAN: Lutka, nie gap się. LUTKA: O, przepraszam Bardzo.. nie narzekajmy? Zarabiamy? Wydajemy? 159 MELISSA: Weź pół kilo mąki, jak byś nie stawał, ćwiartkę margaryny, do tego łyżkę mleka lub wody – FILIP: Jestem rad, rad jestem bardzo; dzień nie jest nocą, ptak nie jest rybą, i tak dalej, i tak dalej, o jakżem rad, i tak dalej – ZENO: Ale co dalej; dalej! MANIECZEK: Tak-jak; sens świata musi leżeć poza światem. TEKSTIL: Brednie. Jego wartość leży w tym, że się jest w tym; wartość świata tkwi każdorazowo w każdorazowym „być”. IZABELA: Szymooon! SZYMON: Izaaa! IZABELA: Szymon? Nastaw radio.. słyszysz? Duet d’amor.. klawesyn; słyszysz, Szymon? Zeno! Zuzanna Ručičkova gra.. słyszycie? Ben! Słyszycie naszego Bacha! ZENO: Klawesyn.. Szymon, słyszysz, jak gra? Ben, Szymon, Iza, słyszycie? SZYMON: Duet d’amor.. och, słuchajcie, słuchajcie ze mną, gdziekolwiek jesteście.. Iz, Iza, słuchaj tylko Zeno, Ben! BEN: Ale poszedł.. poszedł.. słyszycie! ZENO: Gdy żyjemy żegnając się wiecznie, gdy żyjemy żegnając się wiecznie, żegnając się wiecznie.. gdy w pułapkach entropii żyjemy – BEN: Nasz Bach! IZABELA: Gdy żegnamy się, żyjąc.. Wiesz, Szymon, wczoraj obudziłam się wcześniej o kilka lat i kilka ulic dalej i zdawało mi się, że przechodząc na wykłady pod moimi oknami, jak zwykle wtedy, zagwizdałeś tamten nasz kawałek, wiesz – SZYMON: Izaa – ! IZABELA: W porządku, kochanie, właśnie to mówię. I zdawało mi się, że słyszę twoje spieszne kroki na schodach, jak zwykle wtedy, i z rzęsą na wpół sklejoną podbiegłam do drzwi, jak zwykle wtedy – SZYMON: Ile to lat właściwie dzieli nas od tamtych krótkich przywitań i pożegnań w progu.. od chybotliwych świateł tamtych rzeźwych, chłodnych ranków, w które każdego dnia na nowo musiałem wywoływać ją – IZABELA: Tak uporczywie wywoływałeś mnie z nocy życia za każdym razem od nowa bodaj w ten dzień, jeszcze jeden i jeszcze.. I tamto moje ogromne zdumienie; że ja; potrafię; żyć? dalej żyć? SZYMON: Izaa! IZABELA: Jeżeli mówię o tym, mówię dlatego, że.. chciałam powiedzieć przez to, że.. co to ja przez to chciałam powiedzieć – JULIAN: Nie jest tak źle? Zarabiamy? Wydajemy? IZABELA: Nnnie, niezupełnie tak – MELISSA: Że, jak byś nie stanął? Jak byś się nie wykręcił? IZABELA: Nie – LUTKA: Żelazko? Ściany? Prasować? IZABELA: Nie, nie. Patrzyłam dzisiaj w niebo.. wiatr pędził chmury.. niebo było szaroniebieskie, było straszne i piękne.. to niebo było. I ja widziałam to niebo. Czułam, że patrzę na niebo, że widzę je – ..I byłam szczęśliwa, że mogę widzieć taką chwilę nieba, Przez które wiatr pędzi chmury.. byłam szczęśliwa, że jeszcze jutro znów zobaczę niebo, ptaka, kroplę deszczu.. cokolwiek. Coś mało ważnego zapewne. I że znowu.. że zdolność kochania regeneruje się w nas i zdolność do radości regeneruje się w nas.. i że nigdy właściwie nie dosyć tego, że się jest, że będzie można przeczytać jeszcze jedną książkę, posłuchać muzyki, obejrzeć obrazy, 160 spotkać się z przyjaciółmi, dowiedzieć się czegoś przedtem nie wiedzianego o ziemi, świecie, o gwiazdach.. I tylko życie nie regeneruje się, ono tylko nie chce się nigdy powtórzyć, więc.. Więc nawet, jeśli się jest „na darmo”, to wcale nie jest na darmo dla kogoś, kto jest; ponieważ on już jest.. i ponieważ zawsze jest się względem czegoś i kogoś drugiego, a zatem, zatem.. jeszcze nie to chciałam powiedzieć – CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, najlepiej przestań – BEN: A jednak tu coś śmierdzi; ludzie, nie czujecie, jak tu potwornie śmierdzi? ROSITA: Ciekawa jestem, co tak śmierdzi. JULIAN: Halo, czy mimo wszystko nie dałoby się jakoś tego przewietrzyć! MISZA: Przepraszam was, muszę wyjść. Czujecie ten zaduch? LUTKA: O, mamo; kto nas tak podtruwa! Co jest! IZABELA: Duszę się. SZYMON: Czyżby to jeszcze był tamten swąd, od pieców! ZENO: Nie, to raczej spocona mysz.. cuchnie potem myszy. FILIP: Duszę się. NEMO: Muszę stąd wyjść. To potworne. Wrócę za chwilę. JULIAN: Nie jest tak źle, nie jest tak źle, nie przesadzajmy.. nie gap się, Lutka; miałaś mnie wyręczyć.. chcę wyjść. Mdli mnie od smrodu. SABINA: Wynieście Lutkę. Zemdlała. No, no, nie przesadzajmy, moi mili, nie jest tak źle.. obyśmy tylko zdrowi byli. NUB: Jak mnie to nudzi, wprost pojęcia nie macie, jak mnie nudzi to wszystko.. Jak byś się nie wykręcał, jak byś nie stawał, bracie.. o, Melissa zemdlała; niechże mnie kto wyręczy! Rany boskie, co za smród! KLUBER: Śmierdzi? Tu? FILOZOF: Tak-jak; weźcie to sobie ode mnie. Mdli mnie od waszego smrodu. Nie chcę już mieć z tym nic wspólnego. KLUBER: Nic nie czuję; tu śmierdzi? Żartujesz.. no, chyba że tam; aaa, to co innego. MANIECZEK: Tak-jak; tak-jak; tak-jak.. no, na co jeszcze czekacie? Darmo wam daję. WSZYSCY: Tak-jak; tak-jak; tak-jak – FLANELOWY PAN NR 1: Co oni mówią? Co oni mówią? MANIECZEK: Oni mówią: tak-jak; tak-jak. FLANELOWY PAN NR 1: Zdumiewające. WSZYSCY: Tak-jak; tak-jak; tak-jak – MANIECZEK: Zugzwang! A co, a co: nie mówiłem? ZUGZWANG! 161 SCHODY 162 Była chwila, w której pierzchająca aż dotąd linia horyzontu nagłym odbiciem zawróciła od swego kresu i łamiąc okrąg parła teraz ku Szymonowi, przewracając prawidła symetrii koła, strzaskana, parła w wysokiej fali jaskrawego morza, w którym zanurzyła się nagle wyspa, i nie wiedział kiedy, w jakiej chwili ta hucząca krawędź, której nigdy dotąd nie udało mu się podejść, od której zawsze dzielił go promień dystansu wysnuwany z każdorazowego punktu widzenia, zderzyła się lub minęła ze skałą, do której przywarł, w każdym razie zdawało mu się, że rozstępuje się pod nim ziemia strącając go w czeluść, albo że to on rozstępuje się z siebie wnikając drżeniem w drżenie urwiska, na którego caliźnie wciąż jeszcze nie naruszony leżał pod rudym niebem, a grzmoty dalej wydobywały się jakby z dna ziemi. I obsunął się jeszcze jeden głaz, odłam skały, i dudniąc stoczył się w morze, a Szymon pomyślał, że także i on powinien teraz, gdy wreszcie opuścił koło, gdy wyrzucony został poza obręb środka, teraz, także i on powinien – oprzytomnij, Szymonie – zawołała Iz, nieobecna tutaj wołała, i rozszczepiona obręcz widnokręgu, jego strzaskany sierp znów pierzchnął, cofnął się w idealny byt geometrii, osaczając go i ugniatając w piastę dla swych promieni, w ich oś, zanim Szymon na dobre poczuł się wyzwolony z zaklętego miejsca, i już było za późno, zapłakał, już było po. Teraz, stojąc wobec koszmarnego kolażu Fata, myślał o tamtej chwili i chyba czuł się tak samo jak wówczas, gdy przywarty do głazów wstrząsanych dogłębnym drżeniem, tuż po tym, gdy chciał ubiec nacierającą nań linię widnokręgu i skoczyć, zderzyć się z nią i zjednać, jak tamten ułom skalny, który runął właśnie z łoskotem w dół, i kiedy nieobecna Iz wołała – Szymonie, opamiętaj się, Szymonie! – podczas gdy, nieporuszonemu, zdawało się, że znajdował się w jakimś porywającym ruchu, że biegł samotnie na bieżni widząc już metę coraz bliżej, jej jaskrawą szarfę, która mknęła galopem od widnokręgu, by zderzyć się z jego piersią – oprzytomnij, Szymonie – wołała i ujrzał, jak uspokaja się morze, które zachłannym mlaśnięciem już wessało w swój lej wysepkę, i jak się od niego oddala.. A potem spostrzegł z drugiej swojej strony żółtawopopielatą płaszczyznę okalającą bełkot wulkanu i zapłakał, albowiem było już po. Już po. I leżał tak długo jeszcze i nie miał siły ani odwagi, by przemierzyć ten pylny plac, widział kołujące nad sobą wysokolotne ptaki, słyszał szelest wypełzających ze szczelin stworzeń i wreszcie dźwignął się z jaskrawego prochu, i nie odrywając oczu od hipnotycznych dymków, które wysmykiwały się ze spękań siarczanego gruntu, przemknął obok bulgotu krateru sam nie wie jak i już nie oglądając się za siebie, biegł „stopami z ołowiu” przez spowolniałe powietrze, biegł nie ruszając się prawie z miejsca.. A teraz leżał, spoczywał bez tchu na marmurowym stole, sam marmurowy, leżał scalony z blatem, sarkofag. (– Oprzytomnij, Szymonie, przestań pić – powiedziała nieobecna Izabela. Starał się odstawić ostrożnie szklankę wina, jednak połowa zawartości wylała się na stół.) Nie leżał. Stał stężały, nie umarł przecież na tyle, żeby nie widzieć siebie stojącego, siebie patrzącego, żeby nie widzieć Szymona; nie umarł na tyle, żeby siebie patrzącego na koszmarny kolaż Fata nie widzieć, także innych patrzących; albo nie słyszeć ich; i to właśnie przeszkadzało mu najbardziej, że słyszy ich mimo takiego stężenia, on, Szymon, którego właściwie już powinno nie być, ponieważ istnieje się w imieniu, poza sobą, jeśli istnieje się w ogóle. – Ależ nie, to nawet interesujące! zawołał Tekstil cofając się o kilka kroków i przekrzywiając głowę. – To j e s t interesujące! – Bo czymże jest w istocie nasze ułomne tworzenie jeśli nie przekładaniem elementów i wiązaniem ich w coraz to inne układy? wtrącił w zamyśleniu Nemo. Też odstąpił kilka kroków w tył od ściany, na której rozpinał się głuchy bełkot dzieła Fata. – To jest właśnie to, o czym mówiłem, zagdakał Cyprian. – Brak dominującego centrum, 163 nieprawdaż, ekwipotencjalność pola.. że dzieło otwiera się, a nie zamyka; i właśnie ten, a nie inny wyróżnik – Szymon spróbował zamknąć oczy, ale znów mu się to nie udało. Nawiedziło go dziwaczne przekonanie, że postradał powieki, i nawet odczuł przeszywający ból gałek ocznych, które, jak mu się zdawało, nabierały wręcz owadziej wypukłości. – Skoro nie dane nam jest zrobić „coś z niczego”, a tylko zawsze „coś z czegoś innego”, Rosita z wahaniem przytoczyła słowa Nemo, przyłączając i swój głos do huczącego oceanu ich szeptów. Stali wszyscy w tym jasnym hallu naprzeciw monstrualnej ściany. Szymon starał się odstawić ostrożnie szklankę z winem na jakieś stabilne miejsce, jednak połowę jej zawartości już był rozlał. Czarny kundel z melancholijną mordką z cichym skomleniem otarł się o jego nogi i Szymon nieoczekiwanie wspomniał Alberta i jego tajemnicze zniknięcie. Zdjął machinalnie z postumentu miniaturową puszkę-maskotkę i dał ją psu do zabawy. Non, ten Chłopiec-do-bicia, jak sam kazał siebie nazywać, przysunął się bliżej. To on przed chwilą wcisnął leżącemu szklankę wina ze słowami: „Quaerens me sedisti lassus”, jakby kpił z Szymona. i zarazem litował się nad nim, a Szymon wypił duszkiem tę i zaraz potem następną szklankę, a jednak nie potrafił opanować drżenia rąk, którym udzielił się jakby dygot spłoszonych myśli. Teraz, strojąc grymasy, Non znów przysunął się bliżej i fałszując rozmyślnie, zanucił mu do ucha: „zaś każdy człowiek rozwa-żny, przez dzieło, które sam two-rzy, idzie stopami z oło-wiu”. Jego na wpół obnażone ciało, widoczne w rozchyleniu luźnej, białej szaty, było pręgowane od niedawnych smagnięć pejczem. – To jakby sam Hartung mnie biczował, nieprawdaż, powiedział drwiąco, gdy Szymon natknął się na niego jeszcze w skalistym ogrodzie przed domem, zapalającego lampki na nie istniejących grobach umarłych pomysłów, które Non z ekstatyczną wręcz skwapliwością i zapamiętaniem wyliczał i objaśniał gościom Fata, i wbrew ich woli oprowadzał ich po tym śnie istniejącym królestwie zdławionej myśli, która nigdy nie zdołała się objawić ni uzewnętrznić. – Dość, powiedział wtedy Cyprian zaciskając palce na zawieszonym na piersi medalu – niechże pan wreszcie przestanie; już dość. Szymonowi przyszło na myśl, że to właśnie Non był Piotrem, ale to już nie miało teraz żadnego znaczenia. Starli się z Nonem jeszcze tam, w ogrodzie, gdy Cyprian, zaciskając kurczowo palce na medalu wybitym ku jego czci przez Fata przerwał ponury obrzęd biczowania się przy równoczesnym zapalaniu lampek na nie istniejących grobach zdławionych myśli tych, którym kiedykolwiek łapa milczenia ścisnęła krtań, wymazując na zawsze wznoszący się w nich zapis i wdzierając na powierzchnię jedynie psie skomlenie ich jelit, rzężenie krwi; a wtedy Non odszedł na bok i ni stąd, ni zowąd zaczął rozmyślnie pastwić się nad kundlem, dziwiąc się przy tym jakby sobie; w każdym razie zdawał się przyłapywać na czymś, przed czym zarazem się wzdragał i czego usiłował dociec, aż wreszcie Szymon, ochłonąwszy z osłupienia, wyrwał mu sponiewierane zwierzę, które przywarło do niego plamiąc mu ubranie kałem. Ale to jednak on pierwszy odwrócił oczy od oddalonego spojrzenia Nona, który powiedział: – A gdzieżeś był wtedy, gdy ze mnę działano podobnie, czemuś mnie nie osłonił – Potem powlókł się za Szymonem do studni i wyrwawszy mu splamioną koszulę z rąk, prał ją z równym zapamiętaniem, jak wtedy gdy w przezroczystość powietrza wywlekał nie istniejące lub niezaistniałe nigdy wizje należące jakby do nikogo, pochodzące jakby nie od niego samego. – Może kto inny to wyśpiewa: „Forse altri canterŕ con miglior plettro”, mruknął w końcu i rozwieszając koszulę na rozgrzanej krawędzi muru, przysiadł obok na piętach odrażający w swej nagości napiętnowanej smagnięciami bicza i z jakiejś trawy (pochodzącej chyba nie stąd, bo w jałowym gruncie tego podwórza nie chwiało się żadne źdźbło, żaden liść) zaczął wydobywać tony przejmujące jak głuchoniemy krzyk gibbonów czy pawi, podczas gdy Szymon, pompując 164 jedną ręką wodę, drugą zmywał plamy na spodniach, których nie chciało mu się zdejmować i które suszył potem na sobie osłabły od jaskrawego żaru pośród martwych, nieruchomych kamieni i to chyba wtedy, tak; tam po raz pierwszy nie udało mu się zasłonić powiekami obolałych oczu. Jak gdyby utracił wszystko prócz zdolności patrzenia. I słyszenia. Bo nadal słyszał drażniący go ton Piszczałki Nona i nadal widział ich, tamtych, którzy zgromadzili się wokół złamanej kolumny w gorączkowym oczekiwaniu na to, co miało nastąpić. Poruszył się niespokojnie. Zdawało mu się, że jakaś odśrodkowa siła zgniata jego zewnętrzną powłokę do rozmiarów owadzich.. w każdym razie zmieścił się bez trudu w szczelinie między płytami kamienia. Próbował krzyknąć, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Wpatrzył się z natężeniem w Rositę i Nemo, próbując dawać im oczami rozpaczliwe znaki. Ale oni nie zwrócili na niego uwagi, tak niepozorny musiał im się wydać w szparze pośród pylnych skał. Oczy bolały go od wysilonego patrzenia, ale nie miał już ich czym zasłonić.. I załopotało nad nim puchate skrzydło, a szpon czy dziób cisnął go wzwyż w rozchybotane kołysanie nad przepaścią, próżnią, nad martwą studnią skalistego podwórza Fata szczelnie cembrowanego murem i dobiegł go z daleka przywołujący głos Nona, zawracający ton jego piszczałki naglącej, żeby co? żeby co? – – To moje miejsce, powtórzył Non i odsunął Szymona od ściany. Szymon zgarnął wierzchem dłoni pot zalewający mu oczy. Kryzys mijał. – Będę musiał, jak widzę, dźwigać teraz także ten ciężar, który wyparował tu z ciebie, mruknął Non przyglądając mu się bacznie, potem ujął zza pleców Szymona drzewo z ołowiu, jego toporny symbol, i upadając pod nim, wlókł je przez całą długość wystawowej sali, strojąc przy tym idiotyczne miny i potrącając rozmawiających, którzy umykali w bok od tej najwyraźniej żenującej ich sceny. Szymon odetchnął. Kryzys wyraźnie mijał. Chyba jednak mijał. – Chciałbym go obić, mruknął Tekstil spoglądając za Nonem. – To znaczy wiem, że on chce, żebym ja chciał go obić; wiem, że sam prowokuje mnie do tego; a jednak ręka świerzbi mnie, żeby zrobić właśnie to; a więc żeby mu ulec. – Jedno w tym jest pewne, Cyprian ze znużeniem ciągnął zaczętą wcześniej myśl – że czas odcieleśnia nas, odziera z imion i naszych indywidualnych rysów, wyciskając na naszym dziele anonimowe piętno stuleci.. że beznamiętnie spiłowuje te pracowicie wypracowane różnice, mówił dziwiąc się jakby nieudolności swego języka – tak, właśnie pracowicie wypracowane, powtórzył – o które, tu znów zawahał się jakby przed wymówieniem „zabiegaliśmy tak zapobiegliwie”, jednak wypowiedział to w tej właśnie formie mimo widocznych oporów. I na tym „zapobiegliwym zapobieganiu” utknął. Tak, kryzys najwyraźniej mijał, ale Szymon, znając falowanie swych emocji, starał się oddychać wolniej, a w każdym razie usiłował ostrożnie odliczać czas wdechu i wydechu. Swędzące krople potu ciurkiem spływały po skórze, było duszno. Tu i tam duszno. W sali i na podwórzu, w tym niby-ogrodzie, w którym nie kolebał się żaden Liść, żadne źdźbło, nic, nic. Tu i tam. Szymon czuł, jak ciąży mu z osobna każdy włos nie poruszony najlżejszym powiewem; jak gdyby także powietrze tu i tam stężało w kamień. I tężejąc pętało go w swój niewidzialny, obezwładniający szlam. Poruszył się niespokojnie. – Więc mamy uprzedzać czas? spytał Nemo i chciwie zaciągnął się dymem. Cyprian otworzył usta, jak gdyby zamierzał coś jeszcze powiedzieć, ale jego ręka znów mimowolnie powędrowała w stronę zawieszonego na złotej szarfie medalu wybitego przez Fata na jego cześć; tego medalu z wizerunkiem głowy Cypriana, z której płócienny pierożek w kształcie gołębia ulatywał właśnie jak gołąb, a nie jak staroświeckie nakrycie głowy, i staruszek zamyślił się wzruszony najwyraźniej tym pierwszym, namacalnym dowodem uznania, z jakim 165 spotkało się żmudne dzieło jego życia. Szymon był ciekaw napisu, jaki pewnie znajdował się z drugiej strony medalu, jednak nie zbliżył się do Cypriana. Zgadywał tylko, że wypisano tam pewnie okolicznościowe cztery „S” z „abecadła miłości”, więc jakieś, powiedzmy, Szlachetny, Serdeczny, Silny, Stały; lub Sabio, Solo, Solicito, Sekreto; czy coś innego w tym rodzaju.. w końcu, myślał spoglądając sennie na godną, dekoracyjną głowę Cypriana, jest tak wiele schlebiających sentencji, które zdolne są zneutralizować opór obdarowanego – Manieczek schylił się po miniaturową puszkę-maskotkę, którą kundel wtoczył pod nogi rozmawiających, i niepewnie, ze spuszczonymi oczami obracał ją w palcach. Psiak znowu przywarł do nóg Szymona. Przez szklany dach do wewnątrz wlewał się upiorny żar nieba, okna boczne ukazywały kamienną pustkę podwórza, jego skaliste płyty i dalej mur odgradzający ich – nie wiadomo, czy od widoku morza, czy wulkanicznych wzgórz, bo okna były umieszczone poniżej górnej krawędzi muru, tak że jedynym miejscem, w którym tu „coś się działo”, była ta monstrualna ściana z dziełem Fata, od której nie sposób było uciec. Szymon czuł wzrastającą suchość w gardle, jednakże nie sięgnął już po swoją szklankę z winem. Marzył o wodzie, o dużym dzbanie czystej, zwykłej wody. Od wielu tygodni żył jakby w gorączce. Trawił go natłok wizji. Spalał się w pracach, którym nie miał się nawet kiedy przyjrzeć, zresztą jedna po drugiej znikały mu spod rąk, domyślał się, że to Alberto z Manieczkiem wynoszą je do Fata, tego niewypłacalnego Fata, który zwlekał z rozliczeniami, rzucając mu nędznie zadatki starczające zaledwie na farby i najelementarniejsze potrzeby; jednakże nie miał siły zajmować się tym teraz. W jakiejś bowiem chwili przedarł się ku niemu z głębi krzyk czy głos, którego znaczenia sam nie był w stanie jeszcze objąć, jak gdyby krzyk ten nie od niego samego pochodził, ale był krzykiem w imieniu krzyku w ogóle; napierającym wołaniem kogoś jeszcze bardziej niepozornego, jeszcze żałośniej znikomego, kto pozbawiony nawet własnego głosu, wtrącony w studnię milczenia, spazmatycznymi bąbelkami wyrzucanego na powierzchnię bełkotu dawał mu porozumiewawcze znaki i żałośnie dopraszał się ocalenia bodaj szlochu, tego jedynego śladu, jaki sponiewierane istoty wloką na drugą stronę przez szlam swego życia, by świadczył przeciwko winnym ich tutejszego skarlenia. Zdawało mu się, że nędza całego świata koślawą ławą sunie ku niemu przez ten królewski pejzaż, sunie ze skwirem bełkotliwych pojękiwań, oczekując od jego biegłej ręki i widzącego oka wstawiennictwa, jakiegoś upomnienia się o powszechność prawa do wyprostowanego grzbietu na tej zbyt krótkiej trasie wiodącej nas od narodzin do śmierci pośród wiecznotrwałego majestatu nieba i ziemi. I ta ciżba chlipiąca nad wyżebraną miską polenty, ciżba spowita w zblakłe fatałaszki (zdarte zapewne z głupiej Julii-pięknotki, niegdysiejszej kurwy portowej), obleczona w kuse mantyle i barchany ciżba nędzników wyklętych z powodu myśli i z powodu niemyślenia, ta żałosna, ślimacząca się w barłogach ciżba oblegała go teraz bełkotem snu i jawy. Miał więc ukazywać swój głos poprzerywany tłumem pustek, miałby świadomie skazić czystość swego rysunku jakąś jątrzącą szramą, by dopełniło się bluźnierstwo uwalniające go na chwilę bodaj od poczucia winy, że w tłumie niesytych on jest w miarę syty; że w tłumie nieszczęśliwych on nie jest tym najnieszczęśliwszym; że w tłumie znękanych on może pozwolić sobie jeszcze na luksus swobodniejszego oddechu, na chwilę radości, ponieważ.. zaszedł życie od tyłu, od strony sztuki, od strony miłości i przyjaźni, i nie pozwolił już powszednim trudom wyrugować z dnia tamtych świateł. I ponieważ uwierzył, że życie jest nieustającym raczeniem – Może więc raczej powinien w tych celach widzeń, za jakie uważał wystawowe sale, w ułamkowej chwili danej mu na przytrzymanie czyjegoś wzroku prześlizgującego się z płótna na płótno, zawołać: żyj, a więc móż! – i tym krzykiem tak podobnym do krzyku bezimiennej masy więźniów, których transport wrył mu się w pamięć w przeklętym dniu wojny, gdy z bydlęcych wagonów na pętającego się po stacji chłopca zdziwionego zakrzepłymi grudkami ni to krwi, ni to 166 złuszczonej farby na kępie jaskrawych lwich paszcz między szynami, runął nagle tłum imion, tłum przesłań, a farba rozprażonych w słońcu desek odgradzających go od krzyczących twarzy zabarwiła się od środka po serii automatu tak krótkiej jak szczeknięcie psa i gdy po nagle nastałej ciszy (przesyconej od wtedy na zawsze odorem moczu i smolnych żwirów) pojął, że tamci już nigdy nie będą mogli – Jakże jednak, jakimi środkami zdołałby w tych ułamkach sekund, jakie przysługiwały dla widzeń jego „ja” z „ja” kogoś innego, przerzucić do wglądającego oka swój imperatyw, apelację o świadomość, że się jest, a więc, że jeszcze się może – A jeśli piękno świata, jeśli ład przekazywanego znaku jest jakby świętą rzeką, w której obmywamy ropiejący wrzód, jakże wtedy obracać się przeciwko niemu? Więc odwrócić się od nagabujących go wołań, udać, że ich nie słyszy, przyjąć, że wszystko w porządku, że błękit nieba jest jego błękitem, a krew i gnój ziemi jej gnojem i krwią? Przyjąć, że nie wie się nic o łapie dławiącej kogoś za gardło, założyć, że obcęgi wyrywające język prawdzie są w gruncie rzeczy zwykłym dziadkiem do orzechów – Rozgorączkowany rzucał się od nowa w odmęt linii i plam objawionych mu w blasku jaskrawego słońca, podczas gdy jego palców czepiał się cień zjednoczonych cieni pamięci i wiedzy i cienie te werbowały go w podskórne królestwo głosów ode dna. Nocami, gdy patrzył, jak oszalałe planety miotają się w klatkach swych osi, gdy dolatywał go ich bezrozumny wiew znikąd donikąd, nie tłumaczący się jak dotąd żadną intencją, żadnym sensem, żadnym celem, ludzkie, znikome życie zmierzające się z bezwładem nicości nabierało dla niego tym większej ceny, choćby dlatego właśnie, że jedynie życiem można było tę pustkę jakoś przezwyciężać.. Tak więc, nie zatajając niczego, co urzekało go w świecie i co budziło w nim jego odrazę, dawał upust wszystkiemu, co wibrującym drganiem przepływało w przelewającym się splocie nad i pod powierzchnią zjawisk, poruszając go nagląco to z tej, to z tamtej strony z jednakową siłą. Pracował w gorączkowym odrętwieniu i nawet wówczas, gdy Alberto przed kilkoma dniami zdradził mu wiadomość o dzisiejszym wernisażu u Fata, który miał być – z nie znanych Albertowi powodów – starannie zatajony przed Szymonem, skinął tylko głową w milczeniu, jakby coś już wiedział na ten temat i jakby właśnie tego się spodziewał, a potem odrzucił pędzle i zapadł w drętwy ni to sen, ni to drzemkę, z której nie były w stanie wytrącić go niespokojne nagabywania Manieczka, którego martwiła i nagła otępiałość Szymona, i przedłużająca się nieobecność Alberta, jego niespodziewane zniknięcie. Tak więc to chyba w tym półśnie musiał zdecydować się na ruszenie w drogę, bo mgliste dotąd przeczucia czy przypomnienia nagle wyostrzyły swój wyraz i poderwały go w pewnej chwili z posłania, i zdawało się, że chce tylko wyjść przed próg domu, a potem, że tylko do zakrętu drogi, że do wzniesienia opodal, aż wreszcie znalazł się dalej od swego domu niż bliżej, i szedł, szedł wytrwale, i kiedy dosięgły go po drodze te parominutowe wstrząsy podziemne i rzuciły go na skałę nadmorską, a odbita krawędź widnokręgu, łamiąc symetrię koła, cofnęła się ku niemu, by go zagarnąć czy wymieść ostatecznie ze swego środka, wtedy więc, tak, już wtedy myśl jego wyrwała się i pomknąwszy przodem, padła bez ruchu ma ten tu marmurowy stół, przed tą ścianą, marmurowa; i uprzedziła własnym sarkofagiem sarkofag jego członków, podobnie jak ów jaskrawy sen Izy o jaskrawych świerszczach atakujących ich zielonego świerszcza uprzedził jego śmierć – – Być ugodzonym snem – – Ale wybacz; mieć sen o owadach z powodu owada? – Śmiertelnie ugodzony snem; myślą, która odgadła, powiadam. I znów nieoczekiwanie wspomniał pasikonika, który zeszłego lata, rozgościwszy się na ich oknie majonym odtąd przez Izę badylami kwiatów, zdawał się czekać ich powrotów, by sfrunąć 167 im na włosy lub ręce i oddawać się pieczołowitemu przyginaniu swych długich czułków, które przepuszczał kolejno przez trąbkę pyszczka, podczas gdy Iza usiłowała umiejscowić gdzieś wreszcie te aparaty strydulacyjme i tympanalne, o których przeczytała właśnie w encyklopedii, lub snuła zwariowane domysły w związku z owalnym, wgłębnym dyskiem na grzbiecie owada, najpewniej mającym jakiś udział w nośności tonów.. I tygodniami już trwała ich zdumiewająca przyjaźń, kiedy któregoś ranka Iza powiedziała o tęczowych świerszczach ze swego snu, które – w jej śnie – atakowały tamtego, szeleszcząc przezroczystymi skrzydłami i podkulając kolorowe odwłoki, jakby go chciały użądlić. Więc było to opowiedziane rano, a zaraz następnej mocy ich pasikonik już nie żył, mniejsza z tym, na boga, dlaczego; mniejsza z tym. Więc próbował wtedy zakrzykiwać Izę „tragicznym zbiegiem okoliczności”, jak gdyby „zbiegi okoliczności” wyjaśniały cokolwiek więcej, ale zakrzykiwał ją właśnie dlatego, żeby odtrącić od nich obojga mroczny wiew myśli o zdalnej sile przeznaczenia, które miałoby manipulować ich losami bez względu na to, co uczynią.. I powiedziała Iza, gdy potem usiedli na leśnej ścieżce: – patrz na tę mikroskopijną mrówkę.. ona nie ogarnia przestrzeni, po której pełznie, w każdym razie nie w tym stopniu co ja. I moje wysokie oko widzi w odległości kilku metrów od mrówki przeszkodę, z którą ona się zetknie dopiero za parę minut; a więc moja wiedza o przeszkodzie mrówki jest szybsza o kilka minut. A jeśli czyjeś oko widziało śmierć naszego pasikonika o kilkanaście godzin wcześniej od niego i od nas i jeśli z jakichś tam dalekich kwazarów barwnym snem sygnalizowało grożące mu niebezpieczeństwo – – A jednak był to zbieg okoliczności, obstawał Szymon. – Skoro czas zna jakieś wprost niepojęte „szybko” i „wolno” zarazem, skoro człowiek w przestrzeni kosmicznej żyje dłużej, choć jednocześnie tyle samo co my, ilu pozostali, a mimo wszystko dłużej – – Więc dobrze, zgódźmy się, że o przeznaczeniu wiemy tyle samo, ile o nim nie wiemy, powiedział Szymon. – To raczej dowolne przypadki zagarnięte dowolnie w bieg naszego życia obwołują się losem. – Ślepy traf! zawołała Iza. -– Ale dla zaistnienia. ślepego trafu konieczny jest przedtem rzut; chodzi. o to, czy ów rzut także jest ślepy. A jednak nie mógł się zgodzić na żadną formę ubezwłasnowolnienia, jakie niosło w sobie pojęcie fatum, zwłaszcza teraz nie mógł sobie na to pozwolić, tu, dopóki stał, bo wstał, dźwignął się wreszcie z marmurowego blatu, widział i słyszał, patrzył na siebie patrzącego ma kolaż Fata rozpięty na ścianie i ta ściana nie była snem, i jego stanie tu nie było snem, to nie snem został ugodzony, nie z powodu własnego snu ani z powodu snu kogokolwiek innego. – Oprzytomnij, Izabelo, pomyślał – właśnie ty oprzytomnij; nie mieszaj świateł żadnych odległych gwiazd do tego, co tu od ludzi do mnie przybyło; czy nie pojmujesz, że właśnie od ludzi – Raz jeszcze przylgnął wzrokiem do obezwładniającej go ściany, jakby jeszcze nie dowierzał, co rozpościera się na niej. – Pewne składniki symetrii mogą współistnieć ze zjawiskiem, nie są jednak konieczne, zagdakał blisko Cyprian. – Byłoby natomiast pożądane, aby pewnych elementów symetrii nie było. – To jasne, zgodził się Tekstil i wypuścił zgrabny flores z niebieskawego dymu. – Właśnie asymetria tworzy zjawisko. Głosy mówiących opływały Szymona dudniącą falą; usiłował się dźwignąć na jej grzbiet, ale masa przezroczystego bezwładu upowolniała jego ruchy. Ciało miał bezbrzeżnie ciężkie i lekkie zarazem; czuł tężejący opór oblegającej go coraz szczelniej substancji, która zdawała się zarazem unosić go i pogrążać; wypychać i wsysać; niewidzialnie. I to pewnie w tym momencie zdał sobie 168 sprawę, że jego naturalna obecność w świecie została nagle podważona. W jaskrawości krótkiej, porażającej go chwili pojął bezmierną absurdalność i przypadkowość swego bytu. Jego istnienie nie było konieczne. Gdyby się nie narodził, nikt by tego nie zauważył. Mogło go nie być: jak to możliwe! Nie spostrzeżono by luki, którą przecież wypełniał teraz dotykalnie całym sobą; luki, która zostanie spostrzeżona jednak, gdy go zabraknie; ale której mogłoby nie być, gdyby nie przypadkowy traf narodzin.. Został stworzony przez innych; jakie to niesamowite! Wywołany z nicości na wpół bezwiednie, w przypadkowej chwili, a już nie do odwołania, bo oto jest. Nikt przedtem, od początku świata aż do tysiąc dziewięćset trzydziestego któregoś roku nie liczył się z utajonym bytem, jaki zapewne wiódł podskórnie i prawie bezcieleśnie w wolnym działaniem próbował nawet uzasadniać jego korze, dopóki nie został potrącony niechcący i bezceremonialnie, i oto jest. Zapełnia sobą miejsce, którego by nie było, gdyby nie pojawił się wśród żyjących. Swoim istnieniem wbudowywał w architekturę przestrzeni lukę po sobie, imię, które miało pozostać właśnie i jako luka po istnieniu, i jako jego przedłużenie, bo – jak sądził – tylko imię, tylko stworzone dzieło może dać obietnicę dalszego trwania, a przebudzona świadomość łaknęła właśnie pozostania w świecie żywych pod jakąkolwiek postacią.. I jeśli żyjąc usiłował jak gdyby zaprzeczać przypadkowości swego istnienia i wzmożonym działaniem próbował nawet uzasadniać jego konieczność, jeśli – stworzony przez innych– próbował teraz sam stwarzać siebie, by odciąć się raz wreszcie od bękarciego losu, a tym samym wyzwolić niejako z piętna przypadkowości, to właśnie w tym punkcie poniósł teraz klęskę, bo oto jego zbudowane samodzielnie „ja”, które tak pieczołowicie przenosił w bezustannej przeprowadzce od podległego zagładzie wewnątrz ku temu, co rysowało się trwałej poza nim, runęło. Właśnie tak; zawaliło się jego imię, ulokowane – zdawałoby się – tak bezpiecznie, bo poza ciałem, poza Szymonem; właśnie tak: został ugodzony w tym punkcie, w którym upatrywał trwalszość swego bytu. Zdławił szloch rzucający się do gardła. – Czekajże, wołała nieobecna tu Izabela – coś jeszcze da się z tym zrobić, to niemożliwe, żebyśmy nie potrafili temu zaradzić, czekajże, wołała – przecież jeszcze coś możesz, żyjesz, słyszysz mnie? Słyszysz, żyjesz – Staruszek, którego Szymon wziął tam, w ogrodzie, za Cypriana z powodu lwiej grzywy i chwiejącego się na czubku głowy płóciennego pierożka w kształcie gołębia, przydreptał teraz do niego, dźwigając oburącz spore naczynie z majoliki. – A może i pan miałby ochotę na łyk zwykłej wody? – zapytał. – A potem ucięlibyśmy sobie tu na boczku partyjkę szachów.. nie gra pan? Wielka szkoda. Szymon bez słowa zanurzył twarz w naczyniu. Czarny kundel stanął prosząco na łapach. – Tak, szkoda; szachy to moja druga namiętność, wyjaśnił staruszek i przejąwszy z rąk Szymona naczynie, ulał na podłogę trochę wody dla psa. – Główną moją pasją są zwierzęta lub, żeby to ściślej określić, nauka porównawcza o zachowaniu zwierząt w środowisku naturalnym.. czy pan wie, że są na ziemi stworzenia, u których rządy sprawują jednostki najinteligentniejsze? Proszę posłuchać, bo to ciekawe.. otóż; w społeczeństwie pawianów na przykład rządzi nie siłacz, a właśnie mędrzec.. słucha mnie pan? Otóż – Szymon spoglądał na dobrodusznego staruszka z wysiłkiem. Starał się być uprzejmy, jednak nie potrafił się skupić. Odwrócony tyłem do ściany Fata, patrzył teraz w kamienną pustkę podwórza ogrodzonego murem, w którym zdawało się unosić przezroczyste, tęczowe skrzydło świerszcza ze złowróżbnego snu Izabeli. – Mamy po prostu za grube palce, jego dałoby się uratować, wystarczyłoby.. czekajże, chyba coś jeszcze da się dla niego zrobić, to niemożliwe, żebyśmy nie potrafili mu pomóc! wołała nie chcąc przyjąć do wiadomości oczywistego faktu, że główka pasikonika opada coraz niżej i mętnieją te oczy, którymi nadal spoglądał na nich jakby z wyczekiwaniem, ugodzony nie snem; raczej beztroską ingerencją w swój owadzi świat ich 169 dwojga; ugodzony nierównym udziałem przyjaźni (bo to on ofiarowywał im siebie, podczas gdy oni nie mieli mu nic do ofiarowania); więc może ugodzony przyjaźnią niemożliwą? – A jeśli także i my jesteśmy tylko grającym świerszczem, insektem w zbyt dużej, a więc nieczułej ręce losu, pomyślał Szymon – a jeśli wszystko, co tu działamy, jest jedynie chwilą brzęczenia, tarciem skrzydła o skrzydło, statyczną wibracją monotonnych tonów – Ponad głową staruszka snującego teraz analogie na temat zachowań ludzi i zwierząt w wielkich skupiskach, w zatłoczonej przestrzeni, Szymon dostrzegł kątem oka tęczowy skrawek bluzki na ramieniu Rosity i znów się zasępił.. Przypomniał sobie moment, kiedy wdarłszy się dzisiaj niemal siłą do rezydencji Fata zobaczył nagle zgromadzonych tu swoich przyjaciół.. dziwnie mu obcych. Rosita, wsparta na oślepiającym murze, kołysała rytmicznie nogą wysuniętą z wysokiego rozcięcia długiej, prążkowanej spódnicy.. miała na sobie tę samą tęczową bluzkę z szeleszczącej, przejrzystej materii, w której widział ją ostatnio. Jej odsłonięte ciało na tle skalistej bieli wydawało się ciemniejsze jeszcze o jeden ton niż zazwyczaj; stała obok Nemo, wsparta niedbale biodrem o występ muru.. Więc najpierw ujrzał smagłą nogę wysuniętą niedbale z głębokiego rozcięcia spódnicy, jej wąską stopę w łańcuszkowym sandałku, którą zdawała się podbijać przezroczystą piłkę, a potem nad tęczowym obłokiem bluzki dojrzał czarne włosy i różowy kwiat oleandra, którego łodyżkę przygryzała właśnie z nagle wzmożoną uwagą, niepokojąco piękna; i poznał ją właśnie dopiero po tej bluzce, choć jednocześnie wiedział, że poznał ją od pierwszej chwili po własnym drżeniu opóźniającym o ułamek sekundy natychmiastowe podniesienie oczu.. Potem domyślił się, że tym, który stoi obok Rosity, jest Nemo. Ich spojrzenia spotkały się. I choć Szymon szedł do nich, zdawało mu się, że ich źrenice, jak krawędź widnokręgu, osadzają go na odległość nieodzowną dla zaistnienia jakiegokolwiek kręgu; odległość między środkiem i brzegiem – nie do przekroczenia. I już ujrzał Tekstila w towarzystwie nie znanej sobie damy i w towarzystwie tego staruszka, który wprowadzał go teraz w tajniki etologii, a którego w pierwszej chwili wziął za Cypriana. Tekstil odpowiedział na ukłon Szymona ze zdawkową uprzejmością, zdawał się być pochłonięty całkowicie prowadzoną rozmową. – Tak się cieszę, wołała głośno dama – takam rada, że udało nam się wreszcie pogodzić tych dwu zwaśnionych uparciuchów! słyszał Szymon. – Ach, droga markizo, mówił Tekstil – czyż to nie my sami uparliśmy się traktować naszych przyjaciół, jakby ci nie byli ludźmi, a dajmy na to, liczbą opatrzoną znakiem ujemnym lub dodatnim? – No właśnie, powiedziała dama – gdyby któryś z nich był liczbą plus jeden, a drugi liczbą minus jeden, nie mogliby istnieć jako dwie oddzielne osoby; ich istnienie podległoby prawom znoszenia; staliby się nijacy jak pojęcie zera; czyli utworzyliby jakąś trzecią postać wyłonioną niejako z przeciwstawnego tchnienia dwu pierwszych bytów. – Nasza droga markiza pod byle pretekstem, jak widzę, stara się powrócić do problemu trójjedynego Boga! zaśmiał się staruszek, poprawiając na głowie swój płócienny pierożek w kształcie gołębia. – Dlaczego, wtrącił spiesznie Tekstil – może to przecież być także teza, antyteza, synteza lub coś w tym rodzaju. Szymon stał samotnie pośrodku skalistego podwórza, na którym jedyną plamkę barwną tworzyła Rosita, którą tylekroć musiał odsuwać od siebie na odległość wyciągniętych ramion, a nawet dalej, poza ich zasięg, aż wreszcie ją odsunął.. co wcale nie było takie proste dla niego; nie usiłował nawet się oszukiwać, zresztą nigdy w podobnych wypadkach się nie oszukiwał. – Tak, całkowicie zgadzam się z panem, powiedział teraz do staruszka. – Wzmożona agresywność wiąże się właśnie z tym, o czym pan wspomniał; skupiska – Znów zahaczył wzrokiem o skrawek bluzki Rosity, na który całkiem bezsensownie nałożyły mu się skrzydła świerszczy ze snu Izy.. i znów uzmysłowił sobie martwe milczenie panujące w rezydencji Fata. To, co nazywano tu ogrodem, było po prostu kamiennym podwórzem z głazami 170 upostaciowanymi w drzewa. Niemota tych drzew. Ich chropowata pylność i bezruch. Żaden ptak, żaden owad, żadne źdźbło, żaden powiew, nic, nic, co mogłoby zaświadczyć o życiu, nie pełzało, nie fruwało w tej studni (bo to wzniesienie okolone wysokim murem odgradzającym – nie wiadomo, czy od widoku morza, czy wulkanicznych wzgórz – miało w sobie coś z wyschniętej studni). Może tylko żywa plama bluzki Rosity i ten jej różowy, jedyny tu kwiat, którego łodyżkę przygryzała właśnie z nagle wzmożoną uwagą – Zatem odmówił sobie także i Rosity, co nie było takie proste dla niego zwłaszcza teraz i tutaj, gdy obraz odległej Izabeli stawał się w nim coraz bardziej zamglony i prawie nierealny i kiedy ta dziewczyna, która teraz zakołysała nieco szybciej sandałkiem, tylekroć zachodziła mu drogę z rozbrajającym „naturalnie, że Nemo, ale.. obawiam się, że nie jestem monogamiczna”.. to nie było takie proste, u diabła, żeby ją od siebie odsunąć, a przecież zdołał tego dopiąć i był w jakiejś mierze szczęśliwy ze względu na siebie i Izę, a nawet ze względu na Nemo i Rositę, że udało mu się przezwyciężyć ten szczególny rodzaj wzajemnego zaciekawienia się sobą jego i Rosity, który skłaniał ich do szukania pretekstu, by widzieć się bez powodu i po czasie odnajdywać ze zdumieniem w pamięci jakiś nieważny gest, słowo – Żar nieba wlewał się w kamienny ogród Fata jak w sagan. Swędzące krople potu ciurkiem spływały po skórze, Szymon czuł, jak ciąży mu każdy włos z osobna, jak puchną żyły, jak lepko skręcają się rozprażone kosmyki brody, a zesztywniałe włókna odzieży ranią skórę. Od muru odpryskiwał tynk, odsłaniając łuski poprzedniej farby. Głazy podwórza, wypolerowane kilkusetletnim, a może jeszcze dawniejszym użytkowaniem, zdawały się równie oślizgłe jak jego ciało. Ani źdźbła zieleni, ani korzonka trawy, ani śladu mrówki, świerszcza, jaszczurki, ptaka! Szpary w murze były równie martwe jak szczelna obłość głazów. Żaden zapach, prócz odoru potu; żaden powiew, prócz ich oddechu; żaden szmer, oprócz ich głosów. Oprócz głuchego klaśnięcia stopy o kamień. I w tym wszystkim jeden jedyny kwiat oleandra, i w tym wszystkim Rosita, której zdołał sobie odmówić. Trzeba się było bowiem albo poddać, albo wyrwać z oczarowania, któremu ulegali oboje coraz chętniej, bezradni wobec wiosennej chwili zagarniającej ich delikatną, odurzającą falą głosów i świateł, i to właśnie Szymon wziął na siebie ciężar przerwania tych ptasich ściegów, jakie każde z nich skrycie dziergało przeciwko sobie, zanim zdążyły się ułożyć bodaj w zarys pętelki, w cokolwiek, co można by było uznać za łączące ich bardziej, niżby mógł sobie życzyć tego on sam, nie mówiąc już o Nemo, który tak ufnie powierzał ich sobie wzajem – Tak więc udało mu się zdziwić Rositę przemianą w poczciwego wujaszka, udało mu się wreszcie podstawić w miejsce oczywistego pożądania (bo raczej pożądania niż miłości) jakieś odcieleśnione lubienie, które wyraźnie ją dotknęło, a nawet zdopingowało niejako do ponownych ptasich knowań, przeciw którym już uzbroił się tą wujaszkowatością i był w jakiejś mierze z siebie dumny, ale odrobinę także smutny z tego samego powodu.. I z powodu przezroczystej tafli, którą Rosita wkołysywała teraz oto między niego i Nemo, między niego i siebie. Wachlując się różowym kwiatem oleandra, kołysała jednocześnie tą nogą wyzywająco wysuniętą spod poły długiej spódnicy rozciętej zbyt wysoko, nawiewając jak gdyby tym pospólnym wahadłem kwiatu i stopy przezroczystą taflę nieuchwytnej, ale wyczuwalnej obcości między niego i siebie; niego i Nemo; przejrzystą ścianę, która twardniała z chwili na chwilę. Ale, być może, twardniała już niezależnie od kobiecych uraz Rosity, nie tylko za jej sprawą. I właśnie ujrzał ich obu nadchodzących. – Mój drogi gościu, mówił Fat wiodąc poufale pod ramię Cypriana – drogi gościu; skoro nasze tak długo i niepotrzebnie odkładane przymierze – Szymon skłonił się. Cyprian przywitał go z widocznym roztargnieniem lub nawet zniecierpliwieniem i widząc nadciągającą damę w towarzystwie Tekstila i swego sobowtóra, 171 zagdakał z wyraźną ulgą: – Droga przyjaciółko, ach, droga przyjaciółko, niechże mi pani pozwoli wreszcie uściskać misterne paluszki, bo to przecież dzieło pani misternych paluszków, wołał oddalając się spiesznie, a wtedy Szymon ponad głową Tekstila dojrzał Nemo, który z zatrzymanym w połowie drogi do ust papierosem ułamkowym znieruchomieniem odnotowywał sobie tę scenę spotkania Cypriana z Szymonem.. A więc, być może, nie sama Rosita, a właśnie Cyprian przemienił przezroczystą taflę między nimi w twardy diament i Szymon uśmiechnął się ze smutkiem do skrzydlatej łaski, która odfruwała oto znad jego głowy siwym gołębiem poza mur tego skalistego podwórza, poza jego widnokrąg. – Alberto powiedział mi – – Tak, tak, wiem; zdradził, przerwał mu Fat sucho. – Zdradził i poniósł już karę. Zatem.. słucham pana? – Chciałbym obejrzeć.. to. – Postąpi pan, jak pan zechce. Nie zapraszałem pana; w każdym razie nie będę pana usuwał stąd siłą ani nie będę go zatrzymywał. Mam zamiar pokazać dziś przyjaciołom moją własną pracę, jeśli o to panu chodziło; dzieło mego życia; to wszystko, co mogę panu na ten temat powiedzieć, żeby uniknąć nieporozumień. Wybaczy pan, że teraz zostawię tu pana i wrócę do moich gości. – Żyjemy pośród szyfrów, a tak, zagdakał opodal Cyprian – każdy przekazany nam przez przodków przedmiot może zawierać szyfr. Zza zrębu muru wysunął się Manieczek i boczkiem przekradł się za plecami Szymona w stronę Rosity. Zaraz też dobiegło go stamtąd ich wzmożone ćwierkanie. Rosita upuszczała coś ze śmiechem na ziemię, Manieczek ustawicznie schylał się podnosząc lub chowając to za siebie, tak więc w furkocie i szeleście tęczy świateł dźwięczały ich głosy rozbawione chowankami i bezustannym przekomarzaniem, w którym Manieczek, ten mistrz umizgów, tak celował. – Tak, właśnie szyfry, ciągnął Cyprian. – Sam miałem kiedyś przygodę.. o co tam szło? Czy nie o świecznik? Tak; siedmioramienny świecznik.. opowiadałem to już może? Nemo, zezując niespokojnie w stronę mówiącego, zbliżył się do Szymona, a raczej podpłynął do niego, w każdym razie jego ruchy utrwalały się w oku Szymona spowolniałym obrotem, jak gdyby oglądał filmową powtórkę z jakiejś chwili meczu, gdzie chodzi o sprawdzenie czyjegoś biegu, skoku lub stylu wreszcie i gdzie mechanizm cofający rytm wydarzenia unaocznia jego przebieg na zwolnionych obrotach taśmy. Nemo płynął ku niemu z głową lekko obróconą w stronę Cypriana, zapałki, które trzymał przed sobą jak tarczę, wysypały się, a raczej długo wysypywały się złotawym łukiem na kamienie i kiedy Nemo nurkował w ślad za nimi do stóp Szymona, jego peleryna wzdęła się ponad nim jak skrzydło (choć pewnie właściwe skrzydła nadal trzymał w tajemniczym futerale przemienionym teraz na chwilę w laskę albo różdżkę), a na twarz nałożyła mu się przezroczysta maska nurka z. wyłupiastymi oczami, które były nieruchome.. aż obce. Szymon dał nurka zaraz potem, także i on odbił się nogami do tyłu i wolno dotknął rękami chropowatego gruntu usianego złotawymi promyczkami zapałek.. Oczy zalewała mu tłusta, przejrzysta maź. – Gdyby plusk, źdźbło, puch, bodaj łuska, bodaj pył jakiegokolwiek nasienia, myślał wyławiając uporczywie ze szczelin martwe drewienka, które prąd jakiś zdawał się zmywać mu sprzed palców, igrając jakby z ich nieporadnością i odbiciami świateł myląc odległość między tym, co wklęsłe, i tym, co wypukłe; tym, co stałe, i tym, co płynne – – Cyprian nie chciał się otworzyć przed tobą, wysapał Nemo. – Nie uchylił ci nawet rąbka tajemnicy. Z muru obłaziła farba; jej złuszczone warstwy. Żaden powiew, żadne brzęczenie, tylko pot, pył i ognisty żar słońca w emaliowanym saganie murów i nieba.. Przezroczysta maska nurka 172 nakładała się na twarz Nemo przezroczystym zarysem głowy poczwarki-olbrzyma, a może nawet zarysem czaszki.. W pobliżu unosił się teraz zaduch rozkładu, potworny smród padliny. – Nie masz osobowości.. to znaczy, wyraźnej osobowości. Nemo wreszcie odbił się od dna i wypłynął na powierzchnię, łapiąc ustami powietrze. Maska nurka rozpłynęła się nad jego głową; przezroczyście. Skrzydło peleryny oklapło; teraz było to skrzydło zdechłego ptaka. Ale Nemo nie zwrócił na to uwagi. – Artysta powinien się czymś wyróżniać; rozumiesz mnie? Szymon podpłynął także na powierzchnię. Wstydził się z powodu, tego skrzydła zdechłego ptaka, które Nemo, nie domyślając się niczego, wlókł za sobą. (Rany, jak mu o tym powiedzieć, jak przestrzec.. a niech to wszyscy diabli!) – Jakaś ekscentryczność, obojętnie jaka.. rozumiesz mnie? Nemo przemawiał teraz z wysokości swego wtajemniczenia; a przecież już nie sposób było nie spostrzec, że – Nazbyt jesteś poza sobą.. rozumiesz mnie? – Jednak ten odór, Nemo.. czy nie uderza cię tu coś obumierającego tuż za nami, coś.. martwiejącego, co – – Ja, ty, Rosita, ciągnął Nemo poirytowanym tonem – jedynie my możemy być dla siebie partnerami, podczas gdy Cyprian – – ..i kiedy to zachodzi nas od tyłu, cuchnie tuż, tuż za naszymi plecami.. tchórzliwie.. nie twarzą w twarz.. nie oko w oko.. od tyłu, Szymon znów poczuł przeszywający ból gałek ocznych. – Czy ty naprawdę, Nemo, nie czujesz tu nic, nic takiego, wymamrotał bezradnie. – Ja mu ufam, rozumiesz mnie? Cyprian to coś więcej niż my; ufam mu, rozumiesz mnie? Głos Nemo przesypywał się teraz w uchu Szymona piaskiem, miałem kamieni. Zaduch rozkładającej się padliny narastał i Szymon zdecydował się powiedzieć to otwarcie, spojrzał na Nemo przepraszająco, ale w tej samej chwili ogarnęła go niemożliwość wysłowienia się. Przytrzymał się rękami krawędzi muru, by nie dać się porwać nowemu chybotliwemu rozwahaniu ponad tą martwą studnią, nad jej przepaścią, od której nie chciał już odwracać oczu. – Jeśli nawet wszystko, co tu działamy, jest zaledwie chwilą brzęczenia, tarciem skrzydła o skrzydło, wibracją monotonnych dźwięków, pomyślał – to i tak trzeba się będzie wpatrywać tam aż do zmętnienia dna oka, bo cóż innego mamy do ofiarowania tej czeluści w naszym nierównym, niemożliwym przymierzu poza nieustającym sygnałem od siebie ku zewnątrz bez względu na jakąkolwiek odpowiedź z tamtej strony. – Mnie także, mówił Nemo – niełatwo przyjdzie zrewidować swój sąd o Facie i swój sąd o tobie.. Ale skoro Cyprian.. ja ufam mu, rozumiesz? Pchnięte wahadło blasku z impetem runęło od widnokręgu i Szymon czuł, że nie zdąży już uchylić się od jego rozhuśtanej ławy, która zmiecie go ostatecznie; skulił się na przyjęcie ciosu, gdy jego uszu znów dobiegł przywołujący ton piszczałki Nona naglącej, żeby co? żeby co? – Powinieneś szukać powrotnej drogi do siebie, mruknął Nemo niechętnie. –Drogi? Szymon spojrzał na białe od pyłu czubki swych sandałów. – Drogi? Kryzys mijał. – Postarzałeś się, wymamrotał wreszcie do Nemo. Był głęboko zawstydzony, że nie potrafi wyrzec w tej chwili niczego więcej ponad takie właśnie: „postarzałeś się”. Czuł ogromne znużenie, które wzmagało się z chwili na chwilę. Dobrze przynajmniej, że kryzys już mijał. Domyślił się, że ma do dyspozycji już zaledwie sekundy, żeby co? żeby co? I wtedy skowyt psa, którego żałosne skomlenie za murem niepokoiło Szymona już od dłuższej chwili, nasilił się. Staruszek, którego w pierwszej chwili pomylił z Cyprianem, ruszył ostro w stronę tego głosu i zderzył się z Nonem, który z grymasem szaleńca wysunął się z załomu muru na wpół nagi, z tacą nagrobnych lampek i pejczem i zmusił ich wręcz do udziału w obrzędzie, którego kapłanem sam się obwołał, by móc oprowadzać ich po nie istniejącej galerii, 173 nie istniejących dzieł.. Forse altri canterŕ con miglior plettro. Nemo podbiegł do przelękłej Rosity i to już był koniec; już było po. Już po. – Chodziło mi o to, żeby mnie pokąsał, burknął Non. Wyciągał z zanadrza jakąś przywiędłą trawkę, pochodzącą chyba nie stąd, bo tu nie chwiało się żadne źdźbło, żaden liść, i starannie rozprasowywał ją teraz na kolanie. – Musi być przecież jakaś granica pokory; nie? Nie wolno nadstawiać bezustannie policzków na uderzenia, nie można na kopniaki reagować wyłącznie podkulaniem ogona. Przyłożył trawkę do ust i wydobył z niej krótki, urwany, przejmujący ton. – Chyba że rozmyślnie myli się podłe tchórzostwo z pokorą.. ale wtedy to już jest współdziałanie z bezprawiem, rozumiesz mnie? – Jak by pan jednak ocenił w planie etycznym dzieło Fata? Szymon usłyszał teraz za plecami głos Tekstila nacierającego widocznie na Cypriana, bowiem to Cyprian odrzekł: – Prawnie Fat jest w porządku; to była jego własność; w końcu on kupił je, zatem, zatem – Szymon zaśmiał się. – Otóż to właśnie! ciągnął staruszek wciąż jeszcze stojący przed nim z naczyniem z majoliki. – I to pozwala mi z pełnym spokojem powtórzyć za starożytnymi: po ciemnościach.. post tenebras spero – – Nie pytałem o prawny punkt widzenia, tylko etyczny, sprostował Tekstil. – No cóż.. trudno mi, doprawdy bardzo trudno.. mamy tu do czynienia z precedensem swego rodzaju.. ze świadomą ingerencją człowieka w procesy czasu.. który – Szymon raz jeszcze obrzucił szybkim spojrzeniem tę monstrualną ścianę Fata, która w pierwszej chwili rozśmieszyła go napuszoną bezwyrazowością, tak, właśnie wtedy, w tym krótkim ułamku nieważnej chwili, gdy Fat wiodąc ich tu przez długi pokój jego pychy zawieszony po sufit flamandzkim gobelinem, przez gardło pychy, pośród panatenajskich amfor, rzeźb, egipskich reliefów i fragmentów bizantyjskich mozaik, minął dziedziniec i etruskie sarkofagi w krużganku i odsłoniwszy wreszcie te drzwi z zatartą freskową supraportą, pchnął je i podał Cyprianowi z namaszczeniem srebrne nożyce do przecięcia wstęgi, podczas gdy oni wkraczając w upiorny żar gigantycznej hali ze zdawkowym – ho, ho, pod szklany dach – ho, ho, spiesznie szukali w myślach tych eleganckich, nic nie mówiących formuł, którymi zwykli się wymigiwać od wyrażania czegokolwiek – kicz, rany, co za kicz, myślał Szymon cofając się ubawiony w kąt sali – niech się inni z tym biedzą, on sam nie był przecież zaproszony na ten prywatny przegląd „dzieła życia”, niech więc oni, tamci, mówią, niech teraz silą się, myślał wsparty o blat czegoś, co było za nim; marmurowe. Wolno zapalał papierosa, bawiąc się kabotyńskim wyrazem twarzy oglądających „dzieło”, i to chyba coś w tych twarzach, na które spoglądał drwiąco ze swego kąta, uderzyło go, przerzucił bowiem błyskawicznie wzrok na bełkot ściany i; tak; ujrzał; rozpoznał strzępy własnych płócien między innymi strzępami, nie płótna, a właśnie ich strzępy dowolnie przycięte, pomieszane w dowolnych układach, związkach, we wspólnym bełkocie czyjegoś krzyku, w kwiku koloru, form, w bezsensie, chaosie zaprzepaszczającym wszystko, wszystko, cokolwiek dźwignął tu, cokolwiek – I fala odbita od kresu widnokręgu zwaliła go wtedy na marmurowy blat, na którym – marmurowy – leżał chyba dłuższą chwilę – marmurowy – – To właśnie asymetria tworzy zjawiska, powiedział ktoś za nim. – Z etologii, ciągnął staruszek wspierając teraz rękę na ramieniu Szymona – wynika, że z człowiekiem nie można zrobić wszystkiego, co się chce; rozumie pan? I człowiek ostatecznie zbuntuje się przeciw manipulowaniu nim, w każdym razie ja osobiście żywię taką nadzieję. Oto dlaczego powiadam: post tenebras, rozumie pan, spero lucem; tak jest; spodziewam się światła. – Idealny cel, powiedział Non, który zatrzymał się obok – jest na zewnątrz nas, w świecie.. ten cel mamy wciąż przed sobą, nie możemy nigdy doń dotrzeć – 174 – Ale możemy próbować przybliżać się przynajmniej, wymamrotał Szymon – tyle przecież możemy zrobić; zbliżać się, ile tylko się da – – Czas, ciągnął za jego plecami Cyprian kłótliwym głosem – czas odziera dzieło ludzkie z imienia twórcy.. wiąże je w dowolne układy – – Gdybyś musiał stąd wyjść, szepnął Non – będę stał w tym miejscu, gdzie zaczynają się właściwe schody; zapamiętasz? – Oto dlaczego powiadam; spero lucem – – Zapamiętasz? Oznaczę właściwe schody, powiedział Non oddalając się spiesznie. – Tam. – Czyż bezintencjonalny czas może podlegać jakimkolwiek normom etycznym! irytował się Cyprian. – Zagalopowałeś się, Cyprianie, utożsamiając Fata z czasem. Szymon obrócił się wreszcie ku tamtym. – Fat to jest najwyżej taki czas, wiesz, w ślazach urodzony! – Pan, jako osoba zainteresowana, nie jest tu obiektywny, przerwał mu spiesznie Fat. – Dlatego nie życzę sobie, żeby pan tu cokolwiek wygłaszał. Szymon roześmiał się. – On jest pijany, szepnął przenikliwie Tekstil. – Najlepiej nie zwracajmy na niego uwagi. Dama, wachlując się szerokoskrzydłym wachlarzem, na którym rozpinał się wizerunek potwora Inogi, skrzydlatego lwa z głową orla, ujęła Cypriana pod ramię i odprowadziła na bok. – No więc co z tym świecznikiem! zawołała odrobinę za głośno. – Nie daliśmy panu skończyć! Cyprian wyciągnął kredę i przyklęknąwszy na posadzce, zaczął gryzmolić od nowa całą kolumnę znaków. – Saturn-ołów; Jowisz-cyna; Mars-żelazo; Słońce-złoto; Wenus-miedź; Merkury-rtęć; Księżyc-srebro! wykrzykiwał z uciechą. – Widzicie teraz, państwo? – Choćbyś miał przeciw takim jak ja miliony kompradorów, zagłuszył go Szymon – zawsze, z letargu dźwignie się bodaj garstka szaleńców i krzykiem w imieniu krzyku w ogóle, i „stopami z ołowiu” – – Właśnie to mówię: ołów-srebro; cyna-rtęć; żelazo-miedź; a w pośrodku – złoooto, cieszył się Cyprian, gryzmoląc z zapałem obok kolumny jakiś wykres. Nikt właściwie nie potrafił wyjaśnić, na czym polegał incydent, który prawdopodobnie właśnie wtedy musiał nastąpić. (Mówi dama: – Stałam obok Cypriana, panował taki hałas, że właściwie niczego nie słyszałam. Była mowa o ołowiu chyba, nie pamiętam przy jakiej okazji.. a, tak; chodziło o alchemię czy też o świecznik.. już nie pamiętam; byłam bardzo zdenerwowana. I było potwornie duszno. W każdym razie ten młody człowiek był z pewnością źle wychowany. Poza tym niewykluczone, że się upił; przebrał miarę. Picie alkoholu, nieprawdaż, wymaga odrobiny kultury. Fat? To bardzo wybitna jednostka. Tak, zaprezentował nam swój kolaż i potem happening.. czy tak to się nazywa? Mówi Rosita: – Non dawał mi znaki, żebym podeszła do niego. Byłam zła o coś na Nemo.. chciałam mu dokuczyć; także Szymonowi. Więc wymienialiśmy spojrzenia z Nonem, który był wzruszający z tymi pręgami na ciele.. i stał samotnie z dala od nas.. jakby na warcie. Cyprian ględził jak zwykle, prawił mi też komplementy, potem mówił coś tam o rtęci w związku ze mną, a nawet o Wenus. Nie wiem, co chciał przez to powiedzieć. Było potwornie gorąco. Zobaczyłam nagle ogień i usłyszałam krzyk Szymona.. że ćma? czy motyl? Nie wiem, czy mówił to w związku ze mną.. Nie wiem, kto rzucił tą butelką z winem, ale to raczej nie Szymon. Stałam już wtedy w pobliżu Nona – Mówi Manieczek: – Fat był wściekły z powodu impertynencji Szymona i z powodu kundla, który pętał mu się pod nogami skamląc bez przerwy. Kazał mi wynieść psa; wyszedłem – 175 Mówi Tekstil – Cyprian objaśniał właśnie szesnastowieczne procesy rugowania niektórych metali z roztworów ich soli przez inne, bardziej aktywne metale; robił bodajże wykres ich szeregu napięciowego, gdy zapaliła się ta ściana.. już wcześniej niepokoiły wpięte w nią soczewki wchłaniające słoneczne światło, ale w końcu okazało się, że było to z góry zaplanowane [swoją drogą, co za pomysły!], i wtedy usłyszałem, jak ktoś [czy nie Manieczek?] zawołał „uważaj!”, i w tej samej chwili rozległ się brzęk tłuczonego szkła.. nie pamiętam, żeby Szymon urągał Fatowi; a jeśli nawet.. ten Fat to bezczelna figura, tyle że ustosunkowany.. a, tak; zawołał do Fata „ty ćmo” czy coś w tym rodzaju. Wolałem się do tego nie mieszać – Mówi Cyprian: – Bawiłem towarzystwo anegdotami.. miałem dobry dzień wspaniałe samopoczucie, tak; obie panie skupiły się przy mnie; tak. Starałem się, rzecz jasna, trochę je rozerwać.. Fat to porządny chłop, ale brak mu wdzięku, dowcipu.. no cóż; trzeba było wziąć to na siebie. Magia, kabała, tajemnice – ot, co zazwyczaj korci kobiety.. wpadło mi na myśl, żeby zaciekawić je rzekomym rozszyfrowaniem symbolu siedmioramiennego świecznika, wyprowadziłem go, ni mniej, ni więcej, z wykresu szeregu napięciowego metali.. oczywiście, w układzie stosowanym przez alchemików.. bardzo to się podobało; tak, bardzo. Otóż.. nie mam pojęcia, o co poszło Fatowi.. porządny chłop; trochę może zbyt sztywny, tak. Za mało elastyczny. Szymon to w gruncie rzeczy poczciwy chłopak.. jeszcze niezupełnie ukształtowany intelektualnie.. niewyrobiony.. także towarzysko. Co ważne – głodny idei; tak. Oni tam wszyscy, pojmujecie państwo? – głodni są idei.. jakiegoś wielkiego poświęcenia, czy ja wiem? Ofiary.. to bardzo wzruszające, nieprawdaż.. ci chłopcy tam, z jego kraju kiedyś.. bez imienia wodza [bo nie mieli wtedy nawet wodza], więc nie dla czyjejś osoby, ale dla miasta, dla ojczyzny rzucali się [bez rozkazu!] z butelkami benzyny pod czołgi wroga.. to osobliwe, nieprawdaż, i jakże wzruszająco bezradne. Otóż.. szanuję tę potrzebę ofiary, tak jest, szanuję, choć muszę wyznać, niezupełnie rozumiem – Mówi Nemo: – Zwróciłem właśnie Cyprianowi uwagę na charakterystyczne umiejscowienie Słońca-złota pod numerem czwartym i to chyba Tekstil przypomniał nam pitagorejski symbol czwórki.. Słyszałem za plecami nieprzyjemny głos Fata, który najwyraźniej drwił z Szymona.. To było przykre. Wciąż jeszcze nie znosiłem Fata, tego oschłego pyszałka bez wyobraźni.. Rosita flirtowała z Nonem. Wiem, chciała mi zrobić na złość.. Było duszno, nie było czym oddychać.. Zmuszałem się do rozmowy o tym świeczniku, pamiętam nawet, że proponowałem pomnożyć siedem jego ramion przez siedem płomieni świec, co istotnie dałoby czas potrzebny do spreparowania tynktury.. Wtedy kolaż Fata stanął w ogniu.. to bydlę tak sobie to zresztą zaplanowało. Usłyszałem głos Nona, który zawołał „uważaj!”, i domyśliłem się, że Szymonowi coś grozi. Odruchowo cisnąłem butelką wina w kolaż, żeby przeszkodzić Szymonowi, ale w czym? Może chciałem odwrócić jego uwagę? Albo dać mu czas, by ochłonął? Ale to nie było mu potrzebne. Zresztą, jeśli się nie mylę, ten staruszek, który stał przy nim, podstawił mu nogę.. jeśli i on chciał go przytrzymać, zrobił to w porę. A może nam wszystkim tylko się zdawało, że Szymon rzuci się w płomienie? Gdy spojrzałem na niego, stał wyprostowany, chwiejąc się lekko na nogach. „Śniłeś tylko, powiedział do Fata – śniłeś, że będę twoim motylem; ćmą, którą unicestwisz chytrymi sztuczkami.. ale przynajmniej to ci się nie udało”. Fat o coś tam go oskarżał, pienił się z wściekłości. Byłem po stronie Szymona. Dlaczego pozwoliłem mu odejść bez słowa? Czemu milczałem? Rosita mówi, że nie potrafi mi tego wybaczyć. Mówi, że oboje zachowaliśmy się podle. A przecież Cyprian – Mówi Non: – niepotrzebnie krzyknąłem „uważaj!” Czemu nie zaufałem mu w pełni? Ale teraz już jestem spokojny. Może dzisiaj wreszcie odpocznę. Może on zdoła, może jemu chociaż uda się. W każdym razie nie brakuje mu cierpliwości; w tym cała moja nadzieja– Mówi staruszek: – Tyleśmy się nagadali, tyleśmy się natrudzili, no i cośmy sobie w końcu 176 obiecali?) – Proszę stąd natychmiast wyjść, powtórzył ostro Fat. – Bo każę pana wyrzucić siłą! Dama ujęła Fata pod ramię i majestatycznie chłodziła twarz szerokim wachlarzem, na którym znów rozjarzył się wizerunek potwora Inogi. – Sam pójdę, powiedział Szymon na widok wezwanych pachołków. Przez obolałe źrenice dojrzał białą postać Nona majaczącego przy uchylonych bocznych drzwiach. – Sam. „Stopami z ołowiu”. Konstelacja Ryb właśnie zniżała się nad horyzontem, a od zachodu, skąd nadciągał wiatr Caurus, rozjarzył się pazur Wielkiej Niedźwiedzicy. Była więc mniej więcej trzecia nad ranem, kiedy Szymon zbliżył się do swojej bramy ze snu lub przywidzenia, by w tej szarej godzinie raz jeszcze objąć wielkość i marność wszelkiego wysiłku.. i żeby przystąpić do ponownego forsowania krat tarasujących mu przejście. 177 GLOSA: POD OKIEM NIEBA 178 Noc, noc przeszła, noc, o przyjaciele moi; noc, jeszcze noc, noc przeszła znowu, bracia moi; siostry moje; noc, przeszła, przeszła noc, jakże krótko noc, o ukochany mój, popatrz, noc ta minęła. i ta nam minęła noc – Matko, ojcze, noc; czemu znowu noc, czemu noc nas minęła, czemu i dokąd noc – Bądź ze mną w tę noc, o ukochany mój. Rzeka ciemna dokąd odpływać może w noc, dokądże, dokąd w taką noc, ubywasz, ubywamy, czemu i ta o jakże biała nad ranem – noc nam minęła. I ta nam minęła noc, popatrz; i ta nam minęła. Jednookie niebo nad nami w noc i w dzień. Cyklop nieba nad nami w noc i w dzień. I w dzień. W noc i w dzień szponem światła – ale ku czemu! – wlecze nas – ale dokądże; powiedz! – ten szpon; w noc i w dzień. I w dzień – Nie rozłączajmy się jeszcze, o przyjaciele moi. Jednookie niebo nad nami w dzień – I w dzień, siostry moje, niebo minęło; bracia moi; i w dzień znowu minęło niebo. O ukochany mój, czy nie tu, nasze niebo nie tu, powiedz sam, czy nie nasze jeszcze tu było niebo – Matko i ojcze, znów jeszcze jedno minęło; niebo; dokąd minęło; niebo. Matko i ojcze, znów czemu niebo minęło – Czarne i białe; co jako czarne jawiło się i jako białe; co dwudzielnie jawiło się, omyliło nas. Czarne i białe objęło się za naszymi plecami; jest jednym. Co było białe za dnia, nie jest już białe, i nie jest czarne, co takim chce się wydawać; czarne i białe zmówiło się za naszymi plecami; jest jednym. Z żalnika słów poodfruwały barwy. Białą laską na mlecznej drodze wymacałam mrowisko myśli; ich rozjuszone światło kąsa mnie dotąd. Złóżmy dłonie; dachy stromo składajmy, dachy z dłoni składajmy, dachy pod zmarszczkę światła, dachy dla ptaka myśli, dachy przed szponem światła, dachy przed niebem – Poróżowiały nam palce, o przyjaciele moi, łamie się kontur strzelisty, kto, piórkiem jakiego szronu w liść, przerysowuje w liść, wiązania dłoni w liść, matko i ojcze w liść, czemu przerysowuje w liść żyłę serdeczną – Czy nie tu był ten dach, nie tam jeszcze dach, czy nie wczoraj pod jakimś dachem światło w liściu minęło; i znowu światło minęło; znowu minęło, minęło – Z kim odchodzę, z kim; znowu odchodzę; z kim; na drugą stronę; czyje; na drugą stronę; oczy znów mnie zabrały; oczy; w czyich odchodzę; dokąd – w czyich odchodzę; oczy; dokąd odchodzę; z kim – O ukochany, podaj mi rękę. O ukochany mój, podaj mi rękę; podaj mi rękę. Czy nie idę omylnie? Ptak mi z lewego ramienia przefrunął na ramię prawe i znów przefrunął; przefruwa. Ptak z prawego ramienia sfrunął na ramię lewe i znów przefrunął; przefruwa. Ptaki przefruwają nad moją głową; 179 pomieszane są skrzydła i dzioby. Ptaki kołują nad moją głową. Moja głowa kołuje. Lewe i prawe zamieniło się miejscami; lewe i prawe zmawia się nad mą głową. Czy nie idę omylnie idąc i idąc przed siebie w łopocie blasku, w piórach promieni – Pierzaste strzały światła mistrzowsko obrysowują mój kontur, gdy wchodzę w ich żarłoczny wrzask. Nie rozłączajmy się jeszcze, o przyjaciele moi; jednookie niebo nad nami w noc i w dzień. Cyklop nieba nad nami w noc i w dzień. I w dzień. Mleczną przędzą ziemi i nieba w kokon; spowici w kokon; zanurzamy się w cieniu – Czy kiedykolwiek jeszcze słowo; czy jakiekolwiek kiedy słowo; czy słowo; raz choćby słowo. Tak, tak, odpowiedz: słowo. Powiem ci powiedz: słowo. Raz jeszcze słowo – Zanurzamy się w cieniu. Pisane w latach 1967-70 180 ALBO NAPISAĆ POWIEŚĆ? (Coś w rodzaju posłowia) 181 „Zaś każdy człowiek rozważny przez dzieło, które sam tworzy, idzie stopami z ołowiu”. Miguel Cervantes A gdyby tak napisać powieść, której tematem m.in. byłby stan (kryzys?) świadomości kogoś żyjącego w teraźniejszej, przejściowej epoce? Niewykluczone, że nosicielem tej świadomości byłby właśnie artysta. Może dlatego, że artyści (przynajmniej niektórzy) intensywniej pojmują swój czas i dogłębniej zdają sobie sprawę zarówno z możliwości, jak i ograniczeń, jakie ów czas w sobie mieści? Ponieważ problem czasu z jego ruchem i znieruchomieniem, z biegiem i zatrzymywaniem się w miejscu, a więc jego względnością, w moim zamierzeniu odgrywałby ważną rolę, oparłabym chyba konstrukcję swojej prozy na umownej tarczy zegara, na jego spiralach, wpiętych w koło. Jednakże koło stanowi kształt zbyt doskonały i zamknięty, żeby przez nie dał się uwydatnić dramatyzm sytuacji, w jakie dziś wikła się egzystencja jednostki i jej myślenie. Musiałabym więc przełamać symetrię koła inną figurą geometryczną wpisaną do środka, która by tę kolistość rozbiła ostrym klinem i która by ten krąg otwarła. Myślę, że najlepiej nadawałby się do tego trójkąt, który z racji wierzchołka da się interpretować wielorako, który jest równie dynamiczny jak koło, ale przez swą strzelistość jest przede wszystkim ukierunkowany wzwyż, podobnie jak wieża, jak strzała, jak rakieta. I podobnie jak liryka. Gdybym więc w okrąg umownej tarczy zegara wpisała (dajmy na to w punkcie 12, 5 i 7) swój trójkąt skonstruowany z wypowiedzi lirycznej (a więc w pewnym planie kontrastującej z wypowiedzią prozy), mogłabym uzyskać tę właśnie zamierzoną przezroczystość, konstrukcję tyleż zamkniętą, co i otwartą, lub zaledwie gotową do otwarcia, która musiałaby się wyłonić z przyporządkowania sobie dwu asymetrycznych względem siebie figur geometrycznych, zwłaszcza gdybym zastosowała w ich rysunku kreskę (fabułę? technikę narracji?) nieciągłą. Mogłabym też przez zderzenie koła z trójkątem uzyskać wrażenie przestrzenne, czyli zasygnalizować nimi umowny pion i poziom, a wprawiwszy obie figury w ruch (zarówno przez następstwa zdarzeń, jak i przez zmianę nastroju, zmianę formy wypowiedzi i tonu, albo przez zarys akcji) mogłabym otrzymać tę wibrację i tę migotliwość zjawisk, o które pewnie by mi chodziło. Kto wie, może też udałoby mi się wówczas osiągnąć ów pożądany, asymetryczny układ rzeczy, który – zgodnie z mniemaniem dzisiejszej fizyki – tworzy zjawiska? Umieszczając swoją konstrukcję w przestrzeni (także w etycznej przestrzeni) musiałabym pamiętać o tym, co bywa ma górze, a co w dole i co z boku. Żeby to zobrazować środkami prozy, najpewniej posłużyłabym się (nie zapominając wszakże o tym, że nasze niebo jest puste) odwiecznymi kategoriami, które są powszechnie znane, ugruntowane w myśleniu kulturowym, a zarazem osobiście doświadczane za każdym razem od nowa przez żyjących tu i teraz, kategoriami, które są przezwyciężane, ale wciąż jeszcze niezupełnie przezwyciężone, które wraz z żyjącymi tu i teraz zdają się znajdować w stanie przejściowym. Słowem – wyprowadziłabym swoją górę i dół z tego, co zwykło się określać królestwem światła i ciemności, nieba i piekła, bieli i czerni oraz tego wszystkiego, co bywa pomiędzy jednym a drugim lub wybiega jeszcze dalej poza to. W tym celu musiałabym chyba powołać umownych przedstawicieli, niejako wysłanników owych przeciwstawnych sobie obszarów, by sprowadziwszy ich wraz ze sługami (pomocnikami) pod nasze puste niebo, uwyraźnić tę pustkę właśnie przez to, że oni są obecni tu, gdzie ich obecność nie oznacza już niczego, gdzie biel i czerń wytraca kolory, gdzie prawa i lewa strona dowolnie i naocznie zamienia się ze sobą miejscami w taktycznych sojuszach. Tak więc obecność tychże przedstawicieli nie tylko nie wyjaśniałaby niczego postaciom 182 mojej książki, lecz także mąciłaby im jasność widzenia i wzmagała niepokój. Porzucone bez jakiejkolwiek obietnicy i jakiejkolwiek nadziei czy odpowiedzi, postacie te pozostałyby w końcu zdane na siebie i choć byłyby nakierowane zarówno względem innych, jak i względem siebie, pozbawione byłyby wyraźnych, jasno określonych, wielkoskalowych układów czy punktów odniesienia, do których odwoływały się zwykle postacie kreowane w poprzednich zhierarchizowanych epokach. (Ale czyż w dobie odrodzenia mantuańska (księżna nie kazała sobie wypisać nad drzwiami dewizy: „Ani lęku, ani nadziei”? Więc nie jest ten problem wyłączną własnością naszej epoki). Sądzę, że narysowanie owych umownych przedstawicieli przeciwstawnych sobie obszarów nie sprawiłoby mi wiele kłopotów. Posłużyłabym się tutaj chyba paroma oszczędnymi i wymownymi rekwizytami. Z gołębia, który w mitach związanych z planem nieba odgrywa niepoślednią rolę, uformowałabym czapkę i włożyłabym ją na głowę przedstawiciela wysokich obszarów. Ale kimże ten mógłby dzisiaj być, co współcześnie robiłby wśród nas? Może kazałabym mu specjalizować się w jakiejś wąskiej, nie dla wszystkich dostępnej dziedzinie, która przyniosłaby mu wąską, nie przez wszystkich pojętą sławę? Może mógłby – z racji swoich prac albo zalet charakteru, umysłu i ducha – stać się autorytetem moralnym dla tych nielicznych wtajemniczonych, którzy jego imię przekazywane z ust do ust wymawialiby ze czcią? Myślę, że powodów tej czci nie precyzowałabym bliżej, że przy szkicowaniu tej postaci operowałabym raczej niedopowiedzeniami. Ale już gdybym taką książkę pisała np. u schyłku lat sześćdziesiątych, pewnie nie udałoby mi się zatrzymać tego mistrza czy mędrca w zaciszu jego pracowni. Musiałabym pewnie pozwolić mu porzucić swoje księgi (zwłaszcza że brak kontaktu z szerszym kręgiem odbiorców i skromny, ubogi tryb życia już by mu się dawał we znaki, a może nawet budziłby jego rozgoryczenie i zniecierpliwienie), musiałabym pozwolić, by zanurzył się w tłum ulicy świata i spróbował działać i oddziaływać bezpośrednio na kształt powstającego dnia. O, ci wielcy, ci słynni mężowie i filozofowie tamtych lat! Czyż huragan przeciągający wówczas przez kontynenty nie odsłonił dość wyraźnie ich kusych, chłopięcych majtek? Gdybym więc mojemu mędrcowi pozwoliła zstąpić z wyżyn sterylnej pracowni w sam środek wirującej powszedniości, w jej śmietnik, czyż nie okazałoby się, że także i on okaże się śmieszny i bezradny, że także i on stanie się swoistym Don Kichotem rozmijającym się z gratem napierającej chwili, którego nie dostrzega, ścigając jakieś tam swoje własne i uboczne wiatraki? A mnie przypadłaby wówczas rola giermka, który bezustannie musiałby podsadzać bezradnego, choć zapewne szlachetnego męża na umowny grzbiet umownego Rosynanta, na którym ten mógłby galopować po obszarach, które nie byłyby jego własnymi i oswojonymi obszarami, więc czułby się w nich obco. Zanim jednak ukazałabym go oczom poszukującej go postaci takim, jakim często przecież bywa człowiek niezaradny, oderwany od powszedniości, ściągający na siebie przez swą odmienność szyderstwa i prześladowania otoczenia, a przy tym niewolny od wad i śmiesznostek, które jednak wcale nie muszą dyskwalifikować wielkości jego głównego dzieła, poprzedziłabym jego wejście skrzydlatą wieścią, jak na takie okazje przystało. Przydałabym mu też orszak urodziwych pomocników. Ten, który bohaterowi książki przekazałby pozdrowienie od niego, wyglądałby jak malowany we wszystkich zwiastowaniach anioł. Ale nie byłby, nie mógłby być aniołem. Może byłby błądzącym po manowcach poszukiwaczem idei albo poszukiwaczem swego miejsca w świecie, albo poetą? Przedstawiciela ciemności (piekieł) obdarzyłabym chyba nie tylko charakterystyczną krótszą nóżką. Wprowadzając go w nasz dzisiejszy, ucywilizowany i zmilitaryzowany wiek, zarysowałabym lub zasugerowała na nim coś w rodzaju munduru. Ukazałabym go pod maską tajemniczego, wpływowego posiadacza, którego stać na kaprysy, ekscentryczność, na gromadzenie dóbr i kolekcjonowanie dzieł sztuki. Ale nie mecenasowanie powstającym 183 wartościom byłoby jego pasją, tylko ich zagłada, unicestwianie, dławienie w zarodku każdej twórczej myśli, i to nie tylko zrealizowanych dzieł, ale nawet zamiarów twórczych. Ten oschły, pełen pychy i perfidii osobnik, aby zawładnąć umysłami tych, których chciałby sobie podporządkować, posługiwałby się prawdopodobnie zarówno nowoczesną aparaturą, jak i tradycyjnymi metodami, a więc podstępem, przekupstwem i taktycznymi sojuszami. Jego pomocnikami (naganiaczami) mogłyby być jakieś żałosne figury, którym coś tam nie wyszło w życiu, którym nie udało się zrealizować karier naukowych czy artystycznych, które cierpią na niedowład charakteru. Mogłabym pokazać skundlenie się dosłowne jednej z takich figur. Świadoma fatalnych następstw, jakie dla bohatera książki (z którym się zaprzyjaźni) wynikną z oddania go pod zasięg wpływu swego mocodawcy, figura ta (nie pozbawiona wrażliwości) zdradzałaby w tym samym stopniu swego pana, co i upatrzoną przezeń ofiarę, grając cały czas na zwłokę. Ponieważ jednocześnie ani nie potrafiłaby wyszamotać się z upadlających ją układów, ani nie umiałaby z całym cynizmem przystać na reguły gry zaprogramowane przez swego pana, zamieniłaby się w czasie dramatycznego finału (w oczach własnych i cudzych) w czarnego kundla (co ma swoją własną wymowę w satanistyce), a my moglibyśmy go zidentyfikować jedynie przez jakąś charakterystyczną maskotkę, w którą przezornie wyposażyłabym go we wstępnej prezentacji. Mógłby mi ktoś zarzucić, że w tym pomyśle nie ma nic oryginalnego. Literatura od czasów starożytnych przyzwyczaiła nas przecież do sytuacji, w których losy bohatera manipulowane są przez niewolnych od wad i próżnostek bogów, którzy załatwiają własne porachunki nad głowami bohaterów i którzy nawet wtedy, gdy chcą komuś pomóc, wyrządzają szkody, narażając swych podopiecznych na gniew jeszcze innych bóstw, nimf, czy demonów, ale właśnie będzie mi zależało na tym, by wprowadzić swoje postacie w stan zastany, z którym będą musiały się uporać o własnych siłach. Ci pomocnicy, którzy bezwiednie lub rozmyślnie plączą nasze drogi (np. u Kafki), owi wdrażani nam od dzieciństwa i stale obecni stróże i psuje, którzy podobno nie odstępują nas na krok, będą (ale widzialnie) towarzyszyć pewnie także i mojemu bohaterowi, będą ciągnąć go raz w tę, a raz w tamtą stronę, ale w końcu znajdą się równie bezradni i wątpiący, równie bez odpowiedzi jak on, ale po przeciwnej niż on stronie (jedni i drudzy zdradzą go bowiem lub opuszczą wchodząc w taktyczny sojusz z samymi sobą). Ale jak skonstruować i jak zaprogramować bohatera? Jak wprowadzić go w ten zastany stan pokutujących jeszcze tu i ówdzie wierzeń i norm etycznych, które zarazem ulegają gwałtownym przeobrażeniom, kompromitacjom i rozpadom, jak (jeśli to ma być artysta) umieścić go w tym punkcie naszego czasu, w którym niemal wszystkie możliwe rewolucje estetyczne już dokonały się (przed półwieczem!) i powieliły wielokrotnie, w którym nowe ścieżki tak się wydają zablokowane, jak gdyby nastąpiła tu sytuacja znana szachistom, a polegająca na niemożliwości podjęcia ruchu? Najwięcej kłopotów sprawiłoby mi chyba wykreowanie bohatera. No bo – poza wszystkim – jak wprowadzać go w ten uprzednio zaprojektowany układ góry i dołu, który zarazem nie jest górą i dołem, skoro w rezultacie mieści się pod pustym niebem? Jak oprowadzać go po już danej, już gotowej geometrycznej budowli, która jest i nie jest kołem, skoro przełamuje ją wkomponowany wewnątrz trójkąt wytrącający z owej konstrukcji jakiekolwiek centrum (a właśnie – jeśli współczesna cybernetyka się nie myli – dzieła współczesne powinno charakteryzować m.in. to właśnie, że sekwencje wydarzeń nie posiadają w nich dominującego środka, że otwierają się, a nie zamykają). Max Planck zauważył kiedyś, że absolutny jest świat zewnętrzny i on jedynie stanowi idealny cel, który wciąż mamy przed sobą, nie mogąc wszakże nigdy doń dotrzeć. Coś z tej myśli, z tego 184 przesłania, musiałabym chyba zasugerować swojej czołowej postaci, jeśli w ogóle byłaby to postać czołowa, a nie np. którakolwiek spośród około 150 innych, jakie wprowadziłabym na karty książki (w tej przeludnionej epoce), rozpisując cały dyskurs w wielogłos podporządkowany wszakże założeniom głównym utworu. (Czyli że dla mnie czołową postacią będzie ta z tłumu, której na chwilę zechcę udzielić głosu; ta – którą wyłowię na chwilę z tłumu kamerą i ukażę fragmentarycznie, ale w zbliżeniu). W każdym razie, wprowadzając bohatera (bohaterów) w umowny stan zastany, musiałabym go wpierw zaprogramować tak, jak się zaprogramowuje komputery. Skoro miałby być artystą, a więc istotą tyleż czującą, co myślącą, a także wykształconą i ukształtowaną przez swoją epokę, musiałabym wyposażyć jego umysł w odpowiednie lektury, a także informować go na bieżąco o problemach dnia. Moje seanse konsultacyjne z bohaterem odbywałyby się naturalnie poza tekstem, poza książką niejako, a praca autora nad bohaterem musiałaby być równocześnie pracą bohatera nad autorem. Byłoby to więc swego rodzaju wzajemne powoływanie się i wzajemne kreowanie autora i bohatera dla potrzeb tej jednej książki. Poza tekstem też umówiłabym się z bohaterem w sprawie jego biografii, która nie byłaby już szerzej eksponowana na kartach powieści. Bohater mój musiałby jedynie uświadomić sobie, co mógł przeżyć jako dziecko, czy miał decydujący, osobisty wpływ na bieg historii, czy go nie miał, jakim podlegał ograniczeniom wynikającym z uwarunkowań konkretnej, historycznej i społecznej rzeczywistości i czy aby te uwarunkowania nie opóźniły lub nawet nie udaremniły jego samorealizacji jako artysty. Rozpatrzywszy się w świecie musiałby uświadomić sobie, że nie tylko nie odgrywa w nim roli centralnej, ale i to, że start jego przypadł w momencie, kiedy rewolucje estetyczne już się w sztuce tego wieku dokonały i powieliły, a możliwości tkwiące w tym obszarze zostały wyeksploatowane. Tak więc zdałby sobie sprawę z tego, że nie odniesie sukcesu, że w jego sytuacji jest to raczej niemożliwe. Ale czyż nie jest tak, że uświadomiwszy sobie pustkę nieba wielu z nas postępuje tak, jak gdyby ono nadal wglądało w nas i coś nam obiecywało? I czyż nie jest tak, że zdawszy sobie sprawę z daremności swych działań, z niemożliwości osiągnięcia czegoś znaczącego w swojej dziedzinie, wielu z nas nadal działa tak, jak gdyby wciąż jeszcze otwierały się tu jakieś możliwości i perspektywy? Tak czy inaczej, równolegle z wciąż ponawianymi próbami samorealizacji toczyłby się w moim bohaterze ów drugi proces polegający na próbach zbliżenia się do zewnętrznego świata, stanowiącego idealny cel, do którego również nigdy nie dociera się w pełni, do którego również udaje się zbliżyć w minimalnym zaledwie stopniu. Uświadomienie sobie tego wszystkiego wprawiłoby mego bohatera w stan rozdrażnienia. No tak, ale czy stale poirytowany, neurotyczny wręcz i sfrustrowany bohater będzie postacią sympatyczną i łatwą w odbiorze? Czy te jego zżymania się i żachnięcia nie usposobią do niego nieżyczliwie czytelników książki, zwłaszcza że oni także bywają rozdrażnieni i zagubieni w problemach swojego czasu i dlatego – obcując z dziełami sztuki wolą, jeśli te stwarzają im świat iluzji, jakąś namiastkę zaprzepaszczonych już, harmonijnych i jasnych układów? Nie jest to sprawa prosta. Myślę jednak, że bohater mój musiałby zaryzykować swoją niesympatyczność, ponieważ jego uwaga koncentrowałaby się nie tyle na wrażeniu, jakie wywiera, ile właśnie na stanie własnej świadomości i rozpaczliwej próbie przezwyciężenia kryzysu oraz rozziewu między tym, co wewnętrzne, a tym, co zewnętrzne, musiałby też zapewne (gdybym pisała tę książkę u schyłku lat sześćdziesiątych) roztrząsać dylemat; działać czy nie działać. Kwestia ta bowiem była w owym czasie niezwykle żywotna i brzemienna w treści tyleż filozoficzne, co i etyczne. (Z tym że konkretne fakty i wydarzenia pozostawałyby raczej poza tekstem, rzutowałyby jedynie na samopoczucie bohatera, wzmagałyby może jego stany napięć, może też zaciążyłyby na atmosferze powieści?) Programując bohatera musiałabym go naturalnie uprzedzić o już wcześniej zaplanowanej konstrukcji książki. Wiedziałby zatem, że znajduje się w 185 kole, którego okrąg jest niezupełnie zamknięty, ale w uruchomionej już wibracji dwu asymetrycznych względem siebie figur geometrycznych nie idą się łatwo ustalić ani tego, który z kątów trójkąta jest mianowicie jego wierzchołkiem, ani też punktu przecięcia się owego wierzchołka z linią koła, który umożliwiłby postaci wyjście z kręgu. Wiedziałby zatem, że nie może w tej sytuacji oczekiwać ode mnie, bym (z jego pomocą) snuła koliste, uporządkowane fabuły, że spodziewam się raczej po nim, że będzie bezustannie wszczynał działania dla pokonywania kolejnych przeszkód bez względu na wynik. Słowem – że w jego postać wpisana jest swoista filozofia syzyfizmu. Dalej: decydując się na prowadzenie swego bohatera po wybranych obszarach i problemach podporządkowanych idei przewodniej nie starałabym się nawet o pełne przedstawianie jego postaci. Interesowałyby mnie tylko te kontury jego biografii i osobowości, które miałyby styczność ze sprawą. Do takiego ujęcia bohatera musiałabym więc zastosować technikę deformujących zbliżeń. Tymczasem już w przednarracji niejako byłoby oczywiste, że wejścia w akcję tej postaci oczekują przedstawiciele dwu przeciwstawnych sobie umownych obszarów (góry i dołu), by wdać się z nią w grę, w przeciąganie jej na tę lub tamtą stronę, co powinno być o tyle paradoksalne, że pod pustym niebem prawa i lewa strona zdążyła już tymczasem wytracić swoje oczywiste atrybuty i kolory. Nie wiem jeszcze, jak zdecyduję się ukazać dzisiejszy raj, a jak piekło i czy w ogóle będzie możliwe ukazanie jednego i drugiego w całej ich pełni, czy nie poprzestanę tu na próbie ukazania całości przez jakąś część. (Zamiast całego piekła któryś z jego kotłów; zamiast raju w ogóle – jego dwa, trzy przybytki). Ale jak oddać pustkę nieba? Przez niebo, najogólniej rzecz biorąc, rozumie się wiarę w nieśmiertelność. Zatem puste niebo wtłacza niejako naszą egzystencję w wymierną doczesność, w określenie „stąd – dotąd”. Vanini wprawdzie sądził (powtarzał to mniemanie w Słowach również i Sartre), że nieśmiertelność zyskujemy także poprzez swoje imię, poprzez dzieło stworzone, które imię ocala od zapomnienia, ale ponieważ moje niebo chce być puste konsekwentnie, puste bezwzględnie, będę musiała zredukować do zera również i tę zastępczą nieśmiertelność imienia wymyśloną przez filozofów. Żaden rodzaj nieśmiertelności nie będzie możliwy dla mego bohatera. Jego kruche dzieło może w każdej chwili zostać zniszczone. Jego kruche imię wcale nie musi przetrwać poza nim. Czyż dzieła, podobnie jak egzystencja ludzka, nie podlegają groźbie zagłady? Czyż nie bywają, podobnie jak ludzka egzystencja, dławione w zarodku lub niszczone zarówno rozmyślnie, jak i przez tragiczne zbiegi okoliczności, w wypadkach dziejowych i ulicznych? Czyż nie wiemy o cmentarzach dzieł nigdy niepowstałych lub zniszczonych przed zaistnieniem ich w świadomości ogółu? W tym planie powieści będę chciała, żeby bohater mój przeżył doznanie tej prawdy z równą siłą, z jaką człowiek wierzący spostrzega nagle pustkę nieba. I będę chciała, żeby się pod tym ciosem (bo uświadomienie sobie nietrwałości imienia powinno być dla artysty ciosem) nie załamał. Jak to właściwie jest z owym postulatem, aby utwór literacki był (w pewnym planie) również grą prowadzoną przez autora z czytelnikiem? Czy nie mamy tu do czynienia ze sprawami praktykowanymi także w dzisiejszym teatrze, który próbując wykroczyć poza pudełkowość sceny, rozmieszcza swoje działania i aktorów pośród widzów, od których oczekuje współrealizacji widowiska? Czyż autor stosujący mozaikowy ogląd świata (a ta „mozaikowość” jest rezultatem strzaskanego w dzisiejszej dobie zwierciadła ustawionego na drodze prozy przez Stendhala) nie oczekuje, że jego rozbitą wizję scalić może dopiero jednostkowa świadomość odbiorcy? (Jakże dziwnymi drogami chadzają myśli tego rodzaju, jak ta chociażby. Kiedy w 1972 roku opublikowałam w lipcowej „Odrze” felieton na temat strzaskanego zwierciadła, felietonista „Faktów i Myśli” skwitował to śmiechem. Aliści już w 1974 roku identyczną 186 koncepcję opatentował w piątym numerze „Tekstów” Janusz Węgielek w następującym aforyzmie: „Gdyby Stendhal przez nieostrożność roztrzaskał swoje zwierciadło, stałby się mimo woli prekursorem współczesnej powieści”. Okazuje się jednak, że o „pękniętym lustrze złudzeń”, jako o rzeczy powszechnie zrozumiałej i oczywistej, przeczytać można u Herberta Reada w jego, niestety nie datowanym, sporze z Dahlbergiem o Eliota, co przypomniano w siódmym numerze „Literatury na Świecie” z 1975. Czyli że jednak „coś” jest w powietrzu, nawet gdy nie jest się prorokiem, tylko wymyślaczem przysłowiowych żarówek). Można by też ową grę z czytelnikiem prowadzić przez odwoływanie się bądź to do jego pamięci, bądź też do jego umiejętności posługiwania się biblioteczką podręczną (co w dobie masowego upodobania do rozwiązywania krzyżówek umysłowych nie powinno należeć do rzadkości). Mogłabym więc skolekcjonować na fiszkach różne myśli i słynne zwroty, by posłużyć się nimi w tej prozie tak, jak to czyni się przy pisaniu rozprawki naukowej, ale bez odnośników, a czasami i bez cudzysłowów, zwracając jedynie uwagę czytającego na fakt, że i autor, i jego bohaterowie, czując się dyletantami w rozlicznych dziedzinach, chętnie wyręczają się cudzym sądem, nie dbając wszakże przesadnie o podawanie jego autorstwa. Czemu miałabym sobie przy tym odmówić przeprowadzenia obserwacji, jak też zechcą się zachować owe cudze, najczęściej wzniosłe myśli, gdy się je wytrąci z przysługującego im kontekstu i ustawi w zupełnie innym? Lub czemu miałabym nie podręczyć się przy tej okazji z prawie nieosiągalną dla nas dziś (chociażby ze względu na rozbicie języków specjalistycznych) uczonością, którą chętnie demonstrowali jeszcze nie tak dawno niektórzy pisarze? Jeśli w naszym najbliższym otoczeniu nie znajduje się jakiś wybitny muzykolog, zoolog itd., czemu miałabym się wzdragać przed przytoczeniem opisu jakiegoś np. ptaka z encyklopedii albo nie powtórzyć rozważań o dziele muzycznym za kompetentnym autorem swoimi (mniej więcej) słowami? Czy – żeby inkrustować tekst cytatami z cudzych dzieł przytaczanymi w ich oryginalnym brzmieniu – trzeba koniecznie znać biegle ów język? I czy odbiorcy nie wzięliby mi za złe obcojęzycznych wtrętów w narracji nawet i wówczas, gdyby każdy z tych zwrotów był odnotowany, dajmy na to, w słowniku Kopalińskiego? Szczerze mówiąc, wcale nie jestem pewna, czy stosowanie tego rodzaju metod i zabiegów nie byłoby ryzykowne również i z innych powodów. Musiałabym się nad tym jeszcze zastanowić. Poza tym, wracając do sprawy, nie mam najlepszych doświadczeń w tym względzie. Skoro bowiem nawet pewien docent filozofii, pisujący o książkach, z rozbrajającą brawurą zakwestionował mi kiedyś wersję śmierci Zenona z Elei, którą przytoczyłam w tekście (z Żywotów filozofów Laertesa mianowicie, po które krytyk-filozof nie umiał sięgnąć), czego więc mogłabym się spodziewać po tzw. zwykłym czytelniku? Innym rodzajem gry z odbiorcą mógłby być kolaż, montaż prawdy i fikcji, faktu i zmyślenia. Dlaczego np. nie mogłabym wyposażyć któregoś z bohaterów w charakterystyczny dla naszego czasu strzęp biografii Georga Trakla? Albo zapożyczyć dla innego rysów np. od Borgesa lub jeszcze lepiej – od tak malowniczej i popularnej postaci, jaką jest Konrad Lorenz? Albo dlaczego któraś z wypowiedzi prasowych tego ostatniego nie miałaby mnie zainspirować do naszkicowania jednej z powieściowych sytuacji? Dlaczego w wykreowanej dyskusji nie mógłby anonimowo uczestniczyć sam Wittgenstein? Itd. Równolegle z tym dlaczego miałabym nie stwarzać nie istniejącej rzeczywistości tak, jak dawni malarze (m.in. Jan van Eyck) stwarzali w niektórych pracach nie istniejące miasta i krajobrazy? Mieszać prawdę ze zmyśleniem, sen z jawą, przeczute z doświadczonym, rzeczywiste z nierzeczywistym – czy nie w tym dopiero tkwi urok przygody pisarskiej? Mogłabym też wykreować na użytek tej jednej książki lub tylko małego jej fragmentu jakiś swoisty autobiografizrn lub jeszcze lepiej rodzaj biografii pokolenia (co wciąż u nas aż nazbyt jest modne), a więc zaproponować czytelnikowi zabawę towarzyską, w której moi odrzeczywistnieni znajomi mogliby się zmieszać z tłumem postaci fikcyjnych, by 187 wespół z nimi wytoczyć w zainscenizowanym tyglu fikcyjny klucz do utworu... Zabawić się w podprowadzanie tych poprzebieranych i zdeformowanych postaci w nigdy niezaistniałe sytuacje lub w ich możliwość i przydzielić każdej z nich dobrane z fiszek kwestie, tak żeby imitując sposoby zachowań i mówienia swych pierwowzorów nie kalkowały zarazem ich autentycznych wypowiedzi. No, ale czy tego rodzaju gry i zabawy nie spowodowałyby samobójczej bramki dla zasadniczej idei utworu? Czy – zamiast dociekać, o co mi chodziło na przestrzeni, powiedzmy, trzystu kilkudziesięciu stron – czytelnik nie będzie próbował rozszyfrować jedynie, czy pan „Y” pojawiający się na czterdziestu stronicach jest Pipsztyckim czy Iksińskim? A tymczasem, jak pamiętamy, bohater powieściowy już byłby w drodze i wraz z nim w drodze byłby autor. Obaj, jak przystało na ludzi dzisiejszej doby, byliby raczej koczownikami, wędrowcami niż istotami osiadłymi. Autor, zadając swej postaci pewne problemy do przemyślenia, musiałby się postarać dla niej o pewnego rodzaju „urlop od życia”, by umożliwić jej koncentrację, i oddelegowałby ją na przeciąg trwania powieści z codziennych zajęć w podróż, najchętniej – z uwagi na temat – do kraju symbolizującego kolebkę kultury śródziemnomorskiej. Ale ta podróż nie powinna się ograniczać jedynie do zewnętrznych obszarów, powinna stać się również podróżą w stronę samego siebie, w stronę własnej tożsamości i istotności, a także w wędrówkę od siebie ku zewnątrz. Na innym planie, równolegle niejako do podróży bohatera, odbywałaby się wędrówka autora, który też zmierzałby ku sobie i od siebie ku zewnątrz, który by przy tym badał swoje możliwości i narzędzia, który przymierzałby się do różnorodnych sposobów wypowiedzi w tym samym stopniu, w jakim przymierzałby się do rozwikływanych problemów. Byłby w pewnym sensie koczownikiem zarówno różnych idei, jak i środków wyrazu. Zużywałby rozmaite techniki narracji i porzucałby je po zużyciu, podobnie jak zużywa się dziś i wyrzuca opakowania towarów (czy technika narracyjna jest czymś więcej niż opakowaniem treści?). Słowem – szukałby najtrafniejszej formuły na oddanie zdyszanej, wirującej rzeczywistości epoki przejściowej, w której wszelkie dotychczasowe ustanowienia zostały zakwestionowane. Przy tej okazji musiałby zapewne rozstrzygać również i to, czym dla niego samego jest w istocie tzw. prawda życiowa. Niektórzy bowiem za prawdę życiową uważają tę jedynie, która o czwartej nad ranem zapala okna w wieżowcu naprzeciwko, dzwoni o świcie na schodach kluczem butelek z mlekiem, wikła się w zmiętych fałdach odzieży ludzi wysypujących się tłumnie z podmiejskich pociągów, obciąża płytkie siatki na zakupy w zniszczonych rękach zaniedbanych kobiet, porusza nie dogoloną grdyką mężczyzn spłukujących dworcowym piwem czas czekania na spóźnione dojazdy, smuży się w dymie „Sporta”, którym zaciąga się chciwie podróżny, żeby oszukać głód lub rozbić monotonię martwej chwili. Ta życiowa prawda ma szeroko otwarte granatowe oczy dzieci wyrwanych o świcie z pościeli, które niemo i spiesznie, w ramionach rodziców i bladym świetle latarni dążą do żłobków i przedszkoli. Ale czy to na pewno jest jedyna i jedynie ważna prawda życia? Czy potocznej szarości nie roztrąca zazwyczaj pionowa, wielobarwna strzała myśli, nagłego wzruszenia, marzenia, miłości, przyjaźni, lub choćby samej nostalgii za zbliżeniem się do tego właśnie obszaru, który zdolny jest unieważnić potoczną szarość i w którym dla każdego na nowo staje się odczuwalne uczestnictwo we wspólnym, odwiecznym misterium bycia w świecie? Z przyjętej konstrukcji książki, jedynego tu i raczej roboczego punktu odniesienia, wynikałoby, że trzeba będzie teraz poddać bohatera ogniowej próbie, przeprowadzić go przez umowny raj i umowne piekło i wreszcie pozwolić mu na wyciągnięcie z doświadczeń jakiejś lekcji, jakiegoś przesłania niezbędnego w jego dalszej drodze, która wszakże potoczy się już poza tekstem właściwym. Ale jak, z czego można dzisiaj skonstruować raj? Czy aby na pewno jedynie ze wspomnień o utraconym dzieciństwie lub z miłosnych przeżyć? 188 Myślę, że przy rozwiązywaniu tego rodzaju problemów z góry założona koncepcja waży tyle samo co i przypadek. Z rajem, mówiąc najprościej, kojarzy nam się ład i wyższy porządek (a więc sprawiedliwość), wieczne szczęście (a więc także zdrowie) oraz wygnanie z raju na skutek naruszenia tabu. Tak więc podczas gdy moją pamięć mgliście nurtowałoby mniemanie któregoś z filozofów (Aeropagity? Eriugeny? Kuzańczyka?) na temat dobra, które musi w sobie zawierać własne przeciwieństwo, przez co pozwala się rozróżnić jako dobro właśnie, szukałabym po omacku obrazowych wykładników tej myśli. I mogłoby się zdarzyć, że zahaczyłabym wzrokiem np. o toczącą się aktualnie na łamach „Polityki” dyskusję na temat lecznictwa psychiatrycznego lub też że zostałabym niespodziewanie zaproszona do zwiedzania zakładów psychiatrycznych, w których lekarzem jest mój kolega szkolny. Mógłby mi też wpaść w oko artykuł Mieczysława Szerera, wybitnego specjalisty z zakresu prawa karnego, na temat potrzeby reform dzisiejszego więziennictwa („Polityka”, 9 VIII 1975), lub też, gdybym nawet takiego artykułu nie przeczytała, mogłabym wracając z wieczoru autorskiego spotkać w pociągu młodą, zaszokowaną kobietę, którą nagle i przedterminowo zwolniono z więzienia, gdzie odbywała karę za udział w tzw. „aferze skórnej” w zakładach radomskich, i która teraz, w pociągu, w obliczu niespodziewanie odzyskanej wolności, usiłowałaby w panice zmywać przy mnie swoje rozliczne i niezmywalne tatuaże. Z takich zbiegów okoliczności, z takich przypadków mógłby mi się wyłonić pomysł ujęcia raju jako swoistego muzeum zdrowia i sprawiedliwości. Do rangi rajskiego drzewa wystarczyłoby teraz dźwignąć nawet swój przycisk do papierów, wyobrażający trzy buddyjskie małpki zalecające zasłanianie oczu, uszu i ust... Mój błąkający się po raju bohater-artysta czyż nie zasłużyłby na strącenie w czeluście z powodu złamania zakazu (odmowa zasłonięcia oczu, uszu i ust)? Ale czy mógłby postąpić inaczej? Również do piekła próbowałabym się zapewne parokrotnie przymierzać. Najpierw starałabym się skupić uwagę na przestrzeni przedpiekla, skąd jeszcze każdy ma szansę wycofania się. Mogłabym zabudować ją jakimś hybrydalnym gmachem-parawanem, za którym toczyłyby się czyjeś podejrzane interesy, o czym nie wszystkie osoby przebywające tam musiałyby wiedzieć. Na atmosferę tego gmachu składałyby się quasi-problemy, nieautentyczność, przyczynkarstwo, pozerstwo, sprzedajność, choć również próby wyszamotania się z tego efekciarskiego grzęzawiska. Język autentycznych pytań splatałby się tam z językiem szmiry i komiksu oraz z wąskimi, nie przystającymi do siebie językami specjalistycznymi. W cały ten galimatias włączyłabym ukryte kamery, podsłuch oraz jaskrawe światła jupiterów niweczące wszelką intymność i prywatność. Dopiero potem spróbowałabym wkroczyć z bohaterem na przetartą już przez Wergilego i Dantego drogę wiodącą w piekło. Tak więc bohater mój musiałby zapewne przemierzyć ów szlak ziejący siarą i pewnie szedłby wśród podziemnych wstrząsów, póki nie znalazłby się w jednym z kotłów piekielnych – bo któż by całe piekło mógł dziś ogarnąć? – gdzie panuje martwota i żar, zagłada i zniszczenie, gdzie następuje rozpad związków międzyludzkich, zapieranie się przyjaźni, nieobecność miłości, gdzie włada pycha, pogwałcenie dobrego smaku, skostnienie, przebiegłość i egoizm. Mój bohater, strącony z raju, pewnie i tu musiałby pamiętać o niezasłanianiu oczu, uszu i ust, co pośród tej rozżarzonej martwoty wzmagałoby jego cierpienie. Ale czyż nawet w piekle nie znalazłby się potępieniec sprzeciwiający się złu, potępieniec zbuntowany, który zechciałby pomóc memu bohaterowi w wydostaniu się stąd w stronę życia, świata, w stronę samego siebie? Czyż piekło zdolne jest zdegradować doszczętnie nosicieli piękna i miłości i zagasić w ich rękach kwiat zawierający tajemnicę życia? Tak więc z oczami otwartymi boleśnie, aż do zaniku powiek, bohater mój, wspierany przez 189 miłość i przez bunt, mógłby już teraz przekroczyć zakreślone wokół niego koło w tym punkcie, który wyprowadziłby go poza ramy powieści, poza zasięg mojego pióra. Są utwory napisane lub ledwo pomyślane, które łatwo odbiegają od swego autora, i są takie, od których całymi latami nie może się on uwolnić. Czy dlatego wyłożyłam tu obszernie swoją koncepcję? Tak czy owak powieść ta nie byłaby ani jeszcze jedną opowieścią o utraconym dzieciństwie, ani jeszcze jednym obejrzeniem się wstecz, w stronę przeszłości, w stronę zanikających obyczajów, ani jeszcze jednym pastiszem. Może byłaby raczej – w swojej formie i treściach – badaniem którejś z możliwości bycia, któregoś z rodzajów obecności w naszym – już przechylającym się w jutro – teraz? A może weszliśmy niespostrzeżenie w taki wiek, w którym człowiek sam sobie chce opowiadać historie, sam sobie je pisze, sam czyta i sam je sobie próbuje objaśniać, by przez nie, przez tę uformowaną muszlę wydobytą z mrocznych głębi, pojąć coś z siebie. IX-XII 1975 190 SPIS TREŚCI Droga Taniec pawi Czy to on, ten sam Pory roku, czyli realne w nierealnym Glosa: W połowie nocy Klisze Glosa: Z wycieczki Tamta chwila, Tivoli Sermon Gonitwy Schody Glosa: Pod okiem nieba Albo napisać powieść? Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 1 URSZULA KOZIOŁ Ptaki dla myśli 2 DROGA 3 (Opowiadaj. – Opowiadam, opowiadasz, opowiada, opowia-daj, -dam, -dasz, -da, wystukiwały koła pociągu; -daj, -dam, -dasz, -da, –) Kolorowa puszka z brzękiem potoczyła się pod ławkę. Młody człowiek z melancholijną twarzą mima schylił się skwapliwie do nóg Szymona. Mi dispiace, scusi, powiedział w tym samym momencie, kiedy – scusi, florencka katedra wywinęła piekielnego młyńca w źrenicy Szymona i była mniejsza już nawet od tamtej lilipuciej klatki ze świerszczem, którą – scusi, usiłowano mu przed chwilą sprzedać. – To są ćmy! jeden z dwu starszych panów grających w szachy przy oknie zaśmiał się cieniutko. – Po prostu ćmy, których nie sposób zatrzymać; jakby całe ich furkotliwe życie było właśnie intensywnym poszukiwaniem płomienia tej jakiejś jednej świecy czy lampy, w którym pragną zgasnąć. – Czy to ja, czy to na pewno ja sam jestem tym, który tu niby jest? Szymon spod przymkniętych powiek gapił się bezmyślnie na staromodny płócienny pierożek na głowie mówiącego. (Opowiadaj, że kiedy pewien ubogi artysta mając około czterdziestu lat przybył po raz pierwszy do Italii i znalazł tu sposobną chwilę, żeby sobie to i owo wreszcie przemyśleć –) – Aber, aber, szpicbródka sąsiada z lewej od drzwi podskoczyła w niepohamowanej chęci wmieszania się w tok rozmowy własnym klinem – ćma, ginąc w płomieniu tej jakiejś jednej świecy, może zgasić także jej płomień! – Garde! Starszy pan siedzący z prawej strony Szymona kanciastym, drapieżnym ramieniem zbrojnym w czarnego laufra natarł na białą damkę swego partnera w płóciennym pierożku. – Zugzwang? czujna szpicbródka znów wyskoczyła o kilkanaście centymetrów do przodu i cofnęła się z wyraźnym zawodem. – Ale nie dla mnie, zanucił pan w płóciennym pierożku i – spod ziemi czy spod nieba – wyczarował niedostrzegalnego aż dotąd konia. Gra potoczyła się dalej. – Scusi, powiedział znów młody Włoch z naprzeciwka i krzywiąc się pociesznie podniósł upuszczoną po raz wtóry puszkę. Szymon na próżno usiłował omijać wzrokiem jego twarz. To chyba Iza wytknęła mu kiedyś, że nazbyt lgnie do anomalii i w ogóle do wszystkiego, co bywa kalekie nie tylko w dosłownym sensie. A więc teraz ta twarz tutaj, podobnie jak na przykład postać głupiej Julii, prawdopodobnie niegdysiejszej kurwy portowej, spotkanej przypadkiem w smażalni ryb w jakimś weneckim zaułku – bodaj czy nie przy calle Regina? – która odwodziła jego uwagę w bok od Cŕ d’0ro, w bok od Palazzo Ducale, w bok – (Julia-pięknotka spowita w zblakłe fatałaszki, strzępy piór i koronek jako kolejna mozaika w –; z twarzą umalowaną jak pierrot jako mozaika w –, popiskująca osobliwym ptasim skwirem nad wyżebraną miską polenty u tego tam serdecznego gbura jako –; albo jeszcze inaczej; mistyczne zaślubiny gbura z piracką gębą i Julii-pięknotki przy pomocy miski polenty w –; znów, znów? Opowiadaj, że kiedy szczęśliwym trafem przybył do owego centrum –) – Dzisiaj centrum sztuki znajduje się poza Europą, powiedział do nikogo melancholijny młodzian. Znowu żonglował swoją małą podróżną maskotką, miniaturową puszką konserw. – Paryż lub Rzym to już są tylko muzea; prawdziwy nerw nowo powstającej sztuki jest jednak –; scusi; skwapliwie schylił się pod ławkę. – Aber, aber – (Czy nazwanie puszki zupy firmy Pęle-męle dziełem sztuki jest równoznaczne z artystycznym jej przedstawieniem? Szymona znów zaatakował ten natrętny motyw, strzęp myśli 4 wyczytanej prawdopodobnie w jakiejś gazecie.) – Jednakże znalazłbym na to sposób, mruknął sucho jego sąsiad z prawej, składając jednocześnie podróżne szachy do torby. – A co, a co; znów remis! ucieszył się jego partner. Także i on gotował się do wyjścia. Szymon postanowił zająć jego miejsce. Wolał jechać twarzą do kierunku jazdy. Rzecz jasna, przy oknie. – Wystarczyłoby w obszarze ich żerowiska rozpiąć gęstą, świetlistą sieć, ciągnął sąsiad z prawej; wężowy ekler jego torby zsunął się z lekkim piskiem. – Ręczę, że to raz na zawsze zlikwidowałoby problem pańskich ciem. Szukają, powiada pan, swojej świecy? Więc im ją zbliżyć; wyjść niejako naprzeciw tej ich niezgłębionej, samounicestwiającej je potrzebie. – Kto wie, a jeśli wówczas wykształciłby się gatunek pozbawiony fototropizmu, uodporniony na wszelkie światło w ogóle? zaśmiał się cieniutko jego partner, poprawiając płócienny pierożek na głowie i wstając z miejsca. – Wyobraża pan sobie, jakie wówczas mielibyśmy z tym kłopoty? Wychodzili nie śpiesząc się i ustępując sobie nawzajem pierwszeństwa przy drzwiach. – Ja bym jednak zaryzykował taką siatkę z gęstych świateł, upierał się tamten. Dopiero teraz, kiedy wstał, dało się zauważyć, że lekko utykał na jedną nogę. – Mógłbym nawet coś takiego panu skonstruować; lub zlecić to któremuś ze swoich – Szymon przesiadł się. Mim, którego rozpraszającą twarz miał nadzieję stracić sprzed oczu, siadł jednak naprzeciw niego, na drugim wolnym przy oknie miejscu, i wdał się w rozmowę ze szpicbródką. Dwaj starsi panowie, gawędząc z ożywieniem – być może, dalej o tych ćmach – raz jeszcze przesunęli się za oknem wagonu. Jego były prawy sąsiad lekko utykał. Nikt nowy nie przybył. Jechali we trzech. Szymon celowo zagapił się w okno przedziału, żeby odwrócić twarz od współpasażerów, którzy przyglądali mu się – jak sądził – zbyt natarczywie, a których zdawał się skądś znać; w każdym razie musiał ich już kiedyś spotkać; zwłaszcza tego z farbowaną bródką. – „Nigdy jeszcze wolność zupy nie była tak nieograniczona, ale równocześnie nie była ona aż tak zniewolona, jak w puszce firmy «Pęle-męle»”, usiłował układaniem głupawych manifestów odwrócić uwagę od wspomnienia lęku sprzed kilku godzin, jaki nawiedził go w Giardino di Boboli. – „Obecny kryzys zupy polega głównie na kryzysie komunikatywności zakłóconej przez puszkę firmy «Pęle-męle!»”. Jednakże tamto było silniejsze; wracało; a zwłaszcza szok spowodowany przez owego „mecenasa z pałką”, który w żywy, odsłonięty nerw dopiero co powstającego dzieła wtargnął jak raniący źrenicę proch. „Aktywna bezradność”; Szymon spróbował wsłuchać się w dźwięk idei tamtego obrazu, jednakże wywołane hasło zabrzmiało równie pusto, jak owa zupa w puszce firmy „Pęle-męle”. Wprawdzie przez mgnienie w niewyraźnej przestrzeni rozgestykulowały się znaki i zderzyły ze sobą osaczające je linie, ale wnet rozpłynęły się przezroczyście, zanim zdołał dobiec do nich wzrokiem. Na nowo ogarnęła go apatia i poczucie nierealności istnienia w tym zbyt pięknym świecie, na który spoglądał z okna przedziału, jak gdyby nie pejzaż to był, ale film, nie okno, ale ekran, nie on, ale jakiś jego zastępca. Na przykład Leopardi. Raz jeszcze zanurzył się w cienistość jego idylli czytanych wczoraj. – Nam dzisiaj nie przysługuje już jednak luksus czystej neurastenii, pomyślał – nie przysługuje nam już wybór: włączyć się w tę podłą epokę czy nie. Naszym odludziem są teraz ludne ulice, płyniemy – wyspy pojedyncze – w tłumie podobnych wysp; rozbitkowie. Świat jest dziś równie wyalienowany w nas, jak my w nim. I tak oto wnosimy własną neurastenię w neurasteniczność tego świata, w którym już nie cherlawość wydaje się czymś kuriozalnym, ale tężyzna. Z tym wszystkim próbujemy włączyć się mimo to w bieg tej epoki, włączyć się, by protestować przeciw 5 niej; a więc i przeciw sobie. Czyli „aktywna bezradność”? Znów zamigotało światełko tamtej wizji i zgasło. Wiedział, że choć wróci do tego problemu, wróci już nie tak, i że wszystko, cokolwiek na ten temat wyrazi, pozostanie zaledwie kopią, imitacją, odbiciem tamtego nie istniejącego już obrazu, który choć nie był skończony, w jakiś sposób był właśnie gotów; kto wie, czy jego fragmentaryczność, która także jest już nie do podrobienia, nie wzmagała jeszcze dodatkowo sugestywności dzieła? Nigdy nie da się tego powtórzyć tak samo; zawsze będzie to o coś mniej, o coś inaczej, myślał Szymon i zastanawiając się, czy zgubiła go słabość, niewytłumaczalne wprost tchórzostwo, czy pycha, zacisnął dłoń, aż pobielały mu knykcie. Młody Włoch przybliżył ku niemu zatroskaną twarz i z wprawą wytrawnego aktora odegrał w przeciągu sekundy całą pantomimiczną scenkę współczucia, sympatii, chęci przyjścia z pomocą, ale Szymon niegrzecznie odgrodził się od niego łokciem wspartym na podokienny stolik i znów zagapił się w mijany krajobraz. – Założę się, mistrzu, że coś mu dolega, powiedział ten z melancholijną twarzą mima. Szymon rozpoznawał już głosy ich obu; mistrzem był zatem ten drugi z farbowaną bródką, który wyglądał po trosze na pokątnego handlarza dziełami sztuki lub narkotyków, po trosze – na członka tajnego sprzysiężenia albo po prostu na adepta którejś z tych modnych obecnie gałęzi nauk. – Chcesz, abym go pouczył bez słów? spytał mistrz. Zaczęli teraz obaj mówić szybko i Szymon chętnie zgubił wątek tej dziwacznej rozmowy, która zresztą nie interesowała go tak dalece. Oglądany pejzaż znów cofnął go w Giardino di Boboli. – I nigdy już nie objawi mi się biegnący przez bramy z pustek do pustek, znikąd donikąd ów ja-nie-ja diabli wiedzą z czego wysnuty, istniejący chyba tylko na zasadzie odsyłacza lub figuratywnego przypisu w tym, co pozostawało niefiguratywne, co było zaledwie aluzją do zmagań się z próżnią, która uchyla się i osacza, uchyla i osacza – Jak ów widnokrąg odczuty w dzieciństwie; ze swoją bezustannie uchylającą się linią; którą próbowałem podejść raz w nocy i przyłapać w jej znieruchomieniu; a wysokie drzewo, które brałem za jego graniczny pal, przemieniło się o świcie w centrum; i zwodniczo bliski okrąg znów przywabiał mnie ku sobie, ale pojąłem już, że nie uda mi się z tego centrum wyjść nigdy; że przestrzeń tylko pozornie ustępuje mi pola, podczas gdy w istocie jestem skazany na bycie w środku; w kole zakreślonym zaczarowaną kredą. I kiedy stałem tak, pokonany wyrostek pod wyniosłym drzewem, ozwały się dzwony w dalekim kościółku, gdzie czasami biegałem rano kalikować organiście wierząc, że i za moją sprawą ptak fugi wzlatuje w powietrze; i pomyślałem wtedy, że skoro każdy punkt na kuli i poza kulą jest centralny, żaden z nich nie może nim być w istocie; zatem prowadzono tu jakąś chytrą grę bez wyjawienia jej reguł. Czy to nie wtedy, czy to nie tam wyżłobiłem kozikiem w korze drzewa punkty i koła przekreślając jedne i drugie? I co to było: moje pierwsze heretyckie tezy żłobione przeciw przestrzeni, przeciwko temu, co pozornie stałe i co pozornie ruchome, pierwsze profanacje, czy też ustalenia pierwszych względności? I czy to nie wtedy posłyszałem głos tamtego drzewa: nie dość ci, że sam obierasz dowolne punkty za centrum widnokręgu? Rozejrzałem się. W pierwszym momencie nie zrozumiałem, skąd się tu wziąłem, o co poszło mnie i temu światu, że tak oto skaczemy sobie do oczu; a potem spostrzegłem piękno tego poranka, w którym znalazłem się oddalony od wszystkiego, co przesłaniało mi go dotąd. Słońce uniosło się już nieco wyżej; w powietrzu śpiewały skowronki; ich śpiew zdawał się podciągać nutkami w górę wzrost zboża i źdźbła trawy; cała ziemia wkołysywała się w ten śpiew, który 6 istniał jeszcze powyżej ptaka, nad ptakiem; wokół falował słodki zapach zboża; byłem sam w środku świata; ja i ta topola; byliśmy sami w centrum; w zbożu nawoływały się przepiórki dźwięcznym pit-pilit, pit-pilit; w dali, obrzeżony lasem i wzgórzami, napinał swoje koło widnokrąg. Opodal zakukała kukułka. Dobiegłem do tamtego miejsca. Kukułka odfrunęła. Rozejrzałem się. Topola została o kilkaset metrów za mną. Już nie była moim punktem centralnym. Siwa pliszka kiwała obok na kamieniu ogonkiem w górę i w dół; była najpiękniejszym ptakiem, jakiego ujrzałem tego dnia; wynikała wprost z ziemi, kamienia i liścia; zapragnąłem mieć tę pliszkę i nieść ją przed sobą na dłoni, żeby tak kiwała się ze srebra w srebro na wysokości oczu; ale odfrunęła; jej pióra były z pewnością równie wilgotne jak trawa; jeszcze przenikało je światło księżyca; chciałem ich dotknąć; ale odfrunęła. Puściłem się w drogę powrotną do domu, w stronę polnej gruszy wystrzelającej ponad wszystko. Była daleko. Biegłem więc i szedłem na przemian miedzami; świat był w kolorze błękitnym, złotym i zielonym; świerszcze, źdźbła zbóż i ptaki śpiewały w oktawie; moje bose pięty wklepywały w ziemię rytm odkrytego dzisiaj: wybieram. Spostrzegałem świat wyraźniej niż zwykle; oko i ucho rejestrowało barwę i dźwięk; wreszcie ta miedza przez łubin; wreszcie ta grusza; i wilga; grusza i wilga – jak dwa flety; zdyszany, z głową opadłą na kolana, wytracałem przez chwilę oddech; nad głową gwizdał ptak; i odfrunął; zielono-żółty. Rozejrzałem się. Topola była daleko. Była z boku. To grusza stanowiła centrum widnokręgu. Ponieważ teraz byłem przy niej. To ja nosiłem ten punkt w sobie. Ode mnie zaczynało się koło; od moich źrenic. Ode mnie pochodziła zdrada; od moich źrenic; ale i od zewnątrz. Od tego, co wysunięte z wewnątrz przecina się w przestrzeni z tym, co od zewnątrz wysnuwa się ku mnie. Osunąłem się pod drzewo. Byłem znów małym, pokonanym chłopcem, gdy powiedziała mi topola zostawiona daleko i z boku: czego chcesz od swoich źrenic; są takie małe, podczas gdy ja sięgam prawie do chmur, a przecież twoje źrenice mieszczą mnie w sobie. Czy ci nie dość, że przenosisz mnie z miejsca na miejsce w pamięci swoich źrenic? I znów podniosłem się. I popatrzyłem na słońce. I przymknąłem oczy. I oto w źrenicach, które były nie większe od mrówki, zmieściłem słońce większe od kuli ziemskiej. Szymon ocknął się i spojrzał uważniej w okno. – A to, co tutaj, jest twoje; ty to widziałeś – Nie wiadomo, czy jeszcze miał na myśli Leopardiego, czy już kogoś innego. Wzgórza tak łagodne, jakby ktoś równym oddechem przez sen unosił pierś i ta zastygała w półuniesieniu, wyłaniały się jedne przez drugie; kuliste kępy winorośli, między tym grot cyprysu, dzida w niebo, i rozpięta czasza pinii ubezpieczająca jak gdyby stabilność rzeczy tego świata, mijały i znów zabiegały mu drogę. – Teraz uczyń, mistrzu, swoje największe, powiedział mim odrobinę za głośno. – Największe, które już nie ma nic większego nad sobą, jest po prostu wielkie, wyjaśnił ten z bródką i odchrząknął uprzejmie. Szymon uzmysłowił sobie, że widywał tych dwu w Galleria Uffizi, a także w pobliżu swego pensjonatu. Musieli być jego sąsiadami tam, we Florencji. – A więc najmniejsze, które już nic mniejszego nie może w sobie zawierać, jest po prostu małe! zakrzyknął mim i skurczył się niemal do rozmiarów swojej puszki-maskotki. – Śnisz, że jesteś motylem z twego snu? ucieszył się mistrz. Teraz obaj przeszli na język francuski i Szymon rozumiał ich już bez trudu. – Nie wiem, którym z nich jestem, rzekł mim – i nie odczuwam teraz potrzeby wyodrębniania własnej osobowości; patrzę, lecz nie widzę; nazywam to niewidzialnym. Słucham, lecz nie słyszę; nazywam to bezgłośnym. Dotykam, lecz nie chwytam; nazywam to bezcielesnym. Tych trzech właściwości nie sposób rozdzielić, są złączone i tworzą jedność. Zamilkli. Szymon po chwili i jakby z wahaniem wrócił do własnych myśli, w których zresztą 7 już się pogubił i poplątał, od których odbiegł w dziwne przypomnienia ulirycznione zapewne odległością w czasie i przestrzeni od tego punktu, w którym tkwił teraz. Czuł się także zmącony dogłębnie wypadkami dnia, a różnorodne doznania krzyżowały się i roztrącały w nim nieomal na zasadzie interferencji fal; jak gdyby właśnie był wodą, w którą bez żadnej intencji wrzuca się kamień za kamieniem. – Trzeba by zacząć „od pieca”, postanowił, jednakże ten obiegowy idiom odciągnął go w kolejną dygresję. – Właśnie w tym również tkwią korzenie choroby wieku; nie wyłącznie, rzecz jasna, ale właśnie: również i w tym, że wychodzimy „od pieców”. To sprawa jakiegoś porażenia nerwów; jest coś zaczajonego w zakamarkach pamięci, co wprawia nas w niespodziewany popłoch w jakiejś chwili tak w końcu zwyczajnej, jak chociażby ta dzisiaj w Giardino di Boboli; jakże inaczej mogłoby do tego dojść! Jakże to wszystko mogło się tam stać! Jakże inaczej mógłbym dopuścić, żeby jakiś chłystek, szaleniec, bydlak – – Nie należy używać siły, rzekł przesadnie głośno brodacz. – Co najbardziej miękkie na ziemi, zwycięża twarde. – I tak dalej, ziewnął mim, ale brodacz ciągnął nie speszony tym: – Nie ma większego nieszczęścia niż niewystarczanie samemu sobie, powiedział, a Szymonowi wydało się, że mistrz spojrzał przy tych słowach na niego znacząco, z ukrytą intencją. – Bzdura, pomyślał – widzą, żem cudzoziemiec, i pewnie nie przychodzi im nawet do głowy, że coś z tej ich gadaniny rozumiem! – Za wielkimi armiami zawsze idą w ślad złe czasy, podjął mim, jego twarz błyskawicznie przeobraziła się w surowe oblicze cezarów. – Lepiej jest cofnąć się o stopę, niż pójść naprzód o cal, kto łatwo zaczepia, ten łatwo też traci skarby, uzupełnił mistrz i pogładził w zamyśleniu farbowaną szpicbródkę. – Prestidigitator, pomyślał Szymon niechętnie i odwrócił się do okna. – Jak zręcznie wyciąga króliki myśli z cudzego kapelusza! – Co zatem powinno przyświecać naszym mrocznym drogom? spytał młody. – Wzajemność, zawyrokował mistrz i w tej samej chwili obydwaj wyjęli gazety i pogrążyli się w zachłannej lekturze. Szymon rozluźnił się. Podsłuchana rozmowa irytowała go, ostrożną myślą wciąż jeszcze bowiem badał przygodę sprzed kilku godzin, która w efekcie wypłoszyła go z Florencji, gdzie był już trochę zadomowiony. Chciał do tego powrócić dopiero po czasie, gdy ochłonie z pierwszych wrażeń, jednak zabrakło mu cierpliwości. Pamiętał, że nie umiał sobie wytłumaczyć, czy to, co tam widział w owej chwili, było sennym obrazem czy przywidzeniem. Więc było to jakby w tym miejscu, skąd długa aleja skąpo ocieniona krzewami prowadziła do bramy ogrodu. Jednakże Szymon przypomniał sobie i to, że tamta aleja, która wyłoniła się przed nim wówczas, była raczej drogą, gościńcem; tak, kamienistym gościńcem zatarasowanym u swego wylotu bramą. Niebo było intensywnie niebieskie z wewnętrzną pozłocistością od świateł, a droga intensywnie biała, rozżarzona od skwaru, i nie widziało się, był teraz tego pewien, niczego więcej oprócz niej; a także oprócz tej bramy i nieba; jak gdyby kto szlak ów wydeptał przez próżnię. Drogą biegł człowiek i dyszał. Słyszało się jego rzężący oddech i klaśnięcia bosych stóp o głazy. Dobiegł do bramy i na moment zawisł całym ciężarem na kracie, ale nie bezwładnie, tylko – jak to bywa u ryb wyrzuconych z wody – wibrował na niej faliście. Szymon wzdrygnął się, bo oto mim siedzący przed nim jął – nie odrywając się od swej lektury – drgać rytmicznymi skurczami jak ryba rzucona na piasek. Trwało to jednak przez taki ułamek sekundy, jaki wystarcza dla mgnienia przywidzeń. Pociąg mknął równo, monotonnie, koła wystukiwały teraz jakieś tam tylko swoje arezzo-arezzo-arezzo; biały, liliowiejący obłok przybrał mijane wzgórze w chwilowy czepek królowej Saby, drapieżny profil księcia Urbino, 8 wyzbyty purpury stroju, przesunął się za szybą i zniknął w korytarzu; Szymon przetarł twarz wierzchem dłoni i dwa konne zaprzęgi, wryte aż dotąd naprzeciw siebie w falującej przestrzeni winnic, nagle minęły się w pełnym galopie roztrącając powietrze tętentem. Migawki z Piera, migawki z Piera – sapał pociąg. Dwaj jego towarzysze podróży złożyli jednocześnie gazety i jednocześnie wyszli na korytarz. Szymon dosnuwał przypomnienie owego biegnącego, który zawisł na kracie, a potem jął walić pięściami i szarpać furtę, która nie ustępowała. Przez chwilę słychać było tylko jego świszczący oddech i głuchy łomot. A potem biegnący przestał kołatać, wspiął się. Nogi osuwały mu się ze śliskich ornamentów, palce wczepiały się w najeżone floresy, raniły się o sterczące kolce metalowych jaszczurów. Dźwignął się wyżej. Wystękał to swoje wyżej i znów się obsunął. Wreszcie znalazł się na samym wierzchu bramy, przełazi na drugą stronę, odwrócił się jakby w stronę Szymona, a wtedy sforsowana brama samoistnie otwarła się na oścież. Ten człowiek zdawał się jakby już coś wiedzieć o tym; gwałtownie obejrzał się za siebie. Przed nim zarysował się identyczny pejzaż jak przed chwilą: metaliczna pustka, metaliczne niebo i metaliczna droga wiodąca przez próżnię i wreszcie ta brama, którą musi się sforsować, choć nie wiadomo, czy wiedzie dokądkolwiek. Poderwał się; biegnie do nowej przeszkody. Dyszy. Szamocze się, szarpie, spogląda w górę, mierzy tę wysokość, jakby chciał ją przeskoczyć; opuszcza ręce, opiera głowę o kraty, pokorny, zdaje się czekać na cudowne otwarcie – Znów się wspina, osuwa, wspina. I znów, dopiero gdy jest po drugiej stronie, otwiera się ta brama, żeby znów ukazać białą, kamienną drogę przez próżnię i zdobnie kutą u swego wylotu furtę. Biegnący podnosi teraz z drogi kamienie, z furią rzuca nimi o kratę, zanim nie dotknie jej rękami, zanim nie zacznie w nią kopać i zanim znów – Teraz już nawet nie sprawdza, czy bramy otwierają się tuż po ich sforsowaniu, biegnie ku następnej i następnej, sam w bieli drogi, w błękicie i w słońcu ukazanym nie tyle przez jego okrąg, ile przez wyrazistość ostrych świateł i cieni, sam, tylko sam – Malejący w perspektywie człowiek aż do pyłu człowieka i brama malejąca w perspektywie aż do pyłu bramy; pył człowieka, pył bramy w obszerniejącym wciąż bezmiarze przezroczystej przestrzeni – – Czyli odwieczna tęsknota za fabułkami w sztuce, jak by powiedział Ben – głód anegdoty. Szymon pamięta, że w chwili, gdy to pomyślał, postanowił odpocząć. Osunął się na trawę, ale nowe pomysły korciły go, sięgnął po szkicownik i nie podnosząc się z miejsca, nabazgrał w nim grubymi kulfonami: „dynamiczna daremność”. Pod spodem dopisał z wahaniem: „bezradna aktywność” i opatrzył to znakiem zapytania. Słońce szczęśliwie ustawiło się tak, że napięcie, w jakim znajdował się dotąd, zelżało. Drzewa, pod którymi spoczął, rzucały mu skąpy cień na głowę. Z ich spękanej kory na pniu i na bezlistnych jeszcze gałęziach wysypywały się chaotycznie fiołkowe pyszczki kwiatów. Dziwne plamy rozlane na całym obszarze ciemnego pnia, łaty barwne. Niektóre gałązki były miejscami spowite kwieciem tak szczelnie, że przypominały palmy wielkanocne z rodzinnego kraju. – Po prostu „albero di judo”, wyjaśniła mu kiedyś signora Patrycja, gdy ją o to zapytał – tak przynajmniej nazywamy je tutaj. U nich to wszystko jest „po prostu”: po prostu Giotto, po prostu Piero, Dante... i stos na placu, na którym po prostu ktoś spłonął. Uniósł głowę. Czarny kundel, którego zauważył już wcześniej, okrążył teraz to miejsce, na którym on spoczywał, z taką uwagą i namysłem, jakby chciał zakreślić wokół niego idealny krąg. – Musiał pewnie zwąchać moją kiełbasę, pomyślał Szymon. Sam poczuł głód. Pamięta, że wyciągnął z chlebaka wysłużoną finkę i odkroiwszy plaster salami, począł go żuć. Fiolet; kolor 9 ten atakował go z różnych stron ogrodu; albero di judo, glicynie.. to przypomniało mu Iz fiołkooką i jego zazdrość („nie pokazuj oczu”); zagłębił się w myślach o Izabeli lub raczej w rozpamiętywaniu owego pośredniego ogniwa wysnutego przez nich dwoje ku sobie; jakiejś swoistej „szymonizy”, która chybotliwie próbowała zjednoczyć te dwa niezespajalne kręgi, jakimi byli i którymi musieliby pozostać, gdyby właśnie nie owa „szymoniza”, byt idealny, obszar wysnuty z ich wspólnego tchnienia. Tętent zbliżającego się aleją konia zaskoczył go nieprzyjemnie. Pamięta, że pomyślał natychmiast o patrolu policyjnym. Nie wiedział, czy dozwolone na przykład było leżenie tu. Jednakże było już za późno na zmianę pozycji. Nie chciał okazać popłochu. Dyskretnie sięgnął do kieszeni; na szczęście miał dokumenty przy sobie. Postanowił zachowywać się, jak gdyby nigdy nic; ot, leżąc na brzuchu, coś sobie do-ry-so-wy-wać. Stąpanie kopyt końskich zawisło prawie tuż nad nim. Lawina formułek proponujących mu porozumienie się w jakimkolwiek języku spadała za jego plecami. Oschły, drewniany głos. Jak uzgadnianie wyboru broni przed pojedynkiem; na szable czy na pistolety; na udeptaną ziemię; albo i na topory. – Dobra, dobra, myślał Szymon nie ruszając się z miejsca. – Ja cię nie widzę; jestem pochłonięty pracą twórczą; gadaj zdrów! W brzuch uwierały go gruzłowate wypukłości gruntu, których przedtem nie czuł. Cierpła ręka. – Szukałem pana, powiedział beznamiętnym głosem tamten; i Szymon pamięta zimny dreszcz, jaki go od tych słów przeniknął. Ale wtedy spytał z udaną swobodą: – Pan mnie zna? Jednak nie odwrócił głowy. – Niezupełnie, powiedzmy, że tak sobie wyobrażałem tego, którego szukam, kogo potrzebuję.. proszę mi dać ten obraz; zapłacę; pan mi go da zaraz, w tej chwili. Szymon zerknął w stronę głosu i – pamięta – że nie tyle swym zwyczajnym okiem, ile jakąś jego owadzią wypukłością dostrzegł poza sobą skrawek ciemnej peleryny, but w ostrodze, coś jakby zarys czapki mundurowej. – Diabli nadali mecenasa z pałką, pomyślał z irytacją pomieszaną z rozbawieniem. Chciał się wyraźnie żachnąć, a przede wszystkim wstać i odwrócić się wreszcie twarzą w twarz, jednakże coś irracjonalnego sparaliżowało mu ruchy. Odczuł lęk, a może raczej echo tamtego lęku doznanego przed laty, kiedy obcy mężczyzna we wrogim mundurze wszedł do ich domu i – – Tego szukałem, ciągnął tamten tak wysoko nad nim, wyżej o wzrost konia i swój wzrost, dwa albo trzykroć wyżej od poziomu ciała leżącego w trawie. I gdy Szymon niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji wahał się jeszcze między rozbawieniem a irytacją, tamten wywoływał swoim suchym, szczekliwym głosem cyfry, jakby prowadził jakąś licytację: piętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia pięć dolarów.. i: pac; pac; pac; monety spadły tuż obok Szymona, który już prawie podnosił się z miejsca – A wtedy nastąpiło właśnie to: nagły sus konia, trzask rozdartej materii, świst powietrza, łoskot kopyt i ponad wszystkim – czarny łopot peleryny. Szymon, wpółuniesiony na rękach, runął twarzą w trawę i trwało to długą albo krótką chwilę, zanim usłyszał znów zwielokrotniony tętent, który zawisnął przy nim lub nad nim. – Co panu jest, ej, panie, słabo panu? Usłyszał głos jakby zatroskany i jakby podwójny; przewrócił się na wznak: otwarł oczy. Dwu młodych policjantów spiesznie schodziło z koni, obaj mówili jednocześnie i obaj to samo i razem, z jednakową życzliwością schylili się podnosząc go do pozycji siedzącej i podtrzymując w tym świecie plamistym od fioletu, wachlowali identycznymi chustkami do nosa. – Gdzie on, tamten? wybełkotał Szymon i gdy spoglądali pytająco to na siebie, to znów na niego, wskazał im głową strzępy swego obrazu. – Tym nożem? zapytał jeden podnosząc z trawy 10 finkę Szymona. – Nie, to mój nóż, Szymon nie krył zdziwienia, że jego finka znalazła się poza chlebakiem. Ukradkiem przeczesał trawę wokół siebie. Po pieniądzach nie było śladu. Tymczasem pierwszy policjant, który pocwałował we wskazanym kierunku, wróciwszy, rozkładał ręce. Teraz obaj dawali sobie za plecami Szymona tajemnicze znaki. I to chyba wtedy zrodziło się w nim podejrzenie, że oto w przypływie mrocznego szaleństwa sam zniszczył swą pracę i myśl ta, pamięta, obezwładniła go zupełnie. – Pan jest zmęczony, bardzo zmęczony, rzekł łagodnie jeden z policjantów. – Pan pewnie nie zdążył jeszcze zjeść swego spaghetti; Italia jest piękna, niezaprzeczalnie; otóż nel mezzo del cammin di nostra vita, warto pamiętać: vita brevis ars longa. Les temps héroďques sont passés. Co do niego, zechce wybaczyć; wygląda jak nave senza nocchiero in gran tempesta. Gedanken sind zollfrei? He thinks too much; such men are dangerous. Czy pomóc, odprowadzić gdzieś? Szymon gapiąc się na dobrodusznie rozgestykulowane ręce swych opiekunów, potakiwał bezmyślnie: – o, yes, si, si, oui.. iam, iam, non faciam.. natürlich; aber.. iam, iam, non faciam – Odchodząc stawiał nogi może odrobinę za sztywno. Czuł, że – już na koniach – obserwują go i że wahają się, czy nie lepiej by – Nie widział już, który ze strachów przeważał w nim. (A Izabela nie wierzyła mi!) – To, panie doktorze, czasami nawiedzało mnie dawniej, trzeba będzie wyznać – stany lękowe; na przykład... w najwyższym oknie drapacza chmur przyśrubowana huśtawka; ja na niej; tyłem do ulicy i: chyb-; chyb-! Dyrdał półbiegiem. – Tak, miałem już wcześniej takie tam, ni to na jawie, ni – Na przykład szczury: (opowiadałem ci to, Izabelo!) suną; łeb przy łbie, bok przy boku, ławą. Jak ruchoma ziemia. Ocean. Ryglujemy się w domach. Jeszcze wodę do naczyń, papierosy – Widać je już wyraźnie; bokiem w bok, łbem przy łbie, zespolone, suną. Najpierw, kiedy jeszcze spoza rogu domu wylewają się w przód; szary język; a w chwilę potem słyszy się je już nad; i czepiające się zewnętrznych ścian porowatych elementów suną, spadają, gramolą się, chroboczą; chrobot w rurach, chrobot w ścianach, szklany pisk, ześlizg z szyby – (I to także zbagatelizowałaś, Izabelo!) Szymon gwałtownym ruchem otwiera okno przedziału. Wychylony w łagodny, jakby zdjęty z płócien mistrzów odrodzenia pejzaż, przyłapał się na zdyszanym oddechu. – Co za bzdury, pomyślał. W rezultacie okazało się, że miał te pieniądze, te trzy monety. Znalazł je w chlebaku. Przypomniał sobie uczucie ulgi, gdy okazało się, że to nie on, tylko tamten był szaleńcem; jakiś maniak, tępy bydlak, którym nie warto sobie głowy zaprzątać! – Zatem... (Opowiadaj; opowiedz, jak pewien ubogi artysta, który znalazł wreszcie sposobny moment, żeby sobie to i owo przemyśleć, zamiast – ) Dwaj towarzysze podróży wrócili do przedziału. – Obok jest kawa, można się napić, rzekł młody Włoch. Szymon powiedział, że nie czuje pragnienia. – Jak na cudzoziemca, mówi pan całkiem nieźle po włosku, zauważył brodacz. – Uczono nas w szkole łaciny, Szymon powiedział to z godnością. – U nas, to znaczy gdzie? spytał brodacz. I gdy Szymon wyjaśnił, brodacz wstał uroczyście i rozkładając teatralnie ręce, powiedział: – witaj, rodaku, na ziemi włoskiej! 11 TANIEC PAWI 12 Zum Beispiel Villa Borghese.. dlaczego niby „zum Beispiel”? Ponieważ nie znał niemieckiego zum Beispiel. I mnóstwa innych języków zum Beispiel. Jednak kiedy się idzie kulejąc (och, ten paluch u nogi otarty do krwi!) przez obce miasto, wypada „myśleć z cudzoziemskim akcentem”. A przy tym w trakcie „zum Beispiel” raźniej się kuśtyka. Szymon, raz jeszcze przestudiowawszy mapkę miasta, zdecydował się na zwiedzenie ogrodu zoologicznego. Postanowił tego dnia odpocząć od galerii i muzeów; trochę dlatego że poczta z domu, która po zakończonym strajku listonoszy dotarła wreszcie do jego rąk, wytrąciła go z równowagi; a trochę dlatego, że był już, porządnie zmęczony dawką zwarstwionych kultur, jaką Rzym aplikował mu na każdym kroku. Wprawdzie przybył tu właśnie po to, ale – jak mu usłużnie podsunął Manieczek Dwa, jego wewnętrzny podpowiadacz – nielogiczność także niekiedy potrzebna jest ludziom, i z niej bowiem powstaje coś dobrego. Zeno w tym miejscu wtrąciłby pewnie (na zasadzie przemnożenia zwischenrufu!) jakieś zum Beispiel: „Najmądrzejszemu nawet człowiekowi potrzebny jest od czasu do czasu powrót do natury, to znaczy do zasadniczo nielogicznej postawy wobec wszystkich rzeczy”. Ten Zeno! Właśnie napisał, że Piękna Nieznajoma pędzla anonimowego mistrza z Ferrary, której reprodukcję Szymon wysłał mu zaraz po pierwszej swojej wizycie w Campidoglio, jest prawdopodobnie Laurą de Novis, ukochaną Petrarki i praprababką markiza de Sade. – Możliwe, całkiem możliwe; jest zbyt piękna, żeby była niczyja, myślał Szymon, sprawdzając znowu na mapce miasta obrany kierunek. – A poza tym Iza ma zupełnie podobny sposób zamyślania się; lub raczej zapatrzenia.. w coś dalekiego, co jednocześnie tkwi jakby głęboko wewnątrz niej samej. Zasępił się na moment z powodu kartki Izy, wysłanej – sądząc po datowniku – tydzień wcześniej od dwu pozostałych listów, które przyszły równocześnie z nią (te strajki!) a także z kartką od Zena. Wiadomość, że Ben, brat Izy, został prawdopodobnie usunięty ze studiów, rozdrażniła go. – Czy wiecznie będzie mi się zaprzątać głowę domowymi kłopotami? W nagłym przypływie irytacji odtrącił lakoniczną pocztówkę Izy. – No więc przynajmniej tu dajcie mi z tym spokój; niechże się nie miesza w nie swoje sprawy! Pozostałe listy czytał już bardzo pobieżnie. Wrócił do tego, co napisał mu Zeno, potem – rozżalony na siebie i na Izę – znowu wziął do rąk któryś z jej listów, jednak czytane literki jeszcze przez dłuższą chwilę skakały mu przed oczyma, nie chcąc ułożyć się w żaden sens. Gdy zaczął wreszcie rozumieć to, co czyta, wtedy wszedł Alberto, zdyszany jak zwykle i jak zwykle zaczął pod byle pretekstem opowiadać mu nową (którą to już z kolei!) wersję śmierci tego jakiegoś Piotra. Szymon stanął wtedy przy oknie. Bzowe grona kwiatów, które zrazu brał właśnie za bzy, przelewały się przez żywopłoty i pięły wzwyż po murach. – Ostrzyc i do łopaty, prychnął Szymon. – Te glicynie? zdumiał się Alberto. Tak więc postanowił tego dnia zrezygnować ze zwiedzania muzeów; nie czuł się zdolny do „abstrakcyjnych kontemplacji”, jak to sobie określił. – Oderwać się od tego, oderwać.. ale czy można oderwać się od rzeczywistości, skoro nawet we śnie – Snując się teraz po Villa Borghese w blasku jaskrawego poranka, czuł się jak zapóźniony przechodzień, któremu niespodziewanie dozwolono przekonać się namacalnie, że Rzym położony jest na wzgórzach. Su e giú. Su, Su e giú, giú; proste. – Droga w górę i w dół jest jedna i ta sama, ozwał się znów jego wewnętrzny podpowiadacz, Manieczek Dwa. – Ogień żyje śmiercią ziemi, śmiercią ognia powietrze, itd., itd. Panta rhei. Wszystko płynie.. ale czy dopływa? I ku czemu płynie, jeśli płynie w ogóle to, co uznane za płynące, mieści się, zum Beispiel, w jakimś naczyniu, powiedzmy, na kuli ziemskiej, która jestże naczyniem czy jego treścią? Zatem ku czemu płynie; dove – I znów to słowo torujące mu pierwsze przejścia w nieznanym: dove; jasną smugą wystrzeliło pod lazur nieba; dove; radosne uniesienie rozkolebujące przestrzeń; dove; gdy – podawany z 13 oczu do oczu, z gestii do gestu – wstępował ku –; dove; otwierające mu zatrzaśnięte furty; dove; gdy – sobą zaprzątnięty przechodzień (jak chętnie, chętnie!) przystawał, by razem z nim rozważać „dove”, smakować „dove”, tę wątłą nić jednającą ich na moment od nowa czymś znajomym i równie spójnym jak ogień, powiedzmy; błysk zapałki użyczanej z tą samą spontaniczną skwapliwością i tajemnym porozumieniem; bez zapłaty. Dove; odruch-błysk. (Skąd przybywasz; dokąd odchodzisz; jakie nowiny. Witaj, przechodniu; ave; bądź, pozdrowiony; ave; dokąd odchodzisz; dove; ave-dove; pomyślnych wiatrów, wędrowcze. – Z „ave” zachwytu ten maszt, a szorstki łopot żagli z „dove” mego okrętu; nawy; nie, korwety. Patrzcie, jak zwrotna jest ta łupina, moja korweta prąca na podbój niewidzialnych obszarów; ekspansywnie. I póki we mnie nie zmilknie „dove”, poty świat będzie mi stał otworem; więc ave „dove”; ave „dove”.) Szymon niespostrzeżenie dla siebie dał się porwać tej błękitnej fali powietrza, jego przejrzystej ścianie z ulotnym freskiem spamiętanego Piera; a już i Giotto, i Pinturicchio wiosła mu drugie podawał i barwny tłum anonimów zagarniał go w swój hieratyczny chór wstępujący ku niebu; po zblakłych stopniach farby; ku niebu; w łuskach światła; w żaglach przestrzeni; w łopocie prądów. Już prawie mierzył włócznią w tarczę słoneczną, gdy – tego właśnie ranka – kadłub jego korwety, prącej ku górze, zarył z trzaskiem w mieliznę; w obezwładniające ruch świszczące diuny jakiegoś „teraz”; i jakiegoś „tam”; albo „tu". – Czyżby więc nigdy, nawet we śnie, nawet w półjawie nie udało się od tego oderwać? Znalazł bez większego trudu wejście do zwierzyńca i zagłębił się w jego aleje. Krzyk białorękich gibbonów, przeraźliwie smutny jak oszalała piszczałka, niósł się z dalszych zakątków ogrodu i wikłał się z głuchoniemym krzykiem pawi z drugiego krańca. Szymon zawahał się. „I przybyła Izyda, przybyła Neftyda, jedna z nich to kobuz, jedna z nich to sokół.. płacz, płacz, Izydo” – zasłyszany motyw przypłynął ku niemu niespodzianie i zaraz zapadł w głąb; już bez dalszego ciągu. Minął klatkę z szakalem i skręcił w prawo. Przejmujący ton piszczałki gibbonów ponownie dobiegł do jego uszu. – A cóż nas tutaj przyniosło, cóż nas tutaj przyniosło! prawie słyszał głos Iz zaśmiewającej się w opustoszałym zwierzyńcu tam, wtedy, gdy w mżawce przenikliwego deszczu snuli się pośród markotnych ptaków, które z obrzydzeniem strząsały wilgoć z tego tam pióra w skrzydle czy ogonie; cóż nas tutaj przyniosło! Bezwiednie krążył myślą wokół jednego zwłaszcza listu, a ściślej, zdania z listu Izy, które poruszyło w nim echo nigdy właściwie nie dopowiedzianych do końca spraw poprzedzających okres szymonizy; spraw, które kładły się cieniem na spodzie barwy tego nowego, już wspólnego ich obszaru; osobnym cieniem Izy i osobnym cieniem jego; dwój-cieniem, wobec którego oboje byli w równym stopniu bezradni i w którym oboje wymijali się ostrożnie, w milczeniu; z odwróconymi głowami. „I nadal opowiadam ci sny, kiedy idę przez nasze bezludne zarośla akacji na rumowiskach – pisze Iza. – Ta ruda góra miału – pamiętasz? Wciąż jeszcze jest przy naszej drodze; w tym samym miejscu. I paszcze dźwigów przekładające bloki gotowych prefabrykatów nadal mają w sobie coś upiornego. Kiedy chodziliśmy tędy razem, nie zwróciłam uwagi, że tu właściwie nie widzi się człowieka; jest kopcące usypisko miału, są metalowe paszcze dźwigów żujące zachłannie te swoje gigantyczne tabletki bloków.. wszystko to porusza się, chrobocze, chrzęści i zdaje się czynić to bez niczyjej pomocy, bez udziału człowieka, który – w każdym razie – jest niewidoczny. I prawdopodobnie dlatego ten niesamowity pejzaż, zasnuty rudym pyłem miażdżonego gruzu jak dymem, skłaniał nas do zwierzeń o znajomych ze snu, które bezwiednie – pamiętasz? – podejmowaliśmy zwykle w tym właśnie miejscu – 14 Jaka ja głupia; rozpisuję się tak szeroko o czymś, co przecież znasz tak samo dobrze jak ja, a może właśnie piszę dlatego, że już to znasz, może odwołuję się do tych chybotliwych nici łączących nas tak chybotliwie, ponieważ chcę zanurzyć się bodaj w pozór Twojej tu obecności; jestem niespokojna o Ciebie, kochanie; w ogóle jestem niespokojna. Mam teraz znowu te swoje noce, wiesz –” Zmęczony bezcelowym kuśtykaniem siadł wreszcie na ławce w opustoszałym zakątku zwierzyńca i łakomie zaciągnął się papierosem. Czuł się wytrącony z rytmu dnia zarówno z powodu tych listów, jak i z powodu porannej wizyty Alberta, który uznał za stosowne wtajemniczyć go w kolejną wersję śmierci Piotra; jeśli ten Piotr istniał kiedykolwiek! Znaleziony rękopis niczego nie dowodził, zwłaszcza że zapiski robione są po włosku, podczas gdy Alberto utrzymuje, że Piotr, który już to miał sobie podciąć żyły w wannie, już to utonąć u brzegów Capri, był rodakiem Szymona. Cóż stąd? Jednakże niedbale nabazgrany na okładce zeszytu tytuł: „Pory roku, czyli realne w nierealnym”, zaintrygował go. – Zobaczymy, mruknął wsuwając zeszyt między swoje papiery na stole – zobaczymy. Zaciągnął się papierosem. Naprzeciw niego, na rozległym placu ptaszarni, przeginały się pawie. Właśnie w tej chwili jeden z nich nagle roztoczył swój tren. Jego pióra ogonowe przekraczały długość półtora metra. Ptak był z wierzchu zielony, ale głowę, szyję i górne piersi barwiły pióra purpurowo-niebieskie z zielonkawym połyskiem. Orzechowobrunatne lotki łączyły się z zieloną pokrywą ogona, która rozszerzając się ku swoim końcom tworzyła mieniące się oka. Krótkoskrzydły, unosił wysoko małą główkę zdobną w czubiasty diadem z dwudziestu paru piór. Stał, królewski na wysokich nogach, święty ptak Indii i Cejlonu, Grecji i Italii, i stojąc tak, był sam sobie tłem i ornamentem. – Hokusaj pawie malował! wyrwał się z kolejnym popisem jego wewnętrzny podpowiadacz, Manieczek Dwa. Przypomniał sobie, że widział je istotnie o kilka kroków stąd, w galerii przy viale delle Arti. – Więc to jest właśnie tak, rozmyślał Szymon wystawiając leniwie twarz do słońca; – ledwo na coś spojrzysz, już okazuje się, że ktoś to zobaczył przed tobą, i znów pozostajesz którymś dopiero z kolei. Ale drepczesz potulnie swoje su e giú. Dla sprawdzenia. Do diabła z pawiem. Ostrzyc i do łopaty! Z bocznej alejki wyłoniła się młoda kobieta z dzieckiem w wózeczku i kierowała się wprost do jego ławki. Postanowił odgrodzić się od jej niepożądanej obecności. Rozmyślnie zagapił się w spacerujące ptaki. – Więc dajmy na to, pawie... tak, to chyba w rozmowie Ulrycha z Agatą było coś o tym, że miłość opiera się na rozmowności i że gdy człowiek jest dojrzały, wtedy rozmowy tworzą jego pawi ogon, który – jeśli już nawet stanowi zaledwie resztki piór – tym żwawiej się rozkłada, im później to następuje. A więc i tutaj doścignął go Zeno ze swoim mistrzem. Przez przezroczyste bramy przestrzeni, jak gdyby nic, przefrunął oto ze stertą tamtych przekładów i, jak gdyby nic, rozpoczął swoje: – eja, – eja! Ten Zeno! Szymon raz jeszcze dał się uprowadzić z błękitnej korwety na tamtą ich rozklekotaną tratwę pod nie okorowanym masztem... choć zarzekał się, że tu przynajmniej da sobie z tym spokój. Jednakże od rana krążył myślą wokół tamtej ich starej chałupy, a przede wszystkim wokół Iz, odbiegłej samopas poza wiadomy obręb szymonizy w nieprzyjazne mu „mam teraz znowu te swoje noce, wiesz”. Wspomniał lub może tylko zahaczył przelotną myślą o Melissę i Nuba, przygodne duchy opiekuńcze Izabeli z czasu „nocy jej życia”, kiedy on sam jeszcze nie wiedział nic o istnieniu Izy i kiedy ona także nie wiedziała nic o istnieniu Szymona, a cały rozhukany świat przelewał się nad jej głową nierozumnym bełkotem, falą oszalałą.. Wtedy podobno właśnie Melissie z Nubem udało się przyholować ją bliżej brzegu; niepewnie, jak mówiła, ale przecież bliżej stałego lądu; jeśli taki ląd w ogóle jest dla kogokolwiek, kto już na poły zatonął. Ale mówiła (tak przynajmniej mówiła!), że jest; że odnalazła go w ich szymonizie; 15 a mimo to „mam teraz znowu te swoje noce, wiesz –” Melissa z Nubem, tak nierzeczywiści dla niego, jak dwie orientalne statuetki oglądane w którymś z tutejszych muzeów, wybłyśli w przypomnieniu i zgaśli. Czuł bezbrzeżną bezradność wobec tamtego zrębu jej życia, które dokonało się, zanim w ogóle przeczuł istnienie Izy i zanim w ogóle stała się Izą, bo wtedy była kimś innym nawet z imienia. Chciał jej powiedzieć: nazwij to sobie, oswój ten mroczny pogłos czarnej gwiazdy; czeluść po niej. Bo skoro nawet to, co błyszczy na firmamencie, jest częstokroć zaledwie świetlnym echem, sygnałem poistnienia dobiegającym do naszych oczu z takim opóźnieniem, skoro jest ono jakimś złudnym śladem po gwieździe, jej widmem – zatem może być i tak, że również ów mrok w tobie jest echem dawnego, już nie istniejącego źródła mroku, jego odbitym echem, przepływem fali odbić; i trzeba się pogodzić na ów dobiegający nas cień momentu, jego wędrowną mroczność istniejącą już poza swoim źródłem na zasadzie samego śladu, tak jak godzimy się na lata świetlne, na istnienie już nie istniejącej gwiazdy; bo – być może – oczy umarłych, ich zastygła źrenica wciąż z jednakową siłą trzyma nas na uwięzi tym wszystkim, co istnieje poza jakimkolwiek czasem, ponad nim, bo w nas jedynie. Czyż uczucia, jakie żywimy, umierają wraz z osobami, do których je żywimy? I czyż nie jest tak, że zawieszenie głosu między nimi odeszłymi a nami, którzy po tej stronie zapytujemy i mimo że bez odpowiedzi, wciąż zapytujemy od nowa – czy zatem ów stan narastającej między nami odległości i milczenia nie pogłębia bezustannie tej ciemnej rysy pomiędzy obydwoma światami? Ale Iza nie chciała podjąć tego tematu; nigdy nie udało mu się jej skłonić do dłuższej rozmowy, najwyżej do wykrzykników bezładnych, z których zresztą także wycofywała się w popłochu, jak gdyby sądziła, że odmowa nazwania tych spraw jest odmową rozgrzeszenia losu z jego bezwzględności; jest odmową przyznania się do porażki; jest odmową wiedzy czy też raczej nieprzyjęciem tej wiedzy do wiadomości. Młoda kobieta siedząca przy nim na ławce poruszyła się niespokojnie; Szymon z roztargnieniem przesunął wzrok po jej twarzy jakby mu skądś znajomej. Gałęzie zarośli kołysały się lekko w podmuchach ciepłego wiatru. Niebo, głęboko lazurowe i bezchmurne, opływało mu głowę tak pogodnie i jasny głos wiosennych ptaków był tak porywający, że zdumiała go nieoczekiwana wędrówka własnych myśli przez tamte nie dopowiedziane nigdy do końca labirynty ich zamierzchłych przeżyć. I nie o nie teraz chyba Izie szło, jak to sobie pochopnie wyobraził, choć może one właśnie były gruntem, czułym podłożem, na którym intensywniej przyjmowały się wszelkie inne, nowo nakładające się cienie.. Zrobiłaby najlepiej, gdyby – zamiast szukać teraz towarzystwa Melissy i Nuba, którzy, podobnie jak Szymon, znając „noc jej życia” skłonni byli składać wszystko na karb dawnej blizny – gdyby poszła raczej do Lutki.. też myśl! Lutka tylko pozornie wydawała się taka jasna i nieskomplikowana... skończyłoby się na tym, że ululałyby się rzewnie, brnąc potem, używając słownictwa Lutki – od przykopy, do przykopy – przez czeluść miasta, gubiąc torebki i parasolki, zagmatwane w jakiś pokrętnie zagmatwany w nich świat.. chyba że Lutka miałaby akurat swój wypolerowany, odpucowany dzień. Raz jeszcze rzucił okiem na młodą kobietę, która zaintrygowała go podobieństwem do kogoś raz już widzianego i to w znaczący sposób. Nie; z Lutką mógł mu się u niej skojarzyć najwyżej ten ozdobny sposób bycia; ruch ręki (zresztą i Melissa w podobny sposób paliła papierosa!) i ledwo hamowana werwa, która zdawała się przekornie zapraszać ją do niespodziewanego uniesienia ramion w nagłym porywie – Ale to jeszcze nie było to; jeszcze nie to. Poniechawszy w końcu dociekań, kogo mianowicie przypomina mu siedząca, wyjął po chwili jeden z listów Izy i zagłębił się w jego lekturze. „Ten sen, pisała Iza – powie ci o tym więcej, być może, niżbym umiała to wyrazić zwyczajnymi słowami... Otóż było to jak gdyby na opustoszałym placu lub na skrzyżowaniu 16 dróg, w pobliżu domyślnego miasteczka, które musiało być stare, uliczki bowiem rysowały się wąsko; ale o zmroku niewiele dało się widzieć. Jezdnia lśniła wilgocią, pamiętam, że pomyślałam wtedy o deszczu; w tym samym momencie istotnie zaczęła się mżawka. Więc kilkuosobowa grupa (mężczyzn?) zdawała się być zatrzymana w ruchu. Rozwidlenie ulic (bardzo to było zaakcentowane!), w prawo i na wprost, pogłębiało atmosferę rozdarcia? niepewności? Spiskowcy (bo w tym coś było ze sprzysiężenia), grupa postaci spowitych w peleryny i – ależ tak – konno! niezdecydowanie powstrzymywała się od wyboru drogi w prawo lub przed siebie; konie przestępowały z nogi na nogę; wszystko to spowite było mrokiem i mglistą mżawką; wszystko to było niejasne, ale w przeciągłej dłużyźnie obrazu narastała świadomość zagrożenia i niepewności. Aż nagle błysk domysłu: zdrada! Wydaje mi się, że ja pierwsza to odgadłam, i choć nie było mnie jeszcze wśród konnych, już wśród nich byłam i doścignęłam wzrokiem tego, który uchodził w ulicę na wprost: galop jego konia wskazywał kierunek bardziej uszom niż oczom; więc wskazałam go im (wciąż jeszcze nie ukazując się sobie we śnie, jak gdybym była poza jego nawiasem; lub poza nawiasem wydarzeń, które odegrały się tu bez mojego udziału). Tak oto rozpoczął się pościg i domyśliłam się, że ścigający, którego rysów nie dojrzałam, był mi kimś bliskim i bardzo pokrewnym. Więc trwał pościg za uchodzącym, którego ściga ktoś jeden. Tamten nie uszedł daleko. Właśnie widzimy go: ukryty w bramie mrocznego domu, wychyla się i poznajemy go, choć go nie znamy; a on wychyla się raz jeszcze i jeszcze, jak gdyby chciał, żebyśmy go nie przeoczyli, żebyśmy doszli go i jakby przyzywał nas ku sobie kilkakrotnym, upiornym wychylaniem się w naszą stronę. Wszyscy milcząc jedziemy (kroczymy?) powoli w ślad za tym jednym, który ściga uchodzącego. Spostrzegam, że uchodzący wstępuje głębiej w czeluść sieni i pociąga za sobą mściciela, ale przedtem odwraca się i zdaje się kogoś spoza siebie przywoływać gestem ręki. Obraz, dotąd mroczny, nagle rozwidnia się; sklepienia sieni rysują się teraz wyraźnie. Puste wnętrze stopniowo zaludnia się korowodem milczących ludzi wypływających szeroką ławą z głębi. Nagle do przodu wysuwają się niewidoczne aż dotąd dzieci; tanecznie okrążają ścigającego i kolistą falą, zakreślając wokół niego linię nieskończoności jak pętlę, zagarniają go w głąb. I znów – chyba to właśnie ja – próbuję wołać go, żeby zawrócił, cofnął się, ale on już nie jest w stanie wyszamotać się z tłumu postaci; mimo to przywołuję go nadal; z rozpaczą. I ten niesamowity obraz wchłaniania, wysysania pojedynczego człowieka na naszych, na moich oczach trwa dłuższą chwilę, podczas gdy ja, gdy my pozostajemy bezradnie w progu sieni? lochu? I staje się oto jasne, że ani on, ani my nie użyjemy broni przeciw dzieciom, a zatem to, co się dzieje, nie zostanie przerwane. Mimo jednak że w mojej świadomości nadal trwa ciągłość zdarzeń z tego koszmarnego wnętrza sieni z tańczącymi dziećmi, które w pętli korowodu uprowadzają samotnego jeźdźca, zaszła tu przecież jakaś zasadnicza zmiana, i to pewnie od dłuższej już chwili. Nie ma już bowiem konnych ani korowodu ze ścigającym, opustoszałe wnętrza przeistoczyły się w surowe, przestronne sale skąpo umeblowane i zobaczyłam wreszcie siebie we śnie, jak idę, wchodzę w kolejne izby; i choć nie w pełni, przecież domyślam się, że mam kogoś stąd uwalniać; ale nie jest to takie zupełnie jasne. Jednakże najpierw muszę zabić. (Zasztyletować?) Więc przechodzę przez kolejne komnaty, a w każdej z nich, w sporej odległości ode mnie, siedzi ktoś odwrócony plecami... Muszę zatem ostrożnie stąpać po posadzce i zbliżam się, a wtedy ów siedzący wolno, bardzo wolno odwraca ku mnie twarz i każda z tych twarzy jest wyrazista, namacalnie realna, a jednocześnie – nigdy przedtem nie widziana. Więc obracają się ku mnie te obce twarze powoli i spoglądają na mnie chłodno, beznamiętnie, bez pasji; jakby stężałe w kamień. Wtedy zadaję cios w prawą stronę ich szyi i 17 głowy ich opadają bezwładnie na lewe ramię. To trwa; powtarza się kilka razy. Nigdzie nie napotykam oporu ani obrony; tylko to powolne, majestatyczne odwrócenie twarzy, cios i przechył głowy na lewe ramię. A jednak każde kolejne zbliżanie się do odwróconego plecami powiększa moje napięcie i lęk. W pewnej chwili zdaję sobie sprawę, że te różne twarze atakowanych w czymś są sobie podobne; są to mianowicie starcy i staruchy; przeważnie w czerni. Jedna z kobiet – tę pamiętam wyraźnie – obraca ku mnie czarne, okrągłe oczy; jej twarz jest sfałdowana głębokimi bruzdami; spostrzegam pod jej lewym okiem czarną brodawkę... głowę kobiety opina czepek z ciasną, białą kryzą wokół twarzy. Czepek (lub welon?) jest czarny. Wszyscy oni zdają się tkwić przy biurku? na klęczniku? – nie umiem sobie tego przypomnieć, wiem jednak, że ciche, miękkie zabijanie bez słów trwa dłuższą chwilę. Raz następuje zbliżenie tej części szyi, w którą mam uderzyć nożem; ta szyja jest ogorzała, porowata, zmarszczona. Uderzam w nią kilkakrotnie. Nóż wchodzi w ciało jak w masło, z cichym plaśnięciem, ale z rany nie ciecze krew. Głowy posłusznie odwracają się, pochylają, prawie nadstawiają się pod uderzenia. Żadnej walki; nic dramatycznego poza moim skradaniem i poza wciąż narastającym poczuciem zagrożenia. Jednak wciąż zbliżam się i uderzam, i wciąż nie wiem, ile jeszcze przede mną jest tych sal i głów. I nagle pojmuję, że wszystko, co robię, jest pozorne; z zadanych ran nie ciecze krew, rany nie są ranami, skóra pozostaje bez nacięć; gdy chcę wyszarpać z kolejnej szyi sztylet, żeby się nim bronić, okazuje się, że nie ma tam żadnego sztyletu, że nie miałam niczego w ręku, skradając się pośród milczących ludzi, wśród obcego gmachu, aż do jego wnętrza. Wtedy dostrzegam jakiś konkretny nóż na pulpicie w tej sali, w której poznałam swoją bezbronność; chwytam go skwapliwie; czuję go w palcach, próbuję ostrza; teraz go widzę, mam. I spostrzegam staruchę z dzieckiem tuż obok... ale tym razem starucha nie odwraca się ku mnie, tylko dziecko (dziewczynka?) nie spuszcza ze mnie poważnych, nieruchomych oczu. Waham się. I nagle wszystko, co było dotąd, zamazuje się, zapodziewa; więc choć dalej jestem we śnie, nie wiem, czy następuje ciąg dalszy, czy już osobny obraz. Jednak wciąż jeszcze jestem jak gdyby w tym samym wnętrzu i stara kobieta podaje mi w szklanym naczyniu ciemnoczerwony napój. I daje mi go jakoby w zamian (jednak nie wiem, w zamian za co). Dowiaduję się, ale nie poprzez słowo; raczej przez niemy przekaz tej kobiety patrzącej na mnie, że w tym gmachu, czyli w jakimś „tutaj”, w którym znalazłam się oto, wszyscy zasnęli, ktokolwiek bowiem tu wchodzi, zasypia (zastyga?). Napój może mnie ocalić, on mi pozwoli wyrwać się z zaklętego kręgu, więc powinnam wypić to, co czerwieni się w szklanym pucharze. A jednak przyjmuję go nieufnie; waham się. Wreszcie nadpijam część tego płynu (wina? trucizny? wciąż jeszcze nie wiem, czym jest to, co piję) i nagle uświadamiam sobie, że przybyłam tu przecież z jakimś zamiarem... nadpływa przypomnienie o moich towarzyszach. Chcę ich ocalić; niosę im czerwony napój; wycofuję się jednakże tyłem z tej sali i – pijąc ostrożnie – wciąż jeszcze badam wzrokiem tę kobietę, jak gdybym nadal nie miała pewności, czy nie kryje się w tym podstęp. Jednakże ona pozostaje spokojnie na miejscu wraz z dzieckiem, które spogląda na mnie dalej z powagą... Czuję ulgę, że nie zabiłam prawdziwym nożem ani tej kobiety, ani jej dziecka, ani nikogo w ogóle. Wybiegam z napojem do pierwszych sieni, potykam się o splecione kurczowo ciała leżących pachołków? strażników? współtowarzyszy? Idę wśród nich śpiących; wiem, czuję, że ich uwolnię –” Dziecko w wózeczku zapłakało przez sen i kobieta siedząca obok Szymona zerwała się z miejsca tak gwałtownie, że Szymon upuścił list Izy na ziemię. Pochylił się skwapliwie i jął zbierać luźne kartki zapisane drobnym, nieregularnym pismem, które podmuch wiatru rozwiewał 18 mu sprzed wyciągniętych rąk. – Scusi, szepnęła nieznajoma. Usiadła i delikatnie kołysała teraz rączką wózka. Znów zaskoczyło go, że tak dobrze zna jej twarz.. gładkie uczesanie z przedziałkiem pośrodku odsłaniające wysokie czoło i ciemne, poważne oczy pod ledwie zaznaczonymi brwiami.. i drobne usta, poważne, choć tające uśmiech, którego jednocześnie jakby nie było.. ależ tak; znał tak dalece ten sposób przechylenia głowy; pytający wzrok, że.. ależ tak; od biedy mógłby zacząć. – Zatem nadal jest pani modelką Perugina? – Czy aż tak staro wyglądam? mogłaby odparować, gdyby miała odrobinę poczucia upływu czasu; ale to raczej rzadkie u kobiet: ich narcyzm; więcej; ekshibicjonizm; przedziwna łatwość czynienia zwierzeń byle gdzie, byle komu; lekarz, towarzysz podróży, kosmetyczka, sąsiadka, sprzedawca.. jednak brnijmy w to: – nadal modelką Perugina? – Cóż robić, pan wie, jak to jest (obłudne westchnienie), nie każda z nas ma szczęście zostać promiennooką Jacqueline.. choć z drugiej strony nie zazdroszczę jej ani trochę.. te obojczyki nosić na policzku.. per ornamento, e non per bisogno.. to już przesada.. ale to nie jej wina – biedaczka; i ja, zauważył pan? także jestem zbyt monotonna.. ten szary mnich, w szarościach kolumny ukoronowany zblakłą żółcią fryzu, ta Madonna, Dzieciątko.. nie brak mi cierpliwości, jednakże obawiam się, że moje znużenie zaczyna przenikać do jego płócien; nie sądzi pan? A przecież także miałabym do pokazania co nieco, gdyby ktoś wejrzał głębiej w geometrię mych powiek.. źrenic. Tymczasem czuję się trochę tak, jakbym zastygała w sennym znieruchomieniu, podczas gdy wieki przemykają obok mnie nieporuszonej coraz szybciej i szybciej – Kobieta, nie domyślając się swego udziału w osobliwym dialogu, uśmiechnęła się do Szymona. Odwrócił głowę. – Co dziś można wyrazić portretem; co nowego? Oczywiście: fotografik, filmowiec – starannie złożył nie doczytany list Izabeli i wsunął go do kieszeni. W tej chwili kobieta wskazała mu białe pawie, których istnienia dotąd nie zauważył. – Czyż nie są jak welon z weneckiej koronki! Właśnie biały paw roztoczył nagle ogon w swoiste półkola, aż zafurkotało powietrze. Wachlarz z oddzielnych proporczyków piór sprzągł się misternymi zaczepkami w jednolity proporzec, w tren tłoczony charakterystycznym ornamentem, w którym efekty światłocieniowe dawały złudzenie delikatnej litofanii napiętej na jednobarwne, promieniste pręty stosin. Górny brzeg trenu jak atara gęsto i srebrzyście mienił się białymi okami, bryżczką o delikatnym, lambrekinowym wykończeniu i wahając się między staniem się cienką porcelaną a tkaniną kunsztownie broszowaną, był jedną i drugą, nie przestając być jednocześnie po prostu ogonem białego pawia, który zechciał objawić migotliwą mozaikę zaskakujących form; jak to już widział – Szymon, chichocząc bezgłośnie, imitował styl Manieczka Numer Jeden; zaraz też począł się przedrzeźniać z obydwoma Manieczkami: „jak to już widział” – Kiedy grali w to u Alberta, właśnie Alberto wywoływał hasła, żeby bawić Klaudię zgadywaniem; słonecznik! – jak to już widział van Gogh; jabłko! – jak to już widział Cezanne; zima! – jak to już Bruegel, podczas gdy Manieczek Numer Jeden niecierpliwie wykrzykiwał: – ale chwileczkę, panowie, pozwólcie mi coś powiedzieć; no, z czego to jest: „Jabłkiem rzucam na ciebie. Jeśli szczerze kochasz, dając znak zgody weź je i oddaj mi dziewictwo swoje; jeśli zaś sądzisz, że to niemożliwe, przyjmij jabłko i patrz, jak szybko mija piękność”. – Jak to już widział Poggio, dobiegło Szymona echo czyjegoś głosu czytającego ten fragment. Po chwili znieruchomienia paw nowym szarpnięciem zarzucił sobie rozpięty ogon nad głowę. Inne pawie z furkotem przystępowały do tego samego rytuału; białe race rozkładanych ogonów wystrzeliwały w coraz to innym punkcie ptaszarni; rulony piór jak pąki wiosennych kwiatów w nagłym rozwiciu pękały i przez nieruchomą chwilę pozwalały ujrzeć swój kunsztowny rysunek, 19 który perełkowaniem wywijał się u białych biało, u kolorowych kolorowo w połyskliwe oka i mozaiki (te z piór w prekolumbijskich kulturach Ameryki, jak to już widział –) – Tak, właśnie tak tańczy się miłość! wykrzyknęła w nagłym porywie kobieta. – Miłość daje się wyrazić tylko z pewnej odległości, z dystansu; czyż nie mam racji? (Pierwszy paw zaczął właśnie rytmicznie dreptać wokół samiczki w jakimś osobliwym ballo, w basse-danse, w swoistej pawanie, gitanie, a –) – Więc przez cały ten czas myślała pani o miłości? (koronkowa koncha, ogon –) – A pan? (zarzucony ku –) – Ja? W podobnych sytuacjach przypominam sobie raczej wpojone przykazania – (ku górze, biały –) – Na przykład? (żagiel wydęty wklęsłe płynie nad –) – Jest ich tak wiele.. czy na pewno – (nad ptakiem płynie –) – Nie znudzi to pani? A gdy nalegała, zaczął nie odwracając wzroku od ptaków: – co ci z tego przyjdzie, na co ci to, po co, daj sobie z tym spokój, ( – nad wiruje z furkotem i –) nada się to do czego, to na nic, i co z tego, nie ma o czym mówić, nie zawracaj sobie tym głowy, (jakby kto z uniesionych rąk –) wybij to sobie, pluń na to, trzymaj się swego, to nie dla takich jak ty, jeszcze czego, zachciewa się, (jakby bransolety kto potrząsał z ramion –) rzuć to, bierz się za swoje, pilnuj swojej roboty, pomyśl, co jutro, zostaw te faramuszki, (paw –) weź się wreszcie za coś konkretnego, (drobi nogami, zdaje się tupać nogami –) i kto to kupi, ileś za to wziął, ileś dał, (truchcikiem –) co z tego masz, (prawie na czubkach palców –) lepiej się zastanów, (zdaje się, jakby kastaniety –) figę z tego masz, (furkot powietrza, skrzydło w bok –) to nie sztuka, (skośna szyja, pióro przy piórze nastroszone –) zostaw to, diabła warte, (koncha ogona, żagiel wydęty –) masz coś z tego, (pod wiatr.) Całą tę litanię przyjęła w milczeniu. Gdy spojrzał. na nią, przyłapał jej ukradkowy wzrok skierowany gdzieś poza jego głowę. – Jednakże pawie, zaczęła i urwała wyraźnie zmieszana. – 20 Bóstwa maski, Szymon powiedział to umyślnie znudzonym głosem. – Jak Cyrce, Proteusz, Vertumnus.. symbole przemiany i tak dalej, wie pani: manieryzm.. czy to pani znajomy? Wskazał głową młodego człowieka, który zachowywał. się, jakby chciał do nich podejść, ale w ostatniej chwili rozmyślił się i znów jakby zawahał.. Dziewczyna nisko i ukośnie pochyliła się nad śpiącym dzieckiem i znów otarła się o Szymona. Poczuł łaskotanie jej włosów na policzku; potarł twarz jak po ukąszeniu komara. – To pani przyjaciel? powtórzył ziewając ostentacyjnie.. Potrząsnęła głową. – Skoro już mowa o tym, o czym myślałam spoglądając na pawie, zaczęła. W jej oczach pojawił się nowy, zaskakujący wyraz unicestwiający wszystko, cokolwiek dotąd na temat tej twarzy pomyślał. Młody człowiek (Szymon trzymał go czas jakiś w polu widzenia swych opuszczonych powiek), ociągając się, odszedł wreszcie w boczną aleję. – Tego także musiałem raz już gdzieś widzieć, pomyślał Szymon, przyłapując się jednocześnie na uczuciu samczego zadowolenia, w jakie wprawiło go odprawienie rywala. Spojrzał na dziewczynę okiem zdobywcy. W długą chwilę potem, gdy skończyli z Rositą tę osobliwą rozmowę o miłości, która zostawiła Szymonowi wrażenie czterech współistniejących ze sobą szpalt, z których lewa była zupełnie biała (nie odgadywał bowiem myśli dziewczyny wypowiadającej do niego słowa), dwie środkowe tworzyły dialog ich dwojga, podczas gdy prawobrzeżna szpalta stanowiła polifonicznie zharmonizowany ze środkowymi głosami ciąg tekstu „rozmów o miłości” z Musila, który nie dosłownie, ale wyraźnie wrył mu się w pamięć, kiedy słuchał go w kilkakrotnych wersjach Zenowego przekładu, i zwłaszcza tutaj, w scenerii kwiatowo-ptasiej tego ogrodu, uwyraźnił się, ba, narzucił pamięci, w długą więc chwilę potem, gdy dziewczyna spojrzawszy na zegarek przypomniała sobie o konieczności natychmiastowego powrotu do domu chlebodawców podtrzymujących jej studencką egzystencję i zerwała się tak szybko, że nawet nie dowiedział się, gdzie mógłby ją jeszcze kiedyś spotkać, spoza ławki, na której siedział, wyłonił się niespodziewanie Manieczek Numer Jeden i Szymon nabrał dziwacznego przekonania, że Manieczek musiał snuć się za nim od wielu godzin, że pewnie śledził go czy obserwował i że teraz ma minę tak triumfującą, jakby udało mu się przyłapać Szymona na jakimś zdrożnym uczynku. Bez żadnego też wstępu oznajmił, że nie zdziwił się ucieczką Szymona od natłoku, jak to powiedział, architektury i malarstwa, które z bezwzględną zajadłością atakowały w Rzymie zwłaszcza nowicjuszy. – Rozumiem pana, ciągnął i z błysku jego oczu Szymon odgadł nową porcję podpowiedzi wyjętych ze specjalnie dobranej na tę okazję lektury. Zawiódłby się jednak, kto oczekiwałby od Manieczka powołania się na jakiekolwiek źródła, ten bowiem zwykł był je sobie przywłaszczać bez żadnych skrupułów. – Mniejsza o nazwiska, powiadał – nie odbiegajmy od wątku naszych rozważań, które przede wszystkim winny nas tu interesować. Czasami dorzucał: – nie o to nam chodzi, kto to powiedział, tylko o to, czy zostało już coś powiedziane w danym przedmiocie. W obecnej chwili, wygodnie rozparty na ławce obok Szymona, ciągnął znużonym głosem – rozumiem pana; nasza sztuka, sztuka Zachodu jest zbyt głośna i jasna. O ileż głębiej poruszyć nas może sztuka Wschodu, która zna walor próżni i przestronnej pustki. Szymon, niezupełnie jeszcze wolny od niedawnej obecności Rosity, która zatarła w nim na chwilę pamięć o niewesołych listach Izy, skinieniem głowy zachęcił Manieczka do dalszego mówienia. – Przestrzenna pustka jest jakby wzniosłością w tym, co przyziemne. Czy nie sądzi pan, że monotonne, bezkresne obszary są czymś podniosłym także jako bodziec? podjął Manieczek zaglądając mu w oczy, jakby jeszcze nie dowierzał, że wiadomości, które Szymon odebrał z kraju 21 i o które tak natarczywie dopytywał przed chwilą, miały istotnie całkowicie osobisty charakter. – Ma pan na myśli monotonię i jednostajność czy nie kończącą się perspektywę obrazu? spytał Szymon, którego aktualnie interesowały problemy przestrzeni. Zagapił się przy tym w bezchmurną jednostajność nieba nad sobą, które rzeczywiście ewokowało wielość skojarzeń i było wręcz żądne uzupełnień, chociażby tym uzupełnieniem miało być samotne skrzydło ptaka lub płomienisty dysk samotnego blasku. – I jedno, i drugie! zakrzyknął Manieczek bez namysłu. – Proszę sobie przypomnieć malarstwo Wschodu.. czy nigdy nie odnosił pan wrażenia, że istnieje tam wręcz sztuka malowania pustki? Osobiście, ilekroć mam do czynienia z większą ekspozycją tego rodzaju obrazów, nie umiem się wprost oprzeć wrażeniu, że ich głównym przedmiotem jest właśnie wymalowana pustka! – Przyszło mi coś na myśl w związku z tym, co pan mówił, wtrącił Szymon. – Otóż zwiedzałem niedawno wystawę pewnego Japończyka – – Mniejsza o nazwisko! przyzwolił skwapliwie Manieczek. – Współczesnego nam Japończyka, ciągnął Szymon. – Były to reliefy z układem prostokątnych płaszczyzn, czarnych linii.. otóż te prace wydały mi się – – Wiem, wiem! zakrzyknął Manieczek. – Trafił pan! Czyż nie jest tak, że dzieła tego rodzaju wydają się być przeznaczone raczej do kontemplacji niż do niczym nie skrępowanej radości doznań estetycznych? – Jednakże zastanawiam się, czy my z tymi wszystkimi obciążeniami europejskiego myślenia nie ulegamy w obcowaniu ze sztuką Wschodu pewnym – (Szymon niespodziewanie zgubił wątek; kunsztowny wywód Manieczka był mu bowiem coraz bliżej znajomy; – skąd ja to znam, skąd znam, głowił się, choć zarazem – parafrazując Izę, która mawiała, że w obecności Weroniki przestaje być sobą i przeobraża się w liczydło zdolne jedynie do stukania cyfr wydanych lub zarobionych – mógłby powiedzieć o sobie, że w przytomności Manieczka sam przeobraża się w spieszny szelest kart w leksykonach, w niczym nie skrępowane ujście dla cudzych myśli, w bramę popisu.) – Nie upraszczajmy zagadnienia, upomniał go Manieczek. – Czyż nie jest tak, że niezależnie od naszej przynależności kulturowej, ciemność i milczenie, podobnie jak próżnia i pustka, są takim rodzajem negacji, która usuwa wszelkie „to” i „tu” na rzecz czegoś „całkiem innego”? I gdy Szymon wikłał się małostkowo w uporczywej melodii „skąd ja to znam, gdzie, u boga ojca, już to słyszałem”, Manieczek wydyszał z siebie jakieś swoje „nicości”, „próżnie” i osunął się całkowicie wyczerpany na oparcie ławki, podczas gdy Szymon pomyślał, że w tej chwili powinny rozlec się brawa, i pomyślał, że takie rzęsiste brawa powinny właściwie mieć miejsce dzisiaj już kilkakrotnie, począwszy od chwili, gdy rankiem w ramie okiennego światła objawił się Splendide-Mendax-Alberto i nagłośnił skisły od nikotyny mrok jego pokoju kolejną wersją śmierci tego jakiegoś Piotra, który nie w wannie, jak sugerował poprzednio, ale w przejrzystych falach ultramarynowego morza pchniętego do stóp Capri znalazł swoją Ikarową śmierć („i widziałem go w locie, kiedy spadał”). Także i jemu, gdy szedł ulicami myśląc o tym lub owym, powinno się bić brawa, i pawiom za ich taniec, i dziewczynie (czy jeszcze ją spotka?) za tę twarz, której nie można już namalować po raz drugi, i za tę wygłoszoną kwestię o miłości. Spojrzał na swego towarzysza. – Tak, jemu też należały się brawa, temu kombatantowi, słodkiemu Manieczkowi, który życzy sobie, żeby mu mówić po prostu „Mario”, ponieważ także imieniem chce odgrodzić się od kraju, choć jednocześnie zabiega drogę każdemu przybyszowi stamtąd, żeby bodaj otrzeć się o zapach „tych pól rozmaitych wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem”; dzielny Mario-Manieczek z ogromną głową poskładaną z mozaiki cudzysłowów, etatowy podpowiadacz, genialny przytaczacz cudzych odkryć. Dopiero teraz, gdy udało mu się 22 uwolnić od niego w okolicach Piazza della Republica, poczuł przypływ rzewnej sympatii dla swego cicerone i współrodaków w ogóle. – A jednak mogłem mu powiedzieć, zum Beispiel, że pustkę malowano wtedy, gdy istniała rzeczywiście.. a teraz świat jest przeludniony (przepychał się przez tłum na chodniku), także Wschód (przepychał się), tłok tłokuje nas zatłaczające (przepychał się) na ziemi jako i na niebie; realnym; i nierealnym – Połknął ten haczyk; manuskrypt; jakiegoś Piotra? nabazgrany; w połówce zeszytu. I znowu dosięgło go „odłożone na potem” zdanie z tamtego listu Izabeli. – Do diabła, do diabła z tym! zaklął. – Nie, to nie. Nie mam zamiaru się za nim uganiać. Myślała Rosita potrząsając rączką dziecięcego wózka. – Myślę, że przychodząc w to samo miejsce już dwukrotnie, zrobiłam, co do mnie należało i wreszcie mogę sobie dać z nim spokój. W końcu wcale mi na nim tak bardzo nie zależy. Przez chwilę podobało mi się, że nie kleił się do mnie w ten obrzydliwy sposób, jak to zwykli tu czynić niektórzy faceci. Ten pod tym względem, trzeba przyznać, był bez zarzutu; myślę tu nawet o sposobie, w jaki na mnie patrzył: jakby coś we mnie rozważał. Pomyślałam nawet, że wyskoczył widocznie świeżo z łóżka jakiejś kurewki; jednak kiedy niby przypadkiem otarłam się o niego, przeszedł go dreszcz; najwyraźniej nie był zupełnie syty. Mimo to nie próbował ze mną żadnych sztuczek. Mamma mia, odwykłam tu od tego, żeby siadłszy obok normalnego faceta nie namachać się rękami jak przed muchą. Wyjąwszy oczywiście Nemo, ale to osobna historia. Biedny Nemo, przez chwilę bałam się, że zepsuje mi przyjemność porozmawiania z tym gościem sam na sam. Ale potem żałowałam, że odszedł. Jednak bywają rozmowy najzupełniej niewinne, przy których nie lubię mieć świadków. Myślę, że nasza rozmowa była niewinna, choć prawdę mówiąc, sama już nie wiem, co o tym myśleć. Kiedy powiedział mi tak z wysoka, że mój zachwyt dla pawi jest dla niego oczywisty (bóstwa maski!), czułam, jak we mnie wstępują te moje demony. – Pan mnie zawiódł, rzekłam – sądziłam, że bez wstępów przypisze mi pan kompleks Ledy. (Patrzyłam za odchodzącym Nemo.) – Nie lubi pani psychoanalizy, spytał uprzejmie. Uwielbiam wprost takie uprzejme tony u mężczyzn, kiedy kobieta chce powiedzieć coś po swojemu. Wiedziałam, że mnie poniesie za chwilę, ale pohamowała mnie myśl, że Nemo może powrócić.. przy Nemo nie potrafię być wulgarna. – Nie, powiedziałam. – Ponieważ odebrała niewinność grzechom powszednim. Co innego grzeszyć bezgrzesznie, a co innego nadświadomie doszukiwać się za podszewką gestu lub myśli obecności jakiejś no – Żaby, podpowiedział. – Niech będzie żaby, zgodziłam się, choć nie mam nic przeciw żabom, nawet hodowałam jedną w naszej studni. Pan wie, rzekłam, myślę, że psychoanaliza wyrosła i bazuje na zachwianym zaufaniu partnerów.. że ta pogoń, za zmianą czegoś na to samo, bo w końcu to jest to samo! – Chce pani powiedzieć, że miłość lub – jak powiadają Francuzi – „robienie miłości” jest zawsze takie samo i że sposoby kochania powtarzają się.. ależ łaskawa pani, to prawie rewolucja! – Och, pan się śmieje, ale czy, najogólniej biorąc, nie jest właśnie tak? Musi mi pan jednak przyznać rację, że ludzie niczego tak nie potrzebują, jak wzajemnego zaufania, współlojalności. Człowiek samotny... czymże jest? Liściem osiki, którym wiatr targa? Chciałam powiedzieć jeszcze: „jest nas tu bardzo mało, niewielu; jest nas zaledwie dwoje, lecz to wystarcza, żeby zaistniał świat... dotknij mnie; w złączeniu naszych rąk czuję zarys kuli”, ale nie powiedziałam tego; zawstydziłam się. Natomiast zawołałam – przecież nie wierzy pan, że głównym motorem życia jest libido, choć właśnie libido pełni w nim także istotną funkcję. Ale człowiek poza tym – – Głównym motorem życia jest zawiść, powiedział zupełnie nieoczekiwanie, nie przestając patrzeć na ptaki, na które patrzyłam także i – o, Boże – jak bardzo chciałam mieć kogoś, komu mogłabym wreszcie zacząć być wierna tej wiosny i od tej wiosny w górę, bo czyż nie jest tak, że 23 miłość jest, zanim jest, zanim się kogoś pokocha? Kochałam tego, na którego przyjście wszystko już było we mnie przygotowane, i nie kochałam jeszcze, ponieważ go nie było; tego ranka żyłam swoją miłością do nikogo, miłością do miłości. – Nie nienawiść, tylko właśnie zawiść; i nie miłość, niestety, mówił Szymon (zupełnie jak Nemo!). – Nienawiść, widzi pani, rozdziela świat barwą czarno-białą; zawiść nie ma koloru, jest szara, zamazuje kontury granic i podziałów; wdziera się między przyjaźń i mieszka w przyjaźni; między kochanków – i mieszka w miłości; między rodziców czy rodzeństwo – i włada pokrewieństwem. Zawiść łączy ludzi wszystkich grup i wszystkich szczebli, jątrzy ich, ściera ze sobą w bezustannej rywalizacji.. ale przerwałem pani; i pawiom. Zapaliliśmy papierosa, pawie uspokoiły się na moment; zastygły w pozach. – Tak, brak zaufania z powodu wiarołomności, podjęłam po chwili. – Człowiek, który nie wykocha się z poczuciem pewnego rodzaju bezpieczeństwa uczuć, staje się rozdrażniony i podejrzliwy; to człowiek chory, znów pomyślałam o Nemo, ale jego historia jest wyjątkowa: wyrzekł się kobiet, bo – jak powiada – nie wie, która z nich jest jego matką, a która siostrą; skutki wojny. Wychował się za szafą w obcym domu, gdzie podobno ukryła go matka. Wynikałoby z tego, że jest Żydem albo Cyganem, choć na dobrą sprawę może być każdym. Dziewczynka, z którą potem znalazł się niespodziewanie w lesie, zgubiła go. Potem dowiedział się, że okoliczne wsie zostały spalone, a ludzie zabici. (Czy to aby nie działo się w Polsce?) Stary chłop, który go znalazł, ukrywał go jeszcze przez blisko rok w piwnicy, potem zabrały go jakieś panie.. nie znał swojego imienia, żadnych śladów. Już po wojnie wychowywał się w domach dziecka. A kiedy dorósł na tyle, że zrozumiał swe położenie, odrzucił nadane sobie imię; mówi o sobie: Nikt, Nic. – To człowiek chory, ciągnęłam. – Taki nie dostrzeże piękna w greckiej czy rzymskiej kolumnie, dla niego wszelkie formy wydłużone będą nosiły znamię falliczne; komin, słup telegraficzny, długopis, parasolka znaczą tu tyle samo co kolumna: zna pan to? No właśnie. Taki nie pozostawi bez podejrzeń miłości dziecka do rodziców i vice versa, ani rodzeństwa między sobą; takiemu przyjaźń dwu dziewczyn wyda się równie śliska, jak dwu chłopaków, taki, gdy wprowadzisz w dom kota, posądzi cię o sodomię, gdy upodobasz ptaka, obarczy cię kompleksem Ledy – – Ach, więc to wszystko o mnie! zawołał Szymon wesoło, wspomniawszy widać na początek naszej rozmowy. Ale nie dopuściłam go do głosu. Nigdy jeszcze nie rozmawiałam w ten sposób z mężczyzną, wyjąwszy jeden raz tę przykrą rozmowę z Nemo, kiedy wyznał mi, że unika kobiet w obawie przed popełnieniem kazirodztwa. Wierzy w jakieś znamię wiadome tylko matce lub siostrze, po którym go odnajdą, rozpoznają i raz na zawsze uwolnią od lęku przed winą. Dlatego pilnie czyta wszelkie komunikaty Czerwonego Krzyża i zamieszcza tam swoje zdjęcia łudząc się, że jest podobny do kogoś z tej rodziny, o której sam niczego nie wie. Właściwie wszelkie obsesje erotyczne budzą we mnie wstręt, nawet jeśli są tak tragiczne, jak ta. Jednak Nemo jest... och, jaki wzruszająco niewinny.. i piękny. Powiedziałam mu, że co do mnie, może być zupełnie spokojny, na jego matkę jestem za młoda, także wiem z pewnością, że nigdy nie miałam brata.. w mojej rodzinie za oceanem nikt nie zginął podczas tamtej wojny ani się nie zgubił, jednak mimo to – – Więc to wszystko o mnie! zawołał Szymon. Powiedziałam mu wtedy, że świat w wydaniu tych panów opętany jest przez Wielką Pupę. Intelektualne wymoczki z wypiekami na twarzy sczytują przez szkła powiększające napisy w miejskich szaletach albo dorysowują w muzeach świętym dziewicom cipę, bo nawet galerie malarstwa przeglądają pod kątem tejże Pupy, którą próbują oswoić śmiałymi rozważaniami w salonie, żeby uwolnić się od tej zmory, jaką w miejsce poczciwych duchów wprowadził w najwyższe kręgi towarzyskie racjonalistyczny dwudziesty wiek; wiek psychologii głębi. Ale to są pomysły, które chłopi z mego kraju roztrząsali przy grabieniu siana sto razy dosadniej już od tysiącleci; z równym lub lepszym rezultatem. 24 Mówiłam w ten sposób długo, zacietrzewiając się niepotrzebnie, bo tak – prawdę mówiąc – wcale mnie nie obchodzi, czy ktoś sobie co wydłubie lub dorysuje na ścianie, czy nie. Jednego chciałam prawdziwie: żeby ten, który ma przyjść do mnie, już przybył, żebym nabrała pewności co do jego oczu, włosów, rąk (podobają mi się takie, jak u Nemo), czułam w sobie to szczególne wezbranie krwi, jak kiedy przez dukty moich żył przegalopowywał na czerwonym koniu tamten chłopak ze snu, powiedzmy, że ze snu, skoro dalej zostałam bez pary.. a jednak czułam się jak młoda narzeczona i, ach, dlaczego – myślałam – ty nie widzisz mnie piękniejącej od czekania na ciebie, czemu jeszcze szukamy się i nie możemy trafić na siebie w takiej właśnie chwili, kiedy pawie tańczą swoją miłość i glicynie pachną tak słodko, tak słodko, i moje piersi – i te piersi jak stożki wulkanu – wydyma od środka nie znany mi poryw, żywioł, nad którym już ledwo, ledwo mam władzę, tak myślałam siedząc koło Szymona, który nie obszedł mnie w ten specjalny sposób.. ale, ach, podejrzewam, że nie jestem monogamiczna – Zresztą nie umiem być sama w swoim czekaniu na miłość.. niech widzą mnie oczy mężczyzny, niech podziwiają mnie trzecie źrenice, niech obniżony timbre piątego głosu zaświadczy, że godna jestem miłości tego, na kogo czekam. Jednak Szymon nie wrócił tu, żeby mnie szukać. Nemo twierdzi, że zna go z widzenia i ze słyszenia, wyraźnie zależy mu na tym, żeby go poznać. Spotkałam Nemo w miejscu, gdzie przyszłam szukać Szymona.. jaki to omen? – Powinieneś pójść w ostatnią niedzielę miesiąca do Museo Vaticano, w ten dzień wszyscy tam się schodzą pod pretekstem, że wejście jest bezpłatne, powiedziałam. – Albo na darmowy koncert do Santa Maria d’Ara Coeli. Tu wszyscy lubią pozować na ubóstwo połączone z ubóstwianiem sztuki, dlatego spotkasz tam wszystkich w pełnej gali. – Nie wybierzesz się ze mną? spytał, ale wyczułam, że nie chce, żebym mu tym razem towarzyszyła. – Nie znam nikogo takiego, z kim koniecznie chciałabym się spotkać, rzekłam. Spojrzał na mnie w zamyśleniu swoimi brunatnymi oczami, które niekiedy stają się zupełnie, zielone, był smutny, jak zwykle, a także trochę rozmarzony, białe akacje pachniały intensywnie, zaborczo, powiedział: – ciemność od zapachu taje, i rzeczywiście robiło się aż widno od zapachu tych kwiatów, kiedy siedzieliśmy wieczorem na ławce w ogrodzie wówczas, także i teraz tu, i znów poczułam, że dokonuje się bezgłośnie ta tajemnicza transfuzja rozmagnetyzowanego ciepła czy prądu od mego łokcia w jego łokieć, z mego ramienia w jego ramię, z uda w udo, choć wcale nie dotykaliśmy się i nie musimy się dotykać ani patrzeć na siebie, ani mówić o tym, kiedy to jest.. i czuję słodką leniwość jak po zastrzyku w czasie choroby i jak wtedy zdaje mi się, że to za oknem poruszają się drzewa, że to za oknem tańczy ptak widziany przez białą firankę z weneckiej koronki., przez ogon pawia.. i boję się poruszyć, żeby nie potrącić przykrych wspomnień Nemo, które go odgradzają ode mnie, i czekam, jak to już raz kiedyś było z wiewiórką, która wreszcie wspięła się do moich rąk z orzechami, drażniąc puszystością swojej kity to miejsce, skąd pulsująca szyja wystrzela w górę – A wtedy Nemo wstał nagle i odszedł właściwie bez pożegnania.. nie będę go szukać, nikogo nie będę już szukać, niech wszyscy zostawią mnie w spokoju, niech sobie wreszcie stąd pójdą! 25 CZY TO ON, TEN SAM 26 „Czy to on, ten sam?” Dawna refleksja wypłynęła nieoczekiwanie na samą powierzchnię myśli i Szymon zdumiał się. Sądził, że ma już to poza sobą. Zerknął na Filipa z zaciekawieniem i jakby na nowo; czy to on, ten sam, z którym kiedyś.. a jednak co za niesympatyczny zrobił się z niego facet. – Tędy, powiedział do Filipa skręcając w via Sistina. Słońce pełzało po gzymsach, kosze kwietne zawieszone nad ulicą sączyły delikatny zapach; dzień zapowiadał się upalnie. – Nawet nie zapytał, jak się tutaj urządziłem, pomyślał Szymon. – O nic właściwie nie zapytał; jego całogodzinny monolog był – jak zwykle – deklinowaniem zaimków: ja, mnie, mi, o mnie, ze mną, moje, o moich; jakbym nie wiedział, że musiał niebo i ziemię poruszyć, żeby dopiąć swego. – Widywano cię tu w towarzystwie naszego słodkiego pedzia, rzucił od niechcenia Filip. – Czyżby? A którego mianowicie? Jakaś wycieczka wracająca w luźnym ordynku z Hiszpańskich Schodów rozdzieliła ich na chwilę. – Chcą mnie tu, widzę, ubrać w coś, przypiąć jakieś łatki, pomyślał Szymon. – Ale żeby Filip wdawał się w takie.. Filip? Czy to on, ten sam – – Mam na myśli tak zwanego Nemo – – Ach, ten archanioł ze skrzydłami w futerale, zaśmiał się Szymon, ale Filip z niezmąconą powagą ciągnął – no właśnie, jakże się tu miewa nasz uroczy cwaniaczek; czy już zrobił furorę na uerotycznieniu doznań wojennych? Filip przystanął na skrawku chodnika, żeby przepuścić idących, żeby spod oka zerknąć wprost na Szymona, a także, żeby zaczekać na wlokących się z tyłu Sabinę z Michałem. – Nie bój się, nie zginą, mruknął Szymon oglądając się niechętnie na znajomych Filipa. – Nie lubię, psiakrew, szantażów moralnych, ciągnął Filip. – Nie lubię, kiedy ktoś zmusza mnie do spojrzenia na drugą wojnę światową przez pryzmat własnej pyty. – Ostrzyc i do łopaty, burknął Szymon zły teraz i na Filipa, i na Nemo, i na tamtych dwoje z tyłu. Czuł, że jego ranek tak pięknie rozpoczęty usmażoną przez Alberta wątróbką, a przede wszystkim rozpoczęty nadziejami, jakie mu czynił Manieczek co do sprzedaży obrazu, że ten ranek, w który dane mu było wstąpić po koszmarnym śnie prosto w jasność słońca i zniewalającą leniwość wynikłą z poczucia pełnej swobody, zakończył się oto z chwilą przypadkowego spotkania w Palazzo Barberini Filipa i jego trzódki. – Jak gdybym wcale nie wyjeżdżał, jak gdyby nic istotnego nie zaszło w moim życiu, ot, budzę się, wychodzę z domu tu czy kilka tysięcy kilometrów stąd i oto spotykam go, jest; jesteś, „stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój”; jest ten niby-przyjaciel dziś, a kiedyś najbliższy.. czy to na pewno on, ten sam, z którym – Jakże się musiał naubiegać, napocić, nakłaniać, żeby teraz kroczyć tędy tak puf-puf przez Wieczne Miasto; puf-puf, z racji odczyciku zorganizowanego mu w bocznej salce.. ale z afiszem! puf-puf. Niebo i ziemię poruszył dla tej chwili puf-puf; jakbym nie wiedział, że to zakon, obojętnie który, podstawił mu tę szkapę, przemienioną zaraz w najokazalszego konia; ponieważ on sam dosiadł go osobiście; syn pierworodny; puf-puf – – Miałeś szczęście z tym tu przyjazdem, przyznał Filip na samym wstępie tonem tak protekcjonalnym, jak gdyby rzekł: trafiło się ślepej kurze ziarnko. – Mniemasz? Szymon sam się zdziwił, że wyszło to aż tak wyzywająco. – To pewno ten puklerz, pomyślał – to z tej tarczy „Cyprian wie o tobie” ześlizgują się teraz strzały Filipa. Ach, ten Nemo i jego kretyńskie pomysły! „Dzisiaj bez mitu, bez pewnego rodzaju autokreacji nie sposób zaistnieć w świecie sztuki”, powiada. Szymon przypomniał sobie tamtą chwilę sprzed 27 kilku tygodni, kiedy siedząc na szczycie schodów Ara Coeli dojrzał wspinającego się ku niemu chłopca o słodkiej twarzy; jego długie, faliste włosy miękko odbijały światło, oczy brunatnozielonkawe spoglądały z łagodnym smutkiem; chłopiec zatrzymał się przed nim z jedną nogą wysuniętą półzgięciem na wyższy stopień schodów jakby w przyklęku i Szymon pomyślał, że tak pewnie wyglądał anioł zwiastujący Marii Pannie nowinę, tak w każdym razie bywał malowany; jako pół panna, a pół młodzieniec; ten także; długowłosy, w zwoju peleryny przerzuconej na plecy wyglądał jak uskrzydlony, choć pewnie właściwe skrzydła niósł w owym tajemniczym, długim futerale przyciągającym wzrok; a zatrzymawszy się z głową pochyloną przed Szymonem, uniósł rękę w uroczystym powitaniu i rzekł: – Przynoszę ci pozdrowienie od Cypriana. – Więc on mnie zna, słyszał o mnie? zapytał Szymon w pomieszaniu. – Mam ci powtórzyć jedynie, że wie o tobie; i że będzie o tobie pamiętał. I mam ci powtórzyć, żebyś czuł jego źrenicę spoczywającą na twoim dziele, w którym masz wytrwać; on wie o tobie; to ci powinno wystarczyć. Błądzili potem z Nemo przez palatyńskie ogrody i Szymon z mieszanymi uczuciami słuchał zwierzeń tego chłopca odległego mu o całą epokę kostiumu, maski, o kilka lat, o znaczącą w tej dobie datę urodzenia. – Dzisiaj bez mitu, bez pewnego rodzaju autokreacji, powiedział w jakiejś chwili Nemo – nie sposób zaistnieć w świecie sztuki. Jedynym, co jeszcze zdolne jest poruszyć apatyczną sytość tłumów, to ekscentryczność; trzeba więc wynaleźć własną ekscentryczność; także – poza dziełem; ekscentryczność niejako osobistą; i potraktować ją jak konia trojańskiego, rozumiesz? Ach, oczywiście, gdybym tę historyjkę o lęku przed kazirodztwem głosił serio, może i byłbym kabotynem czy naiwnym prostaczkiem; tu nie chodzi o to, żeby którymkolwiek z nich być naprawdę, ale żeby zachowywać się tak, j a k g d y b y się którymś z nich było; j a k g d y b y; rozumiesz? Czyli świadomie kreować się na kabotyna, prostaczka czy proroka i nad takim wizerunkiem czuwać i cyzelować go bezustannie, czyli przyjąć pewną pozę, wybrać ją sobie i podporządkować własnym celom – Gdy Filip powtórzył pytanie, Szymon ocknął się z zamyślenia. A tak.. chcesz powiedzieć, że jego rodzice żyją i że to wszystko to po prostu bujda, zapytał machinalnie. – No, tego tak z całą pewnością nie wiem, mruknął Filip. – Ale nie podoba mi się ten typ; co on tu właściwie robi? – Jest modelem; prezentuje ciuszki któregoś z magazynów młodzieżowej mody. – Jakbym zgadł! prychnął Filip i dodał po chwili: – sądzisz więc, że nie jest pędzlem? – Zdumiewasz mnie – cały czas odnosiłem wrażenie, że to ty wiesz na ten temat coś szczególnego. – Jeśli ktoś ubiera się jak małpa i w dodatku stroni od normalnych kobiet – – Kto stroni, wpadł mu w słowa Michał nadciągając z Sabiną. – Kto śmie stronić od kobiet! Spójrzcie tylko na to słodkie stworzenie: czyż nie jest warta, żeby ją choćby tu, choćby na gołej ziemi – – Szkoda, że nie zdradził się pan ze swoją chętką w jakiejś stosowniejszej chwili, kto wie, czy nie dałoby się czegoś – Sabina usiłowała dostroić się do najwyraźniej peszącego ją tonu Michała; wyszło to drętwo, o rany, jaka ona była drętwa. – Oto i schody, powiedział Szymon i zatrzymał się machinalnie na samym ich szczycie. – A co, miałaby pani ochotę, naprawdę chciałaby pani, spytał Michał tubalnym szeptem, myśląc już o czymś innym. Schody, przykryte krzewami azalii, które wystawiano tu właśnie, ścieliły się w dół miękko, wielobarwnie; powietrze przesycone było stężałym zapachem kwiatów. – W tym domu na lewo mieszkali Keats i Shelley, mruknął Szymon. 28 – Spójrzcie na tę tam, koło fontanny, zawołał Michał – tę bym sobie przyrżnął; chcecie, poderwę ją; chcecie zobaczyć? Szymon spostrzegł pewne fizyczne podobieństwo Michała do Nuba; prawdopodobnie polegało ono na kontraście między powagą oczu, a wykrojem ust w kształcie litery „V”, co upodabniało całą jego fizys do maski pierrota. Poza tym ta maleńka główka na wybujałej sylwetce wzorowanej jakby na późniejszych rysunkach Kleego.. lub na rzeźbach Giacomettiego.. albo po prostu na statuetkach etruskich.. albo na jaskiniowym rysunku – Bardziej jednak niż Michał zaintrygowało go nowe wcielenie Sabiny. Stojąc w niemym, radosnym podziwie pośród azalii, przeobrażała się oto ze starszej pani w dziewczynę; jak gdyby obecność tych kwiatów odkwiecała w niej coś zapomnianego i pamiętanego zarazem; lub umianego na pamięć; kiedyś; i jakby ów afrodyzyjski fluid płynący od azaliowych krzewów przydał jej oczom rozmarzonych, figlarnych błysków; i jakby cała jej ukryta aż dotąd postać teraz dopiero wywinęła się z siebie w ponętnym, dziewczęcym przechyle ramion i bioder. – Psiakrew, ależ ona musiała być kiedyś urocza! Szymon z żalem pomyślał o tej jednorazowości chwili, o swoistym odbiciu dawnego powabu, który jedynie ukryta kamera mogłaby może zarejestrować, bo oto Sabina, czując na sobie patrzące oczy, wygasiła znów wewnętrzne światła i – z widocznym zakłopotaniem – zadreptała się na powrót w szarą stateczność. – To właśnie gdzieś tu blisko, pewnie w tej uliczce na wprost jest ta słynna Café Greco, gdzie Goethe, podjął z ożywieniem Filip, lecz Michał zagłuszył go nowym wybuchem śmiechu. – Jak zobaczę zgrabną łydkę, tobym rżał, wyznał i podrzucając nagłym szarpnięciem głowę, błysnął bielą zębów. – Ogier; najwyraźniej chciał być widziany jako ogier; rumak ognisty. Koń trojański? Nie sądzę, nie sądzę, Szymon przysłuchiwał się chwilę, jak teraz i Filip, i Michał droczyli się z Sabiną, która – to się dawało wyczuć – ostatkiem sił starała się być „dzielna”. – Takie zawsze starają się być „dzielne’’, myślał Szymon – ale już w mordę to nie potrafią dać. – Ale bym rżał! powtarzał z machinalnym upodobaniem Michał, myśląc najwyraźniej o czymś zupełnie innym. – Ale bym rżał! Szymon odniósł wrażenie, że jednak nie Sabina znajdowała się w polu uwagi Michała; stanowiła ona jakby zaledwie dymną zasłonę, zza której Michał uważnie, choć ukradkiem obserwował ich obu z Filipem; w każdym razie kilka razy przyłapał na sobie jego badawczy ba, kpiący wzrok. Poza tym przemknęło mu przez myśl, że mogliby tu właśnie, dziś, odnaleźć z Filipem ich dawny, zagubiony język, gdyby nie przypadkowa obecność tej pary intruzów, których Filip – nigdy niesyty poklasku – wręcz uwodził, wręcz zawojowywał wdziękami swego intelektu i sposobu bycia; ten wyrachowany czaruś, o którego przyjaźń Szymon – jak się okazało – był w jakimś stopniu nadal zazdrosny! – Prawda, że to gdzieś tutaj jest ta słynna Café Greco, Filip odruchowo zniżył głos i przysunął się bliżej Szymona. Oślepiający blask słońca odbijał się od murów i wracał w ostry błękit sklepienia. Powietrze wibrowało od żaru i rozpryskującej się nad fontanną wody kołującej między kamieniem i powietrzem. – Popatrz, szepnął Filip – popatrz, i chwycił Szymona za ramię. Stali chwilę w milczeniu, gapiąc się na to miasto, którego mapę zatarli kiedyś doszczętnie chciwymi, chłopięcymi paluchami jeszcze wówczas, gdy nierealność podobnej podróży mogła ich doprowadzić do łez. Szmer wodotrysku, szmer osypujących się tynków, szmer kruszącego się kamienia mieszał się z mdlącym zapachem azalii. I oto spełniła się ta. podróż; ale jak, jak! Szymon spojrzał na Filipa, jak gdyby spodziewał się od niego odpowiedzi na swoje myśli, jednak pierwsze wzruszenie uleciało już z twarzy, na którą spoglądał. Filip drapieżnym, wyszkolonym okiem „zaliczał” teraz pejzaż Wiecznego Miasta, żeby go w korzystnej chwili efektownie sprzedać. 29 – Czy to on, ten sam? Tłumiona nuta kołująca przez pamięć raz jeszcze wypłynęła tego dnia na powierzchnię w śpiewie ptaka, gdy wspinali się ocienioną aleją na Monte Pincio; czy to ten sam, z którym spoglądaliśmy razem kiedyś w odległe gwiazdy i przyciszonym głosem przelewaliśmy ten sam niepokój i tę samą tęsknotę z serca do serca, kiedy rzeka pluskała w mroku o nadbrzeżne sitowie i nocny ptak zagadywał nas natarczywie o coś w języku zupełnie nam nie znanym, a księżyc przelewał się, przewalał jaskrawo nad naszą zmurszałą łódką tak płytko i głęboko zarazem, że traciliśmy dech od tego przenikania się odległości z pobliżem.. czy to on, ten sam, z którym błądziliśmy uliczkami miasta, urzeczeni głosem drozda, który zdawał się zbiec tu ze wszystkich anglosaskich wierszy i, towarzysząc nam, nie dozwalał się rozstać z jasną chwilą dnia, w której spotkaliśmy się pełni gwałtownej potrzeby podzielenia się ze sobą wszystkim, co było w nas najpiękniejszego, czy to ten sam – Teraz Filip z Michałem wysunęli się do przodu, żeby z jeszcze innego punktu obserwacyjnego ogarnąć stąd panoramę miasta i wsparci o balustradę, gwarzyli śmiejąc się hałaśliwie raz po raz, podczas gdy Szymon krocząc w milczeniu obok milczącej Sabiny rozważał niedawny nawrót chwili sprzed lat, gdy po okrzyku Filipa: „patrz!” zobaczył nie realny kształt miasta, nie spadek biegnących w dół stopni, tylko tę przybrudzoną plamkę na niegdysiejszej, wystrzępionej mapce Rzymu, zatartą błądzącymi po niej paluchami ich obu dawnych: zatartą dokładnie w tym miejscu, na którym teraz właśnie stali, nie ci sami już, rozmijający się w punkcie, w którym spodziewali się spotkać wtedy, gdy jeszcze wyobrażali sobie te schody, gdy zdolni byli je sobie wyobrażać jako coś prowadzącego wzwyż, w nieustające wstępowanie; kiedy wreszcie stawały się one dla nich symbolem pierwszego stopnia wtajemniczenia w ściganiu z tym, co niemożliwe (bo i do tego urastać potrafiły w ich marzeniu tam, wówczas, gdy jeszcze pełni byli dla siebie słów bez cła –) ..I byliśmy jak owe fontanny pulsujące światłem, i dozwalaliśmy rozpryskiwać się myślom w rozrzutnych słowach i ginąć w powietrzu od nowo wezbranych, a teraz – Nagle Szymonowi wydało się znamienne, że dzisiaj wkroczyli na te schody właśnie od strony ich szczytu i że zamiast wspinać się, zstępowali nimi w dół; i przeniknęło go uczucie żalu. – Czy to możliwe, że jeszcze tęsknię do mych lat dziewczęcych? powiedziała Sabina wytrącając go z zamyślenia. Spojrzał na siedzącą obok niego na ławce: – pani mówiła coś? Zaśmiała się. – Znów kukułcze jajo z myśli przodków, powiedziała. – Jest coś niesamowitego w tym, że kiedy chcę coś wyrazić, jakiś stan uczuć, które przepełniają mnie w danej chwili, wtedy moją własną myśl przestrzeliwuje przekątnie myśl cudza i ta właśnie pozostaje na placu boju; ale czy warto wyrażać to inaczej niż właśnie tak: ..i tęsknię i pragnę.. przez mój smutek.. spaliłeś mnie.. tobie ja białą kozę.. odmawiasz.. podstępnie.. poszłabym.. już stare ciało.. obejmuje.. ulatuje spragnionym.. podziwu godne.. schwytana.. zaśpiewaj nam.. najbardziej.. będzie to dla mnie.. odbicie światła.. piękna twarz.. zabarwiona.. przypomnijcie, gdy będziecie stare.. naszą młodość.. byłyśmy.. przecież piękne.. teraz gdy odjeżdżacie.. nie wiem, co począć, jestem w rozterce.. wiem, że nie dotknę nieba ramionami.. wspomną mnie kiedyś ci, co przyjdą po mnie.. o wiele bielsza niż jajo.. czy to możliwe, że jeszcze tęsknię do mych lat dziewczęcych – Roześmiała się widząc jego zmieszanie. – To nie jest „strumień świadomości”, to nie luźny monolog wewnętrzny! zawołała. – Nie poznał pan? Przecież to Safona; z ocalałych fragmentów; teraz tkwię w tym po uszy; w czasie przeszłym, zastygłym; i rozkruszającym się; a jest coś porywającego, prawda? w tym odbiciu rzeczy minionych w nas; kiedy słowa sprzed wieków są aż tak prężne, że.. czy nie odbiera pan wrażenia, że wszystko, co w dziedzinie myśli, w akcie twórczym zdarzyło się na przestrzeni wieków, wszczyna się każdorazowo w nas żyjących teraz i zagarnia w swój bieg owo teraz, żeby obszerniej powtórzyć się dalej i dalej – 30 Szymon powiedział czy też powtórzył zdanie wygłoszone kiedyś bodajże przez Izę, że odległość między Safoną a – dajmy na to – Emily Dickinson jest prawdopodobnie o wiele mniejsza niż ta między Dickinson a nami. Wyjaśnił, że najogólniej mówiąc, ma na myśli rozbicie ładu między ziemią a niebem, którego jesteśmy świadkami; to oczywiste, że upraszcza; jednak rozpad podstawowych wartości lub ich zachwianie czy tylko przemieszczanie się, słowem, cały ten współczesny galimatias jest, wbrew kuszącym analogiom, po prostu nieprzymierzalny i nie przystający w swej istocie do żadnej z epok poprzedzających rewolucję techniczną.. chyba że świadomie poluje się na ornamenty dla nich samych. Ale czy ktoś nie powiedział już, że maniera wyjaławia z namiętności? Sabina wtrąciła z przebiegłym uśmiechem, że ilekroć słyszy o śmierci wartości, przypomina jej się pewien napis na murze któregoś uniwersytetu, namalowany w czasie niedawnych zamieszek przez studentów: Bóg umarł Nietzsche umarł (Nietzsche) (Bóg) Ta uwaga zmusiła Szymona do uściślenia swego stanowiska. Zgodził się, że formuła o śmierci wszelkich wartości nie posuwa naszej samowiedzy naprzód, poza tym nie chodzi o powtarzanie modnych formuł, tylko o przezwyciężanie tego wewnętrznego stanu bezwładu, w który zapada dziś człowiek podprowadzony do krawędzi poznania przez rozwój zarówno nauk ścisłych, jak i filozofii i sztuki, jednakże – wyznał – nie jest jeszcze gotów do podejmowania dyskusji na ten temat. Wygłaszając poprzednią dygresję przy okazji Safony, chciał jedynie powiedzieć, że język dawnych epok może być wdzięcznym ornamentem naszego czasu, jednak nie może już tego czasu ani wyrazić, ani udźwignąć, zatem – jego zdaniem – wszelkie pastisze, inkrustacje i tak dalej schodzą w gruncie rzeczy do roli kunsztownego ozdóbkarstwa, którym można się bawić, ale którym nie sposób nasycić dzisiejszych głodów; w każdym razie nie można na tym tylko poprzestać. Ponieważ Sabina upierała się jednak przy snuciu porównań, do czego – jak wyznała – skłaniały ją jej studia porównawcze nad antykiem i epokami nawiązującymi do antyku, Szymon gotował się do swego popisowego numeru: miał zamiar mianowicie wyprowadzić niektóre kierunki współczesnego malarstwa z rozwinięcia pewnych drugo- lub nawet trzecioplanowych elementów ornamentacyjnych dawnych arcydzieł i miał zacząć od owej zgeometryzowanej łydki sumeryjskiego Geniusza – wyrytej w alabastrze blisko trzy tysiące lat temu. Sabina jednak czuła się pewniej na gruncie literatury. – Czy zgodzi się pan ze mną, spytała – że na przykład ów lansowany dzisiaj przez dramaturgów przerost i autonomia didaskaliów nad tekstem właściwym to nic innego, jak powtórzenie dramaturgicznych zabiegów z końca szesnastego wieku, kiedy intermezzo zepchnęło tekst właściwej komedii do roli podrzędnej; i kiedy ta komedia stała się wręcz dodatkiem lub pretekstem do jego zaprezentowania? Mówili o współczesnym przerafinowaniu form, o ich zamierzonej sztuczności, o licytowaniu się w zadziwianiu tak gawiedzi, jak i znawców samą niezwykłością pomysłów, które – znowu dzięki rozwojowi techniki! – dają się dziś zrealizować na szerszą skalę, niż było to kiedykolwiek możliwe. – Cała ta sztuka ekologiczna, zaczął Szymon i spojrzał odruchowo na świetlistomleczny flores wyrysowany na niebie przez odrzutowy samolot. – Niech pan nie zapomina o osobliwym Gaju w Bomarzo, zauważyła Sabina z uśmiechem. – Lub, pomijając już całe kuglarstwo spektaklowe tego rodzaju ogrodów, czy dzisiejszy happening nie jest nieprawnym (bo nie powołującym się na to oczywiste ojcostwo!) dziecięciem owych aranżowanych tam dyngusowych niespodzianek? Zresztą; gdyby wejrzało się wnikliwiej w te kwestie, można by też wyprowadzić, nieprawdaż, z nie tak znów odległej przeszłości całe to upodobanie do zniekształceń formy i podstawiania w miejsce zachwytu odrazy, ale odrazy w 31 funkcji zachwytu! Powtarzamy więc zabawy przodków, choć aranżerzy tych osobliwych dreszczyków za boga nie chcą się do tego przyznać; oni wolą cichcem zagrabić nie tyle wykwit, co przekwit pewnych kultur i wmówić nam, że są to prawowite i niepodzielnie ich własne odkrycia wysnute w głębokiej zadumie z „zodiaku prywatnej wyobraźni”.. ale w końcu jest to blask zapożyczony; być może, ostatni odblask dawniejszego blasku, jego narzuta miłościwie zaciągnięta na powierzchnię nowych zjawisk, które nie dorosły jeszcze, czy nie dojrzały, do właściwego im kształtu, więc z konieczności zajmują opuszczone gniazda czy skorupy ślimacze, by ukryć w nich swój bezkształt.. i tak oto czyni się cnotę z braku. Szymon w trakcie całej tej rozmowy machinalnie studiował twarz Sabiny, która – w miarę ożywiania się – ładniała w ten szczególny, dziewczęcy sposób. Siwe włosy z platynowym odcieniem, gładko sczesane na tył głowy w niedbały koczek harmonizowały z szarzyzną oczu nakrapianych jakby żółtymi cętkami. Spostrzegł, że miała zmysłowe, młode wargi i może odrobinę za długi nos; także jej oczy były osadzone zbyt blisko siebie i może zbyt głęboko, a brwi zdawały się jakby nadto szerokie, o nadto diabolicznym wykroju, w sumie jednak te właśnie nieregularności czyniły jej twarz interesującą. I, być może, rodzaj oświetlenia, w jakim znajdowała się w tej chwili, a także doskonale dobrany do kolorytu głowy kolor sukni niebieskawo-popielatocytrynowej znów skłoniły go do myślenia o portrecie, którego jednak nie byłby w stanie namalować. Zgubił owo pchnięcie, które skłoniło oto Sabinę do nieoczekiwanego przeskoku w przypomnienie jakiejś alei róż, którą błąkała się pewnego czerwcowego południa przepełniona jeszcze powidokiem płócien starych mistrzów oglądanych w Zwingerze.. zwłaszcza Madonna van Eycka.. taki maciupki tryptyk; zna pan? Cranach, rzecz jasna, Dürer, Holbein.. tak, w Dreźnie; tak, celowo pominęła te cudowne Rembrandty.. wymienienie pewnych nazwisk już ją zawstydza; więc, powiedzmy, van Eyck.. Otóż po wyjściu z galerii przemierzyła most na Elbie wzburzona od zastygłych wieków przedzierających się na powierzchnię intensywnością barw i majestatem, hieratycznością wizji umniejszających każde „jest” o „już było”, aż nad łukami przęseł sąsiednich mostów spostrzegła łagodne stożki wzgórz, które, gdy zaczęła iść ku nim, zeszły poniżej tych mostów, modelując z ich łuków jakby ramę dla własnego wyrazu, który przecież nie potrzebował ramy.. a potem znalazła się nieoczekiwanie w tej alei róż; nieruchome powietrze zdawało się być stężałe od ich zapachu; wszystkie pąki były rozwinięte i otwarte szeroko na światło. Otóż kiedy mijała kolejne krzewy, płatki kwiatów rozsypywały się za nią bezgłośnie, potrącone podmuchem ruchu jej idącej; osuwały się zawsze za, nigdy przed nią; za; i sypko zaznaczały tymi osuwającymi się płatkami szlak jej wędrówki bezgłośnie, choć w krzyczących, pąsowych barwach. Więc wtedy, porównując swoje wzruszenie wyniesione z obcowania ze sztuką ze wzruszeniem wyniesionym z obcowania z cyklicznie mijalnym pięknem lata, gdy spoglądała na pyszne, dojrzałe, w pełni swego rozkwitu pąki, w których każdy płatek posiadał jakby autonomiczną barwę i woń niezależną od spójności ani wewnątrz samej korony, ani niezależną, zdawałoby się, od związku tej korony z łodygą czy korzeniem, wówczas właśnie pomyślała – Urwała na widok zbliżającego się Michała z Filipem. – To było, dla mnie przynajmniej, interesujące przeżycie, Filip ciągnął rozpoczętą wcześniej myśl. Ustawił się naprzeciw siedzących i było widoczne, że zbiera się do dłuższej wypowiedzi. Nie na darmo przyjechał tu z naukowym referatem. Do którego przygotował się starannie. Jak zwykle. Nie dbając o to, czy nie zagłusza przypadkiem wypowiedzi kogoś drugiego. Jak zwykle. Szymon jednak puścił mimo uszu cały ten wykład o pluriwalentnych symbolach w sztuce włoskiego manieryzmu jako nie przeznaczony dla jego uszu. Choć trochę także dlatego, że teraz już był przeznaczony i dla niego. Czuł, że Filip swoim zwyczajem bada kątem oka wrażenie, jakie wywiera na Szymonie jego odcinkowa erudycja; ale też, że oczekuje oznak aprobaty; której 32 Szymon postanowił odmówić mu; z wielu powodów; między innymi dzisiaj z powodu dykteryjek dnia; którymi raczył go obficie; odkładając zasadnicze rozmowy dla typów; w rodzaju Michała; powiedzmy, że właśnie dlatego. – To, co wyróżnia na przykład symbol jednorożca, to jego wieloznaczność, ciągnął Filip łypiąc co chwilę na Szymona. – Symbol opętania, ironii, sarkazmu, poezji, błazeństwa, astronomii, a w Persji – symbol księżyca. – Gadaj zdrów, ten twój Michał to słuchacz w sam raz dla ciebie; mnie już ukontentowałeś gadką o pedziu. Szymonowi odbiło się poranną wątróbką zjedzoną zbyt zachłannie. Oparł się wygodnie o ławkę, słońce grzało go prosto w twarz rozleniwiającym blaskiem. Skręcony pień drzewa, o który mimowolnie zahaczył wzrokiem, ułożył się w kształt litery „S”; nawet linie kory zbiegły się w tym kształcie, który raz już kiedyś zafascynował go w spiralnej strukturze melodii niektórych muzycznych utworów z okresu baroku. Ale teraz było to „S” świeżo zdjęte z kilku oglądanych tu rzeźb. „S” ewokujące syk węża lub syk płomienia; „S” jako wąż i płomień zarazem jednako pełzający ku górze, ku szczytowi piramidy wężo-płomiennej; „S” jako serpentyna; „S”.. Sabina? Ach, to w związku z Giovannim da Bologna – Furkoczący głos Filipa irytował go coraz bardziej. – W porządku, powiedział Nemo, gdy błądząc po ogrodach palatyńskich mieszali rozmowy o sztuce z rozmowami o życiu. – W porządku, ale w którym momencie kończy się właściwa delikatność uczuć, a zaczyna chamstwo? Powiedział to poruszony uwagą Szymona, że być może, jego przyjaciel, kompozytor, o którym była mowa, lubi go po prostu dla niego samego, a nie z powodu jego wierszy; albo że pomija jego utwory przez delikatność uczuć, z lęku przed wdzieraniem się w jego intymny świat. – Nie, to nie jest tak, przerwał Nemo gwałtownie. – Jeśli ktoś, z kim prowadzę długie rozmowy o jego kompozycjach, ma mi do zakomunikowania na mój temat zaledwie tyle, że noszę świetnie skrojoną kamizelkę – – Magiczno-erotyczna alegoria, Filip wyraźnie rozkręcał się w miarę mówienia. Przypominał teraz koguta w porze godowej; roztaczał z furkotem barwny ogon swego intelektu; ogon pawia; puszył się; przez wargi przesmykiwał mu uśmieszek samozadowolenia; był przygotowany; on był; jakże świetnie on; furkotał jakże; on; jakże świetnie. – Z powodu pychy. (To Nemo przyjął komentowanie głosu Filipa.) Wiesz, co to jest? Zwyczajny najzwyczajniejszy egocentryzm; to właśnie stąd te moje kamizelki, a jego symfonie; woli mi schlebić w tym wszystkim, w czym nie jestem prawdziwie sobą, żeby – już bez wyrzucików sumienia – przemilczeć mnie w mojej najgłębszej istocie; domagając się zarazem ode mnie czegoś przeciwnego. No właśnie, dobrze to nazwałeś: wymuszenie pierwszeństwa; właśnie tak. Michał rysował na piasku esy-floresy i poziewywał dyskretnie, natomiast Sabina słuchała wykładu z przechyloną głową, jak uczennica. – Już u Leonarda traci swój teologiczny kontur, furkotał Filip. Był świetnie; był; on świetnie był; furkotał. Szymon obrzucił Sabinę znów niechętnym spojrzeniem. (To zasłuchanie, ta przechylona głowa!) Znowu czknął. Nieoczekiwanie rozbawiło go przypomnienie Alberta przygotowującego w popłochu i ukradkiem całe to ich śniadanie, które mogło zakończyć się wielką awanturą starego, gdyby Manieczek (Nasz-Dzielny-Strateg) nie zdołał go jakoś zagadać w odległym kącie pensjonatu. Zresztą stary i tak coś zwęszył, był potem wściekły. Najzabawniejszy w tym wszystkim był jednak Alberto-Prawdziwie-Przestraszony; – wachluj! syczał nerwowo do Szymona, rzucając na wrzącą oliwę plastry wątroby i cebuli; – wachluj dym do okna, naglił przerzucając wątrobę na talerz; – wachluj! gdy spiesznie szorował garnki. 33 – Mam nadzieję, że Manieczek znalazł jakiś stosowny temat do zagadania starego, rzekł Szymon – inaczej ten wywali nas stąd na zbity pysk; o ile pamiętam, gotowanie w kuchni czegokolwiek poza herbatą jest tu surowo wzbronione. – „Ach, zapewne zgodzi się pan ze mną, że bitwy w ogóle, a szczególnie ta właśnie, pod Monte Cassino – ”, zaćwierkał Alberto naśladując po mistrzowsku głos Manieczka, ale zaraz warknął: – wachluj! jeszcze czuje się swąd! I myk, z talerzami do pokoju, myk, z termosem kawy, myk, i – wachluj! Szymon, wywijając ścierką, drugą ręką zgarnął obierzyny w torbę i upchał ją w zanadrze. Teraz obaj: szast-prast, wrzucali w kieszenie swoje pieprze i sole: szast-prast, garnki pod kranem; szast-prast; szast-prast – – Rany, powiedział Szymon – już prawie zapomniałem, że jestem mięsożerny. W głębi stuknęły drzwi. – Oho, signora Anita znów gości przyjmuje, zaćwierkał Manieczek-Nasz- Dzielny-Strateg. – Akurat signora Anita, akurat signora Anita, rozgderał się stary. Ale już było po wszystkim. – Niech pieprzona wątróbka wpada do pieprzonego dzióbka!, zawiwatował Alberto i z kelnerskim dygiem podał im talerze. – Rzekłbym, przepieprzona, odchrząknął Manieczek, chuchnął w powietrze, siorbnął łyk kawy i znów dziobnął wątróbkę ostrożnie, odchuchując po każdym kęsie w powietrze w bezsłownej przyganie. – Wszelako kiedy przez okrągłe tygodnie jada się tu wyłącznie pieprzone makarony, zaczął pojednawczo Szymon, a wtedy Manieczek zawołał – ale, ale, taki jeden znajomy (wiesz, Alberto: Temps!) mówił mi, że może kupiłby coś u pana; tylko że on grosze płaci. – Dosłowne grosze, potwierdził Alberto i spojrzał na Manieczka spode łba. – Kiedy to bardzo proste! zapiał triumfalnie Filip. – Melancholia = kraina księżycowa = witalna słabość; klasyka = siła słoneczna = witalna żywotność. Roześmieli się z czegoś. – Otóż tam właśnie to jest, podjął Filip. – Melancholia męskości, motyw impotencji, jednoznacznie zdeformowane formy.. prawda? I ta korpulentna dama delikatnie dotykająca tego elementu, ta – w zasadzie – anonimowa figura, jakaś – powiedziałbym – beztwarzowa hetera.. to zresztą jest do sprawdzenia! nieoczekiwanie roześmiał się po dawnemu. – W każdej chwili możemy tam pójść, choćby zaraz.. i sprawdzić. Zamyślił się nad dopiero co powiedzianymi słowami, ale spostrzegłszy, że Szymon chce coś do tego dorzucić, ocknął się natychmiast i przechwycił prowadzenie rozmowy. – To, ma się rozumieć, tylko jedna strona zagadnienia, zawołał przekrzykując ich. – Zupełnie innego rodzaju przeżyciem było dla mnie zetknięcie się tu ze sztuką starożytnego Wschodu; walor próżni i przestronnej pustki, oto co tam porusza najgłębiej; powiedziałbym, że w tym malarstwie istnieje wręcz sztuka malowania pustki! Szymon uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją. – Czy powiedziałem coś nie tak? Filip urwał i zaczerwienił się gwałtownie. – W porządku, masz rację, roześmiał się Szymon – mów dalej, a ja sprawdzę, czy dobrze stawiasz kropki. – Istotnie? Filip roześmiał się rozbrajająco; umiał być sympatyczny; bardzo być; umiał on sympatycznie być; rozbrajająco. – Istotnie! Filip był ubawiony, że zdarzyło mu się coś podobnego. – Przypomniałeś mi, że gdzieś czytałem podobne sformułowanie.. no, powiedz, gdzie; sam ciekaw jestem, skąd to znam; bardzo zabawne zdarzenie, prawda? gdy cudza myśl nakłada się na naszą własną – – Kukułcze jajo z myśli przodków, wtrąciła Sabina. 34 – Ależ nie, nawet nie o to chodzi, wiadomo, że jesteśmy ludźmi antologijnymi, ale to mógł przecież napisać ktoś zupełnie współczesny! zakrzyknął Filip niezwykle ubawiony sytuacją, w jakiej się znalazł. Zaglądał Szymonowi w oczy badając, czy Szymon już wie, jak dalece on sam jest ubawiony tym, że cudza myśl tak się czasem nakłada na własną; bawił się, żeby ubawić wszystkich swym ubawieniem; ten sam, co zawsze; sympatyczny, który potrafi rozbrajająco być. I kiedy oni obaj: Szymon i Filip, pochłonięci byli swoją błazeńską, im tylko wiadomą gierką w przyprawianie sobie nawzajem intelektualnych rogów, Michał zaatakował ich znienacka. Jakże on to powiedział? Szymon wlokąc się w skwarze południa w stronę Zatybrza do małej knajpki Maria, próbował odtworzyć w myślach przebieg wydarzeń sprzed chwili, ale złość pomieszana z żalem i – nade wszystko – uczucie wielkiego zmęczenia i wielkiej samotności dominowały jeszcze nad myślą jak wówczas, gdy przyparty do muru, przyznając się im do świadomości swojej klęski jako artysty, usłyszał w sobie ten długo tłumiony, drążący go lament: patrz, patrz, jak zachodzi słońce, jak zachodzi twoja młodość przetrwoniona na jałowe prace w jałowych biurach; patrz, jak zachodzi twoja przyjaźń, jak się zasmuża miłość, jak rozsypują się światła twego życia.. powiedz im, co zobaczyłeś wyraźnie dopiero tu (Opowiadaj: opowia-; -daj; -dam; -dasz; -da!), co zobaczyłeś w tę twoją pierwszą od czasów przedszkolnych wiosnę wolną od przymusowych robót, kiedy pochyliłeś się nad studnią swojego czasu i wejrzałeś w jej mrok – – Pan uległ złudzeniu niezależności, mówił szyderczo Michał. – I nie chce pan wiedzieć, że świat ruszył do natarcia na tę samotną wysepkę, którą pan zechciał się stać. Wysepkę nie uzbrojoną w nic poza zbożną chęcią „bycia sobą”, „pozostania sobą”, jak pan to zabawnie określa; jednakże ta wzbierająca fala, ta lub zaraz następna – – A pan pewnie chciałby mnie wmanewrować w jakiś zakon, co? odciął się Szymon. – Wy przecież na wszystko macie tę samą radę: wepchnąć jednostkę w jakieś – bo ja wiem? – przyzakonne przydupnictwo, jeśli nie wręcz w lożę któregoś z trzynastu możliwych na tym świecie zakonów; i podporządkować regule.. ale to było później, już po tym, kiedy Michał powiedział: – z jakim więc kompasem chcecie przebrnąć dziś do sztuki przez bełkot, w którym się mieści obok siebie legion wymarły z głodu i mini-maxi; but selenonauty odciśnięty na Księżycu, przeszczepy czułych organów ludzkiego ciała i mini-maxi; wizja wstrzykiwanych genów, guzik przy bombie i mini-maxi po stokroć da capo! Skręcił na prawo. Minął opustoszały placyk tętniący jeszcze przed chwilą gwarem handlu. W kurzu walała się przywiędła nać i nadpsute pomarańcze strącone ze straganu i – drażniony leniwym podmuchem – szeleścił skrawek papieru. Domykano z hałasem ostatnie drzwi w ostatnim sklepiku, spuszczano żaluzje i ten bezosobowy, metaliczny szczęk rzeczy pośród zalegającego milczenia w dusznym powietrzu, w pełnej jaskrawości słońca będącego u szczytu dnia, nabierał monstrualnego echa w zderzeniu z pogłosem jego samotnych kroków na rezonansowych płytach z kamieni. – Kompas, kompas, mruczał Szymon wlokąc się przed siebie. – On mi da kompas; on wie! Kroczył teraz bulwarem wzdłuż Tybru, żeby oszczędzić sobie smrodu buchającego z nagrzanych, wąskich uliczek, gdzie swąd smażonych ryb, swąd oliwy przywabiały pod progi domostw stada dzikich kotów, gdzie czeluść sieni ziała kwaśnym odorem kiepskiego wina i rozmemłane kobiety czekały leniwie na-, na – – A w końcu rozmawiamy tu jak inteligentni fryzjerzy na majówce, powiedział Michał, gdy Sabina, wracając do frapującego ją problemu kukułczych jaj z myśli przodków, zachęciła Filipa do wygłoszenia zdania o tym, że zwłaszcza w plastyce tego wieku staje się to widoczne i że nawiązywanie do tradycji uniwersalnych stało się tu wręcz zasadą. – Przecież Klee! wołał Filip z wyraźną ulgą, że oto udało się odbiec w bok od bolącego trzonu tej wszczętej przez Michała 35 rozmowy. – Chociażby Klee; wyciągnięto wnioski ze sztuki Czarnej Afryki i Oceanii, Sumeru i Egiptu, z kręgu śródziemnomorskiego – A wtedy Michał powiedział to o fryzjerach na majówce. U Maria za murami było tłoczno jak zwykle i jak zwykle gwarno, wielojęzycznie, młodo. I Szymon, jak zwykle, był sam w tym tłumie, zanurzał się w blask cudzych rozmów, wtapiał się w barwny korowód wędrujących przez świat młodych artystów czy tych, którzy się chcieli za nich uważać, i – wśród pozujących na ubóstwo on, niekłamanie ubogi – stawał się jednym z nich na prawach tego samego głodu. – Anch’io sono pittore, powtarzał sobie przeciskając się do majaczącego w mroku wolnego miejsca. – Anch’io sono – Małe, może trzyletnie dziecko łażące w wolnym przejściu gapiło się z zaciekawieniem i powagą na siedzących. Żywy portret Maria: pewnie jego córeczka; wyminął ostrożnie maleństwo. Mario, ubrany jak zwykle w biały kitel, uwijał się sprawnie w tym wąskim, mrocznym wnętrzu odkrzykując na zaplecze przyjmowane zamówienia. „Cordiali saluti” z całego świata, „un abbraccio di cuore” na widokówkach rozpiętych na ścianach zagęszczały dodatkowo salę nieobecnymi już biesiadnikami, z małego radia płynęły tony muzyki barokowej, mógł to być – – Pasta al burro! rzucił Szymon wychylając się przez czyjeś ramię – per favore, dodał, zawsze dodawał za późno to „per favore”, bo Mario już był daleko, ale unosząc wysoko tacę z talerzami i dzbanem wina musiał pochwycić w locie drgnieniem granatowej rzęsy to zamówienie, bo „al burro!” odkrzyknął za siebie. – Tak, tak, oszczędzać, napominał Szymona Manieczek Dwa, wewnętrzny podpowiadacz, przemieniony z biegiem czasu z prymusa od zagadnień sztuki w małostkową kutwę, liczykrupę trzęsącego się nad każdym wydanym lirem – zjadłeś już dziś sute śniadanko: z wątróbką! Szymon nalał sobie ze stojącej przed nim karafki szklankę wody, pił ją małymi łyczkami z prawdziwym smakiem i błądząc oczami po sali, wyciszał się w sobie. Wianki cebuli, papryki i czosnku, zawieszone na drewnianej, poczerniałej belce u powały, cofnęły go w czas zamierzchły, zamieszkany przez stare kobiety, babki czy nianie, w ich kruche wianuszki splatane z ziół, w zapach bezpiecznych poduch, w które kładły go lulając monotonnie, cierpliwie, przy trzasku drewnianych polan; w ich rozjarzeniu. Więc jeśli pomyślał teraz o pieczęciach, to raczej w związku z tym przypomnieniem niż z niedawną rozmową, ale Michał jak gdyby czekał na sposobny moment, żeby wśliznąć się znowu w krąg jego myśli. – Za każdym z tych haseł wywoławczych, mówił – za każdą z tych waszych rzekomo nowych konwencji stoi już jakaś uformowana osobowość i woła: to moje! Stoi z ciężką, kruszcem opatentowaną pieczęcią i wali swój stempel na każde wasze płótno, na każdy skrawek papieru i powiada: to ja, Klee; ja, Picasso; ja, Braque; Cézanne; Miró; ja taki-siaki-owaki; to jest moje! Czy wy naprawdę nie słyszycie łoskotu stempli na waszych pracach? drwił Michał. – A oni? Czyż także nie zagarnęli w „zodiaki własnego umysłu” światów istniejących już uprzednio, chciał zawołać, ale uprzedził go Filip. – Są takie przewroty w myśleniu o pewnych problemach, powiedział wtedy, osłaniając jak gdyby niefortunny odwrót Szymona, gdy ten przyznał się, że właśnie tak; że ma tę świadomość cienia olbrzymów dawnych i nowych na sobie. – Są takie przełomy, bronił ich obu Filip – których nie sposób pominąć; podobnie jak wszyscy astronomowie zostali skazani na kopernikanizm, trudno po Kleem, dajmy na to, malować bez Kleego i tak dalej. – Który też był „po”; był „po” już istniejących, u licha, formach. – Ale umiał z o b a c z y ć je! – Albo pisać po Kafce bez Kafki czy po Eliocie bez Eliota, wtrąciła Sabina. – Inkrustowanie tekstów cytatem innego tekstu, inkrustowanie znaku plastycznego innym znakiem, hieroglifem – 36 – To zależy, przerwał Filipowi Michał – zależy, czy dla kogoś punktem wyjścia są przeżycia kulturowe czy pierwotne; czy wysnuwamy świat swojej sztuki z historii kultury i z duchowej tradycji, czy też wolimy się poddać przeżyciom irracjonalnym, metafizyce i wizjom. Ale Szymon, który ochłonął już z niesmaku, jakim napełniło go własne, nadto intymne wynurzenie, zaoponował. – Mówi pan o tym tam, jak gdyby można było dzisiaj w stanie nieskażonym zachować któreś z tych „wyjść”, a przecież tak nie jest; skąd brałaby się bowiem owa sprzeczność w łonie współczesnej sztuki, jej wewnętrzne rozdarcie i widoczne wręcz rozdwojenie świadomości artysty, gdyby wymienione przez pana przeciwstawne style nie przenikały się wzajem? Nalał sobie ponownie szklankę wody i wypił ją duszkiem. – Malarstwo gestu po Hartungu i Japończykach! prychnął wzgardliwie mały, nerwowy Francuz (chyba Francuz) siedzący po drugiej stronie stołu. Szymon, który właśnie pochylał się nad talerzem, spojrzał na mówiącego z zaciekawieniem. – Ci także o tym, pomyślał rozbawiony. Starannie nawijał tasiemki makaronu na widelec; była to sztuka, której wciąż jeszcze nie zdołał opanować; ułowione pasemka ześlizgiwały się, gonił je po płaszczyźnie talerza widelcem nagle tak niechwytnym, jak gdyby powypadały z niego wszystkie zęby. Za to później; ten soczek; po nagryzieniu; trysk-trysk; masełko; tarty ser; trysk-trysk; mniam-mniam; i coś jakby smak ziół – Skupiony nad talerzem, próbował jednocześnie pochwycić sens rozmowy, której temperatura podnosiła się proporcjonalnie do ilości szklanek wypitego przy stole wina, tego słynnego włoskiego wina, którego smaku nie miał jeszcze okazji poznać. Przyjrzał się swym sąsiadom: byli młodzi, pstrokaci i zdawało się, że są nie tyle ubrani, co poprzebierani, jakby stanowili zespół statystów zaangażowanych przez nikomu nie znanego reżysera do bliżej nie określonego widowiska, w którym mieli odegrać nie sprecyzowane jak dotąd role, więc tymczasem wprawiali się w bezustanne przebieranie, przymierzanie kostiumów i gestów. Próbował się wsłuchać w sens tej kłótni-rozmowy, w jakiś sens tej dźwięczącej konstrukcji, która zdawała się dokądś wspinać czy też może w coś wgłębiać, ale w tej właśnie chwili niebezpiecznie zakołysała się nad ich stołem i każdy z rozmawiających uznał za stosowne teraz oto przyprzeć ją do jakiegoś punktu branego przez siebie za pion, za główny trzon budowli. – TASZYZM mordy rytualne balet geometrii z kolorem TOKSYKOMANIA wojna o charakterze onirycznym PROBLEMY RASOWE liryka znaku strukturalizm ODPOWIEDZIALNOŚĆ człowiek alienacja ABSTRAKCJE konkretne semantyka TEŻ EKSPRESYJNE socjalizm abstrakcje liryczne WOLNOŚĆ proletariat malarstwo instynktu NACJONALIZM protest op-art PAPIEŻ pop-art kompromis RUCH HAPPENINGOWY sataniści nonkonformizm PIRACTWO skandal etyka SZTUKA KINETYCZNA kosmos hippie BIERNY OPÓR malarstwo gestu anarchizm SZTUKA MINIMALNA tortury metafizyka REŻIM ruch kontestacji hair EKOLOGICZNA faszyzm – Oderwane słowa dowolnym szykiem, spiralnie wywijały się nad stołem w huczącą oceanem muszlę, oskrzydlały go, ślimaka bożego, zagubionego w tym zgiełku, i reflektorem pojedynczych, znajomych pojęć oderwanych jednakże od własnego podłoża wciągały go w jakąś studnię czy wieżę, która poza tym pozostawała w swych fundamentach mroczna i niejasna, która poza tym była w swym trzonie mową głuchego, pustym brzęczeniem odpryskujących od siebie haseł. – Anch’io sono pittore, Szymon chyba pomyślał to głośno, bo jego sąsiad zwrócił się teraz wprost do niego. Po wstępnych formułkach ustalili, że od biedy mogą porozumiewać się mieszaniną włosko-francuskich zwrotów; i dla przypieczętowania braterstwa Szymon musiał przyjąć z jego rąk szklankę czerwonego wina i wychylić ją duszkiem. 37 – Słyszysz, strzelają, mruknął Henry wywoławczym tonem i gdy Szymon spojrzał pytająco, ten wyciągając zegarek, wyjaśnił uderzając niecierpliwie w jego tarczę – strzelają o trzy godziny lotu stąd. I dramatycznym gestem wrzucił zegarek w jedną z licznych kieszonek oplecionych łańcuszkiem. Długonoga i długowłosa Lucia przegięła się w jakiejś skomplikowanej i wręcz akrobatycznej figurze przez kolana Henry’ego i zaglądając Szymonowi w twarz oczami zmętniałymi od wina szepnęła spazmatycznie – weź kwiat do ręki, zwiąż ręce kwiatem –; z kącika jej warg umalowanych szminką w kolorze rybiej łuski wyciekała strużka śliny, powieki, gdy je spuszczała, objawiały srebrny nalot, jak gdyby nie powieki to były, lecz rozpięte skrzydła motyla obsypane połyskliwym, czterobarwnym pyłem przechodzącym od srebrzystości, przez błękit i szarość w zieleń. Henry otarł jej tę smużkę śliny, a potem delikatnie przestawił dziewczynę na jej poprzednie miejsce, jak gdyby ta była manekinem; i w trakcie tej wymiany gestów słyszeć się dawało tylko ciche, przezroczyste dźwięczenie ich łańcuszków wędrujących z piersi ku plecom i znów na piersi. – To nie jest autentyczne, Szymon odmówił zapalenia papierosa z marihuaną. Roześmieli się. – A co jest? Było dobrze. Szymon wypił już kilka szklanek wina. Było dobrze; właśnie tak na wpół realnie. – Chcielibyście osiągnąć natychmiast, w sposób sztucznie przyśpieszony ten stan, ten rodzaj ekstazy, do którego mędrcy dochodzili przez – Wplótł umyślnie własne narzecze we wznoszącą się konstrukcję; rozmyślania, mówił, asceza i wyrzeczenie, mówił, słuchając współbrzmienia języków; artysta powinien zachować trzeźwość (ładnie brzmiało to słowo: trzeźwość; jak gdyby wiosenna ulewa spłynęła, by wypłukać ich z czadu, w którym zasypiali już prawie). Czujność; nie dać się; przechytrzyć (gruboziarniście to brzmi, prawda? nie dać się; bacznie, trzeźwo, czuj-duch!). Ale już nie słuchano go. Na powierzchnię przebiła się teraz angielszczyzna i jeszcze któryś z języków germańskich. Verweile doch! Du bist so schön! The time is out of joint. Mario z uniesioną nad głową tacą nowych naczyń przemykał się tam i sam, wybłyskując bielą kitla w nieoczekiwanych punktach sali. Muzyka z radia dobiegała teraz jakby zza ściany. Szymon donośnie zażądał nowego dzbana wina. – Ja płacę, zastrzegł się i od razu swobodniej rozparł się przy stole. – Nie trzęś się, ty, liczykrupo, ofuknął wewnętrznego Manieczka – damy sobie radę, ten Temps, czy zapomniałeś już? Kupi nasze obrazki; wynoś się, nudziarzu; Verweile doch! Du bist so schön! Potoczył okiem po siedzących. Był im równy; albo i więcej niż równy. Przeto zamówił jeszcze jeden dzban wina. Było cudownie cierpkie, w pierwszej chwili pozostawiało na podniebieniu smak szronu, który potem przeobrażał się w łagodny płomień pękającej w gardle róży. – O czym on mówi? Szymon chwiejnie wskazał głową ogorzałego blondyna siedzącego teraz przy Henrym. – Ernest mówi, że zagadnieniem.. że głównym zagadnieniem twórczym jest dziś pojęcie.. pojęcie perspektywy pojmowanej jako... jako wartość filozoficzna (zaczął skrupulatnie tłumaczyć Henry).. że korci go problem przestrzeni i ruchoma perspektywa.. powiada.. że chce znaleźć funkcję.. dodatkową funkcję obrazu przez zorganizowanie.. przez tworzenie takich sytuacji.. przez tworzenie takich sytuacji, w których odbiorca.. w których odbiorca zostaje niejako włączony– – Bilde Künstler: rede nicht! chciał zawołać Szymon, ale niespodziewanie odczuł trudności w wysławianiu się. – Powiedz mu, że tu, we Włoszech.. a zresztą nic mu nie mów; sztuka dziś; 38 Henry; jaszczurka; rozumiesz mnie? rozumiesz mnie? jak to będzie: jaszczurka; czekaj, narysuję ci; połyka; p o ł y k a własny ogon; myląc go z liściem; jak powiada Michał; zresztą nie o to; napij się; ten n i b y ogier, Michał; K o ń – t r o j a ń s k i; pójdźcie za nim; on ma kompas; co oni tu bredzą, gówniarze; piękne gadanie; a u s t r y j a c k i e; wizja drugiego.. hi, hi, bytu; bełkot; powiedz im, Henry; albo zostaw; z o s t a w m y; Mario, wina; j e s z c z e – W jakiejś chwili zobaczył siebie stojącego chwiejnie u drzwi wiodących na zaplecze. – Cień olbrzymów! wołał rozmazując łzy cieknące mu po policzkach – Leonardo.. w porządku! bardzo proszę.. ale ten mdły.. ten mydłek.. a tam Piero.. słyszycie?! Wielki Piero w cieniu i Giotto.. Masaccio i Pintu-ri-i – Chlipnął nieoczekiwanie. – Nigdy nie poznamy nazwisk malarzy z Bonampak i z Adżanty! Ocknął się w toalecie. Podpierając dwiema rękami głowę nad klozetową muszlą, rzygał spazmatycznie. – I ta twoja.. hi, hi, wątrrr.bk.aa przeb. czczcz; Albrttt – Głowa wymsknęła mu się z dłoni, dźwignął ją troskliwie i na nowo podparł rękami; chwiejne w chwiejnym; zdjęła go skrucha. – Przeb.czcie mi, mamrotał – spiłem się jk, jk, jk; no już ńńń; no nie mam czym rzggg.ć; o ran.yy; wszstk jższsz.. jższszsz; ń mm czm rzgć; chyba żółć; bierzććć wszstkk; wszstkk – Ulżyło mu. Czuł się teraz czczo, ale trzeźwiej. Opłukał się pod kranem. Wolno, starannie kontrolując kroki, wrócił na miejsce. Wgapił się bezmyślnie w szklankę znowu napełnioną nie wiadomo przez kogo cierpkim winem. – Studnia; wciąż to samo; te same zapytania; to samo czekanie; szukanie; studnia; bez odpowiedzi; echo; ale żadnej odpowiedzi; tylko stemple; słyszycie łoskot stempli? jednak trzeba koniecznie; mimo; i właśnie dlatego – Umoczył usta, cierpki smak zdawał się go orzeźwiać. – Tutaj, wymamrotał – nie sposób nie ulec pewnemu rodzajowi rozdrażnienia wyobraźni; w tym kraju; Italia – Urwał. – Zamilcz o tej miłości; o rozpaczliwym czepianiu się murów, kamieni, nieba; które trzeba będzie; na zawsze? na zawsze? i ten cień; weź to na siebie; cień także; anonimowe prawie, pamiętasz? te deski; poczerniałe; dopiero dziś; w nawie bocznej; więc jednak – głupcy; żaden z nich nie rozumie tego, że nie zawsze od razu; Nemo; ani Filip; mądrala; ten także teraz już nie; chcą natychmiast; w nieśmiertelność za życia; aktorzy; zarażenie dziwkarstwem; to dziwki; apoteoza dziwek od czasów Fornariny gubi; gubi? mniejsza z tym. Środki; najbardziej elementarne, pierwotne; wrócić w problemy linii; płaszczyzna; barwa; i linia; ruch psychiczny i fizyczny wszcząć; pchnąć i; poza imitowanie, poza – niech wibruje w ruchu; dynamicznie; Heraklitowe góra-dół; urytmizować formy elementarne; zobaczone z lotu ptaka, z ukosa, od spodu; podpatrzone; nadwidziane; ewokować studnie; przez..; magiczne błyski świateł; belki; krechy zderzone nad, nad – ruchliwa wędrówka; Bach; wędrówki tematu; podsłuchać metodę; skandowanie pulsującej myśli; pulsującej materii; gestykulacja znaków... to wszystko było już, a jednak.. inicjał idei w znak i od nowa w znak – – Jeżeli język jest światem samym w sobie i jeżeli malarstwo jest językiem formującym się wraz z osobowością artysty – Francuz z naprzeciwka zakrzykiwał teraz wszystkich. – To jest piękne, puste gadanie, wymamrotał Szymon i po chwili, usłyszawszy z radia magiczny rytm jazzu, chlipnął: – czemu Bach tego nie słyszał! Zdawało mu się, że jest Zenem, który tak właśnie zwykł mawiać słuchając jazzu. Uniósł się nawet i chwiejnie, ale na podobieństwo Zena jął dyrygować niewidzialną orkiestrą; jednak wnet, straciwszy równowagę, klapnął na miejsce; choć zdawało mu się, że oto wznosi się, wspina na 39 szczyt, na nowo wiecznie-dziewiczo-wabiące MONT. – Teraz monolog, obstalowywał sam u siebie – konieczny jest monolog Szymona na Monte- -de-Monte! – Z cienia do cienia idziemy; z prochu w proch; zaledwie tłem jesteśmy ewolucji galaktyk; nikt nie otworzy nam ponownie źrenicy oka; nikt; bulgotem studni w łoskot oceanu; i ta ręka, wiesz, Henry – – henry miałem tedy dziesięć lat henry on tam leżał henry i nie wolno go było i takie duże miałem za duże o tyle henry i każdy inny i spadały mi kiedy szedłem a on tam leżał i wiesz dźwignąłem go na sanki to było wtedy henry kiedy mojego brata wiesz kijami wiesz a on tam leżał henry i trzeba go było chociaż nie wolno było wiesz i wiozłem a one tak mi spadały henry i była wojna i wiesz nie mogłem zrozumieć dlaczego jego ręce wiesz składałem i rozsypywały się miałem dziesięć wiesz z każdej nogi inny o tyle były za duże w nocy była wtedy zima wiesz na podwórzu zatłukli henry na sankach wiozłem go wiesz bardzo się bałem jak psa henry wtedy wolno tak było strasznie bałem się takie sztywne rozsypywały się wiesz i nie mogłem wtedy zrozumieć henry nikt nie ulepi nas ponownie z gliny nikt w przeciągu jesteśmy henry ten przeciąg nas zabije a on leżał wiesz daj mi papierosa i ta jego ręka w nocy zapalmy tak zapalmy no przecież mówię wojna nie rozumiałem dlaczego rozsypuje się składam i rozsypuje się henry miałem wtedy dziesięć nic nie rozumiesz henry nic nikt studnia nachyl się nad studnią szklanki studnią studzien wołaj imię zmarłych wywołamy chcesz imię słyszysz wody wnikają w krainę cienia wołajmy imię prawdy powiedz mu to temu co koło ciebie proszę cię przetłumacz prawdę temu co koło ciebie moją studnię nic nie rozumiesz nikt bądź pochwalony ty nikt – – – – – Nie, nie! zawołał Szymon osłaniając się ramieniem. Nad nim zawisnął monstrualny krąg, dysk kamienny sprzed Santa Maria in Cosmedin, magiczne wargi; bocca della veritŕ. – Nie, nie, wzbraniał się Szymon, chowając głowę w ramiona. Szydercze oblicze z jamą bezzębnych ust, z wyżłobiną nosa i oczu oślepłych w powietrzu, okaleczonych szablą czasu cięciem od skroni do nosa, szczerbą pękniętej wargi, pochylało się nad nim wolno, wolniutko, coraz niżej; zobaczył je; zmięte, podziobane ospą wiatrów; pożółkłe kosmyki brody i wąsów; monstrum, z którego ześlizguje się kołem zarówno prawda i fałsz; światło i mrok; życie i śmierć; zdradliwa paszcza ziejąca mrokiem i wzgardą, zakamieniała w okrutnej bierności; bocca della veritŕ; pochyliła się – – Nie, nie! Szymon odepchnął widziadło; rozpłynęło się; był sam. Zmętniałym wzrokiem wgapił się w dobroduszną, schyloną twarz Maria. – Nie rozu – – – – – – – – – – – – i nic – – – – – – – – –– – – – – – – – – – przerwa – – – – – – – – – – –– – – –– – – – – – – – – – – – – znalazł się poza obrębem –– – – – – – – – – czego? – – – – – n i e r o z u – –– – – – – – – – – Jesteście bezpieczni, kłamcie ja was nie wydam – – – – – – – – – – – – – – bocca – – – –– – – – –– – – – – – – – wołałem? wołałem cię? – – – – – – – – – –– – – – – – – – della veritŕ – – – – – –– – – – –– – – – –– – – – Gdy pozostaje desperacki łomot o głuchy głaz po 40 obietnicę sprawiedliwo – – – – – – – – – – –– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – Puść!!! – – – – – – – –– – – – – – – – – – – – – – – –– – – – – – – – – To był kot. To było dużo kotów. Drapieżne. A ten cały pstry. W cętki. Pręgowane. Okrągłe pyski. Nieruchomo. Oczy. Nieruchomo. Fosforyzujące. Czmychnęły. Smród. Zaduch cuchnący ścierwem. I ściekiem. Mur. Za dużo murów. Głoooowa – Szymon, wspierając się plecami o jakąś ścianę, dźwigał się, dźwigał – Czmychnęły; miękko; także szczury: pewnie i szczury; miękko; z palca krew; zatrzaśnięte; wargi prawdy? pysk kota? O, jakże czarna jest twoja noc, Panie, jakże czarna – Wołałem cię, Izabelo? I-za-beeel!!! Kto ty jesteś, który prowadzisz mnie, który wleczesz mnie wpół przez ten mrok; czy ja cię znam, powiedz tylko, czy ja cię znam; zooostaw – I ta sień; studnia sieni albo podwórza; studnia pełna mrocznych figur z czarnymi oczodołami; figur w ciemnym wnętrzu z obrazów Jula; zaczajonych; ich ptasie łebki; obracają się; nieme zdumienie geometrii; zaczajone – Czy ja cię znam, powiedz tylko, czy cię znam, ty, tak, wy obaj.. widzę podwójnie, czy jest was dwóch; dokąd, dokąd – Poza obrębem. Składałem i rozsypywały się; czarne, opuchłe; miałem wtedy – Poza obrębem. I tego przerażenia z nas – Nikt z nas nie zdejmie tego przerażenia nikt nie przywróci nam jasności źrenic z cienia do cienia ze szramą w sercu z kolcem u źrenic pozostajemy – Tło ewolucji galaktyk – Poza obrębem. – Czy mówiłeś do mnie, Nikt? Bądź pozdrowiony o, Nikt; jeden i drugi; zawsze dwaj; oskrzydlają; puśćcie mnie, chcę się odlać. – Jest ci trochę lepiej? zapytał Nemo. – Zostaw, zostaw go, mówię ci, ty – – To ty, to wy.. aha; to dobrze, dobrze.. znacie się; to dobrze. Szymon zapinając rozporek trzymał się jedną ręką muru. – Alberto, przebacz, Alberto, twoją wątróbkę, wiesz – – W porządku, Szymon, skup się, Szymon, możesz już wreszcie jakoś iść? – Nie zostawię go z tobą, nie szykuj się nawet na to; ja pierwszy znalazłem go; chodź, Szymonie, wesprzyj się o mnie, pomogę ci. – Mój Archanioł.. przyznaj się, że nosisz skrzydła w tym futerale – – Lepiej zapytaj Alberta, gdzie schował swoje kopytko. – Jak, jak powia-; przpirszm; znów mi tak jakoś – – Puść, puszczaj go, parchu jeden; śmierdzisz czosnkiem. – Sam śmierdzisz.. powiedzieć ci czym? powiedzieć czym? 41 – Pecunia non olet, zaintonował żałobnie Szymon; zaraz chwyciła go czkawka. – Wracaj do swego świątobliwego golca i.. kłaniaj mu się. – Golec, ale da Szymonowi siłę, to więcej znaczy od świecącego próchna twoich Fatów, odparował Nemo. – Odpieprz się od Fata, słyszysz? Powiedz swemu świątobliwemu, niech pilnuje dziurawych gaci; i niech się wypcha; tą siłą. – Twój Fat – – Rusz lepiej swoim fryzowanym łbem; bo jeśli nasz pupil się spłukał, wtedy jedynie Fat – – Serio myślisz, że się spłukał? – Gnojek; taki sam jak Piotr; wpakuje w kabałę siebie i mnie. Szymon leciał im przez ręce. – Cholerny świat, nie damy rady; nawet we dwóch; jest jak kłoda. – Nie masz forsy na taxi? – A co, może dałeś mi? – Gdzie go zgarnąłeś? – Pętał się; tu właśnie; tędy; przy Koloseum. – Położyć go może; ale gdzie? – Więc tam? Wlekli Szymona sapiąc; przez cuchnące ścierwem bramy; i sienie; do samego wnętrza Koloseum; aż na stopnie misy; owego teatrum czasu; pod czaszą nieba. – Teraz wynoś się już; sam przy nim posiedzę. – To ty się wynoś. – Ach, tak? Broń się! – Głoowa, jęknął Szymon. Leżał pod szarzejącym niebem przechylonym, jakby je kto przewrócił; w głowie dzwoniło mu; zgiełkiem; szabli o szablę. ...Wtenczas Archanioł wydobył z pochwy miecz swój ognisty i rozstąpiły się niebiosa i zatrzasnęły bramy przed głową węża – – Głupcze.. przestań się ze mną kłócić; głupcze, słuchaj, ktoś się tu skrada – – To kot; najpewniej dużo tu kotów; szczury – – Ale to nie jest szczur. – Cśśś – – Odłóżmy tamto na kiedy indziej; czy umiesz; bić się – – Cśśś – – Weź mój futerał, a ja – – Nemo, boję się, że – – Cśśś.. to zależy, ilu ich jest; ja – – Nie, teraz ani się waż odchodzić, pomyśl o – – Trzymaj tylko ten futerał; ja; rzucę się pierwszy; wiesz, znam parę takich chwytów – – A ten twój pentagram jak radzisz mi trzymać, syknął Alberto biorąc futerał. – Będziemy może jeszcze kadzić asafetydą; jak Cellini, gdy o Angelikę Sycyliankę, kurwę z Neapolu, przybył tu prosić kilku diabłów, a tych przybyło o legion za dużo. – Nie bądź taki mocny w pysku. – Aniele, nie zapominaj zakreślić też koła, albo daj, wyręczę cię. – Cśśś.. są tam! – Są tam! Patrz, zgięte cienie z bramy; w prawo; aaa; obdzierają kogoś; pst, pst.. rabują; ten zwija się milcząc.. aaa; dostał; trzech; pochylają się; hieny; stój, nie możesz teraz, Nemo, czekaj no – 42 – Zbudź się, Szymonie; musisz być teraz trzeźwy, czujny; słyszysz? Szymonie, obudź się natychmiast, powiedział Alberto. – A teraz patrz.. tam w dole.. cśśś, patrz na te cienie; walczą; o twoją duszę, rzecz jasna: bo przecież nic już poza tym nie masz, Szymonie, takiego, o co takie włóczęgi chciałyby się bić; tam, popatrz, Nemo; spójrz, odskakują od niego; z jękiem; cśśś.. ktoś nad nimi strąca kamienie; stąpa – – Głooowa, jęknął Szymon. – Odłóż ją sobie na potem; radzę ci; i jeśli masz swoją bozię, proś za Nemo; bo gdy on przegra tam, nas tu zmasakrują za te cięgi, które im.. słyszysz? skomlą. Spójrz, Szymonie, jak kurczowo ściskam ten pieprzony pentagram wręczony mi przez Nemo; jego skrzydła; ale to za mało, żeby ocalić.. chyba że w braku asafetydy zaczniemy puszczać bąki, gdy zbliżą się.. no, otrzeźwiałeś wreszcie, słyszysz, co mówię? – Głooowa.. gdzie ja jestem? – Wróciłeś w swoje omphalos.. czy nie poznajesz miejsca, w którym wydalono cię na świat piskiem myszy, pośród stękania kamieni, wśród smrodliwej siary dymiących wulkanów, przy wtórze psyku przestrzeni; kiedy wyspy zanurzały się w ocean i rozsuwały się skały, żeby wypchnąć cię wyżej, wyżej, aż po „chleba i igrzysk”.. nie poznajesz pępka świata? To właśnie tu – Słyszysz, nadchodzi, wraca twój anioł-gladiator, ten twój gnojek zwycięski; poznaję go po krokach. Spojrzyj teraz w lustro, szybko spojrzyj w moje lusterko – I w ten szary świt, który wstaje nad teatrum świata; widzisz się? widzisz? I już nie będziesz nigdy ten sam, co wczoraj. 43 PORY ROKU, czyli REALNE W NIEREALNYM (zapiski Piotra) 44 „Trzeba poza tym zaprojektować tę ulicę, jej wycinek.” (Chciano cię dzisiaj zdradzić, Izabelo; szóstego czerwca Wenecja godzina dziesięć chciano zapomnieć o –) „Musi być zabudowana szczelnie i nienowocześnie. Nowoczesna architektura jest zbyt sterylna, zabrakłoby tej atmosfery, o którą –” (O którą chodzi, Izabelo. Wyszło się z tej cholernej. uliczki, spod piany domów, z których nie Venus i nie Afrodyta, ale Vulgivaga, i nie z głowy bogaojca, ale z bramy wykwita jedna za drugą, jedna za drugą; ich chętne ramię; obnażone. Pod gradem szeptów szyderczych poszło się stąd, chodziło się laguną, bryzgi fal dwustronne; morze i szary język gładko wyasfaltowany.. balsam szarości fal morza, o tej porze zorze, bóg ci dopomoże, balsam laguny. Jak tamta aleja ze snu lub przypomnienia czegoś; przez próżnię. Żadnych bram. Schadzało się tę chętkę, chuć trójpierśną, czterodupną z kuszeń świętego Antoniego, o, przesławne Uffizi, o, kuszeń rozkraczna pokraczność, albo nie; twarzy Janusa rozszczepiona na dwoje, moje pomiędzy dziś i wczoraj, moje „ja w, nie ja”, ześlizg z ornamentu. Schadzało się. W pochmurności nieba i morza, w pochmurności laguny wąskiej aż do nic. Wole oko, oeil-de-boeuf słońca, jako odpuściło mi przez obramowanie ozdobne chmury, tako i ty odpuść. Omne vivum ex ovo; przeciwieństwa zawarte są już w jaju, discordia concors, jako rzeczą. Oto wziąłem ze sobą, omnia mea mecum porto, Izabelo, tylko nie ciebie; i ukarali go bogowie twoi. Chodziło się laguną twarzą pod wiatr, pod prąd przeciwnej fali powietrza, fali morza. Ruch. Więcej ruchu w chorym duchu; i brzuchu. Pod wolookim słońcem minęło. Było, było i się zbyło, śmichnasali.) Szymon znów otworzył manuskrypt. – Kimże jest Piotr? Nie jestże mną albo ja nim, kiedy gubię twarz i rozpoznaję się raczej w nim niż w sobie, tak dalece w nim, że nawet mógłbym umrzeć tutaj dzisiaj chociażby po to tylko, żeby podsunąć kolejną wersję opowieści Albertowi, co by miedzianym głosem grzmiał, jak pięćdziesięciu ludzi. „dziwi mnie to bardzo on, który przedtem nie mógł chodzić o własnych nogach długą drogę do Hadesu przebył w jedną noc –” Deszcz jeszcze ulewniej rozbębnił się o dachy i szyby nędznego hoteliku, potoki wody z bulgotem i wartko toczyły się po wąskiej uliczce i spływały pewnie do któregoś z pobliskich kanałów. Sprzedawcy ryb, spowici w peleryny, nieustępliwie trwali przy swoich straganach tuż pod oknami pokoju Szymona i szorstka, gardłowa barwa ich głosu, tak różna od śpiewnych spieszczeń sieneńskich, wdzierała się w głąb jego pokoju, którego ściany nasiąkały zapachem pleśni i wilgoci „w tej twojej pięknej Wenecji”. Przysunąwszy taboret z popielniczką w pobliże łóżka, znów zajrzał na tytułową stronę zeszytu; „pory roku”; niech będzie, niech mu będzie – „No więc nich już będzie ta wąska uliczka zabudowana szczelnie niskimi kamieniczkami; górą, powiedzmy, sączą się kuchenne zapachy, powiedzmy: jakaś ryba smażona w oleju, co jeszcze; cebula, co jeszcze: kopry, kwas, jakieś placki na oleju i takie tam, nieważne. Wiadomo, że tego nie da się odczuć naprawdę, ale chodzi o zasugerowanie, że takie właśnie zapachy sączą się stamtąd, wyżej, spoza spuszczonych żaluzji otwartych okien. Dołem; witryny sklepów jedna przy drugiej, choć jedna wyżej, inne nisko. Ciasno. Czasami szyld. Albo ostro wcięty w perspektywę ulicy symbol cechowy, więc nóż rzeźnicki albo but 45 wielkoluda, nożyce, zegar. To musi być wystające, niech sterczy. Za dużo szczególików? Zatem zgoda na nóż, zgoda na zegar, zgoda na but; wystarczy. Teraz sienie; ich czeluść. Zaułki oficyn. Więcej wietrzenia pościeli, suszenia, przepiórek, także od frontu. No. I beczki. W ogóle opakowania, skrzynie, obręcze, nie zaszkodzi nam także trochę rozrzuconych skórek pomarańczy. Nie zaśmiecać, unaturalnić, wycodziennić. Dzień pracy jest w pełnym toku, robota na chwilę przerwana, nie przesadzajmy ze sprzątaniem; ministrowie tędy nie przechodzą. Teraz Test. Trzeba mu kazać przejść przez tę ulicę, nie mogę wszakże zdecydować się, czy ma się on wyłonić z naprzeciw, czy ukazać go, jakby nagle wyłaniał się zza naszych pleców i mijał nas”. (..Jak to uczynił ów nieznajomy w szafirowym drelichu widziany raz jeden, na którego widok Izys szepnęła: jezu-co-za-typ, a ten człowiek w spranym drelichu już minął nas i w biały dzień przestraszył bez wyraźnego powodu, bo nie był ani karłem, ani wielkoludem, choć pewnie mierzył ponad metr osiemdziesiąt, idąc spiesznie, emanował czymś groźnym, niesamowitym i to nie była jego twarz, bo i twarzy nie zdążyliśmy dojrzeć, on po prostu szedł i tylko chodem sugerował coś więcej. Jego ręce, a ściślej – dłonie, były chyba pulchne i ogromne, może też lekko umączone. Także głowa krótko ostrzyżona zdawała się pulchna i też jakby lekko umączona: i to wszystko. Myślę, że musiał mieć w sobie coś nieproporcjonalnego, powiedziałbym, że to jego głowa była za duża, choć Iza twierdziła, że właśnie była za mała; mógł mieć też za krótkie ręce, choć Izie wydało się, że były za długie; w każdym razie był w niebieskim kombinezonie i trepach, co do tego byliśmy zgodni; brałem go za ofiarę wojny, natomiast Iza widziała w nim ukrywającego się przestępcę. Człowiek ten, który w rezultacie poróżnił nas na całe popołudnie, minął nas tak szybko, że kiedy przystanęliśmy, żeby zapalić papierosa, jeszcze nie było go za nami widać, a kiedy zaciągnęliśmy się pierwszym dymem, już był daleko przed nami, u wylotu uliczki.) „Więc Test; jego wzrost jest nieważny. To musi być ktoś, kto potrafi po prostu iść, to znaczy poruszać się sugestywnie i sugerująco, i kto umie grać bez paplania i wyrażać niemo. Wróćmy do ulicy; jest zdecydowanie zwyczajna, niezbyt szeroka, szczelnie zabudowana. Na parterach i w suterenach skupiają się wąskie sklepiki i drobne warsztaty naprawcze. Czasem przestrzeń ulicy zaskoczy stercząca poprzecznie reklama cechowa albo błyśnie kitel fryzjera, albo jaskrawy szyld wskaże wejście do kafejki, do której trzeba się wspiąć po wąskich stopniach. Odgłosy; naturalne. Skrzypienie bramy, dudnienie toczonej beczki, klepanie metalu. Zgrzyt szlifierki. Skwarno, sennie. Stary człowiek pcha ręczny wózek z butelkami. Po ulicy wałęsają się koty. Dwu malców dyrdających skosem ulicy o mało co nie wpada pod wytaczającą się tyłem z bramy ciężarówkę. Ktoś chlusnął na bruk wiadro wody. Ale twarzy żadnej z tych osób nie widzi się. Teraz wchodzi Test; jest najwyraźniej nie stąd; jest przybyszem. Jest inny. Dziewczyna, widziana od tyłu, myje okno, gdy Test mija ją, odwraca ku niemu głowę. I wówczas okazuje się, że ona nie ma twarzy, to znaczy ma, ale zupełnie gładką, bezoką, beznosą, bezustną maskę bez rysów i wyrazu; teraz następuje krótkie, rejestrujące nowość zagapienie Testa, który zresztą przechodzi dalej. Fabuła zagapienia; dziewczyna odwracająca się w kierunku Testa pustą twarzą przeistacza się na mgnienie w strzelniczą tarczę, ale tylko na mgnienie, i zaraz wraca do braku wyrazu, po czym odwraca się od Testa i z zachowaniem całej naturalności gestu podejmuje na nowo swoją czynność w takiej pozycji, w jakiej ją zaczęła. Podobne sytuacje będą powtarzały się jeszcze kilka razy z coraz to innym partnerem Testa, który idzie dalej, po prostu – przechodzi nad tym. – Nic się nie dzieje, zdaje się zapewniać nas Test – idę po prostu zwyczajną ulicą nie znanego 46 mi miasta, i to wszystko. Fryzjer stojący w drzwiach, zegarmistrz, kelnerka, mechanik, kurewka w bramie i kilkoro innych ludzi mijanych na ulicy tylko przez mgnienie, gdy odwracają się ku niemu, ukazują gładką, pustą twarz-maskę (pustkę rysów) i zaraz potem również przez mgnienie przeistaczają się w tarczę, po czym następuje powrót do masek i naturalności gestu lub postawy (ukazanej wszakże zawsze od tyłu). W całym epizodzie chodzi o wytworzenie atmosfery realnego w nierealnym i o wytrzymanie rytmu zdarzeń, z których może wyłonić się metafora. Ale to dopiero potem. Teraz ulica musi być zupełnie zwyczajna, Test musi być swobodny i naturalny, choć pantomimicznie sprawny. I musi być jasne, że jest on przechodniem, turystą, obcym, kimś z zewnątrz. Musi się czuć także duszną ospałość upalnego południa, musi się odbierać smak i zapachy skłębione w górnych oknach. Test obojętnie zagapi się na kogoś, ktoś zagapi się na Testa, który wszakże ma wyrazistą, normalną twarz, podczas gdy pozostali noszą zamiast twarzy nieprzeniknioną skorupę, pusty i tak dalece obojętny lub anonimowy zarys, że następują owe trzy takty – odsłonięcie pustki; pół taktu – przeistoczenie w tarczę; jeden takt – powrót do maski; dwa takty – zwrot do zwykłości oglądanej przez plecy. W tym czasie Test może kupić gazetę, wypić w drzwiach kafejki swoją kawę, potknąć się o kamień, rzucić gołębiom okruch ciasta, sprawdzić zegarek, czyli – nie śpiesząc się, przejść. Nie jest jasne, czy twarze dlatego ukazują mu swą pustkę i anonimowość, że nie ciekawią go, i czy tarcza, w którą na mgnienie przeistaczają się, to migawka z podświadomych, mrocznych chceń Testa czy echa jego pamięci lub też pamięci ich losów. Chodzi jednak o zasugerowanie obcości, nieprzenikliwości, obojętności i oddzielności oraz ukazanie obustronnego oswojenia z wiedzą o zadawaniu śmierci, która jednak nie ma tu w obrazie wyraźnego miejsca. W każdym razie widzimy przechodzącego ulicą Testa, gryzie jakieś sezonowe czereśnie, winogrona czy co tam akurat wypadnie mu gryźć, wypluwa pestki, otrzepuje pył z klapy, szuka czegoś w kieszeni i dopiero gdy jest u wylotu uliczki, sam przeistacza się w tarczę dla tych, co pozostając tu, spoglądają za nim. Do końca trudno zgadnąć, na ile ten epizod jest snem.” „Lato się kończy, wróćmy do naszych pól, właśnie tam, gdzie falisty teren nie chce być górą ani doliną, i zawieszony trwa między jednym a drugim – Gdzie wzgórza są tak łagodne, jakby oddech, który na chwilę wzdął ziemię, zatrzymał się i znieruchomiał w sennym zagapieniu. Tam zróbmy żniwa na skrawkach, pasemkach pól, tam stawiajmy złote stogi, snopy dziesiętne wzdłuż i w poprzek, prostopadle do siebie i przekątnie, wznieśmy zwieńczenia kłosów, wiechy słomy «(– jak to już widział Bosch, jak to już Bruegel, jak van Gogh, podsunął lekko znużony swą bezczynnością Manieczek Dwa, niestrudzony podpowiadacz Szymona)». Ścierniska przedzielone chwastem w ramie ze skrawków pasz, w rzuty z kartoflisk. Tamtędy, białym garbem dróżki poprowadzimy konia i wóz, tu, na nie zżętym spłachciu, damy chłopa z kosą, teraz kobiety. Więcej przestrzeni; potrzebne będą tylko pola u schyłku lipca w późne popołudnie. Kobiety; w obcisłych czarnych trykotach, w białych czepcach jakby zdjętych z głowy królowej Saby ze ścian kościoła w Arezzo idą płynnie miedzą w luźnym ordynku, a u ramion falują im skrzydła. Błyszczą – jak aureole – sierpy w górę wzniesione, a jedna ma tykwę na głowie, a tamta dzban na ramieniu, a pierwsza kwiat pojedynczy. Za chłopem, co świata nie widzi, co kosą zakreśla półkole, stawają cicho na palcach i dzielą się robotami. 47 A trzecia i piąta żną sierpem, druga kręci powrósła, pierwsza snop przewiązała i już go przez głowę przekłada innym, co snop obok snopa w złocisty stóg ustawiają. Sprawa gestu: realistyczna konwencja żniwnego gestu sublimuje się z wolna w taniec, który jednocześnie tańcem nie jest, tylko jego zasugerowaniem. Grą pustych rąk, ramion akcentujących zamiar czynu. Jednakże nie może to stać się dosłowną pantomimą ani dosłownym tańcem. Kosiarz nic nie wie o przybyłych kobietach. Monotonnie czyni swą powinność na tle monotonnej, zygzakowatej muzyki polnych świerszczy, zderzanej rytmicznie z chlaśnięciem stalowego ostrza o źdźbła roślin. Kobiety, uskrzydlone długimi, być może, sklejonymi z bibuły skrzydłami, w pewnej chwili wznoszą w górę sierpy, od których odbija słońce, i wolno, odwracając się, odchodzą majestatycznie unosząc stopy, jakby wstępowały po niewidzialnych schodach wzwyż, znikają, podczas gdy samotny chłop w falującej przestrzeni pól zawzięcie, nie oglądając się na nic i niczego poza zbożem nie dostrzegając, rozkolebuje świat wahadłowym zamachem kosy. Wtedy słońce porusza się i bije w krajobraz jak serce dzwonu; tego dzwonu, który właśnie teraz słyszymy. Ale nie wie się do końca, czy to, co było, było istotnie, czy działo się w podświadomości chłopa osamotnionego w znojnym trudzie, czy też było po prostu snem którejś kobiety”. „Wróćmy do raju przez jabłko, które potoczy się samo po trawie i wprowadzi nas do sadu pełnego dojrzałych owoców. Nie dowiadujmy się, do kogo należy ten ogród. Między drzewami zastaniemy, być może, baraszkujące młode zwierzęta, jeszcze nie drapieżne potomstwo drapieżników sprowadzone tu, być może, z przedszkola któregoś zwierzyńca i puszczone wolno. Nie dziwmy się egzotycznym zwierzętom, ponieważ – czyż zapomniałaś już o tym? – jesteśmy pierwszą parą kochanków, dla których wszystko, co najdziwniejsze, staje się zwyczajne, a co zwyczajne – przemienia się w cudowne; w tym ogrodzie realno-nierealnym zatrzymamy się przed zerwaniem owocu z drzewa wiadomości dobrego i złego.” (– To mogłoby być, pomyślał Szymon zapalając papierosa – w sadzie mojego dziadka, w starym sadzie, który był dla mnie rajem. Wchodziło się tam – jak przez carskie wrota – przejściem między niebotycznymi wiązami, a potem niosło się łupy w mrok świątyni pod słomianą kopułą czterospadowego dachu.. w kadzidlany mrok tej wyniosłej, ażurowej budowli bez ścian, dźwigniętej na czterech łapach kolumn czy bali. Tam, u stóp tego pogańskiego brogu, składało się wraz z przedwczesnym jabłkiem uniesienia dociekliwych, szczenięcych lat i pierwsze przerażenie własną nikłością wobec ogromu świata, zwłaszcza gdy w pylne kadzidło zeschłych traw spadały gwiazdy z przechylonego nieba, jednocząc łoskot zrywania ze światłem z łoskotem owoców zrywających z drzewem.. ale czy miejsce to mogłoby być rajem dla kogokolwiek poza mną? Więc może raczej takim realnie-nierealnym ogrodem mógłby być opuszczony gaj oliwkowy w Villa Adriano, dokąd zawędrowałem prowadzony przez starego psa-przybłędę, który na bezludnym przystanku między wzgórzami zdawał się czekać na mnie wysiadającego samotnie z chrypiącego, podmiejskiego autobusu, bo witał mnie merdając ogonem i podczołgując się do nóg, a potem odbiegał w boczną ścieżkę i oglądając się, zdawał się naglić, bym szedł tuż za nim. I tak szliśmy samotnie i ociągliwie wśród falujących traw i wśród natężonego w nieruchomym powietrzu jazgotu świerszczy skrytych w trawie i w oleandrach przedzielających oliwkowe gaje, podczas gdy z góry za plecami ruszyły za nami w pogoń łoskotliwe wody Tivoli i zawracał nas mdlący zapach tamtejszych młynów. I kiedy przekroczyliśmy wreszcie zarośla dojrzewających figowców, nagle zdało mi się, że na końcu ścieżki czeka Izys, i powitałem jej tu niespodziewaną 48 obecność jako coś oczywistego, wszak niosłem ją tędy cały czas w sobie, a teraz ona mogła wysunąć się z mego wnętrza i wybiec w przód, by mnie czekać u wejścia, więc przyśpieszyłem kroku i biegłem obok zdziwionego psa, który nie musiał być wcale przybłędą, mógł być właśnie posłańcem mojej miłości, biegłem obok zdziwionego psa, potykając się o skamieniałe okruchy liści akantu pomieszane z żywym akantem, kluczyłem między powalonymi wśród oliwek resztkami kolumn, aż zdyszany, dotarłem do miejsca, w którym cesarz Hadrian kazał powtórzyć i unieruchomić w alabastrach zwierzęta napotkane przez siebie w dalekich podróżach, ale nie znalazłem nigdzie mojej Iz, moich Izold dwu-w-jednej, teatry były puste i zdarte posadzki, sklepienia przywarły do ziemi, w szpary pod stopą Ojca Nilu czmychały jaszczurki, a jedna pozostała na śnieżnym grzbiecie krokodyla i przywarła do niego tak płasko, że narzuciła mu barwę własnej zieleni. Więc chodziłem sam, bo i pies już mnie opuścił, między brzęczącą zielenią i zastygłą bielą powalonych głazów, sam między bielą, zielenią i czystym błękitem nieba, sam między czasem, który upłynął, i czasem, który się stawał, między kruchością formy a jej trwaniem – i nagle wszystko, co dotąd wydawało mi się bliskie, zaczęło stawać się tak dalekie, że zacząłem na głos przyzywać Iz fiołkooką, żeby zabrała mnie stąd lub zjawiła się przy mnie, dopóki nie jest jeszcze wszystko stracone, bo raptem zdałem sobie sprawę, że choć przybyłem tu zbyt późno i choć w stronę tego głosu, który mnie wabił przez ściany mroku, zbliżyłem się dopiero teraz, kiedy mój słuch jest stępiony i zamglone oczy, przybyłem jeszcze wystarczająco wcześnie, żeby się dać uwikłać obietnicom tej ziemi.. Tak więc pośród tych obalonych czasem i powietrzem kolumn, pośród zarytych w trawę głowic zdobnych w roślinne ornamenty opłakiwałem i nasze rozłączenie z Izą, którego jeszcze nie było naprawdę, i swoją nostalgię za tymi miejscami, w których jeszcze przebywałem, ale które przyjdzie mi kiedyś porzucić, ale i to nie będzie owym rajskim pejzażem, o którym była tu mowa.) „Więc zatrzymajmy się chwilę w tym ogrodzie, gdzie paw z wolna przechodzi obok krzaku agrestu i gdzie indor, spłoszony gonitwą małej pumy, nadyma z bulgotem swe korale, gdzie jaguar tarza się z kudłatym misiem w szerokolistnych łopianach. Jeszcze nie tak; zanim doszli do tego sadu, widziano ich całujących się na moście, kobiety piorące w strumieniu przerywały robotę, wstrzymywał wagę sprzedawca pomarańcz i gazeciarz zawieszał głos razem z płachtą gazety uniesionej w górę. Trzeba iść za nimi, gdy objęci kroczą przez gwarne ulice, gdy świata nie widzą za sobą, podczas gdy świat zdaje się widzieć tylko ich i odprowadza idących zadumanym uśmiechem. Trzeba widzieć, jak życzliwie odwracają się ku nim wszystkie głowy i jak domokrążca ostrzący noże wstrzymuje pedał szlifierki, żeby oszczędzić im zgrzytu, podczas gdy oni nie dostrzegając niczego po prostu idą szczelnie objęci i wreszcie mijają ludną ulicę, mijają ten most i piorące kobiety, z których jedne tłuką kijanką o płótna, inne balie na głowie przenoszą, trzecie z koromysłem pną się pod górę – Jeszcze; głowy rowerzystów odwracające się za nimi, jeszcze; głowy szoferów. A teraz niech potoczy się jabłko po trawie. I niech otworzy się ogród. Niech łanie wyciągają ku nim wilgotne wargi, niech się do stóp im łasi kot pręgowany i ten w cętki, gdy nadzy, odwróceni od nas plecami staną wobec ogrodu, podczas gdy wokół nich będą spadać rytmicznie owoce. Tak odwróceni od nas, trzymając się za ręce, stać będą nieruchomo wśród ruchomego sadu, wśród wesela zwierząt, indyków i pawi, obok kolumny splecionej ściśle z winną latoroślą liściem w liść, żyłą w żyłę kamienia. I wejdą tamte kobiety widziane w jawie sennego pola. Będą powłóczyć skrzydłami i zaczną 49 zrywać owoce. I powtórzy się realność w nierealnym, rytuał gestu z półtańcem, dłoń uniesiona po owoc kładziony w kosz niewidzialny. A druga z kotem poigra, a trzecia ptaki nakarmi, a czwarta przygnie gałęzie, a piąta się zaduma lub spuści wiadro do studni. I tylko kochankowie będą trwać nieruchomo, na coraz dalszą odległość, będą się trzymać za ręce. Więc teraz kosz pełen jabłek pierwsza z kobiet przewróci i wtedy z niego wypełznie niejadowity wąż. I wtedy spojrzy dziewczyna prosto w twarz swego kochanka, i wtedy się okaże, że żadne z nich nie ma twarzy, że noszą maski owalne, z których nic nie wynika, i wtedy wstrząsną się drzewa i zaczną spadać owoce i spłoszą się zwierzęta, i skrzydłem ptak zatrzepocze. Jednak nie będzie jasne, czy było tak naprawdę, czy się komuś przyśniło. W sadzie ład zapanuje. Zwykłe kobiety i chłopcy w obcisłych dżinsach siedzący na drzewie będą wkładać zwykłe jabłka do zwykłych koszy; trzy takty – sięganie ręką po owoc; pół taktu – zerwany owoc w znieruchomiałej ręce uniesionej ku górze; dwa takty – wkładanie owocu do kosza, obrót ciała w półskłonie. Nie ma w tym sadzie żadnych dziwnych zwierząt; łaciaty kundel wyleguje się w słońcu, między drzewami snują się kury i gęsi. Kochankowie, przyzwoicie odziani, siedzą wsparci o drzewo. Dziewczyna nadgryza jabłko i podaje go chłopcu. Chłopak wolno przybliża owoc do swoich ust, do naszych oczu, aż dostrzegamy, że w jego rdzawej wyżłobinie pełznie robak. Rzucone z rozmachem jabłko rozbija się o pień drzewa. Dziewczyna z miną znudzoną maluje twarz w lusterku. Klepnięta w ramię wstaje, znowu się biorą za ręce i sztucznie mizdrząc się wzajem, biegną z powrotem do miasta. Zrywający owoce zastygają w bezruchu w takiej pozie, w jakiej zastało ich odejście pary. Nieruchomość została puszczona w ruch; ruch znieruchomiał. Tylko jabłko toczy się niezmiennie po trawie.” Szymon stanął przy oknie. Morskie potwory o wyłupiastych oczach, jakby wydmuchane ze szkieł Murano, kolczaste skorupy krabów, zwiędłe ramiona ośmiornic, cały ten kram skorup ostryg i połyskliwych rybich ciał, cały chaos mroku i chaos rozbłysków, składano z powrotem na wózki ręczne i pokrzykując gardłowo, toczono bezszelestnie w wilgotną czeluść bocznych zaułków. W perspektywie majaczyła kopuła synagogi. „A jednak w końcu cisza okryje te marzące oczy”, przyplątał mu się nagle jakiś wiersz i z poruszonego składu obsunęło się jeszcze; „Nic nie zostało dodane i nic nie zostało odjęte, niewzruszony, doskonały, nietykalny świecie. Nie zachowała się pamięć o czymkolwiek, co na pewno byłoby nasze”, i dalej: „I siła, która spaja mężczyzn i kobiety w szekspirowego zwierza zdwojgiem pleców, pozostaje sprawą ciemną, jakiekolwiek nada się imiona –” Gwałtownie zatrzasnął okno. Przeniknął go ziąb deszczu, ziąb pokoju w obcym hoteliku, ziąb wszechnieobecności tego, czego pragnął. 50 GLOSA: W POŁOWIE NOCY 51 Gdybym rzekła, że przyszedł do mnie Bóg, nikt nie uwierzyłby mi, a przecież było tak, że przyszedł do mnie we śnie dwudziestego pierwszego czerwca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego któregoś roku około pierwszej godziny w nocy, choć może nie tyle przyszedł, ile nadciągnął i przeniknął mnie, i poczułam Jego boskie tchnienie w mym wnętrzu. I wstałam z łoża obrócona twarzą ku wschodowi, jak gdyby sen trwał nadal, jak w owej jego chwili, kiedy otrzymawszy sygnał bezsłowny znikąd donikąd, że zbliża się On, obróciłam się w stronę, z której poczułam podmuch błyskawicznie skracających się bezmiernych odległości dzielących mnie od Niego, poczułam przybliżające się ku mnie z daleka Jego tchnienie, aż ujrzałam Go; Pył Mleczny w Trójkątnym Orszaku Mlecznego Pyłu lub Puchu Świetlistego, Pył-Puch na kształt nasienia dmuchawca, który przeniknął mnie, zanim zdążyłam westchnąć, i nie wiem, dokąd uleciał; to jedno wiem, że nie pozostał we mnie. A ja powstawszy z łoża, tak silne było ono przeżycie, rzekłam: Bóg był u mnie tutaj, przed chwilą. I nie umiałam Go nazwać inaczej. I spytał mnie Ukochany mój, co czuję. I rzekłam mu, że czuję ciszę i spokój i że owa cisza jest radością, a także zdumieniem pełnym łagodności i zamyślenia. I rzekłam, że raduje mnie także i to, ale dopiero teraz, po wszystkim, że niczego nie chciałam od Boga i o nic Go nie prosiłam i On także niczego nie chciał ode mnie. Tym więc, co ucieszyło mnie dodatkowo, była bezinteresowność mojego z Nim spotkania. A potem opisałam Ukochanemu senne widzenie; ów świetlisty pył mleczny główny pośrodku, nie większy od paznokcia, i owe na jego skrzydłach drobniejsze pyły w ilości zaledwie kilku punktów znaczących jakby kontur boków jakiegoś równoramiennego trójkąta, orszak kosmiczny, co przeciągnął w mgnieniu sekundy ze wschodu na zachód, pozostawiając po sobie uczucie przeciągłego tchnienia. I obszaru. I zamyślił się Ukochany mój. Którym jeszcze zwierzałam swój sen, zamyślali się wraz ze mną. Byli jednak, którzy pytali, zalim nie stała się brzemienna w tę noc, bowiem nasienie lotne, pył ów, chcieli interpretować zgodnie z nauką pobieraną w szkołach modnych. Ale to się nie stało. I byli, którzy poczytywali mi sen ów za nietakt, albowiem nie należałam do żadnego zakonu, który by w oczach ich usprawiedliwiał fakt podobnego przeze mnie śnienia. W tychże mniemaniu, aby Boga oglądać nawet we śnie, trzeba wpierw wpisać się na listę wyglądających Go i okazać na żądanie stosowną legitymację. Przeto umilkłam, bo czyż sny są po to jedynie, by coś z nich wynikało? Czy nie bywają sny dla samych snów albo z powodu snu kogoś innego? Albo czy sen, co od nieba przybywa, może nie mówić o niebie? Alboż czy wszystko, co na tej ziemi, nie jest impresją niebios? I nieistotne było dla mnie potem, jak nazwę to, co widziałam we śnie; byłże to Bóg sam czy spiritus mundi, jakaś siła zdalna, owo magiczne Blas mające harmonizować i regulować wszechzwiązki świata. Gdy słońce zasłania wszechświat, może jedynie we śnie rzeczy przez słońce zakryte mogą się dać nam oglądać? Być może, tej właśnie nocy na chwilę przed snem usłyszałam wezwanie jakiejś gwiazdy i próżni, która tę gwiazdę spowiła; usłyszałam głos pustki i głos gwiazdy, sygnał przestrzeni tak nieskończonej, że nie sposób w niej określić żadnego punktu centralnego, żadnego środka. Ani brzegu. Góry. Ani dołu. Strony prawej. Ani lewej. Być może, tej właśnie nocy coś rzekło we mnie; jam wszystka z was, wy ze mnie. Ale kogo takie wyjaśnienie dziś zadowoli? Chciano by wiedzieć, w jakim celu opowiadam ten sen, który opowiadam bez żadnego 52 powodu i bez żadnego celu. Sen, który śniłam bez żadnego celu i bez żadnego powodu. Myśl, którą myślę bez żadnego powodu i bez żadnego celu. Poza opowiadaniem jest to opowiadanie. Poza snem ten sen. Myśl poza myślą. Powód i cel poza celem i poza powodem. Którym zwierzyłam to, rzekli, że myślałam najpewniej o tworzeniu, i pytali, czy to noc owa tchnęła we mnie ideę szymonizy, ale nie ja ją stworzyłam. I pewnie także nie Bóg. Zrodziła ją, być może, owa nieokrzesana baba-nie-baba, mąż-nie-mąż, bezczelna Rorella bóstwu podobna, karmiąca swój mózg męskim nasieniem; Jednopierśna. Z wielu ojców zrodziła go ta, której sutka jak stożek Fudżi nie mlekiem pulsuje, a siarą, i kopci smrodem zniszczenia, aby tym wyraźniejsza stała się uroda kruchego świata rozbarwionego drzewem i tym, co ponad nim; rzeką i tym, co pod nią; płomieniem i tym, co w pośrodku niego. Która jest dawczynią zła, żeby to, co dobre, stało się zauważalne, i żeby pozwoliło się wyróżnić. Być może, ona to związawszy jednym pierwiastkiem żeńskim wiele pierwiastków męskich zrodziła ją i przerzuciła do wnętrza napotkanej kobiety, która była tak prostoduszna i ufna, że nie umiała sobie wyobrazić, aby owoc noszony w jej łonie mógł nie być jej własnym owocem. Lecz po cóż tak uczyniła? Przez różową łodygę ptasiego rdestu, przez rdzawe cętki liścia ptasiego rdestu, przez blady kwiat ptasiego rdestu, udający morwowy owoc, wzywajcie kapryśną Rorellę, niech wam zda sprawę. O ty, z sierścią do środka, o kocia, o, która gładką skórę wewnętrzną swego pręgowanego futra wywijasz na zewnątrz, by udawała ciało kobiety, o, która odchodząca jesteś w dowolne miejsca bez poruszania się, wymijająca siebie, odchodząca z samej siebie, o, żadna. Przez logiczną konstrukcję wilczomlecza wstrzymuję ciebie. W magicznej architekturze wilczomlecza więżę ciebie. W jego wieży zielonej. Odpowiedz. I przybyła Rorella, i wezwała siostry i przyjaciółki swoje; Dinę, Leę, Golkondę, też Moly opatrznościową, z którą rwała kaczeńce, z którą konwalie i fiołki, z którą tymianek i głogi, a z którą mlecz. – Te są siostry i przyjaciółki moje; tych zapytajcie, rzekła. I stawiły się wezwane; i przybyły przezroczyste, a każda w sobie potrójna jak ruska matrioszka; jak kiedy by w pełni księżyca dały się dostrzec wszystkie jego fazy, tak w każdej z przybyłych dziewczynkę, pannę i niewiastę dało się ujrzeć zarazem. Ale kiedy spytano, zali wiedzą co o udziałanej przez Rorellę szymonizie, każda z nich potrójnie zaprzeczyła i zdmuchnęła dmuchawiec pod słońce. I obróciła się w śmiech. I spojrzała wtenczas Rorella urągliwie na pytających, i wypuściła z mieszka bezszelestne lelki z pochmurnym pyszczkiem, i sypnęła przez ramię trzy garście maku, a za biodro garść lnianego siemienia, i zapaliła lniane powrósło, i rzuciła je sobie pod nogi, i wezwała wszystkich swoich mężów, kochanków i braci, by się stawili. Podniósł się rudy pył drogi ku topolom, ku ich liściom drżącym i srebrnym jak rtęć. I stęknęły kamienie i grudy ziemi, i przydeptany kark rzeki prysnął płasko na brzeg, i obrócił się w lotny pył, kiedy szli owi przyzwani z bębnem u podeszew. – Ten ci jest ojcem, obaczcie, ten, co stąpa jeden w nich wielu i wielu w jednym, wołała Rorella przemieniająca się w krajobraz, jak gdyby jej postać właśnie tknięta była pędzlem Arcimboldiego. I nie spytano przybyłych o nic, a ci obrócili się w grzmot. I Rorellę nie pytano już o nic, a ta obróciła się w rosę słoneczną. Lecz dlaczego to opowiadam? 53 Być może, szukam powodu, by mówić; pretekstu, by nie milczeć w środku milczącej nocy, która w tej chwili nieodwołalnie pochłania mi jakiś istotny moment życia, pochłania mnie w wieczne milczenie nieodwołalnie, w to milczenie, z którego nigdy już i nikomu nie zdam sprawy, w to milczenie, którego żadnym dzisiejszym krzykiem nie przekrzyczę. I ponieważ pochłania mnie wielka bezcielesność, która chce odcieleśnić nieodwołalnie wszystko, czym patrzę, kocham i dyszę, wszystko, czym jestem w oczach patrzących na mnie, także w oczach umarłych, którzy widzieli mnie i w których umarłam tak młodo i niespostrzeżenie.. zabrana na tamten świat.. a jeszcze tu pozostała.. odchodząca na raty.. z każdą kolejną śmiercią kogoś bliskiego – I ten mój szept. Przywali. Złożami czasu. Przytłumi. Warstwami głosów. Które stwardnieją w skorupę. I tę otwartą źrenicę. Obróci. W ziarenko piachu. Źdźbło. Rosę na źdźble. Jednak szukam powodu, dla którego w chwili takiej nie mówię tego, co chcę mówić, albo mówię o tym nie tak. Powodu, dla którego myśli czując pobliże słów mówią: myślmy o czym innym; a słowa w pobliżu myśli powiadają: zmieńmy temat. A może opowiadam, nie żeby opowiadać, ale żeby w zamyśleniu bębnić palcami o blat i pozwalać fikcjom wybłyskiwać i gasnąć, zanim rozjarzy się ten sens właściwy, do którego dopiero dojrzewa język i ku któremu przebijam dukaty przez mrok i pył tej nocy? A może wszystko to jednak mówię bez żadnego powodu i bez żadnego celu, tak jak bez powodu i celu śnię przypadkowy sen w przypadkowej nocy. 54 KLISZE 55 Widząc wchodzącego Alberta, Szymon zakrył zazdrośnie ręką oglądane wieczko pudełka papierosów. – No właśnie; a ja cię szukam od rana, biegam, węszę! Alberto w jednej chwili zamienił się w okrążającego stolik czarnego kundla, który łypiąc okiem i chwytając wiatr w nozdrza, zakreśla magiczny krąg wokół miejsca, w którym tkwił Szymon.. jak to już raz gdzieś było; czy nie w Giardino di Boboli? Na to wspomnienie Szymon drgnął. – Przestraszyłeś mnie, mruknął. Udało mu się niepostrzeżenie wsunąć wreszcie w kieszeń to – już prawie przemienione w amulet – pudełko pozostawione na stoliku przez „gotycką damę”, która właśnie odeszła stąd z uwodzącym ją grubasem. Wolał sprzątnąć je sprzed niepowołanych oczu. Kiedy Alberto zamawiał kawę dla nich obu, Szymon powiódł delikatnie palcami po schowanym wieczku, jakby spodziewał się raz jeszcze odczytać ten banalny rysunek dwu serc, który trochę go w pierwszej chwili rozczarował i jednocześnie rozbroił. Pamięta, że myślał właśnie o swoich bezsensownych kłótniach z Izabelą, gdy gotycka pani siedząca w towarzystwie jowialnego grubasa roześmiała się cicho, prawie wewnętrznie. – Więc właśnie dlatego, powiedziała do swego towarzysza – że mamy – jak to pan ślicznie określił – pokrewne dusze, związek nasz byłby niemożliwy, wręcz kazirodczy; właśnie ze względu na to pokrewieństwo. Zrobiła taki ruch, jakby chciała poprawić włosy i jakby zaraz potem rozmyśliła się, i jakby nie tyle wypowiedziane słowa, co właśnie owo zatrzymanie gestu rozbawiło ją na chwilę. A Szymon znów odniósł wrażenie, że ona tą nutką rozbawienia stara się pokryć zakłopotanie i że jednocześnie wie, jak bardzo jej z tym ładnie, bo choć nie była piękna, promieniował z niej ściszony wdzięk, który zdawał się mieć główne źródło w tym, że doskonale znała siebie i że – takie przynajmniej odniósł wrażenie – ufała sobie. Szymonowi zdawało się wręcz, że ma przed sobą nie jedną, ale dwie kobiety: wrażliwą dziewczynę i doświadczoną damę, dyskretnie, ale stale roztaczającą opiekę nad swoją młodziutką przyjaciółką, która niekiedy ją bawi i zdumiewa, ale z którą łączą ją węzły wypróbowanej przyjaźni i tajemniczego porozumienia. Przez chwilę zastanowił się nad jej wiekiem, który określił wreszcie na czterdzieści kilka lat. – Gdybyż Iza zechciała upodobnić się ze swoim usposobieniem bodaj w części do takich kobiet jak ta; ach, Iza, ta Iza! (– Byłam zawsze wychylona ku ludziom, wychylona od samego swego środka, a moje gesty zawisały w próżni; nikt nie kochał mnie wyłącznie dla mnie samej, nikt, nikt; i ty także; zawsze musiałam zabiegać o tę odrobinę wyłączności, a to rozsypywało się, zanim zdążyłam to pochwycić, było bowiem coś ważniejszego lub ktoś ważniejszy, coś-ktoś poza mną, ku czemu odwracaliście się ode mnie wszyscy; także i ty pozwalałeś, żebym się czuła samotna. – Ależ Izo, Izoldo –; – Która: Przetowłosa czy Białoręka; zdecydowałeś przynajmniej to?; – Kochanie, ty przecież wiesz; obydwie w tobie jednej, ty w obu; no, kochanie –) – Albo, rozważał – dobrze byłoby zwierzyć się jej bodaj z tych bezsensownych kłótni; może ona i Iz, może właśnie ona mogłaby coś dla Iz – Ale ta pani właśnie wychodziła już, wyszła. Szymon, bawiąc się machinalnie pudełkiem papierosów zostawionych przez nią na stoliku, zauważył na ich odwrocie prościutki rysunek z motywem dwu serc i uśmiechnął się w ślad za wychodzącą. Pamiętał jej twarz i żartobliwy ton głosu, kiedy pokrywając zakłopotanie mówiła tu przed chwilą swojemu jowialnemu grubasowi: „Lepiej nie, lepiej umówmy się inaczej, zgoda? Na przykład umówmy się, że mamy to już poza sobą, a więc, że już mnie pan – jak to się mówi? – poderrwał; taaak? że byłam już w panu do szaleństwa zakochana, ależ taak, proszę mi wierzyć; już spędziliśmy ze sobą szereg upojjjnych nocy, taak, i że nasze namiętności – cóż, trudno, musimy się z tym pogodzić, bo życie jest właśnie takie – więc nasze namiętności już przygasły w sam raz na tyle, żebyśmy wreszcie mogli 56 sobie pogawędzić o czymś naprawdę interesującym, chociażby o tym tu pańskim Rzymie, którego wciąż jeszcze nie znam, a którego tak jestem ciekawa” – Pamiętał, że kiedy zgubiwszy wątek ich rozmowy spojrzał na nią w jakąś chwilę potem, słuchała swego partnera z pochyloną twarzą prześwietloną od wewnątrz jakimś rodzajem światła, czy też zdawała się go słuchać i uśmiechając się samymi oczami, które, pamiętał, były brązowe i wyraziste, wodziła machinalnie długopisem po odwróconej w swoją stronę powierzchni pudełka papierosów, a Szymon mógł wówczas odczytać z ich pionowego ustawienia etykietkę „mdm”, dwa czarne „m” napisane z małych liter i środkowe „d” zabarwione w samym wybrzuszeniu regularną plamą karminu, „d”, którego wysoka, czarna laska przeciągnięta z góry na dół przedzielała pudełko na dwie niesymetryczne części. I to pewnie w tym momencie chciał coś do niej powiedzieć, odezwać się, ale oni w tej właśnie chwili wstali nagle ze swoich miejsc, więc jeszcze obrotem głowy zagarnął w pamięć wiotką, strzelistą sylwetkę odchodzącej i jej ostry profil. A potem machinalnie ujął zostawione przez nią papierosy i uśmiechnął się między innymi z powodu tych dwu serc przebitych strzałą i z powodu butów, bo jeszcze wyrysowano tu jakieś buty. Dwa serca między butami; czy to nie banalne? Jeszcze nie tak. Więc przede wszystkim serca nie były sobie równe; lewe, zdecydowanie większe, było opromienione, czy też promienne, co zaakcentowano tu tak, jak w dziecinnych rysunkach zaznacza się promienie wokół słońca, skośnymi kreskami. W środku wpisano inicjał „M”, albo może „W”. Prawdopodobnie było to serce kobiety, gdyż w dole, pod spodem, niby godło wyrysowano damski bucik na wysokim obcasie. Drugie serce, prawe, przebite pierzastą strzałą, było o połowę mniejsze (a może młodsze!), mieściło w sobie inicjał „K” lub „H” i ociekało dużymi kroplami krwi? łez? – trudno doprawdy wywnioskować to z jednobarwnego rysunku. Pod spodem oznaczono je dużym, męskim – chciałoby się powiedzieć – żołnierskim, połatanym butem. Między dwoma nierównymi sercami w górze jakby ślad pary podeszew, też raczej męskich, zwróconych czubkami ku dołowi. Podeszwy (ślady?) miały wypisane numery: lewa – 16; prawa – 10. Teraz, kiedy ponownie ogarnął wzrokiem rysunek, odebrał wrażenie, że wyjaskrawiona wielkość pogodnego serca została tu z premedytacją podważona przez bolesność serca mniejszego. Że skontrastowanie tanecznego bucika z połatanym buciorem (żołnierskim?) nie jest przypadkowe, że nic w tym rysunku właściwie nie jest przypadkowe. Manieczek wewnętrzny podsunął mu myśl, że może w tej prościutkiej historyjce obrazkowej kryje się dramat tak już zadawniony i oswojony, że pozwala się uzewnętrzniać machinalnie, niejako odręcznie; lub może tkwi w niej jakieś poczucie winy czy wyrzut; ale Szymon nie miał ochoty dopuszczać Manieczka do głosu tego wieczora i prawie zawstydził się, że nieproszony przejął tajemnicę lub igraszkę nieznajomej. W otwartym wieczku pudełka znalazł trzy papierosy o dobrze znajomym zapachu tytoniu i po chwili wahania właśnie zapalał jednego z nich, kiedy w drzwiach kafejki dojrzał Alberta zmierzającego promiennie wprost ku niemu. – Uprzedzałem cię, że to maniak, mruknął Alberto niechętnie, kiedy Szymon, zaskoczony warunkiem postawionym przez tego jakiegoś Fata Tempsa, nieoczekiwanie zaczął się wahać. – Maniak i sknera, mówił Alberto dopijając kawę. – Ale czy widzisz jakieś inne rozsądne dla siebie wyjście? Tylko on jeden gotów jest kupić to zaraz, aczkolwiek pod tym – sam przyznasz, nieszkodliwym – warunkiem; no, bo komuż wreszcie mógłbyś tu, poza mną, powiedzmy, pokazywać jakikolwiek swój obraz? – Zrobione, zdecydował Szymon. Kelner przyniósł zamówione wino. Alberto położył rękę na dłoni Szymona i zajrzał mu w twarz miękko, jak kobieta. – Wiesz co, ty przypominasz mi Piotra rzekł przyoblekając twarz w wyraz smutku. – Piotra w jego ostatnich dniach przed śmiercią, którą – pojmujesz? – zdawał się 57 biedak przeczuwać. Właśnie siedziałem z nim w kafejce, jak teraz z tobą – – Na Capri, podpowiedział Szymon machinalnie. – Capri? Alberto spojrzał na niego z nieopisanym zdumieniem. – Skądże, człowieku, to było na przeciwnym krańcu Italii, w Wenecji; nie opowiadałem ci tego jeszcze? Wróciliśmy właśnie ze spaceru, Piotr był pod świeżym wrażeniem czyjegoś pogrzebu; w Wenecji, jak wiesz, nie ma miejsca na cmentarze; ten znajduje się na oddzielnej wysepce San Michele. Więc kiedy z portu przy Fondamentale Nuove ruszyła żałobna gondola z trumną, Piotr powiedział: „To jakby Charon przewoził duszę zmarłego na drugi brzeg”, i dodał: – „żyć mogę gdzie indziej, ale umrzeć chciałbym właśnie, tutaj, w Wenecji”. – I tak się stało, dokończył Alberto zwieszając głowę. Nie omieszkał wszakże spod oka zerknąć na Szymona, żeby wybadać wrażenie, jakie tą opowieścią na nim wywarł. – Utonął? spytał Szymon myśląc wciąż jeszcze o rysunku na pudełku papierosów. – Piotr? Alberto szarpnął się dramatycznie na krześle. – O mamma mia, pojęcia nie masz, co to był za świetny pływak, ba, nurek! Nie opowiadałem ci o tym, jak wyłowił tę rękę z posągu Wenus? Piotr i utonięcie! prychał Alberto gniewnie. – A więc co to było? – Ryba, wycedził Alberto mściwie – nieświeża ryba; pojmujesz? struł się! – Aaaa – – Nie wezwaliśmy wtedy lekarza w porę; to mi samo przejdzie, upierał się Piotr. Tak, żyliśmy wtedy w cholernej nędzy i wiesz, jego oczy znów błysnęły podejrzanie – Piotr za nic nie chciał oddać swoich filmowych pomysłów Fatowi; za nic, powtórzył i z niewinną miną zapalił papierosa. – Właśnie, co z tymi pomysłami Piotra, zrobisz je w końcu? – Jeśli Fat sfinansuje, burknął Alberto. – A sfinansuje, jeśli ty z kolei nie zaśmiecisz mi u niego konta swoimi humorami; pamiętaj, że ręczyłem za ciebie. Szymon uniósł brwi w nieopisanym zdumieniu, ale Alberto znów beztroski i kordialny ujął go żywo pod ramię. – Piękna noc, piękne dziewczyny, cudowne życie, kocham świat, chodź, pokażę ci, co zechcesz; nikt inny tak cię nie oprowadzi po mieście; możemy wstąpić do markizy, możemy chodzić ulicami, możemy wpaść do Klaudii, wiem, że jest dzisiaj w domu sama, rozkazuj, jestem do usług! – Nie przeszkodzę panom? zawołał ktoś żwawo za nimi. Oczywiście Manieczek. – Co za piękna noc, jedyna! – A pan, skąd pan się tu wziął! wykrzyknął Szymon ze zdumieniem. – A któż by wysiedział w domu w taką noc? odparł Manieczek i odchrząknął tajemniczo. Szymon nie widział się z Manieczkiem od pamiętnego koncertu w Ara Coeli. Właśnie siedział był wówczas na szczycie schodów przesypując markotnie w kieszeni drobny bilon. Czuł za plecami gęstniejący mrok kościoła, w którym przygasały pewnie te freski Pinturicchia, na które natknął się onegdaj w kaplicy prawej nawy. W dole, w środkowym punkcie owego V, jakie tworzyły rozchodzące się ku górze schody Ara Coeli i Campidoglio, kwitły glicynie. Szymon miał ochotę na filiżankę kawy: nareszcie kawy, nie herbaty! Jej aromat prześladował go zwłaszcza tam, niżej, w okolicach Piazza Venezia, kiedy w oczekiwaniu na koncert krążył przez stare, tłoczne uliczki, potrącany przez hałaśliwy tłum. Wreszcie wspiął się do tego miejsca, skąd lubił gapić się na skąpany w strugach skamieniałego deszczu Teatr Marcella. Zachodzące słońce odstrzeliwało od kopuły Świętego Piotra. Ponad tym krążyły stada jaskółek, a także, być może, uczepiona ich skrzydeł krążyła nad miejscem swych przepowiedni Sybilla. Szymon znów jął przesypywać w kieszeni drobny bilon. Miał dużo czasu. Koncert miał się rozpocząć dopiero za 58 godzinę. – A może jednak ta kawa? Z miejsca, na którym siedział, zgadywał okno kapitolińskiego muzeum, za którym w poczerniałej desce nadal zamyślała się jego Piękna Nieznajoma, o której napisał ongiś kilka niedorzecznych zdań w liście do Zena; Laura de Novis? Może i Laura; jakież to dzisiaj ma znaczenie? Znów brzdąknął w drobny bilon wahając się, czy zostać tu, czy jednak zdecydować się na kawę, kiedy raptem spostrzegł Manieczka, który wsparty o balustradę tuż przed wejściem do kościoła, słał mu na przemian życzliwe uśmiechy i zatroskane spojrzenia. – Pomóc w czymś? Ma pan jakieś zmartwienia? dopytywał i rześki, uczynny, skory do wysłuchania zwierzeń w równym stopniu, jak do służenia podpowiedzią i radą, już znalazł się przy Szymonie, już zwinnie kucnął obok i już prawie rozniecał dla nich obu przytulne, harcerskie ognisko. – Te koncerty interesują pana? Ba, muzyka; zwłaszcza Bach; zgadłem? Przy tym świetne wykonanie i – co dla ubogich turystów istotne – gratuito; proszę się nie gniewać, żartuję. Tutaj czeki bankowe nie odgrywają żadnej roli; tu nie jest ważne pochodzenie społeczne, stanowisko, stan posiadania ani kolor skóry; wobec muzyki wszyscy jesteśmy równi. – Z wyjątkiem tych, którzy nie mają słuchu, zdążył wtrącić Szymon. – Dobre; a widzi pan, idea równości nie da się jednak zrealizować w sposób doskonały! wykrzyknął Manieczek takim tonem, jakby udało mu się dać prztyczka w nos całemu socjalizmowi. – Tak, muzyka, odchrząknął po chwili z powagą. – Pamięta pan, co mówiliśmy kiedyś o pustce w malarstwie Wschodu? Otóż tam, gdzie chodzi o wyrażenie najwyższej wzniosłości, także muzyka milknie; zauważył pan? Weźmy chociażby muzykę mszalną; czyż w momencie konsekracji nie zamilka i czyż z tym jej zamilknięciem da się porównać jakikolwiek inny moment mszy, choćby najbardziej pobudzający do kontemplacji? Weźmy taką choćby „Mszę hmoll” – – Taką choćby h-moll! parsknął Szymon, ale Manieczek nie dopuścił go do głosu; najwyraźniej dorwał się do kwestii już nauczonej, recytował ją z gorączkowym pośpiechem i jakby w strachu, że nie pozwoli mu się dotrzeć do kropki. – Tak, „h-moll”. Kiedy w Incarnatus powolne następowanie po sobie fug przechodzi w pianissimo, kiedy domyślamy się tajemnicy jeszcze nie objawionej, ledwo zasugerowanej przez półtony, przez owe pasaże opadające w dół małymi tercjami, przez urywane synkopy i prowadzenie melodii w górę i w dół – – Skoro już o tym mowa, przerwał Szymon leniwie, starannie skrywając satysfakcję, jaką wietrzył w kolejnej licytacji ich lektur – czy pamięta pan w „Sztuce Fugi” tę ostatnią, nie dokończoną, która po dwu nowych tematach wprowadza rytmiczny wariant tematu B-A-C-H i nagle urywa się dramatycznie i pozostawia nas rozdartych i samotnych pośrodku drogi?! I ta melodia, której nikt już nie dźwignie i nie podejmie, zawieszona w przestrzeni, zdaje się tam trwać jak utrącona rzeźba, jak dorycka kolumna, która mimo strzaskanej głowicy trwa wzniośle w czystym (stopniowo upatetyczniał głos), przezroczystym powietrzu, ale w mgnieniu jakiejś chwili może runąć i powalić nas bolesnym stężeniem własnego piękna. – Pan prawdopodobnie słyszy w muzyce Bacha coś innego niż ja, to zresztą naturalne, zaczął Manieczek nie zbity z tropu, ale Szymon tym razem postanowił nie wypuścić z rąk zwycięstwa, którego był pewien. – W jego muzyce słyszy się to, co w niej obecne, ale i to, co nieobecne, słyszy się w niej także, ponieważ ta muzyka jest rzeczywistością. – Jednak musi pan zgodzić się ze mną, że dzieło Bacha jest otwartą księgą, z której w zależności od nastroju i chwili można czerpać to, co się chce, wtrącił spiesznie Manieczek. 59 – Ale to już są banalne aforyzmy! przerwał Szymon niegrzecznie, jednak Manieczek nie ustępował. – Weźmy taką „Ofiarę Muzyczną”, ciągnął przekrzykując Szymona – to najbardziej skomplikowane dzieło; jakaż stąd emanuje niesłychana godność, głębia! Szczególnie w sześciogłosowym ricercar; pan słyszał zapewne, że młodzi kompozytorzy, opętani sztuką kanonu, uznali go za prekursora nowych form kompozycyjnych? Wspominam o „Ofierze”, bo pan mi przypomniał to dzieło swoją luźną uwagą o rzeźbie. Właśnie zwłaszcza „Ofiara”, sumująca wiedzę Bacha zdobytą w ciągu kilkudziesięciu lat, jest jak krystaliczna rzeźba widziana w zmiennym świetle, jak idealna kula, która pochłania wszelkie możliwe kule, a – co najbardziej paradoksalne – prostota tego dzieła objawia się nam poprzez jego kunsztowne ornamenty. Proszę mi wskazać drugiego mistrza, który by tak umiał zjednoczyć żywiołowość ze ścisłym, matematycznym wręcz przemyśleniem kompozycji. – Dlaczego matematycznym! zirytował się nieoczekiwanie Szymon. – Ponieważ, Manieczek odchrząknął skromnie – to właśnie matematyka potrafi obdarzyć nadprzyrodzone twory specjalnym rodzajem egzystencji, wobec którego zwykłe istnienie jest czymś złudnym i przemijającym. Teraz zamilkli obaj wyczerpani tym głośnym mówieniem, które nie było rozmową. – Najistotniejsze w tym wydaje się jednak to, podjął Szymon po chwili nieustępliwie, acz niechętnie – że, jak to już zresztą ktoś zauważył, Bach nie oddala się nigdy zanadto od ruchu ciała; jego muzyka jest zarazem swoistym tańcem. (Zobaczył nagle siebie z Izą tańczących w pustym, widmowym pokoju w ich sylwestrową noc „Piąty koncert brandenburski” pośród kałuży rozlanego wina i pośród –; a potem wspomniał Zena w ich obskurnej kuchni dyrygującego koncertem z płyt, Zena w jego obszarpanych portkach i flanelowej koszuli i ten obraz przeważył.) Zamilkł. Żałował teraz, że dał się wciągnąć, ba, sam zaczął tę płaską licytację i brnął w nią już tak daleko, że prawie gotów był tłamsić Manieczka recytacjami w rodzaju, że „Sztuka Fugi” (skoro już przy niej stanęli) składa się z piętnastu fug, z których dwie pierwsze prowadzą temat samotnie bez tematu przeciwnego, trzecia i czwarta zaczynają się od odwrócenia tematu i tak dalej, i tak dalej. Manieczek z kolei odrzekłby pewnie, skoro już dosiadł tej czyjejś matematyki, że w „Sztuce Fugi” Bach rozwiązywał zagadnienie – dajmy na to – delijskie; i pewnie by to udowodnił, bo czemuż by nie? W sztuce wszystko da się podciągnąć pod coś, nawet jeśli tym czymś będą podwojone sześciany (odbicia w lustrze – ha, ha!). A w jakimże celu ta cała ekwilibrystyka słowna! W ogromnym; żeby mianowicie przebić kartę partnera oczko wyżej! myślał Szymon z rosnącym niesmakiem. Z drugiej zaś strony, któż dziś jest w stanie być samodzielny? Odkrycia naukowe, poglądy i interpretacje z chwilą ich opublikowania czyż nie stają się po prostu użytkową własnością wszystkich? Własnością już anonimową? Czyż mówiąc: odrzutowiec, guzik, szelki, rakieta itd., opatrujemy te słowa odsyłaczem informującym, kto mianowicie jest twórcą tych rzeczy lub przynajmniej ich nazw? Czy znamy budowniczych dawnych świątyń, kto napisał „Pieśń nad pieśniami”, czy Homer żył, czy pisał Szekspir? – Czas zająć miejsca, zatroszczył się Manieczek. Istotnie tłum ludzi piął się już stromą i nieprzerwaną falą do drzwi kościoła. Szymon ocknął się z zamyślenia i poszedł w ślad za Manieczkiem, który wyprostowany, drobny i schludny, w starannie przenicowanym garniturku zdawał się wnosić samego siebie na tacy w taki punkt biesiadnego stołu, w który z nadzieją i oczekiwaniem wlepione są oczy wszystkich zebranych. – Tak, przyznał spiesznie Szymon. – Byłem wtedy trochę wytrącony z równowagi; przepraszam, że się nie pożegnałem. – Głupstwo, nie o to chodzi, zawołał Manieczek wielkodusznie – ale szkoda wielka, 60 prawdziwie szkoda, że pan wtedy w ogóle wyszedł, zdaje się, z tego koncertu, z jego najciekawszej części! Śliczna dziewczyna idąca naprzeciw nich znów szczęśliwie odwróciła uwagę Manieczka od Szymona. Położył ręce po sobie i nastawił uszka, po czym gibnął się delikatnie i unieruchamiając biodra, począł – tylko tą partią nóg poniżej kolan – drobić kroczkiem bocząc jakby sobą. Podwiniętym języczkiem leciutko dotykał górnej wargi. Alberto także cały się sprężył w sobie lub też – jak się to mówi? – „krew mu zagrała w żyłach”. Jego powłóczyste na zawołanie spojrzenia spowłóczyściały w samą porę i prawidłowo, bez pudła zadrgały mu nozdrza; jednak zarówno „drobiony” Manieczka jak i jego ognisty smętek okazały się daremne. – Co za klasa! jęknął Manieczek z bolesnym zachwytem, gdy dziewczyna z uniesioną głową jak przedzierająca się przez wysokie trawy łania przepłynęła obok nich niewiele sobie robiąc z wrażenia, jakie wywarła. Przystanęli „merdając” jeszcze chwilę w ślad za nią biodrami. Alberto zaczął szczegółowo analizować zalety i wady jej figury; spierali się o szerokość bioder; Manieczek wszczął licytację znawstwa niewieściej urody; wyszedł od klasycznego kanonu piękna. Szymon przypomniał sobie, że opuścił wtedy chyłkiem kościół nie czekając końca koncertu nie tylko z powodu porozumiewawczych błysków oczu rzucanych mu co chwila przez Manieczka, który słuchał bardzo aktywnie i bezustannie zdawał się podpowiadać mu wzrokiem przy poszczególnych partiach koncertu swoją aprobatę lub zawód. Był istotnie rozproszony tego dnia i kiedy w dodatku wnętrze kościoła wypełniły nagle tak bardzo znajome mu dźwięki, dobiegło go echo dalekiego głosu: – ale galopuje, skurwiel, słyszysz ty! I z kościelnego mroku wyłoniła się tamta ich nie istniejąca już chałupa z biskupiego placu; dom z wyrwą po bombie czy jakimś pocisku, który musiał wpaść piętro wyżej i przebić się przez ich sufit i podłogę, zanim znieruchomiał o piętro czy dwa niżej; a może stało się to wtedy, kiedy zbombardowano tę kamienicę z targowej uliczki po drugiej stronie, której ruina sterczała jeszcze wciąż pionowo i znajdowała się nie dalej od ich okien niż na długość pokoju-kiszki, więc mogliby się nawzajem podglądać z tymi mętami z ruin, gdyby nie jakieś zasłony, które Iz uparła się zawiesić. Sosnowe stemple, pale nie okorowane dźwigały wybrzuszony sufit, który chrypiał i prychał tynkiem za lada stąpnięciem sąsiadów z góry, podczas gdy przez narożną, przykrytą byle jak dziurę w podłodze sączył się bez końca zapach kapusty i wiecznych blinów na wiecznym oleju od tych tam z dołu. Ze ścian sypały się tynki, przez szpary nawiewał ziąb, to znów żar niemiłosierny bił od czerwonej rury żelaznego piecyka. – Patrz, jak dosiadł go, dosiadł tego konia, patrz, jak zasuwa! Zeno w swoich barchanach stoi na środku kuchni, wypina brzuch i dyryguje wściekle koncertami z płyty, więc już sekundujesz mu i obaj podbechtujecie się owym wymachiwaniem rękami, tym pokrzykiwaniem – patrz, słuchaj tylko, co on wyprawia! tim pam-pam pam-pam pa-rarara ra tim pam-pam ta ryra ryra ra – wydzierasz się i gonisz tę melodię, przypominał sobie Szymon uchodząc z kościoła aż na plac Campidoglio, by teraz tam, w ciemnościach, u stóp konia spiętego ostrogą przez Marka Aureliusza, łowiąc dobiegające aż tu dźwięki, dosnuwać poruszające go przypomnienia – gonisz tę melodię, która cię zaraz porzuca, żeby po chwili okrężnie pozwolić ci się uchwycić na krótko i znów – Podczas gdy Iza jak zwykle kuli się na tapczanie pod zwałem korekt lub zeszytów szkolnych; skrzypią półki uwiązane do ściennych haków konopnym sznurem – dididi daaa 61 ta ry ra – Nie chodzi o pokazywanie zdarzeń, ale stanów; pewnych stanów intelektualnych lub emocjonalnych, które w nas są niezależnie od tego, czy ci się coś wydarza, czy nie, upiera się Iza. – Ale to już Musil powiedział, wtrąca Zeno – że interesują go nie same zdarzenia, a ich widmowość. I znów nurkuje w zwały teczek osypanych tynkiem i pyłem lat; teczek pękatych od kolejnych wersji przekładów, w których teraz klnąc bezsilnie znów się zagubił w poszukiwaniu strzępu potrzebnej mu strony – daj spokój, stary, zostaw; albo wiesz, wyciągnij tego – no, ty będziesz zresztą sam już wiedział: tego no – – Rany boskie, jakie ten facet miał łaknienie, kurwa, ile on musiał chcieć, to się czuje, chłopaki, czuje się, słyszycie? Ryra ryra daa; ta ry ra, bełkotał Ben z jękiem i wygrażając pięściami zaokiennej mrocznej czeluści, ryczał nagle: – Gnoje, nic nie rozumiecie wy, gnoje! Galopował tętent, to rwały z kopyta wezbrane pasje przez kamienny szlak, to rozpryski skał wracały spiralnie w początkowy temat i wikłając się weń, zdawały się ponosić was jeszcze gdzie indziej, choć wciąż były tu, bo tu zawracały okrężnie, zgarniając z pobrzeży w siebie wszystko, co mogło dożłobić głębiej i obszerniej ten rozmigotany trakt, i było to jakby niebo wydzierając z rzeki własne odbicie, wydzierało z niej także odbicie drzew i brzegu i wreszcie targnęło w pion samą rzekę, która falą spiętrzoną przebijała się z ziemi do chmur i stamtąd spadała łoskotliwym łukiem w dno zaryte pod swoim pierwszym dnem, spod którego wypływała wreszcie niewzruszenie przejrzysta z niewzruszonym odbiciem nieba, brzegu i drzew ta sama – a już inna. Podczas gdy wy, klucząc za nią i kołując, odgradzający się od siebie zbywającym – znów poszedł, skubaniec: cooo? – zapadaliście się w wasze osobne przestrzenie i dawaliście się zanurzać, zezwalaliście, żeby was pogrążał i wypychał z siebie, żeby was niósł i zrzucał z galopującego grzbietu bezustannym falowaniem ten koń, ta fala, ten ocean, ten nieujarzmiony ruch w bezruchu, ten wdech i wydech obszarów prostujących się, rozpościerających od środka was, na zewnątrz. I wreszcie Zeno albo ty, albo którykolwiek z was zaczynał mówić jakiś wiersz z tych waszych wierszy, które kochaliście wtedy jednakowo wszyscy, i bywało, że wołaliście w głęboką czerń tamtej ruiny przylegającej prawie do waszych okien za wąskim pasem targowej uliczki, do tej ponurej jamy, w której roiły się cienie tubylczych desperados od denaturatu i kurestwa, cienie balansujące na deskach przerzuconych na przełaj czeluści, pijani Bachem krzyczeliście im ze swego równie parszywego wnętrza jakieś tam „ziemi i nieba nie było ani nie było powietrza” i bywało, że jeśli w przyległym pokoju akurat znajdował się Datta, wtedy uznawał za stosowne wjechać do was na niewidzialnych wrotkach w pełnym uzbrojeniu, więc z fajką i książką otwartą, trzymaną za plecami, i zaczynał to swoje – ale nich państwo zgadną, z czego to jest: datta da ditta datta, no? i cicho chichotał z satysfakcją, zawsze miał pod ręką jakieś tam mniej lub bardziej stosowne do sytuacji „dadda da dudda”; – a to przecież to samo, o czym mówicie! I pykał fajkę chichocząc; – udało się, co? Udało się! Izabela parzyła ogromne szklany brązowej herbaty, cierpkiej i szczypiącej w język, ditta da datta paaa pi ryra – – Ale go niesie, coo? Chwileczkę, mówił tajemniczo Datta, znikał błyskawicznie i niespodziewanie wyłaniał się z przeciwnej strony z nową książką i z tą samą fajką, poruszał się, jakby do tenisówek miał przytroczone niewidzialne wrotki, w tym domu na przestrzał, który można było właśnie na wrotkach objechać kołem przez trzy pokoje, korytarz i kuchnię i znów z kuchni przez trzy pokoje na korytarz, a co powiecie o – Ale ktoś walił w drzwi, kopał w futrynę, mógł to być Julian dźwigający pod pachą przestraszonego kurdupla, żeby go posadzić na piecu u Datty jako maskotkę; Izabela parzyła nowe szklany herbaty szczypiącej w język – śnił mi się w koronie, ale takiej korońskiej koronie, hieratyczny był, sukinsyn, opowiadał Zeno – i wieża, ale taka wieżasta – 62 Siedzieliście pokotem na łóżku w sinej ćmie dymu, popielniczki kipiały od niedopałków. „A tu Myo Cyd są pieczęcie, wielka pieczęć i pismo. (...) Że jest wzbronione ludziom wszem mówić o Ruya Diaza, jegoż karmić i jemu pomagać, pod męką serca wydartego na ostrze piki zatknionego” – – Więc czym mamy być, Julian trzymając kogoś za klapy nacierał nań brzuchem. – Gnojem pod nową epokę i tylko gnojem! – A czymże chciałbyś być: drożdżami! – Jak tu, kkk.., można być drożdżami, kiedy tkwisz, kkk.., ścianą w ścianę i kto o tobie wie poza pięciorgiem osób! wrzeszczał Ben. – Kto, kkk.., ogląda twoje obrazy poza tym Kluberem, złodziejem! – Daj spokój, stary. – Baczność roczniki trzydzieste! Przed wami zwarte łokcie naszych dzielnych chłopców od kalin-malin, za wami sfora młodych szpiców już dobierająca wam się do łydek, ujadająca sfora tych „bodeleroidów-ręboidalnych” od ptasiego mleczka, a w środku wy; kurduple ze wzdętym brzuchem i wzdętym mózgiem; karmione odpadkami ze śmietnika historii kurduple! – Zamknij się, nie o to chodzi! – „W migdale – co tam stało w migdale? Nic. Nic stało w migdale. Stało tam i stało”, zaintonował Zeno. – Rany, chłopie, gdzieś ty takiego wygrzebał, skąd żeś ty go wytrzasnął! – „Nikt nie ulepi nas panowie z ziemi i gliny nikt nie omówi naszego prochu. Nikt. Bądź pochwalony ty, Nikt”, ciągnął modlitewnie Zeno. – Jak bogakocham, skąd go masz! – Tego kurdupla? – Żartujesz! Jak, jak? Celan, powiadasz? – Ale pozwólcie mi skończyć; czy zdarzenia nie mogą być porywające same w sobie? – Otóż to właśnie; ale spróbuj przełożyć je na język sztuki; zawsze to będzie poniżej; o coś mniej; Julian pyknął fajkę i uniósł do góry palec. – Jednakże zdarzenia nie tracą tego, co według Izy jest w nich porywające, w literaturze faktu; w faktografii; zgodzicie się ze mną? I chyba tu tkwi – – Ale pozwólcie mi skończyć; czy dajmy na to „Osiem i pół”; tu zdarzenia stają się zaledwie pretekstem do wyrażania pewnych stanów luźno ze sobą, powiązanych; które nie troszczą się o okrągłość wypowiedzi, o – – Ale czym w takim razie urzeka nas Kurosawa,. który w końcu jest piewcą zdarzeń? – Jednak plazma.. kolonie plazmy, wiecie, o co mi chodzi – – Stanem pierwotnym sztuki jest grafomania, krzyknął Ben gwałtownie zagłuszając pozostałych. – Grafomania i kicz. Każdy, kto zabiera się do napisania czegokolwiek lub namalowania, wie o tym; i tego się boi; że zaleje go od wnętrza morze kiczu, morze grafomanii, z którą będzie musiał się w sobie zmagać, od której mozolnie będzie się wyzwalał kroczek po kroczku, z każdym dziełem od nowa. Dlatego niektórzy z góry rezygnują z szukania własnej formy wypowiedzi, wolą naśladować innych, iść przetartym szlakiem,. byle nie potknąć się, nie wplątać w ten zaczajony w nich – – Można też naśladować swoje własne udane dzieła, niekoniecznie cudze! zawołał Filip. – Valéry powiedział, że dla artysty jest rzeczą zasadniczą, by umiał naśladować samego siebie, wtrącił Julian. – Ale powiedział też, że nie zawsze dobrze jest „być sobą”, roześmiał się Misza. 63 – I że u współczesnych upiększenia przerywają tok zdania. To Zeno zakończył wreszcie przytaczanie myśli z Valéry’ego. – Sztuka jest regulowaniem, karczowaniem, opanowywaniem bełkotu, tego żywiołu wewnętrznej grafomanii, z którą przychodzimy na świat! upierał się Ben. – Jest autoterapią, samooczyszczeniem – – Ba! Można by wyjść tu także z odwrotnej przesłanki. – Czyż katharsis nie osiąga się także przez profanację? wtrącił Misza gładząc brodę i przez chwilę w powietrzu zafurkotało; sakrum-profanum-sakrum. – Jednak w moim życiu nie liczą się, najogólniej biorąc, fakty. Mam na myśli fakty dnia; że wstaję, idę do pracy, wracam, załatwiam sprawy i tak dalej – – Tak ci się tylko wydaje, bo one jakoś także się liczą; są znaczące, wtrącił Julian. – Natomiast pewne stany, ciągnęła Iza – stany napięć; rzadkie chwile, w których zdaję sobie w pełni sprawę z faktu istnienia; stany wewnętrznego skupienia, podczas których – – Ależ to jest myślenie autystyczne! ach, pardon, wyrwał się Datta i zaraz śmiejąc się zakrył usta, jakby chciał cofnąć wypowiedziane słowa. – Czyli schizofrenia, moja droga; po prostu schizofrenia, Misza kiwał brodą w udanym smutku. – Niekoniecznie, wycofywał się teraz Datta – może to też być jakąś formą egocentryzmu. – Nie bójmy się schizofrenii, spójrzmy śmiało w oczy temu, co nas oblega, co naciera zewsząd; schizofrenizacja świata jest nieunikniona, zawyrokował Ben ponuro. pam pa pam pa pa ryra ryra ryra ryra pa pa – Patrzcie tylko, co on tu znów – – Dzisiaj jedynie teatr lub film może jeszcze liczyć na jakiekolwiek echo, ale wiersz? ale obraz? Kluber, ilekroć wchodził, zaraz zerkał za parawan na twoje knoty, myszkował oczami po półkach z książkami, sprawdzał ci farby i pędzle, wyraźnie się dręczył, że w jakiejś chwili nieuwagi prześcigniesz go; nawet to, że przystał na wszelki wypadek do któregoś z trzynastu możliwych na tym świecie zakonów, nie uspokajało go – – Czy świat wyobraźni jest światem egzystencjalnym? zaczyna ktoś. – Albo czy można dostosowywać cielesne przedmioty do bezcielesnych pojęć? – Jednakże, posłuchajcie tylko, Filip stojąc obok półki z książkami stuka palcem w otwarte miejsce zaznaczone zakładką papieru. – Jednakże wychodząc z syntezy Heglowskiej fenomenologii, myśli Diltheya i marksistowskiej dialektyki, Lukács sądzi, iż można ustalić korelację między sumą społecznych doświadczeń a obrazem epoki, jaki proponuje jednostka w postaci wytworu swej wyobraźni. – Czyli że jednak wyobraźnia jest, chcąc nie chcąc, pięknym naśladowaniem, czyli że problem owej mimesis nadal – – Przesuń się na moment odrobinę, chcę wygarnąć popiół. – Jednak piękne naśladowanie nie może istnieć bez pięknego wzoru! – Przesuń się odrobinę, momencik? – No dobra; ale co jest „piękne”? – Zostaw ten piec, Ben, sama to zrobię; potwornie kurzysz! – Komu herbaty; a tobie, Filip? Szymon? – Tylko to, co konieczne, jest piękne, wyrywa się Kluber. 64 – Dać ci tej herbaty czy nie? – Rany, jak ja chciałbym wreszcie odzwyczaić się od herbaty i od papierosów; ale nalej mi pół. – Doktrynalny funkcjonalista! chichocze Datta spoglądając na Klubera. – Albo coś zwietrzył, skubany, mruczy Ben wynosząc kubeł z popiołem. – Wiecie, co to jest? odzywa się Zeno z kąta. – To jest zwykłe blubranie; ale takie blubraniaste blubranie. – Nie syp mi tyle cukru! wołasz ze złością do Izy. – Przesuń się, Julian, momencik, mówi Ben wracając z węglem. – Co konieczne, wyjaśnia Misza tonem łagodnej perswazji – to, co konieczne, nie może być oceniane jako piękne, lecz jako trafne i konsekwentne. – Mylisz się, stary, nie ustępuje Kluber. – I to grubo się mylisz. – Rzuć no mi który zapałki, woła Ben. – Nie blubraj, bracie, znów ten głos z kąta. – Błędny pogląd na życie jest do życia konieczny. (Ach, te nietzscheańskie zwischenrufy Zena!) – To nie ja powiedziałem, prostuje łagodnie Misza i już w niewinnych oczkach tańczą mu przewrotne błyski. – To powiedział Kant, he! he! he! Misza przedreptuje teraz swoim zwyczajem z nogi na nogę i z zadowoleniem skubie brodę. – Możesz mi nalać jeszcze pół? Postaw czajnik na piec tutaj z łaski swojej. Sprzączki łapci drepczącego Miszy wydają stłumione klang-pang. – Jednak co funkcjonalne – – Kto mi podpieprzył łyżeczkę? – Ale widzisz, mój stary, sztuka, o przepraszam cię; to jest twoja łyżeczka; sztuka to chyba coś więcej. Weź jakikolwiek przedmiot nawet najbardziej skomplikowany; i co się okaże przy bliższych oględzinach? Że jest on wewnętrznie prosty! Natomiast dzieło sztuki, nawet jeśli jest pozornie najbardziej proste – – Tylko nie wmawiaj mi, że wyróżnikiem dzieła sztuki jest jego komplikacja! – Przesuń się na momencik, albo wiesz; sypnij szufelkę; masz koło nogi. Rany, ale ma cug! – Nowatorstwo zaś – – Czy ty musisz tyle palić? – W porządku, Iz. Uchyl tam trochę okno, który ma bliżej. – Czy da się w ogóle ustalić moment, w którym opuszcza nas dawność, a zaczyna się nowość? zastanawia się już wychodzący Julian i zamyśla się w otwartych drzwiach. – Być może, w wiecznej tyranii sfer, a nie w ich harmonii żyjemy; być może, mówi Zeno, kiedy zostajecie sami. – Ale tego nikt tak naprawdę nie wie; choć Kafka przeczuwał, że jest właśnie tak. Siedzicie na progu między pokojem a kuchnią z kubkami herbaty w rękach (rany, jak by tu odzwyczaić się od tej herbaty!). Pośrodku rośnie stos niedopałków i skrzypią pale podtrzymujące chybotliwy sufit. Zeno z westchnieniem rezygnacji wlewa teraz wodę do miski i zanurza w nią nogi. Syczy przez chwilę, bo woda jest za gorąca. – Nie chodzi o to, ciągnie – żeby nastawić się na konkretny cel, na konkretną tarczę; nie chodzi o kuglarskie mistrzostwo w oddawaniu strzałów z ustalonych, wymiernych odległości. Zostaw to Kluberom; nie o taką biegłość tu chodzi, i dodaje – podrzuć mi pumeks z łaski swojej; jest z tamtej strony pod taboretem. – No, muszę sobie jeszcze nalać; suszy mnie jak sto diabłów. – Nalej mi też; to pewnie te wściekłe papierosy! powiada Zeno i siorbiąc wrzątek ciągnie 65 dalej: – Powinno się, jak powiadają mędrcy, zapomnieć o swoim „ja”, czyli powinno się w akcie twórczym zaniechać jakiejkolwiek interesowności; wyeliminować dążności ambicjonalne, pogoń za sukcesikiem.. żadnego ścigania się z Kluberem czy kimkolwiek, żadnego, słowem, blubrania; bo zamiast swojej wizji będziesz przed sobą widział jedynie tę jakąś pospolitą gębę. I ta cię zatrzyma. I ta ci przysłoni tamto inne. Teraz chwilę mocuje się z nagniotkiem; sapie i postękując podejmuje znów. – Pozwól im być wodzami, skoro tego właśnie pragną; pozwól im znaczyć. Pozwól im biegle mierzyć i zdobywać gipsowe trofea w tej jarmarcznej strzelnicy. Sztuka jednak nie polega na ubieganiu kogoś w czymś ani na wymuszaniu pierwszeństwa. (Znów klnąc z cicha zastękał się przy swoim nagniotku.) Nasza sytuacja tutaj, ciągnie po chwili – jest w pewnym planie o tyle szczęśliwsza, że tu nie zarabia się na życie tworzeniem, że tu tworzy się kosztem czasu zajętego czymś innym i – o paradoksie! – właśnie w tej dziedzinie można sobie pozwolić na rezygnację z korzyści; można sobie pozwolić na tę powolność albo, jeśli wolisz, ruchliwość w znieruchomieniu. Woda zostaje chluśnięta z rozmachem do zlewu. Teraz ty z lekkim psykiem przypiekasz się od stóp. – Ba, mówisz – ba! A kiedy się uczyć? Przecież ja, bracie, tylko produkuję; produkuję, kiedy zarabiam na chleb, i produkuję, kiedy tworzę; a gdzie tu miejsce na tę resztę? Na rozwój? – Myślę, że trzeba raczej rozluźnić zupełnie ciało i umysł, nie ukierunkowywać go na tę czy inną tarczę, ciągnie swoje Zeno manipulując nożyczkami przy nagniotku – bo ta, do której mierzysz, może być w tej, ale i w tamtej stronie; albo może jej nie być wcale. Podać ci mydło? Umysł nie nastawiony na żadną korzyść niech będzie po prostu wsłuchujący się lub może czuwający; rozumiesz mnie? I to wszystko. Niech będzie w stanie stałego pogotowia, niech będzie wprawiony w niepowstrzymaną ruchliwość, pozostając jednocześnie jakby w bezruchu; i kiedy zapomnisz, że to ty jesteś owym, który zdąża, i kiedy nie będziesz już umiał rozróżnić „ja” od „nie ja”, wtedy być może – Teraz ty wylewasz wodę z chlustem i zabierasz się do mycia zębów. – Więc, podejmujesz prychając wodą – powiadasz, że mamy wytracać swoją osobowość na rzecz zjednania się z tym, co na zewnątrz; wejść w owo zewnątrz bez względu na to, czym ono jest. Mamy się poddać owemu „dalej” lub „bliżej”, nie wdając się w spekulacje, czy nam z tego coś przyjdzie, czy nie; zezwolić aby przepływało przez nas to, co jest toczące się od początku i co pozostanie toczące się dalej już bez naszego udziału; a kto przez ten czas ma nas zastąpić tu i teraz? – Być może, Zeno odwraca się ku tobie z pastą do zębów na ustach – być może, mówi nie domykając tych zapienionych warg – że to, o czym tak sobie tutaj gadamy, ma jakiś sens, ale być może tylko w tej chwili tak nam się wydaje.. zapalimy jeszcze po jednym? – Cholerna buda! klniesz nagle, bo w ferworze myśli walisz łbem o ten jakiś maszt, słup nie okorowany podtrzymujący sufit. – Te nasze pieprzone arkady, ta kolumnada tutaj! ryczysz. – W jakim świecie żyjemy! – W interregnum, mruczy Zeno czyszcząc pedantycznie popielniczki. – Czasem wydaje mi się, że ten stary kowboj, który powiedział, że nie człowiek wybiera rzeczy, tylko rzeczy człowieka, miał rację. Popatrz tylko na tę budę z urazem wojennym i na nas, jak my tu sobie chimerycznie trwamy we wspólnym zawieszeniu i we wspólnej symbiozie; czemu z tysiąca możliwości przypadła nam akurat ta; jak myślisz? Idziecie wreszcie spać pod te maszty bez żagli. I znów nastaje dzień, i znów zaczyna się to drugie: – Widziałeś, Szymon, widziałeś, jak ten twój ukochany przyjaciel tak jakoś dziwnie na tym wernisażu.. dziwnie, co? Ledwie podszedł na chwilę i już tirli-tirli do tamtych; tirli-tirli i ani się nie obejrzał. Czytałeś, co napisał o wystawie? No widzisz, stary. Odkrył sobie Klubera. To genialne, uważasz; Kluber. Genialne, powiada. A potem: „między innymi wyróżniają się także –” ale cię załatwił, chłopie; między innymi; także. 66 – A wiecie, czemu Kluber? Bo Kluber to wyblubrane zero jako artysta; a więc nie zagraża mu w niczym. – Ba, nie zapominaj, że Kluber to figura! – Musisz tyle palić? Kopcisz jeden za drugim! – No właśnie; takiemu warto schlebić; a nuż Kluberek coś tam załatwi? – Dajcie mi spokój. – Broń go, broń! wybucha Iza. Jedno oko jeszcze ma fiołkowe, ale drugie już piwne; jest wyraźnie wściekła i to nagle. – Czy ty naprawdę musisz tyle palić? – Będzie chyba burza, mówi Ben porozumiewawczo i wszyscy chyłkiem wynoszą się za drzwi. Ale Iza wciąż jeszcze nic nie chce wiedzieć o swoich tajemnych połączeniach z ziemią, nie chce kojarzyć swojego gniewu z tą burzą, która najpewniej nadciąga właśnie nad miasto i którą już wszyscy poza nią rozpoznają po tych jej nagłych wybuchach. – Uwielbiam wprost tych paniczyków, tych twoich przyjemniaczków, wrzeszczy Iza – co to idąc do nas zdejmują na schodach swój biały kołnierzyk. Do tego domu się nie wchodzi, tylko włazi! A wiesz czemu? Zostaw tego papierosa! – Ekscytuje ich, że można tu rozwalając się po kątach powiedzieć o Bachu: ten stary piździelec; że można tu w ogóle wszystko powiedzieć, wyhasać się intelektualnie, wytapiać w ględzeniu na opak, bo tu wszystko jest na wariackich papierach! Wiesz, za kogo oni nas mają? Zgaś natychmiast tego papierosa! Mają nas za bandę frajerów, takich troszkę „śmisznych” facetów, nieudaczników. To fajno popatrzeć, nie? jak zipiesz po pracy nad karteluszkiem akwarelki, który butwieje potem w kącie; fajno pośmiać się, nie? z rozrzutności Datty, który nie troszcząc się nawet o bógzapłać sypnie pośladem upaniszad; albo wreszcie widzieć moją wypiętą dupę, kiedy tak chrapię w barłogu „w czym ta stała, w tym legła”, podczas kiedy wy dociekacie zagadek bytu. A kiedy znudzi ich ten cyrk, który fundujemy im każdego dnia, wtedy wiesz? wiesz? wychodzą i tuż za naszymi drzwiami, wiesz? przypinają te swoje kołnierzyki i wracają na łono swoich normalnych, porządnych domów, w których już porządnie i normalnie tak dosnuwają te swoje dywagacje, żeby dało się je sprzedać już jutro; obojętne komu. Daj te zapałki. Wiesz, co ci powiem? Gdyby komukolwiek z nas stąd udało się przeskoczyć choćby oczko wyżej ten ich zasmarkany luksusik – – Przestań mi wreszcie dziumdziać nad uchem te swoje dyrdymały! – wrzeszczysz – nie widzisz, że jestem zajęty! – Zajęty! Lewe oko Izy jest już zupełnie piwne. Niby ściele łóżko, ale nie ściele go, tylko wali pięściami w poduszkę, aż „pirze leci”. – Ty i tylko ty! O sobie możesz słuchać godzinami; jesteś chory, kiedy ktoś o tobie nie mówi; zostaw tego papierosa; ty go połykasz! – Ale o czym ty mi tu znów! – wyrywasz jej tę poduszkę i ciskasz na szafę. – O tym; wiesz dobrze o czym! – Iza dobrała się teraz do brudnego kubka i wali nim w blat stołka. – Szlag mnie trafia; czy ty nie możesz się obejść bez komplementów, czy to aż takie ważne, czy cię ten lub inny ciołek wymieni lub nie wymieni w swoim pieprzonym wypracowanku! Myślisz, że nie widzę, jak ci chodzą ręce od samego rana z powodu tej tam jakiejś papierowej gazety! – Zamknij wreszcie jadaczkę! syczysz i nie wiadomo czemu próbujesz wydrzeć jej teraz ten kubek. – Więc to do mnie się tak mówi! Iza wali kubkiem w podłogę, aż skorupy rozpryskują się o ściany, i wtedy jest, przychodzi wreszcie ten zbawienny grzmot, błysk rozdzierający niebo i nagła ulga. Klęczycie naprzeciw siebie z rękami pełnymi skorup, i – no widzisz, głuptasie, co ty zawsze musisz narobić; wiesz, tak śmiesznie powiedziało ci się; „papierowa gazeta”, hi! hi!; no, już, całujecie się nie wypuszczając skorup z rąk. – Ale ja mam już dosyć, dosyć, siąka ci raptem 67 Iza w ramię – dosyć już tej budy z całym kramem twoich kumpli; mam dosyć, że kiedy chcę się umyć, to idę do kuchni tak, jakbym miała kraść jabłka w cudzym ogrodzie; chcę mieć do kurwy-nędzy łazienkę, chcę kłaść się do normalnego łóżka w normalną pościel, chcę spać w koszuli albo goło, chcę wreszcie zacząć coś robić, zanim zidiocieję doszczętnie od swoich korekt i waszych gadek; nie rozumiesz tego! – No więc pozwoliłeś się wreszcie wmanewrować Izie w tę jej cholerną łazienkę w tym jej cholernym wieżowcu, który się nadarzył; pięć kroków w przód, trzy kroki w poprzek; pięć kroków w przód, trzy kroki w poprzek; urządziła cię ta idiotka. No, ale wtedy tam – Iza była niesprawiedliwa, przesadzała zwłaszcza podczas tych swoich ataków burzowych; miała tę łatwość fabrykowania lub uprzedzania oszczerstw, które bolały najbardziej ją samą, bo ich ostrza skierowane były właśnie przeciwko wam.. w sumie jednak odbywało się to inaczej i w seansach kolejnego „pam pa ryra ra” następowało niekłamane porozumienie zjednujące was mimo wszelkich różnic. Byliście bowiem rozbitkami; wy i ci przychodzący do was; byliście rozbitkami i dom ten był waszą tratwą, samotną wyspą pływającą, z którą wiązaliście nadzieje na jakieś tam ocalenie i za którą krok w krok postępowały już paszcze dźwigów i spychaczy nieustępliwe w tępieniu rumowisk i nieużytków. I każdy z was miał w plecach starannie obandażowaną ranę od jakiegoś tam noża lub raczej od skrzydła, które wyrwało się i pożeglowało w inną stronę oddzielnie i samoistnie, a wy, zatajając przed sobą tę ranę, tę jakąś skazę, ten brak, udawaliście przed sobą podfruwanie, gotowość rozpostarcia się do lotu, który był wszakże niemożliwy przy zachowaniu tylko jednego skrzydła, który musiał być kaleki z powodu tego tam okaleczenia, o którym zresztą nie chcieliście nigdy mówić otwarcie, choć jednocześnie tam właśnie, na tej tratwie, na tej swojej pływającej wyspie od nowa ściboliliście mozolnie i po omacku jakąś wspólną protezę; bo choć brakowało wam tego skrzydła, wiedzieliście mniej więcej, jak ono powinno wyglądać i – po omacku – konstruowaliście je z prowizorycznych kawałków, z dorywczego budulca, przemieniając się w Dedala i Ikara pospołu – i żenowało was najbardziej właśnie to, że stawaliście się zarazem jednym i drugim, i gdy jedno skrzydło biegle poddawało się regułom rozsądku i paktowało ugodę, drugie szarpało się ku temu, co powyżej, wysoko, lub co poniżej, nisko; ku temu, co na uboczu, i co daleko, dalej. Więc byliście tymi rozbitkami niejako na raty, dopiero po wybiciu godziny fajrantu, kiedy mogliście zrzucić krótkie majtki, jakie zbyt długo kazano wam nosić, i kiedy wycofawszy się rakiem z kolejnego tunelu pozornie prostej budowli, mogliście znieruchomieć na swoim wyrze i odbiegać myślą w bok od tego, co bywa tu lub tam, co bywa teraz, ku temu, co jest zawsze i wszędzie; ale odbiegać właśnie nie wprost, a po omacku. A może tylko tobie z jakichś bliżej nieokreślonych powodów zdawało się, że byliście tymi rozbitkami (nie zapominaj, że zawsze tkwił w tobie kawał smętnego durnia, jak mawiała Iz), podczas gdy wszystko wyglądało jeszcze inaczej. Mógł to być, dajmy na to, jakiś czternasty zakon poza zakonami, bo szukaliście nie samotności, ale jakiejś wspólnoty i spotykaliście się tam z powodu głodu tej właśnie wspólnoty na jeszcze innym planie poza wspólnotą już daną wam gdzie indziej; lub może było to właśnie wasze chimeryczne interregnum, możliwość wybrana nieumyślnie z tysiąca innych możliwości, zatrzymanie się w drodze dla nabrania oddechu przed skokiem lub dla wylizania się z ran. A może działo się tak i dlatego, że czekaliście wspólnie na otwarcie tej bramy, której strzegł starszy rocznik tych dzielnych, jak powiadał Ben, chłopców z przyklejonym pryszczem, który zmuszał was zbyt długo do noszenia krótkich majtek, z których wyrośliście jednak o wiele szybciej, niż się komukolwiek zdawało. W każdym razie potrzebowaliście tego spoiwa, tego miejsca styku krawędzi, czyli po prostu 68 potrzebowaliście swojej fugi w jej wszystkich znaczeniach, żeby nastąpiło bodaj chwilowe zasklepienie się rany w plecach po skrzydle, jeśli taka rana w ogóle tam była, i żeby nastąpiło owo magiczne zespolenie. – Tylko nie magiczne, przerwał Zeno cierpko; siedział jak zwykle lekko przygarbiony w swoim kącie, w swoich barchanach – nie mam zaufania do facetów, którzy braki intelektu chcą nadrobić nawiedzeniem albo sztukować magią. Wszechświat i bez tego jest wystarczająco skomplikowany. – Czyli: nie mnóżmy bytów nad konieczność, he, he! wtrącił Misza przestępując z nogi na nogę i skubiąc brodę; – he, he. Iza warknęła wrogo w swoim kącie. – W porządku! Zeno zwrócił się teraz wprost do Iz. – Proszę cię bardzo; rób sobie dalej te twoje zielne wianki, które zawieszasz na półkach z książkami; proszę cię bardzo, mówił, i – eja, eja! już wpadał w swój wstępny pląs, już obracał jedną ręką nad głową niewidzialne koła. – Kiedy jednak zaczniesz nam tu, dajmy na to, lepić woskowe figurki i przekłuwać je szpilkami mamrocząc pod nosem zaklęcia – – Jednakże zwrot do magii jest jakąś formą protestu przeciw tej rzeczywistości, która nas zawiodła, i przeciw dotychczasowej kulturze, która zawiodła nas także! zawołał Ben ze swego wyra przez otwarte drzwi. – Ale dzisiejsza magia zaczyna się na piętrze kwarków! Zeno uruchomił pięć dodatkowych kręgów nad głową, musi sobie teraz pomóc drugą ręką. – Jest w ucieczkach galaktyk, w szyfrach genu! Misza targnął strunę swojej brody; klang-pang; klang-pang, zawtórowały łapcie. – Czyżby Dostojewski miał rację twierdząc, że każdy człowiek musi dojść do punktu, w którym zwróci się przeciwko kulturze, w którym powie: oto ja, a cały ten przeklęty świat może iść do diabła! – Ależ kultura nie jest ideą bujającą ponad człowiekiem; jest nim samym! – No więc właśnie, Ben prztyknął z rozmachem peta przez okno – więc właśnie powinno się pieprznąć całą tą sztuczną otoczkę, powinno się powrócić, kurwa, do natury, do pracy na roli, wziąć łuk czy pójść z sakiem na raki, gryźć w zębach ten jakiś tymianek – – Moly, moly żuj, bracie, sapnął Zeno – na wypadek, gdyby cię jaka Kirke chciała w wieprza zamienić! – Wiem, bracie; moly; czarny korzeń mleczny kwiat? Dajcie mi tylko działkę, a nasieję wam tego moly; i już sam będę wiedział, gdzie i komu sprzedać to hermesowe ziele. – He, he, he! cieszył się Misza, he, he, he! – Nie mów mi, bracie; wiem, co moly. Pieprznąć to wszystko, bachnąć się w trawy albo i w to twoje moly i gapić się w gwiazdy; reszta to bełkot, panowie. Rousseau miał rację! – Eja, eja! Zeno uruchomił nogą dodatkowe sprzęgło. – Ten twój bobasek! Gdyby idee twego bobaska się spełniły, świat składałby się z debili, bo człowiek pozostający na rumowisku myśli, języka i cywilizacji w ogóle cofnąłby się w swoim rozwoju o kilka tysięcy lat! – Jednakże Marcuse uważa, że wszelkie ruiny automatycznie porastają nowym życiem, zdążył wtrącić Julian, który już zbierał się do wyjścia i nagle się rozmyślił. – Drugi kowboj z astralnego westernu! Bobasek i kowboj! Trzeba być dzisiaj szaleńcem, żeby nie dostrzegać, na jakiej krawędzi balansujemy w tym świecie, jak blisko wszelka pochopna buńczuczność astralnych wydumek ociera się o pospolity wandalizm i totalną destrukcję. Won, kaktusy! Za daleko zaszliśmy, żeby cofać się do zera; żadne pokolenie nie jest dziś w stanie wznieść czegoś skończonego w ciągu tylko swojego życia. Won, kaktusy! A przestańcie wy mi blubrać; wy i wasze bobaski! Przyszłość należy do ludzi wykształconych, a nie do pseudonawiedzonych prostaczków. To śmieszne, cofać się dziś w zabobon, wiązać czerwoną 69 tasiemkę na przedramieniu i udawać, że w ten sposób już zażegnało się zło! – Albo śmieszne, albo bezradne, wtrącił Julian i zaraz zapytał: – a gdzie moje klucze, czy nie położyłem tu gdzieś kluczy? Czy nie zsunęły się przypadkiem tam? I już czołgał się pod tapczanem, więc czołgaliście się szukając z Julianem jego zgubionych kluczy lub teczki albo czapki, zawsze coś gdzieś gubił, zostawiał, i zawsze to zresztą w końcu znajdował, postękując – kochani, kochani, ale miałem te klucze przecież, to były jednak moje klucze i muszę mieć te klucze, bo są mi potrzebne, po prostu; wam nic po tych kluczach, a ja nie wejdę po prostu do domu bez tych kluczy, bo to są moje klucze, kochani, do moich drzwi! – Każda generacja próbuje zetrzeć zapis utrwalony na zwojach pergaminu przez swoich poprzedników, żeby sczytać zapis zatarty tam przez tych poprzedników, który zresztą naniesiony był na jeszcze inny starty zapis; i tak oto gubimy się pośród gryzmołów czasu, plączemy w odnośnikach, w obrzękach znaczeń w poszukiwaniu tego, co pierwotne, i tego, co wtórne; tego, co jawne, i tego, co skryte; i snujemy chętny domysł zwłaszcza o tym, czego tam nie ma, po to, żeby właśnie to, czego nigdy nie było, mogło być teraz, mruczał Zeno zaszywając się za stertą swoich zazdrośnie strzeżonych papierzysk. – A potem przychodzi taki jeden z drugim blubrak i nie może pojąć, czemu podlegamy anarchii snów; czemu język i znaki w ogóle popadają dzisiaj w delirium znaczeń. – Jak myślisz, Zeno, Julian, składając bezładnie swoje rozsypane maszynopisy z wierszami, staje przy drzwiach – jak myślisz; czy można powiedzieć, że podstawą świadomości jest konflikt między tak i nie? Julian gryzie teraz koniec swego szalika i wypluwa nitki. Będą najpewniej prowadzili dysputę na temat świadomości i woli, na temat woli mocy w ogóle, albo będą segregować od nowa fenomeny i epifenomeny lub, rozbełtując mydlaną wodę w szklance od zębów, zaczną wydmuchiwać z niej te jakieś swoje eony, żeby je ścigać z zapałem do świtu, podczas kiedy ty, pogrążony w złudnym świecie reprodukcji, będziesz snuł chimeryczny domysł o oryginałach, dopóki nie przewrócisz się o część z nich dopiero tu, uzupełniając naprędce – i jakże późno, jak późno! – stan swego posiadania i wybijając wewnętrzne szyby tych dotąd nie otwieranych okien, które zacięły się sztywno i, być może, nigdy już nie dadzą się pchnąć na pełną szerokość. Ale, mistrzostwo polega na ograniczaniu, jak przypominał natrętnie Zeno; Zeno-Apostoł lub Zeno-Szyderca, zależnie od swojej wewnętrznej chwili. Pozwalając wam rozpierać się w centrum owej tratwy, na której balansowaliście w bezustannej nostalgii za czymś jeszcze innym, sam pozostawał jakby na jej marginesie, ale w jakiejś chwili okazywało się, że to nie wy, ale on był waszym centrum; i po kolejnym bełkocie przerywanym z rzadka jego blubrastymi zwischenrufami, które zresztą nie zawsze były celne i nie zawsze w porę, przychodził moment, w którym jeden z was chciał wreszcie pomówić osobno właśnie z Zeno, w drzwiach czy na progu, i było to właśnie tak, że początkowo zasłaniał się zwykle cudzym sądem, cudzym. zdaniem i rozkręcał się powoli, a potem spadał ten jego skalpel, którym trafiał nieomylnie wprost w wasze bolące miejsce, w ten wasz obrzęk i – eja, eja! – borował go do samego spodu; i było właśnie wam trzeba tej jego igły, którą usuwał nadpsute miejsce, spróchniałą mieliznę. Dlatego właśnie teraz najwyraźniej widzisz Zena, a jednocześnie jakby nie widzisz go; i jego najwyraźniej słyszysz, choć jednocześnie jakbyś go nie słyszał, bo nie pamiętasz poszczególnych słów; został ci obraz tratwy, na krawędzi której balansuje w barchanowej koszuli zgarbiony i siwy Zeno (osiwiał najwcześniej z was!), trzymając w jednym ręku każdą waszą nić z osobna, jak lejce; drugą ręką porusza nad głową te jakieś niewidzialne kręgi i tak oto, gdy – eja, eja! – dryfujecie na złamanie karku po wysokich falach i kiedy on uruchamia dodatkowe miechy celnym kopnięciem, wtedy okazuje się, że tylko on trzyma za tę jakąś nić każdego z was, podczas gdy nikt nie ma w ręku nici od Zena, że swojej własnej nie powierzył nikomu; a może jej nie 70 miał? I wspominając tu teraz obraz waszej tratwy, znów myślisz o tym bezkierunkowym stanie umysłu, o jego. czuwającym pogotowiu, o którym Zeno wspominał ci kiedyś; czyżby to było to? W każdym razie jedynie Zeno miał każdemu z was coś istotnego do powiedzenia w tej materii, w której poza tym pozostawaliście samotni. I, być może, jego maniakalne przekłady także nie były niczym innym, jak tylko ponawianiem ćwiczeń w pomniejszaniu własnego „ja” na rzecz tych wielkich, ale zawsze w jakimś sensie sierocych duchów, którym – im jedynie! – poddawał się z bezprzykładną wręcz pokorą. Ale tak naprawdę nie umiałbyś nic pewnego na temat Zena powiedzieć i tak naprawdę nie potrafiłbyś powtórzyć dokładniej tych jego słów, którymi wydźwigiwał was z mielizn, by zaraz potem powrócić do swego obok. A biedny Kluber myślał, że go prześcignie tym, że pierwszy pojedzie do San Francisco! To było wtedy, kiedy piliście; był taki okres, kiedy piliście koszmarnie. To właśnie wtedy Julian przyniósł pod pachą przestraszonego kurdupla i posadził u Datty na piecu; kiedy wchodził, patrzyliście tylko łakomie, czy sterczą mu z kieszeni szyjki butelek z wódką czy winem, bo chciało wam się pić, już tylko pić; ale nie mieliście forsy. Mimo to Ben wyciągał od was ostatnie zmięte papierki i wyskakiwał na róg ulicy – momencik, mówił i wracał z kolejną butelką. Czasem wysyłaliście go z jakimś łachem na pchli targ, albo do antykwariatu z jakąś książką, za którą przedtem uganialiście się jak durni po całym mieście; ale teraz to była furda! Chcieliście pić. Kluber chwilowo nie przychodził, dostał dwumiesięczne stypendium zagraniczne (Kluber!) i wyjechał do San Francisco; SAN FRANCISCO! Misza wybierał się ze swoim zespołem na festiwal do Belgradu. Datta kończył dyplomową pracę. Byliście sami. Rozsadzało was od środka coś monstrualnego; obchodziliście się w kuchni w rozchełstanych koszulach jak zapaśnicy gotowi znienacka schwytać się wpół. Julian śpiewał; Julian tupał; Julian udawał krzepę, ale taką krzepiastą krzepę. Zeno leżał w kącie i z pijackim bełkotem mocował się z jakimś mrocznym duchem. – Won, kaktusie, warczał, kiedy zbliżałeś się do niego. – „O wy, nieszczęśni, mamrotał modlitewnie – którzy też to czujecie, którzy też mówić nie potraficie o ludzkim przeznaczeniu, którzy jesteście tak na wylot przeszyci przez nicość, jaka wami włada, i tak jasno widzicie, przenikliwie, że urodzeni jesteśmy dla nicości, że kochamy jakieś nic, wierzymy w nic, że spracowujemy się dla nic, ażeby niespostrzeżenie przejść do nicości; i cóżem winien, że załamują wam się kolana, gdy pomyślicie o tym z powagą? Przecież i ja także już czasami zatonąłem w tej myśli i wołałem: czego przykładasz topór do mojego korzenia, duchu straszliwy? A jeszcze jestem!.. O, na kolana mogę się rzucić i złożyć ręce i – nie wiedząc kogo – błagać o inne myśli.. Lecz nie mogę jej przemóc, tej krzyczącej prawdy.. kiedy popatrzę na życie – co jest ostatnim ze wszystkiego? Nic. Kiedy wznoszę się na duchu, co jest najwyższe ze wszystkiego? Nic!” – Kuku! wołał Julian przerzucając niefrasobliwie nogi przez parapet na zewnątrz; prawie zsuwał się z okna na ulicę. – Kuku! – Julian, złaź stamtąd; Julian! – Buzi-dupci! Kurewka przyjaźnie pokiwała nam z okna ruiny. – Chodź się pociupciać, mały; albo rzuć mi przynajmniej zapałki. – Z kim ty się znów biłeś, Ben? – Patrzcie na naszego Bena-Samuraja; pewnie znów wyrywał uciśnioną niewinność z łap alfonsa; przemyć ci to czym? – Złaź, Julian, z okna do kurwy-nędzy! – Kto cię tak urządził? przemyć ci to czym? – Głupstwo, Izik, przyschnie jak na psie; ale korba ze mnie, chłopaki; dołożyłem mu, śmierdziuchowi. Popamięta. „– Jako ta lwica narzekałaś, o matko, kiedy, naturo, dzieci straciłaś, bo ukradł ci je ktoś”... 71 – Albo lepiej rzuć papieroska, mały! I uważaj na siebie! – Kopnął mnie bydlak, wlókł ją siłą po schodach i tak mnie kopnął, a ja go bang-bang! Krwawi jeszcze ten dziób? Momencik; przyschnie jak na psie. Filip wiercił się jak ukąszony bąk, potem chyłkiem-milczkiem zaczął jeździć do ministerstwa i coś tam sobie zaklepywał. – Jestem tym domem, mamrotała Iza tępo – to nieprawda, że ludzie rzeźbią wnętrza; to wnętrze rzeźbi człowieka. Czuję wyraźnie, że zamiast pacierzowego stosu mam w środku nieokorowany słup; stempel podtrzymujący jakiś tam, hi, hi! pułap. – Wiecie, chłopaki, Ben-Samuraj seplenił przez rozkwaszone wargi – kiedy nie ma z nami Klubera i Filipa, to jest tak, jakby oni naprawdę nigdy nie istnieli; jakbyśmy to my wyłaniali ich wspólnie z tego, co parszywieje w nas. – Umówmy się, że mnie też nie ma, powiedziałeś; wyłońcie mnie z siebie, obojętnie z czego, i wyślijcie, do diabła, obojętnie gdzie. – W porządku, stary; to jest myśl; wykombinujemy ci jakąś ekspedycję, kurwa. Przygotuj się na to. – Czuję, jak nasze rysy wewnętrzne przeobrażają się w maskę maszkaronów, ciągnęła Iza sennie; – chłopaki, to nie dom, to jest pułapka, chłopaki, czy wy też czujecie to cholerne spustoszenie w środku? Padła bezwładnie na wyro przysysając się do zgasłego peta. – Sypie się tynk, mamrotała – to nie ze ścian, ale z nas sypie się tynk.. czas upodobał sobie ten dom na kaplicę zagłady; czas upodobał nas sobie na ofiarę w tej kaplicy; czas zmienia nas w rzeźbę koszmarną, w chimerę swoich rynien; w swój deliryczny fronton. – Baczność, roczniki trzydzieste; baczność, wzdęty mózg i wzdęty brzuch karmiony odpadkami ze śmietnika! (nie, to już było!) Korba jestem, co? A teraz wzdęło mi dziób na dodatek; przez jakiegoś platfusa z zagwazdanym obcasem. Gdzie moje moly? Nalej mi moly, bo mi już w bebechach chrząka! A potem wrócił sukces z San Francisco; SAN FRANCISCO! Ale nie taki zwyczajny sukces, tylko SUKCESIASTY; aż wszystkich wzdęło. I stęchło. Za tydzień. Datta przełożył termin złożenia pracy. Filip ostatecznie wylądował w Akademii; AKADEMII! pam padi ryda pam pa pam pa. I DALEJ NIC SIĘ NIE ZMIENIŁO pam pa dira ryra ra; no i jak tam; jak tam; iii; jak tam; jak tam; iiii; DALEJ NIC SIĘ pa dy raaa – – Klang-pang. – Chłopoki, chłopoki, róbwa coś, ruszajta się, no. – Dydy ta, dydy ta, ta dyda, ra – – Zróbwa latawca. LATAWCA. Z ogonem, he, he! SMOK. Rozumiesz; taki, co leci i straszy. To musi być gad. Rozumiesz. – Ale taki gadziasty gad; dydy dy paa – – No. Niech ci będzie. Gadziasty. Taki, co leci i straszy. (Klang-pang). Kto ma trzcinę? Musi być dutka. Macie może w materacu trzcinę? Musi być z trzciny. – Myślącej? – Dawaj, jaka jest; myśląca ujdzie. Byle furczało. (Klang-pang.) Ale będzie! (Klang-pang.) Ale będzie! – Albo niech lepiej tak; ja powiem coś z czegoś, a wy dorzucajcie; czy z tego co wyjdzie. – Albo i nie wyjdzie. – Rzucam pomysł, a wy go łapcie, he, he! – No, dawaj, dawaj, bo już północ. – Niech będzie północ.. „Smutną zaśpiewam pieśń – i nie w odpowiedzi, bo odpowiedzi nie chcesz”. 72 – „Zegar, słyszę, wybija –„ – Komm du, du letzter –„ – „Do swidania, drug mój, do swidania –” – „Nie, nie chcę cienia bo on nie kłamie!” – „O Leben, Leben; Draussensein –” – „Usuwam ramię –” – „Komm du, du letzter den ich anerkenne heilloser Schmerz im leiblichen Geweb”, – „W etoj żyzni umirat nie nowo, No i żyt’ konieczno, nie nowiej”. – Wyszło nam, widzicie, że wyszło! (Klang-pang.) – Wyszło, ale takie jakieś wyszlaste. Dajcie jakiś kawałek do śmiechu, jak bogakocham; homo ludens jestem, kurwa, a nie karawaniarz. – Mniemasz? – Pam padi ry da pam pa dyra – – Poszedł, co? Ale ma parę, sku-ba-ny! – „Znakiem jesteśmy nie do wyjaśnienia bezboleśni jesteśmy i prawie język straciliśmy w obcości kwiaty również wodę –” intonował w przerwach modlitewnie Zeno, a wy wpadaliście mu w słowa chórem, żeby przeciągnąć w swoją stronę coś z tego, co tliło się od samego spodu barw takiej chwili. – Ale co o tym naprawdę mniemasz? nacierał Julian. – Nie jestem ja na tyle głupi albo szalony, żeby w dzisiejszych czasach cokolwiek mniemać albo i nie mniemać, Ben wykręcił się cytatem. – Ach, ten Witołdo! Te jego pomysły! rechotaliście chętnie. – „Żeby cokolwiek mniemać albo i nie mniemać”; kapitalne! He, he! „Ani taki głupi, ani szalony”; hu, hu! „Albo szalony”! To na jedno wychodzi; hu, hu! Albo i nie wychodzi; he, he! Kapitalne! – Chwileczkę, wtrącał Datta – chwileczkę, i już brawurowo brał kolejny wiraż na swoich wrotkach. – „Więc kto ma wiedzieć skąd powstało wszystko? Ten, od którego pochodzi stworzenie Który je stworzył – albo i nie stworzył I czuwa nad nim w najwyższych niebiosach Ten wie zaiste. Albo może nie wie?” – Macie waszego Gombrowicza! Cieszył się Datta. – Zgadliście państwo, skąd to jest? Indie! No jasne: z hymnu o prapoczątku wszechrzeczy. I pykając fajeczkę spoglądał na was z triumfem. – Mam przez to rozumieć, Iza znów droczyła się z Miszą – że tak, jak w dobrym cieście nie czuje się poszczególnych składników, tylko, że tak powiem, ogólną wymowę jego smaku, tak samo w waszym teatrze utonęły anonimowo przewrotne drożdże twoich myśli? Misza dla zmylenia czujności skubał brodę i uśmiechał się niewinnie, ale „klang-pang” sprzączek jego łapci zwiastował bliski odwet. – Ale on i tak, widoczny czy niewidoczny, może funkcjonować. Weź jednak takiego Szymona; kto go zna, kto wie, co on nam żłobi w powietrzu. Jeszcze przywlecze się taki bezczelny Kluber, podkradnie coś, pokaże pierwszy, zaklepie i SUKCES! Jak bogakocham, to nie jest w porządku. 73 – A co jest w porządku? – Safo, Misza z niewinną miną zabrał się do podbechtywania Izy. – Jesteś saficka, no; ale przyznaj się, no; jak to naprawdę z tym, wiesz, u ciebie jest, no; ale powiedz, nie czujesz się tak odrobinkę, odrobinkę, no; wyznaj, to przecież ludzkie; co ci szkodzi, no; wyznaj. Iza prychała jak kat i zaraz dostawała piwnego oka. – No, patrzcie ją, patrzcie, purytanka, he, he, he! cieszył się Misza wytykając ją palcem. – Purytanka jak bogakocham! wołał uszczęśliwiony, a jego sprzączki u łapci robiły coraz szybciej klang-pang; klang-pang; he, he, he! I znów dało się słyszeć walenie w drzwi. – Czekaj, mówiłeś – czekaj, sam otworzę. I kiedy przez drzwi tej waszej budy, tego szałasu skleconego na tratwie przedefiluje na wrotkach pół miasta, i kiedy spiwszy do dna herbatę i wyćmiwszy do ostatniego peta (rany, trzeba wreszcie raz skończyć z tą herbatą!) rozwaleni w nogach łóżka i na podłodze ciągniecie dalej ściszonymi głosami wasze rozmowy, Iza w swoim za szerokim swetrze i w wyświechtanych portkach naciąga na głowę koc i skulona zasypia byle jak przed pójściem do pracy. I wy także będziecie musieli wkrótce pójść do tych swoich biur, do szkół, do korekt, prób i do wszystkich diabłów, ale im bliżej dnia, tym szerzej wam się rozmawia, więc, być może, w ogóle nie będziecie już spać i może któryś z was powie, żeby może wyskoczyć gdzieś na piwko, i wynosicie się wreszcie wszyscy, chyba że powali cię zaraz za progiem fala powietrza albo wpadnie ci do głowy, żeby urwać im się po drodze i chyłkiem przylgnąć na moment do Izabeli – A czasem uda się tobie i jej uciec z domu, chowacie się w swoje paryże za Uniwersytetem, kluczycie po wypukłych mostach między śluzami i kanałami rzeki, w której odbijają się pomieszane razem gotyki i baroki, i najpierw kłócicie się zajadle, wrzeszcząc jedno przez drugie z żalem i czułością, aż wreszcie całujecie się zapamiętale w przypadkowych bramach, w mroku pustych konfesjonałów i gdzie bądź – – Która godzina, proszę pani, która godzina, pytają dzieci, zabiegają wam drogę w najmniej oczekiwanych miejscach – która godzina, ze swoją piłką lub skakanką – która godzina, proszę pani? Biegniecie śmiejąc się, zdyszani uciekacie wymijając zręcznie pułapki zastawione na was przez dzieci, podczas gdy ktoś już wali do waszych drzwi i nie odchodząc rozsiada się na schodach i czeka, żeby sobie zaliczyć bycie na tratwie. Iza wdrapuje się na schody i mruczy z zadowoleniem, kiedy idąc obok raz jeszcze przeciągasz ręką po jej włosach, a potem kłapie garnkami na kuchni, żeby upichcić coś zupełnie niebywałego, coś absolutnie z niczego, kochanie, otóż bierzesz ciut suchej kiełbasy, kroisz w kostkę i rzucasz z czym bozia zdarzy na osolony wrzątek, mogą to być marchewki z groszkiem czy pokrojony kalafior, do tego czosnek, cebulka, zielenina i łyżka margaryny, rzecz jasna, i kiedy to wszystko zmięknie, zasypujesz garnek błyskawicznym ryżem na sypko, do tego sałatka z pomidorów – – Albo wino; chcecie? Mogę przynieść bikawer, wtrąca Julian – do tego musi być cierpkie, czerwone wino; bikawer albo cabernet. – Wspaniałe, Ben ze znawstwem oblizał łyżkę – wspaniałe, Izik; a gdyby tak sypnąć w to jeszcze ciut tymianku, szałwii albo wiesz – – Moly! podpowiada Julian. – Co ty nie powiesz, zdumiewa się Ben – czyżbyś i ty się już skwiczył? Wszak taki ładny był z ciebie chłopak; jeszcze zeszłego roku. – No, no; nie wywołasz lasu z wilka. – Nie gadaj; a barana? Gdzież to ten baran; kędy się podziały nasze niegdysiejsze barany! – Ba! – Rany! To srebrzyste tremolo Datty poszukującego czegoś bezskutecznie w spiżarce 74 wydobyło się z głębi półek. – Któż mi, ach, zwędził moje zg-rizotto! – Oj, rizu, rizu, oj rizu-rizu, oj rizu-rizu, bęc! dofałszowywał Julian z zapałem arię Datty. – Co tto zza żyćcie z takką hołottą, wyśpiewywał Datta ucieszony z nadarzającego mu się kamuflażu. – Oj, rizu-rizu, oj rizu-rizu, oj rizu-rizu, bęc! Ben wekslował melodię refrenu na nutę bachopodobną. – To u was często tak jest bachawo? Dopytywał Misza. – Co se momy żałować; niech ta se bidok porzympoli, jak już tu wloz. – He, he! cieszył się Misza – he, he; bidok do bidoków przyszedł, he, he; to niechta siędzie, he, he! – Co z tym winem? Nie szukaj, Datta, ryżu; już nam ugotowałam; co z winem? – Artysta powinien mieć po prostu zeza, Misza starannie wyczyszcza swój talerz. – Jednym okiem, owszem, może lgnąć do tych wszystkich odpadów, do tego, co siermiężne, parciane – – Chędooogie, wtrąca Ben. – Właśnie; słowem, do tego, co niejako bywa zepchnięte spychaczem na bok; ale drugiego oka nie wolno mu jednak spuszczać z głównego traktu; z akselbantów i fontazi; z proporców i orszaków; z całej tej, rozumiesz, parady wypucowanych koni; bo główny trakt jest w końcu głównym traktem, czy się tego chce, czy nie. – Właśnie to mówię! podsadza się Filip. – Właśnie to mówię; zawężanie się tylko do tego, co u spodu, albo tylko do tego, co u góry, zawsze będzie połowicznością widzenia. – Żadnych przywilejów, żadnych ułatwień, żadnych siuchtów z kamarylą! wybucha Ben. – Egzystencją sięgać nisko, jak najniżej w hierarchii społecznej; intelektualnie pchać się najwyżej, jak tylko się da; prawda, Zeno? – A słyszeliście, co Cyprian miał podobno powiedzieć o – – Żeby orzekać przydatność lub celowość jakiejś idei, trzeba doświadczyć jej mechanizmu na sobie; w całym jej wypaczeniu, jakie ta w sposób nieunikniony przechodzi spadając po szczeblach w dół; z pieca na łeb. – No co, co Cyprian? Wiesz coś nowego? – I w ten właśnie sposób – – (Później ci powiem, wiesz; rozumiesz mnie? rozumiesz mnie?) – I w ten właśnie sposób, jeśli zatrzymasz się na tym „najniżej”, powstaje sztuka marginesu społecznego, skrzywił się Julian – tyle samo warta, co sztuka fasadowa. – Jest chyba jakiś błąd w tym waszym odżegnywaniu się od wszystkiego, co oficjalne; to jest też sekciarstwo, wtrąca Kluber. – Albo krótkowzroczność; bo wasze miejsca gotów zająć kto inny. – Już zajął; ale nie o to chodzi. My tu mamy swoją stereo-tratwę z mono-masztem; to też jest coś. – He, he, czyli życie wytrącone niejako ze swego powszedniego bytu! – Ale wskaż mi na mapie to wasze morze, ten wasz ocean, po którym ten nie ożaglowany maszt – – A jeśli to nie ocean, tylko bałwany, bracie, cytatów? – Jak wolisz, jak wolisz; czasem cytaty są bardziej autentyczne. – Czyli niejako, he, he, jest to swoisty przejaw ekscentryczności; przekroczyć to, co zwykłe i powszechnie przyjęte, he, he; karnawałowe życie na opak! – Z drugiej strony, jak niewielu było Horacych na tym świecie, wzdycha obłudnie Iza. Wiadomo, że zacznie teraz tę swoją litanię; Owidiusz wygnany, Villon w pohańbieniu, Swift skazany na pręgierz, Dante pędzony z miasta do miasta, Norwid w zapomnieniu, w przytułku, 75 Zenon z Elei wrzucony do kotła i zatłuczony kijami – – Nie, to inaczej było; kiedy tyran Nearchos przesłuchiwał go, Zenon powiedział, że chce mu coś wyznać na ucho i he, he; chwycił go zębami, he, he, i tak długo trzymał, he, he – – Nie mów, hu, hu; Eleata? To samo ucho? Hu, hu; czy już inne? (Klang-pang; klang-pang.) – Myślisz z Heraklitem; rozumiesz; Achilles i żółw; rozumiesz; nie ma próżni. – Hu, hu, to wszystko jedno; hu, hu, tym lepiej; bo i ucha nie ma! – Ale to jeszcze inaczej było, zdaje się, kiedy tyran zapytał, kto należał do spisku, ten miał odpowiedzieć podobno: „ty sam, będąc przekleństwem państwa”; i podobno sam sobie odgryzł język i wypluł go tyranowi w twarz. – Albo Unamuno; też był korba. – (Zostaw, zostaw, bracie, lepiej te –) – „Ty mnie do pieśni pokornej nie wołaj bo ta już we mnie bez głosu”, jak mawiał Norwid, bracie. – Albo: „Klaskaniem mając obrzękłe prawice Znudzony pieśnią, lud wołał o czyny”. – (Zostaw to; kiedy indziej; rozumiesz –) Julian, przechadzający się w ciasnej przestrzeni między ścianą a łóżkiem, podniósł nagle głowę i teraz on zaintonował: „Nie tylko, wpierw się najadłszy mandragor, Błądziły w Limbach szalone kobiety; Nie tylko Dante i trzeźwy Pitagor – Byłem i ja tam... pamiętam, niestety!” – „Nie na wyjezdnym się o Piekle mawia!” wrzucił Ben i uniósł szklankę wina do góry. – Tak, korba był nasz bidok-Norwid. Korba! – A weź jeszcze tych innych, drugich; dziś; a ilu malarzy; ludzie, co za nędza! – Kochani, a który z tych właśnie celował do kubłów na śmiecie swojej epoki! zawołał Julian przewracając popielniczkę. – Właśnie dlatego byli spychani, że godzą w ośrodek „R” swojego czasu; w te akselbanty i fontazie! – Mieć odwagę Sartra, zaczyna Filip, ale lewe oko Izy natychmiast robi się piwne. – To Francja jest odważna, że pozwala mu głosić te jego – – (Zostaw to, daj spokój!) – Moja droga, Filip z wyraźnym niesmakiem zaczyna teraz mówić przez nos – nie można jednak negować niezaprzeczalnych wartości, jakie myśl Sartra – – Komu czaju; tobie, Szymon? – Zostawmy jego myśl, to osobna sprawa, zacietrzewia się Iza. – Ale nie wmawiajcie mi, że on jest odważny. W każdym razie jest to łatwa odwaga, bez heroizmu, i koniec. Poza tym on tak bardzo chce być wodzem, tak bardzo chce znaczyć. – Pijesz, Iza? Unamuno, starczy ci cukru? Ale Unamuno – – I te jego nieautentyczne kompleksy pochodzeniowe; po prostu śmieszne! Czasem odnoszę wrażenie, że dla podtrzymania popularności gotów jest wystąpić z elektryczną gitarą! – Ależ, moja droga, przesadzasz, i wybacz, ale śmieszne jest właśnie to, co teraz mówisz. – Heroizm, ciągnie Iza nie zważając na grymasy Filipa – to, dajmy na to, wyrzec się publikacji dzieła, które się napisało, i umrzeć nie wiedząc, czy ujrzy ono kiedykolwiek światło dzienne; ale nie dostosowywać go do wymogów chwili. – No, nie bój się, Iz; nazwij go, tego swego Kopernika, he, he. – Można mówić: Kopernik; hu, hu! można! 76 – Mieć coś istotnego do powiedzenia, a nie móc tego powiedzieć, to znaczy, publicznie nie móc, a mimo to nie milczeć i – – Patrzcie ją, patrzcie! Misza podbechtująco przeciął zdecydowanie wywód Izy. – Ta by najchętniej wbiła każdego artystę na męczeński pal; a my nie domy się babom! A babom do nas zasię! Illo tempore lepiej bywało, jak bogakocham; jak się która szarogęsiła, to się ją pchnęło na stos i był spokój. A dziś jak takiej dopiec? My tu sobie roztrząsamy z powagą nasze męskie sprawy, a ta jazgocze! – To co, że z gitarą? skoczył mu w sukurs Ben. – Gitara to piękny instrument, sam bym pograł. Vivat karnawał! Bylebym sobie potupał, póki mam jeszcze czym tupać, kurwa. Homo ludens jestem! – Albo i nie jestem, spuentował go Datta chichocząc. – Potrzebujecie woźnicy, wdziewam czapkę woźnicy; kucharza, wdziewam czepek, he, he! – Ależ tak, to przecież tradycje molierowskie! Julian rad z analogii znów strącił popielniczkę. – Otóż to, właśnie tak! zawołał Filip. – Kiedy dramat zaczyna zdecydowanie przeobrażać się w farsę, wówczas tragiczny gest także staje się groteskowy i siłą rzeczy – – Ależ w czym widzicie tę farsę! – He, he, ona nie widzi, hu, hu! – Panowie, Gogolem ich! wrzasnął Ben wskakując na stołek. – Swiftem, Swiftem, bracie, przekrzykiwał go Zeno kopiąc w miechy. Julian dosiadł Cervantesa, Misza galopował na Bachtinie, Ben przeskakiwał z „Martwych dusz” w „Ferdydurke” – eja! eja! Ci z dołu zastukali w sufit; Iza z odętą miną przyniosła nową tacę z herbatą i wgramoliła się w kąt tapczanu ze zwałem korekty i słownikiem. – Ale było, co? Ale było! – Dziś każdy jest po trosze człowiekiem antalogijnym; pięć myśli Marksa, dwie Platona, teoria względności, podjął ktoś po chwili przenikliwym szeptem. – Zawsze tak było. – Ale nie tak po łebkach! Patrz na dzisiejszego: słyszał o Emc2; mówi, że Hegel jest zawiły, choć go nigdy nie czytał; wie, że młody facet dostał Nobla za jakieś pieprzone kwarki wie, dajmy na to, ile tlenu mieści się w tonie pyłu księżycowego; zacytuje dwie linijki z „Ziemi Jałowej”, przytoczy jakiś zwrot łaciński, dajmy na to – – Redde quod debes, burknęła Iza. – No właśnie; a poza tym – – I nec Hercules, podchwycił z uciechą Datta. – Dajcie spokój, nie przerywajcie. – Zawsze tak było, mówi Julian. – Powie archetyp nic nie wiedząc – – Ne sus Minervam doceat! przeczytała z triumfem Iz i spojrzała na nich zjadliwie. – Zamknijcie ten słownik do cholery! Więc wie po łebkach – – Navigare necesse est, vivere non est necesse! powiedział Datta przenikliwym szeptem do Iz i zachichotali oboje. – Gotów napisać wiersz taki sam jak Eliot; najeżony mnóstwem obcojęzycznych zwrotów; tylko że tamten znał kilka języków istotnie, podczas gdy on ma w ręku tylko słownik, dajmy na to, łaciński. Iz i Datta pośpiesznie przewracali kartki. – Qui re risque rien, n’a rien! Misza gładząc brodę, włączył się do zabawy. – Plus de confidence, que de connaissance! odcięła się Iz. – No nie, w takich warunkach nie da się rozmawiać! 77 – Nemo sapiens nisi patiens! skwitował Datta. – Niechże ktoś im wreszcie odbierze ten cholerny rzekomo mały słownik! Poszaleli? Facet, który wymyśla takie słowniki, powinien zapłacić mandat! – I znów pukanie, tym razem – rytmiczny szyfr; polonez As-dur. – To Hir. Hir. Wiecie, kto przyszedł? Hir. Siadaj, Hir. Gdzie wolisz usiąść, Hir? – Dzień dooobry – Hir wchodził nienagannie odprasowany, jak zwykle, w nienagannym krawacie i koszuli; jedną ręką niedbale badał przed sobą przestrzeń, drugą wsparł o Bena. Kierował się zwykle w tę stronę, gdzie spodziewał się zastać swój wiklinowy fotel. Przysuwaliście mu spiesznie popielniczkę. – Zapalisz, Hir? Herbatkę? Momencik, Hir. Płowa grzywa odrzuconych z czoła włosów, sardoniczny grymas; to był Hir; wasz święty cynik. – Powiedz, Hir, coś tam nowego nagryzmolił. – Iii, taakie pierdóółki; yyy? mówił i dmuchał nosem. Po każdym zdaniu dmuchał nosem, jakby chciał z niego strącić jakąś muchę; także zdawał się przy tym potrącać jedną strunę śmiechu, tę, mianowicie, na „y”. – Tu i tam się kręcę nie znajdując nic mądrego, tylko łydki mnie bolą; coo? zaskrzeczał nagle prędziutko, naśladując po mistrzowsku głos starego. – Coo? – Bawił się machinalnie zamkiem swojej aktówki, którą trzymał na kolanach. – Ale przeczytaj, Hir. Wychylaliście się ku niemu przełykając ślinę. – Przeczytaj kawałek, Hir. – Taakie pierdóółki; yyy? mówił leniwie Hir, otwierając aktówkę. – Zapalcie światło, bo nic nie widzę! dodawał znienacka. – Wrabia nas, chce nas wrobić, skubany! Hir układał nakłute kartoniki na kolanach i nie schylając głowy, puszczał w ruch po papierowej klawiaturze tych tam swoich organów same opuszki palców; spacjował rytmicznie, na poły z lekką odrazą, na poły intymnie; Hir; wasz Homer. Z papierowej klawiatury podnosił się mrok, w sennym delirium apokaliptycznych wizji następował starannie obmyślony rozpad tego świata, gdzie plugastwo i wzniosłość sczepiały się w spazmatycznych, przedśmiertnych drgawkach. – Ale zasunął, skubaniec, mruczeliście z uznaniem. – No, Hir, Hir. Niech cię kule biją, Hir. Ale dałeś nam w kość. – Blu, blu, blu.. chłopaczki od świętego Kostki? wyłamywał się Zeno. – Nie gadaj, stary. Hir to twardziel, mruczeliście i zachłystując się nikotyną nastawialiście płytę z kolejnym „didididi paaa” – – „Mój ojciec wędrował na Gotthardzie tam gdzie rzeki w dół i do Hetrurii w bok, intonował Zeno – „I dziwiła się króla złota głowa tajemnicy wód”, podejmowaliście z jakąś zaciętością, jakby to był topór, którym mieliście rozciąć raz na zawsze wrzody tego świata. – O, kurwa, żeby taki facet, panowie, ja tego nie rozumiem, żeby te gnoje takiego faceta, płakał Ben. – Po co się męczyć, ścibolić, jak byle kutas i tak zachapie to wszystko, co się takiemu należy; A komu Bach? Niech zdycha. Norwid? Niech zdycha. Hölderlin? – Czekajcie, żłoby nie myte! porwał się nagle do okna, ku czerni pionowych ruin. – Człowiek, człowiek! zawołał nagląco, niecierpliwie. I kiedy cień stamtąd wywinął porozumiewawczo młynka rękami, Ben mruknął: – dobra jest, nawijaj, pieprzony steinmetzu; nawijaj! I gestykulując tajemnym alfabetem mamrotał: – czekaj ty, gnido, ja ci zabiję klina w ten twój zaćmiony denaturatem łeb; ty mi już dzisiaj tak tępo nie zaśniesz. 78 – Co mu przekazujesz, ty? – „Wtedy niebytu ani bytu nie było, ani przestworzy – ”, czego tam jeszcze nie było? Podpowiadajcie! – „..ani w górze niebios. Co więc istniało”; dalej, podpowiadajcie! I patrzyliście ogłupiali na jego migające palce przesyłające tam, w mrok mętnych ruin, abecadło ludzkiego myślenia, patrzyliście ogłupiali, kiedy tak migał paluchami, nagląc was o kolejne linijki i nagląc tamtego jakiegoś alfonsa, ogłupiałego zapewne od niespodziewanych nowin, i raptem wybuchnęliście śmiechem, tarzaliście się ze śmiechu kwicząc – rany, no nie; to już koniec! – Co zabawnego ukrywa pan przed nami? dopytywał Manieczek. – Rany, no nie; to już koniec! Szymon, zdejmując palce z ukrytego w kieszeni wieczka pudełka papierosów „mdm”, rozłączył się niejako z całą tą audycją nadawaną z masztu ich tratwy. Tak samo jak ongiś na Campidoglio, tak i teraz zaledwie omiótł pamięcią tamten ich – niech go kule biją! – biotop, który wybłyskiwał za każdym drgnieniem pamięci w całej swej chimerycznej panoramie, rozjaśnianej wszakże w coraz to innym miejscu wędrownym punktem światła. – Myślisz o Facie? podchwycił Alberto. – Tak, to zabawny facet. Proszę sobie wyobrazić, zwrócił się do Manieczka – Fat postanowił kupić jakiś obraz od Szymona pod warunkiem, że ten go nikomu przedtem nie pokaże! – Niebywałe; czyżby? Ale, mam nadzieję, nie zrezygnuje pan z okazji przez takie głupstwo! – No więc jak zakończymy ten cudownie rozpoczęty wieczór? Alberto spojrzał wyczekująco na Manieczka. – Mam myśl! Może wstąpilibyśmy do markizy? Wiem, że zbiera się tam dzisiaj wybrane grono osób. – A więc do markizy! zdecydował Alberto pośpiesznie. – Rozważaliśmy już zresztą ten projekt; prawda, Szymonie? – Podprowadzę panów. – Ale cóż znowu! Markiza umiera z ciekawości, żeby pana poznać. Właśnie onegdaj rozmawialiśmy o panu; to urocza osoba! – Mowy nie ma; jakże bym się czuł w takim, Szymon zademonstrował im swój niedbały ubiór – poza tym nie znoszę wprost przyjęć i takich tam – – Dziecinada; poza tym styl haute-couture już się przeżył. Właśnie tak wygląda pan świetnie; świetnie! Dzisiaj modę dyktuje ulica! – Jeśli wolisz, uprowadzimy cię siłą, wycedził Alberto złowieszczym szeptem, przeobrażając się w mgnieniu oka w pospolitego oprycha. – Któż byłby dziś w stanie zauważyć zniknięcie pewnego cudzoziemca, skromnego artysty, który – kto wie! może wdał się po prostu w podejrzane interesy z przemytnikami narkotyków; i w ten oto sposób – – Tak, tak; uprowadzamy! cieszył się Manieczek chwytając Szymona pod ramię z drugiej strony. – Czyżby zasługiwał pan na porwanie mniej niż byle samolot? – Mniam, mniam, zgrzytnął Alberto złowieszczo – markiza uwielbia malujące mięso i w ogóle wszelki kanibalizm duchowy; mniam, mniam! Mimo śmieszków i żartów sytuacja stawała się niesmaczna. Choć bowiem chwycili go nie na tyle mocno, żeby nie mógł im się wyrwać, trzymali go jednakże tak, że wszelkie próby uwolnienia się z uścisku musiałyby się zakończyć pospolitą szamotaniną, która z kolei byłaby zupełnym idiotyzmem. Szymon był wściekły. Jednakże rad nierad, dał im się w końcu wieść, doznając przy tym niemiłego uczucia, że ich nagła wesołość była trochę sztuczna, a całe to 79 spotkanie nie tak zupełnie przypadkowe, choć z drugiej strony uznać musiał swoje podejrzenie po prostu za głupie. – I co najzabawniejsze, nasza markiza zwyczajnie prowadzi sklep, ciągnął Alberto. – To mąż; jej mąż prowadzi, sprostował Manieczek pouczającym tonem. – Żelazny sklep. – Brrr.. mroczne, zimne wnętrze; jakże oni mogli się tam kochać, ci młodzi? otrząsnął się Alberto. – Pozwoli pan, ja to lepiej opowiem, przerwał mu Manieczek. – Pan zdaje się zapominać o atmosferze tego wnętrza, zimnego, przyznaję; ale też pełnego tej właśnie mrocznej tajemnicy, romantyczności.. markiza wszak zbierała stare żelastwo pod kątem jego wartości artystycznych. W tej rupieciarni zamków i kluczy, starych krat, dziwacznych kandelabrów i halabard, z których sączył się rdzawy pył czasu i przez które bezszelestnie przemykały się koty – – Stada kotów! wzdrygnął się Alberto. Szymon wzdrygnął się także. Miał jakieś związane z tym niejasne wspomnienia ze swojej pijanej nocy, o przebiegu której jednak ani Alberto, ani Nemo nic bliższego nie umieli mu powiedzieć. – Zwykłe pijackie omamy; najlepiej przestań myśleć o tym, powiedzieli, gdy ocknął się rano ni stąd, ni zowąd w samym sercu Koloseum. Czyż można było dopilnować w tych warunkach dwoje opuszczonych dzieciaków snujących się wśród pajęczyn zaczarowanego składu? ciągnął Manieczek. – Zwłaszcza że nie dzieci interesowały markizę, tylko stare żelazo, wtrącił Alberto – a mąż z kolei pilnował interesów, bo ktoś w końcu musiał ich pilnować, nie? – A kto interesował się mężem? zachichotał Manieczek i Alberto chętnie przyłączył się do tego chichotu. – Więc co z tymi dzieciakami? spytał Szymon. – Kazirodztwo, rzucił Manieczek krótko i skromnie opuścił oczy. – To zresztą było do przewidzenia; obciążenia dziedziczne, brak należytej opieki, nadzoru! zawołał Alberto z patosem. – I otoczenie, dorzucił tajemniczo Manieczek. – Parzące się koty? zainteresował się Alberto. – Nie tylko; wielość przedmiotów wydłużonych – Szymon roześmiał się. – Proszę się nie śmiać, skarcił go Manieczek. – Nasza podświadomość.. ale, ale; pan właściwie jest typem analnym czy oralnym? – Tremendalnym, burknął Szymon, i Manieczek zachichotał z satysfakcją. – Przy tym on był poetą, ten chłopak, westchnął Alberto. – Przyznaję, acz niechętnie, rzekł Manieczek. – W przypadkach anomalii psychofizycznych upodobania artystyczne mają na sobie raczej piętno choroby, są niejako jej konsekwencją. – Jednak Paul był poetą, upierał się Alberto. – Ze swej strony przestrzegałbym przed pochopnym traktowaniem płodów tego rodzaju jako dzieł sztuki. Mamy wszak do czynienia z osobnikiem chorym, anormalnym, przeciął Manieczek sucho. – A Małgorzata? Nie pisała przecież wierszy; a cóż to był za umysł; co za piekielna inteligencja! – Była starsza od Paula kilka lat, wyjaśnił Szymonowi poufnie Manieczek i znów odchrząknął. – Siostra? Szymon trochę gubił się w całej tej rozmowie. – No więc to stare, romantyczne żelastwo, podjął Alberto. – I korozja – – Psychofizyczna korozja rodu, włączył się Szymon machinalnie – no i? – Paul nie żyje, rzekł spiesznie Alberto, żeby nikt nie zdołał go ubiec w objawieniu tej 80 kwestii, jak gdyby zastrzeżonej specjalnie dla melancholijnego tonu jego głosu, jaki chętnie przybierał. – Samobójstwo, zawyrokował Manieczek z tłumionym triumfem. – Nieprawda, żachnął się Alberto. – Zginął na froncie. – A w jakichże to okolicznościach, jeśli łaska? natarł nań Manieczek z pasją. – Jestem wyjątkowo poinformowany w tej kwestii, wyjaśnił po pauzie Szymonowi. – Jak już wspominałem, był to chłopak chory, przewrażliwiony. Nie wytrzymał widoku trupów. Pan rozumie; pole bitwy, szpital, szok, trucizna. To nie mogło skończyć się inaczej. – A ona do klasztoru? zakpił Szymon. Alberto z Manieczkiem wymienili szybkie spojrzenia. – W zasadzie tak, zgodził się Manieczek. – Wprawdzie nie jest już dzisiaj w modzie takie wyjście, jednakże kobieta, zwłaszcza wrażliwa kobieta – – Pan zapewne wolałby ją widzieć w klinice psychiatrycznej! Alberto wyraźnie pragnął podtrzymać temat, który chylił się ku upadkowi. – Jesteśmy zresztą na miejscu, zaćwierkał Manieczek z ulgą. – Będzie pan miał okazję sam się rozejrzeć w tym. Alberto wolną ręką ostrożnie manipulował przy kołatce ponurego domu. – Jednak pożegnam tu panów, powiedział Szymon sucho. – Hops! Wykrzyknęli z rozbawieniem jednocześnie dwaj jego towarzysze i nagłym susem przeciągnęli Szymona przez otwartą furtę, która bezszelestnie zamknęła się za nimi. Teraz, puszczając Szymona wolno, zaśmiewali się z miny, z jaką spoglądał na pogrążony w mrokach nocy ogród, w którym oto znalazł się niespodziewanie zamiast we wnętrzu domu. Zaraz też rozbiegli się w różne strony pohukując z oddalenia co chwilę jakieś zwariowane i na poły sowie – hu, hu! – To głupie, po prostu głupie! zawołał za nimi Szymon. Z głębi mrocznych zarośli i zarysów ruin dobiegały stłumione chichoty. Postanowił wyjść. Jednakże w miejscu, gdzie spodziewał się zastać furtę, trafił na szczelny mur. Coś, co od zewnątrz wyglądało na fasadę zwyczajnej kamienicy, okazało się murem; i Szymon żałował teraz, że nie przyjrzał się uważniej otoczeniu; czyżby cała ta strona starej uliczki jedynie imitowała fasady domów? – To głupie! odchrząknął Albertowi, który pohukiwał na niego z daleka. Ruszył jednak w kierunku jego głosu. Przez chwilę miał wrażenie, że idzie przez cmentarz, potem jednak przekonał się, że tym, co brał za pomniki lub rzeźby, były zwykłe strachy na wróble; kolekcja strachów; co za pomysły! Skąpe światło księżyca wyławiało spomiędzy zarośli fragmenty kolumn. Ogród był dziki i wydawał się przepastny z powodu tego mroku. Wkoło łoskotały świerszcze, jakby kto metaliczny pył otrząsał z traw. Przejścia przez chaszcze wytyczały jedynie pokraczne strachy na wróble; idąc tędy uzmysławiał sobie, że turkoczące ronda ich kapeluszy skrywają nicość; że furkoczące poły skrywają nicość; a jeśli nie było tak? W pewnej chwili zorientował się, że to właśnie one wydawały z siebie stłumiony chichot i westchnienia, i nagle ogarnął go bezrozumny lęk. Zaczął biec przed siebie w nadziei, że doścignie Manieczka lub Alberta; wokół narastał szyderczy klekot martwych ramion. – To głupie, po prostu głupie! wołał Szymon nasłuchując chciwie, czy nie doleci go pohukiwanie któregoś z nich, ale w ciemnościach słychać było teraz tylko jego sapiący oddech, jazgot świerszczy i stłumiony klekot mechanizmu, który poruszał martwe kukły upiornym wygibasem. Prostujące się za nim trawy mamiły jego ucho pogłosem skradania się kogoś-czegoś tuż, tuż. Oślepił go nagły punkt światła. Uskoczył w bok, ale punkt światła jak monstrualny szpon znów wyłuskał go z kryjówki bawiąc się jakby jego bezradnością i zagubieniem. – Biorą mnie reflektorem jak zająca na autostradzie! żachnął się Szymon. Usiadł za pierwszym lepszym drzewem odwracając się od źródła światła plecami i zapalił papierosa. Po zapachu tytoniu zorientował się, że pali „emdeema” z pudełka gotyckiej pani. Poczuł przypływ 81 odwagi. – Kanibalizm duchowy? Nie ze mną, kochani, takie sztuczki; baczność, roczniki trzydzieste! Przed wami – Ogarnęła go zwykła szewska pasja. – Powinno się natychmiast wyjść, zaprotestować! Albo – jeszcze lepiej – skuć im mordę! odruchowo sięgnął ręką do kieszeni z dokumentami; miał je przy sobie. – Albo, pomyślał kwaśno – wystawić na gałęzi swoją zasmarkaną chustkę do nosa i wszcząć dyplomatyczne pertraktacje via ONZ; czemu nie? Jest, jest wszak podobno jakaś karta praw i swobód człowieka.. palił zaciągając się głęboko i siedząc bez ruchu odmawiał swoim nieznanym prześladowcom przynajmniej rozkoszy zabawy w kotka i w myszkę kosztem jego popłochu. Uspokajał się z wolna. Kwitnące krzewy pachniały mocno, cykanie świerszczy wzmagało poczucie realności świata. Z pobliskiej ruiny wyleciała sowa. Myszkujące światło raptownie zgasło. Szymon podniósł się. Nie wiedział, jak właściwie ma postąpić: iść czy zostać tu i czekać rana? Przyszło mu jednak na myśl, że jeśli pozostanie w zaroślach, będą go nękać kolejnymi figlami. Postanowił jakoś wydostać się stąd mimo wszystko. Tam, skąd wyciągnięto ku niemu drażniącą łapę światła, musiało coś być. Ruszył przed siebie. Spostrzegł ze złością zagęszczenie skrzydeł nocnych ptaków nisko, tuż prawie nad głową: – co oni mi tu jeszcze! prawie odgarnął sprzed twarzy puchate ptaszysko. „Strach na wróble” uchylił przed nim kapelusza. – Piękna noc, he, he, zaskrzeczał – piękna noc. No, niechże pan siada; mam nadzieję, że nie wziął mnie pan za jedną z kukieł; no, niechże pan nie sterczy tak, nie jest pan przecież ptakiem, żeby się bać! wyciągnął rękę i białe kule ptaków podfrunęły do góry. – Czy nie widzi pan, że mi je pan płoszy? Szymon bez słowa opadł na kamienną ławkę obok starca. Za nim kłębiły się jakieś mocno pachnące, prawdziwe krzewy. – Na wszystko znajduje się sposób, jak pan widzi, rozględził się z zadowoleniem starzec, nakładając znów swój obmierzły kapelusz. – Proszę także to włożyć! cisnął Szymonowi jakiś łach, który ten odtrącił. – Wszelako pozostajemy jeszcze w zbyt wczesnym stadium naszych badań, żeby pozwalać sobie na... co to ja chciałem? Aha, sowa; otóż; dlaczego sowa symbolizuje mądrość, he? Czyżby ta przebywać miała jedynie w królestwie mroku? – Więc w ten oto sposób próbuje pan tego dociec, zapytał Szymon, wskazując z dreszczem obrzydzenia misę drgającego mięsa drobnych stworzeń, którym jego rozmówca karmił nadlatujące ptactwo. – A na początku był lęk, zaczął starzec modlitewnie, po czym z nagłym ożywieniem zapytał – czemu zdaniem pana ptaki najbardziej boją się człowieka? Zauważył pan zapewne, że płoszy je się kukłami podobnymi do ludzi, a nie do kotów na przykład; a może widział pan gdzie kukłę kota w ogrodzie, he? – Widziałem strachy na ptaki robione z ptaków, powiedział Szymon. – Były to wrony lub szpaki nadziane na czubek wiśni czy czereśni – (Niespodziewanie skojarzył sobie ten „ptasi szczyt” z choinkową bańką zdobiącą czubek bożenarodzeniowego drzewka.) – Głupstwa, głupstwa! zdenerwował się starzec. – Nie mówmy o barbarzyństwach; zostańmy przy normalnych strachach.. otóż; zastanawiał się pan kiedykolwiek, czemu aż do naszych czasów nie udało nam się oswoić większości ptaków? No proszę; nie zastanawiał się pan, widzę. A ja zastanawiałem się. Otóż.. co to ja chciałem? Tfu, te pańskie brednie! Aha; zacząłem swój eksperyment od przemieniania strachów w obfite karmniki, he, he. Wszcząłem, jak pan widzi, wstępne badania.. ach, co za głupstwa pan mi tu opowiada; ptak, na ptaki? Obrzydliwość! Otóż; wszcząłem badania – barbarzyństwa jakieś! – zarówno z ptactwem dziennym, jak i nocnym. No, coś tam się z tego zapewne wyłoni; tak; coś się okaże. Otóż.. też pomysły? Pan mi zmącił tok obrazu swoim głupim gadaniem! Aha; otóż nie chciałbym wyciągać przedwczesnych wniosków, ale mam, mam zgromadzony już obfity materiał obserwacyjny. W każdym razie jedno udało mi 82 się tu niezaprzeczalnie osiągnąć; otóż; w moim ogrodzie mianowicie wszystkie ptaki wyzwoliły swoją świadomość z lęku przed kukłami; ptak na ptaki, powiada pan? Czysty nonsens; kukły! Chodzi mi o kukły! – Więc, dajmy na to, grzyb, powiedział pojednawczo Szymon – ale taki grzybiasty grzyb; monstrualny – – Co mi pan tutaj jeszcze wymyśli! Mówmy o strachach, do diabła, albo nie mówmy wcale. Otóż; wyzwoliły swoją świadomość.. grzyb? też pomysły! wyzwoliły.. co to ja chciałem? Otóż; gdyby zechciał pan posiedzieć tu ze mną do świtu, mógłbym panu zademonstrować nawet gniazda, które uwiły sobie w denkach tych kapeluszy.. nie chciałbym, rzecz jasna, snuć przedwczesnych analogii, wszakże tuszę, że także i człowiek – – Chciałbym stąd wyjść, przerwał mu Szymon osłaniając bezustannie twarz przed bezszelestnym. skrzydłem. – Wolna droga, rzekł urażony starzec. – Su, su e giú, giú.. strach na strachy; też coś? Niech się pan wynosi. Nie sposób zabłądzić w tym ogrodzie; strach na strachy; niebywała bezczelność! Szymon biegnąc słyszał za sobą zrzędzenia i niezdarne susy starca, który plącząc się w łopoczących połach swej opończy, biegł za nim wołając – ale, ale, czekajże pan; nie zostawiaj mnie tu teraz z tymi twoimi – Z ulgą dojrzał światła w oknach mrocznej budowli. Wszedł do jasno oświetlonej sieni, z której prowadziło jedno tylko wyjście; schodami w górę. Po chwili wahania wspiął się. – Zapomnij wszystko, co wiesz o Piotrze! szepnął przenikliwie Alberto wystawiając na moment głowę przez jakieś malutkie okienko w murze. – Co to za głupie pomysły! zawołał Szymon ostro, ale głowa zniknęła i Szymon zapamiętał tylko wyraz popłochu malujący się na twarzy Alberta; a może tak mu się tylko zdawało? Postanowił urządzić wściekłą awanturę obojętnie komu; z tym zamiarem nacisnął gwałtownie klamkę pierwszych napotkanych drzwi. Siedmiu starannie ubranych panów omiotło go karcącym spojrzeniem. Pokój był niewielki, cały pomalowany na biało. Na podium siedział szympans, do którego obecni się zwrócili. – Co odpowiedział? dopytywał celebralnym szeptem pan w popielatej flaneli. – Ty i ja nie będziemy teraz oglądać telewizji, wyjaśnił młody człowiek rozmawiający z szympansem na migi przy pomocy alfabetu głuchoniemych. – No proszę, proszę; zdumiewające. – Nie pojmuję wszakże, jak stworzenie pozbawione tradycji kumulatywnej może orzekać cokolwiek o naszych zjawiskach kulturowych; bo ta wypowiedź, nieprawdaż, zdaje się mieścić w sobie pejoratywną ocenę telewizji; nie uważacie, panowie? – Ależ wypowiedź ta nosi cechy raczej emocjonalne niż wartościujące, wtrącił drugi pan ubrany we flanelę bananowego koloru. – On nie ma ochoty t e r a z na oglądanie telewizji, a nie w o g ó l e. – Zdumiewające! Szympans został wyprowadzony. Teraz panowie podzielili się na grupki spacerujące trzy kroczki w przód, dwa do tyłu; trzy kroczki w przód – Szymon, zbity z tropu, wałęsał się wśród nich, wstydząc się przerwać ich dyskurs prowadzony przyciszonymi głosami jakimś tam swoim: – scusi, którędy można stąd wyjść? – Spróbujmy jednak zinterpretować, mówił flanelowy pan Numer l, mierząc palcem w bananowy kołnierzyk rozmówcy – całkowite powiązanie świata symbolicznie oznaczonych przedmiotów w metaindeksowym układzie ich dystrybucji, która estetycznie posiada abstrakcyjny charakter konfiguracji. – Ba! – W tym jednak wypadku źródłem niezwykle intensywnego i spójnego promieniowania jest 83 po prostu laser! wysapał mu w ucho łysy grubas stojący za nim. Szymon spostrzegł, że w zasadzie wszyscy ubrani byli we flanelowe garnitury, z tym, że różniły się one odcieniami kolorów i krojem kołnierzyka koszul. Pokój był oślepiająco biały; Szymon gapiąc się na mówiących zawadził nogą o zostawione tu podium i o mało się nie przewrócił; znów spojrzano na niego karcąco. – Skoro właściwa waga estetyczna dystrybutywnego stanu materiałowego zasadza się na stosunku momentów redundancyjnych do innowacyjnych – – Ależ przepraszam! zawołał ktoś odrobinę za głośno w drugim kącie do swego rozmówcy. – Każda komórka posiada pełną informację o syntezie białek! – Niewątpliwie; wręcz przeciwnie, bąkał Szymon zderzając się z tą lub inną spacerującą parą. – Pppp.rocesem kreatywnym jjest jjest łańcuch ss.selekcji, wtrącił wątły rudzielec, zwracając się przez omyłkę do Szymona, ale zaraz utonął znów w obłoku swoich piegów i odwrócił się od niego wyniośle plecami. – Pamiętajmy, że zdolność DNA do odtwarzania się w identycznej postaci wynika z jego specyficznej, molekularnej budowy, ciągnął tamten w kącie. – Niewątpliwie, bynajmniej, bąkał Szymon, kiedy spoglądano na niego wyczekująco, ale głowy mówiących odwracały się, ilekroć próbował się zbliżyć. – Cholerny świat, pomyślał Szymon z żalem – mogłem przecież także wdziać jakieś flanelowe portki; że też ten dureń nie uprzedził mnie! – Czy można w ogóle, zaczął nosowym basem pan w grubych okularach – postawić znak równości między epiką homerycką i wazami dipylońskimi? Inaczej mówiąc: jaki był związek poezji homeryckiej z geometrycznym malarstwem tego okresu; inaczej mówiąc – Szymonowi zdawało się przez chwilę, że grubas zwraca się z tą kwestią do niego, i skwapliwie przysunął się bliżej, ale zmylił go po prostu zez mówiącego; teraz bowiem na widok przysuwającego się Szymona grubas odciągnął w bok swego rozmówcę szepcząc przenikliwie – czy poeci i w ogóle artyści tego samego miejsca i czasu są nosicielami jakiegoś wspólnego, centralnego wzoru wrażliwości, jakiegoś kodu – – Jednakże kkk.odeks rhe.rhemaatyczny – – Zasada kodowania kolejności aminokwasów w białkach kolejnością nukleotydów w DNA, ciągnął głos w kącie – jest więc uniwersalna i identyczna w całym świecie ożywionym! – A niech to diabli, niech to wszyscy diabli, mruczał Szymon mnąc nerwowo pudełko „emdeemów” w kieszeni. – Co zaś do archetypu, podjął rozgestykulowany brunet. „Ale zrozum.. pole możliwości.. zrozum.. (dobiegła Szymona fala wysłana od nie okorowanego masztu) aksjomat dajmy na to euklidesowy.. jest swego rodzaju sprowadzeniem metafory.. do najprostszego elementu.. on zaś chciałby w to miejsce.. archetyp.. pod postacią archetypu przemyca się dziś.. boga.. ależ nie tylko.. Zeus, Jahwe, Tao i tak dalej.. przemieszane.. eklekktologia blubrasta.. oczywiście prywatne mity.. jest w tym jakaś dowolność, przyznasz.. dlaczego magna mater przypisuje się kobiecie, a mężczyznom.. ależ geny są androgynne, mój drogi.. no więc neutralne.. eklektyzm bardzo efektowny zresztą i.. ależ to są kolaże pojęć i tylko kolaże mogące wszakże doprowadzić do komiksowości.. otóż nie ufam.. wszelki aprioryczny determinizm ma dla mnie ten podejrzany posmaczek.. ale zrozum... stosunek pola możliwości do.. oczywiście, jednak przyczynowość –”, głos Zena zanikał w szumach pamięci. (Było to chyba wtedy, gdy Iz i Datta uniemożliwiali im prowadzenie rozmowy wtrącaniem maksym czytanych ze słownika; on i Zeno wycofali się wtedy na ubocze.) Wrócił młody mężczyzna; ten, który wyprowadził małpę. Był jeszcze wyraźnie pod wrażeniem swojego sukcesu; rozglądał się triumfalnie wokół i widząc gapiącego się Szymona, 84 zasygnalizował mu alfabetem głuchoniemych (zapewne z rozpędu!) – Halo! – Halo, odsygnalizował machinalnie Szymon (znał świetnie ten alfabet od czasu swojej szkolnej przyjaźni ze Stachem-Niemową). – Co pan tu robi, u licha! młody człowiek niestrudzenie pracował palcami. – Szukam wyjścia, przesygnalizował mu Szymon z prawdziwą ulgą, że wreszcie ma oto z kim się dogadać. – Stąd nie ma wyjścia. – O, do diabła! – Co, co on powiedział? zapytał młodego człowieka flanelowy pan Numer 1, obserwujący z nagłym zainteresowaniem tę niemą wymianę zdań. – Powiedział „do diabła”; mówi, że szuka wyjścia. – Zdumiewające! Flanelowy pan Numer 1., straciwszy zainteresowanie dla ich rozmowy, odwrócił się do swego partnera. – Musiałby się pan cofnąć! poradził życzliwie młody człowiek i z bezradnym uśmiechem rozłożył ręce. – Nie widzę innej możliwości; ta sala nie ma bezpośrednich połączeń z resztą budynku. Pozostaje więc tylko jedno: cofnąć się! Kierując się ku drzwiom, dopiero teraz zauważył nad nimi półkolisty, lekko już starty napis „Parva sapientia regitur mundis”. Cienkie złocenia liter prześwitywały gipsem. „Parva sapientia” – Szymon cofnął się, bo oto weszła do sali leciwa dama w brylantach, ciągnąca smycz. – Piehho, Piehho, nagliła odwracając się za siebie. – Ależ phoszę nie wychodzić, stanowczo zatrzymuję tu pana, rzekła do Szymona władczym tonem. – Piehho! Do sali, merdając wypiętym tyłkiem, wkroczył na czworakach młody mężczyzna, którego dama triumfalnie powiodła na smyczy ku podium przy wtórze lekkiego szmeru zebranych. – Phagnę zaphezentować panom coś z jeszcze innej dziedziny, rzekła nabierając tchu. Jej oczy były lekko skośne, prawdopodobnie na skutek kilkakrotnych operacji plastycznych; miała bowiem skórę twarzy naciągniętą do maksimum, jakby ta już nie żywym ciałem była, ale napiętym pergaminem lub maską. – Bądź zwięzła, Sejfo, błagam cię, ziewnął apatycznie Pierro nie podnosząc się z łap. – Apoht! Kosztowna bransoleta z brzękiem upadła na podium. Pierro drepcząc niezdarnie ujął ją w zęby i podał Sejfie. – Służyć, służyć! napominała go pani. Pierro uniósł posłusznie obie dłonie uformowane w zwiędłą kiść. W nagrodę pogładzono go po głowie i w proszące, otwarte usta włożono mu jakąś pastylkę. – Dlaczego on mówi, a nie szczeka? zainteresował się flanelowy pan Numer 1. – Piehho! Pierro zaskomlił nieudolnie. – Eee, skrzywił się młody człowiek od szympansa – eee, czysty bluff! – Panowie, widzę, źle mnie zhozumieli, rzekła Sejfa i nadąsała się rozkosznie. – My tak bardzo podziwiamy kobiety, że już nie starcza nam czasu, by je rozumieć, sapnął dwornie nosowy bas. – Otóż udało mi się wykhyć zasadniczy błąd, któhy zgubił fohmacje niewolnicze; no, Piehho, możesz tehaz pobiegać, no! odtrąciła go czubkiem pantofelka. Ziewając przysiadł na brzegu podium i śliniąc chemiczny ołówek, jął gryzmolić na nim bezmyślne esy. – Niewolnictwo, moim zdaniem, ciągnęła Sejfa poprawiając kokieteryjnie włosy – zgubiła khótkowzhoczna buta panów, którzy, hm, hm.. byli może zbyt bhutalni, hm, hm.. ale bhutalni w ten zbyt jednoznaczny sposób; rzekłabym, już dziś przestarzały, hm, hm.. co wcale nie znaczy, że sama idea niewolnictwa była fałszywa! W moim ekspehymencie postanowiłam zmienić jedynie 85 fohmę bez wypaczania samej idei mechanizmu niewoli. O cóż tu bowiem chodzi; czy o to, by – hm, hm.. nieodpowiednim thaktowaniem niewolnika wzmagać jego aghesywność, czy też żeby uzyskać jego powolność i zgodę na wykonywanie hozkazów? Nic bahdziej nie tłumi aghesywności i w ogóle odhuchów buntu, jak leniwa sytość; niephawdaż, moi panowie? Nawet jeśli jest to sytość pozohna. Piehho właśnie dlatego jest mi powolny, że jest syty; odmawiam ci czego, kochanie? – Nie, droga Sejfo, rzekł apatycznie Pierro. – Mam wszystkiego, wszystkiego, ziewnął szeroko – potąd! – No właśnie, ucieszyła się jego pani. – Nic tak nie stępia łaknienia jak przesyt. Ktoś, komu zezwoli się na zaspokajanie zachcianek i na dogadzanie sobie w małym, nie będzie po phostu miał ochoty na hyzykanckie bunty ani siły do phagnienia czegoś więcej. Pięć czekoladek zjedzonych przed obiadem zamula apetyt na talerz czegoś theściwszego, czyż nie tak? Panowie nagrodzili jej występ grzecznymi oklaskami i ująwszy się pod ręce, jęli znów przechodzić się dwa kroczki w przód, trzy do tyłu, rozważając cały ten problem z wieloaspektowego punktu widzenia w ogóle, a zwłaszcza, zwłaszcza w jego płaszczyźnie filozoficznej. Sejfa pobrzękując biżuterią przyłączała się do jednej, to znów do drugiej grupki śmiejąc się promiennie samymi ustami bez poruszenia twarzy. – Piotr.. Piotr? wyjąkał Szymon. No he comprendido. – Piotr! – No puedo comprender; odpieprz się, mówię; nasłał cię tu na mnie ten sentymentalny bubek? – Więc jednak Piotr – – Nie róbże takiej miny; odpieprz się, mówię. – Phoszę nie dhażnić Piehha; phoszę go nie dhażnić! – W porządku, Sejfo; tak sobie gawędzimy tylko. Nie, nie chcę pastylki, rzygać już mi się chce od tych pastylek. Niech on da mi raczej papierosa. – Jak wolisz, kochanie. Ostatecznie papiehos, hm, hm.. to jest tylko papiehos! Śmiejąc się odpłynęła do swego towarzystwa. Szymon drżącymi rękami wygrzebał z kieszeni ostatniego „emdeema”. – Wolałbym gauloises, mruknął Pierro, ale odymając z obrzydzeniem wargi, zapalił. – Co ten sentymentalny bubek naplótł ci o mnie, he? Pewnie mówił, że zaprzedałem się tej babie; a jeśli nie zaprzedałem się, tylko, dajmy na to, wypożyczyłem jej się na wysoki procent? sapnął i spojrzał na Szymona z odrazą. – Jesteś poetą, malarzem? Aha; no więc dobrze ci tak. Nie lepiej byś spróbował śpiewać? – Nie, nie wszelkich zachcianek, panowie źle zhozumieli, ciągnęła Sejfa – chodzi po phostu o to, że człowiek z natuhy rzeczy chętnie się hozdhabnia i hozphasza w tych dhobiazgach i lgnie – jakże miękko lgnie! – do rzeczy; to wphost niephawdopodobne! Jeśli jednak upieha się mieć ten jakiś wielki cel mimo wszystko, trzeba mu w pohę podsunąć pod zasięg hęki lub oczu coś milutkiego, ale nie w sensie banalnym, co pothafi mu dogodzić na chwilę i odwieść jego uwagę od –; ależ tak! To właśnie czyni go bezwolnym; częstotliwość dhobnych, athakcyjnych namiastek. – Tu, pojmujesz, burknął Pierro paląc zachłannie papierosa – tu chodzi o zmylenie czujności; pojmujesz? „Prawdziwy matador walczy blisko byka”; pojmujesz? Pieniądz, władza a zwłaszcza wschodząca tyrania bab, to właśnie jest ten monstrualny byk naszego czasu, którego musimy podejść, zanim on weźmie nas na rogi; pojmujesz? – Folgować tym jakimś dhobnym ludzkim słabostkom! śmiała się metalicznie (jak cykada!) 86 Sejfa. – Dogadzać, mamić, wabić! (W sposób niedwuznaczny równocześnie obłapiała rudzielca, który chichotał coraz płynniej.) – I cóż, w czymże mi ta drogocenna obróżka przeszkadza! Spójrz na Sejfę; wprost upaja ją władza nade mną; a jeśli jest odwrotnie? Jeśli to ja mam władzę nad tym chutliwym starym pudłem, pozostawiając mu w ręku na pocieszenie i dla odwrócenia uwagi jedynie pusty symbol; głupią smycz lub obrożę? – Zostaw, Sejfo; ot, gawędzimy tu sobie prywatnie, i to wszystko. – Takie nasze kuluarowe relaksy, uzupełnił z prowincjonalną galanterią Szymon. – Ale phoszę mi nie dhażnić pieszczoszka! Sejfa figlarnie pogroziła Szymonowi paluszkiem. – Czczy.yli konss.ump.cy.yjny model kkul.kulttt, podsadzał się Sejfie rudzielec z przymilnym pomrukiem. – No więc czemu gapisz się tak głupio na tę smycz i obrożę, a jeśli powiem ci, że to jest berło i jabłko królewskie? warknął Pierro łypiąc czujnie okiem na rudzielca. – Wszystko na tym świecie jest umowne. Patrz raczej na tych, co trzymają smycz; jak się o to trzymanie użerają ze sobą, jak zabiegają o nie.. w jakimże celu? Żeby oto zaglądać nam potem przymilnie w oczy i zgadywać, czy zadowoleni z nich jesteśmy, czy nie; jak gdyby cała ich pozycja zawisła od naszego z nich zadowolenia. To nie my, ale oni wystawiani są na bezustanny obstrzał.. uważasz, to nie nas chcą wygryzać, nie nasze zajmować miejsca, a ich, podczas gdy my zapadamy w bezpieczną drzemkę w cieniu smyczy kłapiąc apatycznie pyskiem jedynie na bzyk muchy. To Sejfa musi się głowić, żebym miał jej co aportować, ona sieje i zbiera owoce, żeby potem podać je mnie już na talerzu; przyrządzone. Tak więc mnie przypada cała ciepłota trwania, jej pozostaje jego zimny blask. – Ale tworzysz coś, robisz coś w ogóle poza tym, u bogaojca? Pierro skrzywił się. – No wiesz, te cholerne pastylki.. jakiś narkotyk? Ale Ezop! Pamiętaj, że Ezop – – I cóż ten twój Ezop? – Był niewolnikiem, a jednak.. rozumiesz; przechytrzyć pana.. i cóż ta moja infantylna krowa próbuje nowego z rudym! – Upodlić przez szykany.. ależ to banalne! zaśmiała się Sejfa, obłapiając coraz namiętniej rudego. – Phoszę jednak sphóbować osiągnąć to przez dogadzanie; cóż za oghomna hóżnica! czy panowie naphawdę tego nie czują? Zagłaskać kogo, niephawdaż, to jest wphost, wphost – Młody człowiek od szympansa pociągnął opierającego się rudzielca w kąt. – Nie bądź szmatą, Sandro, oszalałeś! – Pani jest niepoprawnie, niewysławialnie urocza, sapnął nosowy bas przymilnie. Odgiętą do tyłu nogą wymierzył kilka kopniaków w kostkę Sandra. – Nie, dhogi przyjacielu, hozumiesz? Tehaz muszę mieć coś młodego, hm, hm.. odświeżającego.. no huszże się, przyjacielu, hozejrzyj się; hmmm? – Ezop jako niewolnik zachowywał się jak nikczemny niewolnik, pojmujesz? Kradł figi i wyrzygiwał je, jeśli pan – dla udowodnienia mu kradzieży – spajał go wrzątkiem; i cóż stąd? jakiż wpływ ta pospolita fizjologia mogła mieć na funkcjonowanie jego niepospolitego umysłu, ciągnął coraz bardziej nerwowo Pierro, nie spuszczając już z oczu Sandra i Sejfy, którzy wyrywali się ku sobie przez rozdzielające ich buty poirytowanych mężczyzn. – Ach, ach; oswajać. Stwarzać więzy; ach! No ile chcesz, lisku, hmmm? Wylansować thoszeczkę? ćwierkała niestrudzenie Sejfa. Jej głos był metalicznie monotonny jak dźwięk cykady; i jak cykada narzucał własną melodię przez usypiającą uporczywość powtórzeń, z których wyłaniała się obezwładniająca magma paraliżująca wszelki inny ruch, który znajdował się poza jej własnym ruchem; poza jej własną statyczną wibracją. 87 – I cóż ta moja infantylna krowa takiego znów.. Sejfo, przestań w tej chwili się mizdrzyć! warknął Pierro czujnie. – Chłopie, Szymon pociągnął go za rękaw – chłopie, opamiętaj się! przecież Alberto – – Jaki znów Alberto! Pierro spojrzał na Szymona ze złością. – Jaki Alberto! – No, Alberto; przecież pokazywał mi te twoje impresje. – Jakie impresje! co za Alberto! irytował się Pierro nie spuszczając z oczu Sandra. – A „sentymentalny bubek”? – Maks? Ach, więc to jednak Maks cię tu nasłał; idź do diabła razem z twoim Maksem; wynoś się! zapiszczał Pierro. – Nie pozwolę, żeby mnie to rude bydlę okradało z łask. Ja sobie tę pozycję wyrabiałem latami, latami! To moje, nie rusz! opuścił się błyskawicznie na czworaki i dopadłszy susem flanelowych portek Sandra, zaczął je tarmosić zębami. – Piehho, Piehho, do nogi! wołała Sejfa przestraszona nie na żarty. – Phoszę cię, no! Widzisz? Sam mnie do tego zmuszasz – westchnęła nakładając mu kaganiec. – Ja nie chciałam, ty sam mnie do tego zmusiłeś; pamiętaj. Szymon zatrzasnął za sobą drzwi. – Do diabła, do diabła z tym wszystkim! mruczał ocierając spocone czoło. – I cóż, mój Telemito, zagadnął go kpiąco jakiś młody człowiek oparty o poręcz schodów – cóż zatem podoba ci się dalej tu czynić? – Chciałbym stąd wyjść, powiedział Szymon. Sympatyczny młodzian zdawał się być rozbawiony jego słowami. – Powiedziane tu jest wprawdzie „rób, co ci się żywnie podoba”, ale – na boga! – ani słowa nie ma w tym na temat wyjścia lub wejścia skądkolwiek dokądkolwiek. Cóż cię wprawiło w taką panikę? Nie lubisz być wesoły? – A niech to diabli, zaklął Szymon – jeśli to ma być wesołe.. niechże mi wreszcie pan wskaże – – Peter; mów mi: Peter. Szymon bacznym spojrzeniem obrzucił mówiącego. Był to szczupły blondyn, o jakim zwykło się mawiać: ten sympatyczny dryblas; jego oczy były szare i bystre. – Piotr? Młody człowiek roześmiał się. – Piotr? to nawet ładnie brzmi.– Kim jesteś? Szymon przystanął chętnie obok niego. – Tworzysz coś? macał się bezskutecznie po kieszeniach szukając papierosów. Peter wręczył mu paczkę swoich. – Zatrzymaj je, rzekł z uśmiechem, na wypadek, gdybyś się tu zagubił. Ten dom podobno ma 365 sal, czyli tyle, ile dni w roku; dwanaście korytarzy, czyli tyle, ile miesięcy w roku; siedem ślepych zejść, z których każde ma po dwadzieścia cztery stopnie – Te schody wiodą do ogrodu, mruknął Szymon zaciągając się dymem – ale jeszcze nie odpowiedziałeś mi na pytanie. – To były dwa pytania, poprawił go Peter zapalając także. Lekko przechylony do tyłu, wspierał się łokciem o poręcz schodów. – Otóż, w odróżnieniu od szerokich rzesz, które tworzą nie będąc artystami, ja jestem tym artystą, który nie tworzy; świadomie; jak ci się to podoba? zakołysał nogą w powietrzu i rzucił Szymonowi szelmowskie spojrzenie. – Sprzedaję ci ten pomysł; świadome twórstwo, czyli regulacja wytworzeń; dobre, co? Jesteś zbyt inteligentny, żebym ci wyłuszczał powody mojej decyzji, ale mimo to będę je wyłuszczał, bo cholernie lubię to robić; a poza tym muszę się nieco w tym wprawić. – Pstryknął peta za siebie i obróciwszy się wisiał teraz głową poniżej poręczy, wichrząc ręką swoją jasną czuprynę. – Za dużo, pojmujesz, napleniło się pierwszorzędnych pomysłów na świecie; wszelkiego rodzaju pomysłów; zgadzasz się? Już nie sposób połapać się, które są dobre, które liche; słyszy się tylko, że wszystkie są pierwszorzędne. Kto dziś wygląda nowej myśli, obrazu, kształtu czy dźwięku, skoro tym, co już jest, dałoby się obdzielić kilka pokoleń naprzód; pierwszorzędnie obdzielić! A skąd my wiemy, 88 czy owe pierwszorzędne pomysły nie są po prostu zwykłą mierzwą zakrywającą coś bardziej autentycznego? – No, to jeszcze nie powód, chciał wtrącić Szymon, ale Peter nie dopuścił go do głosu. – Stop, powiedział. – Chodzi o powiedzenie sobie w porę „stop” lub „hola”. – Bądźmyż, u licha, lojalni wobec innych, nauczmy się współżyć, u licha; a właśnie ograniczenie się do niezbędnego minimum w płodzeniu dosłownym i przenośnym – – Brawo, ależ to pierwszorzędny pomysł! zemścił się Szymon. – Mamy zatem o jeden pierwszorzędny pomysł więcej! – Tak uważasz? Peter prostując się klepnął go przyjaźnie w ramię, chociaż wyraźnie pomarkotniał. – Tak uważasz? – Który ma tę wyższość nad innymi pierwszorzędnymi pomysłami, pośpieszył Szymon z pocieszeniem – że sam nie zajmując tyle miejsca co one, redukuje ich niczym nie skrępowaną dotąd rozmnażalność. – Właśnie! ucieszył się Peter i gorąco uścisnął mu rękę. – No, bywaj, ja zmierzam do „parva sapientia”, żeby sobie obronić ten przebłysk zbudzonego intelektu, tobie zaś radzę spenetrować tymczasem ten korytarz, wskazał mu głową kierunek. – Trzymaj za mnie kciuki! zawołał jeszcze od drzwi, w których pochylił się, żeby nie zawadzić głową o futrynę. – Trzysta sześćdziesiąt pięć sal; masz babo placek! Szymon z rezygnacją nacisnął pierwszą nadarzającą się klamkę. Owionął go bukiet zapachów kosmetycznego salonu. Chciał się cofnąć, ale piękna dziewczyna wzięła go za rękę i powiodła ku leżance, przystawiając jednocześnie do jego nóg miskę z mydlaną wodą. – Ależ nie, to jakaś pomyłka, zawstydził się Szymon. – Ja tylko szukam.. proszę mi nie zdejmować sandałów; co znowu. – Czego pan szuka? spytała dziewczyna melodyjnym szeptem, któremu chrypka nadawała barwę szronu. Ustawiła zręcznie między sobą a Szymonem kratki konfensjonału i przytknęła do nich swoje śliczne, różowe ucho. – Szukam wyjścia, szepnął Szymon. Zauważył kątem oka, że w salonie na leżankach spoczywało kilkanaście osób różnej płci; przy każdej z nich znajdowała się podobnie piękna dziewczyna i podobne kratki konfesjonału. Jednocześnie poczuł, że zdjęto mu sandały i zanurzono stopy w rozleniwiającą ciepłotę wody. Rozluźnił się i z westchnieniem ulgi ułożył wygodniej. – Co nazywa pan wyjściem? teraz ona przytknęła do kratek konfensjonału swoje kuszące wargi nieomal muskając go nimi w policzek. – Czyż coś, co nazywamy wyjściem, nie jest zarazem wejściem do czegoś jeszcze innego? nagle, niby poprawiając mu poduszkę, schyliła się i szepnęła szybciutko: (– Niech pan uważa na Amę; to ta z blond kokiem.) Zaraz cofnęła się i zaczęła pracować pilnikiem przy jego paznokciach. – A gdzie się podziali pańscy przyjaciele? zagadnęła wesoło. – Alberto i Manieczek? Szymon, zdumiony, uniósł lekko głowę. – A więc to oni są pańskimi przyjaciółmi? – Pozwól, Mila, ja to skończę za ciebie, rzekła Ama wyjmując jej z rąk pilnik. – Zajmij się tymczasem lokami tamtej w kącie. Uśmiechnęła się do Szymona tak tkliwie, jakby chciała mu dodać otuchy. – Pan, widzę, pierwszy raz tu u nas; milutko tu, prawda? Mila furkocząc fartuchem odeszła, rzucając Szymonowi ostrzegawcze spojrzenia. – (Mam nadzieję, że nie wygadał się pan przed Milą z czymś poważnym, szepnęła szybciutko Ama i spłoszonym wzrokiem obejrzała się za siebie. – Mila i Kama; o, tamta z długimi, prostymi włosami; niech pan uważa!) – Naprawdę nie widział pan jeszcze naszego zegara słonecznego, zawołała głośno Ama. – Musi więc pan tam iść jeszcze raz! – O, nowy! pulchna, krótko ostrzyżona dziewczyna zatrzymała się przy nich. Kiedy się 89 uśmiechała, w jej policzkach robiły się rozkoszne dołeczki. – La, nie wiedziałam, że masz dzisiaj dyżur, ucieszyła się Ama. – Siadaj, La; chcesz drugą nogę? La, zanim ułożyła sobie na kolanach piętę Szymona, przesunęła bezceremonialnie kratki konfesjonału między siebie i Amę. – Nie zapomnę tamtego wiadra wody i Ernesta, dyszała w kratki, skrobiąc trzymaną stopę na chybił trafił. – Ach, wtedy, gdy pojechaliście do matki? – Skąd wiesz? No właśnie; więc kiedy on cały czas rozprawiał uczenie o tym, co to mądrość i: piękno – – Mów, mów; jakbym go słyszała! – A one nic, wiesz: matka z ciotką; jak to one; grzecznie słuchają – – Ale co rusz spoglądają na siebie, co? – No właśnie. I wtedy matka wzięła to wiadro i wolniutko poszła do studni – – A on nic? Jakbym go widziała! – No właśnie; szturchnęłam go i pokazałam oczami na to wiadro i matkę – – A on nic? – Wyobraź sobie! – I dotąd nie może pojąć, czemu z nim zerwałaś; biedny Ernest! – Wyszczotkować włosy? (Kama schyliła się nad podsłuchującym mimo woli Szymonem i przytykając ostrzegawczo palec do ust, szepnęła tylko: – La!) Jak pan woli! zawołała głośno i śmiejąc się odeszła do swego klienta, który wychylając się poza ramę kratek konfensjonału wykrzykiwał kapryśnym głosem – to nie dlatego, że przyjaźniłem się z mężem Klary! – Ciszej, Antonio. – Nie tylko dlatego, droga Kamo; ale czy pani uwierzy? Klara – – Ciszej, no ciszej, bo znów kto niepowołany – – Klara, Antonio przeszedł na teatralny szept – Klara przed naszą randką uśpiła swego synka luminalem, żeby nie przeszkadzał nam się kochać! Przyzna pani, że tego już było dla mnie za wiele, rozgestykulował się Antonio. – Jestem tak bardzo wrażliwy, pani mnie zresztą zna, droga Kamo; ja jestem taki – (potrącone kratki konfesjonału runęły z łoskotem). – No widzi pan, co pan narobił! zaśmiewała się Karna, zamiatając pięknymi włosami podłogę. (Raz jeszcze wskazując Szymonowi wzrokiem Lę, przytknęła palec do ust.) – Co pan najlepszego narobił, Antonio! – Jestem Amika, rzekła szczuplutka brunetka, przysiadając na leżance obok Szymona. Odepchnęła nogą zostawiony przez Amę i Lę konfesjonał, który potoczył się cicho na swoich kółkach kilka metrów dalej. La z Amą trajkocząc nieprzytomnie posunęły się na klęczkach za konfesjonałem, polerując zawzięcie własny kciuk, wzięty, być może, za palec klienta. – Czy ktoś już ostrzegał cię przede mną? Szymon roześmiał się. Amika pogroziła mu palcem i szepnęła ostrzegawczo – uważaj na Amikę! Teraz śmiała się razem z nim uszczęśliwiona ze swego figla. – Czemu nie zabrałeś ze sobą swojej dziewczyny? spytała biorąc od niego papierosa. – Izabeli? – No właśnie. – Uważaj na Amikę, rzekła jakaś dama podnosząc się z sąsiedniej leżanki. – Już mu to powiedziałam. – A powiedziałaś mu, żeby uważał na mnie? – Sam się tego domyślił, Kamilo; nie psuj mi gry! – Jaki ma rodzaj łaskotek: intelektualny, emocjonalny, polityczny czy etyczny? 90 – Nie psuj mi gry, Kamilo; proszę! – Czyżbyś poważnie liczyła tu na fant? dama kręcąc z powątpiewaniem głową odeszła. – Zawsze byłaś lekkomyślna i bezinteresowna; w ten sposób niczego nie osiągniesz, moje dziecko. – Stara zrzęda! Amika wykrzywiła się za odchodzącą. – No więc czemu nie zabrałeś Izabeli, rzekła przysuwając się bliżej. – Sam przyjechałem.. rozumiesz; jakoś nie złożyło się. (Żałował, że nie ma przy sobie zdjęcia Izy; miał ochotę teraz właśnie mówić z kimś o niej). – Ładna? – No, chyba.. i ma takie oczy rozmaite; wiesz? fiołkowe i piwne. – Trudno jej dobrać kolor łaszków? – Nie, dlaczego.. cytrynowy, oranż.. ale ona nie lubi – – Wyglądasz mi na takiego filuta, Amika schylając się po ogień zajrzała mu w twarz – takiego filuta, że nawet gdyby przyjechała z tobą, pewnie byś jej tu nie przyprowadził. – Ba! – Przeważnie nie zabierasz jej ze sobą, prawda? – Dokąd? Jeśli masz na myśli lokale i tak dalej, to Iz nie lubi, a poza tym – – No, ale ty lubisz sobie czasem wyskoczyć; prawda? (Nie wychodź, proszę cię, Szymonie; a dajże mi spokój!; Szymon, gotów jesteś, wychodzimy; no proszę cię; kogo ty ze mnie chcesz zrobić; a dajże mi –; już idę; gdzie ty się podziewasz, Szym; wiecie, kochałam się w nim, kochałam się w nim.. kiedy to było, Szym; przypomnij; kiedy to było, kiedy to było; sztuka ekologiczna? daj spokój; ale co o tym myślisz, hm? tak naprawdę; postaw coś, stary; zatańcz to ze mną, dobrze? no, nie bądź dzikus; czemu nie przyprowadziłeś Iz; co pijemy? Alf, poznaj Szyma; wybitny artysta, ha, ha; Szym, to jest Alf, nasza kasa; a teraz, Alf, pożycz Szymowi stówkę, bo on chce nam zafundować coś do pi –; ha, ha, ha; więc co z Iz? słuchajcie, słuchajcie, już wiem; on zamyka ją w wieży; Sinobrody, ha, ha; mam płytę z –; ale nie, słuchajcie, mam nagranie z Hair; cudo; chodźcie do mnie; nie gadaj, nie uwierzę, żeby jakakolwiek dziewczyna nie miała ochoty potań –; postaw coś; nie? dziewczynki, jak ja się w nim kiedyś na zabój, no mówię wam, „je t’aime”.. znasz to? sze tee me mmm.. hhh –; sze tee me –; wreszcie cię widzę, stary, jak leci; kto stawia; nie gadaj, wystawili ci?; zawsze taki jesteś jej wierny, ale czy zawsze –; Czemu ty nie śpisz, Iz; stałaś tak przy oknie cały czas; nie gadaj, Iz; po prostu idiotka z ciebie; co mi się mogło –; byłaś wreszcie w domu sama, zawsze mówisz, że marzysz, żeby wreszcie –; no więc co ja takiego ci zrobiłem, no; ale o co ci chodzi; mogłaś w końcu z nami pójść; jak to: w czym; chyba jednak coś tam jeszcze masz; no przestań, Iz; głupia jesteś, Iz; wiesz, pójdziemy zaraz jutro i kupimy ci coś takiego, jak miała Gałązka dziś w klubie; to co, że była; mam jej nie poznawać; dziecinna jesteś z tymi twoimi –; więc zaraz jutro pójdziemy; czy to moja wina, że książki i farby są takie –; więc pal wszystko diabli, pójdziemy i – wiesz, ona miała taki jasny seledyn; jak to gdzie ja w tym pójdę; no więc daj mi spokój i kładź się spać; no więc skoro nie lubisz, daj mi spokój, mówię, i kładź się spać –) – Lubisz sobie sam wyskoczyć; co? nacierała Amika. – A ty? Szymon z zakłopotaniem wyciszał swój „tranzystor” na sercach pustego pudełka papierosów. – Więc.. wyjdziemy stąd razem, oboje, postanowiła Amika, przyglądając mu się z uwagą, i nagle wybuchnęła śmiechem. – Z twojej miny widzę, że marzysz tylko o tym, żeby stąd wyjść; ze mną albo, jeszcze lepiej, beze mnie. – Amiko, chodźże już, Amiko! niecierpliwił się gruby blondyn obok. – Ach nie, Bob; przemyślałam to sobie jeszcze raz; chciałeś ze mnie zrobić słodką idiotkę? 91 – Ależ, Amiko, ty po prostu nie znasz się na procesach produkcji, dziecinko; mógłbym ci udowodnić, że klapa jest już nieunikniona; rozumiesz? Oni zbyt późno wycofali zamówienie i teraz te nowiutkie maszyny, nawet jeszcze nie pomalowane, po prostu sobie stoją; rozumiesz? Zamówienia na nasze maszyny w ogóle są za małe i nie pokrywają kosztów. W sumie ich produkcja wykazuje stagnację, a nawet będziemy zmuszeni do przeprowadzenia redukcji personelu z 90 tysięcy do 50 tysięcy osób. – Gadanie, puste gadanie, Bob; wyraźnie mnie bujasz, żeby pokazać, jaki też jesteś wtajemniczony w to wszystko; za kogo ty mnie masz? – Więc popatrz na ten świstek; to zresztą bardzo poufna sprawa! Bob pomachał zza swego konfensjonału jakimś maszynopisem. – Nie wierzę ci; pewnie sam to przed chwilą napisałeś! Amika nie ruszała się z miejsca. – Albo pokaż przynajmniej, czy ma pieczątkę! Przepraszając Szymona zbliżyła się leniwie do Boba. – Och, szlag mnie trafi, zaraz szlag mnie trafi, powiedziała oddając mu pisemko – patrz tylko, jak mnie urządziłeś, moje niepokalane mankiety! – Amiko, na boga, wyjąkał przerażony Bob – masz odbitą na mankiecie całą poufną treść pisma! – Gwiżdżę na twoją poufną treść, rozumiesz? Znowu zniszczyłeś mi nowy mankiet; muszę zaraz spróbować to wyprać! rzekła Amika odchodząc za parawan. – Zaczekaj na mnie, wyjdziemy stąd razem, powiedziała mijając Szymona. – Puściło, Amiko, już puściło? dopytywał niespokojnie Bob. – Pójdę jej pomóc, ofiarowała się La i zaraz wychyliła się zza parawanu. – Bob, Bob, Amika zastanawia się, czy twój szef będzie się bardzo śmiał, jak zobaczy ten mankiet. – Zróbcie coś z nim, na boga! – Ale chemiczny wywabiacz do tych mankietów jest koszmarnie drogi, Amika mówi, że nie stać jej na kupno tego preparatu. – Przecież w zeszłym miesiącu już płaciłem na coś podobnego. – Och, Bob, nie bądź taki małostkowy; tamten wywabiacz był nieszczelnie zamknięty, rozumiesz? Już się ulotnił; dawaj fant! – Więc czemu nakładacie takie głupie mankiety, na których wszystko się odbija! – Ach, więc nie mówmy już o tym więcej, Bob; przestań się martwić mankietem Amiki. Myślę, że twój szef będzie miał wystarczające poczucie humoru, żeby ocenić twój figiel; co? – To nie jest fair, La; ja już dzisiaj raz tu płaciłem Mili za – – Nie próbuj mi raz jeszcze sprzedawać tego samego, co musiałeś od niej odkupić, bądźże bardziej rozsądny, Bob! La znów zaprezentowała mu swoje rozkoszne dołeczki w policzkach. – Szymonie, chcesz ze mną zwiedzić salę łowcy głów? zawołała Kama. – Głów? – Zostaw go, zawołała zza parawanu Amika. – On wychodzi ze mną! – No, głowa Einsteina, Bertranda Russella, Jana XXIII, Schweitzera, Gandhiego, głowa Lutra Kinga, podsunęła szybko La. – Albo łowcy paluszków! parsknęła Mila. – Palce Michela Angela Benedettiego, palce Casalsa, Wandy Landowskiej, Horowitza, Ojstrachów, Menuhina, zgadywał Szymon. – Patrzcie, dziewuszki; on jest inteligentny! pisnęła Amika. – Jeszcze ucho Strawińskiego, oko Picassa, nogi Marylin Monroe, wtrąciła spiesznie Ama – i w ogóle przegląd ciała gwiazd: ich piersi i pośladków. – A nad tym wszystkim wahająca się stopa Armstronga, uzupełniła relikwiarz Kama. – 92 Pójdziemy więc? – Cóż to, wszystkie chcecie z nim iść? rozkaprysił się Antonio. – Mamy tu zostać bez kobiet? – Kobiety? starszy, szpakowaty mężczyzna leżący dotąd w milczeniu z nieopisanym zdumieniem spojrzał na Antonia. – Przecież dziś nie ma już kobiet; są kukułki. Żadna prawdziwie nie zakłada gniazda; a przypadkowe pisklę podrzuca żłobkom, przedszkolom, ciociom, babciom, sąsiadkom, szkołom, instytucjom, biurom, więzieniom, domom poprawczym czy koszarom wreszcie. Czy którykolwiek z panów dostrzega tu bodaj jedną kobietę? Uniósł się na łokciu i przykładając lupę do oka począł w skupieniu badać wnętrze salonu, – Brawo, brawo! przyklasnęło mu kilku panów. Dziewczęta chichocząc pochwyciły poręcze konfesjonałów i popychając je przed sobą, jęły ustawiać je ochoczo u wezgłowi ożywiających się mężczyzn. – To kobiety winne są wojnom, przekrzykiwał wszystkich Antonio. – Produkują żołnierzy, to raz! wtrącił Bob. – Pozwalają synom, mężom i w ogóle swoim chłopcom iść bić się i ginąć; natomiast potrafią zabronić im szklanki wina! – Albo innej kobiety; potrafią odciągnąć swego mężczyznę od oglądania meczu piłki nożnej, ale gdy trzeba na front – – „Przeproś mamuśkę”, „ustąp siostrzyczce”, „ukłoń się pani”; a potem ta-ta-ta-ta-ta! machasz, bracie, z maszyny do ludzi i to już jest w porządku! – A jak są zawistne o siebie; słuchajże pan, wiem, co mówię, bo w moim biurze większość pracowników to kobiety. Otóż wystaw pan sobie – – Gdzie tu można spotkać markizę? zagadnął Szymon jedną z dziewcząt. – Przecież przed chwilą z nią rozmawiałeś! – Jak to rozmawiałem! – Ależ my wszystkie jesteśmy markizami, wtrąciła śpiesznie Amika. – O którą z nas ci chodzi? – O tę, co prowadzi żelazny sklep. – No więc była tu; tam; ty jej czesałaś lok? ależ nie, Milu, przecież to ty; Kamo, nie wypieraj się; naprawdę nie widziałeś jej? Ma taką samą twarz jak Monica Vitti; no wiesz? raczej jak święta Katarzyna Pietro Lorenzettiego; ta w Sienie? ależ to na jedno wychodzi; Amo, pokazywała ci swoją haleczkę francuską? cudo; aż szkoda nosić coś podobnego pod spodem; to się aż prosi żeby –; no tak, ale nawet ta haleczka nie zatuszuje.. prawda? zauważyłyście, jakie ona ma tu – tam także; nie śmiejcie się! biedne kobiecisko, słowo daję; ale poczciwe; wielkiej poczciwości serce; a nawet umysł; nie śmiejcie się, jak na jej wiek; nie mów, nieźle się jeszcze trzyma; mimo wszystko mogłaby trochę schudnąć, przyznajcie; coś ty, wyobrażasz sobie to obwisłe mięso po –; w tym wieku lepiej mieć szerszą de i gładką twarz niż –; ja też mam śliczną, mówię wam, niemiecka; no niech skonam, muszę wam hi, hi, muszę wam –; panowie, proszę nie patrzeć hi, hi, przynajmniej rąbek z dołu; co? ale u góry jak ona trzyma, mówię wam, cudo; można nawet nosić ją bez – Szymon w jakiejś chwili spostrzegł, że mężczyźni znajdujący się w salonie przeobrażają się w ospałe ryby połykające mimowolnie migotliwy haczyk tej cykadziej dzierganiny monotonnych dźwięków, podczas gdy dziewczyny, wibrując statycznie językiem, śledziły chytrze spod oka reakcje łowionych ofiar, holując je w coraz płytsze miejsca. Wstał. – Widziałeś może, którędy wyszła? zagadnął Boba. – Chyba w te drzwi, tam, otrząsnął się Bob. – Byłbym zasnął, rzekł wstając także. – Zostawcie nas, kobietki, sam zaprowadzę go, gdzie trzeba. Zresztą Piter nie wpuści żadnej z was do pracowni za nic w świecie. Poczłapał w kierunku kotary pociągając za sobą Szymona. 93 – Przestańcie mi błyskać światłem! zaklął ktoś w środku; pewnie Piter. (Piotr?) Szymon zatrzymał się tuż u wejścia. Sala była okrągła, obita jasnym ekranem. Młody człowiek trzymał palce na wyłączniku. – Już? Ilu was; dwu? Więcej nie wpuszczamy! zawołał i zgasił światło. Szymon zdążył jeszcze zobaczyć kompletnie łysego mężczyznę, który siedział w fotelu ustawionym w samym centrum pokoju. – Jak to miało być, Pietia? spytał ten ze środka. – Piter miał z pracusiami jechać aparaturą po moim półkolu ekranu, a ja z przemocą po jego, i mieliśmy się nawzajem przeniknąć i minąć. (Piter, Pietia, Piotr?) – Et, źle trafiliśmy dzisiaj, mruknął do Szymona Bob. – Mają jakiś drętwy autentyk. – A skąd miały wyłonić się hologramy? pytał ten w środku. – Właśnie w pobliżu średnicy koła; gdzieś obok ciebie. – No więc jeszcze raz wam mówię, ciągnął ten w środku poirytowanym głosem – nie życzę tu sobie żadnej cycastej dziwy. – Daj spokój, Tekstil; próbujemy przecież! – Powiadam; nie zgodzę się na takie wypaczanie myśli. – Jednak, jeśli mam być szczery, to już trochę nie twoja sprawa, Tekstil; musimy u licha przełożyć ideę na obraz, nie? – Więc niby ten cyc ma być moją ideą! – Nie marudź, stary; wiesz tak samo dobrze jak ja, że seks i porno są takimi samymi ośrodkami dzisiejszego myślenia, co pozostałe głody. – Zostaw go, Pietia; mamy zresztą coś zastępczego, powiedział pojednawczo Piter – najpierw jednak musimy popróbować tego przenikania się twoich gwałtów i tak dalej. – Jak to moich! obruszył się Pietia. – No tych, od twojej aparatury; giez cię ukąsił? Jedźmy! – Chwileczkę, powiedział Tekstil. – O ile rozumiem, ty wyświetlasz w półkolu Pieti pracusiów, a on w twoim półkolu wojny, gwałty i tak dalej; jaką to ma mieć wymowę poza tym? Czemu to ma być podporządkowane? – Zamknij się wreszcie, Tekstil; jedź, Piter, bo będziemy tak ględzić do rana; jedź! To jakoś samo wyjdzie; sama z siebie; pozwólmy u bogaojca wypowiedzieć się machinie! Szymon usłyszał furkot aparatury i nagle otoczył go krąg stłoczonych, gestykulujących postaci. Zdawali się postępować ku sobie, nie widząc się jakby nawzajem, ci, którzy ryli tunele, walili młotem, montowali jakieś części służące nie wiadomo do czego, i tamci: mordujący i mordowani; bijący i bici. Szymon odruchowo uniósł łokieć, jakby pragnął zasłonić się przed postępującą ku niemu falą albo jakby chciał ją odepchnąć. Zdawało mu się przez chwilę, że jego serce wali z łoskotem, ale to było serce tamtych z ekranu. – Eee.. to nudne, mruknął Bob. – Zwykła kronika wydarzeń; jeszcze jedna kronika. Teraz nastąpiło zagęszczenie obrazu; Piter i Pietia usiłowali doprowadzić do wzajemnego przenikania się oddzielnych projekcji swoich aparatur, nakładając jakby dwie wizje na siebie. Twarze oszpecone napalmem, wyjące w agonii usta przemieszały się ze skupionym obliczem pracujących ludzi. Spazmy chaotycznych drgawek wikłały się z rytmicznym, odmierzonym gestem pracujących; oddzielnie; nieprzenikliwie. – Tego się nie da połączyć, westchnął Tekstil. Szymon utkwił wzrok w tej części ekranu (nie sposób było ogarnąć jego całości), gdzie obok wytapiacza stali zapłonął właśnie buddyjski mnich, przesłaniając go na moment własną pochodnią; ochronny kapelusz robotnika nałożył się w pewnej chwili na tę kukłę ognistą, formując z niej coś na kształt grzyba i – masz swego stracha do ogrodu! – przemknęło 94 Szymonowi przez myśl. Przeoczył jakiegoś zagłodzonego malca, którego nóżki, jak uschłe źdźbła trawy, przesuwały się oto za trybunę, gdzie – – Jedź szybciej! warknął Pietia. Spadły pałki w stado rasowego bydła pośród tablic rozdzielczych w bezlistnych dżunglach smuga samolotu pod mikroskopem zmasakrowana twarz zwycięzcy bieżni meta wybuch meta chrzest w stoczni szampan wybuch butelka wybuch oklaski masakra oklaski trup wzdęty na start wybuch oklaski – – Tego się nie da połączyć! zawołał znów Tekstil. – Odpieprz się z komentarzem; włącz lepiej oddech; „nie da się połączyć”, gadanie; a skoro właśnie to współistnieje w rzeczywistości! Do uderzeń serca doszło sapanie, steki, rzężenie. – Ale sztuka, u diabła, ma porządkować chaos, a nie ulegać mu! – Chodźmy, to nudne, mruknął Bob. – Zostaw, Szymon spoglądał na obrazy, które teraz „wydzierały się” z siebie zamieniając się miejscami; krowy wracały do pastwisk, bobasy do przedszkola, tablice rozdzielcze do instytutów, mikroskopy do uczonych, karabiny do armii, transparenty do ulic, samoloty do dżungli, pałki do głów – – Hologram! Przed Szymonem wyłoniły się dwa widma: szary szkielet człowieka obleczony w skórę i dziecko z wzdętym brzuchem na zapałczanych nogach. Obie postacie istniały poza ekranem, wyrzucone niejako poza jego nawias, były po prostu w środku pokoju; właśnie jak objawione pośród żywych widma. Szymon cofnął się. – No co, Tekstil; ten może być? – Spróbujmy; w każdym razie lepsze to niż – – Przestańcie błyskać światłem; nie wchodzić! warknął jeden z Pitrów. – Jak tu fikuśnie! zapiszczała dziewczyna wysuwając się zza pieców Szymona. – Wyjdźże stąd, Ami, na litość boską! – Dajcie popatrzeć, chłopaki; jejku, ale tu fikuśnie! – Nie mogłaś zostawić przynajmniej tego swojego żarcia? Co tam mamlesz u bogaojca, czym tak mlaskasz! – No co ty; mam batonik; przeszkadza ci? Już wiem; dam temu małemu; on jest głodny, prawda? Jedz, bobo, no masz, masz, Ami wpychała baton w wykrzywioną buzię małego. Jej ręka przebijała na wylot zarówno postać starca jak i dziecka. – Nie są wcale głodni! śmiała się Ami. – Widzicie? Wcale nie są głodni; karmię ich, a oni nie chcą; sami widzicie. A może wolisz pomarańczę? cisnęła dziecku owoc, który je przebił na wylot i potoczył się po podłodze. Obie postacie-widma zadrgały na moment i znów zastygły w pozach. – „Nie chcecie jadła, napoju, zostawcie nas w spokoju!” śmiała się Ami. – Sam nie wiem, czy jesteś tylko taka głupia, czy – – A ty jesteś sentymentalny; prawda, Tekstil, że Pietia jest sentymentalny? Przecież to nie jest prawdziwe dziecko; gdyby to było prawdziwe dziecko i prawdziwy człowiek, tobym ich nakarmiła i już. A tak, cóż ja mogę dla nich zrobić? Nic! I ty też nic dla nich nie możesz zrobić, bo oni są tam, a my jesteśmy tu; w takim świecie żyjemy; prawda? I trzeba się umieć z tym pogodzić; prawda, Tekstil? Nie ma się co rozczulać; zresztą oni do tej pory już na pewno zdążyli umrzeć z tego głodu; kiedy robiliście te zdjęcia? – To nudne, mruknął Bob przysuwając się do Ami. –. Cały ten świat jest po prostu nudny i parszywy; harówka i rzeźnia; rzeźnia i harówka; w kółko to samo. Chodźmy lepiej do Porni. – Tak, tak, wynoście się! Piter wypychał ich za jakieś drzwi z boku. 95 – Mógłbym tu zostać? spytał Szymon. – Innym razem, przyjacielu: my dopiero próbujemy to jakoś związać, zmontować; pojmujesz, jakie to denerwujące, kiedy ktoś z boku w trakcie roboty – – Chodź lepiej do Porni, Ami pociągnęła Szymona za rękaw. – Tam jest naprawdę klawo, choć w końcu tak samo nudno; mięso w ogóle staje się nudne na dłuższą metę – prawda, Tekstil? – niezależnie od tego, czy poddaje się je rozkoszy, czy torturom. – Ale u Porni, wtrącił Bob – można zobaczyć przynajmniej tylko to, co zazwyczaj usiłuje się podglądać ukradkiem przez dziurkę od klucza, podczas gdy tego tu koncentratu doznań możemy doświadczyć na byle ulicy.. co tu jest właściwie bardziej bezwstydne: dobrowolne świnienie ciała czy zorganizowana przemoc nad nim? Jawny spazm kilkorga osób czy jawne, metodyczne tłamszenie milionów istnień! – Wyjdźże stąd w końcu, ślepy czcicielu pyty; jeśli jednak myślisz, że łono Porni samo przez się ubezpieczy cię przed szponem nicości – – Jemu się zdaje, zawołał Pietia – że wystarczy schować głowę pod piernat i zawołać: szponie, ja cię nie widzę! – Skabriri, briri, riri, iri, ri! zadrwił Tekstil. – Tak jak odprawia się egzorcyzmy nad demonem, żeby się skurczył: riri, iri, ri! i już go nie ma; co? Szpony, pony, ony, ny! i już ich nie ma; brawo, Bob! – No, płyńcie stąd, Piter wypychał ich za drzwi. – Czy na któregoś z was mówi ktoś „Piotr”? spytał Szymon. – Piotr? No, być może.. nie pamiętam. Zajrzyj tu za parę dni, jak już będziemy gotowi, odparł Piter. – Pójdę z panem wypalić papierosa, sapnął Tekstil. – A może jestem wam teraz potrzebny? – W zasadzie nie, stęknął Pietia przesuwając ciężką aparaturę na jakieś inne miejsce. – Wiemy już przecież, najogólniej rzecz biorąc, o co ci chodzi. Spróbujemy dopasować do tego nasz materiał. – Dobrze mu przyciąłeś z tym „iri, ri”, zawołał Piter. Tekstil powiódł Szymona w drugi koniec sali i nacisnął jakąś klamkę. Owionęło ich rześkie, nocne powietrze. Stali na balkonie. – Och, do diabła! mruknął Szymon obszukując bezskutecznie kieszenie. – Zgubił pan coś? – Głupstwo.. miałem takie pudełko, prztyknął palcami Szymon – puste pudełko. Na balkon z przyległych pomieszczeń padało skąpe światło. – Dzisiaj nikt nie chce zdać się na intelekt; ci mili chłopcy, zauważył pan? Tekstil zapalając papierosa osłaniał stuloną dłonią płomyk zapalniczki. Nafosforyzowane cyferki i wskazówki jego zegarka mignęły na moment i zgasły. – Powszechna pogoń za wywracaniem bebechów; każdą, nawet najbardziej krystaliczną myśl przełożyć na mowę trzewi.. to było coś ważnego? – Et, puste pudełko.. miałem je jeszcze w trakcie rozmowy z Amiką; w salonie kosmetycznym. Głosy płynące przez uchylone drzwi z wnętrza trzech sąsiadujących z balkonem pokoików irytowały go. Odwrócił się twarzą do ogrodu i wciągnął głęboko powietrze. – – Z pewnością jeszcze tam je miałem. – Ha, ha; pewnie była tam jakaś notatka? Amika to bystra sroka; musiała to u pana wypatrzeć. Ważna notatka lub – nie daj boże – adres? – Nnnie.. rysunek. – Może się więc pan z tym pożegnać; chyba że stać będzie pana na wykupienie fantu; ale te dziewczyny są potwornie zachłanne.. wszyscy są zachłanni; zauważył pan? Tekstil uformował z nikotynowego dymu zgrabne kółko i śledził je chwilę w milczeniu. – Weźmy, dajmy na to, całe 96 to polowanie na pomysły; dopóki, rozumie pan, nie zdradzę swojej idei, skacze się koło mnie, zagląda mi się przymilnie w oczy: „wymyśl coś, poradź”, ale kiedy dostaną w łapy bodaj zrąb tej myśli, już przestaję się liczyć; mam się „odpieprzyć’; oni teraz są twórcami; przeszkadzam im tylko zgłaszaniem zastrzeżeń; oni wiedzą lepiej.. więc jednak było to coś ważnego? – Nnnie.. nnic. Szymon po chwili wahania odwrócił się i zerknął z zaciekawieniem ku przejrzystym zasłonom, które lekko falowały, wydymane jakby od wewnątrz podmuchem głosów. – Tutaj, uważa pan, każdy traci to, co ma akurat najcenniejszego przy sobie; trzeba się z tym pogodzić. Tekstil wydmuchał kolejny pierścień dymu przyglądając mu się z upodobaniem. ale czy on przypadkiem nie jest masochistą powiadam barbarzyństwo, VX jest lotniejszy i bardziej aktywny chemicznie Trójkanałowa emisja głosów przekazana ma balkon przez uchylone drzwi znów przyciągnęła uwagę Szymona. Zerknął w tę stronę. Przez przejrzyste zasłony dostrzegł w pierwszym pokoju kilka starszych, dystyngowanych osób; wnętrze środkowego przysłaniał odwrócony tyłem mężczyzna wykrzykujący coś o barbarzyństwie, w trzecim zaś chłopiec odrabiał prawdopodobnie lekcje przy pomocy ojca, widać bowiem było rozłożony przed nimi zeszyt, nad którym mozolili się wspólnie. Głosy mówiących w tych trzech pokojach tworzyły swego rodzaju atonalny akord, zarówno względem siebie, jak i względem słów Tekstila. Chcą sztuki gestu, rozumie pan; wszakże twórczość li tylko gestyczna nie rozładuje tego korka napięć etycznych i emocjonalnych, w które wmanewrowała nas epoka. – Albo w które myśmy ją wmanewrowali, sapnął Szymon. Był diabelnie niezadowolony z siebie z powodu utraty tego pustego pudełka, jakby jego utrata w tym właśnie salonie była jakimś przeniewierstwem wobec całego pola asocjacji promieniujących z trzech małych liter m d m i dorysowanej tam historyjki obrazkowej z motywem butów i serc. – To na jedno wychodzi. Nie sposób jednak być zarazem unieruchomionym pojazdem i kimś, kto reguluje na skrzyżowaniu uliczny ruch. A właśnie taki rodzaj sprzeczności, ciągnął Tekstil zwracając się teraz od balustrady w stronę Szymona tylko swoim popiersiem (marmurowym? gipsowym?), taki rodzaj sprzeczności jest nam dany tu i teraz – a k o r d masochistą? kto; Lousky? ach nie, ciociu, Reuman, zawsze twiehdziłam, że ci czołowi ekspehymentatorzy są niezupełnie no-, -podobno ma hm.. trudności z kobietami; -więc w dodatku pedał?; -ach, nie powiedziałem tego, mówiłem jedynie, że ma trudności, a to co innego. jednak barbarzyństwem, jest żądać ode mnie mojej nerki dla tej kobiety; to co, że. siostra. W średniowieczu palono wraz ze zmarłym rycerzem jego konia i żonę. Zmuszając mnie dziś szantażem moralnym do zgody na przeszczep mojej własnej nerki jest tak samo albo i bardziej barbarzyńskie niż – skup się, nie śpij: jeden samolot, lecąc prostopadle do kierunku wiatru, rozpyla na trasie długości 2 km 4 tony środków chemicznych. Nie śpij; w tych warunkach powierzchnia skażona wyniesie w wypadku preparatu „Sarin” 2 km2, w wypadku sproszkowanego VX, 6 km2, w wypadku 97 jadu kiełbasianego, 12 km2 i w wypadku użycia VX w formie zawiesiny gazowej, 40 km2. Oblicz.. nie śpij, powiadam; oblicz.. co? Aha; jeśli każdy z dwunastu samolotów przy sprzyjających warunkach atmosferycznych rozpyli na trasie długości 2 km po 4 tony VX, to ile – naturalnie w formie zawiesiny gazowej to ile- – Natomiast tym, co najbardziej zdaje się ich. dzisiaj interesować, zaśmiał się Tekstil, kończąc poprzednią myśl – jest psychoanalityczny kontekst płodowych doświadczeń autora. – A może zgubiono punkty odniesienia? spytał Szymon spoglądając na niego spod oka. Tekstil plaśnięciem ręki zabił jakiegoś komara na karku. Przeciągnął się. – Punkty odniesienia, powiada pan? Był o pół głowy niższy od Szymona, ale szeroki tors i ramiona czyniły go masywnym. Jego profil i w ogóle zarys głowy widzianej w półmroku nasuwały przypomnienie głowy rzymskich senatorów utrwalonych w rzeźbie, co podkreślała w jakiejś mierze także jego luźna bluza udrapowana niedbałym zarzuceniem w starożytną szatę. – Może istotnie jest to sprawa zagubienia punktów odniesienia! a k o r d wystarczy przyjrzeć się, jak on je traktuje w swoich spektaklach; on je zohydza, nieprawdaż, on znęca się nad fizycznym wdziękiem kobiet; – kto, Lousky? – ach, nie, ciociu, mówimy już o –; – Ennini? ehotoman, oni są wszyscy thochę niezupełnie, niezupełnie.. niephawdaż? Przepraszam, ale ja także chcę żyć; a kto mi zaręczy że wyjdę z tej operacji cało? Mam swoje naukowe i życiowe plany itd. Przeszczep mojej nerki siostrze nie daje żadnej gwarancji ani jej, ani mnie. W imię czego mam ryzykować? Pomijam już fakt, że z tą kobietą poza plemienną metryką nic, ale to nic mnie nie łączy, samo postawienie mnie wobec takiego problemu uważam za nieludzkie! nie śpij, mówię; bomba jądrowa o mocy 1 megatony niszczy obszar 300 km2 i zabija 90% ludzi znajdujących się na tym obszarze. Dziesięciotonowy ładunek preparatów biologicznych skaziłby teren ponad 100 tysięcy km2 zabijając 50% ludności. – Tato, a od którego z nich tak opadają w dżungli liście? – To są prawdopodobnie jakieś mieszanki estrów butylowych; nie rozpraszaj się, już późno; licz – – Tu przecież chodzi o coś więcej niż tylko o ujawnienie rzeczywistości wewnętrznej twórcy; nie sądzi pan? Tekstil bacznie przyglądał się Szymonowi. – Oczywiście; ale wciąż potykamy się w jakimś sensie o to, co Goedel nazywa niepełnym, 98 lub może niezupełnym układem; prawda? Szymon zapalił nowego papierosa. W trzech pokojach wygaszono światła. – Na tę niepełność układu składa się z pewnością szereg czynników. – Głoszenie otwartości wszelkich struktur staje się już także trochę nużące, zauważył Tekstil z przekąsem. Jasne smugi chmur, czy może kłęby mgieł podświetlone lampami miasta przetaczały się nisko nad drzewami ogrodu, po jego stoku. W górze ostro i wyraźnie świecił księżyc i widać było wysokie gwiazdy. Niewidoczna dziewczyna w którymś z otwartych okien lub może balkonów nuciła monotonnie filmową melodię taa dii daa sza ba daba da sza ba daba da W mroku jarzyły się światła miasta, rysując jego wzgórza i stoki, po których toczyły się wciąż mleczne kule wędrownych chmur taa dii daa sza ba daba da – – Być może, dzieje się tak dlatego, że – jak mawia mój przyjaciel Zeno – czujemy bezustanny rozziew między skończonością naszego ciała i nieskończonością ciał niebieskich, ciągnął Szymon gapiąc się na bryły wzgórz i domów. – Chodzi o to, że zaledwie możemy pomyśleć nieskończoność, choć przecież jesteśmy na swój sposób reprodukcją wszechświata.. i to właśnie byłby jeden z głównych czynników – – Ale tylko z tych ponadczasowych. – Oczywiście; poza tym jednak żyjemy w historii, zgodził się Szymon. – I, bagatela, sami ją tworzymy! Wsparci o balustradę, gawędzili teraz o tym i owym od niechcenia przy wtórze ściszonego sza ba daba da. – Jak Romeo i Julia, wtrącił Szymon z uśmiechem po uwadze Tekstila o postępującej integracji świadomości społeczeństw, które sztucznie rozdziela się dziś przestarzałymi barierami. – O ile kompleks Edypa wykłada się jednostkowo, kompleks Romea i Julii można by rozciągnąć na całe grupy plemienne w szerokim tego słowa znaczeniu! – No, oczywiście.. ten nocny balkon, dziewczyna.. to może nasuwać takie skojarzenia. Tekstil uformował z dymu kilka zgrabnych pierścieni, które po chwili zlały się w jedną smugę. – Proszę jednak nie zapominać o samobójstwie kochanków. Rozdzieleni przez odziedziczoną nienawiść, odżegnując się od kontynuowania wendety, nie znajdują, jak pan widzi, innego sposobu.. a może on jednak jest? Szymon powrócił do początku ich rozmowy. – Tak więc wewnętrzna potrzeba unifikacji i przeszkody w jej spełnieniu to byłby ten drugi, już historyczny czynnik; a poza tym, utrata środka – Mówili: prawda czy prawdopodobieństwo? Tekstil podważał teraz zasady bohaterstwa. Czy sprowadzenie dwu opozycyjnych znaczeń: „ratować – zabijać”, do wspólnego mianownika nie wzmaga dodatkowo tego poczucia rozdarcia, jakie nam towarzyszy? Zatrzymali się chwilę nad ambiwalencją języka, która, być może,. znajduje odbicie w ambiwalencji świadomości, lub też nawet jakoś się w niej utrwala, lub z niej wynika! Co na jedno wychodzi. Tekstil ubolewał nad nieprecyzyjnością języka. – Jednakże, czy cała wina w nim, zastanawiał się Szymon – zgoda, że jest ułomny, ale również dada nie przyniesie nam odkupienia; formuły logiczne? wątpię, czy istnieje w ogóle jakakolwiek jednoznaczność poza śmiercią. – Odkąd Bóg umarł, podjął Tekstil. Zatrzymali się nad cynizmem postaw; udawać wiarę w środek, wiedząc jednocześnie, że go tam nie ma, tak jak go podobno nie ma w kosmosie i tak jak w kosmosie nie sposób określić strony prawej i lewej góry i dołu – ciasto, w które wrzucono bakalie i wymieszano na chybił trafił, powiedział Szymon patrząc na rozgwieżdżone niebo – rozdzielone nieprzenikliwą masą bakalie – (o, jakże ja się przywiązałem do życia, jak ja się przywiązałem!) – Ale to są skutki epoki 99 przejściowej, powiedział Tekstil – wszystko nowe dopiero się wyłania i dlatego plączemy się pośród tego zamętu, próbując określić kształt czegoś, co jest wibrujące, co, być może, jest jeszcze magmą dopiero formującą swój ton; i jesteśmy jak biegnąca sztafeta wyciągająca rękę do pałeczki, żeby ją chwycić i przekazać dalej, a ten moment tuż, tuż przed jej pochwyceniem wydłuża się, przewleka, uchyla, choć biegniemy tak szybko, tak szybko; i wyciągnięta ręka już, już muska upragniony zarys, ale jeszcze wciąż nie; tak, w tym właśnie jest coś z tego, o czym pan –; – I z tamtego, roześmiał się Szymon – o czym ani pan, ani ja – Podmuch wiatru rozsnuwał niskie obłoki na czubkach drzew i znów zwijał je w mleczne kule, pozwalając im płynąć, łączyć się i rozpraszać w mroku. Niebo ponad tym pozostawało czyste i gwiaździste, świerszcze nie ustawały w drażnieniu ciszy, a może one same były tą ciszą, jej gruntem, na który nakładał się stłumiony odgłos dalekich warkotów i bliskich szmerów. – Piękna noc, westchnął Tekstil. – Każda jest piękna – ( nie ma dni niepięknych, to Iza, tam, w lesie, kiedy wracali o zmierzchu ze spaceru gawędząc o tym i owym, zawołała nieoczekiwanie – jakże ja się przywiązałam do życia, Szymon, czy my naprawdę umrzemy kiedyś, czy musimy umrzeć! I czy już nic, nic po nas.. i to powietrze przezroczyste wstąpi w lukę po nas i nic, nic.. a te drzewa dalej będą tak stały niewzruszone i żadnym teraźniejszym patrzeniem na nie nie zdołamy przetrwać w nich.. a przecież my wspominamy je odchodząc stąd dokądkolwiek –) – Nie ma niepięknych chwil, wszystkie są jedyne; ale świat trwa nieporuszony nami, podczas gdy w nim wszystko porusza nas przechodzących. Może dlatego właśnie, że jesteśmy przechodzący, lub ściślej – odchodzący stąd; w przeciągu chwili – „W ogromnym przeciągu który odziera nas z wszystkiego co nasze” – Mówili o kruchości życia. – Gdyby bodaj pozwolono nam je przeżyć w skupieniu, westchnął Tekstil. Szymon zapytał o sens kręconego przez niego i Piotrów obrazu. Tekstil znów się żachnął. Powiedział, że szuka metody na uzyskanie pełniejszej wypowiedzi, trójwymiarowej niejako. Dlatego eksperymentuje tworzenie zespołowe. Piramid także nie sposób było wznieść indywidualnie! Tym, co go jednak irytuje, jest brak wspólnego języka między twórcami i odtwórcami. – To jest tak, mówił Tekstil, że my próbujemy coś wypowiedzieć od siebie bez względu na to, jaki to da rezonans, podczas gdy oni kalkulują bezustannie tylko to jedno; czy dany utwór „chwyci”. I próbują naginać wykładniki myśli tak, by „chwyciły”; mają bowiem na względzie przede wszystkim natychmiastowy skutek. Ale sztuka jest długodystansowa, nieprawdaż, ma długi oddech... albo przynajmniej powinna go mieć. Dlatego właśnie wielkie utwory dramatyczne się nie starzeją, natomiast starzeją się poszczególne ich inscenizacje; – choć często ogłasza się, że to właśnie one przerosły dzieło! zawołał Szymon. – „Ypsylon przekroczył Szekspira, Iks zaćmił Calderona!” – czy nie tak pisuje się niekiedy o reżyserach? Zastanawiali się, czy nie stąd właśnie bierze się rozdźwięk między „pomysłodawcą” i „pomysłobiorcą” w tej dziedzinie sztuki. Znów powrócili do żarłoczności obecnej doby, która pośpiesznie i powierzchownie chce się nakarmić wiecznością na raty; do zaborczości praesens, który jest jakąś swoistą abrazją, niszczącą falą umniejszającą ląd (oczywiście w przenośnym tego słowa znaczeniu). Ale czy tylko praesens jest taki zachłanny? Oczywiście, czas w ogóle. Ten czas, który jest i którego brakuje; ten, który płynie, ale nie przepływa, bo trwa; którego nie ubywa ani nie przybywa; który nawet nie powtarza się. Czyż Dante nie stał na balkonie pośród nocy podobnie jak Horacy, Kopernik, ba, pitekantropus na swojej gałęzi czy krawędzi skał, i jak wszyscy, którzy kiedykolwiek byli lub będą, i czy nie spoglądał tak samo jak my teraz w to oto niebo, w te gwiazdy, i czyż nie było lub nie będzie tego majowego dnia, tej godziny, w której ktoś spogląda lub spoglądał na te same albo już inne gwiazdy, ale przecież gwiazdy; na te same 100 lub inne krzewy, ale przecież krzewy, które tylko o tej porze roku mają ten swój oszałamiający zapach, i czyż którykolwiek z tych znanych lub nieznanych nie myślał, nie pomyśli o tym, że jest wiosna i noc, i że jest to kruche życie pod niewzruszonym niebem, pod chłodnym jarzeniem planet, i czy nie zawołał, nie zawoła w nim jakiś głos „zatrzymaj czas, bądź bodaj o chwilę dłużej, bądź jeszcze”; i czyż nie dosięgnął, nie dosięgnie go w jego praesens – który dla nas jest czasem przeszłym lub przyszłym, a dla niego trwa jako dany mu na chwilę jego i tylko jego praesens – szpon nicości, o którym lakonicznie powiada się: „w wypadku samochodowym.. w trakcie wymiany strzałów na granicy.. w czasie bombardowania.. w katastrofie lotniczej.. nowotwór.. zawał.. ponieśli śmierć –”; podczas gdy noc majowa pod rozgwieżdżonym niebem, noc białych akacji czy azalii i cykad w tym samym miejscu niewzruszenie trwa, nie powtarza się; trwa po prostu dalej po swojemu, teraz jak i przed milionem lat, i jeśli nie na naszej planecie, to na dowolnie innej będzie nadal trwać po milionach lat ten jakiś czas, i pozwoli się oglądać z dowolnej strony, choć w zasadzie czas nie ma żadnej strony; ani lewej, ani prawej, ani góry, ani dołu, ani środka, ani brzegu, podobnie zresztą jak kosmiczna przestrzeń, i podobnie jak ona jest nieokreślony w swej istocie i przede wszystkim jest poza naszym czasem indywidualnym, który liczy się tylko dla nas samych.. i nawet nie dla naszych bliskich, tylko dla nas samych, pojedynczych, osieroconych z wierzeń o życiu wiecznym, osieroconych z mitów o nieśmiertelności, podległych w dodatku wzmagającym się manipulacjom wojskowych rachub, które w dowolnej chwili gotowe są wydrzeć nam nawet tę mizerną część z życia i skrócić to coś, co już z natury rzeczy jest niesamowicie krótkie i podległe nieuchronnej zagładzie bez niczyjej pomocy z zewnątrz.. samo przez się; więc to byłby ten kolejny czynnik historyczny, któremu podlegamy dzisiaj i który wzmaga już dane nam dziedzicznie i ponadczasowo poczucie rozdarcia i sieroctwa, ciągnął Szymon jak wtedy z Izą w lesie, nie; jeszcze wcześniej z Zeno, nie; to zresztą nieważne, czyż bowiem nie w każdym miejscu i nie w każdej chwili czuje się obecność tego Nieobecnego (tak, Rilke także), ku któremu podążamy wbrew sobie, zanurzeni boleśnie w tym wszystkim, co pozostaje mimo nas i co mimo nas trwa odwiecznie lub dopiero wyłania się, nie chcąc wyjawić nam swego końca czy bodaj początku; (– Niechże pan nie boi się tracić czasu, powiedział mu kiedyś w takim ogrodzie jak ten, ale w pełnym blasku słońca pewien znany poeta, z którym Szymon się zaprzyjaźnił; wyłaniając się spomiędzy kwiatów w tej swojej srebrnobłękitnej poświacie, którą promieniował od swego środka ku zewnątrz, powiedział wtedy: – trzeba niekiedy tracić czas z zemsty nad nim; bo to przecież on nas niszczy.) – Taką książkę z zatartym tytułem i powyrywanymi kartkami z epilogu i innych dowolnych miejsc, taką książkę oto zadaje się nam do zachłannej lektury, żądając w zamian skończonych całości logicznie uporządkowanych, mówił Tekstil myśląc już o czym innym, być może, o problemach konstrukcji własnego dzieła. – A jednak mimo tego, o czym tak sobie tu gawędzimy, nie zgodzę się na żaden styl „neo” w sztuce; żaden tam neoklasycyzm, neobarok, neosecesję, neonaturalizm i tak dalej; w każdym czasie indywidualnie danym trzeba na nowo indywidualnie penetrować własny odcinek rzucony w układy, jakże odmienne za każdym razem niezależnie od tej samej majowej nocy w godzinie zero, którą Dante, Kopernik, Szekspir czy ktokolwiek brał za punkt wyjściowy do dowolnych rozmyślań, uwarunkowanych wszakże ich czasem zarówno indywidualnym, jak i ponadindywidualnym, który nie jest i nigdy nie będzie, mimo licznych kuszących zbieżności, autentycznie czasem naszym. Musimy wprost czy okrężnie, odwołując się tylko w pewnym względzie do tego, co już było, ponosić pełne ryzyko w żłobieniu nowych kształtów, własnego języka, choć oczywiście o wiele gładziej byłoby poprzestać na montażach, kolażach czy inkrustacjach kształtów już przyswojonych, gotowych, danych. – Ale niekiedy przez aluzję do tego, co powszechnie znane, co nie wymaga dodatkowych objaśnień, można osiągnąć jakiś skrót myślowy i można przewlec przez zastaną formę nową ideę, 101 która zarówno uruchomi tamte zastygłe pokłady, i wzbogaci samą siebie o jeszcze inny walor, powiedział Szymon cofając się także do własnych pozycji. – To zależy jak; wszystko zależy od tego, jak mianowicie przeprowadzi się swój zamiar, mruknął Tekstil. – Napijemy się czegoś? I gdy Szymon, rozpędzony, snuł swoje wątki, nieoczekiwanie wplątał się w nie wtręt z listu, który otrzymał był wczoraj i który mile połechtał jego próżność, i wybłysła przed nim owa rycina, o której Ben wspomniał w liście, a właściwie jeszcze nie ona, a sam jej zamysł, tam, gdy szli z Izą leśną ścieżką z naręczami polnych ślazów mówiąc o tym i owym, gdy nagle – w trakcie jej „jakże ja przywiązałam się do życia”, zakrzykniętego pośród gęgania sójek w zaroślach – podnosił był właśnie piórko jednej z nich, szafirowoczarne, z wyżłobiny ziemi, zwęźlonej mchem i deszczem, wypłynął ku niemu ten zarys, żyła drapieżna lub może szpon korzenia okryty pleśnią i labirynt mrówczego śladu.. a przecież tego nie dałoby się tak wyrazić bez aluzji do pleśni czasu, pomyślał Szymon; i właśnie Ben to wyczuł, sku-ba-ny. „Tkwiłem właśnie pośród Izajasza, pisał mu – i odczuwałem coś na kształt lęku przy tych wszystkich jego «biada» i przy tych strofowaniach i przedrzeźnianiach hołoty: «rozkaż, znów rozkaż, rozkaż, znów rozkaż; czekaj, znów czekaj, czekaj, znów czekaj; trochę tu, trochę tam» – kiedy Iz przytaskała tę gazetę z reprodukcją twojej wściekłej ryciny; jak widzę, na solidnym powrozie wywlekasz na świeże powietrze z lochu całe to oszalałe królestwo i wietrzysz to mroczne, cuchnące miejsce.. oj, napsujesz ty znów krwi tym wszystkim dukałom –” – Przekąsimy to raczej na balkonie, prawda? upewniał się Tekstil, zapalając światło w tym pokoju, gdzie niedawno siedziały czcigodne osoby. Tym razem zasłona była odciągnięta. Szymon przełykając ślinę obserwował Tekstila zręcznie układającego posiłek i butelki na małym, przenośnym barku. W kącie pokoju był widoczny stół z poprzewracanymi naczyniami i obciągniętą krzywo serwetą; pod nim w kurczowym splocie leżały jakieś dwie nieruchome postacie, stężałe w narkotycznym śnie jak w śmierci; i to pewnie za ich sprawą stół zdawał się być przemieniony w coś na kształt sarkofagu.. jak to już było: czy nie u Miszów? I czy nie wtedy, gdy Lutka powiedziała, że jednak Kafki nie da się czytać przed snem, a Misza, że cała ta proza to przecież jest przeniesienie ze snu, i Zeno, że owa chętnie przywłaszczana przez wielu poetyka otwartych drzwi występuje właśnie tam, już u niego. – Oko społeczne, podjął Misza – wglądające w nasze intymne życie. – Zniwelowanie podziału na życie prywatne i publiczne, znów wtrącił Zeno. – Tak, oko społeczne, Misza pogładził brodę uciekając myślą gdzieś w bok. Lutka zadowolona, że swoim odezwaniem spowodowała całą tę rozmowę, zaczęła się krzątać w kuchni, nucąc coś sobie pod nosem. Misza siedział blisko nowej lampy, stylizowanej na lampę naftową; w jej liliowym zbiorniku odbijało się słońce. Powiedzieli sobie o lampie, o ciepłym kręgu świateł i zamilkli. Lutka zaparzyła mocną herbatę i spytała Iz, czy dzisiaj można jeszcze wyjść w futrze. – Tak, rzekła Iza – wprawdzie słońce zaczęło już przypiekać, ale w miejscach ocienionych czuje się jeszcze powiew zimy. – Cóż chcecie, przecież to jeszcze marzec, wtrącił Misza. Gerbera przyniesiona przez nich dla Lutki rzucała barwną plamę na grzbiety książek. – A właściwie, prawie koniec marca; zaraz, zaraz; czy to nie dziś mamy Józefa? zakrzyknęła Lutka. – No, jakże; Józefinki! Byłabym zapomniała. – Czy już czujesz się lepiej? spytała Iza. – No wiesz; ta grypa! Lutka wzruszyła ramionami. – Macie tego samego wirusa, to kapitalne! ucieszył się Misza. – Kafka, podjął Zeno – ma elementarnie pierwotny stosunek do świata; jest – znów coś mówili o śnie, Iza chwaliła herbatę Lutki, że przywraca ją do życia. Gdy mówili o postaciach zwalonych pod stół w jednej ze scen „Zamku”, Szymon zagapił się bezmyślnie na stół Miszów, na którym stały naczynia i kwiaty, i wyobraził sobie wtedy właśnie ten obraz, który oto miał przed sobą w pokoju, z którego wyłaniał się teraz Tekstil, popychając przed sobą barek na kółkach; stół jako nagrobek; sarkofag. 102 Tekstil, przyciągając na balkon dodatkowo dwa fotele, zgasił w pokoju światło. – Pytał pan, jakie czynniki moim zdaniem sprzyjają dziś integracji społeczeństw, podjął podsuwając Szymonowi talerzyk i szklankę. – Oczywiście, że przede wszystkim nauka i sztuka; nawet niekoniecznie ta przez duże „S”; egzemplum – piosenka. Ale nie tylko to; także turystyka na przykład. Tekstil zapalił świece. – Dobrze jest jednakże widzieć, co się je, mruknął nakładając z półmiska plastry zimnego mięsa w sosie. Szymon także nie dał się prosić. Był już porządnie głodny. Jedli chwilę w milczeniu. Kostki lodu przy unoszeniu szklanek dźwięczały cienko, srebrnie. Gin miał wyraźny smak jałowca i jego zapach. – Bo cokolwiek sądzimy o podziałach świata, głód porozumienia, głód dialogu, pęd do wymiany myśli, w ogóle doświadczeń, a więc pęd do zjednoczenia się ludzkości jest dziś wprost niebywały; ludzkość naprawdę chce zażywać pokoju: ciekawi ją już nie tylko drugi ląd, szczyt góry, dno mórz i tak dalej, ale cały wszechświat; czy pan przeczuwa konsekwencje tego? Proszę pomyśleć: oto został napoczęty szmat przestrzeni kosmicznej, ależ to niebywale poszerza oddech! Komu będzie się chciało gnić w okopach czy w dżungli o głupią miedzę, skoro przed nami bliskie rozwiązanie zagadki Marsa i Wenus, a dalej – kto wie! – Marzyciel z pana, zaśmiał się Tekstil zapalając wonnego papierosa. Ze swej strony wdał się – formując z dymu zgrabne kółka – w snucie analogii między początkami tego tysiąclecia i jego schyłkiem. – Wyprawy i odkrycia geograficzne i podbój kosmosu; piractwo na lądzie i morzu, i piractwo powietrzne; wojny święte i w ogóle stany wojny: wmanewrowywanie w to ludzkich mas; w imię kościoła; albo cesarstwa. Przepaście społeczne między stanami i przepaście między stanem posiadania; uprzywilejowanie rycerstwa. Dżungla obyczajowa, okrucieństwo i rozbój. Wydreptywanie pomostów przez handlowy trakt; o, przepraszam, a sztuka, a rzemiosło, wędrowne terminowanie u mistrzów? jednak to w mniejszym stopniu.. jedźmy dalej: spychanie wielostronnej dociekliwości człowieka w kanał dogmatu, z którego ten – a widzi pan? – przecież wywinął się w jasność odrodzenia, rozprostowując długo stulone skrzydła na pełną szerokość; no, może nie na aż tak pełną i nie każdy; oczywiście upraszczam, to nieuniknione, zaśmiał się Tekstil. – Nieuniknione przy opowiadaniu sobie krzepiących bajek. – Czy nie widzi pan także analogii między dzisiejszym ruchem turystycznym (olbrzymim!) i dawnymi wędrówkami ludów? Szymon ze smakiem schrupał długi słony paluszek. – Albo najazdami barbarzyńców.. z tym, że dziś często ci bardziej oświeceni, lub przynajmniej ogładzeni posiadaniem pieniądza, najeżdżają kraje; zauważył pan to? i to im bardziej zacofane gospodarczo, tym chętniej je się odwiedza w pogoni za egzotyką, prymitywem – Mówili o niezmiernych korzyściach wypływających z tego dobrowolnego mieszania się kultur i obyczajów. Niekoniecznie przez osobisty udział; proszę pamiętać o środkach przekazu; film, telewizja – Tekstil znów się nachmurzył: – Te moje Pitry! westchnął – zresztą nie tylko oni i z tym właśnie bieda; z równą ochotą będą realizować obraz antywojenny, jak melodramatyczną czy erotyczną scenkę.. niekiedy zupełnie pozbawioną sensu i smaku. Ale oni, pojmuje pan, sądzą zwykle, że wiedzą lepiej, co „chwyci”;. Denerwujące jest, nieprawdaż, jeśli ktoś wyrokuje w imieniu rzesz, co też tym rzeszom powinno lub nie powinno się podobać. Miałem taką z nimi przygodę – Szymon, ukołysany dobrym jadłem i napojem, prawie nie słuchał opowiadanej sobie anegdotki, rzucając wszakże w odpowiednich odstępach czasu jakieś zagrzewające rozmówcę „aha”, „czyżby?”, „niebywałe”, „kapitalne!”.. Wędrowne, mleczne kule obłoków nadal igrały nisko z rzednącym już mrokiem ogrodu, z jego drzewami opadającymi stromizną w dół; więc nie była to ani ta strona domu, ani ten ogród, którym szedł pośród strachów? – Gdzie ja właściwie jestem? spytał. 103 – Tak, roześmiał się Tekstil – to jest pytanie na czasie: gdzie ja właściwie jestem; szukanie własnego, nieprawdaż, miejsca.. to jest to. No, ale pan, jaki zaproponowałby nam model życia? Szymon zapalił kolejnego papierosa. – Zapewne oczekuje pan po mnie jakichś wielkich słów, ale czy wielkie słowo pasuje do tak małego życia? Po prostu.. dać ludziom żyć, spojrzał na blednący mrok ogrodu. – Czyli pozwolić im oddychać, spoglądać, bez pośpiechu w siebie i na ten świat. – Ba, trzeba być sytym, żeby tak bez pośpiechu – – Właśnie; ale to już się mieści w maksymie: dać ludziom żyć; pozwolić im na to po prostu; niechże się wreszcie rozprostują, rozumie pan, zarówno myślą, jak i grzbietem; swobodnie, pełnie, każdy na swój sposób, bo, rozumie pan – – Tekstil, można cię na momencik? – Chwileczkę! – Tekstil! naglił Pietia. – To ja już pójdę, rzekł Szymon wstając. – Miło mi było z panem tak tu sobie.. a może chciałby pan tu zostać? Ulokujemy pana.. nie? Więc proszę tędy i za zakrętem w lewo schody w dół; raz jeszcze – – No, myślał Szymon – no; trzeba by wreszcie stąd – rozejrzał się jeszcze w hallu za toaletą. – Trzysta sześćdziesiąt pięć sal; tyle, co dni w roku.. czyż rok we wszystkich swoich fazach nie znaczy tyle samo co jedno życie? Kto wie, czy gdyby się tak z całą świadomością swego istnienia pogrążyć w tym odcinku czasu, w czterech porach roku, we wszystkich jego fazach raz jeszcze – Musiał się zagapić, bo za zakrętem schody znów prowadziły w górę. Cofnął się korytarzem, ale już nie odnalazł tej toalety, której uchylone przedtem drzwi musiał wychodząc zatrzasnąć, bo teraz oto zlały się z wzorem tapety szczelnie pokrywającej ściany; nie potrafił też odnaleźć powrotnej drogi na balkon. Korytarze, które niecierpliwie przebiegał, były łudząco do siebie podobne. – A może Tekstil pomylił górę schodów i ich dół! Szymon z rezygnacją wspiął się na pierwsze nadarzające się stopnie, nie wdając się w dalsze badania, czy to są te właśnie schody, czy inne, i pchnął jakieś drzwi. Znalazł się nieoczekiwanie na małym dziedzińcu, gdzie pośród ośmiu cembrowanych studzien krążyła w świetle jupiterów długowłosa dziewczyna i pochylając się nad kolejną studnią, zadawała jej głębi nowe, ale dziwnie znajome mu pytanie: daa? pa - pa? pa paa? pa - pa paa? pa pa di – Ależ.. to chyba jest partita, zdążył pomyśleć Szymon, kiedy poczuł dyskretne klepnięcie w ramię. – Pan pozwoli, powiedział mężczyzna stojący za nim, czyniąc jednocześnie gest, jakby odginał klapę szarej marynarki. – Piet jestem; Piet, przedstawił się i powtórzył z naciskiem. – Pan pozwoli ze mną. Szymon ruszył za nim posłusznie. Szary mężczyzna (Piotr?) powiódł go za jakąś boczną kolumienkę. – Dokumenty proszę, szepnął dyskretnie. Szymon skwapliwie podał mu trzymany już w pogotowiu paszport. – Taak, Piet ważył go chwilę w ręku – taak.. a może przejdziemy raczej w jakiś ustronny kąt.. nie chciałbym tak tu pana deranżować na oczach pańskich i moich przyjaciół, to żenujące, nieprawdaż, dla nas obu. Udali się bocznym wejściem na kręte schody i dalej, do jakiejś jakby poczekalni, gdzie dwu 104 mężczyzn ślęczało nad wypełnianiem znormalizowanych druków. – O co właściwie chodzi, bąknął Szymon. Był już porządnie zmęczony. Głowa pękała mu wprost z bólu, jak zwykle, gdy przeholował z ilością wypalonych papierosów. – Spokojnie, spokojnie, tylko nie denerwujmy się, rzekł jego przewodnik i niosąc przed sobą dokumenty Szymona zniknął za obitymi dermą drzwiami, na klamce których kołysała się tekturka z napisem: „Nie wchodzić. Egzamin”. Szymon sennie zagapił się w pakuły wyłażące spod naddartego obicia na drzwiach. Podłoga w poczekalni była zaśmiecona niedopałkami papierosów i zewłokami ciem. Dwaj mężczyźni, rzucając od czasu do czasu na Szymona ostrożne spojrzenia, porozumiewali się ze sobą szeptem. Szymon po chwili wahania zapalił z obrzydzeniem kolejnego papierosa, starając się palić teraz samymi ustami, bez zaciągania się dymem. Obok na stoliku leżała rozrzucona bezładnie pedeprasa, z której, jak zdążył zauważyć kątem oka, ktoś już powycinał niektóre zdjęcia. – I cóż to wszystko może oznaczać, denerwował się. Znów powiódł oczami po tym przygnębiającym wnętrzu, próbując dociec jego przeznaczenia. Wokół nie osłoniętej żarówki trzepotała się furkotliwa ćma. Coraz to inna. Jakby każda kolejnym spalaniem się w płomieniu czyniła plac swej następczyni, pozwalając tej także runąć z oparzeliną skrzydeł w bełkot nicości – Co ja tu za bzdury! ocknął się Szymon i zerknął na zegarek. – Trochę to wszystko za długo – – Tip, co ja, u diabła, pisałem o wuju Algu wczoraj; pamiętasz może? szepnął przenikliwie młodszy mężczyzna, trąc z zafrasowaniem nie ogolony policzek. – Wykazywałeś go? Top, oszalałeś chyba; wiesz chociaż, czy on w ogóle żyje? – Diabła tam wiem.. musiało mi się jednak o nim coś chlapnąć.. ale co też ja mogłem takiego, jak myślisz, Tip! Mam tu takie, kapujesz, konkretne w związku z nim pytanie.. za boga nie mogę sobie nic więcej przypomnieć poza tym komicznym szczególikiem, że był bodajże siostrą mojej matki.. co mówię; bratem raczej.. czy to aby nie tym, którego poniosło w świat, zanim ona się urodziła.. nie; zanim ja się urodziłem.. nie; zanim – – To świetna wersja, Top; mam na myśli ten kawałek o wuju, który był siostrą twojej matki; trzymaj się tego! Ja mam tu lepszy numer, słuchaj tylko: co robiłem 13 kwietnia bieżącego roku o godzinie 5.30; chwytasz ten haczyk? Oczywiście spałem; ale z kim? uważasz.. chodzi o jego Iksjonę; no więc co ja mam z tym począć teraz, Top! – Zataić! też pytanie: absolutnie zataić! Honor damy – – A jeśli ona, jeżeli Iksjona mu o tym.. rozumiesz? I teraz ani tak, ani siak! – Pan pozwoli, rzekł Piet do Szymona, wystawiając na moment głowę zza drzwi. – Teraz będą mnie trzymać w szachu za ten punkt, szeptał z zafrasowaniem Tip. – Ani tak, ani siak, rozumiesz; i już mnie mają! Szymon wszedł do gabinetu i zajął miejsce naprzeciw Egzaminatora siedzącego za biurkiem. Jego przewodnik zatrzymał się przy drzwiach. – Drobnostka, nie denerwujmy się, drobnostka, rzekł jowialnie Egzaminator i głośno wydmuchał nos w kraciastą chustkę. – Ot, dajmy na to, takie pytanie: co pan tu robi? – Tu? – No właśnie; w tym gmachu. Szymon wyraźnie się speszył. Potarł nerwowo ręce i spostrzegł ze złością, że ma spocone dłonie. – Spokojnie, tylko nie denerwujmy się, rzekł dobrotliwie Egzaminator, zerkając dyskretnie w teczkę z jakimiś świstkami, którą wyłożył przed nim Piet. – Szuka pan tu czegoś, nieprawdaż? podpowiedział, gdy milczenie Szymona zaczęło już stawać się męczące dla nich wszystkich. – Ach, tak, ucieszył się Szymon spoglądając na niego z wdzięcznością. – Szukam.. w pewnym sensie tak to można określić. 105 – No, no? A widzi pan, roześmiał się Egzaminator odnotowując sobie coś na świstku w teczce. – A więc czego pan szuka właściwie.. wyjścia, Piotra czy markizy? Szymon zarumienił się gwałtownie. – Czy przygotować pomoce audiowizualne? spytał usłużnie Piet i na przyzwalające skinienie Egzaminatora jął majstrować coś w kącie przy długim stole, obok którego mieściło się coś w rodzaju tablicy rozdzielczej. – Kto to jest Piotr? spytał Egzaminator. – Nie wiem.. nie wiem właściwie; chociaż poniekąd biorąc pod uwagę te.. najogólniej mówiąc – – Markiza? Egzaminator unosząc jedną brew wyżej notował coś sobie. – Otóż w tym względzie również, choć – być może – wyda się to panu cokolwiek zabawne.. również i co do niej nie umiałbym nic bliższego.. to znaczy, tak! oczywiście; wiem, że prowadzi żelazny sklep.. ona lub mąż.. i że ich syn czy nie Paul? zginąć miał jakoby na froncie. – Na jakim? – Co do tego, niestety, nie umiałbym nic.. tam jakoby miał mieć miejsce skandal.. w tej rodzinie; lub raczej dramat; czy nie kazirodztwo? – Aż tacy skąpi? zakpił Egzaminator i znów wydmuchał nos w kraciastą chustkę. – Słucham? bąknął Szymon zbity z tropu. – Tak dalece, powiadam, byli skąpi! zaśmiał się Egzaminator. – Woleli, żeby t o zostało w rodzinie! – Ach, istotnie; nigdy nie wpadłoby mi na myśl.. to nader trafne sformułowanie, które pan ot, tak, na poczekaniu, próbował ująć Egzaminatora pochlebstwem Szymon. – To był cytat; nie czytuje pan klasyków! mruknął cierpko Egzaminator i znów dyskretnie zajrzał do wyłożonej przed sobą teczki. – No, ale idźmy dalej: otóż.. powiada pan, że sam nie wie, kogo pan szuka.. interesujące; a skąd się pan tu wziął? Szymon poprawił się na krześle i zerknął niespokojnie w stronę Pieta, który włączał różne wtyczki do różnych kontaktów, zapalał światełka i manipulował śrubkami. – Przyprowadzono mnie.. to znaczy, przyprowadzili mnie tutaj Alberto i Manieczek.. tacy moi tutejsi przyjaciele. – Duże słowo; bardzo duże: przyjaciel, mruknął Egzaminator notując coś sobie. – Nazwiska? No, proszę o nazwiska tych dwu. – Zabawne, uśmiechnął się Szymon z wysiłkiem. – I nieprawdopodobne.. to znaczy, panu może się takim wydać.. ale nigdy jakoś nie złożyło się.. żeby zapytać. Egzaminator uniósł znowu brwi i spojrzał na Szymona z nieopisaną troską. Piet zbliżył się bezszelestnie do biurka i przyjąwszy jakieś dane sobie na ucho zlecenie opuścił gabinet. – Pan mnie zdumiewa, rzekł Egzaminator łagodnie. – Może wolałby się pan trochę przygotować do odpowiedzi? – Nnie, bąknął Szymon zezując niespokojnie na piekielny stół ze zwojami drutów, kabli i lamp przygotowanych przez Pieta. – Jest pan wierzący? Egzaminator wstał był ze swego fotela i teraz pochylał się z zatroskaniem nad Szymonem. – Raczej agnostykiem; myślę, że tak bym to określił, chociaż – – Czy pański dziadek sympatyzował z Garibaldim? natarł Egzaminator, pochylając się nad nim jeszcze niżej. – Och, mam nadzieję.. w każdym razie babka z pewnością. – Kongres wiedeński? – Tysiąc osiemset piętna – – Tysiąc pięćset czterdzieści trzy? 106 – De revolutionibus orbium caeles – – Kurosawa! – Akiro. – 16–W, 10–W – Nnie.. niestety nie – – Kolumb! – 1492.. biorąc rzecz jasna (pod uwagę odkrycie Am – – 2 x 2! – Około.. czy nie około czterech? niby to zafrasował się Szymon. – Brawo, figlarz z pana, zawołał Egzaminator prostując się i znowu natarł. – Ślady? – Jakie ślady? – No.. powiedzmy, do ośrodka, wpił się wzrokiem w źrenice Szymona. – Do ośrodka? – P.I.O.T.R.; no? Cóż to by mógł być za skrót; co mógłby oznaczać? – Jak boga kocham nie wiem. – 10–H? – Pojęcia nie mam. – No tak, no tak; cóż, proszę zatem skorzystać z pomocy, ależ bardzo proszę. Egzaminator powiódł lekko opierającego się Szymona w stronę piekielnego stołu. – Wystarczy panu kwadransik? Myślę, że tak. Obaj już chcemy spać, nieprawdaż? A mnie, uwierzy pan? wciąż jeszcze pewnie wygląda moja małżonka.. biedactwo; co to za kobieta, co za święta kobieta! Nie uwierzy pan jak to słodkie stworzenie przeżywa każdy mój spóźniony powrót. Szymon, oszołomiony, wysłuchał wskazówek Egzaminatora, który wycofał się teraz do poczekalni, żeby – jak powiadał – odprawić stamtąd tych dwu wałkoni. – Jakże ja przywiązałem się do życia! kołatało Szymonowi po głowie. Desperackim ruchem umieścił się we wskazanym sobie fotelu i nacisnął pierwszy guzik. W umocowanym przed nim okienku ukazał się salon kosmetyczny.. przezrocze salonu.. Zaskoczony w najwyższym stopniu ujrzał oto siebie leżącego wygodnie z nogami w misie.. dziewczyna ze szronem perłowej szminki na wardze pochylała się nad nim zalotnie. Nacisnął powtórnie guzik. Przesuwały się przed nim kolorowe obrazy – film z długiej chwili tej jego tu obecności: oto Sejfa grożąca mu paluszkiem, oto łysa głowa Tekstila skłaniająca się ku niemu w poufnym zwierzeniu, oto Peter wręczający mu paczkę papierosów, oto on błądzący pośród łudząco podobnych do siebie schodów i korytarzy – – Sen, wszystko to sen? myślał Szymon naciskając w gorączkowym pośpiechu guzik, który za każdym pociśnięciem odsłaniał przed nim raz jeszcze zarówno zapamiętane, jak i przegapione momenty tego wieczoru, znieruchomiałe teraz przezroczyście i podbarwione technikolorem.. czy to nie Jul zwierzał mu się po którejś ze swych podróży, że tak właśnie demonstrował mu swój dorobek jeden z artystów.. w postaci przezroczy – Skołataną myślą odbiegł ku podniebnej pracowni Jula, gdzie na spokojnej wodzie muzyki Haendla kolebał się tamten okręcik wydłubany z łupiny orzecha.. albo już może dopływał we flet Mozarta.. gdy przyciszony szept Izy i Jagi.. i płomień świec.. między tym ogon kota także jak flet.. czarny.. i jak flet wieże gotyckie wyglądające do okien.. ich grynszpanowe dachy.. i grynszpanowe oczy kota.. albo jak oczy z posągów egipskich bogów.. znów flet.. i teraz z kąta pracowni wyłaniają się ptasie łebki mrocznych figur Jula – zdumione; i równie mroczne, trójkątne zarysy tych jego jakichś stryszków czy daszków rozszczepionych od wewnątrz przeciekiem światła, które przełamuje ich geometryczny kontur wprowadzając do tego, co ścisłe i wymierne, niepokój; znak zapytania. 107 – I co; jakże się czujemy w obecności Oka, he? zagadnął Szymona znienacka Egzaminator. Przycisnął obok jakiś inny guzik, pozwalając wsłuchać się na chwilę w balkonowe dociekania jego i Tekstila („Rozdzieleni.. tak, ale wbrew naszej woli jesteśmy rozdzieleni.. prawie jak Romeo i Julia”, mówił właśnie Szymon i, zapewne, sądząc po zniekształceniach głosu na taśmie, zaśmiał się. „O ile kompleks Edypa wykłada się jednostkowo, kompleks Romea i Julii można by rozciągnąć na całe grupy plemienne” –) – Oko społeczne, powtórzył Egzaminator drapiąc się ospale po owłosionym torsie. – To nam znacznie upraszcza sprawę, nieprawdaż, kiedy chcemy sobie wyrobić pogląd na danego osobnika.. rozmawiam z panem tak oto szczerze, bez ogródek, bo pan mi się podoba; tak. Pan mnie ujął, ujął ogromnie.. tak; od razu widzi się, że jest pan kimś. A dziś tak mało ludzi jest prawdziwie zatroskanych światem.. nieprawdaż? Ja, widzi pan, szukam przyczyn tego stanu rzeczy.. badam. Czy rozdźwięk i przedział między życiem prywatnym i publicznym nie jest tu przypadkiem główną przyczyną sprawczą? Próbuję te przegrody niwelować.. tak; to niełatwe zadanie, musi pan przyznać; i w dodatku odczuwam brak inteligentnej, wrażliwej kadry współpracowników, którzy umieliby docenić wzniosłość naszej żmudnej, niewdzięcznej służby dla ludzkości.. zapali pan? Gdyby w jakiś sposób ten odcinek pracy nazwany przez nas roboczo kryptonimem Oko zainteresował pana.. nie? Wielka szkoda; mógłbym panu to i owo ułatwić.. (a nawiasem mówiąc, ten, kto jest władny ułatwiać, władny jest też utrudniać, he, he.. żartuję!) Stanowczo nie? Ogromnie żałuję; pan mnie ujął, ujął ogromnie.. właśnie takich ludzi jak pan potrzebujemy.. nie? No, cóż; wobec tego króciutko: 10–H? – Nie mam pojęcia. Egzaminator podsunął Szymonowi znienacka puste pudełko „mdm” z rysunkiem dwu serc i odciśniętych śladów. – To pańska własność? zapytał zakrywając je zaraz szeroką, owłosioną ręką i gdy Szymon skinął potakująco głową, znów odnotował coś sobie spinając jednocześnie pudełko z resztką świstków. Teraz uruchomił dodatkowy projektor i wyświetlił na ekranie powiększoną odbitkę obrazkowej historyjki zaprogramowanej przez gotycką panią w kawiarni. – Jaki to szyfr? zagadnął Szymona i wręczając mu wskaźnik z brzozowego pręta, kazał mu się przybliżyć do tablicy ekranu i objaśniać sens kolejnych rysunków ze szczególnym uwzględnieniem znaków 16–W, 10–H. – Dlaczego zaraz szyfr! żachnął się Szymon. – Jednak interesuje mnie pańska interpretacja tej historii; zechce pan podpowiedzieć mi własną koncepcję.. bardzo będę zobowiązany. – Być może.. są to inicjały.. bliskich sobie osób.. jakiś dramat miłosny.. uwarunkowany historycznie, zaczął niepewnie Szymon i nagle zalała go dogłębna fala wstydu. Odczuł wzmożoną lepkość tego wnętrza, do którego przyklejały się oto kolejne intymne strzępy jego „ja” nicowane na taśmach, przeżuwane przezroczem; – Jakże to, mam tak stać, nikczemnie nagi i nikczemnie przestraszony, wciągany krok po kroku w ten pętający mnie szlam; i przypomniał, że gdy dopadły go pierwsze szpony ich świateł w ogrodzie ze strachami, miał jeszcze w sobie wolę walki lub przynajmniej wolę oporu.. któremu pozwolił się rozmyć w gładkości kolejnych sal i korytarzy. – Odmawiam dalszych odpowiedzi! zawołał odrzucając z pasją brzozowy pręt. – Pańska interpretacja rysunku całkowicie zadowoliła mnie, rzekł spokojnie Egzaminator. – Tak, to wyjaśnia sprawę. Zechce mi pan wybaczyć to długie nagabywanie.. służba nie drużba; prawda? Musi pan zrozumieć całą zawiłość tej sytuacji; w obcym domu nocą wałęsa się pan, ot, tak sobie; nikt nie zna pana i pan nikogo nie zna.. mimo że zdaje się pan kogoś szukać.. ktoś także poszukuje pana.. tak, poszukuje; jakże byśmy inaczej ośmielili się trudzić pana.. a co, jeśli ten teren, powiedzmy, jest terenem szczególnym.. wyłączonym spod obserwacji? A jeśli, 108 powiedzmy, dom ten jest obcym wtrętem szczególnego rodzaju w organizmie tego miasta czy nawet kraju.. proszę wejść także w moje położenie. – Pańskie położenie zupełnie mnie nie interesuje, rzekł Szymon chłodno. Z prostokątnego ekranu, na którym majaczyły wciąż jeszcze linie rysunku, tryskał ku niemu rześki pył spłukujący lepkość potu i smrodu. – Proszę o zwrot dokumentów. – Już służę panu, momencik, sapnął Egzaminator ujmując słuchawkę dzwoniącego telefonu. – Halo? powiedział – Halo?.. tak, zdrów i cały.. sprawdziliśmy tożsamość.. jakże mógłby zaginąć!.. głupstwo; odeślę go panom.. tak, myślę, że za kwadransik będzie już.. w porządku, ale cóż znowu, drobiazg.. zupełny drobiazg! – Otóż i pańscy przyjaciele, zaśmiał się, składając wolno dokumenty Szymona. – Narobili alarmu.. niepotrzebnie, jak się okazuje.. całkiem niepotrzebnie.. swoją drogą, mógł pan wspomnieć bodaj słówkiem, że to Fat proteguje pana.. to by nam uprościło.. no; cały i zdrów, może pan teraz do nich dołączyć; niecierpliwią się bardzo, bardzo, dorzucił z powagą. Do gabinetu wsunął się Piet. – W porządku? spytał. – W absolutnym porządku, świetnie się pan spisał, Piet. Odnaleźć tego oto naszego przyjaciela.. nawiasem mówiąc, czy pan wie, że to protegowany Fata? Ho, ho! odnaleźć wśród tylu zakamarków.. no, powodzenia. Szymon skłoniwszy się chłodno ruszył za Pietem. – Proszę najkrótszym przejściem wyprowadzić mnie na ulicę, zażądał. – A pańscy przyjaciele? zatroskał się Piet. – Są tacy zmartwieni, tacy zmartwieni! – Proszę wprost do wyjścia. – Tam stanął zakład.. rozumie pan; taki niewinny, towarzyski zakład w związku z panem.. Alberto właśnie zwierzył mi.. jest niepocieszony! To miała być pyszna zabawa.. markiza stawiała przeciw Fatowi, że pan pozostanie w ogrodzie i nie ośmieli się.. naprawdę nie chce pan tam pójść do nich? – Mówiłem już: proszę najkrótszą drogą – – Mam interesujące zbiory.. rozumie pan; zdjęcia mężczyzn.. kapitalne. Trzy kroki stąd. Unikaty swego rodzaju; może na krótką chwilę zechciałby pan – – Niechże mi pan nie zawraca głowy duperelami. – Jak pan woli.. mój przyjaciel Tekstil – – Długo jeszcze będziemy tak krążyć? – Tu są dwie strefy.. pan wybaczy. Więc naprawdę nie wraca pan do przyjaciół? A jeśli Fat mnie zapyta.. w porządku; będę musiał coś sam wymyśleć.. on taki drażliwy.. stanowczo nie? Wobec tego zmienimy trochę kierunek, momencik. Piet zbliżył się do automatu i manipulował przy nim chwilę. – Musimy ze zrozumiałych względów przestrzegać tu pewnych.. reguł. Skoro obstaje pan przy swoim postanowieniu, będę zmuszony prosić, by zechciał pan jeszcze przez moment podporządkować się naszym hm.. konwencjom. Wprowadził Szymona do jakiejś windy, która powiozła ich w górę, potem szli długim korytarzem i znów zjechali windą, tym razem w dół, do mrocznego pomieszczenia cuchnącego ropą, i Szymona obiegły znów lepkie macki strachu. Usłyszał miękkie stąpnięcia i poczuł na twarzy czyjś kwaśny oddech, szarpnął się, ujęto go z drugiej strony pod ramię. – To konieczne, wybąkał Piet, prowadzili go w stronę mrocznego, wydłużonego kształtu. – Gol podrzuci pana wozem w dowolny punkt miasta, wyjaśnił Piet; i usadowili go na tylnym siedzeniu. Wóz z miejsca ruszył ostro; w tyle ledwo mignęła sylwetka Pieta machającego ręką; brama samoistnie otwarła się i zamknęła za nimi. Pędzili wąskimi ulicami przez zupełny mrok, Szymon jednak odbierał wrażenie, że Gol specjalnie mylił kierunki, kołując przez uśpione miasto. Nie odzywali się do siebie ani słowem. Szymona jeszcze i teraz nie opuszczał lęk, gdy patrzał na 109 kwadratowe bary Gola i twardy zarys jego szczęki.. był zdany na łaskę tego milczącego goryla, który oto wiózł go, nie pytając o zgodę, w niewiadomym kierunku. Zdawało mu się, że dojrzał krągłą bryłę grobowca Cecylii Metelli. byliby zatem dotarli aż w pobliże Katakumb? Gol wziął ostry wiraż, być może zawrócił teraz do miasta. Szymon chciwie przylgnął oczami do szyby wozu. Tak, to mogła być via Appia Antica.. wśród cienistych pinii. Zdawało mu się, że mijają Porta Appia i akwedukty ciągnące się przy łuku Serviusa.. zatem byłaby to via di Porta Sebastiano ścieśniona pośród murów, nad którymi pięły się ogrody i którą w takim razie właśnie minęli. Przełknął ślinę nie tyle z potrzeby, co dla sprawdzenia, czy organizm jego funkcjonuje, czy można mu ufać. Był napięty wewnętrznie do ostatnich granic, nie umiał przewidzieć, czy wybuchnie krzykiem, czy szlochem, jeśli jego myśl trzymana dotąd w odwodzie („odłóż to jeszcze na moment, odłóż to sobie, odłóż”) wymsknie się spod kontroli i stoczy się z tej krawędzi w sam dół; w bełkot okiennych huśtawek nad oszalałym wizgiem ulicy, nad jej zjeżoną czeluścią.. z której wypełzną szczury; szarą ławicą. Skokiem wewnętrznym, rozpaczliwym odbiciem raz jeszcze udało mu się przerzucić cały ciężar istnienia na oko; oko rejestrujące; niechybotliwe; które patrzyło za niego; patrzył więc i po zwolnionym oddechu poznawał, że udało mu się przekręcić w środku siebie tamten drażniący kontakt. Zdawało mu się, że wspięli się teraz na wąski garb tej zakrzywionej, bezludnej uliczki, której nazwy nie umiał sobie przypomnieć.. szlak rzymskich kurtyzan, powiedział wtedy Nemo, pokrywając zakłopotanie śmiechem, gdy szli we trójkę, z Rositą, tędy od Term Karakalli brodząc nieomal wśród porzuconych prezerwatyw przez kilkaset metrów aż do kościółka na skarpie, za którym skręcili w stronę tych ogrodów i grobowców przy via di Porta Sebastiano – Nemo, Rosita.. moje jasne duchy – Według jego obliczeń powinni by znajdować się teraz przy Termach Karakalli. Dojrzał wzmożone światła jakiegoś placu.. czy nie piazza Ostiense! Na to wskazywałby cień piramidy z cmentarza dla innowierców. – Proszę mnie tu wysadzić, powiedział. Gol zahamował gwałtownie i gdy pisk opon nie przebrzmiał jeszcze w mroku, otworzył bez słowa drzwiczki wozu. Szymon wyprostował się i wciągnął głęboko powietrze.. byłże już wolny? Dreptał w miejscu, spoglądając nieprzytomnie to na światła odjeżdżającego wozu, to na pustkę ulic. Nie pamiętał, dlaczego zatrzymał się właśnie tu; nie wiedział, gdzie mógłby teraz pójść. Przylgnął do dźwięku imienia Izabeli, ale imię to nie mówiło mu nic, zupełnie nic, było pustym dźwiękiem, który wzmagał jeszcze poczucie osamotnienia. Chwiejąc się i uginając nisko kolana, wlókł się to w jedną, to w drugą stronę, dziwiąc się nagłemu ciężarowi ciała, które dźwigał jak coś obcego. Zdawało mu się, że linia cmentarnego muru, pośród którego nieoczekiwanie się znalazł, jest uchylającą się linią widnokręgu, której nigdy nie uda mu się pochwycić, do której nigdy nie zdoła się zbliżyć. Jednakże szedł, szedł, ciągle szedł, pokonując jakieś bramy, które uchylały się za nim dopiero po ich sforsowaniu, szedł, ciągle szedł – Spoza bielejącej plamy, piramidy, na łapach z czerwonych ogni podnosił się oto lew brzasku. Szymon zachwiał się. I zdawało mu się, że z cienia piramidy wyszła olbrzymka, bogini Levana, i poderwała go w górę, i przez długą chwilę trzymała go na wyprężonych nad głową rękach jak sztangę; a potem złożyła go delikatnie na ziemi między zielone jaszczurki w zakątku murów, gdzie róża z grobu Keatsa i Shelleya wpinała się w różę z grobu Wordswortha – I kiedy tak przywoływany do życia przylgnął do mokrych traw, do wilgotnej ziemi, zdawało 110 mu się, że oto po raz pierwszy, i tylko ten raz, spogląda na perłę nieba, że po raz pierwszy, i tylko ten raz, widzi poranną chwilę wzgórz wiecznego miasta. Dźwignął się z ziemi i – zdawało mu się – jął się wspinać ku tym wzgórzom, wstępować ku nim, wstępować – Ale szedł nie ruszając się z miejsca, obramowany przestrzenią, przechylony do tyłu, pracowicie poruszał ramionami; jego ręce ugięte w łokciach mogłyby przypominać skrzydła, gdyby nie to, że poruszały się na zmianę; nie równocześnie; i że nie wzbijały go w powietrze ani nie posuwały do przodu, choć – z takim wysiłkiem! – zmagał się nimi z oporem przestrzeni. I nie posuwały go do przodu kolana, choć unosił je przecież w tym monotonnym, dążącym ku czemuś rytmie.. ani stopy, którymi pracował sumiennie w miejscu i w miejscu; wspinając się bezustannie. 111 GLOSA: Z WYCIECZKI 112 W tym labiryncie gdzie na każdym zakręcie inna inny zachwala kłębek z nicią coraz to inną wabiąc barwą nabyłam igłę z naparstkiem i motek na próbę odwijam czy starczy bodaj na scerowanie dziury na pięcie herosa bodaj na owinięcie wokół palca bodaj na – nie starczyło i oto znalazłam się pośród was w labiryncie gdzie wszystkie nici są za krótkie prócz nici firmy Alfa prócz nici firmy Beta prócz nici z nici których chwilowo zabrakło odwijam czy bodaj na ścieg znak koślawy że tędy mnie wiedli nie starczyło i oto znalazłam się pośród w labiryncie gdzie już inna Ariadna inny zachwala kłębek lub namiastkę kłębka lub cokolwiek zamiast – niechże więc będzie to zamiast dla wszystkich to samo zamiast nie starczyło i oto znalazłam was pośród was w labiryncie a tamta ściana to nie żadna ściana to ściana ściany a ta ścieżka to nie żadna ścieżka to ścieżka ścieżki 113 a ten znak wydrapany na murze to donikąd znak to znak samego znaku jak tu cuchnie od potu czekania od potu spocenia jak tu dudni od przebierania nogami w miejscu i w miejscu – teraz weźmy się razem za ręce trzymajmy się mocno teraz wychylmy się wszyscy za – zawsze za tamtą ścianę za – jeszcze o jedną dalej za – zawsze w to OBOK nie ma się czego bać w każdym razie w tym labiryncie nie ma labiryntu innego nie ma się czego bać w każdym razie to nie w tym tutaj jest tamten drugi to ten jest w tamtym. 114 TAMTA CHWILA, TIVOLI (zapiski Nemo) 115 żaden nie jest nawet skończony, ale to nie ma teraz znaczenia. Do brulionu listów dorzucam na chybił trafił kilka kartek z notesu, możesz zacząć czytanie od którejkolwiek z nich, kolejność nie jest gdybym napisał, że chcę ciebie widzieć, skłamałbym. Im bardziej zwiększa się odległość między moim okiem i ramieniem a uchwytnością tego, co stanowi o tobie, tym pełniejszy jestem ciebie; przepełniasz mnie. Jestem już bardziej tobą niż sobą. Czuję się jak młoda dziewczyna i nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś zawołał za mną: Ros – ważna. Pisane były w różnych porach dnia, nocy i tygodni, ale wszystkie można by sygnować datą; tamta chwila, Tivoli. Bo tylko ona we mnie jednakże sam opowiadał o tym jakoś inaczej i, być może, nastąpiło tu pewnego rodzaju „przeniesienie” jak z tamtą zakonnicą, o której opowiadałem Rosicie, a ona spytała mnie, czy to, co słyszałem w tamtym śpiewie, na pewno pochodziło od zewnątrz, czy też tkwiło po prostu w głębi mnie.. czemu więc jest taki niespokojny? Odnoszę wrażenie, że i on powziął jakieś podejrzenia. Opowiadał mi też niesamowitą przygodę, jaką tu przeżył zaraz po przyjeździe w ogrodach Florencji; to by mi się właśnie zgadzało z tym. Potem zeszliśmy na tę wariatkę z kaplicy, Szymon także jest pewien, że to ta sama z Forum Romanum, ta od: „a teraz idźcie i rozpowiadajcie o mnie”. – To coś jak ten twój „koń trojański”, zakpił Szymon. „Idźcie i rozpowiadajcie”; z tej musi być dopiero numer; powiedziała wtedy tamtym zapatrzonym w nią fanatycznie szczeniakom: „dzisiaj nikt jeszcze o nas nie wie, nikt nas się nie spodziewa, ale wszyscy oczekują jakiegoś zbawienia od pustki; obiecajmy im więc, tym wieprzom wzdętym od żarcia, tym tucznikom, jakieś parszywe zbawienie; jeszcze nie wiem, jak to zrobimy, ale wiem, że dopniemy swego. Jednak musicie mi ufać bezwzględnie i musicie mnie kochać bezwzględnie, i słuchać, a wydźwignę was z tłumu i będą owi umywać nogi wasze w pokorze; wertujcie księgi, o których wspomniałam, i znoście mi ich ziarna; szerzcie wieści o mnie, ale nie pośród motłochu, bo was z motłochem przegnam na świata strony, szukajcie, którzy wtajemniczeni być pragną, tym zezwolić, żeby czuli, iż są wtajemniczeni; niech im łatwe wyda się trudne, głośne niech wyda się ciche; niech się czują wybrani i niech za to bulą!” Myślę, że nawet gdybyśmy wcześniej nie posłyszeli przypadkowo na Forum tej „mowy balkonowej”, nie dalibyśmy się zwariować dzikiej babie, jednak nie o nią chodzi, tylko o Fata, trzeba się mieć na baczności, teraz nie wolno pozostawić Szymona samego, nie wolno go opuścić. Gdyby Rosita chciała powrócić do Rzymu! Tymczasem przysparza mi to trochę kłopotów, wiesz, z facetami, którzy szukają chłopaczków, ale w końcu mały kurs judo przydał się na coś. Tak więc nie tyle z tobą, ile z twoją przyjaciółką, siostrą lub bratem chciałbym się widzieć, żeby móc mówić o tobie. i o kamizelkach dług Alb. odebrać książkę Gino G. mówić w spr. Szym. z Cypr. i Ros. ściągnąć Ros. do Rzymu za wszelką cenę El. kabotyn, zerwać. Koniecznie golf do czyszczenia wystawka Nard. też wiersze Fer. Odwołać z J. Staw jest przedsionkiem nieba w krajobrazie, rozwinąć ideę stawu. Gdzie ja u bogaojca podziałem pięć tys. lirów; 8 tys. pantofle, 200 trzy capp. 500 wejściówka do Gal. Dor. razem – 9000, no powiedzmy – dziesięć Czyż sama nie myślisz zresztą podobnie! (tu wspomnieć, że oglądając z Szym. taniec pawi, miała 116 podobno zawołać: tak, właśnie tak tańczy się miłość: z oddalenia) Kochanie, jesteś bardzo sexi; to także trzeba wziąć pod uwagę rozpatrując tamtą chwilę; nie chcę, rzecz jasna, zasłaniać się tym, jednak Co to znaczy: być człowiekiem dwudziestego wieku. W związku z dyskusją w tym liceum Szymon powiedział nagle: mam blisko czterdzieści lat, pierwszy raz samolotem leciałem, kiedy miałem trzydzieści pięć, pierwszy raz wyjechałem za granicę, gdy miałem trzydzieści siedem, jestem jedynym członkiem licznej rodziny, który leciał samolotem i był za granicą, jestem jedynym członkiem licznej rodziny, który zamieszkał w domu z windą, wanną, gazem i gorącą wodą, pierwszy raz skorzystałem z telefonu, kiedy byłem na drugim roku stuśniła mi się, ale tak jakoś, jakoś tak.. jakże to było! A przy tym, zadziwiające.. odnoszę wrażenie, że już od dłuższego czasu śnię jakby ten sam sen w związku z Ros. Wstydziłem się przyznać, że średniowieczne mapy i te, z okresu, odrodzenia, robią na mnie o wiele silniejsze wrażenie niż współczesne malarstwo.. znów oglądałem je sobie z wielkim upodobaniem.. odkryłem dziś portolanową mapę z XIV wieku.. Morze Egejskie; co za cudo! Albo ta kompasowa mapa wschodniej części Oceanu Atlantyckiego z XVI wieku! Nie wytrzymałem i znów pobiegłem do watykańskiego muzeum wyłącznie dla kartograficznej ekspozycji, żeby przypieczętować Nie powinnaś była wyjeżdżać, Rosito, nie powinnaś była kryć się przede mną. Moja miłość szuka teraz ciebie; jest poszukująca, jak poszukujący potrafi być chyba tylko Bóg, wobec tych, którzy go jeszcze nie znają. Nie znasz mojej miłości; ale moja miłość zna tylko ciebie i ciebie pragnie. Chcę, żebyś wiedziała o tym. Od pewnego czasu spotykam cię wyłącznie w półmroku mego snu. Ale czyż półmrok i światło nie z tego samego wypływają źródła? Czyż mrok i cień nie wiążą się jak najściślej ze światłem, jako że bez jego jasności nie potrafiłyby się uzewnętrznić? W półmroku mego snu to, co zdawało się wpierw nieprzezroczyste, co było skryte, staje się przejrzyste i daje mi się widzieć lepiej, bo domysłem; daje mi się pojąć głębiej, bo przez skupienie samego czucia. Widziałem cię we śnie jako jaguara uwięzionego w głębokiej studni pustynnego ogrodu. Właśnie wywijałaś na zewnątrz swoją zatajoną na jawie sierść, gdy pochylił się nad tobą piękny starzec z twarzą Borgesa i jął badać zapis zaszyfrowany w charakterystycznych cętkach twego futra. Widziałem, jak starzec ten biegle przepisywał na zwoje papieru zaszyfrowany przekaz, który skrywałaś przede mną, jednak nie były to żadne słowa, tylko znaki; punkty, z których – jeśli przeciągnęło się przez nie linie – dało się wyprowadzić zarys krzyża, choć to podobno raczej geometria wywodzi się z krzyża niż on z geometrii. Ale wyrwałem starcowi zwój papieru i narysowałem w oparciu o cętki na twojej sierści trójkąt, i przebiłem go drugim trójkątem, i zakreśliłem pieczęć Salomona i kwadrat, koło i gwiazdę, sierp i symbol słońca, i udowodniłem mu wielość znaczeń zawartych w tych kilku punktach przyzwalających na wielość interpretacji, otwartych dla każdego, kto chciałby ustawić w nich jakąkolwiek figurę, i zasmuciliśmy się obaj, coś bowiem, co oznacza wszystko, nie oznacza naprawdę niczego. Starzec pożegnał mnie w milczeniu i zamyślony odszedł aleją pustynnego ogrodu, aleją skonstruowaną jakby przez samego Antoniego Gaudi z nieforemnych, wyniosłych, kamiennych grzybów, na czapie których skąpo krzewiły się kwiaty, jak to widzieliśmy – pamiętasz? – w Parco Güel. Powietrze było 117 suche i przezroczyste. Poza tą niesamowitą aleją wokół roztaczała się pustynia i słychać było grające piachy i pękanie szkliwa wysuszonych drobin skał, które zabarwiały się purpurą, żółcią i fioletem. Pochyliłem się nad studnią i błagałem cię, żebyś wywinęła z powrotem swoją ludzką skórę na zewnątrz, żebyś ukryła w środku sierść, ponieważ nie potrafię porozumiewać się z kotem, a zwłaszcza z kotem drapieżnym; i pochylony nad cembrowiną wołałem – Rosito, Rosito! Ale ty unosiłaś w górę swoją małą, smukłą główkę jaguara na smukłej szyi i tuląc uszy tak, że prawie nie było ich widać, parskałaś obnażając kły, nie wiem: w gniewie czy uśmiechu? Nagle rozległo się raz jeden turkanie samotnego świerszcza czy żaby i umilkło, a ty przeistoczyłaś się w samą siebie i wtedy nie bacząc na nic skoczyłem w głąb studni, i wtedy spojrzałaś na mnie oczami, które jeszcze były żółte, i zobaczyłem w nich te same cętki, jakie miałaś przed chwilą na sobie, kiedy byłaś jaguarem. I obudziłem się. To głupie, prawda, po tym, co między nami zaszło,. zanim się skryłaś przede mną, opowiadać ci sny. Myślę, że spodziewasz się raczej wyjaśnień z mojej strony i chyba masz prawo oczekiwać ich ode mnie. Ale jeszcze nie czuję się całkiem gotów, choć na pewno kiedyś ci ich udzielę. Piszę ten list, jakbym pisał go dla nikogo, choć jest on właśnie dla ciebie, która jesteś mi wszystkim: czy to nie zdumiewające? Rosito, są sprawy, które sam najpierw muszę zrozumieć, zanim będę mógł wyjaśnić je tobie. Napisałem już wiele listów, choć nie wysłałem ci żadnego, a jeśli ten wyślę, to tylko z powodu Szymona, który chyba potrzebuje, lub będzie wkrótce potrzebował kogoś z nas. Niestety, tak się składa, że muszę na jakiś czas wyjechać z moim szefem, najpewniej na Daleki Wschód, ponieważ pewien producent peruk pragnie zakupić większą partię włosów, a my postanowiliśmy podjąć się załatwienia tej transakcji. Chcemy to połączyć, jeśli się da, z pokazem mody. Ale przede wszystkim chcemy zarobić trochę pieniędzy, żeby wreszcie zrealizować nasze marzenie o wydawaniu dla kilku przyjaciół własnego pisemka poświęconego wyłącznie poezji i grafice. Byłbym już pewnie pojechał, gdyby nie ta nowa sytuacja, w której znalazł się Szymon. Boję się o niego, Rosito. Jeśli nie dla mnie, to może zrób to dla niego, albo lepiej, zrób to dla Cypriana, a więc dla nas wszystkich, i wróć do Rzymu. Cyprian wie już o tym, co zaszło między nami, ale jeszcze nie wypowiedział się na ten temat. Natomiast gdy rozmawialiśmy, zresztą w sposób luźny, o naturze ludzkiej w ogóle, powiedział w zamyśleniu, że człowiek, być może, jest ogniwem pośrednim między piekłem a niebem w tym sensie, że mieścić się w sobie zdaje zarówno anioła, który wytraciwszy pewien niezbędny zasób boskości, został zdegradowany o jeden stopień niżej, jak i szatana, który zbrzydziwszy sobie własną diabelskość awansował, nie na tyle, aby niezwłocznie wniebowstąpić, choć w sam raz wystarczająco, by stracić pod stopami piekielny grunt. Gdybyśmy jeden z tych układów: dolny lub górny – nazwali pierwiastkiem męskim, a drugi żeńskim, z ich zderzenia moglibyśmy wyprowadzić to, co nazywamy naturą ludzką. W tym układzie korzystniejsze się wydaje położenie szatana, on sam bowiem dokonał aktu wyboru, on jest tym, który zdąża wzwyż, podczas gdy anioła pogrążył wyrok niebieski; jest zstępującym. Ale szatan z kolei głębiej tkwił w tym, z czego próbuje się wyszamotać, a co było złem; podczas gdy anioł pozostawał głębiej zanurzony w tym, od czego został odsunięty, a co było dobrem. Jakkolwiek z tym jest, człowiek w pierwszym i drugim wypadku byłby istotą na poły wyobcowaną ze swego kręgu, choć obciążoną jego znamieniem. Byłby więc czymś, co bywa zarazem zstępujące i wstępujące; buntujące się i uległe; tym, co odepchnięte, i co samoprzybliżające się; co dobrowolne i konieczne; tym, co prze w górę i co opada, co dąży i zarazem wstrzymuje się; byłby bezustannym balansowaniem między górą i dołem, oscylacją między wzniesieniem i rozpadliną; rozdarciem między biegunami przeciwnych poziomów; punktem niestałym, który ustawicznie zmieniając swoje położenie, znajdowałby się w każdej 118 chwili w krańcowo różnej strefie przyciągania. Byłby punktem spotkania się i rozminięcia dwu przeciwstawnych tendencji, z których każda atakowałaby go z równą siłą, znosząc za każdym razem trzecią tendencję, wypadkową dwu poprzednich, którą człowiek wznosiłby mozolnie za każdym razem od nowa, aby w pewnym bodaj stopniu zamortyzować siłę uderzeń. Byłby przeto zarazem diastolą i systolą, owym goetheańskim wdechem i wydechem, pulsowaniem nieustannym, które rozprzestrzeniałoby go i kurczyło zarazem, w czym podobny stałby się kosmosowi zminiaturyzowanemu do pozornie uchwytnego wymiaru, którego przecież nie dałoby się określić jednoznacznie w jego masie i ruchu zarazem, gdyż nawet to, co wydaje się pojedyncze, też jest wielością. Ale fakt ten pozbawiałby go stałych właściwości; coś, co bywa zarazem dobre i złe, nie może bowiem być ani naprawdę dobre, ani naprawdę złe; ale nie jest także nijakie. Jest dążące „ku”; w górę i w dół; „ku”; zawsze ku czemuś; co bywa raz w górze, raz w dole lub obok; dopóki nie wchłonie go przestrzeń; jedna z tych przestrzeni, ku której dążył lub od której się odwracał albo której nie przeczuł. Wybacz mi, Rosito, nie jestem jeszcze uporządkowany wewnętrznie po tym, co między nami zaszło. Pozwalam się pochłaniać tamtej chwili, która we mnie wciąż jeszcze nie minęła, a jest to tak, jakbym słuchał wzniosłej muzyki i zatracał się w jej słuchaniu nie myśląc o ciszy, która nastąpi po jej przebrzmieniu, to znaczy, nie myśląc myśleniem wartościującym, ale podlegle, bałwochwalczo, bezsłownie i w zachwyceniu. To przypomina mi zakonnicę, którą spotkałem w tym kościele, wiesz, iż greckim obrządkiem w S. Maria in Cosmedin. Zajrzeliśmy tam z Szymonem którejś niedzieli pod koniec maja około południa, bo oglądając Bocca della veritŕ eksponowane w przedsionku, usłyszeliśmy śpiew, który nas zelektryzował. Akurat trwało nabożeństwo celebrowane, jak się okazało, oprócz kapłana przez dwie zakonnice i jakiegoś diaka, który oto włączył się w ich śpiew. Smagłolicy kapłan z rozcapierzonymi dłońmi rozstawionymi na wysokości ramion stał obrócony twarzą do nas i płasko rozchylając w śpiewie wargi, odsłaniał szerokie zęby – jak malowany na desce święty Charałampi, szepnął Szymon, to rozbawiło mnie – przez prymitywa, dorzuciłem, ale nagle poczułem, jak trzewia przeszywa mi strzała niebieska, zamarłem w miejscu i wydało mi się, że wszyscy wstrzymali dech, bo oto znów podjęła solowy śpiew jedna z dwu mniszek, ta niższa. I nie wiem dotychczas, czy był to śpiew kościelny, czy bluźnierstwo, modlitwa czy akt pogański. Głos zakonnicy przeistaczał się oto w ciało, był dotykalny, był soczysty od pragnienia drugiego ciała, przyzywał najintymniejszą cielesność ciała i przezwyciężał zarazem własną zmysłowość, bo pozostawał czysty. Cała utajona namiętność, wszystkie odtrącone żądze i uniesienia zbiegły się nagle w strzelistą melodię pełną wibracji i tonów, a zuchwała mniszka zdawała się o tym nie wiedzieć, że jawnie śpiewa tę stronę siebie, której się zaparła, albo też składała to swoje wyrzeczenie na ołtarzu boskim bez pokory, bez wstydu, ale owszem, z wyzwaniem, bałwochwalczo i w ekstazie, w zapamiętaniu; jakby nie jagnię tu całopaliła bogom, ale drapieżnego kota tłukącego twardym ogonem o ziemię, sprężonego do skoku pręgowanego kota, który czaił się w głębi niej. Zapamiętałem jej ciemne, nieprzytomne oczy i wyraz twarzy podobny do tego, wiesz, u św. Teresy Berniniego; wyraz, w którym to, co najgłębiej ziemskie, miesza się z tym, co najgłębiej duchowe; co wulgarne z tym, co wzniosłe; co cielesne z tym, co bezcielesne; taki był wyraz tej twarzy, tych oczu, i taki sam był wyraz tego głosu-spazmu-śpiewu, który w misternych ornamentach melodii zatracał się bez reszty, wstrząsając murami świątyni strzeżonej przez nieme, szydercze i równie pogańskie w wyrazie oblicze tych „warg prawdy”, które mełły nicość. Pamiętam, że raz już opowiadałem ci o tym, i to chyba ty właśnie przypomniałaś mi o 119 orgiastycznych obrzędach ku chwale bogów. Być może, ona miała w swojej krwi jakiś przekaz od kapłanki tego praobrzędu i teraz wszystko to przesublimowało się w jej nagi śpiew, w mistyczne uniesienie, a, być może, część tego śpiewu tkwiła w głębi mnie, bo i o tym mówiłaś, a mniszka miała w sobie po prostu „duende” („dema”?), tak bajecznie wyprowadzane przez Garcię Lorcę z tańców flamenco, z pewnego rodzaju muzyki i malarstwa; i przez to swoje duende (którego, być może, brakowało samemu Lorce) wyzwalała z nas oto nasz własny, intymny mrok. Właśnie w Tivoli nagle usłyszałem ponownie jej śpiew w sobie, wówczas gdy woda ujęta w aleje wodotrysków przepływała wartkim kołowrotem w górę i w dół, wytryskiwała z ust, z nosów, piersi i uszu bogiń i ptaków niepowstrzymanie, dziś tak samo jak za czasów kardynała d’Este niepowstrzymanie, w ciągłym ruchu przepływie, jak gdyby nic nie zaszło, nic w świecie-rzeźbie- -kuli nowego, nic w oczach-patrzących-słyszących-uszach, stopach lgnących do ziemi, nic pod słońcem, nic, jak gdyby między projekcją rzutów wody i rzutów naszego ja trwało coś więcej, dłużej niż trwa, i między tobą i mną jakby coś więcej skonsultować z psychoanalitykiem zakonnicę i wodotryski; a może koty! (Czy zauważyłeś w sobie jakieś szczególne upodobanie do.. skądże, bzdury/ wróć/ pierwszy kot/ pierwsze wrażenie/ to chyba tam/ we wspólnej sypialni sierocińca/ tam/ nic własnego/ brak ciepła/ żywego ciepła/ i ten przybłęda/ tam/ pies czy kot? stworzenie) za kromkę chleba z marmoladą/ ufne/ lgnące/ skryłeś go w łóżku/ tam/ nabrudził/ awantura/ tam/ wstyd/ i cóż stąd na boga! A tamten kot z jaskółką spod naszego okna, z ptakiem w pysku, ten co podrapał mnie i chłopcy straszyli, że teraz się wścieknę, bo był pewno wściekły ten kot, i tak się wtedy opiłem wody, żeby pokazać, że nie mam wodowstrętu, aż bolał mnie brzuch? Bzdury!) Zakonnica, wodotryski, koty. Natręctwo myśli? Tamten sen o Ros. i znów... obraz-symbol-znak; Wielopierśna? Tivoli; w zakątku ogrodów d’Este; porowaty kamień, porowata faktura rzeźby antycznej dorzeźbionej rozpryskiem fontanny, procesem wietrzenia i zamszystością mchów.. (sierść!) Dea dell’Abbondanza, ta Göttin Überfluss.. karmiąca; Astarte, Isztar i –? Kybele. Wpleść wizerunek w winne grono; ale ten mdlący zapach zboża z młynów Tivoli, ale łoskot kaskady, wodotrysków i cykad; i jeszcze ten mdlący/ przez mgłę pamiętam jakby młyn/ młyn/ ach i tamte stawy/ przedsionki nieba pod/ widnokręgiem pod – czyżby tam wtedy/ kiedy zza/ wyszedłem za szafy/ zza strachu przed własnym okiem przed/ wyszedłem/ włosem czarnym/ pierwszy raz nagie ciało w słońcu/ chłopców nurkowanie z grobli głową w dół/ wodotryski/ ba-bach/ nurkowanie głową z łoskotem/ w dół/ w górę piana wodna strumień/ strzelający spod dłoni głośny śmiech głośny głos/ pierwszy raz w słońcu jawnie głośny/ tam/ tak zaszło coś/ tam/ tak/ musiało tam coś/ wyspa pamięci zanurza się w głąb ale jeszcze/ jeszcze tam z grobli w dół nagie ciała/ INNOŚĆ/ pobłękitniała/ INNOŚĆ/ morza bez/ już bez punktu wyspy bez/ oparcia bez/ nowa próżnia OBCOSC mdlący zapach powietrza nad rozgrzanym mułem nad małżą nad –) opowiedziałem też Szymonowi moje rozmowy o poezji w tym samym liceum zdominowanym przez wykładające tam trzy ciumkające Ciumikajły. Rzecz jasna, stawiły się wszystkie w tych swoich szerokoskrzydłych kapeluszach-wiatrakach, od których głęboki cień padł na moje wiersze. Przyszła więc pani Subtell i pani Intell, a także panna Sentymell z kokardą w groszki i ciumk-ciumk zaciumkały mi całą rozmowę, przeciumkały w ciumkającego ćwierć-ciumk, pół-ciumk; trzy niespożyte wiedźmy-wiatraki; świat przemleć na doraźny pożytek potrafią przez czterdzieści pięć minut, zemleć cały w ciumk-ciumk; przefastrygować wieczność na użyteczną 120 lekcję z notatką i wnioskiem ciumk-ciumk. I jeszcze wciąż w tym samym swoim wozie uruchamianym na popych, którym zaryły w jakimś wyboju XIX wieku i teraz parkoczą ciumk-ciumk, ale nie mogą się wygramolić z wygodnego dołka. Co zaparkoczą do przodu, w tył ciągnie je ciumk-ciumk. Tak, musiało coś zajść tam na grobli. Siusianie pamiętam w górę ponad szuwary, nasze wspólne z grobli w górę, łuk krzyku w mdlące muły małże słupy wody radosny wytrysk złotego łuku kto dalej wyżej i OBCOŚĆ różnica w tym co rozpłakałem się pamiętam nie rozumiałem dlaczego OBCOŚĆ różnica coś padło słowo coś czy od tamtej pory nigdy tak już nigdy nie nago kiedy wspólnie to musiało głęboko głębiej niż tamte oczy włosy bo jeszcze głębiej w dół w lej wnętrzności w lej pamięci nerwów lej po zza szafy po leju w już istniejący lej w jego nie zagojony nerw „Powrót do Arkadii”! patrzcie na pyski kotów. Sytych. Przedstawić ich jako koty spasione, miejskie koty z ograniczonym wybiegiem, popadłe w ociężałą leniwość, nerwice i zboczenia wynikłe z izolacji i ograniczenia wybiegu. Z miską mleka podsuwaną pod wąs, z rybą z puszki konserw firmy Pęle-męle podsuwaną pod wąs. Ich spróchniałe narzędzia, którymi próbują osłuchiwać moją klatkę, opukiwać mój ząb mądrości. Lament nad bezdzieciństwem, nad obolałym ropniakiem z czasów pogardy nazywają „ucieczką w krainę Arkadii”; Arkadii! Tłuste pieszczochy łaszące się do mich. Robiące kupkę w miejscu wskazanym i z góry wydzielonym ustawieniem fasadowych mebli; tylko tu zagrzebują potulnie swoje nieczystości, tylko w tym przydzielonym sobie pudle miałkiego piachu ośmielają się smrodzić. Obłaskawione koty, lgnące do poduch i foteli. Bezmyślne (miejskie koty z czekoladką w pysku i cygarem. Z lęku przed bakcylem mysiej choroby wystrzegają się żywych myszy, z lęku przed ptasią chorobą unikają żywych ptaków i owadów, wojują za to, ach, jak zręcznie wojują, nieprawdaż, z motkiem kolorowej wełny, ach, wszak są to, nieprawdaż, zabawy bezkrwawe i, nieprawdaż, dozwolone przez karmicieli. Te kocie łby, po których obolała myśl przechodzi kulejąc; mimo nich; obok; samotnie. Przeczytałaś już te wiersze Cezarego Pavese? Kiedy spotkamy się, przypomnij koniecznie To był wstrząs, Rosito, dla mnie przede wszystkim samego był to wstrząs, nastąpił bowiem we mnie jakiś istotny przełom, na który złożyło się chyba wiele, ale wciąż jeszcze nie byłem w pełni gotów na takie aż wyzwolenie, któreś mi.. jednak szczęśliwy jestem, że wsparta zarówno o śpiew tamtej kobiety, jak i łoskot wód Tivoli, wsparta siłą kaskad i rytmem wodotrysków, które nie pozwalały się uspokajać prądom i wyrzucały w górę to, co, opadłe, sposobiło się, być może, już do spoczynku.. pamiętasz te organy wodne.. siłę spadku wody i ponownego jej wzlotu, wezbrania słupem przezroczystym w nagłym do wzwyż, gdy w przepaściach u naszych stóp, w białych bryzgach piany, w pyle krystalicznym rysowały się tęcze jeszcze z tego, co tam z góry w dół, i tęcza ta trwała niezmiennie przy zmieniającej się w kołowrocie fali, i jak mieszały się góra i dół w bezustannej wymianie swoich pułapów nie dozwalając nam trwać dalej wśród jakiejkolwiek tamy pośród tego, co znało jedynie konieczność pędu, ruchu, co było porywające Fioretti, kwiaty diabła; Pavese str. 50; emanacyjny system odrodzenia – Paracelsus; Celem prima materia znajdująca się za ultima materia; przed elementycznością (żywiołowością?) stoi sideryczność; ziemia i niebo należą do siebie, jest to ta sama trój a on powiedział na to, że jakkolwiek iż być może owszem jakoby niejako wszakże; bydlak. Ten 121 jego łokieć, to bezustanne wymuszanie pierwszeństwa. Przeto kupiłem zwykły zeszyt w kratkę; w środku była bibuła tak różowa jak ta bluzka, której nie będziesz miała nigdy na sobie niejako przeto aczkolwiek. Ten jego wstrętny egocentryzm jakkolwiek mimo otóż. Wyobraża sobie, że oto sam jest wybrany i nie przez delikatność uczuć, jak sugerował Szym, ale wszakże otóż przez chamstwo pomija niejako moje utwory, albowiem stąd jego symfonie a moje kamizelki, które wszakże przeto zauważa u mnie, aczkolwiek wyłącznie kamizelki zauważać raczy poniekąd. Teraz spotykam cię tylko w półmroku mego snu. Jawiłaś mi się jako drapieżny kot, pardus, uwięziony w głębokiej studni na pustyni. Do twojej studni prowadziła aleja z nieforemnych brył kamiennych upostaciowanych w drzewa. W ich bezlistnej koronie skąpo chwiała się spalona słońcem trawa. Taką aleję – pamiętasz? – widzieliśmy w Parco Güel. Uwięziona byłaś w cembrowanej studni. Piękny starzec z twarzą Borghesa spisywał na zwoju papieru znaki zaszyfrowane w cętkach twego futra. Wyrwałem z jego rąk papier i w obrębie czterech punktów zakreśliłem linię, i wyprowadziłem z niej dwa trójkąty zespolone w kwadrat. – Trzy kąty trójkąta plus trzy drugiego razy dwa, to razem dwanaście! zawołałem. – Cztery kąty kwadratu pomnożone przez trzy kąty trójkąta, to razem dwanaście! poprawił mnie starzec. – Ale tu są dwa trójkąty, nie jeden! – W istocie, widzę tu tylko jeden, ten sam; przepołowiony, odparł gniewnie. – W istocie widzę tu tylko kwadrat przekątnie przecięty; w istocie widzę tu osiem trójkątów i ich wielokrotność jeszcze nie oznaczoną; w istocie widzę tu tylko jeden punkt w wielorakim ułożeniu; w istocie widzę tu koło. – Co należy rozumieć przez wspólny wynik, do którego doszliśmy odmiennymi drogami? – Czas, odpowiedział starzec – nasz wspólny czas, mój synu. Próbowałeś mnie oszukać mnożąc dwukrotnie kąty już podwojonego trójkąta, ponieważ nie myślałeś kategoriami życia, tylko kategoriami chwili. Powinieneś był przeliczyć dwa razy po trzy wierzchołki trójkątów razy cztery kąty kwadratu, co dałoby ci sumę dwadzieścia cztery; dlaczego powiedziałeś dwanaście? – Sądziłem, że kreśląc swój krzyż myślałeś o dwunastu apostołach, i chciałem ci się przypodobać ze względu na Rositę, którą uwięziłeś w studni. – Myślałem o Bogu, który był trzynasty, poza apostołami. Tobie zaś chodziło o czas, o cykl czasu, a nie o Rositę. Powiedziałeś: dwanaście, miałeś bowiem na myśli dwanaście miesięcy roku. – Ale rok jest czasem trzynastym, poza miesiącami! zawołałem z rozpaczą. – Trzynaście jest niepodzielne, mruknął starzec – dzieli się tylko przez trzynaście, co wynosi jeden. Porządek rzeczy i jej początek zaczyna się od jeden. Do tego, co oznacza jeden, dojdziesz przez nieparzystość, przez brak symetrii, przez brak, przez poczucie braku, tak jak do pojęcia koła dochodzisz przez promień, jak do nieba przez ziemię, jak do światłości przez mrok. – Nie, to nie jest tak, zawołałem. – Do braku dochodzi się przez nadmiar, do promienia przez koło, do pojedynczości przez dwoistość, przez redukcję, przez selekcję, z potrzeby ograniczenia tego, co zbyt rozległe. Do mroku dochodzi się z powodu światła; z jego nadmiaru. Starzec rozgniewał się i wyszarpnął mi z rąk zwój papieru. Odszedł aleją skonstruowaną jakby przez samego Antoniego Gaudi, a wtedy ozwał się pustynny świerszcz, czy też zaturkała żaba w pobliżu raz jeden, i wtedy skoczyłem nie bacząc na nic w głąb tej studni, w której, pamiętałem o tym, czekałaś na mnie drapieżna i obca. Szymon odpowiedział, ale już potem, kiedy skończyliśmy oficjalne spotkanie, że tworzy z powodu nostalgii; nie chciał tego sprecyzować bliżej. Jest to, być może, nostalgia z powodu 122 nostalgii albo nawet bez względu na nią, powiedział. Rozmawialiśmy chwilę o czymś innym, jednak wróciłem do tego tematu i znów rozmawialiśmy ogólnie o odczuwaniu – niezależnie od tego, czy tworzy się, czy nie – nostalgii w każdym miejscu i czasie za miejscem i czasem jeszcze innym, za drugim obszarem, do którego nie sposób się zbliżyć. Są to obszary, które przeczuwa się w sobie lub poza sobą; zależnie od chwili. – To mi przypomina, powiedział Szymon, że właśnie tu, w tym pejzażu odkryłem w sobie coś w rodzaju „wewnętrznego fresku”, z którego w tym właśnie powietrzu zaczęły samoistnie wyłaniać się barwy i kształty, których obecność dotąd zaledwie przeczuwałem, choć nie jest wykluczone, że ich mgnienie mogłem nawet oglądać w dzieciństwie. Ten fresk, bardzo zresztą zatarty, czasem bardziej, a czasem mniej, jest widoczny.. czy to nie zdumiewające, że także wewnętrznie bywamy zobrazowani? Spytałem, jaki jest ten jego fresk, ale wzbraniać się określać go bliżej, i wtedy nagle spostrzegłem-odczułem identyczną rzecz w sobie, zapadłem się w to malowidło jak w studnię ze snu. Telewizja to koszmar, bez którego nie sposób już się obejść.. Pewnie znów nabredziłem od rzeczy, ale komu zależy na prawdziwym wywiadzie? Ot, zgrabny kolaż słów; ciach-ciach, nożyce stereotypowych pytań, ciach-ciach, w poprzek myśli, ukosem zdań. Za to Julietta świetna; znakomicie powiedziała te wiersze. Wieczorem znów Eug. rozwalony w moim ulubionym fotelu i – czego najbardziej nie znoszę – rzucający pod tapczan niedopałki. Choćbym mu przystawił pięć popielniczek pod nos, on mimo to prztyknie pety między książki lub w pościel. W pokoju, jak zwykle, mrukliwy, nieokreślony, ledwo raczy dobrnąć od wszakże do poniekąd. Przypływ elokwencji nawiedza go dopiero na schodach. Zmusza mnie do zejścia nim na sam dół i wrzeszczy; daj mi pokierować sobą, tobie brak ikry, zdaj się na mnie, itd. Nic nie jest w stanie go uciszyć; im więcej drzwi się uchyla, tym głośniej bredzi mój łaskawca. Proponuje mi współpracę nad głupawymi serialami, potrząsa mną i wrzeszczy; ocknij się, stary, sztuka jest dobra o tyle, o ile da się zmienić w dojną krowę, itd. Rany, nie znoszę, kiedy byle cymbał klepie mnie po ramieniu tylko dlatego, że żerując na sztuce i chytrze przejednując w niej to, co bywa nieprzejednywalne, może sobie pozwolić na to wszystko, na co nikt z nas pozwolić sobie nie może, tworząc. I pomyśleć, że jednak muszę się liczyć z tym cymbałem, że muszę wytracać energię na szukanie wybiegów, wysilać pomysłowość na stosowanie uników, żeby broń boże nie urażając go, pozostać przy swoim. Uciec z tego miasta, wyjechać stąd? Głupie gadanie. Eug. to behemot o tysiącu paszczach; umkniesz od jednej, wpadniesz w drugą. Zastawiono już na ciebie wnyki,. rozpięto sieci. Możesz najwyżej udawać głupiego albo zaniechać tworzenia, albo przystać do tego ich zakonu, który z tak okazałą łaskawością zaofiarował się pokierować tobą, że jeśli odrzucisz tę łaskę, nie ominie cię kara za pychę. ..coś na kształt burzowej chmury, która nadciągnęła nad wieś. Kobiety w długich czarnych spódnicach, z kociubą i pogrzebaczem w dłoniach wybiegły przed zagrody czyniąc znaki tymi drużkami chlebowego pieca i kołacząc w nie zapamiętale przeciwko niebu. Furkotały na wietrze chusty kobiet, ich fałdziste spódnice; potem również inne wybiegły i rozległo się szklane dzwonienie. W parnym powietrzu rozwibrowało się natarczywe dzwonienie dzwoneczków loretańskich; słyszę wprost to dzwoniące dzwonienie okrążające wieś; dzwoneczki srebrne pod ołowianym dzwonem nieba przeciw dzwonowi nieba. I wiatr; furkot wiatru i spódnic we wspólnym furkocie, i dzwon chmury nad dzwoneczkami rozpędzających go dzwonieniem kobiet. Nie, inaczej; widzę białe skały pod niebem z błękitnej emalii. Niżej stoi klasztor. Od bieli jego murów odstrzeliwuje słońce. Stąd, gdzie stoję, widzi się dziedziniec okolony murem i białe 123 ławy kamienne. Kobiety w czerni, uszeregowane w półkole, przekładają w misy jakieś czerwone owoce; ta biel, czerń i czerwień w dole, a nad tym lazur wypolerowany, gęsty, nieprzenikliwy jak emalia lazur – – Czy na pewno to właśnie zobaczyłeś na swoim fresku? zapytał znienacka Szymon. – Nie, to jest poza nim, powiedziałem budząc się jakby ze snu, a Szymon powiedział, że on także, ilekroć zdaje mu się, że przybliża się do swego malowidła, odnajduje na jego miejscu coś całkiem innego; tamto pierwotne uchyla się i przesłania siebie jakby zastępczym obrazem, który, jeśli się go ogląda, wydaje się być właśnie owym poszukiwanym, a potem okazuje się, że było to coś jeszcze innego, coś, co pozostaje poza tym. Chcę być dzisiaj z tobą bezwzględnie szczery, Rosito. Nie pragnę ciebie; pragnę mojej miłości do ciebie, miłości z twojego powodu. Łokieć; znów jakiś łokieć przede raną, znów przeszkoda: zmówili się? Zakon. Jakbym to widział. Błyskotliwi; ich myśli nienagannie głębokie; do pępka. To oni, nasze wiecznie-zapowiadające-się pieszczochy. Ich mózgi wypolerowane do łysin; ich wtajemniczenie sięgającego brody; długiej po dziadku; który poza tym zostawił taaakie dobra; po tamtej stronie kurtyny. W klubie, w redakcji, w wydawnictwie, na uniwersytecie; są; jakbym ich słyszał; nienaganni. Rozmawiają o sztuce, moralności, polityce, strukturalizmie i – mimochodem – „jednakże nasz młody X zanadto wyrwał do przodu”, i zmiana tematu. Lub „a wiecie, że X lubi chłopaczków”, i zmiana tematu. Albo też „lubi kluski, ciastka i coś tam”; i zmiana tematu. Albo że „wiszą mu troki u gaci”; i zmiana tematu. Rozmawiają o semiotyce, mistyce i metafizyce; „a Iksowi wiechcie sterczą z butów”; i zmiana tematu; i zmiana tematu; i zmiana tematu – I tak jakoś samo wyszło, tak się samo złożyło, że– hop! piłeczka odbita – hop! już podana nad głową Iksa – hop! już po przeciwnej stronie – hop! Mały futbol intelektualny, nieprawdaż, niewinne gry i zabawy wybornego, nieprawdaż, towarzystwa na niwie naszej kultury, tej zapyziałej baby bez gustu, której na dobrą sprawę należałoby raz kiedyś dać porządnie w pysk; na odlew. Powiedziałem mu, że jego malarstwo jest kryptoreligijne. Odrzekł, że nie myślał o tym w ten sposób. A gdybyśmy uznali w ogóle obszar sztuki za jeden z nielicznych już obszarów sakralnych ze względu na to, że rządzą nim prawa wyobraźni? Czyż to nie w nim właśnie spotyka się i unifikuje myśl i wyobraźnia współczesnego człowieka bez względu na jego przynależność kulturową, narodową i jakąkolwiek inną odrębność? Czy w procesie tworzenia nigdy nie nawiedza cię myśl, że namalowany przez ciebie znak jest inicjałem idei? Rosito, jak na Boga mam zrozumieć tę kartkę, którą zostawiłaś w zwróconym mi tomie Pisan Cantos! Przed chwilą znalazłem ją przypadkowo wśród wierszy. Rosito, czy chodziło ci o to, żeby uczynić mnie nieszczęśliwym, czy tylko zazdrosnym? Kimże jest ten mój bezimienny rywal, którego wzywasz we śnie? „Gdyby głośno wymówiono przy mnie dzisiaj twoje imię, pomyślałabym, że chodzi o kogoś zupełnie obcego, tak mało już ważysz dla mnie za dnia; czemu więc wciąż jeszcze niepokoisz mój sen? Dzisiejszej nocy znowu biegłam na spotkanie z tobą i znów nie spotkałam cię. Nawet we śnie jesteśmy rozłączeni. Ale czasami spotykam cię niespodziewanie; zawsze z dala od mojego domu; zawsze ukradkiem; nagle; po długiej rozłące; żeby znów się rozłączyć. Tyle minęło lat i tyle wydarzyło się nowych rzeczy, a tamta chwila trwa we mnie wbrew czyjejkolwiek woli; szramą pamięci. Czasami przyjeżdżasz po mnie na czerwonym koniu; widzę 124 cię z daleka. Biegnę cię powitać, choć wiem, że będzie to jeszcze jednym naszym pożegnaniem. Płaczę, ponieważ cię widzę i ponieważ wiem, że musimy się rozstać, zanim obeschną mi łzy. Ale nie pamiętam już dlaczego, z jakiego powodu nie możemy być razem. I powtarzają się we śnie te wody, nad brzegami których pojęłam, że istnieje coś tak zdumiewającego, jak płeć; jej podwójność; wody, do których zawiozłeś mnie kiedyś na czerwonym koniu, wody, nad którymi pojęłam, że jedna miłość nie musi być równa drugiej, że wielka miłość w ogóle nie musi spowodować miłości wzajemnej, że są różnice między miłością a skłonnością, lubieniem a kochaniem, pożądaniem i umiłowaniem; czy rzuciłam może za siebie lusterko, że rozdzieliły nas te wody, czy rzuciłam za siebie grzebień, że wyrosły między nami lasy, czymże – uciekając wtedy przed tobą lub samą sobą – rzuciłam przez ramię, że nasze góry już się ze sobą nie zejdą? Czasami przychodzę we śnie do twojego domu, choć wiem, że nie ma tam ciebie. Powiedziałeś, że dom ten poznam po kwiatach, które pielęgnuje twoja matka. Kiedyś zapukałam do drzwi, żeby zobaczyć, jak wygląda twoja matka; ale w progu stanęła młoda kobieta. Nie mówiłeś nic o tym, że masz siostrę, i ta chyba nie była twoją siostrą; cofnęłam się i z gwałtownym szlochem zbiegłam ze schodów; nie przyszło mi do głowy nawet we śnie, że mógłbyś się z inną ożenić. Innym razem, gdy postanowiłam wejść mimo wszystko do twego domu, okazało się, że już go nie ma na dawnym miejscu. I znowu spotykamy się ukradkiem, znów jedziesz na czerwonym koniu, a ja rzucam wszystko i biegnę; biegnę do ciebie i chcę tylko jednego: być z tobą. Tylko we śnie zachodzisz mi drogę, tylko we śnie przywołujesz mnie do siebie, nawet we śnie nie możemy się połączyć, jest coś, co rozdziela nas ostatecznie, bezwzględnie, co nawet we śnie każe mi się rozstawać z tobą na zawsze, ale nie pamiętam, dlaczego.” Zwrócić jej tę kartkę, czy.. och, Rosito! Muszę ją tu ściągnąć bez względu na – (?) Szymon; prawie zapomniałem o jego sprawach. Ten Fat, to monstrum, ta chłonna paszcza i te zimne macki ośmiornicy; wielowąż. Jeśli to odbyło się tak, jak odebrałem to wówczas.. czyżby Alberto poszedł na aż takie –; Szym. wprawdzie nic na ten temat nie mówił, jednak znamienne, że swoją przygodę z florenckiego ogrodu opowiedział właśnie tuż po; „czy rzuciłam za siebie grzebień, że wyrosły między nami lasy?”.. zażądać kategorycznie powrotu Rosi. (Kapryśnym kolcem snu zraniła mnie ta róża własnego nie mącąc piękna.. ona zwykła odwijać swe ciernie na zewnątrz.. jej samej nie rani ów ból, który z różą nam się kojarzy; bólu róży, czy mieszkasz w róży, czy się spełniasz w przekazie, poza nią!) Czuję się spóźniony w wiedzy o świecie o kilkadziesiąt.. kilkaset! lat; w wiedzy o sobie o kilkadziesiąt lat; w wiedzy o sztuce – Nie nadążam. Szym. mówi to samo o sobie. Nie sposób nadążyć. Jedyne, co nam pozostaje, to przebiec ten czas, lukę czasu „po łebkach”, zaskoczyć na metę nieprawidłowo, na zasadzie odstępstwa od wytyczonych traktów, na zasadzie przewrócenia ustanowionych na torze przeszkód, mimo toru, wbrew regule. A co z ciągłością? Alberto rzekł mu wtedy: wróciłeś do pępka świata, do swojego omphalos; słyszysz ten wrzask dokoła? To tłuszcza woła: chleba i igrzysk! Patrz, jak się zbiegli w nieckę teatru świata, z której wyciekło wszelkie „teraz”, w której mieści się tylko „wczoraj i jutro”, chleba i igrzysk; w której bulgocze odbarwione, dowolne wczoraj i dowolne jutro, byle nie dziś, byle nie to co jest. Wydrzyj z trzewi swoich ścierwo i rzuć im; wyrzuć to z siebie; wydrzyj wszystko, co w tobie cuchnie, co broczy, ocieka, juszy, podjudza, bebesieje i rozbebesza, co nęci i wabi, plącze, kluczy, co czołga się i co chwyta za gardło, co chrypi i chrzęści, co charczy i rzęzi; daj im żreć, daj im tego pokarmu, którego tak pragną, do którego zapalają im się oczy i płoną policzki, do 125 którego schną ich wargi, do którego ślina nabiega do ust, do którego wyciągają się nachalnie ich roztrzęsione, łaknące łapy żądne tego, by miętosić, tłamsić i klaskać. – Prz.stań, pr.sz, zost.w Albrttt.. prszz, wybełkotał Szymon. Znów wymiotował oparty o mur. Kiedy odwrócił się do nas po chwili, był zupełnie szary i jakby postarzały. – Zdaje mi się, że się spłukałem, powiedział – spłukałem się totalnie. – Jeszcze pozostał ci Fat, przypomniał Alberto posępnie – Fat Temps! potem wyjął lusterko i kazał Szymonowi przejrzeć się w nim. A zrobił to tak sprytnie, że nie zdążyłem mu w tym przeszkodzić. I teraz Szymon już nigdy nie będzie ten sam, którym był, chyba żeby Rosita; och, gdyby zechciała! Omyliłem się pisząc, że nie pragnę ciebie, tylko pragnę miłości do ciebie. Pragnę miłości większej od samej miłości, pragnę ciebie większej od całej ciebie; Rosito, istniejesz poza samą sobą tak obszernie, że już nigdy nie będę umiał ani bardziej się zbliżyć do ciebie, ani bardziej oddalić. Użyć w wierszu słówka; nieoddalenie; coś tam ta-ra-ra i w nieoddalenie; coś tam i coś tam, staw przedsionkiem nieba; bzdury! albo; czas; czas się wychwila z dnia (wychwi Zmieniając słowo, czy zmienię swoje życie? o, chwilo, ty przeklęte ucho igielne czasu, wąska bramo z pustki do pustki, z nic do nic! Pochwycić zdyszany bieg sekund w długim, prawie statycznym oddechu doby; to „szybko i wolno” zarazem, „kurczowo i obszernie”. Dwa tory czasu w dwubiegu podwójnych wskazówek wpisanych w koło, które wpisane jest w większe koło wpisane w kulę wpisaną w koło jeszcze większej kuli, i dalej, i dalej bez końca! Czy zaniechać wiersza, jeśli coś nie da się wypowiedzieć wierszem, czy zaniechać wypowiedzi, jeśli coś nie da się wypowiedzieć pełniej? A może zostawić sam zarys, szkic, może ktoś teraźniejszy lub przyszły będzie umiał rozwinąć to, co ja teraz tak nieudolnie – Pisać fragmenty, prologi, ułamki. Klasyczna pełnia jest prostactwem dziś, kiedy.. rzeźbę antyczną przed prostactwem ocalił czas; tak, to czas skruszył jej pełnię tak gładką, że aż pospolitą; to czas otwarł w niej to, co było zamknięte; wyrąbał w niej ranę dla domysłu i wsączył przezroczyste do nieprzezroczystego. Więc naśladować czas? Uprzedzać czas dźwigając nieforemną bryłę, fragmenty brył, wzniecać prologi bez dalszego ciągu i porzucać, niech toczą się w ten jakiś dół po tym jakimś stoku.. Syzyf! Dźwigać głaz w górę mimo wiedzy, że runie; a jeśli to wcale nie musiał być trud daremny? Och, Syzyfie, czemu nie byłeś przebiegły! Wystarczyło ukierunkować osuwający się w dół głaz tak, by obok starej góry wyrosła nowa; ze spadających kamieni. Mogłeś podzielić swoją wyniosłą górę na dwie mniejsze i raz jeszcze zadrwić z bogów; nie ma trudów daremnych! Z każdego działania powstaje nowy kształt rzeczy. Bo czymże innym jest nasze ułomne tworzenie, jeśli nie przekładaniem elementów z jednego miejsca na drugie, jeśli nie porządkowaniem ich, burzeniem i wiązaniem w jeszcze inne układy! Jednak Syzyf nie stworzył nowej góry, zaniechał usypywania nowych wzniesień.. dlaczego! Czy tak bardzo pokochał ten szczyt, na który wspinał się samotnie, ku któremu mozolnie się dźwigał, że nie chciał go pomniejszyć ani rozdrobnić? Czyżby przez wyrzeczenie się dzieła, przez zaniechanie go pragnął ocalić tę właśnie górę, by przetrwała jako jedyne wyraźne wzniesienie w tym, co poza tym pozostawało płaskie i poziome? Czyżby więc podjął ten jeden tylko trud polegający na zaniechaniu, na wyrzeczeniu się tworzenia, bo skoro nie dane nam jest zrobić coś z niczego, a jedynie coś z czegoś innego, kosztem pomniejszenia, rozdrobnienia, to 126 czy nasze tworzenie ma sens, czy go ma! Nie jestem w stanie pomóc ci w tym, powiedział Cyprian. – Ilekroć mówię „Bóg”, używam terminu umownego; próbuję nim oznaczyć coś, co mieści się poza wszelkimi instytucjami, a co jest, być może, po prostu zagadnieniem filozoficznym, tak jak są nim kategorie czasu i przestrzeni, problem skończoności i nieskończoności czy tajemnica w ogóle. Rozważam moje osobiste „stąd-dotąd”, moje „dopóki”, moje „z jakiej przyczyny”; rozważam moje „wobec”; czyli pragnę zanurzyć się w obszarze mitycznym. Nie mieszaj do tego żadnej z form zinstytucjonalizowanego wierzenia. Chcę być sam wobec Samotnego, być wątpiący wobec Wątpiącego. (...) Niekiedy wydaje mi się, że pojmuję Jego znużenie dziełem, jakie stworzył. I jego rozpacz z powodu doskonałości tak precyzyjnej w tym, co szczegółowe, i w tym, co ogólne, że niepojęty wprost staje się fakt, że zderzenie ze sobą owych zwielokrotnionych doskonałości znosi samą doskonałość i produkując jej brak, okalecza dzieło. Kto-co obraca wniwecz nasze zamysły; duch przypadku? Czyżby Bóg, ten Geniusz Konstruktor (a może po prostu Wielkie Dziecko, któż bowiem Dorosły przymierzałby tyle barwnych skrzydeł i kształtów do jednego owada; kto z Dorosłych tak mnożyłby z zapałem, bez pamięci formy, z takim niepohamowanym upodobaniem, z taką rozrzutną radością, któż inny mógłby –) czyżby więc nie uwzględnił jego roli, roli przypadku Ten, kimkolwiek by był? A jeśli spostrzegł, czyżby już nie miał siły po zawołaniu: stań się! powiedzieć: zgiń, przepadnij! O ileż trudniej cofnąć stworzone dzieło, niż je wydać na świat, nieprawdaż, Nemo? Wiersz możesz unicestwić jedynie w sobie, natomiast kiedy się wymknie na zewnątrz, wtedy to już nie będzie tylko twój wiersz, wtedy już nie potrafisz ani mu pomóc, ani go zniszczyć, wtedy zyskuje on własny autonomiczny byt podległy jedynie czasowi. Czy nigdy nie nachodzą cię wątpliwości dotyczące własnego dzieła, które krąży teraz poza tobą, niezależnie od ciebie? A jeśli Bóg zwątpił w dzieło rozpoczęte przez siebie? Jeśli nie wiedział, co dalej z nim uczynić, lub może znużył się nim? A jeśli przyłapał się na błędzie, którego nie potrafił już wyeliminować? I powołał człowieka w swoim zastępstwie i dał mu wszelkie pełnomocnictwa, i pozwalał dowolnie skracać, przycinać, regulować i rozbudowywać to, co dawało się właśnie skracać, regulować i rozbudowywać, albowiem było już toczące się bez względu na czyjąkolwiek ingerencję, co – będąc już w toku – nadawało się do korygowania, przestawiania i tasowania, jednak bez obietnicy absolutnej naprawy, w tym bowiem zbyt precyzyjnym mechanizmie, w zbytniej doskonałości szczegółu krył się jakiś postępujący, zwielokrotniający się błąd, przeoczenie, brak; sam zaś oddalił się, być może, w najdalszy krąg nieba i, być może, jeszcze i dotąd oddaje się tam abstrakcyjnym rozważaniom dotyczącym owego błędu, braku, teoretycznym wyliczeniom. I jest jak owi dzisiejsi fizycy poszukujący tajemniczych kwarków, z których – jeśli już się je pochwyci – wyłonią się kwarki kolejne dalej i dalej. Czemu mnie właśnie przyszedłeś pytać, Nemo, o Tego, którego nie znam i który mnie nie zna, choć – biorąc rzecz teoretycznie – możemy nawzajem wnioskować o swym istnieniu i nawet szukać potwierdzeń tego domysłu. Jednakże z nas dwu nie ja odwróciłem się ze znużeniem od niepojętego wprost kalectwa tego świata (...) Mówiąc „Bóg”, zaledwie uchylam wewnętrzną furtkę i powiadam Mu: proszę Cię, wejdź, jeśli jesteś, jeśli mnie potrzebujesz, wejdź. Twoja obecność wyjaśniłaby mi wiele. Jednakże licząc się zarówno z Twoją obecnością, jak i nieobecnością, z Twoim istnieniem, jak i nieistnieniem, nie mogę poświęcić Ci więcej uwagi niż tej sprawdzalnej, a nie poznanej wciąż ziemi, za którą wzajem odpowiadamy przed sobą, albowiem jest dotykalna we mnie jak ja w niej; ani więcej niż sprawdzalnemu, choć nieobjętemu czasowi, bo ten staje się we mnie tak samo jak ja w nim, i jednako przemijamy w sobie, i 127 odpowiadamy za siebie przed sobą; ani więcej niż sobie samemu, którego wiodę po omacku przez istniejące, sprawdzalne obszary i przez ich mgłę. Jak dotąd, Nemo, najwyższą instancją, do której możemy się odwoływać, na którą możemy liczyć, na którą musimy się zdać, jest nasze omylne „ja” wobec „ja” kogoś drugiego; „ja” błądzące między wątpliwościami; „ja”, które nie chce się poddać; „ja” szukające, łaknące, nieuległe „ja”. Czy chciałbyś je wyręczyć Bogiem? Czyżbyś aż tak już był znużony? Własną ułomność potwierdzisz zobojętnieniem, a przezwyciężysz ją przez nieobojętność, przez udział, przez działanie; czemu się zawahałeś, na kogo się oglądasz? Czy powinienem.. co właściwie powinienem? Czego oni oczekują po mnie, czego się spodziewają, czego sam spodziewam się po nich? Kogo my oglądamy w Cyprianie, kogo on w nas? Kimże jesteśmy we własnych, kim w cudzych oczach? Noc. Głęboka noc rozpostarła się mrokiem w moich myślach. Sam jestem pośród tej głębokiej nocy, sam ze swoim „wiem” i „nie wiem”, sam. Być może i on, ów Cyprianowy Bóg, pochylony nad studnią kosmosu, nad czarną otchłanią, bada rysunek rozpięty na sierści wszechświata, zaszyfrowany w punktach rozjarzonych gwiazd, których w rzeczywistości już nie ma, po których dolatuje nas zaledwie ich spóźniony blask, sygnał po-istnienia, na który nie potrafimy już odpowiedzieć. Być może, Bóg, jak ów starzec ze snu, wyprowadza teraz z tych nie istniejących już punktów gwiezdnych zawiły rysunek geometrycznych figur, z których rodzą się kolejne figury i znaki zwielokrotniające się niepohamowanie o wciąż nowe formy ewokowane przez każdorazową formę, w której mieści się nie tylko to, co się w niej mieści, ale i to, co jest poza nią. Znów mnie pochłania rytm twojego tanga, Rosito; i to twoje argentyńskie pas! Ależ naturalnie że Italo Svevo! To go ubodło najwyraźniej, bo poczerwieniał i zerwawszy się z miejsca, mówił teraz stojąc: – a właśnie że nie kłamię; mam wam przypomnieć, kto i gdzie powiedział: „ziemia, to wyspa, naokoło której jest morze”! Powiedział to wasz rówieśnik o paręnaście minut lotu stąd; dziś tak powiedział. A także i to: „cały dym, jaki jest, idzie do nieba. W nocy czasem go widać, czasem nie. Księżyc zrobiony jest z nieba, a niebo z dymu, który robi się na ziemi i idzie w górę. Gwiazdy poruszają się, w nocy ruszają się zawsze, a kiedy dnieje, uciekają”. Tak, to wypowiedź autentyczna! wołał Szymon trzepiąc dłonią w płachtę gazety, z której to czytał. – Jednakże w moim kraju takie przynajmniej fakty są nie do pomyślenia, a to już coś znaczy. Wciąż mówimy tu: człowiek dwudziestego wieku; co to znaczy! Czy ten chłopak, o którym przeczytaliśmy gazetową wzmiankę, jest człowiekiem dwudziestego wieku, albo czy wiek, w którym jakikolwiek człowiek gdziekolwiek mógłby tak dzisiaj mówić o ziemi, jest wiekiem dwudziestym? Dopóki taki i podobny mu głos będzie rówieśny temu czasowi, dopóty nie stanie się ani dwudziesty wiek, ani żaden inny i wciąż jeszcze nie narodzi się Kopernik, i nad pylną skorupą Księżyca nie zakołysze stopą selenonauta, i oniemieje harfa Homera, i wymazane będzie imię Eliota z Ziemi jałowej, i znaki Kleego w panicznym rozproszeniu przylgną na powrót do ścian jaskiń, i Leonardo – – Mimo to Szymon umrze na tę samą chorobę, co Piotr, szepnął posępnie Alberto. – A na co właściwie umarł Piotr, spytałem nauczony już doświadczeniem. – Na ospę psychiczną, syknął Alberto, na czarne wrzody stosu pacierzowego. – Ale tym razem to się wam nie uda! Zawołałem z gniewem. – Nam? Alberto popatrzył na mnie tak smutno i z takim wyrzutem, że doprawdy już nie wiem, co o nim sądzić. 128 nie uporządkowane. Ale niech już będzie, jak jest. Kartki spięte tu spinaczem DOTYCZĄ SPRAWY SZYMONA, możesz przeczytać tylko to, co spięte, resztę spal. I już brakuje mi czasu. Odjazd za parę min. Spróbuj zrozumieć jeśli. Resztę po. Z twoim imieniem wyruszam w Rosito, powierzam ci wszystko, bo wszystko zależy teraz wyłącznie od twojej dobrej lub złej woli. Te spięte kartki DOTYCZĄ SPRAWY SZYMONA, reszta to chwile moich zmagań w imię twoje. Powierzam ci sprawy dosłownie i przenośnie podróż. Nie rozłączony z tobą, bo żadna odległość nie jest w stanie mnie od ciebie oddalić, tylko o jedno proszę; zajmij się Szymonem; resztę, jeśli tak wolisz, spal. Jeśli wolisz, albo jeżeli Powiada, że nie pamięta, kiedy minął przecięcie białego skwaru miasta z wilgotnym mrokiem tej kaplicy. Dopiero gdy usłyszał nienaturalnie podwojony odgłos własnych kroków (powiedział: jak głos na szczudłach), ocknął się. Wtedy potrącił wiadro; łoskot blachy przewalił się między kamienną posadzką i sklepieniem, odbił się od ścian kaplicy i zawrócił w nasze uszy. Chciałem zbliżyć się do niego, ale speszył mnie narastający syk siedzących. I zobaczyłem, jak wysunęło się ku niemu ramię podkrążone białym mankietem i pociągając Szymona w otchłań, rozbłysło małym, rozjarzonym punktem; mogła to być spinka lub sygnet; lub nawet oko. Szymon znów potknął się. Widziałem z ubezradniającej mnie odległości, jak osaczyło go wzmożone, dookolne syczenie i jak spoza pni (mogły to być kolumny albo plecy) wysunął się wąż w odświętnym mankiecie i jeden raz łysnęło jego rozjarzone oko. Szymon wzdrygnął się, widziałem, ale pozwolił się usadowić i przycisnął do piersi płaski prostokąt swojej paczki. Jak dotąd, nic jeszcze się nie działo tutaj, mówił, że miał ochotę cofnąć się, wyjść stamtąd, i pewnie by tak zrobił, gdyby nie zapowiedź „żarcia”, jak to określił: mieli dać potem żarcie. Powiada, że był już potwornie głodny. Że czuł mdłości i obłędny zawrót głowy i że bał się, by nie zaatakowało go jedno z natrętnych widzeń, które zwykł miewać w podobnych stanach psychofizycznych (miał zdaje się jakieś fobie związane z inwazją szczurów czy też z jakąś huśtawką zawieszoną w najwyższym oknie wieżowca). Powiada, że miał ochotę zapalić, żeby uspokoić roztrzęsione ręce, ale nie miał już papierosów, a poza tym już właśnie zaczął się seans. Od strony zakrystii już właśnie nadciągała ta wariatka czy histeryczka i ostro wybijając takt kroków na rezonansowej posadzce pod akustycznym sklepieniem kaplicy, próbowała wzmożonym furkotem i pogłosem zacietrzewienia coś nam obiecać. Odwróciłem się na moment: od Szymona, ponieważ spostrzegłem, że na intrygującą mnie od pewnego czasu papugę umieszczoną w punkcie świetlnym ktoś próbował teraz zarzucić kaptur, jednakże ona wyszamotała się z pułapki i nastroszona, obruszyła skrzydło jak ramię. Tymczasem kobieta poczęła wspinać się po metalowych schodach na platformę czegoś, co mogło być amboną, gdyby nie to, że było jednocześnie dźwigiem, paszczą dźwigu skłębioną z żelastwa, osadzoną na ukośnej szyi odartej z powłoki, więc jakby na szkielecie olbrzymiego jaszczura, który żarłocznie parł teraz ku siedzącym tą długą szyją, jej szkieletem, w stałym rozwahaniu wzdłuż i w poprzek kaplicy, jakby w zawziętej pogoni za każdym z nich i jakby w wyszukiwaniu dogodnego miejsca zbliżeń. – Kto idzie? Kim jesteście? Czy macie szczęście należeć do liczby zadowolonych, czyli zasmuconych? zaskrzeczała obrzydliwie papuga, i na ten ohydny ptasi skrzek nałożyła się natychmiast wypunktowana światłem, sprężona w centrum metalowej paszczy postać dziewczyny. – Czy już wiesz, czy już wiesz, co się stało? szepnęła przenikliwie i wpiła się wzrokiem w nasze źrenice. Nagłe światło szeroką szramą oślepiło przeciwległą ścianę. Zawieszone pospołu wizerunki licznych bogów rozbłysły w raptownym olśnieniu i niemal w tej 129 samej chwili zgasły, zanim zostały rozpoznane. – On nas opuścił; oni, tak, wszyscy oni odeszli; ludzie, nie ma już bogów waszych, pozostał głód! zawołała dziewczyna rozdzierająco i gestem ręki nakazała załodze swych pomocników zdejmować wizerunki ze ścian. Rozległ się jękliwy łomot, skrzętna załoga w zuniformizowanych kombinezonach wspinała się po drabinach i schodziła w dół, zgiełk przewracanych kubłów i łoskot kilofów bijących w mur przemieszczały się z lewa do prawa ogłuszając nas obezwładniająco, podczas gdy dziewczyna wtórowała temu monotonnym szeptem przenikającym wnętrze dzięki pierwszorzędnym wzmacniaczom i zdawała się wpadać w trans. – Czy wiesz, czy już dowiedziałeś się, zaczęła, gdy w słowa wpadł jej znowu ohydny skrzek papugi: – brzemienną mnie widzisz, a dziewictwa żądasz! Tym razem łapy w czerwonych rękawicach porwały ptaszysko i wiraż z nim rozpłynęły się w mroku. Dziewczyna zdawała się nie dostrzegać niczego. – Jesteś sam! szepnęła spazmatycznie, na przydechu. Trzeba przyznać, że niezależnie od pierwszorzędnych wzmacniaczy, miała pierwszorzędną dykcję. Ukośna szyja dźwigu, odarta z powłoki, z paszczą skłębionego żelastwa uwijała się wśród siedzących, posłusznie truchlejących od zgiełku i napierającego głosu, który zaklinał ich, groził i bluźnił. Nagłe, oślepiające światła wyławiały co chwila z tłumu czyjąś pojedynczą twarz przyłapaną na popłochu (pomysł ze światłem jako „okiem społecznym” wglądającym niejako w nasze prywatne „ja”, a przy tym wglądającym znienacka, był chyba udany, aczkolwiek nienowy). – Stań się bogiem ty, właśnie ty bądź swoim bogiem! Teraz głos dziewczyny sprężonej w centrum żelaznej paszczy przeszedł w dziki, wyjący krzyk. Twarz wydobyta światłem gasła w nagłych ciemnościach, powietrze stawało się nieznośnie sprężyste od wzbierających ekscytacji, od przebiegających prądów i skurczów. Szymon powiedział, że czuł się zażenowany udziałem w tym widowisku. Mówił, że właśnie ją rozpoznał; była to ta sama, którą kiedyś spotkaliśmy na Forum w otoczeniu fanatycznych młodzików, ta od „a teraz idźcie i rozpowiadajcie o mnie”. Chyba istotnie była to ona, choć dzisiaj tylu mnoży się apostołów. W każdym razie zgodziliśmy się, że najbardziej irytująca była banda owych rzekomych „wybrańców”, którzy w rzeczywistości stanowili po prostu kasę tej chytrej dziewuchy. Patrząc na nich, musiało się myśleć o niektórych płótnach z Palazzo Ducale, o tych wszystkich „mistycznych zaślubinach doży ze św. Katarzyną”, o tych piętach ukazywanych obowiązkowo w asyście dożów, z ich wszędobylskimi natrętnie obecnymi pyskami. – Spójrz, Nemo, szepnął mi w przejściu Szymon – jak w każdym wieku na nowo odradza się pycha fundatorów; spójrz, jak wypinają teraz pod byle flesz swoją gębę, iżby zaświadczyć, że oto uczestniczyli w czymś tam. Fotoreporterzy uwijali się chwilę jeszcze w już oświetlonej kaplicy. Wreszcie dano znak i poczęliśmy schodzić do podziemi na ucztę. Szymon w swoich spłowiałych portkach i flanelowej koszuli był bezczelną plamą na tle czerni pozostałych mężczyzn. Przepychał się do zastawionego stołu, falujący tłum na chwilę nas rozdzielił, ale przez plecy idących dojrzałem znajome mi już ramię, obrzeżone połyskliwym mankietem, które znów zagarnęło Szymona. Domyśliłem się, że tym, kto zatrzymał Szymona, zanim ten dopchał się do stołu, jest Fat Temps. Nie widziałem go nigdy przedtem, a i teraz nie potrafiłbym go dokładnie opisać, trudno bowiem byłoby znaleźć w jego rysach jakiś punkt zaczepienia. Bardziej charakterystyczna była jego sylwetka; muskularna, sprężysta, odbierało się także wrażenie, że ma włożoną marynarkę na mundur, że na ramionach zarysowują się przykryte połyskliwym suknem epolety. W każdym razie zwano go Fat. Niektórzy powiadali o nim; Fater; albo – Fata. W każdym razie utykał. Ale to oczywiście niczego nie wyjaśnia. Kiedy wyciągnął ramię, żeby zatrzymać Szymona, który przepychał się do stołu, ramię to zalśniło wężowo i cała ręka zafalowała giętko, a jednocześnie sprężyście, podczas gdy w 130 mankiecie koszuli rozjarzyło się oko drapieżnej spinki. Fat pociągnął Szymona w kąt piwnicy i słyszałem, jak Szymon mruknął: – wolałbym przedtem coś zjeść. Jednakże poszedł za utykającym Fatem i przyjął od niego papierosa. Potem dojrzałem, że Fat bierze od Szymona płaski prostokąt paczki, i domyśliłem się, że Szymon ubija pewnie w tej chwili dobry interes, bo jeszcze i to wiedziałem, że Fat jest wybrednym koneserem sztuki, powiadają, że skupywał dzieła do swojej galerii, o której krążyły legendy, ale której podobno nie pokazywał nikomu. Ktoś mi przysłonił ich, ale po chwili znów ujrzałem obu, choć raczej samego Szymona, bo Fat odwrócony był do mnie tyłem. Przeraził mnie wygląd Szymona; patrzyłem na jego umęczoną twarz rozświetloną punktem światła na tle chropowatego muru; sprawiał wrażenie człowieka ostatecznie znużonego; nie miał już chyba siły wycofać się poza ten świetlny krąg, który oddzielał go od nas, pogrążonych w półmroku świec, i który czynił go samotnym. Nagle zdałem sobie sprawę, że oto po raz pierwszy widzę jego twarz. ..Oblicze miał poczciwe, ale tak, że ci, którzy na niego patrzą, mogą go miłować i bać się. Włosy miał barwy orzecha laskowego, dojrzałego, gładkie, niemal aż do uszu, a od uszu na dół, promienie kędzierzawe, nieco żółtsze, a jaśniejsze, po plecach się roztaczające, przedział mając pośród głowy podług obyczaju.. czoło gładkie a bardzo jasne i ust żadnej bynajmniej przygany, brodę mając gęstą a wdzięczną, włosom w barwie podobną, niedługą, a w pośrodku rozdwojoną, wzrok mając prosty a stateczny. Oczu poczesnych, żółtych, a rozmaicie jasnymi bywających – Oto co nasuwało mi się na myśl, gdym patrzał na zmęczoną twarz Szymona okoloną kręgiem światła odbitego na murze. A potem zobaczyłem Fata, który daje Pieniądze, i Szymona, który je przyjmuje, i znowu Fata, który powstrzymuje Szymona chcącego już odejść, Fata, który ostrym, drapieżnym profilem wżyna się w krąg tego samego światła okalającego głowę Szymona na tle poróżowiałego muru, i ramiona Fata, ostre, kanciaste, w geście niszczenia. Nie mogę, nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę na naszych oczach; Fat.. czyżby mi się przywidziało? wykonywał gesty, jakby ten zakupiony przed chwilą obraz rozpruwał sztyletem, ciął na kawałki i deptał. Zakryłem oczy ręką w pierwszym odruchu zgrozy i żalu, a gdy spojrzałem po chwili w tę stronę, ujrzałem Szymona, jak szedł chwiejnie ku wyjściu, potykając się o przewrócone ławy, aż upadł twarzą na stół między brudne talerze, zaśmiecone półmiski, w kałużę wina. Obok mnie stał Fat; nienaganny. Powiedział, że musiałem oszaleć albo się upić, skoro dopatrzyłem się czegoś, czego nikt poza tym nie widział. Mówił do mnie uprzejmie, ale jego głos był szczekliwy i oschły, zabarwiony tonem wyższości. Powiedział, że jest wyjątkowo szczęśliwy, że Szymon zdecydował się sprzedać mu swoje dzieło, i – jako skromny kupiec-hobbysta – będzie niezmiernie rad, jeśli i w przyszłości trafi na tak wyjątkowe dzieło, jakim jest nabyty przed chwilą obraz. Odmówił mi pokazania go. Rzekł, iż jest tak dalece zazdrosny o pewną sferę wzruszeń, że zastrzega sobie przez swoich pośredników, aby upatrzony przez niego wcześniej artysta nie ujawniał przed nikim pracy, którą Fat zamierza u niego kupić; rzecz jasna, nie każda z tych prac go zadowala; wówczas rezygnuje z kupna. Interesują go dzieła absolutnie wybitne, nawet jeśli nie są jeszcze w pełni skończone. Skłoniwszy się odszedł tak spiesznie, że znów nie zdążyłem przyjrzeć się jego twarzy. A choć dotychczas byłbym przysiągł, że Fat utykał, teraz okazało się, że oddalał się krokiem płynnym, przecząc niejako pierwszemu mniemaniu o swoim chodzie; jednak nosił w sobie jakąś możliwość utykania i ta sugestywna możliwość wprowadzała w błąd. 131 SERMON 132 Szymon zawahał się: – To nie może być on, musiałem coś pomylić! Starszy pan, porzucając na jego widok wiadro śmieci w połowie schodów i zgarniając poły szlafroka, umknął o kilka stopni wyżej, ale zaraz zawrócił. – Albinos, albinos, zapiał triumfalnie, celując palcem w oko Szymona, po czym ujął kubeł i wymachując nim jak laseczką, zaproponował przechadzkę w zaciszne zakamarki podwórza. Szedł drobnym kroczkiem, wyprostowany, płowa grzywa rozrzuconych w nieładzie włosów upodabniała jego głowę do głowy lwa. Jednakże gdaczący głos i tamte włochate pałąki łydek, objawione na schodach w ucieczce, już były odarły z majestatu całą jego postać. Lawirowali teraz wśród kubłów, od których bił fetor rozkładu, Szymon trzymał się w pewnej odległości od Cypriana, jakby się bał, że ten znów mierząc palcem w okolicę jego oka zapieje nagle: albinos! Ale Cyprian zdawał się być pochłonięty całkowicie wyszukiwaniem dogodnego miejsca dla złożenia własnych śmieci; zaglądał z namaszczeniem pod pokrywy kubłów, spod których wraz z mdlącą wonią wylatywały z bzykiem roje much i os. Było parno. Owady trzymały się bliżej ziemi, jaskółki śmigały nisko. Z pękatych usypisk śmieci za lada potrąceniem osypywały się z brzękiem i szelestem pogięte opakowania z wymyślną etykietą i gnijąca nać. – Cmentarz, cmentarz, mamrotał Cyprian, brodząc w odpadkach. – Przypomnij mi, że miałem mówić coś o cmentarzach pomysłów, cmentarzach czasu.. ale także o obfitości; bo ten wysadzający pokrywę nadmiar rzeczy już bezużytecznych, ten smród to właśnie jest obfitość; marność nadmiaru. Wysypał swój kopczyk i przyklęknąwszy, poprawił na nim w zamyśleniu skrawek szarfy. Poły szlafroka w nagłym wietrze załopotały za nim jak flaga; albo skrzydła. – Może ja kiedy indziej, bąknął Szymon. Stał z odsłoniętą głową jak mimowolny żałobnik. Kątem oka zezował ku chmurze, którą właśnie przecinała błyskawica. Skulił się na przyjęcie grzmotu. – Nie o nietykalność ciała, ale o nietykalność myśli tu chodzi! Cyprian, porwawszy się nagle z miejsca, jął tupać wykrzykując z irytacją. – Chodzi o nietykalność człowieczego dzieła, aby trwało nieuległe i jaśniejące pośród smrodu tego śmietniska, w którym wypadło nam nikczemnie żyć pośród nikczemnych! Szymon z osłupieniem wpatrywał się w to pajęcze ciało, rozpięte na sieci szlafroka rozpostartego przez wiatr. Warkot powietrza narastał i słyszało się łoskot morza bijącego o skały. – Chodźmy już, chodźmy wreszcie, czemu tak stoimy! zniecierpliwił się Cyprian i splótłszy do tyłu ręce, schyliwszy głowę prawie do kolan, ruszył przed siebie, jakby miał zamiar przebić czołem cały świat; albo wziąć go na bary. – Roisz sobie: ekstaza, mruczał zgryźliwie – furie, natchnienie, a to burza; a to pospolita zmiana ciśnienia; ecco. – Nie zdążyłem się przedstawić, powiedział Szymon otrzepując się z rzęsistego deszczu, – Co? jak? Nie chcę nawet słyszeć o tym; proszę za mną! Szymon rozglądał się ukradkiem po mrocznym wnętrzu zarzuconym stosami ksiąg. Ściany zawieszone były obrazami aż po sufit. W kącie i pod oknem, między krystalicznie czystymi retortami z kolorowego szkła, stały porozstawiane osobliwe przyrządy. Cyprian od samego progu rzucił się zazdrośnie na kupkę pism i sapiąc potargał je w boczne zakamarki, po czym jął szperać i dłubać za rozchwianym przepierzeniem, wystawiając co rusz płową grzywę zza jego ramy. – Niszczą mnie! wykrzykiwał teraz płaczliwie – chcą zadziobać! Pstre stado; czy pan to pojmuje? Szymon gapił się z zainteresowaniem na wiszące obrazy. – Wierszyczki bzdurne, rysuneczki, anegdotki na mój temat; podrzucają; co dzień na biurko. Zwłaszcza jeden linoryt przyciągnął wzrok Szymona misternym rozwibrowaniem linii 133 ewokujących jakby pulsowanie materii; drganie świateł; jakby nie rysunek to był, ale soczewka, w której skupia się migot czasu. – Nieprawdopodobne, biadolił Cyprian wysuwając na moment zza papierowej tarczy przepierzenia pół twarzy z jednym okiem, w którym czaiła się chytrość. – Muszę znosić te ich pomysły; swój chłop, nie swój chłop; ot, i cała ich filozofia; żałosne; i ja w tym żałosny; proszę nie przerywać, kimże bo jestem! Rozległ się gwizd, pewnie zagotował się czajnik. Szuranie wzmogło się na chwilę, kłapnęły jakieś pokrywki. – Powiada pan, wysokie słowo? Ale w jakże wąskim języku! tym razem nad przepierzeniem uniósł się samotny palec. Szymon rozsunął rolety. Pomruk świata rozpłynął się w strugach wody spływających po kamienistym stoku. Pobliskie pinie pachniały mocno. Cyprian wyłonił się wreszcie ze swej kryjówki. Był ubrany w spłowiałe chabrowe szorty; wniósł tacę. Szymon posłusznie ułamał kawałek placka i nalał filiżankę kawy. – Albinosy, albinosy, wzdychał Cyprian łypiąc spod oka na niego – z całym tym upierzeniem rzuceni w pstrokate stado, które chce tylko jednego: by się doń upodobnić. Jednakże (obrócił sobie krzesło poręczą do przodu i siadłszy na nim okrakiem, począł się kiwać rytmicznie) mimo że zmuszony jestem przez to stado do pospólnego dziobania z nim cyfr na liczydle za miskę strawy, potrafię ponadto wypromieniować z wzgardzonej tu bieli światło, które zatacza swoje kręgi.. potrafię, he? Szymon przytaknął. – I tego właśnie nie mogą mi darować! gdaknął z triumfem. – Przestałem tam, rzecz jasna, pokazywać się; od wczoraj. Zgarnął okruszyny placka i zsiadłszy z kulawego stołka podreptał do okna mocując się z lufcikiem. – Nie, co mówię; od roku! A co, a co; niech proszą, niech przeproszą; albo jeszcze inaczej; ustąp placu, ustąp im stanowiska, ale nie ustępuj z myśli, z kształtu swego dzieła; ecco. Ciągnęli teraz oporną kozę na sznurku po skalistych zboczach wyspy. Zwierzę łakomie lgnęło do każdej kępy suchych traw albo rwało nieoczekiwanie do przodu. Od morza niósł się słony, rybi zapach. – Albo, pojmujesz, robię to jeszcze w ten sposób, Cyprian opuścił się na czworaki i jął giętko przeciągać się jak kot, prężąc raz jedną, raz drugą nogę. Płócienny pierożek w kształcie gołębia uleciał mu z głowy, szczęśliwie udało się go w porę pochwycić. – Spróbuj, to szalenie regeneruje, nalegał Cyprian, dopóki Szymon także nie osunął się na ręce obok mistrza w nakazanej pozie. Potem rzucili się w pogoń za umykającą kozą. – Mamże wyrazić zgodę na naszą przemijalność w obliczu nieprzemijającego, które jest niejako poza nami i które powtarza się pomimo nas, niezależnie od kogokolwiek? powiedział Szymon sennie i jakby do samego siebie. Cyprian podsunął mu nową porcję oliwek i sera. Żuli chwilę w milczeniu, pociągając łyczkami cierpkie czerwone wino. – Patrz, patrz, zachichotał nagle Cyprian, wskazując na białe ćmy, które bucząc furkotliwie, gasły nad lampą, jak gdyby całe ich intensywne życie polegało na szukaniu tej jakiejś jednej świecy; jednego płomienia. – Strzeż się wielkiego światła, Szymonie! zawołał i wskakując na stołek ze ścierką, starał się udowodnić mu, że żadna przeszkoda nie jest w stanie powstrzymać ćmy od upodobanego przez nią płomienia, który wszakże ją spala, Gwiaździste niebo przepłynęło nad nimi w poranny brzask, jak okręt mroku. Brzask napływał w pierzchające cienie. Jasność i ciemność przenikały się wzajem ustępując sobie pola w tej jednej, w tej z góry oznaczonej godzinie. – Tak jak własnym pulsowaniem wkraczamy w pulsowanie materii, aby zatonąć i zgasnąć w tym, co pozostaje toczące się i nadal wibrujące, i co pochłania w siebie nasze własne pulsowanie, 134 któreśmy wnieśli do już istniejącego, myślał Szymon gapiąc się znów na frapujący go linoryt. Cyprian z ręcznikiem okręconym wokół szyi, z mydłem na policzkach wyskoczył zza drzwi łazienki, wymachując ostrzem brzytwy. – Albo dlaczego, zawołał – człowiek o światopoglądzie laickim tak lekko zrzeka się na rzecz różnych kościołów myślenia metafizycznego; czyż każdy rodzaj myślenia nie mówi nam raczej o człowieku niż o Bogu? Czy mistycy przybliżyli komukolwiek Boga, czy raczej siebie; człowieka kontemplującego; człowieka, który tęskni za zjednoczeniem się z całym wszechświatem. Nie sądzisz, że chodziło tu raczej o poszerzenie granicy naszego istnienia, o nostalgię za trwaniem dalszym pod jakąkolwiek postacią; o powtórzenie się w jeszcze innych układach, w kolejnym obszarze? Znów zniknął w łazience zatrzaskując za sobą drzwi. – Więc wnikać myślą zarówno w istnienie, jak i nieistnienie, w to, co sprawdzalne, i w to, co zatajone? Biały statek lekko unosił ich z fali na falę po lazurowej toni pod lazurowym niebem, białe, kamienne stoki wysp w kępach ciemnej zieleni zanurzały się i wynurzały przed i za nimi, nierealnie; tak jak i oni trwali nierealnie w prześwietlającej toni lazurowych grot powietrza pośród kaprysu świetlnych odbić. Szymon ocknął się. Spowolniały ruch pojazdów przesączał intensywny zapach benzyny w oliwną woń tej wąskiej uliczki, słońce nie chciało już mieszkać na niebie, rozpływało się w kamieniu i w murze. Tu, pod markizą, było nieco przewiewniej. Wentylatory pracowały chrypliwie jak okrętowy silnik. Jego zwrotne korwety znów rozpierzchnęły się poza widoczną linię widnokręgu. Szymon z apetytem wyławiał z talerza kształtne talarki calamarii duszonej w sosie pomidorowym z zielonym groszkiem. Kilku pikolaków uwijało się z napojami na tacach wśród siedzących. Opodal rozłożył na ziemi swój ubogi kram sprzedawca muszli i koralowych gałązek, nad którymi pochylały się przechodzące tędy dziewczyny. Stojący w drzwiach kafejki mężczyźni zsuwali na tył głowy kapelusze, komentując z ożywieniem prezentowaną im paradę wysoko odsłoniętych ud. W drażniącej smudze spalin przeciągały wozy, niektóre modele wywoływały namiętny spór w grupie tamtych mężczyzn spożywających na stojąco swoją porcję pizzy zawiniętej w serwetkę, na której skraplał się gorący tłuszcz. Słomkowe ronda ich kapeluszy odbywały bezustanną wędrówkę w górę i w dół, od ciemienia po oczy. Cyprian zwrócił uwagę Szymona na martwe ptaki po przeciwnej stronie ulicy obracające się na rożnie w osobliwym zaiste salto mortale, w dance macabre, który zgoła nie pozbawiał ich apetyczności. – Lub rozważmy, ciągnął siadając okrakiem na odwróconym krześle – ułomnie pobożne praktyki tych, co zakładając istnienie Boga, pragną wszakże poprawić jego dzieło. Oparł brodę na poręczy odwróconego krzesła i na chwilę przestał się na nim kiwać. – Szymonie, zawołał z mocą, aż kilku siedzących obróciło się w tę stronę – jeśli ten Bóg jest, jeśli uformował nam jelita, żołądki, wątroby, szpony i zęby, jeśli przeznaczył owcę wilkowi, muchę jaskółce, robaka rybie i tak dalej; jeśli więc było jego wolą, by ściekała krew po pazurach, po kłach i po wąsach, czymże – spożywając tę krew, to pierze, tę sierść i te łuski – można przeciw niemu zawinić; lub jakże – przerywając pracę zaprogramowanego przez niego organizmu postami – można liczyć u niego na zasługi! – W porządku, nie będziemy cedzić tej wody, tego napoju, poddał się Szymon wypijając duszkiem szklankę wina. Zażywny właściciel knajpki czujnie wybiegł przed kontuar i jął nerwowo przestępować z nogi na nogę. Trzech bersalierów, w tych swoich strojnych kapeluszach z pękami piór, wybuchnęło hałaśliwym śmiechem. – Skończmy z wkładaniem aureoli na rogi krów! domagał się nieustępliwie Cyprian 135 przytrzymując pikolaka za połę, na co ten w końcu przystał za niewielką opłatą. Cyprian zwycięsko pokłusował na swoim stołku. – Proszę opuścić lokal, powiedział właściciel zakładając ręce na piersi. – Nie potrzebujemy tu żadnej wywrotowej propagandy. Nieświadom niczego sprzedawca lilipucich klatek ze świerszczami, który dopiero co wszedł, poprosił o porcję lodów. Właściciel, sapiąc, mściwie nabijał rożek wafla myląc najoczywiściej pistacje z trotylem. Poczciwy jeszcze do niedawna nóż na kontuarze objawił jadowite żądło. – Bój się, Gavrillo, zawołał kpiąco jeden z bersalierów od drzwi. Właściciel poczerwieniał z pasji. Żołnierze znów ryknęli śmiechem. – Tu nie urodzi się już żadne dzieło, nie urodzi się już żadna myśl, ponieważ tu już jest papież, wyjaśnił Cyprianowi uprzejmie krępy mężczyzna odwracając się ku niemu dwornie. Przylizany wyrostek puścił w ruch grającą szafę. Rozległy się łkające tony staromodnego „piove”. – Ty też się zamknij, Giovanni, warknął właściciel do tego krępego przy barze. – Albo od razu wynoś się z tym wichrzycielem. Giovanni znów obrócił się dwornie i przepił do Cypriana milczący, solidarny toast. Szymon sprawdził instynktownie, czy ma przy sobie dokumenty. Zrobiło się parno. Na skrzyżowaniu znów rozległ się zgiełk grzechotek, piszczałek i klaksonów. Policjant regulujący ruchem odegrał z humorem po raz enty tego dnia pantomimiczną scenę zaskoczenia, żeby rozładować napięcie, zanim uda mu się rozładować powstały korek. – Papież i pycha kościoła, westchnął obłudnym smutkiem ten przy barze. – Wystarczy porównać choćby ten krystalicznie boski Panteon z fontem papieskiej Bazyliki. – O mamma mia! – Ponieważ on już jest, ciągnął ten przy barze mrugając porozumiewawczo do Cypriana. – A więc żadna inna idea – – Basta, Giovanni, powiedziałem ci, basta. Który z nich cię podburzył, he? Mamy jeszcze na szczęście policję w tym kraju. – Co ma policja do papieża, co ma papież do krów? zagdakał Cyprian zsiadając z kulawego stołka. Oba kciuki włożył pod szelki na wysokości piersi. Zbierał się do dłuższej oracji. Szymon machinalnie wyciągnął dokumenty i trzymał je w pogotowiu przed sobą. – Profesorze, zagadnął Cypriana słodko ten od „piove”. Cyprian uprzejmie zwrócił się ku niemu, a wtedy przylizany chlusnął w niego szklanką coli. – Przepraszam, rzekł słodko – przepraszam najmocniej. – Ja cię nauczę, chłystku jeden, krzyknął Giovanni porwawszy się od baru. Bersalierzy paląc papierosy obserwowali siedzących z wzrastającym upodobaniem. – Wynoście się stąd wszyscy, fora! zapiszczał właściciel trzepiąc rękami. Rozległ się brzęk zbitego szkła. Cyprian ze zdumieniem oglądał swój mokry płócienny pierożek w kształcie gołębia. Szymon nerwowo zabębnił palcami w paszport. – Z drogi, wapniaki, rzekł przylizany słodziutko i kołysząc biodrami opiętymi w ciasne rifle, wyszedł wolnym kroczkiem, ale zaraz za progiem uskoczył kopnięty w kostkę przez jednego z żołnierzy. – Zagraj ze mną w futbol, mój mały, słodki gigolo, zanucił żołnierz zalotnie. Wszyscy trzej rycząc ze śmiechu odeszli teraz w dół uliczki. – Płacić i z Bogiem, płacić i z Bogiem, piszczał właściciel trzepocząc rękami. – Na szczęście są jeszcze telefony w tym kraju, na szczęście jest jeszcze policja! wprost wypchnął ich za drzwi. – Ale jaki głód, czego głód, jakie pragnienie? spytał Cyprian. Wałęsali się wśród bezludnych uliczek umarłego miasta, wśród umarłego w amforach wina i stężałych w kamień gestów. Niemy 136 starzec, siedzący w kucki na obojętnym już sobie progu, zakrył oczy obiema rękami i zastygł w tej pozie jak jedna z buddyjskich małp – niewidzący. Choć może skamieniałą źrenicą badał przez wystygłe palce tę rozgorzałą kulę słońca, która uniosła się nad stożkiem wulkanu jakby z samego dna ziemi. Cyprian przystanął obok mężczyzn wybierających gruz z odgrzebanej jamy. Paląc papierosy, komentowali teraz z ożywieniem notatkę z prasy o kolejnej głodówce któregoś ze zbawicieli tego niezbawialnego świata. Cyprian siedząc okrakiem na kiwającym się kamieniu, wyraźnie wekslował rozmowy na fałszywość idei postów w ogóle. – Cyprianie, powiedział ostrzegawczo Szymon; ale ten go nie słuchał. Szymon odwrócił się ze złością. Temperatura sporu przybierała na sile. W rozległej misie amfiteatru grupa turystów robiła sobie pamiątkowe zdjęcie. Młoda dziewczyna leżąc wpółuniosła łokieć do twarzy, jak to widziano u tamtej, pięknej poganki obróconej wyjątkowo nie w proch, ale w kamień. Gęsty błękit nieba rozlewał się bez zmian nad tą tutaj, teraz, jak ongi nad tamtą, trwała ta sama pogoda, być może, i, być może, ta sama wieczność; ale ta tutaj mogłaby już obrócić się w cień na kamieniu, choć pewnie nie przychodziło jej to do głowy. Śmiejąc się, jeszcze udawała śmierć tamtej. Śmiejąc się, nie myślała o cieniu, który czyhał na cień jej sylwetki tak zgrabnej i młodzieńczej, że mógłby się stać ornamentem jednej z tych pustych, nowoczesnych ścian, przy których kiedyś inna dziewczyna, być może, zapragnie zrobić sobie zdjęcie. – Posty, posty, głodówki! zagdakał Cyprian szyderczo i rozpostarłszy ręce wbiegł o kilka stopni wyżej od swoich oponentów. – A który z poszczących oddał w tym czasie swoją miskę strawy głodnemu? zapytał z przysiadu. – To filantropia! zawołał brodacz wyrzucając dramatycznie obie ręce do przodu, jakby pragnął odepchnąć od siebie coś absolutnie wstrętnego. – Wy, właśnie wy „odejmując sobie od ust” wzuwacie owo „odjęte” pod inną postacią na swoje stopy, połykacie pod postacią jeszcze jednej płyty, jeszcze jednej gazety, plastiku, syntetycznego włókna, guzika,. łańcuszka, brzęczyka! Cyprian w swoim pokracznym półprzysiadzie zamaszystym ruchem ręki z góry do dołu „wyliczał” ich teraz jak ringowy sędzia. Śmignął ciśnięty w górę kamyk, ocierając się prawie o jego płową grzywę. Cyprian roześmiał się szyderczo i poprawił na głowie swój przekrzywiony pierożek w kształcie gołębia. – Pozory! krzyczał skacząc o kilka stopni wyżej – pozory zastępują wam istotę rzeczy; lgniecie ku pozorom, dacie się zarżnąć dla pozoru, choć oczywiście wolicie, żeby zrobił to ktoś inny w waszym wszakże imieniu; boicie się myśleć samodzielnie; stado baranów prowadzone na pasku od pastwiska do rzeźni! Skacząc zygzakiem po stopniach w górę, starał się wymijać celowane w siebie grudy. Brodacz, który dotąd trzymał się na uboczu, ujął się nagle pod boki i zapiał jak kogut. Mężczyźni wybuchnęli śmiechem i powrócili do porzuconych taczek. – Ale komedia, mówili – ale komedia! Na ich prośbę tamten raz jeszcze zapiał w ślad za uchodzącym Cyprianem. – O co mi chodzi? sapał Cyprian rozcierając nerwowo bolące miejsca na nodze. – Właśnie o to; żeby wskazać fałszywość; tej drogi; i tamtej; aż do absurdu. Szymon wlókł się znużony za swoim przewodnikiem kamienistym wybrzeżem w łoskocie rozpryskujących się fal, w kołującym, skwirze ptaków. Na stokach pasło się stado kóz, kwitły żółto i amarantowo krzewy, czasem w rozpadlinie objawiło się wyschłe, kamienne łożysko potoku. Dalej i wyżej rosły pinie i cyprysy, tu z rzadka pojawiały się gaje oliwkowe, samotne laurowe drzewo lub palma. Między głazami pięły się szerokolistne kaktusy sycylijskie i rozkwitały górskie karminowe fiołki. W niszach łagodniejszych zatok owocowały cytryny. Schylony człowiek – chroniąc uprawę przed szronem mroku – zaciągał płachtami przejrzystych folii, jak mgłą, ten uprawny grunt zawzięcie wydzierany morzu i skałom. Od drzewa do drzewa, 137 wzmocniona pośrodku pionową żerdką, pięła się winna latorośl wielokrotnym zwieńczeniem na kształt parawanów. Milczące stare kobiety spowite w czerń szły białą ścieżką niosąc na głowach tłumok lub ceber; ich brązowe, spracowane palce były gruzłowate i chwytne; były jednocześnie słabe i silne, tak samo tu, być może, jak wszędzie indziej, bo kobiety wiejskie na całym świecie są, być może, identyczne i żyją poza czasem Homera i czasem selenonautów, niezależnie od oka Leonarda i oka Picassa; ich palce, gdyby przyłożyło się je do skomplikowanych aparatur, do gładzizny rakiet, stałyby się krzykiem obalającym mit, ten laurkowy mit, w który przystraja się chętnie nasza epoka, myślał Szymon, a potem wyłączył się z tego pejzażu i znów pomyślał o tamtym warującym psie, który zdawał się postępować za nim krok w krok od bram Pompei. – Wyraz jako nadwartość kształtu, teraz leżąc wśród szarzejących piachów i szarzejącego morza znów myślał o tym. Pod powiekami miał obraz tego psa, który już na zawsze jeżył się i skręcał w bulgotliwym skowycie krwi, kamieniejącej jednocześnie od środka trzewi i od strony sierści. W skwarnej ciszy, pod jaskrawą kulą słońca, pod nabiegłym siarą guzem ziemi tylko ten skowyt psa nie obrócił się w kamień w ciągu tamtej jednej chwili i w ciągu wieków nakładających się przezroczystym tufem na stłumione warstwy pamięci; trwał. – Jaki głód, czego pragnienie? Cyprian, w płaszczu kąpielowym koloru rybiej łuski, założywszy do tyłu ręce chodził tam i z powrotem długimi krokami. W ognisku piekły się ryby zatknięte na patyk, w blaszance bulgotały ślimaki. – Każdy brak wywodzi się z czyjegoś nadmiaru, każdy głód ma swoje źródło w czyimś przesycie; zachłanność, nadużycie, nadpłaca, nadwyżka, nadwartość i wszelki nadmiar produkują swoje przeciwieństwo! mówił. – Č giusto. Stary rybak pykając fajeczkę kiwał potakująco głową. Włóczęga, który krążył od pewnego czasu wokół nich, zbliżył się teraz i przykucnąwszy na pięty, wyciągnął nad ogień swoje długie palce urodzonego wirtuoza. Szymon spoglądał na poszarzałe morze. – Ecco, powiedział, ale Cyprian podniósł głos o oktawę wyżej. – Tak jak długotrwała susza powoduje obfite opady– – Č giusto. Rybak pyknął swoje przyświadczenie z kłębem dymu. Szymon wciągnął przez głowę ciepły sweter i ułożył się na wznak na piasku. – Basta, powiedział włóczęga ściągając kociołek ze ślimakami – mają dosyć, skurczybyki. – Č giusto, powtórzył rybak. Zabrał się do siekania na kamieniu liści mleczu i trawy. – Jak istnieje pewien zasób wilgoci puszczonej w obrót między ziemią i niebem, jak istnieje pewien zasób owadów, ptaków i zwierząt puszczonych w obrót między rośliną a dziobem, szponem, kłami i tak dalej, zawołał Cyprian kucając koło włóczęgi i podając mu z torby cytrynę – tak powinno się zachować proporcję między ilością łyżek i ust; między ilością dachów i głów. – Č giusto, rybak biorąc od Cypriana pękatą butlę wina oplecioną w koszyk potrząsnął nią z radosnym uniesieniem. – Avanti! zagrzmiał wyrzucając w górę ramiona. Zabrali się ochoczo do posiłku. Ślimaki miały wyborny, delikatny smak. Włóczęga powiedział, że ten skurczybyk, który je zbierał, dobrze wiedział, kiedy należy je zbierać; one jeszcze nie zdążyły się nażreć trawy, powiedział, i dlatego są słodkie. – Tyle że wyszły z ziemi, zawołał rybak i ogarniając włóczęgę braterskim uściskiem, teraz on pociągnął z butelki trzy duże gulgi; i pół. Natomiast Cyprian kłusował w milczeniu na morskim głazie; w poły jego kąpielowego płaszcza dął wiatr. Szczyty wzgórz rumieniło już niewidoczne słońce. – Porca madonna, moja sakiewka! ryknął nagle rybak chwyciwszy się za kieszeń. Ale włóczęga biegł ze skrzydłami u ramion w pusty mrok dzikiej plaży. – Przeklęty! zawył rybak bezsilnie, a potem chwyciwszy Cypriana za klapy płaszcza, uniósł go w powietrze na wysokość swoich łyskających zębów. – Gadaj, oszuście, skąd on jest, ten twój 138 przeklęty wspólnik! – Zostaw go, przyjacielu, zaczął pojednawczo Szymon, ale rozjuszony rybak miał dość siły, żeby okładać teraz pięścią ich obu, zwłaszcza że Szymon bardziej zasłaniał Cypriana, niż sam brał się do bitki. – Ile? chrypnął wreszcie Cyprian, leżąc krzyżem wśród piachu. Rybak chwycił się z żalem za głowę. – A niech was ziemia pochłonie, piraci, szulerzy, porywacze! stęknął. Ale zaraz jął sobie coś kalkulować. – Więc dla tych kilku nędznych groszy ośmieliłeś się nas obrazić? zapytał z wyrzutem Cyprian i wyrównawszy stratę rybaka powlókł się, kulejąc, wraz z Szymonem w stronę dalekich świateł. – Czymże jest dla człowieka Bóg, jeśli nie tęsknotą za czymś więcej, tak samo zresztą jak sztuka? Domysł, snucie domysłów; oto co jest prawdziwie twórcze, stęknął układając potłuczone kości na twardym łóżku i zakrywszy się razem z głową, odwrócił się do ściany. Za oknami siąpił deszcz. Ślizgały się na mokrym asfalcie auta. Szymon z westchnieniem odłożył pióro, nie umiał dokończyć tego listu. Wsunął się w swoje łóżko nasiąkłe wilgocią. Dokuczał mu brak papierosów. – Kozi pastuch, mruknął patrząc na skulonego w pościeli pod przeciwną ścianą Cypriana. – Mędrzec! Rozpamiętywał gorzko dzisiejszy incydent na placu w miasteczku, kiedy to Cyprian, korzystając ze zbiegowiska, wskoczył nagle na beczkę wina i zawołał tym swoim babskim dyszkantem, który już sam przez się był irytujący, niezależnie od głoszonego sensu: – Czemu na słowo „Bóg” doznajecie jedynie niepokoju żołądka albo jego ulgi, zależnie od dnia w kalendarzu; czemu nie głosicie wstrzemięźliwości oka? Nałóżcie przepaski na oczy wasze przynajmniej w jeden poniedziałek roku, nie oglądajcie błyskotek świata w ten jeden poniedziałek, nie czytajcie ksiąg, nie oglądajcie telewizji, pogrążcie się w mroku własnych myśli, idźcie przed siebie po omacku, przynajmniej w jeden dzień roku bądźcie spoglądającymi w siebie. Czemu nie ogłosicie wstrzemięźliwości ruchu! Zawiążcie stopy wasze i ręce w jeden wtorek roku, powściągajcie głód ruchu, głód gwałtu, nie odchodźcie od samych siebie raz jeden w roku, zaniechajcie rozpraszających was gestów, zamieszkajcie w bezwładzie własnego ciała, oglądajcie ruch świata bez waszego ruchu, ruch toczący się bez waszego udziału. Czemu obejmujecie postem tylko swoje jelita i brzuch, czemu wierzycie żołądkiem, czemu kapłanom wglądacie w płeć, czemu myślicie zawartością jelit! A jeśli, tak dalece pasjonuje was ta zawartość, to ogłoście wstrzymanie się od wypróżnienia; wstrzymanie się od swojej cuchnącej kupki i od swego siusiu raz jeden w roku i nie zawracajcie nam głowy swoimi bogami. A jeśli tak ważna jest płeć kapłanów waszych, każcie im – Szymonowi udało się wreszcie wywlec go spod fanatycznych rąk i przeprowadzić przez grad ciskanych za nimi wraz z obelżywymi wyzwiskami ogryzków i nadpsutych pomarańcz, z których szczególnie jedna boleśnie ugodziła go w oko. – Nie potrzebujemy tu reformatorów! wołano. –Precz z prowokiem! Szczęśliwie nadarzył się blisko ten nędzny hotelik, w którym udało im się zaryglować wreszcie i upaść bez sił między pustą miską a dzbanem wody przyniesionym przez litościwą kobiecinę ze śladami łuszczycy na łokciach. – Dzięki ci, o Dulcy, stęknął Cyprian strzygąc chytrze okiem na Szymona. A potem obłożony mokrymi ścierkami westchnął: – Życie, w czymże jest, jeśli nie w otwarciu i zamknięciu powiek, w tej krótkiej chwili między wejściem a wyjściem znikąd donikąd? I uznawszy widocznie, że zrobił wszystko, co do niego dziś należało, chrapnął potężnie. 139 – Przyszedłem, żeby go spotkać czy żeby się z nim rozminąć? rozważał Szymon. – Czy dlatego objawił mi się jako niedołężny starzec pośród śmietniska tego świata, że nie chciał być płonącą świecą dla skrzydeł mojej ćmy? Czy jego nędza i szaleństwo miało być jeno zwierciadłem mego własnego „ja”, pokracznym odbiciem ułomnych działań? A może bał się, abym nie był tą właśnie ćmą, która sama ginąc zgasi i jego płomień? Nie odpowiada mi, śpi. Mędrzec. Nasłuchuję oto chrapania mędrca, który wdział kuse majtki i z marginesów własnego dzieła skleił latawca? Zachciało mu się kawałów; postanowił sobie trochę podziałać, pobrykać, pogmerać patyczkiem w mrowisku.. śpi czy udaje, że śpi? Czyżby nie miał mi już nic więcej do powiedzenia? ..I kiedy Szymon medytując tak leżał z szeroko otwartymi oczami, przyleciał na okno czubiasty ptak i rozpostarł ogon i skrzydła, ale nie ogon to był ani skrzydła, tylko Cyprianowy płaszcz kąpielowy.. i oto śmiejąc się z nowego figla, podniósł się z niego sam Cyprian i uniósłszy się w powietrze na tej srebrzystej szacie, rzekł. – Wstań i pośpiesz za mną jeszcze ten raz. – Dokąd prowadzisz mnie, panie? – Zaufaj mi, rzekł Cyprian falując w powietrzu. I wstąpił Szymon ku niemu, i pochwycił skraj jego szaty, i raz jeszcze zapytał: – dokąd? – Ani nisko, bo nasiąkniesz wilgocią tej ziemi, ani wysoko, bo porazi cię słońce, zachichotał Cyprian, a Szymon wtórując mu, baczył jednak pilnie, by nie przekroczyć przyzwolonych mu granic, zwłaszcza że starzec tak chytrze balansował lotem, by kusić go bezustannie albo tym, co znajdowało się od nisko niżej, albo tym, co od wysoko było wyżej – I tak dotarli do. wyspy zwanej Świat Pospolity, na której pod nadzorem Cypriana wznosiło się Żywe Muzeum Sprawiedliwości i Zdrowia Psychicznego. A był to gmach ni to na kształt Sagrada Familia, ni to ma podobieństwo Casa Mila, gdzie posępność gotyckich świątyń miesza się z neurastenicznym mrokiem dzisiejszego, świeckiego świata, w którym senny koszmar pnie się we wzniosłość, aby sczepić się z nią najszczelniej i raz jeszcze przygiąć człowieczy kark w podziemny loch. – Chcesz najpierw zwiedzić oddział A czy oddział B, spytał Cyprian bawiąc się pękiem kluczy. – Co za różnica, wzruszył ramionami Szymon depcząc z lubością twardy grunt. Wspięli się ścieżką w górę i w dół; z bramy gmachu wybiegła dzieweczka, strzygąc niespokojnie oczyma za siebie. – Dokąd ci tak spieszno, córo moja? zapytał łagodnie Cyprian. – Do domu, do domu, do domu, wołała dzieweczka z uniesieniem i przypadłszy mu do stóp, odsłoniła swoje członki szczelnie pokryte tatuażem. – Hieroglify, znaki runiczne! zaklaskał Szymon z zachwytem. – Czy przewidział to Klee, czy przeczuł Miro! – Miałam trzy łyki, pochwaliła się dzieweczka robiąc do niego oko. – Połknęłam nożyk, kawałek talerza i drut. Za każdym razem mi to wyciągali. Na żywo. Nam nie przysługują znieczulenia. Raz się pokrajałam; o tu; zszywali; o, tu; na żywo. – Fantastyczne linie! mruknął z uznaniem Szymon, oglądając zagojone przeguby. – Co za ekspresja! – Cztery lata, ciągnęła dzieweczka wpadając w trans – miałam siedzieć jeszcze trzy; a nagle dziś? do domu; domu? tak; przywłaszczyłam; tak; nie widziałam już cztery lata; kogo? one są straszne, szeptała teraz gorączkowo – nienawidzę kobiet; to okropne, co one; brzydzę się kobiet; nie, tylko trzy łyki; tak, te rysunki, miałam na żywo – – Więc to był happening? gubił się Szymon w domysłach. – Tego się nie da zmyć; po co ja głupia; na żywo: przysiad nago; rewizja; nago; tego się nie 140 da, o, proszę; zmyć, chichotała dzieweczka falując op-artowskim ornamentem na biodrze. – O, proszę, rysunki; na każdym palcu, na udach; proszę; i gdzie ja z tym; tego się nie da zmyć! – Już mam! zakrzyknął Szymon. – Precz ze statycznym słupem soli żony Lota; niech żyją słupy mobilne, niech żyje wyrodny plakat człowieczej skóry; profanodermizm jako protest etyczny i estetyczny przeciw naszej – – Ależ Szymonie, zgorszył się Cyprian odpędzając dzieweczkę. – Jaka ona wesoła, powiedział Szymon patrząc chwilę za odbiegającą, za jej czerwoną sukienką w groszki, na której uniosła się oto w powietrze jak balon. Zbliżyli się do gmachu. Szymon zadarłszy głowę podziwiał teraz nieforemne głazy, z których go zbudowano. – A wy tu czego wyglądacie, babciu, zagadnął Cyprian staruszkę, która siedząc przed bramą plotła grube powrósło. – Ano, niby tych zwłok syna, panie, wyglądam, co tu niby pomarł; na oddziale A., odrzekła cierpliwie nie przerywając roboty. – A długo już wyglądacie tych zwłok, babciu? – Ano będzie, będzie! Już musi z pięć roków abo i wiency! – A to wyglądajcie dalej; ale co to tam i za zwłoki będziecie z tego mieć! – Ja i na kości poczekom, uśmiechnęła się cierpliwie staruszka, abo i na proch. – A po czym wy poznacie, babciu, że to proch waszego syna? – Jak to po czym, no jakże; a toć nie dali mu, panie, tych medykamentów, jak im tamuj zachorzał, ni? A to się dziś wykrywa, ni? Ja swoje wim; bez to oni tak mnie tu, panie, tera kołują, ladace; ale ja poczekom. – Co za ogrom, co za majestat! wołał Szymon zadzierając głowę jeszcze wyżej. – Ta mroczność surowych, nie gładzonych kamieni; ich niesamowita wzniosłość; i nieustający balet linii i łuków, pionów i poziomów! – Zabierajcie się stąd w tej chwili z tymi głupimi powrósłami! Tu nie jarmark! zdenerwował się Cyprian łomocząc w kołatkę. ..I rozwarła się wonczas brama, a Cyprian, obleczony w błękitne rajstopy i białą furażerkę w kształcie gołębia, popłynął żabką po czerwonym suknie ku złotej tratwie, gdzie czekały go trzy małpki; a po obu stronach Szymona stanęli dwaj jego zastępcy: klawisz i pielęgniarz. – Mój oddział jest na prawo, rzekł pielęgniarz i zawirował w piruecie. – Mój jest na lewo, rzekł klawisz robiąc szpagat. Po czym obaj wyjęli małe japońskie tranzystorki i zaczęli je podsłuchiwać. – Chwileczkę, panowie, co jest, niby to szarpnął się Szymon, ale już było za późno. Czuł, że niby to wiodą go, przykładając mu coś do pleców. Na wszelki wypadek założył niby to sam obie ręce na tył głowy. – Złapaliście coś ciekawego? Co słychać na świecie? konwersował z niepowstrzymanym niby to ożywieniem. Ale oni podsłuchując swe tranzystory samolubnie, wiedli go dalej w milczeniu. – Człowiek, człowiek! zawołał raptem niby to wywoławczo jakiś posępny typ zza kraty. I wtedy Szymon zakręcił machinalnie niby to młynka rękami, jak to zwykł czynić Ben, wdając się w tajemną mowę znaków z tymi „steinmetzami” z ruin od kurestwa i denaturatu, i zakrzyknął: – dobra jest, nawijam! A wtedy klawisz niby to trzepnął go po młynkujących palcach i zawołał z triumfem – a tuś mi, bratku; mocny jesteś? Takiś mocny? – A co, wywiad, wywiad? odparował niby to zaczepnie Szymon. – Bój się, klawisz! warknął ktoś przez kraty dla żartu. – Kto to powiedział? spytał niby to słodko klawisz. – Ja! posępny chłopak dla żartu wystąpił do przodu, natomiast Szymon niby to wycofał się z 141 centralnego punktu i wsparty o mur niby to odpoczywał. – Z cienia wysunęło się czterech cichołapów i rzuciwszy się z osobliwą uprzężą na chłopaka, skrępowało mu dla żartu ręce i nogi, po czym dla żartu zawiesiło go na kracie, na związanych do tyłu rękach. Szymon niby to odetchnął. Na chwilę dano mu niby to spokój. – Mocny jesteś, mocny! klawisz niby to podziwiał wiszącego. – Bój się, powtórzył chłopak. Zwisał już głową poniżej kolan. Czterech cichołapów obsiadło w kucki wiszącego, zabijając nudę czekania grą w kości. – Już nafajdał w portki, zauważył pierwszy i zgarnął bilon. – Nie, tylko się zlał, sprostował drugi. Teraz on zakręcił kubkiem i wysypał jego zawartość: czterdzieści cztery! zapiał z uciechą. – A taki był z niego mocny chłop, westchnął obłudnie trzeci. – Można mu jeszcze deskę do pleców i młotkiem! rozważał czwarty. Wyjął karty i jednym prztyknięciem rozsunął talię w kształtny wachlarz. O kraty zadudniły pięści. – Co to bunt, bunt? zapytał niby to sennie klawisz. Szymon, żeby oddalić od siebie podejrzenia, niby to wyprężył się na baczność pod zegarem, z którego dawno powypadały wskazówki. Łomot o kraty nie ustępował. – Zęby mogło być dobro, musi stawać się zło; pierwsze nie zaistnieje bez udziału drugiego! zaskrzeczał przez megafony z oddali Cyprian. Zaległa krępująca cisza. – Ma dosyć, zawołał z głupia frant pierwszy cichołap. – Jak dojrzał, niech spada, ucieszył się drugi. Zerwali się wykonując kilka rozgrzewających ćwiczeń, potem sprawnie złożyli w kostkę swoją derkę, odkurzyli karty, wrzucili kości do kubka i zamknęli to wszystko na kluczyk w schowku. Przepychając się, rzucili się do kranu szorując do czerwoności swoje ręce i opryskując się dla żartu wodą, a potem długo suszyli dla żartu palce przy elektrycznej suszarce. Wreszcie podeszli do wiszącego, wyplątali go z uprzęży i złożywszy bezwładne ciało na szuflę, zsypali je dla żartu w ciemną czeluść. Pełne zakłopotania milczenie przeciągało się. Głośnik zakrztusił się i prychnął, po czym popłynął z niego zniecierpliwiony, skrzekliwy głos Cypriana. – Dlaczego nikt nie śpiewa, co, do pioruna, robią chóry wojskowe! Chóry żwawo podjęły przerwany na chwilę motet; rozległ się oczekiwany podniosły śpiew. Szymon jął się uskarżać na nagniotki, więc zrezygnowano ze zwiedzania izolatek, celi tortur, przesłuchań i widzeń. – Spojrzyj przynajmniej, frajerze, powiedział klawisz – na to dziwactwo za oknem. Szymon igrając jedną stopą z mydłem w misce, drugą stopę dał pielęgniarzowi do oskrobania. Pod podeszwą miał łaskotki. Chichocząc i wiercąc się na stołku, patrzył na widocznych stąd oprychów, którzy żuli kęsy uciułanego chleba i wypluwając je, wygniatali z tej pieczołowicie spreparowanej masy jakieś cudeńka. – Co jest, do kurwy-nędzy, z tą sztuką! stęknął zabobonnie klawisz. – Już ci się widzi, żeś sponiewierał tego jakiegoś parszywego gnojka, żeś umorusał go do spodu; a on w tej mierzwie, w tym gnoju, weźmie ot, słomkę, kulkę chleba; i coś tam w sobie znów szkli.. i szkli.. i szkli – – Czym różni się oddział B od A? spytał Szymon próbując pirueta odświeżonymi stopami. Ruszyli teraz w prawo. – Udziałem świadomości, wyrecytował pielęgniarz i mrugając porozumiewawczo dodał: – piekło to nasza świadomość. Weszli w długi korytarz szarocytrynowej barwy, która cuchnęła siarą jak sycząca między kraterami przestrzeń wulkanu. I wyszedł ku nim z przeciwnej strony biało odziany człowiek powiększający się w zbliżeniu do monstrualnych rozmiarów. 142 – To lekarz, wyjąkał pielęgniarz i uderzył czołem w posadzkę. – Nasz człowiek, wyjaśnił klawisz. – On nam pomaga w razie czego wypisywać lewe orzeczenia na zgonach albo w razie czego zszywa na żywo parszywe bebechy tych różnych samurajów, którym się roi trójwymiarowa sprawiedliwość. – Sie masz, Miglanc! zawołał klepiąc przybyłego. – Symulant? zapytał lekarz przesuwając powoli przed źrenicami Szymona palec w prawą i lewą stronę, po czym znienacka puknął go młotkiem w kolano. Szymon wierzgnął. – Aaa, tituńka, ze mną nie ma żartów, sapnął lekarz. – Bodziec, antybodziec, pigułeczka, pastyleczka i w trzy dni zrobię z ciebie naszego kochanego pacjencika; kaftan! – To gość Cypriana, miauknął pielęgniarz nie podnosząc się z klęczek. Lekarz kopnął go w wypięty zadek. – W takim razie wy zgłosicie się po swój bodziec wieczorem; coś mi się zdaje, że muszę wam podregulować refleks. Odszedł szeleszcząc nakrochmalonym fartuchem. Przedzierali się teraz z pochlipującym pielęgniarzem krętymi schodami pośród pajęczyn i mysiego łajna. Ogromne turkoczące ćmy obijały się o ich twarze, we włosy wplątywały im się nietoperze i czmychały spod nóg miękkie grzbiety stworzeń, ale kiedy pielęgniarz zapalił wreszcie światło, okazało się, że idą zwyczajnym korytarzem szpitalnym, w którym zdechłaby z nudów nawet mucha, tak bardzo był sterylny. Po schodach z bocznej kaplicy czy sali koncertowej, z której dobiegały stłumione dźwięki organów, wyległ tłum spowity w szare gacie, pokraczne mantyle i kuse poły poszyte nieudacznie z barchanów. Głowy idących przodem pochodu, a także ich ręce potrząsały się w jakimś ostatecznym zaprzeczeniu, któremu nie było końca które musiało już trwać wobec grozy nie do pojęcia, grozy przekraczającej wszystko znane dotąd. Na samym czele szła kobieta ubrana w swoje barchany jak w ornat. Była stara i obrzękła, wzdęta od czegoś, co niemiało w środku niej. Szła stawiając nogi jak nakręcony mechanizm; automatycznie. Rozcapierzone, drżące jak wodna rzęsa palce trzymała, przed sobą w geście zaprzeczenia, choć zarazem także jakby wspierała się nimi o przezroczystą ścianę. Siwe kosmyki włosów rozsypywały się w nieładzie wokół tej twarzy, w której płonęły ogromne oczy osadzone zbyt blisko siebie; haczykowaty nos i te oczy nadawałyby z pewnością twarzy wyrazu drapieżnego ptaka, może sowy, gdyby nie usta, które bez przestanku otwierały się i zamykały, odsłaniając w niemym kołowrocie na wpół bezzębną czeluść. – Co ona mówi? spytał Szymon. – Proszę zwrócić uwagę na charakterystyczną maskowatość tej twarzy, powiedziała lekarka- -konwojentka – na charakterystyczne „rybie usta” łapiące powietrze; otóż tego rodzaju porażenie mięśnia – – Ale czy ona coś mówi! – Byłoby to mówienie zatajone; natomiast mamy podstawy sądzić, że rozumie wiele z tego, co się wkoło niej dzieje; albo i nie rozumie. Kobieta w barchanowym ornacie, nie przestając chwytać przed sobą powietrza niemymi ustami, wpatrywała się chwilę z beznadziejnym wyczekiwaniem w Szymona, a potem, jak opasła ryba w zbyt ciasnym akwarium, ostrożnie wykręciła się bokiem i ostrożnie, wachlując drżącą rzęsą tych już-nie-palców swych już-nie-rąk, odpłynęła razem z barchanową ławicą współbraci zaprzeczających wszystkiemu, cokolwiek jest; albo i nie jest. Teraz po schodach, strojąc obrzydliwe grymasy, przekoziołkowała w nieprzystojnych podrygach grupa zidiociałych wyrostków. Z kącików warg wyciekały im strużki śliny. – Ci nie pojmują niczego ze świata, który ich otacza! albo może pojmują, wyjaśniła lekarka. – Nie mają świadomości, machnął lekceważąco ręką pielęgniarz. 143 – Lub mają zupełnie inną? zamyśliła się lekarka. – Nasza świadomość to piekło! załkał pielęgniarz. – Proszę przyjrzeć się teraz uważnie kolejnej grupie, zawołała z ożywieniem lekarka, pociągając Szymona wraz z jego obstawą na trybunę. Wyprężywszy się na baczność, z palcami przy oprawce okularów, odbierała defiladę, na czele której kroczył kulturysta dźwigając w ugiętych rękach jakąś niewidzialną sztangę. – Co on dźwiga? Spytał Szymon salutując przyjaźnie przechodzącym. – Głupstwo, zdaje się, jakiś klucz do kosmosu czy skrzydła; to prostak. Proszę jednak spojrzeć na tych za nim; cóż za wspaniały rozpad osobowości; totalne; rozkojarzenie; jakby ktoś; bezustannie rozsypywał; skład; informacji; ciągłość; okazuje się, że najtrudniej właśnie; ciągłość; przeskoki myślowe; niebywała; dekoncentracja – – Symbol jednoczący pojawia się tylko wtedy, gdy w toku rozwoju psychicznego wewnętrzna strona psychiki przeżywana jest jako równie rzeczywista, równie efektywna i psychologicznie prawdziwa jak świat rzeczywistości zewnętrznej, wyrecytował pielęgniarz przez sen. – Ale za pomocą świadomej woli nie można osiągnąć takiej symbolicznej jedności, gdyż świadomość w tym przypadku jest stroną! powiedziała lekarka ze złością i machnąwszy nad głową koronkowymi figami,. wskazała Szymonowi małego człowieczka na końcu pochodu. – Panie magistrze! zawołała kokieteryjnie. Magister trzasnął obcasami i bez namysłu wypalił: – Melduję, że paralela zasiana jutro z generałem wielka demoralizacja społeczeństwa, kontakt człowiekiem opuścił jasność. – W porządku, magistrze. A może by nam pan coś zagrał? I kiedy ten w euforii odegrał na rozstrojonym klawesynie kawałek Vivaldiego, lekarka spytała Szymona z zabobonnym lękiem: – Jak to się dzieje, że u ludzi tego pokroju w zderzeniu ze sztuką następuje jakieś magiczne niemal scalenie osobowości! Dlaczego ktoś mówiący bez sensu potrafi bezbłędnie grać, malować, rzeźbić! Czym jest ten klucz, który kojarząc pamięć muzyczną i plastyczną, odmawia posłuszeństwa w zderzeniu ze słowem, z logiką myśli! Szymon cofał się w panice przed lekarką, która coraz agresywniej nacierała na niego ze skalpelem; jej chciwe palce obciągnięte były rękawiczkami z czerwonej gumy, na ustach już miała maskę chirurga. Pielęgniarz, ocknąwszy się, świsnął w powietrzu uprzężą i po chwili, ciężko dysząc, uporał się z nałożeniem lekarce więzów. Z bocznej ścianki trybuny wysunęły się automatyczne nosze i zniknęły w czeluści wraz z ciałem. Pochód dogasał. Na gigantycznym dmuchanym materacu wyniesiono na koniec trzydziestu starców. Ich głowy były ogolone. Spoczywali w skurczonych, embrionalnych pozach i odbierało się wrażenie, że nastąpił u nich niemal zanik kończyn. Posępny starzec leżący na skraju materaca prowadził dramatyczną rozmowę z Niewidzialnym. Osłaniając się ramieniem od Niesłyszanego Zgiełku, próbował mimo widocznych zakłóceń na Bezlinii przedrzeć się ze swoją Nieskargą. – Tak, mówił – tak; zupełnie jedną i prostą jest ta twierdza. Ta ciemna noc to wpływ. WPŁYW. Rzeki wracają, skąd przyszły. Nigdy wszystkich jednocześnie. Jeden po drugim. Zbyt kosztowny jest. CZAS. Jak go spędzasz. Wiedzieć więcej, niż trzeba. Niech umrze jedwabnik. JEDWABNIK. Ja byłem przyczyną siebie samego. Gdy dmuchany materac przesunął się na drugą stronę, Szymon usłyszał miarowy, rytmiczny tupot nóg, ale z sali nie wyszedł już nikt. – Kto tam tupał? zapytał Szymon. – Tajemnica wojskowa, wyjaśnił klawisz. – Rozumiem. Więc oni i tutaj strzegą? – Tak, ale przeważnie grają w guziki, wyjaśnił pielęgniarz. 144 – Nie grają, tylko naciskają. – Figę wiesz, a właśnie że złocą. – Sam figę wiesz; naramienniki złocą. – A nie, bo sprzączki. Ale fasują w naszej kuchni. – A nie, bo w naszej. – Udowodnić ci, udowodnić? – Ty, bo jak cię palnę! – Siebie palnij, swoją zakutą pałę! – Spokój, zakomenderował Szymon. Jego świta wyprężyła się na baczność. Po czerwonym suknie spływała oto majestatycznie złota tratwa, na której, gryząc pestki słonecznika, siedział Cyprian w asyście trzech małp. – Co pragniesz widzieć, spytał starzec wypluwając łupiny na sukno. I wysunęła się pierwsza małpa zasłaniając oczy, i skoczyła w wodę. Ale Szymon nie zakrył oczu. – Co pragniesz słyszeć, spytał starzec. I wysunęła się druga małpa zasłaniając uszy, i skoczyła w wodę. Ale Szymon nie zakrył uszu. – Co pragniesz głosić, spytał starzec. I wysunęła się trzecia małpa zasłaniając usta, i skoczyła w wodę. Ale Szymon nie zakrył ust. A wtedy Cyprian spojrzał na niego przeciągle i rzekł mu: – Jesteś wolny, odejdź, mój synu. I cisnął w niego słonecznikiem. A wtedy Szymon skoczył w dół w tę mroczną toń, o której nie wiedział nawet, czy płytka jest, czy głęboka; zimna czy gorąca; bystra czy stojąca; słodka czy słona. I nie wiedział nawet, czyli ma jakie dno. 145 GONITWY 146 a) Przyjmijmy, że Szymon sięgnął przed snem po lekturę rozprawki, dajmy na to, filozoficznej, a że miał uwagę podzielną, przebiegając wzrokiem czytane linijki, łowił zarazem wewnętrznym uchem odległe głosy znajomych osób, które układały się na półkulach jego mózgowego zwoju jak na jakiejś wypukłej scenie, co prawdopodobnie wyglądałoby mniej więcej tak jak w drugiej wersji. b) Leżą; wszyscy już leżą, jeśli się nie mylę, albo właśnie układają się w tej wąskiej minucie obojętnego czasu, w której – na dobrą sprawę – można jeszcze pomyśleć o czymkolwiek, ale po co, po co.. zresztą można pomyśleć, o ile szczęśliwie nie zaśnie się tuż przed; przed pomyśleniem. Zatem treść pomyślenia nie jest tu istotna. Leżą; spoczywają na jakimś prześcieradle, powiedzmy, na prześcieradle mapy, a zatem są rozdzieleni np. konturem granic, ich dymną smużką, co mówię: zmarszczką mimiczną, zgrubieniem farby; zaciekiem? Także kolorem równin, żółtością wzgórz, czyli barwami przysługującymi mapom fizycznym, jak to się zwykło określać na lekcjach geografii i – co to ja chciałam, co to ja chciałam – ach, rozdzieleni jeszcze kolorem nieba nie uwzględnianego wszakże na tego rodzaju mapach.. A mimo to – czy to nie zabawne? – mimo to oni leżą pod niebem; pod jakimś niebem, przypuszczam, które, przypuszczam, jest w tej chwili tak samo ciemne tu jak i tam, albowiem to właśnie noc rozpościera się nad leżącymi tu i tam, wikłając ich w swe odrębne konstelacje gwiezdnych ornamentów. Zatem kolory nie są tu istotne. Leżą; blisko czy daleko od siebie? To zależy. Bo jeśli w skali przeciętnej mapy ziemi odległość „na wyciągnięcie ręki” oznaczać może np. wielomilowy obszar, to w skali nieba na przykład (nieobecnego zresztą w tego rodzaju mapach) odległość ta zamknąć się może w granicach iluś tam minut lotu; ale już w skali nośności fal dźwięku czy obrazu trudno byłoby nam w ogóle mówić o jakichkolwiek odległościach. Zatem i odległości nie są ilu istotne. Leżący wygłaszają pewne kwestie nie tyle do siebie, co przed siebie, ale nie wygłaszają ich prozą (któż by z nas dzisiaj umiał mówić prozą; pan Molier zakpił z nas sobie po prostu w swoim czasie!) ani tym bardziej nie mówią ich (cóż znowu!) wierszem; oni po prostu monologizują lub – nieudolnie – usiłują nawiązywać ze sobą pozory dialogu. Cóż robić; wypowiedzi tak jakoś same nam się udramatyzowały (i nie tylko one).. widowiskowość świata zyskała na tym szalenie; tak, wprost szalenie! Zatem związki logiczne pomiędzy kwestiami nie są tu istotne. Pstrokate prześcieradło mapy w trakcie tej gadaniny wzdyma się pośrodku, tworząc coś w rodzaju części globusa albo może poduchy, podgłówka raczej; i w jakiejś chwili obszar ten wyobrażony umownie globuso-podgłówkiem zacznie się może obracać.. czemu nie! otóż będzie wirować dostojnie, co nasunie nam myśl o karuzeli. Ale snucie podobnych porównań nie jest tu istotne. Leżący nie mogą domyślać się (w żadnym wypadku!), że ich głos wewnętrzny, przedsenny bełkot, jest przez kogokolwiek słyszany.. a jednak – nie ma rady! – ktoś musi tego słuchać – nie ma rady! – ktoś musi podjąć się misji wysłuchania bodaj części tego głosu, ale kto – Skoro więc nie jest Bogiem (skądże!) autor ani bohater, ani nikt, tak, nikt nie jest, nie może dłużej Nim być, niechże Nieobecnego spróbuje zastąpić ktokolwiek, na przykład odbiorca, czytelnik, słuchacz.. boskość leży na ulicy, jest do podjęcia, ja proszę, bardzo proszę, nie możemy w tej (tu konkretnej sytuacji obejść się bez Nieobecnego, zatem wszyscy, którym nie dane było aż dotąd być Bogiem, niech się nim staną.. ludzie, no co wam szkodzi? Dlaczego nie 147 chcecie bodaj na niby, o, pan Egzaminator; brawo, brawo. Więc ktoś wysłucha jednak – co za ulga! – możemy zatem podjąć to dalej – Otóż; gdy podgłówek ziemi zacznie się obracać, wówczas leżący mogą zacząć grę w zapinanie i odpinanie klamry pasów bezpieczeństwa, które im – podobnie jak pasażerom lotu lub gościom karuzeli – zostały oddane na chwilę, ale li tylko na chwilę, do własnej dyspozycji. Sprzączki potrącanego pasa mogą wówczas wydawać stłumione: klang-pang; ale nie jest to takie istotne, w ogóle nic tu nie jest istotne, jeśli się nie mylę, ani – broń boże – niezwykłe. Ot, ludzie po prostu czasami kładą się w nocy do łóżek, ale nie mogą zasnąć, i to wszystko; i stąd cała parada. SZYMON: Nie mam sobie nic do powiedzenia; nie szkodzi; gdzie napisane jest, że musi się mieć sobie coś do powiedzenia; o, psiakrew, znowu pękły mi.. jutro to zeszyć, raczej jutro – IZABELA: Szymooon? SZYMON: W porządku, kochanie, wszystko w porządku; było cudowanie; nic do powiedzenia; oprócz rzeczy przerażających; które nie są do powiedzenia; nic do; powiedzenia; w porządeczku. MANIECZEK: Co się w ogóle da powiedzieć, da się jasno powiedzieć; o czym zaś nie można mówić, o tym trzeba milczeć. FILOZOF: To nie pan powiedział, to ja powiedziałem. MANIECZEK: To nie ja powiedziałem, to powiedział filozof.. zapomniałem nazwiska. Z drugiej strony, jeśli logika nie wytrzymuje naporu pewnych treści doświadczeniowych, trzeba stworzyć nową logikę, aby sprostała pogłębionemu ujawnianiu się rzeczywistości – FILOZOF: Tego ja nie powiedziałem. MANIECZEK: To powiedział drugi filozof.. zapomniałem nazwiska. CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, najlepiej po prostu przestań o tym myśleć, kochanie, czas, nieprawdaż, tak, kochanie, czas to najlepszy lekarz. BEN: Wieczne zapomnienie czyha na swoją zdobycz.. jak umknąć zapomnieniu? Czynnik Herostratesa łasi nam się do nóg; ten wściekły szewc z Efezu psim swędem wkrada się w sen.. wabi. Jakże trudno być Homerem, o, jakże trudno być Gandhim, Kopernikiem,. Leonardem, Dantem, o, kkk.. GŁOSY: Beeen! BEN: W porządeczku, kochani, wszystko w najlepszym porządeczku, choć troszkę mi tu coś jakby śmierdzi. A jednak zależę od innych w tym samym stopniu, co inni ode mnie. Mógłbym być, nie przeczę, Raskolnikowem wobec jakiejś staruszki, ale też jakaś staruszka mogłaby się stać Raskolnikowem wobec mnie; mogę porwać samolot, ale mogę być też porwany w samolocie; mogę kogoś stuknąć znienacka, ale mogę też zostać znienacka stuknięty.. Czyli, choć wszystko we mnie kipi do przeciwstawienia się zastanym normom, cóż, trudno; muszę zgodzić się na zastane normy i – nie ma rady – muszę przystać na wredną mi poczciwość, tak, uśmiejecie się, przystać na tę najpoczciwszą z zasad, a zarazem zasadę najbardziej wyrafinowaną! Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło, hu, hu! Uśmiejecie się; nie czyń drugiemu, co tobie, hu, hu! Spodziewaliście się po mnie czegoś więcej, hu, hu! czegoś bardziej hu, hu! oryginalnego, a ja dumam tak i siak, tak i siak i nic innego, hu, hu! NUB: Jak byś się nie wykręcał, bracie, jak byś nie stawał – dupa z tyłu. BEN: Jasne, bracie: z tyłu; hu, hu! CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, najlepiej po prostu przestań o tym myśleć, kochanie, czas, nieprawdaż, tak, czas to najlepszy lekarz. JULIAN: No, no, no; nie narzekajmy, moi mili, nie jest tak źle: zarabiamy, wydajemy.. Obyśmy 148 tylko zdrowi byli, obyśmy tylko zdrowi byli. ZENO: I nie wykłamiemy się z tego kłamstwa; nie będzie przegryzania wędzideł, niczego nie będzie, nie będzie.. Epoka ma nerwicę; nasza epoka ma nerwicę, a my już nie potrafimy nawet tego wyrazić przy pomocy słów – tych zblazowanych przez nasz modernizm słów! – nawet nie potrafimy tego wyrazić z powagą. Niczego nie potrafimy z powagą. Będziemy istnieć na niby; jesteśmy lustrzaną podobizną swojej epoki, tak jak logika jest lustrzaną podobizną świata; bo jesteśmy logiką swojego czasu; może tylko my; nasze pokolenie; ale jesteśmy – GŁOSY: Zenooo! ZENO: ..na niby. W lukę po punktach odniesienia wstawiamy atrapy punktów odniesienia i mrugając okiem do tej chimery – GŁOSY: Zenooo! ZENO: A właśnie że to nie jest w porządku, a właśnie że – GŁOSY: Zenooo! ZENO: A jednak to właśnie nie jest w porządku, choć etyka nie ma nic wspólnego z kwestią jakichkolwiek „następstw czynu”; nic wspólnego, moje bobaski, z karą i nagrodą pojmowanymi dosłownie i przenośnie – ROSITA: Co to takiego: ŻYĆ W PRAWDZIE; co to takiego, jak się w to gra? NEMO: Co znaczy: stanąć wobec kosmosu jako coś substancjalnego; co znaczy: zachować godność współpartnera wielkich sił rządzących wszechświatem, co to znaczy! SZYMON: Kto rozumie te słowa, do kogo są mówione te dziwne słowa, w jakim języku są, w jakimże są, pytam; ja, spocona mysz, pytam wśród nocy spoconym piskiem – CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, najlepiej po prostu przestań o tym myśleć, kochanie, czas, nieprawdaż, tak, czas to najlepszy lekarz. ZENO: Gdy wymieniliśmy godność na strach, pozór i kłamstwo; gdy wymieniliśmy odwagę na strach, pozór i kłamstwo, ja, spocona mysz, usłyszałem pośrodku nocy tylko jedno słowo; ale czy mogę się z wami podzielić tym słowem, czy słowem takim wolno się dzielić z kimkolwiek! JULIAN: No, no, no, nie narzekajmy, moi mili, nie jest tak źle, nie jest tak źle: zarabiamy, wydajemy – NUB: Jak byś, bracie, nie stanął, jak byś się nie wykręcił – dupa z tyłu. MELISSA: Pozwól sobie powiedzieć, mój drogi, to zależy; wszystko zależy od twojego własnego wyboru, którą mianowicie z tych dwu przysługujących, ci.. uznasz w danej chwili za tę właściwą. FILIP: Szanujmy wszakże swoje złudzenia, kochani. Starożytni wznosili gmach swego światopoglądu na złudzeniu Boga i Losu; my podstawmy w to miejsce prawa przyrody; coś przecież musi znajdować się w tej luce żądnej wypełnienia. Wypełniajmy ją złudzeniem, szanujmy swoje złudzenia, kochani, trzeba wszakże jakoś żyć, nieprawdaż, kochani, trzeba z jakimś, jakimkolwiek bądź wyjaśnieniem przemierzyć swoją chybotliwą kładkę – GŁOSY: Filip! FILIP: W porządku, kochani, wszystko jest tu cudowne oprócz kilku spraw, które nie są cudowne, a więc mniejsza o nie. Cieszę się, cieszę, kochani, bardzom rad. Dzień nie może być jednocześnie nocą, księżyc nie jest zarazem słońcem, woda nie staje się tym samym co ogień, dopóki jest wodą, wszystko to jest jak najbardziej dla mnie oczywiste. IZABELA: Mówią, że wszystko, co widzimy, mogłoby być też inaczej. Ze wszystko, co w ogóle potrafimy opisać, mogłoby być też inaczej. Czy dlatego nie potrafię opowiedzieć tylko jeden raz tej np. historii, że pewna zwyczajna-niezwyczajna-dziewczyna pokochawszy-nie-pokochawszy pewnego nieszczęśnika-nie-nieszczęśnika, któremu groziło-nie-groziło niebezpieczeństwo, poświęciła-nie-poświęciła się dla niego i poniosła klęskę-nie-klęskę? 149 SZYMON: Izaaa! IZABELA: Tak, naturalnie, kochanie, dobrze, że przypomniałeś mi, kochanie, wybacz, kochanie, ale ilekroć pomyślę, kochanie, o tamtym GIE z mojego życia, rzygam psychicznie; i to zwłaszcza dobrymi intencjami tak rzygam, bo j ższ ń mm czm rzgć.. wybaczćcie mi; ń mm czm rzgć – A jednak nie pojmuję do końca, co znaczy czynić NA DARMO; to chyba jest niezupełnie tak MELISSA: Czekaj no; albo jeszcze tak spróbuj: weź pół kilo mąki, dwa jaja całe, ćwiartkę margaryny, do tego dwie łyżki mleka lub wody – CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, najlepiej przestań o tym po prostu myśleć, kochanie, czas, nieprawdaż, tak, czas to najlepszy lekarz. IZABELA: Wszystko w porządku, kochani. Zostawcie mi w spokoju te lustra. Lubię lustra, zwłaszcza kiedy się mieszczą w jeszcze innych lustrach... już przywykłam do nich. Zwłaszcza w lustrach mój świat zyskuje na metrażu.. mam na myśli jego filozoficzny wymiar, jeśli chcecie wiedzieć. Jeśli czego nie lubię, to much; much na moich lustrach, ma się rozumieć. A poza tym, poza tym.. no, kto się zagapił, na co czekacie jeszcze! JULIAN: Przepraszam bardzo.. Nie narzekajmy, moi mili, przepraszam bardzo; zarabiamy, wydajemy, nie jest tak źle, nie jest tak źle, obyśmy tylko zdrowi byli. ZENO: Ale gdzie my jesteśmy, na jakim świecie my żyjemy – Wśród bezustannych pożegnań. W pułapkach entropii – MISZA: Czy to przypadkiem nie Olimp, to, co teraz miga pod nami? Tam, w dole, takie niskie, czy to nie Olimp? Więc takie to niskie, he, he? A było aż tak wysokie? Więc jestem tak wysoko.. więc aż tak nisko, że będąc ponad Olimpem jestem poniżej, he, he! i wciąż poniżej! LUTKA: Albo spróbuj to jeszcze tak: weź pół kilo mąki, dwa jaja całe, ćwiartkę margaryny, dwie łyżki mleka lub wody.. oj, coś mi się zdaje, że Misza teraz przelatuje nad Olimpem. Oj, oj, coś mi się zdaje, że tak; zaraz, zaraz, która godzina, muszę to sobie koniecznie zapisać; spytam go po prostu, jak wróci; ciekawe, czy mi się sprawdzi.. nic mi się nie sprawdzi, guzik mi się sprawdzi, zawsze tak jest, że w końcu okazuje się.. o, psiakręć, bo zacznę prasować te ściany gorącym żelazkiem! MISZA: Olimp jako margines, he, he! cywilizacji.. Takie to małe w dole.. poniżej silników, poniżej skrzydeł.. z boku. W tym jest myśl: kultura humanistyczna jako margines naszego czasu.. ależ to kapitalne! Zejść z centralnego punktu do passe-partout; kapitalne! ZENO: I co jeszcze; no więc przyjmijmy, że zredukowaliśmy wszystko do czekania na Godota; ale dalej, co dalej – IZABELA: Tęsknię do „tak-jak”; dajcie mi, proszę, bodaj na chwilę jakiekolwiek „tak-jak”; czuję, jak osuwają mi się nogi w dół; czuję, jak spadam w tamten lej; potrzebuję pilnie laski z „tak-jak”. FILOZOF: Tak jak przedmiotów przestrzennych nie możemy sobie w ogóle pomyśleć poza przestrzenią, a czasowych poza czasem, tak też żadnego przedmiotu nie możemy pomyśleć sobie poza możliwością jego związku z innymi przedmiotami. IZABELA: Co to jest przedmiot? MANIECZEK: Przedmiot jest tym, co stałe i trwałe, konfiguracja – tym, co zmienne i nietrwałe. Konfiguracja przedmiotów tworzy stan rzeczy. FILOZOF: Tak-jak. IZABELA: Co stanowi formę przedmiotu? FILOZOF: Przestrzeń, czas i barwa są formami przedmiotu. A także możliwość występowania w stanach rzeczy. MANIECZEK: Tak-jak. IZABELA: Po co istnieją przedmioty? 150 MANIECZEK: Bo tylko kiedy istnieją przedmioty, może istnieć stała forma świata. IZABELA: A co to jest świat? FILOZOF: Świat jest wszystkim, co jest faktem. MANIECZEK: Tak-jak; właśnie o tym samym myślałem; tak-jak; tak-jak. NUB: O, mój Boże, dobry Boże; co byś nie postanowił, jak byś się nie wykręcał, nie ustawiał, bracie – dupa z tyłu – nie przerywaj, Melissa! – i co na to poradzisz, co poradzisz.. no proszę cię, do stu diabłów, żebyś mi nie przerywała, kiedy mówię, rozumiesz? Cholernie tego nie lubię. MELISSA: Jednak pozwól sobie powiedzieć, mój drogi, że mimo wszystko zawsze masz jakąś możliwość wolnego wyboru; poza tym uściślijmy, co mianowicie masz na myśli pod tym terminem; suponuję, że celowo zawężasz coś, co na dobrą sprawę, po przeniesieniu w inną, aczkolwiek równie umowną płaszczyznę, mogłoby się okazać o wiele mniej zdeterminowane, niż ci się to w pierwszej chwili wydało. Pozwól sobie zatem powiedzieć – NUB: A ja pierniczę! Powiedziałem raz „dupa z tyłu” i tak ma zostać; bez dyskusji! MANIECZEK: Tak-jak; tak-jak; BEN: Ale chwileczkę, jedną chwileczkę: co tu tak śmierdzi! Niby posprzątane, niby poukładane, a śmierdzi. Potwornie śmierdzi, nie czujecie? NEMO: Kiedy pomyślę, jakie GNO, jakie monstrualnie absurdalne GNO potrafiono zrobić z tych wszystkich ofiar – IZABELA: Z każdej; i z każdej z osobna. NEMO: Żeby z CZEGOŚ takiego zrobić takie NIC! TEKSTIL: Rany, jak ja nie znoszę nekrofilii intelektualnej i emocjonalnej, rany, jak ja nie znoszę wszelkiej nekrofilii! SABINA: Więc spróbuj zrobić to jeszcze tak: weź pół kilo mąki, dwa jaja całe, ćwiartkę margaryny, do tego dwie łyżki mleka lub wody – KLUBER: Nie mów; tylko w ciągu tego jednego dnia? Dziesięć tysięcy zabitych? Żartujesz; no, chyba że z głodu.. aaa, to co innego. Przyjść na mecz? Jaki znów mecz; nie mów; Puchar Europy? Aaa, to co innego. IZABELA: Co za paranoja; przecież to paranoja; gdzie moja laska; chcę wykuśtykać się z tego grzęzawiska przy pomocy jakiegokolwiek „tak-jak”. TEKSTIL: Nie mów: cztery tony trotylu? Żartujesz; no, chyba że na każdą główkę.. aaa, to co innego. LUTKA: Chwileczkę, panowie, czy to nie przesadna rozrzutność? Cztery tony? Chętnie wymienię połowę swego przydziału na butelkę koniaku. BEN: Niech raz stracę; dajcie mi tylko czapkę śliwek i popalić; ja zrzekam się całego przydziału. A zresztą, niech raz stracę; bierzcie trotyl, bierzcie czapkę śliwek i bierzcie na dodatek kopa w dupę, niech was nie widzę. JULIAN: Zniknij się.. jak to było? Wyspo, zniknij się.. przepraszam was bardzo, coś mi się przypomniało.. to takie ładne, prawda? Zniknij się.. jednak słowo utraciło już magiczną moc. Podstawą świadomości jest konflikt między tak i nie.. przepraszam was bardzo.. nie narzekajmy, moi mili, nie jest tak źle, nie jest tak źle – ROSITA: Ale posłuchaj, możesz to zrobić na przykład jeszcze w ten sposób: weź pół kilo mąki, dwa jaja całe, ćwiartkę margaryny, dwie łyżki mleka lub wody – JULIAN: Zniknij się.. Wyspo pamięci, góro strachu, taflo chłodu między głosem a głosem, między źrenicą i źrenicą, zniknij się, szlamie, w którym brodzimy po kolana, który zamula nam usta, od którego niemieją nam wargi – GŁOSY: Juliaaan! JULIAN: Przepraszam was bardzo; bardzo was przepraszam.. czy nie zostawiłem tu gdzieś 151 moich kluczy? Miałem te klucze przecież, to były jednak moje klucze, muszę je mieć, są mi potrzebne po prostu, wam nic po tych kluczach, a ja nie wejdę do domu bez tych kluczy, bo to są moje klucze, kochani, do moich drzwi.. przepraszam was bardzo.. czy nie zostawiłem tu gdzieś moich drzwi? Miałem te drzwi, przecież to były moje drzwi, te drzwi są mi po prostu potrzebne, bo nie będę mógł nigdy.. zniknij się, ściano. Niech raz stracę.. zniknij się – SZYMON: Miałem wtedy dziesięć lat henry on tam leżał henry i nie wolno go było i takie duże miałem za duże o tyle henry i każdy z innej nogi i spadały mi kiedy szedłem a on tam leżał i wiesz dźwignąłem go na sanki to było wtedy henry kiedy mojego brata wiesz kijami wiesz a on tam leżał henry i trzeba go było chociaż nie wolno było wiesz i wiozłem go a one tak mi spadały henry i była wojna i wiesz nie mogłem zrozumieć dlaczego jego ręce wiesz składałem i rozsypywały się miałem z każdej nogi inny o tyle były za duże zatłukli na podwórzu nie rozumiałem czemu jego ręce i – HENRY: Nie mów: kijami? Żartujesz.. no, chyba że jeszcze w czasie tamtej wojny; aaa, to co innego. LUTKA: Och, psiakręć, bo zacznę te ściany prasować gorącym żelazkiem. CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, najlepiej po prostu przestań o tym myśleć, kochanie, czas, nieprawdaż, tak, czas to niezawodny lekarz. IZABELA: Tik-tak; tik-tak; nie uważacie, że nasz lekarz ma po prostu nerwowy tik? Ordynarny tik? Najzwyczajniejszy w świecie tik? I ten pan ma nas leczyć? Z takim tikiem? ZENO: Ludzie, na jakim świecie my żyjemy! MANIECZĘK: Widocznie sens świata musi leżeć poza światem. Tak-jak – FILOZOF: W świecie wszystko jest tak, jak jest, i wszystko dzieje się tak, jak się dzieje; nie ma w nim żadnej wartości, a gdyby była, to nie miałaby wartości, gdyż wszystko, co tu się dzieje i faktycznie istnieje, jest przypadkowe. GŁOSY: Chwileczkę! FILOZOF: To, co czyni je nieprzypadkowym, nie może znajdować się w świecie, gdyż wtedy byłoby znów przypadkowe. GŁOSY: Ale chwileczkę! MANIECZĘK: Tak-jak; tak-jak; dlatego sens świata musi się znajdować poza światem. BEN: Ale i tam coś śmierdzi, czujecie? Tam także cuchnie jak jasny gwint! ZENO: W tej czeluści, w której nie potrafimy określić środka ani strony prawej, ani lewej, góry ani dołu, w tej masie, w którą rzucono na oślep garść bakalii – IZABELA: A jakież to ma znaczenie, czy Bóg jest, czy go nie ma; a czy to cokolwiek zmienia, jeśli jest lub jeśli go nie ma, skoro istniejemy względem siebie jako zespół wielokrotnego „ja” względem wielokrotnego „ja” innych. Wobec innych. I wobec siebie samego. A to nie potraficie już, moje przestraszone maluchy, postępować, jeśli wam kto nie wystawi cenzurki! SZYMON: Izaaa! IZABELA: Głodne maleństwo? Nakarmić? Ululać? SZYMON: U-aaa, u-aaa! IZABELA: Zaraz; zmienimy; pieluszkę; luli, luli; ta wasza WZORA OD FIODORA; smoczek? Kara i zbrodnia; nie, odwrotnie; najpierw to, potem tamto. No, no, maleńki; jestem przy tobie, przy tobie. Pokuta, odkupienie; łatwe pocieszenie, ufne rozgrzeszenie. KAŻDA STWORA SZUKA WZORA – a jego ni. „Tu-go-nie-ma tu-go-nie tyl-ko-je-go o-dzie-nie”, Aa-a kot-ki dwa – GŁOSY: Izaa! IZABELA: No więc spojrzę na siebie i w waszym imieniu tymi nieobecnymi OCZAMI. Uważajcie, uważajcie, wypróbuję na sobie patrzące OKO – 152 OKO: Możesz powiedzieć, że nie wiesz o gwałtach, wojnach itp., które w tej właśnie chwili się toczą? JA: Nie mogę powiedzieć, że nie wiem o gwałtach, wojnach itp., które w tej właśnie chwili się toczą. OKO: Zatem jeśli wiesz o gwałtach, wojnach itp., które w tej właśnie chwili się toczą, i nie przeciwdziałasz temu, to kim ty jesteś? JA: Jestem małą, wygodną skurwysynką, która jeszcze przed chwilą myślała, że jest uczciwym człowiekiem. Jestem małą, wygodną, zakłamaną skurwysynką, która jeszcze przed chwilą sądziła, że stara się być w tym samym stopniu obecna w świecie zewnętrznym, w jakim pragnie, aby świat zewnętrzny był obecny w niej samej. OKO: Iżeś szczerą prawdę wyznała i skruchę okazała, ego te absolvo, córo pojętna, a teraz zmów paciorek i pofigluj w łóżeczku; najbardziej odpowiednia do tych celów wydaje nam, się mini-piżamka firmy OKO-izm. Wykwintne komplety pościelowe, meble segmentowe i niezawodne środki pralnicze o subtelnym zapachu i w różnorakim wyborze nabywaj w magazynach naszej firmy: OKO-izm. Za gotówkę i na raty zawsze zaopatruj się w naszej firmie: OKO-izm. GŁOSY: Izaaa! IZABELA: Jakim prawem wpędza się mnie we wzmożone poczucie współodpowiedzialności za popełniane zbrodnie, ograniczając jednocześnie moją możliwość przeciwstawienia się im do żałosnego gestu! A właśnie nie będę siadać w przyzwolone kucki przed waszym gmachem; nie będę składać przyzwolonych autografów pod protest-songiem; nie rzucę się wam do nóg jeszcze jedną autopochodną, wy- GŁOSY: To się zobaczy, to się jeszcze okaże, droga koleżanko. Halo, koledzy; alarm! TEKSTIL: „Czymże innym jest kobieta, jak tylko przyjaźni nieprzyjaciółką, której nie można uniknąć, złem nieodzownym, pokusą naturalną, nieszczęściem upragnionym, niebezpieczeństwem domowym, szkodą zaprawioną słodyczą i w piękne barwy malowanym występkiem?” HENRY: Pragnę wam zwrócić uwagę, że religia została ludziom objawiona za pośrednictwem mężczyzny; natomiast nauka diabła – za pośrednictwem kobiety. GŁOSY: Pławić? Dopiec? HENRY: Wyznaj: działałaś? IZABELA: U-u! Z Inkubem tańcując zamieci śnieżne udziałałam, z których około pięci zasp usypanych jest. A była ze mną Rosita. ROSITA: U-u! Przemieniałam się w kotkę pręgowaną, suszę przywołując na ląd, ale nie sama byłam, a z Melissą, która przekłuwała szpileczką kukłę samego.. nie; to mi nie chce przejść przez usta; nie! MELISSA: U-u! Maśćmi śmierdzącymi ciało nacierając sukkubą wprawdziem bywała, ale nie więcej, jeno raz na rok, tak ci działałam pomór bydlątek powodując, ale jeno bydlątek. O resztę Sabiny pytajcie. SABINA: U-u! Na kiju fruwając srogie huragany jeno rozpętywałam, ale z namowy Lutczynej takem działała. LUTKA: U-u! Prawdą jest, iżem łeb kobyli zakopywała na dnie kanałów i pod miastami, które spornymi się stawały, a co więcej, tego już nie wiem. Może Izabela, która mowniejsza jest, składniej to powie. HENRY: Teraz już wiemy wszystko; wyznaj; my i tak wiemy. IZABELA: Do sprawy chciałabym dołożyć podanie. „Wielce szanowne OKO. Niniejszym zwracam się z uprzejmą prośbą o zezwolenie mi na przeprowadzenie w ramach protestu 153 trzydniowej głodówki na rzecz aktualnie masakrowanych istnień. Prośbę swą motywuję tym, że dotąd nie korzystałam z żadnej przysługującej mi formy publicznego protestu, aczkolwiek problemy uprawiania masakry psychicznej i fizycznej nigdy nie były mi obojętne. I tak na przykład –” SABINA: Zostaw to, zostaw; kiedy indziej; rozumiesz mnie? Widzisz, na co nas wszystkie narażasz. Dobrze ci radzę: weź raczej pół kilo mąki, dwie łyżki mleka lub wody – MELISSA: Weź raczej żelazko od Lutki, póki gorące, i wyprasuj ściany – ROSITA: Dwa całe jaja, ćwiartkę margaryny – IZABELA: Ale ja przecież prywatnie.. to mój prywatny pogląd. TEKSTIL: Pogląd na wynos przestaje być poglądem prywatnym. IZABELA: Ależ.. to jakieś nieporozumienie, chwileczkę, chcę tylko wyjaśnić.. oczywiste nieporozumienie; otóż.. przez masakrowane istnienia rozumiałam tu raczej tak zwane niższe formy bytów.. które całkowicie zdane na naszą łaskę, podlegają niekiedy zagładzie.. choć może to za mocno powiedziane. Otóż.. wprawdzie filozofowie twierdzą, że „incognita non possumus diligere”, kocham indywidua nie poznane.. na przykład biedronki, motyle.. Dziś, kiedy tak gwałtownie szuka się przeżywania realnego kontaktu między człowiekiem a innymi stworzeniami, nie sposób pozostać obojętnym.. otóż; miałam kiedyś.. co to ja miałam? SZYMON: Świerszcza – IZABELA: On próbował oswoić mnie, oswoić.. jednakże – CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, po prostu przestań o tym myśleć, kochanie, czas, nieprawdaż, tak, czas to niezawodny lekarz. IZABELA: Ale nie było lekarza przy tym. I przy tamtym. Mniejsza o to, mniejsza o to, na Boga! Więc.. nie potrafię chyba nigdy opowiedzieć tylko raz tej na przykład historii, że pewna zwyczajna-niezwyczajna dziewczyna pokochawszy-nie-pokochawszy pewnego nieszczęśnika- -nie-nieszczęśnika, któremu groziło-nie-groziło niebezpieczeństwo, poświęciła-nie-poświęciła się dla niego i poniosła klęskę-nie-klęskę. SZYMON: Jednakże.. czy ty nie możesz raz przynajmniej opowiedzieć sobie tego po ludzku! IZABELA: Tak, naturalnie.. po ludzku. Masz rację. A więc.. nie, nie. Jeszcze nie. Kiedyś. Na pewno kiedyś ci to opowiem.. wiesz? Byłabym zapomniała; śniło mi się.. to było coś równie absurdalnego. Ktoś ucieka nie uciekając; pętla nieskończoności zagarnia na moich oczach kogoś bliskiego, ale nie wiem kogo; szukam go w jakimś gmachu, nie szukając go właściwie; zabijam bez zabijania; piję zaczarowany napój bez wypijania go; uwalniam nie uwalniając kogoś, ale nie wiem kogo. Czyżby pozór rzeczywistości był aż w tak ścisłej zmowie z pozorem snu? CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, najlepiej przestań o tym myśleć, kochanie, czas, nieprawdaż, to niezawodny lekarz. IZABELA: O, jakże ja was, moi sympatyczni, serdecznie.. was i wasze dobre intencje, jakże serdecznie; o, jakże serdecznie, o-żeż jak-, jak-, jak – Sami wiecie co, jeśli się nie mylę. ROSITA: Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie ciebie, Izo, ale to zupełnie inaczej. IZABELA: Jak mianowicie wyobrażałaś mnie sobie, moja ty świętojebliwa panienko? ROSITA: Zawsze jesteś taka wulgarna? IZABELA: Powiedzmy, że dziś obchodzę Dzień Grubego Głosu. Przez okrągły rok mówię pieniem anielskim, jeśli chcesz wiedzieć, potem w nagrodę wolno mi mówić jeden dzień grubym głosem i znów wracam w tonację pienia. Jeśli wolisz, pofatyguj się do mnie jutro. Jutro, ach, jutro ja wszystko zrobię, dzisiaj, ach, dzisiaj ja ulżę sobie. A zresztą nie wyobrażaj sobie, że ja stąd nie widzę, jak wiercisz kuprem na widok Szymona. ROSITA: To nie jest tak, Izo, niezupełnie tak, muszę ci coś wyznać, Izo, to znaczy, ja istotnie, 154 Izo, nie mogę się powstrzymać, Izo, żeby nie wabić, Izo, Szymona, Izo, i w ogóle mężczyzn, Izo, to silniejsze ode mnie, Izo, ale kocham tylko Nemo, tylko Nemo, a Szymon jest ci wierny, Izo, jaki potrafi być tobie wierny, Izo, Szymon – IZABELA: Wiem, wiem. Przecież nie mamy nic oprócz naszej ułomnej miłości, ale miłości; i to jest wszystko, co mamy. ROSITA: A więc macie wszystko. IZABELA; Przecież nie możemy sobie niczego ofiarowywać oprócz naszej ułomnej wierności, ale wierności; i to wszystko, co możemy sobie ofiarowywać. ROSITA: A więc ofiarowujecie sobie wszystko – Myślę, że tak, że rozumiem to; myślę, że sama tęsknię do czegoś podobnego.. Nemo powiada: święty obszar. Myślę, że człowiek pod pustym niebem na pustej ziemi musi wysnuć ze swego wnętrza jakikolwiek obszar czegoś NIETYKALNEGO; że musi składać mu bezustanną ofiarę nakazaną li tylko sobie przez samego siebie i że czynić tak musi na przekór pustemu niebu i na przekór pustej ziemi, w obliczu pustego nieba i pustej ziemi, by mimo nich trwać krystalicznie, na kształt mlecznej przędzy niebios, które choć puste, są jednak wzniosłe.. I ponieważ musi sprostać swoim życiem tej nieodpartej wzniosłości, którą może być sobie nawet bezmierna pustka, ale czyż wobec pustki wolno nam się ukorzyć, Izo, czy wolno zgodzić się nam na upodlenie wobec czegokolwiek? IZABELA: Nie męcz się, droga; po co te ceregiele; obniż wzloty; daj nam goły ogarek faktu, a my już same dośpiewamy do niego obłoczek ornamentu; miej trochę zaufania do naszej wyobraźni; więc jak, jakże to było? ROSITA: Masz rację, kochana, co to ja chciałam, kochana, aha, kochana, otóż.. choć także składam swoje drobne wyrzeczenia na swym haftowanym ołtarzyku, popatrz, kochana, nic nie poradzę na tę niedogodną pospolitość, kochana, że moja „de” tej właśnie nocy chciała być tego.. no wiesz; i co ty na to! IZABELA: Tiens! Ale możesz jej tego odmówić! MELISSA: Pozwól jej skończyć, nie przerywaj; no i co? co? ROSITA: Mogę jej tego odmówić, rzecz jasna, ale to nie zmienia postaci rzeczy; co gorsza, chciała być (no, wiesz już co) obojętnie przez kogo. NEMO: Rooos – ! ROSITA: Oczywiście, kochanie, myślę o tobie, kochanie, czekam, kochanie, niecierpliwie na twój powrót, wszystko w porządku, kochanie, mciu-mciu! Całuję oczko-uszko-nosio-pysio; mciu-mciu! SABINA: Może to głupie, co powiem, nie śmiej się z tego, co powiem, ale czy na przykład twoje oczy tej właśnie nocy nie chciałyby oglądać powiedzmy, piramid? Tak? Ale potrafisz im tego odmówić, prawda? A czy twój intelekt tej właśnie nocy nie łaknie kontaktu z myślą kogoś nieprzeciętnego? A czy tej właśnie nocy podniebienie twoje nie łaknie czegoś niezwykle delikatnego, czego akurat nie masz pod ręką, i czy.. więc jednak się śmiejesz ze mnie? ROSITA: Naturalnie, kochana, masz rację, kochana, ale nie zrozumiałyśmy się. Rzekłam, że moja wiesz co chciała być wiesz co tej właśnie nocy, i odmówiłam jej tego, rzecz jasna, bo niby dlaczego miałabym ulegać jej zachciankom, skoro odmawiam zachciankom oczu, serca, umysłu, żołądka i tak dalej. Ja, kochana, panuję nad mymi gruczołami, ale, kochana, to nie zmienia postaci rzeczy; rozumiesz mnie, rozumiesz mnie? Źle powiedziane; ja zaledwie tresuję moje gruczoły, ale nie panuję nad nimi; rozumiesz mnie? Rozumiecie mnie? IZABELA: Ależ to proste: weź pół kilo mąki, dwa jaja całe, ćwiartkę margaryny, dwie łyżki mleka lub wody – ROSITA: Właśnie to mówię: chcę być wierna nie tylko od zewnątrz siebie, ale i od wewnątrz; od 155 strony trzewi. Chcę, że tak powiem, być w pełni wierna; nie samą myślą i uczynkiem, ale i tkanką skóry, wibracją głosu, barwą krwi i tak dalej, i tak dalej.. a to właśnie jest niemożliwe, Izo, nie ma na to rady, Melisso, że mężczyźni, nie wszyscy mężczyźni, ale niektórzy mężczyźni, Sabino, a może nawet nie oni, tylko pewna rzadka chwila we mnie, jakaś dzika chwila raz, dwa razy do roku przemienia mnie w coś, coś – SABINA: Zwielokrotniają ci się ręce; nagle; nagle masz tyle rąk, co niektóre hinduskie posągi.. i każda z tych rąk pragnie obejmować, żądna jest splotu, wyrywa się do splotu, wyślizguje z głębi, tańczy osobna, chwytna, nieposłuszna – ROSITA: I ciało jest otwarte; każdy włos naskórka jest krzykiem – MELISSA: To boli, prawda, ta oparzelina krwi.. od środka; boli niewidoczna od zewnątrz oparzelina skóry osmalonej od środka; ze spodu –. ROSITA: Tak. Chcę wtedy powiedzieć temu, co idzie obok mnie nic nie widzący; temu, co nie domyśla się niczego, chcę powiedzieć: pomóż mi; nie chcę, żebyś dotykał mnie tak, jak mężczyzna dotyka kobietę, ale pomóż mi tak, jak człowiek pomaga płonącemu człowiekowi: narzuć na mnie płaszcz i stłum te pełgające we mnie języki płonącej krwi.. to nie jest miłość ani nawet nie jest to pożądanie.. to tylko dzika chwila mojej krwi, jej mroczny kaprys; to dziki galop chłopca na czerwonym koniu przez dukty moich żył.. zarzuć na mnie płaszcz czy cokolwiek zarzuca się w takiej chwili na płonącego, i stłum ten ogień.. którym zajęło się coś we mnie bez twojego powodu i bez twego udziału, bo za chwilę nie będziesz dla mnie znaczył nic ani jutro nic, nigdy nic, to nie od ciebie we mnie taki pożar, to pożar znikąd donikąd.. choć podejrzewam, że nie jestem monogamiczna, że jestem raczej.. mniejsza z tym, na boga! Ale gdybym tak rzekła, kochane, oni nie pojęliby tego, rozumiecie mnie? To są nadęte koguty, prawda, kochane, że w swej szerszej masie to są zaledwie koguty czerwone od pychy płci, ślepe od płci, które chcą tylko parzyć się, jeśli tylko nadarzy im się okazja – MELISSA: Więc ich porzucasz w środku drogi i biegniesz przed siebie aż do utraty tchu albo bijesz się po twarzy krzycząc: ty dziwko, dziwko! – i gdy tak błądzisz, potykasz się, błądzisz, gubisz po drodze te zbędne, niedogodne ręce, wytracasz niedorzeczne, zbędne usta wyrosłe w tamtej chwili i znów jesteś dwunożna, dwuręczna, jednousta, znów wracasz w siebie, czyż nie tak? Zdziwiona sobą, czyż nie tak? A także odrobinę strwożona, jakby strwożona.. ale i zadowolona że potrafisz tak bardzo chcieć i że potrafisz tego sobie odmówić. Ze sobą władasz, że masz jednakże władzę nad mrocznym kaprysem krwi tamtej, odległej prakobiety, która chce nadal żyć; w tobie. LUTKA: I wtedy poznajesz słodką udrękę odmowy, znaną jedynie mędrcom. Słodką udrękę, która leniwie czeka na kolejną dziką chwilę krwi, by ją poskromić.. ależ to pyszne, pycha! Oj, trzymajcie mnie, bo pęknę ze śmiechu, boki można zrywać; oj, oj, trzymajcie mnie! SABINA: Gdyby się rozpatrzyło wnikliwiej problem wstydliwości; w ogóle nieśmiałości; co za czeluść zbrodni z tego powodu; zboczeń; obłędna pokrętność losów; myślę, że ona też była wstydliwa; jeśli to prawda, że kazała ścinać swoich kochanków nad ranem; caryca; mogło tak być, że ścinała; chyba też ścinałabym raczej; gdybym miała władzę; potworne właśnie to, że musi się ich potem widywać; obcych. I Diana przez wstydliwość bogini biedny Akteon; nieszczęsny jeleń; na pastwie psów. Ci, co gwałcą; z powodu wstydliwości, myślę, czynią tak; nieśmiałość; co za czeluść piekła; wylęgarnia swądu. Odsłońcie się, ludzie; w samoobronie; dobrze wam radzę; odsłońcie się, póki czas; na światło; wywlec to wszystko; na światło; na wierzch; zanim was to, zanim was to – GŁOSY: Sabiii – ! SABINA: Tak, naturalnie, kochani, wszystko w porządku, kochani, patrzcie, patrzcie, jakie znów znalazłam kukułcze jajo z myśli przodków, całe w cętki; niby cacko, nieprawdaż, ale kiedy stłuc 156 je – śmierdzi; jak wszystko, nieprawdaż, jak wszystko, czegokolwiek się tknąć. JULIAN: No, no, no, nie narzekajmy, moi mili, nie jest tak źle: zarabiamy, wydajemy. Jak mnie to nuu-dzi.. przepraszam was. NUB: Jak byś, bracie, nie stanął, jak byś się nie wykręcił.. jak mnie to nudzi, pojęcia wprost nie macie.. O niczym nie macie pojęcia. Nie szkodzi. KLUBER: O, nie; nie popuszczę; byłbym ostatnim frajerem, gdybym nie skorzystał z takiej okazji. Albo on mnie, albo ja go; wolę ja go. I teraz już figę mi zrobi, o, tu, tu może mnie pocałować; ja tam nie mam zamiaru harować NA DARMO. Ani odkładać tego NA POTEM. Zwłaszcza że – jak powiadają – Stary kipnął; i już przestał wtryniać wszędobylski paluch do naszych tu świństewek. Ach, wy moje słodkie naiwniaczki, gwiżdżę na wasze POTEM, którego może nigdy nie będzie, jeśli jakiś gość posadzony przy guzikach, wyskoczy z nerwów i wysadzi ten burdel o kilka godzin wcześniej, niżbyście tego chcieli. Ja teraz z wami zatańczę; ja was nauczę, mięczaki; ze mną wam się nie uda; to ja wam mówię; ja, Kluber. TEKSTIL: Słuchajta, chłopoki, nie da rady: chwalmy Klubera, bo będzie źle. Mówię wam, będzie źle. HENRY: O, Kluber to porządny facet. BEN: W mordę mi nie dał. Nigdy. Ma chłop szczęście. SZYMON: Tak, szczęściarz.. a przy tym wielkiej zacności serce. Nigdy mi siłą nie kradł pomysłów; brał po dobroci. A tak łagodnie, że nawet nie zauważałem kiedy. Wielkiej delikatności człowiek. NEMO: Koleżeński.. ot, brał ci te pomysły, bo cię lubił; po prostu. Chciał dzielić twoje problemy.. pomóc ci je dźwigać – MISZA: A bo Kluber już taki jest.. gospodarny, skrzętny.. po prostu; nie lubi, żeby się tam co marnowało po kątach. On ma takie rzeźwe, zdrowe zasady: jak już co ucapić, to trzymać i nie popuścić z garści. To nawet konstruktywne; nie uważacie, że to konstruktywne? FILIP: O, Kluber ma smykałkę; on i kombinować umie, i załatwić.. o, ten chłop ma łeb na karku. MISZA: Po prostu. HENRY: Sam mocno stąpa po ziemi i innym tego nie broni. BEN: To prawda; wychyliliśmy się z nim kiedyś z okna wieżowca. I nie popchnął mnie. Ma chłop szczęście. FILIP: Właśnie to mówię: nie popchnął, choć mógłby. Prawy człowiek, ZENO: I nie szantażował. Nigdy. A mógłby. NEMO: Nie porywał samolotów. Bardzo zacny człowiek. MISZA: Nie uprowadził dyplomaty. BEN: Ani jednego. Nigdy. A mógłby. FILIP: Właśnie to mówię. Także nie zajmował się kidnaperstwem; ręczę. SZYMON: Bardzo, bardzo porządny człowiek. Śmiały – ZENO: Tak. Nigdy nie wstydził się pleść publicznie andronów. Bardzo odważny człowiek. IZABELA: A słyszeliście, że Kluber nigdy, ale to nigdy nie podpalił lasu? WSZYSCY: Nieprawdopodobne. Zdumiewające! SABINA: I że.. nigdy mnie nie uszczypnął w pośladek? WSZYSCY: Nadzwyczajne. ROSITA: Mnie uszczypnął. NUB: No, moja droga, wybacz, ale jeśli ktoś w ten sposób obnosi swoje pośladki jak ty – MISZA: Uchylamy donos Rosity; to potwarz. Zwykła babska złość. HENRY: Chciała, a on jej nie dał. TEKSTIL: Nigdy nie pozwolę, by oczerniano naszego przyjaciela. 157 BEN: Kluber to facet o nieposzlakowanym wręcz morale.. wszyscy to wiemy. Widziałem go kiedyś, jak szedł w towarzystwie staruszka i wcale się nad nim nie znęcał. NUB: Żartujesz. Znam Klubera tyle lat, a nigdy się tym nie chwalił. MISZA: O, nie przechwaaala się; widzicie; skroomny, poozciiwy, szanuje starszych – MELISSA: Zwracam wam uwagę, że Nub wyskoczył już dwa razy ze swojej kwestii. NUB: Bo mnie to nudzi, nie rozumiesz, że mnie to już nudzi! Niechże kto za mnie potrzyma tę „dupę z tyłu”; ja też chcę sobie pogadać. MELISSA: Właśnie to mówię; daj; ja z wielką przyjemnością ci to potrzymam: jak byś się nie wykręcał.. tak?.. jak byś, bracie, nie stawał.. tak? TEKSTIL: Chwalmy Klubera. To dzielny człowiek. NUB: Rzekłbym: niezłomny, bracie. Pomyśl tylko: z jego kondycją! Nie jest to w końcu ani atleta wyobraźni, ani atleta intelektu – NEMO: Rzekłbym: raczej duchowy cherlak. NUB: A mimo to, popatrz, bracie; ja ci nie chcę mówić, sam zobacz: jak on potrafi, bracie, obstawać niezłomnie przy swym talencie! MISZA: O, nie załamuuuje się, wieeerzy w siebie – BEN: Łatwowierny? Kto: Kluber? Nigdy. MISZA: Wątpi? Tym lepiej: nie zaduuufek – JULIAN: Nie mówiłem? Dawno mówiłem, że trzeba go do czegoś wybrać; do czegokolwiek; przepraszam was; nie jest tak źle? Nie narzekajmy? Zawsze tak mówiłem? LUTKA: Oho, Julian też wyskakuje. Potrzymać ci to? Daj, ostatecznie spróbuję to powiedzieć za ciebie, może się uda: obyśmy tylko zdrowi byli? Zarabiamy? Wydajemy? MELISSA: Daj lepiej mnie, ja lubię głośno mówić. Ależ z największą przyjemnością: jak byś się nie wykręcił, nie jest tak źle, nie jest tak źle, dupa z tyłu – LUTKA: Oddaj mi to.. no wiesz? Jaka ty jesteś niekoleżeńska, no wiesz? Julian mnie to dał, zostaw. JULIAN: No więc, moi mili, co: wybieramy go? BEN: Hej, Kluber, ty stary byku, sam tu; wybieramy cię. HENRY: Na prezesa. ROSITA: Mam do prezesa pytanie. TEKSTIL: Trzymaj się, Kluber: po prostu nie daj się podejść. Jak czegoś nie będziesz wiedział, po prostu uchyl pytanie. Albo odpowiedź. Nie daj się podejść; po prostu. Pomożemy ci. ROSITA: Pomożemy. Co prezes sądzi o konflikcie – HENRY: Uchyl pytanie. BEN: Rosita miała na myśli konflikt między interesami tych biednych kurw a interesem bezwzględnie wyzyskujących je alfonsów. Chodzi o to, czy prezes zechce położyć temu wreszcie kres reaktywując na przykład domy publiczne pod nadzorem jednakże społecznych komisji. FILIP: Możesz odpowiedzieć na to. KLUBER: ..Yyy, mam wrażenie, że ..yyy, że tak. IZABELA: Mam pytanie: co prezes ma zamiar zrobić, żeby zlikwidować lub bodaj zmniejszyć ucisk – KLUBER: Uchylam się od odpowiedzi. BEN: Izie chodziło zapewne o uciskanie mniejszości uprawiającej zboczoną miłość. KLUBER: Aaa, to co innego. MISZA: Zatem prezes otworzy normalne kluby dla pederastów? TEKSTIL: Ekshibicjonistów? SABINA: Sodomitów? 158 MELISSA: Nie zapomnijcie, proszę o nekrofilii.. obyśmy tylko zdrowi byli, jak byś się nie wykręcał, jak byś nie stawał, ćwiartka margaryny, dwie łyżki mleka lub wody – KLUBER: Tttak. To się da zrobić; czemu nie? Mogę od ręki. WSZYSCY: Wiwaat! IZABELA: A głód: jak prezes zamierza zlikwidować problem głodu? KLUBER: Uchylam, uchylam – MISZA: Głodu seksualnego, ma się rozumieć. KLUBER: Aaa, zwyczajnie. Myślę, że każdy we własnym zakresie powinien – WSZYSCY: Brawooo! HENRY: Dzielny, bardzo dzielny jest nasz prezes; widzicie? SZYMON: Rzutki, roztropny – NEMO: Rzeczowy – TEKSTIL: Takiego prezesa winno się sławić; gdzie wieszcz! BEN: Widzę go. To gnojek. Dzisiaj wieszcz to gnojek, żałosna figura. Z plastikową teczuszką śpieszy na ósmą do pracy. Ma tyłek wyświecony od wysiadywania w biurach. Boi się szefa. Szef ma na niego oko. Szef dobrze wie, że ten gnojek pod płaszczykiem myślenia w godzinach pracy knuje kolejną wizję, która poderwie autorytet idei szefostwa. „Nie bądź pan taki poeta, pan mi nie rachuj do rymu”, mówi na wszelki wypadek szef. Mówi, ale nie bardzo wierzy, czy tym mówieniem zapobiegł powstaniu tych szmatławych wizji, które – a cóż stąd, że się o nich mówi, że są niezrozumiałe! – psują wszystkim krew. KLUBER: Mogę być szefem wieszcza. Ja tam będę wiedział, co mu powiedzieć. NEMO: Każdy może być szefem wieszcza. MISZA: Ben wie, co to znaczy wieszcz. Wybieramy Bena na wieszcza. BEN: Panowie, mam żonę, dzieci, szacunek u ludzi.. dajcie spokój, panowie; ja chcę żyć. JULIAN: Nie, to już postanowione. Będziesz wieszczem. Zostałeś wybrany. BEN: Ale ja już mam jedną kwestię, że tu coś śmierdzi. Nie wiem, o czym może mówić wieszcz. Nie znam się na tym. MISZA: Nikt nie wie, o czym dzisiaj mówi wieszcz. Wieszcza nikt dzisiaj nie słucha; po prostu. On mówi tylko do siebie. HENRY: Cyzeluj tę kwestię o smrodzie. NEMO: Dziś wieszcz czego nie zdąży wycyzelować: on nie ma czasu. ZENO: Blu-, blu-, blu – MELISSA: Mów cokolwiek; mów blu, -blu, -blu. I tak nikt nie będzie tego słuchał. Albo ja będę wieszczem. Ja potrafię mówić: blu, -blu, blu. NEMO: Niestety, nie każdy może być wieszczem. KLUBER: Ale ja mogę być jego szefem? MISZA: W porządku. Każdy może być szefem wieszcza. HENRY: No, Ben, twoja kolej. Mów, co chcesz. My i tak nie słuchamy tego. BEN: Baczność roczniki następne: jesteśmy wzorem nie do naśladowania. Naśladownictwo wzbronione. Wzbroniony wzdęty mózg, wzdęty brzuch karmiony odpadkami ze śmietnika historii. Wzbroniony ogon podkulony, wzbronione oczy rozbiegane, wzbroniony język zakłamany i łeb o ściany rozbijany.. sześć razy sześć – trzydzieści sześć, a siedem – czterdzieści trzy, odjąć dziewięć... odjąć dziewięć. CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, najlepiej po prostu przestań o tym myśleć, kochanie, czas, nieprawdaż, tak; czas to niezawodny lekarz. JULIAN: Lutka, nie gap się. LUTKA: O, przepraszam Bardzo.. nie narzekajmy? Zarabiamy? Wydajemy? 159 MELISSA: Weź pół kilo mąki, jak byś nie stawał, ćwiartkę margaryny, do tego łyżkę mleka lub wody – FILIP: Jestem rad, rad jestem bardzo; dzień nie jest nocą, ptak nie jest rybą, i tak dalej, i tak dalej, o jakżem rad, i tak dalej – ZENO: Ale co dalej; dalej! MANIECZEK: Tak-jak; sens świata musi leżeć poza światem. TEKSTIL: Brednie. Jego wartość leży w tym, że się jest w tym; wartość świata tkwi każdorazowo w każdorazowym „być”. IZABELA: Szymooon! SZYMON: Izaaa! IZABELA: Szymon? Nastaw radio.. słyszysz? Duet d’amor.. klawesyn; słyszysz, Szymon? Zeno! Zuzanna Ručičkova gra.. słyszycie? Ben! Słyszycie naszego Bacha! ZENO: Klawesyn.. Szymon, słyszysz, jak gra? Ben, Szymon, Iza, słyszycie? SZYMON: Duet d’amor.. och, słuchajcie, słuchajcie ze mną, gdziekolwiek jesteście.. Iz, Iza, słuchaj tylko Zeno, Ben! BEN: Ale poszedł.. poszedł.. słyszycie! ZENO: Gdy żyjemy żegnając się wiecznie, gdy żyjemy żegnając się wiecznie, żegnając się wiecznie.. gdy w pułapkach entropii żyjemy – BEN: Nasz Bach! IZABELA: Gdy żegnamy się, żyjąc.. Wiesz, Szymon, wczoraj obudziłam się wcześniej o kilka lat i kilka ulic dalej i zdawało mi się, że przechodząc na wykłady pod moimi oknami, jak zwykle wtedy, zagwizdałeś tamten nasz kawałek, wiesz – SZYMON: Izaa – ! IZABELA: W porządku, kochanie, właśnie to mówię. I zdawało mi się, że słyszę twoje spieszne kroki na schodach, jak zwykle wtedy, i z rzęsą na wpół sklejoną podbiegłam do drzwi, jak zwykle wtedy – SZYMON: Ile to lat właściwie dzieli nas od tamtych krótkich przywitań i pożegnań w progu.. od chybotliwych świateł tamtych rzeźwych, chłodnych ranków, w które każdego dnia na nowo musiałem wywoływać ją – IZABELA: Tak uporczywie wywoływałeś mnie z nocy życia za każdym razem od nowa bodaj w ten dzień, jeszcze jeden i jeszcze.. I tamto moje ogromne zdumienie; że ja; potrafię; żyć? dalej żyć? SZYMON: Izaa! IZABELA: Jeżeli mówię o tym, mówię dlatego, że.. chciałam powiedzieć przez to, że.. co to ja przez to chciałam powiedzieć – JULIAN: Nie jest tak źle? Zarabiamy? Wydajemy? IZABELA: Nnnie, niezupełnie tak – MELISSA: Że, jak byś nie stanął? Jak byś się nie wykręcił? IZABELA: Nie – LUTKA: Żelazko? Ściany? Prasować? IZABELA: Nie, nie. Patrzyłam dzisiaj w niebo.. wiatr pędził chmury.. niebo było szaroniebieskie, było straszne i piękne.. to niebo było. I ja widziałam to niebo. Czułam, że patrzę na niebo, że widzę je – ..I byłam szczęśliwa, że mogę widzieć taką chwilę nieba, Przez które wiatr pędzi chmury.. byłam szczęśliwa, że jeszcze jutro znów zobaczę niebo, ptaka, kroplę deszczu.. cokolwiek. Coś mało ważnego zapewne. I że znowu.. że zdolność kochania regeneruje się w nas i zdolność do radości regeneruje się w nas.. i że nigdy właściwie nie dosyć tego, że się jest, że będzie można przeczytać jeszcze jedną książkę, posłuchać muzyki, obejrzeć obrazy, 160 spotkać się z przyjaciółmi, dowiedzieć się czegoś przedtem nie wiedzianego o ziemi, świecie, o gwiazdach.. I tylko życie nie regeneruje się, ono tylko nie chce się nigdy powtórzyć, więc.. Więc nawet, jeśli się jest „na darmo”, to wcale nie jest na darmo dla kogoś, kto jest; ponieważ on już jest.. i ponieważ zawsze jest się względem czegoś i kogoś drugiego, a zatem, zatem.. jeszcze nie to chciałam powiedzieć – CHÓR DOBREJ INTENCJI: Ale nie myśl o tym, kochanie, najlepiej przestań – BEN: A jednak tu coś śmierdzi; ludzie, nie czujecie, jak tu potwornie śmierdzi? ROSITA: Ciekawa jestem, co tak śmierdzi. JULIAN: Halo, czy mimo wszystko nie dałoby się jakoś tego przewietrzyć! MISZA: Przepraszam was, muszę wyjść. Czujecie ten zaduch? LUTKA: O, mamo; kto nas tak podtruwa! Co jest! IZABELA: Duszę się. SZYMON: Czyżby to jeszcze był tamten swąd, od pieców! ZENO: Nie, to raczej spocona mysz.. cuchnie potem myszy. FILIP: Duszę się. NEMO: Muszę stąd wyjść. To potworne. Wrócę za chwilę. JULIAN: Nie jest tak źle, nie jest tak źle, nie przesadzajmy.. nie gap się, Lutka; miałaś mnie wyręczyć.. chcę wyjść. Mdli mnie od smrodu. SABINA: Wynieście Lutkę. Zemdlała. No, no, nie przesadzajmy, moi mili, nie jest tak źle.. obyśmy tylko zdrowi byli. NUB: Jak mnie to nudzi, wprost pojęcia nie macie, jak mnie nudzi to wszystko.. Jak byś się nie wykręcał, jak byś nie stawał, bracie.. o, Melissa zemdlała; niechże mnie kto wyręczy! Rany boskie, co za smród! KLUBER: Śmierdzi? Tu? FILOZOF: Tak-jak; weźcie to sobie ode mnie. Mdli mnie od waszego smrodu. Nie chcę już mieć z tym nic wspólnego. KLUBER: Nic nie czuję; tu śmierdzi? Żartujesz.. no, chyba że tam; aaa, to co innego. MANIECZEK: Tak-jak; tak-jak; tak-jak.. no, na co jeszcze czekacie? Darmo wam daję. WSZYSCY: Tak-jak; tak-jak; tak-jak – FLANELOWY PAN NR 1: Co oni mówią? Co oni mówią? MANIECZEK: Oni mówią: tak-jak; tak-jak. FLANELOWY PAN NR 1: Zdumiewające. WSZYSCY: Tak-jak; tak-jak; tak-jak – MANIECZEK: Zugzwang! A co, a co: nie mówiłem? ZUGZWANG! 161 SCHODY 162 Była chwila, w której pierzchająca aż dotąd linia horyzontu nagłym odbiciem zawróciła od swego kresu i łamiąc okrąg parła teraz ku Szymonowi, przewracając prawidła symetrii koła, strzaskana, parła w wysokiej fali jaskrawego morza, w którym zanurzyła się nagle wyspa, i nie wiedział kiedy, w jakiej chwili ta hucząca krawędź, której nigdy dotąd nie udało mu się podejść, od której zawsze dzielił go promień dystansu wysnuwany z każdorazowego punktu widzenia, zderzyła się lub minęła ze skałą, do której przywarł, w każdym razie zdawało mu się, że rozstępuje się pod nim ziemia strącając go w czeluść, albo że to on rozstępuje się z siebie wnikając drżeniem w drżenie urwiska, na którego caliźnie wciąż jeszcze nie naruszony leżał pod rudym niebem, a grzmoty dalej wydobywały się jakby z dna ziemi. I obsunął się jeszcze jeden głaz, odłam skały, i dudniąc stoczył się w morze, a Szymon pomyślał, że także i on powinien teraz, gdy wreszcie opuścił koło, gdy wyrzucony został poza obręb środka, teraz, także i on powinien – oprzytomnij, Szymonie – zawołała Iz, nieobecna tutaj wołała, i rozszczepiona obręcz widnokręgu, jego strzaskany sierp znów pierzchnął, cofnął się w idealny byt geometrii, osaczając go i ugniatając w piastę dla swych promieni, w ich oś, zanim Szymon na dobre poczuł się wyzwolony z zaklętego miejsca, i już było za późno, zapłakał, już było po. Teraz, stojąc wobec koszmarnego kolażu Fata, myślał o tamtej chwili i chyba czuł się tak samo jak wówczas, gdy przywarty do głazów wstrząsanych dogłębnym drżeniem, tuż po tym, gdy chciał ubiec nacierającą nań linię widnokręgu i skoczyć, zderzyć się z nią i zjednać, jak tamten ułom skalny, który runął właśnie z łoskotem w dół, i kiedy nieobecna Iz wołała – Szymonie, opamiętaj się, Szymonie! – podczas gdy, nieporuszonemu, zdawało się, że znajdował się w jakimś porywającym ruchu, że biegł samotnie na bieżni widząc już metę coraz bliżej, jej jaskrawą szarfę, która mknęła galopem od widnokręgu, by zderzyć się z jego piersią – oprzytomnij, Szymonie – wołała i ujrzał, jak uspokaja się morze, które zachłannym mlaśnięciem już wessało w swój lej wysepkę, i jak się od niego oddala.. A potem spostrzegł z drugiej swojej strony żółtawopopielatą płaszczyznę okalającą bełkot wulkanu i zapłakał, albowiem było już po. Już po. I leżał tak długo jeszcze i nie miał siły ani odwagi, by przemierzyć ten pylny plac, widział kołujące nad sobą wysokolotne ptaki, słyszał szelest wypełzających ze szczelin stworzeń i wreszcie dźwignął się z jaskrawego prochu, i nie odrywając oczu od hipnotycznych dymków, które wysmykiwały się ze spękań siarczanego gruntu, przemknął obok bulgotu krateru sam nie wie jak i już nie oglądając się za siebie, biegł „stopami z ołowiu” przez spowolniałe powietrze, biegł nie ruszając się prawie z miejsca.. A teraz leżał, spoczywał bez tchu na marmurowym stole, sam marmurowy, leżał scalony z blatem, sarkofag. (– Oprzytomnij, Szymonie, przestań pić – powiedziała nieobecna Izabela. Starał się odstawić ostrożnie szklankę wina, jednak połowa zawartości wylała się na stół.) Nie leżał. Stał stężały, nie umarł przecież na tyle, żeby nie widzieć siebie stojącego, siebie patrzącego, żeby nie widzieć Szymona; nie umarł na tyle, żeby siebie patrzącego na koszmarny kolaż Fata nie widzieć, także innych patrzących; albo nie słyszeć ich; i to właśnie przeszkadzało mu najbardziej, że słyszy ich mimo takiego stężenia, on, Szymon, którego właściwie już powinno nie być, ponieważ istnieje się w imieniu, poza sobą, jeśli istnieje się w ogóle. – Ależ nie, to nawet interesujące! zawołał Tekstil cofając się o kilka kroków i przekrzywiając głowę. – To j e s t interesujące! – Bo czymże jest w istocie nasze ułomne tworzenie jeśli nie przekładaniem elementów i wiązaniem ich w coraz to inne układy? wtrącił w zamyśleniu Nemo. Też odstąpił kilka kroków w tył od ściany, na której rozpinał się głuchy bełkot dzieła Fata. – To jest właśnie to, o czym mówiłem, zagdakał Cyprian. – Brak dominującego centrum, 163 nieprawdaż, ekwipotencjalność pola.. że dzieło otwiera się, a nie zamyka; i właśnie ten, a nie inny wyróżnik – Szymon spróbował zamknąć oczy, ale znów mu się to nie udało. Nawiedziło go dziwaczne przekonanie, że postradał powieki, i nawet odczuł przeszywający ból gałek ocznych, które, jak mu się zdawało, nabierały wręcz owadziej wypukłości. – Skoro nie dane nam jest zrobić „coś z niczego”, a tylko zawsze „coś z czegoś innego”, Rosita z wahaniem przytoczyła słowa Nemo, przyłączając i swój głos do huczącego oceanu ich szeptów. Stali wszyscy w tym jasnym hallu naprzeciw monstrualnej ściany. Szymon starał się odstawić ostrożnie szklankę z winem na jakieś stabilne miejsce, jednak połowę jej zawartości już był rozlał. Czarny kundel z melancholijną mordką z cichym skomleniem otarł się o jego nogi i Szymon nieoczekiwanie wspomniał Alberta i jego tajemnicze zniknięcie. Zdjął machinalnie z postumentu miniaturową puszkę-maskotkę i dał ją psu do zabawy. Non, ten Chłopiec-do-bicia, jak sam kazał siebie nazywać, przysunął się bliżej. To on przed chwilą wcisnął leżącemu szklankę wina ze słowami: „Quaerens me sedisti lassus”, jakby kpił z Szymona. i zarazem litował się nad nim, a Szymon wypił duszkiem tę i zaraz potem następną szklankę, a jednak nie potrafił opanować drżenia rąk, którym udzielił się jakby dygot spłoszonych myśli. Teraz, strojąc grymasy, Non znów przysunął się bliżej i fałszując rozmyślnie, zanucił mu do ucha: „zaś każdy człowiek rozwa-żny, przez dzieło, które sam two-rzy, idzie stopami z oło-wiu”. Jego na wpół obnażone ciało, widoczne w rozchyleniu luźnej, białej szaty, było pręgowane od niedawnych smagnięć pejczem. – To jakby sam Hartung mnie biczował, nieprawdaż, powiedział drwiąco, gdy Szymon natknął się na niego jeszcze w skalistym ogrodzie przed domem, zapalającego lampki na nie istniejących grobach umarłych pomysłów, które Non z ekstatyczną wręcz skwapliwością i zapamiętaniem wyliczał i objaśniał gościom Fata, i wbrew ich woli oprowadzał ich po tym śnie istniejącym królestwie zdławionej myśli, która nigdy nie zdołała się objawić ni uzewnętrznić. – Dość, powiedział wtedy Cyprian zaciskając palce na zawieszonym na piersi medalu – niechże pan wreszcie przestanie; już dość. Szymonowi przyszło na myśl, że to właśnie Non był Piotrem, ale to już nie miało teraz żadnego znaczenia. Starli się z Nonem jeszcze tam, w ogrodzie, gdy Cyprian, zaciskając kurczowo palce na medalu wybitym ku jego czci przez Fata przerwał ponury obrzęd biczowania się przy równoczesnym zapalaniu lampek na nie istniejących grobach zdławionych myśli tych, którym kiedykolwiek łapa milczenia ścisnęła krtań, wymazując na zawsze wznoszący się w nich zapis i wdzierając na powierzchnię jedynie psie skomlenie ich jelit, rzężenie krwi; a wtedy Non odszedł na bok i ni stąd, ni zowąd zaczął rozmyślnie pastwić się nad kundlem, dziwiąc się przy tym jakby sobie; w każdym razie zdawał się przyłapywać na czymś, przed czym zarazem się wzdragał i czego usiłował dociec, aż wreszcie Szymon, ochłonąwszy z osłupienia, wyrwał mu sponiewierane zwierzę, które przywarło do niego plamiąc mu ubranie kałem. Ale to jednak on pierwszy odwrócił oczy od oddalonego spojrzenia Nona, który powiedział: – A gdzieżeś był wtedy, gdy ze mnę działano podobnie, czemuś mnie nie osłonił – Potem powlókł się za Szymonem do studni i wyrwawszy mu splamioną koszulę z rąk, prał ją z równym zapamiętaniem, jak wtedy gdy w przezroczystość powietrza wywlekał nie istniejące lub niezaistniałe nigdy wizje należące jakby do nikogo, pochodzące jakby nie od niego samego. – Może kto inny to wyśpiewa: „Forse altri canterŕ con miglior plettro”, mruknął w końcu i rozwieszając koszulę na rozgrzanej krawędzi muru, przysiadł obok na piętach odrażający w swej nagości napiętnowanej smagnięciami bicza i z jakiejś trawy (pochodzącej chyba nie stąd, bo w jałowym gruncie tego podwórza nie chwiało się żadne źdźbło, żaden liść) zaczął wydobywać tony przejmujące jak głuchoniemy krzyk gibbonów czy pawi, podczas gdy Szymon, pompując 164 jedną ręką wodę, drugą zmywał plamy na spodniach, których nie chciało mu się zdejmować i które suszył potem na sobie osłabły od jaskrawego żaru pośród martwych, nieruchomych kamieni i to chyba wtedy, tak; tam po raz pierwszy nie udało mu się zasłonić powiekami obolałych oczu. Jak gdyby utracił wszystko prócz zdolności patrzenia. I słyszenia. Bo nadal słyszał drażniący go ton Piszczałki Nona i nadal widział ich, tamtych, którzy zgromadzili się wokół złamanej kolumny w gorączkowym oczekiwaniu na to, co miało nastąpić. Poruszył się niespokojnie. Zdawało mu się, że jakaś odśrodkowa siła zgniata jego zewnętrzną powłokę do rozmiarów owadzich.. w każdym razie zmieścił się bez trudu w szczelinie między płytami kamienia. Próbował krzyknąć, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Wpatrzył się z natężeniem w Rositę i Nemo, próbując dawać im oczami rozpaczliwe znaki. Ale oni nie zwrócili na niego uwagi, tak niepozorny musiał im się wydać w szparze pośród pylnych skał. Oczy bolały go od wysilonego patrzenia, ale nie miał już ich czym zasłonić.. I załopotało nad nim puchate skrzydło, a szpon czy dziób cisnął go wzwyż w rozchybotane kołysanie nad przepaścią, próżnią, nad martwą studnią skalistego podwórza Fata szczelnie cembrowanego murem i dobiegł go z daleka przywołujący głos Nona, zawracający ton jego piszczałki naglącej, żeby co? żeby co? – – To moje miejsce, powtórzył Non i odsunął Szymona od ściany. Szymon zgarnął wierzchem dłoni pot zalewający mu oczy. Kryzys mijał. – Będę musiał, jak widzę, dźwigać teraz także ten ciężar, który wyparował tu z ciebie, mruknął Non przyglądając mu się bacznie, potem ujął zza pleców Szymona drzewo z ołowiu, jego toporny symbol, i upadając pod nim, wlókł je przez całą długość wystawowej sali, strojąc przy tym idiotyczne miny i potrącając rozmawiających, którzy umykali w bok od tej najwyraźniej żenującej ich sceny. Szymon odetchnął. Kryzys wyraźnie mijał. Chyba jednak mijał. – Chciałbym go obić, mruknął Tekstil spoglądając za Nonem. – To znaczy wiem, że on chce, żebym ja chciał go obić; wiem, że sam prowokuje mnie do tego; a jednak ręka świerzbi mnie, żeby zrobić właśnie to; a więc żeby mu ulec. – Jedno w tym jest pewne, Cyprian ze znużeniem ciągnął zaczętą wcześniej myśl – że czas odcieleśnia nas, odziera z imion i naszych indywidualnych rysów, wyciskając na naszym dziele anonimowe piętno stuleci.. że beznamiętnie spiłowuje te pracowicie wypracowane różnice, mówił dziwiąc się jakby nieudolności swego języka – tak, właśnie pracowicie wypracowane, powtórzył – o które, tu znów zawahał się jakby przed wymówieniem „zabiegaliśmy tak zapobiegliwie”, jednak wypowiedział to w tej właśnie formie mimo widocznych oporów. I na tym „zapobiegliwym zapobieganiu” utknął. Tak, kryzys najwyraźniej mijał, ale Szymon, znając falowanie swych emocji, starał się oddychać wolniej, a w każdym razie usiłował ostrożnie odliczać czas wdechu i wydechu. Swędzące krople potu ciurkiem spływały po skórze, było duszno. Tu i tam duszno. W sali i na podwórzu, w tym niby-ogrodzie, w którym nie kolebał się żaden Liść, żadne źdźbło, nic, nic. Tu i tam. Szymon czuł, jak ciąży mu z osobna każdy włos nie poruszony najlżejszym powiewem; jak gdyby także powietrze tu i tam stężało w kamień. I tężejąc pętało go w swój niewidzialny, obezwładniający szlam. Poruszył się niespokojnie. – Więc mamy uprzedzać czas? spytał Nemo i chciwie zaciągnął się dymem. Cyprian otworzył usta, jak gdyby zamierzał coś jeszcze powiedzieć, ale jego ręka znów mimowolnie powędrowała w stronę zawieszonego na złotej szarfie medalu wybitego przez Fata na jego cześć; tego medalu z wizerunkiem głowy Cypriana, z której płócienny pierożek w kształcie gołębia ulatywał właśnie jak gołąb, a nie jak staroświeckie nakrycie głowy, i staruszek zamyślił się wzruszony najwyraźniej tym pierwszym, namacalnym dowodem uznania, z jakim 165 spotkało się żmudne dzieło jego życia. Szymon był ciekaw napisu, jaki pewnie znajdował się z drugiej strony medalu, jednak nie zbliżył się do Cypriana. Zgadywał tylko, że wypisano tam pewnie okolicznościowe cztery „S” z „abecadła miłości”, więc jakieś, powiedzmy, Szlachetny, Serdeczny, Silny, Stały; lub Sabio, Solo, Solicito, Sekreto; czy coś innego w tym rodzaju.. w końcu, myślał spoglądając sennie na godną, dekoracyjną głowę Cypriana, jest tak wiele schlebiających sentencji, które zdolne są zneutralizować opór obdarowanego – Manieczek schylił się po miniaturową puszkę-maskotkę, którą kundel wtoczył pod nogi rozmawiających, i niepewnie, ze spuszczonymi oczami obracał ją w palcach. Psiak znowu przywarł do nóg Szymona. Przez szklany dach do wewnątrz wlewał się upiorny żar nieba, okna boczne ukazywały kamienną pustkę podwórza, jego skaliste płyty i dalej mur odgradzający ich – nie wiadomo, czy od widoku morza, czy wulkanicznych wzgórz, bo okna były umieszczone poniżej górnej krawędzi muru, tak że jedynym miejscem, w którym tu „coś się działo”, była ta monstrualna ściana z dziełem Fata, od której nie sposób było uciec. Szymon czuł wzrastającą suchość w gardle, jednakże nie sięgnął już po swoją szklankę z winem. Marzył o wodzie, o dużym dzbanie czystej, zwykłej wody. Od wielu tygodni żył jakby w gorączce. Trawił go natłok wizji. Spalał się w pracach, którym nie miał się nawet kiedy przyjrzeć, zresztą jedna po drugiej znikały mu spod rąk, domyślał się, że to Alberto z Manieczkiem wynoszą je do Fata, tego niewypłacalnego Fata, który zwlekał z rozliczeniami, rzucając mu nędznie zadatki starczające zaledwie na farby i najelementarniejsze potrzeby; jednakże nie miał siły zajmować się tym teraz. W jakiejś bowiem chwili przedarł się ku niemu z głębi krzyk czy głos, którego znaczenia sam nie był w stanie jeszcze objąć, jak gdyby krzyk ten nie od niego samego pochodził, ale był krzykiem w imieniu krzyku w ogóle; napierającym wołaniem kogoś jeszcze bardziej niepozornego, jeszcze żałośniej znikomego, kto pozbawiony nawet własnego głosu, wtrącony w studnię milczenia, spazmatycznymi bąbelkami wyrzucanego na powierzchnię bełkotu dawał mu porozumiewawcze znaki i żałośnie dopraszał się ocalenia bodaj szlochu, tego jedynego śladu, jaki sponiewierane istoty wloką na drugą stronę przez szlam swego życia, by świadczył przeciwko winnym ich tutejszego skarlenia. Zdawało mu się, że nędza całego świata koślawą ławą sunie ku niemu przez ten królewski pejzaż, sunie ze skwirem bełkotliwych pojękiwań, oczekując od jego biegłej ręki i widzącego oka wstawiennictwa, jakiegoś upomnienia się o powszechność prawa do wyprostowanego grzbietu na tej zbyt krótkiej trasie wiodącej nas od narodzin do śmierci pośród wiecznotrwałego majestatu nieba i ziemi. I ta ciżba chlipiąca nad wyżebraną miską polenty, ciżba spowita w zblakłe fatałaszki (zdarte zapewne z głupiej Julii-pięknotki, niegdysiejszej kurwy portowej), obleczona w kuse mantyle i barchany ciżba nędzników wyklętych z powodu myśli i z powodu niemyślenia, ta żałosna, ślimacząca się w barłogach ciżba oblegała go teraz bełkotem snu i jawy. Miał więc ukazywać swój głos poprzerywany tłumem pustek, miałby świadomie skazić czystość swego rysunku jakąś jątrzącą szramą, by dopełniło się bluźnierstwo uwalniające go na chwilę bodaj od poczucia winy, że w tłumie niesytych on jest w miarę syty; że w tłumie nieszczęśliwych on nie jest tym najnieszczęśliwszym; że w tłumie znękanych on może pozwolić sobie jeszcze na luksus swobodniejszego oddechu, na chwilę radości, ponieważ.. zaszedł życie od tyłu, od strony sztuki, od strony miłości i przyjaźni, i nie pozwolił już powszednim trudom wyrugować z dnia tamtych świateł. I ponieważ uwierzył, że życie jest nieustającym raczeniem – Może więc raczej powinien w tych celach widzeń, za jakie uważał wystawowe sale, w ułamkowej chwili danej mu na przytrzymanie czyjegoś wzroku prześlizgującego się z płótna na płótno, zawołać: żyj, a więc móż! – i tym krzykiem tak podobnym do krzyku bezimiennej masy więźniów, których transport wrył mu się w pamięć w przeklętym dniu wojny, gdy z bydlęcych wagonów na pętającego się po stacji chłopca zdziwionego zakrzepłymi grudkami ni to krwi, ni to 166 złuszczonej farby na kępie jaskrawych lwich paszcz między szynami, runął nagle tłum imion, tłum przesłań, a farba rozprażonych w słońcu desek odgradzających go od krzyczących twarzy zabarwiła się od środka po serii automatu tak krótkiej jak szczeknięcie psa i gdy po nagle nastałej ciszy (przesyconej od wtedy na zawsze odorem moczu i smolnych żwirów) pojął, że tamci już nigdy nie będą mogli – Jakże jednak, jakimi środkami zdołałby w tych ułamkach sekund, jakie przysługiwały dla widzeń jego „ja” z „ja” kogoś innego, przerzucić do wglądającego oka swój imperatyw, apelację o świadomość, że się jest, a więc, że jeszcze się może – A jeśli piękno świata, jeśli ład przekazywanego znaku jest jakby świętą rzeką, w której obmywamy ropiejący wrzód, jakże wtedy obracać się przeciwko niemu? Więc odwrócić się od nagabujących go wołań, udać, że ich nie słyszy, przyjąć, że wszystko w porządku, że błękit nieba jest jego błękitem, a krew i gnój ziemi jej gnojem i krwią? Przyjąć, że nie wie się nic o łapie dławiącej kogoś za gardło, założyć, że obcęgi wyrywające język prawdzie są w gruncie rzeczy zwykłym dziadkiem do orzechów – Rozgorączkowany rzucał się od nowa w odmęt linii i plam objawionych mu w blasku jaskrawego słońca, podczas gdy jego palców czepiał się cień zjednoczonych cieni pamięci i wiedzy i cienie te werbowały go w podskórne królestwo głosów ode dna. Nocami, gdy patrzył, jak oszalałe planety miotają się w klatkach swych osi, gdy dolatywał go ich bezrozumny wiew znikąd donikąd, nie tłumaczący się jak dotąd żadną intencją, żadnym sensem, żadnym celem, ludzkie, znikome życie zmierzające się z bezwładem nicości nabierało dla niego tym większej ceny, choćby dlatego właśnie, że jedynie życiem można było tę pustkę jakoś przezwyciężać.. Tak więc, nie zatajając niczego, co urzekało go w świecie i co budziło w nim jego odrazę, dawał upust wszystkiemu, co wibrującym drganiem przepływało w przelewającym się splocie nad i pod powierzchnią zjawisk, poruszając go nagląco to z tej, to z tamtej strony z jednakową siłą. Pracował w gorączkowym odrętwieniu i nawet wówczas, gdy Alberto przed kilkoma dniami zdradził mu wiadomość o dzisiejszym wernisażu u Fata, który miał być – z nie znanych Albertowi powodów – starannie zatajony przed Szymonem, skinął tylko głową w milczeniu, jakby coś już wiedział na ten temat i jakby właśnie tego się spodziewał, a potem odrzucił pędzle i zapadł w drętwy ni to sen, ni to drzemkę, z której nie były w stanie wytrącić go niespokojne nagabywania Manieczka, którego martwiła i nagła otępiałość Szymona, i przedłużająca się nieobecność Alberta, jego niespodziewane zniknięcie. Tak więc to chyba w tym półśnie musiał zdecydować się na ruszenie w drogę, bo mgliste dotąd przeczucia czy przypomnienia nagle wyostrzyły swój wyraz i poderwały go w pewnej chwili z posłania, i zdawało się, że chce tylko wyjść przed próg domu, a potem, że tylko do zakrętu drogi, że do wzniesienia opodal, aż wreszcie znalazł się dalej od swego domu niż bliżej, i szedł, szedł wytrwale, i kiedy dosięgły go po drodze te parominutowe wstrząsy podziemne i rzuciły go na skałę nadmorską, a odbita krawędź widnokręgu, łamiąc symetrię koła, cofnęła się ku niemu, by go zagarnąć czy wymieść ostatecznie ze swego środka, wtedy więc, tak, już wtedy myśl jego wyrwała się i pomknąwszy przodem, padła bez ruchu ma ten tu marmurowy stół, przed tą ścianą, marmurowa; i uprzedziła własnym sarkofagiem sarkofag jego członków, podobnie jak ów jaskrawy sen Izy o jaskrawych świerszczach atakujących ich zielonego świerszcza uprzedził jego śmierć – – Być ugodzonym snem – – Ale wybacz; mieć sen o owadach z powodu owada? – Śmiertelnie ugodzony snem; myślą, która odgadła, powiadam. I znów nieoczekiwanie wspomniał pasikonika, który zeszłego lata, rozgościwszy się na ich oknie majonym odtąd przez Izę badylami kwiatów, zdawał się czekać ich powrotów, by sfrunąć 167 im na włosy lub ręce i oddawać się pieczołowitemu przyginaniu swych długich czułków, które przepuszczał kolejno przez trąbkę pyszczka, podczas gdy Iza usiłowała umiejscowić gdzieś wreszcie te aparaty strydulacyjme i tympanalne, o których przeczytała właśnie w encyklopedii, lub snuła zwariowane domysły w związku z owalnym, wgłębnym dyskiem na grzbiecie owada, najpewniej mającym jakiś udział w nośności tonów.. I tygodniami już trwała ich zdumiewająca przyjaźń, kiedy któregoś ranka Iza powiedziała o tęczowych świerszczach ze swego snu, które – w jej śnie – atakowały tamtego, szeleszcząc przezroczystymi skrzydłami i podkulając kolorowe odwłoki, jakby go chciały użądlić. Więc było to opowiedziane rano, a zaraz następnej mocy ich pasikonik już nie żył, mniejsza z tym, na boga, dlaczego; mniejsza z tym. Więc próbował wtedy zakrzykiwać Izę „tragicznym zbiegiem okoliczności”, jak gdyby „zbiegi okoliczności” wyjaśniały cokolwiek więcej, ale zakrzykiwał ją właśnie dlatego, żeby odtrącić od nich obojga mroczny wiew myśli o zdalnej sile przeznaczenia, które miałoby manipulować ich losami bez względu na to, co uczynią.. I powiedziała Iza, gdy potem usiedli na leśnej ścieżce: – patrz na tę mikroskopijną mrówkę.. ona nie ogarnia przestrzeni, po której pełznie, w każdym razie nie w tym stopniu co ja. I moje wysokie oko widzi w odległości kilku metrów od mrówki przeszkodę, z którą ona się zetknie dopiero za parę minut; a więc moja wiedza o przeszkodzie mrówki jest szybsza o kilka minut. A jeśli czyjeś oko widziało śmierć naszego pasikonika o kilkanaście godzin wcześniej od niego i od nas i jeśli z jakichś tam dalekich kwazarów barwnym snem sygnalizowało grożące mu niebezpieczeństwo – – A jednak był to zbieg okoliczności, obstawał Szymon. – Skoro czas zna jakieś wprost niepojęte „szybko” i „wolno” zarazem, skoro człowiek w przestrzeni kosmicznej żyje dłużej, choć jednocześnie tyle samo co my, ilu pozostali, a mimo wszystko dłużej – – Więc dobrze, zgódźmy się, że o przeznaczeniu wiemy tyle samo, ile o nim nie wiemy, powiedział Szymon. – To raczej dowolne przypadki zagarnięte dowolnie w bieg naszego życia obwołują się losem. – Ślepy traf! zawołała Iza. -– Ale dla zaistnienia. ślepego trafu konieczny jest przedtem rzut; chodzi. o to, czy ów rzut także jest ślepy. A jednak nie mógł się zgodzić na żadną formę ubezwłasnowolnienia, jakie niosło w sobie pojęcie fatum, zwłaszcza teraz nie mógł sobie na to pozwolić, tu, dopóki stał, bo wstał, dźwignął się wreszcie z marmurowego blatu, widział i słyszał, patrzył na siebie patrzącego ma kolaż Fata rozpięty na ścianie i ta ściana nie była snem, i jego stanie tu nie było snem, to nie snem został ugodzony, nie z powodu własnego snu ani z powodu snu kogokolwiek innego. – Oprzytomnij, Izabelo, pomyślał – właśnie ty oprzytomnij; nie mieszaj świateł żadnych odległych gwiazd do tego, co tu od ludzi do mnie przybyło; czy nie pojmujesz, że właśnie od ludzi – Raz jeszcze przylgnął wzrokiem do obezwładniającej go ściany, jakby jeszcze nie dowierzał, co rozpościera się na niej. – Pewne składniki symetrii mogą współistnieć ze zjawiskiem, nie są jednak konieczne, zagdakał blisko Cyprian. – Byłoby natomiast pożądane, aby pewnych elementów symetrii nie było. – To jasne, zgodził się Tekstil i wypuścił zgrabny flores z niebieskawego dymu. – Właśnie asymetria tworzy zjawisko. Głosy mówiących opływały Szymona dudniącą falą; usiłował się dźwignąć na jej grzbiet, ale masa przezroczystego bezwładu upowolniała jego ruchy. Ciało miał bezbrzeżnie ciężkie i lekkie zarazem; czuł tężejący opór oblegającej go coraz szczelniej substancji, która zdawała się zarazem unosić go i pogrążać; wypychać i wsysać; niewidzialnie. I to pewnie w tym momencie zdał sobie 168 sprawę, że jego naturalna obecność w świecie została nagle podważona. W jaskrawości krótkiej, porażającej go chwili pojął bezmierną absurdalność i przypadkowość swego bytu. Jego istnienie nie było konieczne. Gdyby się nie narodził, nikt by tego nie zauważył. Mogło go nie być: jak to możliwe! Nie spostrzeżono by luki, którą przecież wypełniał teraz dotykalnie całym sobą; luki, która zostanie spostrzeżona jednak, gdy go zabraknie; ale której mogłoby nie być, gdyby nie przypadkowy traf narodzin.. Został stworzony przez innych; jakie to niesamowite! Wywołany z nicości na wpół bezwiednie, w przypadkowej chwili, a już nie do odwołania, bo oto jest. Nikt przedtem, od początku świata aż do tysiąc dziewięćset trzydziestego któregoś roku nie liczył się z utajonym bytem, jaki zapewne wiódł podskórnie i prawie bezcieleśnie w wolnym działaniem próbował nawet uzasadniać jego korze, dopóki nie został potrącony niechcący i bezceremonialnie, i oto jest. Zapełnia sobą miejsce, którego by nie było, gdyby nie pojawił się wśród żyjących. Swoim istnieniem wbudowywał w architekturę przestrzeni lukę po sobie, imię, które miało pozostać właśnie i jako luka po istnieniu, i jako jego przedłużenie, bo – jak sądził – tylko imię, tylko stworzone dzieło może dać obietnicę dalszego trwania, a przebudzona świadomość łaknęła właśnie pozostania w świecie żywych pod jakąkolwiek postacią.. I jeśli żyjąc usiłował jak gdyby zaprzeczać przypadkowości swego istnienia i wzmożonym działaniem próbował nawet uzasadniać jego konieczność, jeśli – stworzony przez innych– próbował teraz sam stwarzać siebie, by odciąć się raz wreszcie od bękarciego losu, a tym samym wyzwolić niejako z piętna przypadkowości, to właśnie w tym punkcie poniósł teraz klęskę, bo oto jego zbudowane samodzielnie „ja”, które tak pieczołowicie przenosił w bezustannej przeprowadzce od podległego zagładzie wewnątrz ku temu, co rysowało się trwałej poza nim, runęło. Właśnie tak; zawaliło się jego imię, ulokowane – zdawałoby się – tak bezpiecznie, bo poza ciałem, poza Szymonem; właśnie tak: został ugodzony w tym punkcie, w którym upatrywał trwalszość swego bytu. Zdławił szloch rzucający się do gardła. – Czekajże, wołała nieobecna tu Izabela – coś jeszcze da się z tym zrobić, to niemożliwe, żebyśmy nie potrafili temu zaradzić, czekajże, wołała – przecież jeszcze coś możesz, żyjesz, słyszysz mnie? Słyszysz, żyjesz – Staruszek, którego Szymon wziął tam, w ogrodzie, za Cypriana z powodu lwiej grzywy i chwiejącego się na czubku głowy płóciennego pierożka w kształcie gołębia, przydreptał teraz do niego, dźwigając oburącz spore naczynie z majoliki. – A może i pan miałby ochotę na łyk zwykłej wody? – zapytał. – A potem ucięlibyśmy sobie tu na boczku partyjkę szachów.. nie gra pan? Wielka szkoda. Szymon bez słowa zanurzył twarz w naczyniu. Czarny kundel stanął prosząco na łapach. – Tak, szkoda; szachy to moja druga namiętność, wyjaśnił staruszek i przejąwszy z rąk Szymona naczynie, ulał na podłogę trochę wody dla psa. – Główną moją pasją są zwierzęta lub, żeby to ściślej określić, nauka porównawcza o zachowaniu zwierząt w środowisku naturalnym.. czy pan wie, że są na ziemi stworzenia, u których rządy sprawują jednostki najinteligentniejsze? Proszę posłuchać, bo to ciekawe.. otóż; w społeczeństwie pawianów na przykład rządzi nie siłacz, a właśnie mędrzec.. słucha mnie pan? Otóż – Szymon spoglądał na dobrodusznego staruszka z wysiłkiem. Starał się być uprzejmy, jednak nie potrafił się skupić. Odwrócony tyłem do ściany Fata, patrzył teraz w kamienną pustkę podwórza ogrodzonego murem, w którym zdawało się unosić przezroczyste, tęczowe skrzydło świerszcza ze złowróżbnego snu Izabeli. – Mamy po prostu za grube palce, jego dałoby się uratować, wystarczyłoby.. czekajże, chyba coś jeszcze da się dla niego zrobić, to niemożliwe, żebyśmy nie potrafili mu pomóc! wołała nie chcąc przyjąć do wiadomości oczywistego faktu, że główka pasikonika opada coraz niżej i mętnieją te oczy, którymi nadal spoglądał na nich jakby z wyczekiwaniem, ugodzony nie snem; raczej beztroską ingerencją w swój owadzi świat ich 169 dwojga; ugodzony nierównym udziałem przyjaźni (bo to on ofiarowywał im siebie, podczas gdy oni nie mieli mu nic do ofiarowania); więc może ugodzony przyjaźnią niemożliwą? – A jeśli także i my jesteśmy tylko grającym świerszczem, insektem w zbyt dużej, a więc nieczułej ręce losu, pomyślał Szymon – a jeśli wszystko, co tu działamy, jest jedynie chwilą brzęczenia, tarciem skrzydła o skrzydło, statyczną wibracją monotonnych tonów – Ponad głową staruszka snującego teraz analogie na temat zachowań ludzi i zwierząt w wielkich skupiskach, w zatłoczonej przestrzeni, Szymon dostrzegł kątem oka tęczowy skrawek bluzki na ramieniu Rosity i znów się zasępił.. Przypomniał sobie moment, kiedy wdarłszy się dzisiaj niemal siłą do rezydencji Fata zobaczył nagle zgromadzonych tu swoich przyjaciół.. dziwnie mu obcych. Rosita, wsparta na oślepiającym murze, kołysała rytmicznie nogą wysuniętą z wysokiego rozcięcia długiej, prążkowanej spódnicy.. miała na sobie tę samą tęczową bluzkę z szeleszczącej, przejrzystej materii, w której widział ją ostatnio. Jej odsłonięte ciało na tle skalistej bieli wydawało się ciemniejsze jeszcze o jeden ton niż zazwyczaj; stała obok Nemo, wsparta niedbale biodrem o występ muru.. Więc najpierw ujrzał smagłą nogę wysuniętą niedbale z głębokiego rozcięcia spódnicy, jej wąską stopę w łańcuszkowym sandałku, którą zdawała się podbijać przezroczystą piłkę, a potem nad tęczowym obłokiem bluzki dojrzał czarne włosy i różowy kwiat oleandra, którego łodyżkę przygryzała właśnie z nagle wzmożoną uwagą, niepokojąco piękna; i poznał ją właśnie dopiero po tej bluzce, choć jednocześnie wiedział, że poznał ją od pierwszej chwili po własnym drżeniu opóźniającym o ułamek sekundy natychmiastowe podniesienie oczu.. Potem domyślił się, że tym, który stoi obok Rosity, jest Nemo. Ich spojrzenia spotkały się. I choć Szymon szedł do nich, zdawało mu się, że ich źrenice, jak krawędź widnokręgu, osadzają go na odległość nieodzowną dla zaistnienia jakiegokolwiek kręgu; odległość między środkiem i brzegiem – nie do przekroczenia. I już ujrzał Tekstila w towarzystwie nie znanej sobie damy i w towarzystwie tego staruszka, który wprowadzał go teraz w tajniki etologii, a którego w pierwszej chwili wziął za Cypriana. Tekstil odpowiedział na ukłon Szymona ze zdawkową uprzejmością, zdawał się być pochłonięty całkowicie prowadzoną rozmową. – Tak się cieszę, wołała głośno dama – takam rada, że udało nam się wreszcie pogodzić tych dwu zwaśnionych uparciuchów! słyszał Szymon. – Ach, droga markizo, mówił Tekstil – czyż to nie my sami uparliśmy się traktować naszych przyjaciół, jakby ci nie byli ludźmi, a dajmy na to, liczbą opatrzoną znakiem ujemnym lub dodatnim? – No właśnie, powiedziała dama – gdyby któryś z nich był liczbą plus jeden, a drugi liczbą minus jeden, nie mogliby istnieć jako dwie oddzielne osoby; ich istnienie podległoby prawom znoszenia; staliby się nijacy jak pojęcie zera; czyli utworzyliby jakąś trzecią postać wyłonioną niejako z przeciwstawnego tchnienia dwu pierwszych bytów. – Nasza droga markiza pod byle pretekstem, jak widzę, stara się powrócić do problemu trójjedynego Boga! zaśmiał się staruszek, poprawiając na głowie swój płócienny pierożek w kształcie gołębia. – Dlaczego, wtrącił spiesznie Tekstil – może to przecież być także teza, antyteza, synteza lub coś w tym rodzaju. Szymon stał samotnie pośrodku skalistego podwórza, na którym jedyną plamkę barwną tworzyła Rosita, którą tylekroć musiał odsuwać od siebie na odległość wyciągniętych ramion, a nawet dalej, poza ich zasięg, aż wreszcie ją odsunął.. co wcale nie było takie proste dla niego; nie usiłował nawet się oszukiwać, zresztą nigdy w podobnych wypadkach się nie oszukiwał. – Tak, całkowicie zgadzam się z panem, powiedział teraz do staruszka. – Wzmożona agresywność wiąże się właśnie z tym, o czym pan wspomniał; skupiska – Znów zahaczył wzrokiem o skrawek bluzki Rosity, na który całkiem bezsensownie nałożyły mu się skrzydła świerszczy ze snu Izy.. i znów uzmysłowił sobie martwe milczenie panujące w rezydencji Fata. To, co nazywano tu ogrodem, było po prostu kamiennym podwórzem z głazami 170 upostaciowanymi w drzewa. Niemota tych drzew. Ich chropowata pylność i bezruch. Żaden ptak, żaden owad, żadne źdźbło, żaden powiew, nic, nic, co mogłoby zaświadczyć o życiu, nie pełzało, nie fruwało w tej studni (bo to wzniesienie okolone wysokim murem odgradzającym – nie wiadomo, czy od widoku morza, czy wulkanicznych wzgórz – miało w sobie coś z wyschniętej studni). Może tylko żywa plama bluzki Rosity i ten jej różowy, jedyny tu kwiat, którego łodyżkę przygryzała właśnie z nagle wzmożoną uwagą – Zatem odmówił sobie także i Rosity, co nie było takie proste dla niego zwłaszcza teraz i tutaj, gdy obraz odległej Izabeli stawał się w nim coraz bardziej zamglony i prawie nierealny i kiedy ta dziewczyna, która teraz zakołysała nieco szybciej sandałkiem, tylekroć zachodziła mu drogę z rozbrajającym „naturalnie, że Nemo, ale.. obawiam się, że nie jestem monogamiczna”.. to nie było takie proste, u diabła, żeby ją od siebie odsunąć, a przecież zdołał tego dopiąć i był w jakiejś mierze szczęśliwy ze względu na siebie i Izę, a nawet ze względu na Nemo i Rositę, że udało mu się przezwyciężyć ten szczególny rodzaj wzajemnego zaciekawienia się sobą jego i Rosity, który skłaniał ich do szukania pretekstu, by widzieć się bez powodu i po czasie odnajdywać ze zdumieniem w pamięci jakiś nieważny gest, słowo – Żar nieba wlewał się w kamienny ogród Fata jak w sagan. Swędzące krople potu ciurkiem spływały po skórze, Szymon czuł, jak ciąży mu każdy włos z osobna, jak puchną żyły, jak lepko skręcają się rozprażone kosmyki brody, a zesztywniałe włókna odzieży ranią skórę. Od muru odpryskiwał tynk, odsłaniając łuski poprzedniej farby. Głazy podwórza, wypolerowane kilkusetletnim, a może jeszcze dawniejszym użytkowaniem, zdawały się równie oślizgłe jak jego ciało. Ani źdźbła zieleni, ani korzonka trawy, ani śladu mrówki, świerszcza, jaszczurki, ptaka! Szpary w murze były równie martwe jak szczelna obłość głazów. Żaden zapach, prócz odoru potu; żaden powiew, prócz ich oddechu; żaden szmer, oprócz ich głosów. Oprócz głuchego klaśnięcia stopy o kamień. I w tym wszystkim jeden jedyny kwiat oleandra, i w tym wszystkim Rosita, której zdołał sobie odmówić. Trzeba się było bowiem albo poddać, albo wyrwać z oczarowania, któremu ulegali oboje coraz chętniej, bezradni wobec wiosennej chwili zagarniającej ich delikatną, odurzającą falą głosów i świateł, i to właśnie Szymon wziął na siebie ciężar przerwania tych ptasich ściegów, jakie każde z nich skrycie dziergało przeciwko sobie, zanim zdążyły się ułożyć bodaj w zarys pętelki, w cokolwiek, co można by było uznać za łączące ich bardziej, niżby mógł sobie życzyć tego on sam, nie mówiąc już o Nemo, który tak ufnie powierzał ich sobie wzajem – Tak więc udało mu się zdziwić Rositę przemianą w poczciwego wujaszka, udało mu się wreszcie podstawić w miejsce oczywistego pożądania (bo raczej pożądania niż miłości) jakieś odcieleśnione lubienie, które wyraźnie ją dotknęło, a nawet zdopingowało niejako do ponownych ptasich knowań, przeciw którym już uzbroił się tą wujaszkowatością i był w jakiejś mierze z siebie dumny, ale odrobinę także smutny z tego samego powodu.. I z powodu przezroczystej tafli, którą Rosita wkołysywała teraz oto między niego i Nemo, między niego i siebie. Wachlując się różowym kwiatem oleandra, kołysała jednocześnie tą nogą wyzywająco wysuniętą spod poły długiej spódnicy rozciętej zbyt wysoko, nawiewając jak gdyby tym pospólnym wahadłem kwiatu i stopy przezroczystą taflę nieuchwytnej, ale wyczuwalnej obcości między niego i siebie; niego i Nemo; przejrzystą ścianę, która twardniała z chwili na chwilę. Ale, być może, twardniała już niezależnie od kobiecych uraz Rosity, nie tylko za jej sprawą. I właśnie ujrzał ich obu nadchodzących. – Mój drogi gościu, mówił Fat wiodąc poufale pod ramię Cypriana – drogi gościu; skoro nasze tak długo i niepotrzebnie odkładane przymierze – Szymon skłonił się. Cyprian przywitał go z widocznym roztargnieniem lub nawet zniecierpliwieniem i widząc nadciągającą damę w towarzystwie Tekstila i swego sobowtóra, 171 zagdakał z wyraźną ulgą: – Droga przyjaciółko, ach, droga przyjaciółko, niechże mi pani pozwoli wreszcie uściskać misterne paluszki, bo to przecież dzieło pani misternych paluszków, wołał oddalając się spiesznie, a wtedy Szymon ponad głową Tekstila dojrzał Nemo, który z zatrzymanym w połowie drogi do ust papierosem ułamkowym znieruchomieniem odnotowywał sobie tę scenę spotkania Cypriana z Szymonem.. A więc, być może, nie sama Rosita, a właśnie Cyprian przemienił przezroczystą taflę między nimi w twardy diament i Szymon uśmiechnął się ze smutkiem do skrzydlatej łaski, która odfruwała oto znad jego głowy siwym gołębiem poza mur tego skalistego podwórza, poza jego widnokrąg. – Alberto powiedział mi – – Tak, tak, wiem; zdradził, przerwał mu Fat sucho. – Zdradził i poniósł już karę. Zatem.. słucham pana? – Chciałbym obejrzeć.. to. – Postąpi pan, jak pan zechce. Nie zapraszałem pana; w każdym razie nie będę pana usuwał stąd siłą ani nie będę go zatrzymywał. Mam zamiar pokazać dziś przyjaciołom moją własną pracę, jeśli o to panu chodziło; dzieło mego życia; to wszystko, co mogę panu na ten temat powiedzieć, żeby uniknąć nieporozumień. Wybaczy pan, że teraz zostawię tu pana i wrócę do moich gości. – Żyjemy pośród szyfrów, a tak, zagdakał opodal Cyprian – każdy przekazany nam przez przodków przedmiot może zawierać szyfr. Zza zrębu muru wysunął się Manieczek i boczkiem przekradł się za plecami Szymona w stronę Rosity. Zaraz też dobiegło go stamtąd ich wzmożone ćwierkanie. Rosita upuszczała coś ze śmiechem na ziemię, Manieczek ustawicznie schylał się podnosząc lub chowając to za siebie, tak więc w furkocie i szeleście tęczy świateł dźwięczały ich głosy rozbawione chowankami i bezustannym przekomarzaniem, w którym Manieczek, ten mistrz umizgów, tak celował. – Tak, właśnie szyfry, ciągnął Cyprian. – Sam miałem kiedyś przygodę.. o co tam szło? Czy nie o świecznik? Tak; siedmioramienny świecznik.. opowiadałem to już może? Nemo, zezując niespokojnie w stronę mówiącego, zbliżył się do Szymona, a raczej podpłynął do niego, w każdym razie jego ruchy utrwalały się w oku Szymona spowolniałym obrotem, jak gdyby oglądał filmową powtórkę z jakiejś chwili meczu, gdzie chodzi o sprawdzenie czyjegoś biegu, skoku lub stylu wreszcie i gdzie mechanizm cofający rytm wydarzenia unaocznia jego przebieg na zwolnionych obrotach taśmy. Nemo płynął ku niemu z głową lekko obróconą w stronę Cypriana, zapałki, które trzymał przed sobą jak tarczę, wysypały się, a raczej długo wysypywały się złotawym łukiem na kamienie i kiedy Nemo nurkował w ślad za nimi do stóp Szymona, jego peleryna wzdęła się ponad nim jak skrzydło (choć pewnie właściwe skrzydła nadal trzymał w tajemniczym futerale przemienionym teraz na chwilę w laskę albo różdżkę), a na twarz nałożyła mu się przezroczysta maska nurka z. wyłupiastymi oczami, które były nieruchome.. aż obce. Szymon dał nurka zaraz potem, także i on odbił się nogami do tyłu i wolno dotknął rękami chropowatego gruntu usianego złotawymi promyczkami zapałek.. Oczy zalewała mu tłusta, przejrzysta maź. – Gdyby plusk, źdźbło, puch, bodaj łuska, bodaj pył jakiegokolwiek nasienia, myślał wyławiając uporczywie ze szczelin martwe drewienka, które prąd jakiś zdawał się zmywać mu sprzed palców, igrając jakby z ich nieporadnością i odbiciami świateł myląc odległość między tym, co wklęsłe, i tym, co wypukłe; tym, co stałe, i tym, co płynne – – Cyprian nie chciał się otworzyć przed tobą, wysapał Nemo. – Nie uchylił ci nawet rąbka tajemnicy. Z muru obłaziła farba; jej złuszczone warstwy. Żaden powiew, żadne brzęczenie, tylko pot, pył i ognisty żar słońca w emaliowanym saganie murów i nieba.. Przezroczysta maska nurka 172 nakładała się na twarz Nemo przezroczystym zarysem głowy poczwarki-olbrzyma, a może nawet zarysem czaszki.. W pobliżu unosił się teraz zaduch rozkładu, potworny smród padliny. – Nie masz osobowości.. to znaczy, wyraźnej osobowości. Nemo wreszcie odbił się od dna i wypłynął na powierzchnię, łapiąc ustami powietrze. Maska nurka rozpłynęła się nad jego głową; przezroczyście. Skrzydło peleryny oklapło; teraz było to skrzydło zdechłego ptaka. Ale Nemo nie zwrócił na to uwagi. – Artysta powinien się czymś wyróżniać; rozumiesz mnie? Szymon podpłynął także na powierzchnię. Wstydził się z powodu, tego skrzydła zdechłego ptaka, które Nemo, nie domyślając się niczego, wlókł za sobą. (Rany, jak mu o tym powiedzieć, jak przestrzec.. a niech to wszyscy diabli!) – Jakaś ekscentryczność, obojętnie jaka.. rozumiesz mnie? Nemo przemawiał teraz z wysokości swego wtajemniczenia; a przecież już nie sposób było nie spostrzec, że – Nazbyt jesteś poza sobą.. rozumiesz mnie? – Jednak ten odór, Nemo.. czy nie uderza cię tu coś obumierającego tuż za nami, coś.. martwiejącego, co – – Ja, ty, Rosita, ciągnął Nemo poirytowanym tonem – jedynie my możemy być dla siebie partnerami, podczas gdy Cyprian – – ..i kiedy to zachodzi nas od tyłu, cuchnie tuż, tuż za naszymi plecami.. tchórzliwie.. nie twarzą w twarz.. nie oko w oko.. od tyłu, Szymon znów poczuł przeszywający ból gałek ocznych. – Czy ty naprawdę, Nemo, nie czujesz tu nic, nic takiego, wymamrotał bezradnie. – Ja mu ufam, rozumiesz mnie? Cyprian to coś więcej niż my; ufam mu, rozumiesz mnie? Głos Nemo przesypywał się teraz w uchu Szymona piaskiem, miałem kamieni. Zaduch rozkładającej się padliny narastał i Szymon zdecydował się powiedzieć to otwarcie, spojrzał na Nemo przepraszająco, ale w tej samej chwili ogarnęła go niemożliwość wysłowienia się. Przytrzymał się rękami krawędzi muru, by nie dać się porwać nowemu chybotliwemu rozwahaniu ponad tą martwą studnią, nad jej przepaścią, od której nie chciał już odwracać oczu. – Jeśli nawet wszystko, co tu działamy, jest zaledwie chwilą brzęczenia, tarciem skrzydła o skrzydło, wibracją monotonnych dźwięków, pomyślał – to i tak trzeba się będzie wpatrywać tam aż do zmętnienia dna oka, bo cóż innego mamy do ofiarowania tej czeluści w naszym nierównym, niemożliwym przymierzu poza nieustającym sygnałem od siebie ku zewnątrz bez względu na jakąkolwiek odpowiedź z tamtej strony. – Mnie także, mówił Nemo – niełatwo przyjdzie zrewidować swój sąd o Facie i swój sąd o tobie.. Ale skoro Cyprian.. ja ufam mu, rozumiesz? Pchnięte wahadło blasku z impetem runęło od widnokręgu i Szymon czuł, że nie zdąży już uchylić się od jego rozhuśtanej ławy, która zmiecie go ostatecznie; skulił się na przyjęcie ciosu, gdy jego uszu znów dobiegł przywołujący ton piszczałki Nona naglącej, żeby co? żeby co? – Powinieneś szukać powrotnej drogi do siebie, mruknął Nemo niechętnie. –Drogi? Szymon spojrzał na białe od pyłu czubki swych sandałów. – Drogi? Kryzys mijał. – Postarzałeś się, wymamrotał wreszcie do Nemo. Był głęboko zawstydzony, że nie potrafi wyrzec w tej chwili niczego więcej ponad takie właśnie: „postarzałeś się”. Czuł ogromne znużenie, które wzmagało się z chwili na chwilę. Dobrze przynajmniej, że kryzys już mijał. Domyślił się, że ma do dyspozycji już zaledwie sekundy, żeby co? żeby co? I wtedy skowyt psa, którego żałosne skomlenie za murem niepokoiło Szymona już od dłuższej chwili, nasilił się. Staruszek, którego w pierwszej chwili pomylił z Cyprianem, ruszył ostro w stronę tego głosu i zderzył się z Nonem, który z grymasem szaleńca wysunął się z załomu muru na wpół nagi, z tacą nagrobnych lampek i pejczem i zmusił ich wręcz do udziału w obrzędzie, którego kapłanem sam się obwołał, by móc oprowadzać ich po nie istniejącej galerii, 173 nie istniejących dzieł.. Forse altri canterŕ con miglior plettro. Nemo podbiegł do przelękłej Rosity i to już był koniec; już było po. Już po. – Chodziło mi o to, żeby mnie pokąsał, burknął Non. Wyciągał z zanadrza jakąś przywiędłą trawkę, pochodzącą chyba nie stąd, bo tu nie chwiało się żadne źdźbło, żaden liść, i starannie rozprasowywał ją teraz na kolanie. – Musi być przecież jakaś granica pokory; nie? Nie wolno nadstawiać bezustannie policzków na uderzenia, nie można na kopniaki reagować wyłącznie podkulaniem ogona. Przyłożył trawkę do ust i wydobył z niej krótki, urwany, przejmujący ton. – Chyba że rozmyślnie myli się podłe tchórzostwo z pokorą.. ale wtedy to już jest współdziałanie z bezprawiem, rozumiesz mnie? – Jak by pan jednak ocenił w planie etycznym dzieło Fata? Szymon usłyszał teraz za plecami głos Tekstila nacierającego widocznie na Cypriana, bowiem to Cyprian odrzekł: – Prawnie Fat jest w porządku; to była jego własność; w końcu on kupił je, zatem, zatem – Szymon zaśmiał się. – Otóż to właśnie! ciągnął staruszek wciąż jeszcze stojący przed nim z naczyniem z majoliki. – I to pozwala mi z pełnym spokojem powtórzyć za starożytnymi: po ciemnościach.. post tenebras spero – – Nie pytałem o prawny punkt widzenia, tylko etyczny, sprostował Tekstil. – No cóż.. trudno mi, doprawdy bardzo trudno.. mamy tu do czynienia z precedensem swego rodzaju.. ze świadomą ingerencją człowieka w procesy czasu.. który – Szymon raz jeszcze obrzucił szybkim spojrzeniem tę monstrualną ścianę Fata, która w pierwszej chwili rozśmieszyła go napuszoną bezwyrazowością, tak, właśnie wtedy, w tym krótkim ułamku nieważnej chwili, gdy Fat wiodąc ich tu przez długi pokój jego pychy zawieszony po sufit flamandzkim gobelinem, przez gardło pychy, pośród panatenajskich amfor, rzeźb, egipskich reliefów i fragmentów bizantyjskich mozaik, minął dziedziniec i etruskie sarkofagi w krużganku i odsłoniwszy wreszcie te drzwi z zatartą freskową supraportą, pchnął je i podał Cyprianowi z namaszczeniem srebrne nożyce do przecięcia wstęgi, podczas gdy oni wkraczając w upiorny żar gigantycznej hali ze zdawkowym – ho, ho, pod szklany dach – ho, ho, spiesznie szukali w myślach tych eleganckich, nic nie mówiących formuł, którymi zwykli się wymigiwać od wyrażania czegokolwiek – kicz, rany, co za kicz, myślał Szymon cofając się ubawiony w kąt sali – niech się inni z tym biedzą, on sam nie był przecież zaproszony na ten prywatny przegląd „dzieła życia”, niech więc oni, tamci, mówią, niech teraz silą się, myślał wsparty o blat czegoś, co było za nim; marmurowe. Wolno zapalał papierosa, bawiąc się kabotyńskim wyrazem twarzy oglądających „dzieło”, i to chyba coś w tych twarzach, na które spoglądał drwiąco ze swego kąta, uderzyło go, przerzucił bowiem błyskawicznie wzrok na bełkot ściany i; tak; ujrzał; rozpoznał strzępy własnych płócien między innymi strzępami, nie płótna, a właśnie ich strzępy dowolnie przycięte, pomieszane w dowolnych układach, związkach, we wspólnym bełkocie czyjegoś krzyku, w kwiku koloru, form, w bezsensie, chaosie zaprzepaszczającym wszystko, wszystko, cokolwiek dźwignął tu, cokolwiek – I fala odbita od kresu widnokręgu zwaliła go wtedy na marmurowy blat, na którym – marmurowy – leżał chyba dłuższą chwilę – marmurowy – – To właśnie asymetria tworzy zjawiska, powiedział ktoś za nim. – Z etologii, ciągnął staruszek wspierając teraz rękę na ramieniu Szymona – wynika, że z człowiekiem nie można zrobić wszystkiego, co się chce; rozumie pan? I człowiek ostatecznie zbuntuje się przeciw manipulowaniu nim, w każdym razie ja osobiście żywię taką nadzieję. Oto dlaczego powiadam: post tenebras, rozumie pan, spero lucem; tak jest; spodziewam się światła. – Idealny cel, powiedział Non, który zatrzymał się obok – jest na zewnątrz nas, w świecie.. ten cel mamy wciąż przed sobą, nie możemy nigdy doń dotrzeć – 174 – Ale możemy próbować przybliżać się przynajmniej, wymamrotał Szymon – tyle przecież możemy zrobić; zbliżać się, ile tylko się da – – Czas, ciągnął za jego plecami Cyprian kłótliwym głosem – czas odziera dzieło ludzkie z imienia twórcy.. wiąże je w dowolne układy – – Gdybyś musiał stąd wyjść, szepnął Non – będę stał w tym miejscu, gdzie zaczynają się właściwe schody; zapamiętasz? – Oto dlaczego powiadam; spero lucem – – Zapamiętasz? Oznaczę właściwe schody, powiedział Non oddalając się spiesznie. – Tam. – Czyż bezintencjonalny czas może podlegać jakimkolwiek normom etycznym! irytował się Cyprian. – Zagalopowałeś się, Cyprianie, utożsamiając Fata z czasem. Szymon obrócił się wreszcie ku tamtym. – Fat to jest najwyżej taki czas, wiesz, w ślazach urodzony! – Pan, jako osoba zainteresowana, nie jest tu obiektywny, przerwał mu spiesznie Fat. – Dlatego nie życzę sobie, żeby pan tu cokolwiek wygłaszał. Szymon roześmiał się. – On jest pijany, szepnął przenikliwie Tekstil. – Najlepiej nie zwracajmy na niego uwagi. Dama, wachlując się szerokoskrzydłym wachlarzem, na którym rozpinał się wizerunek potwora Inogi, skrzydlatego lwa z głową orla, ujęła Cypriana pod ramię i odprowadziła na bok. – No więc co z tym świecznikiem! zawołała odrobinę za głośno. – Nie daliśmy panu skończyć! Cyprian wyciągnął kredę i przyklęknąwszy na posadzce, zaczął gryzmolić od nowa całą kolumnę znaków. – Saturn-ołów; Jowisz-cyna; Mars-żelazo; Słońce-złoto; Wenus-miedź; Merkury-rtęć; Księżyc-srebro! wykrzykiwał z uciechą. – Widzicie teraz, państwo? – Choćbyś miał przeciw takim jak ja miliony kompradorów, zagłuszył go Szymon – zawsze, z letargu dźwignie się bodaj garstka szaleńców i krzykiem w imieniu krzyku w ogóle, i „stopami z ołowiu” – – Właśnie to mówię: ołów-srebro; cyna-rtęć; żelazo-miedź; a w pośrodku – złoooto, cieszył się Cyprian, gryzmoląc z zapałem obok kolumny jakiś wykres. Nikt właściwie nie potrafił wyjaśnić, na czym polegał incydent, który prawdopodobnie właśnie wtedy musiał nastąpić. (Mówi dama: – Stałam obok Cypriana, panował taki hałas, że właściwie niczego nie słyszałam. Była mowa o ołowiu chyba, nie pamiętam przy jakiej okazji.. a, tak; chodziło o alchemię czy też o świecznik.. już nie pamiętam; byłam bardzo zdenerwowana. I było potwornie duszno. W każdym razie ten młody człowiek był z pewnością źle wychowany. Poza tym niewykluczone, że się upił; przebrał miarę. Picie alkoholu, nieprawdaż, wymaga odrobiny kultury. Fat? To bardzo wybitna jednostka. Tak, zaprezentował nam swój kolaż i potem happening.. czy tak to się nazywa? Mówi Rosita: – Non dawał mi znaki, żebym podeszła do niego. Byłam zła o coś na Nemo.. chciałam mu dokuczyć; także Szymonowi. Więc wymienialiśmy spojrzenia z Nonem, który był wzruszający z tymi pręgami na ciele.. i stał samotnie z dala od nas.. jakby na warcie. Cyprian ględził jak zwykle, prawił mi też komplementy, potem mówił coś tam o rtęci w związku ze mną, a nawet o Wenus. Nie wiem, co chciał przez to powiedzieć. Było potwornie gorąco. Zobaczyłam nagle ogień i usłyszałam krzyk Szymona.. że ćma? czy motyl? Nie wiem, czy mówił to w związku ze mną.. Nie wiem, kto rzucił tą butelką z winem, ale to raczej nie Szymon. Stałam już wtedy w pobliżu Nona – Mówi Manieczek: – Fat był wściekły z powodu impertynencji Szymona i z powodu kundla, który pętał mu się pod nogami skamląc bez przerwy. Kazał mi wynieść psa; wyszedłem – 175 Mówi Tekstil – Cyprian objaśniał właśnie szesnastowieczne procesy rugowania niektórych metali z roztworów ich soli przez inne, bardziej aktywne metale; robił bodajże wykres ich szeregu napięciowego, gdy zapaliła się ta ściana.. już wcześniej niepokoiły wpięte w nią soczewki wchłaniające słoneczne światło, ale w końcu okazało się, że było to z góry zaplanowane [swoją drogą, co za pomysły!], i wtedy usłyszałem, jak ktoś [czy nie Manieczek?] zawołał „uważaj!”, i w tej samej chwili rozległ się brzęk tłuczonego szkła.. nie pamiętam, żeby Szymon urągał Fatowi; a jeśli nawet.. ten Fat to bezczelna figura, tyle że ustosunkowany.. a, tak; zawołał do Fata „ty ćmo” czy coś w tym rodzaju. Wolałem się do tego nie mieszać – Mówi Cyprian: – Bawiłem towarzystwo anegdotami.. miałem dobry dzień wspaniałe samopoczucie, tak; obie panie skupiły się przy mnie; tak. Starałem się, rzecz jasna, trochę je rozerwać.. Fat to porządny chłop, ale brak mu wdzięku, dowcipu.. no cóż; trzeba było wziąć to na siebie. Magia, kabała, tajemnice – ot, co zazwyczaj korci kobiety.. wpadło mi na myśl, żeby zaciekawić je rzekomym rozszyfrowaniem symbolu siedmioramiennego świecznika, wyprowadziłem go, ni mniej, ni więcej, z wykresu szeregu napięciowego metali.. oczywiście, w układzie stosowanym przez alchemików.. bardzo to się podobało; tak, bardzo. Otóż.. nie mam pojęcia, o co poszło Fatowi.. porządny chłop; trochę może zbyt sztywny, tak. Za mało elastyczny. Szymon to w gruncie rzeczy poczciwy chłopak.. jeszcze niezupełnie ukształtowany intelektualnie.. niewyrobiony.. także towarzysko. Co ważne – głodny idei; tak. Oni tam wszyscy, pojmujecie państwo? – głodni są idei.. jakiegoś wielkiego poświęcenia, czy ja wiem? Ofiary.. to bardzo wzruszające, nieprawdaż.. ci chłopcy tam, z jego kraju kiedyś.. bez imienia wodza [bo nie mieli wtedy nawet wodza], więc nie dla czyjejś osoby, ale dla miasta, dla ojczyzny rzucali się [bez rozkazu!] z butelkami benzyny pod czołgi wroga.. to osobliwe, nieprawdaż, i jakże wzruszająco bezradne. Otóż.. szanuję tę potrzebę ofiary, tak jest, szanuję, choć muszę wyznać, niezupełnie rozumiem – Mówi Nemo: – Zwróciłem właśnie Cyprianowi uwagę na charakterystyczne umiejscowienie Słońca-złota pod numerem czwartym i to chyba Tekstil przypomniał nam pitagorejski symbol czwórki.. Słyszałem za plecami nieprzyjemny głos Fata, który najwyraźniej drwił z Szymona.. To było przykre. Wciąż jeszcze nie znosiłem Fata, tego oschłego pyszałka bez wyobraźni.. Rosita flirtowała z Nonem. Wiem, chciała mi zrobić na złość.. Było duszno, nie było czym oddychać.. Zmuszałem się do rozmowy o tym świeczniku, pamiętam nawet, że proponowałem pomnożyć siedem jego ramion przez siedem płomieni świec, co istotnie dałoby czas potrzebny do spreparowania tynktury.. Wtedy kolaż Fata stanął w ogniu.. to bydlę tak sobie to zresztą zaplanowało. Usłyszałem głos Nona, który zawołał „uważaj!”, i domyśliłem się, że Szymonowi coś grozi. Odruchowo cisnąłem butelką wina w kolaż, żeby przeszkodzić Szymonowi, ale w czym? Może chciałem odwrócić jego uwagę? Albo dać mu czas, by ochłonął? Ale to nie było mu potrzebne. Zresztą, jeśli się nie mylę, ten staruszek, który stał przy nim, podstawił mu nogę.. jeśli i on chciał go przytrzymać, zrobił to w porę. A może nam wszystkim tylko się zdawało, że Szymon rzuci się w płomienie? Gdy spojrzałem na niego, stał wyprostowany, chwiejąc się lekko na nogach. „Śniłeś tylko, powiedział do Fata – śniłeś, że będę twoim motylem; ćmą, którą unicestwisz chytrymi sztuczkami.. ale przynajmniej to ci się nie udało”. Fat o coś tam go oskarżał, pienił się z wściekłości. Byłem po stronie Szymona. Dlaczego pozwoliłem mu odejść bez słowa? Czemu milczałem? Rosita mówi, że nie potrafi mi tego wybaczyć. Mówi, że oboje zachowaliśmy się podle. A przecież Cyprian – Mówi Non: – niepotrzebnie krzyknąłem „uważaj!” Czemu nie zaufałem mu w pełni? Ale teraz już jestem spokojny. Może dzisiaj wreszcie odpocznę. Może on zdoła, może jemu chociaż uda się. W każdym razie nie brakuje mu cierpliwości; w tym cała moja nadzieja– Mówi staruszek: – Tyleśmy się nagadali, tyleśmy się natrudzili, no i cośmy sobie w końcu 176 obiecali?) – Proszę stąd natychmiast wyjść, powtórzył ostro Fat. – Bo każę pana wyrzucić siłą! Dama ujęła Fata pod ramię i majestatycznie chłodziła twarz szerokim wachlarzem, na którym znów rozjarzył się wizerunek potwora Inogi. – Sam pójdę, powiedział Szymon na widok wezwanych pachołków. Przez obolałe źrenice dojrzał białą postać Nona majaczącego przy uchylonych bocznych drzwiach. – Sam. „Stopami z ołowiu”. Konstelacja Ryb właśnie zniżała się nad horyzontem, a od zachodu, skąd nadciągał wiatr Caurus, rozjarzył się pazur Wielkiej Niedźwiedzicy. Była więc mniej więcej trzecia nad ranem, kiedy Szymon zbliżył się do swojej bramy ze snu lub przywidzenia, by w tej szarej godzinie raz jeszcze objąć wielkość i marność wszelkiego wysiłku.. i żeby przystąpić do ponownego forsowania krat tarasujących mu przejście. 177 GLOSA: POD OKIEM NIEBA 178 Noc, noc przeszła, noc, o przyjaciele moi; noc, jeszcze noc, noc przeszła znowu, bracia moi; siostry moje; noc, przeszła, przeszła noc, jakże krótko noc, o ukochany mój, popatrz, noc ta minęła. i ta nam minęła noc – Matko, ojcze, noc; czemu znowu noc, czemu noc nas minęła, czemu i dokąd noc – Bądź ze mną w tę noc, o ukochany mój. Rzeka ciemna dokąd odpływać może w noc, dokądże, dokąd w taką noc, ubywasz, ubywamy, czemu i ta o jakże biała nad ranem – noc nam minęła. I ta nam minęła noc, popatrz; i ta nam minęła. Jednookie niebo nad nami w noc i w dzień. Cyklop nieba nad nami w noc i w dzień. I w dzień. W noc i w dzień szponem światła – ale ku czemu! – wlecze nas – ale dokądże; powiedz! – ten szpon; w noc i w dzień. I w dzień – Nie rozłączajmy się jeszcze, o przyjaciele moi. Jednookie niebo nad nami w dzień – I w dzień, siostry moje, niebo minęło; bracia moi; i w dzień znowu minęło niebo. O ukochany mój, czy nie tu, nasze niebo nie tu, powiedz sam, czy nie nasze jeszcze tu było niebo – Matko i ojcze, znów jeszcze jedno minęło; niebo; dokąd minęło; niebo. Matko i ojcze, znów czemu niebo minęło – Czarne i białe; co jako czarne jawiło się i jako białe; co dwudzielnie jawiło się, omyliło nas. Czarne i białe objęło się za naszymi plecami; jest jednym. Co było białe za dnia, nie jest już białe, i nie jest czarne, co takim chce się wydawać; czarne i białe zmówiło się za naszymi plecami; jest jednym. Z żalnika słów poodfruwały barwy. Białą laską na mlecznej drodze wymacałam mrowisko myśli; ich rozjuszone światło kąsa mnie dotąd. Złóżmy dłonie; dachy stromo składajmy, dachy z dłoni składajmy, dachy pod zmarszczkę światła, dachy dla ptaka myśli, dachy przed szponem światła, dachy przed niebem – Poróżowiały nam palce, o przyjaciele moi, łamie się kontur strzelisty, kto, piórkiem jakiego szronu w liść, przerysowuje w liść, wiązania dłoni w liść, matko i ojcze w liść, czemu przerysowuje w liść żyłę serdeczną – Czy nie tu był ten dach, nie tam jeszcze dach, czy nie wczoraj pod jakimś dachem światło w liściu minęło; i znowu światło minęło; znowu minęło, minęło – Z kim odchodzę, z kim; znowu odchodzę; z kim; na drugą stronę; czyje; na drugą stronę; oczy znów mnie zabrały; oczy; w czyich odchodzę; dokąd – w czyich odchodzę; oczy; dokąd odchodzę; z kim – O ukochany, podaj mi rękę. O ukochany mój, podaj mi rękę; podaj mi rękę. Czy nie idę omylnie? Ptak mi z lewego ramienia przefrunął na ramię prawe i znów przefrunął; przefruwa. Ptak z prawego ramienia sfrunął na ramię lewe i znów przefrunął; przefruwa. Ptaki przefruwają nad moją głową; 179 pomieszane są skrzydła i dzioby. Ptaki kołują nad moją głową. Moja głowa kołuje. Lewe i prawe zamieniło się miejscami; lewe i prawe zmawia się nad mą głową. Czy nie idę omylnie idąc i idąc przed siebie w łopocie blasku, w piórach promieni – Pierzaste strzały światła mistrzowsko obrysowują mój kontur, gdy wchodzę w ich żarłoczny wrzask. Nie rozłączajmy się jeszcze, o przyjaciele moi; jednookie niebo nad nami w noc i w dzień. Cyklop nieba nad nami w noc i w dzień. I w dzień. Mleczną przędzą ziemi i nieba w kokon; spowici w kokon; zanurzamy się w cieniu – Czy kiedykolwiek jeszcze słowo; czy jakiekolwiek kiedy słowo; czy słowo; raz choćby słowo. Tak, tak, odpowiedz: słowo. Powiem ci powiedz: słowo. Raz jeszcze słowo – Zanurzamy się w cieniu. Pisane w latach 1967-70 180 ALBO NAPISAĆ POWIEŚĆ? (Coś w rodzaju posłowia) 181 „Zaś każdy człowiek rozważny przez dzieło, które sam tworzy, idzie stopami z ołowiu”. Miguel Cervantes A gdyby tak napisać powieść, której tematem m.in. byłby stan (kryzys?) świadomości kogoś żyjącego w teraźniejszej, przejściowej epoce? Niewykluczone, że nosicielem tej świadomości byłby właśnie artysta. Może dlatego, że artyści (przynajmniej niektórzy) intensywniej pojmują swój czas i dogłębniej zdają sobie sprawę zarówno z możliwości, jak i ograniczeń, jakie ów czas w sobie mieści? Ponieważ problem czasu z jego ruchem i znieruchomieniem, z biegiem i zatrzymywaniem się w miejscu, a więc jego względnością, w moim zamierzeniu odgrywałby ważną rolę, oparłabym chyba konstrukcję swojej prozy na umownej tarczy zegara, na jego spiralach, wpiętych w koło. Jednakże koło stanowi kształt zbyt doskonały i zamknięty, żeby przez nie dał się uwydatnić dramatyzm sytuacji, w jakie dziś wikła się egzystencja jednostki i jej myślenie. Musiałabym więc przełamać symetrię koła inną figurą geometryczną wpisaną do środka, która by tę kolistość rozbiła ostrym klinem i która by ten krąg otwarła. Myślę, że najlepiej nadawałby się do tego trójkąt, który z racji wierzchołka da się interpretować wielorako, który jest równie dynamiczny jak koło, ale przez swą strzelistość jest przede wszystkim ukierunkowany wzwyż, podobnie jak wieża, jak strzała, jak rakieta. I podobnie jak liryka. Gdybym więc w okrąg umownej tarczy zegara wpisała (dajmy na to w punkcie 12, 5 i 7) swój trójkąt skonstruowany z wypowiedzi lirycznej (a więc w pewnym planie kontrastującej z wypowiedzią prozy), mogłabym uzyskać tę właśnie zamierzoną przezroczystość, konstrukcję tyleż zamkniętą, co i otwartą, lub zaledwie gotową do otwarcia, która musiałaby się wyłonić z przyporządkowania sobie dwu asymetrycznych względem siebie figur geometrycznych, zwłaszcza gdybym zastosowała w ich rysunku kreskę (fabułę? technikę narracji?) nieciągłą. Mogłabym też przez zderzenie koła z trójkątem uzyskać wrażenie przestrzenne, czyli zasygnalizować nimi umowny pion i poziom, a wprawiwszy obie figury w ruch (zarówno przez następstwa zdarzeń, jak i przez zmianę nastroju, zmianę formy wypowiedzi i tonu, albo przez zarys akcji) mogłabym otrzymać tę wibrację i tę migotliwość zjawisk, o które pewnie by mi chodziło. Kto wie, może też udałoby mi się wówczas osiągnąć ów pożądany, asymetryczny układ rzeczy, który – zgodnie z mniemaniem dzisiejszej fizyki – tworzy zjawiska? Umieszczając swoją konstrukcję w przestrzeni (także w etycznej przestrzeni) musiałabym pamiętać o tym, co bywa ma górze, a co w dole i co z boku. Żeby to zobrazować środkami prozy, najpewniej posłużyłabym się (nie zapominając wszakże o tym, że nasze niebo jest puste) odwiecznymi kategoriami, które są powszechnie znane, ugruntowane w myśleniu kulturowym, a zarazem osobiście doświadczane za każdym razem od nowa przez żyjących tu i teraz, kategoriami, które są przezwyciężane, ale wciąż jeszcze niezupełnie przezwyciężone, które wraz z żyjącymi tu i teraz zdają się znajdować w stanie przejściowym. Słowem – wyprowadziłabym swoją górę i dół z tego, co zwykło się określać królestwem światła i ciemności, nieba i piekła, bieli i czerni oraz tego wszystkiego, co bywa pomiędzy jednym a drugim lub wybiega jeszcze dalej poza to. W tym celu musiałabym chyba powołać umownych przedstawicieli, niejako wysłanników owych przeciwstawnych sobie obszarów, by sprowadziwszy ich wraz ze sługami (pomocnikami) pod nasze puste niebo, uwyraźnić tę pustkę właśnie przez to, że oni są obecni tu, gdzie ich obecność nie oznacza już niczego, gdzie biel i czerń wytraca kolory, gdzie prawa i lewa strona dowolnie i naocznie zamienia się ze sobą miejscami w taktycznych sojuszach. Tak więc obecność tychże przedstawicieli nie tylko nie wyjaśniałaby niczego postaciom 182 mojej książki, lecz także mąciłaby im jasność widzenia i wzmagała niepokój. Porzucone bez jakiejkolwiek obietnicy i jakiejkolwiek nadziei czy odpowiedzi, postacie te pozostałyby w końcu zdane na siebie i choć byłyby nakierowane zarówno względem innych, jak i względem siebie, pozbawione byłyby wyraźnych, jasno określonych, wielkoskalowych układów czy punktów odniesienia, do których odwoływały się zwykle postacie kreowane w poprzednich zhierarchizowanych epokach. (Ale czyż w dobie odrodzenia mantuańska (księżna nie kazała sobie wypisać nad drzwiami dewizy: „Ani lęku, ani nadziei”? Więc nie jest ten problem wyłączną własnością naszej epoki). Sądzę, że narysowanie owych umownych przedstawicieli przeciwstawnych sobie obszarów nie sprawiłoby mi wiele kłopotów. Posłużyłabym się tutaj chyba paroma oszczędnymi i wymownymi rekwizytami. Z gołębia, który w mitach związanych z planem nieba odgrywa niepoślednią rolę, uformowałabym czapkę i włożyłabym ją na głowę przedstawiciela wysokich obszarów. Ale kimże ten mógłby dzisiaj być, co współcześnie robiłby wśród nas? Może kazałabym mu specjalizować się w jakiejś wąskiej, nie dla wszystkich dostępnej dziedzinie, która przyniosłaby mu wąską, nie przez wszystkich pojętą sławę? Może mógłby – z racji swoich prac albo zalet charakteru, umysłu i ducha – stać się autorytetem moralnym dla tych nielicznych wtajemniczonych, którzy jego imię przekazywane z ust do ust wymawialiby ze czcią? Myślę, że powodów tej czci nie precyzowałabym bliżej, że przy szkicowaniu tej postaci operowałabym raczej niedopowiedzeniami. Ale już gdybym taką książkę pisała np. u schyłku lat sześćdziesiątych, pewnie nie udałoby mi się zatrzymać tego mistrza czy mędrca w zaciszu jego pracowni. Musiałabym pewnie pozwolić mu porzucić swoje księgi (zwłaszcza że brak kontaktu z szerszym kręgiem odbiorców i skromny, ubogi tryb życia już by mu się dawał we znaki, a może nawet budziłby jego rozgoryczenie i zniecierpliwienie), musiałabym pozwolić, by zanurzył się w tłum ulicy świata i spróbował działać i oddziaływać bezpośrednio na kształt powstającego dnia. O, ci wielcy, ci słynni mężowie i filozofowie tamtych lat! Czyż huragan przeciągający wówczas przez kontynenty nie odsłonił dość wyraźnie ich kusych, chłopięcych majtek? Gdybym więc mojemu mędrcowi pozwoliła zstąpić z wyżyn sterylnej pracowni w sam środek wirującej powszedniości, w jej śmietnik, czyż nie okazałoby się, że także i on okaże się śmieszny i bezradny, że także i on stanie się swoistym Don Kichotem rozmijającym się z gratem napierającej chwili, którego nie dostrzega, ścigając jakieś tam swoje własne i uboczne wiatraki? A mnie przypadłaby wówczas rola giermka, który bezustannie musiałby podsadzać bezradnego, choć zapewne szlachetnego męża na umowny grzbiet umownego Rosynanta, na którym ten mógłby galopować po obszarach, które nie byłyby jego własnymi i oswojonymi obszarami, więc czułby się w nich obco. Zanim jednak ukazałabym go oczom poszukującej go postaci takim, jakim często przecież bywa człowiek niezaradny, oderwany od powszedniości, ściągający na siebie przez swą odmienność szyderstwa i prześladowania otoczenia, a przy tym niewolny od wad i śmiesznostek, które jednak wcale nie muszą dyskwalifikować wielkości jego głównego dzieła, poprzedziłabym jego wejście skrzydlatą wieścią, jak na takie okazje przystało. Przydałabym mu też orszak urodziwych pomocników. Ten, który bohaterowi książki przekazałby pozdrowienie od niego, wyglądałby jak malowany we wszystkich zwiastowaniach anioł. Ale nie byłby, nie mógłby być aniołem. Może byłby błądzącym po manowcach poszukiwaczem idei albo poszukiwaczem swego miejsca w świecie, albo poetą? Przedstawiciela ciemności (piekieł) obdarzyłabym chyba nie tylko charakterystyczną krótszą nóżką. Wprowadzając go w nasz dzisiejszy, ucywilizowany i zmilitaryzowany wiek, zarysowałabym lub zasugerowała na nim coś w rodzaju munduru. Ukazałabym go pod maską tajemniczego, wpływowego posiadacza, którego stać na kaprysy, ekscentryczność, na gromadzenie dóbr i kolekcjonowanie dzieł sztuki. Ale nie mecenasowanie powstającym 183 wartościom byłoby jego pasją, tylko ich zagłada, unicestwianie, dławienie w zarodku każdej twórczej myśli, i to nie tylko zrealizowanych dzieł, ale nawet zamiarów twórczych. Ten oschły, pełen pychy i perfidii osobnik, aby zawładnąć umysłami tych, których chciałby sobie podporządkować, posługiwałby się prawdopodobnie zarówno nowoczesną aparaturą, jak i tradycyjnymi metodami, a więc podstępem, przekupstwem i taktycznymi sojuszami. Jego pomocnikami (naganiaczami) mogłyby być jakieś żałosne figury, którym coś tam nie wyszło w życiu, którym nie udało się zrealizować karier naukowych czy artystycznych, które cierpią na niedowład charakteru. Mogłabym pokazać skundlenie się dosłowne jednej z takich figur. Świadoma fatalnych następstw, jakie dla bohatera książki (z którym się zaprzyjaźni) wynikną z oddania go pod zasięg wpływu swego mocodawcy, figura ta (nie pozbawiona wrażliwości) zdradzałaby w tym samym stopniu swego pana, co i upatrzoną przezeń ofiarę, grając cały czas na zwłokę. Ponieważ jednocześnie ani nie potrafiłaby wyszamotać się z upadlających ją układów, ani nie umiałaby z całym cynizmem przystać na reguły gry zaprogramowane przez swego pana, zamieniłaby się w czasie dramatycznego finału (w oczach własnych i cudzych) w czarnego kundla (co ma swoją własną wymowę w satanistyce), a my moglibyśmy go zidentyfikować jedynie przez jakąś charakterystyczną maskotkę, w którą przezornie wyposażyłabym go we wstępnej prezentacji. Mógłby mi ktoś zarzucić, że w tym pomyśle nie ma nic oryginalnego. Literatura od czasów starożytnych przyzwyczaiła nas przecież do sytuacji, w których losy bohatera manipulowane są przez niewolnych od wad i próżnostek bogów, którzy załatwiają własne porachunki nad głowami bohaterów i którzy nawet wtedy, gdy chcą komuś pomóc, wyrządzają szkody, narażając swych podopiecznych na gniew jeszcze innych bóstw, nimf, czy demonów, ale właśnie będzie mi zależało na tym, by wprowadzić swoje postacie w stan zastany, z którym będą musiały się uporać o własnych siłach. Ci pomocnicy, którzy bezwiednie lub rozmyślnie plączą nasze drogi (np. u Kafki), owi wdrażani nam od dzieciństwa i stale obecni stróże i psuje, którzy podobno nie odstępują nas na krok, będą (ale widzialnie) towarzyszyć pewnie także i mojemu bohaterowi, będą ciągnąć go raz w tę, a raz w tamtą stronę, ale w końcu znajdą się równie bezradni i wątpiący, równie bez odpowiedzi jak on, ale po przeciwnej niż on stronie (jedni i drudzy zdradzą go bowiem lub opuszczą wchodząc w taktyczny sojusz z samymi sobą). Ale jak skonstruować i jak zaprogramować bohatera? Jak wprowadzić go w ten zastany stan pokutujących jeszcze tu i ówdzie wierzeń i norm etycznych, które zarazem ulegają gwałtownym przeobrażeniom, kompromitacjom i rozpadom, jak (jeśli to ma być artysta) umieścić go w tym punkcie naszego czasu, w którym niemal wszystkie możliwe rewolucje estetyczne już dokonały się (przed półwieczem!) i powieliły wielokrotnie, w którym nowe ścieżki tak się wydają zablokowane, jak gdyby nastąpiła tu sytuacja znana szachistom, a polegająca na niemożliwości podjęcia ruchu? Najwięcej kłopotów sprawiłoby mi chyba wykreowanie bohatera. No bo – poza wszystkim – jak wprowadzać go w ten uprzednio zaprojektowany układ góry i dołu, który zarazem nie jest górą i dołem, skoro w rezultacie mieści się pod pustym niebem? Jak oprowadzać go po już danej, już gotowej geometrycznej budowli, która jest i nie jest kołem, skoro przełamuje ją wkomponowany wewnątrz trójkąt wytrącający z owej konstrukcji jakiekolwiek centrum (a właśnie – jeśli współczesna cybernetyka się nie myli – dzieła współczesne powinno charakteryzować m.in. to właśnie, że sekwencje wydarzeń nie posiadają w nich dominującego środka, że otwierają się, a nie zamykają). Max Planck zauważył kiedyś, że absolutny jest świat zewnętrzny i on jedynie stanowi idealny cel, który wciąż mamy przed sobą, nie mogąc wszakże nigdy doń dotrzeć. Coś z tej myśli, z tego 184 przesłania, musiałabym chyba zasugerować swojej czołowej postaci, jeśli w ogóle byłaby to postać czołowa, a nie np. którakolwiek spośród około 150 innych, jakie wprowadziłabym na karty książki (w tej przeludnionej epoce), rozpisując cały dyskurs w wielogłos podporządkowany wszakże założeniom głównym utworu. (Czyli że dla mnie czołową postacią będzie ta z tłumu, której na chwilę zechcę udzielić głosu; ta – którą wyłowię na chwilę z tłumu kamerą i ukażę fragmentarycznie, ale w zbliżeniu). W każdym razie, wprowadzając bohatera (bohaterów) w umowny stan zastany, musiałabym go wpierw zaprogramować tak, jak się zaprogramowuje komputery. Skoro miałby być artystą, a więc istotą tyleż czującą, co myślącą, a także wykształconą i ukształtowaną przez swoją epokę, musiałabym wyposażyć jego umysł w odpowiednie lektury, a także informować go na bieżąco o problemach dnia. Moje seanse konsultacyjne z bohaterem odbywałyby się naturalnie poza tekstem, poza książką niejako, a praca autora nad bohaterem musiałaby być równocześnie pracą bohatera nad autorem. Byłoby to więc swego rodzaju wzajemne powoływanie się i wzajemne kreowanie autora i bohatera dla potrzeb tej jednej książki. Poza tekstem też umówiłabym się z bohaterem w sprawie jego biografii, która nie byłaby już szerzej eksponowana na kartach powieści. Bohater mój musiałby jedynie uświadomić sobie, co mógł przeżyć jako dziecko, czy miał decydujący, osobisty wpływ na bieg historii, czy go nie miał, jakim podlegał ograniczeniom wynikającym z uwarunkowań konkretnej, historycznej i społecznej rzeczywistości i czy aby te uwarunkowania nie opóźniły lub nawet nie udaremniły jego samorealizacji jako artysty. Rozpatrzywszy się w świecie musiałby uświadomić sobie, że nie tylko nie odgrywa w nim roli centralnej, ale i to, że start jego przypadł w momencie, kiedy rewolucje estetyczne już się w sztuce tego wieku dokonały i powieliły, a możliwości tkwiące w tym obszarze zostały wyeksploatowane. Tak więc zdałby sobie sprawę z tego, że nie odniesie sukcesu, że w jego sytuacji jest to raczej niemożliwe. Ale czyż nie jest tak, że uświadomiwszy sobie pustkę nieba wielu z nas postępuje tak, jak gdyby ono nadal wglądało w nas i coś nam obiecywało? I czyż nie jest tak, że zdawszy sobie sprawę z daremności swych działań, z niemożliwości osiągnięcia czegoś znaczącego w swojej dziedzinie, wielu z nas nadal działa tak, jak gdyby wciąż jeszcze otwierały się tu jakieś możliwości i perspektywy? Tak czy inaczej, równolegle z wciąż ponawianymi próbami samorealizacji toczyłby się w moim bohaterze ów drugi proces polegający na próbach zbliżenia się do zewnętrznego świata, stanowiącego idealny cel, do którego również nigdy nie dociera się w pełni, do którego również udaje się zbliżyć w minimalnym zaledwie stopniu. Uświadomienie sobie tego wszystkiego wprawiłoby mego bohatera w stan rozdrażnienia. No tak, ale czy stale poirytowany, neurotyczny wręcz i sfrustrowany bohater będzie postacią sympatyczną i łatwą w odbiorze? Czy te jego zżymania się i żachnięcia nie usposobią do niego nieżyczliwie czytelników książki, zwłaszcza że oni także bywają rozdrażnieni i zagubieni w problemach swojego czasu i dlatego – obcując z dziełami sztuki wolą, jeśli te stwarzają im świat iluzji, jakąś namiastkę zaprzepaszczonych już, harmonijnych i jasnych układów? Nie jest to sprawa prosta. Myślę jednak, że bohater mój musiałby zaryzykować swoją niesympatyczność, ponieważ jego uwaga koncentrowałaby się nie tyle na wrażeniu, jakie wywiera, ile właśnie na stanie własnej świadomości i rozpaczliwej próbie przezwyciężenia kryzysu oraz rozziewu między tym, co wewnętrzne, a tym, co zewnętrzne, musiałby też zapewne (gdybym pisała tę książkę u schyłku lat sześćdziesiątych) roztrząsać dylemat; działać czy nie działać. Kwestia ta bowiem była w owym czasie niezwykle żywotna i brzemienna w treści tyleż filozoficzne, co i etyczne. (Z tym że konkretne fakty i wydarzenia pozostawałyby raczej poza tekstem, rzutowałyby jedynie na samopoczucie bohatera, wzmagałyby może jego stany napięć, może też zaciążyłyby na atmosferze powieści?) Programując bohatera musiałabym go naturalnie uprzedzić o już wcześniej zaplanowanej konstrukcji książki. Wiedziałby zatem, że znajduje się w 185 kole, którego okrąg jest niezupełnie zamknięty, ale w uruchomionej już wibracji dwu asymetrycznych względem siebie figur geometrycznych nie idą się łatwo ustalić ani tego, który z kątów trójkąta jest mianowicie jego wierzchołkiem, ani też punktu przecięcia się owego wierzchołka z linią koła, który umożliwiłby postaci wyjście z kręgu. Wiedziałby zatem, że nie może w tej sytuacji oczekiwać ode mnie, bym (z jego pomocą) snuła koliste, uporządkowane fabuły, że spodziewam się raczej po nim, że będzie bezustannie wszczynał działania dla pokonywania kolejnych przeszkód bez względu na wynik. Słowem – że w jego postać wpisana jest swoista filozofia syzyfizmu. Dalej: decydując się na prowadzenie swego bohatera po wybranych obszarach i problemach podporządkowanych idei przewodniej nie starałabym się nawet o pełne przedstawianie jego postaci. Interesowałyby mnie tylko te kontury jego biografii i osobowości, które miałyby styczność ze sprawą. Do takiego ujęcia bohatera musiałabym więc zastosować technikę deformujących zbliżeń. Tymczasem już w przednarracji niejako byłoby oczywiste, że wejścia w akcję tej postaci oczekują przedstawiciele dwu przeciwstawnych sobie umownych obszarów (góry i dołu), by wdać się z nią w grę, w przeciąganie jej na tę lub tamtą stronę, co powinno być o tyle paradoksalne, że pod pustym niebem prawa i lewa strona zdążyła już tymczasem wytracić swoje oczywiste atrybuty i kolory. Nie wiem jeszcze, jak zdecyduję się ukazać dzisiejszy raj, a jak piekło i czy w ogóle będzie możliwe ukazanie jednego i drugiego w całej ich pełni, czy nie poprzestanę tu na próbie ukazania całości przez jakąś część. (Zamiast całego piekła któryś z jego kotłów; zamiast raju w ogóle – jego dwa, trzy przybytki). Ale jak oddać pustkę nieba? Przez niebo, najogólniej rzecz biorąc, rozumie się wiarę w nieśmiertelność. Zatem puste niebo wtłacza niejako naszą egzystencję w wymierną doczesność, w określenie „stąd – dotąd”. Vanini wprawdzie sądził (powtarzał to mniemanie w Słowach również i Sartre), że nieśmiertelność zyskujemy także poprzez swoje imię, poprzez dzieło stworzone, które imię ocala od zapomnienia, ale ponieważ moje niebo chce być puste konsekwentnie, puste bezwzględnie, będę musiała zredukować do zera również i tę zastępczą nieśmiertelność imienia wymyśloną przez filozofów. Żaden rodzaj nieśmiertelności nie będzie możliwy dla mego bohatera. Jego kruche dzieło może w każdej chwili zostać zniszczone. Jego kruche imię wcale nie musi przetrwać poza nim. Czyż dzieła, podobnie jak egzystencja ludzka, nie podlegają groźbie zagłady? Czyż nie bywają, podobnie jak ludzka egzystencja, dławione w zarodku lub niszczone zarówno rozmyślnie, jak i przez tragiczne zbiegi okoliczności, w wypadkach dziejowych i ulicznych? Czyż nie wiemy o cmentarzach dzieł nigdy niepowstałych lub zniszczonych przed zaistnieniem ich w świadomości ogółu? W tym planie powieści będę chciała, żeby bohater mój przeżył doznanie tej prawdy z równą siłą, z jaką człowiek wierzący spostrzega nagle pustkę nieba. I będę chciała, żeby się pod tym ciosem (bo uświadomienie sobie nietrwałości imienia powinno być dla artysty ciosem) nie załamał. Jak to właściwie jest z owym postulatem, aby utwór literacki był (w pewnym planie) również grą prowadzoną przez autora z czytelnikiem? Czy nie mamy tu do czynienia ze sprawami praktykowanymi także w dzisiejszym teatrze, który próbując wykroczyć poza pudełkowość sceny, rozmieszcza swoje działania i aktorów pośród widzów, od których oczekuje współrealizacji widowiska? Czyż autor stosujący mozaikowy ogląd świata (a ta „mozaikowość” jest rezultatem strzaskanego w dzisiejszej dobie zwierciadła ustawionego na drodze prozy przez Stendhala) nie oczekuje, że jego rozbitą wizję scalić może dopiero jednostkowa świadomość odbiorcy? (Jakże dziwnymi drogami chadzają myśli tego rodzaju, jak ta chociażby. Kiedy w 1972 roku opublikowałam w lipcowej „Odrze” felieton na temat strzaskanego zwierciadła, felietonista „Faktów i Myśli” skwitował to śmiechem. Aliści już w 1974 roku identyczną 186 koncepcję opatentował w piątym numerze „Tekstów” Janusz Węgielek w następującym aforyzmie: „Gdyby Stendhal przez nieostrożność roztrzaskał swoje zwierciadło, stałby się mimo woli prekursorem współczesnej powieści”. Okazuje się jednak, że o „pękniętym lustrze złudzeń”, jako o rzeczy powszechnie zrozumiałej i oczywistej, przeczytać można u Herberta Reada w jego, niestety nie datowanym, sporze z Dahlbergiem o Eliota, co przypomniano w siódmym numerze „Literatury na Świecie” z 1975. Czyli że jednak „coś” jest w powietrzu, nawet gdy nie jest się prorokiem, tylko wymyślaczem przysłowiowych żarówek). Można by też ową grę z czytelnikiem prowadzić przez odwoływanie się bądź to do jego pamięci, bądź też do jego umiejętności posługiwania się biblioteczką podręczną (co w dobie masowego upodobania do rozwiązywania krzyżówek umysłowych nie powinno należeć do rzadkości). Mogłabym więc skolekcjonować na fiszkach różne myśli i słynne zwroty, by posłużyć się nimi w tej prozie tak, jak to czyni się przy pisaniu rozprawki naukowej, ale bez odnośników, a czasami i bez cudzysłowów, zwracając jedynie uwagę czytającego na fakt, że i autor, i jego bohaterowie, czując się dyletantami w rozlicznych dziedzinach, chętnie wyręczają się cudzym sądem, nie dbając wszakże przesadnie o podawanie jego autorstwa. Czemu miałabym sobie przy tym odmówić przeprowadzenia obserwacji, jak też zechcą się zachować owe cudze, najczęściej wzniosłe myśli, gdy się je wytrąci z przysługującego im kontekstu i ustawi w zupełnie innym? Lub czemu miałabym nie podręczyć się przy tej okazji z prawie nieosiągalną dla nas dziś (chociażby ze względu na rozbicie języków specjalistycznych) uczonością, którą chętnie demonstrowali jeszcze nie tak dawno niektórzy pisarze? Jeśli w naszym najbliższym otoczeniu nie znajduje się jakiś wybitny muzykolog, zoolog itd., czemu miałabym się wzdragać przed przytoczeniem opisu jakiegoś np. ptaka z encyklopedii albo nie powtórzyć rozważań o dziele muzycznym za kompetentnym autorem swoimi (mniej więcej) słowami? Czy – żeby inkrustować tekst cytatami z cudzych dzieł przytaczanymi w ich oryginalnym brzmieniu – trzeba koniecznie znać biegle ów język? I czy odbiorcy nie wzięliby mi za złe obcojęzycznych wtrętów w narracji nawet i wówczas, gdyby każdy z tych zwrotów był odnotowany, dajmy na to, w słowniku Kopalińskiego? Szczerze mówiąc, wcale nie jestem pewna, czy stosowanie tego rodzaju metod i zabiegów nie byłoby ryzykowne również i z innych powodów. Musiałabym się nad tym jeszcze zastanowić. Poza tym, wracając do sprawy, nie mam najlepszych doświadczeń w tym względzie. Skoro bowiem nawet pewien docent filozofii, pisujący o książkach, z rozbrajającą brawurą zakwestionował mi kiedyś wersję śmierci Zenona z Elei, którą przytoczyłam w tekście (z Żywotów filozofów Laertesa mianowicie, po które krytyk-filozof nie umiał sięgnąć), czego więc mogłabym się spodziewać po tzw. zwykłym czytelniku? Innym rodzajem gry z odbiorcą mógłby być kolaż, montaż prawdy i fikcji, faktu i zmyślenia. Dlaczego np. nie mogłabym wyposażyć któregoś z bohaterów w charakterystyczny dla naszego czasu strzęp biografii Georga Trakla? Albo zapożyczyć dla innego rysów np. od Borgesa lub jeszcze lepiej – od tak malowniczej i popularnej postaci, jaką jest Konrad Lorenz? Albo dlaczego któraś z wypowiedzi prasowych tego ostatniego nie miałaby mnie zainspirować do naszkicowania jednej z powieściowych sytuacji? Dlaczego w wykreowanej dyskusji nie mógłby anonimowo uczestniczyć sam Wittgenstein? Itd. Równolegle z tym dlaczego miałabym nie stwarzać nie istniejącej rzeczywistości tak, jak dawni malarze (m.in. Jan van Eyck) stwarzali w niektórych pracach nie istniejące miasta i krajobrazy? Mieszać prawdę ze zmyśleniem, sen z jawą, przeczute z doświadczonym, rzeczywiste z nierzeczywistym – czy nie w tym dopiero tkwi urok przygody pisarskiej? Mogłabym też wykreować na użytek tej jednej książki lub tylko małego jej fragmentu jakiś swoisty autobiografizrn lub jeszcze lepiej rodzaj biografii pokolenia (co wciąż u nas aż nazbyt jest modne), a więc zaproponować czytelnikowi zabawę towarzyską, w której moi odrzeczywistnieni znajomi mogliby się zmieszać z tłumem postaci fikcyjnych, by 187 wespół z nimi wytoczyć w zainscenizowanym tyglu fikcyjny klucz do utworu... Zabawić się w podprowadzanie tych poprzebieranych i zdeformowanych postaci w nigdy niezaistniałe sytuacje lub w ich możliwość i przydzielić każdej z nich dobrane z fiszek kwestie, tak żeby imitując sposoby zachowań i mówienia swych pierwowzorów nie kalkowały zarazem ich autentycznych wypowiedzi. No, ale czy tego rodzaju gry i zabawy nie spowodowałyby samobójczej bramki dla zasadniczej idei utworu? Czy – zamiast dociekać, o co mi chodziło na przestrzeni, powiedzmy, trzystu kilkudziesięciu stron – czytelnik nie będzie próbował rozszyfrować jedynie, czy pan „Y” pojawiający się na czterdziestu stronicach jest Pipsztyckim czy Iksińskim? A tymczasem, jak pamiętamy, bohater powieściowy już byłby w drodze i wraz z nim w drodze byłby autor. Obaj, jak przystało na ludzi dzisiejszej doby, byliby raczej koczownikami, wędrowcami niż istotami osiadłymi. Autor, zadając swej postaci pewne problemy do przemyślenia, musiałby się postarać dla niej o pewnego rodzaju „urlop od życia”, by umożliwić jej koncentrację, i oddelegowałby ją na przeciąg trwania powieści z codziennych zajęć w podróż, najchętniej – z uwagi na temat – do kraju symbolizującego kolebkę kultury śródziemnomorskiej. Ale ta podróż nie powinna się ograniczać jedynie do zewnętrznych obszarów, powinna stać się również podróżą w stronę samego siebie, w stronę własnej tożsamości i istotności, a także w wędrówkę od siebie ku zewnątrz. Na innym planie, równolegle niejako do podróży bohatera, odbywałaby się wędrówka autora, który też zmierzałby ku sobie i od siebie ku zewnątrz, który by przy tym badał swoje możliwości i narzędzia, który przymierzałby się do różnorodnych sposobów wypowiedzi w tym samym stopniu, w jakim przymierzałby się do rozwikływanych problemów. Byłby w pewnym sensie koczownikiem zarówno różnych idei, jak i środków wyrazu. Zużywałby rozmaite techniki narracji i porzucałby je po zużyciu, podobnie jak zużywa się dziś i wyrzuca opakowania towarów (czy technika narracyjna jest czymś więcej niż opakowaniem treści?). Słowem – szukałby najtrafniejszej formuły na oddanie zdyszanej, wirującej rzeczywistości epoki przejściowej, w której wszelkie dotychczasowe ustanowienia zostały zakwestionowane. Przy tej okazji musiałby zapewne rozstrzygać również i to, czym dla niego samego jest w istocie tzw. prawda życiowa. Niektórzy bowiem za prawdę życiową uważają tę jedynie, która o czwartej nad ranem zapala okna w wieżowcu naprzeciwko, dzwoni o świcie na schodach kluczem butelek z mlekiem, wikła się w zmiętych fałdach odzieży ludzi wysypujących się tłumnie z podmiejskich pociągów, obciąża płytkie siatki na zakupy w zniszczonych rękach zaniedbanych kobiet, porusza nie dogoloną grdyką mężczyzn spłukujących dworcowym piwem czas czekania na spóźnione dojazdy, smuży się w dymie „Sporta”, którym zaciąga się chciwie podróżny, żeby oszukać głód lub rozbić monotonię martwej chwili. Ta życiowa prawda ma szeroko otwarte granatowe oczy dzieci wyrwanych o świcie z pościeli, które niemo i spiesznie, w ramionach rodziców i bladym świetle latarni dążą do żłobków i przedszkoli. Ale czy to na pewno jest jedyna i jedynie ważna prawda życia? Czy potocznej szarości nie roztrąca zazwyczaj pionowa, wielobarwna strzała myśli, nagłego wzruszenia, marzenia, miłości, przyjaźni, lub choćby samej nostalgii za zbliżeniem się do tego właśnie obszaru, który zdolny jest unieważnić potoczną szarość i w którym dla każdego na nowo staje się odczuwalne uczestnictwo we wspólnym, odwiecznym misterium bycia w świecie? Z przyjętej konstrukcji książki, jedynego tu i raczej roboczego punktu odniesienia, wynikałoby, że trzeba będzie teraz poddać bohatera ogniowej próbie, przeprowadzić go przez umowny raj i umowne piekło i wreszcie pozwolić mu na wyciągnięcie z doświadczeń jakiejś lekcji, jakiegoś przesłania niezbędnego w jego dalszej drodze, która wszakże potoczy się już poza tekstem właściwym. Ale jak, z czego można dzisiaj skonstruować raj? Czy aby na pewno jedynie ze wspomnień o utraconym dzieciństwie lub z miłosnych przeżyć? 188 Myślę, że przy rozwiązywaniu tego rodzaju problemów z góry założona koncepcja waży tyle samo co i przypadek. Z rajem, mówiąc najprościej, kojarzy nam się ład i wyższy porządek (a więc sprawiedliwość), wieczne szczęście (a więc także zdrowie) oraz wygnanie z raju na skutek naruszenia tabu. Tak więc podczas gdy moją pamięć mgliście nurtowałoby mniemanie któregoś z filozofów (Aeropagity? Eriugeny? Kuzańczyka?) na temat dobra, które musi w sobie zawierać własne przeciwieństwo, przez co pozwala się rozróżnić jako dobro właśnie, szukałabym po omacku obrazowych wykładników tej myśli. I mogłoby się zdarzyć, że zahaczyłabym wzrokiem np. o toczącą się aktualnie na łamach „Polityki” dyskusję na temat lecznictwa psychiatrycznego lub też że zostałabym niespodziewanie zaproszona do zwiedzania zakładów psychiatrycznych, w których lekarzem jest mój kolega szkolny. Mógłby mi też wpaść w oko artykuł Mieczysława Szerera, wybitnego specjalisty z zakresu prawa karnego, na temat potrzeby reform dzisiejszego więziennictwa („Polityka”, 9 VIII 1975), lub też, gdybym nawet takiego artykułu nie przeczytała, mogłabym wracając z wieczoru autorskiego spotkać w pociągu młodą, zaszokowaną kobietę, którą nagle i przedterminowo zwolniono z więzienia, gdzie odbywała karę za udział w tzw. „aferze skórnej” w zakładach radomskich, i która teraz, w pociągu, w obliczu niespodziewanie odzyskanej wolności, usiłowałaby w panice zmywać przy mnie swoje rozliczne i niezmywalne tatuaże. Z takich zbiegów okoliczności, z takich przypadków mógłby mi się wyłonić pomysł ujęcia raju jako swoistego muzeum zdrowia i sprawiedliwości. Do rangi rajskiego drzewa wystarczyłoby teraz dźwignąć nawet swój przycisk do papierów, wyobrażający trzy buddyjskie małpki zalecające zasłanianie oczu, uszu i ust... Mój błąkający się po raju bohater-artysta czyż nie zasłużyłby na strącenie w czeluście z powodu złamania zakazu (odmowa zasłonięcia oczu, uszu i ust)? Ale czy mógłby postąpić inaczej? Również do piekła próbowałabym się zapewne parokrotnie przymierzać. Najpierw starałabym się skupić uwagę na przestrzeni przedpiekla, skąd jeszcze każdy ma szansę wycofania się. Mogłabym zabudować ją jakimś hybrydalnym gmachem-parawanem, za którym toczyłyby się czyjeś podejrzane interesy, o czym nie wszystkie osoby przebywające tam musiałyby wiedzieć. Na atmosferę tego gmachu składałyby się quasi-problemy, nieautentyczność, przyczynkarstwo, pozerstwo, sprzedajność, choć również próby wyszamotania się z tego efekciarskiego grzęzawiska. Język autentycznych pytań splatałby się tam z językiem szmiry i komiksu oraz z wąskimi, nie przystającymi do siebie językami specjalistycznymi. W cały ten galimatias włączyłabym ukryte kamery, podsłuch oraz jaskrawe światła jupiterów niweczące wszelką intymność i prywatność. Dopiero potem spróbowałabym wkroczyć z bohaterem na przetartą już przez Wergilego i Dantego drogę wiodącą w piekło. Tak więc bohater mój musiałby zapewne przemierzyć ów szlak ziejący siarą i pewnie szedłby wśród podziemnych wstrząsów, póki nie znalazłby się w jednym z kotłów piekielnych – bo któż by całe piekło mógł dziś ogarnąć? – gdzie panuje martwota i żar, zagłada i zniszczenie, gdzie następuje rozpad związków międzyludzkich, zapieranie się przyjaźni, nieobecność miłości, gdzie włada pycha, pogwałcenie dobrego smaku, skostnienie, przebiegłość i egoizm. Mój bohater, strącony z raju, pewnie i tu musiałby pamiętać o niezasłanianiu oczu, uszu i ust, co pośród tej rozżarzonej martwoty wzmagałoby jego cierpienie. Ale czyż nawet w piekle nie znalazłby się potępieniec sprzeciwiający się złu, potępieniec zbuntowany, który zechciałby pomóc memu bohaterowi w wydostaniu się stąd w stronę życia, świata, w stronę samego siebie? Czyż piekło zdolne jest zdegradować doszczętnie nosicieli piękna i miłości i zagasić w ich rękach kwiat zawierający tajemnicę życia? Tak więc z oczami otwartymi boleśnie, aż do zaniku powiek, bohater mój, wspierany przez 189 miłość i przez bunt, mógłby już teraz przekroczyć zakreślone wokół niego koło w tym punkcie, który wyprowadziłby go poza ramy powieści, poza zasięg mojego pióra. Są utwory napisane lub ledwo pomyślane, które łatwo odbiegają od swego autora, i są takie, od których całymi latami nie może się on uwolnić. Czy dlatego wyłożyłam tu obszernie swoją koncepcję? Tak czy owak powieść ta nie byłaby ani jeszcze jedną opowieścią o utraconym dzieciństwie, ani jeszcze jednym obejrzeniem się wstecz, w stronę przeszłości, w stronę zanikających obyczajów, ani jeszcze jednym pastiszem. Może byłaby raczej – w swojej formie i treściach – badaniem którejś z możliwości bycia, któregoś z rodzajów obecności w naszym – już przechylającym się w jutro – teraz? A może weszliśmy niespostrzeżenie w taki wiek, w którym człowiek sam sobie chce opowiadać historie, sam sobie je pisze, sam czyta i sam je sobie próbuje objaśniać, by przez nie, przez tę uformowaną muszlę wydobytą z mrocznych głębi, pojąć coś z siebie. IX-XII 1975 190 SPIS TREŚCI Droga Taniec pawi Czy to on, ten sam Pory roku, czyli realne w nierealnym Glosa: W połowie nocy Klisze Glosa: Z wycieczki Tamta chwila, Tivoli Sermon Gonitwy Schody Glosa: Pod okiem nieba Albo napisać powieść?