Leszek Kopeć Kredowe Koło 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Ostatnie wieczory maja zastawały Tadeusza Korniejczuka przy biurku, pochylonego nad kartką papieru. Na drzwiach jego pokoju pod tabliczką „Dział Administracji” wisiała przylepiona białą taśmą kartka: „Nie przeszkadzać”, a poniżej inna: „Wyszedłem do baru”. Sprzeczność, jawnie się tu zarysowująca, zdawała się nie stanowić problemu dla autora tych treściwych komunikatów, trochę niezbornych, lecz przecież tak trafnie wyrażających stan jego wewnętrznej rozterki. Trudził się bowiem nad zadaniem przerastającym – jak dotąd – jego skromne możliwości. Otrzymał niedawno polecenie od swojego nowego szefa, aby wszystkie ciekawe i zasługujące na uwagę zdarzenia opisywać w raportach: „To bardzo ważne, żeby nie było w nich wiele słów, tylko treść! Sama treść!”. Te krótkie raporty miał wrzucać do skrzynki pocztowej raz w tygodniu, w piątek. Kopertę należało opatrzyć adresem: skrytka pocztowa 137137 GD. Szef ostrzegał go wielokrotnie przed. zwierzaniem się z tajemnicy służbowej komukolwiek, ponadto zastrzegł jeden warunek – niezbędny, jak twierdził, dla dobra wykonywanej pracy. Otóż, gdyby Tadeusz spotkał go w nie wiadomo jak zaskakującej roli, w najbardziej podejrzanej lub odstręczającej sytuacji, nie należało przyznawać się do znajomości. W ogóle nie należało czynić nic ponad to, co wynikało z rutyny obowiązków służbowych lub znacznie ważniejszych obowiązków na rzecz państwa, którymi właśnie został zaszczycony. To polecenie początkowo wydawało się Tadkowi dziwne, ale po namyśle doszedł do wniosku, że jest logiczną konsekwencją całości trudnej służby, jaka została mu powierzona. Nigdy nawet nie marzył o podobnym szczęściu. Owszem, kiedy był małym chłopcem pociągały go niezwykłe przygody młodych, dzielnych wywiadowców, szkolonych od dzieciństwa do walki z podstępnym wrogiem. Wyobrażał sobie wówczas, że jest jednym z tak zwanych szarych pracowników tajnej służby na rzecz państwa, że czas płynie, a on siedzi zgarbiony nad stertą papierów... Lubi swoją pracę i jest mu przyjemnie, kiedy ktoś w towarzystwie pyta go, czym się zajmuje, a on odpowiada niewinnym zdankiem: „pracuję w archiwistyce”, na co rozmówca odwraca się po chwili z lekceważeniem, bo nie wie przecież, że ma do czynienia ze starszym referentem wydziału III tajnej służby państwowej. Mijają lata... Paskudnie brzmiące pukanie wyrwało Tadka z marzeń. Poczuł, jak wielka jest niesprawiedliwość losu: mimo iż obdarzony geniuszem wywiadowcy, siedzi oto w pokoiku administratora uczelni i ma przed sobą rachunki za węgiel i koks. Ponowne pukanie przerwało ostatecznie piękne marzenia i Tadek burknął: – Proszę. Do pokoju wślizgnął się zgrabnie nieznajomy osobnik. Zewnętrznie wyglądał na zagranicznego turystę, lecz z oczu patrzyło mu jakąś swojskością i naturalnością bliższą naszemu mglistemu klimatowi niż słonecznym wybrzeżom Południa. Rysy twarzy miał co prawda południowe, lecz coś... Tadek uświadomił sobie z całą wyrazistością kategoryczność nakazu absolutnej dyskrecji. Co prawda w otrzymanych dyspozycjach nie było nic na temat rozmyślania o wyglądzie zewnętrznym szefa, ale lepiej chyba być przesadnie ostrożnym, niż narazić się na jakieś zarzuty już na początku kariery. Stał więc przed nim szef, w ręku trzymał ułamany czerwony goździk, obracając go w palcach. – Pan Tadeusz Korniejczuk? – zapytał tonem świadczącym o tym, że doskonale wie, z kim rozmawia. 5 – Tak – odparł Tadek – Słucham pana? – dodał po chwili milczenia, które nie wydawało się wcale niezręczne. Było jakby pauzą, przeznaczoną dla nabrania oddechu przed skokiem w głęboką wodę wielkiej Przygody. Tak właśnie czuł i myślał Tadek, obserwując, jak nieznajomy zasiada w fotelu stojącym naprzeciw biurka. Był to w istocie cały ceremoniał, zapoczątkowany nieznacznym skłonem w przód i sięgnięciem lewej ręki nieco do tyłu, aby przytrzymać oparcie. Nieznajomy najwidoczniej był człowiekiem zahartowanym w różnych trudnościach i potrafił sobie radzić nawet w najbardziej wydawałoby się zwyczajnych okolicznościach, również i, takich jak siadanie na fotelu, który przecież... „O Boże, że ja na to od razu nie wpadłem” – pomyślał Tadek i spocił się na myśl, że fotel mógł nie stać już w tym miejscu co przed chwilą, kiedy właśnie padło tam bystre spojrzenie Nieznajomego. Kiedy już prawa noga obuta w miękki zamszowy pantofel, na widok którego Tadek aż jęknął z zachwytu,.spoczęła na lewej i wpadła w powolny rytm uspokajającego kołysania, Tadek oderwał od niej oczy i podniósł głowę do góry. Zląkł się w pierwszej chwili, ponieważ z oczu Nieznajomego wyzierała t a j e m n i c a. Dreszcz przebiegł po karku Tadka, ręce mu się spociły, a w gardle zaschło tak bardzo, że absurdalnie, zupełnie absurdalnie pomyślał, żeby wyskoczyć na jedno małe piwo do baru. – Czego się pan tak trzęsie? – usłyszał nagle, i uspokoił się natychmiast. – Ja po prostu pomyślałem, że nie zaszkodziłoby nam... ech! – Tu machnął ręką. – Nie warto nawet wspominać. – Dlaczego nie warto? – Nieznajomy był dociekliwy, a jego ciemne oczy świdrowały Tadka nieprzyjemnie, i były przy tym przenikliwe jak promień lasera, więc pomyślał, że On i tak wie o co chodzi. – No, wie pan przecież – szepnął, oczekując pomocy ze strony rozmówcy. Nie wiadomo dlaczego był przekonany, że wpadł właśnie ostatecznie w Jego sieci, że jest w jakiejś piekielnej pułapce, która jednocześnie zawiera wytęskniony posmak przygody i niewiadomego. – Powiedzmy, że wiem. – Nieznajomy wzruszył ramionami i zrobił dosyć obojętną minę. – A zresztą – dodał – nie jest w tej chwili aż tak ważne, czy mam rację sądząc, że dałby pan dużo za szklanicę zimnego piwa, prosto z zamrażalnika. Co? – Zaśmiał się krótkim, gardłowym śmiechem, nieco sztucznym i sięgnął po torbę, która doprawdy nie wiadomo skąd się wzięła obok nogi fotela. Zręcznym ruchem iluzjonisty otworzył zamek i wydobył smukłą butelkę „żywca”. Postawił ją na stole, spojrzał z uśmieszkiem na Tadka i skinął zapraszająco ręką. – Proszę. Chyba ma pan tu jakieś szklanki? – Tak, oczywiście. – Tadek opanował się, mimo, wielkiego wzburzenia. Był pewny, że jego gość wszedł do pokoju bez żadnej torby! Na butelce jeszcze zachowały się kropelki rosy, świadczące o tym, że niedawno została wyjęta ź lodówki. Tylko – z jakiej lodówki? W całym mieście i okolicach nie znalazłoby się od wielu miesięcy, nawet w najdroższych lokalach, tak dobrego gatunku piwa. Tymczasem zabulgotał złocisty płyn, grdyka Tadka wykonała kilka gwałtownych skoków, i w gabinecie kierownika administracyjnego zapanował błogi spokój. Tadek rozkoszował się następnymi łykami, a Nieznajomy, upiwszy półgębkiem odrobinę, odstawił szklankę i zaczął z zainteresowaniem przyglądać się swoim paznokciom. – Korniejczuk? – usłyszał nagle Tadek i poczuł jak pod wpływem tego przenikliwego szeptu budzi się w nim znowu groza. – Rozumiesz, że sprawą najwyższej wagi jest wierność? – ciągnął szef. – Wierność czemu? – zdołał wykrztusić Tadek. —Bo jeżeli chodzi... – Idei! – przerwał szef, nie zwracając uwagi na próby Tadka, usiłującego wytłumaczyć, że on owszem, bardzo chętnie będzie współpracował, że jest zaintrygowany, nie, niedobrze powiedziane, jest zainteresowany, nawet bardzo, tak ciekawie zapowiadającą się współpracą, ale chciałby... No więc, chciałby wiedzieć, na czym ona właściwie polega, to znaczy nie, rozumie 6 przecież, że wymogi dyskrecji, konspiracji nawet, nie, znowu niewłaściwe słowo, więc raczej konieczność zachowania tajemnicy służbowej... – Dosyć – przerwał szef. – Chyba się upiłeś. Nie chodzi o żadną tajemnicę, chociaż naturalnie trzeba poddać się surowej dyscyplinie i przedwcześnie nie zdradzać przed otoczeniem. Chodzi przecież o ideę i o kształt ostateczny dzieła. Naszego dzieła – dodał po krótkiej pauzie spokojnym już głosem. – Taak! Kolektywnego! – wrzasnął troszeczkę histerycznie Tadek. – Jako zespół mamy wszelkie szanse działania zorganizowanego precyzyjnie i planowo. Pan, ty szefie – tu spojrzał, pytająco, czy przypadkiem nie przesadził, z tym spoufaleniem się – a także moja skromna osoba, mamy przed sobą przyszłość. Ja to czuję! – Uniósł się nieco z krzesła i wymachiwał pustą szklanką. – Uspokój się – zasyczał Nieznajomy i Tadek natychmiast usiadł, wytrzeszczając oczy ze strachu, przerażony, że oto zaprzepaścił wielką szansę, że nikt mu już nigdy nie zaproponuje udziału w tak ponętnym świecie, który jeszcze przed chwilą stał przed nim otworem, a teraz jest już czasem przeszłym, historią, krótką anegdotą tak nieprawdopodobną, że nie nadającą się nawet do wspominania. Ach, gdyby tak móc odwrócić, cofnąć nieznacznie tę przeklętą, prostacką, umowną linijeczkę czasu i móc zaprezentować się ze swojej najlepszej strony... Szef wstał tymczasem, wyjął z górnej kieszeni marynarki chusteczkę, otarł nią końce palców, pochylił się nad Tadkiem i powiedział najzwyczajniej w świecie. – Do zobaczenia, łamago. Zadzwonię jutro rano. I zniknął. Tadek odchylił się niebezpiecznie z krzesłem do tyłu i trwał tak przez długie minuty, zamyślony, posępny; jednocześnie czuł, jak narasta w nim jakaś ogromna, wspaniała, uwznioślająca moc, omnipotencja nadana mu przez Nieznajomego. Następnego dnia, a był to piątek dwudziestego maja, Tadek wstał z łóżka czując, że oto nareszcie coś się stało w jego przeciętnym, nijakim życiu. Pojawił się ktoś mocny, wziął w swoje ręce jego – Tadka los i okazało się, że proszę bardzo, jest potrzebny komuś tak zdolnemu i przedsiębiorczemu jak szef. „Zaraz, zaraz. Przecież ja nawet nie wiem, jak on ma na imię! Nie wiem, kim jest, czego właściwie chciał i dlaczego byłem wobec niego taki bezbronny. Może działał czymś w rodzaju hipnozy?” Letni prysznic spłukał jednak te nierozsądne wątpliwości, przywracając ład w głowie Tadka. Po kilkunastu minutach szedł już w stronę przystanku tramwajowego, wymachując wesoło parasolem. Do swojego gabinetu prawie wbiegł, bo wydawało mu się, że słyszy dzwonek telefonu. Nikt jednak nie dzwonił, i z wolna z upływem godzin zapał Tadka stygł. „Ależ głupiec ze mnie. Dałem się nabrać jak dziecko. Na pewno nigdy więcej się nie odezwie.” Kiedy minęło południe, Tadek pełen coraz czarniejszych myśli zawlókł się do barku i usiadł niedaleko bufetu, koło okna. Piwo miało tego dnia smak goryczy, a Tadek coraz bardziej przygnębiony wpatrywał się w okno. Do barku wpadła hałaśliwa grupka studentów. Jeden z nich, wysoki, szczupły blondyn, podobny do strusia, pochylił się nad Tadkiem. – Pan Korniejczuk? – zapytał cienkim, okropnie skrzypiącym głosem, który zabrzmiał tak groteskowo i szyderczo, że Tadek wzdrygnął się. – Tak – odpowiedział, unikając wzroku studenta. – Mam dla pana wiadomość. Od Mariana. – Od Mariana? Widocznie zdziwienie odmalowało się na twarzy Tadka, bo posłaniec objaśnił zniecierpliwiony: – No tak. Widział się pan przecież z nim wczoraj. – Aha! No pewnie, że się widziałem! – wrzasnął Tadek uradowany. – A więc i pan należy... – Uniósł się radosny i nagle odrodzony z krzesła. – Przepraszam, drogi panie, niechże pan siada, proszę. Zaraz coś zamówię. 7 – Nie trzeba. Nie trzeba. Spieszę,się – zapiszczał struś i wyciągnął spod poły marynarki, karteczkę. Wręczył ją czym prędzej Tadkowi i dołączył do swoich, pokrzykujących przed bufetem. Tadek rozwinął pośpiesznie karteluszek i przeczytał: „Odwróć się.”. Powoli odwrócił się i popatrzył na trawnik, niczego nie rozumiejąc. Ale oto w kąciku oka zamigotał jakiś ciemny punkcik i Tadek, wykręcając boleśnie szyję, dostrzegł postać siedzącą na ławce pod ścianą. Był to wczorajszy Nieznajomy. Szef! Marian? – pomyślał gorączkowo. Już chciał zerwać się i biec na dół, kiedy spostrzegł, że jest coś dziwacznego w siedzącym na ławce wczorajszym Nieznajomym. Ubrany był w czarną pelerynę sięgającą kostek i ciemny kapelusz z wielkim rondem; ręce opierał na lasce podobnej do ciupagi. Ale nie strój zwrócił uwagę Tadka, bo chociaż był dosyć ekscentryczny, dawał się wytłumaczyć nadchodzącymi juwenaliami. Grozę budził fakt, że była to postać całkowicie nieruchoma – jak posąg. I że twarz oraz ręce miała białe. Kredowobiałe! Tadek przysunął się bliżej okna i z ogromną siłą wbił wzrok w przestrzeń. Nie było najmniejszych wątpliwości. Miał przed sobą figurę zrobioną z gipsu albo kredy... W ten właśnie sposób, nie zdając sobie z tego sprawy, wkroczył Tadeusz Korniejczuk na dobre w świat sztuki ,,przez duże S”, jak pouczał go Marian – szef. Spotykali się dosyć często. Tadek wysłuchiwał długich, całonocnych prelekcji na temat Imperium najpotężniejszego w świecie, ponadpaństwowego, sięgającego poza przestrzeń i czas... Nieraz trudno było wytrwać do pierwszego brzasku – zwykle o tej porze Marian kończył swoje monologi: – No to do rychłego zobaczenia. Wpadnę niedługo i przyniosę ci parę książek. Pokój Tadka zarzucony był już książkami, przynoszonymi przez Mariana, ale nie miał nawet czasu ich przejrzeć, tak ogromna ilość obowiązków spadła na jego barki. Myszkował teraz po uczelni w poszukiwaniu „tematów” dla Mariana, przesiadywał godzinami w barku, podsłuchując prowadzone przez namiętnych dyskutantów rozmowy, wystawał na przystankach i pod oknami domów studenckich. Zapewne prędko porzuciłby całą tę aferę, gdyby nie zadziwiająca zbieżność pomiędzy pracą prawdziwego wywiadowcy a służbą pełnioną dla dobra Imperium, którego przedstawicielem był Marian. Najbardziej uciążliwym obowiązkiem było jednak pisanie r a p o r t ó w. Już parę razy pytał Mariana, czy to konieczne, i poddawał w wątpliwość, czy rzeczywiście tworzona w pocie czoła p r o z a, czyli gęsto zapisane stroniczki, nazywane w tajemnicy przed Marianem r a p o r t a m i, które wrzuca nie wiadomo po jaką cholerę raz w tygodniu do skrzynki pocztowej, mają jakiś sens. Odpowiedź brzmiała zawsze jednakowo: – Nie tobie sądzone jest oceniać. Ty masz pisać, pisać, i jeszcze raz pisać! – Kiedy cały mój zmysł krytyczny, choćby nie wiem jak przytępiony alkoholem i twoim entuzjazmem buntuje się przeciwko kwalifikowaniu moich tekstów, brzmiących jak raporty dowódcy drużyny w wojsku, jako artystyczne. Marian zastanowił się przez chwilę, popatrzył na Tadka zamyślonym wzrokiem i powiedział z wahaniem: – Możesz spróbować wzbogacić je próbami niektórych młodych piszących. Pełno ich dookoła. Jest z czego wybierać. Sięgnij na przykład do twórczości tych, no jakże... „Protreptyków”. Oni wydają swoje pisemko. Na pewno znajdziesz w materiałach złożonych do druku sporo interesujących rzeczy. – To jest pomysł! – ucieszył się Tadek i zabrał entuzjazmem do pracy.. 8 Efektem jego usilnych zabiegów było nasze pierwsze oficjalne spotkanie. „Czego on ode mnie może.chcieć?” – zastanawiałem się, wchodząc po schodach wiodących do pomieszczeń administracyjnych. Wiedziałem, że rozmowa z kanalią, jaką był niewątpliwie pan Tadek, niczego dobrego nie wróży. – Aaaa! Witam serdecznie. – Zerwał się z krzesła, wyskoczył zza biurka i podszedł do mnie z wyciągniętą ręką. – Proszę, niech pan siada, panie Marku – mówił, opadając ciężko na swoje krzesło. – Prosiłem pana o przybycie w związku ze sprawą... no, może niezupełnie sprawą. Co też ja właściwie, zupełnie fatalnie zaczynam naszą rozmowę... – jąkał się, postukując nerwowo palcami o blat biurka, i wiercił niespokojnie. – Co jest? – odezwałem się wreszcie. – Wal pan. śmiało. Ja nie ukąszę. Jestem swój człowiek – mówiłem zdumiony, skąd takie właśnie słowa cisną mi się na język. Pan Tadek po „swój człowiek” wpadł w jeszcze większe zdenerwowanie. Jego paluchy bębniły w biurko z ogromną szybkością. – No, hm, właśnie – opanował się wreszcie. Znieruchomiał i wlepił we mnie oczy jak bazyliszek. – Tak, tak. Jako ludzie zatrudnieni, to jest złączeni z jedną instytucją, jaką jest nasza Alma Mater... – Daj pan spokój i... ad rem, że wpadnę panu w słówko – przerwałem. Pan Tadek znowu znieruchomiał. Patrzył gdzieś poza mną w przestrzeń; czoło zmarszczyło mu się, tworząc bogatą rzeźbę bruzd, fałd i miejscami cieniutkich strumyków, którymi spływał pot, ginąc w krzaczastych brwiach. Po chwili ocknął się, zrobił zręcznie półobrót i pochylił nisko, nie wstając z krzesła, aby wydobyć ze skrzynki dwie butelki piwa żywieckiego, wspaniale zroszonego od przechowywania w lodówce. – Może napijemy się – powiedział swobodnie. – Proponuję, żebyśmy przeszli na ty. Nie, nie jestem aż taki stary, na jakiego wyglądam – roześmiał się. widząc zaskoczenie na mojej twarzy. – Poza tym współpraca, jaką chcę panu, chcę ci zaproponować, będzie miała charakter jak najbardziej koleżeński – dodał, zupełnie już rozluźniony, po czym wyciągnął z kieszeni spodni chustkę koloru brudnej ścierki i wytarł nią starannie czoło. – O jakiej współpracy mówisz? – zapytałem, z trudem zmuszając się do bezpośredniej formy. – No właśnie. – Tadek, pociągnął duży łyk piwa i odchylił się wraz z krzesłem głęboko do tyłu, opierając na biurku stopy w koślawych półbutach typu kajak składak. – Wydajecie, ty i twoi koledzy, pisemko „Protreptyk”. Nieprawda? – Prawda – odparłem. – No więc interesują mnie teksty. Najchętniej proza, mogą być też wiersze, reportaże, eseje. Wszystko. – Nie rozumiem – Powiedziałem wolno, zastanawiając się, o co mu chodzi. – Zwyczajnie. Chcę wam pomóc. Nie mówię, że bezinteresownie, ale jednak pomóc. – Zmrużył chytrze oczy i wpatrywał się we mnie jak krokodyl w śniadanie, które mu nieoczekiwanie wpadło do rzeki. – Pewien mój ustosunkowany znajomy poszukuje multum tekstów do znanego czasopisma – tu wymienił tytuł, od którego powinno mi dech zaprzeć w piersi. – Z tym, że chodzi głównie o teksty młodych, dopiero co debiutujących, jeszcze nie skażonych, świeżych i tak dalej. Rozumiemy się? – mrugnął do mnie porozumiewawczo i trzasnął swoją szklanką o brzeg mojej. Sztama? – krzyknął z zapałem. – Sztama! – odkrzyknąłem, sam nie wiem czemu i szczęknąłem jeszcze mocniej swoją szklanką o brzeg jego – już opróżnionej. – A więc od dzisiaj czekam na wszystkie teksty, jakie macie w swoim archiwum. Bo chyba nie wszystko, co składają autorzy, drukujecie? Ponadto czekam na wszystko, cokolwiek napiszą twoi koledzy, wy, a zwłaszcza ty; wiedz bowiem, że jestem wielbicielem twojego talentu – kadził mi, plącząc trochę sylaby, jakby upił się szklanką piwa. 9 Zaświtało mi w głowie pierwsze niejasne podejrzenie, co do prawdziwego celu tej rozmowy. Rozstaliśmy się po opróżnieniu pół kontenerka butelek „żywca”. Ja – kompletnie pijany, Tadek – jakby coraz trzeźwiejszy i bardziej opanowany. Pamiętam, że na pożegnanie nazwałem go naszym kochanym mecenasem, a on mnie przyszłym wielkim prokuratorem literatury. W kilka dni po naszej rozmowie zapukałem do drzwi pokoju Tadka. – Proszę – usłyszałem po dobrej minucie wyczekiwania. Wszedłem i zastałem go stojącego naprzeciw szafy, zdenerwowanego czymś i speszonego. – Siadaj – powiedział, próbując domknąć rozchylające się uparcie drzwi, niewielkiej szafy biurowej. Przyłapał widocznie moje zaciekawione spojrzenie i jeszcze bardziej gorączkowo domykał drzwi. – Płaszcz – powiedziałem, wskazując na dół. Spod drzwi wystawał kawałek granatowego materiału. – To twój płaszcz? – spytałem zdziwiony, bo wydawało mi się, że skądś znam ten elegancki, granatowy trencz, podszyty nieco jaśniejszą podszewką w tym samym kolorze. Z pewnością nie była to popelinowa kurtka, noszona przez Tadka od lat, ściągnięta w pasie wszytą gumą, z kapturem, podbita sztucznym misiem w kolorze popielatobrązowym. – Nie... Tak! A właściwie, co cię to obchodzi! – podniósł głos Tadek. Udało mu się wreszcie zamknąć drzwi i przekręcić klucz. – Nic. Pogniecie się – zauważyłem, wyczuwając, że nie należy kontynuować tego tematu, z jakichś powodów bardzo drażliwych dla Tadka. – Nieważne – powiedział, siadając za biurkiem. – Co cię sprowadza? Jego oczy zatrzymały się na tekturowej teczce, którą trzymałem cały czas w ręku. – O! Widzę, że przyniosłeś coś ciekawego. Był wyraźnie ożywiony. – Tak, przyniosłem fragment większej, nie istniejącej niestety całości. Chciałbym, żeby to było ocenione raczej pod względem stylu niż treści, z powodów chyba oczywistych. Treść ciągle jeszcze staje się i stwarza, a ja jestem w trakcie prowadzenia kronikarskich na razie zapisków. – Tadek skrzywił się, więc szybko mówiłem dalej: – Tempo wydarzeń, skojarzeń i przypomnień jest tak ogromne, że daje, jak sądzę, gwarancję ukończenia całej opowieści w ciągu najbliższych paru tygodni. Myślę, że próbka możliwości zawartych w tym fragmencie może dać jakieś pojęcie o całości. – Kusiłem go niedokończonością, chcąc choć trochę wybadać grunt. – Szkoda, że to fragment – mówił Tadek, postukując palcami w encyklopedię leżącą na biurku. – Wolałbym, żeby to było coś krótszego, ale w skończonym kształcie. – Cóż. Rzeczywistość będąca przedmiotem opisu nie chce się skończyć – powiedziałem robiąc gest, jakbym chciał zabrać maszynopis, wstać i odejść. – No dobrze, pozwól – pośpiesznie sięgnął po teczkę i zaczął przerzucać kartki. Po chwili obaj drgnęliśmy, bo w szafie coś się poruszyło i zachrobotało, a właściwie był to taki dźwięk, jakby ktoś tłumił kaszel. Spojrzałem na Tadka. Znowu miał speszoną minę. – To szczury – powiedział wreszcie. – Ciągle mamy kłopoty z dostaniem trutki. – Przerzucił jeszcze kilka kartek, zamknął teczkę, wstał z krzesła i wyciągnął do mnie rękę. – Muszę wyjść – powiedział. – Przeczytam jutro, pojutrze lecę do stolicy i tam pokażę tekst mojemu znajomemu. Odezwij się za trzy, cztery dni. Zamykając drzwi usłyszałem jeszcze raz chrobot dobywający się z szafy. Tym razem nie mogło być żadnych wątpliwości. Ktoś zakaszlał! Prawdę mówiąc nie byłem z Tadkiem całkiem szczery. istniały dalsze fragmenty opowieści, pozbawionej jeszcze co prawda tytułu, początku i zakończenia, ale dostatecznie obszerne, aby dać pojęcie, o co w całej tej historii chodzi. Jednak nie mogłem mu zaufać, wszak był postacią o zdecydowanie złej reputacji. Poza tym chciałem mieć okazję do kilku spotkań i rozmów. W możliwość druku w znanym piśmie nie wierzyłem. Raczej, wiedziony intuicją, traktowałem całą sprawę jako okazję do wyjaśnienia rodzących się wciąż wątpliwości, zwią- 10 zanych zresztą z opisywaną przeze mnie historią Toma i innych. Najlepiej zrobię, przytaczając fragment dostarczony Tadkowi w upalne, czerwcowe popołudnie, przepisany na maszynie w trzech egzemplarzach. Pozostałe dwa umieściłem w bezpiecznym miejscu, mimo to pełen jak najgorszych przeczuć co do ich przyszłego losu. ... Wszyscy mieli ponure miny, jakby oczekiwali czegoś strasznego. – Tomie! Ach, Tomie! – wołała nasza pani od geografii. – Jestem, proszę pani – odpowiadało echo, które nam po nim zostało. Nie była to jednakże cała prawda, bo cień Toma snuł się między nami. Zjawisko to nie było nam obce, więc nikt się tym specjalnie nie przejął, z wyjątkiem pani od geografii, która wyjęła notes i zaczęła gorączkowo przerzucać kartki. – Nie mogę znaleźć jego nazwiska – poskarżyła się. – Jak to możliwe – zapytał jeden z młodzieńców, siedzących w kącie pod ścianą. – Do oślej ławki! – wrzasnęła nauczycielka. I natychmiast zaczęła się między nami wojna. Ciężki bój o każdy centymetr wolnej przestrzeni. Trzaskały pióra. Szelest kartek był głośny niczym kanonada dział przeciwpancernych. Zaczęły powstawać pośpiesznie klecone notatki, przesyłane w formie liścików z ławki do ławki. Trudno jednak było wyznaczyć przyzwoitą granicę pomiędzy prawdą a fikcją, toteż pani dosyć szybko poddała się ogólnemu zacietrzewieniu, i to ją prawdopodobnie zgubiło. Trzymała w ręku podaną jej omyłkowo karteczkę. – Nie jestem na waszych usługach – zawołała. – Nie wolno wam postępować tak bezwzględnie. – Tu przeszła na ton błagalny, czując, że nic nie wskóra imperatywnym. – Powiedzcie mi, proszę, co się z nim stało? – Tego nikt nie może wiedzieć na pewno – powiedział skarcony młodzieniec. Wzrok miał zimny, ironiczny. Wargi lekko wydęte za sprawą długotrwałych studiów przed lustrem. Głowa odchylona na bok i do tyłu, jedna ręka niedbale zagłębiona w kieszeni marynarki, tweed, flanela, wełna, skarpetki frotte – oto Artur Maria Tagelbaum. Zawsze skłócony z Tomem, obecnie nie marnujący cienia szansy na wykorzystanie jego mistycznego zniknięcia, był wcieleniem nader eleganckim i z pozoru wielce sympatycznym... już chciałem powiedzieć – diabła, lecz każdy przecież dostrzeże słabość i anemiczność tego epitetu, w zestawieniu z podmiotem. Pani od geografii czuła, że przestaje panować nad sytuacją. Być może dodałoby jej animuszu moje ciepłe spojrzenie, ale ona ani razu nie zwróciła się do mnie. Stąd następnym jej błędem w strategii opanowania grupy był rozdzierający, wymowny gest rozłożenia rąk: bezradnie, nieśmiało, roztkliwiająco. Tagelbaum wyglądał jak rekin, który poczuł krew. – Nie trzeba oddawać się tak przejmująco rezygnacji – wycedził koncept o wyraźnym podłożu erotycznym, jak wydawało się wówczas wszystkim znającym go. Pani od geografii czym prędzej splotła z powrotem ręce i tak uzbrojona powróciła do natarcia. – Czy jest ktoś z samorządu, kto odpowie mi na. pytanie, co się stało z Tomem? Nie mogłem pozwolić dłużej na zamęczanie skromnej nauczycielki przez cyniczną klasę. Wstałem z miejsca i tym sposobem zwróciłem na siebie jej uwagę. Niestety, nie miałem chwili czasu na koncentrację. Musiałem jak najprędzej wymyślić jakieś rozsądne kłamstwo. Chociaż, dlaczego właściwie kłamstwo. Może spróbować opowiedzieć Całą tę historię, jeszcze zanim rozpłynie się i zniknie równie tajemniczo jak sam Tom? – Dokąd może zaprowadzić nas gorączkowe poszukiwanie oparcia w czymś tak ulotnym, jak zapiski w notesie – zacząłem. – Nazwisko, pseudonim, hasło – wszystko to są sygnały potrzebne z pewnością w procesie komunikowania się, w tym jakże mało przydatnym sposobie porozumiewania, wobec tragedii implikowanych istnieniem. – Czułem miałkość wypo- 11 wiadanych zdań, mimo to brnąłem dalej. – Tragedia istnienia i nieistnienia Toma.polega na nieprzystawalności figur, które usiłujemy dopasować do naszych wyobrażeń o nim. Do esencji jego, powiedzmy egzyst..., niech już będzie egzystencji – przyjąłem podpowiedziany rym, czując jak czerwienią mi się uszy ze wstydu. To Tagelbaum, niezrównany Tagelbaum. Był w swoim żywiole. Nie wystarczała mu kompromitacja naszego mitu. Obecnie, w imię dobrze pojętej przyjaźni, pomagał mi zrozumieć własną słabość – on to był bowiem autorem podpowiedzi. Całe zdarzenie, nie trwające dłużej niż minutę, pozwoliło ochłonąć naszej pani. – Przypominam, że jesteśmy na lekcji geografii – powiedziała bezbarwnym głosem. Następnie rozplotła ręce i sięgnęła do tyłu pod tablicę, gdzie leżała kreda. Podała mi nowy, czysty kawałek. – Podejdź do tablicy i spróbuj przedstawić to, co chciałeś powiedzieć, za pomocą rysunku. Miała wyjątkowe upodobanie do rysunków. Właściwie wszystkie nasze lekcje geografii przebiegały w ten sam sposób. Jedno z nas stało przy tablicy i usiłowało z pamięci wyrysować kształt jakiegoś półwyspu, kontynentu czy – broń Boże – rzeki. Od rzek specjalistką była pani, więc trudno było ją zadowolić. Reszta klasy grała w tym czasie w zapałki, w karty albo po prostu nudziła się. Podszedłem do tablicy i zastanowiłem się przez chwilę. Stałem tak dosyć długo, trzymając kawałek kredy delikatnie w dwóch palcach, chwytem mającym w sobie coś z namaszczenia. Kreda należała do przedmiotów symbolicznych, również tu, w szkole. Zacząłem sobie przypominać, o co chodziło w moim wystąpieniu. Niespodziewanie ręka sama powędrowała w górę. Bezwiednie zatoczyłem dwa półkola, poprawiłem paroma kreskami i przerwałem, słysząc wybuch śmiechu, a raczej rżenie i parskanie wydobywające się z czterdziestu młodych krtani. Cofnąłem się o kilka kroków i popatrzyłem z dystansu na swoje dzieło. Dwa zgrabne półdupki nieco oddalone od siebie, w jeden z nich wbita krótszym końcem litera T. – Artur! Tym razem przebrałeś miarę – ryknąłem. – Tagelbaum!? Jak mam to rozumieć? —pani od geografii znów była wyprowadzona z równowagi. – Właśnie o to samo chciałem zapytać kolegę – powiedział Artur, zwracając się w moją stronę. – Być może – dodał grzecznym tonem – trzeba odwrócić kolejność zdarzeń. Wówczas rysunek – spojrzał z lekkim obrzydzeniem w stronę tablicy – należałoby interpretować jako wyraz bólu b o l e ś n i e zranionego kolegi. – Skłonił się lekko i usiadł z zadowoloną miną. Pani rozglądała się bezradnie po klasie w poszukiwaniu pomocy. Przybyła z najmniej spodziewanej strony. Barbara – dziewczyna Toma odezwała się nieoczekiwanie: – Ponieważ Artur i Tom są nacechowani ogromną masą przeciwieństw, walczą ze sobą. To jest okrutna, prawdziwa walka, gdzie nie ma miejsca na litość. Dlatego nie ma Toma między nami – głos jej zadrżał, zakryła rękoma twarz; jej ciałem wstrząsnęły łkania. Nagle wszyscy,zawstydziliśmy się. Gra, którą prowadziliśmy, okazała się okrutna. Ponadto dawno już przestała być grą, skoro utraciliśmy kontrolę nad sobą i zdarzeniami. Poczuliśmy się podle i głupio. To, co traktowaliśmy na tyle poważnie, na ile – jak się nam wydawało – trzeba, obeszło się bez naszej łaskawej uwagi. Barbara wyszła z klasy. Nikt nie poszedł za nią. I chyba słusznie. bo kogo z nas mogła potrzebować. Pani nerwowo spoglądała na zegarek, chcąc przyspieszyć dzwonek na przerwę. Nie czekając nań opuściliśmy w pośpiechu gabinet. Przed lekcja historii mieliśmy piętnastominutową przerwę. Zeszliśmy z Arturem do kotłowni. Przysiadł na pieńku do rąbania drzewa, wyjął ze srebrnej papierośnicy drogiego papierosa i zapalił, uruchamiając cały swój repertuar flegmatycznych gestów. Stałem przy okienku, przez które widać było kawałek nieba i nogi spacerujących po ogrodzie. Milczeliśmy długo i już miałem rozpocząć skomplikowany ciąg myślowy na temat: „jak to możliwe, że widać i niebo i nogi w tym małym okienku”, kiedy do kotłowni weszło kilku innych palaczy. Usta- 12 wili się pod okienkiem, zasłaniając widok na szkolne podwórko, zapalili papierosy i stali nieruchomo, patrząc nam prosto w oczy. Byli dobrze zbudowani, starsi od nas i irytująco bezczelni. Ponadto tak pewni swojej siły fizycznej, że nie zauważyli na czym stoją. Wykorzystałem natychmiast tę szansę i obliczyłem błyskawicznie, ile ułamków sekund potrzebowałbym w razie ataku na skok w lewo, pod ścianę, na której znajdowała się dźwignia zapadni – klapy metalowej, zamykającej bunkier z koksem. Na niej właśnie stali ci dwaj. Tym razem mieliśmy szczęście. Zgasili spokojnie papierosy prawie identycznym ruchem i nie spiesząc się wyszli. Jeden z nich wprawdzie zamruczał coś w rodzaju: „mój długi, wrażliwy nos czuje tu nieświeży zapach”, ale nie dostrzegłem śladu reakcji na twarzy Artura. Chyba nie dosłyszał; odetchnąłem z ulgą. – Może chcieli nas sprowokować?– zwróciłem się do Artura i zaraz tego pożałowałem. Nie mogłem znieść jego ironicznego wzroku. Nie miałem odwagi odezwać się tak, żeby przerwać tę niewidoczną przezroczysta skorupę; w której bywałem przez niego więziony. Nie potrafiłem tego zrobić, chociaż zaczynałem rozumieć, że wystarczyłoby jedno z n a c z ą c e słowo... tak jakby więzienie dla mnie zostało skonstruowane wyłącznie za pomocą słów. Wytrzymałem zatem bohatersko jego kłujący wzrok. Odczekałem jeszcze chwilę i w momencie kiedy jego oczy straciły siłę wyrazu – zaciągał się głęboko papierosem – zacząłem: – Jak myślisz, co chciała powiedzieć Barbara... Nagle otworzyły się drzwi i przed nami stanęła – Barbara. Ręce trzymała w głębokich kieszeniach fartuszka, okropnie wypchanych; twarz miała w podejrzany sposób uśmiechniętą, jasną i przyjazną. – Czy coś się stało? – zapytałem wreszcie, gdyż Artur wykonał zapraszający gest, którym dawał mi pierwszeństwo, sobie pozostawiając – jak zwykle – ostatnie słowo. – Wszystko przed nami – powiedziała Barbara, uśmiechając się jeszcze bardziej, co spowodowało, że atmosfera w kotłowni stała się nie do zniesienia. Podporządkowaliśmy się więc ochoczo zmysłom – i runęliśmy w stronę drzwi. Artur był szybszy, ale ja zdołałem przeskoczyć cztery schodki na raz i odepchnąłem go od drzwi wyjściowych. Byłbym je zatrzasnął i przekręcił klucz w zamku, pozostawiając ich razem. Nawet zdążyłem pomyśleć, że trzeba pędzić dookoła i podejrzeć przez okienko, co się tam będzie działo, ale jak zwykle nadmiar historyjek plątał mi się po głowie i tylko na setną część sekundy przypomniałem sobie problem widoku przez to okienko z dołu. Ta krótka chwila wystarczyła Arturowi, który złapał mnie za róg marynarki, i wyskoczyliśmy z piwnicy razem. Drzwi na wszelki wypadek zamknąłem na klucz, po czym skierowaliśmy się w stronę gabinetu historycznego, gdzie już od paru minut trwała lekcja. Weszliśmy w chwili, kiedy historyk odczytał nazwisko Toma. Chciałem coś powiedzieć, aby nie dopuścić do powtórzenia zdarzeń sprzed niespełna godziny. Jednakże sprawa Toma nie nabrała tu tak wielkiej wagi, jak na lekcji geografii. Historyk w odpowiedniej rubryce postawił znaczek: „nieobecny” i nikt jakoś nie zdradzał ochoty do dyskusji na ten temat. Ja byłem nadal podekscytowany, zwłaszcza że przeżywałem bardzo boleśnie odkrycie w sobie cech, jak sądziłem mi obcych: agresji i sprytu. Po co właściwie zamknąłem Barbarę w piwnicy i co z tego wymknie? Czy można bezkarnie wkraczać w czyjeś życie? Wiedziałem, że nie, a mimo to pozwoliłem jej pozostać w piwnicy, jakbym chciał koniecznie być wrogiem Toma. Nauczyciel historii, profesor Pendraczko, kończył odczytywanie listy obecności. Zauważyłem, że moje nazwisko, znajdujące się dokładnie w połowie listy, a z całą pewnością za nazwiskiem Toma, nie zostało odczytane. Po chwili wahania podniosłem rękę. Historyk zamknął dziennik, odchrząknął i po dłuższej pauzie powiedział: 13 – Proszę powiesić mapę. – Panie profesorze! – zawołałem. – Pan nie wyczytał mojego nazwiska. Chciałem powiedzieć, że jestem obecny. Spojrzał w moją stronę roztargnionym wzrokiem, w którym nie znajdowałem jednak śladu zakłopotania. – Proszę, nie zakłócaj toku lekcji – powiedział spokojnie. – Sprawy formalne mamy za sobą. Na szczęście – dodał, z miną świadczącą o braku zainteresowania czynnościami administracyjnymi. – Ależ ja jestem obecny! – zawołałem. – Nie przeceniam oczywiście roli spraw formalnych, ale jestem obecny tu, w gabinecie historycznym, dzisiaj, o godzinie jedenastej piętnaście i jakkolwiek wydaje się, że walczę wyłącznie o błahą notatkę w urzędowym dzienniku, to jednak ośmielam się zwrócić uwagę, że brak tej notatki spowoduje lawinę wcale niebłahych czynności. Będę musiał udać się do lekarza, prosić go, żeby wypisał mi zwolnienie z zajęć z powodu choroby, on oczywiście nie uwierzy w chorobę, więc będę zmuszony prosić o zaświadczenie któregoś ze znajomych lekarzy, następnie ubiegać się o przyjęcie przez komisję lekarską, zatwierdzającą takie zaświadczenie... – Dosyć– przerwał ostro Pendraczko. – Cóż to za megalomania. Zwróćcie państwo uwagę – zawsze zwracając się do zbiorowości uczniowskiej mówił „proszę państwa” – ile razy w tej krótkiej skądinąd przemowie wystąpił Zaimek osobowy „ja” we wszystkich możliwych postaciach. Usłużny śmiech etatowych lizusów przywrócił mu pewność siebie, zachwianą na chwilę pod wpływem jakiejś nieprzyjemnej myśli. Mnie natomiast dodał sił do dalszej walki. – Panie profesorze, przecież pan dobrze wie, że jeśli. nie będzie adnotacji o mojej obecności w dzienniku, to rzecz zostanie potraktowana przez wychowawcę zgodnie ze stanem w dokumentach, a nie ze stanem faktycznym. – Twój atak na dokument to bezmyślna brawura, mój chłopcze – powiedział historyk. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że tu, na lekcji, z przedmiotu opierającego całą swoją rzetelną wiedzę na dokumentach, zdarzyć się może tak rażąca niezgodność? – zawiesił głos dramatycznie, a etatowe lizusy załkały spazmatycznie wobec dramatu rozterki: śmiać się, czy być poważnym. W tej niewesołej sytuacji dopomógł mi mój przyjaciel Artur. Zresztą, on jeden mógł sobie na to pozwolić. Był ulubieńcem profesora Pendraczki – jedyny z całej klasy jako tako zorientowany w rozległych powiązaniach dynastycznych dawnej Europy, Wschodu i obu Cesarstw. – Proponowałbym, jeśli wolno, nie być tak surowym dla kolegi – powiedział ciepło i.przyjaźnie. – Jest zdenerwowany ciężkimi przeżyciami osobistymi, co bez wątpienia utrudnia mu krytyczne spojrzenie na siebie. – Aaa, jeśli państwo uważają, że trzeba być wyrozumiałym dla kolegi, proszę bardzo, ja się dostosuję, vox populi vox Dei – zakończył gładko wymownym cytatem Pendraczko. – Co mam zatem uczynić? – zapytał, kładąc rękę na dzienniku. – Może pan profesor, uwzględniając życzenie wyrozumiałej klasy, sprawdzi jeszcze raz obecność – zaproponował Artur. —No dobrze. – Historyk wzruszył ramionami i zaczął wyczytywać kolejno nazwiska. Artur odwrócił się w moją stronę i mrugnął przyjaźnie. Oznaczało to: nic się nie martw, wszystko będzie dobrze. A niby dlaczego ma być źle, chciałem zapytać ze złością, kiedy znów się okazało, że historyk pominął moje nazwisko Tym razem nie zareagowałem. Przemilczałem fakt, jakby go w ogóle nie było. Obserwowałem czujnie klasę. Na twarzach koleżanek i kolegów nic nie dostrzegałem. Historyk był znudzony. Jedynie. Artur... Tak, w tej chwili zdałem sobie sprawę, dlaczego doprowadził do odczytania listy obecności po raz drugi – jedynie on odwracał się ode mnie wpatrzony ze skupieniem w reprodukcję 14 portretu biskupa warmińskiego. On wiedział, że mojego nazwiska nie ma w dzienniku! Skąd wiedział, i dlaczego? Czy przyczyniła się do tego niewątpliwa znajomość historii? Byłem oszołomiony odkryciem, a jednocześnie rozumiałem, że nie należy protestować, bo uznają mnie za nudnego maniaka albo co gorsza stwierdzą nerwicę i gotowi wysłać na jakąś kurację do szpitala psychiatrycznego. Pendraczko po odczytaniu listy znów zażądał mapy, bardzo już stanowczym głosem, na co czekała grupa podnieconych lizusów. Jedna z wyszarpniętych ze stojaka map zawierała znaczki naniesione przez Toma w czasie którejś z pracowitych nocy, kiedy tworzył wielkie koncepcje i budował schematy organizacyjne instytucji, które założy się w przyszłym tygodniu, a także przedsięwzięć na skalę krajową i międzynarodową do zrealizowania w następnym... Leżąca na podłodze mapa była dokumentem, zaświadczającym o realności jednego z wielkich zaiste przedsięwzięć. Co prawda ciągłe upewnianie się o realności bądź nierealności czegoś nie leżało w naturze Toma, wręcz mu uwłaczało, lecz ja przyjąwszy rolę kronikarza, nie mogę pominąć rzeczy tak istotnych dla innych ludzi. Zatem zaświadczam i z całą powagą, godną stworzonej sytuacji, stwierdzam: wszystko, co dotyczy Toma, jego przyjaciół, najbliższych i znajomych odpowiada prawdziwym sytuacjom, osobom, zdarzeniom. Jest ich odbiciem, drugim ja, obrazem prawostronnie odbitym w czymś, co trudno nawet nazwać zwierciadłem wobec okrutnej prawdy optycznej na temat odwróconego obrazu. Czy trudno wobec powyższego wytłumaczyć, dlaczego wstałem ze swojego miejsca w ławce, wyszedłem na środek klasy, podniosłem mapę, trzymając ją ostrożnie w dwóch palcach, niczym zabrudzoną serwetkę i wyniosłem z tego plugawego miejsca? Moja intencja była czysta. Należało zachować ten dokument. Dawno już nie było wśród nas Toma. Zniknął po pierwszej lekcji, była to bodaj lekcja fizyki, i od tej pory upłynęło tak dużo czasu, że został nieomal zapomniany. Na korytarzu spotkałem oficera prowadzącego przysposobienie wojskowe. – Uczeń, ystąp! – krzyknął., zwracając w moją strona twarz i wytrzeszczone z wysiłku oczy. – Nigdzie nie... stąpiłem, więc nie ystępuję – odparłem spokojnie. Oczy oficera zajaśniały złowrogim blaskiem tysiąca szabel spod Wiednia, kilkuset pancerzy husarii i przydyminym połyskiem oksydowanych luf karabinów strzelców z pierwszej linii na Wale Pomorskim. Cała ta plątanina anachroniczna i bezładna nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Odwróciłem się i poszedłem swoją drogą. Mapę trzymałem zwiniętą w niechlujny rulon pod pachą. Przed szkołą zatrzymałem taksówkę, wsiadłem i poprosiłem: – Do domu. Kiedy znalazłem się wreszcie w swoim pokoju, ustawiłem na stoliku rzutnik. Wyjąłem ze środka reprodukcję obrazu z cyklu zegarów Salvadora Dali – potrzebne mi było tylko światło – i powiesiłem mapę na ścianie. Usiadłem naprzeciw, zapatrzony w plątaninę kresek, w czarne i czerwone kropki miast, w niebieskie żyłki rzek i ciemne nitki torów kolejowych. Tom naniósł swego czasu na tę mapę, olbrzymie niebieskie punkty – miejsca pobytu naszego latającego cyrku kosmicznego. To było ogromne przedsięwzięcie. Wyrastało bezpośrednio ze świeżej jeszcze wtedy pewności siebie studenckich doświadczeń i z ogromnej wiary w przyszłość, w lepsze jutro, które będziemy tworzyć osobiście, bez biurokratycznej machiny pośrednikowi i krytyków. 15 Niebieskie punkty na mapie były miasteczkami i osiedlami zaatakowanymi przez genialny wynalazek Toma – kopułki. Stanowiły one miniaturę wielkiej, fascynującej, kopuły teatru— cyrku. Były niesamowicie ruchliwe, dzięki czemu stawały się tak bardzo nieuchwytne, że nikt z ludzi, którzy zetknęli się z nimi bezpośrednio, nie umiał opisać ich dokładnie. Kopułki miały służyć przede wszystkim reklamie naszego cyrku, lecz przypadek zrządził, że stały się czymś więcej. To one uosabiały ideę i sens, podczas gdy sam cyrk nigdy nie zdołał właściwie nic wyrazić. Wszędzie, gdzie pojawiały się kopułki Toma, ludzie doznawali niezwykłego olśnienia, stawali się z minuty na minutę lepsi. Było to spowodowane chęcią poznania: co się kryje za ich świetlistą powłoką, w jakim kierunku zmierzają, i w ogóle skąd się wzięły? Wielkie pragnienie poznania i przeżycia proponowanego przez nie świata, opanowywało wszystkich, którzy przeżyli spotkanie z tymi mikroskopijnymi zwielokrotnieniami idei Toma. Nieraz zdarzało się, że sami zatrzymywali się zdumieni na widok mruczących powabnie potworków, sunących bezszelestnie chodnikiem. O tym jak wielkie wrażenie robiły na ludziach nasze kopułki, najlepiej zaświadczy przygoda Tadeusza Korniejczuka. Pan Tadeusz, popularnie zwany panem Tadkiem, był od kilku lat kierownikiem wydziału administracyjnego naszej uczelni. Po pracowicie spędzonym dniu zwykł przesiadywać w przyzakładowym barku, gdzie popijał spokojnie piwo, podsłuchując rozmowy prowadzone przez natchnionych dyskutantów i znudzone młode kobiety pobrzękujące drutami. Panowała wtedy powszechnie moda na swetry robione grubym amatorskim ściegiem. Dziewczyny miały w związku z tym dużo pracy; nieustannie wymachiwały drutami, przerabiając oczka w nabożnym skupieniu, jakiego wymaga odliczanie. Pewnego dnia pan Tadek zasiadł o zwykłej porze przy stoliku i poprosił o małe jasne w szklance. Przy sąsiednim stoliku siedziała Lucylla i kończyła sweter dla swojego narzeczonego, który odbywał służbę wojskową w marynarce. U jej stóp stał nieduży koszyk, a z koszyka wysuwała się wełniana nitka. Lucylla była dużą, spokojną dziewczyną o niebieskich oczach i łagodnej, kremowej cerze. Emanowała z niej kojąca, ciepła radość, uzewnętrzniana czasem wyraźniejszymi błyskami stalowych drutów. Dookoła było pusto. W odległym kącie baru siedziała grupka młodzieży. Byli senni i raczej nie wykazywali ochoty do prowadzenia rozmowy. W związku z tym pan Tadek był również senny. Sączył powolutku gorzkie piwo, pachnące trochę migdałami. Szczegół ten powinien u niego, oddanego czytelnika książek kryminalnych, wywołać właściwe skojarzenie, lecz nic takiego się nie wydarzyło. Mózg pana Tadka, jak również cały jego system nerwowy, odpoczywał. Dwie panienki stojące za barem chichotały, Wokół nich krążyła zagubiona mucha. Od czasu do czasu któraś z panienek machała niedbale ścierką w jej stronę co nie stwarzało zagrożenia, wobec oczywistej nonszalancji tych gestów. Zachodzące za oknem słońce pozostawiało czerwonawy blask na przybrudzonych szybach. W powietrzu unosiło się trochę kurzu. Gdzieniegdzie pojawiały się Sunące bezszelestnie nitki babiego lata. Pan Tadek odwrócił głowę od okna, spojrzał leniwie na Lucyllę, mówiącą szeptem z intonacją właściwą dla wszelkiej pointy: „pięćdziesiąt osiem, pięćdziesiąt dziewięć, sześćdziesiąt”, opuścił wzrok niżej śladem wełnianej nitki – i zamarł przerażony. Po chwili odstawił szklankę z takim hałasem, że wszyscy odwrócili głowy w jego stronę. Siedział przez dłuższą chwilę nieruchomo, wytrzeszczając oczy. Kiedy oderwał się wreszcie od tego fascynującego zjawiska i rozejrzał po wszystkich bezradnie, pytająco, srebrzysta kopułka, która zatrzymała się na chwilę, jakby odczuwając zagrożenie, pomknęła bezszelestnie w stronę drzwi. Jeden z młodzieńców, siedzących niedaleko przejścia, wysunął nogę, chcąc ją zatrzymać. Okazała się jednak szybsza, ominęła bez trudu przeszkodę, przyspieszając nagle bieg tak bardzo, że nikt nie dostrzegł, czy skierowała się w stronę schodów czy w kierunku drzwi wejściowych. W barku zapanowało ożywienie. Pan Tadek zerwał się z miejsca i skoczył w stronę młodzieńca, próbującego zatrzymać kopułkę, z okrzykiem: „stać, stać proszę i nie opuszczać 16 sali”, po czym zawrócił w stronę bufetu, wrzasnął na panienki usiłujące wydostać się tylnymi drzwiami i spokojniejszym już głosem zażądał telefonu. Podano mu aparat. – Proszę natychmiast przysłać patrol! – krzyczał do słuchawki. – To może mieć duże znaczenie dla spraw bezpieczeństwa. Tak! Zagrożenie! Niebezpieczeństwo – darł się, aż przestraszone dziewczyny przytuliły się do siebie. Tymczasem młodzi ludzie nie zauważeni opuścili bar. Dziewczyny z bufetu znowu próbowały uciec, lecz pan Tadek powstrzymał je ruchem ręki. Przez jakiś czas słuchał, co do niego.mówiono przez telefon, wreszcie rzucił słuchawkę na widełki, i wybiegł: z baru, zapominając o bufetowej i jej pomocnicy. Na korytarzu dostrzegł młodzieńca, który siedział przed chwilą przy stoliku w barze. – Ej, ty. Podejdź na chwilę!—zawołał, kiwając palcem. Wysoki młody człowiek podszedł nie spiesząc się, stanął bardzo blisko i schylając nieco głowę, patrzył prosto w oczy pana Tadka. – Widziałeś to dziwactwo, prawda? —mówił niezrażony pan Tadek. – Powiedz, mi, dlaczego próbowałeś to zatrzymać? – Młodzieniec milczał. Panu Tadeuszowi wydało się, że widzi kpiące błyski w jego inteligentnych oczach. – Poczekaj, bratku – zaskrzeczał, zmienionym głosem, próbując ruszyć z miejsca młodzieńca. Uwiesił się jego ręki i szarpał go w stronę schodów. – No chodź, czego się boisz! Jeżeli masz czyste sumienie, to nie powinieneś się niczego bać. – Piał wysokim dyszkantem. – Hej kolego! Kolego! – zawołał pracownika, przechodzącego korytarzem. – Pomóżcie mi, kolego, zaprowadzić tego delikwenta do mojego pokoju – mówił przez zaciśnięte zęby, szarpiąc młodego człowieka za rękaw. Zawołany zatrzymał się i bystro rozejrzał dookoła. Ocenił widocznie sytuację jako sprzyjającą, bo podszedł do pana Tadka z groźną miną. – Co się pan przypieprzył do tego młodzieńca? – powiedział gniewnie. – Spływaj pan, bo zawołam jego kumpli. No, prędko – dodał tonem nie znoszącym sprzeciwu, co zrobiło widać wrażenie na panu Tadku. Zmalał skurczył się cały w sobie i zapiszczał cienko: – Co też pan, panie kolego. Takie sobie tu, ot, żarciki uprawiamy. Wszystko to przecież jeden wielki żart, za przeproszeniem szanownego kolegi, żarcik niewinny i jakiś taki przypadkowy, żeby nie rzec nie istniejący... Właściwie... – mówił coraz ciszej i niewyrażniej. Dopiero teraz rozpoznał dyrektora. Pod wpływem władczego, dyrektorskiego tonu wytrzeźwiał całkowicie i z jego zapalczywości pozostały jedynie ślady w postaci zaczerwienionych policzków i płonących uszu. Puścił rękaw swojej ofiary i oddalił się skruszony, lekko zgięty, jakby przygotowany do głębokiego ukłonu na wypadek spotkania z kimś jeszcze z dyrekcji. Wydarzenie to pozostałoby niewiele znaczącym epizodem, gdyby nie upór pana Tadka. Efektem jego pracowitych przedpołudniowych sesji w pokoju na pierwszym piętrze były długie raporty pisane na maszynie, z pojedynczą mierlinią i prawie bez marginesu. Przełożeni z niesmakiem przerzucali gęsto zapisane kartki, czytając je pospiesznie, a najczęściej wcale ich nie czytając. Minęło kilka tygodni i pan Tadek doszedł do wniosku, że sprawa została zlekceważona. To z kolei zapowiadało wszystko co najgorsze w karierze urzędnika jego pokroju. Zaczął obawiać się, że zostanie zapomniany. No bo jeśli pozwolili sobie zlekceważyć tak fascynujące opisy niesamowitych wydarzeń, jakich był uczestnikiem przed miesiącem... Jeśli nic ich nie obchodzi tak wielkie zagrożenie naszej realnej, opartej na zdrowym rozsądku i materialistycznej świadomości egzystencji, to znaczy, że albo nie wierzą, albo... tu ciarki przebiegały błyskawicznie po szyi i karku pana Tadka, przypominając mu owe świetliste kopułki. „Albo nie wierzą m n i e! Zasłużonemu pracownikowi naszego wydziału. Odznaczonemu trzykrotnie najwyższymi odznaczeniami.” Oklapł i zmalał pod wpływem tych rujnujących refleksji. „Skończyłem się. Mają mnie za półgłówka i alkoholika, który swoje deliryczne wizję przenosi na papier służbowy, bo nie ma o czym pisać”. I tu niespodziewanie zaświtała panu Tadkowi pewna myśl: „Trzeba dowieść. Za wszelką cenę trzeba udowodnić, że to prawda. Nie unikać baru i różnych innych miejsc, w których 17 mogą się pojawić. Przeciwnie. Wyjść im naprzeciw. Chodzić. Dużo chodzić. Spacerować po ulicach, alejkach nad morzem i za miastem, po lesie i po górach. Trzeba też mieć ze sobą aparat fotograficzny, załadowany zawsze świeżą kliszą. Ja im pokażę!” Odtąd codziennie lub prawie codziennie natykaliśmy się na pana Tadka, krążącego nerwowo, z papierosem tlącym się w kąciku ust, z kilkoma aparatami fotograficznymi: jeden z teleobiektywem, jeden z lampą błyskową; zawieszone były na szyi. Inny, mały szpiegowski aparacik, okupiony od zagranicznego turysty, nosił przytroczony do paska od spodni. W ręku trzymał światłomierz, kierując go coraz to w inną stronę. Niewysoki, siwiejący, o zdecydowanych rysach twarzy Dość mocno pomarszczony i opalony na ciemny brąz, przysłuchujący się głównie ludziom pracującym na świeżym powietrzu, przypominał sylwetkę znanego w naszym mieście fotografika i chyba tylko dzięki temu udawało mu się przedrzeć przez bariery niedostępne dla innych. Często wystarczało profesjonalne, pośpieszne kiwnięcie głową W stronę dozorczyni lub portierki i bramy najlepiej strzeżonych budynków stawały przed nim otworem. Krążył tak po mieście przez wiele tygodni, miesięcy, nawet lat. Był postacią znaną, aczkolwiek mało kto mógłby powiedzieć jak ma na imię, nie wspominając już o nazwisku. Pamiętam, trafił nawet pewnego dnia do naszej klasy w szkole średniej. Było to, zdaje się, na lekcji historii prowadzonej w zastępstwie przez nauczyciela fizyki. Wszedł do klasy drzwiami od tarasu, co już samo w sobie mogło wydawać się dziwne. Podszedł do nauczyciela fizyki, który właśnie powoływał się na autorytet autora podręcznika w sporze prowadzonym od dłuższego czasu z Tomem, i zapytał ściszonym, głosem: – Czy mogę na chwilę przerwać? Nauczyciel niecierpliwie machnął ręką, odganiając go jak muchę, i mówił dalej: – Tak więc niepodobna, aby w świetle dzisiejszych osiągnięć astronautyki, nawet teoretycznych, można przemieszczać się w przestrzeni z tak wielką prędkością. Wiem. Chcesz powiedzieć, że nie chodzi o prędkość ani o przemieszczanie się, bo są to pojęcia anachroniczne w stosunku do proponowanego sposobu myślenia... – Czy mogę na chwilę przerwać? – krzyknął nieoczekiwanie pan Tadek. W jego głosie było tyle siły, że nauczyciel struchlał, a wszyscy pozostali skierowali zaciekawione spojrzenia na jego dziwaczną postać. – Możecie z powodzeniem zakończyć tak banalny w istocie dialog – dodał spokojniej. – Nikt rozsądny nie będzie wymagał od was rozstrzygnięcia tej kwestii tu, na tej lekcji, prowadzonej jak mi się zdaje niezgodnie z rozkładem. Hę? —sięgnął po dziennik i odczytał: – „Historia. Temat osiemnasty: Spotkanie wielkiej szóstki w Palermo 1996 a sprawa odprężenia w Europie.” – Ależ, drogi panie! Co za bzdury! – zaprotestował ostro nauczyciel – Mamy przecież dopiero rok 1966. Rozumiem, że się pan pomylił, lecz kto pana upoważnił do wkraczania tu, w sam środek akcji i narzucania nam swoich wymysłów? – Zaperzony przerwał dla nabrania oddechu. Pan Tadek był jednak szybszy. Wskoczył na katedrę, potem na biurko, przytknął do oka aparat fotograficzny z lampą błyskową i zawołał: – Wszyscy proszeni o miły uśmiech! Pan też– zwrócił się przymilnie do nauczyciela, który stał zdumiony z szeroko otwartymi ustami, i pstryknął głośno. Towarzyszył temu oślepiający błysk, jakiego nigdy nie używał żaden fotograf. – To jest potrzebne do wykrycia rzekomo niewidzialnych kopułek – dodał i czym prędzej ulotnił się za drzwiami prowadzącymi na korytarz. Zanim ochłonęliśmy, zadzwonił dzwonek i wybiegliśmy Ochoczo na przerwę... 18 Na.tym kończył się pierwszy fragment maszynopisu. Nie byłbym jednak sobą, gdybym w swojej nadgorliwości nie spróbował dopełnić opisanych tam zdarzeń innym tekstem, zaczerpniętym z innej teczki, lecz tylko pozornie bez związku logicznego z całością. ... Sam tego chciałeś, Teofilu. Chciałeś zostać tutaj, w tym mieszkaniu. W dużym pokoju, między starym fotelem i stolikiem z blatem pokrytym szkłem. Chciałeś leżeć na tapczanie po zmarłych dziadkach i nie wspominać niczego, nic nie robić, czasem zejść na dół do sklepu po mięso, rozmawiać z obcymi sąsiadami, rano zabierać mleko przyniesione w drucianym koszyku, stać w oknie i gapić się na siedzące na gałęziach wrony, spożywać jeden posiłek dziennie, bez radia, telewizji i gazet, bez dotyku światła w mrocznych pokojach. Nie chciałeś czytać „Myśli” Pascala, które zostały wyświechtane przez intelektualistów, nie chciałeś poznać dowodów Tomasza z Akwinu na istnienie Boga, więc jesteś tu i byłeś tu przez cały ranek nabrzmiewający; słuchałeś odgłosów zza ściany, patrzyłeś na muchy odurzone trucizną, kładące się w cichym locie na bok i opadające miękko na zakurzony dywan. Byłeś tu po wielekroć, ułożony w przestrzeni ciasnych, zimowych poranków i w zaduchu suchego lata. I wszystko układałoby się dobrze, gdybyś był konsekwentny i postępował dalej tak, jak oczekiwały tego rekwizyty – oraz gapie. Ale ty nie chciałeś żyć wybranym przez siebie życiem. Zaczęło cię pociągać nieznane. Odgłosy za ścianą wydały ci się muzyką, do której trzeba napisać nuty. Byłeś przemądrzały. Sądziłeś, że to, co nie udało się twoim przodkom, tobie przyjdzie z łatwością. I co? Nabroiłeś tylko – i to wszystko. Przyniosłeś ukradkiem od murarzy z budowy przecinak, owinąłeś młotek ręcznikiem i myślałeś, że nikt tego nie usłyszy. A przecież najbardziej głuchy byłeś ty sam, skoro nie słyszałeś, kiedy muzyka zza ściany ucichła. Wybiłeś otwór w ścianie grubej na jedną cegłę i wsadziłeś głowę, żeby się przekonać, że nic tam ciekawego nie ma. Usiłowałeś oczywiście potem oszukiwać się, że jest, że tak, że twój wysiłek wyda wspaniałe owoce. Ale tak nie było i ty o tym. wiedziałeś najlepiej. Za ten postępek, a zwłaszcza za fałsz, za okłamywanie samego siebie będziesz wyrzucony poza... – Nie rób tego! – krzyknął wysokim głosem Teofil. Zostało to za późno albo w nieodpowiedniej chwili powiedziane. Wyrzucony z mieszkania za dewastację pomieszczeń znalazł się Teofil na piaszczystym trakcie, wiodącym w górę zarośniętej puszczą krainy. Była to Puszcza Notecka, popstrzona strumieniami i bagnami, pełna much i wszelkiego innego latającego robactwa. Teofil jechał konno, otulony czarną opończą, zasępiony, wiedziony złym przeczuciem, że nieprędko odwróci się dlań koło fortuny. Miał skromny poczet złożony tylko z paru ludzi, toteż rad był ze spotkania z kupcem ciągnącym od Gniezna. Gościńce nie były bezpieczne w ten niespokojny czas podchodów i wycieczek łupieżczych, zapuszczających się z Pomorza daleko na południe i grabiących bezlitośnie napotkanych podróżnych. Kupiec pochodził z Kołobrzegu i wybierał się na południe, korzystając ze spokojniejszych chwil, kiedy zwaśnieni bracia lizali rany, a wróg z zachodu zajęty był swoimi wewnętrznymi sprawami. Nazywał się Pabianus – otyły, z małymi, jak przystało na kupca, sprytnymi oczkami, wciąż dopytujący się o nowiny, człek bywały, znający dobrze nie tylko swoje kupieckie rzemiosło, ale i sytuację polityczną kraju, jego historię i geografię. Dobrze im się podróżowało. Na popasach popijali tęgi miód, wyciągnięty gdzieś z czeluści ogromnego wozu kupca, opowiadali sobie nowinki ze świata i coraz częściej spostrzegali ze zdumieniem, że obaj są wędrowcami nie tylko przebywającymi gościńce, ale też zaprawionymi w trudach 19 innej drogi. Drogi poprzez czas, który dawał się ugniatać i formować, przybierając różnorodne kształty. Teraz oto przesuwają się powoli na południowy wschód, mierząc czas zachodami słońca, kiedy indziej siedzą wygodnie w fotelach opięci pasami bezpieczeństwa i liczą kilometry, umykające gładko obracającym się kołom sportowej maszyny. Śpią otuleni w niedźwiedzie szuby, przy dogasającym ognisku albo półdrzemiąc wypełniają karty meldunkowe w hotelu i odprowadzeni przez boya do pokoju walą się w białą pościel, rozrzucając buty po kątach. Docierają wreszcie do rzymskiej osady, otoczonej ciepłymi źródłami. Stają w amfiteatrze, osaczeni na przemian przez ruiny i chłodne kolumnady, rzucające spokojny cień na rozgrzane kamienie. Odtąd nie liczą już zachodów słońca ani kilometrów. Nie liczą niczego, bo nie ma miary, którą mogliby przyłożyć do tego, co jest. Teofilu, dokąd jechałeś, otulony czarną opończą, zasępiony, że złym przeczuciem, że nie osiągniesz łatwo celu? Twój skromny poczet ułożony dawno w ziemi, zamieniony w próchno i resztki kości, wstający na zawołanie i oblepiający się żywym mięsem i twardą skórą siodeł, jest po wielekroć w ziemi i ponad nią. A ty dokąd śpieszysz, skoro twoi druhowie dawno złożyli kości gdzieś pod bramami grodu broniącego dostępu do swoich skarbów? Jesteś pilny i nieustępliwy, ambitny i wytrwały. Można mnożyć twoje zalety, które są pomimo to bez znaczenia. Weź się w garść, Teofilu, bo niczego nie dokonasz w tym czasie, który i nasz jest teraz. Tym sposobem Teofil znalazł się w prastarym grodzie, następnie w mieście, a obecnie na zmarszczonej powierzchni jeziora w chyboczącej się łódce, przepasany swetrem, ułożony w zagłębieniu dna, ze stopami w starych wełnianych skarpetkach, wystawionymi na słońce; senny, lekko uśmiechnięty, zamyślony albo – stwarzający pozór zamyślenia, z wędką pozorującą cel wyprawy opartą o burtę i przywiązaną do drewnianej ławeczki. Jego towarzysz fragmentu podróży; Pabianus, został gdzieś daleko w tyle i odpoczywa odpoczynkiem wiecznym. Teofil nie dotarł jeszcze do miejsca, w którym przyjdzie mu odpocząć, więc leży w łódce i czeka. Jego oczekiwanie wygląda na bezsensowne, ale byłby to sąd powierzchowny. Teofil bowiem czuwa nad cichym jeziorem, zmarszczonym niechętnie i przykrym chwilami, zwłaszcza kiedy nadciągają silniejsze wiatry. Łowi ryby bez nadziei, że któraś z nich połknie haczyk ż nadzianym robakiem. Nie oczekuje tego. Ważne jest tylko to, że znalazł się tu, nad głowami groźnych wojów czyszczących zbroje, a następnie nad łysinami zacnych mieszczan, pocących się przy liczeniu złotych monet. Rano, podczas kąpieli w zimnej wodzie, zdarza mu się dotknąć wierzchołków kamieniczek z pozłacanymi ornamentami albo musnąć łuskę pancerzy. S t o p! Zatrzymał się, niezdarnie mieląc wodę wiosłami. Podpłynęli strażnicy i sprawdzają jego tożsamość. Przebiegają pamięcią fakty znane im z historii, tej najdalszej, najprościej opisanej, zepchniętej w arcyprostotę, zamkniętej w jednej formule, z braku innych, bardziej prawdopodobnych. Spisują protokół śliniąc ołówek kopiowy, przekazują sprawę właściwym organom, a winnego doprowadzają do miejsca zapoczątkowania. Jesteś tu z powrotem, Teofilu. Wracasz opalony z wakacji letnich. Wyglądasz zdrowo i żywotnie. Nie jesteś przygaszony, jak dawniej. Masz marsową minę i nieco usportowiony wygląd. Tę dziurę w ścianie zamurowali ludzie, którym zapłaciłem ż kieszeni organizacji. Weź oręż wiszący na ścianie i dalej do ćwiczeń. Jesteśmy spóźnieni o parę ładnych... chciałem powiedzieć tygodni, ale to nie ma sensu. W łazience, na krawędzi wanny zostawiłem tekst. Jeśli będziesz nieostrożny, wrzucisz go do wody – i nie będzie więcej pożytku z tych paru 20 stron zapisanych gęsto pismem klinowym i robaczkami łacińskimi, nie więcej niż z papieru higienicznego. Dokąd, Teofilu, kierujesz zmętniałe oko? Zajrzyj lepiej do skrzynki na listy. Leży w: niej od kilku... od pewnego czasu... wezwanie do organizacji. Musisz tam pójść i złożyć wyjaśnienia, a następnie poddać się wyrokowi wysokiego grona, bo przynależysz. Zapisali cię do tej organizacji jeszcze rodzice. A i dziadkowie nie są bez winy. I nie udawaj, że śnisz, bo realia były następujące: Znalazłeś się w długim mrocznym korytarzu, w którym panował nieznośny zaduch. Podszedłeś do biegnącej z pękiem teczek z aktami dziewczyny i zapytałeś, gdzie rozpatrują wykroczenia przeciw l o g i c e. – Ach, logika – powiedziała figlarnie dziewczyna i spoważniała. – To tam, w pokoju na końcu korytarza. – Wskazała głową majaczące w dymie drzwi, odległe o dobre trzy minuty drogi. Podszedłeś, odszukałeś na liście swoje nazwisko i zasiadłeś na końcu kolejki w skrzypiącym drewnianym fotelu. Wiedziałeś, że będziesz sądzony z tego paragrafu, bo nie znaleziono innego, cięższego i na surowszą karę skazującego. Czekałeś długo, i bo przed tobą znaleźli się obszarpani szaleńcy, osądzani w trybie przyspieszonym, przyprowadzeni przez młodych praktykantów na.krótkim łańcuszku, z rękami opuchniętymi i z zapuchniętymi twarzami. Rzucając wrogie spojrzenia, brudni, budzący strach, a w niektórych litość, ludzie ci wychodzili z sali obrad skruszeni i żałujący, ale skrucha ta była tak fałszywa; że wystarczyło, aby młody strażnik dotknął ramienia któregoś z nich – już byli tacy sami jak przedtem i w dodatku podwójnie nieufni. Poproszono, żebyś wszedł i dopiero wtedy poczułeś lekkie zdenerwowanie. A przecież mogłeś być spokojny, bo jako stowarzyszony nie mogłeś zostać ukarany surowiej niż grzywną w wysokości jednego obola. Są wprawdzie ludzie, którzy twierdzą, że to straszna kara, ale są oni ludźmi słabej woli. Ty, w miarę silny i wytrzymały, wysłuchałeś ze spuszczoną głową orzeczenia; które pompatycznie odkładało się na ścianach, tworząc atmosferę zaduchu. Zapamiętałeś tylko strzępy w rodzaju:,,biorąc pod uwagę”, „szczere przyznanie się”, „okoliczności łagodzące”, „brak wyraźnej szkodliwości społecznej i szkód materialnych”. Orzeczono, że sprawa ściany jako przedmiotu dociekań zbyt aktywnych jest wyłącznie przedmiotem prywatnego sporu i w tej płaszczyźnie należy ją załatwić. Natomiast drugą część.zarzutu zbrodni przeciw logice, polegającej na zakrzywieniu linii prostej czasu, uchyliło wobec wyraźnego braku dowodów i świadków. Zostałeś zawieszony między próżnią a pełnią, wyrokiem na to właśnie cię skazującym, czego nie uznano oficjalnie w księgach prawodawczych ani nie umieszczono w encyklopediach wiedzy. Jesteś w najszczęśliwszym i najgłupszym położeniu, ale nie zwalnia cię to z dotychczasowych obowiązków. Zdejm zatem, Teofilu, tę broń ze ściany, opuść przyłbicę, aby cię nie rozpoznano na pierwszym skrzyżowaniu, i ruszaj przed siebie. Niech patron rycerzy i włóczęgów ma cię w swojej opiece. I tak naprawdę wiem, że nie wrzuciłeś tekstu do muszli w łazience, tylko starannie go wysuszyłeś i schowałeś. Dlatego mówię ci raz jeszcze: bierz się do roboty, bo nie sposób wiecznie tkwić przy zamkniętym oknie, czekać, aż przyjdzie listonosz z nowym wezwaniem, tym razem do takiego sądu, który wyda prostolinijny wyrok i osadzi cię na przykład na dziesięć lat w obozie pracy umysłowej, gdzie będziesz sumował czas potrzebny na dotarcie do Proxima Centauri albo układał sonet siedmiogwiazdkowy, osadzony mocno w krajobrazie stepowym. 21 Dokąd znów idziesz, Teofilu, swoją samotną drogą, zamkniętą z niewiadomych powodów przed innymi ludźmi? Po trzykroć byłeś na rozstajach i po trzykroć wybrałeś. „prosto”, też nie wiedząc dlaczego. Jesteś w drodze – to pewne, ale czy na pewno wiesz, dokąd podążasz? Nie wiesz, bo i skąd masz wiedzieć, jeśli nie wiedzieli tego mądrzejsi od ciebie i bardziej doświadczeni w trudach wszelkich wędrówek bohaterowie. Zamknąłeś przyłbicę i nieczuły na ciepłe słońce, na ciepłe oddechy innych ludzi, na żółty piasek plaży twoich rodzinnych stron, kroczysz spokojnie. na pozór nieporuszony i nie dotknięty żadnym nieszczęściem. Przystajesz przed największymi budowlami i spoglądasz na ich niefunkcjonalny majestat, zatrzymujesz się na skrzyżowaniach i patrzysz na pośpieszny ruch samochodów, nerwowo zrywających się do biegu po sygnale – „zielone”. Nie jesteś trampem ani pielgrzymem. Nie wytyczałeś sobie celu wędrówki, jakby znajdował się on poza tobą. A przecież musi być przynajmniej jakiś kierunek, jakaś nie uświadomiona chęć, która powoduje, że idziesz akurat tam, a nie gdzie indziej. Bo nie wiem, czy jesteś świadomy faktu, że twoja droga układa się od początku w pewien określony kształt. Jest to jednocześnie kod, który raz odkryty nie pozwoli ci więcej błądzić, mimo że to odkrycie może stać się przyczyną twojej ostatecznej śmierci. Jesteś w nieustannym ruchu, ale jednocześnie zbyt często masz wrażenie, że stoisz w miejscu, a przesuwa się, ucieka i oddala to wszystko, co jest dookoła. Oczywiście nie najważniejsze jest, co się porusza względem czego, bo przecież nie rozstrzygnięto tej kwestii i chyba już się jej nie rozstrzygnie. Co najwyżej zostanie zapomniana, zepchnięta gdzieś w peryferyjne kręgi zagadnień, oczekujących w półśnie na rehabilitację bądź na całkowitą zagładę. Dokąd cię, Teofilu, zaprowadzi twoja droga, o której nawet nie wiesz, czy jest drogą, czy może boczną ścieżką, wplątaną w koszmar bezsensu, uwikłaną w zbyt wiele sprzeczności, żeby można było odnaleźć z niej wyjście. Powiedziałeś, że szukasz, ale w ilu przestrzeniach i czasach możesz błądzić? Czy wolno ci mówić o ich wielkości, jeżeli to tylko hipoteza twojego istnienia? Przecież naprawdę i realnie – w pojęciu innych ludzi – jesteś jednym z nich, i to oni w końcu wydadzą wyrok. Zrobią to być może nieświadomie, ale zrobią – bądź pewny. Przecież mówiłem: – Zasłoń twarz przyłbicą, żeby cię nie rozpoznano na pierwszym skrzyżowaniu, i ruszaj w drogę. – Mówiłem też o tekście zostawionym w łazience. A ty oderwałeś przyłbicę od hełmu, wyrzuciłeś ją na pierwszym rozdrożu i stąpasz na sztywnych nogach jak bocian, nie bacząc na grożące ci niebezpieczeństwo. I nie chcesz myśleć o tekście zostawionym specjalnie dla ciebie, przeznaczonym tobie, nie przeze mnie w końcu, lecz przez ciebie samego. – Dosyć tego – powiedział Teofil. – Nie będę chował twarzy. Już w nią napluli i pluć będą jeszcze wiele razy. Nie zasłonię się przyłbicą, bo od dawna noszę pod powiekami strzały, a na policzkach dziury od ostrych kamieni; w ustach mam piasek; w gardle mi zaschło, więc powrócę chyba tam, gdzie fanatycy krążą jak sępy – do źródła. Dokąd pójdziesz i z jakimi fanatykami się zbratasz, jeśli masz twarz zamkniętą i.nieczułą, jeśli nie bierzesz na siebie ciepła, lecz je odrzucasz? Stań, stań, Teofilu, zatrzymaj się chociaż na chwilę. – Uczyłeś mnie, że nie ma chwili. – Teofil siedział na kamieniu przydrożnym, okryty sparszywiałą skórą wilka, dziurawą w wielu miejscach, pozszywaną niezdarnie grubą nicią z cielęcych jelit. Trzymał w ręku kawałek chleba, rzucony.mu litościwie przez jakąś kobietę, która mimo swojej litości nie omieszkała poszczuć go psami, kiedy usiłował przysiąść w pobliżu ogniska. Siedział na kamieniu, nie odczuwając jego zimna. Nie wiedział już nic. Pozbył się całej swojej wiedzy razem z odejściem w bezbolesną niepamięć po pierwszym uderzeniu. Napadli go na drodze dwaj zbóje, otoczeni niezgorszą świtą i dlatego pewni siebie, szydzący z jego bezsilnej wściekłości, rechoczący grubo i wykpiwający sprośnie jego nieudolność. Nie znalazł w sobie dość siły, żeby uderzyć. Podniósł tylko rękę, ciężką od wydłużenia żelazem i opuścił ją bezwładnie, świadomy klęski czyhającej tuż. 22 za plecami, Toteż odetchnął z ulgą, kiedy poczuł ból przytłumiający wstyd, i przez sekundę wiedział, że traci pamięć. Kiedy się ocknął – nie było nikogo. Wtedy zatęsknił straszliwą tęsknotą, która nie zaspokojona prowadzi do obłędu. Wszak spotkał na drodze ludzi opętanych, tym pragnieniem, roztrzaskanych w pędzie o drzewa, o skały na dnie przepaści, rozniesionych na strzępy w zderzeniach z pędzącymi naprzeciw, podobnie oślepłymi z bólu szaleńcami. Tęsknił wtedy do każdego Przywitałby z radością tych samych zbójców, ale oni nie wracali. Teofil przerzucał od paru dni kartki tekstu zostawionego mu w łazience i umiał dużą jego część na pamięć. Nie sprawiło mu to zresztą większego kłopotu, bo dziwnym zbiegiem okoliczności prawie wszystko, co tam zostało napisane, było mu skądś znane... Tymczasem nadeszły upalne, czerwcowe dni wypełnione gorączką egzaminacyjną sesji letniej. Minął już prawie tydzień od mojego spotkania z Tadkiem, ale jakoś nie mogłem znaleźć wolnej chwili, żeby wstąpić i zapytać o losy pozostawionego maszynopisu. Siedzieliśmy z Arturem w barku, popijając herbatę i zastanawialiśmy się nad redakcją następnego zeszytu „Protreptyka”. Dołączyli do nas Julian Radkiewicz – dobrze zapowiadający się krytyk filmowy i poeta Jerzy. Siedzieliśmy przez pół godziny milcząc, wpatrzeni posępnie w porozkładane na stoliku kartki z notatkami – i nic już nowego nie byliśmy w stanie wymyślić. Utknęliśmy w jakimś w gruncie rzeczy nieistotnym miejscu w spisie treści i nagle poczuliśmy ogarniającą wszystkich impotencję umysłową. Całkowitą i wszechwładną. Jednoczesność i moc doznania była tak przerażająca, że porozumiewając się tylko słabymi pomrukami, zdołaliśmy, uzgodnić przeniesienie posiedzenia komitetu redakcyjnego do kawiarni naprzeciw, gdzie podają mocniejszy alkohol. Wlokłem się za nimi nieco z tyłu, coraz bardziej opadając z sił i czując, że jeszcze parę kroków. i spocznę na parapecie, żeby usnąć, zdrzemnąć się chociaż na chwilę i przerwać w ten sposób bolesną aktywność, realizującą się w dodatku w postanowieniu wypicia paru kieliszków wódki w upalne południe. Nagle usłyszałem głos Tadka, nawołującego.mnie z półpiętra konspiracyjnym szeptem: – Panie Marku, panie Marku, chodź pan tu na chwilę. Pokazał ręką, żebym szedł za nim i zniknął w korytarzu, prowadzącym do jego pokoju. Stanąłem niezdecydowany. Chwilę zastanawiałem się, co robić – moi koledzy oddalili się już tak bardzo, że nie warto było za nimi gonić. Widać perspektywa małego pijaństwa, dodała im sił. Tadek też zniknął, ale do niego było bliżej. Poza tym zaczynałem widocznie wracać do życia, bo przypomniałem sobie, że przecież mam odbyć z nim ważną rozmowę. Spostrzegłem też, że, mówił do mnie per pan; to spostrzeżenie było słabym dowodem na to, że mój mózg zaczyna pracować, skoro skojarzyłem, te dwa dość odległe w czasie fakty – nasz bruderszaft spełniony piwem i obecne spotkanie. Nacisnąłem klamkę i wszedłem do pokoju Tadka. Stał przy oknie oparty o parapet. Ciekawość, strach, nienawiść, niepewność – wszystkie te uczucia znalazły się w ułamku sekundy, na jego twarzy, choć mogły być równie dobrze wytworem. mojej podejrzliwie nastawionej wyobraźni.. Zanim zdążyłem cokolwiek. powiedzieć zaatakował: – Powiedz, co mają znaczyć te półdupki na tablicy w klasie? Byłem w pierwszej chwili tak zaskoczony, że potrafiłem zdobyć się tylko na lekceważące wzruszenie ramion, podczas gdy mój przemęczony umysł podsuwał mi różne odpowiedzi – od głupiego: „nie rozumiem, o co chodzi”, do filozoficznego: „półdupki, to półdupki”. Wreszcie jednak ulokowałem swoje myśli we właściwej przestrzeni i skwapliwie podjąłem temat. – Powiedzmy, że jest to aluzja literacka. – Aluzja do czego? – Tadek był nieustępliwy. Zadawał pytania z surowością egzaminatora, jakby od lat nic innego nie robił, tylko odpytywał studentów z przeczytanych lektur. A prze- 23 cież wszystkie fakty i mój dotychczasowy jego wizerunek kłóciły się wyraźnie z objawioną tu nagle nową osobą. Wyczuwałem, że za tym ktoś stoi, zwłaszcza że trafił swoim pytaniem dość celnie. – No, powiedzmy, że to taka ukryta aluzja – powiedziałem. – I że nie chcę jej na razie rozszyfrowywać – dodałem. – Jest też inna, bardziej bezpośrednia warstwa znaczeń, w której rysunek byłby interpretowany jako efekt wpływu Artura na narratora. Brzydki kawał Artura, możliwy dzięki jego magicznym zdolnościom. – Dobrze – powiedział Tadek. Usiadł na krześle i wskazał mi stojący po drugiej stronie biurka fotelik. – Czy możesz w takim razie powiedzieć coś bliższego o Tomie? Z tego potwornego chaosu, jakim charakteryzuje się twój tekst, nie sposób wywnioskować, o co tam właściwie chodzi. Tom znika, ale jak może zniknąć ktoś, kto właściwie nie istnieje? – Jesteś na dobrej drodze – odparłem, całkiem już spokojny o przebieg dyskusji na temat tekstu, gdyż łatwo było dostrzec, że Tadek daje się wciągnąć we właściwy sposób myślenia o świecie tam przedstawionym. – Świadczy o tym postawienie właściwego pytania – mówiłem dalej. – Zauważ, że zniknął na lekcji fizyki, podczas której, załóżmy, odbywał się eksperyment na niewidzialność. A że Tom nigdy tak naprawdę i w pełni nie istniał, jak słusznie zauważyłeś? Czyż nie jest to właściwość naszego, jakoby realnego świata? Szczególnie wyraźnie uświadamia nam to złośliwy profesor Pendraczko, reprezentujący naukę, która ma chyba na sumieniu największe grzechy, jeśli idzie o wierność wobec faktów z przeszłości. – Rozumiem, że nieobecność nazwiska narratora w dzienniku na lekcji historii ma coś symbolizować w specjalnie i na tę jedyną okazję wypieczonej poetyce twojego utworu? – Tadek usiłował być dowcipny, a mnie wcale nie chciało się śmiać, bo nagle pojąłem, jak trudno będzie liczyć na większe wysilenie umysłów innych czytelników mojej opowieści. Tym bardziej, że wcale nie muszą być równie mocno jak ja przekonani, że warto się wysilić. Póki co, w gabinecie Tadka zapadła głęboka cisza. Przerwał ją po paru minutach. – Jeśli chodzi o postać tego... no, pana Tadeusza. Dlaczego on jest taki, taki służalczy wobec dyrektora – zacinał się i postękiwał, tracąc całą dotychczasową pewność siebie. – I taki skończony głupiec i alkoholik! – krzyknął rozpaczliwie, z trudem łapiąc oddech. – A nie był? – zapytałem cicho, zdając sobie sprawę, że jestem niezłym draniem, pozwalając mu przeżywać tak wielkie męczarnie; chociaż mógłbym jednym fałszywym słówkiem położyć im kres. – Kto? Kto nie był? – wycharczał duszący się Tadek, a ja podskoczyłem go ratować. Rozerwałem kołnierzyk opięty wokół nabrzmiałych sinych żył, oplatających czerwoną szyję. Następnie podbiegłem do umywalki, nabrałem wody do szklanki i podałem ją swojej ofierze. Tadek łyknął trochę wody i wypluł ją natychmiast na dywan.– Ciepła – powiedział, już spokojniejszy. – Myślisz pewnie, że jestem głupcem i nie dostrzegam podobieństwa tego twojego pana Tadka do mnie – mówił wykrzywiając twarz, jakby napił się octu. – Nie, skądże – odparłem. – Chciałbym jednak, żebyś zrozumiał, że w poetyce mojej prozy musi być miejsce na coś absolutnie realnego, jakiś punkt odniesienia wzięty bez żadnych zmian... No, prawie, bez zmian – dodałem litościwie, widząc znów cierpienie na jego spoconej twarzy. – Wzięty ze świata realnego i przeniesiony prawie w całości w świat fikcji. – Dobrze – powiedział Tadek z kamienną twarzą, demonstrując nieoczekiwanie sprawność kameleona, jeśli idzie o zmiany na powierzchni odrażającej skorupy, w jaką wyposażyła go natura. – Mam jeszcze jedno małe, lecz istotne pytanko. Co z chronologią w tym fragmencie? Jak mógł pan Tadeusz trafić do klasy i szukać tam kopułek, skoro pojawiły się one znacznie później, bo podczas studiów, jeśli dobrze rozumiem tekst? Teraz ja poczułem, że się pocę z wrażenia. Czułem, że jestem bardzo bliski wyjaśnienia jakiejś tajemnicy, ale nie mogłem ze zdenerwowania pozbierać myśli.,,Zaraz, skąd on tak dobrze się orientuje w faktach, które powinny mu być nieznane. Mówi, jakby czytał resztę 24 maszynopisu. Mało tego, mówi jakby był doskonale zorientowany w skomplikowanej konstrukcji zdarzeń i postaci, co do której ja sam mam ogromne wątpliwości...” Przerwałem chaotyczne rozważania pod wpływem piekielnie przenikliwego wzroku Tadka i zacząłem mówić, chcąc opanować narastające wzburzenie. – Czas w postaci napęczniałej doznaniami i.faktami kulistej bryły nie może być ilustrowany scenkami nanizanymi jak koraliki na sznurek w porządku l, 2, 3, 4, albo „jeśli l to 2”, „jeśli 2, to 3”, bo to, jest, sztuczny porządek narzucony mu przez nasze co. tu dużo gadać, ograniczone umysły, Dzięki innemu pojmowaniu czasu, mogłeś być niechcący świadkiem zniknięcia Toma, otrzeć się – kilkanaście sekund po twoim wyjściu z klasy zniknął – o fenomenalne zjawisko przyrody. A pamiątkowe zdjęcie, które wtedy pstryknąłeś, mogło być doskonałym dowodem na fizyczne istnienie Toma, w jednym przynajmniej momencie całej tej historii; Poza tym pominąłeś całkowicie historię Teofila, a tam przecież uprawia się niemal łopatologię na ten temat. Tadek trzymając się oburącz za głowę świdrował mnie swoimi burymi oczkami i było to zbyt przykre, abym mógł nadal pozostawać z nim w jednym pomieszczeniu. – Wybacz, Tadziu – powiedziałem. – Muszę lecieć. – Aha! – dodałem.– Przyślę ci następny fragment mojego tekstu. – Kiwnąłem głową i wyszedłem czym prędzej z pokoju. Jakoś dowlokłem się mimo upału do przystanku tramwajowego, dojechałem do kryjówki, w której przechowywałem maszynopisy, włożyłem stroniczki do szarej koperty i wysłałem pocztą. Jeszcze nie wiedziałem, że takie postępowanie dyktuje mi genialną intuicja. A oto treść przesyłki nadanej do Tadka: ... Dosyć niespodziewanie otrzymaliśmy zaproszenie od Toma. Pojawiliśmy się w ciasnym mieszkaniu, wynajętym – jak się później okazało – specjalnie w tym celu. Zasiedliśmy naprzeciw siebie: Tom i ja, Artur, poeta Jerzy i Julian Radkiewicz. Ponadto cień nieobecnej od roku między nami Barbary. Dłuższą chwilę milczeliśmy; każdy starał się odgadnąć, do jakiego celu poprowadzi nas tym razem Tom. On tymczasem, jak zawsze przystojny, bujnym wąsem i czerstwością na twarzy kontrastującą ż naszymi trupiobladymi obliczami, zachwycał żywotnością, pobudzał nasze umysły, a zwłaszcza wyobraźnię do wzmożonej aktywności. Z wolna nasze głowy stawały się ciężkie od kosmicznych rozmiarów burz, nawałnic, gejzerów, nagle wybuchających kolorowym światłem ponurych katastrof, ciemnych granatową ciemnością nieba. Wypełniało nas wreszcie poczucie bezmiaru, nieskończenie sensownie umieszczającego każdą cząstkę naszych jaźni w innym punkcie wszechotchłani. Zanim zostały sformułowane pytania: „Skąd biorą się obrazy tak porażających wizji Nie może być w tym udziału naszego silnego, pewnego siebie i pełnego optymizmu Toma? – już usta Juliana wykrzywiał sceptyczny uśmiech, ja kręciłem z powątpiewaniem głową, a Jerzy udał się do kuchni w poszukiwaniu czegoś pokrzepiającego. Barbara wolała zniknąć. Zwykle zebrani w gromadę natychmiast przyspieszaliśmy bieg czasu, aby niepotrzebnie nie tracić sił na uzgadnianie poszczególnych znaczeń. Porozumiewaliśmy się prawie bez użycia języka mówionego i pisanego. Wystarczał nam umowny, skrótowy system znaków, nigdy zresztą przez nikogo nie skodyfikowany, nie zapisany na żadnym, nawet najbardziej przypadkowym kawałku papieru. Ten styl pracy, bardziej odpowiedni dla grupy konspiratorów niż twórców – używaliśmy czasem tego określenia, aby sprostać problemom narzuconym przez codzienność – zemścił się w końcu na mnie. Jestem przygnieciony koniecznością rekonstrukcji tamtych wydarzeń. Nie dysponuję żadnym, zwykłym w takich wypadkach warsztatem: notatkami, zdjęciami, rysunkami, drobnymi pamiątkowymi przedmiotami, jak pasek od ze- 25 garka, długopis, okładka kalendarza itp. Ponadto niektóre zdarzenia jeszcze nie nastąpiły i różne postaci tłoczą się, defilują przede mną, starając się znaleźć jak najbliżej, abym je wreszcie zauważył i wykorzystał ich obecność jak należy. Poza tym mój własny udział był chwilami zbyt aktywny, abym mógł pokusić się o próbę opisu niektórych wypadków. Najwyżej wykrztuszę z siebie kilka chrząknięć i parę zdań zgodnych z oczywistym, codziennym porządkiem rzeczy. Tom nazwał swoje urocze mieszkanko czymś w rodzaju getta. Artur słabo zaprotestował. – Dlaczego właśnie ty. Znowu ty. Tak jakby nic było nikogo innego, kto mógłby zaprotestować – odezwał się z kolei Jerzy. – Może masz coś do powiedzenia w tej sprawie? – zwrócił się do mnie Artur, najwyraźniej nie przygotowany na tę napaść. W ogóle wydawał się nie przygotowany do tej scenerii, do tego spotkania i tematu. – Nie, dziękuję – odparłem. – Mam ważniejsze kłopoty na głowie. Miało to podkreślić, jak ważną osobistością jestem obecnie, ale nikt jakoś nie zwrócił na to uwagi. Tymczasem Tom nakazał milczenie. – Zamykamy się na czas ograniczony tylko jednostronnie. W niedalekiej przyszłości złożymy do druku Wielki Scenariusz – powiedział głucho. Tak okropnie grobowego dźwięku przeraziłby się każdy, cóż dopiero my, nadwrażliwi. Rzuciliśmy się więc ku drzwiom, w tym staromodnym sposobie szukając ratunku, lecz Tom, nieubłaganie szybszy, podskoczył przed nami, przekręcił klucz w drzwiach i wyrzucił go przez otwarte okno. My, wstrzymując dech w piersiach, wychyleni na straszliwej wysokości przez okno, obserwowaliśmy dalsze dzieje klucza – solidnego, małego, metalowego przedmiotu. Już, świecący pozłotą na chodniku osiedlowej alejki, urastał w naszych wytrzeszczonych z wysiłku oczach do miary wielkiego symbolu, już chcieliśmy przystąpić do tworzenia praktycznego planu; ja – do konstruowania opisu, do snucia marzeń lękliwych, metaforycznych wykrzyknień... gdy nadszedł ów smarkacz. Zatrzymał się. Stał przez chwilę patrząc pod nogi, schylił się, podniósł klucz, schował go do kieszeni krótkich spodenek i unosząc głowę ukazał nam roześmianą, szczęśliwą gębę złośliwego starca. Zaniemówiliśmy, a on ruszył biegiem i zniknął za rogiem najbliższego budynku. Prawie jednocześnie zwróciliśmy nasze obolałe głowy w stronę Toma. Podejrzewaliśmy go o posiadanie zapasowego klucza. – To jasne, że masz zapasowy – powiedział Artur tonem nawykłym do rozkazywania. – Lepiej będzie, jeśli przestaniesz nas zmuszać do odgrywania tej komedii – kontynuował, wyciągając otwartą na płask dłoń. – Proszę o klucz. – Może być komedia. Forma czy konwencja gatunkowa są tu drugorzędne – powiedział Tom, ignorując jego żądanie. – Oczekuję od was czegoś niezwykle pięknego – mówił. – Napiszcie tu i teraz... Nie dam, bo nie mam – warknął na Artura, doskakującego doń. niczym ratlerek do doga ludojada. – Napiszcie, przezwyciężając dotychczasową niemożność, stanowiącą jak dotąd jedyną cechę wyróżniającą wasze środowisko, scenariusz dla naszego Latającego Cyrku Kosmicznego. Jak wynika z moich obliczeń, znajdujemy się w najbardziej korzystnym położeniu. Powodzenie zależy więc od was, literaci. Był zawsze aranżerem. I tym razem jego reżyserski talent objawił się z całą mocą. Lecz my, zwykle pełni pomysłów, czuliśmy ogromną pustkę w głowach. – Czyż on nie rozumie, że kiedy wszystko zostało powiedziane, nie da się usiąść i wykonać dniówki – jęknął poeta Jerzy. – Dlaczego? – wtrącił się Julian. – Ta sytuacja może, być nawet ciekawsza niż stereotypowe tworzenie pod wpływem natchnienia. – Ale czy musimy być koniecznie zamknięci? – zwróciłem się do Toma.– Możemy przecież tylko się umówić, że jesteśmy zamknięci. To, co zrobiłeś z kluczem, sytuuje nas w ja- 26 kimś upiornym położeniu. Mamy za strażnika nieodpowiedzialne dziecko, a ty chcesz być dozorcą naszych aktów twórczych – patrzyłem na niego ze zgrozą. – No właśnie! – zawołał triumfująco Tom. – Gdybyśmy się tylko umówili, byłaby to. jeszcze jedna konwencja, czyli czysta bzdura z mojego punktu widzenia. Zostaliśmy obdarzeni za sprawą mojego organizatorskiego geniuszu najwspanialszą konwencją. Zamknięci realnie i prawdziwie! Oto jedyne ramy wyznaczające granice waszej swobody twórczej. Reszta dozwolona bez żadnych. ograniczeń. – Ależ Tomie, nasz drogi przywódco, czy pomyślałeś chociaż przez chwilę, co będziemy jedli? – jęknął nagle Artur. – Nie spodziewasz się chyba, że napiszemy ci scenariusz w ciągu kilku godzin? Tom zesztywniał, jakby pod wpływem tak nagłego objawienia wulgarnie materialnego charakteru naszego bytu. Znieruchomiał w swoim fotelu, mięśnie jego twarzy zesztywniały, ręce spoczęły nieruchomo na stoliku; oczy zachowały co prawda zdolność ruchu, były jednak pozbawione wilgoci i ciepła. – Proszę nie zakłócać toku powstawania scenariusza —powiedział, oddzielając wyrazy równymi pauzami. – Wyznaczam współrzędne, które aczkolwiek są pozbawione wszelkiej matematycznej precyzji, mogą być pomocne kontynuował metalicznym, nieprawdziwym głosem. – Tom, nie wygłupiaj się! —Artur próbował przerwać suchy strumień słów, brzmiący niczym sygnały komputera. – Pozwólcie, ze przedstawię kosztorys. – Tom nie pozwolił nam długo roztkliwiać się nad potwornością stworzonej sytuacji. Popłynęły liczby, wymawiane jak na liczby przystało, beznamiętnie. Następnie nazwiska personelu. Okazało się, że wszystkie role od sprzątaczki do dyrektora są już obsadzone. Obie te funkcje miał spełniać Tom. – To już lekka przesada – zawołała Barbara, która zdążyła zmaterializować się na dobre, jakby chciała nam wynagrodzić coraz bardziej narastającą sztuczność Toma. Po liczbach i personelu przyszła kolej na reklamę. W krótkich, oszczędnych słowach Tom przedstawił nam projekt piekielnie ruchliwych i trudno uchwytnych kopułek – bodaj: tak właśnie je nazwał – krążących po miastach, które miał odwiedzić Latający Cyrk Kosmiczny. Tu zaproponowałem, aby odtąd używać skrótu LCK, co zostało przyjęte z powszechną aprobatą. Następnie wymieniono niezbędne sprzęty, jakie powinny stanowić wyposażenie każdego namiotu, potem rodzaj płótna i gatunek nici, którymi powinny być szyte namioty. Wreszcie wykończenie: czy obrzucić, czy stebnować? No i zakończenie każdego szwu, tak przecież istotne podczas szycia namiotów cyrkowych. Przez obgryzienie czy obcięcie nożyczkami? A może w ogóle odejść od tej, formy i zawiązywać podwójnie supełek? W tej atmosferze rzeczowej dyskusji nie traciliśmy z oczu innych, równie ważnych szczegółów. Toteż z wolna rozbudowywaliśmy wielką kopułę cyrkowego namiotu, półprzeźroczystą, otoczoną rozstawionymi dookoła mniejszymi kopułami. Widniejąca nad tym obozowiskiem potężna poświata rozpromieniała nam twarze, gdy umiejscowialiśmy tam nasze pomysły, budujące naprędce coś, co uzyskało w końcu mało zaszczytny tytuł syntezy wszystkich sztuk. Bo też w wyobraźni trzymaliśmy już w naszych szponach, jak motyla w siatce, parobka, wiejskiego albo zakatarzonego małomiasteczkowego nauczyciela, wpadających w wir LCK, gapiących się z zachwytem na automaty do nieznanych gier zręcznościowych, słuchających nowoczesnej muzyki poważnej i rozrywkowej w jej najnowszej kwadrofonicznej postaci, zjeżdżających na diabelskich wrotkach prosto w objęcia „Niebieskiego młyna”. Cyrkorama, spektakle dell’arte na ulicy, Szekspir, Dante, Schiller, Eurypides, Arystofanes, Antoine de Saint—Exupéry – pomiędzy automatami do gier hazardowych, wśród akrobacji ludzi z gumy i wygłupów błaznów. 27 Wszystkie te atrakcje miały doprowadzić do odprężenia, a następnie maksymalnej koncentracji widzów LCK, po to, aby mogli uczestniczyć w pełni w spektaklu granym bez przerwy według Wielkiego Scenariusza, którego autorami mieliśmy być my! Cóż, że uświadomiliśmy sobie tę prawdę. Toma nie było już między nami, nawet w tej okropnej, skrzypiącej metalicznie, nieprawdziwej postaci. Barbara też gdzieś się ulotniła. – A to para gagatków. Od razu widać, że coś ich łączy. – Artur był niepocieszony. – Nie wiem, jak mogliśmy tak się dać nabrać. Te jego obliczenia, premie, delegacje, nagrody państwowe i prywatne. Hochsztapler! – krzyczał rozwścieczony. – Czy nie widzicie, że siedzimy jak barany w rzeźni i czekamy nie wiadomo na co! – Wypraszam sobie – odezwał się zgorszony Julian. —Pozwalasz sobie na zbyt wiele nieścisłości. Ja osobiście nie czuję się jak baran. – Nieprawda! – krzyknął nagle, wychylony głęboko przez okno Jerzy. – To nieprawda, co mówi Artur. Popatrzcie na nią, jaka piękna! – wskazywał ręką na dziewczynę idącą chodnikiem i darł się okropnie zachrypniętym barytonem: – Najpiękniejsza! Nie odchodź! Zaczekaj chwilę – w końcu ochrypł zupełnie i skrzeczał prawie bezgłośnie: – Nie zostawiaj nas tak przeraźliwie osamotnionych. Właśnie postanowiłem coś zrobić, żeby uwolnić się od ich krzyków, kiedy zadzwonił dzwonek przy drzwiach. – Kto tam? – wychrypiał Jerzy. – Jak to kto? Przecież to i tak nie ma znaczenia —wzruszył ramionami Artur. – Jesteśmy zamknięci! – krzyknąłem. – Nie możemy otworzyć. Nie mamy’ klucza. Julian niespodziewanie wstał z kanapy, podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. Otworzyły się, ale on zatrzasnął—je z powrotem. – Tam nikogo... Tam nic nie ma – wyszeptał drżącymi wargami. – Ach, ten Tom. trzymają się go głupie żarty – powiedział Artur z wielką pewnością siebie, podszedł do drzwi, wyciągnął rękę i zawrócił z filutrnym błyskiem w oczach. —Albo nie – powiedział. – Niech któryś z was otworzy. Patrzył na nas wesoło i wyzywająco. A ja, mimo że domyślałem się strachu ukrytego za tym niewinnym uśmieszkiem i czułem, że to ja jestem prowokowany, podszedłem do drzwi, nacisnąłem klamkę, uchyliłem ją nieco i poczułem, że lecę w dół popychany energicznie czyjąś silną ręką. Był to oczywiście nieoceniony Artur Maria Tagelbaum! To on popychał mnie z całej siły ku dołowi, podczas gdy ja, przewidując szóstym zmysłem niebezpieczeństwo, przygotowałem się odpowiednio i z całych sił naciskałem od dołu ku górze. Ostatecznie zapewne zwyciężyłyby siły grawitacji, lecz byłem przecież w otoczeniu zacnych kolegów, którzy odciągnęli Artura ode mnie. Czego bał się Artur? Czy tego, co tam zobaczył, czy może tego, że naprawdę otworzymy drzwi na całą szerokość? Zaczynałem domyślać się, co jest, a raczej, czego nie ma za drzwiami. Już nie pamiętałem, kiedy to było, ale zostaliśmy, nie pamiętam też, czy wszyscy, oświeceni co do tamtej otchłani. Bo tam była otchłań, bezmierna przepaść, ciemność bezkresna, pozostawiona nam „jak prezerwatywa wypełniona krwią” – powiedział Jerzy i wiedzieliśmy, że powiedział o jedną metaforę za dużo, lecz przecież nikt nie miał do niego o to pretensji. Odczuwaliśmy znów działanie wypitego przed paroma godzinami alkoholu i zaczynała nas obezwładniać wizja gigantycznej katastrofy na zakończenie spektaklu, olbrzymi czterowymiarowy walec, toczący bezlitośnie swoje niepojęte ciało po nas, na wskroś i na opak, który wszystko wygładzi, każdą najmniejszą fałdkę czasu wyprasuje, ułoży, schowa w wielkiej szafie historii.. 28 – Zamknij drzwi! – krzyknął Artur. Ja jednak nie posłuchałem. Znieruchomiałem wpatrzony w powódź ognia, w rozszalałe światło, podchodzące coraz wyżej, sięgające naszych kolan. Byliśmy zanurzeni już po pas, gdy Artur chwycił leżącą na stole książkę, podniósł ją do góry, i stał tak z wyciągniętą ręką, zatapiany powoli, niczym maszt wielkiego, tonącego w ciszy żaglowca. Wyglądał śmiesznie, zwłaszcza że największa, nawet powódź światła nie mogła wyrządzić żadnej krzywdy ani książce ani jemu. – Stop, wystarczy! – krzyknął Jerzy. Usłyszeliśmy pstryknięcie kontaktu i na pokój opadł przyciężki półmrok, rozjaśniony słabo mdłym światełkiem nocnej lampki. Jerzy stał obok rzutnika, trzymając w ręku przewód z kontaktem. – Nie będziemy udawać lepszych, niż jesteśmy – mówił. – Nie możemy pozwolić sobie na brak lojalności. Jesteśmy nie w porządku wobec Toma, przedstawiając ostatni akt „błyskotliwej farsy”, jeszcze nie napisanej, a cóż dopiero mówić o uzgodnieniu z nim treści, ilości słów w każdej scenie i wszystkich tych koniecznych do ustalenia szczegółów. – Usiadł ciężko na kanapie i rozejrzał się dookoła. – O jakiej lojalności mówisz? – rzuciłem się do przodu. – Wobec kogo? Przecież widzisz, że go nie ma, i tak prawdę powiedziawszy, nigdy właściwie nie było – wydusiłem wreszcie z siebie, prześladujące mnie ostatnio podejrzenie. – Ty lepiej siedź cicho – Jerzy zaczynał mówić coraz wolniej, co znaczyło, że jest rozgniewany. – To ty przecież napisałeś o nim, że był przywódcą i organizatorem akcji lato 71. —Jakiej akcji? Nic takiego nigdy nie powiedziałem – wycofywałem się w popłochu, aż poczułem sprężyny fotela na plecach. A jeśli nawet p r z y p i s a ł e m mu jakieś czyny, których nie popełnił, to jakież ma to znaczenie wobec nieistnienia Toma? Chodzi przecież o całościowy obraz. – Bełkot, a nie obraz – rzucił mi pogardliwie Jerzy. —Naucz się skreślać, bo teraz jest bardzo modne zanieczyszczanie papieru. Powtarzaj, powtarzaj dziesiątki razy. Bo ja, i tak wierzę w ciebie – dodał nieoczekiwanie. Czułem się głupio. Trochę jednak przyjemnie, bo to przecież sam Jerzy udzielił błogosławieństwa, ale też i skrzywdził posądzeniem o fałszowanie, o nielojalność. Jak mogę odpowiadać za taki lub inny kształt tego dnia, i innych, poprzednich i następnych dni? Jednak Jerzy musiał mieć trochę racji, ponieważ coś z chaosu tych młodzieńczych przeżyć i wciąż towarzyszącego nam poczucia, niemocy i niedokończenia, zaciążyło nad naszym – moim i Toma życiem. Pamiętam zwłaszcza jeden zimowy wieczór. Przemykaliśmy ulicami osiedla z drabiną i wiadrami, w których grzechotały pędzle, kiedy zatrzymał nas patrol milicyjny. – Dokąd panowie tak się śpieszą? – zapytał starszy. —Idziemy do mojego mieszkania. Malujemy – odpowiedziałem niepewnie. – Co malujecie? W nocy? – młodszy był bardziej natarczywy i wyraźnie wątpił w moją prawdomówność. – Malujemy mieszkanie – powiedziałem mocniejszym głosem. – Trzecia zmiana, tak jak panowie – dodałem, i to ich chyba ostatecznie upewniło, że jesteśmy ludźmi pracy. Zajrzeli bez przekonania do wiadra i kazali nie pętać się po nocy. Mieliśmy szczęście, że nie byli służbistami i nie poszperali dokładniej w wiadrach. Dostrzegliby w końcu jasno niezwykłość i nieprzeciętność tej sceny, ukrytą gdzieś w głębi, pod pędzlami i szczotkami, na dnie plastykowych wiader. A wszelka niezwykłość, przechadzająca się nocą, winna być dokładnie skontrolowana przez funkcjonariuszy. 29 W mieszkaniu znajomej Toma usiłowaliśmy przez całą noc przykleić jeden pasek tapety do ściany, ale ten obrzydliwy kawałek papieru, ciężki od kleju i brudny od naszych spoconych rąk, zsuwał się za każdym razem, kiedy odwracaliśmy się, żeby sięgnąć po następny. Zaproponowałem przerwę na papierosa, i przesiedzieliśmy do rana, paląc nerwowo jednego caro po drugim, aż przyszedł Julian i przytrzymał nam ten kawałek tapety. My przygotowaliśmy w tym czasie następny i następny; wykleiliśmy wszystkie ściany, potem kuchnię, łazienkę i przedpokój. W przedpokoju zabrakło tapety na kawałek ściany, więc Julian zaproponował, że wymaluje na niej śpiewające ptaki, które podglądał niedawno w lesie, ale my nie zgodziliśmy się. Wreszcie wyszliśmy z tego mieszkania, pojechaliśmy samochodem z drabiną na dachu do baru mlecznego na śniadanie, tam żartowaliśmy na temat napisu, reklamującego naszą firmę malarską, który trzeba umieścić ha dachu zdezelowanego fiata. Tom był znowu pełen zapału. Na poczekaniu wyrysował schemat organizacyjny, kosztorys, konieczne inwestycje i najpilniejsze sprawy do załatwienia w urzędach. Nie wiadomo kiedy staliśmy się członkami— udziałowcami spółdzielni malarskiej, która niebawem przerodziła się w firmę, reklamującą sztuki piękne, aby po paru minutach być znów trójką bladych młodzieńców gryzących smętnie twarde bułki z serem. Co wcale nie oznacza, że firma malarska nie istniała. Do dziś mam w piwnicy drabinę i kilka pędzli, jako wymowne pamiątki naszej ówczesnej aktywności. Koszmarem jest tylko wspomnienie telefonu od Toma następnej nocy, kiedy oznajmił dramatycznym szeptem: —Poodpadała. Wszędzie poodpadała! – Co?—wychrypiałem przerażony. – Tapeta. Minęło kilka miesięcy. Pewnego wiosennego dnia Tom, pojawił się w drzwiach mojego mieszkania. Ubrany był w zieloną kurtkę wojskowego kroju, na nogach miał skórżane buty z filcowymi cholewami, przez ramię przewieszony brezentowy chlebak, wypchany ciężkim żelastwem. Ciężko westchnąwszy usiadł w fotelu, rozstawiając szeroko nogi. Rzucił na podłogę chlebak, rozejrzał się po ciasnym pokoju, zapchanym meblami i regałami z książkami, i powiedział: – Wy tu mieszczuchy gnuśniejecie, a ja tymczasem osiedliłem się w pięknej wsi, w lesie; uprawiam ziemię, hoduję króliki, zamierzam ciągnąć karpinę – niezwykle dochodowy interes. I właśnie kupiłem traktor! Popatrzył na mnie z dumą, jakby oczekiwał nie wiadomo jakiej reakcji Nie stanąłem widocznie na wysokości zadania, bo pokiwałem tylko głową, dając do zrozumienia, że przyjmuję do wiadomości fakt, skądinąd dosyć banalny. Nie ustrzegłem się jednak przed pewnym nietaktem,,mówiąc: – Aha, będziesz nim orał ziemię. – Człowieku! Ty jak zwykle nic nie rozumiesz! – Tom był wzburzony moją ignorancją. – Ten traktor był zbudowany... – tak właśnie powiedział, „zbudowany” —... w 1946 roku. Ma wymiary siedem i pół na trzy i pół na cztery merty. Jednocylindrowy silnik, cylinder wielkości parolitrowego garnka, o mocy dwadzieścia koni mechanicznych. Uruchamia się go za pomocą kierownicy. – Zatrzymał się na chwilę, czekając widocznie na okrzyki zachwytu albo zdumienia. – Tak, kierownicą. Zdejmuje się ją z osi, nakłada z boku korpusu silnika na koło zamachowe i obraca tak długo, aż zaskoczy. Jeżeli poranek jest trochę chłodniejszy, trzeba podgrzać silnik od spodu lutlampą albo po prostu rozpalić ognisko. Parę drewienek, trochę gazet, i po pół godzinie masz szansę uruchomić drania. – Spojrzał na mnie z triumfem, jakby silnik już rzeczywiście chodził. – A jeżeli i to nie pomoże, wtedy wołasz dwóch, trzech sąsia- 30 dów z traktorami, jeden nie wystarczy, i prosisz ich, żeby cię poholowali. Mogą ciąnąć cię po lesie w tę i z powrotem parę godzin, też bywa, że bezskutecznie. Ale ja sobie poradzę z tą bestią. Właśnie mam kłopoty z układem zasilania. – Sięgnął do chlebaka i zaczął wyciągać zaoliwione, mocno zardzewiałe elementy pompy wtryskowej, jakieś sprężyny, tulejki, fragmenty obudowy, linkę – wszystko to układał na stole, nie zważając na czysty obrus. Wreszcie sięgnął po raz ostatni, wydobył ogromnych rozmiarów śrubę z nakrętką i grzmotnął nią w stół. – Musisz mi załatwić jak najprędzej dorobienie tych części. Najlepiej na jutro rano. – Czekaj, zaraz – byłem trochę zakłopotany, – Przecież jest już wieczór Kto w nocy będzie chciał zabrać się do tak skomplikowanej roboty? – Ty zawsze musisz wynaleźć jakieś prozaiczne przeszkody. – Tom spoglądał na mnie z niesmakiem. – Muszę mieć je na jutro rano, bo o dziesiątej z minutami mam pociąg do Koszalina. Tam kupiłem mój traktor i jadę nim do siebie, do Roszczyc. – Mieszkasz w... Roszczycach? – Nie nadążałem za tempem zmian w życiu Toma. – Tak. Nie mówiłem ci? – Tom był zniecierpliwiony, że tak wolno myślę. – Tam właśnie wydzierżawiliśmy Julianem pół hektara nieużytków i chałupę od nadleśnictwa. – Z Julianem? – byłem zdumiony. Jak rozsądny, zawsze taki krytyczny Julian mógł dać się wciągnąć Tomowi w jakąś nieprawdopodobną historię. Zdarzało się, że uczestniczył w naszych, raczej w Toma przedsięwzięciach, ale zazwyczaj był raczej obserwatorem niż uczestnikiem, gotów w każdej chwili skrytykować jakieś postanowienie, jako zbyt irracjonalne, i wycofać się przed końcem. – Z Julianem. Nie rozumiem, co cię tak dziwi. Ulokował nawet swoje oszczędności w pierwsze niezbędne inwestycje. – Tom wyraźnie był dumny z udziału Juliana. Widocznie też irytowała go pełna rezerwy postawa jedynego sceptyka w naszym gronie. – Zainwestował oszczędności? – obserwowałem Toma uważnie. – Przecież przeznaczył je, o ile wiem, na wyjazd do Paryża. – Możliwe – Tom machnął lekceważąco ręką. – Tymczasem Paryż daleko, a Roszczyce blisko. – Zaśmiał się, a ja pomyślałem, że jest coś nieładnego w tym jego śmiechu, Było to tak nieprzyjemne uczucie, jakbym z bliska zobaczył po raz pierwszy i naprawdę realnie, chociaż widziałem je z tysiąc razy przedtem, rząd zepsutych, sczerniałych zębów, odsłoniętych przez rozchylone usta. Wzdrygnąłem się i natychmiast skarciłem w myślach za małostkowość. – Nie wiem, jak go przekonałeś – powiedziałem. – Ale jeśli Julian jest za projektem, to macie zapewne duże szansę powodzenia... – Z całą pewnością, a nie „zapewne”, odniesiemy sukces —.przerwał mi Tom. – Pomóż mi tylko uruchomić mój traktor, a ja im wszystkim pokażę, jak trzeba żyć w tym kraju. Jak już mówiłem, kupiłem go w Koszalinie i jadę stamtąd trzeci dzień. Ponieważ mam ciągle kłopoty z silnikiem, postanowiłem zrobić mały remont. Zdemontowałem te części, wsiadłem w pociąg i jestem. Mam jednak niewiele czasu, bo już od pojutrza jestem zatrudniony w lesie z własnym transportem. Zainteresowanie motoryzacją, a więc i niejaka znajomość rzeczy, nie powstrzymały mnie – niestety – przed zaangażowaniem w animację zabytku muzealnego, jakim był niewątpliwie traktor Toma. Obudziliśmy w nocy kilku znakomitych rzemieślników. Tom, niezwykle wymowny, potrafił zmobilizować dwóch z nich do wykonania natychmiast trudnego zlecenia. Jednak dopiero po trzech dniach dojechał pociągiem do swojego traktora. Dosiadł go w jakiejś stodole, omal jej nie spalił, próbując uruchomić, silnik, przebył dwadzieścia parę kilometrów i znów przyjechał do mnie po nowe części, Wracał jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem przywoził ze sobą bagaż – różne stalowe i żeliwne detale. Opis tej podróży poznałem za pośrednictwem Juliana. – Tom by lekko obrażony na mnie z powodu niedostatecznego zaangażowania w naprawę traktora. Nie sposób odtworzyć wiernie tej swoistej odmiany współczesnej odysei, rozpoczętej przez Toma po półtorej godzinie walki 31 o uruchomienie silnika; kiedy dodał gazu, gapie rozpierzchli się w ułamkach sekund, chowając głowy, gdzie popadło, tak potworny był hałas i tak przerażające kłębowisko dymu, gazów i paprochów wydobywało się z rury wydechowej wielkości komina okrętowego. Ponieważ Tom nie miał prawa jazdy, poruszał się bocznymi drogami i bezdrożami albo wręcz przecinał na ukos skiby zaoranych pól, kierując się na północny zachód według położenia słońca i według wskazań ręcznego kompasu. Do wsiadania i wysiadania potrzebował długiej drabiny, więc każdy postój dla dolania wody do chłodnicy lub uzupełnienia paliwa (co dziesięć, piętnaście kilometrów) urządzał na skraju napotkanej wsi. Z wysokości swojego siodełka przywoływał któregoś z gromadzących się widzów gestem ręki, następnie pochylał się głęboko i mówił, patrząc mu prosto w oczy: – Przynieś, synu, drabinę. – Reakcja była zazwyczaj przychylna i po paru minutach Tom zeskakiwał na ziemię, wdając się w rozmowę z mieszkańcami wsi, którzy traktowali go trochę jak średniowiecznego rycerza – okiełzanie potwora, którym poruszał się musiało budzić szacunek – a trochę jak stukniętego Don Kichota z Manczy. Sto sześćdziesiąt trzy kilometry dzielące go od Roszczyc przebył w dwa tygodnie. Stał się sławny w całej okolicy. Do dzisiaj krążą tam na jego temat legendy – staną się zapewne w przyszłości wdzięcznym obiektem badań dla folklorystów i antropologów. Wyprzedzała go przed przybyciem do każdej wsi plotka – szybsza od jego pojazdu. Ludzie rzucali robotę w polu, aby spotkać się z niezwykłym zjawiskiem. Pojawienie się Toma zapowiadała chmura dymu na horyzoncie, następnie do uszu ciekawskich dochodził piekielny hałas i wreszcie po pół godzinie pokazywał się komin. W ślad za nim czapka z daszkiem, no i sam Tom, kręcący nieustannie kierownicą w lewą i w prawo. Walczył w ten sposób o utrzymanie względnie prostego toru jazdy. Traktor poruszał się zygzakiem, co wydawało się chwilami tak niebezpieczne, że płochliwsze niewiasty uciekały z piskiem za płoty lub na podwórka. Zdarzało się, że Tom zatrzymywał się w jakiejś wsi na dłużej i prosił miejscowego kowala lub mechanika ze stacji maszyn o podgięcie drążka kierowniczego albo umocowanie odpadającego koła. Zaprzyjaźniał się wówczas z mieszkańcami; wziął udział w dwóch weselach i został ojcem chrzestnym małego Stefanka we wsi, której nazwy Julian nie pamiętał. – Bywało i tak, że rolnicy przeganiali go rozwścieczeni, nie pozwalając mu nawet postawić nogi na swojej ziemi. Mścił się na nich, dodając ostro gazu. Zostawali na drodze oklejeni czarną sadzą, a on podążał do następnej osady, gdzie spodziewał się lepszego przyjęcia. Minęło kilka tygodni od ostatniej wizyty Toma u mnie, kiedy znalazłem wreszcie wolny dzień i wybraliśmy się większym towarzystwem, dwoma samochodami, na wycieczkę do Roszczyc. Jechaliśmy długo, coraz bardziej dziczejącą drogą asfaltową. W końcu skręciliśmy w boczną ścieżkę i zagłębiliśmy się w mroczny las. Posuwaliśmy się z trudem po drodze zniszczonej przez jakiś olbrzymi pojazd. Głębokość kolein wyrżniętych w piasku osiągała miejscami ponad pół metra, a my byliśmy zmuszeni do akrobatycznych wyczynów, żeby utrzymać się na górze Cała sztuka polegała na jeździe wierzchem i krawędziami tych wąwozów. Mój samochód, jako lżejszy, prowadził małą karawanę. Jechały ze mną dwie urocze panie Inka i ciotka Tamara. Z tyłu podążał Artur, wiozący swoją dziewczynę, Klementynę – mówił na nią Klem – oraz sporą część niemałej rodziny Toma. W końcu las zaczął rzednąć. Wokół pełno było połamanych sosen i świerków, jakby huragan przeszedł wzdłuż drogi. Wjechaliśmy na sporą polanę i oczom naszym ukazał się niezwykły widok. Pośrodku polany stał niewielki domek z czerwonej cegły, kryty dziurawą dachówką. Otoczony był w części spróchniałym płotem ze sztachet. Obok niewielka komórka sklecona Z desek, z.prześwitującym szparami. Niedaleko domu było poletko, wyglądające na 32 hodowlę chwastów. Pomiędzy nimi stał Julian ubrany chyba we wszystkie swoje i Toma ubrania i grzebał smętnie motyką w ziemi. Dopiero teraz poczuliśmy, że jest rzeczywiście zimno. Wiał przenikliwy wiatr z północy. Panie wysiadające z samochodów zaczęły się kulić i opatulać szczelnie kurtkami i płaszczami. Jakiś pies zaczął gwałtownie ujadać, ale po chwili zaniósł się okropnie brzmiącym kaszlem i umilkł. —Cezar, do nogi! – zachrypiał Julian i ruszył w naszą stronę. My jednak zignorowaliśmy go zupełnie, zatrzymując się w pół kroku wobec zjawiska, które nawet na najbardziej odpornych musiało zrobić wrażenie. Otóż stało przed nami ani chybi monstrum. Mechaniczny potwór, a zarazem jakaś spotworniała karykatura mechaniki i w ogóle wszystkiego, co jest związane z techniką XX wieku. Chyba tylko ja domyśliłem się, że ta lokomotywa na czterech kołach, większa od domu, w którym mieszkał Tom z Julianem, to właśnie jest ten jego ukochany, wymarzony i co najważniejsze w ł a s n y traktor. Długo jeszcze staliśmy, wpatrując się w ciemnobrunatne strugi smaru, paliwa i błota, zastygłe na stalowych ścianach. Na potężny komin osadzony w popękanym sklepieniu i na siedzisko ogromnych rozmiarów, skonstruowane dla pośladków jakiegoś tytana. Koła o średnicy małej karuzeli były wkopane w ziemię na metr głęboko, a podwórko całe porżnięte wstęgami wąwozów i jarów, najwyraźniej świadczących o tym, że traktor poruszał się po okolicy. Dopiero teraz zrozumiałem, skąd ślady zniszczeń, jakie napotkaliśmy po drodze. Zaczynałem też trochę rozumieć Toma. On, zawsze taki skrępowany małością i skarleniem naszego świata, tęsknił do rzeczy wielkich. Imponowały mu wielkie idee i przedsięwzięcia, ale nie stronił też od wielkich przedmiotów, symboli, wreszcie pieniędzy. – Stoicie, jakbyście ujrzeli Pietę pośrodku lasu – zażartował Julian. Zaczęliśmy się witać, trochę gorączkowo ściskać dłonie, pokrzykiwać wesoło. Ciotka Tamara i inne panie dopytywały się o Toma. Jedynie Cezar nie poddawał się nerwowej atmosferze – siedział nieruchomo. Julian, poprowadził nas po stromych schodach do izby na pięterku. Rozsiedliśmy się wokół okrągłego stołu, zapaliliśmy papierosy. Julian zaczął krzątać się po kuchni, wyręczyła go w końcu ciotka Tamara, więc usiadł z nami. Obok niego usadowił się Cezar i wlepił ślepia w Artura. Patrzyli sobie prosto w oczy dłuższą chwilę, wreszcie Artur nie wytrzymał i odwrócił głowę, włączając się do głośno prowadzonej rozmowy pań. Zaniepokojony i zdumiony, próbowałem zwrócić na siebie uwagę Artura, on jednak wyraźnie unikał mojego wzroku i udawał, że nie słyszy pytań. Jego zachowanie potwierdziło, że się nie mylę – w spojrzeniu Cezara dostrzegłem głęboką ironię, zupełnie sprzeczną z psią i zwierzęcą naturą. Wkrótce pojawił się Tom z walizą pełną gratów. Rzucił ją pod piec i usiadł z nami do stołu. Bez powitania i wstępów zaczął opowiadać o urokach mieszkania na wsi, a właściwie w lesie. O sympatii, jaką darzą go tutejsi sąsiedzi, no i o swoich planach hodowlanych: – Jedna królicza matka może mieć sześć do ośmiu, nawet do dziesięciu małych. Co sześć tygodni! Powiedzmy, że zostawimy jej dwa tygodnie na odpoczynek, to po pół roku z dziesięciu matek uzyskujemy około trzystu młodych. Ale my nie będziemy ograniczać się do tak skromnych rozmiarów, jak to robią tutejsi strachliwi hodowcy. Liczę, że w ciągu niecałych ośmiu miesięcy osiągniemy liczbę dziesięciu tysięcy sztuk, co w przeliczeniu na pieniądze, przy średniej wadze pięć kilogramów, daje brutto pięć milionów. Ważne, że przy zastosowaniu wymyślonego przeze mnie systemu karmienia, wystarczy do obsługi całej hodowli nas dwóch. Rozejrzał się dookoła w oczekiwaniu aprobaty dla swoich wywodów, ale panie opuściły nas, skupiając się w kuchni, Julian siedział zapatrzony w okno, a Artur próbował przekupić Cezara kawałkiem kiełbasy. – Skąd weźmiecie tyle paszy, pomijając już kwestię bazy, klatek, pomieszczeń? – zapytałem nieśmiało, przekonany, że się ośmieszę, bo to chyba niemożliwe, żeby Tom mówił poważnie. 33 – Nie widziałeś naszego pola? Będziemy samowystarczalni. Zasiejemy tam rewelacyjną mieszankę i będziemy ją kosić dwa razy w miesiącu. Pomyślałem, że Tom zwariował albo postanowił z nas zakpić. – Julian! – zawołałem. – Chodźmy na spacer, pokażę ci obejście – powiedział Julian. Wyszliśmy przed dom i ruszyliśmy w stronę komórki. – Ty naprawdę wierzysz w to, co on mówi? – pytałem Juliana. – A może jestem naiwny, biorąc wszystko poważnie. Chociaż na ile go znam, to w takich sprawach nie ma zwyczaju żartować. Julian nic nie mówiąc pchnął drzwi do komórki i zapalił światło. Szczur wielki jak kot zeskoczył leniwie z klatki z królikami i pobiegł truchtem w stronę sterty słomy. W klatce siedziała duża królica, obok niej kilkoro małych. Dookoła porozrzucane były deski i listewki, trochę marchewki, słoma. Na prowizorycznym stole leżały narzędzia stolarskie. – Oto obecny warsztat pracy Toma – powiedział. – Jego kolega, asystent z Politechniki, którego prosił o pożyczkę i proponował mu udział w zyskach, obliczył na swoim kalkulatorze, że gdyby zastosować wspomniany system karmienia, to zanim nakarmiłoby się ostatnie, pierwsze padłyby z głodu. Chyba, że doba miałaby dla nas czterdzieści osiem godzin, a dla królików dwanaście. Mówił to wszystko z uśmiechem, a ja pomyślałem, że być może dostrzegł tu okazję nie byle jaką. Może będzie świadkiem i uczestnikiem kosmicznego przełomu dokonanego przez Toma, w warunkach co prawda trochę odbiegających od wyobrażeń zwykłych ludzi o takich zdarzeniach, ale przecież nikt nigdy nie śmiał kwestionować niezwykłości samego Toma. – Słuchaj, o co chodzi w tym wszystkim? Może o czas? – dopytywałem się natarczywie. – Wiesz. Jeśli idzie o czas, to przypomina mi się rozmowa z Jerzym. Siedzieliśmy w kawiarni pijani. On smutny, rozpaczliwie przygnębiony. Coś mówił o czasie. Ja na to, że czas jest względny, nie całkiem serio zresztą. A on poważnie: – Nie, mój drogi. Czas jest bezwzględny! Roześmieliśmy się. Wyszliśmy z komórki na podwórko. Zaświeciło słońce. Przed domem stało dwóch młodych ludzi w kombinezonach firmowych znanego przedsiębiorstwa transportowego i starszy, sądząc z podobieństwa – ich ojciec. – To nasi sąsiedzi – Julian przedstawił nas sobie i zaprosił ich na górę. Tymczasem panie przygotowały całe przyjęcie. Stół był zastawiony półmiskami, talerzami i butelkami. Głośny gwar rozmów początkowo zagłuszał dialog prowadzony przez ciotkę Tamarę z miejscowymi rolnikami. – Tak właśnie powinno się mówić i pisać pańskie nazwisko, zgodnie z zasadami poprawnej polszczyzny, panie Dwójko – mówiła ciocia, nie zauważając odruchów protestu ze strony rozmówcy. – A ja właśnie kazałem sobie zmienić w dowodzie osobistym na Dwoyke. Ciotka Tamara zaniemówiła. Cały jej wywód poszedł na marne, albo miała do czynienia z wyjątkowo uporczywą manifestacją obcości, tu na terenach zamieszkałych przez rdzenną polską ludność. Ci trzej chcieli zburzyć wspaniały ład i nieodwracalny pęd historii ku lepszemu. Ich głupota lub bezczelność poruszyła ją do tego stopnia, że nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Ojciec i jego synowie siedzieli nienaturalnie wyprostowani, uśmiechając się wstydliwie. Zapadła nagle cisza. Wreszcie Artur przerwał długie milczenie: – Ach, panie Dwoyke, pan zapewne pochodzi ze starej francuskiej rodziny, której nazwisko się kiedyś pisało, a co ważniejsze wymawiało: Dworze. Albo z jeszcze starszej rosyjskiej rodziny, dobrej, należy dodać, o mile brzmiącym dla naszego słowiańskiego ucha nazwisku: Dwujkin. 34 Znów zaczął narastać gwar przy stole. Krążyły półmiski i salaterki. Krążyły butelki. Nawet Dwoyke i jego synowie rozluźnili się, twarze im poczerwieniały. Śmielej chwytali kieliszki, skwapliwie napełniane przez Artura, uwijającego się niczym Kusy wokół trzech apetycznych duszyczek. I co jakiś czas słychać było jego donośny głos: – Tak, tak panie Dworze. Nie, nie panie Dwujkin. Ależ drogi panie Dworze... – I tak bez końca. Kiedy na czołach pana Dwoyke i jego rosłych synów zaczęły się gromadzić chmury, a w oczach ponure błyski, wstałem od stołu i wyszedłem na dwór. Nie cierpię awantur, a znając Artura i jego zamiłowanie do ryzyka wiedziałem, że z masochistyczną przyjemnością doprowadza bezbronnych Dwoyków do pełnej łez wściekłości. Szedłem wolnym krokiem w stronę lasu. Nagle usłyszałem trzask gałęzi i coś poruszyło się gwałtownie w krzakach. Ruszyłem biegiem w tę stronę, pomny rad udzielanych mi kiedyś przez starego harcerza: „Kiedy ktoś skrada się do ciebie w lesie, zacznij biec w jego stronę. Ośmiu na dziesięciu przestraszy się i zacznie robić głupstwa. Tym pozostałym dwóm i tak nie dasz rady...” Zatrzymałem się pośrodku gęstych krzaków. Stałem tak długo, aż oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Przede mną leżał rozpłaszczony na, ziemi pan Tadek, z uniesioną do góry twarzą, z palcem przyłożonym do ust... Ogarnęła mnie wściekłość. Czułem się osaczony, z jednej strony przez Artura, znęcającego się nad panami Dwoyke, z drugiej przez tego pełzającego gada, szpicla, który nie przegapi żadnej okazji do szpiclowania. „Ciekawe od jak dawna patrzy nam na ręce, ten...” Zamiast trudzić się wyliczaniem inwektyw, zamyśliłem się na chwilę. „Przecież on jest narzędziem. Tylko narzędziem, robotem wykonującym polecenia. Czyje polecenia? I czy on sam chociaż wie czyje? Nie mówiąc już o tym, czy wie, jaki cel przyświeca jego mocodawcy”. Tadek, korzystając z okazji, odczołgał się bezszelestnie w inne miejsce. Wróciłem do rozbawionego towarzystwa... Dopiero jesienią spotkałem Juliana w tramwaju. Spieszyliśmy się obaj. Zdążył mi tylko powiedzieć, że króliki wyzdychały, szczury rozpleniły się bujniej od chwastów, a rodzina Dwoyke, ciężko obrażona na Toma z powodu Artura, dopełniła aktu zemsty, wysadzając w powietrze traktor. – Wystarczyło zatkać komin brudną szmatą – powiedział Julian, i wyskoczył z ruszającego tramwaju. Minęło kilka miesięcy. Położyłem się, zmęczony lekturą ciekawej powieści, późno w nocy. Z głębokiego snu wyrwał mnie delikatny dzwonek. Cichutki, ledwo słyszalny był jednak dostatecznie przenikliwy, żeby przeszkodzić mi w przejściu w ostatnią fazę marzeń sennych. Wstałem z łóżka, podszedłem do telefonu i podniosłem słuchawkę, patrząc jednocześnie w okno. Niebo było wyjątkowo jasne, a światło księżyca w pełni zostało przyćmione niezwykłą jaskrawością małego punktu. Szła stamtąd wprost na mnie cieniutka strużka, niczym promień lasera. – Słyszysz mnie? – dopytywał się Tom podnieconym głosem. – Ależ tak – odparłem. – Gdzie jesteś? – Nie ma mnie tu ani tam. Jestem w drodze. Zostałem zepchnięty przez czarną dziurę na małą, peryferyjną mgławicę, oznaczoną nic nie mówiącym symbolem literowo—cyfrowym. 35 – Dlaczego nic nie mówiącym? – obruszyłem się. – Mam katalog. Podaj mi symbol, to zaraz sprawdzę – dodałem. – Jesteś jak zwykle dobrze przygotowany. Muszę jednak wprowadzić pewien chaos w twój porządny świat książek, poustawianych rzędem na półkach. – Nie udawaj, że wyrzekasz się świata książek – powiedziałem trochę niepewnym głosem. – Ja się ich nie wyrzekam. Nigdy ich świat nie był moim światem. – Powiedział to „ich” jakoś specjalnie, wobec czego natychmiast zareagowałem. – Mówisz „ich świat”, jakbyś mówił o żywych istotach. – Bo też za nimi stoją żywe istoty. Szkoda, że trochę wolno myślące w niektórych wypadkach – tu odczułem aluzję dosyć wyraźnie. – Jesteś nieprzyjemny i wybaczyłbym ci, gdyby chodziło tylko o pokazanie, że niekoniecznie ja muszę być organizatorem twojego czasu i miejsca pobytu – pozwoliłem sobie na zbyt wyraźną aluzję do sposobu, w jaki przypuszczałem, że istnieliśmy w „tym” świecie. Tom jednak nie zareagował. – Ja też czytałem na temat rewelacji astronomicznych ubiegłego dziesięciolecia. Muszę cię zmartwić? Wszystko to są tylko i wyłącznie hipotezy! Nie mają żadnego potwierdzenia w obserwacji. A nawet, jeżeli upierałbyś się przy tym, że zostałeś zepchnięty gdzieś przez czarną dziurę, to w końcowym efekcie i tak potwierdziłaby się sytuacja wyjściowa, poświadczona właśnie poprzez absurdalną i niesamowicie abstrakcyjną dla naszych umysłów naturę pewnych zjawisk we wszechświecie. – Mogłem jeszcze długo mówić tym okropnym językiem, nic istotnego nie mówiąc, lecz Tom na szczęście przerwał moje wywody. – Daj spokój! Jestem zagrożony wyrokiem śmierci! Póki co, opowiem ci niezwykłą historię. Znalazłem się „tam” dosyć nieoczekiwanie dla siebie, ale nie dla tamtych ludzi. Oni byliby całkiem sympatyczni, gdyby nie to, że cenią swoje pieniądze bardziej niż życie ludzkie. To znaczy, źle się wyraziłem. Cenią bardziej niezależność niż życie. Bardziej przeraża ich utrata wolności niż utrata życia. – To chyba tak samo jak my – powiedziałem. – Niezupełnie – powiedział Tom. – Trzymaj się teraz mocno oparcia. Wiesz, czym są ich pieniądze? Czy możesz sobie wyobrazić, co otrzymują w zamian za pracę? Czym są. opłacani i za co kupują jedzenie, ubranie, domy, obrazy, książki, zwierzęta pociągowe i bilety do kina? – Tom! – wrzasnąłem. – Dlaczego budzisz mnie w środku nocy?! Czy to aż takie ważne, że gdzieś w świecie mają inną walutę? – Ależ tak mój drogi– Ciągnął nie zrażony Tom. – Oni płacą za to wszystko c z a s e m. Czasem swojego życia! Milczałem... – Każdy ma określoną ilość jednostek monetarnych tego osobliwego rodzaju do dyspozycji i jest to pula wynosząca około siedemdziesięciu naszych lat. Jednostką podstawową jest minuta. Mała, okrągła moneta, dosyć silnie błyszcząca... – Czas nie błyszczy – przerwałem dla zasady kłótliwym tonem, na co Tom roześmiał się głośno. – Ależ błyszczy, mój drogi – podjął temat i mówił teraz spokojnym głosem gawędziarza. – Daję ci właśnie znać stamtąd jedną taką monetą o sobie. Widzisz to światełko za księżycem? Zamyśliłem się na chwilę i nie słyszałem jego głosu. —– Słyszysz mnie? Halo, czy słyszysz? – krzyczał Tom. —Słyszę. A ja myślałem, że to pan Tadek błyska fleszem – powiedziałem półgłosem i odsunąłem na wszelki wypadek słuchawkę nieco od ucha. Tom nie przepadał za Tadkiem w żadnej postaci. Ani sprzed jego spotkania z kopułkami, ani potem. Tym razem uniknąłem jednak wybuchu gniewu. Tom spokojnie kontynuował swoją opowieść. – No więc, kiedy przestanę wysyłać do ciebie ten sygnał, będzie to znaczyło, że przyszli po mnie i zabrali mi ostatnią minutę, jaka mi pozostała. Naturalnie mam jeszcze sporą garść 36 w szufladzie, ale będę musiał za nie kupić kwiaty, opłacić służbę i dać ofiarę na lepsze jutro dla biednych do skarbonki, stojącej na ulicy za bramą mojej willi. – Willi? – zapytałem zdziwiony. – Mieszkasz w czymś, co nazywasz willą? – Moje zdziwienie tłumaczy się całym dotychczasowym istnieniem Toma wśród nas. Nigdy nie korzystał z wygód i przyjemności tego świata. Sypiał w wagonach drugiej klasy albo na niewygodnych siedzeniach w autobusie. Był przecież zawsze w drodze. Czasem tylko zatrzymywał się w jakimś hotelu, umówiony tam z kimś ważnym, ale z zasady nic nie posiadał. Wyrzekał się nawet niedrogich prezentów, jakie mu czasami robiliśmy, i nie chciał mieć nic, z wyjątkiem kilku drobiazgów, jak szczoteczka do zębów, ręcznik i para skarpetek, wrzucona na dno torby wypełnionej do reszty maszynopisami, książkami, notatkami i mapami z całego świata. Tak skromnie wyposażony, mógł bez trudu podróżować całymi miesiącami. – Ależ tak – mówił radosnym głosem Tom. – Od południowej strony rozciąga się piękny ogród, nieco w dole Jest basen, a od wschodu kort tenisowy. Po zachodniej stronie stoją garaże i stajnia. Mam, a właściwie miałem, dwie spokojne klacze ze stadniny Ala Puzera i wspaniałego ogiera wyścigowego własnego chowu. Dorobiłem się małej posiadłości na wsi. Wyjeżdżałem tam w czasie letnich upałów i zajmowałem się hodowlą kwiatów. Wygrałem ją w karty od Kida Alerno – miejscowego bogacza, wielkiego, lecz nieudolnego miłośnika hazardu... – Słuchałem go ze wzrastającym zdumieniem. – Mam żonę i piątkę wspaniałych dzieci – opowiadał dalej. – Niestety – dodał po krótkiej pauzie. – Wszystko to przyjdzie mi opuścić. Nie wiem jeszcze, co ze sobą zrobię. Być może wrócę z powrotem do was, chociaż, wybacz, że to mówię, nie mam wielkiej ochoty. Nie dziwiłem się już niczemu, bo tak należało właśnie odnosić się do Toma, jeśli chciało się podtrzymać rozmowę i tylko wyszeptałem lekko zachrypniętym głosem: – No więc nie jest tak źle, skoro możesz wybierać. – Nie udawaj durnia! – rozgniewał się Tom. – Cóż z tego, że mogę wybierać, jeżeli odebrane mi zostało raz na zawsze życie w tym wspaniałym, świecie. Pojawiłem się tu niedawno i natychmiast otrzymałem od banku Rady Miejskiej kredyt w wysokości dwudziestu jeden milionów minut. Decyzja została podjęta na podstawie dekretu o nadzwyczajnych przybyszach, bo przecież nie urodziłem się tutaj i nie miałem praw obywatelskich. Otrzymana suma pozwoliłaby mi na spokojne, w miarę dostatnie życie przez około czterdzieści lat, a przy dość oszczędnym gospodarowaniu na sześćdziesiąt. Są tu i tacy, którzy skąpiąc i odmawiając sobie wszystkiego, wyciągnęliby z takiej kwoty i osiemdziesiąt lat. Mnie, jak wiesz, nie pociągał nigdy ten styl życia, w związku z tym już po paru miesiącach zyskałem wśród znajomych przydomek „Szalony Tom”. Zadłużyłem się u kilku prywatnych bankierów na bardzo wysoki procent i zainwestowałem w bary szybkiej obsługi. Otworzyłem na początek trzy placówki. Doprowadziłem. sprawność obsługi klientów do tak wysokiego poziomu, że zanim zdążyli pomyśleć, co chcieliby zjeść, komputer ze specjalnym: czujnikiem telepatycznym już wystukiwał w kasie zamówienie, a w następnej sekundzie, danie znajdowało się na tacy. Bary początkowo prosperowały znakomicie, więc wykupiłem dalsze cztery od rodzin zbankrutowanych drobnych dusigroszy, którzy musieli umrzeć – tak przynajmniej nazwalibyśmy my ich odejście. Następnie ponieważ zarządzanie barami było nudnym zajęciem, otworzyłem lokal rozrywkowy z ambitnym programem, który – jak się domyślasz —sam ułożyłem. Pokazałem tym zmieszczaniałym posiadaczom pracowicie zaoszczędzonych minut, jak można się bawić. Organizowałem trzydniowe bankiety połączone z wycieczkami w teren, z oglądaniem zaimprowizowanych przedstawień i koncertów, do których wziąłem wątki z naszych, ziemskich utworów. Było duże zainteresowanie. Działalność „Klubu u Toma” trwała trzy najpiękniejsze lata, spośród spędzonych tu, po czym. okazało: się, że większość moich klientów płacących czekami stanowili bankruci, którzy przed odejściem pragnęli zabawić się na cudzy koszt. Poza tym, zajęty prowadzeniem klubu, nie dostrzegłem w porę, że zainteresowanie moimi barami superszybkiej obsługi spadło. Klienci, 37 najpierw zachwyceni, po pewnym czasie byli zirytowani tym, że jakaś maszyna odgaduje ich myśli. No więc prawie splajtowałem. Zostałem z jednym barem szybkiej obsługi prowadzonym tradycyjnie i z wierną Marią, która szyła fartuchy i zasłonki, gotowała, myła naczynia i sprzątała. Ja siedziałem za kasą i liczyłem. Całe dnie liczyłem i doszedłem do wniosku, że powinienem spróbować jeszcze raz. Znów wziąłem kredyt, tym razem miałem duże trudności z otrzymaniem choćby tysiąca minut, i otworzyłem wytwórnię lampionów. Wzorowałem je na chińskich, starożytnych motywach i bardzo się tu podobały. Natychmiast zatrudniłem pięćdziesięciu ludzi i rozbudowałem zakład. Maria została główną księgową, swojego szwagra – byłem już żonaty – zrobiłem dyrektorem, a sam zabiegałem o coraz to nowe kredyty i rozbudowywałem firmę, aby stać się w końcu posiadaczem jednej z największych fabryk w mieście. Przyjąłem do spółki dwóch kuzynów mojej żony – Enni i powierzyłem jednemu prowadzenie sklepu z lampionami, drugiemu – hurtowni, z moimi wyrobami. Pomyśl tylko, że ludzie są chyba przez dobrobyt tak rozleniwieni umysłowo, że żaden fabrykant nie wpadł dotąd na pomysł połączenia w jednym ręku produkcji, hurtu i sprzedaży detalicznej. – Rzeczywiście, rozleniwieni chyba – mruknąłem, chociaż niezupełnie zgadzałem się z Tomem. – Wytwarzałem wówczas asortyment około pięciuset artykułów dekoracyjnych z papieru – mówił Tom. – Zarzuciłem cały rynek i zastanawiałem się, jak zdobyć inne rynki w coraz dalszych regionach świata. Byłem członkiem wielu towarzystw i ekskluzywnych klubów – rozmarzył się. – Zakładałem fundacje, stowarzyszenia, spółki akcyjne. Przeniosłem wiele z naszych rodzimych doświadczeń na tamten grunt. Osiągnąłem prawie wszystko. Mówiło się o mojej kandydaturze do Rady Miejskiej i Parlamentu Ogólnozwiązkowego. Moja wytwórnia produkowała coś około szesnastu tysięcy sztuk asortymentu. Byłem współwłaścicielem stukilkudziesięciu zakładów, sklepów, magazynów i hurtowni, prezesem kilkudziesięciu towarzystw, spółek i zrzeszeń, honorowym obywatelem kilkunastu miast i przedmiotem uwielbienia kilkuset tysięcy mieszkańców mojego miasta. Ktoś rzucił nawet pomysł wybudowania pomnika... – głos mu się załamał. – Ja naturalnie na pomnik nie wyraziłem zgody, chociaż u nich nie ma takich uprzedzeń juk u nas, że dopiero po śmierci... Nieszczęście objawiło się wczoraj rano, w postaci piegowatej twarzy rudego spikera z lokalnej telewizji. Mówił coś o zalewie naszego kraju chińszczyzną. W pierwszej chwili myślałem, że mnie słuch myli. Nikt nie śmiałby skrytykować moich wyrobów w telewizji, której byłem współwłaścicielem, bez mojej zgody! Pomyślałem przez moment, że to kuzyn mojej żony wpadł na genialny pomysł reklamy przez antyreklamę, czasem miewał takie idiotyczne odkrycia, naśladujące jak sądził mój styl pracy i natychmiast, nie pytając o zgodę, wprowadzał je w czyn. Niestety! Wypadki potoczyły się lawiną. Rozdzwoniły się telefony i gong u drzwi. Odtąd nie odstępowali mnie wierzyciele. Okazało się, że szwagrowie uciekli z kilkudziesięcioma milionami minut każdy, ale nie te grosze zadecydowały o ostatecznym bankructwie Otóż, jakiś maniak ze stacji komputerów postanowił w rocznicę moich urodzin napisać dla „Rocznika Ekonomicznego” bałwochwalczy artykuł i zapragnął moją błyskotliwą karierę zilustrować liczbami. Zaczął liczyć i okazało się, że ja – właściciel tylu firm, banków i spółek, organizator tylu przedsięwzięć, jestem dłużny kilkunastu tysiącom ludzi ponad trzydzieści miliardów minut! Rozpętała się burza. Właściwie moi wierzyciele byli bezradni. Zwróciłem się w tej gorączkowej szarpaninie, kiedy odcięto mi nawet telefon i zlicytowano na pniu wszystko, co posiadałem: dom, ubrania, nawet moje włosy i wywiady, jakich udzielę ewentualnie prasie i telewizji, zwróciłem się do Rady Banków o refinansowanie, o pomoc, bo przecież idzie o życie wielu ludzi, a oni, wyobraź sobie, odmówili mi. – Tu głos w słuchawce ścichł, pojawiły się jakieś szmery i usłyszałem: – Zamiejscowa, proszę przerwać rozmowę. – Właśnie mam zamiejscową! – krzyknąłem. – Proszę zaczekać! Tom! Tom! Słyszysz mnie?, 38 – Proszę odłożyć słuchawkę. Proszę odłożyć. słuchawkę... – powtarzał monotonny głos kobiecy z taśmy magnetofonowej. Spojrzałem w rozgwieżdżone niebo. Nigdzie nie, mogłem odnaleźć małego, błyszczącego punktu... Była już jesień. Wróciłem niedawno z wakacji i wciąż unikałem pierwszego spotkania z uczelnią, jakbym przypuszczał, że można odwlec albo zmienić to, co jest nieuchronne i nastąpić musi niezależnie od naszej woli. Siedziałem na tarasie kawiarni „Morskiej”, popijając sok z czarnej porzeczki i zastanawiałem się nad czasem w aspekcie bardzo prozaicznym. Był to przykład podróży samochodem z miejscowości A do B, trwającej jedną godzinę. Na przebycie tej odległości pieszo potrzebowałbym dziesięciu godzin. Doświadczenie przebytej czasoprzestrzeni w wędrówce pieszej byłoby znacznie bogatsze w momentalne doświadczenia aniżeli doświadczenie jej w trakcie jazdy samochodem... – Dzień dobry! – usłyszałem. Za balustradą stał Tadek i kłaniał mi się czapką pilotką. Twarz miał bladą, oczy podkrążone, skórę pomarszczoną – wyglądał na starego człowieka zniszczonego przez alkohol i intensywne życie. No, faktem jest, że młodzikiem to on już nie był, ale przed wakacjami wyglądał znacznie lepiej. – Cześć! – odpowiedziałem i wskazałem mu miejsce obok siebie. Pomimo niechęci, jaką do niego odczuwałem, pomyślałem z niejaką ulgą, że całą sprawę mogę załatwić teraz za jednym pociągnięciem. Stał chwilę, jakby się zastanawiał. Okazało się, że czeka na psa – wielkiego kundla, brudnego, ze śladami ukąszeń na skórze, z dziwnie inteligentną mordą i intrygująco błyszczącymi, ciemnymi ślepiami, którymi łypał spod brązowej grzywki. Nagle przesadzili obaj balustradę i znaleźli się tuż obok mnie. Tadek na krześle, jego pies pod stołem. – Ładny, prawda? – spytał Tadek, głaszcząc wielką głowę wystającą spod stolika. Nic nie odpowiedziałem, starając się uniknąć bezczelnego spojrzenia jego towarzysza. – To mój nowy nabytek. Początkowo chciałem użyć go do tropienia kopułek – zaśmiał się nieprzyjemnie. – To było wtedy, kiedy myślałem, że mają choć w pewnym stopniu organiczny charakter – dodał. – Ale okazało się, że Cezar jest czymś, jest kimś – poprawił się pośpiesznie, a mnie wydawało się, że jest to reakcja na nieprzyjemne spojrzenie, rzucone mu przez Cezara spod stolika – jest kimś znacznie bardziej cennym. Odznacza się niezwykłą wprost inteligencją – mówił dalej, trochę zdenerwowany. – Pomógł mi wyjaśnić i zrozumieć wiele z tego, co ty —i twoi koledzy byliście łaskawi rozpocząć i tak niefrasobliwie porzucić na czas wakacji. – Naprawdę? – zapytałem szczerze zdumiony. – Bardzo bym chciał, żeby ktoś rzeczywiście wyjaśnił całą historię od początku do końca – dodałem, czując na sobie uważne spojrzenie Cezara. Tymczasem do stolika podszedł kelner. – Słucham? – powiedział znudzonym głosem. Po czym wyraźnie się ożywił, spojrzawszy na wyłażącego spod stolika Cezara. – Z psami nie wolno! – podniósł głos. Cezar przekrzywił lekko głowę, jakby słuchając uważnie i uniósł się na dwóch łapach, górując nad nim wzrostem. Przypatrywał mu się przy tym z bardzo poważną miną. Kelner, zbity z tropu, podtrzymywał jednak swoje zdanie: – Proszę natychmiast wyprowadzić to obrzydliwe bydlę! – krzyknął. 39 – Sam jesteś obrzydliwe bydlę – powiedział najspokojniej w świecie Tadek, a Cezar groźnie warknął, potwierdzając opinię swojego pana. – Lepiej przynieś nam dwie kawy ze śmietanką i bądź zadowolony, że raczymy korzystać z twoich parszywych usług. No! – krzyknął tupiąc nogą i kelner tracąc zupełnie pewność siebie ruszył truchtem w stronę kuchni. Ta scena przypomniała mi na zasadzie luźnego skojarzenia inną scenę, z zupełnie innego wymiaru. Wyciągnąłem pośpiesznie z torby kilka stron maszynopisu. i podekscytowany wepchnąłem Tadkowi do rąk. – Czytaj! – krzyknąłem, przeczuwając, że oto jestem bardzo blisko wyjaśnienia pewnej tajemnicy naszego bytu. – Czytaj, Tadziu – zachęcałem go nieomal pieszczotliwym głosem, czując, że nagle bardzo go lubię, jako jedyną być może ż y w ą i – co jest niesłychanie istotne – p r a w d z i w ą postać w całej tej naszej historii. Tadek wziął ode mnie sczepione spinaczem kartki i przebiegał szybko oczami tekst, z którego – jak sądzę – nic jeszcze nie rozumiał. ... Artur stał w drzwiach mojego pokoju i patrzył na mnie Swoimi przenikliwymi oczami: – Zanim powiesz cokolwiek, przypomnij sobie coś bardzo ważnego, z czego zwierzyłeś mi się owej nocy sylwestrowej roku pańskiego... Był znowu sobą. Miał nade mną przewagę kilku potężnych okresów, epok, parseków – sam nie wiedziałem, jakie określenie byłoby odpowiednie dla wyrażenia tej właściwości jego odpornego ducha, snującego się w czasie i przestrzeni niewinnie jak mgiełka, jak dymek z papierosa. – Pamiętasz przecież – kontynuował – że przyznałeś mi prawo twojego stwórcy... – O nie! – wykrzyknąłem radośnie, bo przyłapałem go na kłamstwie. – Nie przyznawałem ci przez to prawa niszczenia, lecz tylko tworzenia. – To właśnie chciałem usłyszeć – powiedział Artur, a ja już w chwili wypowiedzenia pierwszej sylaby wiedziałem, że wpadłem w pułapkę. Podobnie jak poprzednio w takich sytuacjach zabrakło mi tej niezbędnej odrobiny refleksu. Albo nieco lepszego przygotowania. Noc sylwestrowa, na którą powoływał się Artur, była nie kończącym się koszmarem kobiecych łez, wzajemnych obietnic, wielkich przyrzeczeń – słowem ostatni rok wielkiej przygody młodości – jeszcze pod jej sztandarem, ale już z nowym, całkowicie dorosłym spojrzeniem na świat. Daleko w przód wybiegały myśli naszych kobiet, jeśli płakały w chwili symbolicznego, umownego zakończenia minionego czasu. Ich szlochy, wzięte za pijackie fanaberie, z ukrytym jednakże w głębi poczuciem winy, zdawały się nie robić żadnego wrażenia na Arturze. Zachowywał się jak człowiek całkowicie pewny, że znana mu przyszłość i tak się spełni, niezależnie od siły sprzeciwu przypisanych nam stworzeń rodzaju żeńskiego. Rozgrzany ciepłym ponczem spacerowałem uparcie od kilku godzin po bulwarze nadmorskim – tu trzeba wyznać że miejsce tamtych wydarzeń wybrane zostało z prostackim przywiązaniem do zwyczajów naszych bliźnich – była to wczasowa miejscowość nadmorska. On spacerował, ja goniłem za nim w pijackim transie, plącząc nogami, przewracając się w piach, tłukąc zegarek na betonowym chodniku. Dopadłem go wreszcie, uczepiłem się paska od płaszcza, uniosłem nieco wyżej swoją czerwoną, spoconą twarz. Chciałem jeszcze wyżej. Chciałem bardzo dorównać mu tej nocy. Starałem się stanąć chociaż na chwilę wyprostowany i godnie dotrzymać mu kroku. Chociaż jednego! – Artur! – wyplułem z siebie, wymawiając „r” jakby było zrobione z tysięcy sprężynek. – Wiem, ile zawdzięczam twojej, twojej... Wiesz zapewne, o co mi chodzi... – Myślę, że przede wszystkim chodzi ci o to, żeby stanąć wreszcie na dwóch nogach – powiedział beznamiętnie, jakoś obco i co najważniejsze bez dotychczasowego polotu. – Bez polotu... – zacząłem. 40 – Daj lepiej spokój zwierzeniom. – Objął mnie ramieniem i poprowadził w kierunku sali balowej. – Nie, Artur, tylko nie tam – wykrztusiłem zrozpaczony, że nie mogę nic zrobić, że jestem bezsilny, zdany wyłącznie na jego trzeźwość i opiekuńczy instynkt. – Ależ tam, tylko tam – powiedział Artur i wówczas zaświtało mi gdzieś płytko pod czaszką brudne podejrzenie. Czyżby był sadystą? Czy tylko udaje? Cóż on może udawać przede mną – pijanym i bezsilnym? Może jednak wie, że nie jestem całkiem nieprzytomny, skoro rejestruję pracowicie każde słowo, a następnie selekcjonuję je błyskawicznie, aby bez potrzeby nie męczyć ręki? Tu przyszła chwila załamania. Gra przestała się toczyć o zwykłą, codzienną stawkę. – Artur – powiedziałem niespodziewanie czystym, trzeźwym głosem – wiem, że zawdzięczam ci swoje istninie, takie jakie ono jest, że dzięki twojej twórczości uzyskałem wszystko to, co jest potrzebne obywatelowi kraju do istnienia. Mam imię, nazwisko, dowód tożsamości, rozmiary ciała, ograniczające przestrzeń, kolor oczu, a nawet ich wyraz, wiem, że wszystko to, zawdzięczam tobie, lecz UWAGA! Chcę, żebyś usłyszał, że mam świadomość faktu w jaki sposób zostałem powołany do życia i chociaż nie domyślam się, jak i kiedy zostanę usunięty, ostrzegam: uprawiam sabotaż, nie jestem bezwolnym, tępym narzędziem i bezbronnym bohaterem czekającym na twoje pomysły. Mam własne. Prowadzę rejestr co poniektórych naszych uczynków i obyś w porę spostrzegł, czym to grozi. Nie zamierzam poddać się w chwili, kiedy postanowisz, że bohater—narrator twojej powieści powinien zejść ze sceny. Ostatnie zdania wypowiedziałem już przez sen zapewne. Inaczej nie znalazłbym się w łóżku otulony kocem, tylko w przerębli wykutej w lodzie przez amatorów morskich połowów. Bardzo prawdopodobne jest, że upraszczam sprawę. Możliwe też że sądzę innych według siebie. Nie wyobrażam sobie jednak, aby jakikolwiek twórca był cierpliwy wobec tak krnąbrnego wytworu własnej fantazji. Tu naturalną koleją rzeczy budzi się wątpliwość, czy zachowuje on istotnie pełną władzę nad tym wszystkim, co umieści na papierze. Nie wiem! Nie umiem zgłębić tak postawionego zagadnienia, dopóki nie wykonam przynajmniej jednego eksperymentu... Tymczasem piliśmy kawę, siedząc naprzeciw siebie przedzieleni moim stolikiem okolicznościowym. Między nami stał rzutnik, pod ścianą leżała mapa. Sięgnąłem po książkę, leżącą na górnej półce biblioteczki. – Spójrz, co wygrzebałem w antykwariacie – powiedziałem, licząc słusznie na zainteresowanie Artura dla wszelkich reliktów przeszłości. Zaczęła się długa, zwykła rozmowa na temat, który nasz nauczyciel historii – profesor Pendraczko, streściłby słowami „historia magistra vitae est”. Nie wiedzieliśmy jeszcze albo wiedzieliśmy, okrywając to starannie przed sobą, że nad szkołą, nad miastem, a tym samym nad nami pojawiły się ciemne chmury. Nad ranem Artur wstał, pożegnał się i wyszedł, zabierając ze sobą książkę, do której wsunąłem pośpiesznie jego opowiadanie – dał mi je do przeczytania kilka dni wcześniej – zatytułowane tak, że każdy z nas mógł się domyślić, albo też zupełnie nie rozumieć, do kogo to aluzja, z kim polemika bądź czego dopełnienie. Dodałem też od siebie fragment zatytułowany „Ucieczka”, stanowiący – jak sądziłem – początek naszej ostatecznej dyskusji o sztuce, czyli o życiu i śmierci... 41 SPACERUJĄC PO GÓRACH Byłem naprawdę przejęty. Zaczynaliśmy krążyć po lesie, nie wiadomo po co. Już nie pamiętaliśmy, kto zaproponował tę wycieczkę. Ale doprawdy nie warto się było nad tym zastanawiać, po co i kiedy. – Jest wspaniale! – krzyczała jakaś dziewczyna. – Niemożliwe – mówił na to jakiś ironicznie uśmiechnięty, obsypany trądzikiem. Szliśmy pod górę krętą ścieżką serpentyny. Liście były czerwone jak girlandy z bibułek na balu sylwestrowym. Malownicza grupa bez plecaków i manierek. Ludzie zajęci sobą, uparci w marszu i na postojach, kiedy wypadało coś powiedzieć. Milczeliśmy wtedy i nie czuło się wcale napięcia, bo przecież pozbyliśmy się wszelkiej nużącej konwencji. A więc bez przymusu, dobrowolnie i chociaż z pozoru niedbale, jakby improwizując, to jednak metodycznie postępowaliśmy naprzód. Wzniesienie coraz bardziej strome, a my w coraz to innym miejscu przysiadaliśmy na krótki odpoczynek, aby po chwili ruszyć dalej w drogę. Wysiłek – jak dotąd – nie budził niczyjego sprzeciwu. Była to właściwie jedyna zgodność zaistniała między nami. Reszta składała się z nieobowiązujących uśmiechów, podskoków, podbiegnięć, uciesznych grymasów, trochę z figlów i nagłych spoważnień. – Jest naprawdę wspaniale! – zawołała dziewczyna. – Uważaj, bo jeszcze dostaniesz zawrotu głowy – mówił Trądzik. Pomimo częstych odpoczynków, zaczynaliśmy odczuwać zdrowe zmęczenie. Ścieżka była już bardzo wąska, a stromizna zaczynała wyglądać niebezpiecznie. Chciałem nawet zaapelować do opiekuńczych instynktów chłopców, ale oni sami od niechcenia przytrzymywali dziewczyny, chwiejące się na brzegu dróżki. Kolumna coraz wolniej posuwała się do przodu i do góry. Wprawdzie kolory jakby trochę przybladły, twarze z czerwonych stawały się szare, a drzewa były coraz mniejsze, i też jakieś biedniejsze, byliśmy jednak zdecydowanie bliżsi celu niż kiedykolwiek przedtem. Świadomość tej wspaniałej zmiany dodawała nam sił. Ktoś włączył radio tranzystorowe i zaczęliśmy wspinać się szybciej, przejęci rytmem popularnej piosenki. Nasze ruchy były jeszcze bardziej zgodne. Zmęczenie zostało zapomniane, jako zbędny dodatek w czystym, zgrupowanym na wzgórzu wysiłku. Uczucie mocy, pewność siebie i innych – to, i tylko to stało się naszym wspólnym udziałem. Dziewczyna – wciąż ta sama – była zachwycona. Chciała powiedzieć coś, co byłoby wypowiedziane wyraźnie i zdecydowanie. Otwierała kilka razy usta, dla zaczerpnięcia głębszego oddechu, ale on – zredukujmy go do litery T. – poskramiał te odruchy zimnym spojrzeniem. Bezgłośne porozumienie między nami mogłoby naprowadzić na pierwszy ślad załamania naszej jedności, lecz niestety – nikt o tym wówczas, nie pomyślał. Byliśmy ogarnięci zbiorowym szałem, pasją, która doprowadzić mogła do obłędu na samą myśl o niepowodzeniu, zwłaszcza że byliśmy tak blisko celu. I kiedy byliśmy już prawie na samej płaszczyźnie, kiedy już wydawało się, że zostało kilka kroków, ktoś szepnął coś nieśmiało, ledwo dosłyszalnie – i natychmiast wkradł się niepokój. Wszyscy spojrzeli po sobie trochę zdziwieni, a przecież dawno powinni mieć okazję przekonać się, że stan, w którym się znajdują, jest od dłuższego czasu constans. „Wracać”, na przykład – chęć odwrotu jest bowiem pierwszym zdrowym odruchem człowieka, który znalazł się w niezwykłej sytuacji – nie oznaczało zawracać. To zwykły, porządek najzwyklejszej rzeczy, jaka im się przydarzyła. Całej grupie. Zbiorowo zostali przeznaczeni do odbycia wspinaczki na szczyt wzgórza, porośniętego karłowatym laskiem podmiejskim. Muszę zapewnić, że wiem, co mówię. Lasek był karłowaty, skoro najniższej z dziewcząt szczyty sosenek sięgały do kolan. Naturalnie, mogła to być młoda szkółka – tak byłoby prawdopodobnie bardziej harmonijnie, lecz nie sposób zaprzeczyć, że skoro zależy to wyłącznie ode mnie, mogę sobie pozwolić na bezkompromisowość. Toteż, oni zostali tam, przy tej swojej górce porośniętej karłowatym laskiem sosnowym. Mnie natomiast udało się wyodrębnić własną osobę. Tak 42 zwyczajnie zatrzymałem się, spojrzałem ani w górę, ani w dół tylko jakoś tak ukosem przekroiłem górę, niezgodnie z dotychczasowym jedynym układem pionowo—poziomym, tylko z jakimś krzywym, troszeczkę zezowatym, półprzymkniętym. To wystarczyło. I właśnie zamierzałem im to zakomunikować. Chciałem krzyknąć, że oto znalazłem bardzo prosty sposób na wymknięcie się z malowniczej grupy, że wystarczy inaczej spojrzeć. Trochę z ukosa, co nieco mniej niż poziomo i więcej niż pionowo. Radośnie chciałem krzyknąć:,,Mam. Proszę, oto jestem, spójrzcie tylko i powtórzcie za mną” – niczym instruktor gimnastyki prowadziłem już grupę za sobą. W ślepej wyobraźni jednak, bo —,,grupy nie było”. Gdzieś rozlazł się ten kolektyw wycieczkowy, roześmiany. Odprężeni młodzi ludzie, którym postanowiłem dać szkołę. Pobiegli, potem szli, wreszcie ciężko człapiąc wdarli się na wierzchołek krzywo zasadzonej góry. Biegli, szli, wlekli się aż w końcu umieli tylko wdrapać się na nią i zleźć tak, jak schodzi się do schroniska w wysokich górach, i wiadomo, że czeka herbata, łóżko, mocny sen – bo muszą czekać. I tu załamuje się przeświadczenie wszelkie i pewność. Jakże muszą, skoro nie wiedzą. Skąd mają o nas tam w dole wiedzieć, jeśli nie zdołaliśmy się porozumieć i uprzedzić. Wręcz nieprzyzwoicie byłoby wymagać tego od nich – tam w dole. Zresztą umowność i symbolika „góry i dołu” są tu dość oczywiste. Należałoby zatrzymać się na chwilę i zastanowić. Lecz jak przeprowadzić taką operację? Na jakiej materii, skoro dotychczas wykorzystywana gdzieś się podziała? Udręczony pytaniami wlokłem się pod górę, wierny dotychczasowym wyobrażeniom. Nie byłem wszak automatem. Zostałem wyposażony w zdolność porozumiewania się z moim otoczeniem i rozumowania. Wyprowadzam zatem oczywistą konkluzję: skoro gdzieś się zapodziała, to należy jej poszukać. Próbuję więc przekrzywić głowę do dawnej pozycji, tak aby móc patrzeć prosto i płasko, wysoko i nisko. Pomimo ponawiania prób powrót nie udaje się. Zostałem pozbawiony tej prastarej umiejętności! Budzi się więc skrucha. Może byłem za bardzo przeświadczony o słuszności swej nowej pozycji. Nie miałem do tego prawa – to oczywiste. Kara, jeśli miała być tym, czym jest, przerasta moje zdolności adaptacyjne. Chyba ruszyłem dalej, ponieważ stojąc nieruchomo, tylko się zastanawiałem. W tym błogim stanie wysiłku fizycznego dotarłem jeszcze raz do wierzchołka i jakże śmieszne wydały mi się wszystkie dotychczasowe problemy. Nie ma grupy – stwierdzam – bo jej nie widzę. A była. Należy wobec tego jeszcze inaczej spojrzeć. Rozbolała mnie szyja, pojawiły się ciemniejące w kształt motyli plamy przed oczami, słyszałem mocne pulsowanie krwi w skroniach. Wszystko z powodu tego ruchu ograniczonego do dwóch kierunków. Pionowo i poziomo. Zaraz! Przecież, skoro spojrzałem raz ukośnie i straciłem z oczu poprzednie punkty odniesienia, to znaczy, że obecne współrzędne układu są też ustawione ukosem do poprzednich. Zatem, jeżeli chcę je odzyskać, powinienem jeszcze inaczej. I najlepiej z ukosa, niedbale, jakby nigdy nic. Lecz, czy rzeczywiście chcę je odzyskać, te poprzednie sympatyczne twarze, malowniczość, chwilę bezpretensjonalności i odprężenia od wszelkich obowiązków, łącznie z obowiązkiem bycia odprężonym, malowniczym i pozbawionym jakiegoś stylu? Pytań, jak widać, miałem dosyć tego dnia. Dlatego być może postanowiłem przypomnieć sobie jeszcze raz najważniejsze wydarzenia: Zatrzymaliśmy się na kolejny wypoczynek, który nie był już takim samym popasem jak poprzednie. Nikt nie wyciągał organek z kieszeni, nikt nie kołysał się w takt melodii płynącej z małego radia tranzystorowego. Dokonywałem przeglądu twarzy i jak kamerzysta, z zawodową wprawą wyróżniałem te, które coś wyrażały. Dopiero po pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że wszystkie właściwie wyrażają to samo: L Ę K. Nie jakiś metafizyczny czy też konkretny, oparty o naturalne doznania strachu, ale lęk przed utratą tożsamości. Mówię „wszystkie właściwie wyrażają to samo”, ponieważ nie skierowałem zainteresowania w swoją stronę. Nie wiem, jak mogłem o tym zapomnieć. Jest to jednak fakt w jakaś sposób obiektywny. Znalazłem się poza obserwacją. Ten rodzaj odosobnienia pozwolił mi być może na 43 swoistą nietykalność. Ja – co prawda – nie miałem takich zamiarów wobec grupy tak sympatycznej i wspaniale zjednoczonej. Znalazłem się jednakże poza nimi, stały mi się obce ich zainteresowania, pragnienia, myśli i uczucia. Mogłem odtąd rejestrować znaczenia i fakty bez. samobójczego przekonania, że zdradzam coś lub kogoś. Zdarzyła się wprawdzie jakaś anemiczna próba buntu, lecz zrezygnowałem świadomy swojej nowej pozycji oraz faktu, że oznaczałoby to w danym wypadku próbę podporządkowania swojej sprawozdawczej egzystencji omawianej grupie. Tymczasem grupa najwyraźniej niecierpliwiła się. Domagała się dalszego ciągu relacji, bez której – co tu dużo mówić – nie istniała. Nasza wzajemna zależność nie polegała przecież na tym że wybraliśmy się razem na wycieczkę do podmiejskiego lasu. Siedziałem oto na pniu drzewa, przechylałem się niedbale do tyłu i mówiłem: – Cenię Waszą młodość i zapał, rozumiem znaczenie malowniczego charakteru, jaki nosicie. Nie sądźcie, że z wysokości swojego miejsca nie jestem w stanie należycie ocenić Waszej wartości. Znamy też – mówiłem, utożsamiając się z jakąś inną grupą – Wasz rozsądek, który jest Waszą siłą. Dlatego liczymy na rozumne poparcie naszych planów, które nikogo innego, tylko Was i niczego innego, tylko Waszego dobra dotyczą. Nieprawdziwość tych deklaracji była zbyt oczywista, bym mógł pominąć konieczny element buntu. Zatem na twarzach dziewczyny programowo zachwyconej i T. programowo nieufnego pojawił się strach. Jakie inne uczucia miotały bądź jakie inne uczucia nie miotały nimi, albo: czy można mówić o uczuciach bez wyodrębnienia pojedynczych egzemplarzy? Czyż cała ta rzekomo urocza grupa nie jest zbyt słabym wymysłem, aby zaistnieć jak należy?. Mocno, tak mocno, że prawie rzeczywiście albo bardziej niż rzeczywiście. Jeżeli oni nie istnieją w chwilach mojej słabości, gdy wyobraźnia i tak ledwo zipie i domaga się odpoczynku, to gdzie jest moje miejsce? Jeżeli to jest tak, że raz zapoczątkowywana zabawa w kreację, doprowadzona do ostateczności, przeradza się w akt kremacji, to gdzie mam odszukać siebie? Jeżeli pobłądziłem, jestem skłonny prosić o wybaczenie wszystkich tych, którym mogłoby na tym zależeć. Trywialna prawda, jakobym zgubił w lesie podczas spaceru grupę moich przyjaciół, czy też uczniów i odtąd zajmuję się szukaniem jakiegoś możliwie fantastycznego wyjaśnienia – nie ma szans przetrwania. Rozstaliśmy się wtedy na zawsze – to prawda. Nie spotykamy się wieczorami na. długie, oszalałe ze zmęczenia i wyczerpania rozmowy. Świt nie zastaje nas przy oknach, podpatrujących pierwszą zmianę – biegnącą do tramwajów i autobusów. A niedzielne przedpołudnia nie są przeznaczone na wędrówki po lesie podmiejskim, gdzie uprawiało się lekki dydaktyzm przyrodniczy. Owszem, każde rozstanie jest trudne, lecz przecież tamto – zgodnie z wymyślonym przeze mnie opisem – przeszło ot! tak sobie, po prostu, jakoś niedbale, mimochodem. I właściwie, nie wiadomo kiedy. Od tamtej chwili znalazłem się w świecie uroczych i przystępnych motywacji, łatwych decyzji i przeżyć tym piękniejszych, im sprawniejsze wieczne pióro. Szczegóły typu „liściasty czy iglasty” był ten karłowaty lasek, pozostawiam miłośnikom szczegółów. Fakty – faktografom, a zdarzenia – specjalistom od zdarzeń. Mój dramat jednak trwa. Błądzę, i nie bardzo chciałbym się do tego przyznać. Radzę skorzystać z chwili słabości. Za jakiś czas, kiedy nikogo nie będzie nurtował problem strat niematerialnych – ten materiał może być potrzebnym dokumentem. 44 UCIECZKA ... Krawiec i Salamandra szli skrajem szosy. Asfalt był miękki od gorejącego słońca. Stopy obute w niepraktycznie wyglądające sandały grzęzły co chwilę w odciśniętych śladach końskich kopyt. Krajobraz prawie się nie zmieniał – tak powolne i ślimacze było tempo ich wędrówki. – Ślimacze, to nie jest odpowiednie określenie – powiedziała Salamandra. – Odradzam wtrącanie się w nie swoje sprawy – odparł gniewnie Krawiec. – Mówisz głupstwa, zupełnie jakbyśmy nie mieli większych zmartwień. Mieli istotnie kłopot nie lada. Ich wędrówka była ucieczką, trwającą już kilka godzin – i jak dotąd udaną. Nic, niestety, nie zapowiadało szczęśliwego zakończenia. Co jakiś czas, słysząc skrzypienie zębatek rowerów goniących ich prześladowców, zeskakiwali ciężko ze szlaku, z asfaltowej golgoty i zapadali w przydrożne trawy, chowali się, dbając zwłaszcza o ukrycie głów pomiędzy mchy, paprocie i krzewy dzikiej jagody. Podczas jednej z takich przymusowych przerw Salamandra zaczęła skarżyć się na nieznośne warunki, stwierdziła, że za godzinę najdalej upał ją wykończy i że musi położyć się i zasnąć choćby na chwilę. – Jak chcesz, możesz iść dalej – powiedziała. – Ja zostaję. – Ależ, moja droga, przecież nie chcę, żebyś wpadła w ich ręce – mówił Krawiec z troską w głosie. – Jesteś osłabiona. Zgoda. Ale w żadnym wypadku nie możemy pozwolić, żeby znaleźli nas w tym przydrożnym lasku, śpiących. – Możemy wejść głębiej w las! – krzyknęła Salamandra z rozpaczą. – Nie zamierzam zginąć tam, na tej lepkiej, wstrętnej mazi, przyklejona ze zmęczenia do kolejnej dziury po jakimś przypadkowym końskim kikucie, trwać w oczekiwaniu na naszych prześladowców, bezbronna i widoczna z daleka na pół kilometra. Krawiec nie miał wielkiego wyboru, podążył więc za Salamandrą w głąb cichego wysokopiennego lasu. Wiedział, że na nic zdałyby się perswazje, że zbyt szczegółowe roztrząsanie tego, co powiedziała Salamandra, mogłoby doprowadzić do wielkiego konfliktu między nimi. A przecież wystarczyłoby, gdyby spróbował przekonać ją, że nie są aż tacy wielcy, żeby być widocznymi dla jeźdźców, siedzących wysoko na siodełkach rowerów Oni – dwie szarozielone plamki na szaro—szklistym asfaltowym pasie. Żaden obiekt ani ofiara. Nic, na co warto zwrócić uwagę. Ot, maleńki fragmencik jezdni, po którym przetoczą się nieświadome niczego, nieczułe opony swoim lekko poddartym bieżnikiem. – Ależ, moja droga – perswadował. – Może przejdźmy jeszcze kilkanaście metrów. Tam, za wzniesieniem jest, zdaje się, gęsty świerkowy lasek. Będziemy mogli się w nim ukryć i nikt nas tam nie znajdzie. – Nie! – wrzasnęła Salamandra. – Nigdzie nie pójdę! Zostanę tutaj. Zeszła z drogi, a Krawiec, chcąc nie chcąc, skoczył ospale za nią, zwłaszcza że z oddali słychać było narastające skrzypienie przekładni rowerów. Ukryli się pomiędzy suchym, bladozielonym mchem. Prawie wstrzymali oddech, kiedy rowerzyści nadjeżdżali wesołą, rozgadaną gromadą. Pomimo wysiłku nie tracili widać humorów. – Jeszcze trochę, a będą mieli dosyć – szepnął Krawiec do Salamandry. – Ciiicho! – syknęła. – Chcesz nas zgubić? Rowerzyści i tym razem przejechali, nie zauważając ściganych. Gdy ostatnie sylwetki niknęły za wzgórzem, Krawiec wstał, otrzepał ubranie z nitek i powiedział do Salamandry: – Mamy jakieś piętnaście minut czasu. Ostatnie trzy przejazdy mieli znacznie wolniejsze. Najwidoczniej tracą siły. Nie omyliłem się obiecując ci, że wymkniemy się im bez trudu... 45 Tadek podniósł głowę znad tekstu i wpatrywał się we mnie pytająco. Pokazałem mu w milczeniu resztę kartek – nie chciałem odzywać się, aby nie uronić nic z wielkiej, wspaniałej ciszy, owijającej mnie niczym miękki opatrunek. Cezar przysunął niedbale łapą dwie kartki, które opadły z kolan Tadka na podłogę i zaglądał do tekstu od niechcenia, ziewając i drapiąc, się w poszukiwaniu pcheł. Tadek czytał dalej: ... Pewnego słonecznego dnia, „być może ostatniego słonecznego” – podpowiadało natrętne licho, wybraliśmy się prawie całą klasą na wycieczkę rowerową. Jechaliśmy ostrym podjazdem. Spocony, czerwony z wysiłku kurczowo starałem się utrzymać zawstydzająco długi dystans, dzielący mnie od poprzedzającej koleżanki. Jej gruby, opięty w dres tyłek zdawał się wytrzeszczać, uśmiechać i wykrzykiwać z wysiłku. Była to jakby monstrualnie wypięta, wielomówna twarz. „Twarz podobna do dupy, czy dupa do twarzy?” – bywały chwile, że nie wiedziałem, co wziąć za pierwszy, a co za drugi człon porównania. Tym bardziej nie miałem zamiaru ani siebie, ani nikogo innego gorszyć tak bezpośrednim sformułowaniem, lecz należało przecież z całą szczerością powiedzieć: „kto nie odróżnia dupy od twarzy, ten zachowuje się niegodnie”. Ostatnie zdanie nie było wyłącznie tworem wylęgłym w mojej zgrzanej głowie. To koleżanka, naciskająca miarowo pedały i podążająca przede mną w intrygująco równym tempie, odezwała się mentorskim tonem. – Niegodnie? – odburknąłem, właściwie tylko po to, żeby coś powiedzieć. Nie chciałem pozostawić zaczepki bez odpowiedzi. – Tak – powiedziała spokojnie, bez zadyszki, zupełnie jakbyśmy nie mieli za sobą dwudziestoparokilometrowej wspinaczki. – Uważam, że powinieneś zastanowić się nad sobą – dodała z odcieniem wyższości w głosie. Kto ją na mnie nasłał? Czy nie panuję nad swoimi najskrytszymi myślami do tego stopnia, że nie zauważam, kiedy wypowiadam je na głos? Ależ tak! Znam rozwiązanie. Wiem, na czym polega cała ta krzątanina, te nieudolne zabiegi! Wszystko to służy podstępnej idei przechwycenia mojej kronikarskiej pasji, mojego pragnienia zapisania bodaj cząstki prawdy takiej, jaką poznałem, jaką dane mi było w olśniewająco krótkich momentach mojego życia ujrzeć. Więc ona – ta solidna, pedałująca równo koleżanka wycieczkowa jest obecnie tajnym agentem „Jego Piekielnej Pułapki”. Jakie to śmieszne. Przecież nigdy nie będę istniał tak, jak chce tego on – Artur Maria Tagelbaum. Nawet gdybym zgodził się i podpisał akt poddaństwa, nie zrealizowałaby się żadna idea tego typu, bo można z całą pewnością stwierdzić, że mamy także do czynienia z ciągłym, jednokierunkowym czasem historycznym tej opowieści. I w pewnym punkcie tej zwykłej prostej, powiedzmy, zakończonej strzałką, Artur lekkomyślnie opuścił nas – swoje nie dokończone wytwory. Wówczas ani on, ani my nie przypuszczaliśmy, że sprawa przybierze tak fatalny dla niego obrót. Nam – zwyrodniałym atramentowym golemom – zachciało się istnieć wyraźniej, co dzień mocniej, pełniej i prawdziwiej. Ponieważ zabrakło kreatora, wyłoniliśmy go spośród nas, czy sam się zgłosił do tej roli, nie pytając innych o zgodę. Od tego momentu historia nabrała rumieńców. Wieczna papierowa bladość naszych twarzy została podbarwiona i żywiej zaczęła w nas krążyć krew. Pedałując i rozmyślając w sposób opisany wyżej, osiągnąłem wzniesienie. Jechaliśmy teraz płaskowyżem w kierunku lasku. W miarę jak ból w udach ustępował, odczuwałem coraz 46 większą przyjemność płynącą z wysiłku fizycznego. Spokój, panujący w przyrodzie, odkładał się w nas niczym warstwa tłuszczu pod skórą żarłocznych grubasów. Oddychałem pełną piersią. Przepełniała mnie radość, że oto wiedziony intuicją umieściłem prawie wszystkich w rządku, w równym szeregu, dałem im – zasiedziałym mieszczuchom – rowery i zachęciłem, za pomocą niewielkiej dawki tuszu z długopisu, do męczącej wyprawy. Rozkoszowałem się – przyznaję – swoją władzą, poczuciem siły, panowaniem skrajnie absolutystycznym. Nie przeszkadzało mi wcale, że nie jadę na czele, że nie prowadzę tej całej wycieczki. Był tam jakiś osiłek ze starszej klasy, imponujący dziewczętom swoimi mięśniami; za nim podążały te wszystkie młodociane kwoczki. Jedną z nich upatrzyłem sobie na towarzyszkę podczas planowanego wieczornego ogniska, lecz póki co i ona pedałowała zawzięcie razem z koleżankami, starając się dotrzymać tempa przewodnikowi. Mogłem oczywiście jednym niecierpliwym ruchem pozbawić go uprzywilejowanej pozycji, rzucić na ziemię jak pudełko zapałek, wsłuchując się w chrzęst jego kości. Byłem jednak zbyt rozsądny albo zbyt leniwy, aby wprowadzać w naszą popołudniową sielankę tak poważne zakłócenia. – A może po prostu boisz się go? – usłyszałem dziewczęcy głos, srebrzysty, trochę twardy i metaliczny, więc przypominający coś znanego. – Kogo się boję? – zapytałem zaskoczony. – No, Grzesia – mówiła zniecierpliwiona Irenka. Siedziała naprzeciw mnie na trawie, ubrana w srebrnoszary kostium z wełny. Spod mankietów krótkich spodenek wysuwały się długie, szczupłe i przerażająco białe nogi. „Niedobrze. Znowu straciłem podzielność uwagi albo ktoś płata mi figla. To może być tylko...” – Artur! – wykrzyknąłem, radośnie machając rękami jak wariat. A on śniady, opalony, elegancki, cały w bieli i kontrastującym z nią granatowym szlaczku, podążał w naszą stronę krótkimi, mocnymi skokami, zostawiając przy drodze otwarty samochód, a w nim familijną śmietankę, zatrzymaną w pół drogi, w jakiejś nieprzypadkowej chyba podróży w niedzielne południe. Nie ukrywałem radości, bo naprawdę byłem uradowany. Nie widzieliśmy się ponad pół roku i zdołaliśmy w tym czasie wymienić kilka listów, z których nieuchronnie wynikało coraz mocniejsze pragnienie spotkania. Biegłem zatem w stronę Artura i jednocześnie nie biegłem, bo zdawałem sobie coraz bardziej sprawę, że to on jest sprawcą zakłóceń, pojawiających się nieoczekiwanie w moich zapiskach. Podaliśmy sobie ręce i poprowadziłem Artura w stronę polanki, gdzie rozłożyła się nasza wycieczka, ale on wskazał ręką pobliską gospodę „Pod Dębem”. Podążyliśmy tam, nagle osowiali, oklapnięci jak przekłute balony. Nastrój ten emanował ze smutnej twarzy Artura, przechodził przeze mnie jak promieniowanie i udzielił się również rodzinie, która dość sprawnie wysypała się z samochodu i skierowała w naszą stronę. Zasiedliśmy przy dużym stole w chłodnym, ocienionym kącie. Artur zaczął zamawiać zakąski, zupy, mięsa, wino, owoce, kawę, koniak – czym doprowadził wreszcie kelnera do płaczu. Siorbaliśmy w milczeniu chłodnik, podczas gdy on stał nad nami i szlochał, ocierając oczy rogiem białej serwetki. – Poproszę o sól – powiedziałem, litując się nad nim, ale on nie ruszył się z miejsca. – Raczył pan słyszeć, co się do pana mówi?—wtrącił się Artur. – Się mówi, się słyszy, się wykonuje! – krzyknął nagle kelner i ruszył kłusem w stronę kuchni. Jeszcze dobiegaj nas stukot jego obcasów, jeszcze poirytowany Artur wzruszył ramionami, gdy zrozumiałem, że oto właśnie zyskałem sprzymierzeńca. Zrozumiałem także, jak bardzo są mi potrzebni tacy życzliwie usposobieni świadkowie spotkań z Arturem. Siedziałem przytłoczony mnogością twarzy; co najmniej trzy pokolenia wpatrywały się we mnie przeżuwając 47 żylaste mięso. Artur odchylony niedbale do tyłu obracał w palcach kieliszek kwaśnego czerwonego wina. – Dokąd jedziecie? – zapytał po długiej chwili kłopotliwego milczenia. – Nad Zielone Jezioro – odparłem zgodnie z prawdą. Wydął wargi i pokręcił głową z dezaprobatą. – To jest raczej zielona zatęchła sadzawka – mówił wolno, z namysłem. – Pełno tam wodorostów i żab. Nie rozumiem, jak możecie kąpać się w takim obrzydlistwie. Nie lepiej wybrać się na plażę, nad morze? – W zatoce pełno jest ropy. Rozbił się tankowiec – powiedziałem lekko już podenerwowany. – I co? Dlaczego nie podjęto akcji ratunkowej? Nie mają sorbentu do ściągania ropy z powierzchni morza? – dopytywał się zdziwiony Artur. – Daj mi lepiej spokój. Cóż ja mogę być winien, że nie mają odpowiednich środków albo że potrzebują dużo czasu na sprowadzenie ich nad zatokę! – krzyczałem. – Dlaczego rozmawiasz ze mną tak, jakbyś prowadził przesłuchanie? Artur siedział nieruchomo, mrużył oczy i czułem, że za chwilę uśmiechnie się tym swoim powszechnie nielubianym, ironicznym uśmiechem. Uspokoiłem się natychmiast. Twarze szacownej familii zastygły nieruchomo w oczekiwaniu dalszych krzyków, może jakichś ekscesów, a nawet bijatyki. My tymczasem wstaliśmy od stołu, przeszliśmy przez całą salę środkiem czerwonego chodnika, zeszliśmy równym krokiem po schodkach i zatrzymaliśmy się na podwórzu przy studni. Kątem oka dostrzegłem kelnera stojącego w drzwiach, opartego niedbale o framugę, z białą ścierką przewieszoną przez ramię. Jego obecność dodawała mi otuchy, aczkolwiek nie byłem pewny, czy nie pilnuje tylko rachunku. – Są sprawy, które trzeba rozstrzygać natychmiast – powiedziałem. – Zwlekanie z tym prowadzi do horrendalnych rozmiarów nieporozumień. – Fe, co za styl – wykrzywił się Artur, lecz na mnie już nie robiła wrażenia jego krytyka, od chwili, kiedy zdałem sobie sprawę, że jego malkontenctwo jest programowe, że jest to jeden ze sposobów zwalczania mojego i Toma twórczego entuzjazmu. – Styl nie jest w tej chwili istotny – mówiłem z przekonaniem. – Jeżeli naprawdę chcesz rozwikłać tę plątaninę cudzych i naszych pragnień, myśli, uczuć i ambicji, to powinieneś jechać z nami. Pożyczę dla ciebie rower od właściciela gospody, znam go trochę, i jedź z nami, proszę – mówiłem szybko. Zaczynałem być zachwycony swoim pomysłem. Wyobrażałem sobie, że nie ma lepszego sposobu na osiągnięcie porozumienia niż wspólny wysiłek, kąpiel, ognisko, nocleg nad jeziorem w namiotach, poranna kąpiel w zimnej wodzie... – Dziękuję, ale wolę pozostać przy swoim środku lokomocji – powiedział Artur. – Kiedy ja myślałem, że mamy sobie coś do powiedzenia, do wyjaśnienia – mówiłem z żalem. – Ależ nie smuć się, mój drogi – spoważniał. – Jestem przecież zawsze do twojej dyspozycji. Mam zresztą pomysł! Zawiozę panie na miejsce, to niedaleko stąd, i przyjadę do was nad Zielone Jezioro. – Jak uważasz – powiedziałem szybko, bo z gospody wyszły właśnie panie i podążały w naszą stronę... Kiedy skończył, dopijaliśmy właśnie z Cezarem kawę. Kelner stał w pobliżu, obserwując nas ze zdumieniem. Dotknięty mocnym impulsem zerwałem się z krzesła i pociągnąłem Tadka za ramię. – Chodźmy, prędko, może jeszcze zdążymy! – krzyczałem podniecony, zbiegając po schodkach na ulicę. Dopadliśmy do drzwiczek podjeżdżającej do postoju taksówki; za nami 48 biegł wymachując wesoło ogonem Cezar. Wsiedliśmy do tyłu, a pies Tadka ulokował się na przednim siedzeniu, grożąc zdumionemu kierowcy łapą. —Nad Zielone.Jezioro! – krzyczałem z podniecenia —Prędzej! Jechaliśmy z ogromną prędkością ulicami naszego miasta, które wydawało się martwe: zastygłe w pół gestu postacie, unieruchomione samochody i motocykle, ludzie z wyciągniętymi w rozmachu ramionami i nogami wysuniętymi do przodu – wszystko zwolnione tysiąc razy, stąd wrażenie znieruchomienia. Usiłowałem wytłumaczyć Tadkowi wszystko w ułamkach sekund, jakie nam pozostały, tak bardzo bałem się samotności. – Od czasu jak wstąpiłeś „na służbę Imperium Sztuki” – jak mówił Marian; to on był wtedy w szafie, prawda? – byłeś marionetką w jego ręku. Ja zresztą też. On, zupełnie szalony, wyobraził sobie, że tworząc postacie swojej powieści (Marian, to Artur jak się pewnie domyślasz!), naśladuje bogów. Tak zresztą wszyscy artyści sądzą, że stają się nimi, bo dokonują kreacji, manipulacji i uśmiercania, czyli kremacji. A wytwory bogów—kreatorów są im potrzebne jako źródło energii. Krew ofiar rytualnych... Śmierć to proces ciągły, podtrzymujący „istnienie bogów” poprzez dostawy energii. Jaka to energia i po co im potrzebna, tego nie wiem. Powiedzmy, że taki, nazwę go roboczo „elektromagnetyczny” twórca, siłą, jak dawniej mówiono, talentu albo swojej wyższego rzędu woli może użyczyć swoim wytworom, np. bohaterom powieści, część tej energii. Wówczas oni stają się „trochę żywi” i zaczynają trwać nie tylko w tak zwanym społecznym odbiorze czytelniczym, lecz również s a m o d z i e l n i e. Trwałość tej ich egzystencji zależy w dużym stopniu od postępowania z nimi ich twórcy, ale także od nich samych. Stąd ciągły, chociaż nie ujawniony konflikt między Arturem a mną. A ty, ty Tadziu, byłeś jedynym mocnym punktem oparcia dla mnie, o czym Artur dobrze wiedział. Stąd jego szatański pomysł, żeby cię niepostrzeżenie wciągnąć w orbitę swoich wpływów. Mój protest, a następnie przejęcie inicjatywy były dla niego niebezpieczne o tyle, o ile domyślałem się zasady naszego istnienia w tym świecie. Pomyśl tylko – rozmarzyłem się – mamy niepowtarzalną szansę wyłamać się spod tak okrutnego, deterministycznego porządku. Wcześniej myślałem, że taką szansę daje nam istnienie—nieistnienie Toma, ale on okazał się w końcu zwykłym groszorobem. Pomyśl – krzyczałem – nawet bunt poety w Wielkiej Improwizacji byłby skierowany nie przeciwko Stwórcy, ale przeciw autorowi scenariusza, który jest – na przykład – grafomanem. Ponadto byłby to bunt bezprzedmiotowy, bo również mógłby być zaprogramowany przez autora! – krzyczałem prawie już nieprzytomny. – Mamy szansę, wielką szansę przeskoczyć fizycznie, energetycznie, świadomością, duchem, granicę dwóch światów – granicę tę stanowi tylko pozorna zagadka czasu! – Krzyczałem jak opętany, czując, jak zasycha mi w gardle jakaś nieprzyjemna, sucha substancja. – To szkoła, nauka, wychowanie robią z nas, Tadek, ofiary tego, o czym... – zakaszlałem, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Byliśmy na miejscu. Nad Zielonym Jeziorem panowała absolutna cisza. Stwierdziłem z przerażeniem, że nie funkcjonuje nie tylko mój aparat głosowy – nie mogę się także poruszać. Jeszcze przez chwilę oczy zachowały zdolność postrzegania i dzięki nim mogłem pojąć potworność zemsty złośliwego demiurga, losu, wszystko jedno, jak zechcę go nazwać. Naokoło widziałem rozproszone, znieruchomiałe postacie. Były kredowobiałe! Był tam Artur w swoim wielkim kapeluszu i z laską; byli uczestnicy wycieczki rowerowej skupieni wokół nieruchomych, białych płomieni ogniska; Barbara, Julian, Jerzy; obok mnie stał Tadek z ręką wyciągniętą w stronę Cezara. Pies był też biały, cały zrobiony jakby z gipsu lub kredy; fale jeziora, las, niebo – także. Pod moją stopą leżała kartka, na której widniały jeszcze resztki tekstu, napisanego w jakimś przerażającym skurczu przeczucia naszego losu przez poetę Jerzego: 49 Jeżeli kiedykolwiek wydrę z siebie prawdziwą skargę, zanim wypełnię przypisaną mi ogromną banię z piaskiem... Mam przecież dotąd w uszach szum potężnej klepsydry, ułożonej z wszechmocnych – jak na mój rozmiar i siły—rąk. Czuwam od zmierzchu do zmierzchu, jestem zawsze na powierzchni, a to męczy. O wiele bardziej męczy niż pełnoetatowa praca w biurze, gdzie jedyną pułapką zastawioną na, mnie jest monotonia. Płodność – tej jestem zaciekłym wrogiem, od chwili kiedy zrozumiałem, ze wydajemy już nadgniłe owoce. Nasza klęska jest wpisana w suszący się na sznurku od bielizny łańcuch kwasu DNA, tak przynajmniej podał przez radio ostatni wielki perkusista nauk przyrodniczych. Po nim następują wyłącznie subtelni saksofonisci i hałaśliwi trębacze. Jednym i drugim brak mocy, nie są więc przywódcami MAS. Ich przydatność mierzona jest zwykłym przyrządem używanym wstydliwie do tych celów w gabinetach personalnych. Zanim ci ostatni zrobią ze mnie właściwego człowieka chciałem powiedzieć coś n i e s ł y c h a n i e w a ż n e g o z największą przykrością jednak muszę oznajmić, że właśnie poddany zostałem operacji, z pomyślnym – jak się zapewne państwo domyślają – rezultatem i amputowano mnie bez większych komplikacji z tego świata. EPILOG Carcza i Brods wynurzyli się mozolnie z ciemnej otchłani jeziora. On – szczupły, wysmukły, lekki i utkany jakby z mgiełki. Ona – przysadzista, krępa, i chociaż w porównaniu z nim ciężka, to jednak też niewiele cięższa od próżni umownej, w której poszczególne atomy oddalone są od siebie o wiele kilometrów. Wydostanie się z głębin byłoby dla nich czymś nieosiągalnym, zarówno na gruncie fizyki teoretycznej, jak i praktycznej, gdyby nie nowa siła, pojawiająca się nagle w bliskim im świecie i z wielkim zapałem rujnująca wszystkie obowiązujące dotąd prawa. Byliby dalej unieruchomieni przez miliardy lat, aż do końca tego – i tu, i tam – wszechświata. Byliby właściwie 50 szczęśliwi, ponieważ nie wiedzieli, co to jest szczęście lub nieszczęście, skoro los zepchnął ich do czarnej głębi i unieruchomił na zawsze, niczym owady zatopione w bursztynie. Jedyne podróże, jakie mogli odbyć, miały miejsce nie w przestrzeni, lecz w czasie. W przestrzeni tkwili nie mogąc ruszyć z miejsca nawet na jedną stubilionową milimetra. Czas stał przed nimi otworem w każdym aspekcie: przeszłym, teraźniejszym i przyszłym. Jakże prędko okazało się, że to, co z innego punktu widzenia byłoby szalenie interesujące, ba, zakrawające na czarną magię, w ich wypadku było zwykłą, codzienną nudą. Szarą i bezbarwną egzystencją wypraną z wszelkich atrakcji... Brods pomógł swojej towarzyszce wydostać się na brzeg, następnie wysunął się trochę do przodu i zatrzymał niepewnie. Był tak bardzo zaskoczony nową dla nich sytuacją, że nie potrafił opanować narastającego podniecenia. – Jesteśmy wolni! – krzyknął. – Jesteśmy wolni! – krzyknął jeszcze raz. – JESTEŚMY WOLNI! – krzyknął znowu. Był jak pijany żeglarz, który wrócił z długiego rejsu do macierzystego portu, i oto, z kieszeniami pełnymi złotych gwinei, stanął na lądzie z zamiarem puszczenia ich w obieg w najbliższej spelunce mieszczącej się o dwieście kroków od nabrzeża, aby po krótkiej hulance wrócić na statek i rozpocząć następny rejs. – Czego się tak drzesz? – odezwała się Carcza. Była najwidoczniej znacznie bardziej odporna od Brodsa na niesłychany urok odmiany, jaka ich niespodziewanie spotkała. – Poza tym nie wiem, czy sobie przypominasz... Nie wiem, czy pamiętasz... – urywała, zamyślając się coraz bardziej. Rozejrzała się niepewnie po okolicy z taką miną, jakby każdy ruch głowy sprawiał jej okropny ból. – Ależ pamiętam—zapewnił ją Brods. Zrobił znowu kilka kroków do przodu, wyraźnie zachwycony możliwością poruszania się. Wyciągnął ręce przed siebie i zaczął obracać się dookoła własnej osi. Wyglądał jak lunatyk, poszukujący właściwego kierunku. – Chcę, żebyśmy znowu zaczęli... – przerwał na chwilę, szukając właściwego słowa – żebyśmy zaczęli znowu w ę d r o w a ć. Był zadowolony, że tak gładko mu poszło odnajdywanie się w nowym—starym świecie. Teraz był już pewny, że kiedyś byli tutaj razem. Ona i On. I że wędrowali albo szli, czy wreszcie biegli, a cały świat przesuwał się w miarę ich ruchu do tylu, jakby siedzieli w kinie otoczeni ekranami, a dookoła nich wyświetlano film pokazujący różne obrazy z t e g o ś w i a t a: las, krzewy, mech, gdzieniegdzie srebrnozielona mucha, u góry żółto—czerwona gwiazda, po prawej rów porośnięty trawą, po lewej szosa. A za nimi, nie, przed nimi... Oni, ci którzy... Nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa, właściwie określającego Tamtych. W końcu upłynęło wiele tysiącleci, dokładnie nie wiadomo jak wiele, od momentu, kiedy zostali zatrzymani na granicy zdarzeń i odebrana im została nie tylko możliwość poruszania się, lecz także mówienia, pisania – używania s ł o w a, wszystko jedno jakiego, tego ważnego, codziennego, czy ostatecznego. Zarówno ruch, jak i sztuka słowa były im niedostępne. – Właściwie po co miałyby być nam dostępne – zastanawiał się głośno Brods. – Nie wiedziałam, że jesteś aż takim niedorajdą – powiedziała Carcza zrezygnowana. – Spójrz, tam – wskazała ręką polanę oddaloną od nich o kilkadziesiąt kroków. Ruszyli biegiem, aby po chwili zwolnić, i wreszcie zatrzymać się. Brods rozpoznawał sylwetki rowerzystów. Zatrzymał się zamyślony. Chciał powiedzieć, że to Oni, ci, którzy ich prześladowali niegdyś, zostali ukarani, i w tej samej chwili zdał sobie sprawę z absurdalności takiego myślenia. – To bez sensu – westchnął. – Niezupełnie – powiedziała Carcza. Otoczył ją ramieniem i ruszyli przed siebie brzegiem jeziora.