J. Ingram - Płonący Dom SŁOWO WSTĘPNE Czy pozwolisz, Czytelniku, bym już teraz oszczędził Ci trochę czasu oraz trudu i powiedział, czego nie znajdziesz w tej książce? Nie ma tu prawie nic na temat różnic między mózgami mężczyzn i kobiet, nie znajdziesz w mej pracy żadnych sztuczek pozwalających poprawić pamięć ani słów pocieszenia, że sprawność mózgu nie obniża się wraz z wiekiem. Ponadto nie piszę o tym, gdzie w mózgu znajduje się ośrodek kontrolujący potrzeby seksualne. Chociaż starałem się uniknąć pogoni za sensacją i w związku z tym moje intencje muszą być nieskazitelnie czyste, muszę przyznać (bez najmniejszego wstydu), że lobotomia, Prozac i tłumione wspomnienia występują w tej książce, podobnie jak kończyny fantomowe, opowieść o kobiecie, która myślała, że jej lewa ręka w rzeczywistości należy do kogoś innego, oraz relacja o mężczyźnie, który nie pamięta nic z ostatnich czterdziestu lat swego życia. Naukowcy badający mózg mają na co dzień do czynienia z tego typu historiami – bez nawiązania do nich książka na temat mózgu nie byłaby wyczerpująca, a może i dostatecznie interesująca. Moim zdaniem, żaden opis osoby, która doznała jakiegoś upośledzającego uszkodzenia mózgu, nie będzie jednak pełny, o ile nie zakończy się pytaniem: “Jakie płyną z tego wnioski dla mnie?" Zgadzam się, że rzeczą dziwną i fascynującą jest na przykład to, że rozsądna pod pewnymi względami kobieta może uważać, iż jej sparaliżowana lewa ręka należy do kogoś innego. Ręka ta rzekomo została przyczepiona do ciała pacjentki przez chirurgów ze szpitala, w którym odbywa ona rekonwalescencję po wylewie. Sprowadzenie tej historii do podobnego opisu przypominałoby wędrówkę po głównym korytarzu jakiegoś muzeum i przyglądanie się tylko najbardziej interesującym eksponatom. A przecież taka opowieść wymaga namysłu; przyjrzawszy się jej baczniej – co może wiązać się z potrzebą wyobrażenia sobie, że znalazłeś się w sytuacji tej pacjentki – stwierdzisz, że rozumowanie chorej jest znacznie mniej dziwaczne, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Pewne jej myśli mogłyby pojawić się w Twoim mózgu, innymi słowy, Twój mózg mógłby przyjąć podobny tok rozumowania. Ludzki mózg nie cierpi próżni i jeśli jakaś historia pozostaje nie dokończona lub jakaś zagadka nie rozwiązana, mózg każdego z nas będzie dokładał starań, by temu zaradzić, niezależnie od tego, czy będzie to sensowne. Ustalanie strat, jakie wynikły z jakiegoś uszkodzenia mózgu, to jedna z najczęściej stosowanych metod badania jego funkcjonowania; alternatywne podejście polega na bezpośredniej obserwacji pracy mózgu. Wykorzystuje się zatem techniki, które pozwalają na uzyskanie informacji o mózgu przy zastosowaniu rezonansu magnetycznego lub emisyjnej tomografii pozytonowej (PET). Techniki te dostarczają fascynujących obrazów pracującego mózgu. W momencie gdy piszę te słowa, czasopismo “Naturę" opublikowało serię zdjęć przedstawiających mózgi szachistów. W czasie gdy gracze patrzyli na szachownicę na ekranie komputera, proszono ich o wykonanie serii zadań: począwszy od bardzo łatwego – “Jakiego koloru są poszczególne figury?" – skończywszy na najtrudniejszym – “Czy w następnym ruchu możliwy jest mat?" Gdy badani namyślali się nad odpowiedzią na ostatnie pytanie, wzrost aktywności obserwowano w dwóch obszarach mózgu: w płatach czołowych i w rejonach wzrokowych, położonych w tylnej części mózgu. Ten obraz aktywności w mózgu interpretowano następująco: płaty czołowe zajmują się planowaniem ruchu mającego doprowadzić do mata (wiadomo, że w innych sytuacjach odgrywają one podobną rolę), podczas gdy zadanie rejonów wzrokowych polega na stworzeniu myślowego obrazu tego posunięcia. W tym miejscu konieczne jest jednak pewne zastrzeżenie. Stwierdzenie – dokonane na podstawie obrazów otrzymanych metodą PET – że dane obszary mózgu uaktywniają się, nie pozwala jeszcze na uznanie sprawy za definitywnie rozstrzygniętą. Albowiem dzięki tym obrazom wiemy podobnie dużo o procesach przebiegających w mózgu, co o zdarzeniu na danej ulicy na podstawie satelitarnego zdjęcia świateł miejskich, które zostało zrobione po tej stronie naszej planety, gdzie panuje noc. Wiele rzeczy pozostaje tu nie wyjaśnionych, podobnie jak w przypadku założenia, że istnieje ścisły związek między zmianą w zachowaniu pacjenta, który doznał urazu mózgu, a częścią mózgu, która została uszkodzona. Wniosek, że ta część, która uległa uszkodzeniu, jest odpowiedzialna za konkretne zachowania, nie zawsze musi być prawdziwy. Natomiast prawdą jest zarówno to, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat naukowcy zrewolucjonizowali nasze pojęcia na temat mózgu, jak i to, że są oni wciąż bardzo odlegli od tego, by go całkowicie poznać. W tym sensie badacze mózgu pozostają w sytuacji przypominającej nieco położenie Martina Froshibera, który wpłynąwszy w 1576 roku do Zatoki Froshibera [Zatoka na Ziemi Baffina w arktycznych rejonach wschodniej Kanady; przyp. tłum.] przypuszczał, że znajduje się u wrót “...Morza Zachodniego, prowadzącego do Chin i do Indii Zachodnich". Było to wspaniałe osiągnięcie, a roztaczający się przed oczyma podróżnika krajobraz złożony z gór i lodów okazał się niezwykły, tajemniczy i piękny. Froshiber nie odnalazł jednak Przejścia Północno-Zachodniego, którego poszukiwał. Krajobraz mózgu, który możemy obecnie oglądać dzięki nowym technikom, jest równie cudowny jak ten, który widział Froshiber. Mimo to – podobnie jak wyprawa dawnego zdobywcy – podróż naukowca nie dobiegła końca. Nie wiadomo nawet, jak mógłby wyglądać koniec tej podróży. A jednak właśnie ta niepewność czyni całe przedsięwzięcie jeszcze bardziej atrakcyjnym. Nie należy oczekiwać, że rozwój nowego myślenia o funkcjonowaniu mózgu wyrwie z korzeniami albo też tylko trochę podkoloruje całą dotychczasową wiedzę; wiedza ta ulegnie po prostu modyfikacji. Weźmy, na przykład, wspomnienia. Pomyśl o nich nie jak o małych scenkach, odtwarzanych w Twoim umyśle, ale jak o momentach, w których wiele różnych obszarów mózgu, jakie uległy pobudzeniu w czasie pierwotnego zdarzenia, uaktywnia się ponownie. Uaktywnienie to zachodzi za każdym razem tak samo i jest koordynowane w czasie przez pewien elektryczny rytm, przy czym Twoje odczucie, że przypominasz sobie jakąś wcześniej zapamiętaną scenę, zawdzięczasz wyłącznie temu, iż takie ponowne uaktywnienie się tych wszystkich obszarów następuje jednocześnie. Przyjęcie tej nowej interpretacji zjawisk jest typowe dla zmian zachodzących w rozumieniu mózgu, do których dochodzi w miarę rozwoju badań naukowych. Mózg bywa nazywany najbardziej złożonym elementem wszechświata, ale James, zaprzyjaźniony ze mną stolarz “złota rączka", określił go bardziej trafnie. Staliśmy właśnie obaj na środku mojej kuchni, zmagając się z samym pojęciem mózgu, gdy nagle James przerwał ciszę, mówiąc: “To ci dopiero narząd". Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 1 WYCIECZKA DO MUZEUM Jeden z najbardziej pamiętnych wywiadów w moim życiu przeprowadziłem z Mohamadem Haleemem, kustoszem Zbioru Anatomii Prawidłowej i Patologicznej oraz Rozwoju Mózgu im. Yakovleva w Instytucie Patologii Sił Zbrojnych w Waszyngtonie. Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce: Zbiór Yakovleva znajduje się w głębi pewnego budynku skonstruowanego tak, by wytrzymał wybuch bomby atomowej (jest to jedyny tego typu budynek w tym mieście). Gdy w 1949 roku Związek Radziecki przeprowadził pierwszy wybuch swojej bomby atomowej, wydano polecenie wybudowania w Waszyngtonie budynku odpornego na skutki użycia broni jądrowej, który na wypadek ataku zamieniłby się w siedzibę rządu. Jednakże w sierpniu 1953 roku ZSRR wypróbował swą bombę wodorową, co sprawiło, że bomba atomowa straciła znaczenie militarne, a zabezpieczenia przeciwko niej stały się po prostu bezużyteczne. Zbiór Mózgów znajduje się w jasno oświetlonej sali, w której po jednej stronie można prowadzić szczegółowe badania wybranych mózgów, po drugiej zaś stoi rząd gablot. Gabloty są w tej kolekcji odpowiednikiem ciężkich bibliotecznych półek na rolkach, które przesuwają się, gdy kręci się korbką. Gabloty te różnią się jednak od wyposażenia biblioteki; po pierwsze: brak w nich pólek, widać natomiast sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt głębokich na parę centymetrów szuflad; po drugie: Zbiór Mózgów im. Yakovleva wyposażony jest w specjalny system elektryczny, który wysuwa gabloty. Moja wizyta w tym muzeum miała szczególny charakter dzięki osobie mego rozmówcy, którym był Mohamad Haleem. Pełnił on funkcję kustosza kolekcji, a ponadto przez z górą dwadzieścia lat blisko współpracował z doktorem Paulem Ivanem Yakovlevem, założycielem Zbioru. Yakovlev umarł w 1983 roku, lecz Haleem wciąż mówił o nim z głęboką czcią (nazywał go “mistrzem") i traktował zbiór jak powierzony mu w opiekę bezcenny skarb. Muzeum mózgów jest poważnym przedsięwzięciem naukowym, do tego miejsca ściągają neurobiolodzy z całego świata. Spowodowane jest to nie tylko niewiarygodną różnorodnością mózgów, udostępnionych tutaj dla celów badawczych, lecz także tym, że każdy mózg został pocięty dokładnie w taki sam sposób: w serie przylegających do siebie plastrów, niczym bochenek chleba pokrajany od piętki do piętki. Liczba plastrów w danym mózgu może łatwo przekroczyć cztery tysiące, chociaż dokładna liczba zależy od tego, czy mózg został pocięty w płaszczyźnie z przodu do tyłu, z góry w dół czy od jednego boku do drugiego. Ponadto przybywający naukowcy dobrze wiedzą, co można znaleźć w Zbiorze Yakovleva. Jeśli chce się zmierzyć wielkość na przykład zakrętu obręczy (gyrus cinguli) w mózgu człowieka, który doznał wylewu, a następnie porównać ten mózg, plaster po plastrze, z innym, to jest to możliwe. Można również badać plastry pochodzące z mózgu dziesięciotygodniowego płodu lub mózgu stujednolatka. W kolekcji znajdują się mózgi uszkodzone w wyniku zatrucia tlenkiem węgla, mózgi chorych w późnych stadiach syfilisu i choroby Alzheimera, a także mózgi małp, kaszalota oraz konia. Mimo że mózgi są ofiarowywane do zbiorów przez cały czas, przyjmuje się tylko najbardziej niezwykłe z nich (niezwykły w tym przypadku może oznaczać także mózg tak “normalny", jak tylko jest to możliwe). Trzeba całego roku na utwardzenie mózgu metodami chemicznymi, by przy krojeniu w plastry nie zniekształcał się pod naciskiem ostrza. Każdy mózg pokrojony jest w plastry o grubości około jednej trzydziestej milimetra (cztery czy pięć plastrów złożonych razem miałoby grubość jednej kartki tej książki). Każdy plaster chroniony jest między dwiema cienkimi szybkami, które mają wielkość niedużego obrazka. Plastry są tak cienkie, że wydają się przezroczyste i z łatwością można je oglądać pod mikroskopem. Zbiór Yakovleva nie ma charakteru sensacyjnego, przeciwnie – jest to tradycyjnie pomyślane muzeum, gdzie starannie gromadzony i porządkowany zbiór ma służyć badaczom teraz i w przyszłości. Mimo to świadomość, że jest się otoczonym przez setki tysięcy kawałków mózgu, wywołuje niezwykłe uczucie. Miejsce to przyprawia o mdłości większość ludzi – właściwie nie bardzo wiem, dlaczego tak się dzieje. Być może, chodzi o konsystencję mózgu, który jest wilgotny, miękki i ciężki. Myśl o tym, by wziąć jeden z eksponatów do ręki, jest dla większości ludzi nie do zniesienia. Rzecz jasna, w przypadku Zbioru Yakovleva ten argument akurat nie jest zbyt istotny, ponieważ plastry mózgów umieszczone w szufladach mają mniej więcej tyle wspólnego z “wilgotnym" mózgiem, ile plastry żółtego sera z pierwotnym produktem, z którego powstały. Mimo wszystko – jak wolno przypuszczać – wrażenie, jakie wywołuje mózg, nie jest chyba wyjątkowe. Moja żona Cynthia jest głęboko przekonana, że wzięcie do ręki nerki byłoby czymś znacznie gorszym. Uczucie niesamowitości, jakie wywołuje w nas taki kontakt z mózgiem, wynika prawdopodobnie z faktu, że dla większości z nas mózg jest czymś więcej niż częścią ciała. Mózg człowieka kojarzy nam się bezpośrednio z jego myślami i uczuciami; trzymając czyjś mózg odnosimy wrażenie, że mamy “w rękach" samego człowieka. Powoduje to także doznanie emocjonalne, jakiego przypuszczalnie nie mielibyśmy szans doświadczyć, gdyby dr Yakovlev gromadził trzymetrowe odcinki ludzkich jelit i nazwał swą kolekcję Zbiorem Dwunastnic im. Yakovleva. Nawiasem mówiąc, brak szczególnego szacunku dla mózgu doprowadził niemal do wymarcia pewnej grupy etnicznej, plemienia Fore, żyjącego na Nowej Gwinei. Do zwyczajów tego plemienia należał rytuał, w czasie którego każdy ostatnio zmarły krewny zostawał zjadany. Na nieszczęście plemię to dotknięte było przez rzadką chorobę zakaźną, która atakowała mózg, powodując postępujące wprawdzie powoli, ale na ogół śmiertelne porażenie funkcji ruchowych. Ktokolwiek zjadł kawałek mózgu osoby zmarłej na tę chorobę, zwaną kuru, mógł być w zasadzie pewny, że sam również padnie jej ofiarą. Wkrótce po rym jak przekonano członków tej społeczności, by zaniechali tego szczególnego rytuału, kuru zniknęła, chociaż, zanim to nastąpiło, mózgom dwóch ofiar tej choroby udało się trafić do Zbioru Yakovleva. W naszych czasach mózg zdobył szczególny szacunek. Warto natomiast wiedzieć, że nie zawsze tak było, nawet w tych kulturach, gdzie pojawiały się głębokie refleksje o mózgu. Na przykład starożytni Egipcjanie, którzy stworzyli wyszukane pojęcia dotyczące życia umysłowego i duchowego, takie jak ba (niematerialna reprezentacja charakteru lub osobowości) i ka (rodzaj ducha-sobowtóra, który przeżywał swojego śmiertelnego odpowiednika), wierzyli, że siedzibą tych bytów jest serce, a nie mózg. Stąd podczas mumifikacji serce starannie zabezpieczano, mózg zaś był wyciągany przez nozdrza lub przez podstawę czaszki, a następnie wyrzucano go. Od czasów Imperium Rzymskiego aż do momentu odległego od nas o zaledwie kilka stuleci znawcy anatomii – choć zdawali już sobie sprawę z tego, że mózg jest narządem myślenia – mylnie przypisywali kluczową rolę wypełnionym płynem przestrzeniom w mózgu, które zwano komorami, pomijali zaś komórki mózgowe wraz z ich połączeniami, biorąc je – by tak rzec – za opakowanie. Nawet konkretne właściwości umysłowe, takie jak rozumowanie, formułowanie sądów i pamięć, przypisywano różnym, chociaż łączącym się ze sobą przestrzeniom. Dziś nie jest znany żaden płyn, który mógłby odpowiadać za całą złożoność mózgu; obecnie komórki mózgowe i łączące je włókna – pomijane uprzednio jako opakowanie – uznaje się za najważniejszą część mózgu człowieka. Niezależnie od tego, każde uczucie skrępowania wynikające z przebywania wśród mózgów w Zbiorze Yakovlewa jest irracjonalne – obojętnie jak na to spojrzymy. Jeżeli wierzymy w istnienie duszy, uznamy, że opuściła ona mózg na długo przed włączeniem go do Zbioru Yakovleva. Z drugiej strony, jeśli myślimy, że śmierć kładzie kres wszystkiemu, to dlaczego wzięcie do ręki mózgu miałoby przyprawiać nas o mdłości w większym stopniu niż dotknięcie kości udowej. Wszystko to jest tylko martwą tkanką. A jednak mózgi są czymś specjalnym: przeprowadzanie wywiadu radiowego w otoczeniu tysiąca sześciuset mózgów zapowiadało się Jako niezapomniane doświadczenie. Pan Haleem wybrał dla mnie niektóre spośród najciekawszych okazów i wyeksponował je w oświetlonych gablotach. Znajdował się w nich m.in. mózg pacjenta poddanego lobotomii, następująco opisany: “Mężczyzna, pięćdziesiąt dziewięć lat. Zgon sześć miesięcy po operacji". Ponieważ lobotomia była zabiegiem stosowanym w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, większość z nas ma mizerne wyobrażenie o tym, na czym polegał ów zabieg. Ponadto wielu z nas z pewnością nie ma najmniejszego pojęcia o tym, jak często go stosowano oraz jak wielkim uznaniem się cieszył. Operacja ta polegała na nacięciu płatów czołowych mózgu i była zalecana dla pacjentów poddawanych leczeniu psychiatrycznemu, co do których uznano, że nie ma innego sposobu opanowania ich lęku czy antysocjalnego zachowania. Takich operacji wykonano tysiące, a badania oceniające rezultaty lobotomii, prowadzone w latach czterdziestych, zgodnie wskazywały, że stan większości pacjentów poprawił się dzięki temu zabiegowi. Specjaliści potwierdzali, ze życia tych pacjentów nie dezorganizowały już cierpienia spowodowane obsesyjnymi myślami lub dziwacznymi zachowaniami, typowymi dla schizofrenii czy psychozy maniakalno-depresyjnej. Jakkolwiek dziś brzmi to dziwnie, faktem jest, że portugalski lekarz odpowiedzialny za wprowadzenie lobotomii, Antonio Cayetano Moniz, został jednym z laureatów Nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii i medycyny w 1949 roku za: “odkrycie terapeutycznych właściwości leukotomii płatów czołowych (lobotomii) w leczeniu pewnych psychoz". Warto dodać, że w samych Stanach Zjednoczonych przeprowadzono około 40 000 tych operacji, głównie na początku lat pięćdziesiątych. Jednym z powodów, dla których ta brutalna forma leczenia zaburzeń psychiatrycznych została przyjęta z nadmiernym entuzjazmem – zanim dokonano właściwej jej oceny – był fakt, że ofiarami drugiej wojny światowej byli także liczni weterani z poważnymi problemami psychiatrycznymi, których leczenie nastręczało trudności. Poza tym psychiatrów było zbyt mało, a prace nad lekami przeciwpsychotycznymi ledwie się rozpoczęły. Ryc. 1.: Jedna z technik lobotomii Wielu ludzi błędnie uważa, że lobotomia polega na usunięciu przedniej części mózgu. Chociaż istniała pewna technika, w ramach której usuwano kawałki płatów czołowych (ważono je, by ustalić dokładnie, ile zostało wycięte), w większości przypadków po prostu je rozłączano, zazwyczaj poprzez wprowadzenie do przedniej części mózgu ostrza, którym następnie poruszano tam i z powrotem ruchem wahadłowym. Mózg poddany niegdyś zabiegowi lobotomii został w Zbiorze Yakovleva pocięty w plastry (po śmierci pacjenta) w taki sposób, by z boku można było zobaczyć nacięcie, które rozdzieliło płaty czołowe, lecz pozostawiło je w tym samym miejscu, podtrzymywane przez kości czaszki. Znajomość dziejów lobotomii pomaga w zrozumieniu krótkich opisów, którymi opatrzono niektóre mózgi. Jeden z nich opisany jest w katalogu Yakovleva jako: “C-64... 32 It... 13 It... K... H". Kobieta, lat trzydzieści dwa, zgon trzynaście lat po operacji, przekrój horyzontalny. A ten eksponat? Lobotomia z powodu anoreksji, 1951 rok; był to czas szczytu popularności lobotomii. Pan Haleem pokazał mi również mózgi ofiary wylewu, czterolatka z zespołem Downa oraz różnych zwierząt, w tym goryla i delfina. Być może, w ciągu tych kilku minut spędzonych w Zbiorze zanadto przywykłem do mózgów; może niesłusznie założyłem, że codzienna praca w tym miejscu sprawia, iż człowiek zaczyna rutynowo traktować ludzkie szczątki. Mniejsza o to, jak to się stało, przekroczyłem jednak granice zwykłego wywiadu, kiedy zacząłem rozmawiać z panem Haleemem o jego mistrzu, Paulu Ivanie Yakovlevie. Gdy Yakovlev umarł w 1983 roku, jego mózg natychmiast został włączony do kolekcji jako jeden z jej najcenniejszych okazów. Jest on oczywiście pocięty w plastry, tak samo jak pozostałe mózgi... no cóż, wcale nie tak samo. W przypadku mózgu swojego przełożonego pan Haleem nagiął nieco obowiązujące reguły. Aby można było oglądać pod mikroskopem mózg, barwi się co dwudziesty jego plaster. Tym razem Haleem zabarwił co dziesiąty plaster. W rezultacie eksponowanych jest więcej plastrów mózgu dra Yakovleva niż jakiegokolwiek innego mózgu, dlatego więcej szuflad przeznaczono dla niego. Nawiasem mówiąc, podobnie jak w galerii sztuki, tylko część kolekcji plastrów jest wystawiona, resztę zaś przechowuje się w magazynie. Pan Haleem zadbał też o to, by mózg dra Yakovleva został pokrajany w ulubiony przez “mistrza" sposób: w przekroju strzałkowym, polegającym na cieciu od lewej strony ku prawej. Byłem tak zafascynowany tym, co usłyszałem, że chciałem koniecznie zobaczyć mózg Yakovlewa: INGRAM: Czy jego mózg jest tutaj? HALEEM: Naturalnie. INGRAM: Czy możemy go zobaczyć? HALEEM: Oczywiście. Jest tutaj. Zobaczy go pan i chociaż będzie mi naprawdę bardzo smutno, pokażę panu ten mózg. To jest właśnie mózg... doktora Yakovleva... INGRAM: Czy nie ma on Jakiegoś specjalnego miejsca? HALEEM: Nie. Jest on Jeszcze Jednym pacjentem, który, niestety, koniec końców znalazł się tutaj. INGRAM: Nie ma tu nawet Jego nazwiska. HALEEM: To prawda. Nie możemy ujawniać nazwisk. INGRAM: Tylko numery. HALEEM: W rzeczy samej, w zawodzie lekarza niedopuszczalne jest podawanie nazwisk i być może, my też nie powinniśmy tego robić. INGRAM: OK, a więc on jest po prostu MU... HALEEM: MU 157. INGRAM: 1183. Osiemdziesiąt trzy to rok jego śmierci? HALEEM: Zgadza się. To są, jak pan widzi, plastry jego mózgu. To jest numer 511. Jeśli chodzi o mnie, to z przyczyn sentymentalnych lub, być może, z innych powodów postanowiłem zabarwić co dziesiąty plaster zamiast, jak zwykle, co dwudziesty. Chciałem mieć możliwie najwięcej wycinków tego mózgu. Ach... oto on. Widzi Pan, ile jest tutaj szuflad. Około... mniej więcej... trzydzieści pięć szuflad na ten jeden mózg. INGRAM: Jeśli patrzy pan na ten mózg jako na przypadkowy egzemplarz w tej ogromnej kolekcji, czy sądzi pan, że jest różny od innych? HALEEM: Naturalnie. Szczerze mówiąc, rozmawiając teraz z panem, mam dreszcze. Naprawdę. Czuję...Gdy mówię o innych mózgach, czuję się w porządku. Ale ten mózg jest dla mnie czymś wyjątkowym. Nawet gdyby pana tu nie było... Za każdym razem, gdy tędy przechodzę, czuję się jakoś szczególnie. Ludzki mózg waży średnio około 1400 g, przy czym mózgi mężczyzn są cięższe od mózgów kobiet, przeciętnie o około 100 g {szczegółowe badania anatomiczne wykazały, że liczba komórek mózgowych, czyli neuronów, obecnych w każdym centymetrze sześciennym mózgu kobiety jest większa niż u mężczyzny, tak że ostatecznie całkowita liczba neuronów jest taka sama dla obu płci. Pamiętaj o tym następnym razem, gdy usłyszysz kogoś, kto próbuje wyjaśnić, dlaczego mózgi mężczyzn są większe). Aż 1400 g, w przybliżeniu półtora kilograma – mózg ludzki waży całkiem sporo. Jego naturalny kolor jest raczej różowy niż szary. Naprawdę zaskakującą cechą w wyglądzie żywego mózgu są rozmiary naczyń krwionośnych, przebiegających na jego powierzchni. Wiedziałem wprawdzie, że są one przewodami zaspokajającymi olbrzymie zapotrzebowanie mózgu na krew bogatą w tlen, ale nie miałem pojęcia, że wybrzuszają się na powierzchni mózgu jak żyły na ramieniu kulturysty. Nie jest to jednak dziwne, gdy weźmie się pod uwagę potrzeby energetyczne mózgu: około 25% całkowitego poboru tlenu przez ciało jest przeznaczone dla mózgu, tlen zasila elektryczną aktywność komórek mózgowych. Inną ważną cechą powierzchni mózgu jest to, co niewątpliwie wszyscy już widzieli, nawet jeśli nie poświęcili temu wiele uwagi. Mam na myśli pofałdowanie powierzchni mózgu, szczególnie na bokach i na szczycie. Cała zewnętrzna powierzchnia mózgu jest nie kończącym się ciągiem niskich, łagodnych wzniesień rozdzielonych głębokimi, wąskimi szczelinami. Każde wzgórze to gyrus (zakręt); każda dolina to sulcus (bruzda). Niektóre z głównych elementów noszą imiona anatomów, którzy pierwsi zwrócili uwagę na te części: bruzda Rolanda (Włoch żyjący w XVIII wieku), bruzda Sylwiusza (Francuz żyjący w XVII wieku); większość zaś została po prostu nazwana od miejsca, gdzie się znajduje – na przykład: zakręt czołowy. Geograficzne podejście zastosowano również, wprowadzając podział całej powierzchni mózgu na cztery płaty: czołowy, ciemieniowy, skroniowy i potyliczny. Obszary te zostały wyróżnione tak, by odpowiadały rejonom czaszki położonym bezpośrednio nad nimi, ale przyporządkowanie to jest tylko przybliżone. Największe są płaty czołowe, które zajmują około 30% całej kory mózgowej; rozciągają się one poprzez całą przednią część mózgu aż do miejsca, gdzie zaczynają się uszy. Płat ciemieniowy obejmuje szczytową część mózgu i ciągnie się do tyłu mniej więcej do miejsca, gdzie znajdowałby się pasek czapki baseballowej. Płat potyliczny leży z tyłu czaszki, a płaty skroniowe rozpościerają się wokół uszu. Ryc. 2.: Płaty mózgowe W tym miejscu warto wyjaśnić trzy ściśle ze sobą powiązane terminy. Powierzchnia wypukła mózgu dzieli się na cztery wspomniane płaty. Linie graniczne między płatami są niezbyt widoczne i wyznaczono je nieco arbitralnie, ale występuje tu jeden wyraźny podział, przebiegający dokładnie przez środek. Ludzki mózg widziany z góry przypomina orzech włoski, którego połówki to lewa i prawa półkula mózgowa. Wierzchnia warstwa całego mózgu – zarówno prawej, jak i lewej półkuli – zwana jest korą mózgową i rzeczywiście przypomina korę drzewa. Kora mózgowa ma grubość tylko kilku milimetrów i właśnie w tej cienkiej, wierzchniej warstwie znajdują się ciała komórek nerwowych. Przestrzeń we wnętrzu mózgu poniżej kory mózgowej jest zajęta, przez tak zwaną istotę białą, czyli sieć przewodów łączących różne części powierzchni mózgu. Dzięki temu, że kora mózgowa jest pomarszczona, większa jej ilość mieści się na powierzchni mózgu. Gdyby całkowicie rozprostować korę mózgową, zwisałaby poza brzegi mózgu. Pofałdowanie kory mózgowej jest jedynym sposobem na zmieszczenie jej wewnątrz czaszki. Powstanie bardziej pofałdowanej kory mózgowej, szczególnie z przodu, stanowiło jedno z głównych osiągnięć ewolucji mózgu w ciągu ostatniego miliona lat. Przeczytałem kiedyś, że gdyby rozpostarto fałdy kory mózgowej, to pokryłaby ona stolik do gry w karty. Wydawało się to całkiem niewiarygodne, ale sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, jak duża byłaby kora mózgowa, gdybyśmy ją rozprostowali. Według mnie miałaby wielkość pizzy dla całej rodziny: nie byłby to zły wynik, ale trudno go porównywać z rozmiarami stolika do gry w karty. Byłem zdumiony, gdy zdałem sobie sprawę, że nikt nie zna odpowiedzi na moje pytanie. Szybko przejrzałem literaturę fachową i znalazłem następujące szacunki dotyczące rozmiarów wygładzonej kory mózgowej ludzkiego mózgu. Julie Ann Miller w artykule opublikowanym w czasopiśmie “Bioscience" w listopadzie 1987 roku twierdzi, ze kora mózgowa ma powierzchnię zwykłej serwetki, czyli kwadratu o boku równym 25cm. Miesięcznik “Scientific American" we wrześniu 1992 roku znacznie poprawił ten wynik, podając wielkość 1,5 m2; otrzymujemy zatem kwadrat kory mózgowej o boku 125 cm, co zbliża nas do rozmiarów stolika do gry w karty. Choć pewien psycholog z Uniwersytetu w Toronto doszedł do wniosku, że kora mózgowa pokryłaby podłogę jego salonu (nie widziałem jego salonu), to rekordowe oszacowanie pojawiło się na plakacie wydanym w 1993 roku przez czasopismo brytyjskie “New Scientist" – okazało się, że kora mózgowa po rozprostowaniu zakryłaby kort tenisowy. Jak doszło do takich rozbieżności? Dlaczego tylu specjalistów nie wie, jak wielka jest kora mózgowa? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, ale obecnie poluję na eksperta, który powie, że całkowicie rozpostarta kora mózgowa pokryłaby boisko futbolowe. Takie sytuacje sprawiają, że niezbyt chętnie odwołuję się do innych fascynujących twierdzeń na temat mózgu – obawiam się po prostu, że okażą się równie niewiarygodne. Z jednego z nich, na przykład, dowiadujemy się, ze jeśli świeży mózg pozostawić w spokoju – choćby w misce na spaghetti – to będzie on pomału “siadać" i powoli straci swoją sztywność bryły. “Rozpłynie się", ponieważ zawiera stosunkowo dużo płynu. Nie pamiętam, gdzie o tym przeczytałem po raz pierwszy, ale jestem pewien, że niewielu ludzi miało okazję zaobserwować, co dzieje się z mózgiem umieszczonym w misce na spaghetti. Skądinąd mózg w około 85% składa się z wody i trzeba go nasączyć żywicą i utwardzić, zanim będzie można go pokroić i włączyć do Zbioru Yakovleva. Gdyby mózg był po prostu pofałdowany jak chodnik przyciśnięty nogą kanapy, trudno byłoby sobie wyobrazić, że ma jakiekolwiek znaczenie to, iż jest się na dnie szczeliny zamiast na szczycie wzniesienia, czy też nawet na jednym wzniesieniu zamiast na innym. Wyniki ostatnich badań dowodzą jednak, że pozostawanie na wzniesieniu bądź w dolinie nieoczekiwanie odgrywa pewną rolę. W serii badań dr George Ojemann i jego współpracownicy z Uniwersytetu stanu Waszyngton w Seattle podjęli próbę bardzo dokładnego oznaczenia rejonów związanych z mową na powierzchni lewej półkuli; zaobserwowali oni ogromną zmienność w położeniu rejonów odgrywających istotną rolę w nazywaniu rzeczy. Jednym z najbardziej intrygujących i najmniej zrozumiałych odkryć było ustalenie, że jedna z tych różnic jest skorelowana z poziomem sprawności językowej. Okazuje się, że obszary odgrywające kluczową rolę w nazywaniu znajdują się na szczycie jednego zakrętu u łych, którzy sprawnie posługują się językiem, i na szczycie następnego u tych, których sprawność jest mniejsza. Wyniki innych badań dotyczących pamięci, opublikowane na początku 1994 roku przez naukowców z Toronto, ujawniły, że największą aktywność mózgu obserwuje się raczej w głębokich szczelinach między fałdami, a nie na ich szczytach. Ochotnicy uczestniczący w tych eksperymentach słuchali serii zdań, których znaczną część słyszeli dzień wcześniej. Obrazy monitorujące aktywność mózgu w czasie słuchania zdań z poprzedniego dnia (przypuszczalnie pamiętanych jeszcze w momencie badania) wykazały, że aktywność występowała głównie w przedniej części mózgu, skupiając się w szczelinach. Podobnie jak George Ojemann, naukowcy z Toronto nie potrafili w pełni wyjaśnić swego odkrycia, ale badania tego rodzaju mogą pomóc w ustaleniu topografii mózgu, a nawet w wyznaczeniu dokładnych współrzędnych poszczególnych rejonów. Szybki rzut oka na zewnętrzną powierzchnię mózgu nie wystarczy, aby przekonać się, że jest to jeden z cudów natury. Nie trzeba jednak drążyć bardzo głęboko, by dostrzec szczególne właściwości mózgu. Pod mikroskopem widać, że pofałdowana kora mózgowa jest wypełniona szczelnie przylegającymi do siebie komórkami mózgowymi, ułożonymi w poziome warstwy (co najmniej sześć w niektórych miejscach, a być może, wszędzie) i w pionowe kolumny. Głębiej znajdują się włókna, które łączą zarówno sąsiadujące ze sobą, jak i odległe od siebie komórki. Te przebiegające pod powierzchnią obwody przesyłają informacje z jednej części mózgu do innych, niżej zaś są położone inne ośrodki nerwowe, w sensie ewolucyjnym bardziej “starożytne" niż kora mózgowa. To tutaj, w głębi mózgu, znajdujemy tak zwany mózg ssaczy oraz mózg gadzi, w których znajdują się ośrodki emocji, pragnienia i popędu płciowego, a także obwody regulujące oddychanie i sen. Są to “stare" części mózgu, wspólne dla człowieka i innych zwierząt, ale zasadnicza praca ludzkiego mózgu – obliczenia i przetwarzanie informacji, które, jak się wydaje, wykonujemy lepiej niż jakikolwiek inny gatunek – odbywa się w cienkiej zewnętrznej pokrywie: korze mózgowej. Odróżnia nas ona od wszelkich innych stworzeń, nawet po śmierci. Precyzyjne krojenie i barwienie plastrów – stosowane w Zbiorze Yakovleva – to tylko jeden ze sposobów przechowywania mózgów. Kanadyjski Bank Tkanki Mózgowej w Toronto gromadzi mózgi co najmniej równie szybko jak Zbiór Yakovleva, ale, jak każdy inny bank, z maksymalną prędkością zamienia wpłaty na wypłaty. Badacze – zainteresowani raczej chemią niż anatomią – przesyłają do owego banku listę swoich życzeń i gdy pojawia się odpowiedni mózg, dzieli się go na kawałki – 20 g płatu skroniowego kory mózgowej temu, parę gramów istoty czarnej dla tamtego – które możliwie prędko są przesyłane badaczom. Im mózg świeższy, tym lepszy, gdyż badanie chemii mózgu wymaga tkanki, która zachowała jak najwięcej własności żywej tkanki. Instytucja ta ma także odpowiedniki bankowych sejfów: połowa każdego mózgu konserwowana jest w formalinie i przechowywana w plastikowych pojemnikach, wypełniających jedno z pomieszczeń Budynku Bantinga na College Street w Toronto. Jedną z głównych przyczyn gromadzenia mózgów była nadzieja, że uda się zidentyfikować jakieś ich strukturalne własności – szczególnie w mózgach słynnych ludzi – które mogłyby pomóc w wyjaśnieniu nadzwyczajnych zdolności genialnych umysłów. Oczekiwanie to jednak nigdy się nie spełniło. Przypominam sobie, że kiedy pisałem tę książkę, dyrektor Moskiewskiego Instytutu Mózgu, Oleg Adrianów, ogłosił, że siedemdziesiąt lat badań nad mózgiem Lenina doprowadziło do konkluzji: mózg wodza rewolucji nie zawiera “niczego sensacyjnego". Rosyjscy naukowcy, którzy badali mózg Lenina, musieli spodziewać się, że znajdą w nim coś niezwykłego, jakąś charakterystyczną cechę, która pozwoliłaby im wykrzyknąć: “To właśnie sprawiło, że Władimir Ilicz był wielkim człowiekiem!" Nigdy jednak nie udało się znaleźć związku między różnicami w strukturze mózgu a poziomem osiągnięć intelektualnych, choć pewni badacze ostatnio starali się wykazać korelację między wielkością mózgu a inteligencją człowieka. W jednych z najbardziej wiarygodnych badań tego typu Nancy Andreasen z Uniwersytetu stanu Iowa i jej współpracownicy starali się znaleźć związek między inteligencją (mierzoną ilorazem inteligencji, czyli IQ) a rozmiarami różnych części mózgu. Stwierdzili oni, że osoby o większych mózgach częściej uzyskują wyższe wyniki w testach mierzących IQ, ale zarazem podkreślili, że siła tej korelacji jest “umiarkowana", a ponadto “wiele innych czynników musi również odgrywać istotną rolę". Innymi słowy, nie możesz ograniczyć się do oględzin danego mózgu, by na podstawie jego wielkości ocenić inteligencję jego właściciela. To samo będzie dotyczyć szczelin, fałd i innych cech strukturalnych. Pojawiają się zatem poważne wątpliwości co do opinii dra Adrianowa, że mózg Lenina, choć nie wykazywał żadnych nadzwyczajnych cech, był jednak “z pewnością mózgiem utalentowanego człowieka". W mieście Lawrence, w stanie Kansas, mózg Einsteina wciąż moczy się w formalinie w mieszkaniu doktora Thomasa Hanreya, który w 1955 roku przeprowadził sekcję zwłok słynnego uczonego. W mózgu nie znaleziono nic istotnego: nie był to szczególnie duży mózg, a jego waga wynosiła 1230 g. Do tej pory nikt nie podejmował starań, aby mózg Einsteina przenieść z mieszkania doktora Harveya w inne miejsce. INGRAM: Proszę Pana, czy w przyszłości pański mózg zostanie włączony do kolekcji? HALEEM: Takie jest moje życzenie i oczywiście jest to wpływ doktora Yakovleva oraz tego, czemu poświęciłem ostatnie trzydzieści lat, pracując w służbie nauki. Uważam, że przynajmniej tyle mogę zrobić dla nauki, hm, że mógłbym się jeszcze na coś przydać. Słowa te, wypowiedziane w 1992 roku, brzmią teraz inaczej. Pan Haleem zmarł na raka na początku 1994 roku i prawdopodobnie wiedział o swej chorobie, gdy przeprowadzałem z nim wywiad. Życzenie, by jego mózg został włączony do zbiorów, zostało spełnione. Mózg pana Haleema jest obecnie poddawany długiemu procesowi przygotowywania do pocięcia na plastry. W przeciwieństwie do swojego mentora, dra Yakovleva, pan Haleem nie miał chyba szczególnych preferencji co do kierunku cięcia, ale określił, jaki numer ma być przypisany fragmentom jego mózgu oraz wskazał półkę, na której mają być one przechowywane. Dr Adriannę Noe, która sprawowała pieczę nad zbiorami mózgów w czasie, gdy pisałem tę książkę, jest jedną z trzech osób, które omawiały z panem Haleemem sposób przygotowania jego mózgu. Jak się od niej dowiedziałem, w całej swojej karierze, gdy zajmowała się dużymi zbiorami muzealnymi, nigdy wcześniej nie zdarzyło jej się brać udziału w dyskusji nad przygotowaniem eksponatu, w której uczestniczyłby sam eksponat. Na koniec ważna informacja: kolekcja ta nosi obecnie nazwę Zbioru Anatomii Prawidłowej i Patologicznej oraz Rozwoju Mózgu im. Yakovleva i Haleema. Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 2 ODCZYTYWANIE MÓZGU Pobyt w muzeum mózgów stanowi świetną okazję, by trochę poszperać w bezcennym archiwum. Mimo wszystko nie można jednak dowiedzieć się, jak mózg działa, badając go w muzeum, gdzie przechowywany jest w całości lub nawet w plastrach. Jeśli mózg naprawdę decyduje o tym, że jesteśmy tym, czym jesteśmy, lepiej obserwować go bezpośrednio lub pośrednio, słowem – w akcji. Na początku XIX wieku narodziła się pewna teoria mózgu, która zyskała ogromną popularność, choć zapewne na to nie zasługiwała. Teoria ta głosiła, że na podstawie wyglądu powierzchni czaszki (nie mózgu!) można wnioskować o tym, co dzieje się w jej wnętrzu. Nauka ta, zwana frenologią, opierała się na następującym dwustopniowym rozumowaniu – po pierwsze: mózg składa się z autonomicznych regionów, które odpowiedzialne są za pewne cechy osobowości; po drugie: te regiony mózgu, które u danej osoby są szczególnie dobrze rozwinięte, napierają na czaszkę od spodu i tworzą wyczuwalną wypukłość, gdy dotyka się górnej części głowy. Ciekawość, dowcip, słuch, mowa i próżność. Jeśli ktoś ma wyjątkowe zdolności czy skłonności, związane zjedna z wymienionych cech lub z którąkolwiek z pozostałych trzydziestu paru, zidentyfikowanych przez frenologów, to powinien mieć namacalną wypukłość na czaszce bezpośrednio nad tą częścią mózgu, której przypisano odpowiednią cechę. Indywidualizm /ostał na przykład umiejscowiony tuż nad nosem i uważany był za część mózgu odpowiedzialną za tworzenie pojęć (zapewne twierdzenie to sformułowano wtedy, gdy ktoś zaobserwował, że czaszka Michała Anioła miała wypukłość w tym rejonie, podczas gdy Szkoci – jako grupa – jej nie mieli). Umiłowanie progenitury, czyli miłość do dzieci, reprezentowana była przez wypukłość z tyłu mózgu, obserwowaną o wiele częściej u kobiet i małp człekokształtnych niż u mężczyzn. A jednak cała sprawa nie wyglądała tak prosto. Gdy ktoś miał wyjątkowo duży “narząd" – jak nazywano regiony mózgu odpowiedzialne za poszczególne cechy – nie było to wcale równoznaczne z tym, że cechę przypisywaną temu narządowi miał maksymalnie rozwiniętą. Mózg każdej osoby był bowiem analizowany oddzielnie, a rozmiar każdego narządu oceniano przez porównanie z rozmiarami innych narządów tego samego mózgu. Tak więc Johan Kaspar Spurzheim, czołowy propagator frenologii, mógłby przyznać, że mózgi kobiet są na ogół mniejsze niż mózgi mężczyzn, ale bynajmniej nie poprzestałby na tym. Uczony ten dodałby zapewne, iż z powyższego nie musi wynikać, że wszystkie cechy są silniej rozwinięte w mózgu mężczyzny niż kobiety: “narządy skrytości i przezorności [w mózgu kobiety] są mimo wszystko największe i dlatego mają zasadniczy wpływ na kształtowanie charakteru kobiety". Komentarz ten jest najlepszym dowodem na to, że przesądy dotyczące braku równości między płciami i pseudonauka są siebie warte. Ryc. 3.: Mózg według frenologów. Ilustracja opublikowana w jednym z popularnych pod koniec XIX wieku czasopism frenologicznych. Obrazuje podział mózgu na poszczególne “narządy" odpowiedzialne za różne cechy osobowości. Rewelacyjne czasopismo poświęcone zagadnieniom Etnologii, Fizjologii, Frenologii. Fizjonomii, Psychologii, Socjologii, Biografii, Edukacji, Sztuki, Literatury, stawiające sobie za cel Zreformowanie, Podniesienie i Doskonalenie Ludzkości pod względem Fizycznym, Mentalnym i Duchowym. Podstawowe źródło wiedzy we wszelkich kwestiach związanych z Naukami o Człowieku. Redagowane i wydawane przez S. R. Wells, 389 Broadway, New York; w cenie $3,00 za rok lub 30 centów za numer. Numery z listopada i grudnia bezpłatne dla nowych prenumeratorów. amativeness – kochliwość; conjugal love – miłość małżeńska; phitoprogenitiveness – umiłowanie progenitury; friendship – przyjaźń; continuity – ciągłość; selfesteem – samoakcepatacja; approbativeness – zgodność; cautiousness – rozwaga; combativeness – waleczność; vitaliveness – żywotność; secretiveness – skrytość; sublimity – wzniosłość; consctentiousness – sumienność; firmness – stanowczość; veneration – cześć; hope – nadzieja; ideality – kierowanie się ideałami; acquisttiveness – materializm; destructiveness – destrukcyjność; altmentiveness – łakomstwo; constructiveness – zdolności techniczne; spirttuality – uduchowienie; imitation – naśladownictwo; benevolence – życzliwość; suavity – uprzejmość; mirthfulness – wesołość; time – czas; tune – słuch; calculation – rachunki; language – język; order – porządek; weight – waga; size – wielkość; form – kształt; individuality – indywidualizm; locality – położenie; memory – pamięć; causality – przyczynowość; human nature – człowieczeństwo; compassion – litość; inhabitiveness – zasiedziałość. Mentor Spurzheima, wiedeński lekarz Franz Joseph Gali, był twórcą frenologii, a w dodatku niezłym znawcą anatomii. To właśnie on rozróżnił w mózgu substancję szarą (ciała komórek mózgowych) i substancję białą (obwody łączące ze sobą różne części kory mózgowej), a także wyjaśnił, dlaczego powierzchnia wypukła mózgu jest tak bardzo pofałdowana. Jednak nawet jeśli Gali, tworząc podstawy frenologii, naprawdę myślał o uprawianiu nauki, to jego idea została wkrótce wypaczona na skutek gwałtownie rosnącej popularności analiz wypukłości na czaszce. Niebawem pojawiły się nie tylko tysiące praktykujących frenologów, zapraszających klientów na wizyty, ale powstały też dziesiątki towarzystw, a nawet kilka specjalistycznych czasopism poświeconych tym badaniom [Oczywiście nie znaczy to, że samo posiadanie czasopisma musi być istotne – na przykład w Stanach Zjednoczonych istnieje czasopismo naukowe poświęcone badaniu Klingonu, czyli języka, którym w telewizyjnym serialu Star Trek posługują się Klingonowie, mieszkańcy obcej planety. Czasopismo nosi tytuł “HolQeD" (“Lingwistyka") i zawiera artykuły w rodzaju: “Pierwsze kroki w kierunku fonologicznej teorii Klingonu"]. Pomimo istnienia owych instytucji frenologia nie mogła jednak przetrwać, gdyż nietrudno wykazać brak korelacji miedzy inteligencją i osobowością a kształtem ludzkiej głowy. Śmierć frenologii była natomiast dość powolna. Mimo że około połowy XIX wieku powszechne zainteresowanie frenologia zaczęło słabnąć, badania opinii publicznej ujawniły że jeszcze w 1925 roku 40% Amerykanów ciągle wierzyło w zasady frenologii; koniec końców około 1974 roku liczba ta spadła do zera. Brytyjskie Towarzystwo Frenologiczne zostało rozwiązane dopiero w 1967 roku. Frenologia zawsze była przedmiotem ataków ze strony naukowców, pod koniec dziewiętnastego wieku wyśmiewano się z niej w różnych drukach i karykaturach. Choć dziś traktowana jest jako absurdalny przypadek zbiorowego urojenia, nie powinniśmy jednak uważać teorii frenologii za nonsens, który mógł się zrodzić tylko z ciemnoty panującej w dawnych czasach. Dzisiejsi przedstawiciele nauk o mózgu nie są wprawdzie frenologami, ale nie mają nic przeciwko przypisywaniu różnych funkcji umysłowych poszczególnym częściom mózgu. Rozpoznawanie twarzy zachodzi głównie w prawej półkuli mózgowej; uważa się, że w posługiwaniu się imionami własnymi bierze udział szczytowy rejon lewego płata skroniowego; pamięć, zwana operacyjną lub krótkotrwałą, angażuje głównie przednią część mózgu. Pogląd, że różnego rodzaju operacje umysłowe zachodzą w różnych miejscach, respektują dzisiejsi naukowcy, podobnie jak dawni frenolodzy. Oczywiście nikt dzisiaj nie odważy się przydzielić konkretnego miejsca w mózgu cesze tak wyspecjalizowanej jak na przykład miłość do dzieci. Nikt też nie będzie twierdzić, że – w jakiś bliżej nie określony sposób – te rejony mózgu, które dobrze się rozwinęły, będą napierały na czaszkę bezpośrednio nad nimi. Sama zasada natomiast nie została podważona. Nawet pomysł, by badać wypukłości czaszki, nie jest aż tak śmieszny. Gdy naukowcy badający ewolucję naszego gatunku stają wobec trudnych pytań w rodzaju: Kiedy nasi przodkowie zaczęli mówić? czy też: Kiedy pojawił się mózg podobny do ludzkiego? – to muszą głęboko drążyć, by znaleźć jakiekolwiek wskazówki. I tak: możliwe jest odtworzenie mózgu jednego z naszych wymarłych przodków, jeśli zbada się wypukłości na powierzchni czaszek znalezionych w czasie wykopalisk. Nie jest to jeszcze frenologia, gdyż w tym przypadku chodzi o wewnętrzną powierzchnię czaszki. Antropologów interesują nie tyle wypukłości, ile ledwo widoczne bruzdy czy zagłębienia na powierzchni kości. Oczywiście, badają oni czaszki należące do tych naszych przodków, których uznać można za dobrych kandydatów na twórców ludzkiego języka. Czaszki mające więcej niż dwa miliony lat są po prostu zbyt małe, by zmieścić mózg, który radziłby sobie ze złożonością języka; poza tym uważa się, że od dwustu tysięcy lat językiem władano Już całkiem sprawnie. To właśnie ten przejściowy okres – trwający 1,8 miliona lat – jest przedmiotem zainteresowania naukowców, gdyż właśnie w tym czasie umiejętność posługiwania się językiem pojawiła się, a następnie zawładnęła pewnymi częściami mózgu i “rozrosła się" zarówno pod względem wielkości, jak i znaczenia. Mózg przywiera do wewnętrznej powierzchni czaszki tak szczelnie, że niektóre elementy jego budowy, takie jak wypukłość i bruzdy, a także najbardziej wydatne spośród naczyń krwionośnych przebiegających na powierzchni mózgu, pozostawiają płytkie odciski na kości. Podczas gdy od półtora miliona lat mózg ludzki gwałtownie się zwiększał, niektóre jego części rozrastały się szybciej niż inne. Wynikające stąd zmiany w wewnętrznej budowie mózgu można określić, analizując serie chronologicznie uporządkowanych czaszek. Oceniając wiek danej czaszki, specjalista może poszukiwać znaków towarzyszących pojawieniu się i wczesnym stadiom rozwoju płatów czołowych, które w naszych współczesnych mózgach są tak bardzo rozrośnięte. Ponadto ten sam badacz może nawet próbować odnaleźć w lewej półkuli rejony odpowiedzialne za język, które zajmują tak ważne miejsce w mózgu współczesnego człowieka. Gdy czaszka znaleziona w wykopaliskach jest rozbita na kawałki, co zdarza się nader często, można ją skleić, a następnie pokryć wewnętrzną powierzchnię powłoką z silikonu. Po jej nałożeniu puszkę mózgową wypełnia się gipsem modelarskim. Kiedy usunie się klej łączący fragmenty czaszki i rozłoży ją na kawałki, otrzymuje się – pokryty warstwą gumy – gipsowy mózg pierwotnego człowieka. Odlew ten pod względem szczegółów powierzchni odpowiada oryginałowi. Następnie naukowcy zbierają się i snują swoje rozważania: chociaż nie jest to frenologia, z pewnością wygląda to podobnie. Badacze mózgu elektronicznymi suwmiarkami mierzą wypukłości płatów ciemieniowych i szerokość płatów czołowych oraz wypowiadają się na temat zdolności umysłowych pierwotnego właściciela mózgu. Większość specjalistów nie zgadza się co do tego, co właściwie zobaczyli. Ślady na wewnętrznej powierzchni czaszki są na tyle płytkie i niewyraźne, że pozostawiają sporo miejsca dla różnych hipotez. A jeśli gdzieś pojawi się próżnia, naukowcy chętnie ją zapełnią. Warto wspomnieć, że jedna z najgorętszych dyskusji w tej dziedzinie toczyła się wokół pytania o to, jak wcześnie pojawiła się organizacja mózgu podobna do organizacji mózgu ludzkiego. Przedmiotem sporów była ledwo widoczna linia na jednej z najsłynniejszych spośród wszystkich czaszek, które pochodzą z wykopalisk – czaszce tak zwanego dziecka z Taung, znalezionej w Afryce Południowej przez Raymonda Darta w połowie lat dwudziestych. Uczony ten natychmiast zdał sobie sprawę, że ma do czynienia z zupełnie nowym rodzajem zwierzęcia; owemu dziecku, którego czaszka zawierała pełne mleczne uzębienie, nadał naukowe imię Australopithecus africanus, chociaż na co dzień używał określenia małpolud. Dart był przekonany o bliskim związku między dzieckiem z Taung a współczesnymi ludźmi, ponieważ organizacja jego mózgu, oceniana na podstawie linii widocznych wewnątrz czaszki, była podobna do organizacji mózgu człowieka. W 1980 roku paleoantropolog Dean Falk oświadczyła, że Dart popełnił ogromną pomyłkę, gdyż błędnie uznał linię połączenia między dwiema kośćmi czaszki za ślad pozostawiony przez jedną z głębszych bruzd w korze mózgowej. Według Falk, z powodu tej pomyłki Dart uznał błędnie, że mózg dziecka z Taung jest bardziej podobny do mózgu człowieka niż małpy. Przez parę następnych lat Falk musiała bronić swojego poglądu przed atakami kolegów po fachu. Obecnie wydaje się, że jej pozycja znacznie się umocniła – wielu naukowców uznaje teraz, że mózg dziecka z Taung jest podobny do mózgu małpy. Spór ten wciąż jednak nie został rozstrzygnięty i, niestety, jest prawdą, że odciski mózgu na czaszkach pochodzących z wykopalisk niemal zawsze stanowią zagadkę. Dlatego też trudno na podstawie owych znalezisk wyciągnąć jakieś ostateczne wnioski. Mimo to można rozważyć różne możliwości. W połowie lat osiemdziesiątych w Kenii został odkryty niemal kompletny szkielet dwunastoletniego chłopca, należącego do gatunku Homo erectus, gatunku znacznie nam bliższego niż jakikolwiek australopitek. Chłopiec ten przeżył swoje krótkie życie około miliona sześciuset tysięcy lat temu. Jego czaszka była nieźle zachowana i na jej podstawie zrekonstruowano mózg. Występująca w nim nieznaczna asymetria między prawą i lewą półkulą pozwala przypuszczać, że chłopiec ten był praworęczny, a dobrze rozwinięty obszar z przodu lewej części mózgu mógł odgrywać pewną rolę w mówieniu lub w koordynacji skomplikowanych ruchów rąk. Wyjaśnianie tajemnic prehistorycznych mózgów poprzez analizę wypukłości na znajdowanych w wykopaliskach czaszkach wymaga wielkiej ostrożności w formułowaniu wniosków, mimo to praca ta ma więcej sensu niż frenologia. Trochę szkoda, że frenologia nie spełniła pokładanych w niej oczekiwań, gdyż jako metoda badania mózgu nie wymagała żadnej ingerencji w jego wnętrze, a przy tym była nawet zabawna. Mimo wszystko miałaby jednak pewne ograniczenia. Nawet gdybyśmy uznali, że pewne obszary mózgu odpowiedzialne za konkretne cechy są lepiej rozwinięte niż inne obszary, wciąż nie wiedzielibyśmy zbyt wiele o tym, jak naprawdę mózg funkcjonuje na co dzień. Co dzieje się, gdy mózg – charakteryzujący się wyjątkowym “umiłowaniem progenitury" – podejmuje decyzję o rodzinnym budżecie? Czy mózg z wydatnym narządem republikanizmu zachowuje się przy umie wyborczej odmiennie od innych? Są to pytania, na które frenologia nie mogłaby odpowiedzieć. W końcu lat dwudziestych poszukiwania jakiejś metody, która umożliwiłaby obserwację pracy żywego mózgu, zwróciły się w stronę elektryczności, a w szczególności ku aparatowi zwanemu elektroencefalografem, czyli EEG. Można się dziwić, że w mózgu poszukiwano elektryczności, zwłaszcza, że robiono sobie nadzieje, iż uda się utożsamić elektryczność z procesami myślowymi. O istnieniu związku między funkcjonowaniem nerwów a elektrycznością myślano zresztą już około 1770 roku – wtedy właśnie włoski uczony Luigi Galvani zademonstrował, że odcięta kończyna żaby zaczyna podskakiwać, gdy zawiesi sieją na mosiężnym haczyku tak, by stopa dotykała srebrnej płytki. Galvani był przekonany, iż odkrył, że tkanka zwierzęca wytwarza elektryczność, i chociaż okazało się, że miał pod tym względem rację, eksperyment ten pokazywał nieco inne zjawisko. W przypadku doświadczenia Galvraniego zastosowanie odmiennych metali powodowało wytwarzanie słabego prądu elektrycznego, powodującego uaktywnienie się głównego nerwu ruchowego, który z kolei nakazywał mięśniom nogi kurczyć się. Galvani był zatem prekursorem badań nad elektryczną naturą życia. Mniej więcej sto lat później elektryczna aktywność mózgu została po raz pierwszy zarejestrowana na powierzchni odkrytych mózgów psów i królików, natomiast dopiero w połowie lat dwudziestych naszego wieku pomysł mierzenia elektrycznej aktywności mózgu został wykorzystany również do badań nad mózgiem człowieka. Niemiecki psychiatra Hans Berger zdołał zarejestrować fale mózgowe swojego syna, używając do ich wykrycia jedynie metalowych płytek przywiązanych do głowy dziecka. Chociaż chłopiec był przypuszczalnie nieprzytomnie szczęśliwy, że nie trzeba było usuwać części jego czaszki, aby wykryć elektryczność w jego mózgu, to sukces tej – nie wymagającej bezpośredniej ingerencji – techniki oznaczał również, że elektroencefalograf (dosłownie: “elektryczny opisywacz głowy") może być używany bez obawy o negatywne skutki dla zdrowia. Mimo to opublikowane przez Bergera zapisy EEG – nieskomplikowane serie długich falujących linii – nie wzbudziły zbytniego zainteresowania wśród naukowców, którzy się z nimi zetknęli, przypuszczalnie dlatego, że większość badaczy założyła, iż coś takiego nie może przynosić wyników mających jakiekolwiek znaczenie. W opinii naukowców byłoby absurdem oczekiwać, że złożoność mózgu mogłaby być zredukowana do czegoś tak prostego i konkretnego jak EEG. Stosunek do encefalogramu uległ wprawdzie zmianie, lecz badacze mózgu wciąż jeszcze starają się zrozumieć, co dany układ fal oznacza: zmieniają się one od wzburzonych i nieregularnych do powolnych i gładkich. Mimo że przypuszcza się, iż przedstawiają zbiorczą aktywność elektryczną milionów komórek mózgowych (rejestrowaną ze stosunkowo odległej pozycji na skórze otaczającej czaszkę, która z kolei ochrania mózg), nie jest łatwo wytłumaczyć, dlaczego fale miałyby być synchronizowane w dany sposób i co to wszystko znaczy. EEG zawsze jednak intrygowała badaczy, nawet jeśli nie dostarczała im zbyt wielu informacji. Już pod koniec lat czterdziestych i na początku lat pięćdziesiątych naukowcy zauważali różnice w kształcie fal obserwowanych u poszczególnych osób, które to różnice pionier EEG, Amerykanin William Grey Walter, nazwał “zapisem mózgowym" (brainprint). W numerze “Scientific American" z czerwca 1954 roku uczony ten wypowiedział myśl, że aparaty EEG stały się tak skomplikowane, iż każdy zawiera “tuziny a nawet setki lamp radiowych". Dalej zaś Grey Walter przedstawił odkrycia dotyczące mózgu małego dziecka, których dokonano stosując EEG: “zaraz po urodzeniu reakcja całego mózgu jest niezróżnicowana, ale już we wczesnym wieku, około trzech czy czterech [podkreślenia J. L] lat, zapis mózgu dziecka nabywa cech charakterystycznych dla mózgów osób dorosłych". Grey Walter wspomniał także o tym, że poszczególne rodzaje fal mózgowych pojawiają się po raz pierwszy w różnym wieku: fale theta (około 5-6 fal na sekundę) zaczyna się obserwować pod koniec pierwszego roku, a fale alfa (od dziewięciu do jedenastu na sekundę) w ciągu drugiego i trzeciego roku życia. Czterdzieści lat później badania EEG przedstawiają odmienny obraz działania mózgu jednorocznego dziecka. W Instytucie Salka w La Jolla w Kalifornii, znajdującym się nie opodal San Diego, Helen Neville i jej współpracownicy także mierzą fale mózgowe, ale zasadnicza różnica między ich badaniami a pracami Greya Waltera polega na precyzji. Badając umiejętności językowe bardzo małych dzieci, dr Neville może posłużyć się komputerami, aby bardzo dokładnie określić przebieg w czasie nagłych wyładowań elektrycznych w mózgu, rejestrowanych przez elektrody umieszczone na głowach pacjentów. Ponadto może określić miejsce tych wyładowań i ustalić ich związek z pojawieniem się oraz brzmieniem pojedynczego słowa. Jedną z najbardziej intrygujących rzeczy, których można dokonać używając tej techniki, jest obserwowanie tego, co dzieje się w mózgu dziecka, gdy słyszy ono w słuchawkach pojedyncze słowo. Dzięki tej wersji metody EEG – umożliwiającej precyzyjne mierzenie czasu – dowiadujemy się, że w mózgu dwudziestomiesięcznego dziecka zachodzi reorganizacja dostosowująca jego możliwości do nowych zadań związanych z używaniem języka. W ciągu jednej dziesiątej sekundy po usłyszeniu słowa lub zobaczeniu rysunku rzeczy, którą to słowo oznacza, w mózgu pojawia się reakcja elektryczna, której cechy zależą od sprawności językowej dziecka. Wydaje się to paradoksalne, ale mózgi dwudziestomiesięcznych dzieci, których umiejętności językowe są jeszcze nieduże, odpowiadają na dźwięk słów i widok rysunków silną elektryczną reakcją w obu półkulach mózgowych, przy czym reakcja ta obejmuje rozległy obszar. Natomiast w mózgach dzieci sprawniejszych językowo te same wyładowania elektryczne są słabsze i występują w dużo bardziej ograniczonych rejonach. W przypadku mózgu większe wcale nie znaczy lepsze; wspomniane oraz inne badania wskazują, że w miarę uczenia się mózg działa coraz skuteczniej i bardziej wybiórczo. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy elektrody umieszczone na czaszce rejestrowały zmiany w rozmieszczeniu aktywności elektrycznej mózgu, kanadyjski neurolog Wilder Penfield prowadził badania – by tak rzec – z odwrotnej perspektywy, gdyż pobudzał elektrycznie mózg i obserwował następnie szeroki zakres reakcji: począwszy od zaburzeń językowych po pojawianie się dawno zapomnianych wspomnień z dzieciństwa. Wielu spośród pacjentów Penfielda w Montrealu chorowało na padaczkę, a ich napady nie mogły być skutecznie leczone za pomocą dostępnych wówczas specyfików. Chorzy ci decydowali się na operację mózgu jako ostatnią deskę ratunku. Wydawałoby się, że interwencja medyczna polegająca na usunięciu kawałka mózgu jest drastycznym posunięciem (może się nawet kojarzyć z doktorem Frankensteinem), ale nie trzeba zapominać, że życie pacjentów, którzy zostali wytypowani do tego zabiegu, było całkowicie zaburzone przez padaczkę. Skoro wycięcie chorej części tkanki mózgowej mogło usunąć przyczynę ataków, większość pacjentów bez wahania zgadzała się na znoszenie innych skutków operacji. Zresztą po dziś dzień usuwanie tkanki mózgowej w celu wyleczenia padaczki jest stosunkowo często stosowanym zabiegiem chirurgicznym. Wykorzystując wykresy EEG, znając charakterystyczne cechy napadów padaczkowych, które mogły być przypisane danej części mózgu, oraz dysponując dowodami jego uszkodzenia, Penfield i współpracujący z nim chirurdzy często mieli przekonujące argumenty, by uznać, że należy usunąć daną część mózgu. Lekarze ci nieustannie dążyli do zminimalizowania prawdopodobieństwa uszkodzenia ważnych rejonów mózgu, szczególnie odpowiedzialnych za posługiwanie się mową. Utrata mowy byłaby zbyt wysoką ceną za uwolnienie się od napadów padaczki. Gdy chirurdzy planowali usunięcie kawałka tkanki mózgowej z półkuli mieszczącej struktury związanej z mową (prawie zawsze jest to lewa półkula), przeprowadzali serię testów w celu zlokalizowania i zaznaczenia tych obszarów, a w czasie operacji starali się, by skalpel ostrożnie je omijał. W owych testach najbardziej zdumiewający był sposób ich j przeprowadzania. Pacjentka leżała sobie spokojnie na łóżku w sali operacyjnej, podczas gdy usuwano boczną część czaszki oraz odciągano błonę otaczającą powierzchnię mózgu. Ponieważ sam mózg nie ma receptorów bólu, pacjentka mogła pozo – i stawać w pełni świadoma i całkowicie wolna od niepokoju, mimo że połowa jej mózgu była odsłonięta. Następnie pacjentce pokazywano obrazki oraz nazwy różnorodnych przedmiotów i proszono, by rozpoznawała je na głos. W tym samym czasie Penfield przesuwał po powierzchni mózgu pacjentki koniuszek elektrody wytwarzającej słaby prąd elektryczny. Gdy pacjentka odpowiadała na pytanie, Penfield lekko dotykał wybrane miejsce elektrodą. Ryc. 4.: Odkryty mózg M.M. – taki, jakim widział go Wilder Penfield. Jeśli pacjentka nagle nie mogła odpowiedzieć, miała trudności z wypowiedzeniem słowa lub wielokrotnie podawała niewłaściwe słowo, natychmiast poprawiając się po usunięciu elektrody, zespół lekarzy uznawał wówczas, że elektroda dotknęła ważnego rejonu związanego z mową. Zaznaczano wówczas to miejsce małym kwadratem wysterylizowanego cienkiego papieru, po czym Penfield i jego elektroda ruszali dalej. W końcu obszary mózgu odpowiedzialne za mowę były już zaznaczone kwadracikami papieru i chirurdzy mogli przystępować do operacji, mając nadzieję, że ewentualne uszkodzenia obszarów ważnych dla mowy będą zredukowane do minimum. Rzecz jasna, te kwadraciki papieru tworzyły jednocześnie mapę głównych struktur związanych z mową w mózgu. To pozwoliło Penfieldowi na bezpośrednie potwierdzenie tego, co psychologowie podejrzewali od wielu lat: w lewej półkuli (prawie zawsze) występują dwa główne obszary odpowiedzialne za posługiwanie się mową. Zlokalizowanie granic rejonów związanych z mową było równie fascynujące dla psychologów, jak dla chirurgów operujących mózgi, ale najdziwniejsze odkrycie, jakiego dokonał Penfield, nie miało nic wspólnego z mową. Kolejni pacjenci dostarczali dowodów na to, że badanie na żywo powierzchni mózgu, prowadzone za pomocą elektrody, przywoływało dawno utracone wspomnienia. Wszyscy zwrócili uwagę na to zjawisko. Jedna z pacjentek, która zgłosiła się do Penfielda, by poddać się operacji w celu wyleczenia padaczki, opowiedziała, że tuż przed napadem, zachowując wciąż świadomość teraźniejszości, czuła się tak, jakby powróciła w czasie do swej przeszłości i znalazła się na stacji kolejowej w małym miasteczku, które według niej mogło być miejscowością Vanceburg w stanie Kentucky lub mogło nosić nazwę Garrison: “Jest zima, na zewnątrz wieje wiatr, a ja czekam na pociąg". Tym powrotom w przeszłość, poprzedzającym napady padaczki, towarzyszyły często uczucie strachu i deja vu: “Jakbym już przeżyła to wszystko wcześniej". Gdy Penfield badał powierzchnię płatu skroniowego, gdzie, jak podejrzewano, tkwiła przyczyna napadów, zaobserwowano u tej pacjentki pewne zaskakujące reakcje na dotyk elektrody: Pobudzanie w punkcie 15: Po prostu króciutki przebłysk wrażenia, że to już znam i uczucie, że doskonale wiem, co ma się zdarzyć w najbliższej przyszłości... jak gdybym już przeszła przez to wszystko wcześniej i uważała, że dokładnie wiem, co Pan zamierza zaraz zrobić. Punkt 11: Mam wrażenie, że usłyszałam gdzieś głos kobiety wołającej swojego synka. Wydaje mi się, że wydarzyło się to wiele lat temu. Punkt 11 (jeszcze raz): Tak, słyszę te same znajome dźwięki, wydaje się, że to woła kobieta, ta sama kobieta. To nie było w naszej dzielnicy. Wydaje się, że może to być skład drewna... Nigdy nie byłam w składzie drewna. Punkt 13: Tak, słyszę głosy. Jest późno w nocy, chyba w czasie karnawału – coś w rodzaju wędrownego cyrku. Później, po usunięciu elektrody: Właśnie zobaczyłam wiele dużych wagonów, takich jakich używa się do przewożenia zwierząt. Pacjentka ta, znana jako M.M., nie była jedyną osobą, której wspomnienia z dzieciństwa mogły być przywrócone przez dotyk elektrody lub napad padaczki. Nigdy jednak nie można było przewidzieć, co się odkryje. U innego z pacjentów Penfielda, wielbiciela jazzu, napady poprzedzała muzyka. Pacjent ten także miał wrażenie, że w momencie, gdy zaczynają się napady, zostaje przerzucony w przeszłość. Kolejne próby pobudzenia tego samego miejsca w mózgu wywoływały u niego następujące wrażenia: że jest znowu w szkolnej toalecie, że znalazł się na rogu ulicy w miejscowości South Bend w stanie Indiana, w końcu, że słyszy wykonanie utworu Guys and Dolls. Wilder Penfield nie miał wątpliwości, że odkrył, iż mózg zachowuje wszystkie czy prawie wszystkie doświadczenia przeszłości “z zadziwiającą ilością szczegółów", natomiast wielu z tych wspomnień, z bliżej nie znanych powodów, nie można przywołać poprzez zwykłe procesy pamięciowe. Było to odkrycie bardzo istotne i bardzo atrakcyjne, ponieważ pokazywało, że przeszłość – z całym bogactwem szczegółów – jest wciąż obecna w naszych mózgach i czeka na swe przebudzenie. Od czasu, gdy Penfield opisał swych pacjentów, wysunięto wiele zastrzeżeń wobec twierdzenia, że relacje chorych przedstawiają prawdziwe wspomnienia. Elizabeth Loftus, psycholog z Uniwersytetu stanu Waszyngton, zwróciła uwagę na to, że tylko o małym procencie pacjentów Penfielda można by powiedzieć, iż doświadczyli oni jakichś prawdziwych wspomnień, gdy ich mózgi były pobudzone elektrodą; co więcej, nawet w najbardziej przekonujących przypadkach istnieją podstawy do sceptycyzmu. Dlaczego, zapytuje Loftus, M.M. miała wrażenie, jakby znajdowała się w składzie drewna, gdy sama przyznaje, że nigdy tam nie była? Inna pacjentka zobaczyła siebie samą w momencie, gdy rodziła dziecko, co znaczyłoby, że oglądała siebie z zewnątrz – taka perspektywa rzadko pojawia się w prawdziwych wspomnieniach. Loftus argumentowała, że większość przypadków, które Penfield interpretował jako ponowne przeżywanie zdarzeń z przeszłości, polegało w rzeczywistości na ich rekonstrukcji: odbieraniu wywoływanych przez pobudzenie wizji lub głosów i wymyślaniu dla nich prawdopodobnego kontekstu. Spór ten zapewne nigdy nie zostanie rozstrzygnięty, częściowo dlatego, że po prostu jest zbyt mało okazji, by w podobny sposób badać mózg. Jest to przecież metoda inwazyjna, która może być brana pod uwagę tylko wówczas, gdy tak czy inaczej planuje się operację mózgu. Poza tym obecnie istnieją techniki pozwalające “oglądać" mózg w akcji – dzięki nim osiągniemy, być może, więcej przy znacznie mniejszym ryzyku. Zarówno EEG, jak i badanie otwartej powierzchni mózgu w znacznym stopniu utorowały drogę do zaawansowanych technik otrzymywania obrazu mózgu, takich jak emisyjna tomografia pozytonowa, czyli PET. Stosując technikę PET, dokonuje się tylko pośrednich pomiarów aktywności mózgu, gdyż rejestruje się jedynie miejscowe nasilenie przepływu krwi, a nie zmiany w elektrycznej aktywności samych komórek. Zakłada się, że jeśli gdzieś obserwuje się nagłe nasilenie przepływu krwi, to występuje tam podwyższona aktywność komórek nerwowych. Ochotnikowi, którego mózg jest poddawany badaniu techniką PET, wstrzykuje się do żyły małą ilość radioaktywnej wody. Woda ta dociera do mózgu (poprzez krwiobieg) mniej więcej w ciągu minuty i przez kilka następnych minut, jeśli gdzieś w mózgu rozszerzają się naczynia krwionośne, pojawia się tam więcej krwi (i więcej radioaktywnej wody). Przez cały czas radioaktywna woda wysyła pozytony, cząstki atomowe związane z elektronami. Analizator PET przechwytuje je, gdy opuszczają mózg, i dokonuje wstecznej ekstrapolacji ich trajektorii, by precyzyjnie określić miejsce, z którego pochodzą [Istota tej reakcji polega na tym, że pozyton w zetknięciu z elektronem ulega anihilacji i powstają dwa fotony promieniowania gamma, które jest rejestrowane przez odpowiednią aparaturę i analizowane komputerowo; przyp. red.]. Im więcej pozytonów wysyłanych jest z danej części mózgu, tym jaśniejszy jest jej obraz rejestrowany techniką PET. W ten sposób, używając techniki PET, można otrzymać obrazy pracującego mózgu. Gdy poprosi się ochotnika, by przeczytał jakieś słowo, na obrazie PET jasna plama pojawi się w miejscu odpowiadającym obszarom mózgu, które są związane z doznaniami wzrokowymi; gdy poprosi się badanego, by pomyślał o czasowniku, który kojarzyłby się z tym słowem, rozjaśni się obszar w lewym płacie czołowym, tuż za gałkami ocznymi. Jednak nawet metoda PET – mimo że tak imponująca – może zostać zdystansowana przez pokrewną technikę, zwaną magnetycznym rezonansem jądrowym (NMR). Dzięki niej można sprawić, że hemoglobina, związek chemiczny przenoszący tlen we krwi, zacznie zachowywać się jak mały magnes, przy czym jej magnetyczne właściwości mogą się zmieniać w zależności od tego, jaką porcję tlenu akurat przenosi. Umieszczając daną osobę w polu magnetycznym – bez potrzeby wstrzykiwania jej czegokolwiek – naukowcy mogą zlokalizować w mózgu miejsca, w których znajduje się hemoglobina bogata w tlen. Są to obszary o wysokiej, w danym momencie, aktywności komórek mózgowych. Chociaż kibice sportowi mogli zetknąć się z NMR jako metodą otrzymywania szczegółowych i wiernych zdjęć urazów ręki miotaczy z pierwszoligowych drużyn baseballowych, jednak najnowsze zastosowania NMR polegają na zdobywaniu tych informacji o mózgu, których nie można uzyskać za pomocą metody PET. Podczas gdy PET dostarcza migawkowych zdjęć, nowa metoda NMR tworzy odpowiednik filmu przedstawiającego mózg w akcji. Badacze prześcigają się nawzajem, chcąc zdobyć zdjęcia każdego stanu umysłu, jaki tylko mogą sobie wyobrazić: jak wygląda mózg, który czyta nuty lub improwizuje muzykę; co dzieje się w mózgu schizofrenika, człowieka cierpiącego na depresję czy nastolatka? Dokładność, z jaką obrazy te korelują z tym, co przypuszczalnie zachodzi w mózgu, jest równie imponująca jak w przypadku PET: osoba badana myśli o rzeczowniku i w tym momencie rozjaśnia się dany rejon; następnie myśli o czasowniku pasującym do tego rzeczownika i wówczas uaktywnia się inny rejon mózgu. Nowe metody uzyskiwania obrazów mózgu stanowią duży krok naprzód w porównaniu z tym, co dotąd było dostępne. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że kiedy fala badań wykorzystujących te techniki opadnie i naukowcy przesieją miliony uzyskanych obrazów mózgu, zdobyta dzięki nim wiedza może okazać się wcale nie tak Istotna, jak to się teraz wydaje. Obraz PET pokazuje, że przepływ krwi nasilił się w tej czy innej części mózgu. Czy rzeczywiście przybliża nas to do ustalenia, co poszczególne komórki mózgowe robią, gdy mózg “myśli"? Czy uda nam się zrozumieć biologiczne mechanizmy, leżące u podstaw naszego myślenia i naszych pragnień? Ostatecznym celem naukowych badań mózgu jest możliwie dokładny opis ludzkich myśli i uczuć poprzez odwołanie się do działania komórek mózgowych i tworzonych przez nie elektrochemicznych systemów sygnalizacji, które stanowią zasadniczą aparaturę mózgu. Jest jednak mało prawdopodobne, by opierając się tylko na obrazach aktywności mózgu, dało się ustalić tego typu związek. Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 3 PRZEPRAWA PRZEZ SYNAPSĘ Pojedyncza komórka mózgowa, czyli neuron, jest bardzo skutecznym, choć na pozór nieskomplikowanym urządzeniem komunikacyjnym. Pod mikroskopem typowa komórka kory mózgowej przypomina wiekowe drzewo, które wymaga natychmiastowej pielęgnacji. Główny pień rozdziela się na gałęzie, które także rozgałęziają się, co powtarza się wielokrotnie. Koniec końców powstaje splątana sieć, zajmująca przestrzeń, której wielkość mierzy się w ułamkach milimetra. Komórki te są upakowane w całej korze mózgowej, a każda komórka używa swych odgałęzień, by komunikować się z innymi komórkami. Każda ze stu miliardów komórek tworzy, około dziesięciu tysięcy połączeń; liczby tego rzędu uświadamiają nam, w jaki sposób mózg może przetwarzać złożone informacje z właściwą sobie szybkością i inteligencją. Wyładowania elektryczne w mózgu rejestrowane przez EEG oraz kolorowe obszary na obrazach otrzymywanych za pomocą PET przedstawiają działalność milionów neuronów, czyli komórek mózgowych, pobudzonych w tym samym momencie. Wszystkie czynności mózgu, od kontrolowania podnoszenia nogi przez łyżwiarza, który przygotowuje się do wykonania potrójnego lutza, do przypominania sobie słów piosenki She Loves You, opierają się na działalności tych komórek. “Pobudzenie" neuronu jest krótkotrwałym wydarzeniem: fala elektryczności przepływa z jednego końca komórki na drugi i zatrzymuje się, gdy dotrze do końców odgałęzień. To wyładowanie elektryczne, zachodzi jedynie we wnętrzu komórki; aby przekazać sygnał następnej komórce, neuron zmienia nośnik z elektrycznego na chemiczny. Zachodzące w neuronie procesy chemiczne budzą większe zainteresowanie niż procesy elektryczne, m.in. dlatego, że łatwiej je sobie wyobrazić. Ponadto poznanie zachodzących w mózgu procesów chemicznych pomaga w zrozumieniu wielu zagadek mózgu oraz ludzkiego zachowania. Gdy impuls elektryczny dociera do końca (czy końców) neuronu, dzieje się coś dziwnego. Setki malutkich pęcherzyków wędrują w kierunku wewnętrznej powierzchni błony komórkowej i łączą się z nią, oddając swą zawartość światu zewnętrznemu – w tym przypadku przestrzeni między komórkami mózgowymi. Każdy z pęcherzyków zawiera wiele tysięcy cząsteczek, zwanych neurotransmiterami (przekaźnikami nerwowymi), których jedynym życiowym zadaniem jest przenoszenie sygnałów nerwowych z jednej komórki nerwowej do następnej. Opuściwszy macierzystą komórkę, cząsteczki te dryfują w przestrzeni pomiędzy sąsiadującymi komórkami, ale ponieważ przestrzeń ta jest niewyobrażalnie mała (około 0,00002 mm), większość cząsteczek neurotransmiterów z konieczności wchodzi w kontakt z następną komórką. Na jej powierzchni rozmieszczone są receptory, których kształt odpowiada kształtowi przekaźników. W momencie kontaktu receptory i przekaźniki natychmiast łączą się ze sobą. Przestrzeń, gdzie jedna komórka mózgowa porozumiewa się z drugą, zwana jest synapsą. Choć analogie tego procesu można wskazać w życiu codziennym – na przykład klucz pasuje do zamka, piłka baseballowa do rękawicy – żadna z nich nie oddaje w pełni precyzji połączenia ani złożoności wynikających z niego zdarzeń. Po pierwsze, struktura receptorów jest znacznie bardziej skomplikowana niż forma rękawic czy nawet budowa zamków: każdy receptor to długa, podobna do łańcucha cząsteczka, która powstała z połączenia wielu typów ogniw. Cząsteczka ta jest tak zwinięta, aby pasować wyłącznie do kształtu cząsteczki konkretnego neurotransmitera. Receptory są z kolei częścią cząsteczki białka pełniącego funkcję bramy – przez środek tych cząsteczek przebiega kanał, który otwiera się, gdy receptor uchwyci swój neurotransmiter. Chwilę potem wyposażone w ładunek elektryczny atomy przechodzą przez otwartą bramę i, jeśli jest ich wystarczająco dużo, w drugiej komórce powstaje nowy impuls elektryczny i cały proces zaczyna się od nowa. Ryc. 5.: Uwalnianie neurotransmiterów spowodowane dotarciem impulsu nerwowego do synapsy. Tak więc mózg wykorzystuje w równym stopniu elektryczność i chemię: elektryczność w obrębie każdej komórki mózgowej, chemię w miejscach porozumiewania się komórek. Natura impulsu elektrycznego jest taka sama w każdym miejscu mózgu i u wszystkich organizmów – zarówno w mózgu człowieka, jak i przedstawicieli innych gatunków. Jednakże neurotransmitery są zróżnicowane: w mózgu występuje około pięćdziesięciu ich rodzajów, przy czym niektóre obszary mózgu faworyzują jeden rodzaj bardziej niż inne, a ponadto każdemu rodzajowi odpowiada specyficzny typ receptora. Tak naprawdę każdemu neurotransmiterowi mogą odpowiadać trzy, cztery, a nawet więcej receptorów, każdy o odmiennej zdolności dopasowania się lub zapoczątkowania różnych serii zdarzeń wewnątrz komórki, która odbiera sygnał. I – jak to bywa w biologii – najprostsze układy są tak “dopracowane", że wręcz przekracza to granice naszej wyobraźni. Wzajemna odpowiedniość między konkretnymi neurotransmiterami i receptorami jest tak zaprogramowana, że dana kombinacja wydzielanych przekaźników nerwowych może spowodować gamę różnych odpowiedzi. Mechanizmy kontrolujące i korygujące, które występują na każdym etapie przesyłania impulsu z jednej komórki mózgowej do innej, strzegą ładu i porządku zdarzeń. Niszczycielskie enzymy czyhające w przestrzeni między komórkami spowodują rozkład lub rozbroją zabłąkane cząsteczki neurotransmitera, czasem zanim znajdą one receptor, niekiedy zaś po jego znalezieniu. Natomiast obecność tych enzymów gwarantuje, że pojawienie się pojedynczego impulsu nerwowego na końcu neuronu nie powoduje ciągłego pobudzenia następnej komórki przez neurotransmitery, które – pozostawione samym sobie – wielokrotnie atakowałyby receptory. W dodatku ten neuron, który wydzielił przekaźniki nerwowe, wychwytuje je z powrotem, częściowo po to, by zapobiec nadmiernemu pobudzeniu, częściowo, by uniknąć marnotrawstwa materiału. Neuron ma też możliwość wydzielania neurotransmiterów hamujących, które zmniejszają szansę, że przyjmująca je komórka zostanie pobudzona. To, czy pojedyncza komórka mózgowa zostanie pobudzona czy nie, będzie więc zależeć od wzajemnego pobudzania i hamowania w danej chwili. Pamiętając o tym, że EEG rejestruje bieżące procesy elektryczne wewnątrz milionów neuronów w mózgu, wyobraź sobie, co musi się dziać w szczelinach między tymi milionami: każdy pojedynczy impuls elektryczny powoduje gorączkową działalność neurotransmiterów, które zalewają szczeliny między komórkami, łączą się z receptorami i następnie zostają zniszczone lub pobrane z powrotem. Każdy neuron przypuszczalnie komunikuje się w ten sposób z tysiącami innych i każdy ; z nich może przejść przez cały ten cykl w ciągu kilku tysięcznych części sekundy; dodajmy do tego komplikacje wynikające z istnienia pięćdziesięciu różnych neurotransmiterów, z których wiele ma więcej niż jeden typ receptora. Pamiętając o tym wszystkim, łatwo przyjdzie nam zrozumieć, dlaczego wciąż nie jest możliwe śledzenie procesów chemicznych w mózgu w taki sposób, w jaki możemy obserwować tam procesy elektryczne. A jednak to przedstawienie mikrozdarzeń zachodzących między neuronami zrewolucjonizowało nasze spojrzenie na mózg, dostarczając prostego modelu, który umożliwia odpowiedź na pytanie: “Co się stanie, jeśli coś nie zadziała tu albo tam, albo gdzieś indziej?" Przypomina to wprawdzie próbę opisania baseballu, w której wspomnimy jedynie o miotaczu oraz o pałkarzu. Im więcej jednak zadajemy pytań na temat danego stałego fragmentu gry, tym więcej się dowiadujemy: “Co stanie się, jeśli piłka zostanie wybita na aut lub poleci wysoko w powietrze? Co trzeba zrobić, gdy biegnący partner jest w pierwszej bazie: czy należy odbić piłkę na lewą czy na prawą stronę wewnętrznego pola? Dlaczego praworęczny pałkarz ma większe szansę na wygraną, gdy miotacz jest leworęczny?" Grę w baseball można pokazać na podstawie pojedynczych interakcji między kijem a piłką. To samo można osiągnąć, ograniczając opis mózgu do opisu receptorów i neurotransmiterów: “Co się stanie, gdy będzie zbyt dużo lub zbyt mało receptorów? Co się stanie, gdy pojawią się obce związki chemiczne, podobne do przekaźników nerwowych, i zablokują receptory? Co się stanie, gdy inne związki chemiczne uniemożliwią neurotransmiterom opuszczenie synapsy, tak że będą one wielokrotnie stymulować dostępne receptory?" Podane przykładowo pytania rzucają nieco światła na zagadnienie pracy mózgu. W połowie lat pięćdziesiątych zastosowano leki przeciwpsychotyczne w leczeniu schizofrenii i chociaż, rzecz jasna, nie wyeliminowały one tej choroby, doprowadziły jednak do radykalnego zmniejszenia się liczby pacjentów ze schizofrenią, których trzymano w szpitalach psychiatrycznych. Najbardziej skuteczne okazały się leki, które blokowały receptory neurotransmitera, zwanego dopaminą. Był to pierwszy konkretny dowód na to, że halucynacje, urojenia i rozkojarzenie myślenia, charakterystyczne dla schizofrenii, mogą wynikać z nadmiaru pewnego związku chemicznego w mózgu. Gdy piszę te słowa, ostatnie próby wyjaśnienia związku między schizofrenią a dopaminą dotyczyły wyłącznie jednego spośród różnych typów receptorów dopaminy w mózgu. Wyniki badań prowadzonych w Toronto wskazują, że w mózgach osób cierpiących na schizofrenię receptorów tych jest sześciokrotnie więcej niż w mózgach innych ludzi. Oczywiście, większa liczba receptorów stwarza większe możliwości łączenia się neurotransmiterów z receptorami i w rezultacie sprzyja częstszemu pobudzaniu komórek mózgowych. Trzeba jednak przyznać, że ustalenie związku między nadmierną aktywnością komórek, które zawierają dopaminę, znajdujących się w pewnych częściach mózgu, a dziwnym zachowaniem i przekonaniami, które towarzyszą schizofrenii, wymaga sporego skoku myślowego. Prawdopodobnie receptory są tylko częścią większego obrazu, ale nie można zaprzeczyć, że istnieje tu jakiś związek, skoro wystąpienie pewnego ciągu zdarzeń w synapsach może wyraźnie zmienić zachowanie danej osoby. Warto tu też wspomnieć o interesującym związku powyższych zagadnień z chorobą Parkinsona, związku, który może być łatwo wytłumaczony na poziomie receptorów. Choroba Parkinsona polega głównie na trudnościach z poruszaniem się: pacjenci doświadczają drżenia, sztywności i mają kłopoty z rozpoczęciem ruchu. Wszystkie te trudności bez wątpienia wynikają ze stopniowego obumierania komórek w pewnym obszarze środkowej części mózgu. Rozgałęzienia tych komórek sięgają do komórek położonych w innych obszarach, odpowiedzialnych za kierowanie ruchem, i używają do przesyłania sygnałów tej samej dopaminy, którą wiąże się ze schizofrenią. Stąd oczywiście wynika, że jeśli populacja komórek przesyłających te sygnały maleje, zmniejsza się też ilość dopaminy mogącej pobudzić komórki, które kierują ruchem. Jednym z najbardziej skutecznych sposobów leczenia jest podanie pacjentom L-DOPA, związku wyjściowego do produkcji dopaminy, która może dotrzeć do mózgu poprzez krwiobieg. Gdy weźmiemy pod uwagę związek między receptorem a neurotransmłterem, okaże się, że choroba Parkinsona jest lustrzanym odbiciem schizofrenii. Uwidacznia się to bardzo wyraźnie, gdy leczenie którejś z tych chorób nie podlega starannej kontroli. Podanie chorym na schizofrenię nadmiernej dawki leków psychotropowych może tak bardzo obniżyć skuteczność dopaminy, że pojawią się objawy choroby Parkinsona: drżenie, powolność i otępiały wyraz twarzy. Z drugiej strony zbyt duża dawka L-DOPA, podana pacjentom z chorobą Parkinsona dla złagodzenia trudności z poruszaniem się, może wywołać u nich przejściową psychozę. Jest to klasyczny przykład tego, jak ten sam neurotransmiter może pełnić dwie zupełnie różne funkcje. W chorobie Parkinsona obserwujemy skutki zmniejszenia się poziomu dopaminy w obwodzie komórek nerwowych odpowiedzialnych za ruch; w przypadku schizofrenii ta sama dopamina nadmiernie stymuluje obwody, które odgrywają rolę w procesach myślenia i kojarzenia. Pogląd, że receptory mogą mieć nieco różne kształty i rozmiary, dostarczył także rozwiązania zupełnie innej zagadki. W książce Rudyarda Kiplinga Księga Dżungli występuje ichneumon Rikki-Tikki-Tavi, który wcale nie obawia się kobry, napotkanej przezeń w ogrodzie. Kipling najpierw odrzuca tradycyjne wyjaśnienie, że ichneumon zjada specjalne zioła, aby uchronić się przed jadem kobry; potem zaś podaje własne wytłumaczenie: “Dwie tylko rzeczy przyczynić się mogą do zwycięstwa: bystrość wzroku i zwinność nóg, dzięki którym ichneumon potrafi w porę uskoczyć przed natarciem węża – a głowa węża umie dokonywać cudów większych niż jakiekolwiek zioła czarnoksięskie (...)" [Rudyard Kipling: Księga Dżungli. Przekład autoryzowany Józefa Birkenmajera. Nasza Księgarnia, Warszawa 1971, s. 119.]. Kipling ma tylko połowicznie rację: brak strachu u ichneumona nie wiąże się oczywiście z żadnymi czarnoksięskimi ziołami, ale i nie zależy też od jego szybkości. Rikki-Tikki-Tavi ma w zanadrzu “cud większy niż jakiekolwiek zioła". Jad kobry blokuje receptory, znajdujące się nie tyle na neuronach, co na komórkach mięśniowych, którym nerwy przekazują neurotransmitery nakazujące skurczenie się. W normalnych warunkach impuls nerwowy wędruje do końca tak zwanego nerwu ruchowego i powoduje wydzielenie przekaźnika nerwowego – acetylocholiny. Jeśli dostateczna ilość cząsteczek acetylocholiny połączy się z receptorami komórki mięśniowej, komórka ta skurczy się. Ogólnie rzecz biorąc, gdy system nerwowy wydaje instrukcję “skacz", miliony komórek jednocześnie kurczą się i skaczesz. Jad kobry blokuje zaś receptory i tym samym paraliżuje mięśnie – także te, które są odpowiedzialne za ruchy konieczne do oddychania. Niewydolność układu oddechowego powoduje śmierć. Rikki-Tikki-Tavi powinien być wdzięczny swym przodkom za odporność na działanie jadu kobry. W wyniku ewolucji ichneumon rozwinął na swoich komórkach mięśniowych receptory o kształcie różniącym się nieco od normalnego, w wyniku czego cząsteczki jadu kobry nie mogą się z nimi łączyć. Jednakże ta różnica kształtu nie jest na tyle istotna, aby zapobiec łączeniu się z acetylocholiną. Tak więc zalanie receptorów cząsteczkami jadu nie wywołuje żadnego skutku lub jest on niewielki, dlatego mięśnie ichneumona nadal poruszają się i umożliwiają mu zabicie kobry. Jak na ironię istnieje jeszcze jedno zwierzę, które rozwinęło tę samą strategię, aby być odpornym na truciznę: jest nim właśnie wąż kobra. Inny związek chemiczny, blokujący receptory mięśniowe, to występująca w wilczej jagodzie atropina, której działanie podobne jest do działania jadu kobry. Kontrolowane stosowanie atropiny jest jednak znacznie bezpieczniejsze; nawiasem mówiąc, druga nazwa wilczej jagody – belladonna, czyli “piękna kobieta" – stanowi aluzję do jednego z dawnych zastosowań wspomnianej substancji. Kobiety w starożytnym Rzymie i Egipcie zwykły zakrapiać oczy wyciągiem z belladonny i gdy trucizna blokowała receptory mięśni kontrolujących tęczówkę, źrenice rozszerzały się. Kobiety robiły to w przeświadczeniu, że rozszerzone źrenice czyniły je piękniejszymi. Warto dodać, że badania psychologiczne prowadzone na Uniwersytecie w Toronto w latach siedemdziesiątych wykazały, iż istnieje pewna podstawa dla dawnego poglądu. Okazuje się, że nasze źrenice rozszerzają się, gdy zdarza nam się patrzeć na coś, na co mamy ochotę. Gdy jesteś głodny i zobaczysz czekoladowe ciastko, Twoje źrenice rozszerzą się, ale jeśli właśnie zjadłeś obfity posiłek, Twoje źrenice nie zmienią się na widok smacznego deseru. Gdy poproszono studentów, by porównali dwa identyczne zdjęcia kobiety, z których jedno podretuszowano, powiększając na nim źrenice, badani rzadziej wybierali oryginalną fotografię. Żeby wytłumaczyć wpływ zakrapiania oczu na atrakcyjność, musimy dorzucić jeszcze jeden szczegół z zakresu psychologii: mężczyzna zaglądający głęboko w oczy kobiety o rozszerzonych źrenicach podświadomie uznaje, że jest ona nim zainteresowana, i sam – nie wiedząc dlaczego – będzie odczuwał do niej pociąg. W mózgu ludzkim występuje więcej niż pięćdziesiąt rodzajów neurotransmiterów, które różnią się między sobą zarówno szczegółami budowy swych cząsteczek, jak i swoim wpływem na zachowanie i procesy myślowe. Natomiast inne zwierzęta muszą zadowolić się o wiele mniejszą liczbą neurotransmiterów – pijawka jest tego doskonałym przykładem. Zanim spostrzeżesz przyssaną do Twojej gołej nogi pijawkę (na wpół wypełnioną Twoją krwią), zdąży ona już odbyć pięknie zaplanowaną sekwencję zachowań związanych z pobieraniem pokarmu, z których każde zostało umożliwione przez ten sam neurotransmiter – serotoninę. Drobne fale, jakie wywołałeś wchodząc do wody, powiadomiły pijawkę o Twojej obecności i zwierzę zaczęło energicznie płynąć w Twoim kierunku. Kiedy pijawka dotknęła Twojej skóry, znalazła ciepłe miejsce, by się w nie wgryźć, po czym – wstrzykując Ci ślinę, która zapobiega krzepnięciu krwi – sprawiła, że Twoja krew nie przestawała płynąć. Gdybyś nawet nie przerwał pijawce w środku obiadu, i tak w końcu przestałaby się pożywiać w momencie, gdy jej rozdęty brzuch zawiadomiłby ją, że jest pełny. Związek chemiczny o nazwie serotonina, który brał udział w każdym z tych etapów, ma również istotne znaczenie dla ludzkiego mózgu. Odgrywa on ważną rolę w określaniu nastroju, o czym świadczy ogromny sukces leku przeciwdepresyjnego o nazwie Prozac [Prozac to fabryczna nazwa tylko jednego z preparatów fluoksetyny – związku hamującego zwrotny wychwyt serotoniny przez uwalniające ją komórki nerwowe. Inne podobne preparaty dostępne w naszym kraju to polski Bioxetin i fiński Seronil; przyp. red.]. Sukces Prozacu sprawił zarazem, że stał się on lekiem kontrowersyjnym. Środek ten bowiem poprawia nastrój ludziom cierpiącym na kliniczną postać depresji, ale w niektórych przypadkach pomaga także ludziom w znacznie mniejszym stopniu dotkniętym chorobą, których można by po prostu uznać za przytłoczonych zmaganiami z codziennością. Prozac może pomóc ludziom nadmiernie wrażliwym na krytykę, z obniżonym poczuciem własnej wartości, obawiającym się odrzucenia lub mającym jakąkolwiek kombinację powyższych cech. Z punktu widzenia etyki powstaje pytanie, czy przepisywać Prozac ludziom, którzy – jeśli w ogóle szukali leczenia – polegali dotąd bardziej na psychoterapii niż na środkach farmakologicznych. Niektórzy sądzą nawet, że na naszych oczach rodzi się społeczeństwo bardziej uzależnione od leków zmieniających nastrój niż od nikotyny, kofeiny i alkoholu. Prozac utrudnia pobranie serotoniny z powrotem przez komórkę, która ją wydziela, a przedłużona obecność tego neurotransmitera w przestrzeni między komórkami nerwowymi powoduje, że dana cząsteczka serotoniny może oddziaływać na receptory dwu – lub trzykrotnie, nie zaś tylko raz na każdy im-Puls nerwowy. Wywołuje to podobny efekt jak zwiększenie poziomu serotoniny (LSD i meskalina działają w ten sam sposób [Kliniczne skutki LSD i meskaliny są jednak odmienne niż fluoksetyny. Fluoksetyna działa przeciwdepresyjnie, podczas gdy LSD i meskalina “rozkojarzająco" przyp. red.] – ich kształt również imituje kształt cząsteczek tego neurotransmitera). Niektóre pytania dotyczące Prozacu pozostają jednak bez odpowiedzi. W mózgu – co samo w sobie jest zadziwiające – znajduje się czternaście różnych receptorów serotoniny, z których wiele zajmuje konkretne miejsce. Przypuszczalnie każdy receptor używa serotoniny dla własnych celów, co pomaga wyjaśnić, dlaczego wcześniej stosowane leki podnoszące poziom serotoniny, takie jak działająca przeciwdepresyjnie imipramina, łagodzą depresję, ale powodują również skutki uboczne, m.in. suchość w ustach i nieregularny rytm serca. Jak w takim razie, w przypadku Prozacu, udaje się uniknąć; tych skutków ubocznych, które ograniczają się tylko do pewnych problemów behawioralnych? Dlaczego efekty Prozacu odczuwa się dopiero po kilku tygodniach? Faktem jest, że (przynajmniej w momencie, gdy piszę te słowa) nie mamy odpowiedzi na te pytania, ponieważ nikt nie wie dokładnie, co dzieje się w synapsach z receptorami serotoniny, gdy pojawia się tam Prozac [Badania laboratoryjne wykazały, że gdy zanurzymy pijawki w serotoninie przejdą cały cykl pobierania pokarmu ze znacznie większym entuzjazmem. Wyobraźmy sobie pechowego wczasowicza, któremu cały letni zapas Prozacu wpada do pobliskiego zbiornika wodnego; nasz bohater wskakuje za swym lekiem do wody, by znaleźć się oko w oko z masą nadruchliwych, pobudzonych serotoniną krwiopijców]. Pokazałem pobieżnie, co się dzieje z neurotransmiterami, gdy przepływają przez przestrzeń między dwoma komórkami mózgowymi. Trzeba jednak przyznać, że jest to obraz bardzo schematyczny. Gdybyśmy przyjrzeli się dokładniej komórce wyposażonej w receptory, zobaczylibyśmy, że akt łączenia się neurotransmiterów z receptorami w synapsie wyzwala niezliczone cykle chemiczne, które uczestniczą w kształtowaniu reakcji komórki. Wciąż nie rozumiemy jeszcze wielu szczegółów tego zjawiska; jest to zaledwie chwila w życiu pojedynczej synapsy. Gdy uświadomimy sobie, że każdy neuron w mózgu rejestruje setki – jeśli nie tysiące – takich aktów w każdym momencie, a ponadto neurony są upakowane w mózgu tak ciasno, iż dosłownie nie sposób przejrzeć na wylot poprzez gąszcz ich pni i gałęzi, to stanie się jasne, dlaczego tak trudno zrozumieć, jak naprawdę pracuje nasz mózg. Prawdziwa trudność polega na tym, jak powiązać to, co wszyscy znamy i czego doświadczamy jako myśli, uczuć i wyobrażeń, z chemicznymi oraz elektrycznymi zdarzeniami zachodzącymi w mózgu. Nasze myślenie jest wynikiem zbiorowej działalności neuronów, ale w którym momencie ta działalność przeistacza się w aktywność umysłową? W jaki sposób parę setek tysięcy neuronów lub ich neurotransmiterów współpracuje, gdy przypominasz sobie, jak wyglądała kuchnia Twojej babci? Być może, nigdy się tego nie dowiemy i jest raczej mało prawdopodobne, by udało się nam to wyjaśnić, rozpoczynając badania od poziomu neuronów. Bardziej rozsądne wydaje się badanie całego mózgu i analiza poszczególnych jego części. W ostatnich latach podejście takie pokazało, jak wiele niespodzianek kryje mózg, niezależnie od tego, która z jego części jest badana. Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 4 PLAC KATEDRALNY Sercem Mediolanu, miasta położonego w północnych Włoszech, jest Plac Katedralny, Piazza del Duomo. Nad placem tym dominuje, wznosząca się na jego wschodnim krańcu, wielka katedra, której budowę rozpoczęto w 1386 roku i ukończono dopiero w roku 1965, kiedy to zainstalowano ostatnie z pięciorga drzwi odlanych z brązu. Katedra robi wrażenie: jeśli nie elegancją, to rozmiarem i skomplikowaną architekturą. Świątynia ta, zbudowana z białego oraz różowego marmuru włoskiego, jest jednym z największych kościołów na świecie i może pomieścić do 40 000 ludzi (podobno rzadko bywa wypełniona po brzegi). Przewodniki turystyczne delektują się liczbami: 135 marmurowych wieżyczek, 2245 marmurowych rzeźb i (wewnątrz) 52 dwudziestometrowe kolumny, każda zwieńczona grupą rzeźb. D. H. Lawrence nazwał tę świątynię “katedrą udającą jeża", ale inni byli trochę bardziej wstrzemięźliwi: Bili Bryson, w książce Netther Herę Nor There, wyraził opinię, że jest to katedra “całkiem wspaniała w nieco posępny sposób". Przed katedrą rozpościera się otwarta przestrzeń wielkości mniej więcej boiska futbolowego, pośrodku której wznosi się pomnik króla Wiktora Emanuela zagrzewającego swoje wojska do walki. Wszystkie budynki znajdujące się na obrzeżach placu są doskonale znane Mediolańczykom, lecz najważniejsza jest Galleria, wielkie dziewiętnastowieczne centrum handlowe, przykryte szklanym dachem. Gdy stoisz twarzą do katedry, wyjście Gallerii na plac znajduje się po lewej stronie. Galleria to ulubione miejsce spotkań, posiłków i rozmów. Jest to również pasaż wiodący do La Scali, słynnej w świecie opery. Wyobraź sobie: centrum handlowe o wielowiekowej historii i z wielką klasą. Dalej, po tej samej stronie placu, znajduje się popularny bar-restauracja Motta (gdzie możesz przygotować sobie półmisek spaghetti, używając zwykłych składników lub tych dla “znawców"), potem hotel Duomo i dom handlowy Rinascente. Stojąc twarzą do katedry, po prawej stronie placu, na jego końcu widzimy Pałac Królewski o bezpretensjonalnej fasadzie, dalej mały budynek, zwany Arengario (obecnie mieszczący biura turystyczne) i wreszcie, na rogu, Galtrucco – tu od lat szyją na miarę drogie męskie garnitury. Lokatorzy, sklepy i restauracje zmieniają się, ale budynki na Piazza del Duomo pozostają te same i każdy mieszkaniec Mediolanu zna je doskonale. Ryc. 6.: Plac Katedralny z lotu ptaka W 1978 roku neuropsycholog Edoardo Bisiach wybrał Piazza del Duomo na miejsce swego niezwykłego eksperymentu. Tak naprawdę nie chodziło o sam plac, lecz jego myślową reprezentację. W tym czasie Bisiach miał dwóch pacjentów z uszkodzoną w wyniku wylewu prawą stroną mózgu. Byli to 86-letnia kobieta, emerytowany menedżer, oraz 72-letni mężczyzna, z zawodu prawnik. Ponieważ w obu przypadkach wylew uszkodził głównie prawą stronę mózgu, a ośrodki mowy znajdują się prawie zawsze po lewej stronie, oboje pacjenci uniknęli afazji, czyli utraty mowy, najbardziej typowego skutku wylewu. Jakimi ułomnościami zostali zatem dotknięci? Bisiach poprosił oboje pacjentów, by wyobrazili sobie Piazza del Duomo i wymienili wszystkie budynki, które pamiętają. Ciekawe w tym eksperymencie było to, że pacjenci musieli wyobrazić sobie plac z dwóch różnych perspektyw: najpierw stojąc na końcu placu twarzą w kierunku katedry, a następnie stojąc na schodach katedry i patrząc w stronę miejsca, gdzie uprzednio wyobrażali sobie, że stoją. Wynikł tego prostego doświadczenia ujawniły nowe fascynujące aspekty Jednego z najdziwniejszych zjawisk opisanych przez neuropsychologów. jednostronnej nieuwagi. 86-letnia kobieta, wyobrażając sobie, że patrzy w stronę katedry, wymieniła Paląc Królewski, ciąg schodów tuż naprzeciw Pałacu, Arengario i, nieco dalej, Via delie Ore (ulicę w rzeczywistości niewidoczną z placu). Wszystkie te obiekty znajdują się po prawej stronie osoby patrzącej w kierunku katedry. Pacjentka nie wymieniła niczego z lewej strony placu. Kiedy jednak poproszono ją o opisanie widoku ze schodów katedry, przedstawiła zupełnie inną listę, obejmującą sklepy jubilerskie, sklep z koszulami, bar Motta i Via Dante – wszystkie te obiekty znajdują się po prawej stronie, gdy plac ogląda się ze schodów katedry. Prawnik zachował się tak samo. Wyobrażając sobie, że patrzy na plac z twarzą zwróconą w stronę katedry, wymienił katedrę, róg Pałacu Królewskiego, Arengario i Galtrucco (sklep z ubraniami męskimi na prawym obrzeżu tej perspektywy). Po przeniesieniu się w myślach na schody katedry i wyobrażeniu sobie, że patrzy na plac z przeciwnej strony, badany wymienił zupełnie inny zestaw budynków, ulic, sklepów i restauracji, znalazły się tu m.in. Motta i Rinascente. Wszystkie te obiekty znów znajdują się po prawej stronie, jeśli stoi się na schodach katedry. Badane zjawisko – preferencja prawej strony i nieuświadamianie sobie strony lewej – zwane jest jednostronną nieuwagą. Pojawia się na ogół po uszkodzeniu prawej części mózgu, zwłaszcza w płacie ciemieniowym, powyżej prawego ucha i za nim. Pacjenci cierpiący na jednostronną nieuwagę zachowują się tak, jakby lewa strona przestrzeni w ogóle nie istniała. Jedzą wyłącznie z prawej strony talerza, a jeśli obróci się go tak, że pozostające na nim jedzenie znajdzie się teraz po prawej stronie, pacjenci będą zwykle twierdzić, że jedzenie to w jakiś tajemniczy sposób pojawiło się znikąd (mają rację: dla nich lewa strona to tyle co nigdzie). Ponadto zdarza się, że czytają słowa jedynie po prawej stronie kolumny w gazecie lub nawet tylko prawą część każdego słowa oraz golą tylko prawą część twarzy (która oczywiście odbija się w prawej części lustra). Zjawisko jednostronnej nieuwagi występuje najsilniej natychmiast po wylewie i zazwyczaj stopniowo zanika po upływie kilku tygodni. Z tej krótkiej wzmianki na temat jednostronnej nieuwagi mogłoby wynikać, że wspomniani pacjenci mają po prostu niezwykle ograniczone pole widzenia, jak gdyby patrzyli przez tunel o asymetrycznym przekroju zwężającym się po lewej stronie. Ale nie Jest to prawda; wielokrotnie wykazano, że chociaż uszkodzenie wzroku może pojawić się jednocześnie ze zjawiskiem jednostronnej nieuwagi – jako wynik tego samego wylewu – uszkodzenie to nie musi powodować nieuwagi, podobnie jak nieuwaga nie Jest uzależniona od problemów z widzeniem. Zjawisko jednostronnej nieuwagi wykracza poza sferę widzenia. Eksperyment przeprowadzony przez Edoardo Bisiacha ujawnił, że jednostronna nieuwaga jest czymś znacznie głębszym – i ciekawszym – niż uprzednio sądzono. Bisiach dowiódł bowiem, że pacjenci dotknięci jednostronną nieuwagą wykazują preferencję wobec prawej strony nie tylko wtedy, gdy patrzą na coś, ale nawet wówczas, gdy coś sobie wyobrażają. Jednostronna nieuwaga nie może zależeć od wzroku, ponieważ odchylenie w prawo występuje również w świecie ich wyobrażeń. W tym samym eksperymencie poproszono również prawnika, aby opisał biuro, w którym pracował przez dziesiątki lat, widziane z dwóch różnych punktów: od strony drzwi wejściowych i zza biurka. I tym razem badany zdawał sobie sprawę z obecności jedynie tych przedmiotów, które znajdowały się po jego prawej stronie – tylko te przedmioty wymieniał. Eksperyment ten uwidacznia również, jak daleko posunięta jest preferencja prawej strony czy też niezauważanie strony lewej. Drugi opis placu lub biura następował niemal natychmiast po pierwszym, a jednak zbiór wymienianych obiektów był zupełnie różny. Pomimo tego w żadnym momencie badani pacjenci – podobnie jak większość innych pacjentów, u których występuje jednostronna nieuwaga – nie zauważyli, że zaistniała sytuacja jest wewnętrznie sprzeczna, a nawet absurdalna. Gdzie znika pierwszy zestaw budynków w momencie, gdy pacjent opisuje widok ze schodów katedry? Któż to wie? Po otrzymaniu dodatkowej zachęty ze strony eksperymentatora obojgu pacjentom udało się poszerzyć swoje listy o dodatkowe elementy, przy czym w jednym przypadku został nawet wymieniony pojedynczy budynek po lewej stronie. Zasadniczo jednak, chociaż każde z nich niewątpliwie pamiętało wszystkie budynki, oboje mogli przywołać w myśli jedynie obiekty znajdujące się po prawej stronie wyobrażanego sobie miejsca. Zagadnienie, o którym mowa, może być nieco bardziej skomplikowane, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Typowy mieszkaniec Mediolanu przechowuje zapewne w swojej głowie zarówno listę budynków przy placu, jak i szczegóły ich położenia. Informacje te mogą być przechowywane bądź w dwóch niezależnych magazynach pamięci, bądź też lista budynków nie może istnieć niezależnie od wyobrażanego planu placu; w każdym razie jednostronna nieuwaga powoduje zniekształcenie zarówno planu przestrzennego, jak i pamięci. Pogląd, że można nie zauważać połowy otaczającego świata, jest trudny do pojęcia. Można by pomyśleć, że oczywista terapia dla tego typu pacjentów polegałaby na zachęcaniu ich do ćwiczeń w patrzeniu na lewą stronę talerza lub wkładaniu większego wysiłku w wyobrażanie sobie lewej strony placu. Chociaż neurolog Oliver Sacks opisał pacjentkę, która dotknięta jednostronną nieuwagą [Oliver Sacks: Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem. Przełożyła Barbara Linderberg, Wydawnictwo Zysk i Ska, Poznań 1994. Rozdział 8. Na prawo patrz!, s. 105-107; przyp. red], nauczyła się robić pełny obrót w prawo (o prawie 360°), aby zobaczyć rzeczy znajdujące się po lewej stronie – i nawet zażądała obrotowego wózka inwalidzkiego, aby to sobie ułatwić – w większości przypadków nie jest to możliwe. Ludzie, u których nastąpiło wypadnięcie kawałka pola widzenia, są świadomi tego, że nie widzą rzeczy znajdujących się po lewej stronie i uczą się rekompensować to odpowiednimi ruchami głowy. Natomiast w przypadku jednostronnej nieuwagi ludzie zwykle nie są świadomi, że mają jakieś kłopoty. Nie wiedzą nawet, czego są pozbawieni. Błędem byłoby przypuszczać, że w swoich wyobrażeniach wyraźnie widzą prawą stronę Piazza del Duomo, a mgliście lub schematycznie lewą stronę placu. To, co sobie wyobrażają lub postrzegają, jest tym, co istnieje. Problem nie polega na tym, że utracili oni pojęcie “strony lewej" – pacjenci w eksperymencie Bisiacha wiedzieli, które spośród budynków przywołanych przez nich w wyobraźni znajdują się na lewo, a które na prawo względem innych – rzecz polega na tym, że dla pacjentów istnieje znacznie mniej .strony lewej", niż Ty lub ja widzielibyśmy lub moglibyśmy sobie wyobrazić. Nie można przekonać kogoś, kto wierzy, że już nie ma ani trochę więcej “lewej strony", by obrócił się dalej w tym kierunku. Czy ktoś, kto nie jest dotknięty jednostronną nieuwagą, może sobie wyobrazić, czego doświadcza się w tej sytuacji? Bezpośrednio – nie, ale myślę, że poprzez przyjęcie zupełnie innego punktu widzenia możemy poczuć, jak doświadcza się takiego dziwnego zniekształcenia przestrzeni. W książce Flatland, wydanej ponad sto lat temu, Edwin Abbott opisuje, jak wyglądałoby życie w przestrzeni dwuwymiarowej. Mieszkańcy Płaskiego Kraju, będący zbiorowiskiem kół, trójkątów, kwadratów i prostych linii, żyją w świecie, w którym nie istnieje wymiar pionowy, nie ma góry ani dołu. Są oni całkowicie nieświadomi – i nawet nie są w stanie pojąć – trzeciego wymiaru. Prześlizgują się po swoim świecie, czyli powierzchni cienkiej jak błona, rozpoznając się nawzajem poprzez odbicie światła od swych boków. Mieszkańcom Płaskiego Kraju koło jawi się jako obraz jasny w centrum i stopniowo zanikający na bokach, kwadrat widziany z boku jest jednolicie oświetlony, postrzegany zaś od strony wierzchołka prezentuje się jako Jasny punkt. Bohater książki o nazwisku A. Kwadrat, mieszkaniec Płaskiego Kraju, staje twarzą w twarz z przybyszem z trójwymiarowego świata, zwanego Krajem Przestrzeni (Spaceland). Przybysz jest kulą, a więc czymś zgoła niepojętym dla A. Kwadrata. Dopóki gość o kształcie kuli unosi się nad Płaskim Krajem, jest całkowicie niewidoczny (choć słyszalny). A. Kwadrat nie może spojrzeć do góry ani nie potrafi nawet zrozumieć, co “spoglądanie do góry" imałoby oznaczać. Gdy kulisty przybysz obniża się i jego droga częściowo przecina Płaski Kraj, wszystko, co A. Kwadrat może zauważyć, to pojedyncze koło, czyli przekrój kuli, który w danym momencie znajduje się w płaszczyźnie Płaskiego Kraju. Aby wykazać, że ów przekrój jest czymś więcej niż kołem, kulisty przybysz opuszcza Płaski Kraj, unosząc się powoli do góry. Jednak dla A. Kwadrata nie jest to żaden dowód na istnienie dodatkowego wymiaru; bohater przekonał się jedynie o tym, że owo konkretne koło jest Jakimś “nadzwyczajnym sztukmistrzem", który posiadł niezwykłą zdolność kurczenia się aż do stania się punktem, a nawet całkowitego zniknięcia, tylko po to, by znów nieoczekiwanie pojawić się, gdzie tylko zechce. A. Kwadrat był całkowicie niezdolny do wyobrażenia sobie, że koło, którego wielkość zmieniała się w czasie, mogło być jednym, niezmiennym trójwymiarowym obiektem. Pacjent cierpiący na jednostronną nieuwagę jest w takim samym stopniu nieświadomy pełnych wymiarów przestrzeni. Wyniki eksperymentu z Placem Katedralnym dowodzą, że badanym byłoby bardzo trudno przypomnieć sobie okres, kiedy byli świadomi całej rozległości przestrzennej świata. Eksperyment przeprowadzony przez Edoardo Bisiacha wykazał, że jednostronna nieuwaga dotyczy nie tylko miejsc, które pacjent obserwuje, ale także wyobrażenia tych miejsc, jakie pojawia się w mózgu badanego. Warto dodać, że przeprowadzono wiele wersji tego eksperymentu i każda z nich rzuciła nowe światło na zjawisko jednostronnej nieuwagi. Jeden z najbardziej zaskakujących wyników został przedstawiony w 1993 roku, ponownie przez włoskich badaczy, rym razem z Uniwersytetu w Rzymie. Ich pacjent, ofiara wylewu, w żadnym ze standardowych testów psychologicznych nie ujawnił jakichkolwiek objawów nieuwagi. Testy wymagały postawienia znaku dokładnie na środku poziomej linii (pacjenci dotknięci jednostronną nieuwagą stawiają znak daleko na prawo od środka, tak jakby lewa część linii nie istniała) lub narysowania tarczy zegara (w przypadku jednostronnej nieuwagi pacjenci albo starają się zmieścić wszystkie dwanaście godzin po prawej stronie tarczy, albo po prostu opuszczają liczby od 7 do 11). Nawiasem mówiąc, u obu osób badanych przez Bisiacha identyczne testy wykazały obecność wyraźnych objawów jednostronnej nieuwagi. Mężczyzna badany później miał natomiast najwyraźniej normalne poczucie przestrzeni, na którą patrzył w danym momencie; jednak gdy poproszono go, by z pamięci opisał plan słynnego rzymskiego placu Piazza dei Cinąuecento, konsekwentnie pomijał budynki po lewej stronie, bez względu na to, jaką perspektywę przyjął w wyobraźni. Na szczęście większość tych eksperymentów przeprowadzono we Włoszech i dotyczyły one włoskich placów. Można sobie wyobrazić, jak wyglądałyby relacje pacjentów, gdyby takie eksperymenty powtórzono w północnej Ameryce: “Po prawej stronie, tuż obok Taco Bell, znajduje się McDonalds. Wejście do centrum handlowego jest zaraz za sklepem Wal-Mart z sześciopoziomowym parkingiem z tyłu..." Podczas gdy Bisiach pokazał, że jednostronna nieuwaga wiąże się zarówno ze sceną wyobrażaną, jak i rzeczywiście widzianą, przypadek wspomnianego mężczyzny świadczy o tym, że te dwa problemy nie muszą współwystępować, tzn. można nie zauważać lewej strony sceny, którą się sobie wyobraża, a pomimo tego być całkowicie zdolnym do widzenia, czyli zwracania uwagi na całość miejsca, gdy się na nie patrzy. Pojawia się przeto wiele ciekawych pytań. Gdyby ów człowiek rzeczywiście stał na Piazza dei Cinquecento i patrzył na znajdujące się tam budynki, a następnie został poproszony o zamknięcie oczu i wyliczenie domów przy placu – czy potrafiłby to zrobić? A jeśli tak, to czy fakt, że potrzeba około pół minuty, by wymazać obraz z pamięci krótkotrwałej, czyli operacyjnej, oznacza, że po tym czasie badany utraciłby zapamiętany przed chwilą obraz placu i, będąc zdanym na wyobraźnię, zacząłby pomijać Jego lewą stronę? Co by się stało, gdyby badany stał na jednym końcu placu z otwartymi oczami i został poproszony, by wyobraził sobie, że stoi na przeciwnym końcu, patrząc stamtąd w swoim kierunku – co by wówczas opisał? Przypadek ten jest szczególnie interesujący, ponieważ mózg ucierpiał nie w tym rejonie, który Jest niemal zawsze uszkodzony, gdy mamy do czynienia z jednostronną nieuwagą – wysoko po prawej stronie w płacie ciemieniowym. Badany mężczyzna doznał uszkodzenia w prawym płacie czołowym, czyli znacznie bardziej z przodu i praktycznie “na drugim końcu świata", gdy mówimy o mózgu. Przypadek ten jest zatem niejasny. Opisano wprawdzie wielu pacjentów, u których występuje przeciwny zespół objawów: we wszystkich standardowych testach wykazują oni daleko posuniętą jednostronną nieuwagę, ale nie mają żadnych kłopotów z wymienieniem z pamięci wszystkich budynków wokół placu czy też z opisaniem tego, co można zobaczyć, jadąc po tej samej drodze w którymkolwiek kierunku. Ostatecznie narzuca się wniosek, że jednostronna nieuwaga może się pojawiać przy oglądaniu miejsc, podczas gdy ich wyobrażenie pozostaje prawidłowe – czasem bywa też na odwrót. Jeśli nawet tego typu pacjenci myślą w ogóle o swojej przypadłości, trudno byłoby ustalić treść tych myśli. W większości przypadków wydają się nieświadomi swojej sytuacji, podobnie jak mieszkańcy Haskiego Kraju, którzy akceptują tylko znane sobie wymiary przestrzeni. Pewien pacjent w Niemczech winił “niegrzecznych berlińskich kierowców" za to, że w czasie spacerów był często o krok od wpadnięcia pod auto. Inny chory zwykł codziennie chodzić do pobliskiej piekarni położonej za rogiem, na prawo od domu, w którym mieszkał. Wychodząc z piekarni, często skręcał ponownie w prawo (z powodu jednostronnej nieuwagi, na którą cierpiał), po czym stwierdziwszy, że zaszedł zbyt daleko, zawracał i przechodził tuż obok swojego domu (który teraz znajdował się po jego lewej stronie); następnie uprzytomniwszy sobie, że znów się pomylił, robił zwrot o 180° i wreszcie docierał do domu. Niezdolność do powrotu do domu bezpośrednio z piekarni przypisywał swojemu “roztrzepaniu" i w całej tej sprawie prezentował postawę klasyczną dla pacjentów dotkniętych jednostronną nieuwagą: “Pański pogląd, że ja nie potrafię widzieć całej przestrzeni, jest typowym wymysłem naukowca". Im więcej czyta się relacji z badań klinicznych obejmujących pacjentów cierpiących na jednostronną nieuwagę, tym bardziej jest się pod wrażeniem nie tylko dziwnych objawów, ale również beztroski okazywanej przez chorych. Wydaje się, że wcale się nie przejmują. Można to częściowo wytłumaczyć rodzajem szoku, który był reakcją na potężny cios, jakim jest wylew. Gdy jednak bezpośrednie skutki wylewu ustąpią i zjawisko jednostronnej nieuwagi zaniknie, od pacjentów tych rzadko można usłyszeć jakieś istotne uwagi na temat tego stanu. Możemy więc jedynie zastanawiać się nad tym, jak to jest, gdy zamieszkuje się zniekształconą przestrzeń pacjentów z jednostronną nieuwagą oraz co mogłoby to nam powiedzieć o mózgu. Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 5 WEWNĘTRZNE MAPY ZEWNĘTRZNEJ PRZESTRZENI Właściwości przestrzeni, która jest tylko częściowo reprezentowana w umysłach pacjentów dotkniętych jednostronną nieuwagą, są stopniowo rozpoznawane: jedni badacze usiłują zdefiniować jej wymiary w pionie i poziomie, inni starają się ustalić, czy jednostronna nieuwaga sięga aż do najdalszych kresów przestrzeni, którą potrafimy postrzegać. W Anglii pewien chory, miłośnik rzucania lotkami do tarczy, po ciężkim wylewie w prawej części mózgu wydawał się być dotknięty niezauważaniem lewej części przestrzeni, która go bezpośrednio otaczała, dostrzegał jednak przestrzeń odległą o długość rzutu. Gdy proszono go, by wskazał środek linii oddalonej o około 45 cm, miał wyraźną tendencję do umieszczania go daleko na prawo od rzeczywistego środka, co jest jednym z typowych objawów niezauważalna lewej strony. Ale gdy tylko w tym samym teście odległość zwiększono do 2,5 m, wyniki pacjenta znacznie się polepszyły. Stał się on bardziej dokładny zarówno w identyfikowaniu za pomocą świetlnego wskaźnika środka linii narysowanej na białej tablicy, jak i w trafianiu lotką w środek tej linii. Co ciekawe, nie wykazywał żadnych objawów jednostronnej nieuwagi w stosunku do własnego ciała, mogąc bez wahania dotknąć własnego lewego kolana, łydki, uda, nadgarstka i ramienia, gdy był o to proszony. Wszystkie te fakty wzięte razem wskazują, że reprezentacja przestrzeni w mózgu przypomina budowę cebuli: w opisanym przypadku tylko przestrzeń pozostająca bezpośrednio wokół ciała, ale nie samo ciało, była nie zauważana. Jednym z najdziwniejszych zjawisk (w tym niezwykłym upośledzeniu) jest częstsze niezauważanie lewej strony wskutek wylewu w prawej części mózgu, zwłaszcza w płacie ciemieniowym i skroniowym w okolicy tuż nad uchem. Nie jest bynajmniej zaskakujące, że uszkodzenie jednej strony mózgu ogranicza zdolność dostrzegania przestrzeni po przeciwnej stronie. Prawie wszystkie informacje wejściowe odbierane przez nasze zmysły przechodzą na przeciwną stronę z chwilą dotarcia do mózgu. Odczucia z dużego palca Twojej prawej nogi docierają do lewej strony mózgu. Tak samo dzieje się w przypadku wysyłanych przez mózg poleceń dotyczących ruchu, co zresztą tłumaczy, dlaczego uszkodzenie lewej strony mózgu często powoduje paraliż prawej ręki lub nogi. To, że uszkodzenie prawej części mózgu prowadzi do niezauważania lewej strony, nie jest zaskakujące. Dziwi jednak fakt, że są to niemal jedyne znane przypadki jednostronnej nieuwagi. Dlaczego nie obserwuje się równie licznych przypadków niezauważania prawej strony w wyniku uszkodzenia lewej strony mózgu? Istnieją dwa rodzaje odpowiedzi na to pytanie: jedni sugerują, że mamy tu do czynienia z iluzją – w rzeczywistości przypuszczalnie istnieje wielu ludzi, którzy nie zauważają prawej strony, ale ponieważ występujące u nich uszkodzenie lewej części mózgu wpływa również na ośrodki mowy, są oni po prostu niezdolni do prowadzenia rozmów i tym samym do ujawnienia, że ignorują prawą stronę. Ponieważ nie mówi się o tym zjawisku, pozostaje ono nie zauważone. W jednym z ważnych badań rzeczywiście stwierdzono, że przypadki niezauważania prawej strony są o wiele częstsze, niż przypuszczano, ale ni< wydaje się, by badanie to wywarło istotny wpływ na opinie wielu naukowców zainteresowanych tym zjawiskiem. Większość z nich ciągle uznaje, że niezauważanie strony lewej – odpowiadające uszkodzeniu prawej strony mózgu – jest znacznie bar dziej powszechne niż przypadek odwrotny, i usiłuje dopasował ten fakt do własnych teorii na temat przyczyn tego dziwnego upośledzenia. Jedno z podejść do problemu jednostronnej nieuwagi polega na wyobrażeniu sobie, że pewna część mapy w mózgu, czyli czegoś w rodzaju wewnętrznego opisu świata zewnętrznego, została zniekształcona czy nawet ucięta wskutek uszkodzenia mózgu. Gdy mózg przywołuje obraz Piazza del Duomo, obraz ten jest zdeformowany. Deformacja ta może jednak dotyczyć tylko chwilowego wyświetlenia obrazu w umyśle pacjenta, a nie stale przechowywanej wersji; eksperymenty Bisiacha dowiodły, że gdzieś w swej pamięci długotrwałej pacjenci utrzymują prawidłowy zapis wszystkich budynków zarówno po prawej, jak i po lewej stronie placu. Niemożność widzenia pełnego zapisu byłaby podobna do sytuacji, w której dysponowaliśmy zbiorem wideokaset wysokiej jakości, ale odtwarzacz byłby uszkodzony. Albo inaczej: mamy wspaniałą kolekcję przezroczy, ale lewa strona naszego ekranu jest postrzępiona i podarta. Jeśli jednak jednostronna nieuwaga polega na utracie jednej strony myślowego obrazu czy też mapy, to w jaki sposób badaczom udaje się uzyskać więcej szczegółów od pacjentów, którzy zostali zachęceni do wymienienia następnych budynków – jak to zdarzyło się w jednym z eksperymentów Bisiacha? Albo obraz myślowy badanych jest uszkodzony – i tym samym niedostępny – albo nie jest. To, że kryje się tu coś więcej, można wykazać w prostym eksperymencie. Pacjentów nie zauważających lewej strony poproszono, by postawili znak dokładnie w połowie linii. Pacjenci dotknięci jednostronną nieuwagą na ogół stawiają znak na prawo od środka, ponieważ nie są świadomi istnienia znacznej części lewej strony linii. W tym eksperymencie pacjenci – jak oczekiwano – stawiali znak daleko po prawej stronie. Gdy jednak tuż na lewo od linii umieszczono małą cyfrę, zaszły dwie zmiany. Pacjenci potrafili powiedzieć, jaka to była cyfra, a ponadto poprawili się znacznie w ustalaniu środka Unii. Natomiast gdy cyfry umieszczono na obu końcach linii albo, co gorsza, tylko na prawym końcu, pacjenci powracali do pomijania lewej strony, ponownie stawiając znak daleko na prawo od rzeczywistego środka linii. Trudno byłoby wyjaśnić te wyniki, używając pojęcia zniekształconej lub uszkodzonej wewnętrznej mapy otaczającego świata. W jaki sposób pojawienie się pojedynczej cyfry w pobliżu lewego końca linii – pośrodku utraconej części przestrzeni – mogło spowodować, że pacjent stał się bardziej świadomy treści mapy, która jest przecież zniekształcona? Aby to wyjaśnić, trzeba by uciec się do desperackich argumentów w rodzaju twierdzenia, że mapa jest jakoś zagięta (czy w jakiś inny sposób częściowo zasłonięta) wskutek uszkodzenia mózgu; zmuszając zaś pacjentów, by zwrócili uwagę na coś, co znajduje się po lewej stronie, na przykład na cyfrę, powoduje się, że ten zagięty róg chwilowo odgina się, ujawniając to, co się tam znajduje. Ta analogia jest trochę zbyt wyrafinowana, by w nią uwierzyć. Jednostronną nieuwagę można wytłumaczyć w znacznie prostszy sposób: rozpatrując problem uwagi. Innymi słowy, wspomniane zjawisko nie polega na uszkodzeniu sceny oglądanej przez wyobraźnię, czyli “oczami duszy", lecz na niewłaściwym kierowaniu samymi “oczami" [Zanim całkowicie odrzucimy hipotezę uszkodzonej mapy wewnętrznej, warto zwrócić uwagę na wyniki badań zainspirowanych eksperymentem z Placem Katedralnym. Pokazały one, że pacjenci dotknięci jednostronną nieuwagą poproszeni o to, by wyobrażając sobie plac, skupili uwagę wyłącznie na lewej lub tylko na prawej jego stronie, wymieniali większą liczbę budynków, choć wiele z nich umieszczali po niewłaściwej stronie. Czy jest to kolejna sugestia, że mamy do czynienia z uszkodzoną mapą?]. Jedna z wersji tego poglądu głosi, że każda półkula mózgu ma tendencję do zwracania uwagi na rzeczy znajdujące się po przeciwnej stronie ciała – od najbliższych (części ciała) po najdalsze elementy (horyzont), przy czym lewa półkula jest w tym znacznie bardziej sprawna niż prawa. Z tego wynika, że uwaga wszystkich ludzi, nie tylko ofiar wylewu, może być ściągana w prawo z powodu braku równowagi między półkulami. Pewne dane potwierdzają ten wniosek: gdy niemowlęta przestraszy się nagłym dźwiękiem, częściej zwracają się w prawo niż w lewo, nawet jeśli źródło dźwięku znajduje się dokładnie pośrodku. Przeprowadzono również pewne niecodzienne badania na temat tego, co ludzie lubią, a czego nie lubią w obrazach: w dwóch badaniach, amerykańskim i brytyjskim, stwierdzono, że większość ludzi woli obrazy czy fotografie, w których główne elementy występują po prawej stronie lub sprawiają wrażenie sekwencji wiodącej na prawo, względnie naprawdę poruszają się ku prawej stronie. Inaczej mówiąc, preferowane są te obrazy lub fotografie, które kierują oczy widza na prawo. Powszechnie twierdzi się też, że ludzie zagubieni w terenie pozbawionym punktów orientacyjnych, takim jak Arktyka, lub w czasie oślepiającej zamieci przemierzają wielkie odległości, by w końcu znów znaleźć się w... punkcie wyjścia. W połowie lat trzydziestych nowojorski psychiatra Paul Schilder stwierdził, że większość tych ludzi zatacza koła w prawo. Ponadto uważał on, że gdy poprosi się kogoś, by zamknął oczy i wyciągnął przed siebie obie ręce, zwykle prawa ręka będzie uniesiona wyżej niż lewa (nie wprowadził rozróżnienia między ludźmi prawo – i leworęcznymi). Zdaniem Schildera dowodzi to, że wszyscy ignorujemy – do pewnego stopnia – lewą stronę. Obecnie niektórzy neurofizjolodzy sądzą, że wszystkie te dane – upodobania w odbiorze obrazów, zwracanie głowy przez niemowlęta i inne doniesienia – pokazują, że preferencja lewej półkuli dla prawej strony jest nieco silniejsza niż podobna preferencja prawej półkuli dla lewej strony, a w pewnych okolicznościach preferencja lewej półkuli może całkowicie przeważyć. Jeśli to wszystko jest prawdą, sprawy mają się tak: gdy następuje uszkodzenie słabszej, prawej strony mózgu, lewa półkula uzyskuje nagle więcej swobody i narzuca uwadze oraz ruchom swoją silną prawostronną tendencję. W wyniku tego pacjent zaczyna patrzeć na prawo, poruszać się w prawą stronę i mieć świadomość tylko prawej strony. Inny pogląd na temat zasadniczej roli uwagi zakłada, że w normalnych warunkach prawa półkula mózgu jest odpowiedzialna za zwracanie uwagi na obie strony przestrzeni, podczas gdy lewa półkula monitoruje tylko prawą stronę. Gdyby to było prawdą, okazałoby się, że jeśli lewa półkula ulega uszkodzeniu, obie strony przestrzeni są w dalszym ciągu monitorowane przez prawą półkulę (wyjaśniałoby to, dlaczego liczba ludzi dotkniętych niezauważaniem prawej strony jest znacznie mniejsza). Natomiast uszkodzenie prawej strony mózgu powodowałoby niezauważanie rzeczy leżących po lewej stronie. Inny – nieco zmodyfikowany – pogląd głosi, że omawiany problem nie wiąże się z tendencją do zwracania uwagi na lewą stronę, a dotyczy raczej niemożności przeniesienia uwagi po tym, gdy została już ona skierowana w prawo. Innymi słowy, gdy pacjent dotknięty jednostronną nieuwagą skoncentruje się na prawej stronie, to – chociaż potrafi on przenieść uwagę na drugą stronę – będzie miał z tym duże trudności. W eksperymentach sprawdzających, czy problem rzeczywiście tkwi w niemożności oderwania uwagi, pacjenci patrzą na ekran i starają się zauważyć proste elementy, takie jak kwadrat lub gwiazdka, wyskakujące nagle i na krótko po jednej stronie ekranu, po drugiej lub po obu jego stronach. Na ogół pacjenci dotknięci jednostronną nieuwagą tracą całkowicie świadomość lewej strony, gdy akcja toczy się po prawej stronie. Jeśli jednak jedyny sygnał na ekranie pojawia się po lewej stronie, mogą zwrócić na to uwagę. Doskonałym przykładem jest tu eksperyment, który wykazał, że pacjenci znacznie lepiej dzielą linię na połowę, jeśli na lewo od końca linii pojawi się cyfra. Takie eksperymenty są zgodne z koncepcją uwagi działającej jak snop światła latarki, który automatycznie kieruje się w prawo i tylko siłą może być skierowany w lewo. W przypadku badania jednostronnej nieuwagi, podobnie jak w wielu innych badaniach nad mózgiem, nowoczesne techniki obrazowania umożliwiły obserwację pracy mózgu oraz pozwoliły na uzyskanie zupełnie nowego obrazu tego, co się dzieje w mózgu. Wyniki badań, ogłoszone na początku 1993 roku przez Maurizia Corbettę i jego współpracowników z Wydziału Medycyny Uniwersytetu Waszyngtońskiego, pokazały, że dwie półkule mózgu funkcjonują rzeczywiście odmiennie, kiedy dochodzi do przerzucania uwagi z jednego obiektu na drugi. Eksperyment wspomnianych naukowców polegał na tym, że ochotnicy siedzieli naprzeciw ekranu, na którym wyświetlano zbiór malutkich prostokątów. Dziesięć z nich układało się w szereg biegnący z lewa na prawo, a jedenasty prostokąt – położony ponad nimi – znajdował się dokładnie pośrodku szeregu. Uczestnicy wpatrywali się w krzyżyk umieszczony w jedenastym prostokącie i bez przenoszenia wzroku starali się zauważyć migającą gwiazdkę, przesuwającą się z Jednego do drugiego prostokąta w szeregu poniżej. Gwiazdka najczęściej poruszała się według przewidywalnego schematu: systematycznie na prawo lub na lewo, by następnie powrócić w ten sam sposób i zacząć od nowa. W tym samym czasie przy użyciu analizatora PET uzyskiwano obrazy mózgów uczestników eksperymentu. Wyniki były zaskakujące. Gdy gwiazdka pojawiała się i znikała w prostokątach po lewej stronie szeregu, zgodnie z oczekiwaniami prawa strona mózgu stawała się bardzo aktywna. Lewa półkula mózgowa wykazywała, co prawda, śladową aktywność, gdy uwaga była skierowana na lewo, ale główną rolę wyraźnie odgrywała tu prawa półkula. Wbrew oczekiwaniom prawa półkula pracowała intensywnie również wtedy, gdy gwiazdka wyskakiwała po prawej stronie, czyli wówczas, kiedy to lewa półkula powinna kierować przenoszeniem uwagi z jednego prostokąta na drugi. Prawa półkula nie tylko ma istotniejszy udział niż lewa w przenoszeniu uwagi z jednego miejsca na inne, ale też większa część tej półkuli uczestniczy w wykonywaniu tego zadania. Obrazy PET uzyskane w tym eksperymencie pokazały dwa oddzielne obszary, położone w tylnej części prawej półkuli mózgowej, z których jeden odpowiadał za kierowanie uwagi ku lewej, a drugi ku prawej stronie. W tym samym rejonie lewej półkuli znaleziono tylko jeden aktywny obszar, którego reakcje były słabe i który uaktywniał się niezależnie od tego, gdzie znajdowała się przeskakująca gwiazdka. Te obrazy PET silnie wspierają hipotezę, że prawa półkula mózgowa odgrywa główną rolę w przypadku uwagi, przynajmniej w przypadku takiej uwagi, jakiej wymagał ten eksperyment. A zatem kontrolowanie otaczającej przestrzeni nie jest zrównoważone: uwaga obejmująca lewą stronę znajduje się niemal wyłącznie pod kontrolą prawej półkuli mózgowej, natomiast za uwagę po prawej stronie odpowiedzialne są obie półkule. Obrazy PET doskonale wyjaśniają, dlaczego wśród ofiar wylewu niezauważanie lewej strony występuje znacznie częściej. Uszkodzenie prawej półkuli może łatwo wyeliminować rozległy i wyspecjalizowany obszar, który jest jedyną częścią mózgu odpowiadającą za zwracanie uwagi na wydarzenia po lewej stronie. Za to analogiczne uszkodzenie lewej półkuli – bez względu na to, jak będzie ciężkie – pozostawi nienaruszonym obszar kierujący uwagą obejmującą prawą stronę, który znajduje się w prawej półkuli. Gdy zaczynamy snuć teorie na temat jednostronnej nieuwagi, nie możemy pominąć pewnego szczególnego zjawiska. Stwierdzono bowiem, że wstrzyknięcie lodowatej wody bezpośrednio na błonę bębenkową lewego ucha pacjenta, który cierpi na lewostronną nieuwagę, poważnie łagodzi jej objawy, choć czasem tylko na krótką chwilę. To dziwne, ale taka terapia nie jest dla chorych przykra – choć u większości ludzi lodowata woda na błonie bębenkowej powoduje silny ból. Jeszcze dziwniejsze wydaje się to, że oziębienie błony bębenkowej może komuś pomóc doświadczyć – czasem na bardzo krótko – pełnych wymiarów otaczającej go przestrzeni. Zwykle tłumaczy się to szokiem spowodowanym zimną wodą, reaktywującym półkulę (w tym przypadku prawą), która utraciła zdolność kierowania uwagi ku “brakującej" stronie przestrzeni. W sposób typowy dla zjawiska jednostronnej nieuwagi, w miarę jak skutki lodowatej wody zanikają i jednostronna nieuwaga powraca, zanika także pamięć pacjenta o tym, że zaledwie przed chwilą odbierał przestrzeń w pełnym wymiarze. Skoro jednostronna nieuwaga wynika z niezdolności do kierowania uwagi ku lewej stronie lub, mówiąc inaczej, do oderwania uwagi od strony prawej, może to tłumaczyć, dlaczego i ludzie dotknięci jednostronną nieuwagą zazwyczaj nie umieją wyjaśnić, co to naprawdę znaczy. Jak opisać coś, na co nie możesz zwrócić własnej uwagi? Gdyby natomiast jednostronna nieuwaga była wynikiem zniekształconej mapy myślowej, można by się spodziewać, że pacjenci potrafiliby – podobnie jak przenosi się snop światła latarki – skierować uwagę na owo zniekształcenie i opisać je. W zasadzie coś takiego nie zdarza się, ale istnieją pewne wyjątki. W latach pięćdziesiątych William Battersby z nowojorskiego szpitala Mount Sinai opisał przypadek mężczyzny, który gdy ustąpiły u niego objawy jednostronnej nieuwagi, pamiętał, jak wcześniej źle wykonywał serię testów: – Ostatnim razem, gdy to czytałem, zacząłem po lewej stronie, a potem przeskoczyłem całkiem na prawo. – Dlaczego Pan to zrobił? – Nie wiem, z lewą stroną było coś bardzo nie w porządku i w ogóle, po prostu, nie chciałem patrzeć w tamtą stronę. Całkiem niedawno przypadek innego pacjenta dostarczył intrygujących informacji o zjawisku niedostrzegania pewnej części przestrzeni. Leworęczny angielski farmer przeszedł dwa wylewy, pod koniec 1981 i na początku 1982 roku, których skutkiem była m.in. dziwna niezdolność literowania słów. Gdy proszono go, by przeliterował na głos (umiejętność pisania tego pacjenta ucierpiała poważnie w wyniku obrażeń mózgu) trzy– , cztero– lub pięcioliterowe słowa, najwyraźniej nieprzypadkowo wymieniał on litery od końca wyrazu i mylił się znacznie częściej przy pierwszych niż przy ostatnich literach słowa. Przypuszczając, że może tu występować problem z pamięcią – zanim pacjent dotarł do pierwszych liter, mógł zapomnieć, jakie słowo miał przeliterować – eksperymentatorzy poprosili chorego o przeliterowanie podobnych zbiorów słów zarówno w zwykły sposób, jak i od końca do początku. W obu przypadkach większość pomyłek dotyczyła jednej lub dwóch początkowych liter słowa (dzieci mają tendencję do robienia odwrotnych błędów). Doreen Baxter i Elizabeth Warrington, specjalistki w dziedzinie psychologii badające tego pacjenta, twierdzą, że zjawisko to jest charakterystyczne dla jednostronnej nieuwagi: mężczyzna wymieniał litery, wyświetlając słowa na “wewnętrznym ekranie", ale nie mógł zidentyfikować na nim lewej strony słów (jednej lub dwóch początkowych liter). Sam pacjent mówił, że próbując literować, miał wrażenie: “jakby odczytywał obraz, w którym litery po prawej stronie były bardziej wyraźne niż po lewej". Jest to jeden z bardzo nielicznych opisów odczuwania zjawiska jednostronnej nieuwagi. Mężczyzna ten zasługuje na wzmiankę z jeszcze jednego powodu. Skoro jego jednostronna nieuwaga polegała na niemożności skupienia uwagi na lewej stronie czy też oderwania uwagi od strony prawej, dlaczego mimo to mógł on “widzieć" rozmyte początki słów, a nawet potrafił ocenić, ile początkowych liter słowa podał błędnie. W tym przypadku jednostronna nieuwaga dotyczy słów samych w sobie, a nie tak zwanego wewnętrznego ekranu, z którego pacjent odczytywał te słowa. Czy zatem istota problemu dotyczy przestrzeni czy uwagi, a może chodzi i o jedno, i drugie? Na to pytanie nie możemy jeszcze odpowiedzieć. Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 6 PŁONĄCY DOM W 1988 roku angielscy neuropsycholodzy John Marshall i Peter Halligan opisali serię niezwykłych eksperymentów z udziałem pacjentki dotkniętej jednostronną nieuwagą. Pokazując badanej schematyczne rysunki domu, wykazali oni, że ktoś, kto wydaje się być zupełnie nieświadomy jednej strony otaczającego świata, może w rzeczywistości coś o niej wiedzieć, a mimo to pozostawać całkowicie nieświadomym tej wiedzy. Wspomnianą pacjentką była 49-letnia kobieta. Doznała ona wylewu do mózgu, co spowodowało jednostronną nieuwagę w klasycznej postaci: przerysowując obrazki, chora pomijała ich lewą stronę; gdy proszono ją o czytanie słów, opuszczała lewą część wyrazu (stmtie /'porównanie'/ zmieniło się w mile /'mila'/} albo ją wymyślała (facade /'fasada'/ przeszło w arcade /'arkada'/) – W najważniejszym doświadczeniu pokazano badanej dwa obrazki, jeden nad drugim, z których każdy przedstawiał narysowany jakby ręką przedszkolaka dom, składający się wyłącznie z dachu, komina, pięciu okien i drzwi. Oba domy były identyczne, czarno-białe, ale lewy bok jednego z nich spowijały jaskrawoczerwone płomienie. Pacjentkę poproszono następnie, by opisała oba rysunki: – Dom – odpowiedziała. Ryc. 7.: Obrazki które pokazano pacjentce – Czy te dwa domy są takie same czy różne? – Takie same. – Czy coś jest nie w porządku na którymś z tych obrazków? – Nie. Potem – umieszczając rysunek płonącego domu bądź nad drugim rysunkiem, bądź pod nim – zadano pacjentce siedemnaście razy to samo, pozornie śmieszne pytanie: “W którym z tych domów wolałaby Pani mieszkać?"... Nawet ona uważała, że cały ten eksperyment jest nierozsądny, zwłaszcza że według niej oba domy były identyczne – tak przynajmniej twierdziła. Natomiast same wyniki trudno byłoby uznać za nierozsądne – czternaście na siedemnaście razy pacjentka wybrała dom bez płomieni. Przez cały czas twierdziła zarazem, że nie zauważa żadnej różnicy między obydwoma domami. Gdy następnie Halligan i Marshall pokazali jej nowe obrazki, przedstawiające ten sam dom, ale tym razem z płomieniami po prawej stronie, wybierała za każdym razem dom bez płomieni i w końcu powiedziała rozdrażniona: “Mam nadzieję, że to wszystko ma jakiś sens". Oczywiście, miało to sens. Ryc 8.: Rysunki którymi posłużył się E.Bisiach Najbardziej racjonalnym wytłumaczeniem faktu, że ktoś konsekwentnie wybiera jeden dom zamiast drugiego – cały czas utrzymując, że są one identyczne – jest założenie, iż podświadomie zdaje on sobie sprawę, że jeden dom jest mniej pożądany niż drugi. Mówiąc bardziej konkretnie: mózg pacjentki zauważył płomienie, zrozumiał, co one znaczą, l kierował Jej procesem podejmowania decyzji. A Jednak pacjentka nie miała pojęcia o przebiegu tego procesu. Dalsze badania, będące rozszerzeniem tego eksperymentu, do pewnego stopnia ujawniły, co może się dziać w umyśle kogoś, kto znajduje się w podobnej sytuacji. Edoardo Bisiach – ten od eksperymentu z Placem Katedralnym – przeprowadził podobne doświadczenie, ale poza płonącymi domami wprowadził też kilka nowych obiektów – m.in. dwa kieliszki do wina, Jeden nienaruszony, drugi z lekko wyszczerbionym brzegiem po lewej stronie, a ponadto dwa wazony: jeden z kwiatami ułożonymi po lewej stronie, a drugi pusty. Gdy Bisiach pokazał te rysunki swoim pacjentom dotkniętym jednostronną nieuwagą, zaobserwował – ku swemu wielkiemu zdziwieniu – że większość z nich potrafiła prowadzić palec wzdłuż konturów tych rysunków z dużą precyzją, ale Jednocześnie nie udawało im się zauważyć ani kwiatów, ani wyszczerbionego brzegu, po których wodzili palcami. Na rysunku domu zarys dachu oraz górnej części ściany po lewej stronie był zakryty przez płomienie, jednakże pacjenci prowadzili swoje palce prosto wzdłuż domniemanego konturu dachu i ściany. Nigdy nie zauważyli nic dziwnego. Bisiach mógł się tylko domyślać, że jego pacjenci działali bezwiednie, [Angielski psycholog Andrew Young dostarczył najdziwniejszego przykładu tego zjawiska. Pokazał on pacjentowi rysunek-hybrydę, którego prawą stronę zajmowała połowa szklanej miski, łącząca się z połową piłki futbolowej po lewej stronie. Rozmiary połówek były tak dopasowane, że kontur miski przechodził w kontur piłki i na odwrót. Pacjent Younga twierdził, że obiekt ten jest miską i już, i przystąpił do udowodnienia swojej tezy, zarysowując palcem brzeg miski jako zamknięty obwód. Czyniąc to, poprowadził palec wzdłuż brzegu połowy miski, po czym gładko przeszedł na zarys połowy piłki, okrążył ją i powrócił do miski] gdy wodzili palcem po lewej stronie rysunków. Ale nawet sposób prowadzenia palca po narysowanych konturach nie był tak istotny, jak inna obserwacja eksperymentatorów, która dotyczyła tej grupy pacjentów. W eksperymencie z dwoma domami domów niektórzy pacjenci wymyślali najbardziej niecodzienne przyczyny, dla których woleli jeden dom od drugiego. Zadziwiające, że kilku pacjentów Bisiacha wybierało płonący dom, ale mimo to, podobnie jak pacjentka Halligana i Marshalla, zapewniali, że oba domy są identyczne. Niektórzy spośród tych pacjentów podawali później rozmaite przyczyny swoich wyborów. Jeden powiedział, że wybrał dom “bardziej obszerny"; drugi twierdził, że dom ten jest “bardziej przestronny, szczególnie na poddaszu, oraz lepiej rozplanowany". Ten ostatni pacjent wolał także nieuszkodzony kieliszek do wina, twierdząc, że jest “bardziej pojemny", potem zaś błędnie uznawszy wazony za garnki do gotowania, za każdym razem wybierał wazon z kwiatami jako “większy i bardziej odpowiedni do gotowania". Badanemu udało się w końcu zobaczyć kwiaty, gdy pokazano mu lustrzane odbicie tej pary wazonów (teraz z kwiatami po prawej stronie). “Jakie ładne stokrotki" – powiedział, cały czas utrzymując, że ma do czynienia z garnkami do gotowania. Gdy zapytano go, dlaczegóż to w garnku miałyby być stokrotki, odparł: “Jakaś delikatna ręka je tam wstawiła". Spostrzeżenia te są bardziej niż zdumiewające. Jeśli wyobrazimy sobie, że ktoś mógłby prowadzić palec wzdłuż konturu domu i równocześnie przejść przez masę płomieni buchających z okna, nie będąc jednak świadomym ich obecności, to jest to coś nadzwyczajnego. Tym samym przekonujemy się, że każda teoria jednostronnej nieuwagi musi wyjść poza (relatywnie) proste zjawisko niezwracania uwagi na jedną stronę przestrzeni, aby uwzględnić to, że pacjenci w opisanym eksperymencie mogą kierować swoim działaniem, chociaż tego nie widzą. Na niektórych rysunkach płomienie były widoczne na prawo od palca, a jednak nic nie wskazywało na to, aby pacjent w ogóle je zauważał. Sytuacja staje się jeszcze bardziej zagadkowa w przypadku pacjentów, którzy twierdzili, że wybrali niewyszczerbiony kieliszek do wina, ponieważ był on “bardziej pojemny", lub dom bez płomieni, gdyż był bardziej przestronny, “szczególnie na poddaszu". Takie wyjaśnienia nazywa się konfabulacjami – są to “uczciwe kłamstwa", historie wymyślone dla uzasadnienia przyczyn, dla których konsekwentnie wybiera się dany obiekt zamiast innego, utrzymując jednocześnie, że między tymi obiektami nie ma absolutnie żadnej różnicy. Takie przypadki ujawniają głębię całego zjawiska: rzucają światło nie tylko na to, do jakiego stopnia pacjenci dotknięci jednostronną nieuwagą nie są świadomi lewej strony, ale również na to, jak radzą sobie z tym brakiem. Prowadzone doświadczenia dowodzą również, że nasze mózgi mogą uzyskiwać pewnego rodzaju informacje i wykorzystywać je do kierowania naszym postępowaniem, choć nie jesteśmy w ogóle świadomi istnienia tych informacji. Wprawdzie powyższe przykłady nie zaskoczyły badaczy mózgu – istnieją inne dane, które je potwierdzają – ale robią one szczególne wrażenie. Dlaczego pacjenci opowiadają podobne historie i skąd je biorą? Na to pytanie istnieje kilka różnych odpowiedzi, a najprostsza z nich mówi, że – jeśli pominiemy skutki uszkodzenia mózgu – badani pacjenci nie różnią się od nas niczym specjalnym. Istnieje wiele danych, które świadczą o tym, że w życiu codziennym większość ludzi nie potrafi poprawnie ustalić czynników, które skłaniają ich do podjęcia decyzji, zwłaszcza gdy decyzje te dotyczą wyborów zbliżonych do tych, jakich oczekiwano od pacjentów we wspomnianych eksperymentach. W latach siedemdziesiątych amerykańscy psycholodzy Timothy De Camp Wilson i Richard Nisbet przeprowadzili serię eksperymentów mających na celu ustalenie, czy ludzie wiedzą, dlaczego dokonali pewnych wyborów. Czy ktokolwiek z nas może wymienić czynniki, które skłaniają nas do podjęcia konkretnych decyzji? Zwykle odpowiedź brzmi: nie. W pewnym eksperymencie dano ochotnikom trzydzieści sekund, by nauczyli się na pamięć ośmiu par słów (na przykład: galaretka-purpura, ocean-księżyc i pizza-oliwka), po czym sprawdzano, czy udało im się zapamiętać te pary. W rzeczywistości celem tego eksperymentu było ustalenie, czy podane pary słów wpłyną na odpowiedzi pacjentów w późniejszym teście skojarzeń. Wymieniono zatem (przykładowo) słowa i wyrażenia: “owoc", “nazwa proszku do prania" i “obcy kraj", oczekując, że wcześniej podane pary słów wywołają skojarzenia: “winogrona", “Tide" [ang.: 'przypływ'; nazwa proszku do prania; przyp. red.] i “Włochy" – i tak się stało. Oczekiwane odpowiedzi były wymieniane dwa razy częściej przez tych uczestników badania, którzy widzieli pary słów, niż przez uczestników z grupy kontrolnej, którzy owych par nie widzieli. Zapamiętanie par słów miało zatem jednoznaczny wpływ na odpowiedzi w teście na kojarzenie słów. Nigdy jednak nie można by się o tym przekonać pytając o to wprost uczestników badań. Gdy poproszono ich by wymienili wszystkie czynniki, które mogły mieć jakikolwiek wpływ na ich odpowiedzi w teście skojarzeń, podali w sumie dwanaście powodów: od charakterystycznych cech wymienianych obiektów, poprzez osobiste upodobania, do niedawnych przeżyć. Jaka była ostatnia pozycja na tej liście? Prezentowane uprzednio słowa, czyli ten czynnik, który w rzeczywistości miał oczywisty i silny wpływ na odpowiedzi. Inny eksperyment Nisbeta i Wilsona przeprowadzony został w centrum handlowym. Przed sklepem z przecenionymi artykułami ustawili oni stolik i ułożyli na nim w jednym rzędzie cztery Identyczne pary rajstop, a nad nimi napis “Instytut Badań Społecznych – sondaż ocen konsumenckich: Która para jest najlepszej jakości?" W doświadczeniu tym wzięły udział pięćdziesiąt dwie osoby i tylko dwie z nich podejrzewały, że wszystkie rajstopy są takie same, pozostali uczestnicy natomiast nie mieli żadnych trudności z wyborem najlepszej pary spośród czterech w rzeczywistości identycznych par. Położenie rajstop okazało się istotnym czynnikiem – im bardziej na prawo znajdowała się dana para, tym częściej ją wybierano – ale uczestnicy eksperymentu twierdzili, że ich decyzje zależały od: Jakości dziewiarstwa, rodzaju splotu, przezroczystości, elastyczności lub staranności wykonania". Nisbet i Wilson przeprowadzili wiele różnych doświadczeń tego typu i doszli do wniosku, że ludzie na ogół nie tylko nie zdają sobie sprawy z tego, jakie czynniki naprawdę wpływają na ich decyzje (po prostu tego nie wiedzą), ale równocześnie nadzwyczaj chętnie wyliczają różne zmyślone powody, czyli mówią więcej, niż wiedzą. W wielu przypadkach, podobnie jak we wspomnianych przykładach, wymieniane powody są rozsądne. Są to rzeczywiście te czynniki, których wpływu na ludzi można by się spodziewać: na przykład wówczas, gdy niedawny kontakt z winogronami nasuwał skojarzenie ze słowem “owoc" lub gdy przezroczystość rajstop podwyższała ich jakość. Czynniki te są wiarygodne, lecz w opisanych doświadczeniach nie odgrywają żadnej roli. Jeśli prawdą jest, że w normalnych warunkach często nie umiemy określić czynników, które rzeczywiście wpływają na nasze wybory, i zamiast tego odwołujemy się do tych, które wydają się najbardziej wiarygodne, to czy nie dzieje się tak samo w przypadku pacjentów z jednostronną nieuwagą? Widoczna niesprawność stawia ich w sytuacji, którą zapewne uznałbyś za zdecydowanie niekorzystną. Uszkodzenie mózgu czyni ich co prawda nieświadomymi istnienia wyszczerbionego brzeguj kieliszka czy płomieni buchających z wnętrza domu, ale konsekwencja, z jaką wybierają to samo, dowodzi, że prawdopodobnie zachodzi tu jakaś nieświadoma rejestracja nieprawidłowości występujących na rysunkach. Ponieważ jednak płomienie czy wyszczerbiony kieliszek nie są dostępne świadomości pacjentów, postępują oni tak, jak każdy postąpiłby w podobnej sytuacji: tłumaczą swoje preferencje wobec konkretnego kieliszka czy domu, odwołując się do wiarygodnych czynników – rozkładu domu czy pojemności naczynia. Takie zachowanie może częściowo tłumaczyć wyniki eksperymentów z pacjentami dotkniętymi jednostronną nieuwagą stąd – jeśli mamy tu rację – fakt ów podkreśla, w jakim stopniu jednostronna nieuwaga jest dziwaczną mieszanką elementów niezwykłych i zwyczajnych. Nikt z nas nie może naprawdę wyobrazić sobie, że jest niezdolny do odbierania lewej strony otaczających nas rzeczy. Z drugiej strony, jak wolno sądzić na podstawie doświadczeń Nisbeta i Wilsona, nikt nie potrafi ustalić przyczyn, dla których dokonuje pewnych wyborów, choć jednocześnie bardzo pragnie wyjaśnić ich powody a w dodatku jest pewien, że jego wyjaśnienia są prawidłowe. Poszukiwanie źródeł owej potrzeby wyjaśniania może nasj zaprowadzić do lewej części mózgu. Michael Gazzaniga z Centrum Nauk o Mózgu Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis sformułował hipotezę, że lewa półkula mózgowa zawiera “interpretator", czyli ośrodek, którego zadaniem jest znajdowanie wytłumaczeń dla informacji sprzecznych lub niemożliwych do wyjaśnienia. Koncepcja ta zrodziła, się w wyniku rozległych badań, mających za cel ustalenie różnic między prawą półkulą mózgową a lewą. Pogląd, że dwie części mózgu “myślą" odmiennie, ma swój początek w badaniach nad ludźmi, których poddano operacji mózgu z powodu padaczki. W latach pięćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych chirurdzy zaczęli ponownie stosować rzadko wcześniej wykonywany typ operacji, zwanej komisurotomią. jako ostateczną metodę leczenia ciężkich przypadków padaczki. W sytuacjach, gdy lekarstwa okazywały się nieskuteczne, a ataki, mimo że początkowo miały charakter miejscowy, szybko rozprzestrzeniały się po mózgu, chirurdzy przecinali główne połączenie między prawą i lewą półkulą, zwane spoidłem wielkim (inaczej: ciałem modzelowatym). Lekarze spodziewali się, że dzięki temu napady ograniczą się do jednej tylko połowy mózgu. Wtedy właśnie dokonano niespodziewanego odkrycia: okazało się, że w pewnych sytuacjach ludzie z tak zwanym rozszczepionym mózgiem zachowywali się tak, jakby mieli dwa niezależne mózgi lub umysły. Każdą półkulę można było pobudzić do działania we właściwy dla niej sposób. Ogromna ilość badań podjętych w następstwie tego odkrycia miała potężny wpływ na nasze rozumienie zasad działania mózgu (notabene odkrycie to cieszyło się powszechnym zainteresowaniem). Michael Gazzaniga, jeden z pionierów w eksperymentalnych badaniach nad pacjentami z rozszczepionym mózgiem, nigdy nie wahał się przed formułowaniem odważnych wniosków, płynących z prowadzonych doświadczeń. To właśnie on pierwszy wykazał, że starannie przeprowadzone eksperymenty z udziałem pacjentów z rozszczepionym mózgiem ujawniają, iż w pewnych sytuacjach rozumowanie badanych bardzo przypomina rozumowanie pacjentów dotkniętych jednostronną nieuwagą. Eksperymenty te polegały na tym, że do każdej półkuli mózgowej wysyłano odmienne informacje, co niespodziewanie łatwo osiągnąć. Gdy siedzisz bezpośrednio przed ekranem z wzrokiem skierowanym prosto przed siebie, krótka ekspozycja obrazu z boku po lewej stronie sprawi, że ukaże się on wyłącznie w skrajnym lewym rogu Twojego pola widzenia i zostanie przekazany wyłącznie do prawej półkuli. W normalnej sytuacji prawa półkula podzieli się natychmiast informacją o tym obrazie z lewą półkulą poprzez spoidło wielkie, ale u pacjentów z rozszczepionym mózgiem oczywiście to nie nastąpi. Podobnie obrazy, które pojawiają się na ułamek sekundy z boku po prawej stronie, są “widziane" wyłącznie przez lewą półkulę. To odkrycie otworzyło drogę do pewnych eksperymentów, które są zaskakujące, a nawet zabawne, przynajmniej dla środowiska psychologów, których poczucie humoru jest specyficzne. Jedno z tych doświadczeń – Gazzaniga pisał o nim pod koniec lat siedemdziesiątych – polegało na tym, że pacjent za pomocą swej lewej półkuli mózgowej widział rysunek przedstawiający kurzy pazur, a za pomocą prawej – zaśnieżony krajobraz. Gazzaniga następnie użył słuchawek, by poprosić pacjenta (a raczej każdą z jego półkul po kolei) o wybranie obrazka najlepiej pasującego do widzianego uprzednio. Instrukcja przekazywana do prawego ucha trafiała do lewej półkuli, która nie miała trudności ze zrozumieniem polecenia, ponieważ u większości ludzi rejony odpowiedzialne za mowę znajdują się właśnie w tej półkuli. Można też (przez lewe ucho) przekazać tę samą prostą instrukcję prawej półkuli – chociaż brak ośrodków mowy uniemożliwia jej sformułowanie odpowiedzi werbalnej, półkula ta potrafi jednak rozumieć usłyszane słowa. W tym przypadku lewa ręka pacjenta (kierowana przez prawą półkulę) wybrała łopatę do odgarniania śniegu jako pasującą do zaśnieżonego krajobrazu, a zespół złożony z lewej półkuli i prawej ręki wybrał kurczaka, łącząc go z pazurem. Oczywiście żadna półkula nie wiedziała, co widziała druga, tak więc każda z nich musiała czuć się dziwnie, widząc, jak obie ręce wybierają dwa różne obrazki, z których tylko jeden wydawał się mieć sens. Brak informacji nie powstrzymał jednak mózgu od tego, by podsunąć pewne wyjaśnienie. Pacjenta zapytano, dlaczego wybrał właśnie te obrazki. Jedyną półkulą zdolną do mówienia jest lewa półkula i ponieważ półkula ta była zupełnie nieświadoma oglądania zaśnieżonego krajobrazu, zatem nie powinna była mieć pojęcia o powodach, dla których lewa ręka wybrała łopatę. Nie zrażony tym pacjent (a raczej jego lewa półkula) odpowiedział: “Och, to proste. Pazur kurczaka pasuje do kurczaka, a łopata potrzebna jest, by wyczyścić kurnik". Jest to odpowiedź wiarygodna, lecz nie mająca nic wspólnego z tym, co się rzeczywiście stało. Dla lewej półkuli taka taktyka nie jest nietypowa. Gazzaniga opisuje inne przypadki, gdy – na przykład – prawej półkuli przekazuje się słowo: “idź", to po upływie kilku sekund pacjent wstaje i wychodzi z pokoju. Zapytany o przyczynę, odpowiada on (a raczej jego lewa półkula): “Chce mi się pić, po prostu pomyślałem, że zejdę na dół i wezmę sobie cole". Tu zatem pojawia się interpretator, którego istnienie postuluje Gazzaniga. Uczony ten twierdzi, że w lewej półkuli znajduje się ośrodek, który dostarcza uzasadnień, a potem podaje zwerbalizowane wyjaśnienia działań, nastrojów i myśli, o których sam nic nie wie. Opisano setki przykładów, odwołując się do badań pacjentów z rozszczepionym mózgiem, które to przypadki przypominały historię z kurnikiem i łopatą. Gazzaniga uważa, że nawet w normalnych (nie rozszczepionych) mózgach lewa półkula odgrywa rolę interpretatora. Przypuszczalnie nasze mózgi potrzebują interpretatora, by powiązać w jedno, spójne, świadome doświadczenie odrębne porcje informacji, napływające z różnych ośrodków mózgowych, które pełnią odmienne funkcje. Gdy podrywasz się na widok wchodzącego do pokoju znajomego, by go powitać, nie jesteś świadomy, że poszczególne ośrodki: mowy, rozpoznawania twarzy, emocji i pamięci, wszystkie biorą w tym jednocześnie udział. Michael Gazzaniga powiedziałby, że dzieje się tak dzięki Twojej lewej półkuli mózgowej. Obserwował on, jak u pacjentów z rozszczepionym mózgiem lewa półkula reaguje na zmianę nastroju zapoczątkowaną w prawej półkuli. Niezależnie od tego, czy nastrój zmienia się na lepszy czy na gorszy, interpretator zupełnie dowolnie przypisuje tę zmianę czynnikom, które nie mają z nią nic wspólnego, na przykład innym ludziom, konkretnemu miejscu, porze dnia, ostatniemu posiłkowi. Interpretator musi wytłumaczyć zmianę nastroju, na tym polega jego zadanie. Wyjaśnienia, które podają pacjenci dotknięci jednostronną nieuwagą, uzasadniając swój wybór rysunków, podejrzanie przypominają wytwory interpretatora z lewej półkuli mózgowej. Zarówno jedne, jak i drugie mają pozorny sens i są wypowiedziami na temat zdarzeń, których mózg najwyraźniej nie jest świadomy. Ten brak świadomości ma kluczowe znaczenie: rozszczepienie mózgu uniemożliwia komunikację między jego lewą i prawą stroną, toteż lewa półkula nie wie, co zrobiła półkula prawa. W przypadku jednostronnej nieuwagi lewa półkula nie ma zapewne świadomości takich okoliczności, jak unoszące się z okna płomienie, które powodują, że wybór pada na inny dom. Dzięki umiejętności mowy, którą dysponuje lewa półkula, pacjent początkowo twierdzi, że między rysunkami nie ma żadnej różnicy, ale później zostaje zepchnięty w świat wyimaginowanych uzasadnień. Czy działalność interpretatora w lewej półkuli mózgowej możemy obserwować jedynie w owych (na szczęście rzadkich) przypadkach uszkodzeń lub operacji mózgu? Michael Gazzaniga sugeruje, że interpretator pozostaje aktywny przez cały czas, dokonując syntezy i próbując znaleźć wytłumaczenie dla różnego typu informacji, przesyłanych przez niezależne ośrodki w mózgu. Podawane przez całkowicie normalnych ludzi powody, dla których wybrali oni daną parę jako najlepszą spośród zbioru identycznych rajstop, wydają się potwierdzać tę koncepcję. Jeden z ulubionych przykładów Gazzanigi dotyczy powstawania fobii. Jego zdaniem, w sytuacji gdy ktoś doświadczy ataku paniki, wynikającego z całkowicie spontanicznej zmiany w chemii mózgu, jest możliwe, że interpretator w lewej półkuli mózgowej, starając się znaleźć wyjaśnienie dla tej silnej reakcji emocjonalnej, skojarzy nieprzyjemne uczucia z towarzyszącymi im okolicznościami, na przykład z pobytem w restauracji, przebywaniem w tłumie, windzie lub z czymkolwiek innym. Strach przed tymi okolicznościami może potem trwać znacznie dłużej niż same ataki, do których wytłumaczenia okoliczności te zostały pierwotnie użyte. Czy kiedykolwiek uda nam się przyłapać nasz własny interpretator na gorącym uczynku? Jest to mało prawdopodobne, ponieważ informacja, którą on wykorzystuje, pochodzi, co wynika z samej definicji interpretatora, z nieświadomości. I nie ma w tym nic złego, ponieważ – jeśli powyższa teoria jest poprawna (niektórzy badacze mózgu mają co do tego pewne wątpliwości) – interpretator próbuje nadać sens dużej ilości sprzecznych, niejasnych i zagadkowych informacji, o których prawdopodobnie lepiej nie wiedzieć. To, czego jesteśmy świadomi, to historia będąca wytworem interpretatora, a nie zdarzenia, które skłoniły go do opowiedzenia tej historii. Dopiero wtedy, gdy – jako zewnętrzni obserwatorzy mający wiedzę, która niedostępna jest lewej półkuli, tak jak w przypadku rozszczepienia mózgu czy jednostronnej nieuwagi – znajdziemy się w uprzywilejowanej pozycji, potrafimy natychmiast rozpoznać, czym są naprawdę bajeczki opowiadane przez lewą półkulę. Podsumowując: mózg utrzymuje mapę otaczającej nas przestrzeni – dynamiczne, trójwymiarowe przedstawienie przestrzeni – i mapę tę trzeba przypuszczalnie oświetlić myślową latarką, kierującą wiązkę uwagi na daną część sceny, zanim zostanie ona ożywiona. I choć w pewnych przypadkach mogłoby się wydawać, że sama mapa uległa uszkodzeniu, prawdą jest, iż uwaga może być jednak ponownie skierowana na lewą stronę, choćby tylko na krótką chwilę. Sugeruje to, iż jednostronna nieuwaga polega na kombinacji nienaruszonej mapy ze źle działającą latarką (trudno wyobrazić sobie odwrotny przypadek, czyli pacjenta potrafiącego doskonale skierować uwagę na dowolny punkt w przestrzeni, ale pozbawionego mapy, na której mógłby tę uwagę skupić). Czego szczególnego dowiadujemy się z historii o płonącym domu? Uświadamia nam ona, że wszystkie mózgi, uszkodzone lub nie, działają tak, by świadome doznania ich właścicieli miały sens, choćby było to dość trudne w konkretnym przypadku. Pacjenci dotknięci jednostronną nieuwagą nie są świadomi znacznej części otaczającego ich świata, w dodatku nie są świadomi tego, że nie są świadomi. A jednak – pomimo swej podwójnie niekorzystnej sytuacji – poproszeni o wyjaśnienie swojego rozumowania są oni, podobnie jak reszta ludzi, zdolni uciec się do rozsądnego zgadywania. Wydaje się dziwne, że ktoś uważa, iż wyszczerbiony kieliszek jest w zasadzie taki sam jak cały. Zważywszy jednak na ów ubytek w magazynach świadomej informacji, człowiek ten postępuje następnie tak i samo. Jak postąpiłby każdy z nas: uzasadnia, dlaczego woli jeden obiekt od innego, odwołując się do wiarygodnych, lecz nie istniejących różnic. Pomysłowość mózgu, jego niepohamowana ! chęć wyjaśniania, uzasadniania i nadawania sensu dostępnym informacjom – bez względu na to, jak osłabiona – powoduje, że przypadki te są jednocześnie fascynujące i smutne. Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 7 FILIŻANKA KAWY Gdy następnym razem będziesz sięgał po filiżankę porannej kawy, znajdź trochę czasu, by zastanowić się, jak właściwie to robisz. Będzie to wymagało skupienia uwagi na czynności tak rutynowej i tak dobrze wyćwiczonej, że nigdy dotąd nie byłeś jej nawet świadom. Gdybyś jednak uznał, że oznacza to, iż owa czynność jest nieskomplikowana i pozbawiona tajemnic, spotka Cię niespodzianka. Jeśli zachowujesz się tak jak ja, to najpierw rzucisz okiem w stronę filiżanki, przywołując w pamięci ostatni łyk kawy, co pomoże Ci właściwie skierować wzrok i upewnić się, że filiżanka rzeczywiście znajduje się tam, gdzie być powinna. Niemal jednocześnie skierujesz rękę w stronę filiżanki i ruch ten będzie płynnie kontynuowany, nawet gdy przestaniesz patrzeć na filiżankę. Uszko filiżanki można ująć, posługując się samym dotykiem, chociaż, być może, w ostatniej chwili będziesz potrzebował wzroku, by sprawdzić, czy Twoje palce należycie trzymają naczynie. Filiżankę potrafisz podnieść do ust całkowicie na wyczucie: możesz w tym czasie czytać, rozmawiać lub po prostu bezmyślnie wpatrywać się w przestrzeń, nie tracąc ani żadnego szczegółu rozmowy, ani nie rozlewając kropli kawy. Ten ciąg czynności jest możliwy tylko dlatego, że Twój mózg nieustannie tworzy, przechowuje i scala różnego rodzaju mapy myślowe oraz oblicza na ich podstawie właściwe ruchy. Do takich map należą zarówno mapy Twojego tułowia oraz kończyn, a także ich wzajemnego położenia, jak i mapy otaczającej przestrzeni. Wprawdzie nie uświadamiasz sobie wcale tej aktywności Twojego mózgu, ale spróbujmy sobie wyobrazić życie bez takich map myślowych. Jak wyglądałoby sięganie po filiżankę kawy stojącą obok na stole, gdyby Twój mózg nie był zdolny do przechowywania informacji o wzajemnym położeniu Twojej ręki i filiżanki? Kierowanie tą prostą czynnością wyłącznie za pomocą wzroku byłoby dziwnym doświadczeniem: natychmiast po tym, jak poczułbyś ochotę na łyk kawy, pień mózgu (część mózgu powyżej rdzenia kręgowego, która kieruje prostymi ruchami oczu) nakazałaby oczom przeczesywanie okolic prawej części Twojego ciała – w przypadku osób praworęcznych – w poszukiwaniu ręki, a potem dłoni (przy założeniu, że wiesz, gdzie znajduje się filiżanka – co samo w sobie mogłoby stanowić problem). Od momentu, w którym ręka zaczęłaby się poruszać mniej więcej w kierunku filiżanki, Twój wzrok niestrudzenie przebiegałby tam i z powrotem, by upewnić się, że ręka rzeczywiście stopniowo zbliża się do uszka filiżanki. Ponadto wzrok korygowałby nieustannie ruchy ręki, dopóki palce w końcu nie dotknęłyby celu. Ująwszy uszko, mógłbyś teraz podnieść filiżankę do ust w zwykły sposób. Ale czy na pewno mógłbyś? Skąd byś wiedział, gdzie dokładnie znajdują się Twoje wargi w stosunku do dłoni trzymającej filiżankę, jeżeli nie żonglowałbyś ich mapami w swoim umyśle? Bez map myślowych to, co teraz jest jednym z setek rutynowych zadań, z którymi Twój mózg codziennie sobie radzi, stałoby się działaniem żmudnym i nieskoordynowanym. Podczas gdy specjaliści przyznają, że mapy myślowe mają zasadnicze znaczenie dla skutecznego działania, kwestia, czym właściwie są te mapy w mózgu, stanowi przedmiot poważnych sporów. Ponieważ mózg działa jak komputer i obecnie nikt już nie wierzy, że gdzieś głęboko pod korą mózgową ukryta jest mała sala kinowa z panoramicznym ekranem, większość neurobiologów wątpi, by mapy myślowe mogły być przedstawiane w mózgu tak samo jak mapy w atlasie. Większość tych specjalistów uznałaby za mało prawdopodobne, że kiedy przywołujesz w myślach mapę Kanady, to nagle w mózgu, blisko Twojego prawego ucha, zostają jednocześnie pobudzone zbiory komórek przedstawiających Nową Fundlandię oraz komórki ciągnące się poprzez całą korę mózgową aż do wyspy Vancouver. Oczywiście, gdyby tak naprawdę było, obrazy mózgów mieszkańców Toronto, uzyskane za pomocą PET, mogłyby ujawnić to, co każdy z nich zawsze podejrzewał: mianowicie, że ich mapy są dziwnie zniekształcone, ponieważ Toronto zawsze znajduje się w samym centrum mapy – i to każdej mapy. Obecnie panuje przeświadczenie, że informacje o przestrzeni, konieczne dla wykonania czynności takich jak sięganie po filiżankę kawy, mogą być zakodowane lub zapisane w inny sposób. Na przykład, możesz znaleźć jakiekolwiek miejsce na mapie świata, jeśli tylko znasz długość i szerokość geograficzną – nie potrzebujesz w tym celu odtwarzać w myślach położenia tego miejsca. Można sobie wyobrazić, że informacje o położeniu otaczających Cię przedmiotów mogłyby być zapisane w kodzie podobnego typu, który pozwoliłby sięgać po przedmiot bez konieczności tworzenia w myślach jego obrazu lub jego otoczenia. Nie znaczy to, że nie możesz zamknąć oczu i wyobrazić go sobie – oczywiście możesz – ale przypuszczalnie będzie to zupełnie inny (i rzadko konieczny) proces. Aby umożliwić Ci sięgnięcie po filiżankę kawy, mózg musi określić położenie tej filiżanki w stosunku do Twojej dłoni i ręki, a następnie użyć tej informacji do zapoczątkowania właściwych ruchów. Pierwszy etap tego procesu, umiejscowienie filiżanki, wymaga ustalenia mapy bezpośrednio otaczającej Cię przestrzeni. Naukowcy próbujący zrozumieć, jak mózg wyobraża sobie ową przestrzeń, aby wykonać takie czynności jak, na przykład, podniesienie filiżanki czy gra na pianinie, używają określenia “przestrzeń w zasięgu ręki" (grosping space). Z drugiej strony niektórzy psycholodzy społeczni interesują się tym najbliższym otoczeniem człowieka z zupełnie innych przyczyn. Ich zainteresowanie dotyczy nie tyle tego, co możesz zrobić z tą najbliższą przestrzenią, ile Twojego przekonania, że jesteś jej właścicielem. Dlatego psycholodzy przestrzeń ową nazywają “przestrzenią osobistą" (personal space). Jest to obszar bezpośrednio przylegający do Twojego ciała, a inni ludzie mogą wkroczyć tam tylko na zaproszenie. Wiele badań pozwoliło ustalić wymiary przestrzeni osobistej – rozciąga się ona nieco bardziej do przodu niż do tyłu, a jej górny kres znajduje się nieco powyżej szczytu głowy – i wykazało pojawianie się uczucia skrępowania, gdy przestrzeń ta zostaje naruszona. Teoretycy badający problematykę przestrzeni osobistej poświęcili wiele energii próbom wyjaśnienia, dlaczego możemy spokojnie stać bardzo blisko, twarzą w twarz, z obcymi ludźmi w wagonie metra, ale zaczęlibyśmy krzyczeć, gdyby jeden z nich zbliżył się do nas na równie bliską odległość w środku pomieszczenia biurowego. Mimo że potrafimy dostosować nasz poziom tolerancji wobec naruszeń przestrzeni osobistej do wymogów sytuacji, jest zaskakujące, w jak duże zakłopotanie może nas wprawić takie naruszenie, gdy nic go nie uzasadnia albo zdarza, się ono w nieodpowiednim momencie. To, że – jak się wydaje – różne kultury ustalają odmienne wymiary przestrzeni osobistej, oraz to, że zasięg przestrzeni, którą dana osoba zgadza się dzielić z innymi, może ulec rozszerzeniu lub skurczeniu w zależności od okoliczności, świadczy, że przestrzeń owa nie stanowi jakiegoś zasadniczego, nienaruszalnego elementu naszej percepcji, lecz jest pojęciem wyuczonym. Tym samym mamy tu do czynienia ze znacznie bardziej elastycznym typem “przestrzeni". Z drugiej strony, mózg przechowuje odmienną myślową reprezentację dokładnie tej samej przestrzeni fizycznej. Jest to model przestrzeni, który – w przeciwieństwie do “przestrzeni osobistej" – nie zawiera treści emocjonalnych i pozwala kierować oczyma, dłońmi oraz całym ciałem działającym w ramach tej przestrzeni. Neuropsycholog Otto-Joachim Grusser z Wolnego Uniwersytetu w Berlinie podkreśla, że jest to tylko jedna spośród wielu otaczających nas przestrzeni o różnych rozmiarach (warto tu przypomnieć fragment Rozdziału 5, gdzie mowa o pacjencie, który w znacznie mniejszym stopniu ignorował przestrzeń odległą o rzut lotką niż przestrzeń w swoim bezpośrednim zasięgu). Za granicami bezpośrednio otaczającej Cię przestrzeni zaczyna się przestrzeń, w ramach której możesz działać swobodnie. Grusser twierdzi, że dobrze znane uczucie niepokoju, które ogarnia Cię, gdy próbujesz przejść z zamkniętymi oczyma przez szkolne podwórko, pozwala zakreślić granice tej przestrzeni: po około dziesięciu czy piętnastu krokach osiągasz punkt, w którym czujesz, że musisz otworzyć oczy, by ocenić swoje położenie, nawet jeśli doskonale wiesz, że przed Tobą nie czyha żadne niebezpieczeństwo. U ludzi niewidomych słuch zastępuje wzrok w rozpoznawaniu bliskiej przestrzeni. Poza granicami tej bliskiej przestrzeni – od odległości około piętnastu kroków aż po horyzont – rozciąga się jeszcze inna przestrzeń, która różni się od dwóch wyżej omówionych przestrzeni małej skali tym, że ulega wypaczeniu. Niebo nie jawi się nam jako doskonale okrągła kopuła, lecz jakby było spłaszczone: linia horyzontu wydaje się bardziej oddalona niż punkt na niebie bezpośrednio nad nami. Zjawisko to zostało udokumentowane w testach percepcyjnych, można je też łatwo zaobserwować w czasie pełni Księżyca, kiedy to ulega się słynnemu “złudzeniu księżycowemu". Księżyc, znajdując się tuż nad linią horyzontu, wydaje się większy niż wtedy, kiedy wisi nad naszą głową, mimo że prosty test polegający na trzymaniu tabletki aspiryny w wyciągniętej ręce ujawnia, że wielkość Księżyca pozostaje taka sama. Niezależnie od wysokości, na której widnieje Srebrny Glob, można zasłonić go tabletką. Wyjaśnienie tego złudzenia wiąże się ze sposobem postrzegania odległości dzielącej nas od Księżyca. Każdy obiekt na poziomie horyzontu wydaje się bardziej oddalony niż ten sam obiekt, umieszczony bezpośrednio nad nami, ponieważ nasza wizualna “bardzo odległa" przestrzeń ma niskie sklepienie. Mózg musi więc uporać się z następującym dylematem: gdy Księżyc jest na linii horyzontu, wydaje się bardziej odległy, niż gdy wisi nam nad głową, zarazem jednak wielkość jego obrazu powstającego na siatkówce oka jest w obu przypadkach identyczna. Jedyny sposób wyjaśnienia tej pozornej sprzeczności to uznać, że gdy Księżyc znajduje się tuż nad horyzontem, jest znacznie większy. Drugi etap tego złudzenia ma podłoże psychologiczne – Księżyc najpierw uznany za większy na podstawie logicznych przesłanek, zaczyna nam się wydawać rzeczywiście większy. Ty sam pozostajesz całkowicie nieświadomy tego procesu – Księżyc po prostu wydaje Ci się wielki – ale możesz łatwo uwolnić się od tego złudzenia, jeśli popatrzysz na to samo do góry nogami. Po spojrzeniu na prawdziwy Księżyc lub nawet na obrazek przedstawiający wielki Księżyc wiszący tuż nad horyzontem, odwróć ten obrazek lub schyl się tak, by patrzeć na Księżyc poprzez rozstawione nogi. Ponieważ horyzont przestaje być w takiej sytuacji punktem odniesienia, zobaczysz Księżyc takim, jakim byś go widział, gdyby znajdował się nad Twoją głową, i będziesz miał wrażenie, że Księżyc się zmniejszył. Rozumowanie takie prowadzi do wniosku, że jesteśmy otoczeni przez wiele percepcyjnych kulistych przestrzeni różnej wielkości, zawartych jedna w drugiej. Najbliższa z tych, podobnych do skórek cebuli, przestrzeni obejmuje miejsce, gdzie spoczywa filiżanka (teraz już zimnej) kawy. Określenie w ramach tej przestrzeni położenia filiżanki musi nastąpić, by można było po nią sięgnąć, ale równie ważna jest świadomość położenia oraz pozycji rąk w stosunku do tej filiżanki. Mózg używa receptorów zmysłowych znajdujących się w kończynach i w uchu wewnętrznym, by określić zarówno siłę ciążenia grawitacyjnego, jak i położenie kończyn względem środka Twojego ciała. Jeśli więc uniesiesz w bok swoją wyprostowaną rękę (przypominając stracha na wróble), Twój mózg – nie używając do tego wzroku – będzie wiedział, gdzie się ona znajduje, ponieważ grawitacja pociągnie Twoją rękę w dół, a receptory zmysłowe w mięśniach potwierdzą, że ręka jest pod takim-to-a-takim kątem w stosunku do osi Twojego ciała. Teraz rzecz polega na tym, by dopasować mapę Twojego ciała (obojętnie jaką ma formę) do tej części mapy przestrzeni, w której znajduje się filiżanka, będąca przedmiotem wszystkich tych zabiegów. Problem leży w tym, że istnieje nieskończona liczba możliwych kombinacji, o tym zaś, która z nich jest w konkretnej sytuacji właściwa, decydują okoliczności. Spójrzmy na to zagadnienie w następujący sposób. Siedzisz na przykład na krześle, oglądając poranną telewizję, a filiżanka kawy znajduje się obok – po Twojej prawej stronie. Rzucając okiem na filiżankę (podczas gdy Twoja głowa pozostaje nieruchoma, bo wpatrujesz się w ekran telewizora), ustalasz jej położenie, po czym sięgasz po nią. Możesz jednak również poruszyć głową zamiast oczyma, zwracając ją w prawo, dopóki oczy, które teraz patrzą prosto, nie natrafią na filiżankę. Kiedy tak się stanie, sięgniesz po nią. W obu sytuacjach sam ruch sięgania jest identyczny, ale obraz filiżanki na siatkówkach Twoich oczu różni się: w pierwszym przypadku pada on blisko brzegu [pod warunkiem, że po spojrzeniu w stronę filiżanki znowu patrzy się na wprost – wtedy rzeczywiście dostrzega się ją kątem oka; przyp. red.], w drugim na sam środek siatkówki. Pozycja Twojej głowy też uległa zmianie i w Twoim mózgu musiało coś się stać: należało uwzględnić te różnice, a jednocześnie zapewnić precyzyjne sięgnięcie po filiżankę. Dzięki posługiwaniu się mapami wszystkie te operacje można wykonać, choć nie jest to proste. Trzy przykłady, zaczerpnięte z badań naukowych dotyczących tych zagadnień, pozwolą Ci wyrobić sobie pogląd na to, jak faktycznie cały ten problem jest skomplikowany. Atrakcyjność żab jako zwierząt doświadczalnych w badaniach neurologicznych wynika z tego, iż nie trzeba się martwić o to, że przypadkowe, nie kontrolowane myśli przebiegające przez półkule mózgowe mogą zakłócić wykonywanie zadań, które wymagają skupienia się na danym celu. W istocie, żaby nie mają półkul mózgowych. Mózgi tych zwierząt różnią się od naszych mózgów, podobnie jak chip sterujący Twoją kuchenką mikrofalową różni się od obwodów komputera. Żaby reagują w możliwy do przewidzenia sposób, gdy w ich przestrzeni osobistej pojawi się jakiś cel. Dr Paul Grobstein z Bryn Mawr College w stanie Pensylwania analizował zjawiska zachodzące w mózgu żaby, gdy pokazuje się jej filiżankę zawierającą zamiast kawy jakiś żywy łup – jej “zwierzynę łowną". Rzecz jasna, aby błyskawicznie wyskoczyć i trafić językiem w cel, żaba musi umieć dokładnie określić jego położenie w trzech wymiarach – chodzi tu o kierunek ruchu, odległość i wysokość. Grobsteinowi udało się wykazać, że w mózgu żaby nie występuje pojedynczy ośrodek, który przetwarza wszystkie te informacje. Informacje na temat kierunku przetwarzane są w pewnych miejscach – warto pamiętać, że w mózgu żaby nie ma zbyt wielu miejsc – fizycznie oddzielonych od miejsc odpowiedzialnych za informacje o odległości i wysokości. Uszkodzenie obwodów nerwowych, które przenoszą informacje o kierunku, może doprowadzić do takiej oto dziwacznej sytuacji: całkiem z boku, na prawo od żaby, umieszczony zostaje ponętny owad, na co żaba natychmiast reaguje atakiem na właściwej wysokości, przy czym zwierzę wyskakuje wykorzystując taką siłę, jaka potrzebna jest do pokonania odległości dzielącej je od łupu. I tu pojawia się drobny problem – żaba mierzy prosto przed siebie. Niezależnie od tego, gdzie faktycznie znajduje się. cel, żaby z takim uszkodzeniem mózgu zawsze atakują punkt położony dokładnie na wprost od nich. Jest oczywiste, że widzą one cel, ponieważ ich reakcja następuje natychmiast po tym, jak zostaje on pokazany. Są one świadome zarówno odległości, jak i wysokości jego położenia, nie mają natomiast pojęcia, w jakim kierunku się znajduje. Możliwe, że dalsze eksperymenty ujawnią, iż odległość i wysokość są również obliczane w niezależnych od siebie rejonach mózgu żaby, choć już z dotychczasowych badań wynika, że zlokalizowanie i pożarcie łupu nie jest dla żaby działaniem opartym na prostych odruchach, jak uprzednio sądzono. Kuszącą wydaje się próbą wyobrażenia sobie, co taka sytuacja może dla żaby znaczyć Najprostsza odpowiedź brzmiałaby: nie znaczy nic. To raczej nieprawdopodobne, by malutki płazi mózg był zdolny do refleksji – zapewne nie poświęca ani chwili na zastanowienie siej dlaczego nie udało się złapać owada. Wydaje się, że mózg żabi zbiera informacje o tym, iż w jej zasięgu pojawił się owad, po czym nakazuje mięśniom nóg, by wykonały skok, a językowi by chwycił łup. Jeśli nie skończy się to przekąską, to trudno. Żaba powraca do stanu oczekiwania, nie odczuwając żalu czy zdziwienia. W końcu jest to zwierzę, którego oczy są zaprogramowane tak, by postrzegać małe, ciemne, poruszające się obiekty i wyróżniać je spośród większości innych bodźcowi wzrokowych – dzięki temu radzi sobie ona doskonale z łapaniem poruszających się much. Z drugiej jednak strony, żaba umieszczona w klatce zawierającej stertę nieżywych (a więc nieruchomych) much zginie z głodu, ponieważ nie będzie mogła ich dostrzec. Czy więc możemy wczuć się w sytuację żaby? Byłoby to bardzo trudne: po części dlatego, że nigdy nie uda się nam dowiedzieć, co sprawia, że żaby z opisanym wyżej uszkodzeniem mózgu zawsze celują prosto przed siebie. Czy mózg żaby “myśli", że owad rzeczywiście się tam znajduje, i – wychodząc z owej (błędnej) oceny – nakazuje skok w tym kierunku? Czy też mózg żaby nie ma w tej sytuacji w ogóle dostępu do żadnych informacji dotyczących kierunku, w wyniku czego nakazuje on skok do przodu, ponieważ ten kierunek skoku wybierany jest automatycznie, gdy brak szczegółowych instrukcji? Gdybyśmy znaleźli się w takiej samej sytuacji, doznając złudzenia, że cel znajduje się bezpośrednio przed nami, bylibyśmy bardzo sfrustrowani, gdybyśmy po próbie sięgnięcia i złapania stwierdzili, iż schwytaliśmy jedynie powietrze. Równie denerwującym doznaniem – skądinąd bardzo trudnym do wyobrażenia – byłaby taka sytuacja: wiemy, że gdzieś w pobliżu jest jakiś obiekt, i chociaż umiemy dokładnie określić, jak wysoko i jak daleko od nas się on znajduje, nie mamy bladego pojęcia o tym, w którym kierunku należy go szukać. Czy czulibyśmy się jak w sali pełnej luster, w której widzimy ten sam przedmiot niezależnie od tego, w jakim zwrócimy się kierunku – a więc mielibyśmy do czynienia z czymś w rodzaju kalejdoskopu wewnątrz naszego układu wzrokowego? A może nierozsądne jest nawet podejmowanie prób odgadnięcia, jakie byłoby to odczucie? Wśród filozofów toczy się gorący spór o to, czy można dowiedzieć się, co znaczy być żabą. Jeśli mózg żaby, jak wielu badaczy podejrzewa, nie ma wbudowanej samoświadomości, to nawet sama żaba nie potrafiłaby odpowiedzieć na to pytanie. Podczas gdy psycholodzy, etolodzy i filozofowie przegryzają się przez te kwestie, wyniki eksperymentów, w których biorą udział ludzie, wskazują, że między żabami a ludźmi istnieją Pewne punkty styczne. Martha Flanders i John Soechting z Uniwersytetu Stanu Minnesota przeprowadzają badania na innych królikach doświadczalnych – studentach młodszych lat kierunków uniwersyteckich. Chociaż studenci zajmują nieco wyższą gałąź drzewa filogenetycznego niż żaby (czy też odległą gałąź, jeśli przyjmiemy punkt widzenia wolny od gatunkowych uprzedzeń), wykazują oni wiele cech wspólnych z żabami, przynajmniej gdy mają odnaleźć jakiś obiekt. W eksperymentach przedmiot stanowiący cel był pokazywany studentom przez krótką chwilę, po czym – po jego usunięciu i zgaszeniu świateł – proszono badanych, by wskazali ręką punkt, w którym przedmiot ten się znajdował. Studenci regularnie popełniali błędy, które nie doi tyczyły kierunku, lecz odległości: czasami umieszczali przedmiot aż 10 cm bliżej, niż należało, chociaż bez trudu sięgnęliby dalej. Analiza tych błędów wykazała, że studenci przetwarzaj informacje o położeniu przedmiotu wzdłuż osi wschód-zachód niezależnie od informacji o jego odległości oraz o wysokości, na której się znajdował – a więc zachowywali się niemal tak samą jak żaby. Pogląd, że nasz mózg zawiera elementy mózgu gada (lub co najmniej płaza), jest więc słuszny, przynajmniej jeśli chodzi o sięganie po przedmioty oraz chwytanie ich. Uzupełnieniem powyższych wyników są prace psychologii z Uniwersytetu Zachodniego Ontario, Mela Goodale'a, którjlj wraz ze współpracownikami ustalił, że w mózgu wiedza o tym gdzie znajduje się przedmiot taki jak filiżanka kawy, jest oddzielona od umiejętności sięgnięcia po filiżankę i umiejętności wzięcia jej do ręki. Goodale pracował z dwoma pacjentkami, które doznały obrażeń mózgu: obie badane stanowiły w pewnym sensie swe lustrzane odbicia. U jednej pacjentki, oznaczonej inicjałami D.F., ośrodki wzrokowe w mózgu uległy uszkodzeniu wskutek zatrucia tlenkiem węgla. Jeśli pokaże się jej zbiór asymetrycznych przedmiotów o różnych kształtach (taj kich jak kamyki na plaży), to na podstawie ich wyglądu D.F nie będzie potrafiła ustalić, które z nich są takie same. Druga pacjentka Goodale'a, znana jako R.V., która doznała uszkodzeń w innych rejonach mózgu, nie miała kłopotów z dostrzeganiem różnic i podobieństw między takimi przedmiotami. Sytuacja uległa całkowitemu odwróceniu, gdy obie pacjentki proszono o wzięcie tych przedmiotów do ręki. Pomyśl o tym podczas następnych zakupów w sklepie samoobsługowym. Kiedy bierzesz do ręki obiekty o nieregularnych kształtach, takie jak ziemniaki, gruszki czy kawałki świeżego imbiru, zwykle wybierasz dwa łatwe do uchwycenia punkty, znajdujące się na przeciwległych stronach przedmiotu i ustawiasz swój kciuk oraz palec wskazujący w taki sposób, by wylądowały one w tych punktach. Jest to jeszcze jedna czynność, którą wykonujesz bez udziału myśli, ale z wielką precyzją. R.V., kobieta nie mająca trudności z odróżnieniem dwóch przedmiotów danego typu, jest mimo to niezdolna do uchwycenia ich w normalny sposób. W czasie eksperymentów często wybiera niewłaściwe punkty, które nie zapewniają stabilności jej palcom. Dany przedmiot może pewnie uchwycić dopiero po dotknięciu go. Innymi słowy, gdy przychodzi do wzięcia tych przedmiotów do ręki, pacjentka nie potrafi wykorzystać swej umiejętności przeprowadzania wzrokowej analizy ich kształtów. Przypadek D.F. jest dokładnie odwrotny. Kobieta ta nie ma pojęcia, jak odróżnić od siebie oglądane kształty – nie zdaje sobie nawet sprawy, że istnieją między nimi jakieś różnice. Mimo to potrafi wziąć przedmioty do ręki równie sprawnie jak Ty czy ja, swobodnie, lecz nieomylnie wybierając miejsca odpowiednie do uchwycenia. Porównanie przypadków tych dwóch pacjentek potwierdza opinię Goodale'a, że zobaczenie na pobliskim stole filiżanki z kawą zapoczątkowuje dwa oddzielne procesy myślowe. Jeden skupia się na istocie samej filiżanki, pozwalając Ci określić jej wymiary oraz ustalić, co różni ją od innych filiżanek i gdzie dokładnie się ona znajduje. Drugi strumień aktywności umysłowej – wywołany widokiem owego naczynia – sprawi, że zacznie się czynność sięgania po tę filiżankę. Oba te procesy mają swój początek w ośrodkach wzrokowych położonych z tyłu mózgu – tam pierwotnie prosty obraz filiżanki nabiera kształtów, posuwają się następnie ku przedniej części mózgu (i ulegając dalszemu przetwarzaniu) i obierają różne drogi: sięganie po filiżankę angażuje drogę biegnącą w górę w kierunku szczytu kory mózgowej, podczas gdy wiedza o filiżance angażuje drogę biegnącą niżej, wiodącą wzdłuż płatów skroniowych. W zależności od tego, która z tych dróg zostanie uszkodzona, albo wiedza o filiżance zostanie zachowana, ale utraci się umiejętność dokładnego sięgania po nią (przypadek R.V.), albo doskonale potrafi się sięgnąć po filiżankę i wziąć ją do ręki, nie wiedząc jednocześnie, a przynajmniej nie umiejąc opisać, jaki jest kształt tej filiżanki i czym różni się ona od innych (przypadek D.F.). Mel Goodale próbuje przeciwstawić swoją koncepcję tradycyjnemu punktowi widzenia; dawniej owe dwa strumienie Informacji określano jako “co" i “gdzie", podczas gdy Goodale sądzi, że mamy tu do czynienia z “co i gdzie" oraz “jak po to sięgnąć". Tyle zachodu z powodu marnej filiżanki kawy. Przypomina mi to pewną wypowiedź Tomaso Poggio z MIT, pioniera prac nad wzrokiem robotów. Uczony ten zwrócił uwagę, że choć wszyscy jesteśmy aż nazbyt świadomi tego, z czym nasz mózg radzi sobie najmniej sprawnie – na przykład z niedawno wyuczonymi (przynajmniej z perspektywy ewolucji) zajęciami, takimi jak matematyka czy filozofia – wciąż nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak niezwykle skuteczny jest mózg, gdy chodzi o proste (i odwieczne) umiejętności, na przykład oglądanie różnych przedmiotów (choćby filiżanki). Dodałbym tylko, że nic tak naprawdę nie jest proste. Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 8 CZŁOWIECZEK Ludzkie mózgi najbardziej przyciągają naszą uwagę wtedy, gdy dokonają czegoś spektakularnego, czy będzie to monolog Robina Williamsa czy też równanie Stephena Hawkinga. Błyskotliwe osiągnięcia mogą być nawet czasem udziałem mózgów, którym daleko jest do doskonałości. Genialni odmieńcy, kiedyś określani w krajach anglosaskich mianem idiot souant, czyli opóźnieni w rozwoju osobnicy dysponujący jakąś zdumiewającą umiejętnością, potrafią na przykład podać dzień tygodnia odpowiadający dowolnej dacie albo zagrać trudny utwór muzyczny, wysłuchawszy go tylko jeden raz. Jednak wyczynianie podobnych cudów nie jest podstawowym zadaniem mózgu. Jego codzienna praca polega na żmudnym, ale niezbędnym utrzymywaniu ciała we właściwym stanie fizjologicznym, a także na sprawdzaniu tego stanu sekunda po sekundzie. Rzadko kiedy zwracamy uwagę na tę działalność mózgu – duża Jej część nigdy w ogóle nie dociera do naszej świadomości i, w przeciwieństwie do myśli Hawkinga czy Williamsa, nie może zostać zwerbalizowana. Chociaż działalność ta nie jest spektakularna i pozostaje niezauważona, programuje ją bardzo pomysłowy mechanizm umysłowy. Jednym z codziennych zadań mózgu jest czuwanie nad położeniem i ukierunkowaniem kończyn, tułowia i głowy, żeby umożliwić proste życiowe czynności, takie jak wzięcie do ręki filiżanki kawy. Nie musisz o to dbać – Twój mózg utrzymuje obraz ciała niezależnie od tego, czy jesteś tego świadom czy nie. Możesz zwracać na to uwagę, jeśli zechcesz, ale proces ten nie ustaje, jeśli tego nie robisz. Obrazu swojego ciała łatwo można doświadczyć: zamknąwszy oczy potrafisz sobie dokładnie uzmysłowić, jakie jest położenie wszystkich części Twojego ciała w przestrzeni. Znaczniej trudniej jednak zrozumieć, w jaki sposób Twój mózg tworzy taki obraz, ale proces ten zaczyna się od powstającej w mózgu mapy całej powierzchni Twojego ciała. Mapa ciała w mózgu zwana jest dotykowym homunkulusem, przy czym ostatnie słowo znaczy 'człowieczek'. To dziwne słowo ma ciekawą historię, związaną z dziejami nauki. W siedemnastym i osiemnastym wieku powszechnie uważano, że każdy ludzki plemnik (według innych teorii – jajo) zawiera w sobie miniaturową osobę, która po zapłodnieniu rozwija się w płód. Tę teorię określano mianem preformacjonizmu, a człowieczka zwano homunkulusem. Zwykle przedstawiano go skulonego w przedniej części plemnika czy jaja, z rękoma oplecionymi wokół kolan, w pozycji bardziej niewygodnej niż pozycja pasażerów kabin pierwszych statków kosmicznych. Teoria ta dostarczyła przekonującego dowodu na to, że to, w co się wierzy, staje się tym, co się widzi: mikroskop, wynaleziony pod koniec siedemnastego wieku, pozwolił wielu naukowcom wmówić sobie, że po raz pierwszy udało im się ujrzeć owych miniaturowych ludzi. Oczywiście plemnik znajdującego się w plemniku homunkulusa musiał zawierać inne homunkulusy i tak dalej, i tak dalej. Zgodnie z powyższym rozumowaniem ostatni homunkulus w tym ciągu musiał być przedstawicielem ostatniego pokolenia ludzi na Ziemi, natomiast Adam lub Ewa musieli nosić w swoich plemnikach czy też komórkach jajowych całość przyszłej rasy ludzkiej. Koncepcję człowieczka obecnego w każdym plemniku porzucono dawno temu, ale zaistniała ona ponownie w dziedzinie badań mózgu jako obraz człowieczka przedstawiający to, jak nasze ciało jest reprezentowane w mózgu. Pasmo tkanki mózgowej biegnące w poprzek szczytowej części mózgu, z jednej strony na drugą, odbiera wrażenia przekazywane przez receptory dotyku rozrzucone na całej powierzchni skóry. Po drodze do mózgu wrażenia te są sortowane w taki sposób, że w obrębie homunkulusa wrażenia pochodzące ze stóp docierają blisko miejsca, do którego dochodzą wrażenia wysyłane przez nogi. Te zaś wrażenia sąsiadują z wrażeniami docierającymi z tułowia i tak dalej. Gdyby każdy neuron mógł wyprodukować malutki obrazek tego kawałeczka skóry, z którego otrzymuje wrażenia, podobny do pojedynczego punktu świetlnego na ekranie wideo, taka punktowa reprezentacja powierzchni ciała rozciągałaby się na powierzchni mózgu. Homunkulus jest elektrycznym odpowiednikiem tej reprezentacji. Dotknij swojego kolana, a kolano homunkulusa “zapali się", czyli nastąpi masowa aktywacja komórek mózgowych, widoczna jako ostre szczyty na wykresie. W mózgu doznania to nic innego jak wzorzec wyładowań elektrycznych. Homunkulus to zbiór komórek mózgowych nastawionych na odbiór sygnałów pochodzących z określonych regionów powierzchni ciała, które to sygnały tworzą portret ciała, różniący się od większości portretów z dwu istotnych powodów. Ponieważ prawa półkula otrzymuje informacje z lewej strony ciała i vice versa, obraz ciała zapisany na powierzchni mózgu składa się w rzeczywistości z dwóch “półciał", z których każde zawiera się w jednej półkuli. Z palcami stopy wetkniętymi w szczelinę między prawą i lewą półkulą wylegują się one na plecach, z głową zwieszoną w dół, na powierzchni kory mózgowej. Gdy połaskoczesz swoje palce u nóg, wrażenia dotrą do szczytu, do najwyżej położonej części tego pasma tkanki mózgowej; gdy zaciągniesz pasy bezpieczeństwa na swoim ramieniu, nacisk pasów zostanie zarejestrowany niżej, po odpowiedniej stronie mózgu. Ale weźmy pocałunek w usta! Dociera on znacznie niżej, mniej więcej na wysokość górnej części uszu. Poza rym ciało reprezentowane jest na powierzchni mózgu w zniekształconej formie: stanowi karykaturę istoty ludzkiej o zbyt dużej głowie, ogromnych wargach i palcach jak kiełbasy. Zniekształcenia te odzwierciedlają fakt, że pewne części ciała, takie jak wargi i koniuszki palców, mają większą wrażliwość na dotyk niż inne, ponieważ receptory dotyku są na nich gęściej rozmieszczone. Wszystkie te receptory wysyłają sygnały do mózgu, dlatego też części ciała obdarzone większą liczbą receptorów potrzebują więcej miejsca na powierzchni mózgu. Tak więc w mózgu wrażliwość na dotyk odpowiada wielkości powierzchni. Ryc. 9.: Homunkulus dotykowy Wynikiem tego jest groteskowy kształt ciała dotykowego homunkulusa: miniaturowy tułów, ręce i nogi dziwacznie pomniejszone, w porównaniu z rozpostartą ręką i długim, wyciągniętym kciukiem. Dalej, za końcem kciuka, oddzielona od reszty ciała, znajduje się twarz homunkulusa, w której oczy i nos zdominowane są przez wargi. Poniżej twarzy leżą Jedne obok drugich: zęby, dziąsła i język. Fakt, że proporcje homunkulusa są zniekształcone, jest w pełni uzasadniony: rzeczom ważnym mózg powinien poświęcać więcej energii. Rzadko zdarza się sytuacja, w której istotne byłoby rozróżnienie dwóch odległych o parę centymetrów dotknięć Twoich pleców. Ale w przypadku kciuka kilka centymetrów w jedną lub drugą stronę decyduje o tym, czy jakąś rzecz utrzymasz czy też ją upuścisz. Zwracamy więc większą uwagę na nasze dłonie i twarz, a szczególnie usta. Inne zwierzęta mają swoje własne wersje reprezentacji ciała w mózgu i każda z nich podlega zasadzie, że najbardziej wrażliwe części ciała są nieproporcjonalnie duże. Tak zwany ratunkulus {'szczurek' – przyp. tłum.) ma pyszczek tej samej wielkości co reszta ciała, a każdemu jego wąsowi odpowiada oddzielny obszar mózgu. Batunkulusa ('nietoperzyk' – przyp. tłum.) cechują odrzucone do tyłu kończyny – zwykle tak właśnie ułożone są w czasie lotu. Znaczny postęp w poznaniu kształtu homunkulusa umożliwiły prace kanadyjskiego neurochirurga Wildera Penfielda. Przygotowywał on chorych do operacji, której celem było złagodzenie ciężkich objawów padaczki. Operacje te wymagały otwarcia czaszki i Penfield miał rzadką okazję, by wytyczyć kontury homunkulusów pacjentów. Chociaż koncepcja homunkulusa opiera się na solidnych podstawach i zapewne stosuje się do wszystkich ssaków, wyniki ostatnich badań wskazują, że plan ciała w korze mózgowej nie jest niezmienny. Obraz ciała powstaje – posłużmy się porównaniem do wideo – jak gdyby na zwolnionym filmie, z tym, że zmiany mogą zachodzić raczej w ciągu miesięcy niż sekund. Jeśli małpki będą spędzać około godziny dziennie, używając określonego palca do kręcenia krążkiem, to po upływie trzech miesięcy wielkość obszaru koty mózgowej poświęconego odbiorowi wrażeń z tego palca zostanie zwiększona kosztem obszaru innych palców. Jeśli zmiany tego typu mogą zachodzić w ciągu zaledwie trzech miesięcy, to jak wyglądają homunkulusy innych wysoce wytrenowanych istot, takich jak gimnastycy, akrobaci ćwiczący na trapezie czy pianiści? Ustalono już, że u ludzi niewidomych, którzy uczą się alfabetu Braille'a, powiększeniu ulegają obszary kory mózgowej przeznaczone do odbioru sygnałów z palców biorących udział w czytaniu. Czy intensywny wysiłek, z którym mamy do czynienia w tym przypadku, jest niezbędny w każdej sytuacji? Być może, homunkulus maszynistki używającej tylko jednego palca spoczywa na powierzchni mózgu, przygnieciony jednym, olbrzymim paluchem. Przypadek homunkulusa ilustruje ważną zasadę organizacji mózgu: to nie charakter napływającego sygnału, lecz miejsce, do którego dociera, określa naszą percepcję. Gdybyś mógł podsłuchiwać sygnały docierające do mózgu z nerwów czuciowych w Twojej szyi i Twoim kolanie, nie mógłbyś rozróżnić owych sygnałów – każdy z nich byłby ciągiem elektrycznych impulsów i nie istniałaby żadna wskazówka co do ich źródła. Ale – dzięki odpowiednim połączeniom w mózgu – sygnały z szyi i kolana docierają do różnych miejsc na ciele dotykowego homunkulusa; właśnie ta różnica położenia pozwala Ci ustalić, gdzie w danej chwili poczułeś dotyk. Gdyby dotknięto elektrodą przegubu ręki Twojego homunkulusa, odczułbyś to nie na powierzchni Twojego mózgu, lecz na przegubie. Odczucie takie może być wzmocnione przez inne procesy myślowe, takie jak oczekiwanie (wyczuwanie dolnego stopnia schodów w ciemności) czy lęk (otarcie się o łuskowatą skórę w mrocznej jaskini). Można nawet “włączyć" świadomość homunkulusa. Poświęć chwilę, aby poczuć ubranie na swoim ciele. Robiąc to, stajesz się świadomy wielu wrażeń, które cały czas były obecne, lecz nie zauważane. Gdy raz zostaną oświetlone reflektorem uwagi, bardzo trudno jest zdjąć je ze sceny. Nawet pozornie prosta kwestia: w jaki sposób wrażenia dotykowe zostają uświadomione, budzi liczne kontrowersje. Wydaje się to proste: mucha ląduje na Twoim nadgarstku, impulsy wędrują od receptorów dotyku poprzez rdzeń kręgowy do nadgarstka homunkulusa, czujesz malutkie nóżki muchy i strzepujesz ją z ręki. Wszystko to trwa znacznie krócej niż sekunda. Ten prosty opis został jednak podany w wątpliwość po serii doświadczeń, prowadzonych od lat sześćdziesiątych przez Benjamina Libeta z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco. Libet, podobnie jak przed nim Wilder Penfield, miał niezwykłą sposobność badania pacjentów, których mózgi odsłaniano w czasie operacji, ale którzy mimo to pozostawali przytomni i czujni. Libet mógł więc prosić ich o porównanie dwóch różnych wrażeń, z których jedno wywołane było przez dotknięcie elektrodą nadgarstka pacjenta, drugie zaś przez użycie tej samej elektrody do stymulacji “nadgarstka" dotykowego homunkulusa. Jeśli taki eksperyment przeprowadzi się starannie, pacjent powinien w obu przypadkach odczuwać to samo: dotknięcie nadgarstka – z tą jedyną różnicą, że bezpośrednia stymulacja obszaru homunkulusa odpowiadającego nadgarstkowi skraca normalną drogę takiego sygnału czuciowego. Libet stwierdził, że pacjenci faktycznie w obu przypadkach odczuwali dotknięcie nadgarstka, ale zaobserwował też coś, co stanowiło sporą niespodziankę. Jeżeli zaczynał od stymulacji lewej strony mózgu (co pacjent odczuwał jako dotknięcie prawego nadgarstka), a potem dotykał nadgarstka lewej ręki pacjenta, to badany donosił, że jego wrażenia następowały w odwrotnej kolejności: dotknięcie lewego nadgarstka poprzedzało dotknięcie prawego nadgarstka. Jest to bardzo dziwne: nawet gdyby kontakt z obiema elektrodami zaistniał dokładnie w tym samym momencie, bezpośrednia stymulacja mózgu powinna być odczuwana wcześniej z prostego powodu: dojście impulsu z nadgarstka do mózgu wymaga przecież czasu. Podczas eksperymentu nadgarstka dotykano elektrodą jednak około dwie dziesiąte sekundy później niż mózgu, a mimo to pacjenci najpierw stawali się świadomi dotknięcia ręki. Wyniki tych doświadczeń trudno wyjaśnić. Libet wysuwa tezę, że istnieje pewna różnica między rzeczywistym sygnalizowaniem zdarzeń a uświadamianiem ich sobie, oraz twierdzi, że chociaż sygnał z nadgarstka pojawił się później niż sygnał bezpośrednio dostarczony mózgowi, został on “odniesiony do wcześniejszego punktu w czasie". Innymi słowy, gdy stajemy się świadomi sygnału z nadgarstka, wydaje się nam, ze sygnał ten nastąpił wcześniej niż naprawdę się to zdarzyło; można powiedzieć, że jest to sytuacja, w której mózg wprowadza w błąd umysł. Powyższa interpretacja została przyjęta z wielkim niesmakiem, gdyż jak gdyby potwierdza tezę o oddzieleniu mózgu, ciężko pracującego narządu, który postrzega i zapisuje zdarzenia, od umysłu, czyli miejsca, gdzie faktycznie stajemy się ich świadomi. Obecnie większość badaczy mózgu uważa, że między tymi dwoma elementami nie ma żadnej różnicy: mózg jest umysłem, nie brakuje więc krytycznych opinii o badaniach Libeta. Jedni wskazują na fakt, że doświadczenia te nie zostały powtórzone; inni sugerują, że pacjenci badani podczas eksperymentów Libeta mogli po prostu doznawać złudzenia, że jedno zdarzenie poprzedzało drugie, podobnie jak wszyscy jesteśmy skutecznie wprowadzani w błąd przez iluzje optyczne. Jeszcze inni krytycy utrzymują, że w rzeczywistości nie jest możliwe dokładne ustalenie momentu, w którym stajemy się świadomi danego zdarzenia, ponieważ świadomość miesza percepcje i myśli Jak krupier tasujący karty w kasynie w Las Yegas: patrząc na swoją rękę, nigdy nie możesz być pewny, które karty dał Ci najpierw. Z największą krytyką spotkała się jednak wysunięta przez Libeta teza, że mózg znakuje zdarzenia – używając błędnego kodu czasowego – zanim jeszcze staniemy się ich świadomi. Eksperymenty Libeta wciąż domagają się jakiegoś wytłumaczenia. Trzeba jednak przyznać, że pokazują one, iż odczuwanie otaczającego nas świata, a nawet ubrania, które w danej chwili nosimy, nie jest sprawą prostą. Nawet gdy pominiemy doświadczenia Libeta, łatwo wykazać, że odczuwanie jakiejś rzeczy to znacznie więcej niż samo wykrycie sygnału docierającego do dotykowego homunkulusa. To tylko początek: następnie mózg zaczyna interpretować te informacje i może nawet przypisać znaczenie prostemu układowi sygnałów dotykowych. Doświadczenia, w których po ludzkiej skórze wodzono drewnianym patyczkiem, tak aby zakreślał małe litery alfabetu, ujawniły, że litera odbierana jako “b", gdy kreślono ją na wewnętrznej stronie dłoni, może być identyfikowana jako “d", gdy pojawia się na wierzchu dłoni. W rzeczywistości to samo dotyczy całego ciała: wszystko to, co nakreślono z przodu, jest lustrzanym odbiciem tego samego rysunku nakreślonego z tyłu. Ten sam efekt można uzyskać nawet wtedy, gdy dotyka się cały czas tej samej powierzchni ciała – gdy trzymasz dłoń tak, że jej wnętrze skierowane jest na zewnątrz, litera “b" jest na ogół odczuwana jako “d", ale gdy zwrócisz dłoń ku sobie, ten sam ruch patyczka zostanie odczytany jako “b". Ale Jak to możliwe? Litera .b" na Twojej dłoni to “b" na Twojej dłoni i trudno mieć większe wątpliwości co do tego, że pierwotne wrażenie tej właśnie litery zostaje bez żadnych zmian wysłane do właściwego miejsca na powierzchni dotykowego homunkulusa. A jednak gdzieś indziej, w wyższego rzędu ośrodkach przetwarzania informacji, owa niedwuznaczna interpretacja dotyku jest ponownie analizowana z uwzględnieniem informacji o położeniu – również względem środka ciała – konkretnego kawałka skóry, który został dotknięty. Nie obserwuje się żadnego widocznego opóźnienia wynikającego z tego dodatkowego przetwarzania, ale, być może, dzieje się tak, ponieważ nie stajesz się świadomy dotknięcia aż do momentu, gdy Twój mózg skończy je analizować. Jeszcze bardziej przekonujących dowodów dostarczają badania zjawiska jednostronnej nieuwagi. Morris Moscovitch z Uniwersytetu w Toronto – współpracując z Marlene Behrmann – wykazał, że u pacjentów dotkniętych jednostronną nieuwagą brak świadomości lewej strony świata dotyczy nawet zwykłego dotykania rąk, wrażeń, co do których można by oczekiwać, że powędrują bezpośrednio do dotykowego homunkulusa i oznajmią tam swoją obecność. A jednak dotknięcie nadgarstka po prawej stronie – gdy wnętrze dłoni zwrócone jest do góry – tam, gdzie mierzysz swój puls, będzie przez badanych odczuwane, podczas gdy ich uwadze umyka dotknięcie parę centymentrów bardziej na lewo. Jeśli teraz pacjentka odwróci swą dłoń, to powtarzając doświadczenie, stwierdzimy, że ponowne dotknięcie po prawej stronie jest odczuwane, a po lewej nie. Innymi słowy, pacjentka byłaby świadoma swojego małego palca u ręki, mając dłoń zwróconą ku dołowi, ale nie byłaby go świadoma, kiedy zwraca dłoń ku górze. Taka sytuacja utrudnia nieco zadanie ustalenia, na czym polega jednostronna nieuwaga, ponieważ pewne części ciała są zauważane albo nie, zależnie od tego, gdzie się w danej chwili znajdują. Tak więc jednostronna nieuwaga dotyczy ich tylko w pewnych momentach, ale nie w innych. Jak to się dzieje, że reflektor uwagi może być zwrócony ku pewnym komórkom mózgowym w danej chwili, ale już nie w następnej? Homunkulus to jeden z nielicznych przykładów mapy, która jest przejrzystym i wzajemnie jednoznacznym (po uwzględnieniu zniekształceń) odzwierciedleniem w mózgu pewnego aspektu świata zewnętrznego – w tym przypadku, powierzchni skóry. Ale mapa jest tylko mapą, w tym sensie, że mapa Istambułu pozwala Ci znaleźć dowolną ulicę w tym mieście, ale w żaden sposób nie pozwala Ci odczuć, co naprawdę znaczy znaleźć się na takiej ulicy. Twój homunkulus nie dostarcza wrażeń – to jedynie przewodnik pomagający Ci umiejscowić i zidentyfikować sygnały dotykowe. Nie oznacza to, że mechanizm ten jest niedopracowany, niedokładny lub że brak mu plastyczności. W pewnych sytuacjach Twój zmysł dotyku ma zadziwiającą zdolność przekraczania swoich zwykłych ograniczeń. Daniel Dennett, autor książki Consctousness Explotned, zwraca uwagę na to, że możemy bardzo skutecznie badać strukturę materiałów w otaczającym nas świecie, używając końca trzymanego w palcach ołówka. Wodząc lekko grafitem ołówka po powierzchni takich materiałów, jak papier, drewno, plastik czy bawełna, nie będziesz miał na ogół trudności z rozróżnianiem ich. Jest to zdumiewające, gdy weźmiemy pod uwagę, że to, co odczuwasz, to nie wrażenia odbierane przez receptor – efekt bezpośredniego kontaktu między materiałem a skórą – ale podskoki i skręty końca ołówka. A Jednak wydaje się, że te wibracje można bez trudu przetłumaczyć na wrażenia czuciowe. Można posunąć się nawet dalej i trzymać ołówek w zębach: wtedy wibracje ołówka będą skierowane przez nerwy zębów do mózgu, gdzie wywołają te same wrażenia. Nikt nie będzie twierdził, że zmysł dotyku nie wywiązuje się ze swych zadań bardzo dobrze, natomiast w przypadku tworzenia obrazu Twojego ciała, rola zmysłu dotyku ogranicza się w zasadzie do położenia fundamentów. Fakt, że postrzeganie liter kreślonych na dłoni może zmieniać się w zależności od tego, w którą stronę dłoń jest zwrócona, wskazuje, że jeden z istotnych czynników, wpływających na stosunkowo prosty sposób odczuwania dotyku na Twojej skórze, to ułożenie Twoich rąk i nóg. Informacje dotyczące pozycji napływają do mózgu z wyspecjalizowanych receptorów znajdujących się w mięśniach na całym ciele. Gdy siedzisz z rękoma założonymi na piersi, receptory te nie mówią Twojemu mózgowi, gdzie znajdują się ręce – rejestrują po prostu, które mięśnie kurczą się w tym momencie, a które nie. Zadanie mózgu polega z kolei na przetłumaczeniu tych pomiarów napięcia mięśni na informacje o położeniu rąk i nóg. Poważną część informacji o położeniu uzyskuje się dzięki napięciu mięśni stawiających opór sile grawitacji, gdy zaś grawitacja znika, powstaje zamieszanie. Dobrze wiadomo, że dwie trzecie astronautów cierpi na zawroty głowy, powszechna jest też utrata poczucia, gdzie znajdują się kończyny. Kanadyjczyk Marc Garneau zauważył w czasie podróży w promie kosmicznym, że dopóki po porannym przebudzeniu jego oczy pozostawały zamknięte, nie miał pojęcia, gdzie znajdzie swoje ręce i nogi. Testy, w których brał udział, uwiarygodniły te spostrzeżenia, dowodząc, że w przypadku braku grawitacji astronauci z trudem potrafili określić, w jakim stopniu ich ręce i nogi były ugięte. W latach sześćdziesiątych jeden z astronautów biorących udział w programie Gemini, podczas którego dwóch amerykańskich astronautów zajmowało tę samą kabinę statku kosmicznego, obudziwszy się rano, był zaskoczony widokiem fosforyzujących tarczy zegarków unoszących się mu przed oczami. Gdy sięgnął po owe zegarki, ich tarcze odsunęły się nieco, utrzymując stałą odległość od próbujących uchwycić je palców. Zegarki znajdowały się na przegubie astronauty. Gdy spał, jego ręka uniosła się do poziomu oczu. Nawet w warunkach normalnej grawitacji mózg może być łatwo wprowadzony w błąd co do położenia różnych części ciała. Jest to zaskakujące – trudno sobie przecież wyobrazić bardziej podstawową i mającą starsze korzenie ewolucyjne działalność mózgu niż utrzymywanie dokładnego obrazu ciała. O występowaniu takiego błędu łatwo się przekonać: wystarczy stanąć z wyprostowanymi rękoma i po uniesieniu jednej ręki pod kątem około 45° trzymać ją w tej pozycji przez pół minuty. Gdy następnie zamkniesz oczy i spróbujesz przywrócić rękę do jej pierwotnej pozycji, analogicznej do pozycji drugiej ręki, która nie zmieniała położenia, to niemal zawsze stwierdzisz, że umieściłeś ją teraz znacznie wyżej. Jeśli z kolei obniżysz jedną z rąk i przez chwilę ją tak potrzymasz, a potem spróbujesz podnieść ją do pierwotnej pozycji, to znów zatrzymasz się wcześniej, niż należy. W ciągu kilku następnych sekund Twoja ręka, bez udziału woli, dokona szeregu poprawek tego kąta i ostatecznie wróci do właściwej pozycji (ten mały eksperyment udaje się niezależnie od tego, czy sam utrzymujesz swoje ręce w górze czy też ktoś inny podtrzymuje je za Ciebie; przeprowadzając to doświadczenie, pamiętaj, że zawsze wychodzi ono lepiej, kiedy osoba uczestnicząca w nim nie wie, jaki jest oczekiwany wynik). Inna wersja tego eksperymentu wygląda tak: trzeba zamknąć oczy i obrócić głowę w bok możliwie mocno – tak aby nie odczuwać jednak niewygody. Następnie należy trzymać głowę w tej pozycji, korzystając ewentualnie z czyjejś pomocy. Po około dziesięciu minutach będziesz miał wyraźne uczucie, że Twoja głowa odwróciła się z powrotem ku przodowi o co najmniej pół pierwotnego obrotu. Takie doświadczenia pokazują, że opinie mózgu o położeniu rąk, nóg i głowy nie są dostatecznie poprawne: muszą być korygowane przez informacje dostarczane przez zmysły, a zwłaszcza wzrok. Gdy otworzysz oczy, wszelkie pomyłki dotyczące oceny położenia zostają natychmiast poprawione. O ile tylko masz otwarte oczy i pozostajesz w warunkach ziemskiej grawitacji, będziesz całkiem nieźle zorientowany w tym, gdzie znajdują się Twoje kończyny oraz głowa. James Lackner i jego współpracownicy z Uniwersytetu Brandeisa w Waltham, w stanie Massachusetts, opracowali eksperymenty laboratoryjne, które rozszerzają wyżej omówione ćwiczenia tak, by powstały spektakularne złudzenia cielesne. Stwierdzili oni, że wibracja mięśnia lub jego ścięgna w ręce lub nodze spowoduje, iż mięsień skurczy się, ale jeżeli powstrzyma się ruch, który w normalnych warunkach byłby następstwem tego skurczu, osoba testowana będzie miała złudzenie, że kończyna porusza się w przeciwnym kierunku. W normalnych warunkach informacja na temat stopnia skurczenia mięśni jest przesyłana do mózgu, który używa jej, tworząc obraz ułożenia ciała. W tych doświadczeniach, ilekroć zachodziła sprzeczność miedzy informacją o położeniu kończyny a obrazem ciała, położenie kończyny zawsze brało górę, powodując powstanie bardzo dziwnych obrazów ułożenia ciała. Wyobraź sobie, że uczestniczka eksperymentu trzyma się za nos, podczas gdy mięsień dwugłowy jej ręki wprawiany jest w wibrację. Osoba ta ma wrażenie, że jej przedramię wyciąga się do przodu. Ponieważ jednak jej palce wciąż utrzymują kontakt z nosem i – na tyle, na ile może to ona ustalić – jej głowa nie zmienia pozycji, sytuacja ta prowadzi ją do jednego z dwóch wniosków: albo palce, albo nos (albo i jedno, i drugie) wydłużyły się proporcjonalnie do zmiany pozycji ręki. Niektórzy ludzie biorący udział w tych doświadczeniach byli przekonani, że ich nosy osiągnęły długość 30cm. Jeżeli w wibrację wprawia się mięsień trójgłowy (położony po przeciwległej stronie ręki), osoba badana doświadcza odwrotnego złudzenia, wydaje się jej, że jej nos bezboleśnie zagłębia się w twarz lub że palce łączą się z dłońmi, przechodząc przez nos. W innym eksperymencie ochotnicy trzymali dłonie na szczycie głowy, a gdy mięsień trójgłowy wprawiano w wibrację, mieli wrażenie, że dłoń pomału wciska głowę w tułów. Wydaje się dziwne, że ręce i nogi mają do tego stopnia pierwszeństwo przy ustalaniu obrazu ciała, że ich pozorne ruchy mogą doprowadzić do nieprawdopodobnych zniekształceń reszty ciała. James Lackner sugeruje następującą prostą odpowiedź: w dowolnym momencie potrafimy sprawdzić położenie oraz długość naszych rąk i nóg, sięgając po jakieś rzeczy i dotykając ich. Natomiast nos pozbawiony jest takiej możliwości, a więc potrzebuje kontaktu z ruchomymi częściami ciała – przede wszystkim z rękoma i nogami – aby uaktualnić informacje o swoim kształcie i wymiarach. Powyższa teoria może być wprawdzie fałszywa, ale jest coś pociągającego w idei, że takie części ciała, jak klatka piersiowa, plecy czy twarz błagają , o dotknięcie po to, by mózg mógł upewnić się, że ich rozmiar i ich kształt pozostają zgodne z jego wspomnieniami. Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 9 KOŃCZYNY FANTOMOWE W powieści Hermana Melville'a Moby Dick stolarz okrętowy, zajęty robieniem nowej sztucznej nogi z kości wieloryba dla kapitana Ahaba, odważył się go zagadnąć, aby przekonać się o prawdziwości zasłyszanej gdzieś dziwnej pogłoski: “...że człek, któremu maszt odłamało, nigdy ze szczętem nie traci czucia w swym dawnym drzewcu, ale że coś go od czasu do czasu w nie kłuje. Dopraszam się pokornie, czy naprawdę tak jest, panie kapitanie?" W odpowiedzi Ahab potwierdza, że utracona kończyna w pewnym sensie ciągle istnieje w odczuciach inwalidy: “ – Patrz, postaw swą żywą nogę tutaj, w tym miejscu gdzie moja była... Gdzie ty wyczuwasz tętniące życie – tam, dokładnie tam, na włos nie gdzie indziej wyczuwam je i ja..." [Herman Melville: Moby Dick. Tłum. Bronisław Zieliński. Czytelnik, Warszawa 1954, tom 2, Rozdział CVI, s. 209] Moby Dick został wydany po raz pierwszy w 1851 roku; nieco ponad dziesięć lat później drugie nawiązanie do tego niezwykłego tematu pojawiło się w opowiadaniu The Case ofGeorge Dedlow, opublikowanym w czasopiśmie “The Atlantic Monthly". Tytułowy bohater tego opowiadania – postać zresztą fikcyjna – był chirurgiem, który służył w 79 pułku ochotników ze stanu Indiana podczas wojny domowej i odniósł wiele ran. Ponieważ pojawiły się powikłania, musiano mu amputować wszystkie cztery kończyny. W opowiadaniu tym narrator przytacza szczegółowe spostrzeżenia Dedlowa na temat ciągłego ' odczuwania amputowanych kończyn zarówno przez niego samego, jak i przez innych inwalidów: zdarzało im się tak mocno czuć, jakie jest dokładne położenie brakującej ręki lub nogi, że potrafili określić nawet pod jakim kątem ugięte są ich palce; czasami stopa lub dłoń, niezwykle realistycznie odczuwana, wydawała się być doczepiona bezpośrednio do najbliższego stawu, kolana czy łokcia, lub nawet do samego kikuta. W jednej z niezwykłych scen Dedlow bierze udział w seansie spirytystycznym, podczas którego medium przekazuje przesłanie ze świata duchów: “Muzeum Medyczne Armii Stanów Zjednoczonych, numery eksponatów 3486, 3487". Dedlowowi zaparło dech w piersiach, gdy zdał sobie sprawę, że te eksponaty to jego własne nogi. Nazwisko autora opowiadania z “The Atlantic Monthly" nie było podane, ale wiadomo, że napisał je dr S. Weir Mitchell, lekarz z Filadelfii pracujący w szpitalu, w którym większość pacjentów stanowili weterani wojny domowej poddani amputacjom. W parę lat po ukazaniu się opowiadania o Dedlowie Mitchell wydrukował w 1871 roku w popularnym czasopiśmie “Lippincotfs Magazine of Popular Literaturę and Science" drugi tekst na podobny temat. W artykule tym nazwał zjawisko odczuwania brakujących rąk i nóg mianem “kończyn fantomowych" – termin ten używany jest do dziś. Dopiero w 1872 roku dr Mitchell opisał zjawisko kończyn fantomowych w fachowej publikacji z dziedziny neurologii. Nie wydaje się, żeby ktokolwiek wiedział, dlaczego podszedł on do tego tematu tak nieśmiało, zaczynając od anonimowo ogłoszonej prozy, potem pisząc w popularnym magazynie (i wciąż nie przyznając się do autorstwa opowiadania z “The Atlantic Monthly"), a dopiero na końcu zwracając się do swoich kolegów po fachu. Niektórzy sądzili, że temat był zbyt drastyczny, co tłumaczy zapewne anonimowość opowiadania, ale nie wyjaśnia niechęci Mitchella do pisania o kończynach fantomowych w piśmie medycznym. Inni podejrzewają, że Mitchell napisał wspomniane opowiadanie dla własnej rozrywki, ale zaczęło ono krążyć wśród szerszego kręgu czytelników, aż trafiło w ręce wydawców “The Atlantic Monthly", którzy postanowili je wydrukować i zapłacili za nie Mitchellowi 80 dolarów. Zgodnie z tym wyjaśnieniem, celem artykułu w “Lippincotfs Magazine" było skorygowanie pewnych błędnych wrażeń wyniesionych przez czytelników na podstawie lektury opowiadania w “The Atlantic Monthly". Mniejsza o to, z czego to wszystko wynikło: w każdym razie takie zwrócenie uwagi na zagadnienie medyczne było raczej niecodzienne. Dzisiaj jest nie do pomyślenia, by ktoś po raz pierwszy opisał zjawisko medyczne w niespecjalistycznym czasopiśmie, przeznaczonym dla ogółu czytelników [Żyjemy w czasach, gdy naukowcy prowadzący badania medyczne nie wspominają nawet o treści swoich artykułów, które wysiali do jakiegoś medycznego czasopisma. Ludzie nauki obawiają się, że wieść o ich braku dyskrecji dojdzie do uszu wydawców. Ci zaś w przyszłości mogliby im odmówić drukowania artykułów. Jednak gdy tylko narzucone przez czasopismo embargo przestaje obowiązywać, treść artykułu staje się powszechnie znana: kilka lat temu “The New England Journal of Medianę", jedno z najbardziej cenionych czasopism medycznych na świecie, zmieniło godzinę cotygodniowego prezentowania swoich najważniejszych artykułów po to, by umożliwić dziennikarzom z różnych programów telewizyjnych w Stanach Zjednoczonych przedstawienie materiałów na ten temat w wiadomościach wieczornych]. Jeden z największych światowych autorytetów w dziedzinie bólu, Ronald Melzack, psycholog z Uniwersytetu McGilla, prowadząc swoje badania nad źródłami i leczeniem bólu, niejako z konieczności znalazł się w dziwnym świecie kończyn fantomowych. Po amputacji niemal wszyscy pacjenci odczuwają brakujące kończyny. Wielu odczuwa nieraz nieznośny ból, którego źródło stanowi kończyna fantomowa. Zjawisko to nie polega bynajmniej na prostej kontynuacji aktywności nerwów w kikucie amputowanej kończyny; prawdopodobnie fantomy te powstają w mózgu. Można się o tym przekonać na podstawie historii jednego z przypadków niedawno badanych przez Melzacka. Melzack i jego współpracownicy opisują szczegółowo doświadczenia młodej kobiety K.G., której w wieku zaledwie sześciu lat amputowano nogę poniżej kolana, a wkrótce potem dopasowano jej protezę dolnej części nogi. K.G. powiedziała naukowcom, że niedługo po amputacji zaczęła odczuwać obecność stopy fantomowej mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie przed amputacją znajdowała się jej prawdziwa stopa. Chociaż fantom ten nie jest kompletny (obejmuje on boki stopy i jej palce, ale brak mu wierzchu i spodu), to potrafi on wykonywać pewne ruchy i odbierać wrażenia: pacjentka umiała przebierać jego palcami, a w pobliżu pieca lub kominka odczuwała ciepło. Najbardziej niezwykłą cechę tej stopy fantomowej stanowi to, że nie jest ona jedynym fantomem. Pacjentka ma jeszcze jeden fantom: zespół miniaturowych palców stopy, które wydają się dołączone do spodu kikuta. Owe miniaturowe palce – choć tak malutkie – są najbardziej dokuczliwe, nieustannie swędzą i poruszają się. To przebieranie palcami powoduje, że K.G., obecnie dwudziestokilkuletnia kobieta, ma trudności z zasypianiem w nocy. Ponadto istnieje jeszcze trzeci fantom: łydka i stopa, które pojawiają się, by wy – ? pełnić sztuczną nogę, gdy pacjentka zakłada protezę. Ten trzeci fantom jest najmniej wyraźny, ale jego stopa dostarcza różnorakich odczuć. Można ją łaskotać, czasem wydaje się spocona i, co najbardziej nieprzyjemne, jakby unieruchomiona w jednej pozycji. Ta ostatnia sprawa szczególnie intryguje badaczy, ponieważ przed amputacją owa stopa była również unieruchomiona, chociaż K.G. tego nie pamięta – jest przeświadczona, że potrafiła się normalnie poruszać. Tak więc fakt, że nieruchomy; fantom przypomina jej prawdziwą stopę, nie może być przypisany żadnym świadomym wspomnieniom pacjentki. Mamy tu do czynienia z pamięcią, ale w pewnym sensie jest to bardziej pamięć mózgu K.G. niż jej własna, świadoma pamięć. Przypadek ten odznacza się wszystkimi cechami, zapewniającymi kończynom fantomowym tak duże zainteresowanie badaczy mózgu. Podstawą zainteresowań jest samo istnienie fantomu, części ciała, która stanowi twór wyobraźni – cokolwiek by to w tym kontekście znaczyło – ale może odbierać wszystkie wrażenia, które byłyby udziałem jej odpowiednika z krwi i kości; (czyli nie istniejącej kończyny), i wydaje się być absolutnie prawdziwa. Obserwator zapewne uważa to za cudowne zjawisko, ale rzadko kiedy uzna je za takie osoba, która go doświadcza. Zarówno drugi, jak i trzeci fantom są dla K.G. dokuczliwe, ale wielu pacjentów po amputacji cierpi dużo bardziej. Większość pacjentów, u których występuje zjawisko kończyny fantomowej, odczuwa z tego powodu ból, a ich relacje świadczą o tym, jak okropne mogą być te cierpienia. Ból fantomowy, jak mówią pacjenci, przypomina krajanie nożem, jest palący, druzgocący, wykręcający i miażdżący: “Masz wrażenie, jakby ktoś próbował wyrwać twoją nogę"; “Jak porażenie prądem"; “Jakby ktoś ją odpiłowywał". Niektórzy pacjenci mieli również wrażenie, jakby próbowano im przebić dłoń kciukiem lub wyrywano im paznokcie. Z opisów tych jasno wynika, że nie mamy tu do czynienia ze zwykłym naśladowaniem wcześniej doświadczanych wrażeń, lecz z całkowicie nowym i straszliwie wyraźnym bólem, pochodzącym z nie istniejącej kończyny lub dłoni. Zdarzało się, że pacjenci, u których przeprowadzono amputację, popełniali samobójstwo, aby ostatecznie uciec od ciągłego, rozdzierającego bólu. I, niestety, większość starań jakie podejmowano, by złagodzić ból cierpiących, nie daje spodziewanych wyników. Wszczepianie elektrod, masowanie lub naciskanie na kikut, hipnoza lub leki znieczulające – żadne z tych środków nie są dość skuteczne. Sięgano nawet po takie metody jak wycięcie kawałka mózgu, do którego powinny docierać te wrażenia bólowe, ale i to – na ogół – nie przynosiło rezultatu. Nawet gdy ból nie występuje, kończyny fantomowe odczuwa się niezwykle wyraźnie. Znana jest historia pacjenta, który utracił prawą rękę poniżej ramienia, ale wciąż odnosił wrażenie, że ma prawą dłoń. W chwilę po tym, jak pacjent sięgnął swoją fantomową dłonią po filiżankę kawy, eskperymentator odsunął nagle naczynie i pacjent wydał okrzyk bólu. Badany poczuł, jakby filiżanka została wyrwana z jego (nie istniejących) palców. Chociaż ból może być najważniejszym wrażeniem towarzyszącym fantomowi, nie jest to wcale jedyne wrażenie, o czym świadczy przypadek K.G. Fantomy mogą swędzieć, szczypać, stwarzać wrażenie wilgoci, ciepła lub zimna. Zdarza się, że na palcu-fantomie wciąż odczuwa się noszony uprzednio pierścionek, a na nadgarstku-fantomie czuje się zegarek. Oprócz tego, że istnieje zjawisko “pamiętania" takich szczegółów jak biżuteria noszona niegdyś na amputowanej ręce, bywa też, że odczucia kończyny fantomowej mogą się zmieniać w zależności od okoliczności. Może się zdarzyć, że gdy posiadacz fantomu zmarznie, będzie miał wrażenie, iż fantom pokrył się gęsią skórką. Pewien pacjent z chorobą Parkinsona coraz mocniej odczuwał w swojej lewej ręce fantomowej charakterystyczną sztywność, niezręczność i mrowienie, w miarę jak choroba ta postępowała. Zazwyczaj fantom zachowuje się jak normalna kończyna – ręka zwisa z boku, gdy pacjent stoi, ale porusza się w przód i w tył, gdy zaczyna on iść. Kiedy osoba po amputacji siedzi na krześle, noga fantomowa pozostaje zgięta w kolanie. Nie zawsze jednak tak się dzieje: znany jest przypadek pewnego mężczyzny, który uważał, że jego ręka-fantom sterczy z ramienia, wyciągnięta w bok pod kątem prostym, i w związku z tym człowiek ten zawsze obracał się bokiem, kiedy przechodził przez drzwi. Trudno sobie wyobrazić bardziej jaskrawą ilustrację przekonania, że kończyna-fantom wydaje się rzeczywiście istnieć. W końcu wystarczyłoby, aby chory przyjrzał się sobie i przekonał się, że jego ręki już nie ma. Fantomy rąk i nóg występują zdecydowanie najczęściej, ale znane są też przypadki, gdy zjawisko to dotyczyło amputowanego nosa, męskiego członka czy piersi. Brak natomiast jakichkolwiek doniesień na temat fantomu ucha [Można by przypuszczać, że operacji przyszycia uciętej części ciała dokonuje się na ogół na tyle szybko, że nie ma dość czasu, aby powstał fantom. Mimo to nasuwa się tu interesujące pytanie: gdyby przyszycia dokonano po tym, jak pojawił się fantom, to czy przyszyta część ciała zastąpiłaby go, powiększyłaby go czy może współistniałaby z nim? Przyznaję, że to przypadek Bobbitta – znany z prasowych i telewizyjnych relacji nieszczęsny Amerykanin, którego zapalczywa żona pozbawiła członka; przyp. red. – skłonił mnie do rozważenia tej kwestii]. Przypadek K.G. jest ważny, ponieważ miała ona zaledwie sześć lat, gdy amputowano jej dolną część nogi. Niektórzy twierdzili, że u tak małych dzieci fantomy nie będą powstawać: albo dlatego, że dzieci nie miały kończyny przez czas wystarczająco długi, by stała się ona elementem obrazu ich ciała, albo dlatego, że ich młody i wciąż rozwijający się mózg szybko zmieni przeznaczenie opuszczonego przez amputowaną kończynę obszaru czuciowego, przydzielając mu zadanie odbioru jakichś zupełnie innych docierających do niego informacji. Wyobraźmy sobie obszar ciała dotykowego homunkulusa w mózgu K.G., pierwotnie przydzielony prawej nodze. Co się stanie z tym obszarem po amputacji? Na krótką metę – stanie się on niemy, gdyż nie będą już doń napływały żadne wrażenia. Istnieje jednak coraz więcej danych, które wskazują, że taki stan rzeczy będzie tylko przejściowy. Mózg nie może sobie pozwolić na utrzymywanie w korze mózgowej grupy komórek, które nie mają nic do roboty. Eksperymenty przeprowadzane w ciągu ostatniego dziesięciolecia dowiodły, że mózgi (wliczając mózg ludzki) są znacznie bardziej plastyczne i znacznie mniej sztywno “okablowane", niż uprzednio sądzono; nagłe usuniecie z pewnego ich obszaru wszelkich wrażeń, wysyłanych uprzednio przez amputowaną teraz kończynę, przypomina oczyszczenie grządki w ogrodzie przez wyrwanie wszystkich kwiatów – nie trzeba długo czekać, wkrótce zakiełkują nowe rośliny. Analogia ta nie jest pełna, ponieważ komórki mózgowe w rejonie nogi homunkulusa pozostaną takie same; zmiana polega na tym, że będą one teraz otrzymywać sygnały z innej części ciała, dzięki uzyskaniu połączenia z inną grupą neuronów czuciowych. W przypadku brakującej ręki można by oczekiwać, że pozbawiona teraz zajęcia przestrzeń w mózgu zostanie opanowana albo przez komórki nerwowe wysyłające sygnały z rejonu twarzy, albo przez komórki z rejonu ramienia, ponieważ obszary te położone są bezpośrednio po jednej i po drugiej stronie ręki dotykowego homunkulusa. Istotnie, w pewnych przypadkach prawdopodobnie tak właśnie się dzieje; u niektórych pacjentów można wywołać wrażenie ręki fantomowej, dotykając albo kikuta w pobliżu ramienia, albo też, co wydaje się dość dziwne, twarzy. Udało się nawet odtworzyć mapę opisującą położenie poszczególnych części ręki fantomowej bezpośrednio na twarzy: nadgarstek – pod brodą, łokieć – wzdłuż szczęki i tak dalej. Takie odwzorowania kończyn fantomowych zapewne dowodzą, że obszar mózgu, uprzednio zajmowany przez amputowaną kończynę, poddawany jest kolonizacji niemal natychmiast. Wyniki tych eksperymentów stanowią jednak zagadkę, gdyż z punktu widzenia biologii przejęcie nie zajętej przestrzeni w mózgu powinno służyć powiększeniu zdolności mózgu do przyjmowania możliwie największej ilości informacji czuciowych. Po amputacji ręki biologicznie rozsądne rozwiązanie polegałoby na przeznaczeniu obszaru, który pierwotnie był przydzielony tej ręce, do odbioru wrażeń z twarzy oraz na jednoczesnym pozbyciu się wszelkich wrażeń pochodzących z nerwów, które uprzednio monitorowały tę rękę. Nie jest natomiast rozsądne – z tego punktu widzenia – by ręka fantomowa nakładała się na wrażenia z twarzy. Sam fakt, że fantomy istnieją (nie mówiąc o ich uporczywości), dowodzi, że nie można uznać tej sprawy za zupełnie prostą. W omawianym przypadku ręka stara się narzucić swoją obecność w postaci podobnego do ducha obrazu, który rzuca cień na twarz. Można by sądzić, że mamy tu do czynienia ze stanem przejściowym między obrazem ręki a mającą go zastąpić twarzą. Ale jak wówczas wytłumaczyć takie przypadki jak K.G., kiedy fantomy trwają w bardzo wyraźnej i niezmiennej formie przez wiele lat (w tym przypadku 14 lat), długo po tym, gdy powinna już nastąpić reorganizacja homunkulusa? Tego typu anomalie przekonały Ronalda Melzacka, że obraz własnego ciała jest tylko częściowo wytworem naszych zmysłów. Zmysły odgrywają oczywiście ważną rolę: ciągłe odczuwanie Twojego ciała pozwala Ci po zamknięciu oczu bardzo precyzyjnie określić położenie tułowia i rąk. Ale w tych rzadkich przypadkach, gdy brak informacji czuciowych, obraz ciała pozostaje niezmienny niezależnie od wszelkich reorganizacji – Melzack zaś uważa, że stanowi to wynik ciągłego istnienia reprezentacji ciała w mózgu. Uczony ten zakłada, że trzy części mózgu współpracują, by zachować tak zwany neuropodpis (newosignatwe) ciała. Sądzi on, że oprócz dotykowego homunkulusa również układ limbiczny, stanowiący część mózgu odpowiedzialną za emocje, a także płat ciemieniowy biorą udział w utrzymywaniu kompletnego obrazu ciała. Melzack jest przekonany, że układ limbiczny musi odgrywać tu rolę, ponieważ paraplegicy, u których rdzeń kręgowy został przerwany, opisują wrażenia dotyczące dolnych fantomowych części ciała, nadal używając takich samych emocjonalnych określeń (na przykład: “przyjemne", “wyczerpujące"), jakie stosowali przed wypadkiem. Płat ciemieniowy odgrywa zasadniczą rolę w rozróżnieniu w sensie przestrzennym między tym, co stanowi nas, a tym, co jest na zewnątrz. Uszkodzenie tej części mózgu może spowodować ignorowanie różnych części ciała lub dziwaczne wypowiedzi na ich temat (por. Rozdział 10). Zdaniem Melzacka kombinacja doznań dotykowych, emocji i trójwymiarowego odczuwania ciała w przestrzeni tworzy tak silny obraz ciała, że może on udzielić schronienia nawet fantomom. Chociaż amputacja może spowodować całkowite wyeliminowanie pewnych wrażeń spośród potoku informacji napływających do neuropodpisu, obraz ciała w mózgu jest w pełni zdolny do przetrwania nawet w takich warunkach. Według Melzacka aktywność w dowolnej części sieci neuronów tworzącej neuropodpis na ogół pozwoli zachować poprzedni obraz ciała. Zgodnie z takim podejściem kończyna fantomowa stanowi po prostu wymysł mózgu. Przypomina rzeczywistą kończynę, ponieważ przez lata była reprezentacją rzeczywistej kończyny. W tym sensie jest ona czymś w rodzaju neuronalnego portretu. Tak długo, jak pozujący model (kończyna) istnieje, portret cechuje się niewiarygodną dokładnością. Gdy jednak model odchodzi, portret pomału, lecz nieuchronnie zmienia się. Zdarzają się więc kończyny fantomowe, które początkowo mają naturalne wymiary, ale z czasem stopniowo składają się jak teleskop, przybierając formę dłoni doczepionej do ramienia lub, jak drugi fantom K.G., postać miniaturowych paluszków na końcu kikuta. Taki neuronalny portret jest jednak przynajmniej częściowo niezależny od tego, co dzieje się w dotykowym homunkulusie, i nie musi zniknąć nagle – czy to bezpośrednio z powodu utraty kończyny czy też w wyniku stopniowej reorganizacji. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że myślowy portret ciała jest w pewnym sensie całkowicie niezależny od napływających wrażeń czuciowych – jak inaczej wyjaśnić, że niektórzy ludzie urodzeni bez kończyny mogą mimo wszystko wyraźnie odczuwać jej fantom? Mimo że termin “kończyny fan tomowe" brzmi dziwacznie, fantomy są znacznie bliższe codziennej rzeczywistości, niż nam się wydaje. Ronald Melzack dowiódł, że każdy człowiek może doświadczyć odczucia kończyny fantomowej, jeśli zablokuje się dopływ krwi do jego ręki lub nogi, tak że kończyna ta ulegnie uśpieniu. Uczony zdołał to osiągnąć w warunkach laboratoryjnych, hamując dopływ krwi do ręki ochotnika za pomocą mankietu używanego do pomiaru ciśnienia krwi. Badany siedział przy stole, trzymając pod stołem rękę zasłoniętą kawałkiem czarnego materiału. Od czasu do czasu proszono go, by określił dokładne położenie swojej ręki. Melzack stwierdził, że gdy ustawały wszelkie doznania w tej ręce, ochotnicy zaczynali odczuwać wrażenie ruchomego fantomu: ręka, która była wyciągnięta, stopniowo uginała się w łokciu, tak że z każdą minutą dłoń przybliżała się do piersi. Badani doświadczali nie tyle poruszania się ręki, ile wrażenia, że przed chwilą znajdowała się ona w danym punkcie, a teraz jest gdzie indziej. Wystarczyło niecałe pół godziny, aby powstało wrażenie, że ręka znacznie się ugięła. Niektórzy ochotnicy byli najwyraźniej zdumieni odległością miedzy miejscem, gdzie ręka rzeczywiście się znajdowała, a miejscem, gdzie, jak im się wydawało, powinna się znajdować. Kiedy materiał zasłaniający rękę usuwano i można ją było zobaczyć, fantom znikał. Po upływie odpowiedniego czasu, by fantom całkowicie uniezależnił się od rzeczywistej ręki, proszono uczestników doświadczenia o wskazanie pewnego punktu. Punkt ten wybierano tak, by znajdował się dokładnie w połowie odległości między fantomem a rzeczywistą ręką – tak więc na ogół ręka fantomowa znajdowała się na lewo, a rzeczywista ręka na prawo od tego celu. Większość uczestników po spojrzeniu na cel kierowała swoją rękę fantomowa na prawo, tak aby nań wskazywała. Oczywiście ruch ten wykonywany był przez rzeczywistą rękę, która w rezultacie oddalała się jeszcze bardziej w prawo od celu. Większość osób doświadczających odczuć kończyn fantomowych nie doznała żadnego uszkodzenia mózgu i są oni w pełni świadomi, że odczucia te nie są rzeczywiste, nawet jeśli w roztargnieniu zachowują się tak, Jakby kończyna ta ciągle istniała. Pod tym względem różnią się zasadniczo od pacjentów, którzy wskutek ciężkiego wylewu nie mogą uwierzyć, że sparaliżowana ręka czy noga jest naprawdę ich własną (szerzej na ten temat w Rozdziale 10). Ale między tymi dwoma sytuacjami występuje pewna analogia: wielu pacjentów, którzy nie przyznają się do sparaliżowanej kończyny, upiera się Jednocześnie, że “prawdziwa" ręka czy noga ciągle znajduje się na swoim miejscu, chociaż na ogół jest niedostępna dla oczu. Mogą ją czuć, twierdzą, że potrafią nią poruszać, a nawet, że poruszyli nią na polecenie. Nawet pośród tych złudzeń istnieje jakiś rodzaj obrazu ciała zachowujący wspomnienie o tym, jak kiedyś odczuwało się sparaliżowaną obecnie rękę. Proces prowadzący do powstania kończyn fantomowych nie jest tak ważny, jak sam fakt występowania tego zjawiska. Przypomina nam ono raz jeszcze, że mózg jest w pełni zdolny do tworzenia wrażeń, które są pod każdym względem tak samo wyraźne i przekonujące jak rzeczywiste doznania. Dopóki musimy polegać na naszym mózgu, nie potrafimy po prostu ustalić, czy to, co widzimy, wąchamy, słyszymy czy pamiętamy, jest rzeczywiste, zbliżone do rzeczywistości, czy też jest jakąś pospiesznie wymyśloną wersją rzeczywistości. Ale czy istnieje cokolwiek innego, na czym moglibyśmy polegać? Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 10 JESTEM CAŁKOWICIE PEWNA, ŻE TO NIE MOJA RĘKA Dr Sandra Black, neurolog ze Szpitala Sunnybrook w Toronto, ma co roku setki pacjentów po wylewie. Jeden na czterdziestu lub pięćdziesięciu spośród nich wykazuje dziwaczne objawy “anosognozji" [w oryginale występuje słowo “asomatognozja" – termin ten nie jest jednak używany w polskiej literaturze neuropsychologicznej; przyp. red.]: zaprzecza, jakoby miał własne ręce i nogi oraz wymyśla niestworzone historie, by wyjaśnić obecność “obcych" kończyn. Postronnym obserwatorom wyda – , je się to dziwaczne, ale z punktu widzenia pacjenta (i jego uszkodzonego mózgu) bajki te mogą być po prostu próbą nadania sensu dostępnym informacjom. Oto jeden z takich przypadków: sześćdziesięciokilkuletnia kobieta, pielęgniarka, została przyjęta do Szpitala Sunnybrook po tym, jak skarżyła się na ból głowy i wystąpił u niej nagły paraliż lewej strony ciała. Doznała ona rozległego wylewu po prawej stronie mózgu. Po upływie czterech tygodni miała całkiem przytomny umysł i nie wykazywała osłabienia inteligencji, ale lewa strona jej ciała pozostawała całkowicie sparaliżowana, a według standardowych testów pacjentka była też dotknięta jednostronną nieuwagą. Chociaż wydawało się, że chora nie postrzega lewej strony przestrzeni, czego dowiodły testy na oznaczanie środka linii oraz przekreślanie linii porozrzucanych po całej kartce, pacjentka była w nienormalny sposób świadoma sparaliżowanej lewej strony swego ciała. Konsekwentnie zaprzeczała, jakoby jej bezwładna lewa ręka rzeczywiście należała do niej: – Czy nie ma pani jakichś podejrzeń, czyja to może być ręka? – Mam. Spojrzałam na taśmę [szpitalna bransoletka identyfikująca pacjenta] na jej nadgarstku; jest tam nazwisko podobne do mojego. To sprawia, że wszyscy uważają ją za moją rękę. – Jakie nazwisko tam figuruje? – H-Y-N-E-K" [Nazwisko zostało zmienione, by pacjentce zapewnić anonimowość]. – Jakie jest pani nazwisko? – H-Y-N-E-S [z naciskiem na “S"]. W obu przypadkach imię jest takie samo [najwidoczniej pacjentka błędnie odczytała nazwisko na bransoletce]. – A kim jest pani Hynek? – Zanim znalazłam się na oddziale, widocznie w moim pokoju był ktoś o nazwisku Hynek [nie było nikogo takiego]. – Jak pani myśli, w jaki sposób owa ręka mogła dotrzeć do pani ciała? – Nie wydaje mi się, że ta ręka łączy się z moim ciałem. Ona na mnie leży. Jest bardzo ciężka i bardzo dokuczliwa. – Czy tę rękę pozostawiono, gdy tamta pani opuszczała szpital? – To jedyne wytłumaczenie, jakie mi przychodzi do głowy. Nie rozumiem, jak to się stało. Pani Hynes, jako pielęgniarka, próbowała nawet snuć rozważania, że ręka, która pierwotnie należała do pani “Hynek", utrzymała się przy życiu dzięki temu, że została w niej krew. Pacjentka była przekonana, że nawet teraz w tej ręce nie ma jej własnej (czyli pani Hynes) krwi. Ponadto przyznała, że wydaje się to dziwne, ale dodała: “Nie jestem osobą, która wierzyłaby w zjawiska nadprzyrodzone. To nie ma sensu, ale jestem całkowicie pewna, że to nie jest moja ręka". Przy pomocy personelu medycznego chora poddała tę obcą rękę szczegółowym badaniom. Wyniki oględzin utwierdziły pacjentkę w przekonaniu, że nie jest to jej własna ręka. Palce były grubsze, a kształt paznokci i układ ich prążków nie odpowiadały, według pani Hynes, tym na prawej ręce. Obrączka ślubna, chociaż przypadkowo “podobna w stylu" do jej własnej, była zdecydowanie inna. Dla chorej myśl, że jej obrączka mogłaby się znaleźć na ręce innej osoby, była nie do zniesienia. Zdaniem pani Hynes, fikcyjna pani Hynek wyszła na tej całej historii gorzej, ponieważ pozostawiła swoją rękę i nie dostała innej w zamian. Natomiast ręka pani Hynes najwidoczniej wciąż była połączona z jej ciałem – ukryta pod ręką pozostawioną przez panią Hynek: – Gdy mówi pani o swojej własne} ręce, co pani ma na myśli? – Mam na myśli prawdziwą lewą rękę. – Gdzie jest teraz ta prawdziwa ręka? – Gdzieś między moim ramieniem a tą dodatkową ręką. Często czuję, jakby była ona pod nią lub zaledwie odrobinę nad nią. – Czy kiedykolwiek ją pani widzi? – Nie, tylko ją czuję. Przez cały ten czas pani Hynes w jakimś sensie była obojętna na niewyobrażalnie dziwne zdarzenia, które – jak sądziła – z pewnością zaszły. Nie lubiła dodatkowej ręki i uważała, że ręka ta – naciskająca z góry na jej ciało – jest ciężka i dokuczliwa. Panią Hynes podobnie (jeśli nie bardziej) irytowało, że personel medyczny wydawał się nie dawać wiary jej wyjaśnieniom; i usilnie starał się przekonać ją, iż jest to jej własna ręka. W ciągu następnych dwóch miesięcy pacjentka stopniowo zaakceptowała fakt, że to jej ręka i że jest ona sparaliżowana. W tej historii najbardziej dziwi złożoność urojeń. Zaczęły się one od zaprzeczania, że sparaliżowana ręka to własna kończy– ; na, a następnie rozwinęły się w opowieść o tym, że ręka w rzeczywistości należy do kogoś innego. Urojenie to było w pełni potwierdzone przez (nieprawdziwe) spostrzeżenia, iż lewa dłoń i obrączka ślubna różnią się od “własnej" dłoni i “własnej" obrączki chorej. Nawiasem mówiąc, pani Hynes nie posunęła się do rzeczywiście kłopotliwych czynów, spotykanych u innych pacjentów, których Irytacja z powodu obcej kończyny osiągała taki poziom, że kończynę tę atakowali: kopali lewą nogę prawą albo usiłowali wyrzucić lewą rękę z łóżka. Niekiedy trzeba było tym pacjentom ograniczyć swobodę ruchów, aby uchronić ich przed zadaniem sobie ran. Zdarzało się, że pacjenci personifikowali sparaliżowaną kończynę, nadając jej niekiedy poniżające przezwisko: jedna z pacjentek Sandry Black nazywała swoją lewą rękę “Mańkutem" i wypominała jej, że jest bezradna jak niemowlę, które nie potrafi sobie z niczym poradzić. W niektórych przypadkach podobne przezwiska łączą się z radosnym ignorowaniem powagi sytuacji (“Szczęśliwy Joe", “Doiły Gray" czy “Leniwe Kości"), ale w innych wyrażają odczuwaną niekiedy wrogość oraz gniew (“głuptas", “kawał martwego mięsa" czy “drewniany kloc"). Ponadto zdarzają się rzadkie momenty wesołości: w jednym przypadku, opisanym w 1913 roku, okazało się, że pacjent sądził, iż lewa strona jego ciała w rzeczywistości należy do zmysłowej kobiety, która leży w tym samym łóżku. Mężczyzna ten miał zwyczaj robić o niej dowcipne uwagi i od czasu do czasu głaskał swoją bezwładną lewą rękę. Dwa tygodnie później złudzenie to znikło i pacjent mógł tylko mgliście opisać je z pamięci. Pewien lekarz, meloman, nazwał swoją zdrową prawą rękę “Chopin", a sparaliżowaną lewą rękę “Schumann", ponieważ z tą ostatnią “było coś nie w porządku". Inny pacjent nazwał swoją rękę “Komunista", ponieważ odmawiała ona wykonywania pracy. A Jednak nie żarty są tu najważniejsze. Kobieta, która nazwała swoją rękę “głuptas", określała samą siebie jako “popsutą lalkę". Najczęściej sparaliżowana ręka – ręka, której chorzy nie uznają już za własną – postrzegana jest jako nieforemna, bezkształtna lub (bardzo często) przypominająca węża; skądinąd węże pojawiają się w podobnych opisach cały czas. Nic dziwnego, że pacjenci tacy jak pani Hynes wykazują jednocześnie lewostronną nieuwagę przestrzeni i obsesję na temat lewej strony własnego ciała, zwłaszcza swojej ręki. Wydaje się to paradoksalne: dlaczegóż nie mieliby oni pomijać swej sparaliżowanej lewej strony? Neuropsycholodzy mogą jak dotąd powiedzieć na ten temat tylko tyle, że chociaż jednostronna nieuwaga i anosognozja często współwystępują, to każde z tych zaburzeń może wystąpić osobno. Zapewne oznacza to, że mapy przestrzeni oraz mapy ciała różnią się i istnieją niezależnie od siebie – dlatego mogą ulec selektywnemu uszkodzeniu. Gdy zestawi się wszystkie zarejestrowane dotąd przypadki, otrzymuje się wielką rozmaitość reakcji na własny stan: od całkowitej beztroski i braku zainteresowania (włącznie z utrzymywaniem, że ręka czy noga w rzeczywistości może się poruszać), poprzez oburzenie, a nawet pełne gniewu zaprzeczanie jakoby miało się sparaliżowaną kończynę, po próby pozbycia się jej. Żywiona przez pacjentów wiara w to, co reszcie łudzi wydaje się dziwaczne i całkowicie bezsensowne, jest niemal ślepa: w jednym przypadku, opisanym na początku naszego wieku, wybitny naukowiec był tak dalece przekonany o swojej pełnej sprawności, że powątpiewał o zdrowiu swej siostrzenicy, która uparcie twierdziła (zgodnie z prawdą), iż jest on sparaliżowany. Gdy występują podobne urojenia, są one szczegółowe i kompletne. Większość pacjentów, łącznie z panią Hynes, bohaterką wspomnianej historii, utrzymuje, że sprawa dotyczy dwóch; rąk. Jedna, bezwładna należy do kogoś innego, druga zaś to j ich własna ręka, zazwyczaj schowana pod tamtą “obcą" ręką. Pacjenci ci nie mają żadnych kłopotów ze wskazaniem miejsca., w którym znajduje się “prawdziwa" ręka, a nawet mogą mieć halucynacje na temat odbieranych z niej wrażeń, chociaż oczy– , wiście ręka ta jest sparaliżowana i całkowicie niewrażliwa. Nie tylko wymyślają oni wrażenia tam, gdzie ich w ogóle nie ma – co więcej, prawdziwe wrażenia czuciowe są raczej dopasowywane do zmyślanej historii niż na odwrót. Pacjenci tacy jak pani Hynes potrafią badać szczegóły dłoni, palców, a nawet biżuterii i są wtedy przekonani, że oglądane ręce nie należą do nich. Pewien pacjent Sandry Black wiedział, że ręka nie jest jego, ponieważ wydzielała zwierzęcy zapach. Nie znam żadnego; przypadku, w którym logiczna argumentacja lub odwołanie się do tego, o czym naocznie można się przekonać, sprawiłyby, że pacjent zgodziłby się, iż kończyna ta rzeczywiście do niego należy. Wydaje się, że musi upłynąć trochę czasu, aby mózg powrócił do normalnego stanu i aby złudzenia te zanikły. Zanim to jednak nastąpi, wytykanie logicznych niespójności na ogół nie wpłynie na zmianę przekonań pacjenta: Lekarz (ujmuje sparaliżowaną lewą rękę pacjenta i przenosi ją na jego prawą stronę): Czyja to dłoń? Pacjent: Pańska dłoń. L (trzymając lewą dłoń pacjenta między swoimi dłońmi): Czyje to dłonie? P: To pańskie dłonie. L: Ile ich jest? P: Trzy. L: Czy widziano kiedykolwiek człowieka z trzema dłońmi? P: Dłoń jest zakończeniem ręki. Skoro ma Pan trzy ręce, wynika z tego, że musi Pan mieć trzy dłonie. L (podnosi swoją dłoń): Proszę położyć swoją lewą dłoń na mojej. P: Zrobione (oczywiście jego sparaliżowana lewa ręka pozostaje nieruchoma). L: Ależ ja jej nie widzę i Pan jej nie widzi! P (po długiej przerwie): Widzi pan, panie doktorze, fakt, że ręka nie poruszyła się, może znaczyć, iż nie chciałem jej podnieść. Moje słowa mogą Pana wprawić w osłupienie, ale mamy tu do czynienia z dziwacznymi zjawiskami. To, iż nie ruszam moją ręką, może wynikać stąd, że jeśli powstrzymam się od wykonania tego ruchu, mogę uzyskać możliwość wykonywania takich ruchów, które inaczej byłyby niemożliwe. Zdaję sobie sprawę, że wydaje się to nielogiczne i wręcz niesamowite... Wysłuchiwanie takich opowieści od ludzi, którzy pod każdym innym względem są całkowicie przy zdrowych zmysłach, jest szokiem. Nie widzą oni nic niezwykłego w tym, że sparaliżowana noga rzekomo się porusza albo że ich lewa ręka jakoby należy do kogoś innego. Trudność wyjaśnienia tego, co się dzieje w ich mózgach, polega na tym, że mamy tu do czynienia z wieloma różnymi problemami – zarówno z nieuświadamianiem sobie własnego zaburzenia, jak i niemożnością pogodzenia się z paraliżem, a także ze złudzeniem, iż pojawiła się dodatkowa kończyna. Większość z tych problemów może wystąpić niezależnie od siebie: niektórzy pacjenci są po prostu nieświadomi paraliżu w ręce czy nodze, podczas gdy inni przyznają się do sparaliżowanej ręki, ale zaprzeczają, iż mają sparaliżowaną nogę. Jeszcze inni prawie się przyznają, jednocześnie wciąż zaprzeczając: “To ciekawe, wydaje mi się, jakbym był sparaliżowany". Drugą skrajność stanowią historia pani Hynes oraz inne podobne przypadki. Aby wyjaśnić tę różnorodność kombinacji objawów, Daniel Schacter z Uniwersytetu Harvarda stawia tezę, że w mózgu istnieje pewnego rodzaju sieć świadomości, będąca zbiorem połączonych ze sobą modułów, nieco podobnym do systemu stereo. Sieć ta ma układ wykonawczy – odpowiednik tunera – który dostraja i odczytuje sygnały ze wszystkich innych modułów: odtwarzacza płyt kompaktowych, taśm magnetofonowych oraz telewizora. Uszkodzenie może wystąpić bądź w ramach pojedynczego modułu, bądź też w samej centrali, w wyniku czego mogą pojawić się symptomy o różnym stopniu natężenia, co zgadzałoby się z powyższym opisem. W systemie stereo objawy mogą być równie różnorodne: od całkowitego braku dźwięku do zakłóceń w jednym głośniku; przyczyny mogą tkwić wewnątrz jednego modułu (kurz w odtwarzaczu płyt kompaktowych) lub w ich połączeniach z jednostką centralną (odtwarzacz kaset nie jest podłączony do tunera). Przypuszcza się, że w mózgu istotne moduły tej sieci znajdują się w tych miejscach, których uszkodzenie często powoduje brak świadomości własnych zaburzeń lub zaprzeczanie o ich istnieniu: tymi miejscami mogą być płaty ciemieniowe i czołowe. Cała sprawa jest jednak znacznie bardziej złożona. Po pierwsze: mamy tu do czynienia ze skomplikowanymi urojeniami i towarzyszącymi im wymyślonymi historiami; zarówno jedne, jak i drugie różnią się od zwykłego braku świadomości. Po drugie: większość przypadków wynika z uszkodzenia prawej strony mózgu i nie wiadomo, jakie to ma znaczenie. Urojenia oraz uszkodzenie prawej półkuli mózgowej odgrywają rolę w przypadkach takich jak pani Hynes; badanie każdego z tych zjawisk zbliża nas do rozwiązania tej zagadki. Brendan Maher, psycholog z Harvardu, przedstawił pewną nieco sprzeczną z intuicją teorię, która zakłada, że tak naprawdę nie ma nic nienormalnego w powstawaniu urojeń. Maher uważa, że urojenia są teoriami, do których człowiek odwołuje się po to, by nadać sens czemuś, co wydaje się niezrozumiale – podobnie jest w przypadku teorii naukowych. Kiedy naukowcowi albo pacjentowi uda się znaleźć zadowalające wyjaśnienie zagadki, bardzo niechętnie uwzględniają oni pojawiające się sprzeczności (przypomnijmy sobie niecierpliwość okazywaną przez panią Hynes wobec tych, którzy nie wierzyli w jej wyjaśnienia). Podobnie jak w nauce, dane, które potwierdzają urojenie, są skwapliwie przyjmowane, podczas gdy dane z nim niezgodne są ignorowane lub odrzucane (nawet obrączka ślubna może być uznana za inną niż własna). Tym, co odróżnia błędne myślenie od prawomocnej teorii, jest zagadka, która je zapoczątkowała. Ludzie uważają za bezsensowne te teorie, które opierają się na informacjach dostępnych najwyraźniej tylko pacjentowi lub na informacjach, które dostępne są wszystkim, ale które tylko pacjent uważa za zagadkowe. Pani Hynes doznała poważnego uszkodzenia mózgu i z tego powodu nie mogła zrozumieć równie łatwo jak jej pielęgniarki, że straciła czucie w swojej sparaliżowanej ręce. Była więc jedyną osobą, która musiała znaleźć jakąś teorię dla wytłumaczenia, dlaczego jej odczucia są zaburzone. Tylko ona myślała, że doczepione Jej rękę należącą do kogoś innego. Ale – jeśli przyjmiemy taki punkt wyjścia – teoria pacjentki jest starannie przemyślana i logicznie spójna. Warto zauważyć, że wystarczy jeden błędny krok, by zapoczątkować proces myślowy prowadzący do urojenia. Uznanie, że: “To nie jest moja ręka" nieodwołalnie prowadzi do całego dziwacznego opowiadania o tym, skąd się ta ręka wzięła, jak pozostała przy życiu i jakie były tego przyczyny Może się nawet zdarzyć, iż opowiadanie wydaje się jego autorce tak przekonywające, że wpływa na dostrzeganie szczegółów jej obrączki i paznokci. A więc to nie uszkodzenie mózgu zmienić u chorej wzrokową percepcję w ten sposób, że ręka pacjentki nie wygląda jak jej własna. Taką rolę odegrało raczej przypuszczenie, że to nie jest ręka pacjentki. Domysł ten może stać się na tyle nieodparty, że decyduje o tym, co i jak widzi chora. I nie trzeba wcale czegoś tak poważnego jak wylew, by doprowadzić do powstania podobnych urojeń. W pewnym doświadczeniu, przeprowadzonym w Danii ponad trzydzieści lat temu, poproszono uczestników, by usiedli naprzeciw dużego pudła, którego przód stanowiła szyba; proszono ich następnie, by założyli rękawiczkę i umieścili dłoń z rękawiczką w otworze na górze pudła. Na sygnał badani mieli wziąć znajdujący się w pudełku ołówek i poprowadzić go wzdłuż prostej linii narysowanej na kartce papieru. Uczestnicy mogli obserwować wszystkie ruchy przez szybę z przodu pudła, ale nie wiedzieli, że z tyłu bezpośrednio za pudłem stoi asystent, który trzyma w dłoni w identycznej rękawiczce identyczny ołówek nad identyczną prostą linią. Ruchome lustro pozwalało zmieniać obraz widziany przez uczestnika i pokazywało albo jego własną dłoń, albo też dłoń asystenta, nie dając jednak uczestnikowi poznać, że zaszła zmiana. Po kilku próbach, w których uczestnicy oglądali swoje własne dłonie, lustro zostało obrócone i asystent, którego dłoń uczestnik oglądał teraz, jakby to była jego własna, naśladował ruchy dłoni uczestnika prawie do połowy linii, a potem zaczynał odchylać się na bok. Wyobraź sobie, że jesteś uczestnikiem tego eksperymentu: czujesz, że prowadzisz swoją dłoń po prostej, ale dłoń, na którą patrzysz – a zakładasz, że należy ona do Ciebie – zaczyna ześlizgiwać się w lewo lub w prawo. Gdy tylko dłoń dotarła do końca linii, zgaszono światło w pudle i zapytano uczestników o ich reakcje. Wielu z nich twierdziło, że czuli, jak ich dłoń porusza się w złą stronę, chociaż cała sztuczka dotyczyła wyłącznie wrażeń wzrokowych. W innej wersji tego eksperymentu, opisanej przez Brendana Mahera, uczestnicy podawali również wyjaśnienia w rodzaju: “Byłem pod wpływem hipnozy", “Moja dłoń zaczęła wykonywać automatyczne ruchy" i “Na mojej dłoni z pewnością były elektrody, choć nie widziałem żadnej z nich; znajdowały się tam, a mnie wprowadzono w błąd". Zwłaszcza ten ostatni komentarz nie różni się zbytnio od urojeń osób cierpiących na schizofrenię. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że tak łatwo można sprowokować oparte na urojeniach wyjaśnienia, to opowieść pani Hynes o ręce obcej osoby wydaje się znacznie mniej niezwykła: pacjentka postawiona wobec niezrozumiałej dla siebie sytuacji wymyśliła rozsądną teorię, aby tę sytuację wyjaśnić. Jednakże skoro nawet ona sama zdawała sobie sprawę, że jej historia jest dziwaczna (przyznała: “To nie ma sensu"), dlaczego się przy niej upierała? W tym wypadku właśnie uszkodzenie prawej półkuli mózgowej może odgrywać kluczową rolę. W licznych eksperymentach wykazano, że uszkodzenie prawej półkuli wiąże się z niemożnością właściwej oceny nielogicznych lub nawet bezsensownych twierdzeń. Gdy uczestnikom badań opowiadano krótką historię t potem proszono ich, by odtworzyli ją własnymi słowami, ludzie z uszkodzoną prawą półkulą upiększali swoje opowieści znacznie bardziej niż ci z nienaruszoną prawą półkulą. Ci pierwsi dodawali niekiedy do właściwej historii zupełnie nie związane z nią wątki poboczne. Czasem utrzymywali oni – być może słusznie – że te dodatki ulepszały opowieść. Pewien pacjent, odtwarzając opowieść o obrabowanym sklepikarzu, zastąpił skradzione pieniądze artykułami spożywczymi i dodał: “Potknął się na nierównym chodniku, wywrócił się i rozbił wszystkie jajka". Wprawdzie pojawiło się ciekawe przypuszczenie, że kompulsywni kłamcy mogą mieć jakieś problemy z prawą półkulą, ale na podstawie obserwacji pacjentów, którzy mają poważne uszkodzenia mózgu, ryzykowne byłoby wyciąganie wniosków na temat ludzi, którzy często kłamią, ale są sprawni umysłowo. Nasza wiedza o tym, co się dzieje w uszkodzonym mózgu, nie wystarcza, aby dokonywać prostych porównań. Pomysłowość pacjentów polega jednak nie tylko na wymyślaniu części historii. Kiedy w opowieści pojawiało się zdanie nie pasujące do reszty (celowo dodane przez eksperymentatorów), badani usilnie starali się uzasadnić to zdanie. I tak, w przypadku historii o farmerze, który znalazłszy swego pomocnika śpiącego w stogu siana, podwyższył mu wynagrodzenie, pacjenci z uszkodzeniem prawej półkuli proponowali następujące wyjaśnienia: “Koszty utrzymania rosną(...)"; “Być może, nie płacił mu zbyt dobrze(...)"; “(...)aby zachęcić go do wydajniejszej pracy"; zaobserwowano nawet przykłady wyrafinowanego rozumowania: “Facet nagle porzuca pracę, farmer spotyka go i podnosi mu stawkę. – Jak się masz, Joe! Jeśli porzucasz pracę, podniosę twoją stawkę. Nie stracę na tym ani centa, gdyż ciebie tu nie będzie!" Trudno z całą pewnością twierdzić, że zarówno upiększenia opowieści, jak i wyszukane wyjaśnienia dla nie pasujących zdań są wytworami wyłącznie lewej półkuli mózgowej. Miałoby się ochotę uznać, że uszkodzenie prawej półkuli odsłania działalność lewej, ale jest również możliwe, że niekonsekwencje w opowiadaniach pokazują, czego można spodziewać się po uszkodzonej prawej półkuli. W każdym razie tendencja do wymyślania niezwykłych historii, połączona z umiejętnością uzasadniania dowolnego twierdzenia – mniejsza o jego niezwykłość – stwarza podatny grunt dla powstawania skomplikowanych urojeń. Gdy spojrzymy z tej perspektywy, okaże się, że urojenia, które występują w przypadkach paraliżu lub niezauważania lewej strony oraz bezkrytyczna akceptacja tych urojeń przez pacjenta mogą się wywodzić właśnie z zaburzeń w odtwarzaniu opowiedzianych historii. [neuropsycholodzy mówią wówczas o zaburzeniach dyskursu; przyp. red.] Dalsze eksperymenty pozwoliły ustalić, że wspomniani pacjenci wykazują niezwykłą sztywność myślenia, gdy chodzi o rozumienie sensu usłyszanych informacji. Poproszeni o wyjaśnienie znaczenia następujących dwóch zdań: “Idąc na spotkanie ze słynną gwiazdą filmową, Sally wzięła z sobą pióro i papier. Treścią artykułu miały być wypowiedzi znanych osobistości na temat energii jądrowej", pacjenci z uszkodzoną prawą półkulą często trzymali się swoich interpretacji opartych wyłącznie na pierwszym zdaniu i twierdzili, że Sally idzie po autograf gwiazdy filmowej. Mogą oni zrozumieć każdą pojedynczą myśl, ale nie potrafią zmienić początkowej interpretacji na podstawie szerszego kontekstu opowiadania. Jeśli przypomnisz sobie pokrętną logikę, do której uciekali się pacjenci starający się wytłumaczyć fakt, że ręka jakiejś innej osoby jest doczepiona do ich ciała, to w wyżej opisanych zaburzeniach możesz dopatrzyć się symptomów tego samego zjawiska. Może to również pomóc w wyjaśnieniu, dlaczego – gdy stan ?tych pacjentów tak się poprawi, że w końcu przyznają się do tego, że mają sparaliżowaną kończynę (zdarza się to dość często) – nie potrafią przypomnieć sobie, w jaki sposób mogli wierzyć w rzeczy niewiarygodne. Pamiętają, że wierzyli w dziwne rzeczy, ale nie potrafią sobie przypomnieć, jak to jest, kiedy się wierzy w coś absurdalnego. Niemożność śledzenia logiki opowieści była problemem przejściowym, natomiast uwagi, jakie wówczas robili, najpewniej wydawałyby im się teraz pozbawione sensu. Przypuszcza się, iż takie urojenia można wytłumaczyć zjawiskiem zaprzeczania, polegającym na tym, że psychologiczny szok, wynikający z faktu sparaliżowania kończyny czy nawet całej strony ciała, jest tak silny, iż chorzy po prostu nie umieją się przyznać ani przed sobą, ani przed kimkolwiek innym, że ich to spotkało. Oczywiście, takie zaprzeczanie stanowiłoby proces nieświadomy, który potem ujawni się w zachowaniu pacjenta. Zwróćmy uwagę, że identyczny argument wysuwano dla wyjaśnienia zjawiska jednostronnej nieuwagi; całkowite niedostrzeganie sparaliżowanej kończyny może wynikać tylko z tego, że umysł w ogóle nie dopuszcza takiej myśli. Pewne fakty dowodzą jednak, że ten mechanizm nie tłumaczy wszystkiego; uporczywe twierdzenie, że dana ręka należy do kogoś innego, pojawia się zazwyczaj natychmiast po uszkodzeniu mózgu, gdy pacjent nie odzyskał jeszcze jasności myślenia, a potem stopniowo zanika, w miarę jak pacjent zaczyna uświadamiać sobie powagę całej sytuacji. Gdyby źródłem problemu było zaprzeczanie, to nie powinno ono zanikać wraz z powracaniem świadomości – powinno być dokładnie na odwrót. Jest też faktem, że niektórzy pacjenci zaprzeczają istnieniu jednego problemu, na przykład sparaliżowanej ręki, przyznając jednocześnie, że mają problemy z mówieniem. Specjaliści zaproponowali wiele wyjaśnień, ale, podobnie jak w przypadku innych zaburzeń spowodowanych przez wylew, sami pacjenci nie potrafią na ten temat nic powiedzieć lub mówią bardzo niewiele. Jak widzieliśmy, albo nie są oni zainteresowani, albo wydają się nie zauważać, że coś jest nie w porządku. Zanim ich stan polepszy się na tyle, by to zauważyli ich złudzenia zdążą zaniknąć. Sprawia to takie wrażenie jakby złudzenia wystąpiły u innej osoby: jeśli zaś mózg rzeczywiście Jest osobą, zapewne nie mijamy się z prawdą. Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 11 DUSZA Z CIAŁA WYLECIAŁA Jak dalece obraz ciała w mózgu jest zniekształcony? Można ów obraz na krótką chwilę zniekształcić, używając prostych sztuczek – takich jak wspomniane w Rozdziale 8 – i gdy z zamkniętymi oczami staramy się opuścić podniesioną rękę. Większość ludzi ma w tej sytuacji wielkie trudności z wyczuciem, gdzie faktycznie ręka się znajduje – jej obraz w mózgu nie jest tak precyzyjny. Zmiany te są jednak bardzo niewielkie, jeśli porównać je z takimi, jakie mogą powstać w wyniku uszkodzenia mózgu. U pacjentów z guzem mózgu lub po wylewie obraz ciała może być wypaczony do tego stopnia, iż nie będą oni świadomi tego, że dana kończyna należy do nich, a nawet mogą temu zdecydowanie zaprzeczać. Znana jest wstrząsająca relacja z początku naszego wieku o kobiecie, która tak dalece utraciła kontakt z całym swoim ciałem, że prosiła, by wyprowadzono ją na dwór i wrzucono w śnieg – tak bardzo pragnęła wrażeń czuciowych. Znacznie częściej natomiast wspomina się o zjawisku, które, jeśli prawdziwe, stanowiłoby ostateczne stadium utraty obrazu ciała. Są to doznania pozacielesne, czyli wrażenie, że pozostawiło się swoje ciało i wędruje się tam, gdzie tylko się zechce. Gdy ostrożnie mówię “jeśli prawdziwe", stawiam pod znakiem zapytania realność najbardziej niezwykłych form doznań pozacielesnych, kiedy to ludzie donoszą, że odbyli podróż do odległych miejsc i rzekomo mają świadków potwierdzających owe doniesienia. Jeden z najsłynniejszych przypadków tego typu rzekomo zdarzył się w roku 1774 w Neapolu, gdy Alfons di Liguori, założyciel Zakonu Redemptorystów, zemdlał przygotowując się do odprawienia mszy. Gdy odzyskał przytomność, opowiedział zebranym wokół siebie ludziom, że był przy łożu śmierci papieża Klemensa XIV w Watykanie, oddalonym o cztery dni drogi. Wiadomość o śmierci papieża dotarła kilka dni później wraz z relacjami, że rzeczywiście widziano św. Alfonsa u papieskiego łoża i że rozmawiał on tam z innymi osobami. Czytelnicy – nawet ci, którzy nie są zbyt sceptyczni – będą z pewnością skłonni włożyć tę relację między bajki, podobnie jak inne dziwne-choć-prawdziwe opowieści. Warto jednak pamiętać, że tego typu historie zdarzają się rzadko i stanowią skrajny przypadek wśród najrozmaitszych relacji o doświadczeniach pozacielesnych. Są wśród nich i takie, którym – według mnie – trzeba dać wiarę. Susan Blackmore, psycholog z Wielkiej Brytanii specjalizująca się w znajdowaniu psychologicznych wytłumaczeń dla tzw. zjawisk paranormalnych, przeżyła swoje własne doświadczenie pozacielesne, które skłoniło ją do napisania na ten temat książki – nosi ona tytuł Beyond the Body [Poza ciałem]. Nie nastąpił tu wprawdzie cud a la Liguori, a pani Blackmore w swojej fizycznej postaci pozostawała przez cały czas w tym samym pokoju i co pewien czas opisywała zgromadzonym tam przyjaciołom podróże, które przeżywało jej “mentalne ja". Mogą oni poświadczyć, że nigdy nie opuściła swojego pokoju: w żadnym z miejsc, które ponoć odwiedziła, nie było nikogo, kto by ją tam widział, a ona sama nie przywiązuje do tego doświadczenia przesadnej wagi, uznając je w swoich psychologicznych analizach raczej za przypadek halucynacji niż za cud. Oczywiście jedna taka historia nic jeszcze nie znaczy, ale można znaleźć inne – niektóre z nich pochodzą od najbardziej trzeźwo myślących naukowców. Jedna z opowieści wspomnianych w bardzo specjalistycznej serii publikacji na temat neuropsychologii procesów wzrokowych Visual Agnosias [Agnozje wzrokowe] jest – moim zdaniem – typowym przykładem relacji o doznaniu pozacielesnym, który stanowi poparcie poglądu, że ludzie opowiadający o takich doznaniach rzeczywiście zostali psychicznie (Jeśli nie fizycznie) przeniesieni w inne miejsce. Zachowujący anonimowość naukowiec opisuje, jak stał kiedyś w sali wykładowej, college'u i przemawiał do grupy mniej więcej dziesięciu osób. W jego relacji czytamy: “Nagle odczułem wyraźnie, że obserwuję sam siebie... z wysokości więcej niż metr ponad głową i nieco z boku, pod sufitem sali". Uczucie to trwało zaledwie około piętnastu sekund: w tym czasie ciało kontynuowało przemowę, “on" zaś przyglądał się temu. Miał wówczas 19 lat, nigdy nie doświadczył czegoś takiego po raz drugi i do dziś uważa, że wiele opisywanych doznań to zwykłe oszustwa, własne doświadczenie przypisuje zaś chwilowym zaburzeniom natury biochemicznej. Ta zwięzła relacja różni się od relacji Susan Blackmore z dwóch istotnych względów. Po pierwsze: doznania pani psycholog były znacznie bardziej skomplikowane; zaczęło się od uniesienia przez trąbę powietrzną w długim szpalerze drzew, po czym nastąpiła podróż dookoła świata: do Paryża, Nowego Jorku, Ameryki Południowej i nad Morze Śródziemne, gdzie Susan Blackmore zatrzymała się, by dokonać inspekcji drzew na wyspie “w kształcie gwiazdy" – przez cały ten czas relacjonowała swoje przygody obecnym przy niej przyjaciołom. Po drugie: podała ona swoje doznania do wiadomości publicznej. Natomiast fakt, że “słynny amerykański neurofizjolog", jak określono go we wspomnianej publikacji, pozostaje osobą anonimową – jego relacja nie jest przesadnie efektowna – dowodzi tego, z jak wielką podejrzliwością traktowane są zjawiska doznań pozacielesnych. Między opowieścią Alfonsa di Liguoriego a relacją anonimowego naukowca sytuują się tysiące doniesień o doznaniach pozacielesnych; na ich podstawie można odtworzyć typowe tego rodzaju doświadczenie. Ludzie, którym zdarzyło się mieć doznania pozacielesne, znajdowali się w tym czasie w stanie rozluźnionej uwagi, niekiedy odczuwali zmęczenie, czasem budzili się ze snu lub właśnie zasypiali. Wówczas nagle uświadamiali sobie, że wydaje im się, iż unoszą się w powietrzu ponad własnym ciałem [Opierając się na istnieniu związku doznań pozacielesnych ze snem, wysunięto sugestię, że doznania pozacielesne są w rzeczywistości snami. Ponieważ jednak wymagają one, by doświadczająca ich osoba świadomie przeżywała to, co się dzieje, oraz odczuwała oddzielenie się od ciała, jest bardzo mało prawdopodobne, by doświadczenia te były zwykłymi snami. Mimo to przypominają one nieco “przytomne" sny, czyli sny, w których osoba śniąca zdaje sobie sprawę z tego, że śni. Rozdział 19 zawiera więcej informacji na ten temat. Wyjaśnienie doznań anonimowego naukowca przez odwołanie się do zjawiska snu na jawie jest jednak mało przekonywające]. Ludzie doznający doświadczeń pozacielesnych mogą widzieć zarówno samych siebie, jak i innych ludzi, a także meble w pokoju, jak gdyby patrzyli na wszystko z góry. Ci, którzy są na tyle odważni, by stłumić panikę i nie wycofać się z tej sytuacji, odkrywają, że ich unosząca się w powietrzu postać obdarzona jest niezwykłymi zdolnościami: przenika przez podłogi i ściany, składa wizyty przyjaciołom, niezależnie od tego, Jak daleko się znajdują, a nawet – w najbardziej niesamowitych przypadkach – odwiedza inne światy. W jednym z takich przypadków doznająca doświadczeń pozacielesnych kobieta słyszała, jak pewien przedstawiciel cywilizacji pozaziemskiej mówi: “O, ona jest z Ziemi" (jak to miło z ich strony, że zawsze mówią naszym językiem). Jedną z zadziwiających cech tego typu doznań jest to, że zamiast obezwładniającego strachu i paniki, jakich można by się spodziewać, relacje wielu ludzi, którzy to przeżywali, mówią jedynie o miłych wrażeniach: o zdolności widzenia z taką ostrością, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyli, o uczuciu niewiarygodnej lekkości i wolności, o pragnieniu, by móc przeżyć to jeszcze raz. Nie trzeba dodawać, że dla większości ludzi jest to niezapomniane doświadczenie. Trzeba tu zwrócić uwagę, że ludzie, którzy doznają tych odczuć, nie muszą mieć żadnych wcześniej ukształtowanych poglądów na temat opuszczania swego ciała ani też nie muszą być bardzo uduchowieni. Brak wiary w doznania pozacielesne w dużym stopniu wypływa z podejrzeń, że ci, którzy ich doświadczają, są po prostu bardzo wrażliwymi ludźmi, tak silnie wierzącymi w istnienie duszy lub w życie pozagrobowe, iż doznają halucynacji i wyda je im się, że przeżywają to, czego najbardziej pragną. W latach siedemdziesiątych nowojorski psychiatra Jan Ehrenwald poddał badaniom grupę takich ludzi i doszedł do wniosku, że wspólną ich cechą było .przemożne dążenie do nieśmiertelności" – podświadomy strach przed śmiercią doprowadził do doznań pozacielesnych, stanowiących namiastkę tego, co, jak mieli nadzieję, stanie się, gdy dusza ostatecznie opuści ciało. Formułując ten wniosek, dr Ehrenwald wrzucił do jednego worka ekstatyczny trans szamanów i doznania pozacielesne ludzi, którzy z powodu choroby byli w stanie śpiączki. Ale pełen sceptycyzmu pogląd, że jedynymi ludźmi donoszącymi o swych doznaniach pozacielesnych są ci, którzy naprawdę w nie wierzą, opiera się nie na opinii psychiatrów, ale na fakcie, że doznania pozacielesne zawsze wiązano z niezwykłą ideą .projekcji astralnej". Idea ta wywodzi się z nauk Towarzystwa Teozoficznego, założonego w Nowym Jorku w XIX wieku. Z teozoficznego punktu widzenia egzystencja ludzka ma postać wielowarstwową, przy czym fizyczne ciało człowieka jest najmniej interesujące l najmniej istotne. Oprócz fizycznego ciała istnieje wiele innych, między innymi ciało astralne, które zamieszkuje świat astralny. Teozofowie utrzymują, że ciało astralne potrafi oddzielić się od ciała fizycznego i poruszać się w przestrzeni bez niego, a ponieważ świadomość ulokowana jest w ciele astralnym, takie oddzielenie się powoduje doznania pozacielesne: umysł wędruje z ciałem astralnym, podczas gdy ciało fizyczne nie zmienia swego położenia. Gdy dojdziesz do wprawy, będziesz mógł uwolnić swoje ciało astralne z ciała fizycznego, kiedy tylko zechcesz, podobnie jak wystrzeliwuje się rakietę w kosmos (stąd określenie projekcja astralna). Doznania pozacielesne wydają się mleć dużo wspólnego z projekcją astralną, a wśród największych entuzjastów takich doznań było wielu i teozofów. Dziwaczne w koncepcji projekcji astralnej jest przekonanie, że przez cały czas ciało astralne pozostaje połączone z ciałem l fizycznym srebrnym sznurem. Niektórzy ludzie, w tym kilku, którzy wcześniej w ogóle nie słyszeli o teozofii czy projekcji astralnej, donosili, że widzieli ów sznur w czasie doznań pozacielesnych. Nawet Susan Blackmore, która nie uznaje projekcji astralnej za wyjaśnienie doznań pozacielesnych, zauważyła, że podczas tych doznań była przywiązana srebrnym sznurem. Teoretycznie srebrny sznur ulega rozluźnieniu, gdy ciało słabnie, co oznacza, że choroba lub wyczerpanie fizyczne stwarzają warunki dla projekcji astralnej (albo doznań pozacielesnych). Uwolnienie ciała astralnego jest łatwiejsze, niż mogłoby się to wydawać. Zostaje ono uwolnione podczas narkozy; ma pewną swobodę w czasie snu; a nawet gwałtowne zatrzymanie samochodu może na chwilę wyrzucić ciało astralne poza obręb ciała fizycznego (chociaż na ogół trudniej otrzymać odszkodowanie od firmy ubezpieczeniowej z tego powodu niż z powodu urazu kręgosłupa szyjnego). Po uwolnieniu się ciało astralne porusza się z różną prędkością, może nawet błyskawicznie przenosić się z miejsca na miejsce: raz jesteś tu, a za chwilę zupełnie gdzie indziej. Większe znaczenie niż te szczegóły ma to, że istnieją tysiące relacji o doznaniach pozacielesnych i chociaż wielu z tych ludzi można uznać za nawróconych na nową wiarę, wielu innych pozostaje na gruncie sceptycyzmu. W dodatku, na co zwracają uwagę eksperci z dziedziny projekcji astralnej, relacje te – nawet pochodzące od ludzi, którzy nie mieli pojęcia, czego mogą oczekiwać – mają wystarczająco dużo punktów wspólnych, by podpowiedzieć nam, że napotykamy tu na kwestię wartą zastanowienia. Jedno z najważniejszych pytań brzmi: Czy doznania pozacielesne mówią nam coś o mózgu? W tym wypadku odpowiedź jest znacznie bardziej zawiła niż samo pytanie. Trudno ustalić, jak częste są doznania pozacielesne, ponieważ na ogół badano nietypowe grupy osób (na przykład studentów, którzy zgłosili się jako ochotnicy do eksperymentów badających postrzeganie pozazmysłowe) lub zadawano pytania, które mogły być interpretowane na różne sposoby. Mimo to liczbę ludzi, którzy twierdzą, że doświadczyli doznań pozacielesnych, szacuje się na 10%-34% – moim zdaniem każda liczba z tego przedziału jest zdumiewająco wysoka. Gdy pomyślę, że co trzecia osoba, nawet w jakiejś specjalnie wybranej grupie ochotników, mogła mieć doznania pozacielesne, zaczynam zastanawiać się, gdzie też sam się wtedy podziewałem. I – jakby tego było mało – ludziom zdarzało się doświadczać doznań pozacielesnych w okolicznościach, by tak rzec, zupełnie Ziemskich: kiedy zdawali egzamin na prawo jazdy, składali przysięgę (nikt ze zgromadzonych nie zauważył niczego niezwykłego), stali obok szafki z dokumentami czy robili sobie makijaż. Warto też wspomnieć o innym badaniu przeprowadzonym przez Charlesa Tarta, psychologa, wielce zasłużonego dla studiów nad zjawiskami paranormalnymi oraz wszystkim, go choć trochę wykracza poza ramy codzienności. W roku 1971 relacjonował on, że 66 spośród 150 ludzi zażywających marihuanę – zadziwiająco dużo, bo aż 44% – twierdziło, że doświadczyli doznań pozacielesnych. I chociaż Susan Blackmore ,w swojej książce Beyond the Body zwraca uwagę, że liczby te lnie muszą wskazywać na związek przyczynowo-skutkowy (mogło się zdarzyć, że palący marihuanę są akurat typem ludzi, którym przytrafiają się doznania pozacielesne), to związek między tymi doznaniami a oddziałującym na psychikę narkotykiem może być nieprzypadkowy. Fakt, że u pani Blackmore doznania pozacielesne wystąpiły natychmiast po wypaleniu haszyszu, wydaje się znaczący. Podejmowano próby badania zjawiska doznań pozacielesnych w laboratorium poprzez rejestrowanie przypuszczalnych ^fizjologicznych zmian, które mogą zachodzić w czasie tych doznań. Z oczywistych powodów osoba testowana w takim eksperymencie musi być kimś, kto potrafi wprowadzić się w stan doznań pozacielesnych praktycznie zawsze, gdy tego zechce. Istnieje garstka ludzi, u których doznania takie najwidoczniej występują regularnie. Niestety, eksperymenty te wniosły bardzo mało; nawet w przypadku osób najbardziej doświadczonych w wywoływaniu doznań pozacielesnych zapisy fal mózgowych nie pozwoliły na wyciągnięcie żadnych wniosków. Co najwyżej można powiedzieć, że w chwili, kiedy mózg przestawia się ze stanu normalnego funkcjonowania na doznania pozacielesne, nie obserwuje się jakiejś charakterystycznej zmiany we wzorcu jego aktywności elektrycznej, a czasami nie ma w ogóle żadnej zmiany. Większość tych badań została przeprowadzona dwadzieścia lat temu za pomocą najlepszego z dostępnych wówczas aparatów do elektroencefalografii i bez wątpienia te same eksperymenty można by obecnie wykonać lepiej. Jednakże, zważywszy niepewną reputację tego typu badań (przynajmniej w oczach większości specjalistów od EEG), mało prawdopodobne, byśmy w niedalekiej przyszłości usłyszeli o powtórzeniu takich eksperymentów. Wielka szkoda, że eksperymenty te niczego nie wykazały, bo następny etap byłby jeszcze bardziej interesujący: polegałby na przekonaniu jednego z owych pozacielesnych wędrowców, by dokonał swej wędrówki w czasie, gdy będzie monitorowany przez jeden z najnowocześniejszych analizatorów pracy mózgu – na przykład tomograf pozytonowy. To by było coś: zobaczyć, które obszary mózgu stają się aktywne podczas doznań pozacielesnych. Nie odnotowano też istotnych sukcesów w wykrywaniu sobowtórów – zadaniu, z którym technologia XX wieku powinna była sobie poradzić. W końcu, jeżeli ciało wędrujące w czasie doznań pozacielesnych jest tak podobne do swojego oryginału, że żałobnicy zgromadzeni przy łożu papieża Klemensa mogli być absolutnie przekonani, iż widzą Alfonsa di Liguoriego i rozmawiają z nim (pomimo że nieprzytomny oryginał leżał jak kłoda, odległy o cztery dni drogi), należałoby przypuszczać, że gdyby w pokoju rzeczywiście wylądowało ciało astralne, to powielacze fotoelektronowe, detektory pól elektromagnetycznych i czujniki tensometryczne powinny coś wykryć. A jednak dotychczas żadne próby wykrycia takich obiektów nie dały rezultatów, które można by uznać za wiarygodne. Brak naukowych danych sprawia, że w tej dziedzinie mamy do czynienia głowi nie z subiektywnymi i właściwie nieweryfikowalnymi opowieściami o opuszczaniu ciała, czasem wielogodzinnej podróży do odległych miejsc i powrocie do punktu wyjścia. Nic więc dziwnego, że wobec braku rzetelnych danych i z powodu zalewu podobnych relacji powstało kilka różnych teorii usiłujących! wytłumaczyć zjawisko doznań pozacielesnych. Niektóre z tych teorii tłumaczą jedne dziwne zjawiska przez odwoływanie się do innych dziwnych koncepcji, czego przykładem jest twierdzenie, że to, co opuszcza ciało, jest tworem psychicznym, a nie fizycznym przedmiotem. Ów twór nie zamieszkuje świata materialnego, lecz świat psychiczny, tworzony i doświadczany przez wszystkich ludzi doznających takich przeżyć. Jest jednak mało prawdopodobne, by tego typu koncepcje ujawniły cokolwiek na temat pracy mózgu. Warto przez chwilę odetchnąć od dziwacznego świata doznań pozacielesnych i ująć to zagadnienie z innej strony: z perspektywy nauk o mózgu, po których można się spodziewać spokojnego i chłodnego obiektywizmu. Neurolodzy i psycholodzy również zajmowali się zjawiskiem rozdwajania się ludzi, ale większość badanych osób (czy też pacjentów) nie doświadczała doznań pozacielesnych, lecz oglądała samych siebie – zobaczyli oni swojego sobowtóra. Od razu jednak widać dość istotną różnicę między tymi dwoma rodzajami przeżyć. Jeśli doświadczasz doznania pozacielesnego, to subiektywny “Ty" znajduje się u góry, nad Twoim ciałem. Nawet jeżeli Twoje ciało dalej zajmuje się tym, co robiło uprzednio, “Ty" przemieściłeś się. Jeśli widzisz swojego sobowtóra, jest przeciwnie: “Ty" w ogóle nie zmieniłeś miejsca, a Twoja replika pojawia się naprzeciw Ciebie. Zdumiewające, jak wielu było pisarzy i poetów, którzy albo pisali o tym przerażającym doświadczeniu, albo też sami je przeżyli. Fiodor Dostojewski, Edgar Allan Poe, Percy Shelley, Johann W. Goethe i wielu innych wiedzieli coś o sobowtórach i byli nimi zafascynowani, co zresztą skłoniło neurologów do rozważań, dlaczego akurat pisarze są tak podatni na to niezwykłe doświadczenie. Badacze, którzy zajmowali się tą kwestią, przeszukując różne źródła (utwory literackie, pamiętniki, osobiste relacje i sprawozdania), doszli do wniosku, że aby ujrzeć własnego sobowtóra – przynajmniej w przypadku twórców – muszą wystąpić dwa lub trzy czynniki. Wszystkie one pojawiły się u dziewiętnastowiecznego francuskiego nowelisty, eseisty i poety, Guy de Maupassanta. Pod koniec życia nieustannie widywał on swego sobowtóra: “Co drugi raz, gdy wracam do domu, widzę mojego sobowtóra. Otwieram drzwi i widzę siebie siedzącego w fotelu (...) Nie przestraszyłbyś się?" Dlaczego tak go to prześladowało? Po pierwsze: de Maupassant miał silnie rozwiniętą wyobraźnię wzrokową, czyli zdolność wyczarowywania żywych obrazów w swoim umyśle. Był on też obsesyjnie skoncentrowany na samym sobie, stanowiąc klasyczny przypadek narcyzmu. Połączenie tych dwóch cech to doskonała recepta na widzenie sobowtóra – cóż lepszego możesz zobaczyć w swojej wyobraźni niż samego siebie, główny obiekt Twojej fascynacji? Po drugie: de Maupassant był wówczas prawdopodobnie podatny na halucynacje, ponieważ znajdował się w końcowym stadium nie leczonego syfilisu. Znakomita umiejętność wizualizacji, narcyzm i pewne zaburzenia w mózgu pojawiają się u twórców, którzy pisali o sobowtórach. Podobne wnioski są jednak problematyczne, ponieważ opierają się one na doniesieniach z drugiej lub trzeciej ręki oraz na – by tak rzec – psychoanalizie na odległość. Dlatego też wnioski te nie mogą być źródłem użytecznych informacji o żadnych mózgach, nawet o mózgach pisarzy. Mimo to przez ostatnie półtora wieku neurolodzy zidentyfikowali niektóre czynniki bezpośrednio oddziałujące na mózg, które usposabiają ludzi do widzenia swoich sobowtórów. Są to m.in. narkotyki wywołujące halucynacje, wysoka gorączka, padaczka, migrena, guzy, a nawet uszkodzenie mózgu spowodowane zatruciem tlenkiem węgla. To, że w każdym z tych przypadków mamy do czynienia z czynnikami stresowymi dla mózgu, wydaje się oczywiste. Jest jednak zaskakujące, że wcale nie muszą to być tak tragiczne okoliczności jak padaczka czy organiczne uszkodzenie mózgu. Pod koniec lat pięćdziesiątych opisano przypadek kobiety, która zaczęła widywać swojego sobowtóra zaraz po śmierci męża. Kiedy wróciła do domu z pogrzebu i otworzyła drzwi sypialni, zdała sobie sprawę, że poza nią jest tam jeszcze ktoś inny: naprzeciw niej stała kobieta, identycznie ubrana i wiernie naśladująca każdy jej ruch. Począwszy od tego pierwszego spotkania, sobowtór pojawiał się codziennie i chociaż postać ta była trochę niewyraźna – dolna część tułowia i nogi nie rysowały się dokładnie – jednak dla tej kobiety wyglądała bardzo realnie. “Jestem w pełni świadoma, że mój sobowtór jest wyłącznie wynikiem halucynacji. Mimo to widzę go, słyszę, czuję go wszystkimi moimi zmysłami. To jestem ja sama, rozdwojona i rozdzielona". Spotkania z własnym sobowtórem obejmują cały zakres doświadczeń, począwszy od bardzo wyraźnego i naturalnie barwnego wrażenia słuchowego, a nawet dotykania własnej repliki, skończywszy na odczuwaniu jedynie czyjejś obecności – niekoniecznie własnego sobowtóra. Ten ostatni typ odczuć często pojawia się wówczas, gdy ludzie są zupełnie sami lub znajdują się w niebezpieczeństwie. Wiele relacji o takich zdarzeniach pochodzi od skazanych na samotność rozbitków dryfujących w łodziach ratunkowych, a jeszcze częściej opowieści te dotyczą przeżyć alpinistów. Wspinaczka wysokogórska przypuszczalnie wywołuje podobne odczucia, ponieważ łączą się w niej stres wynikający z sytuacji, w której każdy krok może być ostatnim, oraz dodatkowe trudności spowodowane tym, że do mózgu dociera zbyt mało tlenu. F. Smythe, jeden ze wspinaczy biorących udział w nieudanej próbie zdobycia Mount Everestu w 1933 roku, opowiadał, że był tak dalece przekonany, iż ktoś posuwa się tuż za nim na wysokości ponad 8000 m, że w pewnym momencie zatrzymał się, przełamał na pół swoje ciastko miętowe, po czym odwrócił się, by poczęstować nim swego wyimaginowanego towarzysza i dopiero wtedy uświadomił sobie, że nikogo tam nie ma: “Odkrycie, że nie mam kogo poczęstować, było dla mnie szokiem" (w tym przypadku towarzysz wspinaczki był przynajmniej łagodny i życzliwy – w latach osiemdziesiątych zdarzyło się, że obok samotnego wspinacza pojawił się obcy człowiek i nakłonił go do zejścia ze szczytu inną drogą, która okazała, się zdecydowanie zbyt długa i niebezpieczna. W rezultacie alpinista spędził samotnie noc w temperaturze – 30° i odmroził sobie kilka palców u nóg). Smythe nie miał poczucia, że podążający za nim osobnik stanowił jego alter ego, ale znane są przypadki, gdy niewidoczna postać była wyraźnie odczuwana jako sobowtór. Halucynacje te wywarły na tych ludziach równie silne wrażenie jak sytuacja, w której ujrzeliby samych siebie. Wybitny brytyjski neurolog McDonald Critchley opisał szczególnie jaskrawy przypadek tego typu: kobietę w wieku 43 lat, która budziła się w środku nocy z przeświadczeniem, że w jej sypialni znajduje się ktoś bardzo dobrze jej znany – nie miała żadnych wątpliwości, że to jej sobowtór. Nigdy nie zdarzyło się jej zobaczyć samej siebie, ale była do tego stopnia przekonana o obecności sobowtóra w pokoju, że nieraz wychodziła na palcach z sypialni: okrążywszy dom, wracała z drugiej strony, mając nadzieję, iż uda jej się zaskoczyć tę “osobę". Critchley opisał również dziwny przypadek, który można by uznać za nieudane doznanie pozacielesne. Chodziło tu o mężczyznę cierpiącego na padaczkę skroniową. Tuż przed napadami padaczkowymi człowiek ten odnosił wrażenie, że jego ciało urosło o jedną szesnastą swej zwykłej wielkości. Obawiał się on, że jego osobowość opuści jego własne ciało, by ulokować się w tej dodatkowej jednej szesnastej, a następnie odłączy się całkowicie i opuści go. Dwa ostatnie przypadki świadczą o tym, na jakie poważne trudności napotka każdy, kto próbuje umiejscowić te dziwne zjawiska w mózgu. Kobieta, która czuła swoją własną obecność w sypialni, miała uszkodzone oba płaty ciemieniowe, podczas gdy napady padaczki u mężczyzny, którego ciało powiększało się o jedną szesnastą, zaczynały się w płatach skroniowych. Z anatomicznego punktu widzenia te dwa obszary mózgu mają niewiele wspólnego. Jeśli dodamy do tego dane wskazujące, że stany, takie jak schizofrenia, napad padaczki, gorączka i oczywiście narcyzm oraz bogata wyobraźnia wzrokowa, mogą sprzyjać widzeniu sobowtóra, to jedyny wniosek, jaki można sformułować, brzmi: widzenie sobowtóra rzeczywiście się zdarza, ale to, jaka część mózgu bierze w tym udział i dlaczego tak się dzieje, ciągle pozostaje tajemnicą. Jakie analogie istnieją między widzeniem swojego sobowtóra a doświadczaniem doznań pozacielesnych? W obu sytuacjach nasze ciało jest oglądane z niemożliwej perspektywy: widzi się siebie samego na wprost albo z góry. Ronald Siegel, psychiatra z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, twierdzi, że jest to typowa cecha naszej pamięci. Siegel sądzi, że Twoje wspomnienia z ostatniej kąpieli w morzu zawierają obrazy Ciebie samego widzianego z boku lub z góry, czyli z perspektywy wymyślonej przez Twój mózg (chociaż trzeba pamiętać, że w miarę rozpowszechniania się kamer wideo, coraz częściej to, co bierzemy za nasze wspomnienia, będzie zawierało także zdarzenia zarejestrowane na taśmie, kiedy to oglądamy siebie cudzymi oczami). Nasza wyobraźnia może więc produkować takie obrazy w normalnych warunkach. Co więcej, prowadzone przez Siegela badania ludzi, którzy zażyli określoną ilość środków halucynogennych, ujawniły, że środki te wywoływały często wizje zawierające obrazy z lotu ptaka. Należy też pamiętać, że ludzie zażywający marihuanę donosili o doznaniach pozacielesnych częściej niż jakakolwiek inna grupa poddana badaniom – narkotyki wywołujące halucynacje odgrywają zapewne rolę w przypadkach oglądania własnego sobowtóra. Susan Blackmore, psycholog i ekspert w dziedzinie doznań pozacielesnych, uważa, że doznania te, podobnie jak widzenie własnego sobowtóra, wymagają umiejętności tworzenia szczegółowych i robiących silne wrażenie obrazów, które stają się treścią halucynacji. Z drugiej strony, zachodzą wyraźne różnice między widzeniem sobowtóra a doznaniami pozacielesnymi – jedna z nich dotyczy towarzyszących tym zdarzeniom emocji. Ludzie, którzy zobaczyli swojego sobowtóra i opisali swoje odczucia, na ogół odczuwali niepokój, podczas gdy – jak wspomniałem już wcześniej – ludzie doświadczający doznań pozacielesnych opisują je jako przeżycie niepodobne do żadnego wcześniejszego doznania: poczucie lekkości, swobody i jedności z wszechświatem. Ponadto, o ile doznania pozacielesne wymagają całkowitego przekształcenia perspektywy widzenia, o tyle obraz sobowtóra nakłada się po prostu na oglądaną rzeczywistość, a w pewnych przypadkach jest nawet sterowany przez widzącą go osobę. Kobieta, która powróciwszy do domu z pogrzebu męża, zobaczyła swego sobowtóra, zauważyła, że jego ruchy były lustrzanym odbiciem jej własnych ruchów. Inni ludzie opowiadali, że wyraz twarzy sobowtóra zmienia się równocześnie ze zmianą wyrazu ich własnej twarzy. Zauważ, jak odmienne są pod tym względem doznania pozacielesne, w czasie których można być przeniesionym do innych, prawdziwych lub wyimaginowanych, krain. Te dwa rodzaje dziwnych odczuć doskonale pokazują, ile jeszcze musimy się dowiedzieć o mózgu. Można powiedzieć, że zarówno doznania pozacielesne, jak i oglądanie własnego sobowtóra są wynikiem jakiegoś stresu wyzwalającego procesy myślowe, w których wspomnienia, obsesje, obawy i obraz ciała w mózgu mieszają się ze sobą, tworząc jedno, fantastyczne, wyimaginowane doświadczenie. Ale co z tego? W przeciwieństwie do prostszych funkcji umysłu, takich jak rozpoznawanie twarzy, zespół zdarzeń zachodzących w mózgu w związku z tymi zjawiskami jest po prostu nadal nieznany. I możliwe, że nigdy nie uda się ich opisać tak szczegółowo, jak pragnęliby tego naukowcy badający mózg. Mając do czynienia z tak skomplikowanymi doznaniami mentalnymi, być może, natrafiamy na barierę, która – jak sądzą niektórzy naukowcy – z pewnością gdzieś istnieje i zablokuje nasze próby zrozumienia mózgu. Badacze zastanawiają się, czy nie okaże się kiedyś, że ludzki mózg nie może w pełni zrozumieć siebie samego. Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 12 CZY ROZPOZNAJESZ TĘ TWARZ? W czerwcu 1976 roku amerykańska sonda kosmiczna Viking zrobiła rutynowe zdjęcie powierzchni Marsa na 41° szerokości północnej i 9,5° długości zachodniej. Na fotografii widniały wszystkie typowe elementy marsjańsklego krajobrazu: kratery, równiny, nieregularne, skaliste góry stołowe i niskie wzgórza. Znalazło się tam również coś niezwykłego: twarz, a raczej Twarz. Była to szeroka na 1,5 km góra stołowa z pofałdowaniami powierzchni, na których światła i cienie popołudniowego słońca układały się w obraz rysów twarzy. Naukowcy z NASA nie dostrzegli w tej twarzy niczego szczególnego i przez cztery kolejne lata nie była ona niczym więcej niż geologiczną ciekawostką. Następnie w 1980 roku dwaj specjaliści z dziedziny komputerowego generowania obrazów, Yincent Dipietro i Gregory Molenaar, rozpoczęli nowe, tym razem bardziej szczegółowe, oględziny Twarzy. Latem 1981 roku ogłosili oni, że analiza powiększenia oryginalnego zdjęcia skłoniła ich do uznania, że Twarz nie jest wytworem “sił natury". Był to zaledwie początek: wkrótce potem entuzjaści zlokalizowali w pobliżu marsjańskie “miasto", zespół piramid i podobnych do plastrów miodu budowli, położonych w odległości kilku kilometrów od Twarzy, dokładnie na przedłużeniu linii jej warg. Im usilniej garstka ludzi zafascynowanych Twarzą badała i obrabiała zdjęcia, tym więcej informacji udawało im się z nich wydobyć – nawet gałka oczna w jakiś cudowny sposób wyłoniła się z cienia oczodołu, a ponadto Richard Hoagland, autor tekstów popularnonaukowych, ustalił nawet, że w pierwszy dzień marsjańskiego lata istota znajdująca się w odpowiednim miejscu w paśmie wzgórz, położonych na południowy zachód od Twarzy, mogłaby ujrzeć słońce wschodzące wprost z ust Twarzy. Podczas gdy zwolennicy hipotezy, że rzeźba ta stanowi wytwór kultury budującej twarze, gromadzili tego typu “odkrycia", specjaliści z NASA utrzymywali, że Twarz to górotwór o szczycie przypominającym powierzchnię stołu, podobny do setek innych, rozsianych po powierzchni Marsa. W opinii tych naukowców rzekome rysy twarzy powstały po prostu w wyniku przypadkowego nałożenia się nieregularności powierzchni i nie są bynajmniej monumentalną rzeźbą, sto razy większą od czegokolwiek porównywalnego na Ziemi. Ryc.10.: Twarz na Marsie Kult marsjańskiej twarzy osiągnął szczyt absurdu w lecie 1993 roku, gdy NASA straciła kontakt ze swoją sondą kosmiczną Mars Observer akurat w momencie, gdy miała ona wejść na orbitę Marsa. Grupa wyznawców kultu Twarzy zareagowała na to demonstracją pod główną siedzibą NASA. Twierdzili oni, że sonda ta została celowo zniszczona przez grupę pracowników NASA, którzy nie chcieli, aby prawdziwość Twarzy została potwierdzona przez wysokiej jakości zdjęcia, jakie miały być przesyłane przez Observera na Ziemię. To, co najciekawsze w tej całej historii, być może, w ogóle nie ma nic wspólnego z Marsem i wiąże się raczej z tym, że ludzki mózg bardzo sprawnie rozpoznaje twarze – i to w każdych okolicznościach. W sprzyjającej sytuacji potrafimy zobaczyć twarz nawet w układzie cieni na kawałku skały. Złe oświetlenie, brak ostrości, nietypowe ułożenie twarzy – żadna z tych okoliczności nie może powstrzymać ludzkiego mózgu od wypatrzenia jakiejś kombinacji rysów twarzy. Zdaniem niektórych naukowców pewne części mózgu nie tylko biegle rozpoznają twarze, ale wręcz są przeznaczone do pełnienia tej właśnie funkcji. Tak naprawdę nie jest zaskakujące, że pośród setek tysięcy geologicznych tworów na powierzchni Marsa zdarzył się jeden, którego układ świateł i cieni jest na tyle sugestywny, że każdy ludzki mózg może w nim rozpoznać twarz. Gdy raz powstanie takie wrażenie, inne mechanizmy działające w mózgu (takie jak rozbudzona wyobraźnia) zajmą się resztą, doprowadzając w rezultacie nawet do takich uwag, jak ta wypowiedziana przez pewnego entuzjastę Twarzy, który uznał, że Twarz jest ładna i wygląda “majestatycznie". Stwierdzenie, że nasze mózgi poświęcają specjalną uwagę twarzom, jest równie fascynujące jak spekulacje na temat dawnych cywilizacji na Marsie. Ma ono nad nimi tę przewagę, że poparte jest rzetelnymi danymi. Okazuje się, że w kolejnych – przeznaczonych specjalnie do tego celu – obszarach mózg przeprowadza analizę twarzy, zaczynając od podstawowych elementów jej wizerunku, a kończąc na imieniu osoby, do której twarz należy. Proces ten rozpoczyna się w tylnej części mózgu, gdzie analizowane są informacje wzrokowe. Następnie – z każdym kolejnym etapem – przesuwa się on ku przodowi, głównie wzdłuż dolnych krawędzi płata skroniowego, czyli części mózgu położonej w okolicach uszu. Ten szereg obszarów mózgu, wyspecjalizowanych w rozpoznawaniu twarzy, jest szczególnie dobrze rozwinięty po prawej stronie mózgu, tak że niektórzy badacze zastanawiają się, czy w ogóle używamy lewej strony mózgu przy rozpoznawaniu dobrze nam znanych twarzy. Istnieją ludzie, którzy utracili zdolność rozpoznawania twarzy, mimo że zachowali normalną sprawność w przeprowadzaniu niemal wszystkich innych operacji umysłowych. Podobnie jak jednostronna nieuwaga, jest to trudne do pojęcia. Ludziom dotkniętym tą dolegliwością, zwaną “prozopagnozją", zdarza się twierdzić, że wszystkie twarze, łącznie z twarzami członków ich własnej rodziny – chociaż niezaprzeczalnie są twarzami, a nie na przykład czajniczkami do herbaty – nie posiadają żadnych charakterystycznych cech, które pozwoliłyby twarze te od siebie odróżnić. Są to po prostu tylko twarze [być może, doświadczenie to nie jest nam aż tak obce. Bo przecież cóż sami mówimy o twarzach ludzi należących do innych ras? Przy pierwszym zetknięciu wszyscy Afrykanie czy Azjaci wyglądają dla nas tak samo; przyp. red]. Inni chorzy mają poważniejsze problemy, przejawiające się w tym, że mylą oni twarze z różnego rodzaju przedmiotami. Znane są nawet relacje na temat ludzi, którzy widzą twarze zniekształcone, upodabniające się do dzieł malarzy kubistów. Najczęściej spotykana dolegliwość polega jednak na tym, że twarze po prostu przestają cokolwiek znaczyć i jedynym sposobem identyfikacji danej osoby staje się słuchanie jej głosu lub kroków, szukanie znajomego elementu biżuterii lub ubrania, a nawet, w rzadkich wypadkach, badanie twarzy w poszukiwaniu jakiegoś pieprzyka lub blizny, które zapoczątkowałyby proces identyfikacji. W skrajnych przypadkach prozopagnozji chory, znalazłszy się nagle i nieoczekiwanie naprzeciw lustra, będzie myślał, że jego własne odbicie to jakiś obcy człowiek. Miałem sposobność rozmawiania z pewnym mieszkańcem prowincji Ontario, który przeszedł dwa wylewy i w ich wyniku utracił zdolność rozpoznawania twarzy nawet członków własnej rodziny. Ten towarzyski mężczyzna, odgrywający przedtem ważną rolę w swoim środowisku, miał teraz wskutek prozopagnozji kłopoty w kontaktach z ludźmi. Każdą rozmowę z kimś na ulicy musiała poprzedzać uwaga w rodzaju: “Wiem, że cię znam, ale nie pamiętam już twojej twarzy..." Mężczyzna ten opowiedział mi historię o tym, jak pojechał z żoną do Sudbury, gdzie kupiła sobie ona niebieski zimowy płaszcz. W następną niedzielę żona poszła do kościoła nieco wcześniej niż on i gdy dotarł tam sam, zobaczył ją rozmawiającą z księdzem (księdza rozpoznał po stroju). Stał obok nich przez dobrą chwilę, gdy w odległości kilku kroków zauważył machającą do niego kobietę – była to jego żona. Okazało się, że stał obok niewłaściwego niebieskiego płaszcza. Dlaczego nie zorientował się, że głos kobiety w niebieskim płaszczu rozmawiającej z księdzem nie należał do jego żony? Kiedyś nie miał z tym problemów, ale drugi wylew ograbił go z możliwości rozpoznawania ludzi po głosie (takie rozpoznawanie jest najczęstszą strategią stosowaną przez osoby dotknięte prozopagnozją). Chory pozostawał więc w prawdziwej izolacji. Gdy rozmawiałem z nim przez telefon, wyglądał przez okno i mówił, że teraz osiągnął już stan, w którym z trudnością widzi ludzi przechodzących pod oknem: “Ciało nie wygląda jak ciało, a jak jakieś kartonowe pudło...nie widzę nóg, nie wyglądają jak nogi – raczej jak para kikutów. Nie mogę odróżnić, kto jest mężczyzną, a kto kobietą". Ów człowiek utracił coś więcej niż tylko umiejętność rozpoznawania znajomych twarzy. Umarł w miesiąc po naszej rozmowie. Identyfikacja osoby, do której należy dana twarz, nie jest etapem wstępnym. Twój mózg musi najpierw zdać sobie sprawę, że patrzy na jakąś twarz, by nie wziąć jej przez pomyłkę za kapelusz, zwłaszcza gdy chodzi o Twoją żonę [jest to aluzja do książki Olivera Sachsa: Mężczyzna, który pomylił swoją żon z kapeluszem; przyp. red]. Znaczna część tej wstępnej działalności mózgu obejmuje rutynowe czynności, które w procesie ewolucji pojawiły się dość wcześnie i które dotyczą mózgu każdej żywej istoty. Należą do nich wyodrębnianie krawędzi i konturów obiektu z tła oraz takie łączenie wyodrębnionych cech ze sobą, aby wyłoniły się rzeczywiste przedmioty. Następny etap (czas pomiędzy kolejnymi etapami jest rzędu tysięcznych części sekundy) to analizowanie cech przedmiotu i wzajemnych związków między nimi, co prowadzi do decyzji, że oglądany obiekt jest rzeczywiście twarzą. Etap ten ma szczególne znaczenie. Nawet niemowlęta w kilka godzin po urodzeniu (a może nawet, jak wykazały jedne z badań, średnio w dziewiątej minucie życia) bardziej interesują się kółkiem, które zawiera oczy i nos narysowane prostymi kreskami, niż takim samym kółkiem, w którym elementy te zostały umieszczone w przypadkowych miejscach. Cała sprawa staje się naprawdę interesująca, gdy oglądany przedmiot zostaje uznany za twarz, ponieważ w tym właśnie momencie mózg zaczyna analizować tę twarz, by znaleźć w niej znajome cechy. Wciąż jeszcze nie wiemy, jak to się właściwie odbywa. Przeprowadzono liczne badania, których celem było ustalenie, jakie elementy twarzy odgrywają tu najważniejszą rolę, ale poszukiwania te nie przyniosły jednoznacznych wyników. Niektórzy badacze doszli do wniosku, że przy rozpoznawaniu twarzy zwracamy szczególną uwagę na oczy i włosy, natomiast inne eksperymenty dowiodły, że usta i podbródek mają największe znaczenie. Te dwie szkoły myślenia istniały już w czasach Dzikiego Zachodu, kiedy to pewni bandyci ukrywali swoją tożsamość, zakładając maskę na oczy – jak Zorro – podczas gdy inni woleli zasłaniać usta i nos kolorową chustką. Obecnie bandyci, którzy nie chcą opowiadać się za żadną z tych teorii, dysponują jeszcze jednym rozwiązaniem, czyli zniekształceniem rysów całej twarzy poprzez naciągnięcie na głowę nylonowej pończochy. Może się także okazać, że żadna lista dziesięciu najważniejszych dla rozpoznawania twarzy elementów nie istnieje i że pozorna zależność decyzji od tej czy innej części twarzy wynika po prostu ze sposobu, w jaki zaplanowano dany eksperyment. Niektórzy psycholodzy twierdzą, że kluczową rolę w rozpoznawaniu twarzy odgrywa jej ogólny kształt i wzajemne ułożenie różnych jej elementów względem siebie. Mogłoby to tłumaczyć, dlaczego prawa półkula mózgowa ma – jak się się wydaje – zasadnicze znaczenie dla rozpoznawania twarzy. Właśnie ta część mózgu jest bowiem głównie zaangażowana w postrzeganie przestrzennych relacji między różnymi obiektami. Nie od rzeczy byłoby zapytać, czy tworzona przez mózg reprezentacja twarzy jest realistyczna. Skrajnie zniekształcone wizerunki sławnych ludzi – na przykład w politycznych karykaturach – są przecież natychmiast rozpoznawane. Dlaczego niektóre z najlepszych karykatur, mimo że wykazują niewiele wspólnego z jakąkolwiek ludzką twarzą, w lot rozumiemy. Karykatura Briana Mulroneya [były premier Kanady; przyp. tłum], która przedstawia go jako podbródek z doczepionym ciałem, to znakomity przykład. Inne karykatury wyolbrzymiają też te elementy twarzy, których pewnie nigdy nie wziąłbyś pod uwagę. Czy karykaturzyści mają specjalny dar kontaktowania się ze swoimi neuronami odpowiedzialnymi za rozpoznawanie twarzy? Czy obraz znanej twarzy powstający w mózgu jest sam w sobie karykaturą? Parę lat temu grupa amerykańskich psychologów próbowała odpowiedzieć na to pytanie, wykorzystując karykatury. Najpierw tworzyli oni na podstawie zdjęcia rysunek wiernie przedstawiający daną, dobrze znaną twarz, a następnie używali tego rysunku jako punktu wyjścia dla serii karykatur i “antykarykatur". Karykaturę wymyślano wyolbrzymiając różnice miedzy narysowaną a przeciętną twarzą, antykarykaturę otrzymywano przez zmniejszanie tych różnic. Studenci oglądający różne wersje tej samej twarzy sądzili, że karykatury lepiej oddawały podobieństwo do rzeczywistej osoby, której twarz była powszechnie znana. Szybciej też udawało łm się rozpoznawać karykatury niż realistyczne rysunki. Kto wie, być może, mózg przechowuje obrazy prawdziwych twarzy w formie karykatur i właśnie dlatego przyporządkowanie ich rzeczywistym twarzom jest zarówno szybkie, jak i poprawne. Jeśli to prawda, nic dziwnego, że karykatury wywołują natychmiastową reakcję i tak łatwo je rozpoznać – przejście od nich do przechowywanych w pamięci informacji o danej twarzy jest bardziej bezpośrednie niż w przypadku oglądania prawdziwej twarzy. Napisałem “jeśli to prawda", ponieważ ciągle nie ma zgody co do rzeczywistego znaczenia tego eksperymentu. Ja zaś uważam go za bardzo interesujący, gdyż pokazuje on, że karykaturzyści bezwiednie ujawnili nam coś o sposobie, w jaki działa mózg. Aby sprawić, że nawet dobrze znana twarz będzie trudna do rozpoznania, wystarczy pokazać ją albo odwróconą “do góry nogami", albo jako negatyw zdjęcia. Trudności w rozpoznawaniu twarzy odwróconych “do góry nogami" świadczą o tym, że wysoce wyspecjalizowany program używany przez nasze neurony służy do analizowania zbiorów rysów twarzy ułożonych w bardzo specyficzny sposób: oczy na górze, nos pośrodku, a pod nim usta. Nie ulega wątpliwości, że program ten jest ogromnie elastyczny pod względem kąta obrócenia danej twarzy – profil Johna Fitzgeralda Kennedy'ego można rozpoznać równie łatwo jak jego portret en face. Elastyczność ta kończy się jednak, gdy twarz zostaje odwrócona o 180°. Pewne dane wskazują, że u dzieci znaczna różnica w umiejętności rozpoznawania twarzy ustawionych normalnie i odwróconych nie pojawia się przed dziesiątym rokiem życia, co pozwala sądzić, że poniżej tego wieku system rozpoznawania twarzy nie jest jeszcze dojrzały. To z kolei może oznaczać, że system rozpoznawania twarzy potrzebuje naprawdę dużo czasu, by osiągnąć precyzję, zwłaszcza jeśli zauważymy, iż już dla kilkudniowych noworodków twarze stanowią bodźce przyciągające ich uwagę. Fotograficzne negatywy twarzy są równie trudne do rozpoznania, co może wynikać stąd, że występuje tu podobnego typu odwrócenie (chociaż pod innym względem). W 1992 roku Stuart Anstis, psycholog z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego, przez trzy dni odgrywał rolę królika doświadczalnego w badaniu, które miało ustalić, dlaczego negatywy są tak trudne do interpretowania. W ciągu dnia nosił okulary podłączone do kamery wideo, która zamieniała czarne na białe i białe na czarne oraz zastępowała każdy kolor jego dopełnieniem. Okulary te zdejmował na noc, ale spał z zawiązanymi oczami, a prysznic brał w ciemności. Anstis stwierdził, że rozpoznawanie wszelkiego typu przedmiotów, a szczególnie twarzy, sprawiało mu duże trudności. Uczony ten zastanawiał się, czy fakt, że ewolucja naszego układu wzrokowego nastawiona była na oglądanie przedmiotów oświetlonych światłem padającym z góry, może tłumaczyć trudności powstające przy oglądaniu rzeczywistości w negatywie, czyli w sytuacji podobnej do tej, jaka powstaje, gdy układ cieni ulega odwróceniu tak, że elementy normalnie zacienione są dobrze oświetlone i na odwrót. Jeśli tak właśnie jest, wtedy nawet przy normalnym ułożeniu twarzy nos (na przykład) może się wydawać dziwacznie odwrócony. Oświetlanie z dołu powszechnie wykorzystuje się w starej sztuczce z okazji Halloween, polegającej na trzymaniu zapalonej latarki pod brodą, co zmienia twarz w straszną maskę o osobliwym układzie kolorów. Domyślacie się, co to może oznaczać? Na Marsie istnieje przypuszczalnie mnóstwo innych “twarzy", które nie zostały dotąd wykryte, ponieważ w czasie gdy Viking fotografował tę planetę, światło padało na nie z niewłaściwej strony. Nawet badania małp mogą dostarczyć pewnych informacji o tym, w jaki sposób mózg rozpoznaje daną twarz na podstawie układu jej rysów. Okazało się, że gdy u małp rejestruje się aktywność elektryczną pojedynczych komórek nerwowych w płatach skroniowych, wiele z tych komórek reaguje szczególnie intensywnie na twarze. Fakt, że mózg małpy również jest szczególnie zaangażowany w rozpoznawanie twarzy, dodatkowo potwierdza duże znaczenie, jakie owa czynność ma dla zwierząt społecznych. Niektóre komórki mózgowe nastawione na odbiór twarzy reagują na konkretny wyraz twarzy, inne na jej ogólny obraz, zwłaszcza w pewnym położeniu, a jeszcze inne na poszczególne części twarzy, takie jak oczy czy włosy. Można też sobie wyobrazić, że komórki ostatniego typu rejestrują także odległości między poszczególnymi elementami twarzy – na tym mógłby polegać Jeden ze sposobów przechowywania jej w pamięci małpy: znajoma twarz tego a tego osobnika charakteryzuje się odległością 1,5 cm między oczami, 1,25 cm od oczu do nosa itd. Jakkolwiek to się odbywa, mózgi zarówno małp, jak i ludzi mają znakomitą zdolność zapamiętywania twarzy oraz rozpoznawania ich niemal natychmiast po ujrzeniu, nawet po wieloletnim niewidzeniu. W klasycznym eksperymencie proszono ludzi po siedemdziesiątce i po osiemdziesiątce o wybranie twarzy, które rozpoznają na zdjęciach maturalnych, przedstawiających wielu kolegów z ich własnej szkoły oraz z tego samego rocznika, lecz z innych szkół. Nawet osoby, które ukończyły szkołę średnią przed pięćdziesięcioma laty, osiągnęły zadziwiająco dobre wyniki. Badanie to uświadamia nam, że rozpoznanie twarzy zależy od pamięci, co z kolei oznacza., że u ludzi niezdolnych do rozpoznawania twarzy kłopoty z pamięcią mogą odgrywać większą rolę niż trudności ze wzrokową oceną elementów danej twarzy. Jest to w jakimś stopniu zgodne z prawdą: niektóre doświadczenia dowodzą, że ludzie cierpiący na prozopagnozję mimo wszystko potrafią wybrać replikę danej twarzy spośród zbioru różnych twarzy. Wynikałoby z tego, że ich kłopoty spowodowane są raczej niemożnością przypomnienia sobie twarzy, która pasowałaby do obecnie oglądanej niż z niemożnością właściwego postrzegania oglądanej twarzy. Eksperymenty te wciąż jednak nie dają jednoznacznej odpowiedzi, a ich wyniki są sprzeczne z relacjami ludzi cierpiących na prozopagnozję, którzy twierdzą, że wszystkie twarze wyglądają dla nich tak samo. Do pewnego stopnia nie ma to znaczenia: jest oczywiste, że pamięć odgrywa zasadniczą rolę w rozpoznawaniu twarzy. Potwierdzają to analizy komputerowych obrazów mózgu, uzyskiwanych w czasie oglądania znajomych i nieznajomych twarzy. Nieżyjąca już dr Justine Sergent z Montrealskiego Instytutu Neurologicznego przez lata prowadziła studia nad postrzeganiem i rozpoznawaniem twarzy oraz opisywała wzorce aktywności mózgowej, obserwowane podczas oglądania przez ochotników różnych twarzy, pojawiających się na ekranie. Wyniki tych badań ujawniają, że, jak wspomniano wyżej, proces rozpoznawania twarzy kolejno angażuje struktury biegnące od tyłu ku przodowi mózgu. Uczestnicy oglądali serie obrazów, z których każdy był nieco bardziej skomplikowany od poprzedniego, począwszy od pustego ekranu, poprzez sinusoidalne paski oraz twarze wymagające jedynie ustalenia, jakiej płci jest dana osoba, a skończywszy na łatwych do zidentyfikowania przedmiotach lub znanych twarzach (w tym ostanim przypadku należało określić, czy 'są to twarze aktorów czy polityków). Porównanie komputerowych obrazów aktywności mózgu uzyskanych na poszczególnych etapach pozwoliło ustalić, że w miarę jak zadania stawały się trudniejsze, uaktywniały się coraz to nowe obszary mózgu. Dr Sergent wykazała, że patrzenie na pusty ekran lub proste paski, czyli najłatwiejsze ze wszystkich zadań, powodowało aktywację tych obszarów z tyłu mózgu, w których zachodzi wstępna obróbka bodźców wzrokowych. W czasie ustalania płci były wykorzystywane obszary położone bardziej z przodu, a identyfikacja konkretnej twarzy wymagała pobudzenia wielu obszarów wysuniętych jeszcze bardziej ku przodowi mózgu, na ogół mieszczących się w prawej półkuli. Jeden z tych obszarów znajdował się w płacie skroniowym, obok struktury zwanej hipokampem, położonej w dolnej części mózgu. Hipokamp odgrywa główną rolę w przechowywaniu i wydobywaniu z pamięci informacji – w tym przypadku przypuszczalnie informacji dotyczących twarzy. Inną część mózgu, biorącą udział w przetwarzaniu Informacji o twarzach, stanowi przedni kraniec płata skroniowego. Tu właśnie następował ostatni etap tej – biegnącej od tyłu mózgu do przodu – analizy wizerunków twarzy. Oba płaty skroniowe, prawy i lewy, uaktywniały się, gdy ochotnicy rozpoznawali, czy dana twarz należy do aktora czy do polityka. Ciekawe, że biegun lewego płata skroniowego uczestniczy w ustalaniu imion własnych. Jeśli zatem rozpoznajesz czyjąś twarz, ale nie potrafisz podać imienia tej osoby, to prawdopodobnie ten chwilowy uszczerbek pamięci “dotyczy" właśnie tej części mózgu, tuż pod Twoją lewą skronią. W jednej z ostatnich serii eksperymentów, przeprowadzonych przez zespół dr Sergent przed jej przedwczesną śmiercią na początku 1994 roku, wykazano, że lewa półkula potrafi rozpoznać daną twarz, jedynie wówczas, gdy była ona pokazywana już wcześniej. Wygląda na to, że prawa półkula jest niezbędna, by rozpoznać daną twarz po raz pierwszy, a gdy raz już tego dokona, znajomość tej twarzy może zostać przekazana drugiej półkuli. Ale jeśli ta sama twarz zostanie przedstawiona w nieco zmienionym położeniu, lewa półkula poczuje się zagubiona. Bardziej interesujący był eksperyment mający na celu ustalenie, które części mózgu są aktywne, gdy człowiek ocenia, na ile dane nazwisko czy twarz wydają mu się znane. Zbiór nazwisk i twarzy podzielono na dwie części: do jednej z nich włączono aktorów, a do drugiej przedstawicieli innych zawodów, m.in. polityków, sportowców i śpiewaków. Ochotnicy mieli zaliczyć każdą osobę, której nazwisko lub twarz zobaczyli, do właściwej grupy. Zdumiewającym rezultatem tego doświadczenia było odkrycie, że w przypadku danego człowieka, na przykład Jeana Chretiena [obecnie były obecny premier Kanady; przyp. A], części mózgu identyfikujące go na podstawie twarzy jako polityka, są inne niż te części, które określają jego zawód na podstawie nazwiska. Innymi słowy, Jean – jak każdy człowiek – ma w naszym mózgu dwie różne reprezentacje, przy czym nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje. Można tu przyjąć dwa punkty widzenia. Pierwsza koncepcja mówi: choć to podwójne przechowywanie informacji wydaje się na pozór zbędne, przypuszczalnie kiedyś okaże się, że ma ono jakieś istotne uzasadnienie. Drugie wyjaśnienie zakłada natomiast, że mózg rozwijał się ad hoc w jakiś chaotyczny sposób i w rezultacie nieuniknione było pojawienie się pewnych mniej skutecznych rozwiązań w przetwarzaniu niektórych informacji. Gdyby można zaprojektować mózg całkiem od nowa lub dokonać jego reorganizacji (na wzór tych, które przeprowadza się w wielkich korporacjach), mogłoby się okazać, że jeden zapis dla Jeana Chretiena najzupełniej wystarcza. Mózg bardzo rzadko zachowuje się tak, jak byśmy tego oczekiwali. Jeśli stawiamy przed mózgiem zadanie rozpoznawania przedmiotów, a nie twarzy, to powtarza się podobny proces, który jest również uporządkowany od tyłu ku przodowi, tyle że proces ten zachodzi głównie w lewej półkuli. Istnieją jednak pewne różnice: w eksperymentach przeprowadzonych przez Justine Sergent żaden przedmiot nie spowodował uaktywnienia się jakiegokolwiek obszaru po lewej stronie mózgu w pobliżu hipokampa, co może oznaczać, że procesy pamięciowe biorące udział w rozpoznawaniu twarzy nie są takie same, a przynajmniej nie wędrują tymi samymi drogami co procesy uczestniczące w rozpoznawaniu przedmiotów. Biegun lewego płata skroniowego również nie brał udziału w rozpoznawaniu przedmiotów i w gruncie rzeczy nie jest to zaskakujące, gdy weźmiemy pod uwagę, że – jak się wydaje – związany jest on z imionami własnymi. Przypuszczalnie biegun lewego płata skroniowego nie jest Ci potrzebny do rozpoznania, że to, co widzisz, to znaczki pocztowe, ale mógłbyś go potrzebować, gdybyś miał zadecydować, czy to, co widzisz, to kanadyjski znaczek z 1851 roku, znany jako “czarna dwunastopensówka". Ponadto zaobserwowano dziwną systematyczną zależność: im trudniejsze zadanie, tym dalej od pierwotnych ośrodków wzrokowych jest ono rozwiązywane. Proste obrazki są analizowane z tyłu mózgu, a twarze polityków z przodu (chociaż można by sądzić, że nie ma między nimi dużej różnicy). Stwierdzono też, że w postrzeganiu twarzy główną rolę odgrywa prawa półkula. Komputerowe obrazy mózgu osób rozwiązujących takie zadania rozwiały więc kontrowersje związane z tą kwestią. Wiedząc, jak rozległe są obszary mózgu uczestniczące w percepcji twarzy, trudno się dziwić, że ludzie, którzy utracili zdolność rozpoznawania twarzy, stanowią bardzo niejednorodną grupę: uszkodzenia różnych obszarów powodują różnego rodzaju zaburzenia percepcji. Niektórzy mogą jedynie rozpoznać, że dwa identyczne zdjęcia przedstawiają tę samą twarz (a są i tacy, którzy nawet tego nie potrafią), podczas gdy inni umieją ustalić, że dwa wizerunki twarzy przedstawiają tę samą osobę, ale nie zdają sobie sprawy, że na obu zdjęciach jest ich twarz. Dziwny w tym wszystkim jest fakt, że niektórzy ludzie twierdzący, iż nie potrafią odróżniać twarzy, w rzeczywistości posiadają tę umiejętność, choć nie są Jej świadomi. Zjawisko to określa się mianem ukrytej wiedzy i można je zademonstrować na wiele sposobów. Gdy osobę, która twierdzi, że nie potrafi rozpoznać żadnej twarzy, podda się na przykład testowi polegającemu na dopasowywaniu nazwisk do twarzy, to wyniki będą mimo wszystko lepsze niż te, jakie można osiągnąć, działając na zasadzie czystego przypadku. I odwrotnie: osoba badana będzie miała słabe wyniki, gdy test polega na zapamiętywaniu twarzy, którym przyporządkowano niewłaściwe nazwiska. Jeszcze bardziej zaskakujące są dane wskazujące, że nawet jeśli niektórzy uczestnicy takich eksperymentów nie wykazują najmniejszego zainteresowania, gdy w długiej serii zdjęć różnych twarzy od czasu do czasu pojawi się twarz któregoś z członków ich własnej rodziny, to ich układy nerwowe reagują na ten widok. Urządzenie podobne do wykrywacza kłamstw rejestruje w takich momentach zmianę tzw. przewodnictwa skóry. Mimo to, gdy zapytać badanych, zaprzeczą, jakoby wiedzieli cokolwiek o którejkolwiek z oglądanych twarzy. Najwidoczniej rozpoznawanie twarzy zachodzi bez udziału świadomości, co raz jeszcze potwierdza, że czasem nie “wiemy", co dzieje się w naszych mózgach. Określenie “czasem" może zresztą zabrzmieć nieco eufemistycznie. Wprawdzie świadomość samego siebie jest, zdaniem wielu naukowców, tą cechą, która odróżnia ludzki mózg od mózgów innych zwierząt, staje się jednak coraz bardziej oczywiste, że nasze mózgi przedstawiają nam do świadomego rozważenia jedynie wyselekcjonowane informacje. Wiele poczynań mózgu umyka naszej uwadze. Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 13 TWARZE, KROWY I PSY DO GÓRY NOGAMI W 1988 roku mieszkaniec Toronto, znany w literaturze medycznej jako C.K., w wyniku wypadku samochodowego doznał obrażeń mózgu, które uczyniły go praktycznie niezdolnym do nazywania przedmiotów. Badania wykazały, że problem C.K. dotyczył w równym stopniu rzeczywistych przedmiotów, jak i rysunków: w jednym teście pacjent ów określił narysowany szparag jako “gałązkę róży z kolcami", rakietę tenisową jako “maskę szermierza", a lotkę do rzucania do tarczy Jako “szczotkę z piór do odkurzania". Warto zauważyć, że chociaż w tym teście badanemu udało się zidentyfikować zaledwie 18 na 60 przedmiotów (przeciętny wynik to 57), to jednak poprawnie oceniał on zarówno ogólny kształt, jak i charakterystyczne cechy oglądanych przedmiotów. Jeśli nie uda się rozpoznać rakiety tenisowej, maska szermierza jest w istocie najlepszym przybliżeniem właściwej odpowiedzi. Dalsze badania C.K. wykazały, że jego nieumiejętność nazywania oglądanych przedmiotów nie wynikała z tego, iż nic o nich nie wiedział lub zapomniał ich nazwy. Trzymając przedmiot w ręce i mając zawiązane oczy, badany nie miał żadnych trudności w nazwaniu owego przedmiotu oraz w szczegółowym opisaniu, jak on działa. Problemy z nazywaniem przedmiotów u C.K. nie są czymś szczególnym – nieumiejętność nazywania przedmiotów, czyli agnozja wzrokowa, to stosunkowo częsta konsekwencja uszkodzenia mózgu. Ale w przypadku C.K. pojawiają się inne elementy, które czynią go wyjątkowym. Pacjent ten nie potrafi na przykład nazwać wieszaka na ubranie, jeśli mu się go pokaże, ale umie bez żadnych trudności narysować wieszak z pamięci. Na 30 przedmiotów, których nie udało mu się nazwać podczas wspomnianego testu na rozpoznawanie rysunków, potrafił narysować poprawnie 29 i zrobił to całkiem dobrze – studiował kiedyś sztuki piękne. Jednakże gdybyś mu pokazał zbiór jego rysunków przedstawiających różne przedmioty, to – choć brzmi to niewiarygodnie – nie potrafiłby ich rozpoznać. Gdy poprosisz go, by narysował kłódkę, zrobi to doskonale, lecz gdy po upływie tygodnia zapytasz C.K., co ten rysunek przedstawia, prawdopodobnie rozpozna w nim kolczyk. C.K. ma normalną zdolność tworzenia myślowego obrazu danego przedmiotu na podstawie jego nazwy, ale nie potrafi znaleźć związku między czymś, na co patrzy, czyli wizualnym obrazem przedmiotu, a jego nazwą. Chociaż nie jest zupełnie jasne, co nam to mówi o mózgu, pojawiają się tutaj co najmniej dwie możliwości. Po pierwsze: możliwe, że w mózgu istnieją dwie wersje “szparaga", z których jedną możemy przyporządkować pędowi szparaga, który właśnie oglądamy, a druga odnosi się do szparaga, który przywołujemy w umyśle, być może, w odpowiedzi na jego nazwę. Po drugie: jest również możliwe, że istnieje tylko jedna myślowa reprezentacja szparaga, ale są różne drogi dotarcia do niej, jedna poprzez wyobraźnię, a druga poprzez wzrok. W przypadku C.K. pojawia się jeszcze coś dziwnego, co może rzucić trochę światła na kwestię rozpoznawania twarzy: o ile pacjent ten jest dalece niesprawny jeśli chodzi o nazywanie przedmiotów, o tyle twarze nie nastręczają mu żadnych trudności. Pokaż mu jakąś twarz i poproś, by ją rozpoznał wśród sześciu twarzy, a zrobi to z łatwością. W istocie C.K. osiągnął wynik powyżej średniej w teście na rozpoznawanie twarzy, w którym pewne twarze pokazywano z półprofilu lub słabo oświetlone. C.K. nie miał również trudności z identyfikacją Imeldy Marcos, Borysa Jelcyna, Olivera Northa a nawet Królowej Matki z głową owiniętą szalem. Jak to wytłumaczyć? Przecież szczegóły pozwalające odróżnić dwie twarze, nawet tak mało do siebie podobne jak twarze Jelcyna i Northa, są mimo wszystko nieznaczne w porównaniu z różnicami występującymi między pędem szparaga a gałązką róży z kolcami. Fakt, że C.K. ma poważne problemy z przedmiotami, a nie ma żadnych z twarzami, podsunął niektórym badaczom myśl, że człowiek ten stanowi żywy dowód tego, iż mózg posiada odrębną zdolność do rozpoznawania twarzy – coś w rodzaju oddzielnego programu, który zajmuje się twarzami i niczym innym. Pogląd ten wywołuje wśród psychologów podobne kontrowersje, jak koncepcja Noama Chomsky'ego, która mówi o istnieniu w lewej półkuli mózgowej wyspecjalizowanego “narządu mowy". Można by zapytać, jakie to ma znaczenie? Czy istnieje jakaś istotna różnica między twierdzeniem, że mózg jest szczególnie sprawny w dziedzinie języka i rozpoznawania twarzy, a posunięciem się o krok dalej i uznaniem, iż każdej z tych dziedzin przyporządkowany jest oddzielny obszar, który rządzi się swoimi własnymi prawami? Jest to ważne w tym sensie, iż uznanie możliwości istnienia w mózgu jednego lub dwóch niezależnych wyspecjalizowanych ośrodków przetwarzania informacji toruje drogę poglądowi, że cały mózg pracuje w ten sposób. Wielu neuropsychologów uważa, że mózg stanowi zbiorowisko poszczególnych “modułów", których praca podlega koordynacji – tworzą one jedną, wewnętrznie spójną maszynę do myślenia. Ale pogląd ten nie jest bynajmniej powszechnie akceptowany. Mamy tu do czynienia z kwestią wiary lub niewiary: albo wierzysz, że mózg jest wieloośrodkowym zbiorowiskiem różnych wyspecjalizowanych obszarów przetwarzających informacje, albo w to nie wierzysz. Jeśli wierzysz, to przypadek C.K. uważasz za dowód istnienia Jednego z tych ośrodków. Można też wysunąć kontrargument: analiza twarzy przeprowadzana jest w taki sam sposób jak analiza przedmiotów (chociaż przez inne części mózgu), dlatego zdarza się, że jeden proces ulega zaburzeniu, podczas gdy drugi nie zostaje niczym zakłócony. Poznano wiele przypadków, które można by zaliczyć do tej kategorii: C.K. potrafi rozpoznawać twarze, ale nie przedmioty; Justine Sergent z Montrealskiego Instytutu Neurologicznego opisała mężczyznę, który utracił całkowicie zdolność rozpoznawania twarzy (nie potrafił nawet ustalić, że dwie identyczne fotografie przedstawiają tę samą twarz), ale umiał poprawnie określić markę, model i rok produkcji 172 spośród 210 samochodów, których zdjęcia mu pokazano – takiego wyniku nie udało się osiągnąć żadnemu człowiekowi z nie uszkodzonym mózgiem. By bardziej skomplikować całą sprawę, należy wspomnieć, że znane są przypadki ludzi, którzy utracili coś więcej niż zdolność rozpoznawania ludzkich twarzy. Pewna kobieta w Izraelu, która była zapaloną obserwatorką ptaków, straciła umiejętność rozpoznawania ich, chociaż nadal potrafiła widzieć ich kolory, słyszeć ich głosy i śledzić ich ruchy. Mówiła po prostu: “Wszystkie ptaki wyglądają tak samo". Inny pacjent, farmer, w wieku 58 lat prawdopodobnie doznał wylewu. Gdy odzyskał przytomność, nie potrafił rozpoznać swojego lekarza, sąsiadów, a nawet własnej żony i brata. Stopniowo wróciła mu zdolność rozpoznawania najbliższych osób i nie zaobserwowano u niego żadnych innych problemów aż do momentu, gdy powrócił na swą farmę. Znalazłszy się tam, ku swemu zdziwieniu odkrył, że nie potrafi już tego, co kiedyś umiał najlepiej: nie rozpoznaje poszczególnych krów i cieląt. Dawniej rozróżniał je na podstawie wyglądu ich “twarzy", ale teraz, niestety, wszystkie krowy wyglądały dla niego tak samo. Człowiek ten wydawał się bardziej przejęty utratą tej umiejętności niż tym, że nadal nie umiał rozpoznawać niektórych ludzi. Skądinąd można go zrozumieć: nauczenie się rozróżniania krowich pysków to bardzo trudne i na ogół niewdzięczne zadanie. Wielu artystów najwyraźniej nie potrafi mu sprostać, kiedy próbują oni wiernie oddać różnice pysków poszczególnych zwierząt, chociaż polski malarz Kossak namalował stado koni, z których każdy miał inny wyraz “twarzy". Jakie to ma znaczenie dla naszego wywodu? Otóż jeżeli w mózgu istnieje specjalny program do analizy ludzkich twarzy, to czy muszą też tam być inne programy odpowiadające całemu królestwu zwierząt? A może to, że parę osób umie rozpoznać poszczególne krowy, ptaki albo znaczki pocztowe, oznacza po prostu, iż dzięki ciężkiej pracy można nauczyć się rozróżniać nawet rzeczy bardzo do siebie podobne? Niektórzy naukowcy uznali za słuszną koncepcję ciężkiej pracy i wielokrotnego powtarzania. Ponadto starali się dowieść, iż psycholodzy błądzą, gdy myślą, że mózg w szczególny sposób przetwarza informacje o twarzach. Ich zdaniem taki punkt widzenia psychologów wynika z tego, że spędzają większość czasu, badając ludzi, którzy utracili zdolność rozpoznawania twarzy. Sceptycy twierdzą, że ludzki mózg może osiągnąć mistrzostwo w identyfikowaniu czegokolwiek; jedyna różnica polega na tym, że rozpoznawanie twarzy to umiejętność wspólna dla wszystkich ludzi, podczas gdy zdolność identyfikacji ptaków, samochodów czy też starożytnych amfor greckich występuje niezmiernie rzadko. Dlatego szansa znalezienia przypadków, gdy uszkodzenie mózgu przeszkadza w rozpoznawaniu twarzy, jest znacznie większa niż prawdopodobieństwo natrafienia na farmera, który utracił umiejętność identyfikacji "twarzy" swoich krów. Liczba ludzi, których może dotknąć to pierwsze zaburzenie, jest po prostu olbrzymia. Każdy człowiek to specjalista w dziedzinie twarzy; natomiast tylko jeden na milion zostaje specjalistą w rozpoznawaniu przedmiotów jakiegoś innego typu. Rhea Diamond i Susan Carey z MIT próbowały udowodnić słuszność tego argumentu, porównując ludzką zdolność do rozpoznawania psów (całych zwierząt) ze zdolnością do rozpoznawania ludzkich twarzy, pokazywanych zarówno w normalnej pozycji, jak i odwróconych do góry nogami. W badaniach uwzględniano obie te pozycje, ponieważ dobrze wiadomo, że nasza zdolność rozpoznawania twarzy jest znacznie ograniczona, gdy są one odwrócone do góry nogami. Carey i Diamond przyjęły, że skoro rozpoznawanie twarzy stanowi po prostu jeden z przykładów zastosowania wiedzy specjalisty, to u specjalistów od psów również może nastąpić ogromne obniżenie umiejętności rozróżniania poszczególnych psów, jeśli badanym znawcom będzie się pokazywać zdjęcia psów odwrócone do góry nogami. Uczone wybrały zdjęcia seterów irlandzkich, szkockich terierów oraz pudli i zadbały o to, by wybrane zdjęcia nie różniły się tłem ani pozycją fotografowanego psa. Fotografie te pokazano osobom wymienionym w spisie Amerykańskiego Stowarzyszenia Hodowców Psów. Każdy specjalista najpierw oglądał serię zdjęć psów, a następnie pokazywano mu po kolei każdego psa w parze z innym, podobnym psem: zadanie eksperta polegało na wskazywaniu, którego z dwóch psów oglądał uprzednio. Tę serię zdjęć pokazywano zarówno w normalnej pozycji, jak i odwrócone do góry nogami. Diamond i Carey stwierdziły, że badanym było znacznie trudniej rozpoznać psy odwrócone do góry nogami. Mnie to zadanie wydaje się bardzo trudne – mógłbym patrzeć na cały szpaler szkockich terierów i nie znalazłbym między nimi żadnych różnic – ale ci ludzie to przecież hodowcy, opiekunowie i sędziowie konkursowi. Nie przestawali oni być znawcami psów, dopóki zwierzaki te pokazywano im w normalnej pozycji. Może się wydać paradoksalne, że właśnie eksperci, którzy na oględzinach seterów i pudli spędzili dziesiątki lat swojego życia, są jednocześnie tymi samymi ludźmi, którym rozpoznawanie psów na obrazkach odwróconych do góry nogami sprawiało największe trudności, ale to akurat miał pokazać opisywany tu eksperyment. Badani to prawdopodobnie jedyni ludzie, którzy potrafią rozpoznawać psy w normalnej pozycji na tyle dobrze, aby można było zaobserwować ogromny spadek zdolności rozpoznawania (psów), podobny do tego, jaki zachodzi u nas, pozostałych ludzi, w przypadku twarzy (czyli dziedziny, w której jesteśmy znawcami), gdy zostaną one odwrócone do góry nogami. Czy ten eksperyment dowodzi, że rozpoznawanie twarzy nie jest umiejętnością, która opiera się na oddzielnych obwodach neuronalnych w mózgu, lecz jest raczej rodzajem doskonale wyćwiczonego rozpoznawania, które może równie dobrze dotyczyć psów, znaczków pocztowych lub żyrandoli? Wspomniany eksperyment pokazuje, że powyższa opinia może być prawdziwa, chociaż nie wzięto tu pod uwagę faktu, że praktycznie od urodzenia niezwykle interesujemy się twarzami. Mózg zajmuje się rozpoznawaniem twarzy w sposób automatyczny – natomiast rozróżniania pudli musi dopiero się nauczyć. Jest jednak mało prawdopodobne, by neuropsycholodzy, którzy wierzą, że w mózgu istnieje specjalny procesor zajmujący się twarzami, zechcieli porzucić swe poglądy tylko ze względu na jakieś odwrócone do góry nogami teriery. Nie jesteśmy jedynym gatunkiem, którego mózg bardzo sprawnie reaguje na twarze. Tę samą umiejętność mają mózgi małp, które – jak wykazały eksperymenty – reagują zarówno na ludzkie, jak i małpie twarze, a ponadto ich pojedyncze komórki mózgowe selektywnie uaktywniają się na widok twarzy. To, że mózgi małp reagują specyficznie na twarze, nie jest tak naprawdę zaskakujące, ponieważ małpy to zwierzęta społeczne, które za pomocą wyrazu twarzy sygnalizują swój gniew, strach czy też agresję. Stąd dla mózgów takich zwierząt korzystna jest podwyższona wrażliwość na twarze przekazujące określone sygnały (większość naukowców zgodzi się z poglądem, że nasze umiejętności rozpoznawania twarzy sięgają wstecz do wspólnego przodka małp, małp człekokształtnych i ludzi). Niewielu jednak badaczy domyślało się, że inne, dobrze nam znane zwierzęta również wykazują wysoce rozwiniętą umiejętność rozpoznawania twarzy w tłumie; chodzi mianowicie o owce. Owce, o których mowa, umieszczano naprzeciw ekranu oddalonego o l metr. Na ekranie tym wyświetlano naturalnej wielkości obrazy (każdy przez pięć sekund) i chociaż badacze : nie kontrolowali ruchów oczu owiec, to jednak sądzili, że badane zwierzęta oglądały te przezrocza – ilekroć pojawiał się obrazek przedstawiający inną owcę lub miskę z jedzeniem, owce zaczynały beczeć. Podłączone do ich mózgów elektrody rejestrowały aktywność komórek mózgowych, pojawiającą się w odpowiedzi na cztery różne rodzaje obrazków; większość komórek uaktywniała się, gdy umieszczone w hamaku zwierzę zobaczyło rogatą owcę (na przykład muflona – zwłaszcza gdy miał on duże rogi); inne komórki reagowały, gdy oglądana owca była znajoma, natomiast w ogóle nie reagowały, gdy testowane zwierzę nigdy jej nie spotkało. Niektóre komórki mózgowe uaktywniały się tylko na widok owczarków i ludzi, a jeszcze inna grupa komórek reagowała na różne “twarze", w tym także świń. Ciekawe, że te same komórki nie aktywizowały się, gdy twarze pokazywano odwrócone do góry nogami – zjawisko to przypomina występujące u ludzi trudności w rozpoznawaniu odwróconych twarzy. Nawiasem mówiąc, komórki w mózgach małp reagują na widok odwróconych twarzy małp, ale można to wyjaśnić tym, że małpy często oglądają twarze innych małp w tej pozycji; natomiast owce rzadko kiedy mają okazję oglądać odwrócone “twarze" innych owiec. Fakt, że reakcja niektórych komórek zależała od wielkości widzianych rogów, dowodzi, że czynniki społeczne odgrywają kluczową rolę w rozwoju tych komórek. Owca wyposażona w mózg, który potrafi szybko ocenić istotne sygnały wskazujące na status społeczny, to owca, która ma większą szansę przeżycia kolejnego dnia. Fascynujące jest również to, że istnieją komórki, które reagują na widok owczarków i ludzi, chociaż “wtargnęli" oni w życie owiec stosunkowo niedawno. Oswojenie zwierząt domowych nastąpiło zaledwie kilka tysięcy lat temu – podczas gdy mózg owcy ewoluował (chociaż niekoniecznie z dużą szybkością) przez miliony lat. Z czymś podobnym mamy do czynienia w przypadku pewnego – na pozór dziwnego – zjawiska: w ludzkim mózgu powstały układy służące czytaniu, czyli umiejętności, która pojawiła się zaledwie kilka tysięcy lat temu. W obu wspomnianych przypadkach rozsądne wyjaśnienie musi zakładać, że układy o możliwościach podobnych do tych, jakich wymagają .nowe" zadania, istniały już wcześniej i po prostu przystosowały się do jak najlepszego wykonywania niezbędnych czynności. Opisane doświadczenia wykazały, że w mózgu owcy występują komórki, które w ogóle reagują na twarze – być może, oswojenie owiec zmusiło grupę tych komórek, by nastawiły się na rozpoznawanie twarzy psów i ludzi. Nie mogę rozstać się z kwestią rozpoznawania twarzy bez przytoczenia paru dziwnych opowieści, które niezbicie dowodzą, że mózg – niezależnie od tego, czy został wyposażony w specjalny moduł dla analizy twarzy czy też nie – traktuje twarze jako obiekty jedyne w swoim rodzaju. Przypadek opisany przez dra Ottona-Joachima Grussera dotyczy kobiety, która podczas spaceru ze swoim mężem nagle spostrzegła, że lewa strona jego twarzy jest mocno zniekształcona i spuchnięta. Strach, który natychmiast ogarnął tę kobietę, znikł, gdy jej mąż oznajmił, że czuje się absolutnie normalnie. Mimo to oboje niezwłocznie pospieszyli do domu, by obejrzeć się w lustrze. Mężowi wszystko wydawało się zupełnie normalne, ale ona zobaczyła, że straszna zmiana zaszła nie tylko na jego twarzy, lecz również na jej własnej. Mniej więcej przez dwa następne tygodnie widziała ciągle potężne zniekształcenia po lewej stronie różnych twarzy, nawet oglądanych na zdjęciach, chociaż pod każdym innym względem zachowała zwyczajną umiejętność rozpoznawania wyrazu twarzy oraz identyfikowania twarzy słynnych ludzi. W innym przypadku, opisanym także przez dra Grussera, 62-letnia kobieta, która przeszła wylew i po dziewięciu miesiącach powróciła do zdrowia, siedziała w wagonie metra, naprzeciwko pasażerki z pudlem na kolanach. Spojrzawszy nieco wyżej, zobaczyła, ku swemu przerażeniu, że owa pasażerka ma głowę pudla. Często się mówi, że po pewnym czasie właściciele psów zaczynają upodabniać się do swoich czworonożnych przyjaciół, ale to było coś innego: poważne i niewytłumaczalne zniekształcenie twarzy. Starszej pani wydawało się, że wszyscy inni pasażerowie w tym wagonie również mają głowy pudli, podobnie jak wszyscy ludzie, których widziała po wybiegnięciu z metra. Całe to przedziwne doznanie trwało około pół godziny. Kobieta ta przeżyła drugie zdarzenie tego typu w pracy, gdzie nagle zaczęło jej się wydawać, że wszyscy urzędnicy w biurze mają całą serię oczu i nosów rozmieszczonych dookoła głowy, niezależnie od tego, w którą stronę spoglądali. Z pewnością nie istnieje żadne wytłumaczenie tych przypadków. Można tylko powiedzieć, iż nie jest zaskakujące, że tego rodzaju dziwaczne złudzenia dotyczą twarzy – a więc takiego obiektu, któremu poświęcamy więcej czasu i więcej przestrzeni w mózgu niż czemukolwiek innemu. Koniec końców pojawia się odwieczny problem: dlaczego tak trudno przypomnieć sobie nazwisko pasujące do twarzy, którą dobrze znamy? Być może dlatego, że przypisanie właściwego Imienia lub nazwiska jest ostatnim etapem procesu zachodzącego wówczas, kiedy widzimy jakąś twarz. Najpierw zostaje ona zidentyfikowana jako po prostu twarz, następnie przypisuje się jej płeć, uznaje się tę twarz za znajomą i łączy się ją ze wszystkimi innymi informacjami o danej osobie. Dopiero wówczas dodaje się imię i nazwisko osoby, co stanowi jakby neurofizjologiczny odpowiednik umieszczenia kandyzowanej wisienki na szczycie melby. Ponieważ nazwisko pojawia się na samym końcu, jest w pewnym sensie najbardziej narażone na ryzyko. Zgodnie z tą teorią należałoby się spodziewać, że nigdy nie zdarzy Ci się przywołać z pamięci imienia i nazwiska danej osoby, o ile wcześniej nie przypomnisz sobie wszystkich innych informacji o tej osobie – nie przytrafi Ci się, że popatrzysz na jakąś twarz i stwierdzisz: “To jest Leonard Cohen", nie mogąc potem przypomnieć sobie, kim jest osoba, o której mówisz. Zgodnie z regułą, która dotyczy absolutnie wszystkiego, co ma związek z mózgiem, i w tym przypadku istnieje kilka konkurencyjnych teorii. Jedna z nich posługuje się argumentem, że kombinacja imienia i nazwiska odnosi się wyłącznie do danej osoby, podczas gdy wszystkie inne cechy najczęściej są wspólne dla wielu ludzi. Tak więc mamy tysiące piosenkarzy, równie dużo poetów, wielu z nich pochodzi z Montrealu, ale jest tylko jeden Leonard Cohen {przynajmniej w tej kategorii). Im bardziej dana informacja jest specyficzna, tym trudniej ją sobie przypomnieć. Inna hipoteza, wysunięta przez Gillian Cohen (nie ma tu żadnego pokrewieństwa) z Otwartego Uniwersytetu w Anglii, głosi, że imiona i nazwiska są trudne do zapamiętania, ponieważ nic nie znaczą. Na przykład “Ingram" nic nie znaczy (nawet dla mnie), podczas gdy “pisarz" coś znaczy; stąd informację, że ktoś jest pisarzem, łatwiej zapamiętać. Gillian Cohen wymyśliła listę nazwisk i zawodów, w której ich zwykłe role zostały odwrócone: nazwiskom nadano znaczenie, a zawody pozbawiono znaczenia. Na tej liście figurowali m.in. pan Piekarz z zawodu rumiarz, pan Kucharz będący paciawcem, pan Fryzjer pracujący jako waciarz i zwaśnik o nazwisku Tragarz. Tym razem osoby testowane zapamiętywały nazwiska lepiej niż zawody, odwrotnie niż zwykle się to obserwuje. Zapewne świadczy to o tym, że cechujący większość nazwisk brak znaczenia powoduje, że trudno nam je zapamiętać. Z drugiej strony typowe nazwiska są często nazwami zawodów [kapitalną ilustracją problemu zapamiętywania nazwisk jest nowela Antoniego Czechowa Końskie nazwisko, której bohaterowie usiłują przypomnieć sobie, jak brzmi nazwisko pilnie poszukiwanego medyka; przyp. red]. Żadna z tych teorii nie wyjaśnia tego, czego większość z nas doświadcza od czasu do czasu, a mianowicie znaczącej roli kontekstu. Twarz sama w sobie nie wystarcza, ponieważ jeśli zobaczysz ją w jakichś niecodziennych okolicznościach, to przypuszczalnie będziesz musiał włożyć sporo wysiłku, by umieścić ją we właściwym kontekście, zanim zdołasz ją zidentyfikować (przy czym nie chodzi tu o kontekst informacyjny, lecz o kontekst wizualny). Jeśli spotkasz swojego weterynarza na zakupach, to upłynie dobra chwila, zanim uzmysłowisz sobie, kto to jest. Ale jeśli wyobrazisz sobie tę samą twarz u osoby ubranej w biały fartuch i przebywającej w pomieszczeniu wypełnionym zapachem środków dezynfekujących, to masz gotową odpowiedź. Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 14 JEDNOSTRONNA TWARZ Gdyby chciało Ci się, Czytelniku, poświęcić czas na wyliczenie wszystkich miejsc w mózgu, które najprawdopodobniej odgrywają jakąś rolę w postrzeganiu lub analizowaniu twarzy, z pewnością doszedłbyś do wniosku, że “obróbka" twarzy to raison d'etre mózgu. Prawa i lewa strona, przód i tył – każda z tych części mózgu ma swój udział. Przypuszczalnie dzieje się tak, ponieważ jesteśmy zwierzętami społecznymi żyjącymi w warunkach, w których ogromne znaczenie ma rozpoznawanie znanych nam osób i, co bardziej istotne, ustalanie, jakie żywią uczucia. Dwa poprzednie rozdziały w ogóle nie poruszały kwestii odczytywania wyrazu twarzy. Nie jest to umiejętność wyłącznie ludzka. Duże małpy człekokształtne – najbliżsi krewni człowieka – a nawet zwykłe małpy kształtują swoje kontakty społeczne, posługując się różnego rodzaju sygnałami; źródłem wielu z nich jest twarz. I chociaż ci, którzy nie wierzą w ewolucję, mogą się poczuć zakłopotani, istnieje oczywiste podobieństwo między wyrazem twarzy małp i ludzi, zwłaszcza w strachu lub w gniewie. Ponieważ liczebność grup społecznych tworzonych przez ludzi (i wynikająca stąd liczba twarzy, z którymi dana osoba ma kontakt) jest znacznie większa niż liczebność grup tworzonych przez inne naczelne, ludzki mózg dużą swoją część musi przeznaczyć na rozpoznawanie i zapamiętywanie twarzy, a także na odcyfrowywanie sygnałów, które twarze te przekazują. Istnieje sporo dowodów pośrednich na to, że zdolność percepcji wyrazu twarzy rozwinęła się we wczesnym stadium ewolucji i w związku z tym stanowi stały element wyposażenia mózgu, a nie po prostu wyuczoną umiejętność. To, że w mózgach małp znajdują się obszary, których zadaniem jest analiza twarzy, a także to, że u ludzi zdolność rozpoznawania wyrazu twarzy pojawia się bardzo wcześnie w okresie niemowlęcym (z pewnością w pierwszych tygodniach, jeśli nie dniach, życia) wskazuje, że mózg wykonywał ten typ pracy co najmniej przez setki tysięcy lat. Fakt, że znaczenie różnych wyrazów twarzy jest takie samo w różnych kulturach, również sprzyja teorii twierdzącej, że różne rodzaje wyrazu twarzy są nam wrodzone. Wykazały to przede wszystkim badania, jakie przez ostatnie dwadzieścia lat prowadził Paul Ekman z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco. Ekman pokazywał przedstawicielom różnych zachodnich i niezachodnich kultur zdjęcia twarzy wyrażających sześć podstawowych ludzkich uczuć: zaskoczenie, gniew, szczęście, obrzydzenie, strach oraz smutek, i okazało się, że wszyscy badani rozumieli te uczucia i byli zgodni co do znaczenia różnego wyrazu twarzy. Ekman dołożył starań, by ludzie, których reakcje chciał badać, nie byli uprzednio poddani wpływom zewnętrznych źródeł informacji. W obawie, że niektóre z badanych przez niego niezachodnich grup mogły mieć kontakt z programami telewizyjnymi, pokazującymi zachodni sposób interpretowania wyrazu twarzy, Ekman dotarł do plemion na Nowej Gwinei, które nigdy nie zetknęły się z telewizją. Stwierdził on, że jedyna różnica polegała na tym, że zamieszkali tam ludzie nie odróżniali strachu od zaskoczenia. Zgodność ocen uzyskano także wówczas, gdy przedstawiciele społeczeństw zachodnich interpretowali uczucia malujące się na twarzach mieszkańców Nowej Gwinei. Choć niektórzy antropolodzy utrzymują, że wyraz twarzy jest uwarunkowany kulturowo, a pewne szczegóły wciąż nie zostały zbadane (na przykład to, czy powszechnie występujące różne rodzaje wyrazu twarzy ograniczają się do wymienionej listy sześciu uczuć), to jednak badania Ekmana cieszą się szerokim uznaniem. Jeśli naprawdę istnieje podstawowy zestaw wrodzonych rodzajów wyrazu ludzkich twarzy, rodzajów identycznych niezależnie od wpływów danej kultury, to wyraz twarzy może być uznany za sygnał pozwalający danemu mózgowi komunikować się bezpośrednio z drugim mózgiem. Gdy doświadczasz jakiegoś uczucia, mogę wczuć się w Twoją sytuację bez udziału żadnych słów. We współczesnym świecie, w którym większość informacji to przekazy werbalne, wyraz twarzy nadal pozostaje bardzo skutecznym środkiem komunikacji, a musiał być jeszcze ważniejszy, zanim powstał język mówiony – w czasach, gdy używano wyłącznie gestów, dźwięków i mimiki. Żadna z powyższych informacji nie jest szczególnie zaskakująca – niespodzianki pojawiły się dopiero wtedy, gdy naukowcy zajrzeli w głąb mózgu. Okazuje się, że – podobnie jak przy rozpoznawaniu twarzy – obszary wyspecjalizowane w interpretowaniu wyrazu twarzy znajdują się z prawej strony mózgu. Jednym ze sposobów wykazania udziału prawej półkuli w postrzeganiu wyrazu twarzy jest szybkie wyświetlanie kolejnych rysunków twarzy wyrażających emocje z jednej lub drugiej strony ekranu, podczas gdy badana osoba patrzy prosto przed siebie. Obrazy twarzy ukazujących się z lewej strony będą przesyłane najpierw do prawej półkuli, a twarze ukazujące się z prawej strony do lewej półkuli. Dzieje się tak na skutek krzyżowania się informacji dopływających do mózgu. Badania te wykazały, że wyniki rozpoznawania wyrazu twarzy są lepsze, gdy obraz dociera do prawej półkuli. Na przykład, gdy najpierw pokazuje się na krócej niż jedną dziesiątą sekundy rysunek bardzo wyrazistej twarzy, a potem pokazuje się jakąś inną twarz przez nieco dłuższy czas, większość ludzi potrafi lepiej ocenić, czy wyraz obu twarzy jest taki sam czy nie, Jeśli twarze te pojawiają się po lewej stronie, w tak zwanym lewym polu widzenia. Brzmi to sensownie, gdy weźmiemy pod uwagę, że prawa półkula, jak się wydaje, odgrywa główną rolę w rozpoznawaniu twarzy – przejście od zdania sobie sprawy, że patrzy się na jakąś twarz, do analizy wyrazu tej twarzy nie stanowi zbyt dużego skoku. Liczne dane dotyczące ofiar wylewów mówią, że analiza wyrazu twarzy zachodzi w prawej połowie mózgu, tuż obok obszarów zajmujących się rozpoznawaniem twarzy, a być może, nawet częściowo w tych samych rejonach mózgu. Natomiast to, że niektórzy pacjenci utracili jedną z tych umiejętności, zachowując jednocześnie drugą, dowodzi, że procesy te nie zachodzą w tych samych obszarach mózgu [Czasami zdarzają się pacjenci, którzy potrafią doskonale rozpoznawać wyraz twarzy, ale tracą umiejętność nazywania go. Jeden z takich pacjentów potrafił wybrać właściwy wyraz twarzy pasujący do danej sceny, na przykład do pogrzebu lub do zdania przeczytanego z bardzo wyraźnym emocjonalnym zabarwieniem głosu; potrafił też rozróżnić, czy dwie twarze wyrażają to samo uczucie czy też nie, natomiast gdy przyszło mu nazwać konkretny wyraz twarzy jako szczęśliwy, smutny czy zagniewany, nie mógł sobie z tym poradzić. Mimo to, gdy temu samemu pacjentowi zadano podobne pytanie, używając słów (“nazwij uczucie, jakie wyraża twarz osoby, którą zaatakował zły pies"), wszystkie jego odpowiedzi były poprawne. Zna on różne rodzaje wyrazu twarzy oraz określające je słowa, ale nie potrafi połączyć ze sobą tych dwóch elementów]. Prawa półkula odgrywa zasadniczą rolę nie tylko w percepcji wyrazu twarzy, ale również w powstawaniu wyrazu twarzy. Chociaż może się to wydać bardzo dziwne, wszystkie kolejne badania prowadziły do wniosku, że lewa strona twarzy wyraża emocje w sposób bardziej ekspresywny niż prawa (dotyczy to zarówno małp, jak i ludzi) – właśnie prawa półkula kontroluje najbardziej aktywne mięśnie lewej strony twarzy. Można to pokazać w prosty sposób: trzeba fotografię jakiejś twarzy przeciąć pośrodku, tak by otrzymać oddzielne zdjęcia lewej i prawej strony. Następnie, używając lusterka, należy uzyskać lustrzane odbicia obu części i, zestawiając je parami, stworzyć z nich dwie nowe twarze. Jedna nowa twarz powstanie z połączenia rzeczywistej prawej strony z jej lustrzanym odbiciem, a druga z kombinacji pierwotnej lewej części oraz jej odbicia. Ilekroć postąpi się tak z fotografiami twarzy wyrażających różnorodne uczucia, niezależni obserwatorzy uznają, że kombinacja lewej części twarzy z jej odbiciem jest bardziej ekspresywna. Można to sobie łatwo wyobrazić, nawet jeśli nigdy nie widziało się takiego doświadczenia: gdy w uśmiechu lewa część ust rzeczywistej twarzy podnosi się wyżej niż prawa, twarz powstała z połączenia lewej strony i jej odbicia ma oba kąciki ust wygięte ku górze, podczas gdy połączenie prawej strony i jej odbicia daje praktycznie płaską linię ust. Dlaczego nasz wyraz twarzy miałby być asymetryczny? Skoro wiadomo, jakim bogactwem mięśni twarzy dysponujemy i jak wielkie jest znaczenie wyrazu twarzy, ograniczanie naszych możliwości poprzez ujawnianie uczuć głównie po jednej stronie twarzy wydaje się skandalicznym błędem. Myślę, że nie istnieje na to pytanie odpowiedź, z którą zgodziłaby się większość specjalistów; jedna odpowiedź uwzględnia podwójną rolę prawej półkuli, odpowiedzialnej zarówno za postrzeganie, jak i tworzenie wyrazu twarzy. Wyobraź sobie, że patrzysz na twarz znajdującą się na wprost Ciebie. Obraz prawej strony tej twarzy (która jest po Twojej lewej stronie) dociera najpierw do Twojej prawej półkuli i vice versa. Pamiętajmy, że prawa półkula lepiej – a przynajmniej szybciej – rozpoznaje wyraz twarzy. Cała ironia polega na tym, że wyraz twarzy, który starasz się zinterpretować, odmalowuje się wyraźniej na lewej stronie oglądanej twarzy i tym samym dociera do Twojej lewej półkuli, która jest mniej sprawna, gdy chodzi o twarze. Cóż z tego? Dlaczego sprawniejsza strona jednego mózgu miałaby zwracać się do słabszej strony drugiego? Proste wytłumaczenie wyglądałoby tak: lewa strona twarzy musi przesadnie wyrażać swe uczucia właśnie dlatego, że odbierająca je półkula (Twoja lewa) potrafi odczytać te sygnały jedynie wówczas, gdy zostaną one napisane wielkimi literami oraz podkreślone. Natomiast bardziej sprawna prawa półkula Twojego mózgu łatwo spostrzeże bardziej subtelny wyraz malujący się po prawej stronie oglądanej twarzy. Moje spekulacje mieszczą się gdzieś pomiędzy hipotezą a zgadywaniem. Inni badacze uważają, że rozbieżność między prawą a lewą stroną jest nieistotna, ponieważ w rzeczywistości, oglądając czyjąś twarz, i tak niemal nigdy nie patrzysz na nią wprost. Twoje oczy przebiegają po oglądanej twarzy, zaczynając chyba od spojrzenia na lewe oko, po czym przesuwają się ku kącikowi ust. W dodatku zarówno wyraz twarzy, jak i sama twarz nie pozostają nieruchome przez więcej niż ułamek sekundy, a mózg w mig przetwarza informacje o zmieniającym się wyrazie. Taki sceptycyzm wydaje się rozsądny, ale przeczą mu pewne doświadczenia, wykazujące, że – przynajmniej w laboratorium – ludzie poproszeni o dokładne przyjrzenie się danej twarzy spędzają około dwóch trzecich czasu, patrząc na jej prawą stronę. Czy znaczy to, że w codziennym życiu postępujemy podobnie? Nie sądzę, by ktokolwiek potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Badania nad tym zjawiskiem podążają nieraz w dziwnych kierunkach. Warto wspomnieć o odkryciu dokonanym przez dra Ottona-Joachima Grussera, który stwierdził, że zdecydowana większość spośród kilkuset portretów, namalowanych między początkiem XV a końcem XVII wieku, przedstawia osobę z głowę zwróconą ku prawemu ramieniu. Oczywiście w ten sposób eksponuje się bardziej ekspresywną, lewą stronę twarzy. Być może, najbardziej w tym intrygujący jest fakt stopniowego osłabiania się tej tendencji od XVIII wieku aż po dzień dzisiejszy. Warto dodać, że przez cały czas tendencja ta była wyraźniejsza w przypadku portretów kobiet niż mężczyzn. Można by co prawda uznać, że chodzi tu tylko o artystyczną konwencję, ale nawet wówczas warto zapytać, jakie były jej początki i czy nie mamy tu do czynienia z milczącym uznaniem lewej strony twarzy za szczególnie godną uwagi. Można tu zaobserwować dziwną analogię do jednego z ważnych, a ciągle otwartych pytań, dotyczących ludzkiego zachowania: dlaczego kobiety trzymają swoje niemowlęta w taki sposób, by głowa dziecka znajdowała się po lewej stronie? Bez wątpienia tak właśnie się dzieje: obserwacje kobiet z różnych kultur, przegląd zdjęć dotyczących tubylczych kultur pierwotnych mieszkańców Zachodu, Wschodu i Ameryki Północnej, a także eksperymenty wykazują, że około 80% kobiet kołysze swe niemowlęta na lewej ręce (natomiast inaczej trzymane są siatki z zakupami – I. Hyman Weiland z Uniwersytetu Południowej Kalifornii zaobserwował, że wśród kupujących z torbami wielkości zbliżonej do rozmiarów niemowlęcia połowa nosi je w lewej, a połowa w prawej ręce). Większość ludzi będzie twierdzić, że ponieważ kobiety są na ogół praworęczne, to trzymanie dziecka na lewej ręce uwalnia ich dominującą rękę i umożliwia wykonywanie innych czynności. Niestety, nie wyjaśnia to jednak, dlaczego większość leworęcznych matek również nosi niemowlęta na lewej ręce. Na początku lat siedemdziesiątych Lee Salk wysunął hipotezę, że matki trzymają niemowlęta w ten sposób po to, by mogły one słyszeć bicie serca matki – uspokajający odgłos, znany dziecku z okresu życia płodowego. Ponieważ serce znajduje się po lewej stronie ciała, kierowanie głowy niemowlęcia na lewo wydaje się rozsądne. Salk dowiódł nawet, że niemowlęta, które w żłobkach słuchały nadawanego przez głośnik nagrania bicia serca, przybrały więcej na wadze w ciągu czterech dni i płakały mniej niż niemowlęta, które nie słuchały tego nagrania. Naukowcy nadal jednak zastanawiają się, czy całą tę sprawę da się tak wyjaśnić. Wyniki przeprowadzonych niedawno badań wskazują, że matki trzymają niemowlę tak, że jego głowa znajduje się po lewej stronie, z powodów, które mogą być bardziej związane z mózgiem, a zwłaszcza z prawą półkulą mózgową, niż z sercem. Wyobraź sobie, że kołyszesz niemowlę i spoglądasz w dół na jego twarz. Jeśli niemowlę jest na Twojej lewej ręce, jego twarz znajduje się w Twoim lewym polu widzenia i wystarczy szybki rzut oka, by jej obraz dotarł do Twojej prawej półkuli, gdzie emocjonalny wyraz twarzy niemowlęcia zostanie skutecznie oraz bezbłędnie odczytany. Co więcej, trzymane niemowlę patrzy wtedy na lewą stronę Twojej twarzy, korzystając tym samym z możliwości oglądania najpełniejszego wyrazu Twoich uczuć. Dr John Manning z Uniwersytetu w Liverpoolu wykazał, że matki, którym zawiązano przepaskę na lewym oku (pozbawiając je korzyści płynących z bezpośredniego przesyłania obrazu twarzy niemowlęcia do prawej półkuli) znacznie rzadziej kołyszą niemowlęta na lewej ręce. Być może, trudno uznać ten fakt za jednoznaczne potwierdzenie teorii mówiącej o roli półkul mózgowych, ale wolno przypuszczać, że właściwa odpowiedź musi uwzględniać nie tylko odgłos bicia serca. Analizując sposób noszenia niemowląt, odwoływano się również do przedstawień matki z dzieckiem na ręku w sztukach pięknych. Badacze porównali tworzone przez stulecia obrazy i rzeźby przedstawiające matki noszące niemowlęta i okazało się, że występuje tu identyczna zagadkowa niezgodność, Jak w przypadku portretów. Gdy zestawi się wyniki różnych badań, łatwo dostrzec, że noszenie dziecka po lewej stronie było charakterystyczne mniej więcej do końca XV wieku, potem zaś coraz powszechniejsze stawało się noszenie dziecka po prawej stronie. Przybliżona równowaga między dwiema stronami utrzymywała się aż do XVII wieku, a następnie lewa strona zaczęła odzyskiwać przewagę, zachowując ją do dnia dzisiejszego. Mimo oczywistych pułapek czyhających na nas, gdy próbujemy dokładnie odtworzyć życie społeczne, posługując się wyłącznie dziełami sztuki, następujący w ciągu stuleci wzrost i spadek popularności noszenia niemowląt po lewej stronie domaga się jednak jakiegoś wytłumaczenia. Jeśli obrazy wiernie oddają rzeczywistość i kobiety rzeczywiście zmieniały sposób noszenia niemowląt, to teoria podkreślająca rolę odgłosów bicia serca wydaje się jeszcze trudniejsza do utrzymania. Jeśli z kolei preferencja noszenia niemowląt po lewej stronie wynikła z potrzeby komunikowania się prawych półkul matki i niemowlęcia, psychologowie stają wobec konieczności uznania, że w XV i XVI wieku nastąpiła jakaś dziwaczna zmiana organizacji mózgu. Cała ta sytuacja jeszcze bardziej komplikuje się, ponieważ badania rzeźb z Ameryki Środkowej i Ameryki Południowej ujawniły, że noszenie po lewej stronie było częstsze tylko w jednym okresie, od 300 do 600 roku n.e., i tylko w jednym rejonie, w Ameryce Środkowej. Interpretując te wyniki, można przyjąć, że same w sobie są one prawdziwe i wynikają z mózgowych mechanizmów warunkujących noszenie dziecka po lewej stronie. W konsekwencji należałoby założyć, że różnice między dwiema półkulami mózgowymi zmieniają się od czasu do czasu w wyniku działania czynników kulturowych. Jeśli tak, to między IV a VII wiekiem n.e. w Ameryce Środkowej zdarzyło się coś, co uwypukliło różnice między lewą i prawą półkulą, przyczyniając się do częstszego noszenia dziecka po lewej stronie, podczas gdy w kulturach ludów żyjących w Andach nie zaszło w tym okresie żadne podobne zdarzenie. Z kolei w Europie jakieś tajemnicze siły kulturowe zmniejszyły potrzebę noszenia niemowlęcia po lewej stronie na ponad dwa stulecia, po czym siły te stopniowo zanikły. Istnieją dane wskazujące, że stopień zróżnicowania między półkulami może ulec zmianie w zależności od czynników społecznych, ale mimo to powyższa interpretacja wydaje się nieco naciągana. Znacznie łatwiejsze byłoby odrzucenie jej i ograniczenie się do stwierdzenia, że dzieła sztuki nie stanowią dokładnego odzwierciedlenia rzeczywistych zdarzeń. Spostrzegawczy czytelnik zauważy, że nie wspomniałem nic o noszeniu niemowląt przez mężczyzn – miałem ku temu powód. Mężczyźni nie wykazują preferencji do trzymania niemowląt po lewej stronie. Nawet bardzo szerokie i szczegółowe analizy zdjęć z rodzinnych albumów dowodzą, że mężczyźni trzymają niemowlęta – by tak rzec – w sposób losowy, umieszczając głowę dziecka raz po prawej, raz po lewej stronie. Czy wynika to z tego, że odgłos bicia serca mężczyzny nie wpływa uspokajająco na niemowlę? Wydaje się to mało prawdopodobne. A może mężczyźni nie są tak sprawni albo, mówiąc bardziej precyzyjnie, ich prawa półkula nie wyspecjalizowała się tak bardzo w wykrywaniu emocjonalnego wyrazu twarzy? Istnieją pewne dane potwierdzające takie wyjaśnienie i w chwili obecnej jest to przypuszczalnie najlepsze wytłumaczenie faktu, że kobiety wolą trzymać niemowlęta z głową po lewej stronie, a mężczyźni nie wykazują takiej tendencji. Nie mogę porzucić tematu twarzy, nie wspomniawszy o niektórych dziwacznych badaniach. Wydaje się, że nie tylko przeżywanie pewnych uczuć wywołuje odpowiedni wyraz twarzy (jesteś szczęśliwy, a więc uśmiechasz się), ale zachodzi również odwrotny związek: uśmiechnij się, a zaczniesz czuć się szczęśliwy. Ten niezwykły pogląd ma swe źródło w badaniach zapoczątkowanych w latach osiemdziesiątych przez Paula Ekmana i został następnie rozwinięty przez wielu innych badaczy. Ekman prosił ochotników, by przyjmowali wyraz twarzy odpowiadający pewnym uczuciom, nie mówił jednak wprost: “uśmiechnij się", “zmarszcz brwi" czy “naburmusz się". Zamiast tego typowy zestaw instrukcji wyglądał na przykład tak: “ściągnij brwi w dół i ku sobie, unieś górną powiekę oka i napnij dolną powiekę, zwęź wargi i ściśnij je razem". Gdy osoby badane stosowały się do tych sprytnych poleceń (czego wynikiem był zagniewany wyraz twarzy), obserwowano u nich przyspieszone bicie serca i podwyższone elektryczne przewodnictwo skóry. Te zmiany fizjologiczne, towarzyszące negatywnym emocjom, takim jak gniew, strach i obrzydzenie, systematycznie były większe niż zmiany towarzyszące szczęśliwemu wyrazowi twarzy l należały do tego samego rodzaju zmian, jakie można by zauważyć, gdyby dana osoba rzeczywiście doznawała emocji wyrażanych przez jej twarz. Instrukcje przedstawiano jako zestaw ruchów poszczególnych mięśni, po to, by utrudnić identyfikację uczucia, jakie ostatecznie pojawiało się na twarzach ochotników. Chodziło o to, by zmniejszyć prawdopodobieństwo wywierania świadomego wpływu na fizjologiczne reakcje ciała. Chociaż jest oczywiście możliwe, że w miarę wykonywania instrukcji można się zorientować, że twarz przybiera gniewny wyraz, Ekman i jego koledzy stwierdzili jednak, iż umiejętność rozpoznawania uczuć, jakie ostatecznie pojawiają się na własnej twarzy jest zaskakująco słaba. Sam Ekman powstrzymuje się od uznania, że dzięki odpowiedniemu ułożeniu mięśni twarzy można doznawać uczuć, które normalnie towarzyszą takiemu wyrazowi twarzy. Nie ulega wątpliwości, że możesz w ten sposób wywołać w swoim ciele zmiany, które normalnie towarzyszą tym uczuciom, ale to nie to samo, co przeżywanie samych uczuć. Mimo to dostrzeżono jednak, że ochotnicy uczestniczący w eksperymentach rzeczywiście przeżywali zmiany emocjonalne, szczególnie wówczas, gdy przyjmowali wyraz twarzy zwykle towarzyszący negatywnym uczuciom. Jak to możliwe, że przyjmując wyraz twarzy najczęściej kojarzony z danym uczuciem, potrafimy spowodować zmiany w naszej fizjologii, nie wywołując samego uczucia? Ekman mówi, że w naszym mózgu istnieje zapewne sieć neuronów, która kontroluje cały zbiór reakcji towarzyszących silnym emocjom. Kiedy więc przestraszy Cię niespodziewany dźwięk w ciemności, na Twojej twarzy pojawia się przerażenie, bicie Twojego serca ulega przyspieszeniu, poziom hormonów podnosi się, dodatkowa ilość krwi zostaje przetoczona do mięśni, przygotowując Cię do ucieczki lub walki, możesz nawet – mimo woli – wydać okrzyk; wszystkie te reakcje są dziełem wzajemnie połączonych obwodów komórek nerwowych. Paul Ekman sądzi, że ten kontrolujący emocje układ może aktywizować się nawet wówczas, gdy brak jest typowej przyczyny (w naszym przypadku – nieoczekiwanego dźwięku), a istnieją jedynie jej konsekwencje, takie jak wyraz strachu na twarzy. Gdy uaktywni się którykolwiek z obwodów, zostaje uruchomiony cały układ. Wyjaśnienie proponowane przez Ekmana nie jest jedyną próbą wytłumaczenia natury tego zjawiska. Inni badacze uważają, że chodzi tu nie tyle o zjawisko ograniczone do komórek nerwowych, ile o znacznie bardziej okrężny proces: mózg poleca pewnym mięśniom twarzy, by się skurczyły, ich skurcz zaciska niektóre naczynia krwionośne prowadzące do mózgu lub zeń wychodzące (podczas gdy inne naczynia nie ulegają żadnym zmianom); zmiana w układzie krążenia krwi powoduje zmiany aktywności mózgu w pewnych obszarach, ale nie w innych, czego ostatecznym wynikiem jest zmiana uczuć. Niezależnie od tego, z jakim mechanizmem mamy tu w rzeczywistości do czynienia, sama myśl, ze uśmiech może poprzedzać uczucie szczęścia, a nie odwrotnie, stanowi doskonałą ilustrację tego, że nigdy nie można być pewnym niczego, co dotyczy mózgu. Czy dowcipy wydają nam się bardziej śmieszne, ponieważ – oczekując na puentę – zaczynamy się uśmiechać już w ich połowie i w ten sposób polepszamy swój nastrój aż do momentu zakończenia? Czy właśnie dlatego znany komik rozbawia nas nawet wtedy, kiedy jego żarty wcale nie są śmieszne? Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 15 H.M. Dnia 25 sierpnia 1953 roku 27letnł mężczyzna z Hartford w stanie Connecticut oraz jego rodzice zgodzili się na przeprowadzenie pewnej operacji. Miała to być ostatnia deska ratunku dla chorego, któremu nieustanne napady padaczkowe kompletnie rujnowały życie. Człowiek ten nie wiedział wówczas, że niebawem stanie się najczęściej opisywanym przypadkiem w historii medycyny. Tragedią jest, że nie wie on o tym nawet teraz. W czasopismach i podręcznikach medycznych pacjent ten występuje jako H.M. W 1953 roku H.M. doznawał średnio dziesięciu małych napadów padaczkowych dziennie i chociaż podczas tych półminutowych epizodów nie tracił świadomości, Często tracił kontakt z otoczeniem, zamykając wbrew własnej *roli oczy i krzyżując ręce i nogi. Te niewielkie napady wprawiały go w stan ciągłej dezorientacji. Mniej więcej raz na tydzień H.M. miał znacznie poważniejszy, duży napad, któremu towarzyszyły konwulsje i utrata świadomości, czasem nawet ulegał zranieniom. Leki, które dostawał w największych dawkach, jakie organizm może tolerować, nie pomagały w opanowaniu napadów ani jednego, ani drugiego rodzaju, tak że w końcu operację mózgu uznano za jedyną szansę. Rozwiązanie to nie jest zresztą tak ekstremalne, jak mogłoby się wydawać: operacje w celu złagodzenia napadów padaczkowych wciąż się praktykuje i życie wielu chorych na padaczkę ludzi całkowicie zmieniło się dzięki usunięciu małego kawałka tkanki mózgowej – zazwyczaj tego, który uległ zmianom chorobowym czy urazowi. Chociaż elektryczna nawałnica spowodowana napadem padaczkowym nieraz szaleje bez ograniczeń po całym mózgu, najprawdopodobniej jednak napad zaczyna się w jednym konkretnym punkcie (ognisku padaczkowym). Nadzieja, że wraz z usunięciem fragmentu uszkodzonej tkanki ataki ustaną, wydaje się więc uzasadniona. Przypadek H.M. nie był jednoznaczny. Zapisy EEG nie wskazywały na żadne konkretne źródło ataków, a raczej ujawniły bliżej nieokreślone zaburzenia po obu stronach mózgu, w obu płatach skroniowych. Ponadto jedyną wskazówką, że H.M. mógł w ciągu swego życia doznać uszkodzenia mózgu, które spowodowało napady padaczkowe, był fakt, że jako 7-letni chłopiec stracił na około pięć minut przytomność, kiedy wpadł pod rower. Pierwszy mały napad wystąpił w wieku dziesięciu lat, a jako szesnastolatek przeżył on swój pierwszy duży napad, w czasie którego stracił przytomność. H.M. zdołał ukończyć szkołę średnią i mógł wykonywać stosunkowo proste czynności aż do momentu, gdy napady uczyniły nawet te prace zbyt trudnymi. Gdy wszystkie dostępne leki okazały się nieskuteczne, H.M. stał się kandydatem do operacji. Wybitny chirurg mózgu, dr William Beecher Scoville, który miał ją przeprowadzić, musiał podjąć trudną decyzję. Z jednej strony zapis EEG był niejasny – nie wskazywał jednoznacznie żadnego konkretnego miejsca, które stanowiłoby oczywisty cel operacji; z drugiej strony należało pamiętać, że napady padaczkowe uczyniły H.M. niezdolnym do normalnego życia. Dr Scovłlle zdecydował się wyciąć znaczne fragmenty płatów skroniowych po obu stronach mózgu H.M. i chociaż otwarcie przyznał, że ta szczególna procedura chirurgiczna jest “prawdziwie eksperymentalna", nie można zapominać, że trwał wtedy złoty wiek psychochirurgii. Opracowano wówczas wiele różnorodnych metod usuwania mniejszych i większych kawałków mózgu, a efektem tych operacji miało być uspokojenie pacjentów cierpiących na psychozy lub też opanowanie napadów u chorych na padaczkę. Wprawdzie to, że dr Scoville określił tę procedurę mianem “prawdziwie eksperymentalnej", dowodzi, że nie bez obaw podjął się wykonania tego zabiegu, ale mimo wszystko faktem jest, że w tamtych czasach zasada “krój i lecz" cieszyła się szerszym uznaniem niż obecnie. W trakcie operacji nie wydarzyło się nic szczególnego – H.M. przez cały czas jej trwania pozostawał świadomy i rozmawiał. Dr Scoville usunął około 8 cm przyśrodkowej powierzchni obu płatów skroniowych. Obszary te zawierały nie tylko tkankę kory mózgowej, ale także fragmenty układu limbicznego (są to, znajdujące się pod korą, różne struktury odpowiedzialne za stany emocjonalne). William Scoville usunął też prawie cały hipokamp i oba ciała migdałowate po obu stronach mózgu. Hipokamp zawdzięcza nazwę swojemu wyglądowi – rzekomo podobny jest do pary koników morskich, ale mnie kojarzy się bardziej z ogryzionymi “widełkami" kości obojczykowych kurczaka. Hipokamp składa się z dwóch ramion, wychodzących ze wspólnego punktu z tyłu mózgu i wyciągających się do przodu, które są wtłoczone w płaty skroniowe. Do końców obu ramion hipokampa przywierają ciała migdałowate – małe gałki o kształcie migdałów (stąd ich nazwa). Układ limbiczny, którego części stanowią zarówno ciała migdałowate, jak i hipokamp, określa się też jako “mózg ssaczy", co oznacza, że w sensie ewolucyjnym układ ten jest bardzo stary i występuje nawet w mózgach tych zwierząt, których na ogół nie uznaje się za wybitnych myślicieli – myślę tu o susie, oposie, a nawet o moim kocie. Tragedia H.M. wiązała się z tym, że w 1953 roku niewiele wiedziano na temat funkcji pełnionej przez wymienione części mózgu. Jedno z pierwszych doniesień o tym, że w wyniku operacji stało się z nim coś bardzo niedobrego, pochodziło od samego Williama Scoville'a; był to artykuł opublikowany w 1954 roku w “Journal of Neurosurgery". Podsumowując rezultaty serii chirurgicznych zabiegów stosowanych w leczeniu zarówno padaczki, jak i psychozy, Scoville stwierdził, że usunięcie tkanki z obszarów płatów skroniowych po obu stronach mózgu “nie spowodowało żadnych istotnych zmian w fizjologii czy zachowaniu z wyjątkiem bardzo poważnej utraty zdolności zapamiętywania nowych zdarzeń" (podkreślenie Scovllle'a). Ryc. 11.: Hipokamp. Zaznaczono zakres operacji łagodniejszych, w których usuwa się jedynie przednią część hipokampa, i bardziej radykalnych, sięgających ku tyłowi Niewątpliwie był to okres pionierskich poszukiwań oraz przesadnego optymizmu: w zakończeniu swojego artykułu Scoyllle zastanawia się, czy w leczeniu padaczki operacje mózgu nie wyprą kiedyś 'całkowicie terapii opartych na środkach farmakologicznych. Obecnie wiemy – w znacznej mierze dzięki H.M. – że hipokamp odpowiada za tworzenie nowych śladów pamięciowych. Wskutek usunięcia większej części obu ramion hipokampa H.M. zaczął cierpieć na amnezję: od 1953 roku nie może zapamiętać nowych zdarzeń, chyba że w najbardziej ulotny i fragmentaryczny sposób. Mężczyzna ten, obecnie zbliżający się do siedemdziesiątki, nie wie nic na temat wojny w Zatoce Perskiej, Beatlesów, afery Watergate czy końca zimnej wojny, mimo że regularnie czyta gazety i ogląda telewizję. H.M. nie rozpoznaje ludzi, których spotykał wielokrotnie w ciągu minionych lat, i – prawdę mówiąc – nie rozpoznałby Cię, nawet gdybyś widział się z nim pięć minut temu. H.M. nie ma pojęcia, w jakim jest wieku, który mamy teraz rok, nie wie także, co Jadł na śniadanie, i nie potrafiłby powiedzieć, co robił tuż przed obiadem. H.M. zachował wspomnienia sprzed 1953 roku i choć powstały one przed operacją, nie są jednak kompletne. Obecnie przypuszcza się, że ataki, na które H.M. cierpiał między 16 a 27 rokiem życia, utrudniały mu zapamiętywanie nowych informacji. W odbiorze własnej przeszłości przez H.M. należy więc wyróżnić trzy okresy: od urodzenia do 16 roku życia, gdy pamięć funkcjonowała normalnie; od 16 do 27 roku życia, gdy zapamiętywanie było poważnie utrudnione przez napady padaczkowe; od 27 roku życia do chwili obecnej – gdy chory praktycznie utracił zdolność zapamiętywania. Chociaż H.M. jest starannie ukrywany przed opinią publiczną, w 1992 roku udało mi się odegrać pewną rolę w przeprowadzeniu pierwszego wywiadu, jakiego H.M. udzielił środkom masowego przekazu. Dr Suzanne Corkin (MIT) pracuje z H.M. od trzydziestu lat, prowadząc badania, których celem jest ustalenie, do jakiego stopnia chory utracił pamięć. Dr Corkin zgodziła się na przeprowadzenie wywiadu dla Radia CBC w ramach cyklu Cranial Pursuite, którego byłem gospodarzem. Wywiad ten dał nam wstrząsający obraz istnienia osoby, która żyje niemal całkowicie w teraźniejszości, lecz mimo to stara się zmobilizować cały swój potencjał intelektualny, by jakoś poradzić sobie z obezwładniającą ułomnością. Suzanne Corkin: Od jak dawna ma Pan problemy z zapamiętywaniem? H.M.: No... (śmieje się) ... sam nie wiem. Nie mogę Pani tego powiedzieć, ponieważ nie mogę sobie przypomnieć. S.C.: Ale czy myśli Pan, że chodzi tu o dnie czy tygodnie, miesiące... lata? H.M.: Cóż, widzi Pani, nie mogę tego określić dokładnie co do dnia, tygodnia czy miesiąca... czy roku. S.C.: Ale czy sądzi Pan, że boryka się z tym problemem dłużej niż rok? H.M.: Myślę, że coś koło tego. Mniej więcej rok albo dłużej. Bo wydaje mi się, że miałem... tylko domyślam się, że... cóż, przypuszczalnie miałem jakąś operację czy coś w tym rodzaju. S.C.: Proszę mi o tym opowiedzieć. H.M.: Nie pamiętam, gdzie ją przeprowadzono. I, hm... S.C.: Czy pamięta Pan nazwisko swojego lekarza? H.M.: Nie, nie pamiętam. S.C.: Czy nazwisko Scoville wydaje się Panu znane? H.M. (wpadając w słowo): Tak. S.C.: Czy spotkał go Pan kiedykolwiek? H.M.: Myślę, że tak. Myślę, że spotkałem go w jego biurze. S.C.: A gdzie to było? H.M.: Hm, od razu myślę o Hartford (przerwa). Cóż, to, czego dowiedział się o mnie, pomogło też innym i cieszę się z tego. S.C.: Jakie uczucia wywołuje u Pana świadomość, że ma Pan problemy z zapamiętywaniem? H.M.: Cóż, nie jest mi przyjemnie z tego powodu, ale, hm... to, co wiadomo o mnie, może pomóc również innym ludziom. Gdy H.M. powraca myślami do swego dzieciństwa, potrafi przywołać w pamięci podobne wydarzenia jak każdy człowiek w wieku około 70 lat. Suzanne Corkin zwróciła jednak uwagę na pewną różnicę. Nasze wspomnienia z dzieciństwa są ciągle poprawiane i odnawiane. Gdy ostatnio brat przysłał mi zdjęcia zrobione w czasie świąt Bożego Narodzenia w naszym domu wiele lat temu, na jednym z nich ujrzałem siebie siedzącego obok choinki z rozpakowaną właśnie rakietą. Zawsze sądziłem, że kupiłem ją sobie latem za pieniądze zarobione na malowaniu płotu, a teraz dowiedziałem się, w jaki sposób naprawdę stałem się jej właścicielem. H.M. nie ma takiej możliwości, ponieważ nawet gdyby pokazano mu album ze zdjęciami, chwilę później zapomniałby o tym. Wspomnienia z dzieciństwa, do których może się on odnieść, występują więc w ich pierwotnej postaci. Suzanne Corkin obawia się, że z tego powodu wraz z upływem czasu wspomnienia te stopniowo ubożeją: S.C.: Jakie jest Pana ulubione wspomnienie dotyczące matki? H.M.: ... po prostu, że jest moją matką. S.C.: Czy ma Pan jakieś ulubione wspomnienie na temat ojca? H.M.: Cóż... S.C.: Czy pamięta Pan jakieś szczególne wydarzenie związane z ojcem, wycieczkę czy coś w tym rodzaju? H.M.: Mam tutaj problem, ponieważ pamiętam wycieczkę i coś tam jeszcze. Jedna rzecz, którą pamiętam, to wycieczka szlakiem Mohawków, ponieważ byliśmy tam tyle razy... moja matka, mój ojciec i ja. S.C.: Czy może mi Pan powiedzieć o tym coś więcej? H.M.: Było to blisko Jacob's Ladder i tam, przy Jacob's Ladder, jest na drodze serpentyna. S.C.: W którym roku odbyliście tę wycieczkę? H.M.: Ojej, zapomniałem, ile razy tam byłem. S.C.: Czy było to ostatnio czy też dawno temu? H.M.: Powiedziałbym, że to było dawno temu. S.C.: Proszę mi opowiedzieć coś o swoich kolegach. H.M. (długie milczenie, następnie H.M. chichocze): Cóż, był... (chichocze znowu) ... był pewien facet, który wraz z rodziną przeprowadził się tam, gdzie mieszkałem, do Hartford. Nazywał się McCarthy i miał na imię Charles (chichocze znowu na myśl o tym, że jego kolega mógł nosić takie samo imię jak kukiełka brzuchomówcy Edgara Bergena). Był jeszcze inny facet, który prowadził samochód i był starszy ode mnie, mieszkał na ulicy Essex. Chodziliśmy do tej samej szkoły i ukończyliśmy ją w tym samym czasie. Szkoła Św. Piotra w Hartford. Ukończyliśmy ją razem i, cóż, wyprawiliśmy się do Springfleld, zwiedzaliśmy okolice. Charlie też był z nami... i on... S.C.: Jak się nazywał? H.M.: Hamilton. Hany Hamilton. S.C.: Czy miał Pan Jakąś koleżankę? H.M.: Cóż... hm, tak. Miała na imię Margaret. S.C.: Proszę mi opowiedzieć o Margaret. H.M.: Ona... Tak naprawdę wołali na nią Poiły. Chodziła do wyższej klasy niż ja. Była w drugiej klasie szkoły średniej, gdy zaczynałem właśnie pierwszą. Była o jedną klasę wyżej ode mnie. Ale poznałem ją wcześniej, gdy zamieszkała przy Franklin Avenue w Hartford. Rozmowa toczyła się dalej w tym stylu. H.M. opowiadał dr Corkin, jak pewnego razu próbował jazdy na wrotkach w Miami na Florydzie. Mówił także, jak w dzieciństwie zwykle wyjeżdżał na wieś i strzelał tam do blaszanek z różnych rodzajów ręcznej broni palnej. Chociaż H.M. czasami się waha i mówi cichym głosem, można by go uznać za typowego 68latka wspominającego swoje dzieciństwo. Jego wspomnienia nie są szczegółowe zapewne dlatego, że nie mógł on ich uaktualniać. Gdybyś poznał go przed chwilą, nie podejrzewałbyś, że coś jest nie w porządku. Natomiast zupełnie inny obraz wyłania się, gdy rozmowa przenosi się w teraźniejszość: S.C.: Co Pan zwykle robi w te dni, których nie spędza Pan w MIT? H.M.: Hm, widzi Pani... mam kłopoty z zapamiętywaniem. S.C.: Czy pamięta Pan, co Pan robił wczoraj? H.M.: Nie, nie pamiętam. S.C.: A dziś rano? H.M.: Nie pamiętam nawet tego. S.C.: Czy może mi Pan powiedzieć, co Pan jadł dzisiaj na obiad? H.M.: Szczerze mówiąc... nie wiem. S.C.: Co zamierza Pan robić jutro? H.M.: Coś, co może pomóc innym. S.C.: Czy Pan i ja kiedyś już się spotkaliśmy? H.M.: Tak. Myślę, że się spotkaliśmy. S.C.: Gdzie? H.M.: No... w szkole średniej. S.C.: W szkole średniej?! H.M.: Tak. S.C.: Jaka to była szkoła? H.M.: W East Hartford. S.C.: A który to był mniej więcej rok? H.M.: 1945. S.C.: Czy kiedykolwiek spotkaliśmy się w jakimś innym miejscu oprócz szkoły średniej? H.M. (po długiej przerwie): Prawdę mówiąc, nie potrafię... Nie. Myślę że nie. Twierdzenie H.M., że szkoła średnia była jedynym miejscem, gdzie zetknął się z Suzanne Corkin, nie jest oczywiście rozsądne: nie są oni w tym samym wieku i nie chodzili do tej samej szkoły – w ciągu ostatnich trzydziestu lat spotykali się setki razy w MIT. H.M. ma przypuszczalnie jakieś niejasne wspomnienie spotkań z dr Corkin i umieszcza je w dalekiej przeszłości, w okresie, z którego potrafi odtworzyć pewne wspomnienia. Nie mógł on przecież podejrzewać, że spotkał ją po raz pierwszy w latach sześćdziesiątych – wspomnień z lat sześćdziesiątych H.M. nie ma. S.C.: Czy jest Pan szczęśliwy? H.M.: Tak... o ile w ogóle rozumiem wyniki badania mnie, pomagają one nieść pomoc innym ludziom. Co ważniejsze, Ja też kiedyś chciałem zostać lekarzem. Chirurgiem mózgów. S.C.: Proszę mi o tym opowiedzieć. H.M.: Gdy tylko zacząłem nosić okulary, powiedziałem sobie: nie. Ponieważ przy operacji mózgu używa się jasnych świateł, które odbijałyby się w okularach, odblask ten mógłby cię porazić właśnie wtedy, kiedy dokonujesz najważniejszego cięcia. Wystarczy, że posuniesz się odrobinę za daleko... i ten człowiek może zostać sparaliżowany po jednej stronie ciała. Dlatego nie zdecydowałem się... S.C.: Czy jest Pan kiedykolwiek smutny? H.M.: Nie. Rozumiem, że to, co ze mną robią, hm... pomaga lekarzom i pielęgniarkom, i każdemu człowiekowi, pomaga innym ludziom. Wydaje mi się, że jest to w jakiś sposób ważne. To, czego dowiadują się, badając mnie, mogą również zastosować wobec kogoś innego lub też nie zastosować wobec kogoś innego. S.C.: To prawda. H.M.: Miałem kiedyś taki pomysł... sam chciałem zostać chirurgiem. Ale gdy tylko zacząłem nosić okulary, powiedziałem sobie: nie. Powiedziałem sobie: załóżmy, że w czasie operacji jeden z asystentów, ocierając z potu twoje czoło, potrąci twoje okulary, zrzucając je na bok. Mógłbyś wtedy zrobić niewłaściwy ruch, a operowany mógłby umrzeć albo zostać sparaliżowany. Ostatnia minuta tej rozmowy obrazuje świat, w jakim żyje H.M., wyraźniej niż reszta konwersacji. H.M. podaje dwie różne wersje swojej decyzji o porzuceniu marzeń, by zostać chirurgiem mózgu. Opowieść ta stanowi prawdopodobnie pewnego rodzaju osobisty mit, związany z operacją, którą przebył H.M. Na taśmie, na której pierwotnie nagrano tę rozmowę, owe dwie wypowiedzi dzieli nie więcej niż trzydzieści pięć sekund. Ledwie pierwsza wersja historii zdążyła zniknąć z pamięci krótkotrwałej H.M., a już opowiada on ją na nowo, lekko ją przy tym zmieniając. Skądinąd nie jest to nic nowego dla ludzi, którzy dobrze znają H.M. Porównajmy powyższe opowieści o planach zostania lekarzem z wersją podaną w 1991 roku przez neuropsychologa Jenni Ogden: H.M.: (...) W pewnym okresie chciałem zostać właśnie chirurgiem mózgów. J.O.: Naprawdę? Chirurgiem mózgów? H.M.: I powiedziałem sobie “nie", zanim jeszcze miałem jakiekolwiek problemy z padaczką. J.O.: Aha, tak Pan sobie powiedział. A dlaczego? H.M.: Ponieważ nosiłem okulary. Powiedziałem sobie: załóżmy, że kroisz właśnie pacjenta (chwila milczenia) i krew zamazuje ci okulary albo ktoś z personelu obciera twoje czoło i opuszcza rękę zbyt nisko, strącając twoje okulary. Mógłbyś wtedy zrobić niewłaściwy ruch... W czasie tej rozmowy, podobnie jak w cytowanej wcześniej nagranej wypowiedzi, H.M. powrócił po chwili do tego tematu, tym razem nie wspominając w swej opowieści o krwi na okularach. Taki jest świat, w którym żyje H.M. – to zbiór ciągle powtarzanych historii, niemal w ogóle nie zmienianych między jedną wypowiedzią a drugą. Historiom tym towarzyszą, jak mówią naukowcy pracujący z H.M., ciągle ten sam wyraz twarzy i takie same gesty. Wspomnienia H.M. z okresu dzieciństwa – chociaż raczej skąpe i przypuszczalnie stopniowo ulegające zatarciu – zawierają mnóstwo informacji w porównaniu ze wspomnieniami z późniejszego okresu, począwszy od operacji w 1953 roku. Trudno powiedzieć, że H.M. nie pamięta nic z tego, co zdarzyło się od czasu operacji: ma on mgliste pojęcie o zabójstwie prezydenta Kennedy'ego, chociaż wiele razy nazywał go “Robertem", a w innym przypadku, mimo że potrafił zidentyfikować Elvisa Presley'a jako gwiazdę estrady (pierwsza płyta Elvisa ukazała się po operacji H.M.), zastanawiał się, czy przypadkiem Elvis nie został zabity przez kulę przeznaczoną dla prezydenta – tę hipotezę najwyraźniej przeoczyli zwolennicy różnych teorii głoszących, że śmierć Johna F. Kennedy'ego była wynikiem spisku. Ale poza tymi strzępami wspomnień współczesne życie H.M. stanowi zupełną pustkę. Nie bez powodu H.M. jest rekordzistą w historii medycyny ze względu na ilość stron, jakie poświęcono jego osobie. Najważniejszą przyczyną takiego zainteresowania było to, że do czasu tragedii H.M. nie wiedziano, jaką rolę odgrywa hipokamp w powstawaniu nowych śladów pamięciowych. Pewien neurofizjolog powiedział mi, że gdyby nie przypadek H.M., to nadal po usunięciu hipokampa u szczura zastanawiałby się ze swymi współpracownikami, czy wywołana u tego gryzonia amnezja ma jakiekolwiek odniesienie do ludzi. Przypadek H.M. czarno na białym pokazał związek między hipokampem a pamięcią, i to, że H.M. zachowuje kilka urywków wspomnień dotyczących zdarzeń, które nastąpiły już po operacji, przypuszczalnie może wynikać z tego, iż w jego mózgu wciąż pozostają niewielkie fragmenty hipokampa. Obecnie prowadzi się badania w celu uzyskania komputerowych obrazów mózgu H.M. i ustalenia raz na zawsze, czy te 8 cm hipokampa, o których usunięciu doniósł William Scoville, rzeczywiście precyzyjnie zmierzono i czy informacja ta była dokładna. Hipokamp stał się teraz przedmiotem wielu różnorodnych badań – ukazuje się nawet osobne, poświęcone mu czasopismo naukowe “Hippocampus". Zainteresowanie badaczy nie ogranicza się do ludzkiego hipokampa. Stwierdzono, że ptaki i inne zwierzęta, którym potrzebna jest dobra pamięć – zwłaszcza dotycząca miejsc – również używają do zapamiętywania swoich hipokampów. Sikora czarnogłowa stanowi tu dobry przykład. W normalny dzień ten mały ptaszek potrafi ukryć parę setek ziaren wewnątrz sosnowych szyszek, w dziuplach lub nawet w zwiniętych suchych liściach. Oznacza to, że w niewielkiej odległości od swojego gniazda sikora czarnogłowa ma tysiące takich potencjalnych kryjówek. W długiej serii prac dr David Sherry (Uniwersytet Zachodniego Ontario) i jego współpracownicy wykazali, że sikory z pewnością pamiętają, gdzie ukryły swoje ziarna. Ustalono, że u sikor oraz innych ptaków, które magazynują ziarna, hipokamp jest większy, niż można by oczekiwać, biorąc pod uwagę rozmiary mózgów tych zwierząt. Sikory, u których hipokamp uległ uszkodzeniu, wędrują po okolicy w dość przypadkowy sposób, czasem znajdując ziarna, a czasem nie. Istnieje coraz więcej danych wskazujących, że każdy ptak lub inne zwierzę z dużym hipokampem wykazuje szczególną potrzebę pamiętania wielu różnych miejsc. I niekoniecznie chodzi tu o miejsca magazynowania pożywienia; duży hipokamp umożliwia samcom polnika (powszechnie znanego jako mysz polna) precyzyjne zapamiętanie, gdzie mogą znaleźć każdą spośród swoich licznych partnerek. U samców hipokamp jest znacznie większy niż u samic. Jednakże u blisko spokrewnionych – ale monogamicznych – polników leśnych i preriowych hipokampy samic i samców nie różnią się wielkością. Mysz polna wypada jednak blado przy samcu małego pustynnego gryzonia, ryjówki workowatej, który nie tylko ma liczne partnerki, ale w dodatku przechowuje jedzenie w wielu różnych kryjówkach. Spędza on swe życie na nieustannym przetwarzaniu informacji przestrzennych, o czym świadczy dobitnie wielkość Jego hipokampa. Przypadek H.M. pokazał również, że istnieją różne formy pamięci, i że – co zadziwiające – może on nauczyć się nowych czynności, chociaż cierpi na niemal całkowitą amnezję faktów, zdarzeń i ludzi. Odkrycia tego dokonała pod koniec lat pięćdziesiątych dr Brenda Milner z Montrealskiego Instytutu Neurologii. Była ona jednym z pierwszych specjalistów w dziedzinie nauk o mózgu, którzy badali H.M. Na drugie spotkanie z H.M. przyniosła z laboratorium psychologicznego Uniwersytetu McGilla materiały potrzebne do przeprowadzenia testu na obrysowywanie przy użyciu lusterka figury składającej się z dwóch gwiazd, z których mniejsza była wpisana w większą tak, że pozostawała między nimi wąska szczelina. Test polegał na tym, by obrysować mniejszą gwiazdę, prowadząc ołówek w szczelinie. Jest to znacznie trudniejsze, niż by mogło się wydawać, ponieważ swoje ruchy można oglądać tylko w lusterku. Gdy dochodzi się do załamania konturu, to naturalną chęcią jest poprowadzenie ręki – widzianej w lusterku – w niewłaściwym kierunku: po kilku próbach większość ludzi opanowuje tę umiejętność. Co zabawne, H.M. również nauczył się wykonywać to zadanie. Po trzydziestu próbach, powtarzanych w ciągu trzech dni, potrafił obrysować kontury gwiazdy bez większego wysiłku. Nie wiedział jednak, że kiedykolwiek wcześniej miał do czynienia z tym testem, który wydawał mu się zupełnie nieznany, podobnie jak nieznajoma wydawała mu się osoba dr Milner. W ciągu następnych lat H.M. nauczył się innych umiejętności i fakt, że był do tego zdolny, wykazał jasno, że istnieją różne typy pamięci. Pamięć potrzebna do nauczenia się nowej umiejętności jest czymś odmiennym od pamięci potrzebnej do przyswojenia nowych' informacji (w przypadku H.M. ten pierwszy rodzaj pamięci pozostał nieuszkodzony). Chodzi tu na przykład o różnicę między pamiętaniem, jak się jeździ na rowerze, a pamiętaniem dotyczącym koloru Twojego pierwszego roweru. Ryc. 12.: Test obrysowywania figur przy użyciu lusterka Przypadek H.M. pozwala również uświadomić sobie coś jeszcze na temat pamięci i, mimo że może to być trudne do opisania w kategoriach ilościowych, jest to zapewne najważniejszy morał płynący z całej tej historii. Zwykle myślimy o pamięci jako o umiejętności odtwarzania zdarzeń z przeszłości, takich Jak wspomnienia H.M. o samochodowej wycieczce z kolegami do Springfleld. Pamięć to jednak coś znacznie bardziej złożonego: towarzyszy każdej myśli, która Ci się w dowolnej chwili nasuwa. Gdy czytasz te słowa, masz jednocześnie świadomość tego, gdzie jesteś, jaki jest dzisiaj dzień, co robiłeś w godzinach poprzedzających czytanie; potrafisz zapewne wymienić ciąg rzeczy, które będziesz musiał zrobić, gdy odłożysz tę książkę; Twoje myśli są przesiąknięte pamiętaniem. Nic takiego nie zachodzi w umyśle H.M. Utrata pamięci nie wydaje się prowadzić do spadku inteligencji, przynajmniej tej, jaką mierzą testy na IQ. W rzeczy samej wyniki H.M. poprawiły się po przejściu operacji, prawdopodobnie dlatego, że jego życie codzienne nie było Już przerywane uciążliwymi napadami padaczki. Ale, nie mając pamięci, nie możesz utożsamić się z danym miejscem i z daną chwilą, nie potrafisz też myśleć o przyszłości. Bez pamięci byłbyś nie tylko nieświadomy tego, co jadłeś na obiad; byłbyś również nieświadomy tego, kim jesteś. H.M. wie jedynie, kim był, a przechowywany przez niego autoportret Jest , stary i stopniowo blaknie. Mimo to życie H.M. nie różni się i zbytnio od życia innych ludzi. Suzanne Corkin, która najdłużej pracowała z H.M., opowiadała o tym, jak w 1982 roku towarzyszyła mu w spotkaniu klasowym, zorganizowanym z okazji 35lecia ukończenia szkoły średniej. Wielu dawnych kolegów Z klasy bardzo się cieszyło, że go ponownie zobaczyli, ale H.M. nie rozpoznał żadnego z nich ani z imienia, ani z twarzy. Na pierwszy rzut oka może się to wydawać zaskakujące: skoro H.M. został poddany operacji wiele lat po ukończeniu szkoły średniej, powinien zachować nietknięte wspomnienia z tego okresu. Albo jego amnezja rozciąga się wstecz na okres poprzedzający operację, albo też napady padaczki, na które cierpiał w latach szkoły średniej, oraz silne dawki leków przeciwdrgawkowych nie dopuściły do powstania śladów pamięciowych. Tak czy owak H.M. nie był jedynym uczestnikiem spotkania, który miał takie problemy. Jedna z przybyłych na spotkanie kobiet również twierdziła, że nie zna nikogo z obecnych. W tym przypadku wydawało się, że Jej kłopoty z pamięcią są po prostu spowodowane wiekiem. Czy chirurg, który operował H.M., dr William Beecher Scoville, odegrał w tym dramacie rolę czarnego charakteru? O ile mi wiadomo, nigdy nie został on oskarżony o błąd w sztuce lekarskiej. Od początku przyznawał, że operacja ta była “prawdziwie eksperymentalna", a większość specjalistów zapewne zgodziłaby się, że wobec niemożności opanowania napadów H.M. zwykłymi metodami należało podjąć rozpaczliwe kroki w tym przypadku. Dziś krytykowanie tej operacji używając argumentu, że tak inwazyjna operacja mózgu to niezwykle brutalny zabieg, nie miałoby sensu – w każdej epoce niektóre praktyki lekarskie, stosowane czterdzieści lat wcześniej, zostałyby ocenione jako prymitywne lub wręcz biedne. Gdy dr Scoville zdał sobie sprawę, jak katastrofalne skutki miało dla H.M. usunięcie niemal całego hipokampa, rozpoczął w środowisku lekarskim energiczną kampanię przeciwko takim operacjom, zwracając uwagę, że narażają one pacjentów na “poważne niebezpieczeństwo". Wydaje się jednak – i są po temu dane – że fakt, iż operacja może spowodować utratę pamięci, był do przewidzenia jeszcze przed tym zabiegiem. Gdyby tak się stało, losy H.M. potoczyłyby się zupełnie inaczej. W ciągu kilku lat, począwszy od 1950 roku, William Scoville przeprowadził wiele operacji usunięcia hipokampa wraz z otaczającą go tkanką w celu złagodzenia najcięższych objawów schizofrenii. Usuniecie hipokampa i części płatu skroniowego stanowiło po prostu rodzaj lobektomii. Scoville przeprowadzał takie operacje na dwa sposoby: pierwszy z nich, który można określić jako umiarkowany, ograniczał się do usunięcia około 5 cm tkanki mózgowej, podczas gdy drugi, bardziej radykalny (przypadek H.M.), polegał na odseparowaniu i wycięciu 8 cm tkanki. Różnica między obydwoma sposobami dotyczyła paru centymetrów tkanki mózgowej, zarówno po lewej, jak i prawej stronie mózgu. H.M. to jedyny pacjent, u którego zastosowano radykalną wersję operacji, aby uwolnić go od napadów padaczki. Natychmiast po zabiegu stało się jasne, że H.M. doznał “bardzo poważnej utraty pamięci o niedawnych zdarzeniach", o czym Scoville powiadomił później swych kolegów po fachu. H.M. nie mógł nawet znaleźć drogi powrotnej do swojej sali szpitalnej. Nie był zresztą pierwszą osobą, u której dokonano tak radykalnego usunięcia hipokampa. W grudniu 1952 roku, wiele miesięcy przed operacją H.M., Scoville przeprowadził identyczną operację u 55-letniej kobiety dotkniętej psychozą maniakalno; – depresyjną, zwaną dziś dwubiegunową chorobą afektywną. Pacjentka ta, z zawodu urzędniczka – znana jako M.B. – została umieszczona w Szpitalu Stanowym Stanu Connecticut z powodu poważnych zaburzeń umysłowych. Także u niej w wyniku operacji nastąpiła niemal całkowita utrata pamięci o niedawnych zdarzeniach, ale fakt ten odkryto dopiero wówczas, gdy pacjentkę tę poddano testom psychologicznym po upływie niemal całego roku od czasu jej operacji – i w dwa miesiące po tym, jak zoperowano H.M. Sam Scoville przyznał później, że początkowo fakt utraty pamięci uszedł jego uwadze “z powodu zaburzeń emocjonalnych" M.B. Zaburzenia te musiały być bardzo poważne, bo (gdy ją wreszcie poddano testowi) szybko okazało się, że jest to drugi przypadek typu H.M. Gdy w 1955 roku dr Brenda Milner badała M.B. po raz drugi (była ona jednym z dziesięciu pacjentów Scoville'a, których dalsze losy śledziła dr Milner), chora nie mogła nawet przypomnieć sobie, że przychodząc na badania do gabinetu lekarskiego, musiała przejść z jednego budynku do drugiego. Czy możliwe jest, by tak ogromną utratę pamięci zamaskowały zaburzenia w zachowaniu, czy też utrata pamięci nie była tym, czego lekarze spodziewali się lub czego szukali u pacjentów po takich operacjach? Pewne dane dowodzą, że ci, którzy dokonywali oceny tych nowych i – przynajmniej wtedy – obiecujących zabiegów, nie interesowali się zjawiskiem utraty pamięci. Chociaż M.B. jako jedyna spośród podopiecznych Williama Scoville'a doznała poważnej utraty pamięci, zanim jeszcze przeprowadził on operację u H.M., pacjentka ta nie była zarazem jedyną, której pamięć w pewnym stopniu ucierpiała wskutek usunięcia części hipokampa. Wśród pacjentów, którzy zostali poddani bardziej umiarkowanej operacji, polegającej na wycięciu 5 cm hipokampa po obu stronach, znalazło się wielu, których pamięć – w niektórych przypadkach w poważnym stopniu – uległa osłabieniu. Brenda Milner badała nawet pewną kobietę o ilorazie inteligencji 123, potrafiącą określić bieżący rok, ale nie miesiąc lub dzień. Dwie spośród pacjentek zasługują jednak na szczególną uwagę, ponieważ dwukrotnie poddano je badaniom: raz po to, by ustalić wpływ operacji na ich psychozę, i powtórnie – po uptywie pewnego czasu – aby określić sprawność ich pamięci. W obu przypadkach Milner stwierdziła, że pacjentki doznały istotnego uszczerbku pamięci. Chociaż badaczka słusznie określa te przypadki jako mniej ciężkie niż H.M., to jednak upośledzenie było na tyle poważne, że uniemożliwiło jednej z pacjentek podanie nazwy firmy, w której pracowała, oraz przypomnienie sobie po południu rozmowy, którą prowadziła rano. Natomiast w sprawozdaniach z wcześniejszych pooperacyjnych badań psychiatrycznych po prostu nie wspomina się o pamięci. Scoville i jego koledzy oceniali tylko zmiany nasilenia objawów psychozy u operowanych pacjentów na skali liczbowej od – l (po operacji nastąpiło pogorszenie) do +4 (znaczna poprawa, pacjent wypisany do domu). Jedna ze wspomnianych dwóch kobiet, których pamięć została upośledzona, dostała ocenę +1, druga +4. Obie operowano w listopadzie 1951 roku, niemal dwa lata przed H.M. Niestety, dopiero w 1955 roku obie pacjentki poddano badaniom prowadzonym przez Brendę Milner, oceniającym sprawność pamięci. Tak więc u trzech pacjentów nastąpił ubytek pamięci w wyniku umiarkowanej lub radykalnej operacji usunięcia hipokampa, przeprowadzonej, zanim operowano H.M. Upośledzenie pamięci zostało ujawnione dopiero wtedy, gdy przypadek H.M. uświadomił wszystkim wagę tego problemu. Nawet wówczas nie zaprzestano jednak takich zabiegów. Osiem miesięcy po operacji H.M., 13 maja 1954 roku, Williama Scoville'a wezwano do Chicago, by zoperował pewnego lekarza cierpiącego na schizofrenię. Scovłlle przeprowadził umiarkowaną wersję usunięcia hipokampa – około 5,5 cm – i następnego dnia jego pacjent potrafił przypomnieć sobie mnóstwo szczegółów z czasów swoich studiów medycznych, lecz nie wiedział, gdzie i dlaczego się znajduje. Nigdy też nie udało mu się odzyskać zdolności zapamiętywania niedawnych wydarzeń. Wkrótce po tej operacji William Scoville rozpoczął swoją zakończoną sukcesem kampanię na rzecz zaprzestania operacji polegających na obustronnym usuwaniu fragmentów hipokampa. Dlaczego zatem jeszcze raz zdecydował się operować, chociaż wiedział już o H.M. i o jego poprzedniczce, M.B.? Broniąc tej decyzji, można powiedzieć, że u nich obojga dokonano radykalnej wersji operacji, podczas gdy tym razem ograniczono się do umiarkowanego wycięcia. Natomiast gdy myśli się o ewentualnym usunięciu 5 cm hipokampa, a jednocześnie nie poddaje się szczegółowym testom psychologicznym pacjentów, którzy wcześniej przeszli już taką operację, trzeba mieć co najmniej niezachwianą pewność (lub głęboko wierzyć), że wszystko pójdzie dobrze. Historia H.M. ma swój epilog. Niezależnie od tego, jak bardzo nieudana była ta operacja, interwencje chirurgiczne dla złagodzenia padaczki nadal się stosuje, zresztą uznanie, jakim cieszą się te zabiegi jest – jeśli weźmiemy pod uwagę ich skuteczność w większości przypadków – w pełni zasłużone [takie zabiegi stosowane obecnie obejmują wyłącznie jedną stronę mózgu i nie powodują tak poważnych zaburzeń pamięci, jak opisane powyżej; przyp. red]. Precyzyjne umiejscowienie rejonu tkanki mózgowej, gdzie znajduje się źródło napadów, a następnie usunięcie tego fragmentu, mogą gruntownie zmienić życie cierpiącego na padaczkę pacjenta. Utrata małego kawałka płata skroniowego jest zapewne niezbyt wygórowaną ceną za uwolnienie się od obezwładniających napadów. Pierwsze, zwykle nieudane, próby związane z opracowywaniem tego typu postępowania są zazwyczaj najbardziej bolesne, zwłaszcza dlatego, że dotyczą żyjących ludzi. Zasada ta nigdy nie okazała się bardziej prawdziwa niż w przypadku H.M. Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 16 TU I TERAZ Wskutek niemożności przekazania czegokolwiek do pamięci długotrwałej, H.M. jest straszliwie upośledzony, ale jego pamięć krótkotrwała jest nie uszkodzona – tylko dzięki temu jego życie nie stało się całkowicie beznadziejne. Różnica między tymi dwoma rodzajami pamięci nie ogranicza się do długości przechowywania informacji w mózgu. Obydwiema pamięciami kierują dwa różne rejony mózgu i właśnie to anatomiczne oddzielenie dwóch typów pamięci pozwoliło H.M. zachować pamięć krótkotrwałą. Człowiek ten może nie mieć hipokampa, ale ma struktury, które radzą sobie z pamięcią krótkotrwałą. Często przytacza się opowieść o H.M., która ilustruje kontrast między dwoma rodzajami pamięci. Pewnego dnia, gdy dr Brenda Milner pracowała z H.M., kazała mu zapamiętać liczbę 584, po czym opuściła pokój na kilka minut. Jest to okres znacznie przekraczający granice pamięci krótkotrwałej, a jednak gdy dr Milner wróciła do pokoju, H.M. natychmiast udało się powtórzyć ten numer. Chociaż mogło się wydawać, że nastąpiło tu jakieś cudowne przywrócenie pamięci długotrwałej, w rzeczywistości nic takiego nie zaszło – podczas nieobecności dr Milner nic nie rozpraszało uwagi H.M., mógł on więc powtarzać liczbę 584 w kółko, odświeżając na swoim myślowym ekranie jej obraz, zanim zdążył się on zatrzeć. Gdy tylko dr Milner zadała nowe pytania, liczba ta zniknęła z umysłu H.M. Dopóki miał on możliwość powtarzania tej liczby, dopóty pamiętał ją równie dobrze jak ktokolwiek inny. Gdyby pamięć krótkotrwała zależała od hipokampa i tych części mózgu, które go bezpośrednio otaczają, to idę o zakład, że H.M. nie potrafiłby zapamiętać liczby 584 nawet na pięć sekund, a co dopiero na pięć minut. Pamięć krótkotrwała musi mieścić się w jednej z tych części mózgu, które u H.M. pozostały nie uszkodzone (lub prawie nie uszkodzone). Liczba cyfr, które potrafi on na chwilę zachować w swoim umyśle, spadła parę lat temu z sześciu do pięciu [w tym wypadku test bada tak zwaną pamięć bezpośrednią i polega na powtarzaniu szeregu cyfr natychmiast po usłyszeniu ich; przyp. red.]. Zmiana ta została uznana przez badających chorego za normalne obniżenie sprawności, będące wynikiem starzenia się, co przypomina nam, że H.M. jest już dobrze po sześćdziesiątce. Ale poza tym niewielkim zmniejszeniem pojemności pamięć krótkotrwała działa u H.M. normalnie, co – prawdę mówiąc – stanowi niewielką pociechę dla człowieka, w którego życiu “każdy dzień jest osamotniony i zamknięty sam w sobie, niezależnie od tego, jakich radości i jakich smutków w ciągu tego dnia doświadczyłem". Można sobie wyobrazić, że życie H.M. byłoby jeszcze trudniejsze, gdyby los skazał go na utratę pamięci krótkotrwałej, a nie długotrwałej. W takim przypadku można by oczekiwać, że pełnosprawny hipokamp siedziałby bezczynnie po wsze czasy, czekając na nowe obrazy i wrażenia, które nigdy by się nie pojawiły, ponieważ upośledzony układ pamięci krótkotrwałej nigdy nie mógłby ich uchwycić. Można by tak rozumować, ale – o dziwo – w większości opisanych dotąd przypadków ciężkiego upośledzenia pamięci krótkotrwałej, na przykład dotyczących niemożności zapamiętania naraz więcej niż dwóch cyfr, dotknięci nim ludzie wydają się nie mieć kłopotów z tworzeniem śladów w pamięci długotrwałej. Przypadki takie postawiły pod znakiem zapytania tezę, że wszelkie informacje przechowywane w pamięci długotrwałej, by się tam dostać, muszą najpierw przejść przez pamięć krótkotrwałą. Pamięć krótkotrwała to pamięć ulotna o ograniczonej pojemności, bardzo wygodna w przypadku numerów telefonicznych. Jest doskonale dostosowana do tego, by znaleźć numer w książce telefonicznej i przetrzymać go w umyśle podczas wykręcania numeru. Gdyby nic Ci nie przeszkadzało, to w warunkach podobnych do tych, w których H.M. skupił się na liczbie 584, mógłbyś powtarzać dany numer telefonu przez kilka minut, utrzymując go tym samym w pamięci krótkotrwałej. Umiałbyś również zrobić to, czego H.M. nie potrafi, czyli przesłać ten numer do pamięci długotrwałej, po czym nie musiałbyś już go powtarzać. Numer telefoniczny to informacja typowa dla pamięci krótkotrwałej, ponieważ maksymalna liczba cyfr, które w danym momencie potrafimy “trzymać w głowie", wynosi około siedmiu. Ideę siódemki jako liczby magicznej dla pamięci wysunął po raz pierwszy w latach pięćdziesiątych psycholog George Miller. Ostatecznie uznał on, że uwzględniwszy poważne różnice zachodzące między ludźmi, należy mówić o przedziale od 5 do 9 (7 ± 2) cyfr. Stwierdził on również, że chociaż limit ten odnosi się do cyfr lub liter, to jednak bezpieczniej byłoby określać te pojedyncze elementy informacji mianem “jednostek". Jednostka to coś, co zapamiętuje się naraz jako całość; może to być zarówno pojedyncza cyfra, jak i trzy cyfry (w przypadku, gdy pierwsze trzy cyfry numeru telefonicznego stanowią powszechnie znany kod, odpowiadający pewnej dzielnicy miasta) lub cztery (data jakiegoś słynnego wydarzenia), a nawet siedem cyfr (gdy sprytna firma dostarczająca pizzę na telefoniczne zamówienie wybierze sobie taki numer telefonu, że z siedmiu cyfr powstanie pojedyncza i łatwa do zapamiętania jednostka). Nie należy jednak sądzić, że pamięć krótkotrwała rozwinęła się tylko po to, by ułatwić zapamiętywanie numerów telefonicznych. Psycholodzy, m.in. dr Meredyth Daneman z Uniwersytetu w Toronto, wykazali, jak ważna jest rola pamięci krótkotrwałej w czytaniu, gdzie zdolność zapamiętania słów na jedną czy dwie sekundy jest jedynym czynnikiem umożliwiającym zrozumienie długich, skomplikowanych zdań. Nieco później badania te opiszę bardziej szczegółowo. Jak krótka jest ta krótkotrwałość? Pytanie to wcale nie jest tak proste, jak można by się spodziewać, ponieważ, podobnie jak to czynił H.M., każdy z nas może polegać na powtarzaniu, by przechowywać jednostki informacji w pamięci przez bardzo długi czas, znacznie dłuższy, niż teoretycznie pozwalałaby na to pamięć krótkotrwała. Gdy zachodzi potrzeba, potrafisz zachować numer telefoniczny w umyśle przez czas potrzebny, by przejść kolejne pokoje w poszukiwaniu najbliższego telefonu, ale w takiej sytuacji odtwarzasz ten numer ciągle na nowo aż do chwili, gdy go wykręcisz – wtedy przestajesz się już nim przejmować. Wydaje się prawdopodobne, że większość z tego, co się zwyczajowo określa mianem pamięci krótkotrwałej, w rzeczywistości dotyczy powtarzania, natomiast pamięć krótkotrwała bez powtarzania, zjawisko raczej rzadkie, jest faktycznie znacznie bardziej ulotna. Dr Paul Muter z Uniwersytetu w Toronto wymyślił pod koniec lat siedemdziesiątych eksperyment, którego celem było dokładne ustalenie, ile czasu trwa pamięć krótkotrwała, gdy pozbawi się ją możliwości powtarzania. Muter bynajmniej nie żartował, nadając swojemu sprawozdaniu z tego eksperymentu tytuł: Bardzo natychmiastowe zapominanie. W doświadczeniu dra Mutera siedzący przed ekranem komputera ochotnicy otrzymywali ponad sto zadań, z których każde zaczynało się od wyświetlenia na ekranie na czas jednej sekundy trzech losowo wybranych liter. W większości wyświetleń po literach następowała dwusekundowa przerwa, a następnie pojawiało się słowo “LITERY?". W tym momencie ochotnicy mieli powtórzyć zestaw trzech liter, który widzieli przed paroma sekundami. W innych natychmiast po trzech literach pojawiała się liczba złożona z trzech losowo wybranych cyfr, a uczestnicy doświadczenia mieli liczyć do tyłu co trzy, zaczynając od tej liczby. Wykonując to zadanie, badani nie mogli powtarzać liter. W rzeczywistości żadna z tych dwóch wersji eksperymentu nie pozwoliła oszacować, jak szybko zapominamy informacje. Udało się to osiągnąć tylko w kilku bardzo rzadkich “krytycznych" próbach, które stanowiły kombinację powyższych zadań – na początku pojawiały się trzy litery, potem trzycyfrowa liczba, a potem słowo “LITERY?". Tak więc uczestnicy najpierw wprowadzali litery do swojej pamięci krótkotrwałej, następnie koncentrowali się na liczeniu do tylu, a zaraz potem mieli przypomnieć sobie zapamiętywane litery. Badani nie wykonywali tego zadania zbyt dobrze; wystarczały zaledwie dwie sekundy liczenia do tyłu, by całkowicie wymazać litery z pamięci. Powtórzenie tego doświadczenia w życiu codziennym mogłoby wyglądać tak: patrzysz na numer telefoniczny, po czym natychmiast rozpoczynasz z kimś rozmowę. Czy uda Ci się zapamiętać numer telefonu? Wiele innych dowodów na to, jak ulotna jest pamięć krótkotrwała, dotyczy czytania. W jednym z badań uczestnikom przerywano czytanie w połowie zdania i proszono ich o przypomnienie sobie, w jakiej kolejności występowały słowa w pewnym fragmencie poprzedniego zdania. Badani wykonywali to zadanie bezbłędnie o wiele rzadziej niż ludzie, którzy dostawali do czytania nieco zmieniony tekst, gdzie przerwane zdanie zaczynało się od takiej samej frazy, jaką zawierało zdanie poprzednie. Znaczenie fragmentu zdania może nie być jasne, dopóki nie skończy się czytania całego zdania, należy więc przypuszczać, że fragment ten musi być pamiętany aż do tego momentu. I w tym przypadku zapominanie musiało następować nie później niż po paru sekundach. Dwie sekundy wydają się raczej przelotnym utrzymaniem obrazu niż pamiętaniem, ale sądzimy tak tylko dlatego, że słów takich jak “pamięć" i “zapominanie" na ogół używamy, mówiąc o wydarzeniach z minionych dni lub lat. Nawet dla zachowania w umyśle jakiegoś obrazu, myśli czy fragmentu zdania w czasie rozmowy trwającej zaledwie parę sekund potrzeba czegoś więcej niż po prostu odebrania tych informacji – tym czymś jest właśnie pamięć. Nie powinno nas dziwić, że pamięć krótkotrwałą mierzy się w sekundach. Zdrowy rozsądek wskazuje, że musi ona trwać minimalnie krótko: ilość informacji zalewającej nasze zmysły i zapisywanej w mózgu – nawet na krótki czas – jest oszałamiająca. 99% tych informacji jest nieistotne i powinno jak najszybciej ulec zapomnieniu. Czy znaczy to, że pamięć krótkotrwała to po prostu jakiś płytki zbiornik w mózgu, przetrzymujący jedynie ograniczoną ilość informacji i tylko przez ograniczony czas (przy czym, o ile nie ma możliwości powtarzania, ten “ograniczony czas" oznacza zaledwie jedną czy dwie sekundy). Zdecydowanie nie. W ciągu ostatnich dziesięcioleci dowiedzieliśmy się wiele o tym systemie pamięci, a jego złożoność i możliwości skłoniły badaczy do zmiany jego nazwy na pamięć “operacyjną" oraz, co bardziej istotne, do wyróżnienia w nim trzech lub więcej podsystemów. Każda grupa badaczy wyróżnia lub definiuje je w inny sposób, ale jeden z popularnych modeli pamięci operacyjnej składa się z trzech części, którym nadano imponujące nazwy. Są to: “centralny ośrodek wykonawczy" oraz podporządkowane mu systemy, czyli “pętla fonologiczna" i “zapis wzrokowo-przestrzenny" (twórcy innych żargonów technicznych mogliby nabawić się kompleksów). Każdy z tych dwóch systemów specjalizuje się w obróbce informacji specjalnego rodzaju; centralny ośrodek wykonawczy natomiast nadzoruje działalność tych systemów i ustala ich związki z informacjami napływającymi z innych części mózgu. Pętla fonologiczna jest miejscem magazynowania informacji, a zarazem częścią pamięci operacyjnej zarezerwowaną dla takich potrzeb, jak ciągłe powtarzanie sobie numeru telefonicznego przy wykorzystaniu mowy wewnętrznej, głosiku, który słyszysz w swoim umyśle właśnie teraz, gdy czytasz te słowa. Fakt, że dużo trudniej zapamiętać ciąg słów, które brzmią bardzo podobnie, na przykład: man ('człowiek'), cap ('czapka'), can ('puszka'), map ('mapa'), mad ('szalony'), niż zapamiętać ciąg pięciu łatwo rozróżnialnych słów, takich jak: pit ('dół'), day ('dzień'), cow ('krowa'), pen ('pióro'), rig ('oszustwo') świadczy o słuchowej naturze tego procesu. W dodatku Twoja umiejętność odtworzenia takich słów znacznie się obniża, jeśli w tym samym czasie słuchasz jakichś innych słów, nawet słów w języku obcym. Co zabawne, nagłe wybuchy hałasu nie mają wpływu na zapamiętywanie, co dowodzi, że nie chodzi tu o samo zakłócenie uwagi. Alan Baddeley, psycholog zatrudniony w Pracowni Psychologii Stosowanej Uniwersytetu w Cambridge, jeden z głównych zwolenników trzyczęściowego systemu pamięci operacyjnej, twierdzi, że słowa – niezależnie od tego, z jakiego języka pochodzą – wdzierają się siłą do pętli fonologicznej, zaburzając porządek informacji, które już się tam znajdują, oraz powodując, że część z nich zostaje zapomniana. Maksymalna liczba stów, cyfr czy liter, które potrafimy przechowywać w pamięci operacyjnej, zależy od mowy wewnętrznej w zaskakująco dużym stopniu. Jak wspomniałem wcześniej, większość ludzi potrafi utrzymać w swojej pamięci operacyjnej siedem (±2) jednostek informacji. Alan Baddeley ustalił, że liczba ta odpowiada liczbie jednostek informacji, które człowiek potrafi wypowiedzieć w ciągu dwóch sekund, co wskazuje, jak silny jest związek miedzy przetrzymywaniem informacji w pamięci operacyjnej a powtarzaniem sobie słów. Czy wynika stąd, że jeśli w języku, którego używasz do mówienia i powtarzania w swoim umyśle, nazwy cyfr są bardzo długimi słowami, to maksymalna liczba cyfr, które potrafisz zapamiętać, będzie mniejsza? Najwyraźniej tak właśnie jest. Doświadczenie, którego wyniki opublikowano w 1980 roku, wykazało, że u osób dwujęzycznych, władających zarówno angielskim, jak i walijskim, liczba cyfr przetrzymywanych w pamięci operacyjnej była mniejsza, gdy badani używali języka walijskiego, niż gdy posługiwali się angielskim. Na pozór różnice w długości słów nie wydają się tak duże (jeden, dwa, trzy, cztery, pięć to po angielsku ciąg: one, two, three, fow, Jwe, a po walijsku: un, dau, trt, pedwar, pump), ale – mimo że uczestnicy tego eksperymentu uważali się za bardziej biegłych w walijskim – na samo przeczytanie nazw liczb po walijsku potrzebowali więcej czasu niż na przeczytanie nazw angielskich. Różnica w średniej liczbie cyfr, które badani potrafili zapamiętać, przeczytawszy Je w tempie jednego słowa na sekundę, była już istotna: 6,55 po angielsku i 5,77 po walijsku. Eksperyment ten wskazuje, że pamiętanie cyfr ma charakter słuchowy – nawet wówczas, gdy są one wyświetlane jedna po drugiej na ekranie, zapamiętuje sieje na podstawie brzmienia ich nazw. Eksperymenty polegające na wysłuchiwaniu nieistotnych stów w czasie, gdy próbuje się utrzymać w umyśle jakieś informacje, obrazują, w jakim stopniu ta część pamięci operacyjnej, która dotyczy pętli fonologicznej, zależy od ciągłego powtarzania sobie tych informacji. Z drugiej strony, zakłócanie pętli fonologicznej w żaden sposób nie wpływa na zdolność zapamiętywania przez graczy układu figur na szachownicy, co dowodzi, że w tym przypadku podporządkowanym systemem, który ma istotne znaczenie, jest zapis wzrokowo-przestrzenny. Odgrywa on taką samą rolę w stosunku do informacji wzrokowych, jak pętla fonologiczna w stosunku do słów: utrzymuje istotny obraz na tyle długo, by można było coś z nim zrobić. Jeśli owemu zapisowi przeszkadza się, zmuszając go do śledzenia przesuwającego się po ekranie obiektu lub do czytania (a nie do słuchania) nieistotnego tekstu, to zdolność zapamiętywania pozycji w szachach znacznie się obniża. Warto zauważyć, że przykład zapamiętywania układu na szachownicy pokazuje, iż żaden z tych systemów pamięci nie działa w izolacji – każdy z nich zależy od dodatkowych informacji, do których w konkretnej sytuacji dana osoba ma dostęp. Znakomity szachista zapamiętuje położenie figur na szachownicy znacznie dokładniej niż nowicjusz, ale tylko wówczas, gdy ich ustawienie przypomina układ rzeczywiście mogący się zdarzyć w trakcie gry. Jeśli pionki są rozstawione w sposób losowy, wielcy mistrzowie wcale nie zapamiętują ich lepiej niż inni ludzie. Fakt, że szachiści tak dokładnie zapamiętują realistyczne układy figur szachowych, w sposób oczywisty stanowi wynik tego, że ich pamięć operacyjna ma dostęp do rozległych zasobów doświadczenia, nie zaś tego, że pamięć operacyjna zawodowych graczy sama w sobie jest niezwykła. Oznacza to, że tak zwana pamięć fotograficzna może być znacznie ściślej związana z pamięcią długotrwałą niż operacyjną. Ci niezwykli ludzie, którzy potrafią przypomnieć sobie każdy szczegół sceny oglądanej poprzedniego dnia, nie używają do tego celu pamięci operacyjnej. Im bardziej skomplikowany jest test na zapamiętywanie pozycji na szachownicy, tym bardziej prawdopodobne, że w procesie rym weźmie udział trzeci element pamięci operacyjnej, czyli centralny ośrodek wykonawczy. Centralny ośrodek wykonawczy “rozsiadł się" nad podporządkowanymi mu systemami, przegląda zawarty w nich materiał i decyduje o tym, na co – jeśli w ogóle na coś – należy zwrócić uwagę. Jego zadanie to wybór, podczas gdy systemy podporządkowane po prostu przechowują i powtarzają informacje. Jeśli w czasie, gdy powtarzasz sobie jakiś numer telefoniczny, ktoś poprosi Cię o podanie jego czwartej cyfry lub o dodanie do siebie wszystkich siedmiu cyfr tego numeru, do akcji wkracza centralny ośrodek wykonawczy. Gdy poprosi się szachistów o wybranie najlepszego posunięcia na szachownicy, którą widzieli moment wcześniej, i jednocześnie dla odwrócenia uwagi zażąda się od nich wykonania innego zadania, na przykład wypowiadania przypadkowych cyfr lub liter, wówczas centralny ośrodek wykonawczy badanych graczy ulegnie przeciążeniu. Nie tylko będą mieli oni trudności z wyborem następnego ruchu, lecz w dodatku wśród ich “przypadkowych" cyfr zaczną się pojawiać takie ciągi jak 3,4,5,6. Badania Meredyth Daneman skupiły się niemal wyłącznie na centralnym ośrodku wykonawczym, a zwłaszcza na problemie jego przeciążenia, zilustrowanym w poprzednim akapicie przykładem szachisty, którego zmusza się do mówienia. Z badań Daneman nad czytaniem wyłonił się obraz centralnego ośrodka wykonawczego jako miejsca, w którym procesy przechowywania i przetwarzania informacji odbywają się równolegle, a nawet bazują na tych samych zasobach, w związku z czym przeciążenie jednego z tych procesów może przeszkadzać drugiemu. W pewnym sensie taki obraz centralnego ośrodka wykonawczego przypomina wczesne wersje dzisiejszych komputerów osobistych, w których nie można było jednocześnie przechowywać dużej ilości informacji i dokonywać na nich skomplikowanych operacji. Jeśli pozostajesz jeszcze na etapie przedkomputerowym, to pomyśl o centralnym ośrodku wykonawczym jako o jednej kartce papieru, na której musisz zapisać serię stosunkowo trudnych obliczeń. Jeśli znasz wzory pozwalające skrócić obliczenia, pozostanie Ci na kartce dużo miejsca na napisanie odpowiedzi. Jeśli nie znasz wzorów – zabraknie Ci miejsca. Prawie piętnaście lat temu Daneman i jej współpracowniczka Patricia Carpenter opracowały metodę pokazującą zasadnicze znaczenie centralnego ośrodka wykonawczego dla czytania. Czytanie uzależnione jest od pamięci w większym stopniu, niż można by przypuszczać, ponieważ w danym momencie widzisz zaledwie pięć czy sześć liter poza tą, na której właśnie koncentrujesz swój wzrok. Oznacza to, że czytamy słowo po słowie (wbrew temu, co twierdzą ci, którzy umieją czytać bardzo szybko) i tym samym, by mieć jakakolwiek nadzieję na zrozumienie czytanego tekstu, musimy w dużym stopniu polegać na naszym zapamiętywaniu tego, co przeczytaliśmy wcześniej. Zważywszy, że pamięć operacyjna dysponuje zapewne ograniczoną przestrzenią, badacze zajmujący się czytaniem sądzą od pewnego czasu, że różnice między czytającymi sprawnie a tymi, którzy czytają powoli, mogą wynikać po prostu z różnic pojemności ich pamięci operacyjnej. A jednak wyniki żadnego z testów, które miały określić tę pojemność, nie korelują zbyt dobrze z rzeczywistą sprawnością czytania. Niektórzy ludzie, potrafiący zapamiętać tylko trzy zamiast siedmiu cyfr, osiągali bardzo dobre wyniki w czytaniu i vice versa. Daneman i Carpenter, opierając się na poglądzie, że pamięć operacyjna służy do przetwarzania oraz przechowywania informacji, uznały, że zasadniczą kwestią jest nie to, jak dużo przestrzeni pamięć ta ma do swej dyspozycji, lecz o to, ile przestrzeni jeszcze pozostało po rozpoczęciu przetwarzania informacji. Uczone przetestowały tę hipotezę, prosząc uczestników badania, by przeczytali na głos serię zdań, z których każde było wydrukowane na oddzielnej kartce, a następnie starali się zapamiętać ostatnie słowo każdego zdania. Gdyby wybrać zdania z tego akapitu, ostatnie słowa brzmiałyby: “czytania", “wzrok", “wcześniej", “operacyjnej", “czytania", “vice versa", “informacji" i “zdania". Bardzo nieliczni ludzie potrafią w tej sytuacji zapamiętać więcej niż pięć słów, a większości udaje się zapamiętać tylko dwa lub trzy. Ciekawe, że ludzie, którzy najlepiej zapamiętują końcowe wyrazy zdań, czytają szybciej i mają najlepsze wyniki w testach na rozumienie przeczytanego tekstu. Meredyth Daneman twierdzi, że w jej teście na końcowe wyrazy uczestnicy podwójnie obciążają swój centralny ośrodek wykonawczy, analizując zdania i jednocześnie zapamiętując słowa. Słaby wynik tego testu wskazuje, że centralny ośrodek wykonawczy nie jest skuteczny (co przytrafia się tylu innym ośrodkom wykonawczym), a przetwarzanie informacji zajmuje tyle przestrzeni, że nie zostaje jej wystarczająco dużo dla przechowywania informacji. Z drugiej strony, u osób mających sprawny centralny ośrodek wykonawczy pozostaje mnóstwo przestrzeni dla przechowywania informacji, co ludziom tym pozwala nie tylko lepiej zapamiętywać ostatnie wyrazy zdań – skądinąd sprawność ta rzadko kiedy się przydaje – ale też lepiej radzić sobie z szybkim wyłapywaniem znaczenia niejasnych zdań, takich jak: “Chociaż mówił cicho, wczorajszy mówca mógł usłyszeć pytanie małego chłopca". Osoba, która ma zbyt mało przestrzeni do przechowywania informacji, będzie musiała powracać kilkakrotnie do tego zdania, by je zrozumieć. W innym eksperymencie uczestników proszono o zapamiętanie ciągu cyfr, gdy czytali (i starali się zrozumieć) takie zdania, jak: “Kot, którego ugryzł pies zjadł mysz". Gdy zadanie polegało tylko na przeczytaniu tego zdania, oczy większości badanych zatrzymywały się na chwilę w trudnym miejscu, między słowami “pies" i “zjadł", ale w miarę wydłużania się ciągu przetrzymywanych w umyśle cyfr pozostawały w tym miejscu coraz dłużej. A jednak i tu zachodziły różnice między uczestnikami eksperymentu: ci, którzy czytali najsprawniej, potrafili zapamiętać najwięcej cyfr, czytając jednocześnie zdanie, podczas gdy ludzie z najsłabszymi wynikami w czytaniu musieli skupić się całkowicie na czytanym zdaniu. Wszystko to świadczy o tym, że im sprawniejszy jest Twój centralny ośrodek wykonawczy, tym więcej przestrzeni pozostaje w nim nie zajętej i dostępnej dla przechowywania informacji – i tym lepiej radzisz sobie z czytaniem. Utrata sprawności centralnego ośrodka wykonawczego to jeden z wielu uciążliwych objawów choroby Alzheimera. Pacjenci dotknięci tą degradującą umysł chorobą potrafią zapamiętać albo zestaw słów, albo położenie obiektu na ekranie (każde z tych zadań przypuszczalnie stanowi domenę jednego z podporządkowanych systemów), ale osiągną bardzo słabe wyniki, gdy poprosi się ich o jednoczesne wykonanie obu tych zadań, w czym powinien uczestniczyć centralny ośrodek wykonawczy. W miarę jak sprawność ich umysłu pogarsza się, potrafią oni sprostać pojedynczemu zadaniu, ale coraz gorzej będą sobie radzić z jednoczesnym wykonywaniem obu zadań. Jedna z tajemnic pamięci operacyjnej wiąże się z jej umiejscowieniem w mózgu. O ile przypadki H.M. i innych pacjentów cierpiących na amnezję wykazały, że hipokamp ma zasadnicze znaczenie dla powstawania trwałych śladów pamięciowych, o tyle nie odgrywa on zapewne żadnej roli w pamięci operacyjnej. Eksperymenty, w których małpy oglądały przez krótki moment obraz na ekranie, a kilka sekund później miały spojrzeć dokładnie w ten punkt, gdzie obraz uprzednio się pojawił, wykazały, że wykonanie tego zadania zależy w znacznym stopniu od płatów czołowych. Można nawet odnaleźć pojedyncze komórki mózgowe, które odgrywają rolę w poszczególnych etapach tego procesu: niektóre uaktywniają się, gdy obraz pokazuje się na ekranie, inne ulegają pobudzeniu, gdy zwierzę ma skierować oczy na właściwe miejsce po zniknięciu obrazu; co ciekawe, jeszcze inne uaktywniają się, w czasie przerwy, gdy ekran jest pusty. Najwidoczniej komórki te przechowują w umyśle informacje o położeniu obrazu na ekranie. Latem 1993 roku grupa amerykańskich badaczy zajmowała się podobnymi badaniami pamięci operacyjnej u ludzi, analizując obrazy komputerowe przedstawiające aktywność zapisu wzrokowo-przestrzennego w trakcie wykonywania zadań. Badani ludzie oglądali na ekranie trzy kropki przez około 0,2 sekundy, po czym musieli czekać trzy sekundy na pojawienie się kółka i mieli ocenić, czy kółko objęłoby jedną z tych kropek czy nie. Gdy wykonywali to zadanie, analizator PET rejestrował miejsca w ich mózgach, gdzie następował gwałtowny wzrost przepływu krwi. Okazało się, że intensywnie pracują głównie cztery rejony mózgu – wszystkie położone z jego prawej strony. Jeden z tych rejonów znajdował się w płacie czołowym, jak należało się spodziewać na podstawie eksperymentów z małpami. Drugi rejon był położony tuż za nim, trzeci dostrzeżono w tylnej prawej części mózgu, w korze mózgowej płata ciemieniowego – obszaru, który, jak wiadomo, bierze udział w umiejscawianiu obiektów. Natomiast czwarty rejon znajdował się w tylnej części mózgu, w obszarze uczestniczącym w postrzeganiu obiektów. Należy jednak zaznaczyć, że pytanie o związki między poszczególnymi rejonami pozostaje otwarte: Czy płaty czołowe przechowują ślady pamięciowe obrazu powstałego na podstawie informacji, które napływają z innych rejonów mózgu, czy też wszystkie cztery rejony pracują jednocześnie nad utworzeniem wewnętrznego obrazu? Inne – bardzo podobne – badania pozwoliły uzyskać obraz aktywności pętli fonologicznej. Ich uczestników proszono, by utrzymywali w umyśle sześć słów. Tym razem również zaobserwowano aktywność wielu różnych rejonów mózgu, nie tych jednak, które brały udział w pracy zapisu, chociaż znowu płaty czołowe odgrywały tu bardzo ważną rolę. Każdy rodzic wie, że pojęcie trwałości przedmiotu rozwija się u dzieci w wieku około ośmiu miesięcy: włóż kulkę do jednego z dwóch pudełek tak, by dziecko zauważyło to, a następnie na moment odwróć jego uwagę; potem poproś dziecko o znalezienie tej kulki. Bardzo małe dzieci nie mają pojęcia, gdzie jej szukać, ale ośmiomiesięczne dziecko potrafi już zapamiętać, które pudełko powinno wybrać. Mniej więcej w tym okresie życia dziecka w płatach czołowych tworzą się obwody nerwowe, takie jak u ludzi dorosłych. Wydaje się więc, że dla zapewnienia funkcjonowania pamięci operacyjnej każda istota ludzka potrzebuje w pełni rozwiniętych płatów czołowych – przed osiągnięciem wieku ośmiu miesięcy płaty czołowe nie osiągają jeszcze pełni rozwoju. Chociaż tradycyjnie uznaje się, że pojemność pamięci operacyjnej (a przynajmniej pętli fonologicznej) ograniczona jest do mniej więcej 5-9 jednostek informacji, to dzięki treningowi pamięć ta może się czasem nadzwyczajnie rozwinąć. Warto wspomnieć klasyczny już przypadek pewnego młodego studenta z Uniwersytetu Carnegie-Mellona w Pittsburgu z końca lat siedemdziesiątych. Człowiek ten (znany jako S.F.) zmarł na białaczkę wkrótce po przeprowadzeniu testów pamięci. Gdy rozpoczął on trenowanie pamięci, nie osiągał nadzwyczajnych wyników i potrafił zapamiętać nie więcej niż siedem cyfr na raz. Przez dwadzieścia miesięcy ćwiczył zapamiętywanie cyfr przez trzy do pięciu godzin tygodniowo i w tym czasie liczba cyfr, które potrafił zapamiętać, wzrosła z siedmiu do... osiemdziesięciu! Oznacza to, że gdyby przeczytał sto cyfr po kolei (po jednej na sekundę), na ogół potrafiłby zapamiętać pierwszych osiemdziesiąt. Zanim zbadano S.F., poprzedni odnotowany rekord, ustanowiony przez ludzi o fenomenalnej pamięci, wynosił osiemnaście. Ciekawe, że S.F. nie otrzymał żadnych instrukcji i sam opracował metody doskonalenia pamięci. Był on zarazem dobrym biegaczem długodystansowym i już w drugim tygodniu trenowania pamięci zauważył, że niekiedy kolejne cyfry tworzyły grupy, które mógł rozpoznawać jako czasy osiągane w różnych konkurencjach: na przykład ciąg cyfr 3492 jawił mu się jako: “3 minuty i 49,2 sekundy, czas zbliżony do rekordu świata w biegu na l milę". Gdy S.F. zabrakło zestawień dogodnych do porównań z czasami biegów, zaczął grupować ciągi cyfr tak, by odpowiadały wiekowi lub dacie. W kolejnym etapie grupował kilka trzycyfrowych lub czterocyfrowych ciągów, tworząc “supergrupy" w taki sposób, że liczba złożona z dwudziestu pięciu cyfr stawała się kombinacją trzech ciągów czterocyfrowych, trzech ciągów trzycyfrowych i czterech końcowych cyfr – metoda S.F. polegała po prostu na powtarzaniu tych elementów. Nic nie wskazuje na to, że S.F. miał jakieś szczególne cechy. Po jego śmierci ci sami badacze wytrenowali innego studenta, używając tej samej metody, i doszedł on do wyniku 106 cyfr. Prawdopodobnie robił szybkie postępy, ponieważ również był długodystansowcem i już na początku nauczono go sztuczki wymyślonej przez S.F., polegającej na zapamiętywaniu liczb jako wyników biegów sportowych. W powyższych przykładach wyjątkowych pamięci problem polega na tym, że są one bardzo wyspecjalizowane. Zarówno S.F., jak i jego następca, D.D., doskonale zapamiętywali cyfry, ale w przypadku słów osiągali wyniki przeciętne, ponieważ nie wymyślili żadnego systemu dla słów. Tak więc ich superpamięć miała niewiele zastosowań praktycznych. Inaczej jest w przypadku doskonałej pamięci krótkotrwałej, czyli fenomenalnej zdolności do zapamiętywania zamówień na drinki przez kelnerki roznoszące koktajle (w eksperymencie, który właśnie zamierzam omówić, przeprowadzonym na początku lat osiemdziesiątych, brały udział wyłącznie panie). Henry Bennett z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis wymyślił eksperyment sprawdzający, jak studenci i kelnerki zapamiętują zamówienia na drinki. By dostosować ten eksperyment do warunków laboratorium psychologicznego, Bennett skonstruował miniaturowy bar z drinkami, wyposażony w malutkie krzesełka i stoliki, a jako klientów umieścił w nim 10centymetrowe lalki, których w sumie było trzydzieści trzy. Lalki te przedstawiały różne postaci: znajdowały się wśród nich kobiety {obwieszone biżuterią i bez ozdób) oraz mężczyźni (brodaci i gładko ogoleni). Role drinków odgrywały gumowe koreczki (używane w laboratoriach do zatykania szklanych naczyń) z wbitymi małymi flagami (każda flaga nosiła nazwę jakiegoś drinka). I wreszcie, dla dopełnienia tej dziwacznej sceny, puszczano kasetę magnetofonową z nagraną serią kolejnych zamówień, padających co dwie sekundy: “Poproszę o margaritę... Dla mnie Budwelsera". Zadziwiające w tym badaniu jest to, że gdy naukowcy zanieśli w walizce cały ten miniaturowy bar do prawdziwego baru i zapytali kelnerki, czy zechciałyby wziąć udział w eksperymencie dotyczącym pamięci, wcale nie zostali wyśmiani. Gdy uzyskano zgodę kelnerek – tylko jedna odmówiła – ustawiono miniaturowy bar na stole, miniaturowych klientów posadzono na miniaturowych krzesełkach i puszczono taśmę. W jaki sposób kelnerki wiedziały, który z nich się odzywa? “W chwili, gdy jakiś głos na taśmie będzie zamawiać drinka, poruszymy jedną z lalek, jak gdyby to ona składała zamówienie". Eksperyment wykonano kilkakrotnie, ustalając liczbę zamówień na siedem, jedenaście i piętnaście oraz stosując w każdym przypadku zarówno losową kolejność, jak i kolejność zgodną z miejscami “klientów" przy stołach. Podobnej procedurze badawczej poddano studentów, z tą różnicą, że odgrywali oni swoje role w mniej inspirujących warunkach, czyli w laboratorium psychologicznym. Jak należało oczekiwać, kelnerki zapamiętywały zamówienia drinków na ogół lepiej niż studenci: miały 90% poprawnych odpowiedzi podczas gdy studenci 77%. Rużnica między tymi dwoma grupami była szczególnie widoczna w przypadku jedenastu i piętnastu drinków. Jak zauważył dr Bennett, mamy tu do czynienia z niezwykłym wyczynem pamięci, działającej rutynowo, gdy człowiek wykonuje zwykłą pracę. W istocie zamówienia składane w rzeczywistym barze sprawiają znacznie większą trudność: kelnerki przyjmują zamówienia i muszą uporządkować je przed przekazaniem ich barmanowi, znów zbierają zamówienia, chwilę rozmawiają, wreszcie biorą przygotowane przez barmana drinki i roznoszą je do właściwych stolików. Dobra kelnerka potrafi dokonać tego wszystkiego w swojej głowie i nigdy nie odgrywa “aukcji" – nie staje przy stoliku i nie pyta: “Kto zamówił Krwawą Mary?" Rozmowy ujawniły, iż kelnerki miały wrażenie, że ich zdolność pamiętania rosła, im bardziej były zajęte; jak powiedziała jedna z nich: “Jestem wtedy jak w transie". Zdaniem kelnerek ich napiwek był lepszy, jeśli dobrze zapamiętały zamówienia – być może, wynika to z tego, że niektórzy klienci (skłonni desperacko doszukiwać się dowodów specjalnego traktowania tam, gdzie go wcale nie ma) interpretowali dokładność jako chęć przypodobania się im. Najciekawszą jednak rewelacją tego doświadczenia było coś, co nie jest żadną rewelacją: większość kelnerek nie potrafiła wyjaśnić, w jaki sposób dokonują takich wspaniałych wyczynów pamięci. Okazało się, że kelnerki stosowały różnorakie strategie, miedzy innymi takie jak powtarzanie sobie zamówień (wykorzystujące pętlę fonologiczną) i zwracanie szczególnej uwagi na rozmieszczenie gości przy stole. Ale najczęstsza strategia polegała na tym, by przewidzieć, co każdy z klientów zamówi. Stosując tę metodę, kelnerki najwyraźniej skupiają swoją uwagę na twarzy i ubiorze klienta oraz kojarzą je z odpowiednim drinkiem. Trzy kelnerki były na tyle szczere, by wyznać, że po kilku miesiącach pracy: “Klienci zaczynają wyglądać jak drinki". Przychodzi mi tu na myśl zapis wzrokowo-przestrzenny. Z tego badania można wyciągnąć wniosek, że kelnerki roznoszące drinki (i inni ludzie o fenomenalnej pamięci) przewidując przyszłość, potrafią obejść problem ograniczonej pojemności pamięci operacyjnej. Kelnerki nie poprzestają na powtarzaniu sobie zamówień w miarę ich napływu, ale raczej przewidują, jakie zamówienia otrzymają, a potem dopasowują rzeczywiste zamówienia do oczekiwań. Jeśli przewidywania są trafne, wtedy informacja, którą kelnerki muszą zapamiętać, znajduje się w ich umysłach, zanim jeszcze klient zacznie zamawiać. W pewnym sensie kelnerki zamieniają problem, któremu z trudem sprostałaby ich pamięć operacyjna – jej pojemność jest ograniczona – na inne zadanie, wymagające udziału bardziej rozległych zasobów zawodowego doświadczenia, czyli pamięci długotrwałej. Niezależnie od tego, jakie przyjmiemy wyjaśnienie, tego typu badania zwracają uwagę na zdumiewającą ewentualność: być może, liczba różnych zamówień, które kelnerki potrafią zapamiętać, nie ma żadnego ograniczenia. Pewna kelnerka, która musiała pracować sama w noc sylwestrową, gdy jej dwie koleżanki zachorowały, pamięta, że obsłużyła około 150 osób: “Przed końcem nocy wiedziałam, jakim trunkiem raczył się każdy klient. Po prostu stałam przy barze, patrzyłam na podnoszące się ręce i składałam barmanowi odpowiednie zamówienie. Naprawdę nie wiem, jak mi się to udawało". Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 17 GDZIEŚ, KIEDYŚ Nawet najlepsza kelnerka zapewne nie będzie pamiętała drinków zamawianych przed tygodniem. Okres tygodnia wykracza daleko poza zasięg pamięci operacyjnej, a jakiekolwiek ślady pamięciowe dotyczące tak dawnych czy jeszcze dawniejszych zdarzeń są czymś zupełnie odmiennym. Dla uproszczenia używa się określenia pamięć długotrwała, ale – jak zobaczymy – w mózgu istnieje niewiele informacji, które skłonni bylibyśmy uznać za zdeponowane na stałe dokładne zapisy przeszłości. Zachowujemy jedynie maleńką część spośród wszystkich docierających do nas w każdej sekundzie wrażeń oraz informacji; nawet ten niewielki zbiór stopniowo zmniejsza się w miarę upływu dni, tygodni i lat. Ślady pamięciowe, które przetrwają ten proces, prawie zawsze różnią się – czasem w ogromnym stopniu – od pierwotnego zdarzenia. Co pozostaje w pamięci, a co z niej znika i dlaczego? Gdy poznamy odpowiedzi na te pytania, zbliżymy się znacznie do zrozumienia, co znaczy być człowiekiem. Różnica między pamięcią operacyjną a długotrwałą polega nie tylko na kontraście między tym, co ulotne, a tym, co trwałe, czy też między rym, co się odrzuca, a tym, co zostaje zapisane. Te dwa rodzaje pamięci zależą od oddzielnych systemów w mózgu. Zważmy, że H.M. ma w pełni sprawną pamięć operacyjną i prawdopodobnie potrafi pamiętać numer telefoniczny mniej więcej równie długo jak Ty. Ponieważ jednak H.M. nie ma hipokampa, nie może utrzymać jakichkolwiek informacji na dłużej, chyba że – co praktycznie niemożliwe – przez całe dziesięciolecia stykałby się nieustannie, ciągle na nowo, z tą samą osobą lub z tym samym wydarzeniem. Hipokamp to miejsce, gdzie pamięć długotrwała bierze swój początek. Jest to stosunkowo stara część mózgu [“stara" w sensie filogenetycznym; przyp. red.], w przeciwieństwie do bardzo rozbudowanej i pofałdowanej kory mózgowej. U wszystkich żywych organizmów, które mają hipokamp, odgrywa on pewną rolę w zapamiętywaniu. U ludzi jest ważniejszy niż u większości stworzeń: nie ulega wątpliwości, że potrzebujemy go, aby tworzyć długotrwałe ślady pamięciowe. Bez hipokampa żylibyśmy w wiecznej teraźniejszości; dzięki niemu możemy robić niewiarygodne wyprawy w przeszłość, która istnieje w naszych osobistych wspomnieniach. Mimo wszystko ciągle stoimy jednak przed tajemnicą i nie wiemy, czym są właściwie procesy zachodzące w hipokampie, a później w innych częściach mózgu, które to procesy zamieniają konkretne, przeżywane ostatnio wydarzenie, wybrane spośród wielu innych, w coś, co będziesz pamiętał przez tydzień, a może nawet przez czterdzieści lat. Wśród głównych pytań dotyczących pamięci, na które nie ma dotąd odpowiedzi, dwa bezpośrednio wiążą się z procesem tworzenia długotrwałych śladów pamięciowych. Gdzie w mózgu można te ślady umiejscowić i co dzieje się w mózgu, gdy powstaje nowy ślad pamięciowy? Odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi: “prawdopodobnie w korze mózgowej". Tam, w jej wzniesieniach i szczelinach, znajduje się wystarczająco dużo komórek nerwowych – są ich miliardy – i każda z nich ma wystarczająco dużo połączeń z innymi komórkami – są ich dziesiątki tysięcy – by przechować wszystkie informacje trwale zapisane w naszej pamięci. Zagadkową cechą pamięci jest to, że o ile utrata części mózgu, czy nawet całej półkuli, może całkowicie pozbawić daną osobę możliwości używania języka, rozpoznawania codziennych przedmiotów lub śledzenia toku rozumowania, to jednak przypadki, w których utrata lub uszkodzenie konkretnej części ludzkiego mózgu wyeliminowałaby pewne ślady pamięciowe, pozostawiając jednocześnie inne, zdarzają się nader rzadko. Karl Lashley, psycholog z Harvardu, kiedyś, po bezowocnych próbach zbadania, gdzie w mózgach zwierząt znajduje się pamięć, powiedział, że uczenie się (które oczywiście zależy całkowicie od pamięci) “jest po prostu niemożliwe". Nieuchwytność zapisów pamięci doprowadziła do powstania tak niezwykłych koncepcji, jak ta, że ślady pamięciowe są przechowywane w mózgu w postaci hologramów. Zaletą tego poglądu, który przez pewien czas traktowano całkiem poważnie, jest to, że – w przeciwieństwie do negatywu fotograficznego – uszkodzony hologram traci co prawda pewną precyzję szczegółów, ale zachowuje ogólny obraz, wykazując tym samym pewne analogie do uszkodzonego mózgu. Ale chcąc rozszerzyć tę analogię na ślady przechowywane przez komórki mózgowe, trzeba by ją znacznie naciągnąć. Może się nawet okazać, że ten sam ślad pamięciowy znajduje się jednocześnie w wielu miejscach w mózgu. Obecnie popularny jest pogląd, że zapis danego zdarzenia istnieje w tylu miejscach w mózgu, ile wrażeń zmysłowych zostało wywołanych przez to zdarzenie. Załóżmy, że masz żywe wspomnienie jakiegoś pikniku z czasów Twojego dzieciństwa – z gamą kolorów, smaków, zapachów, śmiechów i krzyków, wymieszanych razem w jednym krótkim kadrze z Twojego życia. W jaki sposób i w którym miejscu w mózgu wspomnienie to zostało zapisane? Większość współczesnych badaczy mózgu i filozofów uważa, iż wyobrażanie sobie, że w mózgu znajduje się malutka sala kinowa, gdzie to wszystko jest odgrywane, nie ma sensu, ponieważ wówczas trzeba by założyć istnienie malutkiego widza – a kim miałby on być? W dodatku można zapytać, czy przednie części mózgu, gdzie – jak się przypuszcza – różne napływające fragmenty informacji miałyby ulegać scaleniu, tworząc jedno spójne wspomnienie, mają wystarczającą pojemność, by przechowywać wspomnienia przez okres całego życia? Części te wyposażone są w mniejszą liczbę komórek nerwowych niż części położone bardziej z tyłu, które przypuszczalnie dostarczają informacji częściom przednim. Alternatywna koncepcja, zdobywająca obecnie coraz większe uznanie, została wysunięta przez Antonio Damasio z Uniwersytetu Stanu Iowa. Twierdzi on, że każde pamiętane zdarzenie składa się z wielu różnych elementów i że elementy te nigdy się ze sobą w mózgu nie spotykają. Według Damasio wizualne elementy wspomnień z dawnego pikniku pozostają we wzrokowej części kory mózgowej z tyłu mózgu, zapachy są przechowywane w tej części prawego płata czołowego, która – jak się sądzi – odgrywa rolę w pamiętaniu woni, i tak dalej. Gdyby tak rzeczywiście było i gdybyś został poproszony o przypomnienie sobie tego pikniku, to każda z części mózgu odtworzyłaby swoją część wspomnienia, dzięki czemu w jakiś sposób doświadczałbyś wszystkiego równocześnie, jako jednego, spójnego wspomnienia. I tu mamy twardy orzech do zgryzienia, czyli problem scalania – w jaki sposób mózgowi udaje się reaktywować te wszystkie zmysłowe cząstki zdarzenia tak, by ponownie przeżyć to zdarzenie jako całość? Zadanie to nie musi być aż tak trudne, jak by się wydawało. Gdy podniesiesz wzrok znad tej książki, by rozejrzeć się wokoło, każdy aspekt oglądanego obrazu – kolor, kształt czy ruch – jest przetwarzany w innym miejscu wzrokowej kory mózgowej w tylnej części Twojego mózgu. Mimo to w jakiś sposób wyniki działania tych różnych “urządzeń przetwarzających" zostają połączone i natychmiast otrzymujesz pełny i spójny obraz. Podobny proces łączenia różnych elementów prowadzi zapewne do powstawania śladów pamięciowych. Może się zdarzyć, że bodziec wywołujący jakieś wspomnienie oddziałuje tylko na jeden ze zmysłów, które brały udział w pierwotnym zdarzeniu, i pobudzenie to może “pociągnąć" za sobą inne zmysły, doprowadzając do odtworzenia pełnego wspomnienia. Pamiętam z dzieciństwa, że bardzo często bawiłem się Meccano, czyli podziurkowanymi kawałkami metalu, które można skręcać ze sobą na różne sposoby, konstruując miniaturowe samochody, dźwigi albo domy. Zestaw Meccano zawierał również nakręcane motorki, dzięki którym dźwig naprawdę działał, a samochodzik jeździł po podłodze. Gdybym dzisiaj usłyszał taki motorek, przypomniałbym sobie zarówno jego kolor i kształt, jak i wrażenie towarzyszące dotknięciu tego urządzenia, a nawet śliskość spiralnej sprężyny, która je napędzała. Potrafiłbym dokładnie określić wielkość i kształt kluczyka, którym nakręcałem ten motorek, chociaż wszystkie te obrazy pochodzą sprzed kilkudziesięciu lat. Antonio Damasio powiedziałby, że bodźcem dla pojawienia się tych wszystkich szczegółów był dźwięk motorka i że obwody komórek nerwowych, położonych w rejonach mózgu odpowiedzialnych za słuch, uzyskały połączenie z okolicami konwergencyjnymi, które z kolei zaktywizowały inne części mózgu, przechowujące dotykowe i wzrokowe aspekty tego wspomnienia. Dotknięcie kluczyka lub widok sprężyny mogłyby równie łatwo wywołać pojawienie się pozostałych elementów tego wspomnienia. Gdyby było prawdą, że fragmenty każdego wspomnienia, przechowywanego w pamięci długotrwałej, znajdują się w rożnych rejonach mózgu odbierających wrażenia zmysłowe lub w połączonych z nimi rejonach zajmujących się scalaniem tych fragmentów, wtedy częściowo można by wytłumaczyć to, że wspomnienia mają tak wielką zdolność odradzania się. Jeśli rzeczywiście tak jest, trudno któreś z nich całkowicie wymazać. Wtedy jednak powinny istnieć takie rodzaje uszkodzeń mózgu, które usuwają jakąś konkretną składową pamięci, na przykład zapach lub dźwięk. Rzeczywiście, uszkodzenie tej części wzrokowej kory mózgowej, która zajmuje się kolorem, nie tylko pozbawia pacjenta możliwości widzenia kolorów, ale również czyni go niezdolnym do pamiętania, jak wyglądały różne kolory. Świat widziany przez tych pacjentów jest czarno-biały, podobnie jak ich wspomnienia. Co się dzieje w mózgu, gdy powstaje nowy ślad pamięciowy? Większość badaczy uważa, że muszą wówczas zachodzić trwałe zmiany w synapsach, czyli miejscach, gdzie sąsiednie komórki mózgowe komunikują się ze sobą. Wtedy następują prawdopodobnie fizyczne zmiany komórek mózgowych, w wyniku czego powstaje coś w rodzaju komórkowego odpowiednika “świerzbiącego palca na spuście". Pomyślmy o psach Pawiowa: wytresowano je, by śliniły się na dźwięk dzwonka, który to dźwięk kojarzył im się z zapachem pożywienia. Ślinienie się na dźwięk dzwonka nie wywołuje takich emocji, jak wspomnienie odblasku promieni słonecznych na włosach największej miłości Twojego życia, ale jest całkiem prawdopodobne, że na poziomie neuronów w obu przypadkach mamy do czynienia z procesami tego samego typu. Obecnie wyniki słynnego eksperymentu Pawiowa można wyjaśnić w nowy sposób, wykorzystując pojęcia związane z synapsą. Przed rozpoczęciem treningu te komórki w mózgu psa, które reagują na zapach pożywienia, są połączone poprzez szereg neuronów pośredniczących z komórkami mózgowymi sterującymi produkcją śliny. Wprowadzenie w czasie treningu trzeciego elementu, czyli dźwięku dzwonka, spowoduje uaktywnienie komórek mózgowych w tej części kory mózgowej, która zajmuje się bodźcami słuchowymi. I chociaż komórki te mogą w sposób rutynowy uwalniać kilka neurotransmiterów w kierunku komórek zajmujących się odbiorem zapachu i wydzielaniem śliny, to wszelkie – raczej słabe – spowodowane tym reakcje początkowo zagubią się wśród ogólnego zamieszania, związanego z wydzielaniem śliny w trakcie psich posiłków. Systematyczne i uporczywe występowanie sygnałów dźwiękowych właśnie wtedy, gdy pojawia się zapach pożywienia, przyczyni się do stopniowego wzmocnienia tego początkowo niewielkiego oddziaływania chemicznego. Wkrótce komórki nerwowe wchodzące w skład obwodu zajmującego się wydzielaniem śliny będą reagowały na dzwonek w takim samym stopniu, jak na zapach. Niektóre molekularne szczegóły naszkicowanego powyżej procesu udało się ustalić. Wyobraź sobie pojedynczą komórkę nerwową w centrum tych obwodów, których głównym zadaniem jest reagowanie na dźwięk dzwonka i przekazywanie informacji o nim dalej. Komórka ta musi jednocześnie “nasłuchiwać" sygnałów z wielu innych komórek mózgowych, a wśród nich także z tych, które tworzą główne obwody zajmujące się wąchaniemi-ślinieniem. Gdy odzywa się dzwonek i natychmiast po tym pojawia się zapach, komórka ta otrzymuje dwa niemal równoczesne sygnały: jeden przesłany przez dzwonek (niemal bezpośrednio) i drugi dotyczący zapachu (z trzeciej czy czwartej ręki). Wielokrotne powtarzanie się takiej sytuacji, w której jeden sygnał neuronalny pojawia się zaraz po drugim, powoduje, że reakcje chemiczne przebiegające w komórce, do której docierają, zachodzą łatwiej. Bliskość w czasie ma zasadnicze znaczenie, ponieważ niektóre zmiany chemiczne są przejściowe i jeśli odgłos dzwonka i zapach nie wystąpią niemal równocześnie, to zmiana spowodowana przez pierwszy bodziec ustanie, zanim pojawi się drugi. Skutkiem zmian w procesach chemicznych jest to, że komórka zaczyna teraz reagować na dźwięk dzwonka znacznie silniej niż w normalnych warunkach, uwalniając znacznie więcej neurotransmiterów niż poprzednio. Wywiera ona tym samym znacznie większy wpływ na wszystkie komórki mózgowe, z którymi się komunikuje, w tym na sieć neuronów sterujących wydzielaniem śliny. W ten sposób komórka ta zaczyna pełnić ważną funkcję w obwodzie mózgowym kontrolującym wydzielanie śliny. Na dłuższą metę komórka ta może na stałe wejść w nową rolę, demontując i przebudowując zupełnie swój wewnętrzny szkielet, tak aby wyeksponować pewne receptory poprzednio ukryte wewnątrz błony. Receptory te mogą spowodować, że komórka będzie jeszcze bardziej wyczulona na dźwięk dzwonka. Komórka potrafi też stworzyć sobie całe nowe terminale do przyjmowania lub wysyłania neurotransmiterów. Zmiany te mogą mieć trwały charakter, przy czym, na co warto zwrócić uwagę, nie wymagają one wciągnięcia do gry nowych komórek mózgowych. Mózgi psów Pawiowa zapamiętały niecodzienne skojarzenie między dzwonkiem a pożywieniem, reorganizując układy istniejących już komórek mózgowych. Hipoteza, iż nowe wspomnienia tworzone są przez zmiany w układzie połączeń między komórkami mózgowymi, jest zapewne najrozsądniejszym wyjaśnieniem. Mimo że mamy do dyspozycji miliardy komórek, pojemność naszej pamięci nieuchronnie zostałaby przekroczona, gdybyśmy “zajmowali" dziesiątki albo i setki komórek dla przechowania każdego nowego ślady pamięciowego. Lepsze rozwiązanie polega na nieustannym manipulowaniu tysiącami synaps, z którymi każda komórka sąsiaduje. Inną zaletą przechowywania śladów pamięciowych w postaci wzorca połączeń pomiędzy komórkami mózgowymi jest to, że komórki te są stałymi elementami, co stanowi też cechę wielu wspomnień. Nic innego, co dotyczy mózgu, nie jest równie długowieczne. Mimo to w latach sześćdziesiątych naukowcy wysunęli hipotezę, że ślady pamięciowe mogą być zapisywane w postaci pojedynczych cząsteczek. Pogląd ten wiąże się z jednym z najdziwniejszych epizodów w dziejach badań nad pamięcią. W roku 1962 James McConnell ogłosił wyniki eksperymentów wskazujące, że pewne robaki, wypławki, mogą zyskać pamięć o pewnych faktach, zjadając po prostu swoich ziomków, którzy zostali odpowiednio wytrenowani. Wypławki to małe robaki, należące do typu płazińców. Żyją one w wodach słodkich i mają nadzwyczajną zdolność: nie tylko przeżywają, gdy zostaną przecięte na pół, ale nawet wyciągają z tego korzyści. Każda z połówek staje się wówczas pełnowartościowym, nowym robakiem. Chociaż budowa tych zwierząt jest prosta, mają one zdolność uczenia się, które przecież jest równoznaczne z zapamiętywaniem. McConnell wykazał najpierw, że wypławki, podobnie jak psy Pawiowa, mogą się nauczyć kojarzenia światła z groźbą natychmiastowego porażenia prądem. Podczas tych badań uznano, że robaki nauczyły się tego skojarzenia, jeśli reagowały kurczeniem ciała na samo światło. McConnell dowiódł, że jeśli tak wyuczone wypławki podano jako pożywienie nie wytrenowanym wypławkom, to nowicjusze uczyli się kojarzyć światło i porażenie prądem szybciej niż wypławki pozostające na zwykłej diecie. Wyciągnięto stąd wniosek, że zjadając swych uczonych kolegów, w jakiś sposób spożywały one “molekułę pamięci" ułatwiającą im uczenie się. Oczywiście odkrycie to wzbudziło olbrzymie emocje, chociaż nie trzeba dodawać, że możliwości jego zastosowania dla poprawy wyników uczenia się ludzi nie były całkiem jasne. Niestety, eksperyment z wypławkami znacznie stracił na atrakcyjności, gdy wykazano, że to, czy na przekąskę podawano wyuczone czy też nie wyuczone robaki, nie miało większego znaczenia. Nawet jeśli podawane do zjedzenia wypławki ani nie widziały odpowiedniego światła, ani nie doznały szoku elektrycznego, zjedzenie ich przyspieszało proces uczenia się. Uprzedni wniosek, że uczenie się było szybsze po zjedzeniu wypławków, był więc prawdziwy, ale prawdopodobnie efekt ten zawdzięczano głównie obfitemu posiłkowi, a nie jakiejś hipotetycznej molekule pamięci. Szkoda, że nie udało się potwierdzić tej hipotezy, gdyż mogłaby ona służyć jako temat niejednego filmu pośledniej kategorii (wyobraźmy sobie, na przykład, taką scenę: słynny futbolista, któremu grozi usunięcie z uniwersyteckiej drużyny z powodu słabych stopni, zwraca się do jajogłowego studenta: .Cześć – słyszałem, że przygotowałeś się już do tego ważnego egzaminu, który mamy w przyszłym tygodniu..."). W badaniach, które mają precyzyjnie wytłumaczyć procesy zachodzące na poziomie molekularnym w momencie powstawania śladów pamięciowych, używa się niemal wyłącznie prostych zwierząt o nieskomplikowanych mózgach, takich jak morskie ślimaki, muszki owocowe czy szczury. W tym samym czasie psycholodzy nie ustają w wyłuskiwaniu dalszych szczegółów na temat działania ludzkiej pamięci i mają nadzieję, że kiedyś te dwa podejścia zetkną się w jakimś punkcie. Badania pamięci ludzkiej sprowadzają się w znacznej mierze do introspekcji dokonywanych przez ochotników, czyli tego rodzaju “myślenia o pamięci", jakie zdarza się nam wszystkim. Jedną z cech ludzkiej pamięci, która to cecha staje się oczywista, gdy tylko się nad nią zastanowić, jest brak natychmiastowego przejścia z pamięci krótkotrwałej (operacyjnej) do długotrwałej (stałej), oraz brak w mózgu jakiegokolwiek przełącznika, który w jednej chwili decydowałby, że właśnie zapamiętany numer telefoniczny staje się odtąd częścią stałego zapisu w pamięci. Trzeba miesięcy lub nawet lat, by ślady pamięciowe zostały utrwalone. Dopóki pozostają one w szarej strefie: “niezupełnej trwałości", dopóty grozi im, że zostaną zapomniane. Wyobraź sobie, że idziesz z przyjaciółmi na kolację. Podczas tego wieczoru pamiętasz numer telefonu i adres restauracji, podobnie jak istotne bieżące wydarzenia z życia Twoich przyjaciół oraz Twojego. Nie myśl jednak, że zdarzenia tego wieczoru zostaną zapomniane tylko przez obsługującą was kelnerkę. Nazajutrz rano będziesz mógł przypomnieć sobie, co każdy z was zamówił, tematy rozmów i wszystko to, co było szczególnie zabawne lub irytujące, ale w tydzień później, o ile nie powtarzałeś sobie tych informacji, wiele z tych – pierwotnie tak wyraźnych – szczegółów ulegnie rozmyciu, wymiesza się między sobą lub ulotni się bez śladu. Po upływie miesiąca będziesz się musiał bardzo starać, by przypomnieć sobie jakieś fragmenty rozmowy (chyba że padło w niej coś niezwykłego), a po roku czy dwóch latach możesz w ogóle nie pamiętać, że poszliście na kolację. Jeśli nawet będziesz coś pamiętał, to będzie to suchy zapis faktu, że byłeś w restauracji z tymi ludźmi. Nie będzie to bynajmniej barwne i żywe wspomnienie, jakie pojawiło się nazajutrz. Liczne badania dowiodły, że proces zapominania zachodzi z mniej więcej stałą prędkością w ciągu miesięcy i lat od momentu, gdy zdarzenia miały miejsce i gdy po raz pierwszy zostały zarejestrowane w naszej pamięci. Wyniki jednego z badań wykazały, że jeśli wybierzemy jako punkt odniesienia jakiś rok sprzed sześciu czy siedmiu laty, to stwierdzimy, że w kolejnych latach – aż do chwili obecnej – ilość pamiętanych przez nas zdarzeń, które zaszły w danym roku, zmniejszała się o około 6% rocznie. I na tym nie koniec, gdyż w tym samym czasie zmienił się charakter tych wspomnień. Wydarzenia następujące później zmieniają często znaczenie wcześniejszych zdarzeń, sprawiając, że będą one pamiętane z mniejszym lub większym prawdopodobieństwem. Podobne zdarzenia nakładają się na siebie, tworząc jedno wspólne wspomnienie, którego fragmenty zostały dokładnie zapamiętane, ale całość jest nieprawdziwa (tak, złapałeś węża obok domku letniego, ale nie było przy tym cioci Lou, gdyż odwiedziła was ona dopiero następnego lata). Dwa zjawiska stają się szczególnie oczywiste, gdy pozwolisz swoim myślom cofnąć się w czasie, by przyjrzeć się wspomnieniom z wcześniejszych lat. Obu tym zjawiskom badacze pamięci poświęcają dużo uwagi. Chodzi tu o amnezję dziecięcą i wspomnienia pojawiające się jak blask lampy błyskowej, czyli tak zwane wspomnienie typu flesz. Wspomnienie-flesz to niewiarygodnie szczegółowy i żywy obraz myślowy takich dramatycznych zdarzeń, jak tragedia promu kosmicznego Challenger czy zabójstwo prezydenta Kennedy'ego. Kanadyjczycy dodaliby tu przypuszczalnie bramkę zdobytą przez Paula Hendersona, która zapewniła hokeistom Kanady zwycięstwo w pojedynku ze Związkiem Radzieckim o mistrzostwo świata w 1972 roku. Świadkowie tych zdarzeń potrafią ustalić, gdzie znajdowali się w momencie usłyszenia danej wiadomości i w czyim towarzystwie wówczas byli. Pamiętają także swoje reakcje i dowolną liczbę dodatkowych szczegółów, których nie potrafiliby podać w stosunku do zwykłych wydarzeń z tego samego okresu. Ma się wrażenie, że odczucia doznawane w takim dramatycznym momencie zostały zarejestrowane na błonie fotograficznej. Każdy z nas ma również osobiste wspomnienia typu flesz dotyczące takich zdarzeń, jak narodziny czy zgony najbliższych członków rodziny. Sądzi się, że mechanizm pamiętania tak szczególnych zdarzeń może być inny niż ten, który przechowuje bardziej powszednie wspomnienia. Jeśli ta hipoteza jest prawdziwa, okazałaby się bardzo użyteczna dla zrozumienia pamięci w ogóle. Najbardziej ekscytująca cecha wspomnień typu flesz to zadziwiająca ilość zachowanych w nich szczegółów. Gdyby udało nam się wyjaśnić, w jaki sposób osiąga się taką wierność, można by – jeśli oczywiście byłoby to pożądane – w podobnie intensywny sposób zarejestrować wiele innych wspomnień. Dwaj psychologowie z Harvardu, Roger Brown i James Kulik, wprowadzili określenie “wspomnienie-flesz" (flashbulb rnemory] w 1977 roku, w publikacji zawierającej pierwszą poważną analizę tego zjawiska. Zauważyli oni, że po to, aby jakieś zdarzenie zostało zapisane jako wspomnienie-flesz, trzeba, by cechowało się ono nieprzewidywalnością i było brzemienne w skutkach – musi mieć istotne znaczenie dla danej osoby. Oczywiście przyjście na świat i zgony członków rodziny spełniają oba te warunki. Zamach na Johna F. Kennedy'ego i tragedię Challengera charakteryzuje niezwykle wysoki stopień nieprzewidywalności czy zaskoczenia, choć były one mniej brzemienne w skutki, szczególnie dla Kanadyjczyków. A gol Hendersona? Cóż można powiedzieć o chwili, która weszła do mitologii narodowej? Brown i Kulik sięgnęli do mało znanej teorii, zwanej “Teraz rejestruj!", by znaleźć biologiczne podstawy dla twierdzenia, że wspomnienia typu flesz wyróżniają się wysokim stopniem nieprzewidywalności i mają istotne znaczenie dla osoby je rejestrującej. Teoria “Teraz rejestruj!", zaproponowana przez psychologa R. B. Livingstona, głosiła, że mózg potrafi w ciągu ułamka sekundy określić stopień nowości zdarzenia, ocenić jego istotność dla danej osoby i, jeśli oba kryteria są spełnione w wysokim stopniu, wydać polecenie: “Teraz rejestruj!" Spowoduje to zachowanie w pamięci nie tylko samego zdarzenia, ale także wszelkich innych operacji umysłowych, które zachodzą równolegle z nim. Urok tego tłumaczenia tkwi w jego ostatniej części, która mogłaby wyjaśnić, dlaczego różni ludzie, opisując to samo zdarzenie, przypominają sobie drobniutkie i zupełnie nieistotne szczegóły: na przykład pewien profesor z Hanrardu pamiętał uczucie związane ze stąpaniem po wyłożonych ochronną gumą schodach w momencie, gdy usłyszał o zabójstwie prezydenta Kennedy'ego. Ja sam pamiętam krzyk towarzyszący golowi Hendersona, jaki usłyszałem w czasie prowadzonych przeze mnie zajęć dla grupy straszliwie znudzonych studentów grafiki użytkowej. Ćwiczenia te odbywały się w laboratorium chemicznym uczelni, która obecnie nosi nazwę Uniwersytetu Politechnicznego Ryersona w Toronto (gdybym był mądrzejszy, to wszyscy oglądalibyśmy ten mecz). Dlaczego pamięć o wyglądzie tego laboratorium albo miejsca, w którym wówczas stałem, miałaby mieć jakiekolwiek znaczenie? Dlaczego mózg miałby włączać do wspomnienia typu flesz szczegóły, które nie miały nic wspólnego z głównym wydarzeniem? Brown i Kulik głosili pogląd, że mechanizm odpowiedzialny za wydawanie polecenia “Teraz rejestruj" musiał rozwinąć się co najmniej setki tysięcy lat temu, gdy zdarzenia wywołujące wspomnienia typu flesz nie docierały do nas pośrednio, poprzez środki masowego przekazu, lecz były bezpośrednio przeżywane. W takiej sytuacji okoliczności, które obecnie mogą się nam wydawać nieistotne (w którym miejscu stałeś, co miałeś zamiar zrobić), stanowiły w rzeczywistości część samego zdarzenia i jako takie warte były zapamiętania. W następnych latach rozgorzał spór na temat znaczenia wspomnień typu flesz. Nawet Brown i Kulik przyznali, że nie są one aż tak bardzo niezwykłe, jak to się pierwotnie wydawało. Po pierwsze, daleko im do fotograficznej dokładności. Przywołaj w myślach ulubione wspomnienie-flesz tak dokładnie, jak tylko potrafisz, po czym zadaj sobie następujące pytania. Jakie buty miałeś wówczas na nogach? – tylko wspomnienia kogoś, kto publicznie biegał bez ubrania, zawierałyby ten szczegół. Jaka była wtedy pogoda? Z kim jadłeś kolację w ten wieczór? Co robiłeś pięć minut (albo godzinę) przed tym zdarzeniem? Kilka pytań tego typu powinno przekonać Cię, że wspomnienie-flesz ani trochę nie jest podobne do pełnego zapisu danej chwili i nie musi być, przynajmniej pod względem treści, bardziej bogate niż zwykłe wspomnienia. Sugestia, że takie wspomnienia mogą angażować specjalny mechanizm pamięci (“Teraz rejestruj!"), wzbudziła u niektórych psychologów niepokój choćby dlatego, że postulowanie istnienia dwóch typów pamięci w sytuacji, gdy zapewne wystarczyłby jeden, bez wątpienia czyni bardziej skomplikowanym zadanie wyjaśnienia tego, jak funkcjonuje pamięć. W latach osiemdziesiątych ukazało się wiele różnych publikacji, które mówiły, że wspomnienia typu flesz nawet w przybliżeniu nie są ani tak szczegółowe, ani tak dokładne, jak twierdzą ci, którzy ich doświadczają (jeden z artykułów zatytułowano: “Wspomnienia typu flesz: wyjątkowe, ale nie aż tak bardzo"). Badania te, chociaż same były przedmiotem kontrowersji, wzbudziły wątpliwości co do istoty i jakości wspomnień typu flesz, a ponadto co do istnienia specjalnego mechanizmu, który miałby je tworzyć. W 1991 roku szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że Charles Weaver, psycholog z Uniwersytetu Baylora, poddał wspomnienia typu flesz jedynemu w swoim rodzaju testowi. Weaver próbował ustalić, czy można utworzyć tego typu wspomnienia w odniesieniu do zwykłych zdarzeń: 16 stycznia 1991 roku poprosił badanych studentów, by każdy z nich, gdy następny raz spotka swego przyjaciela lub współlokatora, zapamiętał możliwie jak najwięcej towarzyszących temu okoliczności. W tym celu uczestnicy badań mieli wypełnić specjalny kwestionariusz, podając czas i miejsce spotkania, informację o tym, jak każdy z nich był ubrany i tak dalej. Traf chciał, że tego właśnie wieczoru prezydent George Bush wydał rozkaz zbombardowania Iraku. W ten sposób Weaver niespodziewanie dostał w prezencie praktycznie niemożliwy do powtórzenia eksperyment: dwa równoczesne zdarzenia, z których jedno – bombardowanie – miało cechy uzasadniające powstanie wspomnienia-flesz, drugie zaś – towarzyskie spotkanie – miało te cechy uzyskać. W ciągu tego samego tygodnia Weaver poprosił studentów o wypełnienie drugiego kwestionariusza dotyczącego momentu, w którym usłyszeli o bombardowaniach. Zdolność zapamiętania przez nich okoliczności towarzyszących obu tym zdarzeniom została sprawdzona po upływie trzech miesięcy i ponownie po dwunastu miesiącach. Weaver stwierdził, że u badanych studentów jakość wspomnień o obu zdarzeniach pogarszała się według schematu dobrze znanego badaczom pamięci: dokładność spadła w ciągu pierwszych trzech miesięcy, ale później nie obserwowano już większych zmian. Bardziej interesujące okazało się spostrzeżenie, że nie było istotnej różnicy między jakością wspomnień o spotkaniu z przyjacielem a jakością wspomnień o bombardowaniu. Studentom udało się utworzyć wspomnienia typu flesz związane ze spotkaniem towarzyskim, które w normalnych warunkach byłoby całkiem nieistotnym zdarzeniem. Natomiast wyraźna różnica dotyczyła stopnia pewności co do tego, czy wspomnienia te są dokładne. Studenci niezmiennie uważali, że dokładniej pamiętają wypowiedź Busha i następujące po niej bombardowania niż spotkanie ze swoim współlokatorem. Weaver wyciągnął stąd wniosek, że “flesz" nie jest konieczny do powstania wspomnień typu flesz – wystarcza do tego chęć zapamiętania. Tym, co naprawdę wyróżnia wspomnienia typu flesz, jest nieuzasadniona pewność co do ich dokładności. Eksperyment Weavera stawia pod znakiem zapytania pogląd, że wspomnienia typu flesz powstają w jakiś szczególny sposób. Skoro studenci potrafili na żądanie nadać cechy wspomnienia typu flesz swojemu wspomnieniu o zupełnie zwykłym wydarzeniu, to wydaje się, że warunkiem wystarczającym jest skupienie uwagi na danym zdarzeniu. Na pytanie, dlaczego uważamy, że nasze wspomnienia typu flesz są bardziej dokładne niż są w rzeczywistości, nie znaleziono dotąd odpowiedzi, chociaż Ulric Neisser, psycholog z Uniwersytetu Emory w Atlancie, sądzi, że mają one dla nas ogromne znaczenie, ponieważ wiążą wydarzenia osobiste z wydarzeniami historycznymi i dlatego wierzymy w dokładność tych wspomnień. Wprawdzie eksperymenty przyczyniły się do osłabienia początkowej fascynacji wspomnieniami typu flesz, ale nie da się tego powiedzieć o amnezji dziecięcej. Zjawisko to jest – by użyć popularnego obecnie określenia – “mocarne" i nadal wprawia naukowców w zakłopotanie. Amnezja dziecięca polega na niemożności przypomnienia sobie jakichkolwiek szczegółów, a często w ogóle czegokolwiek, z kilku pierwszych lat życia. Istnieją pewne różnice w oszacowaniach długości tego okresu, ale większość badaczy zgodziłaby się, że wszyscy cierpimy na amnezję obejmującą trzy czy cztery pierwsze lata życia. Ponieważ zjawisko to ma charakter powszechny, rzadko kiedy zdajemy sobie sprawę, jak niezwykły jest w istocie fakt, że nie pamiętamy nic z chwil, gdy zaczęliśmy chodzić, gdy przestawiliśmy się z mleka matki na inne pożywienie czy nauczyliśmy się mówić – wszystkie te ogromnej wagi zdarzenia zostają po prostu wymazane z rejestru, o ile w ogóle kiedykolwiek zostały zarejestrowane. W artykule opublikowanym w 1993 roku wspomniany już przeze mnie Ulric Nełsser wykazał jednak, że amnezja dziecięca nie dotyczy wszystkich wydarzeń w równym stopniu, gdyż w przypadku wydarzeń o dużym ładunku emocjonalnym wspomnienia mogą sięgać do lat wcześniejszych. Neisser prosił studentów z college'u, by przypomnieli sobie najwcześniejsze wydarzenie, jakie pamiętają, po czym prosił ich rodziców o potwierdzenie tych relacji. Stwierdził on, że takie zdarzenia, jak pobyt w szpitalu (na przykład w związku z operacją wycięcia migdałów) czy przyjście na świat brata lub siostry były niekiedy pamiętane, nawet jeśli zdarzyły się w wieku dwóch lat, podczas gdy pamięć o innych wydarzeniach, które można by uznać za ważne, takich jak przenosiny do innego domu czy śmierć członka rodziny, nie sięgała wcześniej niż wieku trzech lat. Ale nawet jeśli te wyniki przesuwają zasłonę dziecięcej amnezji z wieku lat trzech czy czterech do dwóch, to pozostaje faktem, że nie pamiętamy absolutnie nic z tego, co zdarzyło się nam przed ukończeniem drugiego roku życia. Pierwsze dwa lata wydają się kompletną pustką, z jednym małym zastrzeżeniem: żaden ze studentów biorących udział w tym badaniu nie przebywał w szpitalu w ciągu drugiego roku życia, a więc – mimo że nie pamiętali okoliczności związanych z narodzeniem swojego rodzeństwa, gdyż zdarzyło się to, zanim ukończyli dwa lata – nie można wykluczyć, że potrafiliby zapamiętać swój własny pobyt w szpitalu, jeśli nastąpiłby w tym wieku. Niektórzy psycholodzy kwestionowali wiarygodność danych zebranych w tym badaniu, argumentując, że w niektórych przypadkach to, co wydaje się prawdziwym wspomnieniem, może w rzeczywistości być wynikiem zgadywania {“Gdzie po raz pierwszy zobaczyłeś swoją nowo narodzoną siostrzyczkę?" – “W szpitalu".) lub wynikać z informacji zdobytych później, pochodzących z taśm wideo, przezroczy lub opowieści rodzinnych. Jeśli te zastrzeżenia są słuszne, należałoby przesunąć granicę najwcześniejszych rzetelnych wspomnień ponownie do wieku trzech lat. Pytanie: “Dlaczego zapominamy wydarzenia z najwcześniejszych lat?" – wciąż jednak pozostaje bez odpowiedzi [O ile mi wiadomo, wszelkie badania nad amnezją dziecięcą skupiły się na zagadnieniu zapominania zdarzeń. Ale w bardzo młodym wieku nabywamy także różnych umiejętności. Niektórych z nich, takich jak chodzenie, nigdy nie tracimy, ale są też inne, które zostają wyuczone, a potem zapomniane jeszcze w dzieciństwie. Mój syn Max ma teraz dwa lata i już od dawna wie, co należy robić, gdy ktoś zbliża się do niego ze ślimakiem. Wyciąga ręce i skłania szyję tak, by można było zawiązać mu śliniak. Jeśli zbliżę się do niego ze śliniakiem, gdy skończy dziesięć lat, czy będzie pamiętał, co ma zrobić? Czy amnezją dziecięca dotyczy zarówno umiejętności, jak i zdarzeń?]. Sformułowano wiele hipotez mających wyjaśnić, dlaczego nie pamiętamy praktycznie nic z paru pierwszych lat naszego życia. Zygmunt Freud pierwszy zwrócił uwagę na ten rodzaj amnezji i twierdził, że tłumimy wspomnienia z naszego dzieciństwa, ponieważ są one pełne treści seksualnych wywołujących poczucie winy. Sto lat później wyjaśnienia tego zjawiska skupiają się raczej na niesprawności procesu przetwarzania informacji w mózgu niemowlęcia. Na przykład hipokamp, część mózgu odgrywająca u osób dorosłych zasadniczą rolę w procesie zapamiętywania, w momencie przyjścia na świat nie jest jeszcze w pełni rozwinięty, a więc powstawanie śladów pamięciowych może być niemożliwe, dopóki proces ten nie zostanie zakończony. Ale, jak dowodzi Neisser, odpowiedź nie może się ograniczać do stwierdzenia tego faktu. Jedna z zagadek dotyczących amnezji dziecięcej polega na tym, że w owym okresie “pustki" dzieci mają zupełnie dobrą pamięć. Dzieci w wieku dwóch i pół roku pamiętają zdarzenia, które zaszły sześć miesięcy wcześniej, dlaczego więc nie potrafią przypomnieć sobie tych zdarzeń wiele lat później? Możliwe, że dzieci w wieku poniżej dwóch lat po prostu nie zapisują swoich doświadczeń w taki sam sposób, jak to robią dorośli. Jeśli zagadniesz małe dziecko na temat jakiegoś niedawnego wydarzenia, na przykład odwiedzin u krewnych w innym mieście, przypuszczalnie skupi się ono na rutynowych, niespecjalnie zapadających w pamięć czynnościach: “Zjedliśmy śniadanie, potem bawiliśmy się, potem zjedliśmy obiad". Niektórzy badacze uważają, że ponieważ czynności te są powtarzalne i zdarzają się nie tylko podczas takich odwiedzin, to zapewne cała wizyta zostaje zapomniana. Jest również możliwe, że mózg dziecka nie rejestruje informacji w taki sam sposób, jak robi to mózg dorosłego człowieka, i tym samym nie włącza do pamięci długotrwałej tych zdarzeń, których włączenia można by się spodziewać. Każdy dorosły, który spędził trochę czasu z małymi dziećmi, wie, że ich świat różni się od naszego: zauważają obrazy i dźwięki, które my od dawna nauczyliśmy się ignorować. Ich uwagę przykuwa klakson samochodu na ruchliwej ulicy albo przelotny cień chmury na zalanym słońcem trawniku. Przypuszczenie, że mózgi dzieci po prostu rejestrują świat w odmienny sposób, wydaje mi się bardziej niż rozsądne. Zdaniem Ulrica Neissera zapewne wyjaśnia to, dlaczego pamięć o narodzinach rodzeństwa, poprzedzonych wielkim oczekiwaniem i przedstawianych przez rodziców jako bardzo istotne wydarzenie – co nadaje mu specjalne znaczenie – sięga do lat wcześniejszych niż pamięć o śmierci członka rodziny, która jest dla małych dzieci zdarzeniem dużo bardziej tajemniczym. W przypadku narodzin wspomnienia dziecka zostają uporządkowane bez jego udziału. Ponadto jest możliwe, że te rejony mózgu, które odgrywają ważną rolę w przechowywaniu i odtwarzaniu wspomnień, zwłaszcza płaty czołowe, ulegają reorganizacji w pewnym etapie rozwoju dziecka i wszelkie wspomnienia powstałe przed tą reorganizacją zostają zniszczone, podobnie jak kartoteki w magazynie, który właśnie został skomputeryzowany. Zgodne z tym byłoby następujące wytłumaczenie: nic z tego, co zostało wchłonięte przez bardzo niedojrzały mózg między narodzinami a wiekiem dwóch lat, nie może przetrwać reorganizacji związanej z dojrzewaniem mózgu. Tylko najbardziej niezwykłe spośród zdarzeń, które zaszły, gdy dziecko miało trzy lub cztery lata, zostaną zapamiętane, ponieważ w tym przejściowym okresie mózg dziecka zaczyna nabierać cech mózgu dorosłego człowieka, zachowując jednak pewne cechy niedojrzałości organizacyjnej. Począwszy od momentu, gdy mózg jest w pełni rozwinięty, pamięć działa normalnie. To cena, jaką płacimy za posiadanie tak dużych mózgów. U ludzi mózg powiększa się i rozwija po urodzeniu w większym stopniu niż u jakiegolwiek porównywalnego gatunku; warto wiedzieć, że noworodek z całkowicie rozwiniętym mózgiem nie przecisnąłby się przez kanał porodowy. Ewolucja musiała wybrać między poszerzeniem tego kanału do niedogodnych rozmiarów, a rozwiązaniem polegającym na powiększaniu się mózgu już po narodzinach. Amnezja dziecięca może być konsekwencją tego wyboru. Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 18 WYCZYNY PAMIĘCI Wśród stereotypów dotyczących mózgu mam swój ulubiony. Jest nim od zawsze powtarzana myśl: “Używamy zaledwie 10% naszego mózgu". Twierdzenie to jest prawdziwe w tym sensie, że gdy na przykład siedzisz, nie używasz tych komórek mózgowych, które każą Twoim nogom biegać. Nie oddałem jednak jeszcze całości znaczenia powyższego zdania: stanowi ono wyraz optymizmu, że gdybyśmy tylko chcieli się wysilić, to moglibyśmy wykorzystywać pozostałe 90% mózgu i wtedy dopiero bylibyśmy bystrzy. Mimo wszystko jest to pogląd osobliwy. Jaki sens miałoby posiadanie mózgu, który używa tylko 10% swoich możliwości? Wtedy ludzki mózg, ważący około 1500 g, można by porównać ze 150gramowym mózgiem małpy, zakładając oczywiście, że małpa używa całego potencjału swojego mózgu. Czy celem trwającej setki tysięcy lat ewolucji było po prostu zbudowanie mózgu z większą ilością pustych półek? Nie miałoby to sensu. Z drugiej strony wydaje się, że nasze mózgi zawsze dysponują jakąś rezerwą. Co by się stało, gdybyś jutro zmienił swój zwykły plan dnia i poświęcił cały dzień na nauczenie się na pamięć jakiegoś wiersza? Gdzie, jeśli nie w jakiejś dotąd nie wykorzystanej przestrzeni, zostałyby umieszczone słowa, rymy, skojarzenia emocjonalne i wspomnienia związane z tym wierszem? A gdybyś jutro zaczął uczyć się nowego tańca lub nowej gry sportowej? Powtarzane w trakcie nauki ruchy l towarzyszące Im myśli muszą zostać gdzieś umieszczone, a ponieważ pojemność mózgu jest skończona, to czyż nie wynika stąd, że spory jej procent musi przez cały czas pozostawać nie zajęty, oczekując na przybycie nowych informacji tego typu? Jednym z elementów koniecznych do rozwiązania tego paradoksu musi być uznanie, że nowe informacje mogą się nakładać na stare dzięki mechanizmowi, który zmienia schemat połączeń między komórkami mózgowymi, pozwalając im używać istniejących już sieci do przesyłania nowych informacji. Nawet niepozorny, pozbawiony muszli morski ślimak z rodzaju Aplysia, mający zaledwie dwadzieścia tysięcy neuronów, może nauczyć się reakcji na jakieś nowe bodźce, podobnie jak psy Pawiowa. Osiąga to najpierw poprzez zmianę (na drodze chemicznej) reakcji niektórych neuronów, a w dalszym etapie poprzez faktyczną przebudowę układów pewnych neuronów, dostosowywanych do nowych reakcji. Aplysia nie ma jednak neuronów czekających bezczynnie na to, by naukowcy dotknęli syfonu lub porazili prądem tego ślimaka. Tak samo musi dziać się z ludzkim mózgiem: nie znajdziemy tu wolnych komórek nerwowych, czekających na nowy przebój muzyki pop. Dlatego poświęcanie komórek mózgowych na zapamiętanie słów piosenki (Yummy Yummy Yummy, I've Got Love in My Tummy) nie stanowi zapewne tak ogromnego marnotrawstwa, jak Ci się dotąd wydawało. Te same komórki mózgowe można przecież wykorzystać do zapamiętania jeszcze innych piosenek. Wszystko to musi mleć oczywiście jakiś kres. Liczne badania wykazały, że procesy zapominania, przebiegające na różnych skalach czasowych, zachodzą nieustannie i, w rzeczywistości, zapominanie jest niezbędne dla zachowania zdrowych zmysłów i dla rozumienia świata zewnętrznego. Twój mózg nie zwraca najmniejszej uwagi na większość informacji zmysłowych, które do niego docierają w każdej sekundzie. Informacje te zostają “zapomniane", zanim w ogóle zdążyłeś zauważyć ich istnienie. Znakomita większość informacji, które przechodzą przez pamięć operacyjną – na przykład numery telefoniczne, wysokość sumy, jaką wczoraj zapłaciłeś za podwójną porcję pizzy sprzedawaną w cenie jednej, czy wiadomość o tym, kto zdobył poprzedniego wieczora bramki dla Calgary Flames – jest bezceremonialnie usuwana. W dodatku, nawet jeśli jakieś informacje przejdą przez ten szlaban (lub go ominą) i przedostaną się do pamięci długotrwałej, będą narażone na stopniowy zanik – zapominanie może trwać długie tygodnie, miesiące, a nawet lata. Porównaj choćby zestaw wspomnień, które są obecnie żywe i wyraźne w Twoim umyśle, z zestawem, jaki miałeś, gdy byłeś o połowę młodszy. Idę o zakład, że w tych dwóch zestawach znajdziesz niewiele elementów wspólnych. Nie będę zaskoczony, jeśli zdziwi Cię myśl, że trudno przecenić znaczenie zapominania dla zachowania zdrowych zmysłów. Większość z nas zapomina, jak łatwo przychodzi nam zapominanie, i dlatego trudno nam pojąć, co by się stało, gdybyśmy nie mieli tej umiejętności. Można natomiast wyobrazić sobie niemożność zapominania. Prawie trzydzieści lat temu rosyjski neuropsycholog, Aleksander Łuria, opisał przypadek Szereszewskiego, fantastycznego mnemonisty, popisującego się swą pamięcią na estradzie. Szereszewski, występując przed publicznością, stawał obok tablicy pełnej liczb l, poświęciwszy chwilę na przyjrzenie się im, odwracał się tyłem do tablicy, by bezbłędnie je wyrecytować. Kiedyś zapamiętał długi, skomplikowany i pozbawiony sensu wzór matematyczny, a piętnaście lat później potrafił ów wzór bezbłędnie powtórzyć, mimo że nigdy nie uprzedzono go, że zostanie o to poproszony. Problemy pojawiały się wówczas, gdy Szereszewski musiał występować tego samego wieczoru więcej niż jeden raz, ponieważ nawet po starciu tablicy z trudem zapominał liczby z pierwszego występu, a zaczynał się już drugi spektakl! Szereszewski musiał dokładać wielkich starań, by wymazać te liczby z pamięci. Najpierw wyobrażał sobie, że oblepia tablicę nieprzezroczystą błoną, którą następnie zdejmuje i drze na kawałki razem z pozostającymi na niej cyframi. Mimo to nawet po tym zabiegu, liczby czasem ponownie wyskakiwały na tablicy. Szereszewski próbował wówczas zapisywania na papierze liczb, które chciał zapomnieć. Miał nadzieję, że jego umysł przestanie kurczowo się ich trzymać, jeśli zostaną napisane na papierze – może nie będzie już potrzebował pamiętać tego, co zostało zapisane. Problem polegał na tym, że umysł tego człowieka zachowywał obraz liczb zapisanych na papierze. Szereszewski ostatecznie pokonał tę trudność nagle i nieoczekiwanie. Pewnego kwietniowego wieczoru, kiedy niewiele czasu pozostało do początku czwartego przedstawienia i każda minuta potęgowała lęk Szereszewskiego (jego umysł wypełniały liczby z trzech poprzednich spektakli), niespodziewanie zdał on sobie sprawę, że może spowodować zniknięcie liczb, jeśli po prostu tego zechce. Poprzednie starania nie przynosiły pożądanych rezultatów najwyraźniej dlatego, że jego wola zapomnienia tych liczb nie była wystarczająco silna. Niewiele jest przykładów ludzi podobnych do Szereszewskłego, ale mój kolega Chris Grosskurth przeprowadzał kiedyś wywiad z jednym z nich w audycji Cranial Pursuits. Człowiek ten nazywał się Jacques Scarella i przez wiele lat był szefem w pewnej luksusowej restauracji w Waszyngtonie. Chociaż restauracja ta została zamknięta dziewięć lat wcześniej, Scarella utrzymywał, że potrafi wybrać dowolny stolik i przypomnieć sobie, co siedzący przy nim ludzie zamówili w czasie ostatniego wieczoru działalności restauracji. Przy jednym stoliku siedziało sześć osób: “(...) dwie z nich zamówiły pieczeń z jagnięcia. Jedna osoba, kobieta, zamówiła dorsza. Inny mężczyzna zażądał polędwicy i nie chciał żadnego sosu. A jeszcze inny zażyczył sobie eskalopki..." Jeszcze ciekawsze w przypadku Scarelli było to, że jak gdyby przełamał on barierę amnezji dziecięcej. Pamiętał niektórych ludzi i pewne widoki z czasów, gdy rodzice wysłali go do rodziny mieszkającej w górach, we Włoszech. Miał wówczas zaledwie sześć miesięcy. Wspaniała pamięć Scarelli nie dorównuje jednak pamięci Szereszewskiego. Scarella przyznał, że często zdarza mu się zapominać numery telefoniczne lub nie pamiętać o jakichś rocznicach czy o urodzinach żony. Pamięć Szereszewskiego była natomiast tak niewiarygodnie sprawna i tak wszechogarniająca, że stała się raczej patologiczną nieumiejętnością zapominania niż po prostu pamięcią. Na jawie jego umysł nieustannie zalewało mnóstwo wspomnień, których nie życzył sobie i wcale nie potrzebował. Wyczyny pamięci Szereszewskiego naprawdę zadziwiają, ale istnieje mała grupka ludzi o szczególnych właściwościach, którzy potrafią mu dorównać, nie cierpią jednak przy tym żadnych udręk związanych z niemożnością zapominania. Mowa tu o “genialnych odmieńcach", czyli ludziach obdarzonych jedną wyjątkową – częstokroć związaną z pamięcią – zdolnością umysłową, która jest tym bardziej zaskakująca, że towarzyszy poważnemu upośledzeniu umysłowemu. Ludzie ci są tak niezwykli, że niektórzy badacze uważają, że nigdy nie uda nam się poznać mechanizmów pamięci, dopóki nie wyjaśnimy tych przypadków. W krajach anglosaskich do pewnego czasu określano ich mianem idiot sauant, warto dodać, że sauont ('uczony') odnosiło się do osób posiadających wyjątkową erudycję. Później słowo idiot odrzucono jako określenie pejoratywne i niedokładne. Termin ten stosowano kiedyś wobec ludzi o ilorazie inteligencji (IQ) poniżej 25, ale obecnie słowo to wyszło z użycia, a poza tym większość owych genialnych odmieńców ma i tak iloraz inteligencji powyżej tego poziomu. Wyrażenie idiot sauant dobrze oddawało paradoksalność tych przypadków: pod względem większości kryteriów ludzie ci są umysłowo upośledzeni, a jednak mają zazwyczaj jedną, zadziwiającą umiejętność. Niekiedy jest to umiejętność odegrania na pianinie skomplikowanego utworu muzycznego po zaledwie jednokrotnym usłyszeniu go; w innych przypadkach chodzi o zadziwiającą zdolność obliczania dat, pozwalającą ustalić natychmiast, jaki dzień tygodnia odpowiadał dowolnej dacie z kalendarza; kiedy indziej są to niezwykłe zdolności artystyczne. Przypadki, w których niezwykły talent dotyczyłby innych dziedzin niż wymienione, zdarzają się rzadko, co m.in. stanowi o zagadkowości całego zjawiska. To, co wspólne dla wszystkich tych przypadków, poza jedną, nieraz wręcz niewiarygodną umiejętnością, to głębokie upośledzenie umysłowe, na ogół tak poważne, że uniemożliwia ono dbanie o podstawowe potrzeby życiowe. Niektórzy genialni odmieńcy posiadają zdolności, które wydają się wręcz nadludzkie. Oliver Sacks opisał dwa przypadki identycznych bliźniaków [O. Sacks: Ibid. Rozdział 23. Bliźniacy, s. 237-258; przyp. red.], którzy potrafili obliczać w myśli liczby pierwsze, po czym wymieniali je między sobą dla rozrywki (liczba pierwsza jest liczbą, która dzieli się bez reszty tylko przez samą siebie i przez jeden). Sacks, wyposażony w książeczkę, w której wymienione były liczby pierwsze, uczestniczył w jednej z takich sesji. W pewnym momencie, gdy bliźniacy wymieniali między sobą sześciocyfrowe liczby pierwsze, postanowił poddać ich testowi, rzucając ośmiocyfrową liczbę pierwszą. Po dłuższej (wypełnionej milczeniem) przerwie na twarzach bliźniaków pojawił się uśmiech. Każdy z braci podał własną ośmiocyfrową liczbę pierwszą. Posługując się swoją książeczką, Sacks mógł potwierdzić poprawność ich odpowiedzi. Ale gdy bliźniacy przeskoczyli na poziom dwunastocyfrowych liczb pierwszych, autor Mężczyzny, który pomylił swoją żonę z kapeluszem poddał się – lista w książeczce kończyła się na liczbach dziesięciocyfrowych. Wprawdzie wspomniani bliźniacy mieliby kłopoty z dodawaniem typu 3 + 3, ale jednak w jakiś sposób mogli stworzyć sobie wizualną reprezentację liczb pierwszych. Zwykli ludzie nie potrafią nawet zrozumieć pojęcia wizualnej reprezentacji takich liczb, nie mówiąc już o ich znajdowaniu. Dr Bernard Rimland, który badaniom nad genialnymi odmieńcami poświęcił dziesiątki lat, opowiedział mi historię o pewnym mieszkańcu zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, który komunikuje się z otoczeniem, posługując się swoją ogromną kolekcją płyt gramofonowych. Gdy zadasz mu jakieś pytanie, zaczyna przeglądać płyty (nie wiem, czy nie zmodernizował swojej kolekcji, przechodząc na CD), kładzie jedną z nich na adapter i ustawia igłę dokładnie w tym miejscu, w którym słowa piosenki dają odpowiedź na Twoje pytanie. Wielu spośród tych zadziwiających osobników wyposażonych jest w zupełnie niewiarygodną pamięć. Wielu mistrzów kalendarza potrafi nie tylko ustalić dzień tygodnia odpowiadający dowolnej dacie (co, samo w sobie, nie wydaje się być szczególnym wyczynem pamięci), ale może również powiedzieć, jaka wtedy była pogoda, o ile tylko data ta przypada na okres jego dorosłego życia (celowo użyłem tu formy “jego": genialnych odmieńców jest wśród mężczyzn sześciokrotnie więcej niż wśród kobiet). W XIX wieku żył pewien człowiek, który potrafił przypomnieć sobie datę pogrzebu każdego zmarłego mieszkańca swojej parafii, jak również umiał podać wiek zmarłego i listę żałobników. Niektórzy badacze twierdzą, że mistrzowie kalendarza są również mistrzami pamięci, a ich zdolności polegają po prostu na tym, że potrafią wyobrazić sobie kalendarze z poprzednich lat rozłożone przed “oczyma" psychiki i w ten sposób znajdują dzień tygodnia odpowiadający właściwej dacie. Gdyby tak było, mistrzów kalendarza łączyłaby z bliźniakami opisanymi przez Sacksa umiejętność zapamiętywania i przeglądania w umyśle ogromnych zbiorów liczb. Sugerowano również, że ci odmieńcy, którzy obdarzeni są fantastyczną pamięcią, mają coś wspólnego z Szereszewskim, a mianowicie nieumiejętność zapominania (oczywiście to, co ich zasadniczo różni, to fakt, że Szereszewski nie był umysłowo upośledzony). Mimo że trudno to udowodnić, warto wspomnieć, że o ile poprawne odegranie kolejnych nut utworu Mozarta mogłoby być uznane za osiągnięcie niezwykle sprawnej pamięci operacyjnej, o tyle dla przypomnienia sobie wszystkich osób pogrzebanych w danej parafii konieczna jest pamięć długotrwała, a więc zupełnie odmienny system pamięci. Ale w jaki sposób można w ogóle osiągnąć takie wyniki? Bernard Rimland sądzi, że jednym z czynników odgrywających tu zasadniczą rolę jest skrajne ograniczenie się do jednego rodzaju informacji. Uczony ten twierdzi, że uwagę wszystkich pozostałych ludzi nieustannie rozprasza zalew napływających z każdą sekundą informacji, z których większość nie wiąże się z zadaniem, na którym w danej chwili próbujemy się skupić; natomiast niezwykły odmieniec, chociaż upośledzony pod wieloma względami, nie jest obciążony zbędnym bagażem życiowym i może się całkowicie skoncentrować na rozwijaniu jednego talentu. Ja sam muszę przyznać, że moja uwaga rzeczywiście bardzo się rozprasza, skoro w żaden sposób nie potrafię sobie wyobrazić, że zawężając ją, mógłbym choć trochę zbliżyć się do wyników tych geniuszy. Co się dzieje w mózgu genialnego odmieńca? Nawet jeśli pominiemy muzykę, sztukę i kalendarze, a skoncentrujemy się na samej pamięci, to znajdziemy bardzo mało wskazówek, które mogłyby wyjaśnić jej wyjątkowość. Pamięć tych ludzi wydaje się bardziej automatyczna i bezpośrednia niż nasza, ale to, że tak ją charakteryzujemy, nic nie mówi o jej istocie. Ponadto większość tych geniuszy, niestety, nie potrafi wyjaśnić swoich umiejętności opierając się na introspekcji. Jeden z badaczy, dr Darold Treffert, wysunął hipotezę, że nadzwyczajne zdolności w tym przypadku wynikają z jakiegoś uszkodzenia lewej półkuli, połączonego z rozregulowaniem hipokampa i reszty maszynerii, która w normalnych warunkach kieruje procesami pamięci. Tym samym prawa półkula mogła zdominować życie umysłowe tych zarazem upośledzonych i genialnych ludzi. Koncepcja ta zgadza się z obserwacjami, że często mają oni szczególnie rozwinięte zdolności muzyczne albo matematyczne. Trudno sobie jednak wyobrazić, w jaki właściwie sposób normalna pamięć mogłaby zostać wzmocniona dzięki rozregulowaniu czy uszkodzeniu mózgu, chyba że powrócimy do myśli, że stan ten zapobiega rozpraszaniu uwagi i sprzyja bardzo wybiórczemu skupianiu się na określonym rodzaju informacji. Pamięć “niedorozwiniętych geniuszy" różni się od naszej nie tylko pod względem sprawności. Jak zauważył dr Treffert, ich pamięć jest wąska, ale niezwykle głęboka, podczas gdy nasza jest dużo płytsza i ma o wiele szerszy zakres. Ich pamięć cechuje brak emocjonalnych subtelności. Jest ona zarazem znacznie mniej elastyczna niż nasza, a nawet pod pewnymi względami bezmyślna, gdyż przypomina rodzaj pamięci, która najczęściej odnosi się do czynności wykonywanych nawykowo. Na takiej właśnie pamięci polegamy, gdy pokonujemy codziennie samochodem drogę do pracy. Wymienione różnice ograniczają się jednak do powierzchni zjawiska. Dotąd nie uzyskano bowiem rzetelnych danych, które świadczyłyby o tym, że w mózgu genialnego odmieńca rzeczywiście działa jakiś szczególny system pamięci. Pewne zdarzenie zrodziło nadzieję, że kiedyś uda się wyjaśnić naturę tych zadziwiających zdolności. Badacze byli tak zafascynowani wyczynami słynnych mistrzów kalendarza i liczb pierwszych, że zaproszono pewnego doktoranta psychologii do udziału w eksperymencie, który miał pokazać, czy człowiek ten potrafi osiągnąć taką biegłość, aby zostać mistrzem kalendarza w swojej grupie doktoranckiej. Uczestnik eksperymentu nauczył się na pamięć stosownych wzorów i przez pewien czas pracował dniami i nocami, by podnieść swoje umiejętności. Stopniowo nauczył się ustalania dnia tygodnia odpowiadającego danej dacie; pozostawało to jednak żmudnym zadaniem aż do momentu, gdy nagle odkrył, że potrafi wykonywać takie zadanie równie szybko jak genialni odmieńcy. Obliczenia związane z kalendarzem uległy w jego mózgu automatyzacji. Bernard Rimland zastanawiał się, czy ta nagła zmiana w prędkości obliczeń nie stanowiła rezultatu przemieszczenia tych operacji z lewej półkuli mózgowej, która działa na zasadzie krok-po-kroku, do prawej półkuli, która znacznie lepiej potrafi ocenić całokształt problemu. Jak stwierdził dr Rimland, hipoteza ta nie jest jednak niczym więcej niż tylko “domysłem". Być może, nigdy nie zrozumiemy, jak działają mózgi “niedorozwiniętych geniuszy", oraz nie uda nam się ustalić, w jaki sposób dokonują oni takich wyczynów w pamiętaniu czy obliczaniu. Mimo to przypuszczenie, że rejestrują znacznie mniej informacji niż inni ludzie i dlatego mogą skoncentrować całą swoją pamięć na stosunkowo małej ilości informacji, może ułatwić również rozstrzygnięcie problemu: dlaczego niedorozwinięci geniusze nie zapominają w ten sam sposób, jak wszyscy ludzie? Odpowiedź brzmi: po prostu nie są do tego zmuszeni. Zapominanie stanowi niezwykle ważny proces dla naszych mózgów, ponieważ liczba istotnych zdarzeń zachodzących w ciągu każdego dnia jest bardzo mała, a większość bodźców docierających do naszych mózgów dotyczy nudnych szczegółów codziennego życia i może spokojnie zostać zapomniana. Nasz problem polega na tym, że zapominamy również ważne wydarzenia. Zapominanie należy więc traktować raczej jako proces nanoszenia poprawek do naszych śladów pamięciowych: prawda, że niekiedy jakieś zdarzenie zostaje całkowicie usunięte z pamięci, ale czasem zapominamy samo zdarzenie, choć wciąż zachowujemy wspomnienie o nim. Wtedy wspomnienie to staje się niestaranną karykaturą pierwotnego zdarzenia, kształtowaną przez zdarzenia i bodźce bliższe w czasie, takie jak zdjęcia i rodzinne opowieści, których pamiętanie – bardziej niż pamiętanie pierwotnego zdarzenia – powoduje, iż odnosimy wrażenie, że pamiętamy. Niektórzy naukowcy przypuszczają nawet, że jedyną rzeczą, którą pamiętamy, jest ostatnia wersja danego wspomnienia, wszystko inne zaś zostaje usunięte z pamięci. Łatwo przekonasz się, że to możliwe, gdy skupisz się na jakimś przechowywanym od dawna wspomnieniu i będziesz usiłował rozbudować to wspomnienie tak, by uszczegółowić je. Odkryjesz wówczas, że większość najbardziej drogich Ci wspomnień jest statyczna i niezmienna, odporna na wszelkie próby dodania nowych szczegółów. To zaledwie wspomnienia wspomnień. Nawet jeśli większość ludzi nie marzy o pamięci dorównującej pamięci Szereszewskiego, przyjemnie byłoby móc odzyskać pewne wspomnienia, które kiedyś mieliśmy, a potem utraciliśmy. Zagadnienie to pasjonuje psychologów od dziesiątków lat. Czy możliwe jest odzyskanie raz utraconych wspomnień? Kuzyn Karola Darwina, Francis Galton [Sir Francis Galton (1822-1911), przyrodnik, antropolog i lekarz; stworzył podstawy eugeniki, zasłynął, badając dziedziczenie wybitnych uzdolnień; autor m.in. Hereditary Genius (1869); przyjaźnił się z Karolem Darwinem; przyp. red.]. nie tylko interesował się różnymi aspektami ludzkiej natury, ale miał również dar zadawania właściwych pytań oraz pomysłowego planowania eksperymentów, które mogłyby udzielić odpowiedzi na te pytania. Obecnie Galtona traktuje się z pewną podejrzliwością, ponieważ prezentował on typowo wiktoriańskie poglądy na kwestie rasowe i klasowe: wierzył na przykład, że skłonności kryminalne mają podstawy biologiczne, i opracował technikę łączenia ze sobą rysów twarzy wielu przestępców, tak by uzyskać kombinację typowych rysów twarzy kryminalisty. Uczony był rozczarowany, gdy okazało się, że metoda ta nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Mimo wszystko nie ma wątpliwości, że Galton okazał się zręcznym eksperymentatorem. Intrygowały go zjawiska związane z pamiętaniem i zapominaniem, a zwłaszcza pytanie: Czy wspomnienia mogą zostać utracone na zawsze? Galtonowi nie chodziło bynajmniej o to, czy jakiekolwiek wspomnienia mogą być utracone na zawsze, ponieważ jest oczywiste, że większość tego, co każdego dnia przechodzi przez pamięć operacyjną, na przykład numery telefoniczne czy rodzaj zamówionej pizzy, zostaje bezpowrotnie zapomniane po upływie tygodnia. Galtona interesowała kwestia, czy wspomnienie, które kiedyś było dobrze pamiętane, a potem zostało zapomniane, może zostać przywołane dzięki odpowiednim wskazówkom. Prowadził on badania na samym sobie, używając zestawu pojedynczych (nie znanych mu) słów, zapisanych na kartkach papieru. Najpierw przyglądał się danemu słowu, rozmyślając swobodnie, co to słowo oznacza, aż przychodziło mu do głowy parę idei czy niewyraźnych skojarzeń. Wtedy nagle skupiał całą uwagę na jednym z tych przelotnych wspomnień, starając się przypomnieć sobie jak najwięcej związanych z nim szczegółów, które następnie zapisywał. Galton powtarzał ten eksperyment wiele razy, aż w końcu mógł sformułować pewne wnioski o swoich zasobach pamięci i możliwości odtworzenia tych wspomnień, które dawno zostały zapomniane. Galton stwierdził, że większość skojarzeń, wywołanych przez losowo wybrane słowa, pochodziła z dawnej przeszłości, z czasu dzieciństwa lub okresu młodzieńczego, a tylko około 15% wspomnień dotyczyło niedawnych wydarzeń. Zaobserwował również, że to samo słowo wywoływało to samo skojarzenie nawet po upływie wielu tygodni. Wyciągnął stąd wniosek, że liczba wspomnień, które mógł wywołać, była ściśle ograniczona i że jego umysł ciągle wpadał w te same koleiny, tydzień po tygodniu. Nie dało się zatem powiedzieć, że odzyskiwanie dawno zapomnianych wspomnień jest niemożliwe, ale Galton nabrał przekonania, że zdarza się to niezwykle rzadko. Zdolności introspekcyjne Galtona i jego umiejętność analizowania własnych procesów myślowych dostarczyły przykładu wspomnienia, które na pierwszy rzut oka wyglądało, jakby wynurzyło się znikąd, ale ostatecznie okazało się fragmentarycznym śladem pamięciowym, który nigdy nie był odległy od świadomości. Kiedyś, w czasach swej młodości, Galton za namową ojca spędził kilka dni w laboratorium chemicznym, aby rozszerzyć swą wiedzę ogólną. Okazało się, że słowa na kartkach prezentowane w ramach eksperymentu trzykrotnie przywoływały u Galtona skojarzenia dotyczące położenia stołów w laboratorium oraz woni chloru. Jak zauważył, gdyby te dwa odczucia zostały wywołane w ramach zwykłego biegu codziennych zdarzeń, wydawałoby się, że jest to wspomnienie odtworzone z nicości. Eksperyment z kartkami wykazał jednak, że wspomnienia obijały się gdzieś w zakamarkach pamięci, oczekując, że któregoś dnia zostaną przypomniane. Galton doszedł do wniosku, że “w większości przypadków zapomnienie wydaje się zjawiskiem nieodwracalnym..." i że niepokojąca idea, iż w momencie śmierci stają nam przed oczyma wszystkie zdarzenia naszego życia, jest raczej nieprawdopodobna. Dopowiadając myśl Galtona, można by rzec, że proces ten polegałby na odgrzaniu tych samych, wielokrotnie powtarzanych wspomnień, co byłoby naprawdę okropnym sposobem zejścia z tego świata. Pomimo badań Galtona wyniki nieformalnej ankiety, przeprowadzonej pod koniec lat siedemdziesiątych, wykazały, że około 70% ludzi (i aż 84% psychologów, czyli zaskakująco dużo) utrzymywało, że wszelkie wspomnienia są przechowywane na stałe i można do nich dotrzeć, jeśli tylko użyje się właściwych metod. Badanie to przeprowadziła psycholog Elizabeth Loftus, która odkryła, że jednym z powodów takiej wiary jest fakt, że większości ludzi zdarzyło się kiedyś przypomnieć sobie nagle coś, co wydawało się dawno zapomniane. Nic nie może konkurować z naszym własnym doświadczeniem. Wielu psychologów nie tylko podzielało to przekonanie, ale w dodatku powoływało się na prace Wildera Penfielda. Jak wiemy, uczony ten pobudzał różne rejony odsłoniętego mózgu i w ten sposób udawało mu się wywoływać w umyśle pacjentów szczegółowe obrazy różnych sytuacji, które miały wszelkie pozory wspomnień, w niektórych przypadkach sięgających dziesiątki lat wstecz. Wspomniałem już w Rozdziale 2, że Elizabeth Loftus szczegółowo przeanalizowała relacje tych pacjentów i stwierdziła, iż większość opisywanych przez nich sytuacji prawdopodobnie nie odpowiadała prawdziwym wspomnieniom, a ponadto owe rzekome wspomnienia występowały tylko u nielicznych pacjentów. Przypuszczano również, że hipnoza i psychoanaliza mogą pomóc w wydobyciu na światło dzienne tego, co latami pozostawało ukryte w mózgu. Dr Loftus obawia się, że w przypadku obu metod może dochodzić zarówno do powstawania nowych śladów pamięciowych, dotyczących czegoś, co nigdy się nie zdarzyło, jak i do odtwarzania prawdziwych wspomnień. Uczona ta razem ze współpracownikami przeprowadziła serię eksperymentów, które wykazały, jak łatwo to osiągnąć. W jednym z tych doświadczeń ochotnicy oglądali serię kolorowych przezroczy przedstawiających wypadek: samochód potrącił pieszego na skrzyżowaniu. Połowie testowanych osób pokazano przezrocze, na którym widać było znak stopu na tym skrzyżowaniu, a drugiej połowie pokazano znak drogi podporządkowanej. Następnie wszyscy uczestnicy musieli odpowiedzieć na pytania, z których jedno, pytanie 17, miało dwie wersje: “Czy jakiś samochód wyprzedził czerwonego datsuna, kiedy ten zatrzymał się przed znakiem stopu (drogi podporządkowanej)?" Eksperyment zaplanowano w ten sposób, że ci spośród uczestników, którym pokazano slajdy ze znakiem stopu, otrzymali pytanie, w którym występował znak drogi podporządkowanej i vice versa. Po krótkim czasie badanym pokazano serię przezroczy zestawionych w pary i poproszono, by z każdej pary wybrali slajd, który widzieli wcześniej. W przypadku przezrocza o zasadniczym znaczeniu dla tego doświadczenia badani musieli wybrać między znakiem stopu a znakiem drogi podporządkowanej i okazało się, że większość (w jednej części eksperymentu aż 80%) wybrała niewłaściwy slajd. Fakt ten można tłumaczyć na wiele sposobów, z których najprostszym byłoby uznanie, że wielu uczestników po prostu w ogóle nie zauważyło znaku drogowego w czasie pierwszego pokazu, a pytanie 17 dostarczyło im informacji, których wcześniej po prostu nie mieli. To wyjaśnienie jest jednak mało prawdopodobne: kiedy sprawdzano, czy bezpośrednio po obejrzeniu slajdów ochotnicy, którym nie zadawano mylących pytań, pamiętali, jaki znak widzieli, w 90% przypadków dokonywali właściwego wyboru i wskazywali to przezrocze, które rzeczywiście widzieli wcześniej. Można by również uznać, że w mózgu Istnieją równocześnie dwie współzawodniczące ze sobą wersje wydarzeń – jedna oparta na przezroczach, a druga na treści pytań. Chociaż nie sposób udowodnić, że dwa wspomnienia tych samych zdarzeń nie mogą współistnieć ze sobą, faktem jest, że ludzie konsekwentnie wybierają wersję nieprawdziwą – na przykład: znak drogi podporządkowanej, gdy faktycznie widzieli znak stopu – nawet gdy pokazuje się im przezrocza odpowiadające obu wersjom i prosi o wybranie jednego z nich. Trudno uzasadnić, dlaczego w takiej sytuacji tendencja do wybierania błędnej wersji miałaby się utrzymywać, jeśli w momencie wyboru w mózgu istnieją obie wersje wspomnień. Seria kolejnych testów różnego typu przekonała Elizabeth Loftus, że pytania wprowadzające nie widziany uprzednio znak drogowy nie tylko przeszkadzały w dokładnym przypomnieniu sobie rzeczywiście widzianego znaku, ale wręcz powodowały zastąpienie pierwotnego wspomnienia przez nowe, nieprawdziwe wspomnienie. Powyższe eksperymenty ograniczały się oczywiście do bardzo specyficznych warunków laboratoryjnych, ale łatwo uogólnić ich wyniki na sytuacje dziejące się poza pracownią psychologa. Kto może ustalić, na jakiego rodzaju przepytywania, sugestie i zachęty wystawiony był główny świadek, zanim zaczął zeznawać na sali sądowej? Jeśli aż tak można naginać pamięć, to jaką mają wartość relacje oparte na pamięci świadka, który na sali sądowej jest prawdopodobnie w większym stresie niż jakikolwiek ochotnik w uniwersyteckim laboratorium psychologicznym? Od końca lat siedemdziesiątych, kiedy przeprowadzano te eksperymenty, problem kruchości śladów pamięciowych nabrał nowego i Istotnego znaczenia w związku ze szczególnym rodzajem przywoływania przeszłości, dotyczącym odtwarzania tłumionych wspomnień przez osoby, które jako dzieci były wykorzystywane seksualnie. W latach dziewięćdziesiątych doszło do istnej “epidemii" przypadków, gdy osoby w dzieciństwie wykorzystywane seksualnie przypominają sobie o tym po dwudziestu czy trzydziestu latach. Wspomnienia te na ogół wychodzą na jaw dzięki psychoterapii. Tłumaczy się to tym, że wspomnienia te. Jako bardzo bolesne, były tłumione i pozostały po nich zaledwie szczątkowe ślady Istnienia. Zdaniem niektórych, mogą się one przejawiać na przykład niechęcią do próbowania nowych rzeczy lub też niepewnością co do tego, czego naprawdę się chce. Gwiazda telewizyjna Roseanne Arnold, była Miss Ameryki Marilyn Van Derbur i dosłownie setki (a nawet tysiące) innych zwykłych ludzi po trzydziestce lub po czterdziestce przypomniają sobie takie przeżycia, których – jak twierdzą – doświadczyli dziesiątki lat wcześniej i dotąd zupełnie nie byli tego świadomi. Procesy sądowe o odszkodowania w takich sprawach stają się coraz częstsze l wiele stanów USA wprowadziło przepisy pozwalające ofierze wykorzystywania seksualnego wejść na drogę sądową po wielu latach od czasu zajścia tych zdarzeń (kiedyś nie było to możliwe z powodu przedawnienia). W tej sytuacji – co wcale nie dziwi – nastąpiła reakcja przeciwna: w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie działa False Memory Syndrome Foundation [Fundacja ds. zespołu fałszywych wspomnień), która propaguje ideę, że wspomnienia dotyczące wykorzystywania seksualnego, pojawiające się po rozpoczęciu psychoterapii, są najprawdopodobniej fałszywe, gdyż rzekoma ofiara podświadomie kreuje je w odpowiedzi na sugestię lub, co gorsza, zachętę ze strony terapeuty. Przeciwnicy powyższej koncepcji, a wśród nich niektórzy psycholodzy, twierdzą z kolei, że Fundacja odznacza się równie wysoką “kreatywnością", odwołując się do zespołu fałszywych wspomnień, które to pojęcie nie opiera się na żadnych wynikach psychologicznych badań naukowych. Niestety, cała ta afera to kopalnia nienawiści i złości. Jestem pewien, że większość badaczy ludzkiej pamięci nie chciałaby mieć nic wspólnego z tym wszystkim, choć są i tacy, a wśród nich Elizabeth Loftus, którzy starają się uporządkować i zanalizować ten zalew wzajemnie sprzecznych twierdzeń i oświadczeń. Powołując się na wyniki swoich badań nad kruchością wspomnień, dr Loftus obawia się, że same starania, by odtworzyć wspomnienia, które przez dziesiątki lat pozostawały uśpione, mogą przyczynić się do powstania częściowo lub całkowicie nowych wspomnień. Takie zmyślone wspomnienia mogą zaś być nie do odróżnienia. W opublikowanym na lamach pisma “American Psychologist" podsumowaniu badań w tej dziedzinie dr Loftus opisuje przypadek pewnego mężczyzny. Początkowo człowiek ten zaprzeczał oskarżeniom, że wykorzystywał seksualnie dzieci, ale po miesiącach przesłuchiwań i terapii zaczął “przypominać" sobie zdarzenia, o które go oskarżano, a także wiele innych przestępstw: poczynając od gwałtów i napadów, skończywszy na uczestnictwie w kulcie szatana. Sprawa skończona? Nie całkiem. Psycholog zatrudniony przez oskarżyciela wymyślił całą historię o rzekomym wykorzystywaniu seksualnym i powiedział oskarżonemu, że pochodzi ona od dwojga jego własnych dzieci. Po okresie zaprzeczeń oskarżony w końcu “przypomniał" sobie cały ten incydent i opisał go na trzech stronach. W rzeczywistości “przypomniał sobie" całkowicie wymyślone zdarzenie. Loftus zwraca uwagę, że metody użyte, by przekonać go o prawdziwości tej opowieści, nie różnią się istotnie od metod stosowanych do odtworzenia uśpionych wspomnień. Ale czy rzeczywiście jest to typowy przykład? W chwili obecnej istnieje tylko kilka podstawowych prawd, co do których panuje powszechna zgoda. Każdy przypadek seksualnego wykorzystania dziecka to o jeden przypadek za dużo, a częstotliwość występowania takich zdarzeń jest znacznie wyższa, niż ktokolwiek przypuszczałby jeszcze dziesięć lat temu. Nie wiem, czy wielu ludzi zajęłoby stanowisko tak skrajne, jak kanadyjska pisarka, Sylvia Fraser, która w artykule w “Saturday Night" określiła społeczne przyzwolenie na seksualne wykorzystywanie dzieci jako “dżentelmeńską umowę, która pozwala traktować dziecko jako środek do natychmiastowego zaspokojenia potrzeb seksualnych, równie łatwy do pozbycia się jak prezerwatywa". Zarazem jednak tylko ludzie o zadziwiających normach postępowania nie zgodziliby się z poglądem, że seksualne wykorzystywanie dzieci jest czymś z gruntu złym i należy dołożyć wszelkich starań, by je całkowicie wykorzenić. Z drugiej strony jest prawdą również to, że rzetelność wspomnień, które wyłaniają się dopiero po intensywnych spotkaniach w cztery oczy z terapeutą, może budzić pewne wątpliwości. Wzięte razem, oba wspomniane fakty prowadzą po prostu do wniosku, że wśród przypadków nagłego przypomnienia sobie dawno zapomnianych incydentów niektóre dotyczą prawdziwych zdarzeń, a niektóre nie. Niepodobna stwierdzić, jaka część tych przypadków należy do każdej z tych dwóch kategorii. Próbując wyjść poza te proste i niezbyt użyteczne prawdy, natrafiamy na grząski grunt sprzecznych danych oraz ich interpretacji. Psycholodzy próbują ustalić, jaki procent dorosłych, którzy jako dzieci byli wykorzystywani seksualnie, całkowicie stłumiło wspomnienia na ten temat na dłuższy czas. Niektórzy psycholodzy twierdzą nawet, że zjawisko tłumienia wspomnień w ogóle nie istnieje. Utrzymują oni natomiast, że przerażenie i szok w czasie pierwotnego zdarzenia w ogóle nie pozwoliły, by jego szczegóły przedostały się do pamięci. W tej dziedzinie nie można jednak pozwolić sobie na uogólnienia i każdy przypadek musi być rozpatrywany oddzielnie. Nie ulega wątpliwości, że wyjaśnienie procesów, jakie zachodzą wówczas, gdy przywołuje się wspomnienia z dalekiej przeszłości, jest ważne z powodów znacznie wykraczających poza granice akademickiej dociekliwości. Sama myśl, że nasze wspomnienia, dostarczające nam materiału do tworzenia historii naszego życia, mogą być fałszywe lub mogą wprowadzać w błąd, jest szokująca. Przecież całość naszych osobistych wspomnień to jedyna “rzecz", która należy do nas i tylko do nas. Inni znają jej poszczególne fragmenty, ale tylko w naszym mózgu cała historia toczy się od początku do końca. A jednak okazuje się, że nawet w naszym własnym mózgu historia ta nigdy nie zostaje opowiedziana do końca i nieraz mija się z prawdą. Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 19 FREUDOWSKI SEN W obrębie cywilizacji zachodniej popularne poglądy na temat snów znajdowały się przez niemal sto lat pod przemożnym wpływem myśli Zygmunta Freuda, który głosił, że sny są spełnieniem zakazanych pragnień z okresu dzieciństwa. Współczesna nauka poświęca natomiast więcej czasu na próby zrozumienia, jak mózg tworzy marzenia senne, niż na interpretację ich treści. Większość współczesnych badań nad snami przeprowadza się w laboratoriach snów; w maju 1992 roku udało mi się spędzić noc w laboratorium snów dra Josefa DeKonincka na Uniwersytecie w Ottawie. Naukowcy oczekują, że w laboratorium snów będziesz spał dokładnie tak samo, jak u siebie w domu; zamontowana na ścianie kamera wideo zarejestruje każdy Twój ruch, elektrody będą naciągać skórę Twojej głowy, ilekroć ta poruszy się na poduszce, a długa, elastyczna plastikowa sonda – nie przerywając Twojego snu – będzie zbierała dane na temat temperatury wewnątrz Twego ciała przez pewien nisko i wygodnie położony otwór. Nawiasem mówiąc, w moim przypadku wystąpiły dodatkowe komplikacje natury chemicznej, wynikające z wieczornego posiłku złożonego z pizzy, zbyt dużej ilości wina i kawy espresso. Elektrody rozmieszczone wokół mojej głowy miały wykrywać aktywność mózgu; te, które znajdowały się pod podbródkiem, mierzyły napięcie mięśni, a te w okolicy oczu rejestrowały ich ruchy. Wszystkie te elektrody reagują na zmiany siły miejscowego pola elektrycznego; obraz tych zmian stanowią zygzaki, które kreśli piórko na przesuwającej się papierowej taśmie. Rezultatem jednej przespanej nocy może być tyle papieru, zapisanego ośmioma wykresami falujących linii, że pokryłby on powierzchnię dwóch boisk futbolowych. Patrząc na wykres, naukowiec zajmujący się snami potrafi łatwo ustalić, kiedy badanej osobie coś się śni. W ciągu nocy częstotliwość fal mózgowych zmienia się okresowo, przy czym każdy nowy rytm oznacza przejście z jednej fazy snu w inną. Istnieją cztery fazy snu, w ciągu których fale mózgowe zdecydowanie różnią się od fal obserwowanych w stanie czuwania, przy czym w pierwszej fazie – tej, w którą wchodzisz najpierw – sen jest najlżejszy, a w fazie czwartej najgłębszy. Od czasu do czasu powolne fale charakterystyczne dla snu ustępują miejsca falom całkiem podobnym do obserwowanych w stanie czuwania i w tym samym momencie oczy zaczynają poruszać się do przodu i do tyłu. Jest to, słynny obecnie, “sen z szybkimi ruchami oczu" (ang. Rapid-eye-movement. czyli REM); osoby obudzone ze snu REM prawie zawsze potrafią opowiedzieć, co im się właśnie przyśniło. Chociaż specjaliści zgadzają się, że umysł pozostaje aktywny także w innych stadiach snu (w tak zwanym śnie non-REM), jednak najbardziej wyraziste relacje – i te najbardziej “jak we śnie" – dotyczą snu REM. Moje okresy REM tamtej nocy w Ottawie były chaotyczne i fragmentaryczne (jako że ostra papryka i włoska kawa pozostawiły swoje piętno na moich płatach czołowych), ale mimo to, gdy się rano obudziłem, udało mi się przypomnieć sobie trzy różne sny, z których najzabawniejszy, przynajmniej według trzech specjalistów analizujących moje dane, był następujący: Wracałem do swojego samochodu (typowo rodzinnego auta), pozostawionego na niemal pustym parkingu, gdy zauważyłem, że moja dobra znajoma, której nie widziałem od dwóch czy trzech lat, zaparkowała swój bardzo podobny samochód tuż obok mojego. Jej samochód był większy, mój zaś nowszy. Następnie ona, ja i jacyś inni ludzie wsiedliśmy do mojego samochodu, by porozmawiać o takich sprawach, jak ceny tych samochodów oraz ich przebieg. Allan Moffitt z Uniwersytetu Carleton, jeden z badaczy snów, myśląc o moim śnie, powiedział: “Freud przewróciłby się w grobie". Według powszechnej opinii postawa “freudowska" polegałaby na przesianiu treści tej sennej historyjki w poszukiwaniu symboli seksualnych, ponieważ wszyscy zakładamy, że Freud uważał, iż sny są po prostu wyszukaną formą kryjącą seksualne treści. Niewątpliwie uznałby on, że prawdziwe znaczenie snu o tym, że “jej samochód był większy, mój zaś nowszy", jest tak oczywiste jak, hm, nos na Twojej twarzy. Dla freudysty krótki ciąg zdarzeń na parkingu stanowi “jawną treść" mojego snu, czyli to, co mi się przydarzyło podczas snu. Za tą jawną treścią majaczy znacznie bardziej istotna “ukryta treść" snu: sieć skojarzeń i znaczeń, które można by ujawnić – musiałbym tylko zastanowić się nad tym snem i, snując refleksje, zastosować metodę swobodnych skojarzeń pod kierunkiem analityka snów. Kim byli ludzie w moim śnie, co dla mnie znaczyli i dlaczego rozmawialiśmy właśnie na takie tematy? To tylko trzy spośród wielu możliwych pytań. Ukryta treść, gdy się ją raz wydobędzie, okaże się znacznie bardziej szczegółowa niż fragmentaryczna, jawna treść. Freud twierdziłby, że źródłem tego wszystkiego było jakieś pragnienie z czasów mojego dzieciństwa zanadto zawstydzające, bym je świadomie dopuścił do swojego umysłu; dopóki nie śpię, pozostaje ono stłumione, ale w czasie marzeń sennych może uzyskać dostęp do świadomości. Gdyby jednak takie tłumione myśli zalewały naszą świadomość pełnią odstręczających szczegółów, to w najlepszym razie zrujnowałyby nocny sen i dlatego, według Freuda, mój umysł, podobnie jak umysły wszystkich innych ludzi, zawiera cenzora, który przez dwadzieścia cztery godziny na dobę zajmuje się maskowaniem przedzierających się ku świadomości tłumionych myśli. Oznacza to, że nawet jeśli mój sen o samochodach rzeczywiście zawierał jakieś zakazane myśli, to były one zamaskowane na tyle skutecznie, że nie umiałbym ich rozpoznać, dopóki nie dokonałbym analizy tego snu. Wspomniany cenzor to wirtuoz, który chwyta się różnych sposobów, by uniemożliwić mi dojrzenie w moich snach pragnień z czasów dzieciństwa. Jeden ze sposobów działania cenzora polega na kondensacji, czyli takim przekształcaniu istniejących w podświadomości złożonych zbiorów wzajemnie powiązanych myśli, by zasadniczą ich treść zawrzeć w kilku minutach snu. Cały mój sen o samochodach trwał chyba niespełna minutę, ale dzięki kondensacji mógł zawierać taką ilość informacji o mnie samym, że wyjawienie ich zajęłoby mi wiele godzin wynurzeń. Czasami kondensacja wygląda następująco: pojedyncza osoba lub miejsce we śnie w istocie reprezentuje dwa różne elementy rzeczywistości. Cenzor potrafi też zagmatwać sprawę tak, że nieistotne przedmioty lub ludzie wydają się osobie śniącej ważne i vice versa. Czy moje emocje wiązały się z moją dawną przyjaciółką czy z moim samochodem? A może też z jej samochodem? A może autem Van Morrisona? [w tekście pojawia się gra słów: samochód dla całej rodziny to po angielsku von (przyp. tłum.]. Cenzor nadaje też abstrakcyjnym pojęciom konkretną formę: strach, zazdrość czy gniew – każde z tych uczuć musi ukazać się na scenie snu w fizycznej postaci, jako wizualna reprezentacja. I w końcu, chociaż z pewnością nie jest to bez znaczenia, najbardziej popularna funkcja cenzora to nadawanie symbolom treści seksualnych. Parasol to członek, piec to pochwa, a samochód rodzinnego typu symbolizuje przypuszczalnie oba te narządy. W tym miejscu podam nieco bardziej szczegółową wersję mojego snu po to, by pokazać, dlaczego freudowski pogląd na sny zdobył powszechne uznanie (mimo że jego popularna wersja odeszła nieco od oryginału), oraz udowodnić, że każdy z nas potrafi przerobić nawet całkiem niewinną opowieść na ordynarne igraszki z podświadomością. Oto sen o samochodzie z pewnymi dodatkami. Wykrzykniki wstawiłem wszędzie tam, gdzie Freud zareagowałby uniesieniem brwi: Zaparkowałem swój samochód typu van (!) na dużym (!) parkingu (!), położonym nieco poniżej (!!) szosy, tak że trzeba było zjechać w dół niewielkiego pagórka, by tam dotrzeć (!!). Wracałem do samochodu, gdy zauważyłem, że ktoś inny zaparkował tuż (!) obok i że w tym drugim samochodzie znajduje się moja dobra znajoma (!!) ze swoim przyjacielem (!!!). Nie znałem go, ale przypominał mi on kogoś obecnego tej nocy w laboratorium snów. Tak czy owak miał on wielką ochotę poprowadzić mój samochód (!!), który był nowszy od jego samochodu (!!!), więc oni oboje i ja wsiedliśmy do środka (!!!!) i rozmawialiśmy długo o tym, jak dużo kosztował (!!) i o podobnych sprawach. Tak wyglądał jeden z trzech snów, które udało mi się przypomnieć sobie rano, po nocy spędzonej w laboratorium snów – miałem zresztą wrażenie, że pojawił się on wcześniej niż pozostałe. Freud twierdził, że wszystkie sny, które śniliśmy danej nocy, dotyczą tego samego tematu. Tak więc, chociaż moje dwa pozostałe sny na pozór dotyczyły zupełnie różnych rzeczy – odczytywania zapisu moich snów następnego ranka (podczas pierwszej nocy spędzonej w laboratorium snów zdarza się to bardzo często) i spaceru w stronę starego, ceglanego budynku szkoły średniej oraz mijających mnie po drodze uczniów w ozdobionych kwiatami samochodach z lat pięćdziesiątych – to analitycy snów próbowaliby doszukać się czegoś, co łączyłoby wszystkie trzy sny. Zauważmy, że pojawienie się osoby, którą widziałem w laboratorium snów kilka godzin wcześniej, nie stanowi problemu z freudowskiego punktu widzenia. Freud wyjaśnił, że wystąpienie we śnie zdarzeń lub osób z mijającego dnia to wynik kojarzenia tak zwanych pozostałości dnia i podświadomych tłumionych pragnień. Wyniki badań prowadzonych w laboratoriach snów, takich jak to, które odwiedziłem, osłabiły wpływy freudyzmu. Współczesne koncepcje marzeń sennych opierają się raczej na zbieraniu danych niż na intuicji, a wnioski formułuje się na podstawie statystycznej istotności danych, nie zaś na podstawie wyobraźni badacza. Nie twierdzę, że takie podejście jest zawsze lepsze – niektóre książki szczegółowo opisujące najnowsze eksperymenty w dziedzinie snów są zaskakująco nudne, mimo że temat ten cieszy się powszechnym zainteresowaniem. Myśl Freuda może wprawdzie rzucić dużo światła na istotę marzeń sennych, ale dzięki podejściu eksperymentalnemu udało się opisać je w kategoriach innych niż freudowskie. Wydaje się, że na przykład koty i szczury również mają marzenia senne, a zachodzące w czasie ich snu procesy chemiczne i elektryczne są bardzo podobne do procesów obserwowanych u ludzi. Skoro marzenia senne (przynajmniej we śnie REM) u różnych, tak odległych pod względem pokrewieństwa zwierząt są z punktu widzenia fizjologii tak podobne, to muszą być one rodzajem aktywności mózgu, która pojawiła się bardzo dawno, być może, ponad sto milionów lat temu. Stwierdzenie to przekonało wielu badaczy, że po pierwsze: podejście Freuda może narzucać zbyt daleko idącą interpretację czegoś, co nie jest swoiście ludzkie, a po drugie: warto szukać innych wiarygodnych przyczyn naszych snów. Sen REM odkryto dopiero na początku lat pięćdziesiątych i potrzeba było dziesięciu lat, by dostrzec niezwykłość tego stanu umysłu. Wyraziste sny nie stanowią bynajmniej najdziwniejszego składnika stadium REM. Obserwowany w tym czasie spadek napięcia mięśni podbródkowych wskazuje, że podczas snu REM ciało ogarnia ogólna atonia (zwiotczenie mięśni). Niekiedy zadrży Ci kciuk lub duży palec u nogi; czasem palce podskoczą spazmatycznie, ale w gruncie rzeczy nie możesz poruszać się. Niektórzy mogli doświadczyć tego stanu w pierwszych chwilach po obudzeniu się ze snu. Tym fizjologicznym zjawiskiem tłumaczy się przerażające sny, kiedy próbujesz zerwać się z łóżka, by rzucić się do ucieczki, ale nie możesz ruszyć ręką ani nogą – w większości przypadków paraliż ów zanika, zanim obudzisz się na tyle, by to sobie uświadomić. Wyjątek dotyczy nagłego, przerażającego ataku przysennego paraliżu, który zdarza się u osób cierpiących na narkolepsję. Narkolepsja to dolegliwość neurologiczna, która powoduje nadmierną senność: ludziom cierpiącym na narkolepsję zdarza się zapaść w drzemkę w czasie pracy lub prowadzenia samochodu. Większość z nich, by odegnać senność, zażywa leki pobudzające. Ludzie ci cierpią z powodu wielu dziwnych objawów, które można zrozumieć tylko wówczas, gdy uzna sieje za oderwane fragmenty snu REM. Dla takich ludzi najgorsze są chwile tuż przed zaśnięciem lub obudzeniem się, ponieważ wchodzą oni wtedy w świat snów, będąc jednocześnie w pełni przytomnymi. Zdarza się im doznawać wyrazistych halucynacji na samej granicy snu, zwanych “omamami hypnagogicznymi" – pewna kobieta cierpiąca na narkolepsję powiedziała mi, że gdy leży w łóżku i patrzy na lampę na suficie, to z lampy tej zaczynają wypełzać węże. Jednocześnie ludzie ci mogą doznawać tzw. paraliżu przysennego, czyli uczucia zwiotczenia mięśni, które ogarnia nas zawsze w czasie snu, ale rzadko, jeśli w ogóle, uświadamiamy je sobie. Niektórym osobom cierpiącym na narkolepsję zdarza się leżeć sparaliżowanym, chociaż w pełni obudzonym, nawet przez dziesięć minut. Co dziwniejsze, osoby takie mogą popaść w całkowity paraliż przysenny, będąc w pełni przytomnymi, a nawet wtedy, kiedy stoją. Silne uczucie lub głośny śmiech mogą wzmagać takie ataki. Narkolepsję leczy się różnymi lekarstwami, które współdziałają z neurotransmiterami lub naśladują ich działanie, ale dokładna przyczyna wspomnianej dolegliwości pozostaje nieznana. Dlaczego w czasie marzeń sennych mielibyśmy być sparaliżowani? Może to ochrona przed samym sobą: jeśli u kota zablokuje się ośrodek wywołujący paraliż przysenny, to wchodzi on w stadium REM w zwykły sposób, ale następnie – zamiast po prostu leżeć skulony, podrygując od czasu do czasu – nagle podnosi się i zaczyna uganiać się za jakąś iluzoryczną ofiarą lub obnaża zęby, jakby odgrywał jakiś ciąg zdarzeń ze snu. Jeśli to samo miałoby się przytrafiać ludziom, to chyba bezpieczniej być unieruchomionym. Trzeci element snu REM to ruchy oczu, same w sobie stanowiące przedmiot zagorzałych sporów. Czy są to po prostu ruchy wynikające z nagle zwiększonej aktywności mózgu czy też dosłownie śledzą one wydarzenia pojawiające się we śnie? Podejmowano wiele prób ustalenia, która z tych interpretacji jest prawdziwa, i chociaż uzyskano pewne intrygujące relacje (mówiące, na przykład, o ciągłym przeskakiwaniu oczu z góry w dół, gdy badanej osobie śniło się, że wchodzi na schody), to chyba nie uzyskano danych, które świadczyłyby o tym, że poszczególne ruchy oczu rzeczywiście odpowiadają zmianom kierunku patrzenia bohatera śnionej historii. Możliwe nawet, że jest wręcz przeciwnie: mianowicie ruchy oczu poprzedzają i narzucają, jeśli nie szczegółową treść snu, to przynajmniej gwałtowne zmiany biegu akcji. Inną cechą marzeń sennych, wspólną dla nas wszystkich, jest ich regularność. Między kolejnymi stadiami REM upływa dziewięćdziesiąt minut; każdej nocy występuje cztery lub pięć takich faz. Podczas gdy pierwsze stadium REM może trwać zaledwie dziesięć do dwudziestu minut, każde następne jest dłuższe, tak że ostatecznie wydaje się całkiem prawdopodobne, że każdej nocy spędzasz dwie godziny w stadium REM. Ten cykl występuje praktycznie u wszystkich ludzi poza tymi, którzy cierpią na poważne zaburzenia snu. Owa rytmiczność nasuwa wniosek, że istnieją jakieś biologiczne zegary, które regulują zarówno przechodzenie ze snu do stanu czuwania, jak i przejścia między różnymi stadiami snu REM i non-REM. Ustalanie rozkładu naszych snów to zatem domena biologii, a nie psychologii, i niektórzy badacze skłonni byli pójść znacznie dalej, argumentując, że freudowska interpretacja snów, oparta w istocie na relacjach o pojedynczych snach interpretowanych przez samego Freuda, nie jest po prostu metodą naukową i powinna zostać zarzucona. Natomiast inni badacze wprawdzie uznają biologiczną istotę snów, ale mimo to przyznają, że sny zawierają przesłania, które można analizować i które są ważne dla śniącej osoby. Nie ma jednak wątpliwości, że odkrycie snu REM i towarzyszących mu zdarzeń wytyczyło całkowicie nowy kierunek badań naukowych nad snem. Większość nas ma podobne marzenia senne, ale występują one w różnych, dziwnych odmianach. Jedną z nich jest sen “przytomny", czyli rodzaj snu, w którym jesteśmy świadomi, że śnimy, a mimo to nie budzimy się. Ciągniesz dalej fabułę snu, a czasem nawet możesz nią kierować. Niektórzy ludzie tak się w tym wyćwiczyli, że regularnie mają “przytomne" sny; jedną z użytecznych tu metod możesz zastosować, gdy obudzisz się wcześnie rano. Polega ona na tym, by najpierw całkowicie się rozbudzić, zachowując jednocześnie sen w pamięci, a potem zająć się energicznie jakimś wymagającym skupienia lub wysiłku działaniem, na przykład czytaniem lub wchodzeniem po schodach, a w końcu ponownie położyć się do łóżka. W tym momencie należy odtworzyć swój sen i wyobrazić sobie, że się do niego wraca. Jeśli uda Ci się powrócić do snu, to zapewne będziesz zdawał sobie sprawę, że śnisz. Inna, trudniejsza metoda wymaga, byś wielokrotnie w ciągu dnia zapytywał sam siebie: “Czy jestem obudzony czy też to wszystko sen?" Gdy uda Ci się wyrobić taki nawyk, pytanie to może powrócić do Ciebie w czasie snu. Może Ci się wówczas uda zebrać dosyć wskazówek, by stwierdzić, że to, co przeżywasz, to tylko sen. Wtedy właśnie będziesz miał “przytomny" sen. Taki sposób stanowi oczywiście wielką pomoc dla ludzi, których prześladują nocne koszmary, a zarazem stwarza niepowtarzalne możliwości tym wszystkim, którzy lubią fantazjować. Większości ludzi zdarzyło się śnić, że latają; wyobraź sobie taki sen, z tą istotną różnicą, że całkowicie kontrolujesz swój lot (warto zauważyć, że “przytomny" sen o lataniu jest niemal identyczny z doznaniem pozacielesnym, choć niewielu ludzi mających takie sny ogląda samych siebie unoszących się nad własnym ciałem). Zjawisko “przytomnego" snu stanowi rzadki przykład wtargnięcia obudzonej świadomości do sennego marzenia – w pewnym sensie stanowi to przeciwieństwo narkolepsji, kiedy sen wdziera się w stan świadomości – a istnienie tego zjawiska doprowadziło do wniosku, że istnieją jeszcze inne kombinacje tych dwóch stanów. Jedną z częstszych stanowi “fałszywe obudzenie się", gdy śnisz, że się budzisz, wstajesz z łóżka i ubierasz się – tylko po to, by rzeczywiście obudziwszy się z tego snu, odkryć, że musisz wszystkie te czynności powtórzyć. Celia Green z Instytutu Psychofizjologii w Oksfordzie w Anglii twierdzi, że zjawisko nieoczekiwanego zapadnięcia w przytomny sen w ciągu dnia – o ile rzeczywiście się kiedykolwiek zdarza – mogłoby wyjaśnić wiele dziwnych “przywidzeń", takich jak na przykład zobaczenie duchów. Duch nie byłby w takim przypadku zwidem nakładającym się na obraz rzeczywistego świata, lecz po prostu jedną z postaci w całkowicie wyśnionej scenie. Pewien angielski specjalista od przytomnych snów, Alan Worsley, potrafi bezpośrednio po obudzeniu wprowadzić się w stan, w którym śni, zachowując jednocześnie przytomność. Wydaje się to proste: wystarczy leżeć bez ruchu. Niestety, taki sen, chociaż osiągalny, długo się rodzi, ale trwa krótko: może upłynąć nawet ponad dwie godziny, zanim się pojawi, ale gdy się już zacznie, często jest tak wyrazisty, że nie sposób się nie poruszyć. A poruszenie się kończy taki sen. Worsley świetnie to ujął: “Jeśli komuś śni się, tak jak to było w moim przypadku, z pełnią wrażeń dotykowych i słuchowych, że w ciemności badają go roboty lub że jest operowany przez stworzonka, których zamiary oraz kompetencje budzą wątpliwości..., to dość trudno się nie poruszyć". Zjawisko “przytomnego" snu dowodzi, że granice między snem a czuwaniem nie są sztywne. Istnieje mnóstwo mitów na temat marzeń sennych. Jeden z nich głosi, że jeśli śnisz, że umierasz, to faktycznie umierasz. Nieprawda. Według innego mitu sny trwają tylko przez moment, nawet jeśli w rzeczywistym świecie historia stanowiąca treść snu działaby się przez wiele minut. Mniemanie to również nie wydaje się prawdziwe, chociaż źródłem tego mitu jest ten oto fascynujący sen o Rewolucji Francuskiej, który przydarzył się dziewiętnastowiecznemu badaczowi snów, Alfredowi Maury'emu: Śnił mi się Terror; byłem obecny przy scenach masakry, stałem przed obliczem trybunału rewolucyjnego, widziałem Robespierre'a, Marata, Fouquier-Tinville'a, wszystkie najszpetniejsze twarze tej strasznej epoki; rozmawiałem z nimi; w końcu, po wielu wydarzeniach, które tylko mgliście sobie przypominam, zostałem osądzony, skazany na śmierć, przewieziony wozem na olbrzymi plac wieców rewolucyjnych. Wchodzę na szafot; kat przywiązuje mnie do strasznej deski; zwalnia ostrze; ostrze spada; czuję, jak moja głowa oddziela się od ciała..." W tym właśnie momencie Maury obudził się, by stwierdzić, że oparcie łóżka spadło mu od tyłu na szyję, dokładnie w tym miejscu, gdzie uderzyłoby ostrze gilotyny. Ów sen przekonał Maury'ego, że cała seria zdarzeń doświadczanych w jego śnie powstała w ciągu jednej czy dwóch sekund między momentem, gdy został uderzony przez oparcie, a obudzeniem się. Na tej podstawie doszedł do wniosku, że nawet tak skomplikowane sny trwają zaledwie jedną lub dwie sekundy. Od tego czasu przeprowadzono jednak wiele badań, które miały ustalić, ile czasu zajmuje sen, i wyniki większości z nich dowodzą, że sny trwają nie krócej, niż widziane w nich zdarzenia trwałyby w rzeczywistości. Można to zbadać, na przykład budząc ludzi po upływie pewnego czasu, różnego dla poszczególnych osób, od rozpoczęcia snu REM. Następnie prosi się badanych, by opowiedzieli, co im się przyśniło do tego momentu. Jeśli zdarzenia we śnie odbywają się w czasie rzeczywistym, to ilość szczegółów w opowiadanym śnie powinna wzrastać, w miarę jak wydłuża się czas poprzedzający obudzenie; należy się też spodziewać pewnej korelacji: dodatkowe pięć minut snu powinno odpowiadać dodatkowym zdarzeniom, które w rzeczywistości zajęłyby około pięciu minut. Oba te przewidywania są poprawne i na tej podstawie większość badaczy snu zakłada, że sny cechuje to samo tempo co rzeczywiste wydarzenia. Sen Maury'ego pozostaje nie wyjaśniony, chociaż istnieje dużo dowodów, że przeżywany właśnie sen może z łatwością włączyć w swą treść nagłe i niespodziewane zdarzenia, takie jak odgłos dzwonu czy uczucie, że zostało się opryskanym wodą. Zewnętrzne zdarzenia mogą być dopasowane do treści snu w taki sposób, że wydają się co najmniej równie logiczne, jak reszta snu. W jednym badaniu prawie połowa osób, które w czasie snu REM zostały lekko spryskane wodą, w relacjach ze swoich snów wspomniała coś o lejącej się wodzie. Sugestia, że Maury miał już w swoim umyśle z góry przygotowany zbiór elementów, które natychmiast, na sygnał dany przez spadające wezgłowie łóżka, zostały połączone w historię o Rewolucji Francuskiej, wydaje się jednak nieprzekonywająca. Nie brakuje też innych wyjaśnień snu Maury'ego. Być może, oparcie łóżka najpierw zaskrzypiało ostrzegawczo i, zanim spadło, dało umysłowi Maury'ego czas na przebiegnięcie serii zdarzeń we śnie; kto wie, czy wartki bieg wydarzeń w relacji o tym śnie nie jest dosłownym odzwierciedleniem samego snu, a wynika raczej ze zdolności narracyjnych Maury'ego; być może, sen ten zrodził się z przeczucia czy z przewidywań, że wezgłowie rzeczywiście spadnie. Pewni badacze snów sądzą nawet, że relacja Maury'ego nie jest rzetelna, co oczywiście stanowiłoby najłatwiejsze wyjaśnienie. Matka Maury'ego znajdowała się jednak wówczas przy jego łóżku {jej syn był inwalidą) i potwierdziła, że sen ten trwał zaledwie moment. Ale w jaki sposób mogła ona ustalić długość tego snu? Wszyscy doświadczyliśmy wtargnięcia jakiegoś rzeczywistego zdarzenia w treść snu: jedną z przyczyn fascynacji snami jest właśnie to, że pewne ich aspekty dotyczą nas wszystkich. Marzenia senne wydają się tak osobiste i specyficzne (któż inny mógłby zebrać we śnie tę samą grupę ludzi i zdarzeń?), ale na wielu poziomach występują pewne intrygujące punkty wspólne, wybiegające poza obręb czystej fizjologii. Jednym z takich wspólnych elementów jest to, że pierwsze sny w ciągu danej nocy mają tendencję do skupiania się na najbardziej niedawnych wydarzeniach, podczas gdy późniejsze sny w poszukiwaniu fabuły wkopują się głębiej w przeszłość. Inna wspólna właściwość dotyczy tego, że miejsce akcji snu może pochodzić z zupełnie innego okresu Twojego życia niż osoby i zdarzenia, które się we śnie pojawiają. Wielu ludzi odkryło, że to samo miejsce z czasów dzieciństwa, na przykład dom lub podwórko, powtarza się w różnych snach, niezależnie od tego, czy z punktu widzenia treści danego snu miejsce to jest właściwe czy nie. Natomiast dwie najważniejsze wspólne cechy snów to ich dziwaczność oraz łatwość, z jaką je zapominamy. Aby dana teoria snów była cokolwiek warta, powinna wyjaśnić obie te własności. Jeśli sny są tak ważne, że każdej nocy mózg zaprząta sobie nimi uwagę cztery czy pięć razy przez dłuższe odcinki czasu (o ile nie w sposób ciągły poprzez wszystkie fazy snu), to dlaczego tak często zdarza się, że przez wiele kolejnych nocy nie pamiętamy ani jednego snu? Chociaż trudno ustalić to w sposób niepodważalny, istnieje przynajmniej jedno oszacowanie, które mówi, że 95% całej treści snów ulega zapomnieniu. Freud miał gotowe wytłumaczenie tej amnezji obejmującej sny: szkodliwy charakter wywodzących się z dzieciństwa pragnień zawartych w snach sprawia, że jak najszybciej muszą one wrócić do podświadomości i ulec ponownemu stłumieniu – dżin musi z powrotem znaleźć się w butelce. Współczesne niefreudowskie teorie na temat przyczyn, dla których mamy sny, również muszą uporać się z faktem, że tak trudno je nam zapamiętać. Drugą cechą snów wymagającą wyjaśnienia jest ich dziwaczność. Ja akurat uważam, że mój sen o samochodzie był całkiem prosty i sam w sobie stanowił całość, lecz jest całkiem możliwe, że stanowił on jedynie fragment jakiegoś innego, bardziej obszernego i znacznie mniej wewnętrznie spójnego snu. Nie zaskoczyłoby mnie, gdyby parking stał się nagle placem targowym lub gdyby ludzie, którzy wsiedli do mojego samochodu, zmieniali się za każdym razem, kiedy odwróciłbym głowę, lub gdybym nagle znalazł się w restauracji. Bez wątpienia miewam dziwne sny: w pewnym okresie wielokrotnie powracał do mnie sen, w którym próbuję grać w squasha na korcie zastawionym meblami albo w koszykówkę w sklepie z artykułami żelaznymi. Nieprzewidywalność i nienaturalność snów odróżnia je od myślenia na jawie. Freud uważał, że dziwaczność snów to wynik wykoślawień spowodowanych przez cenzora snów: jakżeż sen mógłby uniknąć dziwaczności, jeśli cenzor skondensował opowieść, zastąpił abstrakcyjne pojęcia konkretami, poprzestawiał ludzi i rzeczy tak, by ukryć prawdziwe źródło konfliktu emocjonalnego, po czym naszpikował cały sen symbolami seksualnymi? I znów, jak to zobaczymy w następnym rozdziale, współcześni analitycy snów zgadzają się, że każda przyzwoita teoria snów musi poruszyć kwestię występujących w nich dziwaczności, lecz niewielu z nich uzna, że jest to sprawka freudowskiego cenzora snów. Wstecz / Spis Treści / Dalej ROZDZIAŁ 20 SNY KOLCZATEK Śniło mi się ostatnio, że moi najbliżsi sąsiedzi gotowali coś w kuchni używając bardzo ostrego światła i że ich jedzenie zaczęło się przypalać. Wszyscy pośpieszyliśmy wtedy do ich domu, po czym nagle znalazłem się w suterenie i nie mogłem wyjść z podziwu, jak znakomicie udało im się powycinać w betonowej podłodze głębokie kanały oraz wypełnić je wodą tak, aby ich dzieci mogły bawić się stateczkami. Następnie znalazłem się na zewnątrz domu, rozmawiając z moim przyjacielem przez coś, co było chyba dziecięcym telefonem komórkowym. Akurat w momencie, gdy zacząłem się martwić, że jestem nieco złośliwy w naśladowaniu angielskiego akcentu przyjaciela, nad moją głową pojawił się piękny latawiec, czego nie omieszkałem skomentować, porzucając poprzedni temat rozmowy. To bardzo typowy sen, w tym sensie, że przeskakuje z tematu na temat bez widocznego powodu i zestawia ze sobą najmniej prawdopodobne sceny najzupełniej swobodnie. Nikogo nie zaskoczy to, że miałem taki sen, ani to, że jako osoba przeżywająca ten sen bez wahania wszystko akceptowałem. Z drugiej strony ów sen jest nietypowy, ponieważ go zapamiętałem. Wszyscy dobrze znamy te przemijające sny, znikające zaraz po obudzeniu, ale nie zdajemy sobie sprawy z tego, że znakomitą większość snów natychmiast zapominamy. Każda tworzona dzisiaj teoria snów powinna wyjaśnić te dziwne właściwości marzeń sennych, a zarazem powinna zawrzeć – lub przynajmniej uwzględnić – wyniki czterdziestu lat badań nad elektrycznymi i chemicznymi własnościami komórek mózgowych. Nie znaczy to, że współcześni badacze snu są tak przytłoczeni masą danych, że nie ma Już sensu prowadzić dalszych badań. Przeciwnie, wciąż można wykazać się kreatywnością w znajdowaniu związków miedzy własnościami snów, zwłaszcza ich dziwacznością, oraz naszą skłonnością do zapominania ich a wykresami EEG i właściwościami neurotransmiterów. Poniższa próbka różnych teorii snów pokaże, co mam na myśli. Jedna z nich sformułowana została blisko dziesięć lat temu przez Graeme'a Mitchisona i Francisa Cricka (tego samego, który wspólnie z Jamesem Watsonem odkrył strukturę DNA) i wzbudziła początkowo wielką sensację w prasie. Teoria ta postulowała, że zapominanie snów wcale nie stanowi ich “skutku ubocznego"; przeciwnie – w rzeczywistości jest to główny cel przeżywania marzeń sennych: “śnimy, by zapomnieć". Crick i Mitchison twierdzili, że marzenia senne nie mają żadnego znaczenia, ponieważ są jedynie pobieżnym przeglądem materiału, którego mózg pozbywa się w procesie nocnego oczyszczania się z nadmiaru informacji. Argumenty obu uczonych opierały się raczej na obserwacji komputerów niż żywych ludzi. Crick i Mitchison zwrócili uwagę zwłaszcza na to, że sieci neuropodobne – proste układy komórek w pamięci komputera, zaprojektowane tak, by naśladowały działanie grup prawdziwych komórek mózgowych – napotykają duże trudności, jeśli zalewa je masa informacji. Komórki te można nawet zmusić do nienormalnego przetwarzania informacji, które przypomina aberacje w zachowaniu ludzkiego umysłu. Polega to m.in. na tworzeniu niewłaściwych skojarzeń między różnymi elementami informacji (fantazjowanie) czy na zablokowaniu się w nieskończonym powtarzaniu (obsesja). Według Cricka i Mitchisona to, co sieć neuropodobna powinna w takiej sytuacji zrobić, to wyregulować się – zamykając wszystkie wejścia i wyjścia – a następnie, wielokrotnie stymulując się od wewnątrz, wywołać te szkodliwe reakcje i pozbywać się ich w miarę, jak się pojawiają. Tak się składa, że ten proces samoregulacji – a zwłaszcza procesy związane z Izolowaniem się od bodźców zewnętrznych i samostymulacją – przypominają sen w fazie REM i przeżywanie marzeń sennych. Crick i Mitchison określili ten proces uwalniania mózgu od zbędnych informacji mianem “odwrotnego uczenia się". Jeśli Crick i Mitchison mają rację, pamiętanie snów byłoby rzeczywiście niepożądane, podobnie jak oglądanie obciążających dokumentów tuż przed ich zniknięciem w maszynie niszczącej papiery. Istnieje jednak pewien problem: zgodnie z tą teorią sen, który raz się pojawił, powinien zniknąć na zawsze, a przecież wszyscy mieliśmy do czynienia ze snami, które nie raz się powtarzają. U osób przechodzących kryzys emocjonalny takie powracające sny są normą raczej niż wyjątkiem. Crick i Mitchison zostali zatem zmuszeni do wysunięcia dodatkowej hipotezy: ich zdaniem obudzenie się w czasie snu sprawia, że proces usuwania zbędnych informacji ulega odwróceniu, skutkiem czego sen nie tylko zostaje zapamiętany, ale również powraca w przyszłości. Pracując nad swoją teorią uczeni zwrócili uwagę na kolczastego mrówkojada, zwanego kolczatką, żyjącego tylko w Australii. Jest to prymitywny leśny ssak, spokrewniony z innym mieszkańcem Australii, dziobakiem, który ma charakterystyczny kaczy dziób. Kolczatka to chyba jedyny ssak lądowy, u którego nie występuje sen REM. Zwierzę to ma natomiast dwie okazałe półkule mózgowe, ze szczególnie dużymi płatami czołowymi, które w stosunku do rozmiaru całego ciała są nawet większe niż u ludzi. Crick i Mitchison twierdzą, że zwierzęciu temu potrzebny jest tak duży mózg, ponieważ brak stadium REM uniemożliwia odwrotne uczenie się, a tym samym pozbycie się nadmiaru informacji. Kolczatka może więc tylko gromadzić te zbyteczne informacje gdzieś w swojej wielkiej głowie. Tu pojawia się zgodność z teorią komputerów: jeśli nie możesz wyregulować sieci neuropodobnej, to innym, stosunkowo dobrym rozwiązaniem jest jej powiększenie. Crick i Mitchison nie są jedynymi teoretykami snów, którzy zwrócili uwagę na kolczatkę (fakt, że w teoriach z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych kolczasty mrówkojad pojawia się równie często jak freudowskie spełnienie ukrytych pragnień, wydaje się dobrze określać charakter tych teorii). Dr Jonathan Winson z Uniwersytetu Rockefellera uważa, że przypadek kolczatki potwierdza również jego teorię snów, mimo iż teoria ta stanowi niemal dokładne przeciwieństwo teorii Cricka i Mitchisona. Zdaniem Winsona, wcale nie “śnimy, by zapomnieć". Twierdzi on, że pojawianie się marzeń sennych jest metodą zapamiętywania informacji o największym znaczeniu dla przetrwania danego zwierzęcia: czy to szczura, czy człowieka. Teoria snów Winsona łączy informacje o procesach chemicznych i elektrycznych z danymi na temat zachowania. U każdego zwierzęcia wykonującego czynności o zasadniczym znaczeniu dla jego przeżycia – na przykład: tropienie zdobyczy lub badanie terenu – występuje niezwykły układ fal mózgowych. Zaatakuj nozdrza ospałego królika zapachem kapusty, a jego fale mózgowe gwałtownie zmienią się, zwłaszcza w hipokampie – części mózgu ważnej dla pamięci. Pojawiające się tam uprzednio szerokie, poszczerbione fale, właściwe dla pogranicza snu i jawy, natychmiast ustąpią miejsca regularnym, występującym z częstotliwością sześciu na sekundę falom, zwanym falami theta. Fale theta mogą pojawić się wskutek różnych zachowań: u królików może to być czujność wzbudzona przez podejrzane dźwięki (nie mówiąc o kapuście), u kotów skradanie się, a u szczurów badanie najbliższego otoczenia (czynność ta jest dla szczura tak ważna, że nawet głodne zwierzę zbada teren, zanim zainteresuje się podłożonym pod nos pokarmem). Biorąc pod uwagę, że fale te występują w hipokampie, rozsądnie brzmi przypuszczenie, że fale theta odgrywają ważną rolę w zapamiętywaniu najistotniejszych elementów wspomnianych zachowań. Winsonowi udało się uzyskać dane potwierdzające tę hipotezę. Rejestrował on poziom aktywności elektrycznej poszczególnych komórek mózgowych szczurzego hipokampa. Chociaż brzmi to wręcz niewiarygodnie, wszystko wskazuje na to, że w czasie badania labiryntu mózg szczura przyporządkowuje pojedynczym komórkom mózgowym zadanie pamiętania pewnych miejsc. Może się zdarzyć, że do zapamiętania niektórych ważnych miejsc użyta zostanie więcej niż jedna komórka, ale zadziwiające jest to, że pojedyncza komórka w ogóle potrafi sobie z tym poradzić. Winsonowi oraz jego kolegom udało się znaleźć niektóre z takich “neuronów miejsca" w mózgu szczura i wykazać, że ulegają one szybkiej aktywacji tylko wówczas, gdy zwierzę znajduje się w konkretnym miejscu labiryntu, na przykład tuż przed drzwiczkami do ścieżki nr 1. Gdy tylko szczur opuści to miejsce, odpowiadający mu neuron przestaje być aktywny, podczas gdy inne neurony uaktywniają się. Przypuszczalnie każdemu istotnemu miejscu w labiryncie odpowiada jakiś “neuron miejsca" w mózgu szczura. Tu pojawia się związek ze snami. Fale theta obserwuje się też w hipokampie w czasie snu REM. Jonathan Winson dowiódł, że te same komórki nerwowe, które są wyczulone na poszczególne miejsca w labiryncie, działają bardzo aktywnie w czasie snu REM. Na tej podstawie wywnioskował, że podczas snu REM ulegają one reaktywacji w celu przesłania do pamięci posiadanych informacji zebranych wówczas, gdy szczur badał labirynt. Informacje te wymagają zmian w chemii i w architekturze receptorów w synapsie i tu powstaje problem: jak powiązać elektryczny charakter fal theta z synapsą? W pierwszym przypadku chodzi o proces, w drugim o strukturę – w jaki sposób mogą one współdziałać, by rejestrować wydarzenia dnia? Wszystko wskazuje na to, że z niewiadomych powodów obecność fal theta sprzyja zachodzeniu fizycznych zmian w synapsie. Dlatego fale theta pojawiają się w ważnych momentach na jawie, a następnie odtwarzane są podczas snu REM, kiedy zdarzenia te zostają włączone do pamięci. Jonathan Winson twierdzi, że – przynajmniej u badanych zwierząt – faza REM jest okresem, w ciągu którego wspomnienia na temat zachowań oraz zdarzeń o największym znaczeniu dla przetrwania odżywają i zostają przesłane do pamięci długotrwałej, czyli, jak mi powiedział: “Kot musi powtórnie przeżyć dane zdarzenie, by je zapamiętać". A co z kolczatką? Hipokamp tego zwierzęcia również wytwarza fale theta, przede wszystkim wówczas, gdy ryje ono w ziemi w poszukiwaniu owadów. Jest jednak pozbawione snu REM, który (przynajmniej zgodnie z tą teorią) pozwoliłby mu odtworzyć i skonsolidować wspomnienia o tej czynności. Dlatego, zdaniem Winsona, kolczatka ma tak wielkie zwoje płatów czołowych: przechowują one na stałe wszystkie istotne, zebrane przez nią w ciągu dnia informacje, począwszy od momentu ich uzyskania (jest to pogląd dokładnie przeciwny do poglądu Cricka i Mitchisona, według których wielki mózg jest niezbędny do przechowywania bezużytecznych informacji, jakich kolczatka nie może się pozbyć). Zwierzęta o mózgach większych niż mózg kolczatki nie mogłyby sobie pozwolić na posiadanie płatów czołowych tak nieproporcjonalnie dużych, jak płaty kolczatki, gdyż wówczas ich mózgi musiałyby być groteskowo wielkie; Winson lubi mówić, że ludzie potrzebowaliby taczek do przenoszenia swych mózgów. Z tego właśnie powodu (jeśli zechcesz uwierzyć w tę teorię) pojawienie się snu REM na pewnym etapie ewolucji jest takie ważne: pozwoliło bowiem ssakom przeznaczyć przestrzeń w płatach czołowych na przetwarzanie złożonych informacji, nie zaś wykorzystywać owe płaty jako gigantyczne neuronowe parkingi. Powyższa teoria napotyka jednak pewne trudności, choćby taką, że fale theta nie zostały dotąd odkryte w mózgach żadnych naczelnych, w tym ludzi. Mimo to Winson nie wydaje się bardzo przejęty nieobecnością tych fal. Mówi, że przecież w synapsach zachodzą zmiany konieczne do zapisania informacji w pamięci długotrwałej. Twierdzi, że z pewnością zmiany te ułatwia jakiś inny, dotąd nie odkryty typ fal mózgowych. Jego zdaniem fale takie mają prawdopodobnie większą częstotliwość niż fale theta. Fale theta są idealne dla zwierząt, u których węch pełni bardzo ważną funkcję; zmysł ten potrzebuje tylko niedużych zasobów do przetwarzania informacji. Jednak ludzie i ich człekokształtni krewniacy polegają głównie na wzroku, czyli zmyśle, który zaczai odgrywać dominującą rolę w późniejszych stadiach ewolucji i który wymaga znacznie większej szybkości przetwarzania. Czy ten model – “śnimy, by zapamiętać" – można zastosować do wyjaśnienia sensu pojawiania się dziwacznych i fascynujących treści ludzkich snów? Tak, jeśli słowu “przetrwanie" nada się możliwie szerokie znaczenie. Dla ludzi odpowiednikami stanu czujności w oczekiwaniu na zbliżające się niebezpieczeństwo, konieczność tropienia zdobyczy czy badania terenu mogą być: brak poczucia bezpieczeństwa, strach, zazdrość, gniew, a nawet freudowska frustracja z powodu nie spełnionych pragnień z czasów dzieciństwa. Winson sugeruje nawet, że układy w mózgu, które biorą udział w wykorzystywaniu snu REM dla ponownego przetworzenia informacji zebranych w ciągu dnia, to podświadomość w sensie zgodnym z definicją Freuda. Winson wierzy, że sny nie są dobrze zapamiętywane, ponieważ nie ma takiej potrzeby – ponowna rejestracja w pamięci związanych z nimi zdarzeń odbywa się niezależnie od tego, czy pamiętasz dany sen, czy też nie. Z drugiej strony, zapamiętanie snu nie zakłóca tego procesu. Chociaż nie ma dotąd dowodów na istnienie fal theta w ludzkim hipokampie, jednak liczba danych wskazujących, że u ludzi sen REM związany jest z uczeniem się, ciągle rośnie. Carlyle Smith z Uniwersytetu Trent w Peterborough wykazał, że jeśli studenci uczą się rozwiązywania podchwytliwych testów logicznych, to w ciągu następnych nocy ich sen REM wykazuje charakterystyczne zmiany. Zaskakujące jest tu użycie liczby mnogiej słowa “noc", okazuje się bowiem, że u badanych studentów, podobnie jak u szczurów w laboratorium, zmiany we śnie REM mogą następować nawet w 72 godziny po czasie uczenia się trudnego materiału. W jednym z eksperymentów studenci uczyli się pewnej gry logicznej między czwartą a szóstą po południu, a następnie zostali podzieleni na trzy grupy. Jedna grupa nie spała pierwszej nocy, druga spała pierwszą noc, ale czuwała następnej nocy, trzecia zaś grupa czuwała trzeciej nocy z kolei. Otrzymano dziwne dane: brak snu zarówno w ciągu pierwszej, jak i trzeciej nocy powodował pogorszenie wyników uzyskiwanych potem w grze, natomiast czuwanie w ciągu drugiej nocy nie miało takiego wpływu. Badając dalej to zjawisko, Smith dowiódł, że wielokrotne budzenie studentów w czasie snu poza stadium REM nie wpływało na ich sprawność w grze następnego dnia, ale przerywanie snu REM wywarło negatywny skutek. Smith postuluje, że istnieją okresowe “okienka" REM – niektóre występują w kilka dni po pierwotnym zdarzeniu – w ciągu których uczenie się i zapamiętywanie w jakiś sposób zależą od snu REM. Fakt, że te okresowe okienka nie pojawiają się w ciągu drugiej nocy, stwarza moim zdaniem doskonałą okazję, by uczyć się dwóch różnych rzeczy, na przykład jakiejś gry logicznej i szachów, w ciągu dwóch kolejnych dni. Potem należy pozwolić mózgowi w okresie kilku następnych nocy przeskakiwać tam i z powrotem od jednej do drugiej umiejętności, by najpierw zapamiętał elementy gry logicznej, później zaś powtarzał pewne nietypowe otwarcia szachowe, po czym znów powracał do gry i tak dalej. Tak czy inaczej, eksperymenty te mówią nam, że uczenie się i sen REM są jakoś ze sobą związane. Teoria snów i uczenia się zaproponowana przez Jonathana Winsona pokazuje zarówno plusy, jak i minusy współczesnych badań nad snem. Badania te osiągnęły poziom znacznie wyższy niż za czasów Freuda, gdyż uwzględniają wiedzę o pracy mózgu, zarazem jednak wciąż nie udaje się wyjaśnić różnorodności sennych marzeń i związanych z nimi doznań. Fakt, że sny stanowią całkowicie subiektywne doświadczenie, utrudnia ich naukową analizę. Gdy opowiadam Ci mój sen, musisz mi wierzyć: nie masz pojęcia, czy mówię prawdę, całą prawdę czy też coś zupełnie innego. Nawet ja sam mogę nie wiedzieć, czy poprawnie odtwarzam treść mojego snu. Na podstawie wykresu moich fal mózgowych możesz wywnioskować, że śniłem, ale to wszystko, co możesz ustalić. Freud obchodził te przeszkody, przyjmując postawę nienaukową i opierając się na anegdotach, ale powiedział coś naprawdę ciekawego. Niestety, próby zrozumienia snów oparte na wiedzy o mózgu nie są nawet w przybliżeniu tak atrakcyjne, ponieważ nie zajmują się indywidualnymi snami. Co jest bardziej podniecające: rozszyfrowywanie zakazanych pragnień ukrytych w danym śnie czy ustalanie, które receptory są aktywne w hipokampie w czasie snu REM? Teorie głoszone przez Cricka i Mitchisona oraz przez Winsona proponują wygodne, chociaż całkowicie przeciwstawne, wytłumaczenia faktu, że zapominamy nasze sny. Jedna z najważniejszych teorii, które narodziły się w ostatnich piętnastu latach, skupiła się natomiast na wyjaśnieniu dziwaczności snów, powołując się na wiedzę o biologii mózgu. Twórcą tej teorii jest Allan Hobson z Harvardu. W 1977 roku, wspólnie z Robertem McCarleyem, wysunął on hipotezę, że historie przeżywane w snach to po prostu wynik usilnych starań mózgu, by nadać jakiś sens losowo generowanym seriom wrażeń wzrokowych, powstających w wyniku aktywności w pniu mózgu. Pierwotna teza obu uczonych głosiła, że sny wcale nie są naładowane znaczeniami, a wręcz przeciwnie, najzwyczajniej w świecie nic nie znaczą. Hobson uważa, że dziwaczność marzeń sennych – gwałtowne zmiany osób i miejsc, nielogiczność wydarzeń i ich scenerii oraz mnożenie się nie wynikających z niczego i pojawiających się ad hoc wyjaśnień – to rezultat dwóch różnych zmian chemicznych, które zachodzą w czasie snu REM. Jedna z tych zmian dotyczy czasowego zablokowania kluczowych ośrodków nerwowych w pniu mózgu (części mózgu leżącej tuż ponad rdzeniem kręgowym), co powoduje znaczne obniżenie się poziomu dwóch neurotransmiterów, w normalnych warunkach dostarczanych przez te ośrodki do płatów czołowych. Ponieważ transmitery te działają raczej hamująco niż pobudzająco, odcięcie ich dopływu osłabia zahamowania, co z kolei sprzyja nieprzewidywalnej działalności umysłowej – dziwaczność zostaje uwolniona z pęt. Równocześnie następują wybuchy nagłych i przypadkowych wyładowań elektrycznych, zwanych ostrymi falami PGO (pontogenicidooccipitol) [nazwa ta wywodzi się od struktur, w których powstają; są to więc fale mostowo-kolankowo-potyliczne; przyp. red.], które zachodzą w innym ośrodku pnia mózgu. Według Hobsona wyładowania te sprzyjają szybkim ruchom oczu obserwowanym w czasie snów, a oddziaływanie tych wyładowań na procesy myślowe śniącego mózgu bardzo przypomina sposób, w jaki niespodziewane zdarzenie przykuwa naszą uwagę wtedy, gdy nie śpimy. Każde zwierzę, które usłyszy jakiś odgłos gdzieś z boku lub ujrzy niespodziewanie pojawiający się cień, natychmiast kieruje uwagę w jego stronę – w mózgu tego typu reakcja zaznacza się eksplozją fal PGO. Jedyna różnica polega na tym, że w czasie snu nie ma żadnych zdarzeń zewnętrznych, a fale PGO wybuchają same z siebie. W pewnym sensie więc obniżenie poziomu związków chemicznych w mózgu czyni mózg mniej stabilnym, a wtedy fale PGO wystarczają, by wytrącić go z równowagi. W efekcie rodzi się niekonsekwentny świat snów. Alan Hobson to jedna z głównych postaci w dziedzinie badań nad snem, choćby ze względu na swój bogaty dorobek: w jednym z ostatnich numerów czasopisma “Consciousness and Cognition" zamieszczono osiem artykułów – wszystkie są autorstwa Hobsona oraz jego zespołu badawczego z Uniwersytetu Harvarda. Mimo to, a może właśnie dlatego, niewiele z poglądów Hobsona zyskało jednomyślną akceptację innych badaczy. Jego wyjaśnienie dotyczące dziwaczności snów należy do tych, które nie zostały uznane. Chociaż wszystkim nam zdarzyło się mieć sny naprawdę niesamowite, niektórzy badacze jednak podają w wątpliwość samo pojawianie się jakichś dziwacznych elementów. Jonathan Winson (ten od teorii: “śnimy, by zapamiętać") utrzymuje, że o ile w scenach ze snu mogą wystąpić jakieś dziwne skojarzenia, jednak ich niezwykłość jest po prostu spowodowana “trudnościami w odkodowywaniu": sny wydają się nam dziwne tylko wtedy, gdy nie potrafimy uzmysłowić sobie, co też próbują nam one powiedzieć. Niewykluczone, że zrozumienie źródła bieżących zmartwień mogłoby nagle wyjaśnić skojarzenia wiążące ze sobą różne dziwne obrazy senne, choć Hobson dostrzega dalsze niekonsekwencje: zarówno w sposobie, w jaki śniona historia powstaje z różnych elementów, jak i w nagłych zmianach scenerii i wzajemnym nakładaniu się dziwacznych pomysłów. Gdy przychodzi do konkretów, Hobson dużo bardziej niż Winson skłonny jest odmówić snom jakiegokolwiek znaczenia. Oczywiście Winson to nie jedyny naukowiec, którego zastanawia dziwaczność snów. John Antrobus, badacz snów z City College w Nowym Jorku, dokonał pewnych zaskakujących od' kryć, z których jedno zrodziło się w wyniku przesunięcia czasu kładzenia się do łóżka i budzenia ochotników o trzy godziny później tak, by przeżywali ostatnie sny danej nocy w czasie, gdy normalnie byliby już obudzeni. W tych porannych godzinach mózg osiąga już poziom aktywacji zbliżony do poziomu obserwowanego na jawie – innymi słowy, mózg wylania się ze snu – i relacje ze snów przeżywanych w tym okresie wskazują, że są one dziwniejsze i bardziej niespójne niż sny pojawiające się we wcześniejszych fazach nocy. Nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje, chociaż niektórzy przypuszczają, że aktywny mózg jest bardziej świadomy dziwaczności swoich własnych snów. Pewne części mózgu mogą szczegółowo śledzić zmiany wątku, będące dziełem innych części. Jeśli myśl, że pewne części mózgu mogą obserwować, co robią inne części, wyda Ci się dziwna, przypomnij sobie zjawisko “przytomnych" snów, kiedy to sceny we śnie rozgrywają się w tym samym czasie, gdy Ty (czy też ta część Twojego mózgu, która w danym momencie reprezentuje “Ciebie") przyglądasz się temu i możesz nawet ingerować w treść swojego snu. John Antrobus zastanawia się, czy dziwaczność snów nie mówi nam więcej o stanie mózgu i o stopniu aktywności różnych jego obszarów niż o zmianach w chemii, których znaczenie podkreśla Hobson. Jeszcze bardziej zaskakujące spostrzeżenie Antrobusa dotyczy tego, że marzenie senne nie jest jedynym okresem, w czasie którego umysł nasz zbacza z utartych ścieżek. Antrobus porównywał treść snów z błądzącymi myślami ludzi, którzy przez pewien czas leżeli w samotności w zaciemnionym pokoju, a następnie proszono ich, by odpowiedzieli na pytanie: “Co przechodziło przez twój umysł, zanim cię zawołałem?" Marzenia na jawie tych ludzi, przynajmniej według kryteriów stosowanych przez Antrobusa, okazały się bardziej dziwaczne niż historie przeżywane w snach. Na przykład nieciągłości, czyli zdarzenia na ogół poprzedzane w relacjach ze snów wyrażeniem: “aż tu nagle...", pojawiały się dwukrotnie częściej na jawie niż w czasie snu REM. Antrobus zwraca uwagę, że zwykłe porównania między snem a stanem czuwania mogą prowadzić do zbytnich uproszczeń. Gdy czuwamy, nasze mózgi są często zmuszone do prowadzenia rozmowy (lub, co gorsza, sporu); wtedy nasza uwaga musi być napięta i skupiona na logicznej konstrukcji wywodów, ale zdarzają się takie momenty, gdy możemy pozwolić naszym mózgom na luz. Uzyskane przez Antrobusa wyniki badań osób snujących wolne skojarzenia w skąpo oświetlonym pokoju sugerują, że mózg, pozostawiony sam sobie, doskonale potrafi oddawać się dziwacznym myślom, mimo że brak jakichkolwiek zapisów EEG, wskazujących na to, że ludzie ci doświadczają marzeń sennych. Antrobus sądzi, iż rozsądne byłoby przypuszczenie, że mamy tu do czynienia z działalnością zarówno ośrodków wzrokowych, jak i konceptualnych. Gdy czuwamy, ośrodki wzrokowe przesyłają złożone przez siebie obrazy, a ośrodki konceptualne interpretują je i nadają im znaczenie. To samo dzieje się w czasie snu REM, z tą różnicą, że wobec niemożności widzenia świata zewnętrznego ośrodki wzroku w jakiś sposób generują wówczas własne obrazy. Według Antrobusa problem polega na tym, że o ile ośrodki wzrokowe mózgu doskonale radzą sobie ze składaniem różnych kształtów, kolorów i odcieni w obrazy, to jednak w żaden sposób nie potrafią ułożyć tych obrazów w sensowny ciąg, ponieważ w normalnych warunkach czuwania robią to oczy, które rejestrują zdarzenia w takiej kolejności, w jakiej one zachodzą. W rzeczywistości istnieje naturalne uporządkowanie zdarzeń w czasie i układ wzrokowy po prostu zachowuje ten porządek. We śnie nie funkcjonuje jednak żaden mechanizm, który dyktowałby taki porządek i w związku z tym obrazy mogą być zestawiane w niezwykłe sekwencje [Warto przypomnieć, że sny przeżywane w fazie REM to tylko część omawianego tu zjawiska, nawet jeśli jest to część najlepiej widoczna. Istnieją solidne dowody aktywności śpiącego mózgu również w innych fazach snu. Ludzie obudzeni ze snu non-REM często mówią, że przed obudzeniem przez ich umysł przebiegały różne myśli, ale myśli te nie miały żadnych dziwnych cech właściwych myślom fazy REM. Sądzono nawet, że sny zdarzają się również w ciągu całego dnia, ale ich istnienie jest wówczas zamaskowane przez zalew informacji zmysłowych, charakterystyczny dla stanu czuwania; przyp. red.]. W stanie czuwania do mózgu napływa tyle informacji zmysłowych, że ich większości nie poświęca się żadnej uwagi. W dodatku nawet informacje, które nie zostają natychmiast odrzucone przez rejony mózgu odbierające sygnały ze zmysłów, przechowywane są w pamięci krótkotrwałej zaledwie przez moment, zanim pozwala się im zniknąć. Sygnały przesyłane przez zmysły wpływają nawet na rozwój mózgu niemowlęcia: u dziecka pozbawionego od urodzenia możliwości widzenia lub słyszenia mózg rozwija się inaczej i kiedy człowiek ten dorasta, jego mózg ma inną budowę niż mózg człowieka, który od dziecka odbierał bodźce wszystkimi zmysłami. Mózg tak przyzwyczaja się do interpretowania wrażeń przesyłanych przez zmysły, że gdy się go ich pozbawi, zaczyna tworzyć swoje własne wrażenia. Śniący na jawie ochotnicy w eksperymentach Johna Antrobusa, ludzie unoszący się w pojemnikach, które eliminują wszelkie wrażenia zmysłowe, i my wszyscy w czasie naszych snów doświadczamy tego, do czego są zdolne nasze mózgi, gdy pozwoli się im pisać ich własny scenariusz. Pomimo niemal całkowitego braku informacji zmysłowych (wyjątkiem jest nagły dźwięk, który mógłby wtargnąć w głąb snu), te części mózgu, które zajmują się interpretowaniem obrazów i nadawaniem im znaczenia, pozostają czujne, sprawne i zdolne do stworzenia historii na podstawie czegokolwiek. Dla snującego opowiadanie gawędziarza nie jest istotne, czy materiału dla jego historii dostarczają tłumione pragnienia z czasów dzieciństwa czy też przypadkowe pobudzenia pewnych komórek mózgowych. Ten świat podwójnie zadziwia, ponieważ w czasie przeżywania snów uczucie niedowierzania ulega zawieszeniu, w wyniku czego, dopóki śnimy, nic, co zdarza się we śnie, nie może nas zaskoczyć. Freud określał sny mianem “królewskiej drogi do podświadomości", ale są one również próbką tego, czym mózg zajmuje się w ciągu dnia – chociaż nieraz wydaje się, że zostały zestawione przez obłąkanego producenta wideoklipów – a więc: przywoływania wspomnień, wędrowania po mapach różnych obszarów przestrzeni, przypominania sobie znajomych twarzy, a nawet snucia niezwykłych opowieści. Znaczenie snów nie ogranicza się do tego, że są one dziwne. Polega na tym, że owa dziwność, którą uważamy za tak specyficzną cechę snów, nigdy zanadto się od nas nie oddala, nawet kiedy mózg pozostaje w stanie czuwania. Obrazuje to chociażby eksperyment z płonącym domem. Przekonaliśmy się, że wiele procesów zachodzących w naszym mózgu może odbywać się poza naszą świadomością. Nie chodzi bynajmniej o stosunkowo nieskomplikowane czynności, związane z przetwarzaniem i łączeniem ze sobą wrażeń wzrokowych lub słuchowych, lecz raczej o snucie skomplikowanych opowieści i rozważań, stanowiące podstawę naszego sposobu myślenia i naszej osobowości, nawet jeśli opierają się one na myśleniu, które nigdy nie dociera do naszych “umysłów". Żeby nikt nie pomyślał, że ten brak świadomości występuje tylko u ludzi cierpiących z powodu uszkodzenia mózgu, przypomnijmy sobie eksperyment z rajstopami, podczas którego całkiem normalni ochotnicy wymyślali różne uzasadnienia dla swoich wyborów – a przecież dla wyborów tych nie było żadnych rzeczywistych podstaw. Czy istnieje zatem wyraźny kontrast między tak zwanym racjonalnym umysłem i stanem mózgu w czasie snu, jeśli oba zajmują się tworzeniem strumieni myśli poza naszą świadomością? Masz co najmniej dwa mózgi (a przypuszczalnie znacznie więcej): jeden produkuje myśli, o których myślisz, że masz nad nimi kontrolę – to do tego mózgu prawdopodobnie odwołujesz się, gdy “określasz stan swojego umysłu", podejmując decyzję. Drugi mózg to ten, który bez Twojej wiedzy podejmuje w Twoim umyśle decyzję za Ciebie. To jeszcze jeden powód, by ułożyć się wygodnie i rozkoszować swoimi snami: dają Ci one możliwość przejścia przez kurtynę i przyjrzenia się ukrytej działalności Twojego mózgu. Wstecz / Spis Treści PODZIĘKOWANIA Nie trzeba nikogo przekonywać, że każdy, kto próbuje pisać o mózgu, uzna się za szczęśliwca, jeśli może liczyć na pomoc specjalistów. Ja sam zawdzięczam im ogromnie dużo. Kanadyjscy patrioci powinni być dumni z prowadzonych w Kanadzie badań nad mózgiem. Wielu ludzi słyszało o Montrealskim Instytucie Neurologicznym, gdzie prowadzi się badania na najwyższym poziomie, z których słynie ta instytucja. Niemniej jednak prace badawcze, które zyskały międzynarodowe uznanie, wykonuje się także w wielu innych miejscach. Nie wahałem się prosić naukowców pracujących w którymkolwiek z tych ośrodków badawczych o pomoc, kiedykolwiek jej potrzebowałem, czyli niemal codziennie. Dwie osoby zasługują na szczególne uznanie za cierpliwość w znoszeniu moich nagabywań; są to dr Sandra Black ze szpitala Sunnybrook w Toronto i dr Morris Moscovitch z Erindale College Uniwersytetu w Toronto. Może się to wydawać paradoksalne, ale nauczyli mnie oni, jak proste i jak skomplikowane może być obserwowanie mózgu. Znalazło się także wiele innych osób, które odpowiadając szybko na moje pytania i prośby o odbitki artykułów, deklarowały równocześnie, że chętnie wystąpią w roli ekspertów na zawołanie. Nawiasem mówiąc, mogą być one wdzięczne dr Black i drowi Moscovitchowi za to, że nie nękałem ich częściej. Wśród nich znaleźli się: John Kalaska, Mel Goodale, Paul Muter, Ronald Melzack, Meredyth Daneman, Brenda Milner i Allan Moffitt. Amerykańscy naukowcy Paul Grobstein i Jonathan Winson również bardzo mi pomogli, a kontakt z Suzanne Corkin z MIT (Massachusetts Institute of Technology) w czasie nagrywania programu Cranial Pursuits (Podróż do wnętrza czaszki), nadawanego przez CBC Radio, był dla mnie bezcenny. Adriannę Noe z Narodowego Muzeum Zdrowia i Medycyny w Stanach Zjednoczonych dostarczyła mi aktualnych informacji na temat Zbioru Anatomii Prawidłowej i Patologicznej oraz Rozwoju Mózgu im. Yakovleva i Haleema. Annette Dukshta oprowadziła mnie po Kanadyjskim Banku Tkanki Mózgowej. Josef DeKoninck zechce jeszcze raz przyjąć ode mnie podziękowania za to, że pozwolił mi spędzić nie przespaną noc w swoim laboratorium snów na Uniwersytecie w Ottawie. Dwie osoby, których pracom poświęciłem w tej książce dużo uwagi, to Mohamad Haleem i Justine Sergent – oboje zmarli przedwcześnie w 1994 roku. Zawsze będę o nich pamiętał, podobnie jak nie zapomnę pewnego człowieka, choć nigdy go nie widziałem – pacjenta Sandry Black, który po wylewie stracił umiejętność rozpoznawania twarzy. Niedługo przed jego śmiercią rozmawiałem z nim przez telefon o tym, co znaczy widzieć ludzką twarz i nie mieć najmniejszego pojęcia, do kogo ona należy. Był on jednym z mnóstwa pacjentów po wylewach, którzy zechcieli poddać się badaniom, co w nieoceniony sposób przyczyniło się do głębszego zrozumienia ludzkiego mózgu. Współpraca nad programem Cranial Pursuits z Irą Basenem, Chrisem Grosskurthem i Benem Schaubem zainspirowała mnie do napisania tej książki. Całej trójce jestem wdzięczny za to, że pomogli mi określić, jakie pytania na temat mózgu są najbardziej fascynujące. Dobrze wiem, że przejrzą oni tę listę w poszukiwaniu swoich nazwisk. Udział w tworzeniu tej książki miały także: Cynthia Good, Karen Cossar, Rosemary Reid, Meg Masters i Mary Adachi. Warto dodać, że właśnie Meg i Mary były odpowiedzialne za wyjaśnienie wszystkich zagmatwanych kwestii, a ze swego zadania jak zwykle wywiązały się doskonale i bez narzekań. Podziękowania należą się również członkom Komisji Wydawnictwa Penguin ds. Tytułów Rozdziałów, którzy spotkali się ze mną na kolacji. Ponadto jestem wdzięczny Davidowi Pecautowi, który zwiedził w moim imieniu Plac Katedralny w Mediolanie oraz służył mi radą i nie szczędził słów zachęty, gdy ich naprawdę potrzebowałem. A jednak główny ciężar tego wszystkiego znowu spadł na barki mojej rodziny: moja żona Cynthia wie o tym najlepiej. Moje dzieci są przekonane, że każdy ojciec, skończywszy czytać bajki swym pociechom przed zaśnięciem, wraca na górę do komputera. Nie mogę się wprost doczekać, kiedy będę mógł spędzać więcej czasu, obserwując, jak pracują mózgi moich dzieci. LITERATURA UZUPEŁNIAJĄCA Rozdział 1 W. Budohoska, A. Grabowska: Dwie półkule – jeden mózg. Wiedza Powszechna, Warszawa 1994. Znakomita pozycja popularyzująca najnowszą wiedzę na temat mózgu oraz funkcji pełnionych przez obie półkule mózgowe. F. Crick, C. Koch: Problem świadomości, “Świat Nauki" nr 11 (1992), s. 126-134. Artykuł zamieszczony w monograficznym numerze tego czasopisma, zatytułowanym Umysł a mózg, poświeconym naukom o mózgu. G. D. Fischbach: Psychika a mózg, “Świat Nauki" nr 11 (1992) ss. 20-31. Artykuł ten omawia biologiczne podstawy zjawisk psychicznych. R. Gregory (red.): The Oxford Companion to the Mind. Harvard University Press, Oksford 1987. Jedna z najlepszych książek dla osób, które chcą się dowiedzieć czegoś więcej o mózgu. A Luria: Świat utracony i odzyskany. PWN, Warszawa 1984. Wstrząsająca relacja o tym, co znaczy żyć z uszkodzonym mózgiem. Gdyby trzeba było wybrać jedną jedyną książkę o mózgu, mogłaby to być właśnie ta pozycja. R. Omstein: The Evolution oj Consciousness. Prentice Hali, Nowy Jork 1991. Książka ta jest poświęcona świadomości, ale autor pisze tu o mózgu wyjątkowo jasno, a zarazem dowcipnie. B. Sadowski, J. A. Chmurzyński: Biologiczne mechanizmy zachowania. PWN, Warszawa 1989. Podręcznik akademicki opisujący funkcje układu nerwowego kręgowców oraz jego udział w regulacji pracy organizmu i w warunkowaniu różnych zachowań. B. Żernicki: Od neuronu do psychiki. Ossolineum, Wrocław 1988. Wyjaśnienie podstawowych pojęć neurofizjologlcznych, którego dokonano w sposób Interesujący i przystępny. Rozdział 2 M. E. Raichle: Obrazowanie procesów myślowych, “Świat Nauki" nr 6 (1994), s. 26-33. Przegląd najnowszych technik umożliwiających obserwację pracy mózgu. Rozdział 3 J. Barańska, L. Kaczmarek i J. Skangiel-Kramska: Kaskada procesów biochemicznych po pobudzeniu neuronu. [W:] M. Kossut (red.): Mechanizmy plastyczności mózgu. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1994. Artykuł ten omawia kolejne etapy zjawisk molekularnych towarzyszących przekazywaniu informacji między komórkami nerwowymi (dla osób nieźle obeznanych z biochemią). E. S. Gershon, R. O. Rieder: Choroby psychiczne a mózg, “Świat Nauki" nr 11 (1992), s.94-105. Artykuł przedstawia genetyczne i biologiczne uwarunkowania schizofrenii oraz choroby maniakalno-depresyjnej, a także zasady działania leków stosowanych u takich chorych. E. R. Kandel: Biologiczne podstawy uczenia się i osobowości, “Świat Nauki" nr 11 (1992), s. 52-63. Autor omawia m.in. eksperymenty prowadzące do powstania odruchu warunkowego u ślimaków morskich z rodzaju Aplysia oraz wyjaśnia podłoże molekularne tego zjawiska. P. M. Milner: Umysł według Donalda Hebba, “Świat Nauki" nr 3 (1993), s. 64-70. A. Wróbel: Długotrwałe wzmocnienie synaptyczne – funkcjonalna modyfikacja połączeń między komórkami nerwowymi. [W:] M.Kossut (red.): Mechanizmy plastyczności mózgu. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1994. Pozycja dla najbardziej wnikliwych czytelników, chcących poznać podstawy procesów leżących u podstaw uczenia się l pamięci. Tekst ten poleca się zwłaszcza tym osobom, dla których lektura prac naukowych nie jest nowością. Rozdział 4 E. Bislach, C. Luzzatti: Unilateral Negiect of Representatlonal Space, “Cortex" 14 (1978), s. 129-133. Opis eksperymentu z Placem Katedralnym. I. Domańska: Zespól pomijania stronnego. [W:] A. Herzyk, D. Kądzielawa (red.): Zaburzenia w funkcjonowaniu człowieka z perspektywy neuropsychologii klinicznej. Wydawnictwo UMCS, Lublin 1996. Obszerne omówienie tego zaburzenia, a także przedstawienie hipotez na temat mechanizmów powstawania zespołu pomijania stronnego. Pozycja zaopatrzona w obszerną bibliografię. O. J. Grusser, T. Landis: Visual Agnosias. Tom 12 serii Vision and Visual Function pod redakcją J. Cronly-Dillona, CRC Press, Boca Raton 1991. Chociaż pisana stylem akademickim, książka ta zawiera opisy wielu ciekawych przypadków, m.in. pacjenta, który obwiniał “niegrzecznych berlińczyków" za swoje kłopoty z poruszaniem się po ulicy, anonimowego naukowca, który doświadczał doznań pozacielesnych, kobiety, która widziała w metrze same pudle, oraz samotnego wspinacza, któremu zdawało się, że ktoś z nim jest. C. Guariglla, A. Padovanl, P. Pantano i L. Pizzamigllo: Unilateral Negiect Restrłcted to Visual Imagery, “Nature" tom 364 (15 czerwca 1993), s. 235-237. Relacja opisująca przypadek człowieka, u którego występowała jednostronna nieuwaga, kiedy patrzył na rzeczywiste obiekty, nie zaś wtedy, gdy je sobie wyobrażał. J. Mroziak: Zaburzenia spostrzegania – agnozje. [W:] A. Herzyk, D. Kądzielawa (red.): Zaburzenia w funkcjonowaniu. człowieka z perspektywy neuropsychologii klinicznej. Wydawnictwo UMCS, Lublin 1996. Szeroka prezentacja różnych zaburzeń spostrzegania – agnozji wzrokowych, węchowych, dotykowych oraz amuzji l prozopagnozji. Rozdział 5 W. Battersby, M. Bender, M. Pollack i R. Kahn: Unilateral 'Spadał Agnosia' ('Inattentlon') In Patlens with Cerebral Lesions, “Brain" 79 (1956), s. 68-93. W artykule tym cytowana jest wypowiedź mężczyzny, który opowiada o własnych problemach spowodowanych jednostronną nieuwagą. D. Barter, E. K. Warrington: Negiect Dysgraphia, “Joumal of Neurology, Neurosurgery and Psychiatry" 46 (1983), s. 1073-1078. Tekst o farmerze, który nie potrafił odczytać lewej strony swego “wewnętrznego ekranu". M. Corbetta, F. Miezin, G. Shulman i S. Petersen: A PET Study of Visuospatial Attention, “The Journal of Neuroscience" tom 13 nr 3 (1993). Artykuł ten omawia ośrodki uwagi w obu półkulach mózgowych. P. Halligan, J. Marshall: Left Negiect for Near But Not Far Space in Man, “Nature" tom 350 (11 kwietnia 1991), s. 498-500. Przypadek gracza rzucającego strzałkami, u którego jednostronna nieuwaga znikała wraz ze zwiększaniem się odległości od tarczy. P. Schilder: The Image and Appearance of the Human Body. Keagan Paul, Londyn 1933. Mimo że książka Schildera zdezaktualizowała się, nie brakuje w niej interesujących myśli. Rozdział 6 E. Bisiach, M. L. Rusconi: Breakdown of Perceptual Awareness in Unilateral Negiect, “Cortex" 26 (1990), s. 643-49. Rozbudowana wersja eksperymentu z płonącym domem, w której wykorzystano wyszczerbione kieliszki do wina oraz wazony. T. De Camp Wilson, R. Nisbett: The Accuracy of Yerbal Reports About the Effects of Stimuli on Evaluations and Behavior, “Social Psychology" 41 nr 2 (1978), s. 118-131. O ludziach wybierających rajstopy z przeróżnych powodów. M. Gazzaniga: Organization ofthe Human Brain, “Science" 245 (wrzesień 1989), s. 947-952. Artykuł ten dotyczy interpretatora w lewej półkuli mózgowej. J. Marshall, P. Halligan: Blindsight and Insight in Yisuospatial Negiect, “Nature" 336 (22/29 grudnia 1988), s. 766-767. Opis pierwotnej wersji eksperymentu z płonącym domem. Rozdział 7 M. Flanders, S. I. Helms Tillery i J. F. Soechting: Early Stages in a Sensorimotor Transformation: “Behavioral and Brain Sciences" 15 (1992), s. 309-362. Podział pracy w mózgach studentów psychologii okazał się podobny do podziału w mózgach żab. M. A. Goodale, J. P. Meenan, H. H. Bulthoff, D. A. Nicolle. K. Murphy i C. Racicot: Separate Neural Pathways for the Visual Analysis of Object Shape in Perception and Prehension, “Current Biology" sierpień 1994. Opisanie danego przedmiotu i umiejętność uchwycenia go to dwie. różne sprawy. A. Grabowska, W. Budohoska: Procesy percepcji. [W:] Psychologia ogólna. Tom 1. Percepcja, myślenie, decyzje. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1992. Omówienie procesów neuroflzjologicznych warunkujących odbieranie wrażeń zmysłowych. P. Grobstein: Directed Movement In the Frog: Motor Choice, Spatial Representation, Free Will? [W:) J. Kien, C. McCrohan i W. Winlow (red.): Newobiology of Motor Programme Selection. Pergamon Press, Oksford 1992, s. 250-279. U żab percepcja kierunków w płaszczyźnie poziomej Jest sterowana przez inny obwód komórek mózgowych niż ocena odległości i wysokości, na której znajduje się żer. A. Wróbel: Jak działa mózg, czyli od receptora do percepcji. [W:] M.Kossut (red.): Mechanizmy plastyczności mózgu. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1994. Próba zastosowania wiedzy na temat działania sieci nerwowej do wyjaśnienia procesu percepcji wzrokowej (tekst dla zaawansowanych). S. Zeki: Obrazy wzrokowe w mózgu i umyśle, “Świat Nauki" nr 11 (1992), s. 42-51. Opis procesów umożliwiających mózgowi synchronizację wrażeń wzrokowych i tworzenie z nich obrazu otaczającego świata. Rozdział 8 M. Behrman, M. Moscovitch: Object-Centered Negiect in Patients with Unilateral Negiect: Effects of Leftright Coordinates of Objects, “Journal of Cognitive Neuroscience" 6 nr l (1994), s. 1-16. M. Kossut: Plastyczność dorosłej kory mózgowej. [W:] M.Kossut (red.): Mechanizmy plastyczności mózgu. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1994. Artykuł ten omawia tzw. mapy korowe – tj. obszary kory mózgowej przyjmujące różnego rodzaju informacje zmysłowe – oraz pokazuje hipotetyczne mechanizmy ich zmian, które następują na przykład w wyniku uczenia się. J. Lackner: Some Proprioceptive Influences on the Perceptual Representation of Body Shape and Orientatlon, “Braln" 111 (1988), s. 281-297. Eksperymenty wykazujące, że można ludzi przekonać o tym, że ich nosy mierzą trzydzieści centymetrów. B. Libet: Subjective Antedatlng of a Sensory Experience and Mind-Brain Theories, .Journal of Theoretical Biology" 114 nr 4 (1985), s. 563-570. Odpowiedz Libeta na zarzuty naukowców krytykujących jego prace. Rozdział 9 E. Lacroix, R Melzack, D. Smith i N. Mitchell: Multiple Phantom Limbs in a Child, “Cortex" 28 (1992), s. 503-507. Przypadek dziewczynki z trzema fantomami. R. Melzack: Fantomowe kończyny, “Świat Nauki" nr 6 (1992), s. 74-81. Wyczerpująca prezentacja koncepcji “neuropodpisu", czyli obrazu ciała obecnego w mózgu nawet wówczas, gdy ciało ulega uszkodzeniu. Rozdział 10 E. Bisiach: Language Without Thought. [W:] L.Wełskrantz (red.): Thought Without Language. Clarendon Press, Oksford 1988, s. 464-484. Rozmowa między lekarzem a pacjentem, w której ten ostatni zaprzecza, jakoby był właścicielem swojej własnej dłoni. M. Critchley: The Partetal Lobes. Hafner Press, Londyn 1953. Klasyczna książka zawierająca opisy wielu przypadków pacjentów, którzy zaprzeczali, jakoby byli właścicielami swoich kończyn. A. Herzyk: Nieświadomość zaburzeń zachowania w uszkodzeniach mózgu. [W:] A. Herzyk, D. Kądzielawa (red.): Zaburzenia wjunkcionowaniu czlowteka z perspektywy neuropsychologtt klinicznej. Wydawnictwo UMCS, Lublin 1996. Wyczerpujący opis zjawiska anozognozji. M. J. Hohol, S. E. Black: Asomatagnosia: Denial of Ownership of a Paralyzed Limb, “Neurology" 42 Supp. 3 (1992), s. 223. B. Maher: Anomalous Experience and Delusłonal Thinking: The Logic of Explanations. (W:] T. Oltmanns, B. Maher (red.): Delusional BeUefs. John Wiley and Sons, Nowy Jork 1988. s. 15-30. W. Wapner, S. Hamby, H. Gardner: The Role of the Right Hemisphere łn the Apprehension of Complex Linguistic Materials, “Brain and Language" 14 (1981), s. 15-33. Relacja o tym, jak pacjenci z obrażeniami prawej półkuli mózgowej upiększają i zmieniają swoje historie. Rozdzial 11 S. Blackmore: Beyond the Body. William Heinemann Ltd., Londyn 1982. M. Lukianowicz: Autoscopłc Phenomena, “A.M.A. Archives of Neurology and Psychiatry" 80 (sierpień 1958), s. 025-220. Przypadek kobiety, która po powrocie do domu z pogrzebu męża widziała swojego sobowtóra. H. Ruttledge: Euerest 1933. Hodder and Stoughton, Londyn 1934. J. Todd, K. Dewhurst: The Double: Its Psychopathology and Psychophysiology, “The Journal of Nervous and Mental Disease" 122 (1955), s. 47-55. Występują tu Guy de Maupassant l jego sobowtór. Rozdział 12 G. Rhodes, S. Brennan, S. Carey: Identification and Ratings of Caricatures: Implications for Mental Representations of Faces, “Cognitive Psychology" 19 (1987), s. 473-497. Dane, które prezentuje ten artykuł, potwierdzają, że mózg zapamiętuje twarze w karykaturalnej formie. J. Sergent, J. L. Signoret: Functional and Anatomical Decomposition of Face Processing: Evidence From Prosopagnosia and PET Study of Normal Subjects, “Philosophical Transactions of the Royal Statlstical Society London" B (1992), s. 55-62. Artykuł ten mówi o tym, jak rozpoznawanie twarzy stopniowo przesuwa się od tyłu do przodu mózgu. J. Sergent, B. MacDonald i E. Zuck: Structural and Functional Organization of Knowledge about Faces and Proper Names: A PET Study, “Attention and Performance" XV. Lawrence Erlbaum Associates Inc., New Jersey 1994. Informacja o odkryciu, że w mózgu biograficzne informacje o nazwisku danej osoby i informacje o jej twarzy są przechowywane w oddzielnych miejscach. Rozdział 13 M. Behrmann, G. Wlnocur i M. Moscovitch: Dissociatlon Between Mental Imagery and Object Recognltlon In a Braindamaged Patłent, “Nature" 359 (15 października 1992), s. 636-637. Pierwsza wzmianka o C.K. B. Bornsteln, H. Sroka, H. Munitz: Prosopagnosia wlth Animal Face Agnosia, “Cortex" 5 (1969), s. 164-169. O człowieku, który nie potrafił rozpoznać swych krów. G. Cohen: Why Is It Dlfflcult To Put Names to Faces?, “British Journal of Psychology" 81 (1990), s. 287-298. Czy chodzi rzeczywiście o nazwiska czy o zawody? R. Diamond, S. Carey: Why Faces Arę and Arę Not Speclal: Ań Effect of Expertise, “Journal of Experimental Psychology: General" 115 nr 2 (1986), s. 107-117. Rozróżnianie psów odwróconych do góry nogami nie jest wcale łatwe! K. M. Kendrick, B. A. Baldwln: Cells In Temporal Cortex of Conscious Sheep Can Respond Preferentlally to the Sight of Faces, “Science" 236 (24 kwietnia 1987), s. 448-450. Tekst mówi o rym, które komórki kory skroniowej owcy reagują na widok twarzy. Rozdział 14 P. Ekman: Facial Expressions of Emotion: Ań Old Controversy and New Findlngs, “Phllosophical Transactlons of the Royal Society London" B (1992), s. 63-69. Ekman jeszcze raz przedstawia swoje teorie na temat wyrażania emocji na twarzy. O.-J. Grusser: Face Recognltion Within the Reach of Neurobiology and Beyond It, “Human Neurobiology" 3 (1984), s. 183-190. Jak przedstawiano twarz – badania nad dziejami malarstwa. J. T. Manning, A. T. Chamberlain: Left-Side Cradling and Brain Lateralizatlon, “Ethology and Socioblology" 12 (1991), s. 243-244. Manning mówi o roli półkul mózgowych, nie zaś serca. L. Salk: The Role of the Heartbeat In the Relations Between Mother and Infants, “Scientlfic American" 228 (maj 1973). s. 24-29. Salk przedstawia swą hipotezę, że odgłos bicia serca ma zasadniczy wpływ na sposób trzymania niemowląt. Rozdział 15 O. Narkiewicz, J. Moryś: Hlpokamp a zaburzenia pamięci w chorobie Alzheimera, “Kosmos" nr 2 (1993), s. 453-472. Omówienie zmian degeneracyjnych w hipokampie, towarzyszących procesom starzenia i chorobie Alzheimera. J. Ogden, S. Corkin: Memories of H.M. [W:] W. Abraham, M. Corbalis i G. White (red.): Memory Mechanisms: A Tribute to G.Y.Goddard. Lawrence Erlbaum Associates, Inc., New Jersey 1991, s. 195-215. W. B. ScovUle, B. Milner: Loss of Recent Memory After Bilateral Hippocampal Lesions, “Journal of Neurology, Neurosurgery and Psychiatry", 20 (1957), s. 11-21. D. Sherry, L. Jacobs i S. Gaulin: Spatial Memory and Adaptive Specializatlon of the Hippocampus, “Trends łn Neurosciences" 15 nr 8 (1992), s. 298-303. Sikorki i myszy polne. O. Szymanska: Udział płatów skroniowych w procesach pamięci u człowieka. [W:] A. Grabowska i A. Kosmal (red): Ploty skroniowe – morfologia, junkcje i ich zaburzenia. Wydawnictwo Polskiego Towarzystwa Badań Układu Nerwowego, Warszawa 1995. Omówienie wyników najnowszych badań, zawierające obszerną bibliografię. Rozdział 16 A. Baddeley: Workłng Memory, “Science" 255 (31 stycznia 1992), s. 556-559. Podsumowanie stanu wiedzy jednego z czołowych badaczy pamięci. H. Bennett: Remembering Drink Orders: The Memory Skills of Cocktail Waltresses, “Human Learnlng" 2 (1983), s. 157-169. M. Daneman, P. Carpenter: Individual Dłfferences In Working Memory and Reading, “Journal of Yerbal Learnlng and Yerbal Behavior" 19 (1980), s. 450-466. Pierwszy artykuł naukowy Meredyth Daneman dotyczący związku między rozumieniem czytanego tekstu a pamięcią roboczą. N. C. Ellis, R. A. Henelly: A Bilingual Wordlength Effect: Implicatlons for Intelligence Testing and the Relatlve Ease of Mental Calculatlon In Welsh and Engllsh, “Britlsh Journal of Psychołogy" 71 (1980), s. 43-51. Okazuje się, że trudniej jest zapamiętać dany ciąg cyfr w języku walijskim niż w angielskim. K. A. Ericsson, W. Chase: Exceptional Memory, “American Scientist" 70 (listopad-grudzień 1982), s. 607-615. O zdumiewającej krótkotrwałej pamięci operacyjnej S.F. P. S. Goldman-Rakic: Pamięć operacyjna i umysł, “Świat Nauki" nr 11 (1992), s. 74-83. Opis prowadzonych na małpach badań umożliwiających identyfikację struktur mózgowych, które uczestniczą w powstawaniu reprezentacji świata zewnętrznego w mózgu. J. Jonides, E. Smith, R. Koeppe, E. Awh, S. Młnoshima i M. Mlntun: Spatial Working Memory in Humans as Revealed by PET, “Nature" 363 (17 czerwca 1993), s. 623-625. Oglądanie zapisu wzrokowo-przestrzennego przy pracy. L. Kaczmarek: Rola pobudzenia genomu w procesach uczenia się i pamięci. [W:] M. Kossut (red.): Mechanizmy plastyczności mózgu. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1994. Omówienie zjawisk towarzyszących tworzeniu się śladów pamięciowych i udziału czynników genetycznych w tych procesach. I. Kurcz: Psychologia ogólna. Tom 2. Pamięć, uczenie się, język. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1992. Podręcznik akademicki, który daje bogaty przegląd nowych danych empirycznych oraz teoretycznych modeli procesów umożliwiających aktywne poznawanie świata. P. Muter: Very Rapid Forgetting, “ Memory and Cognition" 8 nr 2 (1980), s. 174-179. Tytuł wyjaśnia wszystko: “Pamięć i poznanie". J. Nurkowska: Jak powstaje pamięć, “Wiedza i Życie" nr 4 (1995), s. 10-16. Interesujący artykuł popularnonaukowy, omawiający najnowsze teorie pamięci, uwzględniający m.ln. udział czynników genetycznych. Rozdział 17 R. Brown, J. Kulik: Flashbulb Memories, “Cognition" 5 (1977), s. 73-99. W tym artykule po raz pierwszy użyto terminu wspomnienie typu flesz. A. Hartry, P. Keith-Lee i W. Morton: Planaria: Memory Transfer Through Cannibalism Reexamined, “Science" 146 (październik 1964), s. 274-275. Okazuje się, że w rzeczywistości wyniki w nauce tych małych robaczków wcale nie ulegają poprawie... J. A. Usher, U. Neisser: Childhood Amnesia and the Beginntngs of Memory for Four Early Life Events, “Journal of Experłmental Psychology: General" 122 nr 2 (1993), s. 155-165. Artykuł ten podejmuje próbę ustalenia na nowo granic wiekowych amnezji dziecięcej. C. A. III Weaver: Do You Need A Flash to Form a Flashbulb Memory?, “Journal of Experimental Psychology: General" 122 nr l (1993), s. 39-46. Mózg zapamięta nawet zupełnie nieistotne rzeczy, jeśli się go o to poprosi. Rozdział 18 E. Loftus: The Reality of Repressed Memories, “American Psychologist" 48 nr 5 (1993), s. 518-537. A. Łuria: The Mind ofa Mnemonist. Avon, Londyn 1968. O wyczynach Szereszewskiego. O. Sacks: Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem. Wydawnictwo Zysk i Ska, Poznań 1994. Wspaniała, pełna intrygujących opowieści książka, napisana przez angielskiego neurologa i psychiatrę. Znakomita lektura dla każdego, kogo fascynuje świat mózgu. D. Treffert: The Idiot Savant: A Review of the Syndrome, “American Journal of Psychiatry" 145 nr 5 (1988), s. 653-672. Rozdziały 19 i 20 J. Antrobus: Bizarreness in Dreams and Waking Fantasy, [w:] J. Antrobus i M. Bertłni (red.): The Newopsychology oJSleep and Dreaming. Lawrence Erlbaum Associates, Inc., Hillsdale, New Jersey 1992. G. E. Hinton: Jak sieci neuropodobne uczą się na podstawie doświadczeń, “Świat Nauki" nr 11 (1992), s. 116-124. Omówienie prób skonstruowania uproszczonych modeli rzeczywistych sieci nerwowych w celu poznania zasad rządzących przyswajaniem informacji przez mózg. A. Hobson: The Dreaming Brałn. Penguin Books, Nowy Jork 1990. G. G. Luce, J. Segal: Sen, marzenia senne i czuwanie. PWN, Warszawa 1969. Wydana w “Bibliotece Problemów" bardzo ciekawa książka, która obszernie opisuje ówczesną wiedzę o śnie. I. Oswald: Sen. PWN, Warszawa 1968. Pochodząca wprawdzie sprzed trzydziestu lat, ale wciąż warta lektury pozycja, która opisuje pierwsze doświadczenia nad snem l próby odpowiedzi na pytanie o znaczenie snu dla funkcjonowania mózgu. C. Smith: REM Sleep and Leamlng: Some Recent Flndings. [W:] A. Moffltt, M. Kramer i R. Hoffman (red.): The Functions ofDreaming. State Unlversiry of New York Press, Albany 1993. J. Winson: Brain and Psyche. Random House, Nowy Jork 1986.