Piotr Jakub Karcz BANDA I. TAJEMNICZA MAPA Życie jest niczym mała kropla wody spływająca po dachu. Niewiadomy jest cel jej wędrówki. Nie płynie według swoich upodobań, lecz podąża zgodnie z kształtem dachu. Aż wreszcie spada – plum – i odchodzi w niepamięć. Tuż za nią podąża następna, nie różniąca się prawie od swojej poprzedniczki. Za nią jeszcze jedna i jeszcze jedna... – A niech to, dach przecieka! – wykrzyknął Joe, spoglądając z niezadowoleniem na sufit. Dopiero co przyjechał do swojego rodzinnego miasteczka – Niaresz. Był pełen optymizmu, ponieważ czekały go dwa miesiące zasłużonych wakacji. Poza tym nareszcie miał okazję spotkać się z najlepszymi przyjaciółmi. W gruncie rzeczy Tomasz, Mały i Michu (bo o nich mowa) podobnie jak Joe chodzili do szkół w Poznaniu. Nie mniej jednak nieczęsto było im pisane spotykać się wspólnie. Teraz dopiero, kiedy cała czwórka przyjechała na wakacje, Joe zaprosił wszystkich do siebie (a raczej do dziadków, u których przebywał). Aby jednak tradycji stało się zadość, postanowił, że zbiorą się wszyscy, podobnie jak za dawnych lat, w drewnianym szajerku. Budynek ten stał u dziadków od niepamiętnych czasów. To tam właśnie, kiedy cała czwórka miała jeszcze mleczne zęby, został powołany przez Joego Klub Poszukiwaczy Przygód. Jak się później okazało, nie zrobił on większej furory (wszelkie przygody zazwyczaj kończyły się solidnym laniem). Później, kiedy chłopcy nieco dorośli, przemianowali klub na Stowarzyszenie Zjawisk Niewyjaśnionych, ale i to nie przyjęło się na stałe. Powodem tego był fakt, iż pewnej nocy, kiedy postanowili odnaleźć UFO na terenie niareszowskiej mleczarni, weszli w drogę jakiemuś złodziejowi i zostali pobici. Oczywiście napastnika ujęto, ale wokół całego stowarzyszenia narobiło się wiele szumu. Od tego czasu wszystkich czterech chłopaków zaczęto nazywać (głównie żartobliwie) „bandą", a z racji tego, że Joe był najstarszy, najbardziej utrwaliła się forma: „banda Joego". Joe był poważnie wyglądającym, wysokim osiemnastolatkiem. Miał czarne, krótkie włosy, zaczesane lekko do góry. Poza tym, jako jedyny w „bandzie" nosił lekkie wąsy. Gdyby ktoś stwierdził o nim, że jest samodzielny, pomyliłby się. Pomylił, ale z racji tego, że słowo „samodzielny" byłoby w tym miejscu absolutnie zbyt mało powiedziane. Rodzice Joego bowiem wyjechali z Niaresz, kiedy miał zaledwie trzynaście lat i zamieszkali w Warszawie. Początkowo był na wychowaniu babci i dziadka. Jednak od trzech lat mieszkał sam w Poznaniu (tam też uczęszczał do technikum) i doskonale sobie radził. Cechował się dużą dokładnością i doskonałą, wręcz fotograficzną pamięcią. Cokolwiek robił, starał się wykonywać jak najciszej. Przezwisko „Joe", wymyślone wiele lat temu przez Tomasza, stało się tak popularne, że mało kto w Niaresz wiedział jak jego właściciel naprawdę ma na imię (nawet ja już nie pamiętam). Joe właśnie siedział przy stole i notował coś w wiekowej kronice „bandy". Szajerek, w którym się znajdował, składał się tylko z jednej izby, do której dwoma niedużymi oknami wpadało światło dzienne (tego dnia raczej niezbyt obfite) oraz krzywych drzwi, którymi wpadali członkowie bandy. Po prawej stronie Joego, kołysał się na stołku Mały (prawdziwe jego imię to Andrzej). Był to niski, przystojny blondyn o zielonych oczach i delikatnych, wręcz dziewczęcych rysach. Jego długie, mleczne włosy zdobiła, mocno rzucająca się w oczy, czerwona opaska. Tuż obok leżał duży, mądry owczarek niemiecki – Paks. Mały ukończył niedawno szesnaście lat. Był rozpieszczonym, bardzo utalentowanym muzycznie jedynakiem. Od najmłodszych lat grał na kilkunastu instrumentach (oczywiście nie na raz), a ze swoją gitarą prawie się nie rozstawał. Miał też swoje ciemne (chociaż „ciemne" to powiedzenie jak najbardziej względne) strony. Mianowicie miał bzika na punkcie dziewczyn i piwa. O ile zdobywanie serc niewieścich przychodziło mu niezwykle łatwo, to z zakupem alkoholu miał duże trudności. Najgorszą wadą (czy może zaletą?) przypisaną Małemu, była nadmierna gadatliwość. Woda powoli, aczkolwiek intensywnie kapała z dziury w suficie. Mały wyciągnął dłoń i patrzył, na uderzające w nią krople… – Zawsze zastanawiałem się nad sensem istnienia – powiedział po chwili milczenia. – Kiedyś byliśmy małymi dzieciakami i spotykaliśmy się tutaj codziennie. Wszystko było takie proste… – Życie jest prostsze niż my, ludzie je sobie wyobrażamy – powiedział Joe odrywając wzrok od kroniki. – Popatrz na mnie, stuknęła mi już osiemnastka, a ja nadal tutaj przyjeżdżam, dalej szukam przygód… Na samą myśl o osiemnastych urodzinach Joego, Małemu przypomniała się wyprawiana w Poznaniu impreza oraz smak wypitego na niej piwa. Już miał zamiar chwycić gitarę i zagrać na niej wesołą piosenkę o tym trunku, gdy nagle nadszedł Michu. Wysoka, masywna postać pojawiła się w drzwiach szajra. – Cześć chłopaki, ale leje! O, Joe kopę lat! – powiedział grubym głosem przecierając dłonią swoje krótkie włosy. Zaraz potem wyciągnął z kieszeni jakąś mokrą, zwiniętą w rulonik kartkę. – Spójrzcie! Znalazłem to u dziadka na strychu. – Pokaż! – wykrzyknęli jednocześnie Joe i Mały. Był to pożółkły skrawek papieru, na którym widniała naszkicowana w dość wyraźny i czytelny sposób jakaś mapa. W środku niej był krzyżyk. W prawym, górnym rogu kartki widniał tajemniczy znak, wyglądający niczym grecka litera psi stojąca na swojej, obróconej o sto osiemdziesiąt stopni kopii. – E tam! Znam te twoje stare sztuczki. Będziemy szukać i znowu znajdziemy jakiś kibel – powiedział niedowierzający z doświadczenia Mały. – To nie ja zrobiłem tę mapę, daję słowo! – Wiecie co – wtrącił Joe – wydaje mi się, że ta mapa powstała dużo wcześniej. Spójrzcie jaki pożółkły papier! Nastała cisza. Chłopacy zastanawiali się, czy mapa jest tylko kolejnym, świetnie wyreżyserowanym dowcipem Micha, czy też może wskazówką do jakiegoś niezwykłego miejsca. Rozważania te przerwał Joe, który właśnie spojrzał na zegarek. – Tomek jednak nic się nie zmienił. Spóźnia się jak zawsze… Tymczasem czwarty członek „bandy" bez pośpiechu zbliżał się do szajerka. Spokojnie wszedł i z uśmiechem przywitał się z pozostałymi chłopakami. Jego oczy błyszczały, a woda aż ściekała z mokrych włosów. W normalnych warunkach Joe zwróciłby uwagę Tomaszowi. Teraz jednak, kiedy widzieli się po raz pierwszy od przeszło miesiąca, radość spotkania spowodowała, że spóźnienie poszło w niepamięć. – Popatrz na to! Spóźnialski przyjrzał się uważnie mapie, po czym powiedział: – Ho, ho, to mi wygląda na dosyć stare, lecz cóż to za miejsce? Joe uśmiechnął się wodząc wzrokiem po kolegach. Chłopacy znali dobrze ten uśmiech. On pojawiał się zawsze ilekroć mieli usłyszeć coś rewelacyjnego. Tak było i tym razem… – Oj kiepsko z wami… Pamiętacie wycieczkę do Leszna? – Jasne! – odparł kpiąco Michu. – Wtedy Mały zakochał się w tej pindyryndzie. – Nie żadnej pindyryndzie, tylko w Basiuni – skorygował Mały. – A tak w ogóle, to co to ma do rzeczy? – Spokojnie, wszystko w swoim czasie – stwierdził Joe. – Powiedzcie mi teraz, czy pamiętacie jak potem zrobiliśmy sobie „mini surwiwal"? – A, już wiem! – wykrzyknął Tomasz – to przecież mapa pagórków, na których mieliśmy obóz! Na tej skarpie Michu spadł z drzewa! – Aha! – wrzasnęli niemal jednocześnie Mały i Michu. – Cieszy mnie niezmiernie, że wszyscy są już zorientowani – uśmiechnął się ironicznie Joe. – Lepiej późno niż wcale. Proponuję wobec tego wyjazd jutro. Członkowie „bandy" zostali całkowicie zaskoczeni natychmiastową decyzją. Najbardziej jednak Michu. – Nie! – wykrzyknął. – Tylko nie jutro! – Dlaczego? – zdziwił się Tomasz. – Bo jutro… ten tego… no… muszę dziadkowi skopać ogródek. Może pojedziemy pojutrze, co? – O, nie! – zaprzeczył donośnie Mały. – Jadę do Poznania do kina na „Tringo II". Już kupiłem bilety. – Przecież ten film to jedna wielka chała – wtrącił Joe. – Wiem o tym doskonale, ale umówiłem się z Krysią… – Rozumiem. Nie sądzę, aby cokolwiek nakłoniło cię do tego aby nie jechać… – A tobie Tomku, kiedy najlepiej pasuje? – powiedział Joe, stosunkowo poważnym tonem. Spytany nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się i wzruszył ramionami, dając tym samym do zrozumienia, iż odpowiada mu każdy termin. – No to już wszystko wiem – uśmiechnął się po raz kolejny Joe. – Wobec tego rzucę monetą. Jeśli wypadnie reszka - jedziemy jutro, bez Micha, jeśli zaś orzeł - pojutrze, bez Małego, dobrze? Gdy chłopacy przytaknęli, Joe wyciągnął pięciozłotówkę i podrzucił ją na kilkadziesiąt centymetrów. Zanim ktokolwiek zdążył pomyśleć, co stałoby się gdyby wypadł kant, moneta lekko zaturlała się, po czym upadła orłem do góry. – No, super… – zdenerwował się Mały. – znowu nie pojadę! – Cóż, tak sprawił los. – Wobec tego zbieramy się tutaj pojutrze o ósmej rano. Zabierzcie ze sobą trochę pieniędzy i coś do jedzenia. Macie jeszcze jakieś pytania? – Tak – zgłosił się Michu. – Czym tam pojedziemy? – Maluszkiem mojego dziadka, pasuje? Gdy Michu i Tomasz przytaknęli, Joe zamknął kronikę, po czym włożył ją do plastikowej reklamówki. – To ja się będę zbierał, mam trochę roboty. Jutro mnie nie szukajcie, wyjeżdżam do Poznania. Życzę ci Mały miłego „filmu"… A wy nie spóźnijcie się pojutrze. Szczególnie dotyczy to Tomka – powiedział Joe, po czym wziął pod pachę zawiniętą kronikę, otworzył parasol i bezszelestnie wyszedł. A woda z sufitu kapała, kapała… KONIEC ROZDZIAŁU II. W MROKACH JASKINI Czerwona tarcza Słońca powoli pojawiała się na widnokręgu. Ptaki zakończyły już dawno swe poranne trele. Sobotni poranek, dumnie niczym paw, prezentował swe wdzięki. Blask słoneczny intensywnie oświetlał twarz śpiącego jeszcze Tomasza. Ten powoli otworzył oczy, zszedł z łóżka i ospale przeciągnął się. Pierwszą czynnością, którą wykonał (pomijając pójście do toalety) była poranna gimnastyka. Tomasz był człowiekiem upartym. Postanowił sobie spory kawałek temu, że podciągnie się pięćdziesiąt razy. W efekcie, każdego poranka próbował swych sił na zawieszonym u siebie w pokoju drążku. Dobra kondycja, jaką zapewnił sobie poprzez regularne ćwiczenia, pozwalała mu na wykonanie aż czterdziestu podciągnięć Tego dnia jednak Tomek pobił absolutny rekord – podniósł się aż czterdzieści trzy razy. Uznał to za dobry znak i kiedy pomyślał sobie, że już niedługo osiągnie długo oczekiwaną pięćdziesiątkę, niechcąco rzucił okiem na zegar – było pięć po ósmej… * Przed domem Joego stał zielony fiat 126p. Nie był on najnowszy, aczkolwiek utrzymano go w doskonałym stanie. Na jego masce siedział Michu i czytał jakąś książkę. Joe chodził powoli w tą i z powrotem, patrząc raz po raz czy aby jego kolega nie wgniata swoim ciężarem karoserii samochodu. Raz po raz spoglądał też na zegarek i naliczał Tomaszowi spóźnienie. Gdy spóźnialski pojawił się w oddali, czekający na niego ucieszyli się. Powodem radości był fakt, że Tomasz spóźnił się tylko o dziesięć minut, co było w jego przypadku ogromnym rekordem. Szedł powoli, nie spiesząc się. Nieuczesane włosy sterczały mu, każdy w inna stronę. Na twarzy malowała się mina, pełna nadziei na nową przygodę, a przy pasie od spodni, zwisał duży, myśliwski nóż. Po tym, jak Joe zrobił krótki, aczkolwiek treściwy wywód na temat spóźnienia, Tomek spytał: – Czy mogę prowadzic? – Nie – odparł spokojnie Joe. – Pozwolę ci, kiedy będziemy wracać, w porządku? – No… Tomasz usiadł z tyłu. Siedzenie było tak bardzo zapchane przez dwa ogromne plecaki, że Mały, nawet gdyby jechał, miałby ogromne trudności ze znalezieniem miejsca dla siebie. Najstarszy z chłopaków usiadł za kierownicą małego fiata, a tuż obok niego spoczął zaczytany Michu. Ruszyli. Tomek nie wytrzymał z ciekawości i spytał: – Co czytasz? – „Niewolników Strachu" – odparł spytany. – To trzecia część tetralogii o inwazji wielkich pająków. – Oj, ty to lubisz czytać te horrory – stwierdził Tomasz. – Na pewno gdybyś zobaczył takiego pająka na żywo, miałbyś pełno w spodniach… – Nie żartuj sobie – wtrącił Joe – powinieneś lepiej uważać jak się pakujesz. Sam nóż to za mało. Czy wiesz jak powinien wyglądać pełen ekwipunek? – Daruj sobie, słyszałem to ze sto razy. To nie moja wina, że trochę zaspałem. – Jasne, że nie. To z pewnością moja wina… Na pewno też nie mogłeś spakować się wczoraj… – No… mogłem, ale nie wiedziałem, że zaśpię. Joe włączył radio. Zdziwił się bardzo, bowiem jak nigdy… działało. Samochód podskakiwał lekko na wybojach poznańskiej obwodnicy. Słońce wspinało się coraz wyżej i rozgrzewało niemiłosiernie, siedzącą w maluchu trójkę chłopaków. Aby czytelnikom (czytelniczkom w rzeczy samej również) nie nudziło się podczas długiej i uciążliwej podróży, pozwolę sobie scharakteryzować pozostałych dwóch członków „bandy", których celowo pominąłem we wcześniejszych partiach książki. Mam tutaj na myśli oczywiście Tomka i Micha. Zacznijmy może od tego drugiego, ponieważ jest młodszy. Michu naprawdę miał na imię Jakub. Od niewiadomych czasów królowało w Niaresz (i nie tylko) jego przezwisko. Nie wiadomo właściwie kto i kiedy je wymyślił. Po prostu było i już. Michu (czy, jak kto woli - Kuba) był wysokim, raczej „obszernym" blondynem. Miał duże uszy, które odstawały od jego krótko ostrzyżonych włosów, przez co wyglądał z lekka śmiesznie. Nikt jednak nie odważył się z tego powodu nabijać, bowiem Michu dysponował ogromną siłą fizyczną, czym lubił często się popisywać. Najlepszym jego przyjacielem był Mały (razem wyglądali niczym Flip i Flap). W gruncie rzeczy wiele ich łączyło. Oboje byli w tym samym wieku (16 lat) i oboje nie mieli rodzeństwa. Najczęściej praktykowanym przez Jakuba zajęciem było (tak, tak – oprócz jedzenia) czytanie horrorów. Z mało istotnych dla czytelnika (jak i dla czytelniczki) powodów wychowywał się u dziadka. Tomasz natomiast był dobrze zbudowanym siedemnastolatkiem, przeciętnego wzrostu. Cechował się dużą zwinnością (bądź co bądź codziennie ćwiczył) i jeszcze większym poczuciem humoru. Był beztroskim marzycielem i lekkoduchem wysoko bujającym w obłokach. Nie nosił nigdy zegarka, bowiem uważał, że „szczęśliwi czasu nie mierzą". Była to jednak najprawdopodobniej tylko wymówka na częste spóźnienia. Tomasz miał wrodzoną ciekawość i interesowało go wszystko co nowoczesne, a w szczególności komputery. A`propos nich, to nasz siedemnastolatek (biedaczysko…) cierpiał na nieuleczalną chorobę komputerową. Przyjaciele nazywali ją po prostu tomaszozą. Charakteryzowała się ona chęcią kupowania coraz lepszego i co za tym stoi – coraz droższego osprzętu komputerowego. Objawy tomaszozy odczuwali najbardziej dotkliwie rodzice (potocznie nazywani sponsorami). Muszę już kończyć, bowiem właśnie zielony fiat 126p po długiej i uciążliwej podróży dotarł w okolice Leszna. Mijany teren był bardzo żyzny, w większości porośnięty gęstym lasem, będącym akurat w pełnym, letnim rozkwicie. Gdzieniegdzie spośród tych bujnych drzew „wyskakiwały" niczym grzyby po deszczu, wzniesienia skalne o łagodnych zboczach. Końcówkę drogi chłopacy musieli pokonać pieszo z powodu braku dróg. Joe miał doskonałą orientację w terenie i bezbłędnie prowadził przyjaciół przez gęste lasy. Poruszał się z taką swobodą, że gdyby przyjrzał mu się ktokolwiek z zewnątrz, pomyślałby, że był tam wczoraj. Szedł dumny, wyprostowany. Na szyi zwisała mu wielka lornetka. Raz po raz przykładał ją bezszelestnie do oczu. Delektował się pięknymi krajobrazami, a także widokiem ptaków, które masowo obsiadały drzewa puszczy. Gdy zza widnokręgu wyłoniło się wzgórze znacznie wyższe od innych, Joe wyciągnął przyniesioną przez Micha, tajemniczą mapę, po czym uśmiechnął się. Przyjaciele znali dobrze ten uśmiech. Bez zadawania zbędnych pytań, przyspieszyli, aby dorównać tempa Joemu. Z każdym krokiem wzgórze stawało coraz większe. Gdy podeszli już wystarczająco blisko, na wysokości mniej więcej połowy wzniesienia ukazało się wejście do jaskini. Wzgórze nie było strome, więc chłopacy w krótkim czasie dotarli do wypatrzonego miejsca. – No to ja wchodzę pierwszy – powiedział Tomek, stając u wejścia. Joe wyjął z plecaka wielką halogenową latarkę, po czym jednym ruchem zapalił ją. W mgnieniu oka zrobiło się jasno, niczym w słoneczny dzień na łące. – Wspaniała jaskinia – stwierdził Michu, który podobnie jak Tomasz, szedł krok w krok za prowadzącym. – Wspaniała to może i jest, ale raczej niezbyt długa. Tam już się kończy. – Coo? – No to mamy skarby! – zdenerwował się Tomasz. – Aż ich nie mogę udźwignąć… – Spokojnie, spokojnie – stwierdził Joe, ukazując swój, dobrze znany uśmieszek – spójrzcie na to. Jasna smuga światła latarki padła na ścianę. Oczom naszych bohaterów ukazał się wyryty w skale znak, przypominający dwie, połączone, greckie litery „psi", identyczne do tych, które widniały na mapie. – O! – zauważył Tomek. – Ten fragment ściany jest trochę jaśniejszy. – Brawo! – uśmiechnął się Joe. – Musimy teraz poszukać jakiegoś przycisku, albo przełącznika. Niestety szukanie nie przyniosło oczekiwanych efektów. Wówczas Joe, ku ogólnemu zdziwieniu przyjaciół, wyciągnął z plecaka… czekan. Pod wpływem kilku mocniejszych uderzeń ściana z trzaskiem rozsypała się, ukazując za sobą głęboką rozpadlinę. – To będzie jakieś dziesięć metrów – oszacował Joe i nie czekając na reakcję przyjaciół, wyciągnął z plecaka linę. Po umocowaniu jednego z końców, Tomasz brawurowo, zszedł po niej. Tuż za nim podążył Joe. Michu natomiast zdecydował, że jednak pozostanie na górze. Stwierdził, iż gdyby nawet poradził sobie z zejściem na dół, to z powrotem na górę miałby duże kłopoty. Światło latarki rozdzierało mrok długiego korytarza. Chłopacy wędrowali wzdłuż niego powoli, uważnie rozglądając się na boki. Gdy uszli już kawałek drogi, Tomasz odezwał się szeptem: – Wierzysz Michowi? – Nie bardzo… Jego historia nie trzyma się kupy – odparł jeszcze ciszej Joe. – Też to zauważyłem, ale jak na razie nie narzekam. Ta jaskinia i w ogóle to wszystko jest takie… fascynujące. – Hm, widzę, że nie zdajesz sobie sprawy z grożących nam niebezpieczeństw… Byłem tutaj wczoraj… – A, to zupełnie zmienia postać rzeczy! Rozumiem teraz dlaczego tak szybko tu trafiłeś. – Nie masz racji – stwierdził Joe. – Odnalezienie tego miejsca zajęło mi dzisiaj dokładnie tyle samo czasu co wczoraj. Zmienił się tylko trochę mój ekwipunek… – ? – Zazwyczaj nie noszę ze sobą czekana… Ale powróćmy do tematu. Kiedy wczoraj zapuściłem się w tą okolicę, natknąłem się na trzech facetów, zainteresowanych naszą jaskinią. Na szczęście nie zauważyli ani mnie, ani ukrytego wejścia. Zastanawia mnie co to za ludzie i co wspólnego mają z Michem, no i naszą mapą. – Właśnie – powiedział już nieco głośniej Tomasz, bowiem oboje znacznie już oddalili się od wejścia. – Michu próbował za wszelką cenę przekonać nas abyśmy nie jechali wczoraj. No i prawie mu wyszło… Musimy wyciągnąć z niego wszystko… – Nie wydaje mi się to najlepszym pomysłem. Wtedy jedno kłamstwo pociągnie za sobą następne, a my stracimy przyjaciela i jedyny punkt zaczepienia. – Co w takim razie proponujesz? – Myślę, że najlepiej będzie gdy pozostaniemy bierni. Musimy tylko mieć przez cały czas Micha na oku i… – …czekać na kolejny krok – dopowiedział młodszy przyjaciel. – Właśnie. Nie zapominaj jednak, że non stop grozi nam niebezpieczeństwo. W razie czego, mam przy sobie gaz obezwładniający… Mówiąc te słowa Joe wyciągnął z kieszeni nieduży spray i pokazał go Tomkowi. Tamten jednak tylko zaśmiał się, po czym chwycił w dłoń wiszący u boku nóż. – Tym gazem to możesz sobie straszyć komary – powiedział. – Spójrz na to. Chłopak silnie i precyzyjnie rzucił nożem w stojący około siedmiu metrów dalej, drewniany słup, podpierający sklepienie. Ostrze błysnęło w żółtym świetle latarki i ze świstem wbiło się idealnie w sam środek celu. – Mógłbyś przestać się bawić? – spytał niezadowolony Joe. – Potrafię zrobić to samo nawet z piętnastu metrów – przechwalał się Tomek, chowając nóż. Ruszyli dalej. Korytarz był kręty i przez cały czas prowadził w dół. Im dalej wędrowali, tym odległość sufitu od dna stawała się coraz mniejsza. Było to niewygodne do tego stopnia, że po pewnym czasie ich marszową pozycją stały się czworaki. – Gdzie ty mnie prowadzisz, Joe? – Sam chciałbym to wiedzieć… Po pewnym czasie, wysokość korytarza wróciła wreszcie do normy. Nie mniej jednak powstał nowy problem - po prostu przejście się rozdwoiło. Nad rozstajami widniały, wyrzeźbione w skale, dziwne symbole. – No, gdzie teraz? – padło pytanie. – Czekaj, niech pomyślę – odpowiedział spokojnym głosem Joe, przyglądając się w największym skupieniu, tajemniczym znaczkom. Minęła chwila. – Wybacz Tomku, ale nie mam zielonego pojęcia… – Hm… – Mam pomysł! Rozdzielimy się. Mam zapasową latarkę. Chyba, że nie potrzebujesz – zażartował Joe. – No, skoro nalegasz. Może mi się przyda… – odwzajemnił żart młodszy z chłopaków. – Dobra, uważaj na siebie i pamiętaj, ważniejsze życie niż wszystkie skarby. – Nie martw się, umiem zadbać o siebie. A co do skarbów, to przyniosę ile dam radę udźwignąć! Ruszyli, każdy w inną stronę. Tomasz poszedł na lewo. Korytarz, który wybrał był w miarę prosty i pod nieznacznym kątem obniżał się. Chłopak przeszedł bez żadnych problemów spory kawałek, w efekcie czego dotarł do końca jaskini. Była nim spora komnata z rzeźbionymi na ścianach tajemniczymi symbolami, przypominającymi nieco skrzyżowanie egipskich hieroglifów z pismem klinowym. Pośrodku znajdował się kamienny stół (czy może ołtarz?), na którym stała niewielka, bijąca złotym blaskiem, szkatułka. Chłopak zbliżył się. Z każdym krokiem serce biło mu coraz szybciej. Powoli dotknął skarbu, po czym szybko chwycił ją i popędził w stronę wyjścia, przewidując najgorsze. Na szczęście nic się nie stało. Po chwili szedł już spokojnie. Spróbował swoich sił przy otwieraniu szkatułki, lecz okazało to się ponad jego siły. Niezadowolony z tego, chwycił swój wielki nóż i z całej siły cisnął nim w słup, podpierający sklepienie. Uderzenie było jak zwykle pewne i celne. Podpora jednak okazała się niezbyt stabilna, bowiem zazgrzytała i… przewróciła się. Tomek nie zdążył wyjąć noża. Niczym wystrzelony z procy, pobiegł w kierunku wyjścia. Słyszał za sobą huk zarywającego się sklepienia, lecz nawet nie odwrócił głowy. Biegł ile sił w nogach, trzymając w jednej ręce kurczowo przyciśniętą do brzucha szkatułkę, a w drugiej – latarkę. Wtem nieoczekiwanie, spory kamień spadł prosto na Tomasza. Ten zawył z bólu i upuścił latarkę. W głowie kręciło mu się szalenie, lecz ani na moment nie zatrzymał się. Parokrotnie w ciemności i huku, otarł boleśnie ramionami o ściany jaskini. Było to jednak niczym, w porównaniu z tym, co czekałoby go, gdyby zaprzestał ucieczki. Wtem, podczas szaleńczego biegu, Tomasz poczuł silne uderzenie w głowę. Mimo całkowitej ciemności zrobiło się jasno. Coraz jaśniej… KONIEC ROZDZIAŁU III. AMULET WILKA Gdy Tomasz odzyskał przytomność, ujrzał jasną smugę światła, padającą prosto w oczy. Słyszał – jakby z oddali – czyjś głos. Początkowo myślał, że to Joe, szybko jednak zorientował się, że mężczyzna, który przed nim stoi, wcale nie przypomina starszego przyjaciela i najprawdopodobniej ma złe zamiary. Ucieczka była jedyną myślą, która przyszła do głowy rannemu. Na walkę był zdecydowanie zbyt słaby. Poza tym był bezbronny (nóż został pod gruzami). Zebrał więc wszystkie siły i gwałtownie podniósł się. Przecenił jednak swoje możliwości, ponieważ gdy tylko wykonał pierwszy krok – zachwiał się. Zachwiał, ale nie upadł. Podtrzymał go tajemniczy mężczyzna. Tomasz w całym tym zgiełku, mimo silnych zawrotów głowy, spojrzał przeciwnikowi prosto w twarz. Przeklął w myślach, bowiem był to Joe. – Nie poznałem cię – wybełkotał. – Cicho, cicho – odparł Joe, chowając do plecaka szkatułkę. – Nic nie mów. Ruszyli razem, ramię w ramię. Przez długi czas męczyli się z jednym z trudniejszych odcinków jaskini, jakim zdecydowanie był niski korytarz. Tomek czołgał się z olbrzymim trudem, lecz na szczęście rana na jego głowie, przestała krwawić. Gdy korytarz się podwyższył, przyjaciele odpoczęli przez moment, po czym ruszyli w dalszą drogę. Ranny stąpał już nieco pewniej, lecz oto czekała go kolejna, najtrudniejsza przeszkoda – wspinaczka po linie. Joe nie zastanawiał się długo. Obwiązał przyjaciela leżącym na ziemi końcem liny, po czym wspiął się na górę. Tam wraz z wystraszonym Michem, wciągnął rannego na górę. Kiedy cała trójka opuściła niebezpieczną jaskinię, Tomasz dochodził do siebie na ciepłej i miękkiej trawce, a pozostali zajęli się szkatułą. Próbowali otworzyć ją na wiele sposobów, lecz wszystkie zawiodły. Wówczas Michu, który nie mógł wytrzymać z ciekawości, wbrew zakazom Joego, wziął kilof i jednym silnym uderzeniem pozbawił kasetkę zamka. Po podniesieniu wieka, naszym przyjaciołom ukazał się biały kawałek jakiegoś dziwnego tworzywa (nieregularny czworobok o grubości około dwóch centymetrów), przypominający kość słoniową (albo jakiś twardy plastik) oraz równie enigmatyczny rękopis. Joe wziął do ręki grubą kartkę pergaminu, przyjrzał się jej uważnie, po czym podał Michowi, mówiąc: – Uczyłeś się niemieckiego. Przetłumacz! Michu wziął rękopis do ręki, poobracał go przed sobą po czym niewyraźnie zaczął: – „Ja…" tego nie rozumiem… hm... tego też… a tu jest tak jakoś niewyraźnie… – Pierdoło! – odezwał się, ni stąd ni zowąd, Tomasz. – Uczysz się „niemca" tyle lat… – Ten tekst jest jakiś taki dziwny – bronił się Michu. – Zresztą damy to Małemu, miał na koniec czwórę… – Sam jesteś dziwny… Joe przez moment zastanawiał się, czy Michu rzeczywiście nie umie przetłumaczyć zawartości kartki, czy też nie chce uczynić tego celowo. Żałował, że nigdy nie uczył się niemieckiego. – Mam nadzieję, że Mały powie nam, co to za „klocek". Gdy Tomek poczuł się już nieco lepiej, chłopacy wrócili do samochodu. Ranny (biedaczysko) nie miał znowu okazji popisać się prowadzeniem maluszka. * Po powrocie do Niaresz, Joe wziął solidną kąpiel, po czym skierował swe kroki do Małego. Bezszelestnie wszedł na drugie piętro bloku i zapukał. Zza drzwi dobiegło głośne szczekanie. Po chwili gospodarz otworzył. – Proszę, wejdź – powiedział uciszając Paksa. Joe uśmiechnął się do psa, po czym wszedł do pokoju Małego, w którym czekał już Michu. Pomieszczenie było stosunkowo duże. Na ścianach, pomiędzy plakatami gwiazd rocka i nagich panienek, wisiały dwie gitary. Półki raziły nieporządkiem. Gość rzucił okiem na uśmiechającą się z plakatu, rozebraną blondyneczkę, po czym jego uwagę przykuła leżąca na biurku kartka. – To tłumaczenie? – spytał. – Tak – odparł Mały, po czym włączył głośną muzykę. – Ścisz to troszeczkę – poprosił Joe i nie zważając na reakcję gospodarza, całkowicie oddał się lekturze. O Bracie Zagubionego Powiewu! W momencie gdy czytasz ten list, duch mój już dawno opuścił Twoją sferę i odpoczywa w świecie Nieskazitelnego Światła. Mamy jeszcze szansę na życie wieczne. Trzeba tylko głęboko w nie wierzyć! Dzięki kompletowi tajnych map, zalazłeś już zapewne dwie spośród trzech części Wielkiego Amuletu Wilka. Oto przed Tobą najtrudniejsza próba – Jaskinia Wieczności. Specjalnie nasze bractwo ukryło jej wejście, by dostać do niej mogli się tylko wybrani przez Opatrzność. Być może i Ty, Bracie, zostaniesz jednym z nas… Idź – drogę wskaże Ci cień Koguciej Skały, gdy Siostra Słońce będzie chyliła się ku zachodowi. Jednak musisz pamiętać, aby nigdy nie zbaczać ze szlaku. Przez cały czas podążaj za dwoma księżycami. Twoja wiara Cię ocali… Guru Bractwa Zagubionego Powiewu Mikołaj Rakowic – Rakowic – zamyślił się Joe – to nazwisko coś mi mówi… Chyba sobie nie przypomnę… – Szukałem w encyklopedii – stwierdził Mały. – Znalazłem tylko Rakowicza. Był założycielem jakiegoś teatru, czy czegoś… O Rakowicu nie było nawet wzmianki. Poza tym brakuje nam kompletu tajnych map… – Wydaje mi się, że czytałem kiedyś w gazecie o jakimś Rakowicu. – Musisz to sprawdzić! – Wybacz, ale nie zbieram makulatury… Chyba że… Wiem, pojedziemy jutro do Poznania. Poszperam trochę w czytelni, a wy pobiegacie po antykwariatach i wypytacie o naszą szkatułę. – zaproponował Joe, a gdy wszyscy przytaknęli dodał: – Musimy wiedzieć o niej wszystko, to znaczy skąd pochodzi, ile ma lat i oczywiście jaka jest jej wartość. – Na pewno jest ze złota – szacował Mały. – Sprzedamy ją i zgarniemy kupę kasy! – Też myślę, że to złoto – powiedział Joe – ale na razie nigdzie nie będziemy jej sprzedawać. – Jasne, bo po co nam pieniądze… Mały włączył inną kasetę. Zmienił również temat: – Może przedzwonię do Tomka? Chyba będzie czuł się na tyle dobrze, aby z nami jutro pojechać. – O, biedny Tomek, zupełnie o nim zapomniałem. Z pewnością umiera z ciekawości. Trzeba go powiadomić o wszystkim… – Ja to zrobię! – zgodził się Mały. – wieczorem wpadnę do niego. – A… i jeszcze jedno. Nie daj sobie wcisnąć bajeczek, które zapewne będzie na poczekaniu wymyślał Tomek, niby to jaki był bohaterski. Wiesz co mam na myśli, nie? – Nie bój się. Znam go jak własną kieszeń i wyczuję jego każde fałszywe słowo. Przez moment wszyscy milczeli, a muzyka dalej sobie grała. Joe zwrócił się do Micha, który przez cały czas nie odezwał się ani słowem. – A ty co myślisz o całej tej sprawie? – Ja tam nic nie wiem… – odparł spytany, a jego wzrok powędrował na sufit. * – Czekaj tu na mnie Paks – rozkazał Mały. Pies natychmiast usiadł, a jego pan zniknął we wnętrzu klatki schodowej. Gdy chłopak znalazł się na górze, zapukał delikatnie i czekał. Otworzyła jakaś kobieta. – Dobry wieczór! Czy Tomek dobrze się czuje? – Chyba już wyzdrowiał, bo jak zwykle siedzi przy komputerze. Może się czegoś napijesz? – Nie, dziękuję bardzo – powiedział Mały, starając się nie robić kłopotu, po czym powiesił na wieszaku swój kapelusz i wszedł do pokoju. Izba nie była duża. Panował w niej półmrok, bowiem jedynym źródłem światła był monitor od komputera. – O, cześć! – ucieszył się Tomek, odwracając uwagę od komputera. – Masz przetłumaczony tekst? Mały, zamiast odpowiedzi, wyciągnął z kieszeni świstek papieru. Tomasz przeczytał zawartość z ogromną ciekawością. Oczy błyszczały mu w świetle monitora. Był zafascynowany do tego stopnia, że przeczytał całość po raz wtóry. – O la la! To mi się podoba – wykrzyknął. – Jutro jedziemy do Poznania. Joe chce sprawdzić kim był ten Rakowic. Przy okazji będziemy mogli wstąpić do antykwariatu i dowiedzieć się czegoś więcej o naszej szkatule. No i wypijemy jakieś piwko… Jedziesz z nami? – Jasne, głowa już mi się zaczęła goić. Poza tym, opuszczę sobie grzywkę i nie będzie nic widać… Chcesz może pograć ze mną w nową w ekstra gierkę? – Nie, dziękuję – odparł Mały, który z doświadczenia wiedział, że granie „z Tomaszem" w gry komputerowe polega głównie na patrzeniu jak tamten gra. – Powiedz mi lepiej, jak to się stało. – Co? No kupiłem ją… Uczciwie… – Nie o to mi chodzi… Jak doszło do tego wielkiego „bum" w jaskini? – A… no wiesz, kiedy wziąłem tą szkatułę od razu włączyły się sekretne mechanizmy zabezpieczające, taki alarm jak gdyby… Potem goniła mnie olbrzymia kula i… KONIEC ROZDZIAŁU IV. TAJEMNICA ZŁOTEJ SZKATUŁKI Ostre piszczenie kół oznajmiło ostatecznie przybycie pociągu. Trójka chłopaków wgramoliła się do środka. Po chwili, tuż przed samym odjazdem, na peron wbiegł zdyszany Tomek. – Tutaj! – wykrzyknął przez otwarte okno Mały. Rozległ się dźwięk gwizdka. Spóźniony Tomasz natychmiast podbiegł do wyciągających ręce w jego stronę, przyjaciół. Przez okno, dostał się do ruszającego pociągu. W przedziale siedzieli pozostali członkowie „bandy" oraz jeden obcy chłopak (bardzo zaskoczony niekonwencjonalnym sposobem wsiadania do pociągu). Podczas jazdy Mały skupił się na komentowaniu wszystkiego co widział, a w przerwach tłukł kosmitów na swojej kieszonkowej gierce. Michu w przerwach między jedzeniem, czytał jakiś horror. Tomasz siedział, patrzył przez okno i myślał, Joe tylko siedział (bezszelestnie oczywiście). Podróż minęła chyżo i w miarę spokojnie (pomijając drobny incydent, jakim było pobicie konduktora przez staruszkę, której kazano dopłacić pięćdziesiąt procent do biletu). W Poznaniu Joe od razu zaszył się w czytelni pierwszej napotkanej biblioteki. Pozostała trójka stwierdziła, że poczeka na niego w pobliskiej „kawiarni". Po kilku kolejkach piwa, przyszedł Joe. Na jego twarzy malował się uśmiech. – I co? – spytał „kąpany w gorącej wodzie" Mały. – Spokojnie – odparł Joe, dosiadając się do stolika przyjaciół. – Okazuje się, że z tego Rakowica to był niezły przekręt… Tuż po wojnie dorobił się niezłego majątku. W 1949 wraz ze swoimi sześcioma przyjaciółmi, założył we wsi Tuchejowice tajną organizację: Bractwo Zagubionego Powiewu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż członkowie tego stowarzyszenia pewnej nocy dokonali rytualnego, zbiorowego samobójstwa. Po kilku dniach dołączył do nich Rakowic… – O losie! – stwierdził Mały. – W co my się wpakowaliśmy? – Mało tego – kontynuował Joe. – wyczytałem też, że podczas swych tajnych obrządków bractwo używało Amuletu Wilka. Rzekomo, posiadał on ogromną moc i odpowiednio wykorzystany, stawał się źródłem nieśmiertelności. Jednak ślad po nim zaginął po śmierci Rakowica… Chłopacy przez dłuższy czas dyskutowali na temat znalezionego w jaskini kawałka amuletu. Wstali od stołu niedowartościowani, ciągle zbyt mało wiedzieli. Po opuszczeniu kawiarni, przyjaciele skierowali swe kroki ku sklepom. Szli wzdłuż kolorowych wystaw, kierując często swój wzrok w stronę spacerujących tu i ówdzie ślicznych dziewcząt. Ostatecznie odnaleźli to, czego szukali. Gdy weszli całą grupką do antykwariatu, obsługujący mężczyzna obrzucił ich tajemniczym spojrzeniem. Był stary i siwy. Pierwsze co nasuwało się chłopakom na myśl, to stwierdzenie, iż jest on jednym z antyków. Pomieszczenie było spore i czuć w nim było zapach historii. – Słucham panów? – nie wytrzymał w końcu sprzedawca, antykwariusz. – Mamy taką sprawę – powiedział Joe, wyciągając z plecaka zawiniętą w folię szkatułę. – Co mógłby powiedzieć pan o tym przedmiocie? Mężczyzna długo przyglądał się wyciągniętemu ze szkatuły, białemu amuletowi. Odłożył go jednak z niesmakiem, dodając: – To jakieś tworzywo sztuczne. Nie sądzę, aby miało wartość muzealną… – Rozumiem – stwierdził pokornie Joe. – A czy mógłby pan powiedzieć ile jest warta ta złota szkatuła? – Złota? A niech mnie! – zaśmiał się do rozpuku antykwariusz. – To przecież tombak … KONIEC ROZDZIAŁU V. NOCNA PRZYGODA Wakacje minęły szybko, niczym błyskawica. W Niaresz, przez ten okres nie wydarzyło się praktycznie nic. „Banda", owszem od czasu do czasu robiła krótkie wypady w Polskę. Nie było to jednak nic konkretnego. Tomek często przechadzał się samotnie po lasach, żal było mu odjeżdżać z rodzinnego miasteczka. Myślał dużo o nierozwiązanej zagadce amuletu. Poza tym coś gryzło go wewnątrz. Patrząc na przemijające lato, czuł, że zmarnował kolejną szansę zrobienia czegoś… Sam nie wiedział czego. Często zwierzał się z tego Joemu. W Poznaniu życie jakoś płynęło. Rok szkolny dla Joego nie był niczym trudnym. Aby mieć wyśmienite oceny wystarczało, że uważał na lekcjach i systematycznie czytał podręczniki. Dobra pamięć była dla niego połową sukcesu. Oczywiście, prócz obowiązków szkolnych, dużo myślał o amulecie. Niestety ta kwestia, mimo iż niejednokrotnie spędzała mu sen z powiek, pozostała bez rozwiązania. Mały i Michu – dwaj nierozłączni druhowie, w przeciwieństwie do starszego kolegi, nie przepadali za nauką. Do książek zaglądali raczej rzadko (Mały to raczej rzadziej niż rzadko). W każdym razie radzili sobie jak mogli, w trudnym środowisku szkolnym. Tomek był uczniem zdolnym, ale za nauką również nie przepadał. W rzeczy samej – uczył się, ale tylko przedmiotów, które lubił. Mieszkał w internacie i rzeczą, której najbardziej mu tam brakowało był komputer. Pewnego pięknego, jesiennego popołudnia Tomasz umówił się z kolegą na komputer. Marcin (gdyż tak na imię miał ów znajomy) przyjechał po niego samochodem. Po długiej i powolnej jeździe (duży ruch uliczny w godzinach szczytu raczej nie należy do rzadkości w Poznaniu) auto dowlokło się na miejsce. Marcin z próżnym uśmiechem na ustach, otworzył pilotem garaż i wjechał do środka. Tomek z trudem ukrywał swój zachwyt bogactwem mieszkania. Jego podziw nie był bez przyczyny, gdyż wszędzie na ścianach wisiały wspaniałe obrazy, wielkie ozdobne zwierciadła oraz stały bujne rośliny ozdobne. Wszelkie meble znajdujące się w willi były wykonane z najlepszych gatunków drewna, idealnie dopasowane do koloru boazerii, a żyrandol w korytarzu – tego aż się nie da opisać – był zrobiony z tysięcy idealnych, kryształowych, stożkowych bryłek, tworzących jedną wielką, wspaniałą kulę. Blask, który tryskał z niego mienił się wszystkimi kolorami tęczy. Innymi słowy prawdziwy unikat. Chłopcy weszli do jednego z licznych pokojów na piętrze. Była to sala typowo komputerowa, której nie powstydziliby się nawet pracownicy NASA. Stało tam kilka takich komputerów, o których Tomek tylko czytał w czasopismach. – To jeden z moich pokojów – wyrecytował, nawet nie starając się ukryć dumy, Marcin. – Siadaj i rozgość się. Ja skoczę po coś do picia. Tomasz usiadł wygodnie za klawiaturą jednego z komputerów i tak rozpoczął się długi wieczór. Marcin szybko zauważył, że jego gość zupełnie stracił rachubę czasu. Dopiero około godziny pierwszej w nocy Tomek ocknął się. Grzeczny gospodarz zaproponował: – Słuchaj, może cię podwiozę do interku? O tej porze autobusy i tramwaje kursują bardzo rzadko, a w nocy strach chodzić pieszo po Poznaniu. Ucieszony Tomek już miał przytaknąć, gdy nagle przypadkowo skierował wzrok za okno. Jego oczom ukazał się w całej okazałości (czytaj w pełni) Księżyc, który świecił wyjątkowo silnym blaskiem. Chyba to właśnie spowodowało, że jakby wbrew sobie odparł: – Nie, dziękuję. Nie ma nic bardziej romantycznego niż spacer w księżycową noc po śpiącym mieście. – Jak tam chcesz – odparł ze zdziwieniem Marcin. – Tylko uważaj na siebie. Tomek, jakby nie słysząc tego, wskoczył w kurtkę, jeszcze raz spojrzał na piękny żyrandol i opuścił mieszkanie Marcina. Szedł wolno, wpatrzony w czarne niebo żarzące się setkami gwiazd. Uszedł już spory kawał drogi, gdy wtem głośny wrzask „na pomoc!" zmącił ciszę nocną. Był to głos kobiety, dobiegający z głębi ciemnej uliczki, którą przed chwilą minął. Nie zważając na okoliczność i miejsce Tomek popędził na ratunek. Sytuacja prezentowała się następująco: Młoda dziewczyna, otoczona przez sześciu potężnie zbudowanych wyrostków, stała samotnie, niczym owca wśród głodnych wilków. Sądząc po ubiorze napastników, minach i kijach mocno zaciśniętych w dłoniach, nie mieli pokojowych zamiarów. Łatwo można było również wywnioskować, że ich zainteresowaniem nie była tylko torebka dziewczyny. Tomek w ułamku sekundy ocenił sytuację, po czym zapominając o uczuciu lęku, ruszył pędem w stronę największego z agresorów i z całej siły kopnął go w klatkę piersiową. Dzięki potężnej sile rozpędu oraz dużej precyzji uderzenia, chuligan przewrócił się i stracił przytomność. Zanim pozostali zdążyli się połapać, Tomasz wykonał swój prawy sierpowy w kierunku twarzy kolejnego „dobrodzieja". To był doskonały popis zręczności i dobrej kondycji – efektów wakacyjnych treningów. Mimo wszystko, Tomek znacznie przecenił swoje możliwości. Ledwie jego druga ofiara upadła, pozostała czwórka jednocześnie rzuciła się na niego. Po chwili szamotaniny wydarzenia zmieniły bieg o całe sto osiemdziesiąt stopni. Mianowicie jedna dwójka łotrów przytrzymywała wyrywającego się Tomka, a druga częstowała go brutalnie pięściami po brzuchu i twarzy. Dziewczyna, która przyglądała się temu, była zupełnie bezradna. Nie wiedziała czy uciekać, czy interweniować. Niezdecydowanie to spowodowało, że wybrała wariant optymalny – nie robić nic. Czy postąpiła słusznie? Sam nie wiem, lecz dajmy spokój tym wywodom, gdyż niespodzianie ocknął się jeden z powalonych (drugi wierzcie mi – nie miał prawa). Podniósł z ziemi kastet, który podczas upadku wypadł mu z ręki. Jego twarz była cała zakrwawiona a struktura nosa pozostawiała wiele do życzenia. Powoli zbliżał się do Tomasza, który na jego widok zaczął się jeszcze bardziej szamotać. Drań wziął zamach i już prawie uderzyłby bezbronnego prosto w twarz, gdyby nie dziewczyna, która nagle krzyknęła: – Zostawcie go! – Spokojnie malutka, tobą też się zajmiemy, wszystko w swoim czasie, ha, ha! – zaśmiał się wrednym głosem jeden z napastników. W tym momencie, być może przypadkiem, lub też za sprawą Opatrzności, rozbrzmiał hałas syren policyjnych. – Gliny, spadamy stąd! – ryknął jeden z oprychów. Na ten okrzyk cała piątka zareagowała jednoznacznie – dali dyla. Szóstego, nadal nieprzytomnego pozostawili samotnie na chodniku. Przedstawiciele władzy byli bez mała zdziwieni. Powodem tego nie był wcale leżący na chodniku jegomość, tylko stojąca tuż za nim para nastolatków, mocno trzymająca się w objęciach, na nic nie zwracająca uwagi. Cisza i gra świateł (na przemian czerwonego i niebieskiego) stwarzały wspaniały nastrój, który dodatkowo potęgował świecący trupio bladym blaskiem Księżyc. Tak trwali przez dłuższą chwilę w romantycznym uścisku. Później ustalono termin zeznań na komisariacie, który akurat przypadł na następny dzień. Jak się okazało, pomocy udzielił jeden z mieszkańców „cichej alejki", który obserwując sytuację przez okno, okazał się tak dobry, że zadzwonił na posterunek. Mimo iż Tomek nie poniósł większych obrażeń (pomijając zmiany w geometrii nosa i podbite oczy), a jego towarzyszce nie spadł nawet włosek z głowy, panowie policjanci postanowili odwieźć ich do miejsc zamieszkania. Po drodze Tomek spojrzenie swe nieustannie kierował ku dziewczynie. Była błękitnooką brunetką. Miała lekko zadarty nosek, który wyglądał bardzo sympatycznie na tle jej śniadej twarzy. Jej długie (prawie do pasa), błyszczące, krucze włosy tworzyły pelerynę którą raz po raz rozwiewał wiatr (ach te przeciągi). Całość uzupełniały usta, na których malował się szczery i przyjazny uśmiech. Ubrana była w rozpiętą, czarną kurtkę dżinsową i luźne spodnie jasnego koloru. Innymi słowy dziewczyna była piękna i co najważniejsze zupełnie w typie Tomasza, który w obecnej chwili absolutnie nie wiedział co ma powiedzieć. – Anna jestem – wyszeptała dziewczyna łagodnym głosem. – Anna?! Jakie piękne imię – zachwycał się Tomek. – A ty, też masz jakieś imię? – Co? Że jak? Aaa imię! No tak… Jestem Tomek. – Do jakiej szkoły chodzisz? No, rozkręciło się. Oboje zaczęli obsypywać się lawiną pytań i odpowiedzi. Doszło nawet do tego, że umówili się na kolację. Gdy auto dojechało na miejsce, Anna szepnęła – „byłeś wspaniały i za to jeszcze raz ci dziękuję, Tomaszu. Do jutra" – wysiadła i rozpłynęła się w mrokach nocy. KONIEC ROZDZIAŁU VI. DRUGA MAPA Ta noc dla Tomasza była wyjątkowo ciężka. Mimo późnej godziny nie mógł zmrużyć oka i to wcale nie dlatego, że był z lekka posiniaczony i obolały. Stale myślał o Annie. Zachwycał go jej wygląd, spokój, opanowanie i ten niepowtarzalny styl bycia, którego jeszcze dobrze nie rozgryzł. Sen przyszedł dopiero nad ranem. Następnego dnia w szkole Tomek omal nie zasnął. Myślami był daleko od lekcji. W końcu zadzwonił ostatni dzwonek (zgodnie z regułą, że lekcje obojętnie czy są super czy też totalnie kiepskie, zawsze się kończą). Tomek wolny jak ptak „wyfrunął" ze szkoły. Zaraz gdy tylko wrócił do swego pokoju, położył się wygodnie w łóżku i puścił wodze fantazji (odlegiwując przy okazji nieprzespaną noc). Nagle usłyszał natarczywe pukanie do drzwi. – Proszę! – burknął. Wszedł jeden z jego niezbyt lubianych kolegów z internatu. – Cześć. Telefon do ciebie. – Dzięki, już lecę. – Co ci się stało w twarz? Wymusiłeś pierwszeństwo na tramwaju? – Nie interesuj się… * – Halo? – Halo, Tomek? – No... Cześć Mały. – Nareszcie cię złapałem. Gdzie tak długo byłeś? – W budzie. A o co chodzi? – Michu ma drugą mapę! – Skąd? – zdziwił się Tomasz. – Mówi, że kupił na targu od jakiegoś sprzedawcy staroci, ale jakoś nie bardzo mu wierzę. – Ja tak samo… – Ale mniejsza o to. Najważniejsze jest to, że szykuje się kolejna wyprawa! Omówienie szczegółów dzisiaj, u Joego o 15:30. Po usłyszeniu słowa „wyprawa", Tomaszowi poprawiła się minka, ale... – Co, o 15:30? Przecież to za 15 minut! – No tak. Musisz się pospieszyć. – Hm, dobra przyjdę na pewno, może troszkę się spóźnię. – Postaraj się być na czas. Przecież wiesz, jak Joe ceni sobie punktualność... A poza tym to jak u ciebie leci? – E... lepiej nie mówić. Wczoraj (a raczej dzisiaj) miałem ciekawą przygodę, ale później ci o tym opowiem... – Dobra, to na razie. Do zobaczenia o 15:30. – No, cześć. Po tej rozmowie Tomek narzucił kurtkę, wybiegł prosto na przystanek i wsiadł w błękitny tramwaj (jak oczy Anny – pomyślał sobie). O dziwo punktualnie o 15:30 dotarł do mieszkania Joego. Teraz „banda" była w pełnym składzie. Zarówno przybyły Tomasz (którego twarz wywołała prawdziwą sensację), jak i reszta przyjaciół, bardzo ucieszyła się ze wspólnego spotkania. Nawet gdyby planowana wyprawa okazała się fiaskiem, z pewnością nie żałowaliby tego, iż przyszli. Wyjątkiem był jednak Michu, który wyglądał na spiętego i przez cały czas starał się jak najmniej mówić. W gruncie rzeczy to zwykle mówił niedużo. Tym razem jednak jego wypowiedzi były jakby nienaturalne i bardzo chaotyczne. Tomek uparł się i za nic na świecie nie chciał zdradzić przyczyny pokancerowania twarzy. – Oj, powiedz nam w końcu! – denerwował się ciekawy Mały. – A po co? To naprawdę nic ciekawego… Wszystko jest takie smętne, szare, ponure i monotonne... – Nie gadaj głupot, wal prosto z mostu! Tylko bez bajerów! – To opowiem wam, albo nie... – Mów do diabła! – Skoro nalegacie... W tych właśnie okolicznościach Tomasz opowiedział kolegom, co przytrafiło mu się zeszłej nocy. Zrobił to dokładnie i ze wszystkimi szczegółami (trochę dodał), mimo że trochę krępował się swego zauroczenia Anną. Wszyscy słuchali jego opowieści w pełnym skupieniu, a kiedy skończył posypało się wiele słów komentarza. – No nieźle – powiedział uroczyście Joe. – Zachowałeś się po rycersku, tak jak przystało na członka naszej „bandy". Ja na twoim miejscu raczej pobiegłbym szukać budki telefonicznej… – Musisz kiedyś przedstawić nam tą Anię, czy jak tam było… – stwierdził Mały. – Szkoda, że mnie wczoraj z wami nie było. – przyznał Michu. – Uwielbiam zadymy! Joe zaparzył gościom herbaty, po czym we właściwym sobie stylu, przeszedł do konkretów. – W rzeczy samej mapa jest, taka jaka jest… – Brawo! – wtrącił Mały. – Jak na to wpadłeś? – Ćiii… Daj mi skończyć. Oczywiście musiałem przestudiować wiele map, dopóki nie natknąłem się na tą właściwą. Popatrzcie! Słuchacze w jednej chwili, rzucili się na spoczywający na stole atlas, po czym porównali zawartość zaznaczonej strony ze starym pożółkłym świstkiem papieru. Efekt był jednoznaczny – mapa przedstawiała fragment Karkonoszy. – No co tu gadać, mamy do czynienia z profesjonalistą – pochwalił Tomasz. – Teraz nie zostało nam nic innego jak tylko tam jechać. – Zaraz, zaraz, a co ze wskazówką o tych księżycach? – zapytał spostrzegawczy Mały. – Hm, też o tym pomyślałem i muszę stwierdzić, że takie rzeczy jak to i wspomniany cień Koguciej Skały, wyjaśnić można tylko na miejscu… Na razie mamy problem nieco odmiennej natury. Powszechnie wam zapewne wiadomo, że Karkonosze raczej leżą „kawałeczek" na południe od Poznania. Innymi słowy nasza wycieczka może zająć ponad pięć dni. Co zrobimy ze szkołą? – Z tym to żaden kłopot – przyznał Mały. – Idziesz do Jurasa z IV d kładziesz na stół flaszkę i zamawiasz zwolnienie, jakie tylko ci się podoba. Następnego dnia odbierasz świeżutkie, niczym kupiona rano gazeta. Niedawno mój kumpel zamówił u niego prawo jazdy… – Hm, niezbyt podobają mi się te metody, jednak efekt, niczego sobie… – A ty nie potrzebujesz zwolnienia? – zdziwił się Mały. – Ja jestem już pełnoletni, sam sobie mogę napisać – z odrobiną wyższości, wyrecytował Joe. – Ty to masz dobrze – pozazdrościł, milczący dotychczas Michu. – Oj nie zazdrość mi, nawet nie wyobrażasz sobie jak to trudno być dorosłym. To takie odpowiedzialne… – Dobra, nie wczuwaj się – skwitował Mały. – Powiedz lepiej czym tam pojedziemy. – To już mój kłopot. Coś wymyślę. – W porządalu! – Wobec tego ustalam termin wyjazdu na dzień 18 października bieżącego roku. Czy odpowiada on wszystkim? Mały przeliczył szybko: – To w piątek, idealnie! – Na mnie też możesz liczyć – zgodził się Michu – ale nie chcę być zabierany jako balast. – Ciebie Tomku nie muszę chyba pytać o zdanie? Tomek przytaknął. – Wspaniale! – kontynuował Joe.– Musicie więc załatwić sobie „urlop" w dniach od 21 do 23 października. Po ustaleniu wszystkich szczegółów wyjazdu, chłopacy przerzucili się na inne tematy. – Od zeszłego tygodnia gram w szkolnym zespole muzycznym – pochwalił się od razu Mały. – Oj, biedne to twoje liceum – zażartował Tomasz. – No skoro tak się chwalicie, to ja nie będę gorszy – rzekł Joe. – Niedawno uczestniczyłem w wojewódzkiej olimpiadzie z polskiego i przedwczoraj przyszły wyniki. Ku memu zaskoczeniu zająłem drugie miejsce. W nagrodę mam darmowy wstęp na studia… – Znowu? – zdziwił się Michu. – Coś się opuściłeś… W zeszłym roku byłeś pierwszy... Tak oto spotkanie dobiegło końca. Tomasz po powrocie do internatu, w pośpiechu zjadł zimny obiad. Po posiłku zaczął robić z siebie człowieka, tzn. skorzystał z wody, szamponu i mydła. Ulizał włosy, wylał na siebie z ćwierć butelki dezodorantu i przystąpił do manewru strojenia. Oczywiście wybór ubrania nie był jednolity (patrz tysiąc pomysłów na minutę). Ostatecznie po kwadransie, zupełnie zdezorientowany ubrał się ot tak po prostu w dżinsy i w granatową bluzę z dużym napisem „Jestem z Efbiaj". – Uff, już po wszystkim! – odetchnął. – Uff, już po wszystkim! – odetchnęło zmęczone lustro. Komisariat nie był daleko, toteż dotarł tam w przeciągu kwadransa. O dziwo przybył 20 minut przed ustalonym czasem zeznań (źle mu chodził zegarek czy co?). Teraz dopiero zaczął się martwić czy Anna przyjdzie. Nerwowo przemierzał poczekalnię tam i z powrotem, przeglądając wiszące na ścianach portrety poszukiwanych przestępców. Byli na nich delikwenci bardzo różnego pokroju, poczynając od drobnych złodziejaszków, na krwawych rzeźnikach kończąc. Wśród nich Tomek natknął się na niezbyt ciekawą fizjonomię jednookiego bandyty o pseudonimie Jozeph, jednego z szefów Poznańskiej mafii. – Hm! – chrząknął Tomasz, dodając w duchu: „nie chciałbym wejść mu w drogę". W końcu znudzony patrzeniem ciągle na to samo, usiadł na krześle i czekał, czekał… KONIEC ROZDZIAŁU VII. RANDKA WŚRÓD MOGIŁ Czas powoli sączył się, a uczucie niepewności ciągle wzrastało. Kiedy emocje sięgnęły zenitu (czytaj: po około 15–stu minutach) Tomek był u progu rozstrojenia nerwowego. Wówczas na horyzoncie pojawiła się Anna. Do poczekalni weszła tak lekko i spokojnie, jakby wpłynęła. Wyglądała wręcz prześlicznie. Miała na sobie jasną, obcisłą, sukienkę z dużym dekoltem, która świetnie podkreślała idealne kształty i kontrastowała z czarnymi, rozpuszczonymi włosami. Jej wąską talię spinał ciemny pasek, a na ustach malował się szczery, tajemniczy uśmiech, idealnie podkreślony czerwoną, wyzywającą szminką. Tomasz obejrzał ją od dołu do góry z rozdziawioną gębą. Szczerze mówiąc, kompletnie nie spodziewał się, że ma do czynienia z tak piękną osobą. – Witaj mój bohaterze! – powiedziała dziewczyna, naśladując staropolską wymowę, po czym usiadła obok. – Ależ, nie przesadzaj… – odparł Tomek, chociaż naprawdę bardzo cieszył się, że został tak nazwany. Po dziesięciu, bardzo długich sekundach, chłopak zaproponował: – Może byśmy tak, po tych wszystkich formalnościach, wybrali się gdzieś? – Bardzo chętnie. Co proponujesz? – Na przykład, restaurację Wołodyjowski… – Och wspaniale, to jedna z najlepszych w Poznaniu. – „I najdroższych." – pomyślał chłopak przełykając ślinę. Przez chwilę sobie pięknie pomilczeli. Kiedy Tomek miał już rozpocząć jakiś bezsensowny temat, który właśnie wpadł mu do głowy, wyszedł znienacka jakiś chudy policjant i poprosił go do swego biura. – Proszę usiąść. Może pan zapali? – spytał. – Nie, dziękuję. Rak nie śpi – odparł szczerze Tomek, siadając wygodnie na krześle. – Przejdźmy do sedna sprawy. Muszę pana pochwalić za wzorową postawę obywatelską, ale niestety, prócz słów uznania nie przysługuje za to żadna nagroda. – Nie zrobiłem tego dla nagrody! – oburzył się Tomasz. – Rozumiem, nagroda czeka za drzwiami… Bardzo dobrze się pan spisał. Ratując dziewczynę, obezwładnił pan jednego z napastników, którego zatrzymaliśmy. Dzięki jego zeznaniom udało się aresztować cały gang i raczej zanosi mu się na dłuższą odsiadkę. Tutaj są zdjęcia tych przestępców – mówił policjant pokazując albumik. – Czy rozpoznaje pan ich? Tomek przyjrzał się uważnie fotografiom, po czym odparł: – Było ciemno, ale chyba to oni. – Chyba czy na pewno? – No niech panu będzie, na pewno. Czy to już wszystko? – Nie, nie, nie. Gdzie się panu tak spieszy? Dziewczyna poczeka. Jeszcze musimy sporządzić dokładne zeznanie. I tak oto Tomek, przy cichym akompaniamencie suchych uderzeń elektrycznej maszyny do pisania, szybko i konkretnie podyktował treść zeznania, po czym podpisał je „odręcznym bazgrołkiem" i opuścił biuro. Zaraz po jego wyjściu, do gabinetu poproszono Annę. Na szczęście załatwiła formalności nad wyraz szybko i wróciła po paru minutkach (minuteczkach, jak kto woli). – Już jestem – oznajmiła Tomkowi, który tak szczerze mówiąc wiedział to szybciej od niej. – Już? Szybko ci poszło! Ania wyciągnęła dłoń w kierunku Tomka. Uradowany tym gestem, najdelikatniej jak tylko potrafił położył na niej swoją, po czym radośnie rzucił: – No to kierunek: restauracja Wołodyjowski! Oboje spokojnie udali się w stronę wspomnianego lokalu. Chociaż odległość, którą przebyli była całkiem spora, absolutnie tego nie dostrzegli. Czas dla nich płynął jakby w trzecią stronę. W końcu dotarli do restauracji. Był to lokal najwyższej klasy, dopieszczony pod każdym względem. W centralnym punkcie znajdowała się marmurowa fontanna, z której wolnym tempem spływała woda. Było to wspaniałe arcydzieło, przedstawiające postacie dwóch pojedynkujących się bohaterów trylogii Henryka Sienkiewicza - Wołodyjowskiego i Kmicica. Fontanna z pewnością została wykonana ręką mistrza, który włożył w nią olbrzymią ilość czasu i serca. Na ścianach wisiały wspaniałe obrazy, ukazujące przeróżne sceny z trylogii. Na podwyższeniu, elegancko wystrojona orkiestra, cichutko przygrywała jakieś stare, całkiem przyjemne kawałki. Anna i Tomasz zajęli stosowne miejsce przy stoliku, tuż pod obrazem nadzianego na pal Azji Tuhajbejowicza. Natychmiast podszedł do nich śmiesznie ulizany kelner i podał menu, obkładając je wiązanką grzecznych słów. Po długiej analizie, Anna wybrała szaszłyk po tatarsku, a Tomasz - kotlet a`la Zagłoba. Do tego wszystkiego zamówili bukiet surówek oraz butelkę dobrego wina. – Dziękuję, trafny wybór – powiedział życzliwie się uśmiechając kelner i odszedł pozostawiając smakoszy sam na sam. – I co Aniu? – zapytał Tomek. – Jak ci się tu podoba? – Super! – odparła radośnie. –(dłuższa pauza)– – Wiesz Tomaszu... – zaczęła – nie mówiłam ci tego… Tamtej nocy, kiedy przytuliłeś mnie, czułam się tak dobrze i bezpiecznie, jak jeszcze nigdy. Dziękuję ci, naprawdę dziękuję – wyszeptała, patrząc na Tomka słodko. Jej oczy błyszczały, a drżące usta mówiły: „pocałuj mnie!" Słuchacz nie miał najmniejszego wyboru. Powoli i łagodnie zbliżył ku niej głowę (musiał się nieźle nagimnastykować, gdyż siedzieli na przeciwnych końcach stolika). Przymrużył lekko powieki. Ich usta były zaledwie parę centymetrów od siebie. I kiedy już miał nastąpić uroczysty moment pierwszego pocałunku, zjawił się kelner. Jak gdyby nigdy nic zastawił elegancko stół pachnącymi potrawami, po czym oddalił się, życząc gościom smacznego. Nastrój do pocałunku prysnął (czy może został przezwyciężony przez głód?). Oboje przystąpili do konsumpcji. – Aniu, znam ciebie tak krótko i wiem o tobie tak niewiele… Czym się zajmujesz? – Mam wiele zainteresowań… – odparła tajemniczo dziewczyna. – Hodujesz rybki, kolekcjonujesz kaktusy doniczkowe, a może grasz w tenisa na bosaka? – Nie… Jakby ci to powiedzieć… Po prostu piszę, a raczej usiłuję... – Ech – westchnął Tomek. – Sam kiedyś chciałem zostać pisarzem. Od czasu jednak gdy rodzice kupili mi komputer, nie mogę znaleźć na to czasu… – Przecież można pogodzić jedno z drugim. – Bardzo trudno, ale nie mówmy o tym… Powiedz mi lepiej co takiego piszesz? – Opowiadania przygodowo-psychologiczne, najczęściej ze smutnym zakończeniem… – Rozumiem. A dużo czasu poświęcasz na to wszystko? – Na pisanie przeznaczam prawie cały wolny czas, jednak moje utwory to tylko kropla w morzu, w porównaniu z tym co zamierzam. – Wiem, wiem. Znam to uczucie. Tysiące pomysłów przychodzących wieczorem do głowy, które rano jakoś same ulatują w nicość. Po chwilce milczenia chłopak powrócił do tematu. – Miałaś już jakiś debiut wydawniczy? – Niestety nie. Wydawcy nie mają przekonania do nieznanych autorów. Wierz mi jednak Tomku, że nie piszę dla sławy. Wiedz, że gdybym nawet wiedziała, iż nikt, nigdy nie wydrukuje ani jednego egzemplarza żadnego z moich utworów, to i tak tworzyłabym nadal. – Rozumiem, tym karmisz się na co dzień. Na pewno też wymyślasz smutne historyjki by udowodnić sobie, że twoje życie jest szczęśliwe. – Nic podobnego! Piszę, ponieważ wiem że muszę to robić! Czy chcesz, abym wyjaśniła ci w jaki sposób doszło do napisania mojego pierwszego opowiadania? – No, nie widzę żadnych przeszkód. – A ja owszem. W tym pomieszczeniu nie panuje odpowiedni nastrój. Przejdziemy się w pewne miejsce? – Mianowicie? – Mianowicie na cmentarz. Tomasz zamarł ze zdziwienia. Powiedział jednak: – Oczywiście Anno. Z tobą pójdę wszędzie. W restauracji zabawili jeszcze niecały kwadrans. Przed wyjściem, Tomasz poszedł do kelnera i bardzo się zdziwił, bowiem dowiedział się, że Anna zapłaciła rachunek. Oczywiście za wszelką cenę próbował oddać pieniądze towarzyszce. Dziewczyna jednak była nieubłagana i przez cały czas twierdziła „Ty zapłacisz następnym razem". Oboje opuścili świecące setkami neonów centrum. Na dworze panowała ciemność. Gęste chmury zasłaniały niebo i gwiazdy, stwarzając przy tym niesamowity nastrój. Nasi spacerowicze powoli zbliżali się do cmentarza. Ania zaczęła opowiadać: „Kiedy chodziłam jeszcze do podstawówki, prowadziłam lekkie i beztroskie życie. Moją najlepszą przyjaciółką była Urszula… Zawsze miewałyśmy tysiące różnych, dzikich pomysłów i dosłownie wszędzie było nas pełno. Chodziłyśmy do jednej klasy, razem spędzałyśmy wakacje i nie było dnia żebyśmy się nie widziały. Musisz wiedzieć, że Ula nie była zwykłą dziewczyną. Niekiedy potrafiła siłą woli przesunąć leżący na biurku długopis, lub też wyczuwała że za moment zadzwoni telefon. Nie miała z tego specjalnych korzyści. Co najwyżej fakt, że wyczuwała czyjś wzrok ułatwiał jej ściąganie na klasówkach. To jednak nie było ważne… Z Ulką dogadywałam się jak z nikim innym. Wszystko było wówczas prostsze i piękniejsze, a nasza przyjaźń stała ponad wszystkim. Zwyczajni ludzie szukają celu życia, wahają się czy jest nim miłość, czy może pieniądze. Dla nas nie liczyło się nic, tylko przyjaźń. Byłyśmy dwie, tylko ja i ona… To było jednak zbyt piękne, aby mogło trwać wiecznie. Dobre lata przemijają zwykle w mgnieniu oka. W moim przypadku było jeszcze szybciej… Pewnej nocy miałam niesamowity sen. Ujrzałam niebo pełne gwiazd. Było ich tak wiele, że nawet w planetarium tyle się nie trafia. W każdym razie wędrowałam poprzez noc tajemniczą, wąską ścieżką. Tak sobie szłam, gdy nagle na przeciw mnie stanął siwowłosy staruszek. Nie wiedzieć czemu, byłam pewna że go tam spotkam. Co dziwniejsze, czułam, że znam go i to bardzo dobrze. Milczał, aczkolwiek jego oczy poprosiły mnie, abym spytała o to co mi leży na sercu. Nawet nie zastanawiałam się (wierz mi, we śnie człowiek myśli bardziej jednoznacznie) odnośnie swoich pytań. One wyleciały prosto z mej świadomości. Mędrzec spojrzał się na mnie bardzo tajemniczo. Trochę się go bałam, aczkolwiek wiedziałam, że chce dla mnie dobrze. No i odpowiedział na moje pytania, w efekcie czego powstały trzy przepowiednie… Być może sen nie byłby niczym godnym uwagi (już nieraz śniły mi się różne dziwne rzeczy), gdyby nie fakt, iż pierwsza przepowiednia spełniła się jeszcze tej samej nocy. Mędrzec bowiem powiedział: „Ktoś właśnie umiera, gdzieś w oddali słychać wołanie o pomoc". Rodzice dowiedzieli się szybciej, nie chcieli mi mówić … No i stało się. Moją najlepszą przyjaciółkę, jakiś wariat pchnął nożem. Umarła w szpitalu… Tutaj jest jej grób…" – Straszne – zatrwożył się Tomek. – Musiałaś mocno to przeżyć… – Aż szkoda mówić… Do dzisiaj się nie pogodziłam… Kiedy jednak „pozbierałam się nieco do kupy", przygotowałam słuchowisko o mojej, tragicznie zmarłej przyjaciółce. Słyszałeś może, leciało to w radiu „P"? – Nie, radio „P" nie dochodzi do Niaresz – odpowiedział zadumany Tomasz. – Naprawdę się postarałam. Opowiedziałam słuchaczom, jaka z Uli była wspaniała dziewczyna, a wierz mi, w gadce zawsze byłam dobra… – Wiem, słyszę… – Dwudziestominutowe słuchowisko to było jednak za mało, aby ukazać wszystko to, co kryło się w Ulce. Zaczęłam pisać… Biografia mojej przyjaciółki wyszła mi ponoć (według opinii moich znajomych) nieźle. Poza tym pokochałam noce spędzone z piórem w ręku. Wiedz, że kiedy zacznie się pisać i to tak naprawdę, nie można już przestać… Tomasz stał głęboko zamyślony wpatrując się smutnym wzrokiem w marmurowy nagrobek. Milczał, brakło mu słów. Anna mówiła dalej. – Mam tu coś dla ciebie. – ? – To jest medalion, który nosiła kiedyś Urszula. Proszę! – powiedziała wkładając na szyję Tomka niewielki, srebrny wisiorek w kształcie pioruna – Ależ... – próbował protestować Tomek. – Weź go na szczęście! A teraz zamknij na chwilę oczy i policz do liczby, która przynosi ci szczęście. Tomek myśląc że w ten dziwny sposób dziewczyna chce go pocałować (tzw. naiwność męska), zakrył oczy dłońmi i zaczął powoli i głośno odliczać. Zakończył na dziesiątce. Nic się nie wydarzyło. Gdy odsłonił oczy, zdziwił się, bowiem Anny już nie było. Oszołomiony i lekko zdenerwowany zaczął jej szukać. Bezskutecznie... KONIEC ROZDZIAŁU VIII. Z ZIMNĄ KRWIĄ Zapadła już głucha i późna noc. Gdzieś na peryferiach Poznania, w niepozornie wyglądającym domku, świeciło się jeszcze światło. W obszernym pokoju na piętrze pięciu mężczyzn rozmawiało siedząc wokół długiego stołu. Unoszące się olbrzymie kłęby dymu papierosowego powodowały, że widoczność była delikatnie mówiąc ograniczona. Wszyscy siedzący przy stole mężczyźni sprawiali wrażenie zdecydowanych i bezwzględnych, a ich spojrzenia nie były zbyt przyjazne. – Więc jak, posyłamy Emila do piachu? – spytał konkretnie jeden z wyżej wymienionych. – Tak, ale musi na to wyrazić zgodę Jozeph… – Kiedy on się pojawi do diabła? Jakby w odpowiedzi, do pokoju wszedł gwałtownym i odważnym krokiem barczysty brunet. Był groźnie wyglądającym mężczyzną o krótkich kręconych włosach, śniadej cerze i jednym bystrym oku (to drugie, a raczej miejsce po nim zasłaniała ciemna opaska). Pod pachą miał czarną teczkę, a w ustach trzymał cygaro (zapalone ma się rozumieć). – Czy ktoś o mnie wspominał? – spytał Jozeph, wpatrując się podejrzanym wzrokiem w zebraną grupę. – Nie… – odparł drżącym głosem jeden z mężczyzn. – Sorry za spóźnienie, ale musiałem zgubić ogon… – wyrecytował Jozeph strzepując popiół z cygara. – Przejdźmy jednak do konkretów. Zacznijmy może od Emila. Trzeba rozwalić mu łeb! – Jestem za! – krzyknął jeden z zebranych. – I ja – dodała cała reszta. – Uwielbiam waszą jednomyślność – uśmiechnął się Jozeph. – Stachu, zajmiesz się tym. – Dlaczego właśnie ja? – Coś ci się nie podoba? A może chciałbyś, aby w najbliższym czasie ukazały się o dwa nekrologi więcej? – Nie… – Cóż, widzę iż rozumiemy się doskonale… Macie jeszcze jakiś problem? – W zasadzie to błahostka – odezwał się, dotychczas milczący, najwyraźniej najmłodszy ze zgromadzonych. – Nie wiem co zrobić z tymi ikonami. Nikt nie chce ich kupić, a mam trochę cykę trzymać je u siebie… – Nie masz większych zmartwień? Trochę benzyny i po strachu! – odparł Jozeph. – Ale przecież to bezcenne dzieła… – Głupiś… Jeśli chcesz zdechnąć w kiciu, to proszę bardzo. Młody mężczyzna poczerwieniał i w mgnieniu oka spuścił wzrok. Jozeph jednak nie wnikał głębiej. Miał do załatwienia jeszcze jedną, jakże ważną sprawę. – No to wszystko… Spadam. Chudy, chodź ze mną! – powiedział Jozeph, na co jeden z mężczyzn skinął głową. We dwójkę opuścili towarzystwo i zniknęli we wnętrzu stojącej w pobliżu, czarnej limuzyny. – No to do rzeczy! – zaczął szef. – Zaraz, zaraz, a kierowca? – spytał wystraszonym głosem Chudy. – O niego się nie obawiaj, nikomu nic nie powie... Po pierwsze dlatego, że jeśli by to zrobił byłby martwy, a po drugie i tak nic nie słyszy bo ta szyba jest dźwiękoszczelna, ha ha ha! – śmiał się Jozeph przypalając kolejne cygaro. – Prawda jest taka, że nie damy rady rozwalić tej bariery. Próbowaliśmy nawet wysadzić ją w powietrze, ale to ryzykowne. Nie wiemy co jest środku. Poza tym huk przyciągnie wielu ciekawskich, a tego przecież nie chcemy… – A jak te dzieciaki? – Jak na razie spisują się nieźle… Dałem jednemu z nich drugą mapę i chyba już ją rozpykali… – Czy prócz ciebie, ktoś wie o naszych planach? – Nie! – odparł zaskoczony pytaniem Chudy. – Milczałem jak grób. – Pięknie powiedziane – odparł Jozeph i niespodziewanie wyciągnął krótki pistolet z nieproporcjonalnie długim tłumikiem. Spoglądając na wystraszoną, skamieniałą twarz Chudego wypalił prosto w pierś. Kula ze świstem przebiła żebra, po czym ugrzęzła we wnętrzu ofiary. Trafiony chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz nie zdążył, bowiem krew zalała mu usta. Jego oczy zamarły, wpatrzone z nienawiścią w mordercę. Jozeph znał to spojrzenie. Widywał je już wielokrotnie i zdążył się już przyzwyczaić. Jak gdyby nigdy nic, schował broń i dał znak kierowcy aby ruszył. Auto spokojnie odjechało. Nikt nie widział i nikt nie słyszał, tego co wydarzyło się w jego wnętrzu. Szyby były przecież przyciemniane oraz dźwiękoszczelne. Poza tym wszyscy już dawno spali, tylko gdzieś w jednym, niepozornie wyglądającym domku świeciło się jeszcze światło. KONIEC ROZDZIAŁU IX. JEST ROMANTYCZNIE Mamy przed sobą typowy obraz „bandy". Południową porą cała czwórka chłopaków zebrała się w mieszkaniu Joego. Właśnie czynią ostatnie przygotowania, do wyprawy. – Czy załatwiliście już sprawę nieobecności w szkole? – spytał Joe. – Spoko! – odparł z uśmiechem Mały. – Przyniosłem zwolnienie lepsze niż oryginalne! Już nie mogę doczekać się jutra! Joe bardzo cieszył się, iż przyjaciele są w dobrych nastrojach. Znowu czuł zapach przygody. Całość jednak psuł pewien detal. Mianowicie Tomasz, był jakoś dziwnie zatroskany i trzymał się jakby na uboczu dyskusji… Przez moment nawet Joemu przeleciała myśl, że to właśnie on (a nie Michu) jest głównym pośrednikiem pomiędzy nimi, a „dostawcą" map. Prędko jednak odrzucił tę myśl. Nie było bowiem osoby, której ufałby bardziej niż Tomaszowi. – Powiedz stary co cię gryzie? – spytał konkretnie. – A nie ważne… – odparł jeszcze bardziej ponuro Tomek. – Pozwól, niech zgadnę: Anna? – Ychy… – Co z nią? A raczej co z wami? – Niezbyt dobrze. Ostatnio mnie unika… – Daj sobie z nią spokój. Powinieneś się cieszyć. Jutro jedziemy w świat! – Kiedy ja nie potrafię… Nie ma sekundy, w której moja myśl nie powędrowałaby ku niej. Już od tygodnia się nie widzieliśmy. A przecież było dobrze, spotykaliśmy się codziennie… Nie mogę jeść, spać a nawet grać na komputerze... – Ty? Nie możesz grać na komputerze? Nie wierzę!– pokręcił głową Mały. Joe zamyślił się, zrobił poważną minę i powiedział: – Nie jestem ekspertem w tych sprawach. Myślę jednak, że skoro wasz związek zaczął się w pięknym i wspaniałym stylu, to w takim też musi się zakończyć. Wiedz, że jeśli będziesz przeciągał go na siłę, to nie wyjdzie z tego nic dobrego. Będziecie ranić siebie nawzajem… Pozostało więc tylko jedno wyjście. Kup kwiaty, idź do niej i pożegnaj się. Zrób to mile i grzecznie. To pomoże, a raczej powinno... Tomasz nic nie odparł. Zamyślił się tylko głęboko. Przez cały czas daleki był od wesołości. – Mały na twoim miejscu z pewnością zagrałby jej jakąś serenadę – powiedział żartobliwym tonem Michu. Mały zaczął się śmiać, przez co Tomek załamał się jeszcze bardziej. Wymamrotał apatycznym tonem: – To ja będę się już zbierał. Nic tu po mnie. Im szybciej to załatwię tym lepiej… – Dobrze, nie zatrzymuję cię już dłużej – powiedział Joe. – Nie zapomnij tylko spakować się. Zbiórka jutro o ósmej u mnie. – U ciebie? To nie jedziemy pociągiem? – Nie – odparł zadowolony z siebie Joe. – Pożyczam brykę od wujka Edka. – Od tego sknery? A jaką? – Niespodzianka! Słysząc to Tomek z trudem i trochę sztucznie uśmiechnął się. – No to część chłopaki. Do jutra! – powiedział smutno, po czym ze spuszczoną głową opuścił mieszkanie Joego. * Nie minęła godzina od tamtej rozmowy, a Tomasz w odświętnym ubraniu już maszerował, niosąc w ręku bukiet siedmiu róż. Nie wyglądał na zadowolonego. Zanim jeszcze przemierzył jedną trzecią dystansu, który dzielił go od domu Anny, zobaczył że w jego stronę zmierza jakiś starszy, poważnie wyglądający mężczyzna. – Dzień dobry panie profesorze! – A cześć Tomku! Z tego co słyszałem to jesteś chory, ale tak prawdę mówiąc wyglądasz całkiem nieźle. Jejku, kto co tak obił twarz? – zagadnął zdziwiony mężczyzna. – To wysypka, panie profesorze. Mam... tą, no... ospę. To paskudna choroba, mam przez nią zawroty głowy i wysoką temperaturę. Do szkoły chodzić nie mogę, bo bym wszystkich pozarażał… – A, rozumiem, ale chyba w domu trenujesz zadania? – Tak, tak, oczywiście. Wczoraj wyliczyłem ich chyba z dziesięć. – To ładnie. A powiedz mi, jakiej najczęściej używasz postaci równania opisującego ruch harmoniczny? – No tego, no... wie pan co, porozmawiamy o tym później bo strasznie się spieszę do lekarza na kontrolę. I tak już jestem spóźniony. – No, no, kupiłeś nawet kwiatki lekarzowi. Dobry z ciebie chłopak. To lepiej pędź. Ale dlaczego akurat róże? – A, takie akurat tylko były. Do widzenia! – pożegnał się Tomek i odszedł. – Ale zaraz zaraz, przecież do przychodni idzie się nie w tą stronę... – powiedział profesor, ale jego rozmówca już nie słyszał tego. Do domu Ani trafił bez problemów. Dobrze zapamiętał miejsce, w które kiedyś odwieźli ją policjanci. Mieszkała w ładnym jednorodzinnym domku, okolonym uroczym ogródkiem. Tomek z wolna podszedł do drzwi. Czuł się wyjątkowo nieswojo. Słyszał bicie swojego serca, które zdawało się uderzać nienaturalnie donośne. Ręce i nogi zaczęły mu dygotać. Stał w niepewności przez kilka sekund, po czym drżącą ręką, nacisnął przycisk dzwonka. Moment kulminacyjny zbliżał się dużymi krokami. Tomek wyciągnął w prostej (no, prawie prostej) ręce różyczki i czekał. Otworzyła drzwi ciemnowłosa dziewczyna. Tomek opuścił kwiaty, bowiem nie była to Anna (o mały włos pomyliłby się). Niewiasta wyglądała bardzo ładnie i wyjątkowo sympatycznie. Jej duże, czarne oczy, były idealnie podkreślone przez gęste, prawie zrastające się brwi, które wraz z ciemnymi, sięgającymi do ramion, prostymi włosami, świetnie kontrastowały z bladą, pogodną twarzą. Nieznajoma obejrzała gościa od góry do dołu, z trochę lekceważącym, lecz sympatycznym uśmiechem, tak że nie wiedział czy się do niego uśmiecha, czy też śmieje się z niego. – Dź-dź-eń dobry! Czy zastałem Anię? – zapytał przestraszony jak przed klasówką. – Tomasz? Czy to ty jesteś tym słynnym Tomkiem? – zapytała, zamiast odpowiedzi, wesołym, jazzowym głosem dziewczyna. – Tak – odparł skromnie. – ale czy Ania jest? – Jestem Ewa! E w a, ale możesz mi mówić Ewka – raz jeszcze zignorowała pytanie dziewczyna. – Czemu denerwujesz się przed randką? – Nie idę z Anną na żadną randkę! – powiedział zirytowany Tomasz. – Mam do niej osobistą sprawę… Ewa spoważniała, ale tylko na ułamek sekundy. Powiedziała ciut spokojniejszym tonem: – Ach ta wasza skrytość… Wejdziesz do środka? – Nie, wolałbym załatwić to tutaj. – Jak tam sobie chcesz. Poczekaj chwilkę. A tak a`propos twojej obitej twarzy… robi wrażenie… Dziewczyna pospiesznie weszła do domu. Nie minęło więcej niż dwieście szybkich uderzeń serca Tomka i już w drzwiach pojawiła się piękna, jak zwykle Anna. Chłopak, nie dając jej wyrzec ani słowa, zaczął: – Anno, przyszedłem się pożegnać. Zrozumiałem swój nietakt. Przepraszam jeśli cię zawiodłem. Proszę Cię tylko o jedno, nie myśl o mnie źle… – Ależ... – dziewczyna próbowała przerwać, ale bez efektu. – Wiedz też, że obojętnie co zdarzy się na świecie, obojętnie gdzie zagna mnie los, na zawsze zachowasz się w mej pamięci jako ideał. Szkoda, że nie pasuję do ciebie. Myślałem, że razem ty i ja zrobimy wiele, naprawdę wiele – recytował najlepiej jak potrafił Tomek, mimo że oczy zaszły mu łzami. – Oddaję ci naszyjnik Urszuli. Daj go komuś kto naprawdę na niego zasłuży. Więc żegnaj, wychodzę z twojego życia i naprawdę wybacz jeśli kiedykolwiek cię uraziłem. Po tych słowach nasz bohater wręczył Annie kwiaty i naszyjnik. Bojąc się spojrzeć jej w twarz, odwrócił się i powoli odszedł. Oczy miał pełne łez. – Zaczekaj! – zawołała Anna i wybiegła za nim. Z płaczem rzuciła mu się na szyję. – Tomaszu to nie było tak jak myślisz. Ty jesteś dla mnie jedyny... Przytuleni do siebie, stopniowo opanowywali łkanie, a ich serca zwolniły i jakby zsynchronizowały bicie. Gdy już otarli łzy i byli zupełnie spokojni Tomek zapytał: – Dlaczego unikałaś mnie? – Związek dla mnie nie jest rzeczą prostą. Na świecie jest wiele wraków, wyglądających na wspaniałe okręty. Moje życie jest jednym z nich. Tomaszu, nie chciej mnie poznać… – Nie ma rzeczy której pragnąłbym bardziej – odparł szczerze. – Moje życie jest zlepkiem smutków i niepowodzeń. To prawda, unikałam cię, ale robiłam to tylko dla ciebie. Wiedz, ze mną nie będziesz szczęśliwy… – Trzeba kochać nie za coś, lecz mimo wszystko. Nie wiem czy będę z tobą szczęśliwy, jednak wiem że bez ciebie na pewno nie będę. – Nawet nie wiesz w co się pakujesz… – Być może nie wiem, ale za późno. Już wybrałem. Pragnę być twoim chłopakiem. Na dobre i na złe. Na zawsze! – Nie, nie używaj stwierdzenia „na zawsze". W życiu różnie bywa… – radziła szczerze Ania. – Nam nie będzie źle, najdroższa… Wówczas zdarzyło się coś niezwykłego. Anna, spojrzała na Tomka tak jakoś inaczej. Chłopak dostrzegł w jej błękitnych oczach ciepłe uczucie. Oboje nie wyrzekli ani słowa. Najdelikatniej jak tylko potrafili zbliżyli usta ku sobie. Pocałunek, który nastąpił w chwilę później przyćmił wszystko inne. Świat zawirował, a radość ogarnęła wszystko… Dziewczyna gdy nieco ochłonęła z wrażenia, poprosiła Tomka do domu. Jej pokój prezentował się okazale. Od razu rzucały się w oczy stojące po ścianą, dwa olbrzymie regały, które „pękały w szwach" od znajdujących się na nich stert książek. Gdy tylko usiedli, do pokoju weszła uśmiechnięta Ewa i postawiła na stoliku dwie szklanki herbaty. Teraz dopiero Tomasz mógł szczegółowo porównać wygląd obu sióstr, które po dokładnych „oględzinach" okazały się bardzo podobne. Obie były śliczne, ale każda z nich jakoś inaczej. Annie dodawała uroku jej powaga i opanowanie, natomiast Ewie, roztrzepanie i wesołość, która aż tryskała z jej wnętrza, rozpromieniowywała ludzi, zwierzęta a nawet rośliny i czyniła świat wspanialszym (hm, może trochę przeholowałem, ale jak to ładnie zabrzmiało!). – Proszę! – powiedziała swoim jazzowym głosem Ewka, dostawiając do przyniesionej herbaty cukierniczkę. – To moja o trzy lata MŁODSZA siostra Ewa – przedstawiła ją Ania. – Już się poznaliśmy, prawda Tomku? Tomek przytaknął. – No cóż, to ja nie będę wam przeszkadzała – odparła Ewka, po czym z podejrzliwym uśmieszkiem wyszła i zamknęła za sobą drzwi. * Michu wędrował przez miasto i pogwizdywał jakąś monotonną piosenkę (fałszując przy tym niemiłosiernie). Wielu mijanych przez niego przechodniów ze zdziwieniem oglądało się za nim. Chłopak nie przejmując się tym jednak ani trochę, wszedł przez jedną z przydrożnych bram na podwórko starej kamienicy. Trochę niepewnym krokiem, udał się do starego, sypiącego się budynku. Wszedł drewnianymi schodami na piętro i zatrzymał się przed niepozornie wyglądającymi, podrapanymi drzwiami. Zapukał dokładnie pięć razy. Po chwili niepewności, z wnętrza rozległ się donośny głos. – Wejść! Delikatnie otworzył obdrapane drzwi i wszedł do środka. Jego oczom ukazało się skąpo oświetlone pomieszczenie, na końcu którego widać było tylko czarną, tajemniczą sylwetkę, siedzącego w fotelu mężczyzny. Panująca ciemność, nie pozwalała dostrzec twarzy, ani nawet najmniejszego, charakterystycznego szczegółu w wyglądzie człowieka. Michu jednak należał do ludzi bystrych. Gdy wzrok stał się dla niego bezużyteczny, sięgnął po inne zmysły. Były zapachy, które potrafił rozpoznać zawsze i wszędzie. Dlatego był niemal pewien, że przed momentem ktoś palił w niniejszym pomieszczeniu tytoń. Nie był to jednak papieros, lecz cygaro. – Witaj Jakubie! – przemówił wyraźnie ów mężczyzna. – Mów jakie wieści przynosisz. Do Micha niezwykle rzadko zwracano się po imieniu. Nie lubił tego nigdy. Teraz jednak, gdy wyczuwał ironię w głosie mężczyzny, wręcz tego nienawidził. – Dzień dobry! – powiedział ze sztuczną grzecznością i lekką obawą. – Dałem Joemu drugą mapę, tak jak pan kazał. On rozszyfrował ją… – Cieszy mnie to. Co to za miejsce? – To góry, Karkonosze. Tutaj wszystko dokładnie zaznaczyłem – powiedział Michu wyciągając z kieszeni pogniecioną kopertę. – Wyjeżdżamy tam jutro rano. – Ten Joe nie próżnuje – zaśmiał się nieznajomy. – Biedny głupek! No dobra, jak już będziesz tam na miejscu, dam ci znać co dalej. – A jak mam pana znaleźć? – O to się nie martw! Ja sam ciebie znajdę. Tylko pamiętaj nikomu ani słowa. Nawet o tym nie myśl. Pamiętaj, ja nie żartuję. Wiesz, że złe życia kończą się śmiercią… Michu, przytaknął. Na jego twarzy malował się strach, którego mężczyzna nie mógł dostrzec w mroku. Mimo to wiedział… – Nie bój się. Otwórz teraz pierwszą szufladę z lewej. Nie tę! O tamtą właśnie. Weź kopertę. – Ale ja nie chcę pieniędzy! – Jak mówię: bierz, to bierz! No i już cię tu nie ma! – Dobrze. Do widzenia! – odparł Michu i w mgnieniu oka ewakuował się. Za drzwiami otworzył, drżącymi rękoma, zabrane wcześniej zawiniątko. Znajdowały się w nim banknoty o wysokich nominałach. Szybko przeliczył je i pospiesznie schował do wewnętrznej kieszeni kurtki. Obejrzał też kartkę, którą dyskretnie wyjął z szuflady ciemnego pokoju. Gdy ujrzał jej treść, zaniemówił. – On mnie chyba zabije… – pomyślał, po czym pospiesznie wmieszał się w tłum. * Powróćmy teraz do spokojnego pokoju Ani, gdzie dwójka młodych, drogich sobie osób prowadzi miłą pogawędkę przy herbatce. – To jest po prostu świetne! – wykrzyknął Tomek po przeczytaniu jednego z fragmentów książki Anny. – Tak samo powiedział wydawca, a potem dodał: „może kiedyś to wydamy" i na tym się skończyło. Po chwili milczenia Anna zmieniła temat. – Muszę wyznać ci coś jeszcze. – ? – Jak myślisz, ile mam lat? – No... siedemnaście? – Nie. – Szesnaście? – Pudło! – To osiemnaście?! – W maju skończę dziewiętnastkę! Tomasz nie mógł się nadziwić, że Ania jest prawie o dwa lata starsza od niego. Dziewczyna, widząc jego zmieszanie, spytała: – Przepraszam, że nie powiedziałam ci tego wcześniej. Chyba nie przeraża cię mój „rok produkcji"? – Ależ wręcz przeciwnie! Kobiety są jak wino. Poza tym cieszę się że mam wspaniałą starszą, opiekunkę, która jest dla mnie najlepszą, najpiękniejszą i najmądrzejszą dziewczyną na świecie! Ania przysunęła się bliżej Tomka. Tamten objął ją i przytulił. – Hm… – chrząknęła Ewa, która po cichu weszła do pokoju i już od pewnego czasu przysłuchiwała się rozmowie. – Chciałam się spytać czy zrobić jeszcze coś do picia, ale raczej wyglądacie na spragnionych czegoś innego niż herbaty… – Ile razy mam ci powtarzać – wyraziła się trochę zawstydzona Ania – żebyś najpierw pukała, a potem wchodziła? – Ile razy? – ironizowała Ewka. – Przecież zazwyczaj nikt tu nie wchodzi bo ty „pracujesz twórczo". – Tak, a powiedz mi od kiedy ty się zrobiłaś taka dobra, że robisz mi herbatę? – nie ustępowała Anna. – Zawsze taka byłam „najpiękniejsza i najmądrzejsza dziewczyno na świecie". Ale jak mnie nie chcecie to już sobie idę. Na razie Tomku! – powiedziała ze swoim ironicznym uśmiechem Ewa i już miała wyjść. – Zaczekaj! – zawołał Tomasz. – Mam dla was obojga propozycję nie do odrzucenia… KONIEC ROZDZIAŁU X. GAZ DO DECHY Poznań właśnie budził się do życia po długim nocnym odpoczynku. Rozpoczynał się kolejny, jesienny dzień. Powoli chodniki zapełniały się przechodniami, ulice pojazdami, a powietrze spalinami. Z idącego tłumu wyłonili się Mały oraz Michu. Oboje byli obładowani torbami, a ich plecy uginały się pod ciężarem wypchanych plecaków. Michowi bagaże nie przysparzały absolutnie żadnych kłopotów, w przeciwieństwie do Małego, który przez nie aż zaniemówił (prawdziwa rzadkość). Gdy dotarli pod blok Joego, nikogo jeszcze nie było. Mały postawił „toboły" na chodniku i podszedł do domofonu. Dzwonił i dzwonił, ale nikt nie odbierał. Zadziwiło to obu szesnastolatków, lecz ponieważ nie minęła jeszcze godzina ósma, nie pozostało im nic innego jak tylko chwilę poczekać. Byli zupełnie spokojni, bowiem Joe nigdy się nie spóźniał. Po niedługim czasie nadjechał cichy i śliczny samochód. Było to prawie nowe, niezwykle kosztowne auto marki BMW. Czerwona, bez żadnego zadrapania karoseria, pięknie błyszczała w świetle budzącego się słońca. Drzwi auta otworzyły się, po czym bezszelestnie wysiadł z nich Joe. – Niespodzianka! – krzyknął. – Jestem pod wrażeniem. Twój chytry wujek Edek pożyczył ci taki wóz? – Jak sam widzisz. A jak tam nasz Tomek? – spytał Joe. – Czy już doszedł do siebie? – Nie wiemy, ale chyba już wszystko w normie, bo znów się spóźnia – odparł, nie mogący się jeszcze ocknąć z wrażenia, Mały. W tym momencie obok błyszczącego BMW, zatrzymał się szary opel kadet. Wyskoczył z niego Tomek oraz dwie ciemnowłose, urocze dziewczyny: Ewa i Ania. Wtedy właśnie nastąpiła „wielka wymiana zdziwień". Tomek był zaskoczony, tym że obok czekającej na niego trójki kolegów, stoi luksusowe auto. Joe, Mały i Michu natomiast zdziwili się skąd ich kumpel wytrzasnął samochód i kim są oraz co robią przybyłe wraz z nim dziewczęta. Tomek przedstawił Annę oraz jej wiecznie uśmiechniętą siostrę. Chłopcy powitali je życzliwym uściskiem dłoni, zaś Joe szarmancko pocałował je w rękę. – Podejrzewam, że takiego samochodu nie ma nawet ten twój bogaty kumpel, Marcin – stwierdził Mały. Tomek przyjrzał się dokładniej „Beemce", po czym szczerze dodał: – Ma trzy i to lepsze… Wszyscy zaśmiali się. Dopiero, gdy fala śmiechu minęła, Tomasz poinformował przyjaciół o swoich planach zabrania dziewczyn w Karkonosze. Wyjaśniła się też kwestia pochodzenia opla: – Co się stało, że ojciec pożyczył ci samochód? – spytał Mały. – Coś mu się pomyliło? – Powiedziałem mu, że w zamian za to, w tym roku nie będę chciał nowego monitora… – odparł z uśmiechem Tomasz. – Myślałem, że zależy ci… – Jasne że zależy. Do końca roku zostały przecież niecałe trzy miesiące… Joe, nie chcąc marnować czasu, trochę niezadowolony z tego, że o wszystkim dowiaduje się ostatni, rzekł: – No to w drogę! Kto jedzie ze mną? – Ja! – wykrzyknęli niemal jednocześnie Michu, Mały oraz… Ewa. Joe ucieszył się, że Ewa pojedzie razem z nim. Nie okazał tego po sobie, ale w momencie, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, poczuł się tak jakoś inaczej. – A ze mną nie chcecie jechać? – spytał Tomek. – Jeszcze nam życie miłe – odparł Mały, chociaż tak naprawdę, zależało mu na tym, aby Ania i Tomek mogli podróżować sam na sam. – No to komu w drogę, temu aviomarin… – zażartował Michu, po czym wraz z Małym, zniknął we wnętrzu czerwonego auta. Tuż za nimi podążyła Ewa, zajmując przednie siedzenie pojazdu. Joe łagodnie ruszył, a w ślad za nim podążył Tomek. Autka chodziły jak dwa szwajcarskie zegarki. Droga nie była krótka, toteż nasi wycieczkowicze zatrzymywali się raz po raz, aby rozprostować nogi. Około godziny czternastej wszyscy zrobili sobie dłuższy postój i wybrali się na obiad do niedrogiego, przydrożnego baru. Cała szóstka, po nasyceniu żołądków, usiadła na parę minut, pod wysokimi kasztanowcami, osłaniającymi bar. Były to duże, piękne drzewa, z których raz po raz coś spadało (jak nie liść to kasztan). Ewa usiadła tuż obok Joego. – Joe dasz mi poprowadzić BMW? – zapytała patrząc błagalnie swoimi dużymi, czarnymi oczyma. – Nie – odparł najspokojniej Joe. Spadł kasztan. –Oj Joe, daj... – nie ustępowała dziewczyna. – Nie. –Bardzo cię proszę Joasku, zaufaj mi… Po tych słowach Joe zawahał się przed powiedzeniem kolejnego „nie". W jego umyśle ważyły się szale „za" i „przeciw". Na szali „przeciw", czyli za odrzuceniem prośby Ewki, spoczywały następujące fakty: nie miała prawa jazdy, Joe prawie wcale jej nie znał, a samochód nie był jego własnością. Na szali „za", praktycznie nie było nic. Wystarczyło jednak jedno miłe słówko: „Joasek", i waga przechyliła się. – No dobrze. – Zobaczysz nie będziesz żałować – zawołała ucieszona Ewa, po czym w mgnieniu oka usiadła za kierownicą pożyczonego samochodu. Joe, prawdę mówiąc, już tego żałował, ale jakoś nie potrafił odmówić dziewczynie. Dlaczego? Sam tego nie wiedział. Zadowolona Ewa pospiesznie ustawiła lusterka, po czym zawołała swoich pasażerów. Joemu, na sam widok wystraszonych twarzy, siadających na tylnym siedzeniu chłopaków, zrobiło się chłodno. Mimo to, zachował opanowanie i stoicki spokój. Dziewczyna, pełna wiary w siebie, zawołała: „No to spadamy w nadprzestrzeń" i ruszyła z piskiem opon. W mgnieniu oka rozpędziła się do sto dwudziestki, lecz osiągnięta prędkość absolutnie jej nie satysfakcjonowała. Wcisnęła pedał przyspieszenia do oporu, pozostawiając daleko w tyle Anię i Tomka. Elektroniczny szybkościomierz samochodu pokazywał 146 kilometrów na godzinę i liczba ta ciągle wzrastała. – Zwolnij troszkę, Ewuniu! – powiedział Joe. – Właśnie! – zawtórowali mu prawie zieloni ze strachu, Mały i Michu. Ewa, jakby nie słysząc tego, przyspieszała coraz bardziej. Joe nie powtórzył prośby. Prędko jednak zrobiło mu się szkoda silnika samochodu, który wył o wiele decybeli głośniej, niż powinien. – Wrzuć piątkę, albo chociaż czwórkę… Dziewczyna tym razem posłuchała i zmieniła bieg na wyższy. Chłopacy pomyśleli sobie, że to już koniec kłopotów. Nawet nie przypuszczali, jak bardzo się pomylili. Na liczniku było przeszło sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, gdy po prawej stronie jezdni ukazała się sylwetka policjanta, wymachującego czerwonym lizakiem. Samochód zatrzymał się spory kawał za nim. Ewa wycofała. Jej ręce trzęsły drżały. – Proszę do radiowozu – nakazał stanowczo policjant. Joe aż znieruchomiał, utkwiwszy wzrok w wysiadającej z samochodu Ewy. Czuł się taki bezsilny i winny… Tylko miny Micha i Małego nie zmieniły się ani trochę. Chyba tylko dlatego, że byli już tak bardzo przestraszeni jazdą, że nic nie było w stanie wywrzeć na nich większego wrażenia. Po namyśle, Joe podjął decyzję. Postanowił pójść do policyjnego samochodu i powiedzieć, że to wszystko jego wina. Już miał wysiąść, gdy spostrzegł wracającą Ewę. Na jej twarzy malował się uśmiech. Dziewczyna, jak gdyby nigdy nic, wsiadła, zapaliła silnik i ruszyła. – I co? – spytali równo, jakby się zmówili, wszyscy trzej współpasażerowie. – I nic – odparła Ewa, dostrzegając w lusterku, zbliżającego się szarego opla kadeta. – Puścił mnie bez sprawdzania dokumentów, bo znał mojego wujka… – Uff! – odetchnął Joe ogromną ulgą. – Nie wiedziałem, że masz rodzinę w tych stronach. – Ja też nie… – odparła Ewa i nie zastanawiając się dłużej, przyspieszyła. * Mijały godziny i kilometry. Zapadł wieczór, a nasi podróżnicy zaczęli odczuwać znużenie. Na szczęście świadomość tego, że cel jest już blisko, dodawała wszystkim otuchy, odsuwała znużenie na drugi plan i nie zniechęcała do dalszej jazdy. Dochodziło późne popołudnie, gdy dotarli w okolice Szklarskiej Poręby. Zatrzymali się kilka kilometrów za miastem, wśród półdzikiej, górskiej scenerii. Mimo jesieni, wszędzie było zielono. Chłopcy wypatrzyli, stojącą opodal góralską chatkę. Pełni nadziei, czym prędzej udali się w jej kierunku. Tomasz energicznie zapukał. Po chwili w drzwiach pojawił się stary góral. Joe bez zastanowienia spytał: – Dobry wieczór! Jesteśmy turystami i bardzo nam zależy, aby zobaczyć Kogucią Skałę. Czy mógłby pan nam powiedzieć, w jaki sposób można do niej dotrzeć? – Ło ho ho, kiedyś było tu cuś takigo, ale chyba się trocha spóźniliśto. O jakieś trzydzieści lot! – odparł łamaną polszczyzno-góralszczyzną mężczyzna. – Nie rozumiem – stwierdził pytająco Joe. – Kiedyś była tam pjunkna skała, w ksztołcie łeba od koguta. Ja tego nie widziołech ale mój ociec jo. – A co się z nią stało? – pytał zaciekawiony Tomek. – Kogucio Skała zostoła wzinta pod budowę kościuła w Szklarskiej Porymbie. Nawet żeh ni pamintom, jegigo świntego… – A może pan chociaż powiedzieć, gdzie dokładnie ona się znajdowała? – dopytywał Joe. – To dla nas ważne. – Łoj panocki, to dalyko, ze cztyrdzieścia rzuta kamiuniem w tamta strona, zara koło wodospodu, ale ni ma tam po co łazić. Tera tam ino gruzy. O nic więcej mnie nie pytojta bo nie wim. A może kcieliby panocki kupić łoscypecka, albo bryzganych ziemnioków? – E, ja tam nie chcę – rzekł wykrętnie Tomek, któremu na samą myśl o bryzganych ziemniakach, robiło się niedobrze. – Ja też dziękuję – powiedział Joe. – Ale ja chcę – uparł się Michu. – Nie, on nie chce – sprostował błyskawicznie Joe. Chłopcy pożegnali górala i wrócili do samochodów. Postanowili, z powodu dużej odległości i zmęczenia, odłożyć na dzień następny poszukiwania Koguciej Skały. Szybko i bez problemów rozbili dwuosobowy namiot Małego. Dopiero potem zaczęły się kłopoty… – Kto chce spać w jedynym i niepowtarzalnym, luksusowym namiocie Małego? – spytał Joe. Cisza. – W takim razie sam wyznaczam ochotników. Niech będą nimi: Mały i... – Joe! – wykrzyknęli niemal jednocześnie wszyscy. – Ja? Naprawdę ja? Bardzo chętnie. Lubię spać w namiotach. Poza tym wcale nie jest tak zimno… Wobec tego dziewczyny… przepraszam panie, będą spały razem w jednym samochodzie, a Tomek i Michu w drugim, okay? – W porządku – ucieszyli się wszyscy, z wyjątkiem Małego. W kilka chwil po tej rozmowie nasi „nieustraszeni poszukiwacze" pozbierali cały stos chrustu i rozpalili ognisko. Przezorne dziewczyny usmażyły kiełbaski, których zapach najprawdopodobniej docierał aż do samej Szklarskiej Poręby. Jesienny wiatr dmuchał silnie. Nie przeraził jednak ani trochę naszych przyjaciół, którzy przezornie zaopatrzyli się w ciepłe kurtki. Gdy słońce zaszło już zupełnie, Mały zaczął grać na gitarze. Tomek z Anią trzymali się z lekka na uboczu. Szeptali sobie miłe słówka. Michu lubił muzykę, bardziej jednak interesowały go smażone kiełbaski, których zjadł chyba więcej niż ważył. Ewa śpiewała. Jej głos był niezwykle wysoki i czysty. Joe w milczeniu zachwycał się śpiewem i delikatnie wpatrywał się w czarne oczy wokalistki. Gdyby ktoś przyjrzał się dokładniej Joemu, spostrzegłby w jego oczach błysk łez… Wspomnienia bolą… Cicha, ciemna noc, gorące ognisko, dźwięk gitary, czysty głos… Kontrast światła i dźwięku… Kombinacja doprawdy znana i stara jak świat. W sumie nie było to absolutnie nic nowego. Jednak tego wieczoru wszystkim wydawało się, że doświadczyli czegoś, czego nikt nigdy nie przeżył przed nimi. Może to była i prawda… KONIEC ROZDZIAŁU XI. W CIENIU KOGUCIEJ SKAŁY Wczesnym rankiem (tzn. około… dziewiątej) wszyscy obudzili się w dobrych humorach, prócz Małego, który jak zwykle narzekał: – Ale zmarzłem! Trzeba być debilem, żeby w środku października spać w namiocie! – Cóż za samokrytyka… – stwierdził wyspany i rześki Tomek. – Cicho! – przerwał spór, przywódczym tonem, Joe. – Teraz chłopacy idą ze mną szukać resztek Koguciej Skały – Dziewczyny tym czasem przygotują nam śniadanko, na które lada moment wrócimy. Są jakieś pytanka? – To jest dyskryminacja płciowa – wrzasnęła niezadowolona Ewka, której bardzo zależało aby iść szukać Koguciej Skały. – Ja wolałbym zostać z dziewczynami – oznajmił Michu. – Nie lubię szwendać się po górach z pustym żołądkiem. Chłopcy poszli więc w trójkę. Znalezienie Koguciej Skały, a raczej tego co po niej zostało, mimo stosunkowo sporej odległości, nie zajęło im wiele czasu. Miejsce wskazane przez górala wyglądało ładnie, aczkolwiek tajemniczo. Był to duży kamienny plac o nierównej, chropowatej powierzchni w kształcie prostokąta. W połowie przecinał go wąski, uroczy strumyk. Równolegle do jednego z boków placu wznosiła się stroma górska ściana. Całość sprawiała wrażenie pustki. Brakowało w niej czegoś... właśnie Koguciej Skały. Został po niej tylko poszarpany, półmetrowy blok skalny. Joe wyciągnął busolę i stanął obok bloku. Rzucił okiem na skały i słońce, po czym zaczął głośno myśleć: – Skoro Kogucia Skała była tutaj, a słońce będzie zachodzić tam, to cień jaki w ten sposób powstałby, wskaże nam dokładnie ten kierunek. Wszyscy pobiegli we wskazaną przez Joego stronę, czyli ku skalistej ścianie wznoszącej się na skraju placu. Zaczęli uważnie penetrować wskazane miejsce, centymetr po centymetrze. Po paru minutach Tomasz spostrzegł, wyrzeźbiony w skale, niezbyt wyraźny znak. Wyglądał tak samo jak ten, który widniał na mapie i który kiedyś naprowadził go i Joego na ukryte wejście do jaskini. Po dokładniejszych oględzinach dawało się zauważyć, że skała w której był on wyryty, nie tworzy jednej całości z resztą i że różni się nieco odcieniem. Chłopacy byli więc pewni, iż za tą przegrodą kryje się korytarz. – Wszycho jak na razie się zgadza – stwierdził Mały – ale w dalszym ciągu nie wiemy o co chodzi z tą wskazówką: „idąc za dwoma księżycami"? – Hm... – Na pewno Rakowicowi chodziło o to żeby wejść do tej jaskini w nocy, w czasie gdy będzie świecił księżyc. Wtedy jego odbicie w strumyku będzie tworzyło drugi. – snuł przypuszczenia Tomek. – Przecież to głupie! – zgasił go Mały. – Niby co ma do tego pora dnia? – Może i głupie, ale jakie romantyczne! – upierał się Tomek. – Mały chyba ma rację – orzekł Joe. – To nie trzyma się kupy! Myślę (a raczej mam taką nadzieję), że znaczenie tych słów okaże się jasne dopiero na miejscu, czyli wewnątrz jaskini. – Dobra, dobra, my tu „gadu gadu" a jajecznica stygnie. Zanim rozwalimy tą ścianę, musimy przedyskutować wszystko z dziewczynami. – Ewa by nas chyba zabiła, gdybyśmy weszli tam bez niej – stwierdził słusznie Mały. Ten właśnie argument, połączony z pustym żołądkiem, podziałał najbardziej. Trójka chłopaków, podnieconych perspektywą przeżycia wspaniałej przygody, wróciła do „obozu". Po drodze Mały, ni stąd, ni zowąd spytał: – Czy Michu nie wydaje się wam podejrzany? – Absolutnie tak! – stwierdził, zaskoczony pytaniem Joe. – Z tym, że kupił tą mapę na targu, to jeden wielki pic na wodę – kontynuował Mały. – Byłem nawet spytać się dziadka, który podobno mu ją sprzedał. – I co? – I nic, wyśmiał mnie i powiedział, że nie handluje „papierkami"… – Nie podoba mi się to… Po tej rozmowie chłopaków ogarnął pochmurny nastrój. Wrócili w milczeniu. Prędko jednak wszystko wróciło do normy, kiedy posilili się jajecznicą, która (o dziwo!) była jeszcze ciepła. Kiedy Ewa i Ania dowiedziały się o odnalezieniu wejścia do jaskini, uparły się, że za nic na świecie nie zrezygnują z udziału w przygodzie. – Nie możemy iść wszyscy – Joe usiłował przekonać dziewczyny. – Kto popilnuje naszych samochodów? Poza tym, jeśli (nie daj Boże) coś by nam się złego przydarzyło, nie będzie miał kto wezwać pomocy. Wobec tego, kto na ochotnika nie chce wejść do jaskini? – Joe, Joe! – wykrzykiwali wszyscy. – Nie, nic z tego. Ja muszę wejść. To nie jest zabawa, jestem najstarszy i co za tym stoi, za wszystkich odpowiadam! Joe nie mógł wiedzieć, że Anna była starsza od niego. Tomek i Ewa, dyskretnie wymienili między sobą spojrzenia, jednak nie zdradzili się ani słowem. Ania również nie chciała wyprowadzać Joego z błędu. Ostatecznie na kamienny plac wybrała się cała szóstka. Nikt, za żadne skarby, nie chciał zostać na straży. Gdy byli na miejscu, Michu chwycił w swoją wielką dłoń kilof i począł nim rozkuwać podejrzaną ścianę. Okazała się krucha, co w połączeniu z jego ogromną siłą, dało szybki efekt, w postaci pokaźnej szczeliny. Otwór krył za sobą szeroki korytarz. Weszli do środka. Na przedzie podążała dwójka: Joe-Tomek, i oświetlała latarkami wszystkie zakamarki jaskini. Za nimi dziewczęta, a na końcu - Mały i Michu (jako „straż tylna"). Po kilkudziesięciu metrach, korytarz zwężył się i obniżył. Kontynuacja wędrówki była więc możliwa tylko i wyłącznie na czworakach. Nikt na szczęście się tym nie zraził, i bez żadnych pytań cała szóstka przyjęła tę, poniekąd nietypową, pozycję marszową. Nim ktokolwiek zdążył poskarżyć się na niewygodę, jaskinia powróciła do normalnych wymiarów. Mijały dziesiątki metrów. Nieoczekiwanie światło latarek „prowadzącej pary" ukazało jasny tajemniczy przedmiot. Cała zaciekawiona grupa, podbiegła w okolice oświetlonego miejsca. – Aaaa! – wrzasnęły ze strachu dziewczęta. Oczom całej szóstki ukazał się niecodzienny widok. Droga rozwidlała się na dwa korytarze, pomiędzy którymi szczerzył zęby ludzki szkielet. – Spokojnie, on już nikomu nie zaszkodzi… – powiedział spokojnie Joe. – Coraz mniej mi się tu podoba. – skomentowała Ania. – Dlaczego? – spytał ironicznie Mały. – Przecież ten pan wygląda całkiem sympatycznie… Nawet się uśmiecha… – Zamiast zajmować się szkieletem, może byście tak pomyśleli, w którą stronę iść – przerwał Joe, który najwyraźniej nie miał nastroju do żartów. – W prawo czy w lewo? – Wot czort! – przeklął zamyślony Tomek. – W ostatniej jaskini poszedłem w lewo. – Teraz nie jest ostatnio. Pamiętacie słowa wskazówki? – spytał Joe, a gdy wszyscy przytaknęli dodał: – Przypatrzcie się uważnie tym znakom nad korytarzami. Co widzicie? – No, zwykłe „W" jak Witek i „X" jak, jak... iks – odparł Michu. – Czy nic z tego nie kojarzy się nikomu z „dwoma księżycami"? Cisza. – No ruszcie głową! – Ja już wiem! – wykrzyknęła z uśmiechem Anna. – Ta litera „X" nie jest takim zwykłym iksem. To są dwa, odwrócone, stykające się półksiężyce. – Brawo! Będą jeszcze z ciebie ludzie – pochwalił Joe. – Czyli idziemy, tak jak mówiłem, w prawo – stwierdził Tomek. – Ewa, nie kop tego szkieletu… Dalsza wędrówka została uwieńczona nagrodą. Oto, tuż przed grupą młodych poszukiwaczy ukazała się duża komnata, na której końcu stał kamienny stół. Tomasz, który natknął się na podobne miejsce ostatnim razem, ruszył przodem. Gdy był już dostatecznie blisko spostrzegł, że na stole spoczywa szkatułka. Podszedł jeszcze bliżej, gdy nagle wrzasnęła Ewka: – Rety! Zahaczyłam o jakiś sznurek! Jakby w odpowiedzi na krzyk dziewczyny, ściany zaczęły drżeć. – Uciekajmy! – powiedział Joe, który spostrzegł, że sklepienie zaczyna pękać. Szóstka młodych ludzi, w popłochu i zamieszaniu, ruszyła w kierunku wyjścia. Jak na złość, biegnący na czele Michu przewrócił się, tarasując drogę innym. – Nie – powiedział nagle ni stąd ni zowąd Tomasz. – Nie możemy tak zostawić szkatułki… – Wracaj! – Krzyknął Joe, pomagając Michowi podnieść się. – Zakazuję Ci! Było jednak za późno. Tomek zawrócił po raz wtóry i pobiegł w kierunku dużej komnaty, nie zważając na kawałki skał, które zaczęły odrywać się od sklepienia. KONIEC ROZDZIAŁU XII. OLŚNIENIE O BRZASKU Na zewnątrz panował spokój. Słońce lśniło jasnym światłem, a strumyk płynął swym spokojnym tempem. Cóż to była za ulga… Piątce naszych, na wpół przytomnych ze strachu przyjaciół udało się opuścić niebezpieczne progi jaskini. – Ten głupek tam został… – przemówiła jako pierwsza Ewa. – Chyba mu na mózg padło! – skomentował Mały. Ania drżała. Gdyby nie była przytrzymywana przez Micha i Ewkę, z pewnością wróciłaby do jaskini. Tylko Joe zachował spokój. W milczeniu wpatrywał się w wejście jaskini, z którego wydobywały się kłęby pyłu. Po kilku chwilach, wyszedł Tomasz. Był cały brudny i ledwo żywy z przemęczenia. W ręku trzymał szkatułkę. Joe nie zwrócił w ogóle uwagi na przyniesiony przez Tomka przedmiot. Podszedł do niego i patrząc głęboko w oczy powiedział: – Zachowałeś się bardzo niepoważnie… – Nie byłam pewna, ale teraz już wiem – stwierdziła poważnie Ewa. – Jesteś wariatem… – Wszyscy ludzie na świecie są wariatami – odparł głośno dysząc Tomek. – jedni tak, drudzy inaczej. Smutne jest tylko to, że tych których jest najwięcej nazywamy normalnymi... Mały nie wytrzymał z ciekawości. Wyrwał Tomkowi z rąk szkatułkę, która niczym nie różniła się od znalezionej wcześniej. Próbował ją otworzyć. Gdy nie dało to pozytywnego efektu podał ją Michowi. – Rozwal ten zamek – poprosił. – Zaczekajcie! – powstrzymała go Ewa. – ja otworzę. – Ty? Dziewczyna wiedziała, że gadanie na nic tu się nie zda i że należy od razu przejść do czynu. Wyciągnęła więc z kieszeni wielofunkcyjny scyzoryk i otworzyła w nim jakiś dziwacznie powyginany szpikulec. Wzięła od Micha „pozłacane cudo" i zaczęła kombinować. Nie minęło więcej czasu niż dwa głupie komentarze Małego i szkatułka stała otworem. – Phi! To ma być zamek? – zaśmiała się Ewka. – Kto cię tego nauczył? – zdziwił się Mały. – Nie pytaj. – Nie chciałbym wam przerywać, lecz może byśmy tak zajrzeli do środka, co? – zaproponował Tomasz. I tak oto oczy naszych przyjaciół ujrzały zawartość z trudem zdobytej szkatułki. Mieściły się w niej dwa przedmioty: część amuletu oraz mapa. Największe zainteresowanie wzbudził ten pierwszy. Wszyscy oglądali go i przerzucali na wszelkie sposoby. W rzeczywistości nie był niczym nadzwyczajnego, ot zwykły sobie kawałek białego „czegoś tam". – Joe, masz może pierwszą część amuletu? – przypomniało się Małemu. – Mam, ale w domu. – Jak mogłeś zapomnieć? – Mam, mam, tylko żartowałem. Ja nigdy nie zapominam – powiedział Joe, po czym wyciągnął z plecaka pierwszą część amuletu. Po przyłożeniu, okazało się, że jedna z bocznych krawędzi pierwszego kawałka idealnie pasuje do drugiego. Wówczas zdarzyło się coś niezwykłego. Oba kawałki silnie przyciągnęły się i połączyły w jedną, nierozerwalną całość. Powstał w ten sposób niekompletny trójkąt foremny. – Łał, nie wiem do czego to służy, ale jest piękne – zachwycała się Anna. –E, tam! Tyle łażenia, a w efekcie tylko jakieś pół trójkąta – krytykował Mały. – To musi być warte fortunę – stwierdził Michu. – Na pewno – zgodziła się Ewa. – Sprzedamy to i podzielimy się pieniędzmi. –O nie, nie. Ten amulet musi posiadać jakąś wielką moc – fantazjował Tomek. – Musimy odnaleźć trzecią część a potem... – A potem? – spytał Joe. – Nie wiem, ale wierzę że wydarzy się coś niezwykłego. – Coś wspaniałego – zawtórowała mu Anna. – Ech! – westchnął ironicznie Joe. Potem usiadł na trawie i zabrał się za rozszyfrowywanie mapy. Przyznać trzeba, iż nie było to rzeczą łatwą. Kilka warstwic na krzyż i zaznaczona północ za bardzo nie ułatwiały lokalizacji wskazanego miejsca. Joe dokładnie analizował atlas i porównywał go z mapą. Po kilkunastu minutach, gdy wszyscy stracili już nadzieję, uradowany Joe zawołał: – Mam! 52 i 45 północnej na 17 i 47 wschodniej! To gdzieś w okolicy Biskupina! – Co, Biskupin? To chyba mamy pecha – stwierdził zawiedziony Mały. – Przecież tam nie ma centymetra kwadratowego, który nie był zbadany przez archeologów, a tym bardziej jaskini. Raczej wątpię, żeby uchował się tam jakiś amulet. – No tak... – Szkoda – odparł smutno Tomek – taką miałem nadzieję. – Nigdy nie trać nadziei – włączyła się Ania. – Joe coś wymyśli, prawda? – Prawda – przytaknął zadowolony z siebie Joe. – Właśnie coś wymyśliłem. Skoro w Biskupinie wszystko jest już dawno odkryte i skatalogowane (z naszym amuletem włącznie) to przecież gdzieś to musi być przechowywane. Odpowiedź: w muzeum. – Jasne! – powiedział Mały. – Musimy jechać do Biskupina. – Hola, hola nie tak szybko. O ile dobrze się orientuję to w Polsce jest około dziesięciu muzeów zawierających eksponaty z Biskupina. – O la, la! – Byłem w wielu z nich. Niech sobie przypomnę... – głośno zastanawiał się Joe. – Pospiesz się! – popędzał Mały. – To może trochę potrwać… – Chcemy iść do miasta. – Idźcie sami. Ja zostanę w „obozie". Muszę przemyśleć to wszystko. Mam jakieś dziwne przeczucie – oświadczył Joe. – No to na razie! – powiedział Mały. Przyjaciele wrócili do miejsca, w którym stał rozbity namiot. Wszyscy, prócz Joego, wsiedli do opla i pojechali w stronę Szklarskiej Poręby. Gdy dotarli do centrum i zaparkowali auto, rozdzielili się na dwie grupki. W pierwszej z wyżej wymienionych była Ania oraz nie odstępujący jej ani na krok Tomek. Grupa numer dwa (w składzie: uśmiechnięta Ewa, głodny Michu oraz mały Mały) zajęła się penetracją sklepów. W jednym z pawilonów handlowych, zaczepił Micha jakiś tajemniczy mężczyzna. Upewniwszy się, że nie ma nikogo w pobliżu, zwrócił się do niego półszeptem: – Jakubie, mój szef chce cię znowu widzieć. W tej książce na przedostatniej stronie jest adres, pod który MUSISZ się niezwłocznie zgłosić. – Mam iść teraz? – Musisz! Michu przełknął ślinę, a dziwny jegomość oddalił się, wypowiadając słowa: – Koniec świata się zbliża! – Kto to był? – zapytali Ewa i Mały, którzy właśnie przybyli na miejsce rozmowy. – A nikt... – Jak to nikt? Chyba nie chcesz zapisać się do jakiejś sekty? A tak w ogóle, to po co ci ta książeczka? – Nie ważne! Dajcie mi spokój, muszę sobie od was odpocząć. –powiedział i oddalił się. – Co mu się stało? – zapytała zdziwiona Ewa. – Nie wiem, ale to mi wygląda podejrzanie – powiedział Mały. – Może powinniśmy go śledzić, co? – A pal go licho! Jak mu się nie podoba nasze towarzystwo to już jego kłopot! Chodźmy dalej, Ewuniu! * Gdy późnym popołudniem wszyscy wrócili do „obozu", zastali Joego pogrążonego w głębokich rozmyślaniach. Chłopacy, nie przeszkadzając mu, nazbierali wielką górę chrustu i rozpalili ognisko. Dziewczyny tym czasem zabrały się za przygotowywanie kolacji. Później Mały grał na gitarze i wraz z Ewką, śpiewał. Tym razem jednak, po dniu pełnym wrażeń, wszyscy byli zmęczeni i poszli spać grubo przed północą. Tylko Joe nie kwapił się z pójściem na spoczynek i wpatrzony w tańczący płomień, głęboko rozmyślał. Jego mózg pracował na najwyższych obrotach. Płynęły godziny. Ognisko zaczęło dogasać. Świtało. Cisza w tym momencie tworzyła czystą, krystaliczną strukturę, będącą w stanie idealnej równowagi. Naraz cisza została zachwiana, a jej struktura zadrżała i skruszyła się na miliony kawałeczków. Przyczyną tego był przeraźliwy, niemal szaleńczy krzyk Joego. –Wiem! Wieem! Wieeeem! KONIEC ROZDZIAŁU XIII. KSIĘŻYCOWA PRZYSIĘGA Nad ranem nasi przyjaciele, korzystając z okazji, zrobili sobie wycieczkę na Chojnik. Na jego granitowym szczycie zwiedzili siedmiowieczny zamek. Ania z Tomkiem jako pierwsi weszli na wieżę. – Ależ piękne widoki – zachwycała się Ania. – Nie tak śliczne jak ty... Dziewczyna, zamiast odpowiedzi, chwyciła Tomasza za rękę i spojrzała mu głęboko w oczy. Chłopak dobrze wiedział o co jej chodzi. Przytulił ją do siebie. Ich usta były coraz bliżej i bliżej. Wtedy... bezszelestnie wszedł Joe, a tuż za nim Mały i Michu. – Hm, nie przeszkadzamy? – zapytał ironicznie Joe. – Ależ skądże. Właśnie rozkoszowaliśmy się pięknem przyrody. – No, no, całkiem tu przyjemnie szkoda tylko, że takie mgły. – Wiecie, tam na dole można sobie postrzelać z kuszy! – oznajmił entuzjastycznie Mały. – Wiem, zaraz spróbuję swoich możliwości – powiedział ucieszony Joe. – Uwielbiam tę średniowieczną broń. – Tak? – zdziwiła się Ania. – Co ci się w niej tak podoba? – To, że jest bezszelestna... Po powrocie z Chojnika, cała szóstka, zmęczona niczym konie po westernie, skonsumowała resztkę spożywczych zapasów. Potem zwinęła „obóz" i dwoma samochodami opuściła okolice Szklarskiej Poręby. Kierowali się na północ, do Biskupina. Czekała ich długa droga (prawie pięćset kilometrów). Biskupin jest wioską w województwie kujawsko-pomorskim. Dzięki rekonstrukcji grodu z VI wieku p.n.e. stanowi dużą atrakcję turystyczną. Odwiedzając to miejsce każdy może, małym nakładem wyobraźni, dowiedzieć się jak wyglądało życie w dawnych czasach. * Pod wieczór, nasi przyjaciele dotarli do celu. Pierwszą rzeczą, którą uczynili w Biskupinie, były odwiedziny muzeum. – To tutaj – mówił Joe. – W tym właśnie muzeum, gdy miałem osiem lat, widziałem małą, białą strzałkę. Teraz jestem pewny, że był to brakujący kawałek amuletu. – W porządku, wchodzimy! – Patrzcie, tu jest jakaś kartka! – zauważył Mały. –„Muzeum czynne codziennie od 10:00 do 18:00" – przeczytał Tomek. – Przecież już po dziewiętnastej… – Coo? – To jest skandal! – zdenerwował się Mały. – Jedziemy przez pół Polski do tego zasranego muzeum, a ktoś je sobie zamyka! – Dobra. Nic na siłę – powiedział spokojnie Joe. – Przyjdziemy jutro. Tymczasem poszukajmy jakiegoś miejsca na nocleg. * Pod wieczór, gdy wszyscy zadomowili się w pobliskim motelu (w okolicach Żnina), Anna wyciągnęła Tomasza na spacer. – Noc to mój żywioł. – Rozumiem cię Aniu. Cisza, ciemność, tajemniczość i dreszczyk. To jest to. – Spójrz, księżyc w pełni. – Tak samo wyglądał, gdy ujrzałem cię po raz pierwszy. – Ach, to była noc! Aż trudno uwierzyć, że minął już miesiąc. Przez ten okres dobrze cię poznałam i bardzo się z tego cieszę. A ty? – Nawet nie wiesz jak bardzo. Zawsze byłem taki samotny, zbłąkany w tłumie… Nikt nie doceniał moich wartości i nikt tak naprawdę mnie nie rozumiał. Teraz dzięki tobie wszystko stało się inne, lepsze. Czuję się znowu człowiekiem. – Nie płacz. Teraz będzie już dobrze. Zaufaj mi. – Anno, najbardziej boję się tego, że kiedyś przestaniemy być dla siebie wyjątkowi i że wszystko co nas łączy spowszechnieje. Nie przeżyłbym tego. – Ja też nie wyobrażam sobie życia bez ciebie. Przysięgniej mi miłość, a odwdzięczę ci się tym samym… – To decyzja na całe życie. Czy naprawdę tego chcesz? – Nie ma na świecie nic, czego pragnęłabym bardziej. – Więc zróbmy to tu i teraz! – A kto będzie świadkiem naszej przysięgi? – Niech będzie nim księżyc. On jest najbardziej wyrozumiały, bo wiecznie milczy. Anna i Tomasz weszli na najwyżej położone miejsce w okolicy. Utkwili wzrok w, żarzącym się setką gwiazd, nocnym niebie. – W porządku. Ja, Tomasz ślubuję... – Zaczekaj, zanim wypowiesz słowa przysięgi, musisz wiedzieć o jednym. Pamiętasz jak mówiłam ci o moim śnie i o trzech przepowiedniach? – Tak. – Druga z nich brzmiała: „w pewną księżycową noc wypełnisz swoje przeznaczenie. Niedługo potem wydarzy się coś niezwykłego" – Czas więc wypełnić przeznaczenie. Ja Tomasz ślubuję wierność tej oto Annie po wsze czasy. Przysięgam zawsze ją szanować, czcić do śmierci i jeszcze dłużej. – Ja, Anna obiecuję zawsze i wszędzie mieć w sercu tylko Tomasza. Jeśli kiedykolwiek dopuszczę się zdrady wobec niego niech mnie piekło pochłonie, a męczarniom moim niech nie będzie końca. – Dziękuję ci najdroższa! Tomasz przytulił Annę. Po jej czerwonych policzkach spływały łzy. Pocałował ją. Potem stanął wyniośle na szczycie i patrząc w górę, na księżyc wydał ku niemu dziki okrzyk radości. Dziewczyna stanęła u jego boku. Spojrzała dumnie przed siebie. Księżyc oświetlał jej pół twarzy, a wiatr rozwiewał długie włosy. KONIEC ROZDZIAŁU XIV. KOMPLIKACJE Kilkunastu tajemniczych mężczyzn odprawiało dziwne rytuały. Mieli na sobie brązowe habity, ze szpiczastymi kapturami. Jeden z nich, najwyraźniej najwyższy kapłan, podszedł do stojącego na środku, kamiennego stołu i zapalił stojące na nim świece. Ciemność pomieszczenia przejaśniała za sprawą drżących płomieni świec. Następnie wspomniany kapłan wyjął spod habitu amulet Wilka. Uniósł go do góry i zaczął szeptać słowa, których żaden śmiertelnik nie byłby w stanie powtórzyć. Amulet zaczął świecić, a w jego blasku ukazała się twarz najwyższego kapłana. Był nim Michu… – Tomku, mój najdroższy obudź się. Mamy już poniedziałek i zaraz jedziemy do muzeum – powiedziała Anna. – Gdzie ja jestem? Czemu leżę na podłodze? – Chyba miałeś zły sen. – Aniu, pamiętasz o naszej przysiędze? – Oczywiście, jak mogłabym zapomnieć. – Uff, a już myślałem że to co się wydarzyło dziś w nocy to również sen. – Sny nie są tak wspaniałe... * Muzeum na szczęście było otwarte. Joe bez żadnego problemu odnalazł w nim poszukiwany przedmiot. Trzecia część amuletu (z wyglądu przypominająca strzałkę ze znaku „nakaz jazdy prosto") znajdowała się za szybą wśród różnych mało znaczących wykopalisk. Joe próbował pożyczyć lub kupić amulet. Niestety kierownik muzeum okazał się nieugięty i za żadne pieniądze nie chciał się na to zgodzić. Zirytowało to Joego, ale nie okazał tego po sobie. – No ładnie! Jest coraz lepiej – stwierdził ponuro Michu. – Mam pomysł – zaświtało Małemu. – Włammy się do muzeum! – Co to, to nie. Nigdy! – zakazał Joe. – To co? Mamy sobie podarować? Przecież od tego może zależeć nasza przyszłość! – powiedziała Ania. – A może oddamy zdobyte dotychczas części amuletu jakimś naukowcom, którzy zajmą się resztą. Będziemy wolni – zastanawiał się Mały. – Wolni, czy raczej przegrani? Czy naprawdę chcecie poddać się, udowodnić samym sobie, jacy jesteście słabi? – przejął się Tomek. – Spokojnie Tomku – powiedział Joe. – Nikomu nie oddamy naszego amuletu. Obiecuję. Mam lepszy pomysł. Niech jedna z dziewczyn wyszykuje się na błysk i spróbuje owinąć sobie wokół palca tego kierownika. Potem wystarczy jedno małe słówko i facet sprzeda nam „strzałkę". Co wy na to? – Mogę ja? – spytała Ewa. – To może być ekstra zabawa! – W porządku. Dziewczyna nie próżnowała. Jeszcze tego samego dnia, „odstrzelona na sto pięćdziesiąt", odwiedziła muzeum i zaczepiła kierownika. – Przepraszam, pan jest tutaj bossem? – Zgadza się. – Ach, właściwy człowiek na właściwym stanowisku. – O co chodzi? – Czy nie orientuje się pan do czego służyła ta tarcza? – Ta brązowa? – Nie, ta szara. – A, ta szara! No ona służyła ten tego... do osłony. – Aha, do osłony. Jaki pan mądry. Pan to chyba wie wszystko. – Proszę nie przesadzać. Nie tak zaraz wszystko. – Niech pan nie będzie taki skromny. A tak w ogóle to się przedstawię. Jestem Ewka. – Miło mi. Alojzy Trąbczyński. – Ach Alojzy. W tym imieniu coś jest. – Naprawdę? – Ależ proszę mi wierzyć... Co robi pan dziś po południu? – Będę jadł śniadanie, tfu podwieczorek! – Może wybralibyśmy się wspólnie? – Wykluczone. Zawsze jadam tylko sam! – A to się świetnie składa bo ja też. W takim razie WSPÓLNIE zjemy sobie sami podwieczorek. – Naprawdę pani, przepraszam Ewo, zależy ci na tym? – O niczym bardziej nie marzę! – No dobrze. Około godziny siedemnastej Ewa w towarzystwie kierownika Trąbczyńskiego udała się na podwieczorek do jakiegoś skromnego baru. Tam zajęła się konsumpcją „smacznego dania" (ble, tfu, ojej!) oraz wysłuchiwaniem „ciekawej gadki" pana Alojzego (ble ble ble). Niestety, mimo usilnych starań nie udało jej się poruszyć kwestii amuletu. * Wtorek rano. – Joe wstawaj! – zawołał Mały. – Już? Przecież dopiero siódma. – Wstawaj przyszła policja! – Bardzo śmieszne. Kto jeszcze przyszedł, straż pożarna? – Joe, ja nie żartuję! Joe uwierzył. Bezszelestnie wstał i w samej pidżamie wyszedł na korytarz. Czekało tam na niego dwóch policjantów. – Dzień dobry, o co chodzi? – Jest pan aresztowany pod zarzutem włamania do muzeum. – To jakieś nieporozumienie. Jestem niewinny! – Każdy tak mówi. Ma pan dziesięć minut na spakowanie niezbędnych rzeczy i wymeldowanie się z hotelu. – Nie macie prawa! – Nie mamy? A chce pan zobaczyć nakaz aresztowania? – Owszem. Policjanci pokazali dokument. – To tylko na 48 godzin! – Na razie wystarczy. Joe w pierwszej chwili nie wiedział co robić. Gwałtownie wszedł do swojego pokoju. Wytłumaczył Tomkowi o co chodzi, nakazał absolutne milczenie w kwestii amuletu, a następnie spakował się i oddał w ręce przedstawicieli władzy. * – Dzień dobry! Chcieliśmy odwiedzić kolegę. – powiedział Mały. – Może wejść tylko jedna osoba – odparł strażnik, patrząc z ukosa na pięcioosobową grupkę. Po krótkiej naradzie, wydelegowano Tomasza. – Cześć Joe, jak leci? – spytał po wejściu do nieprzyjemnej celi. – Bywało lepiej. Strasznie tu nudno. – Kupiłem ci parę książek, trzymaj. – Dzięki, wiedziałem że mogę na ciebie liczyć. – Powiedz mi o co w tym wszystkim chodzi. – Sam dokładnie nie wiem. Jasne jest tylko to, że dziś w nocy ktoś włamał się do muzeum. Zgadnij co ukradł? –„Strzałkę"? – Dokładnie. I po tym jak wczoraj dopytywałem się o nią u tego Trąbczyńskiego, stałem się głównym podejrzanym. – A czy Ewie nic nie grozi? – Chyba nie. Przecież nawet nie wspomniała o amulecie. – To dobrze. – Ta sprawa nabrała powagi. – Tak. Chyba nie wspominałeś o amulecie? – Jasne, że nie. Chyba mnie znasz. – To dobrze. Powiedz mi kiedy stąd wychodzisz? – Przy dobrych wiatrach już jutro. – To szybko. – Szybko? Dla mnie to całe wieki. Tak czy inaczej muszą mnie wypuścić z braku dowodów. Łaski nie robią. – Wiesz, chciałem cię przeprosić za to, że bez twojej zgody wszedłem do jaskini. Czasem gdy na czymś bardzo mi zależy zapominam o zdrowym rozsądku. Nie gniewaj się na mnie. – Ależ zapomnijmy o tym. Ja też cię przepraszam. – Ty mnie? Za co? – Czasami w duchu zazdroszczę ci twojego szczęścia. Tego, że jesteś taki bezpośredni w wypowiedziach, tak łatwo nawiązujesz kontakty z innymi i że masz świetną dziewczynę. Ja tego nie potrafię i wciąż czuję się taki samotny. Przyjaciele rzucili się w objęcia. Trwaliby tak chyba w nieskończoność, gdyby nie strażnik. – Czas wizyty minął! * Po powrocie z aresztu, Michu odłączył się od grupy. Upewniwszy się, że nikt nie podąża jego śladem, podszedł do małego, niepozornego domku. Zapukał pięć razy do drzwi, lecz nie przyniosło to żadnego efektu. Już miał spróbować po raz drugi, gdy nieoczekiwanie ktoś poklepał go po plecach. Omal nie krzyknął ze strachu. Gdy odwrócił się, ujrzał jednookiego bruneta z cygarem w ustach. – Spóźniasz się Jakubie. A to już nieładnie! – To ty szefie? Przepraszam, szybciej nie mogłem bo... – Nie tłumacz się. Potrzebuję waszego amuletu. Natychmiast! – Przecież nie mogę go, ot tak sobie, wziąć. Muszę być lojalny wobec przyjaciół. – Doprawdy? – powiedział mężczyzna, po czym skierował w stronę Micha lufę pistoletu. – Do–do–dobra. Przyniosę! – Masz na to dwie minuty. Jeśli nie przyjdziesz to cię znajdę i wykończę! Chłopak odszedł roztrzęsiony. Gdy był w odległości około stu metrów, nie wytrzymał nerwowo i krzyknął: – Ratunku morderca! Józef słysząc to, chwycił za broń i ruszył za nim. Michu uciekał w stronę motelu. Niestety po chwili napastnik dogonił go. – Nie weźmiesz mnie bez bicia – powiedział chłopak i z całej siły zaatakował. Mężczyzna osłonił się tak precyzyjnie, że nawet nie poczuł uderzenia. Następnie wykonał efektowny półobrót zakończony kopniakiem w twarz. Michu upadł. – Z kim chciałeś zaczynać dupku, ha, ha, ha! – zaśmiał się i skierował ku leżącemu lufę pistoletu. – Ja już będę grzeczny. Błagam niech pan nie strzela! Amulet jest w BMW. Zaraz go przyniosę. – To już nie będzie konieczne! Giń frajerze! – Pomocy!!! W chwilę później rozległ się strzał. * – Słyszeliście, ktoś wołał „pomocy"? – powiedziała wystraszona Ewa. – To chyba Michu! – stwierdził Tomek. – A to, co? – zatrwożyła się Ania. – Ktoś strzelał? – Chodźmy! – zawołał Mały. Na zewnątrz, przyjaciele ujrzeli zbiorowisko ludzi, pośrodku którego leżał zakrwawiony Michu. Tomasz podbiegł pierwszy. – Niech ktoś wezwie pogotowie! – krzyknął. – Już to zrobiłem – przemówił ktoś z tłumu. Przyjaciele schylili się nad rannym Michem. Leżał na wpół przytomny. Jego oddech był płytki i niestabilny, a z ust i klatki piersiowej sączyła się krew. Mimo wszystko zaczął mówić. – Strasznie boli! Boję się! – Nie martw się, to tylko draśnięcie – pocieszał Tomasz. – Wysoki brunet… – O co ci chodzi? – Strzelał do mnie. Ma tylko jedno oko… – mamrotał coraz mniej wyraźnie ranny. – Może to był Jozeph? – Nie wiem… Wiem tylko, że chce ukraść nasz amulet… – A po co mu on? – Też nie wiem. Przepraszam, że okłamywałem was, ale nie miałem innego… auuuuu! – wił się z bólu Michu. – Ależ nie ma o czym mówić. To nie była twoja wina… – Jeszcze jedna mapa… – mówił dalej Michu, mimo iż z ust sączyła mu się krew. – Ukradłem…yyyyyy… U mnie…yyyy… niebieska torba… Auuuuuuuuu! – Michu, trzymaj się! Chłopak stracił przytomność. Po chwili przyjechało pogotowie. Sanitariusze szybko włożyli rannego na nosze i wnieśli do karetki. – Jadę z Michem. Nigdzie się stąd nie ruszajcie! – rozkazał smutnym, aczkolwiek stanowczym głosem Tomek, po czym zniknął we wnętrzu karetki. Samochód odjechał na sygnale. Ludzie rozeszli się. Na miejscu zdarzenia pozostali tylko Ania, Ewa oraz Mały, którzy po tym co ujrzeli, zupełnie nie wiedzieli co ze sobą począć. Stali w bezruchu, niczym posągi. Spokój nie trwał jednak długo. Po trzech chwilach, przerwał go przeraźliwy dźwięk auto-alarmu. – Ktoś dobiera się do naszego BMW! – krzyknęła Ewa. Pośpiech na nic się nie zdał. – Jejku, nie ma szyby! – powiedziała zatrwożona Ewka, która jako pierwsza dobiegła do samochodu. Mały, najpierw zmartwił się stłuczoną szybą boczną. Później zaś ucieszył się, że BMW w ogóle jeszcze stało. Po chwili jednak zmartwił się ponownie. – NIE MA AMULETU!!! – wykrzyknął, niemalże bliski obłędu. To był straszny szok dla przyjaciół. Załamani i zupełnie zdezorientowani powrócili do motelu. Z pewnością tkwiliby tam w złych humorach w nieskończoność, gdyby nie Anna, której ni stąd ni zowąd, przypomniało się o wspomnianej przez Micha, mapie. W związku z tym, Mały spenetrował od „A" do „Z z kropką" wspomnianą, niebieską torbę. Kiedy cała jej zawartość znalazła się na podłodze, przyjaciele bez problemu znaleźli, świstek starego, pożółkłego papieru. Mapa była niezmiernie podobna do uprzednio znalezionych. Podobnie jak tamte, zawierała kilka niedbale naszkicowanych warstwic oraz niewielki krzyżyk. W rogu, tradycyjnie, widniał znany już znak, przypominający dwie duże, greckie litery „Psi", połączone ze sobą. Mały spojrzał na kartkę okiem znawcy. Przez dłuższą chwilę, zastanawiał się, po czym poważnym tonem powiedział: – To mapa okolic Torunia… Dziewczyny z niedowierzaniem spojrzały na siebie. – Jesteś tego pewien? – spytała Ania. – Absolutnie… – Jejku, jesteś genialny! – westchnęła z zachwytu Ewa. – No… ten tego… niezupełnie. Tutaj z tyłu jest napisane: „10 km na pd. zach. od Torunia". Po dużej fali śmiechu, Ewa spytała: – Pojedziemy tam? – To nie ode mnie zależy. Pod nieobecność Joego, naszą „bandą" rządzi Tomek – przyznał skromnie i wykrętnie Mały. Przyjaciele zaczekali. Ich tymczasowy „prezes", Tomek wrócił po dwóch godzinach ze szpitala. – I co z Michem? – spytali wszyscy naraz. – Będzie żył, ale zanosi się na dłuższy pobyt w szpitalu. Ma przebite płuco i stracił wiele krwi… – stwierdził ponuro Tomek. – Zdradził nas, ale musimy mu to wybaczyć. Od samego początku manipulował nami słynny Jozeph. Słyszeliście może o nim? – Ten z jednym okiem? – Dokładnie! To właśnie on dał Michowi obie mapy. Potem tylko czekał aż znajdziemy i skompletujmy amulet. Później najwyraźniej musiał nas śledzić, bowiem dotarł aż tutaj i włamał się do muzeum, o co niesprawiedliwie oskarżono Joego. Jozephowi musi mocno zależeć na tym amulecie. Musimy uważać, bo pewnie będzie próbował ukraść nasze dwie części. A tak w ogóle to gdzie trzymamy amulet, w BMW? – No, nie zupełnie… – powiedziała Ewka, spuszczając wzrok. – Było włamanie i…został skradziony… Tomasz aż usiadł i rozłożył ręce. W jego oczach malował się obłęd, a twarz przybrała blady odcień. – Spokojnie Tomku. Wszystko będzie dobrze – pocieszała jak mogła Ania. – Nie pękaj, popatrz lepiej na to – powiedział Mały, pokazując znalezioną w szpargałach Micha, mapę. Tomasz ocknął się. Przeczytał tekst i przyjrzał się uważnie mapie. – Musimy pojechać do Torunia! – Wiedziałem, że to powiesz! – ucieszył się Mały. – Choć z drugiej strony, przecież to niebezpieczne – głośno zastanawiał się nowy prezes. – Michu leży w szpitalu, Joe siedzi w więzieniu… Może zawiadomić policję? Co o tym myślicie? – Jedziemy! – upierała się Ewka. – Ja też jestem za! – zawtórował Mały. – Teraz nie ma Joego, który powiedziałby „tak" albo „nie" – tłumaczyła Anna. – To twój wybór Tomaszu. – Już wiem! – wykrzyknął po namyśle Tomek. – Pojadę z Małym, a dziewczyny ze względów bezpieczeństwa zostaną tutaj… – Znowu historia się powtarza… – oznajmiła smutnym tonem Ewa. – Nie, nie, Tomek ma rację – przyznała Ania. – Lepiej nie jedźmy. Taki już jest podział ról. Mężczyźni chodzą na wojny, a kobiety zostają w domach. – I pilnują dzieci! Trzeba to wreszcie zmienić! – stwierdziła niezadowolona Ewka. – Dobrze, ale nie teraz. Ubieraj się Mały, jedziemy – powiedział stanowczym głosem Tomek. – Chcesz jechać BMW? – spytała Ewa. – Tak, a co nie wolno? – odparł zdziwiony Tomasz. – Wolno, ale radziłabym ci w takim układzie ciepło się ubrać. – Niby czemu? – Po tym włamaniu, szyba od strony kierowcy jest stłuczona... – Cóż, mówi się trudno, kicha się dalej! – zacytował Tomek – Mimo wszystko, biorę BMW. Bardzo mi się spieszy… – To trzymajcie się chłopaki! – Tomaszu, uważaj na siebie! – powiedziała drżącym głosem Anna. – O nic się nie martwcie! – zapewniał Tomek. – Jeśli do rana nie wrócimy, zawiadomcie policję. – To na razie! KONIEC ROZDZIAŁU XV. KRÓLESTWO WILKA – To powinno być gdzieś tutaj… O, tam stoi jakiś mercedes! – powiedział Tomek. – Zatrzymaj, podkradniemy się tam pieszo – odparł bez namysłu Mały. Oboje, bezszelestnie niczym Joe, podeszli do auta. Mercedes był pusty, lecz z oddali dobiegał dźwięk kroków. Mały i Tomek spojrzeli na siebie porozumiewawczo, po czym w mgnieniu oka ukryli się w krzakach. Kroki stawały się coraz wyraźniejsze, tak że po chwili obaj chłopacy ujrzeli sylwetkę wysokiego bruneta. Wyłonił się z mroku nocy, niczym koszmar z najgorszego snu. W blasku księżyca dawało się dostrzec jego twarz. Nie miał na niej przepaski, dlatego od razu można było zauważyć bliznę na jego twarzy. W miejscu oka znajdował się pusty, ciemny i odrażający oczodół. Tomasz i Mały rozpoznali bez problemu, że to poszukiwany przestępca – Jozeph. Wtedy właśnie wydarzyła się rzecz niezwykła. Mężczyzna podszedł do niewielkiego kopca, odgarnął ręką warstwę ziemi, po czym wyjął spod skórzanej kurtki jakiś biały przedmiot. Chłopacy nie widzieli dokładnie, aczkolwiek zauważyli regularny, trójkątny kształt skompletowanego amuletu. Jozeph przyłożył go dna wykopanego przez siebie wgłębienia. Wtedy właśnie ziemia nieoczekiwanie rozstąpiła się na szerokość około półtora metra. Powstały w ten sposób korytarz ukazał długie schody, lśniące jasnym, niebieskim światłem. Przestępca już miał wejść do środka, gdy nagle usłyszał jakiś dźwięk. Zawrócił, chowając amulet pod kurtkę. Wejście bezgłośnie zamknęło się. Jak się okazało, powodem wzbudzenia uwagi Jozepha, był Mały, który, jak na złość, nie mógł się powstrzymać od kichnięcia. Przestępca wyciągnął pistolet. Powoli podszedł do krzaków, w których Tomek i Mały trzęśli się ze strachu. Gdy był już w odległości zaledwie kilku metrów, Tomasz odważnie wyszedł. – Ani kroku dalej! – powiedział spokojnie, aczkolwiek stanowczo Jozeph. Jego pusty oczodół, z bliska wyglądał jeszcze straszniej. – Panie Jozeph, proszę nas puścić. Nie powiemy nikomu ani słowa… – Co do tego drugiego, to nie mam żadnych wątpliwości ha, ha – zaśmiał się Jozeph, mierząc broń prosto w głowę Tomka. – Cóż, złe życia kończą się śmiercią… Bandyta, już naciskał spust, gdy nieoczekiwanie poczuł potężne uderzenie w głowę. Jak można się tego było domyśleć, była to sprawka Małego. Szesnastolatek zakradł się od tyłu i zaatakował Jozepha wielkim kamieniem. Tamten zawył z bólu, odruchowo naciskając na spust. Pistolet wypalił, a przestępca bezwładnie upadł na ziemię. Strzał był na szczęście chybiony… Tomek, gdy uspokoił się nieco, niepewnie podszedł do leżącego. Sprawdził oddech oraz tętno. – Nie żyje – powiedział drżącym głosem Tomek. – Zabiłem człowieka, zabiłem człowieka!!! Jestem mordercą! Dlaczego? – płakał Mały. Tomek nie wiedział co robić. Przytulił się do Małego i płakał razem z nim. Zanim oboje opanowali się, minęło wiele czasu. Siedemnastolatek podszedł do ciała Jozepha, po czym podniósł leżący na ziemi amulet. Wytarł go z krwi i wraz z Małym podszedł do niedużego kopca. Obok zamkniętego wejścia natknęli się na wgłębienie w kształcie trójkąta. Tomasz przyłożył tam odzyskaną zdobycz. Amulet w oka mgnieniu zabłysnął jasnym, żółtym światłem, a skalne wrota cicho otworzyły się. * Wewnątrz lśniącego niebieskim światłem korytarza, znajdowała się pięknie oświetlona sala przypominająca nowoczesne studio komputerowe. Było w niej wiele dziwnych urządzeń o niejasnym zastosowaniu i pochodzeniu. Na obu chłopakach wygląd pomieszczenia wywarł olbrzymie wrażenie. Mały od razu zajął się inteligentnym testowaniem urządzeń (tzn. naciskaniem wszystkich możliwych przycisków). Po wciśnięciu kilkunastu guzików, oraz przekręceniu kilku przełączników, łagodne niebieskie oświetlenie zmieniło kolor na bardzo denerwujący odcień czerwieni. Mały próbował cofnąć ten proces. Jak na ironię, zaowocowało to włączeniem jakiegoś nieprzyjemnego dla uszu brzęczenia. – Brawo mistrzu! – zdenerwował się Tomasz. – ciekawe, czy zaraz wylecimy w powietrze czy też zostaniemy spaleni laserami? – Czas stąd pryskać. Otwórz drzwi! – „Otwórz drzwi?" Dobre sobie. Ciekawe jak? Mały znowu podszedł do pulpitów i ponownie dobrał się do przycisków. Robił to tak samo jak poprzednio, z tą tylko różnicą, że pięć razy szybciej. Po minucie intensywnej manipulacji alarm nadal wył, lecz nagle środek podłogi rozsunął się. Chłopcy ujrzeli schody prowadzące w dół. Jak można się było tego domyśleć, zeszli nimi. Niżej znajdowało się większe pomieszczenie, wyglądające jeszcze bardziej tajemniczo. Mały miał zamiar znowu inteligentnie przetestować urządzenia, lecz Tomek szybko wybił mu to z głowy. – Tylko oglądaj, nie dotykaj! – Dobra, dobra. Gdybym nie dotykał nie odkrylibyśmy tej hali. Rety tu jest trup!!! – Gdzie? – Tutaj, za szybą. – Hm, to bardzo interesujące... – Tomek! Nie dotykaj tych przycisków. Mam już dość trupów jak na jeden dzień. – Zamknij się! Słyszałeś kiedyś o hibernacji? – O hiber–co? – Hibernacji. To taki proces polegający na spowolnieniu czynności życiowych. – Co mi przez to sugerujesz? – To, że jesteśmy w tajnym, super nowoczesnym laboratorium medycznym. Nikomu dotychczas nie udała się pełna hibernacja a ten tutaj najwyraźniej zaczyna się budzić! – Lepiej uciekajmy póki czas. Jeszcze nas pozabija! – Uciec? Przecież to początek nowej ery! Szyba otworzyła się. Śpiący mężczyzna zaczął oddychać. Jego ciało było zimne, lecz szybko powracało do normalnej temperatury. Wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat. Miał długą czarną brodę i ułożone w nieładzie wąsy, tegoż samego koloru. Po paru minutach, otworzył oczy. Na widok Małego i Tomasza przestraszył się i chciał od razu wstać. Niestety, jego długo nie używane mięśnie uniemożliwiły tą czynność. Uniósł tylko lekko ręce. – Dzień dobry! Jak się pan czuje? – powiedział z okrutnie sztucznym uśmiechem Mały. – Uciekajcie stąd natychmiast, bo zaraz na waszych duszach spocznie klątwa straszliwa! – przemówił z dziwnym akcentem mężczyzna. Widząc, że nie przynosi to żadnego efektu, dodał dużo łagodniej: – Nie róbcie mi krzywdy mości panowie. Dostaniecie za to wiele złociniaszy… – To jakiś wariat – szepnął Mały. – Może to efekt uboczny tej hibernacji? – spytał Tomasz. – Coś wydaje mi się, iż długo spać musiałem. Który mamy rok pański? Mały spojrzał z niedowierzaniem na brodatego mężczyznę, po czym podał mu bieżącą datę. – Naprawdę? – dziwił się tamten. – Minęło już tyle lat… – A tak w ogóle to jak pan się nazywa? – spytał konkretnie Tomek. – Jestem Wilk, wielki mag Wilk! Chłopacy osłupieli. KONIEC ROZDZIAŁU XVI. Z KRONIKI BANDY Niedziela 11 stycznia br. Od czasu wypuszczenia mnie z aresztu (23.X.br) nikt nie uzupełniał kroniki. Pragnę to teraz nadrobić. JOE Po wielu komplikacjach, nasza banda skompletowała amulet Wilka. Okazało się, że jest on czymś w rodzaju klucza magnetycznego. Przy jego pomocy dostaliśmy się do ukrytego podziemia, które potocznie nazywamy królestwem Wilka. Z pewnością nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzy w to co napiszę poniżej. Będzie to jednak najszczersza prawda… Wilk okazał się… przybyszem z innej planety, który wiele lat temu wyleciał supernowoczesnym pojazdem w nieznane. Z początku pomyślałem, że został wysłany w kosmos za karę. Okazało się jednak, że jest zupełnie odwrotnie, bowiem Wilk był ochotnikiem. Wspomniany pojazd, miał możliwość poruszania się z prędkością kilkaset razy większą niż światło. Na początku sam nie mogłem w to wszystko uwierzyć. Teraz jestem pewien. Rodzinna planeta Wilka nazywa się Sjuza. Jej mieszkańcy z wyglądu nie różnią się od Ziemian. Prowadzą łatwy i bezstresowy tryb życia. Obce są im wojny. Ich technika stoi na niezwykle wysokim poziomie. Dzięki wspaniałym wynalazkom ich praca w bardzo niewielkim stopniu wymaga wysiłku fizycznego. Sjuza to istny raj we wszechświecie. W takim właśnie środowisku wychował się Wilk. Jako młody, pełen zapału kosmonauta poleciał poszukiwać nowych form życia. Przez przeszło sto lat pogrążony w hibernacji chaotycznie przemierzał olbrzymie obszary kosmosu pojazdem sterowanym przez komputer. Przypadek sprawił, że dotarł w pobliże Ziemi. Odpowiednie detektory po wykryciu obecności atmosfery zbliżonej do sjuzańskiej, spowodowały odhibernowanie kosmonauty. Tak oto Wilk wylądował na Niebieskiej Planecie. Miało to miejsce w roku przeszło sto lat temu. Niestety zły przypadek sprawił, że w czasie lądowania jego pojazd uległ awarii. Słaby rozwój techniki na Ziemi nie pozwalał na reperację uszkodzonego elementu. Wilk nie mógł odlecieć. Aby ułatwić sobie życie udawał czarownika (nie było to niczym trudnym przy środkach jakimi dysponował). Dzięki temu Ziemianie byli mu posłuszni. Zbudował sobie podziemną twierdzę, którą wyposażył w pochodzące ze statku, nowoczesne urządzenia. Niektórzy ludzie zaczęli nawet uważać, że zawarł pakt z diabłem, sądząc że jego kryjówka znajduje się nie pod ziemią, ale w samym piekle. Nikt na szczęście, nie wpadł na pomysł spalenia go na stosie. Wilk nauczył się ziemskiego, polskiego języka. Żył w dostatku, lecz mimo to był bardzo samotny. Dlatego przygarnął do siebie bezdomnego, nastoletniego chłopaka - Mikołaja Rakowica, którego z czasem pokochał go jak własnego syna. W po pewnym czasie Wilk zachorował jakąś dziwną, w ogóle nie spotykaną na jego planecie chorobę. Gdy wszelkie próby leczenia zawiodły, postanowił na dwieście lat zahibernować się. Miał nadzieję, że do tego czasu ktoś wymyśli lek na jego chorobę. Niestety, przez to musiał rozstać się ze swoim przyjacielem, Rakowicem. Nie miał wyboru. Na pożegnanie dał mu klucz do swojej twierdzy – amulet. Potem zamknął się w niej i poddał hibernacji (nawet nie miał pewności, że jeszcze kiedyś obudzi się). Rakowic, po rozstaniu ze starszym przyjacielem, stał się zupełnie innym człowiekiem. Założył Bractwo zaginionego Powiewu, które jak wiemy, nie skończyło najlepiej, popełniając rytualne samobójstwo. Dwudziestego drugiego października br. przerwaliśmy Wilkowi długi sen. Na początku był bardzo niezadowolony z tego powodu. Potem jednak, gdy dzięki nam wyleczył się z „nieuleczalnej choroby", (okazało się, że to zapalenie płuc połączone z jakąś alergią) okazał wdzięczność. Stopniowo zaprzyjaźniliśmy się z nim. On poznawał nasz świat, a my jego – Sjuzę. Od Wilka dowiedziałem się bardzo wiele. Kiedyś użyję zdobytej wiedzy dla dobra świata. Często po szkole przyjeżdżamy do Torunia (z poznania to całkiem spory kawałek). Pomagamy Wilkowi naprawiać układ startujący. Dzięki współczesnej elektronice nie jest to takie trudne. Wierzę, że wkrótce marzenie Wilka spełni się, i że uda mu się wrócić na swoją planetę. Nie wiem czy, po tym co zobaczyliśmy, będziemy potrafili żyć jak dawniej... Michu na Boże Narodzenie wyszedł ze szpitala. Niedługo wraca do szkoły. Nie jest jeszcze tak sprawny jak dawniej, lecz z dnia na dzień czuje się coraz lepiej. Cieszy mnie to... Tomek i Ania są naprawdę dobraną parą. Większość wolnego czasu spędzają w Toruniu u Wilka. Przybysz polubił ich wyjątkowo. Życzę im jak najlepiej i… trochę zazdroszczę. Wilk wybrał mnie, spośród wszystkich do… (ech, niech to lepiej pozostanie moją tajemnicą). Zrezygnowałem jednak, na rzecz Tomasza. Myślę, że tak będzie lepiej dla nas obojga. Tomek nie może się o tym nigdy dowiedzieć… Mały doszedł do siebie. Nie dręczą go już koszmary i zupełnie wyleczył się z wyrzutów sumienia spowodowanych zabójstwem Jozepha. Incydent ten, w obawie o kryjówkę Wilka, udało nam się dyskretnie zatuszować. Nie wiem czy to dobrze... Ewunię widuję rzadko i bardzo za nią… KONIEC ROZDZIAŁU XVII. NA SJUZĘ Pewnego chłodnego, lutowego popołudnia, pod kryjówkę Wilka podjechał szary opel kadet. Auto pozostawiało ślady kół na ośnieżonej drodze. Wysiadł z niego Tomek oraz Ania. Dziewczyna, mimo grubego płaszcza, trzęsła się z zimna. Tomasz, w trosce o jej zdrowie, szybko wyciągnął amulet i otworzył nim skalne drzwi. – Witajcie! – wykrzyknął Wilk, odkładając na podłogę coś w rodzaju lutownicy. – Cześć, co słychać? – Nie uwierzycie, wczoraj skończyłem naprawiać układ startowy. On działa! Ania i Tomek ucieszyli się. To, że kosmonauta naprawił wspomniany podzespół, raczej nie zaskoczyło ich, ponieważ wiedzieli, że prace nad nim mają się ku końcowi. Posmutnieli jednak, albowiem wiedzieli, iż niebawem coś się skończy… – Teraz wrócisz na Sjuzę? – spytała smutno Anna. – Jeszcze nie. Najpierw muszę odpowiednio ustawić te kom... – Komputery? – O właśnie! – przytaknął Wilk, który ciągle jeszcze miał problemy ze współczesną polszczyzną. – Nie mogę przyzwyczaić się do tych waszych nazw. – Cieszysz się, że odlatujesz? – zmienił temat chłopak. – I tak i nie… Szkoda mi was opuszczać. Byliście dla mnie tacy dobrzy… Nie powiedziałem wam jednak najważniejszego… – ? – Mój pojazd może pomieścić jednego pasażera... Po głębokich przemyśleniach wybrałem ciebie, Tomku. Poleć ze mną! Zobaczysz rzeczy, o których ci się nawet nie śniło. Obiecuję, że odwiozę cię z powrotem. W ten sposób nasze cywilizacje połączą się. Rozpoczniemy nową erę! Tomek znieruchomiał. Nigdy przedtem nie otrzymał propozycji, chociaż w niewielkim stopniu podobnej do usłyszanej przed chwilą. – Rozumiem, że nie podejmiesz decyzji od razu. Namyśl się. Do niczego cię nie zmuszam. Podróż trwa zaledwie dwadzieścia ziemskich dni. – Miałbym pozostawić tutaj rodzinę i przyjaciół? Przecież to straszne! – Tylko na jakiś czas, potem wrócisz… – odparł pewnie i poważnie Wilk. – A czy ta podróż jest aby bezpieczna? – spytała Anna. – Według komputera bezpieczeństwo wynosi 99,3 pro... – Procenta? – O właśnie, 99,3 procenta. Czy przystajesz Tomaszu na tą propozycję? – Muszę się nad tym zastanowić. – W porządku. Nie musisz się spieszyć. Pojazd będzie gotowy najszybciej za sześć dni. * Od czasu niesamowitej propozycji Wilka, Tomasz nie myślał o niczym innym, jak o międzyplanetarnej podróży. Bardzo pragnął polecieć na Sjuzę, lecz zarazem czuł, że jakaś siła skłania go do pozostania na Ziemi. Pytał przyjaciół, lecz nikt nie potrafili udzielić mu satysfakcjonującej odpowiedzi. W końcu postanowił poradzić się rodziców. Okazało się to o wiele trudniejsze niż przypuszczał. Ojciec Tomka, najpierw nie wierzył, a gdy syn udowodnił mu, że Wilk pochodzi z innej planety, chciał sprawę nagłośnić w mediach. Oczywiście do tego nie doszło. Z pomocą przyszła wyrozumiała mama, która po wielu prośbach, uspokoiła męża. Tomasz w końcu (głównie za namową Ani) zdecydował się na podróż. Rodzice zaakceptowali wybór syna i w dodatku, zorganizowali pożegnalne przyjęcie. Zaprosili bliską rodzinę oraz najlepszych przyjaciół Tomasza: Annę, Ewę, Małego, Micha, Joego i Wilka. * Z mieszkania Tomka, mimo późnej pory, dobiegała donośna muzyka. Mały zadbał o wzmacniacz i kolumny, wystarczające do nagłośnienie całego Niaresz. Pożegnalne przyjęcie, na cześć Tomasza, trwało już przeszło sześć godzin i raczej nie zanosiło się, na jego szybkie zakończenie. – Za moich czasów to były zabawy! – mówiła piskliwym głosem babcia Tomka. – Nie to co dzisiaj. Halo, panie Wilku, czy pan mnie słucha? Wilk, którego głowa spoczywała od dłuższego już czasu na stole, niedbale mruknął coś pod nosem… Mały, który po siedmiu piwach, nabrał wiary w swoje możliwości wokalne, ściszył muzykę, wstał i na całe gardło, zaczął się wydzierać: – Szłaaaaa dzieweczka do laseczkaaaaa! – Spójrz Joe jaką Mały ma fazę! – wskazała Ewa. – Nie zwracaj na niego uwagi Ewuniu – odparł Joe. – Może pójdziemy… na spacer? – Z tobą zawsze, Joasku… – Czy mogę pójść z wami? – spytał, ni stąd ni zowąd Michu. – No… jeśli chcesz… – odparł Joe, niezadowolony że nie będzie mógł być z Ewką sam na sam. Ewa, Joe i Michu wyszli na dwór. Jeszcze przez kilkadziesiąt metrów od mieszkania Tomasza, słychać było Małego. – …do zielonegoooooooo! Ewa, Joe i Michu wędrowali poprzez pogrążone w ciemnej, zimowej nocy Niaresz. Nagle spostrzegli wyłaniające się z mroku, sylwetki, spacerujących od dłuższego czasu, Ani i Tomka. Obie grupki spacerowiczów, połączyły się w jedną. – Tomku, nie boisz się lecieć? – spytała Ewka. – Trochę... – To kiedy w końcu odlatujesz? – odezwał się Michu. – Jutro, o ile Wilk zdąży wytrzeźwieć… Wszystkich ogarnęła fala śmiechu, po której przyszła kolej na dłuższe milczenie. – Wybaczcie nam – przerwała ciszę Anna. – ale ja i Tomek chcielibyśmy pospacerować sami. Mamy do omówienia wiele spraw, a zostało tak niewiele czasu… – Ja już i tak miałem wracać. – oznajmił Michu. – Lekarz zabronił mi wychodzić na mróz. – Na razie! Michu poszedł w stronę, z której dobiegała głośna muzyka. – My sobie jeszcze pospacerujemy. Prawda Joasku? – spytała Ewa, w efekcie czego Joe skinął głową i oddalił się wraz z nią. Znowu Tomek i Ania zostali sam na sam. Dziewczyna poprawiła sobie szalik, po czym szeptem powiedziała: – Wiesz otrzymałam list z wydawnictwa. Wydrukują moją książkę! – Gratuluję! Jednak marzenia się spełniają... – odparł chłopak przytulając się do dziewczyny. – Tak, ty jesteś moim największym marzeniem! – A może... mam zostać na Ziemi? – Nie. Musisz lecieć, takie jest twoje przeznaczenie. Wiąże się to z moją drugą przepowiednią. Jak wrócisz opowiem ci o niej. Wiedz, że będę wiernie na ciebie czekała, nawet do śmierci… – Ależ nawet o tym nie myśl. Wrócę szybciej niż myślisz. Potem będziemy szczęśliwi, szczęśliwi ponad wszystko. Przecież ja cię naprawdę... – Ja ciebie też kocham i to w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Jesteś moim słoneczkiem. Teraz zachodzisz, a ja będę wyczekiwała świtu. Ich wargi zespoliły się w jedną, nierozerwalną całość. To był ich najwspanialszy pocałunek. Trwał i nic więcej nie istniało… * Noc minęła aż za szybko. Rano nadszedł czas rozstania. W okolicach dziewiątej wszyscy młodzi przyjaciele (włącznie z rodzicami Tomasza) zebrali się w Toruniu przed wejściem do „królestwa" Wilka. Kosmonauta wszedł do środka i przygotował pojazd do startu. Wszyscy zaczęli ściskać podekscytowanego Tomka. Każdy wtrącił swoje trzy grosze. Na końcu podeszła Ania. – Tomaszu – zaczęła standardowo – wkraczasz w zupełnie nowe życie, które będzie wymagało od ciebie podejmowania wielu trudnych i odpowiedzialnych decyzji. Obiecaj mi, że obojętnie co się wydarzy we wszechświecie, obojętnie co ujrzysz i usłyszysz, będziesz zawsze sobą. – Obiecuję ci najdroższa! – I tak niech będzie zawsze i niech żadna moc na świecie nie waży się tego zmienić! (Amen – chciałoby się dopowiedzieć.) Po tym wzruszającym pożegnaniu Tomek i Wilk zniknęli we wnętrzu lśniącego jasnym światłem korytarza. Po chwili spod ziemi wyleciała duża, czarna kula. Wzbijała się coraz wyżej i wyżej. Leciała na przeciw nowym przygodom... Ciąg dalszy w książce pt."Dżajal obrońca Zajry". KONIEC KSIĄŻKI