Zbigniew Żakiewicz BIAŁY KARZEŁ 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Dominice... 5 Część pierwsza 6 I Otoczony solidną staroświecczyzną, co zwijała żelazo w kapryśne zawijasy, jakby dotknięte było ono jęzorem ognia, który wybuchnąwszy zastygł w mgnieniu oka, zagłębiałem się w pluszową kanapkę przedziału pierwszej klasy. Cały byłem przesycony zapachem starego pluszu, węglowego czadu, mdłego i słodkiego zarazem, który mógł być też wspomnieniem dawno wykurzonej fajki lub nachalnych perfum nieznanej mi damy. Gdy rzuciłem okiem na szybę przedziału, i tam ujrzałem mdłe i żółtawe, jakby ktoś lekko podwędził szkło siarczanym oddechem. Wystarczyło jednak szybę obdarzyć nieuwagą – ginęło mdłe i siarczane, natomiast gdzieś z wnętrza czy też spoza wnętrza szyby wypływał strumień przedmiotów i rzeczy, widoków i widoczków. Powstawały pojedyncze domy, lekko odęte, choć wyraźnie sześcienne i skłócone z łagodnością horyzontu, wyjeżdżały drzewa ustawione skrzętnie obok siebie, tkane z zielonych dymów gwałconych nagłą czerwienią lub ostrym jak szkło słońcem. Wreszcie powstawały całe miasteczka i kładły się długo, jakby z rozmysłem, za wzgórza jaśniejące od letniej żółcizny oraz lekko siniejące od fioletów lekkich i płynnych niczym drzewny spirytus. Coś tam zazgrzytało pod kanapką, coś pisnęło przeciągle i taniec za szybą, czy też w szybie, stał się szybszy i bardziej oberkowy, jakby za chwilę wszystko miało zawirować i wejść w jakiś żarłoczny lej. Ale oto najspokojniej w świecie wyskakiwała zza ramy biała, murowana stacyjka, jakże biała i jakże murowana, i dzięki temu – jakże stacyjka! I wszystko wracało do normy, i znów szyba pulsowała wewnętrznym, choć tak widocznym na zewnątrz życiem, niebaczna ani na żółty zaciek, który mdlił się na jej szklanej skórze, ani na mnie, com ją przenikał czy też tylko przyjmował, co mi raczyła ukazać. Kiedy tak trwałem zagłębiony w plusz, spowity w różne zapachy (i w ten zapach również, który mógł być kolorem) oraz owinięty w widoki i widoczki, czując pod pluszem, a również pod chodniczkiem, zakurzonym i zeszmaconym mocno, niekończącą się pracę kół, które okrywały swym startym do żywego grzbietem wciąż dalszy i dalszy odcinek szyny, gdy więc tak pogrążyłem się w czymś, com za sprawą przyzwyczajenia nazywał siedzeniem, głowę moją na wskroś przewiercił mocny zgrzyt, co był też piskiem, i to tak dokuczliwym, jakby ktoś nawijał na palec mój, już nieco zmęczony, mózg. Gdy otworzyłem oczy (a że je zamykałem, pojąłem wówczas, kiedy uderzyło we mnie światło, bijąc w źrenice jak w środek tarczy) i gdy przetrzymałem pierwszą inwazję jasności, dostrzegłem, że nie wiedzieć jak i skąd zjawił się w przedziale nieznany mi człowiek, zajmując skromnie miejsce przy drzwiach. – Mój Boże, cóż to takiego? Przecież można od tego pisku głowę stracić – rzekłem, jak się mi zdawało, półgłosem, lecz przybysz, siedząc w kąciku ławki prosto i nieco nawet za sztywno, odparł: – W rzeczy samej, drzwi w tym przedziale są, można rzec, bezczelnie piskliwe. Po tych słowach zapadło milczenie, lekko kłopotliwe i trochę niezręczne, gdy tymczasem wagon dalej czynił swoje, a i szyba ciągle ukazywała to, co było zewnętrzne czy też wewnętrzne. 7 W istocie – pomyślałem wówczas – drzwi są nie po prostu piskliwe, ale „bezczelnie piskliwe”. Sprawiedliwy jest ten nieznany mi człowiek wobec drzwi, nie tylko że sprawiedliwy, ale też zadziwiająco przenikliwy. – Sprawiedliwie pan rzekł – odezwał się nagle nieznajomy – a może więcej niż sprawiedliwie, bo zadziwiająco przenikliwie, że można od tego pisku nawet głowę stracić. – Co pan powiedział?! – zawołałem przyglądając się bacznie mężczyźnie. – To właśnie, co pan usłyszał – odparł grzecznie przybysz. – Mógłbym też powiedzieć – podjął za chwilę – że słysząc podobnie przeraźliwy pisk ma się wrażenie, że ktoś nawija na palec nasz, już nieco zmęczony, mózg... – Trafił pan w sedno – odparłem w miarę spokojnie. – Kropka w kropkę mógłbym rzec to samo. Przybysz skłonił lekko głowę, jakby oddając mi należny hołd, i rzekł: – Świat powinien uczyć się od nas, gdyby choć w części był podobnie jednomyślny, jak jesteśmy jednomyślni z panem, nie byłoby wówczas ani tych przeklętych wojen, ani innych niedorzeczności. – Rzeczywiście – odparłem – ma pan rację, jesteśmy jednomyślni. Nawet więcej: powiedziałbym, że jesteśmy wprost zadziwiająco jednomyślni... Nieznajomy uśmiechnął się skromnie i rozkładając ręce w geście, który mógł oznaczać, że cała zasługa leży po mojej stronie, powiedział: – Cóż, czy mamy z tego powodu się martwić? Rzeczywiście – pomyślałem, jak się mi zdawało, w duchu – czyż nie należy się cieszyć, iż się spotkało jakże blisko myślącego człowieka, co rozumie w pół słowa, jeśli nie w pół myśli. – Należy się tylko cieszyć – podjął po dłuższym milczeniu przybysz – iż rozumiemy się w pół słowa, jeśli nie w pół myśli... – Proszę mi wybaczyć – odpowiedziałem – ale rozważywszy całą sprawę, jak się to mówi, na zimno, znowu tak bardzo nie ma z czego się cieszyć. Chyba że, chyba że... – tu umilkłem i tknięty pewną niezbyt jasną myślą jeszcze raz zlustrowałem przybysza. – Chyba że? – podchwycił ten, lekko się rozluźniając, lecz nie na tyle, aby stracić ową sztywność, z którą zjawił się w mym przedziale. – Chyba, żebyśmy się już skądś znali! – Tak? A to ciekawe – przyznał mężczyzna uśmiechając się pod wąsem. – Proszę mi wybaczyć – zawołałem z jakąś dziwaczną, wprost nieprzyzwoitą szczerością – ale właściwie od samego początku, jak tylko usłyszałem pierwsze zdanie, które pan wypowiedział, poczułem, że już skądś znam pana. I to nie od dziś ani też nie od wczoraj! Mało tego, poczułem też, lecz nie w pełni uświadomiłem sobie, że znam pana w jakiś szczególny sposób, można rzec – znam pana oko w oko, bez jakichkolwiek porównań i analogii, tak zapewne znają się niemowlęta albo ludzie pierwotni należący do tego samego plemienia. Inaczej, jakże wytłumaczyć ową dziwną zgodność naszych myśli? Przybysz zarumieniwszy się lekko, lecz spokojnie wytrzymując mój wzrok pewnym siebie spojrzeniem, w którym mogłem też odczytać coś na kształt wyrzutu, odparł: – Muszę się przyznać, nic nie skrywając, gdyż dlaczegoś mi się wydaje, że trudno tu cokolwiek skryć, że ja również zostałem dotknięty podobnym stanem uczuć. – Pozostało więc nam jedynie wyjaśnić, gdzieśmy się zdążyli z panem poznać... – stwierdziłem z godnością. – Rzeczywiście, jest rzeczą nad wyraz interesującą: gdzie i kiedy zdążyliśmy zawrzeć z panem znajomość, i to taką znajomość... Przy słowie „taką” przybysz nie wiadomo dlaczego puścił perskie oko, co wydało się mi niezbyt uprzejme, powiedziałem więc z nienaruszonym spokojem: – Jeśli chodzi o mnie, to większą część swego żywota, jeśli nie cały, spędziłem na ustawicznych wędrówkach, przeprowadzkach z miasta do miasta, częściowo z własnej winy, czę- 8 ściowo, jak to się mówi, za sprawą historii. Niewykluczone więc jest, jeśli nie pewne, że mogłem się spotkać z panem oko w oko na jednym z zakrętów mojej, czy też świata, historii: w jednym z miasteczek czy miast, w których przebywałem czas pewien. – Podobna ewentualność czy też pewność, jak pan woli, jest raczej wykluczona – odparł przybysz uważnie i przyjaźnie mnie wysłuchawszy. – Prowadzę bardzo osiadły tryb życia i z zasady nie lubię zmieniać miejsca zamieszkania. Właściwie dzisiejsza podróż jest moją pierwszą podróżą, nie licząc tej, którą odbyłem lat temu trzydzieści i parę w drodze ze szpitala do domu albo, wyrażając się ścislej, którą odbyto ze mną, gdy zaistniałem na świecie. Wątpię więc, abym mógł pana poznać w podróżach, a dziś rozpoznać. Pozostała zatem jedyna możliwość, że w swych podróżach, o których pan wspomniał, zahaczył pan i o te okolice, i o naszą dolinę, która jest nie tak znów daleko... – Okolice, przez które obecnie jedziemy – odparłem równie grzecznie i spokojnie – oglądam po raz pierwszy w życiu. Jak do tej pory, podróże moje wiodły przez krainę równinną albo najwyżej pagórkowatą, sądząc zaś z pana słów oraz po tym, co mi ujawniła szyba, musi pan zamieszkiwać w okolicach górzystych, jeśli nie górskich. – Wynikałoby z tego – rzekł przybysz z wciąż nie wygasającą kurtuazją, chociaż policzki jego zdradzały jakiś burzliwy proces zachodzący w głębi serca – że musiałem spotkać kogoś, kto jedynie z pozoru był panem, kogoś, kto był pana, że się tak wyrażę, fizyczną kopią. – Czyli że i ja również natknąłem się na kopię pana? – spytałem, czując, iż przybysz coś pokpił. – Ale, mój szanowny panie, zapewne przyzna pan, że i pan do dzisiejszego dnia nie rozmawiał z kimś tak bardzo znajomym, znajomym t a k ą znajomością, a więc znajomością bez jakichkolwiek porównań i analogii, znajomym, że się tak wyrażę, bez znajomości. Pozostawmy to jednak na boku, gdyż widzę, iż zżyma się pan na podobną, muszę przyznać, że i dla mnie samego zaskakującą, szczerość. Byłby to, szanowny panie, nadzwyczaj rzadki zbieg okoliczności, abyśmy spotkali nasze kopie, gdyż oznaczałoby to, że po świecie chodzą dwie pary nas i myśmy po kolei spotykali jednego z pary, czyli ja spotkałem pana sobowtóra, a pan mojego... – Tak... – zadumał się przybysz i nagle poczerwieniawszy wypalił, patrząc mi prosto w oczy: – A czy nie uważa pan, że mogło być tak, iż spotkaliśmy nie dwie osoby przypominające nas nawzajem, lecz że spotkaliśmy jedną osobę przypominającą... – Przypominającą równocześnie mnie i pana?! – Ano właśnie! – ucieszył się przybysz i znów oko jego uczyniło pewien aż za bardzo określony tik. – Jeśli miałby istnieć ktoś łudząco podobny do mnie i równocześnie do pana – odpowiedziałem nad podziw spokojnie – oznaczałoby to, że jesteśmy podobni do siebie jak dwaj bracia syjamscy albo dwie krople z tego samego morza. Co znowu oznaczałoby, gdybyśmy dodali jeszcze tę trzecią hipotetyczną osobę podróżującą tam, gdzie i ja podróżowałem, oraz przebywającą tu, gdzie i pan przebywał od początku swego bytowania, że na świecie istnieją trzej bracia syjamscy albo trzej ludzie jak trzy krople z tego samego oceanu. Powiedziawszy to, poczułem, że z niewiadomych powodów oblewam się jaskrawym rumieńcem, tymczasem przybysz najspokojniej w świecie, jakby policzki jego od początku były martwe niczym marmur kararyjski, ciągnął: – Pozostaje więc jedyne proste rozwiązanie, że owa znajomość, co nie znosi żadnych porównań, że owo uczucie bliskości, jakie nami zawładnęło, że tkwi ono w nas samych! Po prostu, patrząc jeden na drugiego, widzimy siebie samych i stąd to złudzenie patrzenia, jak pan trafnie określił, niemowlęcego, patrzenia oko w oko, nos w nos, ząb w ząb. I gdyby to nie był przedział wagonu, a dajmy na to, jakiś magazyn czy dom mody, powinniśmy poszukać lustra, aby sprawdzić, czy czasami rzecz cała nie sprowadza się do magii zwierciadlanego odbicia... 9 Wyrzekłszy te słowa przybysz również zarumienił się, i to tak bardzo, że twarz jego, szyja, a nawet ręce stały się purpurowe, jakby oblane gęstym sokiem porzeczkowym. – Rozumuje pan prawidłowo – rzekłem ze spokojem, na jaki było mnie stać, lecz odwracając wzrok od przybysza – ale zawsze byłem i zdaje się, że nadal jestem pewien tego, iż nadto dobrze znam siebie, abym nie mógł od pierwszego spojrzenia ujrzeć w panu kogo należy. – I ja również powoływaniem się na znajomość siebie gasiłem niepokój jaki wkradł się w me serce, jak tylko siadłem naprzeciwko pana – odparł przybysz. – Teraz pozostaje nam tylko stwierdzić, że zbyt mało znamy siebie, aby się poznać... – A więc to tak! – zakrzyknąłem – a więc pan miałby być moim sobowtórem, i to tak idealnym, że nie potrzeba tu jakichkolwiek porównań ani analogii? – Poniekąd – stwierdził przybysz. – W każdym razie tak to wygląda z miejsca, na którym pan siedzi, natomiast z mego miejsca... – Ja jestem pana sobowtórem? – O, właśnie... Cieszę się, że tak szybko wpadł pan na właściwy trop. Rozumie pan teraz powód mego zmieszania, za co, mówiąc nawiasem, jestem na siebie wściekły niesamowicie. Ale przyzna pan, że nie należy do rzeczy przyjemnych spotkać kogoś, kto, że się tak wyrażę, przedstawia, i to przedstawia akurat mnie! – Ależ, proszę pana! Jak to „przedstawia”? Jestem jak najbardziej sobą i nawet na moment nie przedstawiałem nikogo, a tym bardziej pana. Co prawda moje „jestem” jest cokolwiek zakłócone trybem mego życia, pełnego wyjazdów i zmian ustawicznych, tak że w końcu nie wiadomo, czy są to wyjazdy, czy przyjazdy, albowiem, aby skądś wyjechać, trzeba tam przedtem kapkę pobyć. Z kolei nie przyjeżdżając na serio, trudno również na serio wyjechać. Tak więc sytuacja moja jest nieco skomplikowana, ale tylko sytuacja zewnętrzna. Wewnętrznie, mniemam, że jestem sobą i tylko sobą, a nie żadnym przedstawiaczem! Zresztą – podjąłem zaczerpnąwszy oddechu – dlaczego zaraz ja mam przedstawiać? W końcu to nie ja, ale pan wtargnął do tego przedziału, w którym ja już byłem, czyli istniałem na własną rękę i bez związku z kimkolwiek. Wynikałoby z tego, że to raczej pan jest moim przedstawiaczem! – Mój panie – uśmiechnął się przybysz z jakąś zgoła diabelską przebiegłością – nie chce chyba pan powiedzieć, że do momentu, w którym spotkałem pana, w ogóle nie istniałem? – Proszę pamiętać, że pan pierwszy to powiedział! – zakrzyknąłem. Po tym wykrzykniku, trzeba przyznać, iż niezbyt przyzwoitym, gdyż dotykającym do żywego mego rozmówcę, i to tak do żywego, iż pozostawiającym mu bardzo mało życia, w przedziale zapadła głucha cisza, krajana łomotem niestrudzonych kół. – A właściwie – rzekłem po dłuższym namyśle – po co mamy nawzajem pozbawiać się czci i wiary? Przecież należymy do ludzi kulturalnych i przyzwoitych, zgódźmy się więc, że jest pan moim sobowtórem jedynie w tej chwili, w przedziale tego pociągu, w którym ja jechałem, kiedy pana jeszcze nie było (ma się rozumieć – w przedziale!). W tej sytuacji, z chwilą gdy się tylko rozstaniemy, stanie się pan jak najbardziej sobą, i kropka! – Jakżeż to „i kropka” – zaśmiał się boleściwie przybysz. – Co pan właściwie sobie wyobraża? Jakżeżbym mógł spojrzeć sobie w oczy, gdybym przyjął pana wersję i wyszedł z tego przedziału jako pana sobowtór?! Czy nie rozumie pan, że pan stałby się normą, jedynym miernikiem i skalą określającą? W rezultacie nigdy, ale to nigdy nie miałbym pewności co do siebie, zawsze podejrzewałbym się o różne rzeczy i sprawki, jako że przyzna pan, iż nie jest mi znane pańskie życie ani pana skłonności. Nie mówiąc o najważniejszym, a mianowicie o tym, że pan uzurpując sobie realizację pełnej idei, która przejawiła się w nas obu, skazałby mnie na wtórność. Pan istniałby naprawdę, ja zaś byłbym tylko niedoskonałą realizacją owej pełni. – Ma pan rację – zgodziłem się wspaniałomyślnie i podumawszy chwilkę, rzekłem: – Jest jeszcze inne i, sądzę, najlepsze wyjście. Zgódźmy się, że każdy z nas ma w drugim swego 10 naśladowcę, czyli sobowtóra! Niechże więc pan spokojnie patrzy na mnie jako na swoje naśladownictwo, ja zaś, pozwoli pan, że w dalszym ciągu będę patrzał na pana jako na moje odbicie, na moją kopię, trzeba przyznać, że nie najgorszą. – Jest pan rzeczywiście o r y g i n a l n y – stwierdził z przekąsem przybysz. – Nie pojmuje pan jednego, a mianowicie, że w proponowanym zawieszeniu broni nie tylko pan znalazłby się na ofiarowanej mi tak lekkomyślnie, choć nie bezmyślnie, pozycji, ale że obaj stracilibyśmy wszystko, ale to dosłownie wszystko! Bo jakże mógłbym na serio być oryginałem, skoro wiadomo, że jestem pana odbiciem. I ab ovo: jakże mógłby być pan normą dla mnie, gdy z góry wiadomo, że jest pan moim sobowtórem, moim naśladownictwem, swego rodzaju ersatzem mnie. Proszę pomyśleć, jaką niedorzeczność proponuje pan: każdy z nas odbijałby wówczas odbicie, a gdzież byłby ten ktoś niezależny, ten ktoś, kto wynikałby z siebie i tylko z siebie, ten ktoś niezachwianie pewny, kto mógłby rzec: „Jestem”. A nie, jak pan to proponuje: „Jestem, bo on jest, ten on, który jest dlatego, że ja jestem”. Rzeczywiście trudno było nie zgodzić się z moim rozmówcą, chociaż skądinąd czułem, że z p e w n e g o w z g l ę d u nie mogę mu przyznać racji, choćby to była najbardziej racjonalna z racji. Tymczasem w trakcie naszej pogawędki pociąg zaczął wstrzymywać bieg, piszcząc i zgrzytając przeraźliwie, szyba przestała okręcać horyzont wokół osi, co była zawsze wetknięta w środek pejzażu, i przed wagonem stanęła na baczność, zesztywniała nieco i biała jak mąka, piętrowa stacyjka. Mój Boże, jakże jest szczęśliwa ta stacyjka! – myślałem patrząc na pięterko, gdzie spoza firanek i kwiatków wyzierała twarz dziewczyny, znudzonej wieczną zmiennością, która stała się czymś niedostrzegalnym, jeśli zgoła nie monotonnym – jakże jest szczęśliwa ta stacyjka, trwając tak u progu wiecznej zmienności, ciągłych przejazdów i rozjazdów, nienaruszona i spokojna, jeśli nawet nie senna, choć biała, jakby i ją dotknęło szaleństwo podróży. Mój Boże, jakże przyjemnie musi się czekać w czasie niepogody na tej stacyjce, sącząc kwaśne piwo pod dymek z papierosa, który to dymek zmieszawszy się z wonią naoliwionej podłogi i wilgotnych ubrań tworzy niezapomniane zapachy, trochę mdłe, trochę słodkie i mocne jak w klozecie. Jakże musi być przyjemnie tak siedzieć na brzegu podróżowania, mając we krwi dreszczyk podróży, a pod nogami stały grunt, a do tego drzwi, co nie piszczą tak przeraźliwie i dojmująco! Gdy tak rozmyślałem, na peron wwalił się spory tłumek ludzi gotowych porzucić stacyjkę i pędzić przez nieznane krajobrazy. Depcząc się i popychając tłumek wwalał się do wagonów, wnosząc do nich swoją niecierpliwość i zamieszanie, które widoczne było gołym okiem nawet dla najmniej doświadczonego podróżnika: oto obok dorodnych mężczyzn przyodzianych w białe, lekko przyżółcone pelerynki i takież spodnie, kwitnące jakimś kwiatem wielobarwnym, w płaskich czarnych kapelusikach na spoconych łbach, mężczyzn, którzy wyłonili się gdzieś z głębi tych nieznanych mi pejzaży, dzierżących w garści mocno wypchane plecaki, obok tych mężczyzn tłoczyły się kobiety przyodziane w spódniczki, które obnażały muskularne i miękkie zarazem uda, obok kobiet znów pchał się jakiś staruch o wąsach żółtych i wywiniętych niczym baranie różki, w okrągłej siwej czapeczce na głowie, a zaraz za staruchem cisnęły się już nie kobiety, lecz panie wielkomiejskie, które śmiało obnosiły swą opaleniznę i swe piersi na wpół utajone, choć bardziej jawne, niźli to z pozoru wyglądało. Obróciłem się do swego towarzysza pragnąc podzielić się z nim uwagami na temat stacyjki, podróżowania i ludzi tak wymieszanych, jakby wieża Babel rozpadła się dopiero przed godziną, ale on najspokojniej w świecie oddawał się lekturze gazety tak ogromnej, iż można było przypuszczać, że traktuje ona o sprawach niezmiernie ważnych, zgłębiając je do samego dna. Chwilę popatrzyłem na płachtę papieru popstrykaną literkami, jakby upodobały ją sobie w czas letni niecierpliwe muchy. A uprzykrzywszy sobie to niezbyt wdzięczne zajęcie skierowałem wzrok na ruchliwe palce przybysza dzierżące mocno gazetę: były to palce długie, 11 lekko zwężające się, co świadczyło o pewnym uduchowieniu mężczyzny, z paznokciami o szlachetnym wykroju, lecz z wyraźnymi śladami ogryzania, co by z kolei świadczyło, że mężczyzna jest człowiekiem nerwowym i impulsywnym. Wszystko to jest mi aż zanadto dobrze znane – pomyślałem sobie – i to pewne uduchowienie, i ta nazbyt wyraźna nerwowość. Ciekawy jestem, jakie on ma nogi, ten niezbyt, trzeba przyznać, uprzejmy człowiek. Nogi mężczyzny były nie za szczupłe, ale też nie grube, raczej silne i dobrze wyćwiczone, znać ich właściciel lubił często i dużo chodzić i na pewno czynił to z zadowoleniem, gdyż musiało być przyjemnie opierać się i władać podobnie silnymi i długimi nogami, które podnosiły swego właściciela gdzieś na wysokość metra osiemdziesięciu trzech centymetrów. Spodnie, które oblekały nogi mężczyzny, były dobrze skrojone, modne, bez mankietów, o wąskiej nogawce lekko u dołu poszerzonej. Na dużych, ale szczupłych stopach, które wymagały obuwia o numeracji dziewięć i pół, albo nawet dziesięć, siedziały lekkie i przewiewne półbuciki w kolorze leśnego mchu. Ho, ho – pomyślałem sobie – nie takim zwykłym kmiotkiem w swej, nieznanej mi, dolinie jest ten człowiek. Poznać w nim człowieka władnego i pewnego siebie, człowieka, co też musiał skończyć jakieś nauki. Tylko ciekaw jestem, co były to za nauki, jeśli rzeczywiście nie ruszał się on na krok ze swej doliny, albo też – co to musi być za dolina, że wychowuje podobnych ludzi. – No i do jakich doszedł pan wniosków? – spytał uprzejmie mężczyzna odkładając gazetę. – Do jakich doszedłem wniosków? Niby dlaczego mam zaraz dochodzić do wniosków, i to na dodatek „do jakichś”? – No, jakżeż to, przecież cały czas nie robił pan nic innego, jak tylko dochodził do wniosków, a jakich, to już sam pan najlepiej wie. – Tak? – spytałem blednąc, nie na tyle jednak, aby nie być wciąż czerwonym. – Tak? – Tak... – zgodził się dobrodusznie mój rozmówca. – No, więc dobrze. Otóż sądzę, że całe to zamieszanie, które powstało, dajmy na to, w n a s z y c h umysłach, gdy, dajmy na to, o b a j pędziliśmy z szybkością średnio czterdziestu kilometrów na godzinę, że całe to zamieszanie jest rezultatem zbytniej i zgoła niepotrzebnej komplikacji tego, co znów nie jest aż tak bardzo skomplikowane... W trakcie tych słów drzwi przedziału zgrzytnęły mocno i zdecydowanie, przygważdżając moją głowę i mój mózg do karku, a kark znów do tułowia, i w drzwiach stanęła młoda kobieta, opalona, w złotych deseniach piegów, podobnie złotych, jak złote były jej włosy rozsypane bujną falą; w białej sukience w różowe kwiaty i z czerwoną torebką w silnej, małej dłoni. Kobieta rozejrzawszy się uważnie po przedziale zatrzymała na mnie wzrok wyrażający szczególne zainteresowanie. Patrzyliśmy na siebie chwilę: ja na nią, ona na mnie i wówczas, nie wiedząc czemu, uniosłem się ponad plusz siedzenia, czując, jak w piersi mojej, i nie tylko w piersi odzywa się jakiś głos, bardzo silny, dojmujący, lecz niezrozumiały i przez to jeszcze bardziej dojmujący i tym trudniejszy do umiejscowienia. – Słucham pana – zawołał z gniewem mój towarzysz, nie zwracając żadnej uwagi na kobietę, choć dlaczegoś byłem pewien, że ją dostrzega, a nawet pała ku niej szczególnego rodzaju niechęcią – niechże pan nie przerywa! Kobieta spojrzała na mnie w wielkim skupieniu, jakby pragnąc zapamiętać mnie czy też, abym ja ją zapamiętał, i spuściwszy głowę cicho usunęła się za drzwi, zamykając je tak delikatnie, iż można było sądzić, że pozostały nadal otwarte. – Cóż to stał się pan tak niecierpliwy – rzekłem z goryczą, patrząc na drzwi, które były zamknięte, jakby nikt ich i nigdy nie otwierał. – Mówił pan coś na temat nadmiernej komplikacji – przypomniał przybysz już tonem łagodniejszym, uśmiechając się pojednawczo. – Tak jest, zacząłem mówić na temat nadmiernej komplikacji... 12 – Zaczął pan i nie dokończył. – Owszem, zacząłem i nie dokończyłem... Mało tego – nie muszę wcale dokańczać, gdyż pan i tak doskonale w s z y s t k o r o z u m i e! Mężczyzna uśmiechnął się z pewną wyższością, jak człowiek, który słucha kogoś, kogo nie warto słuchać, ale gazetę, którą wciąż trzymał w ręku, odłożył na bok. – Tak – ciągnąłem – wszystko pan rozumie, dlatego nie muszę dokańczać myśli, która jest tak dalece prosta, iż w swej prostocie może wydać się nawet za prostą. – Ależ słucham pana! – zawołał mężczyzna, jak się mi wydało, tracąc nieco ze swego spokoju i z owej wyższości. – Może więc powie mi pan, dlaczego kobieta, która stanęła w tych drzwiach, jakże kobieca i jakże złota, niczym jaszczurka, dlaczego kobieta ta obdarzała szczególną i, powiedziałbym, nawet bolesną uwagą mnie... A może bardziej dokładnie wyrażę ową sytuację: dlaczego ta złotowłosa i złotoskóra kobieta patrzyła na mnie i tylko na mnie, gdy, dajmy na to, w przedziale było nas dwóch? – Odniosłem inne wrażenie – odparł ze spokojem przybysz. – Właśnie zdziwiło mnie, dlaczego ta, nie przeczę, że urocza, lecz jak na mój gust zbyt prostacka i zbyt jawnie kobieca niewiasta zwróciła baczną uwagę na mnie, że poczułem w piersiach coś na kształt bólu czy też słodyczy, co, przyzna pan, nie należy do rzeczy przyjemnych ani godnych rozpamiętywania i zapamiętywania. – Ależ, szanowny panie, to, że twierdzi pan to samo, jedynie niby z innej pozycji, to, że również odczuwa pan ból, gdy i mnie boli, gdy mówi pan o słodyczy, gdy takie słowo cisnęło się na moje usta, to właśnie jest najlepszym dowodem na to, że... – Że?! – zawołał czerwieniejąc mężczyzna. – Że jest pan niczym innym, jak tylko produktem mej wyobraźni czy też mojej świadomości! Gdy kończyłem te słowa, wagon drgnął gwałtownie, zazgrzytał i pociąg powoli ruszył zostawiając stacyjkę na brzegu tej rzeki, co miast koryta miała kamienne usypisko, a miast wody żelazne wagony, co się toczyły po żelazie srebrnym i lśniącym jak woda w słoneczny dzień; ruszył, ale nie w tę stronę, która była przede mną. Sprawiało to dziwne wrażenie, jakbym wycofywał się plecami z ziemi, przez którą wędrowałem czas Bóg wie jak długi. Przez pewien czas siedzieliśmy w pełnym skupienia milczeniu: ja cofając się plecami, wchodząc jakby w czas przeszły i w drogę przebytą, a ten, który miał być przybyszem, a który nim nie był, bo w ogóle nie był, jakby goniąc mnie. – A więc to tak – stwierdził ten, który miał być przybyszem. – A więc tak... Nie darmo miałem najgorsze przeczucie, nie darmo od samego rana czułem się nieswój i w lekkiej gorączce... – A to co znów! – zawołałem. – Ponownie chce pan odwracać kota ogonem! Ta urocza i bardzo kobieca kobieta stanęła w drzwiach i spojrzała głęboko w oczy mnie, bo komuż innemu mogła ona spojrzeć w oczy, jeśli w przedziale tym, wbrew mym początkowym złudzeniom, siedzę tylko ja jeden! – Cały czas odczuwałem – ciągnął niezrażony niczym przybysz – że sytuacja jest zbyt nieprawdopodobna, zbyt fantastyczna, aby ją można było uznać za istniejącą obiektywnie, niezależnie od mojej świadomości. Podczas swego, co prawda niezbyt długiego, życia zdążyłem już pogodzić się z faktem, że nie jestem żadnym wyjątkiem ani też niewytłumaczalnym zjawiskiem, z czym również zgodził się świat w postaci najbliższych i znajomych. I oto z tą zdrową, normalną ambicją wsiadam do pociągu, aby załatwić jak najbardziej ludzkie i zwyczajne sprawy, do pociągu, w którym spotykam równie określonych i skończonych, zarówno w sensie fizycznym, jak i duchowym ludzi. I jest mi najzupełniej dobrze z tą myślą, że jadę w towarzystwie podobnie określonych ludzi, aż tu nagle, w drodze powrotnej, spotykam kogoś identycznie takiego samego jak ja, który jednak moją zwykłość mnoży przez podobną co- 13 dzienność i oto miast podwojonej zwykłości – pojawia się nieprzyzwoita, gdyż tylko tak można ją nazwać, niezwykłość! Nie, szanowny panie – stwierdził z naciskiem mój współtowarzysz – ja również nie jestem skłonny przyjąć do wiadomości pana istnienia jako istnienia niezależnego od mojej woli i przede wszystkim od mojej jaźni, albowiem sprzeczne to jest z naturą świata, w którym dane mi żyć, dixi! – Jakżeż to! więc śmie pan twierdzić, pan, który jest mną, że mnie nie ma?! Że jestem produktem pana chorej świadomości, tej świadomości, która się odszczepiła ode mnie i teraz występuje przeciwko sobie, czyli mnie?! – Byłoby mi niezmiernie przykro – odparł ze spokojem przybysz – gdyby zmusił mnie pan do tego, abym pana z powrotem utożsamił ze mną i zamiast – jak pan obłudnie twierdzi – spędzać życie na ustawicznym zmienianiu miejsca, osiedlił pana wraz ze mną w mojej dolinie, gdzie wszyscy pana (czyli mnie) doskonale znają, gdzie pan (czyli ja) posiadam żonę, krewnych, kuzynów i tak dalej! – A więc upiera się pan, że jest mną, że utrzymuje mnie w stanie istnienia, że... – Ależ nie – łagodnie sprostował przybysz – wcale nie twierdzę, że jestem panem, tylko, że pan jest mną! – Czyli że ja jestem panem wówczas, gdy właściwie pan jest mną! Gdzież więc, do diabła, jesteśmy! Czy nie dostrzega pan, że znów znaleźliśmy się, podobnie jak przed godziną, gdy sprawę naszego istnienia rozważaliśmy w kategoriach fizycznej tożsamości, w ślepym zaułku, panie... jak się pan raczy nazywać... – Sobiesław Prokop. – Panie Sobiesławie Prokopie. Zresztą, proszę bardzo! Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek w życiu nosił podobne nazwisko: Prokop, Prokop... – Widzę – odparł cierpliwie przybysz zwący się Prokopem – że nie zna się pan, mój szanowny odszczepiony kolego, na psychiatrii. Na tym właśnie polega rozdwojenie jaźni, że nie przyznajemy się do siebie, wyobrażając się pod postacią Cezarów, Napoleonów czy innych wielkich tego świata. I właśnie moja choroba polega na tym, że nie chcę się przyznać do tego, że jestem Prokopem, człowiekiem żonatym, ustabilizowanym, nigdy nie opuszczającym swej rodzinnej osady i okolic, lecz utożsamiam się z kimś takim właśnie jak w tej chwili. Gdyż jako człowiek przeciętny, z czego, jak rzekłem, jestem nawet dumny, swojej rozszczepionej jaźni nie wszczepiłem ani w postać Cezara, ani Napoleona, lecz... No bo proszę powiedzieć, czy jest pan Napoleonem albo Cezarem? – Z niepokojem zapytał przybysz, co nie był przybyszem. – Nie. Nie jestem żadnym Napoleonem ani tym bardziej Prokopem! – Wspaniale, właśnie nie może być pan Prokopem, gdyż wówczas nie byłoby żadnego rozszczepienia. Byłbym w przedziale tym jedynie sam z sobą: Prokop z Prokopem – pouczył. – Tak więc – podjął za chwilę Prokop, jakby zbierając myśli – tak więc moja jaźń wcieliła się właśnie w kogoś takiego, kto wciąż jest w podróżach, mniemam, że służbowych, w kogoś, kto nie może zagrzać miejsca, kto nigdy nie był w dolinie ani też nie zostawił tam żony, krewnych, kuzynów i towarzyszy pracy, kogoś, kto się zwie... – Jacek Cyganiewicz, czy nie tak? – O, właśnie! – podchwycił niczym niezrażony Prokop. – Jacek Cyganiewicz! Proszę też zwrócić uwagę na to, panie Jacku – ciągnął przybysz, przy słowie „Jacek” mrugnąwszy filuternie – proszę zwrócić uwagę na to, jak dalece różnimy się w swojej chorobie od innych schizofreników, posiadając, że tak powiem, podwójne widzenie rzeczy w jednym momencie, co dozwala nam rozmawiać ze sobą i zajmować oddzielne stanowiska. Normalny rozszczepieniec patrzy tylko z jednego punktu widzenia, wcielając się całkowicie w swoją wizję czy tęsknotę, aby potem powrócić do rzeczywistości, czyli do siebie, stąd zapewne bierze początek jego mrukliwość i nietowarzyskość. Nam natomiast nie grozi zbytnia samotność, bo ja, Prokop, patrzę na pana, i to patrzę całkowicie autonomicznie, gaworząc sobie z panem, z ko- 14 lei pan – Jacek Cyganiewicz, spoziera na mnie w przekonaniu o swej niezachwianej autonomii. Na dodatek, co już jest szczytem!, mamy, że się tak wyrażę, trzecią świadomość, albowiem wiemy o tym, że jesteśmy chorzy, czyli że właściwie, co brzmi niezbyt ładnie z punktu widzenia gramatyki, jesteśmy j e d e n. Dzięki temu chorując jesteśmy równocześnie jak najbardziej zdrowi, bo jak wiadomo, prawdziwie chory nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest zaatakowany przez niszczycielską siłę! – Jestem panu niezmiernie wdzięczny, temu panu, co jest mną – rzekłem ze spokojem, na jaki było mnie stać – jestem wdzięczny, że w swej niewyczerpanej uprzejmości zechciał pan łaskawie, rozmawiając ze mną, używać liczby mnogiej. Niestety, ja nie będę tak dalece zakłamany, abym się miał nie przyznawać do siebie – choćbym nawet wszczepił się w cały pułk Prokopów naraz – i abym zwracał się do własnej świadomości w liczbie mnogiej. Otóż nie ulega wątpliwości, że jestem chory, i to chory właśnie na jakiegoś Prokopa, co jest rzeczą nad wyraz nieprzyjemną, albowiem ów wyobrażany Prokop posiada bardzo skomplikowaną, wielopiętrową świadomość i na dodatek ma on daleko posunięte skłonności agresywne w stosunku do siebie prawdziwego, czyli do Jacka Cyganiewicza. Wolałbym więc już, po stokroć bym wolał, aby to, co jest „Prokopem”, było mym sobowtórem fizycznym, a nie duchowym! Ponieważ tak nie jest, pozostaje mi jedynie sięgnąć po ostateczny argument, bardziej z myślą o autoterapii aniżeli o jałowych dysputach z kimś, kogo nie ma. Jest bowiem jeszcze jedna furteczka, której nie dostrzegłem od początku, furteczka, co właściwie nie jest furteczką, lecz całym krajobrazem, na tle którego rozgrywa się moja (a nie: nasza!) przygoda. Otóż krajobraz ten, stanowiący tło dla mej jazdy, wyraźnie jest, jak by tu rzec... wyraźnie jest skłonny uznawać moje pierwszeństwo, domniemanego „Prokopa” traktując jako mój cień. I właśnie na skutek tej przychylności krajobrazu, co otacza mnie zewsząd i jest nieskończony, podobnie jak nieskończoną jest kula, krajobrazu, który obok przestrzenności posiada również pewną (a nawet bardziej niźli „pewną”) swobodę względem czasu, nakładając ten czas na siebie, jak liście kapusty, tak iż istnieje czas mojej jazdy pociągiem obok drugiego czasu, czasu w pewnym sensie bezczasowego; a więc ten krajobraz i ten czas, co jest ponad moją chwilą obecną, wyraźnie są zbratane ze mną! Bowiem od początku mego spotkania z domniemanym „Prokopem” owa przestrzeń, a również i czas mówiły o mnie: „ja”, a potem „Jacek Cyganiewicz”, tymczasem pana, panie moje „ja” zbuntowane, określano raz jako „przybysza”, raz jako „współtowarzysza podróży” czy, ostatnio, jako tego, który podaje się za Prokopa. – Rzeczywiście, panie Jacku, sięgnął pan po środki ostateczne, co przyprawia mnie o lekką dumę, jako że nie przypuszczałem nigdy, abym posiadał tak dalece rozwiniętą umiejętność logicznego myślenia. Lecz gra staje się coraz bardziej niebezpieczna, mój panie Jacku —powiedziałem, uśmiechając się z lekką ironią – lepiej, abyśmy ową rzeczywistość, co jest teraz i „w ogóle”, podobnie jak czas, który staje się w dwóch różnych porządkach: w porządku naszej jazdy i w porządku ponadczasowym, pozostawili w spokoju, gdyż kto wie, jakie mogą wyniknąć z tego konsekwencje. Ja zaś, panie Cyganiewiczu – ciągnąłem – aby dowieść panu, że grę naszą można prowadzić w nieskończoność, chciałbym zwrócić uwagę na to, że jeśli ów „krajobraz” sprzysiężony z wielowarstwowym czasem dostrzegał mnie w trzeciej osobie, a pana zaś w pierwszej, oznaczało to, że był pan zależny i poddany czasowi i przestrzeni, ja zaś mogłem stanąć na równi, jako byt równie niezależny, zamknięty w sobie i na pewno istniejący... Któż zatem jest tym pierwszym, panie Jacku Cyganiewiczu! – zaśmiałem się. – Jakże to któż?! – zawołałem w przypływie gniewu na tak daleko posuniętą bezczelność. – A właśnie któż?! – śmiałem się dalej – ano właśnie! Któż jest tym pierwszym, czy ten ja, który był w pierwszej osobie, czy ten ja, który raczył być w trzeciej, a teraz jest również w pierwszej osobie! Ano właśnie, któż... 15 II Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, ale czułem, że to „coś” jest nad wyraz uparte i wprost nieprzyzwoicie pewne siebie, tak pewne siebie, że gdybym miał chociaż część tej pewności, sprawy moje zapewne potoczyłyby się innym torem. Jedyne, co zdołałem dostrzec, było to, że pociąg w pewnej chwili wjechał do tunelu pod szeroko rozsiadłą górą: w przedziale zrobiło się ciemno, zapachniało dymem i węglowym czadem i gdy wreszcie okno na nowo odżyło otwierając się na szeroki świat, gdy więc wyszedłem z tego niebytu na moment (nie wiadomo, jak długi był to moment, ponoć dla nieśmiertelnych i życie nasze jest momentem, dlatego też dlaczegoś byłem pewien, że momentem moim można sprawiedliwie obdzielić pół sporego miasteczka i jeszcze zostałoby tych momentów dla drugiej połowy), pierwsze, co zauważyłem, było to, że twarzą siedzę w kierunku jazdy, plecami zaś żegnam się z przebytą drogą. Spuściwszy oczy ku podłodze zasłanej przybrudzonym dywanikiem, zauważyłem, że na nogach mych zielenią się krzepko nadziane zamszowe półbuciki w kolorze leśnego mchu, zaś nogi długie i zwinne opinają modnie skrojone spodnie... Wskazywałoby to – pomyślałem ochłonąwszy lekko – że w trakcie owego niewiadomych rozmiarów momentu przesiadłem się z miejsca na miejsce oraz przywdziałem zielone półbuciki i modne spodnie. Co do zmiany miejsca, sprawa jest w miarę wytłumaczalna, szczególnie jeśli będziemy pamiętali o zgubnych myślach, jakie nasunęły mi się w związku z podróżowaniem plecami w rychłą przyszłość – ciągnąłem myślenie. – Czym jednak wytłumaczyć ten fakt, że stopy moje zdobią zamszówki o wiadomym kolorze? Jasne – tym, że przebrałem się w cudze buty, spodnie, a może i w inne części garderoby! I biorąc pod uwagę techniczną stronę zagadnienia rzecz nie wydaje się aż tak niemożliwa do urzeczywistnienia, ale tylko od strony technicznej! Jeśli bowiem zagadnienie rozważymy nie od strony technicznej, lecz ściśle osobistej i wewnętrznej, oznaczałoby to, że podczas jazdy w ciemnościach doszliśmy do jakiegoś porozumienia, kompromisu, że zgodziliśmy się na to, że... że?! W tym momencie poczułem coś jakby przyspieszone wirowanie ziemi i gdy wyszedłem z tego wirowania, stanął przede mną w całej swej bezczelnej nagości problemik natury dość zasadniczej: albowiem kim właściwie byłem czy też kim byliśmy – każdy oddzielnie, i ten od strony Prokopa, i ten z parafii Cyganiewicza; jak też – kim mogliśmy być wzięci razem?! I na jakie właściwie kompromisy mogliśmy pójść?! I jakie wyjście właściwie mogło być wyjściem, a nie coraz bardziej labiryntowym wejściem bo na przykład, jak mogłem być jeden, jak mogliśmy być jedni, gdy czuliśmy i myśleliśmy siebie oddzielnie?! Bo na drugi przykład, jak mogliśmy być dwaj, gdy byliśmy aż tak dalece tożsami niczym koń postawiony chrapa w chrapę przed lustrem?! Pozostawało więc jedyne wyjście, a to – brak jakiegokolwiek wyjścia! No tak – pomyślałem wówczas, uśmiechając się gorzkawo – ale przecież wyraźnie widać, że siedzę w przedziale sam, twarzą w kierunku jazdy pociągu i na nogach mam półbuciki w kolorze leśnego mchu... Jeśli więc brać pod uwagę chwilę obecną, odrzuciwszy to wszystko, co się do tego czasu działo – pomyślałem – wynikałby z tego jeden, nie podlegający wątpliwości wniosek, a mianowicie, że jestem... 16 Tknięty tą tak prostą, że aż niewiarygodną myślą, rozejrzałem się po przedziale, potem spojrzałem na kanapkę, stwierdzając, że stoi koło mnie duża teczka z założoną za pasek gazetą. Tak więc sądząc po wszystkim, co istniało i co określało mnie zgoła niedwuznacznie, nie jestem, jak sądziłem początkowo, Jackiem Cyganiewiczem, ale egzystuję jako Sobiesław Prokop! Stwierdziwszy oczywistą oczywistość odetchnąłem nie tyle z ulgą, jak to bywa z ludźmi, którzy odetchnęli, ale tak sobie, bez szczególnego uczucia, ażeby jedynie odetchnąć. Odetchnąwszy rzuciłem okiem na szybę, zauważając, z cokolwiek niezrozumiałą satysfakcją, że szyba jest gęsto zaparowana, ale żółta plama dalej się złoci niczym siarczany oddech. Ponieważ zaciek jest od strony przedziału – pomyślałem – wynikałoby z tego, że zaparowanie nastąpiło z zewnątrz. A to z kolei, pamiętając lekcje fizyki, wskazywałoby, że na dworze jest cieplej aniżeli w wagonie czy na powierzchni szyby. Tak więc zyskałem jeszcze jeden dowód na to, że pobyt w ciemnym i chłodnym tunelu nie był tak krótki, że przez ten czas mogły się wydarzyć sprawy Bóg wie jakie! Tymczasem pociąg, piszcząc i zgrzytając, z trudem posuwał się do przodu, przechylając wagonem niczym łodzią na wzburzonym morzu. Raz korytarz, który miałem po lewej ręce, wznosił się wciąż wyżej i wyżej ponad przedział, to znów przedział dążąc do wyrównania poziomów układał wagon w płaszczyźnie właściwej wszystkim wagonom, a uzyskawszy równowagę naciskał na korytarz i ten z oporem, ale konsekwentnie opadał wciąż niżej i niżej. Takie kłopoty ze statycznością nie były przyjemne dla podróżujących, a już szczególnie dla mnie, com podróżował rozkołysany o wiele wyżej czy też niżej. Dlatego z ogromną ulgą, jeśli nie radością, powitałem konduktora, który trzymając się drzwi, zawisł nade mną i spojrzawszy mi głęboko w oczy, spytał z urzędową troską: – Czy już sprawdzałem u szanownego pana bilecik? – Czy już pan sprawdzał bilecik? – spytałem, płoniąc się rumieńcem, a w głowie mej roztańczyły się gorączkowe myśli: jeśli – myślałem – jestem tym, który wsiadł pierwszy i jechał od samego początku, to jest od węzłowej stacji, jaka leżała na międzynarodowym szlaku, to musiałem już podawać bilet do sprawdzenia; jeśli natomiast wsiadłem jako drugi (co wszak jest bardziej prawdopodobne), to zapewne bilet nie był jeszcze sprawdzony. Aczkolwiek i w pierwszym, i w drugim wypadku mogła zaistnieć sytuacja odwrotna: to znaczy ten, który wsiadł drugi, mógł od razu napotkać konduktora i wejść do przedziału ze sprawdzonym biletem, zaś ten, który zajął miejsce w przedziale od samego początku jazdy, nie wychylając z niego nosa na krok, mógł mieć do czynienia z konduktorem dopiero teraz. – Sprawdzałem u szanownego – powtórzył niezrażony konduktor. – Pan, panie konduktorze, musi wiedzieć najlepiej – odparłem w miarę godnie, choć wciąż byłem na różowo, co podważało ową godność. – Ja? – zdziwił się szczerze i zupełnie prywatnie konduktor. – Tak, pan... Pan jako ten, który jest konduktorem, musi wiedzieć, komu pan sprawdzał bilet, a komu zaś biletu nie sprawdził. – Hm... – zafrasował się konduktor i trzymając się mocno drzwi, które tymczasem skłoniły się na stronę korytarza, odparł: – Nie mogę tego wiedzieć. – Jak to pan „nie może”? – Nie mogę, bo ludzi jest za dużo, a jak nie za dużo, to znów trudno ich rozpoznać... – No, wie pan! – zakrzyknąłem przechodząc z różu w pąs. – Dawniej, panie – ciągnął konduktor drapiąc się frasobliwie po karku – chłop był podobny do chłopa, pan do pana, furman do furmana, a dziś, panie, istna wieża Babel! – A skąd znowu może pan wiedzieć, jak było dawniej? – zainteresowałem się. – Mało to człowiek przeżył. – Nie powie pan chyba, że żył pan dłużej, aniżeli zazwyczaj żyją konduktorzy? 17 – Czasy, panie, czasy się zmieniają szybciej od ludzi. W tym momencie wagonem szarpnęło mocno, konduktor wleciał do środka przedziału i znać mocno tym się skonfundowawszy zawołał: – Gadu, gadu, stary dziadu, a coś mi tu wygląda, że szanowny pan nie ma biletu! – Chwileczkę, panie konduktorze, o ile się nie mylę, chodziło nam nie o bilet, lecz o sprawdzanie biletu. Jeśli jednak pragnie pan mieć bilecik, proszę bardzo... Rzekłszy te słowa począłem gorączkowo przewracać wszystkie kieszenie przestronnej marynarki, jak też eleganckich spodni, czując, że sytuacja moja staje się rzeczywiście nie najweselsza, gdyż nie tylko, że nie byłem pewien, kiedy i gdzie wsiadłem i czy miałem sprawdzony bilet, ale na dodatek mogłem w ogóle nie mieć biletu! I to z winy, w pewnym sensie, nie zawinionej przeze mnie. – No to co zrobimy? Trzeba znakiem tego wypisać szanownemu panu bilecik – stwierdził dobrodusznie konduktor, grzebiąc się w zatłuszczonej i śmierdzącej wagonem torbie. – Jako że szanowny pan nie zgłosił, że jedzie bez biletu, więc będzie musiał szanowny pan zapłacić przewidzianą taryfą karę. – Ależ, proszę pana, jestem pewien, że bilet posiadam i że bilet ten prawdopodobnie już raz pan sprawdzał. Jedynie z pewnych, nie sądzę, aby zrozumiałych dla pana względów, dokładnie nie jestem w stanie określić, kiedy się to stało! – zawołałem zrozpaczony podobnym obrotem sprawy. – Jak to mam rozumieć? – zainteresował się konduktor, wygrzebawszy bloczek z biletami i z kolei szukając ołówka. – Był pan śpiący czy co? – Można to nazwać i tak, co zresztą byłoby najszczęśliwszym wyjściem z sytuacji... – Proszę powiedzieć, gdzie szanowny pan wsiadł – rzekł konduktor, wreszcie znalazłszy wszystko potrzebne do wypisywania. – Gdzie ja wsiadłem? – Ma się rozumieć, że nie ja – dobrodusznie wyjaśnił konduktor. – Mam prawo ściągnąć od pana karę za całą trasę, od stacji początkowej... Ale po co mamy utrudniać człowiek człowiekowi życie, no nie? – zakończył konduktor i oko jego uczyniło dziwny pląs, aby zajaśnieć pogodnie niczym letnie niebo. – Chce pan rzec, że wsiadłem na pierwszej stacji? – spytałem nastawiając czujnie ucha. – Jeśli pan tak chce, to proszę bardzo – zniecierpliwił się konduktor. – Chciałem jak człowiek z człowiekiem, ale jak pan tak chce, to proszę bardzo... – Ale ja... ja naprawdę nie mogę wiedzieć, na której stacji wsiadłem... – Dobrze! Piszemy: bilecik pierwszej klasy do stacji... Dokąd pan jedzie? – Proszę pana, proszę mnie źle nie zrozumieć, ale na skutek pewnych okoliczności, których nie mogę panu dokładnie zrelacjonować, otóż na skutek tych okoliczności – również nie wiem, dokąd jadę! To znaczy wiem... Gdzieś do jakiejś doliny, w której mieszkam od dawna, gdzie mam żonę, krewnych i kuzynów... Ma się rozumieć, jadę tam, jeśli rzeczywiście nie wsiadłem na tej węzłowej stacji, którą raczył pan wypisać na bilecie... Natomiast jeśli wsiadłem na węzłowej stacji, to jadę, to jadę... Ale ta ewentualność raczej odpada z powodu półbucików w kolorze leśnego mchu... Podczas tej nieco chaotycznej przemowy, którą wygłosiłem w najwyższym stopniu zdenerwowany i równocześnie zmieszany, gdyż nigdy w życiu nie zdarzyło mi się, abym jechał bez biletu, i to na dodatek nie wiadomo skąd i dokąd, konduktor założył ołówek za ucho i przysłuchiwał mi się z wyrazem wzrastającego zdziwienia pomieszanego z pewną, niezbyt przyjemną dla mnie, wesołością. – Z powodu półbucików, mówi pan? – Błagam, niech pan mnie źle nie zrozumie. Niech pan, broń Boże, nie pomyśli, że jestem kimś takim... No, wie pan... Gdybym był kimś takim, to przecież o tym wszystkim nie mówiłbym panu... A mówię panu również dlatego, że sądzę, iż pan, jako osoba w pewnym sensie 18 najbardziej autorytatywna, może, a nawet powinien przyjść mi z pomocą... Bo co mi się przytrafiło, stało się w pewnym stopniu nie bez winy kolei... – No, wiecie – obruszył się konduktor – obwinia pan kolej, a sam pan jedzie bez biletu, na dodatek dobrze nie wiedząc czy udając, skąd i dokąd! – Ależ, proszę pana! Błagam pana jeszcze raz, aby zechciał pan dobrze mnie zrozumieć! Jakże mógłbym głosić podobne niedorzeczności! Aczkolwiek wszystko, co się ostatnio stało, stało się na skutek długiego obcowania z tą tak dwuznaczną rzeczywistością wagonu, to jednak nigdy i w niczym nie winiłem kolei. Wyrażając się (na pewno niezbyt szczęśliwie!) o winie, miałem na uwadze pewną sytuację zaistniałą na kolei, ale zgoła w niczym niezależną od kolei, a więc nie zawinioną przez kolej! Pan jako konduktor, czyli człowiek, który większość życia spędził w pociągach, doskonale pojmuje, o co mi chodzi: bo czyż nie jest w największym stopniu podejrzana, a nawet groźna – właśnie, to jest odpowiednie słowo: groźna! – sytuacja człowieka, który obcuje z zamkniętym, trwałym, niezmiennym i nawet trochę staroświeckim światem wagonu, gdy tymczasem wagon ten pędzi bez przerwy przed siebie, zmienia kierunki jazdy, zanurza się w mroczne i chłodne tunele (kto wie, jak długo tam przebywając), a potem znów wynurza się, aby się poddawać przechyłom i w prawo, i w lewo. Pojawia się wówczas niechybnie wątpliwość: która rzeczywistość jest bardziej rzeczywista, czy ta, która jest w zgodzie z naszym ciałem, służąc mu miękkim siedzeniem i tą tak naturalną trwałością, czy ta, która się dzieje za wagonem i z jednej, i z drugiej strony, i z góry, i nawet pod spodem? Ma się rozumieć, odpowie pan, że i nasz mały, kochany świat, nasz drogi wagon pamiętający czasy naszych ojców, jest jak najbardziej rzeczywisty, i ten świat, co się wokół zmienia bez przerwy, co zrzuca co sekunda skórę naciągając nową, co wciąż odkrywa przed nami nowe odległości, a z nimi i czasy nowe, jakże jednak różne od czasu, jaki mamy wewnątrz wagonu (jak też i od wagonowej przestrzeni) – i ten świat jest realny i rzeczywisty! Tylko, pytam się, kto naprawdę potrafi pomieścić w swej głowie i w swym sercu te dwa rzeczywiste światy naraz?! Czyż nie uciekamy się, panie konduktorze, do chytrości – raz przyjmując, że życie naszego pociągu i wagonu jest owym centrum wszechświata, natomiast otaczająca nas przestrzeń i czas, który się tam staje, to, dajmy na to, przejaw wewnętrznego życia szyby i niech no tylko szyba zaparuje lekko albo zamuruje ją mróz – już nie ma innego wewnętrznego życia, poza życiem naszego przedziału! Albo z kolei gdy, dajmy na to, otworzymy okno i wpatrzymy się w rozpędzoną przestrzeń, tracimy całą naszą pamięć i wiarę w życie przedziału, oddając się ptasiemu czy antylopiemu poglądowi, że istnieje tylko rozpędzona ziemia wirująca w jakimś szaleńczym tańcu i że w związku z tym nam jako ptakom czy antylopom wszystko dozwolone w imię tej pędzącej ziemi i tego przyśpieszonego czasu! – Hm... Bardzo to musi być mądre, co pan rzekł, ale ja, szanowny panie, jestem człowiekiem na służbie. Moją sprawą jest żądać od pana biletu. Dlatego, z mojego punktu widzenia, sprawa wygląda tak, że pan świadomie utrudnia mi wykonywanie obowiązków służbowych, i kropka! – Tak by wyglądało – potwierdziłem – aczkolwiek nie zgodziłbym się z określeniem „świadomie”, gdyż sprawa świadomości jest w najwyższym stopniu skomplikowana. – Powtarzam: szanowny pan bezmyślnie (proszę bardzo, jeśli nie lubi pan słowa „świadomie”) utrudnia pracownikowi kolei, znajdującemu się na służbie, wykonywanie jego czynności. Tyle wiem i więcej nie chcę wiedzieć. I w związku z powyższym będę musiał sporządzić odpowiedni raport. Po tych słowach konduktor schował mały bloczek i chwilę poszperawszy wyciągnął z torby nieco większy. – Niechże pan tego nie robi! – zawołałem w przypływie rozpaczy. – Boże mój, przecież tłumaczyłem panu cały czas, że jestem niewinny, mało tego – nie tylko że jestem niewinny, ale poniekąd padłem ofiarą... – Ofiarą? Czego pan padł ofiarą? – zainteresował się konduktor. 19 – Raczej nie „czego”, lecz „kogo”, gdyż stałem się ofiarą pewnej osoby, która siedziała tu, w tym przedziale, aż do chwili wjazdu naszego pociągu w mroczny tunel... – Chce pan powiedzieć, że został pan okradziony? – Tak. Można użyć tego słowa, że zostałem okradziony, aczkolwiek nie jestem całkowicie pewien, czy mnie okradziono, czy też ja okradłem mego współtowarzysza podróży. Może być też i taka ewentualność, że nikt nikogo nie okradł, natomiast ja przeistoczyłem się, czyli wyrażając się po naszemu – okradłem sam siebie! – I znowu pan zaczyna! – zagroził konduktor. – Bardzo pana przepraszam, ale naprawdę nie chciałem powiedzieć nic ponadto, co zaszło lub mogło zajść... – Jak to – mogło zajść? Czy możliwe jest, aby kogoś należało równocześnie ścigać i ochraniać, a na dodatek złego dowodzi pan, że mógł pan sam się okraść. Przecież to wierutna bzdura, gdyż nie można samemu się okraść, jak nie można samemu się... no, samemu się skontrolować czy się ukarać. – Bardzo przepraszam, ale dużo „się” można: na przykład, jeszcze można się roześmiać, się rozespać, a nawet s i ę z a g u b i ć... – Jeśli chodzi o zgłoszoną przez pana kradzież (bo nie sądzę, aby rzeczywiście pragnął pan się oskarżyć), podobne sprawy wchodzą już w kompetencje milicji. To zaś, że pan s i ę z a g u b i ł i nie wie, skąd i dokąd jedzie, to rozstrzygniemy prosto i zgodnie z przepisami: zapłaci pan za całą trasę przejazdu! – Zapłacę, z największą chęcią zapłacę! – zawołałem nagle oświecony pewną ideą. – Tylko prosiłbym przedtem pana o małą przysługę, która dla pana będzie drobiazgiem, natomiast dla mnie może stanowić ona sprawę, kto wie, czy nie życia i śmierci, albowiem – jak trafnie i głęboko ujął pan moją sytuację – zagubiłem się, i to w pełnym tego słowa znaczeniu. Gdyby więc zechciał pan skupić swą uwagę i przywołać na pomoc pamięć, mógłby mi pan bardzo, ale to bardzo pomóc! – Słucham... – Niech pan mi powie, niech pan szczerze powie, czy sprawdzał pan już u mnie bilet. I jeśli sprawdzał pan, to kogo pan jeszcze widział w przedziale? A może jakaś osoba wydała się panu w tym przedziale dlaczegoś dziwna? No, jeśli nie jedna osoba, to może dwie osoby wzięte razem sprawiły na panu dziwne wrażenie? – Jak to „dwie osoby”? – Upewniam pana, że nawet przez głowę nie przeszła mi myśl, iż mogłoby panu wydawać się coś niestosownego... Ale załóżmy, teoretycznie załóżmy, że zdarza się oto taka sytuacja: wchodzi pan do przedziału pierwszej klasy, gdzie, jak powszechnie wiadomo, w tych dniach jest mało pasażerów. Bierze pan od pierwszego pasażera bilet, sprawdza co należy: czy zgadza się cena biletu, trasa, miejsce odjazdu i przyjazdu, data i tym podobne rzeczy, oddaje pan bilet i już chce wychodzić, gdy nagle widzi pan, że t e n s a m podróżny siedzi po drugiej stronie przedziału i patrzy najspokojniej w okno! Wydaje się panu cokolwiek dziwne, że pasażer tak szybko i niepostrzeżenie zdążył przesiąść się z miejsca na miejsce, więc prowadzony poczuciem służbowego obowiązku prosi go pan, aby okazał jeszcze raz bilet – i oto stwierdza pan, że podróżny tym razem ma bilet opiewający na krótszą albo dłuższą trasę! Wówczas podnosi pan głowę, rozgląda się dokładnie jeszcze raz po przedziale i widzi, że w tym samym pociągu, w tym samym wagonie i w jednym przedziale siedzą naprzeciwko siebie dwaj podobni kropla w kroplę panowie, tak że gdyby nie ów bilet, stanowiący dla pana podstawę tożsamości podróżującego, sądziłby pan, że są to nie dwaj pasażerowie, lecz jeden odbity w lustrze! Czy nie zdarzyła się panu podobna historia?! – Co pan sobie faktycznie wyobraża! – zakrzyknął konduktor poczerwieniawszy nagle jak piwonia. – Co pan właściwie sobie wyobraża?! 20 – Chwileczkę... To znaczy... to znaczy, że sprawdzając bilet widział pan mnie tylko samego! – Wcale nie powiedziałem, że sprawdzałem panu bilet! Nigdy i nikomu nie powiedziałem, że sprawdzałem panu bilet! Nie powiedziałem!! – Mój Boże, po cóż ten krzyk? Przecież ja nie chciałem powiedzieć nic złego... Przecież ja... Pociąg zaczął zwalniać, zbliżając się do jakiejś stacyjki, i konduktor, wciąż czerwony jak rozkwitły kwiat, trzasnąwszy drzwiami, wybiegł z przedziału. 21 III Zgrzytając i popiskując żałośnie pociąg wtaczał się przed stacyjkę, nad którą wznosiła się skarpa porosła krzewami i chudą drzewiną, co parła wprost do nieba nachylając się ku ziemi, jakby łapiąc równowagę czy też nasłuchując, co się dzieje w jej głębi. A nad drzewami wznosiły się mury, białe i kraśne, uwieńczone szczytem i wieżyczką z sygnaturką, nad wyraz szlachetne i pełne owego wytwornego umiarkowania, które zna historia, gdy już zakrzepnie na amen niby skamieniała na dnie morza żywica. Że mieścina, tak bezlitośnie górująca nad stacyjką, jest szacowna i na tyle stara, że może spokojnie wznosić się ponad kolejowym szlakiem, ową niespokojną rzeką, która wzbiera żelazem, człowiekiem i maszyną – widać było i z wielograniastej wieży, co wyłuskiwała się spośród murów jak pięść mocna i jak dzieło natury harmonijna, a również z samej nazwy grodu wypisanej czarno na białej ogromnej tablicy. Nazwa miasteczka brzmiała dosyć obco, jak też wieloznacznie, było w tej nazwie coś słodkiego – z beczki i wina, i coś okrutnego – coś z bicia czy z bicza. Patrząc na miasteczko i odczytując ową nazwę, można było spodziewać się po miasteczku różnych rzeczy, domyślać się różnych spraw i sprawek, które musiały się dziać na wysokiej skarpie lub pod nią, gdzie sięgały korzeniem kulawe i wątłe drzewiny. Tymczasem peron stacyjki żył swym już znanym mi życiem, kotłował się ludem: niby miejskim, niby wiejskim, nie wiadomo, czy żyjącym z roli, czy z fabrycznej pracy, ale bystrym i ruchliwym jak rtęć. Wśród podróżnych, tak bystrych, lecz tak nieokreślonych, niby dzisiejszych, niby wczorajszych, tylko jeden człowiek był określony i znający swój czas, będący z czasem za pan brat: był nim mój konduktor – pleczysty, umundurowany i noszący się z waszecia. No – pomyślałem sobie – teraz nic, tylko się cieszyć, bo sprawy moje znajdują się w pewnych rękach. Bo któż może być pewniejszy, jak nie konduktor – ten pan i władca szlaków dalekich, ten baczny stróż żelaznych rzek, owego krwiobiegu, którym czas mknie do przodu, a wraz z czasem wszystko, co żyje! Pomyślawszy tak spojrzałem z pewną czułością na konduktora, ale już go nie było na peronie i tylko w drzwiach stacyjki, nad którymi można było wyczytać „Wejście służbowe”, dostrzegłem czyjeś szerokie plecy i granatowy mundur. Nie minęła nawet chwila, gdy drzwi ponownie się otworzyły i ujrzałem w nich konduktora, a za nim człowieka równie granatowego, jak konduktor, dopinającego z pośpiechem pas, na którym dyndał skórzany, już mocno sczerniały futerał na coś, co było najprawdopodobniej sześciostrzałowcem, zwanym popularnie „tetenką”. Ten ostatni szczegół wydał się mi niezbyt interesujący, jeśli wprost nie na miejscu, jako że nasuwał on refleksję na temat bytu i niebytu, istnienia i nieistnienia, lecz w jakże prostackim stylu! Nic więc dziwnego, że gdy dwaj kolejarze zbliżyli się do mego wagonu, a potem wkroczyli do środka i wreszcie znaleźli się w przedziale, w którym przeżyłem tak wiele, zastali mnie zachmurzonego i w stanie lekkiego podenerwowania. – Oto i nasz facet – oświadczył z godnością konduktor, aczkolwiek wiadomo było z góry, iż „naszym facetem” mogę być jedynie ja, gdyż tylko ja siedziałem w przedziale. – Dzień dobry – rzekł przybyły przykładając palce do daszka. – Dzień dobry – zgodziłem się. 22 – Hm.. więc to pan nie chce okazać biletu lub też, jako że prawdopodobnie biletu pan nie posiada, nie chce wskazać trasy, którą przebył pociągiem? – Ależ skądże! – zawołałem, czując, że się znów czerwienię – nigdy w świecie! Nawet przez myśl nie mogło mi przejść coś podobnego! – A więc?... – zdziwił się kolejarz spoglądając, jak się mi wydało, z lekkim uśmieszkiem na konduktora – a więc wszystko gra! Proszę więc okazać bilecik! – Przykro mi, ale, o czym już miałem przyjemność poinformować pana konduktora, bileciku nie mam, zapewne zgubiwszy go, bo wątpię, abym ośmielił się podróżować bez biletu, albo też zagubiłem bilet z tym, co się zwało „Jacek Cyganiewicz”. Również pragnę pana z góry uprzedzić – ciągnąłem rozpalając się na tyle, aby osiągnąć odpowiednią lekkość w wysławianiu, nie tracąc panowania nad sobą – że nie mogę dokładnie nazwać ani miejsca, skąd wyjechałem, ani też miejscowości, do której podążam. Wiem jedynie, że miejsce to jest doliną i że prawdopodobnie mieszka tam moja żona, przyjaciele, a także zupełnie prawdopodobne, że w dolinie tej przebywają moje dzieci, bo skoro prawdopodobnie mam żonę, również prawdopodobnie muszę mieć dzieci. – Hm... Prawdopodobnie zaczyna pan coś knocić – rzekł kolejarz, podciągając pas z wytłuszczonym futerałem. – Jak to „knocić”?! Jestem człowiekiem uczciwym, a nie żadnym krętaczem, a już tym bardziej knociarzem. I nigdy bym nie potrafił ani też nie chciał sprzeciwiać się władzy, której przedstawicielem na terenie kolei żelaznej jest konduktor i pan, szanowny panie, ale jak widzi pan, dokładnie nie wiedząc, nie mogę też dokładnie poinformować ani pana, ani konduktora, skąd i dokąd, gdzie i po co... I pojmując, nie gorzej od panów, całą niedorzeczność swej sytuacji, nie tylko że nie zamierzam się sprzeciwiać lub, jak się pan wyraził, coś knocić, lecz zwracam się do was z gorącą prośbą, abyście świadomi istoty rzeczy i swych praw i obowiązków, a więc nad wyraz jednolici i określeni – pozwolili i mnie się określić! – Co pan przez to rozumie? – zaniepokoił się kolejarz oglądając się na swego towarzysza. – Co przez to rozumiem? W tym rzecz, że od was oczekuję odpowiednich kroków, które pozwolą mi się zrozumieć! – Jeśli nie ma pan biletu ani pamięci, żeby wiedzieć, dokąd i skąd pan jedzie, to trudno... Dawaj pan swój dowód! – zadecydował wreszcie przybyły po dłuższym milczeniu, jakie zapadło po mych słowach. – Obawiam się, szanowny panie – rzekłem spuszczając oczy – że nie posiadam również żadnego dowodu poza... poza tymi butami w kolorze leśnego mchu oraz teczką z zatkniętą za pasek gazetą. Zresztą, cóż dowód? Nie bądźmy formalistami. Dajmy na to, że okazałbym panu dowód, czy poznałby pan w oparciu o zdjęcie, że dowód jest rzeczywiście mój? – Jak to, nie poznałbym! – zawołał czerwieniąc się przybyły. – Ano tak, gdyż wyrażając się oględnie, dzisiejsi ludzie są do siebie podobni jak łyse konie, możliwa jest więc taka ewentualność, że różni ludzie (jeśli rzeczywiście są różni) będą całkowicie tacy sami. – A więc nie ma pan dowodu? To proszę o dane personalne!! – Mój Boże, jakże upraszcza pan sprawę. Chce pan wszystko usłyszeć ode mnie, od tego mnie, który może nie jest mną... Dajmy na to, że Sobiesław Prokop... – Jak to „dajmy na to”? – No, bo mogę z równym powodzeniem nazywać się Jacek Cyganiewicz, aczkolwiek pewne fakty, bardzo błahe, świadczą, że pierwsza wersja jest bliższa prawdy. – Proszę podać, co jest, a nie – co się panu wydaje! – Powiedziałem, co jest. A cóż mogę poradzić na to, że owo „jest” znajduje się w podobnym bezkształtnym stanie. 23 – Niechże się pan wreszcie zdecyduje na coś, bo nie chciałbym traktować pana jako kogoś, kto podaje fałszywe dane! – zagroził umundurowany, podobnie jak niedawno konduktor objawiając coraz większe zdenerwowanie. – Jest pan Sobiesławem Prokopem?! – Ma pan świętą rację – potaknąłem. – Jest sprawą oczywistą, że od momentu gdy zginął mój współtowarzysz, jestem kimś jednym, określonym i nazwanym, dlaczego więc nie miałbym się nazywać Sobiesławem Prokopem? – Jak to „zginął”? – podchwycił mężczyzna. – W pociągu tak łatwo się nie znika. A może chce pan powiedzieć, że był z panem ktoś taki, kto zabrał panu pewne rzeczy, utrudniając stwierdzenie tożsamości, i wysiadł na pierwszej stacji? – Poniekąd. Chociaż wątpię, czy gdziekolwiek na świecie może istnieć stacja w tunelu, a mój współtowarzysz podróży siedział ze mną do momentu, gdy pociąg zanurzył się w ciemnościach trwających nie wiadomo jak długi moment. A kiedy pociąg wytoczył się spod tej góry, zapewne bardzo dużej, gdy więc pociąg wychynął z owej czeluści... – Siedział pan sam? – Tak jest! Ale kto zginął? W tym właśnie kryje się sedno sprawy: kto znikł w momencie, gdy pociąg przemierzał wnętrze góry? Panie sierżancie (gdyż widzę, że jest pan sierżantem), gdyby pan, panie sierżancie, pomógł mi wyjaśnić, kogo nie było po tym, jak pociąg wynurzył się spod tej góry, gdyby pan to uczynił, byłbym panu zobowiązany do końca życia! – Chwileczkę, chwileczkę. Więc potwierdza pan, że pana współtowarzysz podróży, który bodaj że nazywał się Jacek Cyganiewicz, że pasażer ten znikł w momencie, gdy pociąg wjechał w tunel? – Mój Boże, kiedy ja naprawdę nie wiem, czy był to Jacek Cyganiewicz. Przecież tłumaczę panu, że mógł to być również Sobiesław Prokop! – Zgodziliśmy się przecież, że jest pan Sobiesławem Prokopem – zauważył z wyrzutem sierżant. – Chyba nie chce pan powiedzieć, że to pan zginął jadąc przez tunel? – To zależy, panie sierżancie, co będziemy rozumieli pod słowem „zginął”. Jeśli słowo to potraktujemy bardziej głęboko, że tak powiem, filozoficznie, jako kres pewnego bytu, więc wówczas na pewno należy mówić o zginięciu czy też o ginięciu. Natomiast jeśli będziemy mówili o ginięciu w sensie fizycznym (i jeśli cierpienie moje miało polegać na wyjątkowej samoświadomości, co doprowadziło do szczególnie groźnego i samopożerającego się rozdwojenia jaźni), a więc jeśli będziemy mówili o ginięciu patrząc na byt z punktu widzenia prawa zachowania materii, wówczas nie byłoby mowy o żadnej stracie, albowiem – oto jestem cały i zdrów! – Wszystko jedno, czy zginął Jacek Cyganiewicz, czy też Sobiesław Prokop, albo – że nikt nie zginął, zmuszony jestem zatrzymać pana, a to jako świadka wypadku oraz jako człowieka posługującego się podwójnym nazwiskiem, nie mówiąc już o innych zupełnie możliwych przestępstwach! – ogłosił z widoczną ulgą sierżant, podciągając dziarsko pas obciążony futerałem. – No cóż, panie sierżancie – zgodziłem się, westchnąwszy głęboko – powinienem się cieszyć z takiego obrotu sprawy, gdyż teraz nie ulega wątpliwości, że przy pańskiej pomocy uda mi się dojść, czy była to strata duchowa, czy fizyczna, czy może najohydniejsza kradzież, jako że mogłem nie chorować na żadne superświadomościowe rozdwojenie, lecz – co jest najbliższe prawdy i z czym pan konduktor, jak również pan będziecie mogli się zgodzić – ten drugi, wykorzystując nasze wprost zadziwiające podobieństwo i chytrze korzystając z ciemności, zamienił się miejscami, jak i butami, i przywłaszczywszy sobie mnie, uszedł bezkarnie, pozostawiając pozory siebie we mnie! Trochę się jednak obawiam opuścić ten wagon i przedział, jako że pozostając w miejscu, które było świadkiem tak niebywałej historii, mogę mieć pewną nadzieję, że uda się wszystko przywrócić do porządku. Opuszczając zaś wagon w stanie tak głębokiego zamieszania, mogę stanąć przed faktem, że pozostanę tym, kim wyszedłem z wagonu. 24 – Nie chce pan pofatygować się do wyjścia?! – zdziwił się sierżant. – Ależ nigdy w świecie! Pełen ufności i wiary w pana możliwości wyjdę stąd z największą chęcią. Z kolei bowiem dosyć już mam tej niestrudzonej zmienności, tego turkotania kół i walenia szyn, tych krajobrazów zmieniających się jak karty książki przedmuchiwanej przez wiatr. Jeśli wysiądę, pozbędę się przynajmniej kłopotów natury – skąd i dokąd. Bo nie jadąc, nie będę już musiał się martwić, dokąd i z jakiej stacji podążam, co, przyzna pan, w poważnym stopniu uprości moją i tak już w najwyższym stopniu skomplikowaną sytuację. Wypowiedziawszy te słowa uchwyciłem teczkę z gazetą zatkniętą za pasek, odważnie wkraczając na peron, a za mną sierżant oraz niestrudzony konduktor, który ani rusz nie chciał zrezygnować z mojej osoby. 25 IV Kimże więc jestem? A jeśli tego nie wiem, to czy naprawdę – jestem? Oto pytania, które zawisły nade mną niczym górski głaz. Albowiem cóż to za istnienie bez wiedzy o swej przeszłości, choćby niedługiej: niechby nawet liczącej trzydzieści lat, bez owej historii życia, bez której człowiek – kimkolwiek by on był – nie może określić ani swego dzisiaj, ani tym bardziej jutra?! Cóż to za istnienie, gdy owo drugie: nasza wieczność ukryta w naszej jaźni, gdy owo drugie, co ogląda nas i oglądając wyodrębnia ze świata roślin i zwierząt – ów wieczny świadek nas samych, ów niestrudzony duch, co nie mając ciała ani określonego miejsca w nas, tuląc się gdzieś w nieznanych zakamarkach mózgu i będąc równocześnie panem owych delikatnych, gąbczastych splotów, ukrytych pod wapienną osłoną naszej czaszki; gdy ów towarzysz, sędzia, świadek i t e n, k t ó r y j e s t i który użycza nam swej boskości, będąc nie wczoraj i nie jutro, ale trwając w jednym czasie naszego „ja” – gdy ten nasz bóg odstąpił nas, a my zaś nadal czujemy nasze życie?! I miast mroku nieświadomości – co jest prawdziwą śmiercią człowieka – otrzymujemy nadal świadectwo o sobie z owych tajemnych zakątków naszego mózgu! Cóż to za istnienie dla człowieka, który trwa, niejako wbrew wszelkim prawom ludzkiego istnienia, stając się upiorem siebie, pustym naczyniem napełnionym nicością; dla człowieka, który winien stać się zwierzęciem, jeśli pozostało mu zawierzyć swemu jedynie ciału i instynktom! Cóż to za istnienie dla mnie, gdy mój bóg, moja świadomość, nie jest mi w stanie powiedzieć najważniejszego: czym jest Cyganiewicz, czy Prokop?! Winienem właściwie wypowiedzieć posłuszeństwo takiemu władcy, który nie rezygnując z przywilejów władzy, wciąż utrzymując mnie w sferach człowieczeństwa, równocześnie nie jest w stanie utrzymać swej boskości, zatracając się w chaosie czasu i przestrzeni; przeciw memu bogowi, który, kto wie, czy nie umarł, dozwalając, aby zawładnął mną Prokop albo ów Cyganiewicz! Jaki los oczekuje mnie, tego mnie, który nie wie, czy jest sobą, tego komicznego mnie nadającego się raczej do groteski czy wesołej farsy aniżeli do życia! Rozmowa z konduktorem, a później z sierżantem, rozmowa z tymi tak dalece określonymi ludźmi, pełnymi boskiej świadomości siebie, była najlepszym dowodem, na jak nieprawdopodobnie komiczne, na jak niepoważne kłopoty zostałem narażony przez to, że opuścił mnie mój wieczny bóg, moja wieczna świadomość! Czy więc dalej mam ujawniać swoją nieokreśloność, czy w dalszym ciągu powinienem obnażać ów straszny chaos, ową bezkształtność zasadniczą, gdy ludzie – ci najbardziej określeni i niezachwiani w swej wieczności, trwający w swym niezmordowanym bogu – gdy ludzie ci nie tylko że nie umieją mi przyjść z pomocą, lecz w imię dobrze pojętych praw i obowiązków, a więc w imię trwałości, sensu, ładu, grożą mi nieprzyjemnymi konsekwencjami. Ja zaś nie tylko że nie mam do nich o to pretensji, lecz w zupełności zgadzam się z nimi, bo cóż to byłby za świat, gdyby uznał on mój chaos i moją śmierć, cóż to byłby za świat, pytam się?! Cóż więc mam czynić, aby być? Mam więc przyjąć jednego z dwóch, ale którego – oto jest pytanie! Mam więc przyjąć coś, co jest nie do przyjęcia, coś, czego może w ogóle nie ma. I cóż to za przyjmowanie, skoro nie ma tego, który przyjmuje, skoro możliwe, iż jestem Prokopem, i skoro możliwe, że jestem Cyganiewiczem! 26 Cóż więc mam czynić – cierpiący rozbicie i tęskniący za całością, która byłaby tak cała i tak skupiona, jak kula – jakże sprawiedliwa wobec siebie, wobec tego siebie, co drzemie utajony w jej wnętrzu, mając jednakowo blisko i daleko do własnego krańca i własnego początku. Cóż więc mam czynić, prawie że zwierzę, a przecież myślący w nieszczęściu?! Cóż więc mam czynić w tak straszliwym boju, wątły, niebaczny, rozdwojony w sobie?! Takie myśli rozsadzały mą głowę, z jednej strony utwierdzając mnie w pewności, że istnieję, skoro myślę, a z drugiej – potęgując ów stan zagubienia i nieomal rozproszenia, gdy tymczasem powinienem się zmobilizować, aby być gotowym do dalszej walki, kto wie, czy na śmierć, czy na życie. Daleko bowiem odjechał pociąg, a wraz z nim znikł przedział, pachnący słodko i mdło, z siarczanym oddechem na szybie, przedział, który, kto wie, może był jedynym bezstronnym świadkiem tego, co się zdarzyło, gdym wędrował nie wiadomo, czy z bliskiej, czy z dalekiej stacji. Tymczasem stanąłem nogą na twardym gruncie miasteczka o dwuznacznej nazwie, zagłębiając się w półmrok stacyjki, odnajdując jakże mi znany i przez to przyjazny odór kiepskiego tytoniu i kwaśnego piwa, mdły i słodkawy zapaszek wytrwale oliwionych podłóg, widząc jakże miłe oczom krzesła i stoliki na cienkich nóżkach, malowane w ostre kolory, a na ścianach afisze – pełne blasku i polotu, niby egzotyczne motyle, które zleciały z innego nieba. A w tych kolejowych salonach, drzemiących już ponad pół wieku u progu szlaków dalekich, wysokich jak hale fabryczne, z gipsowymi ozdobami, w tych salonach, co spozierały na świat prawy i lewy, świat miasteczka i nigdy nie kończących się podróży – oknami wysokimi i stromymi, jak w świątyniach gotyckich – widziałem mych braci w podróży. Niekształtni, ociężali, lecz nie ciężcy, przyodziani w drelichy i w cajgi, stąpający z niezgrabną powagą, o twarzach, które trudno zapomnieć, choć każda wydaje się tą samą, twarzach, które nie nawykły niczego skrywać, będąc otwartymi jak dłonie garnące się do pracy. Obok kobiety – obarczone węzełkami i dziećmi, równie niezgrabne, lecz zachęcające w swej kanciastości, która nie wiadomo, czy odpycha, czy przyzywa, naturalnie rumiane lub brązowe od słońca i od ostrych wiatrów, o gęstych włosach zaczesanych gładko albo skręconych w murzyńską peruczkę, włosach, które znają jedynie twarde dotknięcie grzebienia. A wśród nich – dziewczęta i chłopcy, jakże inni od ojców i matek, jakże zgrabni, już nie twardzi, a równocześnie jakże ojcowscy, jakże z tej ziemi i z chleba, i z krwi, co dojrzewała na tej ziemi! I jakieś kobiety, zbyt modne, aby być w zgodzie z modą, niby nie stąd, a przecież nie ujechać im daleko, ażeby zaraz nie zatęsknić za rodzinnym domem; i mężczyźni o wąskich biodrach i w szerokich wiatrówkach, ostrzyżeni krótko i niedbale, o równie niedbałych ruchach, w których czaiła się zaczepność, a może był to tylko styl na lekceważenie, zbyt wyraźny, gdyż zbyt świeża była pamięć tego stylu. Za plecami sierżanta i w towarzystwie konduktora byłem wśród tego tłumu swój i nie swój zarazem, nie zdziwiłem się więc wcale, gdy nagle poczułem, że ktoś spoziera z tego tłumu na mnie, rozumiejąc mnie lepiej, niźli ja rozumiałem siebie, przenikając mnie na wskroś, począwszy od głowy, jakże zbolałej i również nie swojej, a skończywszy na mych nogach i stopach obutych w półbuciki w kolorze leśnego mchu. Drżąc jak liść, ale czerwieniejąc, jakbym miał za chwilę wybuchnąć gniewem, spojrzałem w tę stronę i zdawało mi się, że dostrzegłem czyjąś twarz znajomą, opaloną na brąz twarz lekko zmieszaną, lecz również rozpaloną ciekawością tak bezgranicznie nachalną, jakby właściciel twarzy był rzeczywiście w stanie zgłębić mnie do dna. Na widok podobnej bezczelności, jeśli nie bezprawia nawet, zatrzymałem się w pół kroku, gotów rzucić się w tłum, aby rozprawić się z ciekawskim, co śmiał zgłębiać mnie i wiedzieć o mnie wówczas, gdy ja sam, jeśli i zgłębiałem siebie, to wiedzy o sobie miałem coraz mniej! I poczułem, jak na moje ramię spada ciężka dłoń, i usłyszałem pełen powagi i głębokiego przekonania głos mego przewodnika i opiekuna. 27 Niech będzie, co ma być, a my się jeszcze porachujemy! – pomyślałem zaciskając pięści, lecz ten, który patrzył, ulotnił się równie nagle, jak się pojawił. Poddany swym opiekunom wkroczyłem do małego pokoiku ze stołem, żelaznymi krzesłami i metalową szafą zamykaną na ogromny zamek. Sierżant, znać poczuwszy się na właściwym miejscu, odetchnął głęboko i rozluźniwszy pas usadowił się za stolikiem. – Porozmawiajmy teraz spokojnie, szanowny panie Prokopie, czy nie tak? – Tak... – Co znaczy „tak”? „Tak” – porozmawiajmy czy „tak” – Prokopie? – I tak, i tak... – Widzę, że dochodzi pan do jakiegoś wniosku, widzę, że pragnie pan skończyć te, niezbyt na miejscu, żarty. – Właśnie, coś niecoś rozmyślałem na temat komizmu tudzież powagi swej sytuacji... – Bardzo pięknie, może więc teraz udzieli mi pan bliższych danych... – Niestety, w dalszym ciągu nie mam nic nowego do powiedzenia. – To może powie pan coś na temat Cyganiewicza? Znał go pan przecież, prawda? – Właściwie to znałem, i to nawet bardzo blisko, może nawet za blisko znałem. Chociaż, prawdę mówiąc, to nic nie wiem o nim! – No, jeśli znał go pan tak blisko, to musi pan wiedzieć choć troszkę. Może więc powie mi pan, kiedy nastąpiło wasze spotkanie w pociągu. – Ma pan rację – odparłem. – Mogłem się spotkać z nim po raz pierwszy w pociągu, zupełnie też jest prawdopodobne, że znałem go nieomal od pierwszego przebłysku świadomości... – Czy ten Cyganiewicz, którego znał pan od bardzo dawna, a może, jak twierdzi pan, dopiero od kilku godzin, czy był on pana znajomym, krewnym, a może bliskim kuzynem? – Nie powiedziałbym tego... Sądząc po cechach zewnętrznych, mógłby on być moim bliźniaczym bratem, gorzej już z charakterem, aczkolwiek było między nami zadziwiające podobieństwo, nie tyle charakteru, co współczucia czy współ-świadomości. – Czyli że Cyganiewicz mógł być pana bratem, i to nawet bratem bliźniaczym? – Nie powiedziałem tego. W każdym razie nie rzekłem tego w trybie oznajmującym. Powiedziałem, że opierając się na cechach zewnętrznych można przypuścić, że jest on moim bratem. – Załóżmy jednak, że Cyganiewicz był pana bliźniaczym bratem. Jak to się stało, żeście się tak nagle, jak pan mówił, spotkali w pociągu? – spytał spozierając mi głęboko w oczy sierżant. – Właśnie tego nie wiem... – Może mi pan naświetli bliżej szczegóły tego spotkania: gdzieście wsiedli, czy razem, czy oddzielnie? A jeśli oddzielnie, to kto na której stacji? – Prawdopodobnie ja jako Prokop wsiadłem później. Wszedłem, a właściwie wśliznąłem się do przedziału i przy oknie zastałem Cyganiewicza. Pamiętam, że okno miało zaciek, jakby, za przeproszeniem, splunął nań „żuwacz tytoniu”. Mogłem też przy oknie siedzieć ja sam, a do przedziału mógł się... – Dobrze! A więc wszedł pan do przedziału i przy oknie ujrzał swego brata Cyganiewicza. Co pan wówczas pomyślał: czy ucieszył się tym, jak pan twierdzi, niespodziewanym spotkaniem, czy może się zmartwił albo oburzył? – Sądzę, że w pierwszej chwili zdziwiłem się. No, bo przyzna pan, że nie jest rzeczą zwykłą spotkać kogoś, kto byłby znajomym nieporównywalnie, znajomym, że tak powiem, oko w oko. – A potem? – A potem zacząłem z nim rozmawiać i doszliśmy do wspólnego wniosku, że się już skądś znamy, a za chwilę, że jesteśmy do siebie podobni, i to nawet bardzo... 28 – Czyli poznaliście się jako bracia? – Można to i tak nazwać. Chociaż słowo „brat” ani razu nie padło podczas tej szalonej rozmowy. – A więc rozmowa wasza nie należała do przyjemnych? – Proszę mi wybaczyć, ale zdaje się pan być człowiekiem wyjątkowo pozbawionym wyobraźni: jakże mogła przebiegać przyjemnie rozmowa z kimś, kto udowadniał, że to on jest oryginałem i prawzorem, ja zaś jestem jego nędzną kopią, jego nędznym odbiciem i naśladownictwem! – Czyli że zaczęliście się kłócić? – To nie była, panie sierżancie, kłótnia, to była prawdziwa walka, walka o tożsamość, walka o zachowanie siebie, walka na śmierć i życie! – A kiedy rozpoczęliście tę walkę? Czy podczas jazdy pociągu, czy jak pociąg zatrzymał się na stacji, a może w jakiejś innej chwili? – Walczyliśmy bez przerwy, bez chwili wytchnienia, aż do momentu, gdy jeden z nas począł przywoływać rzeczywistość obiektywną, ten trzeci czas myślący o nas i oceniający nas, i wtedy nastąpiło kompletne zamieszanie, i wtedy też straciłem kontrolę nad czymś, co było prawdopodobnie mną! – A kiedy to się stało? Czy przypadkiem nie wówczas, gdy pociąg wjeżdżał do tunelu? – Miałem wrażenie, że jakaś potężna góra pożera mnie i miażdży... Musiało się to więc stać podczas przejazdu przez tunel. – A co pan wówczas robił, gdy ta góra, jak pan mówi, miażdżyła pana? – Nie wiem! Nic nie wiem! Kiedy to wszystko się skończyło, gdy wreszcie to górzysko wypluło mnie wraz z pociągiem, byłem już sam: nic nie wiedzący, o niczym nie pamiętający, straciwszy siebie czy jego; bez czasu i bez duszy, przyobleczony jedynie w tę oto formę, którą ogląda pan i z którą rozmawia, nazywając ją „Sobiesławem Prokopem”... – Tak. No i cóż? – zwrócił się sierżant do konduktora, który skromnie przysiadł się z boku. – Co pan na to? Konduktor wzruszył ramionami i jakby z ociąganiem rzekł: – Co? Żebym to ja wiedział... – Tak... Sprawa na pewno nie jest prosta. – Rzeczywiście, panie sierżancie – potaknąłem skwapliwie – sprawa nie jest prosta. Cieszyłbym się niezmiernie, gdyby pan sierżant potrafił uprościć ją nieco. – To się jeszcze okaże – odparł enigmatycznie sierżant i poprawiwszy pas zwrócił się do kogoś trzeciego, kto, jak się okazało, siedział w kącie za szafą i notował rozłożywszy papiery na małym stoliku. – Zapisała pani? – Tak jest – odparł służbiście kobiecy głosik, trochę drżący i jakby czymś przejęty. – Tak... No cóż, to już chyba podziękujemy koledze, proszę tylko podpisać ten oto papierek i jest kolega wolny. – A ja? A co ze mną? – zawołałem, patrząc z rozpaczą za odchodzącym konduktorem, kto wie, może jedynym żywym świadkiem tego, co rzeczywiście wydarzyło się w pociągu. – A więc dobrze! – wołałem. – Jeżeli pozwala pan odejść konduktorowi, to i ja pójdę sobie, bo czegóż mogę się spodziewać po panu, gdy każe pan odejść może jedynemu wiarygodnemu świadkowi! – A dokąd, można wiedzieć? – zdziwił się sierżant rozpierając się na krześle. – A widzi pan – rzekł ojcowskim tonem – jeśli nie wie pan, skąd i dokąd pan jedzie, więc jakże może pan gdziekolwiek się wybierać? Bo nie wie pan, prawda? – Nie wiem... – Tak... Zresztą i tak nie mógłbym pana teraz wypuścić. – Dlaczego? – spytałem poczerwieniawszy nagle. 29 – Widzi pan, zaistniały pewne, jak by tu rzec, pewne okoliczności, które zmuszają mnie do zatrzymania pana aż do wyjaśnienia tych okoliczności. – Jakież to okoliczności, jeśli można wiedzieć?! – Zeznania, jakie szanowny pan złożył i jakie zostały dokładnie spisane przez pannę Jadwigę. – Nie przypominam sobie, abym składał jakiekolwiek zeznania! – No, jakżeż. Przecież dokładnie opowiedział pan o podróży, o spotkaniu z bratem, prawdopodobnie bliźniaczym, o tym, jakżeście się pokłócili, aż wreszcie doszło do walki, jak pan oświadczył, na śmierć i życie, jak ktoś czy coś kogoś miażdżyło, a kiedy pociąg wyjechał z tunelu... – Niech pan dalej nie mówi! Na litość boską, niech pan dalej nie mówi!! – Rozumiem pana – rzekł po chwili milczenia sierżant. – Nie chcę w chwili obecnej wnikać w motywy pana postępowania, zresztą to nie należy już do mnie... W każdym razie głęboko współczuję panu. I jeśli chciałbym jeszcze pana o coś zapytać, to tylko o pewien drobiazg. – O drobiazg? – rzekłem zbierając z wysiłkiem myśli. – Właśnie, o drobiazg. Mógłby mi pan wyjaśnić, dlaczego, jeśli byliście bliźniakami, nosiliście różne nazwiska? I dalej, jako że nie jest pan pewien swego nazwiska, czyli tego, czy jest pan Cyganiewiczem, czy Prokopem – kto kogo właściwie zepchnął pod koła pociągu: czy Prokop Cyganiewicza, czy też Cyganiewicz Prokopa? 30 V Czyżby dręcząca mnie zagadka, co właściwie nie jest zagadką, lecz cierpieniem wielkim, ogromną niemożnością, kompletnym rozbiciem i stratowaniem, czyżby więc to, co nie jest zagadką, jak ja nie jestem obojętnym świadkiem i rozwiązywaczem zagadek, miało się rozstrzygnąć w sposób tak okrutny? (Nie powiem: niespodziewany i okrutny, bo czyż nie mogłem się spodziewać i t e g o, czyż miałem jakiekolwiek podstawy, aby nie oczekiwać również i t e g o ?!) Mógłbym więc być tym, który przestępuje wszelkie granice, a przekroczywszy staje się przestępcą, i to jednym z najohydniejszych przestępców, jaki przestępuje próg nie z nadmiaru tęsknot, których nie można zaspokoić na legalnej drodze, ale przestępcą, który eliminuje i odmawia innym tego, co jest dane raz jeden; co ponadto jest nieporównywalne z niczym, albowiem, przyznajmy, z czym można porównać naszą ludzką nieskończoność, naszą miłą sercu wieczność – nasze ludzkie życie! Miałbym więc podnieść rękę na cudzą wieczność, a odmówiwszy innemu tego, co jest podstawą wszelkiej podstawy, co jest bogatsze od największych skarbów, albowiem skarb może istnieć tylko wówczas, gdy my istniejemy, a co również może być biedniejsze od najgłębszej nędzy, jako że i jej możemy doznawać, czuć i cierpieć wówczas tylko, gdy istniejemy – miałbym więc odmówić komuś tak nieskończenie dużo; bo ponadto i małe trawki nie istnieją dla tego kogoś, i chyże mrówki również, i bezczelne dzięcioły, co wnikają w treść drzewa, i godzina, i dzień, i wszystko, co można obejrzeć, poczuć, skosztować, przecierpieć w ciągu godziny czy dnia! Miałbym więc być tak wielkim zazdrośnikiem, tak niemiłosiernym skąpcem, zazdroszcząc i skąpiąc innym absolutnie, ale to absolutnie wszystkiego, albowiem i owego boga, ową świadomość jedyną, likwidowałbym wówczas unicestwiając ciało – to naczynie poważne, w którym ma ona miły sobie przytułek... Wzdrygnąłem się na myśl o podobnie okrutnym i bezmyślnym przestępstwie, o podobnie niemożliwym przestępstwie, które, niestety, jakże jednak jest możliwe, jakże jest nagminnie możliwe i dopuszczalne i jakże jest ugłaskane i oswojone przez człowieka, który gdzieś tam szykuje odpowiednie narzędzia, jakimi zamierza dokonać niemożliwego – nie tylko w stosunku do mojej wieczności, lecz również w stosunku do wszystkich i wszystkiego, co mogłoby przedłużyć jeśli nie naszą nieskończoność, to przynajmniej pamięć o niej! Wzdrygnąłem się i poczułem na skroniach pot zimny jak krople eteru – na cóż jednak mógł się zdać mój lęk, gdy był to lęk poniewczasie, albowiem wszystko wskazywało na to, iż rzeczywiście dokonałem owego niewybaczalnego przestępstwa. Bo jeśli, zanurzywszy się w ciemności ogromnej góry, mogłem zamienić się miejscami, to również mogłem w tej długiej i mrocznej norze wydłubanej dla ludzkiej wygody stracić, a ściślej: s t r ą c i ć kogoś. Tym bardziej, jeśli ten ktoś dybał na moją wieczność, pragnąc ją sobie przyswoić, ktoś, kto gotów był wprowadzić podobnie zasadnicze zamieszanie, po którym, jeśli nawet i istniałem, to nieprzekonywająco i mocno dwuznacznie! Tak więc – myślałem patrząc w okno okryte ozdobną kratą – niedługo, a stanę przed jego ciałem, aby zmierzyć się z widokiem człowieka, który wyrządził mi taką krzywdę i pchnął do równie strasznego krzywdzicielstwa. Przed j e g o zewłokiem... ale czyż nie zauważył już mój poczciwy sierżant, na zakończenie rozmowy, a przed wprowadzeniem do tej celi, czyż nie zauważył on z zadziwiającą bystrością i przenikliwością, że właściwie nie wiadomo, kto i 31 przed czyim ciałem się znajdzie, może już za parę godzin, gdy wysłani ludzie przeszukają skrzętnie wnętrze tunelu?! Stwierdziwszy to zerwałem się na równe nogi i począłem krążyć po swym pokoiku. Pokoik był mały, lecz dla mnie wystarczająco duży, jako że nie było w nim prawie żadnych mebli poza drewnianym stołem, ławą ustawioną pod ścianą i żelaznym łóżkiem zasłanym szarym żołnierskim kocem. Kroczyłem więc szybkim krokiem, a podłoga, ułożona z zadziwiająco szerokich desek, zdartych już mocno i szarych jak próchno, odpowiadała mi przeciągłym skrzypnięciem. Zmęczony nie tyle szybkim krążeniem, ile tym skrzypem oparłem się o ścianę głębokiej wnęki, w którą wbudowane było okno. Stąd miałem widok na zamknięty podwórzec otoczony zewsząd ścianą, w której widniały takie same stylowe i okratowane okna, a pomiędzy nimi coś jakby ślad kolumnady, lekko i wytwornie obiegającej prostokątny majdan, zamurowanej i przekształconej w mur. Podwórze porastały szlachetne krzewy, między którymi rozpościerały się klomby ukwiecone piwonią, pod ścianami zaś gdzieniegdzie trwały wysoko i w delikatnych pastelowych barwach, tlących w rozwartych kielichach, malwy – kwiaty swojskie i skromne, o wymaganiach wiejskiej panny. Dopiero po chwili dostrzegłem w przeciwległym zakątku podwórza konstrukcję złożoną z wielkich kół połączonych wałem, na który nawinięty był łańcuch, ciężki i rudy, sklejony rdzą i przykryty daszkiem opartym na toczonych słupach. Zza tej staroświeckiej studni, skłoniwszy głowę, jakby w głębokiej zadumie, wyszedł powolnym krokiem mężczyzna niemłody już i niestary jeszcze: w tym bezbarwnym wieku, co się zwie dojrzałością, jaka może trwać i lat trzydzieści, jeśli nie więcej. Wciąż ze skłonioną głową, z rękami założonymi za siebie człowiek przeszedł między klombami, a znalazłszy się przy małych drzwiach wiodących w korytarze budynku, przystanął na chwilę, jakby wahając się, i oto już słyszałem, początkowo dalekie, potem coraz bliższe kroki nieznajomego, aż doszły one do mojej komnatki i tu zamarły. Odczekawszy chwilę szarpnąłem gwałtownie za klamkę i oto ku mojemu zdziwieniu drzwi się poddały bez oporu, stawiając mnie oko w oko z... Mężczyzna, który zatrzymał się przed moimi drzwiami, był do złudzenia podobny do podróżnego, z którym jechałem nie tak dawno pociągiem; do człowieka, co do którego żywiłem ową zasadniczą niepewność sięgającą podstaw mej egzystencji, a który to człowiek miał teraz leżeć w ciemnym tunelu, martwy, pozbawiony świadomości – i to kto wie, czyjej!!! Wystarczyło jednak dokładnie przyjrzeć się przybyszowi, aby popaść w pewne wątpliwości. Przyodziany był przybysz w stylu mocno odbiegającym od gustów epoki. Na grzbiecie miał marynarkę, co raczej przypominała kapotę niźli dzisiejszy przyodziewek i chociaż kapota ta była mocno spłowiała, można było odczytać jej kolor właściwy: była to barwa fioletu przeświecająca złotymi nitkami. Kapota zapinana była na sposób węgierski – za pomocą naszywanej pętli, która zadzierzgała się na sfatygowanych mocno guzach. Luźne spodnie, które można było wziąć za szarawary, miał przybysz wpuszczone w czerwone buty, cholewki ich osiadły w harmonijkę przetartą w wielu miejscach do szarej skóry. Również oblicze przybysza, jakże znane mi i nawodzące trwożne wspomnienia, było to i nie to zarazem, a to poprzez sumiaste wąsy zwisające pod gulastym nosem oraz dziwną fryzurę, jaką można spotkać czasami na wsi, i to na tej najbardziej zapadłej, gdzie strzyżeniem zajmuje się kowal przykładając do głowy blaszaną miskę. Niespodziewanie postawieni naprzeciw siebie milczeliśmy dłuższą chwilę, zapewne przeżywając to samo zaskoczenie. – Chyba nie powie mi pan, że jestem do kogoś podobny! – rzekłem wreszcie, w złości zgoła niezrozumiałej dla mnie. – Właściwie to trafił pan w sedno... – stwierdził przybysz głosem lekko schrypniętym, nie spuszczając ze mnie oczu. 32 – No, wie pan! – zawołałem, czując, jak się czerwienię od nagłej krwi, która zalała moje oblicze, szyję, a nawet pierś. – No, wie pan... A może jeszcze powie pan, że nazywam się Cyganiewicz albo też Prokop?! – Jeśli już miałbym pana nazywać, to tylko właściwym nazwiskiem – powiedział przybysz, wciąż mierząc mnie okiem. – Ale to nie ma sensu! Przy ostatnich słowach przybyły zaciął się, że zaledwie mogłem się domyślić znaczenia słów, jako że równocześnie zaniósł się on chrypiącym suchym kaszlem, szczególnie nieprzyjemnie brzmiącym dla ucha. – Jak to „właściwym nazwiskiem”? – Bo przecież musi się pan nazywać – tu przybysz skłonił się dwornie, jakby przepraszając, że przypomina mi o tak podstawowych rzeczach – nie inaczej, jak Głowniowski, ale to nie ma sensu. Tak – przytaknął próbując ściągnąć twarz w grymasie uśmiechu – nie ma sensu, jako że musiałby pan być wówczas moim bratem... – Jak to mam rozumieć? Sądzi pan, że nie stać mnie na to, aby przypominać czyjegokolwiek brata?! – Pozwoli waćpan, że się przysiądę krzynkę. Nie jestem zbytnio nawykły do chodzenia, a i do stania również. I nie czekając na przyzwolenie przybysz przekroczył próg mej komnatki i usadowił się z wyraźnym zadowoleniem na ławie. – A może... a może chce pan powiedzieć, że pana brat nie żyje?! – zakrzyknąłem. – Albo też, że zginął nie tak dawno, wybrawszy się w podróż?! – W tym sęk, że jak długo istnieję, nigdy nie miałem brata. I mam też podstawy, aby sądzić, że moja świątobliwa matka, jak i poczciwy ojciec nie byli wszeteczni, a więc nie mogę liczyć na brata z lewego łoża. To zaś, że mógłbym wziąć waćpana za brata (gdybym takowego miał) i że waćpan na wstępie zagadnął mnie o podobieństwo, może świadczyć o jednym, a mianowicie o tym, że nazywa się waćpan: Głowniowski. – Jest pan dla mnie wielce łaskawy – rzekłem z przekąsem. – W każdym razie bardziej łaskawy od pewnego pana, z którym miałem nieprzyjemność podróżować pociągiem, a który to pan, będąc podobny do pana, a więc tym samym i do mnie, oświadczył, że jestem jego sobowtórem, kopią, a później, rozzuchwaliwszy się moją – przyznaję, że zbyt daleko posuniętą – grzecznością i uprzejmością, wprost zarzucił mi, że mnie nie ma, a jest jedynie on i jego uprzejma wobec mnie świadomość, która stwarza mnie, lecz może z równym powodzeniem stworzone „odstworzyć”. Obawiałem się jednak, iż ofiarowując mi tak hojnie nazwisko, które słyszę po raz pierwszy w życiu, również i pan nosi się z jakimś niezbyt wesołym zamiarem... – Nic z tych rzeczy! – zakrzyknął przybysz chrypiąc i kaszląc. – Kto jak to, ale ja na pewno nie będę udawał, że pana nie ma czy też, że istnieje pan jedynie w mojej wyobraźni! Nie dlatego, iż z pewnych zasadniczych względów nie stać mnie na to, ale że jak najbardziej jestem zainteresowany w tym, aby istniał pan, i to istniał jak tylko się da, jednym słowem, należycie! – Nie pojmuję pana... – wyszeptałem cofnąwszy się nieco od przybysza. – Niechże pan odważnie spojrzy prawdzie w oczy! – wołał chrypiąc i mamląc przybyły. – Niech pan spojrzy prawdzie w oczy. Przybył pan tutaj, do tego starożytnego klasztoru Ojców Reformatorów, jako człowiek kompletnie rozbity tudzież zagubiony. Nie tylko, że nie wie waćpan, kim jest, lecz w dodatku żywi całkiem słuszne podejrzenie, że waćpana w ogóle nie ma i że zginął waćpan podczas niedawnej podróży! Czyż istnienie takie jest do przyjęcia na dłuższą metę?! Nic więc dziwnego, że ja, mieszkaniec tego klasztoru, równie starożytnego, jak całe miasteczko, które, jak zdążyłem zauważyć, nadzwyczaj się panu podoba, przyszedłem, aby zaofiarować waćpanu równie solidną i starożytną, jak te mury i ława, na której waćpan spoczywa, a na której spoczywały pokolenia mnichów, pewność! 33 – Kim pan właściwie jest? – powiedziałem patrząc ze zgrozą na przybysza, którego skóra w świetle jasnej komnatki nabrała koloru ciemnego brązu, zaś włosy i wąsy stały się matowe i popielate, jakby skręcone z konopnej przędzy. – Nie ulega wątpliwości, że jest pan trochę podobny do mnie albo przynajmniej do owego współtowarzysza podróży, ale równocześnie znajduję w panu coś... coś n i e p o r ó w n y w a l n e g o! I na dodatek chce mi pan ofiarować ratunek, rzeczywiście coś niecoś orientując się w mych kłopotach! – Och, szanowny waćpanie, nie jest to takie skomplikowane, jak się waćpanu na pierwszy rzut oka wydaje – próbował zaśmiać się przybysz, lecz policzki wyraźnie nie chciały usłuchać swego właściciela. – Jestem nie kto inny, jak właśnie Głowniowski, nic więc dziwnego, że pospieszyłem do waćpana z odsieczą, jak tylko doszła mnie wieść o kłopotach, jakie waćpana trapią. – Jakże to... a mówił pan... – Zgoda. Mówiłem, że nie może być waćpan moim bratem, chociaż, przyzna pan, iż zachodzi pomiędzy nami zadziwiające podobieństwo. I podobieństwo to, jak też inne wewnętrzne cechy, wskazuje wyraźnie, że jesteśmy bardzo blisko ze sobą spokrewnieni, chociaż nie musimy być braćmi... – Ależ zapewniam pana, że nigdy w życiu nie nazywałem się Głowniowskim, inna sprawa z Prokopem czy też z Cyganiewiczem. I nie wiem, na jakiej podstawie wpadł pan na tę myśl, że mam być pana bliskim krewnym. W końcu dużo ludzi jest do siebie podobnych i nic jeszcze z tego nie wynika. – Szanowny waćpanie, postawmy sprawę jasno: czy jest waćpan w stanie zapewnić mnie, że Cyganiewicz to waćpan? A może – Prokop jest panem? Jeśli więc nie wie pan, kim jest, to skąd może waćpan wiedzieć, k i m w a ć p a n n i e j e s t? – Ale czemu akurat mam być Głowniowskim? – wyjęczałem z rozpaczą. – Aaa, to już co innego. Tu już niech waćpan zda się na mnie. – Ale kim pan właściwie jest? Czemu akurat mam się na pana zdawać? – Już raz rzekłem waćpanu: jesteśmy podobni i ciałem, i duchem! – Zdaje mi się, że niezupełnie... – wybąkałem omijając wzrokiem postać przybysza. – Cha, cha, cha! Rzeczywiście, „niezupełnie”! Ale właśnie to, co według pana oddziela nas, to właśnie jest jeszcze jednym dowodem naszej bliskości. Dowodem zewnętrznym spraw wewnętrznych, czyli niewidocznych – powtórzył z lubością przybysz i przeciągnął się na ławie, aż zatrzeszczały mu wszystkie kości, jakby za chwilę miały się rozsypać. – Wiem, wiem, co waćpana trapi – śmiał się dalej, obciągając na sobie ów dziwaczny kubrak – wydaję się panu, mówiąc delikatnie, gościem z nieco innej epoki. Ten strój, te wąsy, to uczesanie! Zgoda, rzeczywiście początek mego istnienia, mego bytu samodzielnego przypada na czasy dosyć odległe. Ale co to oznacza, szanowny panie bracie Głowniowski?! Oznacza to, że jestem człowiekiem nie związanym z określonym czasem, że jestem pozaczasowy (chociaż muszę uczciwie przyznać, że kiedyś byłem bardzo czasowym człowiekiem). Czyż więc nie miałem racji mówiąc, że zewnętrzne określa nasze wewnętrzne podobieństwo? Czyż pan, co nie jest tym i nie jest tamtym, nie teraz i nie wczoraj, nie z mięsa i nie z pierza, mający coś z nietoperza, czyż pan nie jest mym bratem? Przy ostatnich słowach przybysz wyraźnie się wzruszył i uniósł, i poderwawszy się z ławy rozpostarł ramiona, pragnąc widocznie przygarnąć mnie do piersi. – Nie wierzy waćpan? – mruknął opadając na ławę. – Chce mieć waćpan dalsze dowody? – Niekoniecznie... – rzekłem patrząc z roztargnieniem na podwórzec klasztorny z wygasającymi kwiatami, które powoli wstępowały w wieczorny zmierzch. – Chociaż gdybyśmy chcieli tak dalej się spierać, to jeszcze miałbym jeden argument, a więc rzecz dosyć konkretną, trójwymiarową, ową matkę wszelkiej materialności, wszelkiego konkretu... 34 – Cha, cha, cha... – zaśmiał się chrapliwie przybysz. – Tu cię boli, panie bracie! Czyż podejrzewasz mnie o to, że jestem na bakier z cielesnością?! A może, że jestem duchem?! Proszę bardzo, niewierny Tomaszu, pomacaj mnie, jeśli potrzebujesz tego! Tu przybysz ponownie podniósł się z ławy, lecz widocznie uznawszy, że jestem dostatecznie przekonany, znów przyrósł do siedzenia. – Poniekąd masz, bracie, rację – podjął po chwili ściszonym głosem, utkwiwszy pusty wzrok w ciemniejącym oknie. – Również sprawa naszej cielesności przedstawia się nieco inaczej, aniżeli życzylibyśmy sobie. Niestety, nie możemy być pewni również i swego ciała, które zbytnio i niepotrzebnie jest przywiązane do czasu, zdradzając nas i ulegając zadziwiającym i wprost niedopuszczalnym przemianom, że i pochodować albo gnoju se popuścić nie możemy, wykpiwając nas, stworzenia pozaczasowe, że chwilami ogarnia człeka obrzyda na samo wspomnienie naszego tołuba. Ileż to razy patrzyłem na siebie i zapytywałem: czyż moja wieczność taką ma mieć oprawę? Czyż mój byt ma być w przymierzu z taką mizerią, co to może istnieć i może nie istnieć, bo wszystko, mój panie bracie, zależy od właściwego pochówku... – Od pochówku?... – Tak. Przede wszystkim ważne jest miejsce. Musi to być miejsce suche i z lekkim cugiem, broń Boże, bez dostępu słońca... Jakaś krypta klasztorna czy kościelna, jakaś piwniczka... I samo posłanie winno być przynajmniej z dębu albo najlepiej z ołownej blachy... – O czym właściwie pan, panie Głowniowski, mówi?! – zawołałem czując, że włosy stają mi dęba. – Jak to „o czym”?! Czyż nie stało się tak, panie bracie, że pochłonęła cię góra ogromna obdarzając pozaczasowością, a twego towarzysza, co jechał razem i gdzieś teraz podróżuje dalej, niepewnością zasadniczą?! Czyż nie stałeś się moim panem bratem i przyjacielem najbliższym?! Czyż nie przyniesiono cię, zmarlino, tu, do tego starego klasztoru, podebrawszy cię w tunelu ciemnym, wydrążonym w owej górze?! Czyż naprawdę jesteś zdolny temu zaprzeczyć?! Czyż nie jesteśmy braćmi i duszą, i ciałem, które co prawda zbyt jeszcze jest przywiązane do minutki, do chwilki, ale cierpliwości... Nasz czas, ten czas bezczasowy, zjednoczy nas i nasze ciała pojedna ze sobą, zaprawdę, zaprawdę tak będzie, panie bracie Głowniowski! – Nie!!! – krzyknąłem resztkami sił i wszystko skonało w ciemnościach. 35 VI Gdy otworzyłem oczy, rozpościerało się nade mną, na kształt łagodnych żagli rozwiniętych przez wiatr, szare sklepienie. Było pusto i cicho, tak cicho, jakbym spoczywał na samym dnie czasu, omijany przez wszystko, co ma swój początek i zdąża do kresu. Wytężyłem słuch, lecz milczenie było tak pełne, tak wszechogarniające, że nawet nie słyszałem swego słuchania: ucho moje było puste, jakby przestała odżywiać je krew towarzysząca mi ciągle swym delikatnym, prawie że niedosłyszalnym poszumem. Cóż to jest... – zacząłem myśleć, czując równocześnie, że i myślenie moje ginie tak, jak ginie głos w przestrzeni pozbawionej powietrza. A pomyślawszy „co to jest...”, nie tylko że nie zacząłem odpowiadać w myślach na to pomyślenie, lecz w tejże samej chwili zapomniałem o tym, co pomyślałem i co myśleniem swym pragnąłem rozwikłać. Było tak, jakby w głowie mojej, podobnie jak w uchu, panowało wielkie milczenie, zawieszenie broni między ćwierć, pół i całymi myślami – tymi jawnymi i utajonymi w świecie podświadomym. Leżałem, zdawszy się na swoje oko, które zdawało się patrzeć zupełnie niezależnie, bez jakichkolwiek bliższych związków ze mną, tak że właściwie dziwne było (gdybym wówczas potrafił się dziwić), że oko to udziela mi coś ze swego widzenia, gdy ja byłem tak dalece obojętny, tak dalece nieporuszony i niezmienny, iż zaiste mógłbym uchodzić za zmarłego. Ale i to, że mógłbym uchodzić za zmarłego, nie sprawiło na mnie najmniejszego wrażenia, albowiem, jak rzekłem, w głowie mej panowało całkowite milczenie, idealne trwanie w jednym punkcie, niepodatne ani na radość, ani tym bardziej na jakiekolwiek lęki czy wzruszenia. Leżałem więc w tym idealnym stanie nieruchomości, poza wzruszeniami i poza lękiem, jak też poza smutkiem czy radością, nade mną zaś wisiał, czy też był, czy spoczywał, czy trwał – nie wiedziałem dokładnie, gdyż poza tym, że nie mogłem, nie musiałem wiedzieć – sufit na kształt rozpuszczonych żagli. Aczkolwiek sądzę, iż sufit ten nie mógł mi się wydawać na kształt czegokolwiek, a tym bardziej żagli, gdyż nie mógł on w ogóle w y d a w a ć się, albowiem był podobnie w sobie jak to, co było po prawej stronie, po lewej, jak też pod spodem. Trwaliśmy tak z sufitem, kto wie jak długo czy też krótko, gdyż miarą naszego trwania nie mógł być czas. I tak trwając poza czy ponad trwaniem, zupełnie bez myślenia i bez słyszenia, jedynie z tym obojętnym patrzeniem, zrozumiałem (chociaż nie mogło to być „zrozumienie”), jak dalece sufit jest sufitom, jak dalece boskim jest sufit przez to, że jest tym, czym jest! Leżałem więc pod nieskończoną doskonałością sufitu i gdybym potrafił wówczas mówić, rzekłbym, że jestem w owej chwili poza chwilą – bardzo nędzny, bardzo nijaki, albowiem jeśli sufit osiągnął swą sufitową doskonałość, to ja, z jakichś względów, nie byłem doskonały, ale wręcz niedoskonały, nie wypełniony i nie zrealizowany do granic siebie. Ma się rozumieć, nie myślałem o tym. Ani też nie czułem tak, gdyż znajdowałem się we władaniu pozaczasu, tym więc dziwniejsze było, że gdy nagle stało się tak, jakby ktoś odnalazł czas, wskrzesił go czy pchnął z miejsca – otworzył mi uszy i związał z moją nagle obudzoną myślą oko – że wówczas gdy coś ruszyło się ze swego stałego punktu, z tego jedynego punktu, jaki musi być w centrum rzeczy, przestrzeni czy może nawet i czasu – zmysły moje i myśl moja przesycone były, jak gąbka octem, uczuciem bezgranicznego obrzydzenia, jakiegoś niebywałego i niezrozumiałego niesmaku. Wykrzywiając oblicze, jakbym smakował jakąś gorycz, a za moment, gdy odżyły moje zmysły, czując wyraźnie w ustach mdłą, perfumowaną słodycz, podniosłem się ze swego po- 36 słania i rozejrzawszy się wokół poczułem, jak opuszczają mnie siły, i znów opadłem na posłanie, i znów rozłożyło nade mną swe łagodne żagle kamienne sklepienie. Nie ulegało wątpliwości, że spoczywałem w jakimś niezwykłym, niecodziennym miejscu, w miejscu, do którego od dawna już nie zaglądał żywy człowiek ani żadne stworzenie, poza pająkiem, który splótł w kącie sklepienia misterną sieć, nie wiadomo w jakim celu, gdyż w miejscu tym panowała doskonała samotność, nie zakłócona nawet przez brzęk lichej muchy. Leżałem smakując ów wstrętny niesmak językiem suchym, jakby zdrewniałym, gorączkowo rozmyślając nad tym, co mogło mi się przytrafić, że spoczywam w tak cichym i w tak niezwykłym miejscu, a nie wymyśliwszy nic mądrego ponadto, że prawdopodobnie przeżywałem jakiś koszmarny sen, czemu z kolei przeczyła materialność i wyraźna niezależność rzeczy otaczających mnie oraz moja świadomość – bardzo giętka i jednowymiarowa, a nie na sposób senny rozbita i skłócona ze sobą. Ponownie więc uniosłem się na łokciach, opierając się o twarde boki skrzyni, w której, jak się okazało, byłem złożony mając za posłanie deskę, a pod głową małą poduszeczkę wypchaną trocinami, i rozejrzałem się wokół. Wnętrze, w którym się znajdowałem – zapewne jakaś krypta czy piwniczka starożytna, gdyż pod samym sufitem widoczne były zakratowane okienka przepuszczające blade światło, zastawiona była długimi płaskimi skrzyniami, nieco poszerzonymi u góry, często ozdobnymi, w okuciach miedzianych, ściemniałych od czasu. Skrzynie te złożone były piętrami, jedna nad drugą, opierając się na poprzecznych belkach przymocowanych do słupów wbitych w podłogę podziemia. Na pierwszy rzut oka podziemie można było wziąć za jakiś zapomniany magazyn, prowadzony zresztą bardzo gospodarnie. Tak też i początkowo pomyślałem, ale fakt, że leżałem w podobnej skrzyni, zmagazynowany nie wiadomo po co i na co, podawał w wątpliwość podobne przypuszczenie: bo cóż to za magazyn, gdzie magazynują ludzi, i to jeszcze w drewnianej skrzyni?! Wciąż czując w ustach ohydny smaczek wylazłem ze swojej skrzyni, co przyszło mi dosyć łatwo, jako że skrzynia miała pod spodem trzy warstwy drewnianych pudeł, których użyłem jako stopni. Znalazłszy się na kamiennej posadzce, otrzepałem się z kurzu, który narósł tu grubym kożuchem, i kierowany ciekawością, zupełnie zrozumiałą i usprawiedliwioną, uniosłem wieko pierwszej z brzegu skrzyni. To, że nie cofnąłem się z lękiem ani też nie krzyknąłem, czy chociażby jęknąłem, ale zachowałem się zupełnie spokojnie i normalnie, wskazywałoby, że od samego początku, jak tylko uniosłem powiekę i wbiłem oko w sufit – w i e d z i a ł e m, gdzie się znajduję. W skrzyni, przyodziany w staropolski strój zapinany na wielkie guzy, fioletowy, z wplecioną złotą nitką, leżał szlachcic z sumiastym, konopnym wąsem, wysuszony mocno i brązowy jak rzemień, lecz podobny do człowieka, czas nadgryzł jeno nos i obnażył zdrowe, lekko przyżółcone zęby. Zamknąłem starannie wieko, ciężkie, znać zrobione z dębowego drzewa, i w wielkim skupieniu uchyliłem pokrywę sąsiedniej skrzyni. Tam znalazłem otuloną w obfite krynoliny, w ciemnych, żałobnych kolorach, młodą niewiastę o pięknie sklepionym czole, ciemnym, jakby indiańskim, podobnie jak całe oblicze kobiety. Kształtną i drobną czaszkę niewiasty okrywały związane w wielki węzeł czarne matowe włosy. I gdyby nie nos, skrócony lekko, i wargi, również jak u szlachcica, zjedzone przez czas, można byłoby przysiąc, że niewiasta śpi przyjechawszy gdzieś z jakiegoś egzotycznego kraju, gdzie słońce praży zbyt mocno i panuje moda ze starych sztychów. Równie starannie przykryłem wiekiem i tę skrzynię i lekko wytrącony z równowagi nie tyle obejrzanym, ile świadomością, że bądź co bądź przebywam w nobliwym towarzystwie ludzi, których na dodatek jest sporo, że gdyby wszyscy zapragnęli, jak to jest zapowiedziane w Piśmie, nagle powstać, nie zmieścilibyśmy się zapewne w tej skromnej piwniczce. 37 Ładnie też bym wyglądał – pomyślałem dalej – w tym kusym, szarym ubraniu, wśród tak pięknie przystrojonych pań i buńczucznych szlachciców! Dopiero bym musiał się tłumaczyć gęsto – myślałem – com zacz i ktom zacz! Nie zdążyłem dobrze domyśleć do końca tej myśli, gdy u góry, gdzieś w okolicy sufitu, dał się słyszeć hałas, jakby odsuwano tam ciężką płytę, i w jasnym kwadracie ukazały się czyjeś ręce dzierżące drabinkę. Spuściwszy drabinkę do podziemi i upewniwszy się, że stoi ona krzepko, człowiek począł, krok za krokiem, zstępować na dół. Sądząc po tęgim zadzie musiał to być mężczyzna już dojrzały i stateczny, zapewne blondyn albo ciemny szatyn, gdyż tylko blondyni i szatyni tyją w podobny, nieco macierzyński i solidny sposób. Zgruntowawszy nogą posadzkę schodzący obrócił się twarzą i z jakimż zdziwieniem, a równocześnie ulgą i, co za tym idzie, radością rozpoznałem w schodzącym mego sierżanta. – Witam pana, panie sierżancie! – zawołałem podbiegając do niego. Sierżant, spojrzawszy na mnie okiem dziwnie okrągłym, żeby nie rzec wytrzeszczonym, wykrzyknąwszy jakieś niewyraźne słowa, coś jakby: „Wszelki duch Pana Boga chwali!”, zwalił się jak nieżywy na zimny kamień. Cóż to jest takiego? Cóż to się stało z moim sierżantem?! – pomyślałem przerażony nie na żarty widokiem leżącego sierżanta. Czyżby sierżant postradał zmysły?! Albo może ujrzał coś na kształt upiora, co jest zupełnie możliwe w tym magazynie magazynującym od stuleci nie beczułki wina, nie dzieła sztuki czy inne szacowne starożytności, lecz ludzi, którzy zgodnie z powszechnie obowiązującą wśród stworzeń zasadą: z prochu powstawszy winni się w proch obrócić! Pomyślawszy tak rozejrzałem się wokół, ale wnętrze krypty oświetlonej rozproszonym, miękkim i przyjaznym światłem nastrajało raczej filozoficznie, nawodząc myśl o czasie, o nietrwałości ludzkiej egzystencji, o gustach minionych epok, lecz nigdy o upiorach. I przyklęknąwszy nad sierżantem począłem klepać policzki, żałując, iż nie ma tu wody, co okazało się niepotrzebne, gdyż pod razami, jakie zadawałem puckom sierżanta, począł on wyraźnie przychodzić do siebie i wydawszy jeden, a potem drugi jęk otworzył oczy. Napotkawszy mój wzrok, skupiony i zaaferowany zarazem, sierżant jęknął po raz trzeci i znów pogrążył się w niepamięć. W tej chwili począł schodzić na dół nowy gość, a znalazłszy się na posadzce, nie tracąc ani minuty na niepotrzebne rozmowy, odsunął mnie na bok i rozpiąwszy guziki munduru opinającego sierżanta przyłożył ucho do piersi. – Co pan właściwie tu robi? – spytał przybyły, nie zwracając zresztą na mnie specjalnej uwagi. – Co ja tu robię? Tak szczerze mówiąc, to nie wiem... – Nie wie pan?! – roześmiał się przybysz, sądząc po białym fartuchu, jakiś lekarz czy felczer. – Nie wie pan, co pan robi w tej krypcie? ! – Tak jest: nie wiem, co robię w tej krypcie! A nawet więcej – nie wiem, jak się tu znalazłem... – Przecież to jest po prostu śmieszne, co pan mówi! – Nie widzę w tym nic śmiesznego, w każdym razie nie sądzę, aby wydawało się to śmieszne akurat panu... nie mówiąc już o sierżancie, który zresztą w tej chwili nie może być brany w rachubę... Bo proszę mi powiedzieć, co może robić poważny doktor (sądząc, że jest pan doktorem) czy poważny sierżant w podziemiach, gdzie noga żywego człowieka (nie licząc nas) stanęła co najmniej pół wieku temu?! – Przybyliśmy tu w ściśle określonym celu i na pewno nie dla własnej przyjemności – odparł lekko urażony lekarz. – Ho! ho! Już ja wiem, co to za ściśle określony cel! – zawołałem silnie się denerwując. – Przyszliśmy po jakiegoś historycznego nieboszczyka, pragnąc se użyć w prosektorium. Ale 38 ostrzegam pana: nigdy nie wiadomo, co jest dobre dla takiego historycznego nieboszczyka! Nigdy nie wiadomo, czy taki nieboszczyk oszczędzony przez stulecia, że tak powiem, nawykły do swej lekko zasuszonej nieśmiertelności i do tego miejsca, przewiewnego i suchego, czy nieboszczyk taki trwając w stanie poza czy ponadczasowym, który to czas, gdyby nie był rzeczywiście stanem poza wszelką miarą czasu, byłby na pewno kilkanaście razy dłuższy od jego poprzedniego życia w czasie i w przestrzeni; powtarzam, nie wiadomo, czy taki pozaczasowy nieboszczyk będzie se życzył przejść całkowicie w nicość, obrócić się w proch, jako że z prochu miał powstać! – Ależ niech się pan nie denerwuje! – zawołał lekarz. – Nie zamierzam tknąć pana historycznych nieboszczyków, broń, Panie Boże, mamy przecież na składzie coś świeższego... – Jak to mam rozumieć? – zawołałem, czując, że czoło zrasza mi zimny pot. – W pewnych szczególnych okolicznościach, gdy trzeba przechować zwłoki, aż się zjawi odpowiednia komisja, dajemy je tutaj, do tego podziemia, które, jak już zdążył pan zauważyć, świetnie konserwuje. Niestety, miasteczko nasze stać jedynie na tak staroświeckie metody przechowywania umarłych – wyjaśnił uprzejmie lekarz. – Nie chce pan chyba powiedzieć, że w podziemiach tych znajdują się zwłoki człowieka, który, kto wie, może wczoraj jeszcze cieszył się zdrowiem i pełnią władz umysłowych, czyli niezachwianą świadomością siebie! – Przeląkł się pan? – zauważył obojętnie lekarz, przestając masować sierżanta, który poczynał z lekka różowieć. – Czy pan by się nie przeląkł na moim miejscu?! Przecież ja tu spędziłem kto wie jak długi czas! – Rzeczywiście – przyznał lekarz – co innego przebywać w towarzystwie, jak pan powiedział, nieboszczyków historycznych, a co innego – w towarzystwie nieboszczyka współczesnego. Szczególnie, jeśli zszedł on z tego świata w okolicznościach niejasnych, jeśli nie tajemniczych, nagle i niespodziewanie... – Jakiś wypadek? – Wypadek, i to mocno niejasny, jeśli rzeczywiście wszystko jest tak, jak ten oto człowiek – tu lekarz wskazał na sierżanta, wciąż różowiejącego, lecz nie na tyle, aby ożyć w zupełności – napisał w raporcie i zrelacjonował ustnie. – Nigdy nie przypuszczałem, że mogą być jeszcze jakieś bardziej zagmatwane i niejasne wypadki od wypadku, który mnie spotkał. – Ale kim pan właściwie jest i co pan tu robi? – zainteresował się powtórnie lekarz. Mój Boże, czyżbym rzeczywiście – pomyślałem patrząc na lekarza – czyżbym rzeczywiście wyglądał aż tak podejrzanie i dwuznacznie? – Mój Boże – zawołałem – czyżby rzeczywiście pan doktor brał mnie za kogoś podejrzanego albo też dwuznacznie wyglądającego?! – Tak – stwierdził lekarz – wygląda mi pan nie z waszecia... Hm... czy aby nie jest pan takim... no, takim, co myszkuje po trumnach? – Ależ zapewniam pana, panie doktorze, że się pan myli, i to grubo się myli! – zakrzyknąłem zaskoczony podobnym obrotem sprawy. – Jeśli jest już mowa o trumnach, to powiem panu, co może pana lekko zdziwić, że ja... Tu rozległ się czyjś rozpaczliwy krzyk: to sierżant, chwiejąc się na nogach, blady jak papier, wyciągnąwszy w moim kierunku palec, wołał: – To on! To on jest zmarlakiem! Zapadło nagłe i mocno kłopotliwe milczenie. Sierżant dysząc ciężko opierał się o drabinkę, manipulując koło kabury swego sześciostrzałowca. Lekarz stał obrócony w słup soli. Ja zaś niczym kameleon w czas wielkiego niebezpieczeństwa zmieniałem kolory. Pierwszy oprzytomniał lekarz. 39 – Niechże pan schowa tę pukawkę. Jeżeli to jest nieboszczyk, to na nic się nie przyda pana straszak. Sierżant posłusznie usłuchał lekarza, co przyjąłem z wielką ulgą, chociaż właściwie powinno mi było być zupełnie obojętne, jako że będąc zmarlakiem nie mogłem po raz drugi zemrzeć. – Mój Boże, ale dlaczego... – wyjęczałem – dlaczego mam być zmarlakiem... – Już mnie o to nie pytajcie – odparł sierżant, oswoiwszy się nieco z sytuacją i przechodząc nie wiadomo dlaczego na „wy”. – To już nie moja sprawa. – Przepraszam bardzo, to pan, panie sierżancie, oświadczył, że jestem nieboszczykiem, czyli faktycznie nie jestem – nie ma mnie, a istnieje jedynie moje, pozbawione swego boga, swej nieśmiertelności, swej świadomości, ciało. Ale proszę bardzo, przecież widzi pan i słyszy pan – mówię, a więc jestem! Niechże więc pan cokolwiek wyjaśni, jako że, szczerze mówiąc, sytuacja moja jest rzeczywiście lekko niejasna... – Co mamy wyjaśniać, zapytajcie swego brata bliźniaka i kropka. – Mój Boże, a więc to jednak była prawda, a więc miał pan, panie sierżancie, wówczas rację mówiąc, iż właściwie to nie wiadomo, kto kogo zepchnął pod koła pędzącego pociągu. A więc to nie ja jemu, ale on mnie odmówił wszystkiego, ale to dosłownie wszystkiego! Mój Boże, jakie to straszne i zarazem pocieszające: straszne, gdyż jestem nieżywy, pocieszające – albowiem nie jestem mordercą! Nigdy jednak nie przypuszczałem, że człowiek nieżywy będzie aż tak bardzo żywotny! Nic dziwnego, że poczciwy Głowniowski po tylu stuleciach nieźle se poczyna, choć trzeba przyznać, że i on jest trochę felerny, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę zwinność ruchów i piękno dykcji. Ale co tam! Nie każdy nieboszczyk ma zaraz być Solskim! Niepotrzebna też nieboszczykowi chyżość nóg ani zwinność ruchów! – Proszę o rękę – wtrącił się lekarz, spokojnie i rzeczowo, jak przystało na lekarza. – Tak... Puls lekko zwolniony, lecz, ma się rozumieć, wyczuwalny... Proszę pokazać język... – No cóż – stwierdził skończywszy oględziny – z punktu widzenia medycznego, jest pan całkowicie żyw i o sekcji nie ma co mówić. – Więc jestem żywy! Więc to wszystko było snem, czyli złudzeniem szalejącej świadomości, bo trzeba panu wiedzieć, o czym zresztą wie pan doskonale, że nasze sny są naszym szaleństwem, dzięki czemu cieszymy się w dziennym życiu najlepszym zdrowiem. Więc nie jestem też Głowniowskim ani nawet najdalszym kuzynem szlachcica o tym nazwisku; szlachcica, którego mówiąc nawiasem bodaj że oglądałem w tej oto skrzyni – przy tych słowach walnąłem ręką w miedziane okucia – sądząc następnie, że już przedtem gawędziłem z nim, a nawet spierałem się. Jakże mam panu dziękować, panie doktorze... – Niech pan tego nie robi! – rzekł lekarz podnosząc mnie z klęczek. – Niechże pan wstanie! O którym to Głowniowskim pan mówił? – O takim jednym, co się zmartwychwskrzesił, choć był i jest autentyczną zmarliną, że się tak wyrażę, używając słów umarłych. Chytra to musi być sztuka i nawet jeśli nie był zmarliną, lecz snem autentycznym, to i tak musiał to być bardzo chytry sen. Zresztą, mówiąc nawiasem – powiedziałem ściszając głos – należałoby tę trumnę zabić porządnymi ćwiekami. – A czemuż to?! – zainteresował się lekarz. – Bo jeśli nawet był to sen, jako że rzecz była nader szalona, to spisał się w nim ów waćpan Głowniowski równie szalenie. Sądzę, że i pan miałby się z pyszna, gdyby nagle stanął przed panem szlachcic, chyba gdzieś z końca XVII stulecia, i zaczął pana przekonywać, zgoła jak na jawie, że jest pan jego bliskim krewnym, że jest pan Głowniowskim... – Cóż w tym dziwnego! – obruszył się lekarz. – Tak jest, co w tym dziwnego? Nie wiecie, że pan doktor nazywa się Głowniowski! – zgromił mnie sierżant. Trochę to niezbyt uprzejmie wyszło – pomyślałem – ale tak bliżej przyjrzawszy się temu lekarzowi, doprawiwszy mu wąsy i zgoliwszy czuprynę... 40 Tymczasem lekarz, który się miał zwać Głowniowski, pracowicie ścierał kurz z miedzianej tabliczki, a starłszy, z trudem odczytał: „Gregorius Głowniowsky. Anno Domini 1642...” – Widzi pan! A ten ci zapewniał, że to ja jestem Głowniowski. Jaki ja tam Głowniowski! Prokop jestem i basta! – Nie Prokop, a Cyganiewicz – sprostował z naciskiem sierżant, służbiście obciągając pa s. – Dlaczego znowu „Cyganiewicz”? – zawołałem czując, że się znów zapadam dobrze się nie wygrzebawszy z zapadni. – Bo inaczej nie znaleźlibyście się tutaj. To wasz brat o nazwisku Prokop jest oskarżony o to, że zepchnął swego bliźniaczego brata pod koła pociągu, a ten bliźniaczy brat, jak oświadczył winowajca, miał na nazwisko Cy-ga-nie-wicz! Co, przyznam, było trochę dziwne, jako że byli to przecie bracia bliźniacy. – Rzeczywiście – zawołał lekarz, przypatrując się mi od pewnego czasu – nie jest znów takie dziwne, że Głowniowski wstał z grobu, aby rozpoznać zapoznanego Głowniowskiego. Karol... Tu lekarz otworzył szeroko ramiona gniotąc mnie w braterskim uścisku. 41 VII Tak więc wszystko się ostatecznie wyjaśniło. Jestem więc po prostu Cyganiewicz i pierwszy wsiadłem do przedziału, i pierwszy byłem, zanim stał się ów przeklęty Prokop naśladujący mnie tak zręcznie – pomyślałem oddychając z ulgą, gdyśmy po kolei wyszli po drabince z mrocznych, lecz suchych i przewiewnych podziemi i znaleźli się w małej kaplicy o smętnych, gipsowych aniołach, które daremnie rozwierały skrzydła do wzlotów. A oswoiwszy się z tą tak prostą i tak niezbędną mi ideą, poczułem coś, jakby cień wątpliwości: no, bo jeśli byłem tym, którego strącono i którego pozbawiono, to wówczas jak wytłumaczyć, że tak świetnie pamiętam (nieomalże widzę) to wszystko, co się działo z Prokopem od momentu, gdy pociąg wychynął z mrocznego tunelu? Jakże więc mogło się stać, że będąc w stanie bezczuciowym i bezmyślnym, równocześnie czułem i myślałem Prokopem?! Rzeczywiście, jest to zagadka nader skomplikowana, która spiętrza jeszcze bardziej i wikła to, co było już i tak spiętrzone i zawikłane! Bo weźmy pod uwagę również i to, że gdy byłem bezprzytomny, gdy leżałem nieodnaleziony gdzieś tam w mrocznym tunelu, to wówczas Prokop wcale tak bardzo nie był pewien tego, że jest Prokopem, czując się pół-Prokopem czy też pół-Cyganiewiczem. Wynikałoby z tego – pomyślałem dalej – że i w chwili obecnej nie muszę być stuprocentowym Cyganiewiczem, jako że jeśli ja, Cyganiewicz, uczestniczyłem w świadomości Prokopa, to czemu on, Prokop, nie miałby teraz uczestniczyć w mojej świadomości – świadomości Cyganiewicza? I na pewno tak jest, bo przecież to wszystko, co się przeżywało od momentu, gdy pociąg wyjechał z tunelu i zdążał do miasteczka: owe rozmowy z konduktorem, z panem sierżantem, owo uwięzienie w starożytnym klasztorze i dziwne spotkanie z niejakim Głowniowskim (nawet jeśli to był sen szaleńczy, nic więcej), wszystko to właściwie nie „przeżywało się”, lecz konkretnie było przeżywane przeze mnie, czyli wówczas przez Prokopa!! – Straszne to, lecz prawdziwe! – zawołałem, czując, iż ogarnia mnie lęk szalony, albowiem z tego stanu rzeczy wynikałoby niezbicie, że musiałem również odpowiadać za wszystko, co uczynił Prokop, podobnie jak Prokop winien jest tego, co zawinił Cyganiewicz. A więc, że usiłowałem zabić Cyganiewicza, zepchnąwszy go pod koła pociągu, jak też, że byłem również ofiarą, która wpadła w stan bezświadomości, a więc nieistnienia za sprawą niejakiego pana Prokopa! Byłbym więc zarazem i mordercą, i ofiarą?! Miałbym więc odmawiać innemu rzeczy tak zasadniczej, a równocześnie być tym, któremu odmówiono? A potem – miałbym, z jednej strony, istnieć i podróżować sobie spokojnie, a z drugiej – nie istnieć i trwać w bezruchu totalnym, gdyż ogarniającym wszystko, co jest w człowieku życiem?! Zaprawdę, tak daleko posuniętej komplikacji nie przeżywałem nawet wówczas, gdy czułem i myślałem w Prokopie, zastanawiając się uczciwie, kim jestem – czy Prokopem, czy też Cyganiewiczem. Bo wtedy przynajmniej miałem nadzieję na odnalezienie się i określenie ostateczne, gdy teraz jedyną moją nadzieją jest brak nadziei, jedynym określeniem – jest niemożność określenia! 42 Przyjąwszy jednak, że jestem Cyganiewiczem (co żył i żyje po części w Prokopie), należy czym prędzej udać się do uwięzionego w celi klasztornej Prokopa, a tam może wreszcie dojdzie do konfrontacji tudzież do rozplątania tego, co się splątało. Doszedłszy do podobnej konkluzji zwróciłem się do sierżanta, a ten, nie wiedząc już zupełnie, ktom zacz i com zacz, jako że lekarz uparcie twierdził swoje, z czego by znów wynikało, że od początku nie byłem ani Cyganiewiczem, ani też Prokopem, lecz Głowniowskim z krwi i kości, zgodził się na wszystko dosyć chętnie, a nawet z pewną nie licującą z sierżantem potulnością. Wyruszyliśmy więc do celi Prokopa, gdy tymczasem lekarz zaaferowany mocno i podniecony gdzieś znikł. Przeszliśmy przez podwórze obsadzone piwonią i malwą i wstąpiliśmy w korytarz wyłożony szeroką, grubą deską, skrzypiącą pod stopą. Korytarz był nadzwyczaj długi, na ścianach wisiały jakieś stare obrazy, ciemne, prawie że czarne. Można było na nich wypatrzyć poważne, surowe twarze albo alegoryczne sceny z aniołami i świętymi, gdzieniegdzie wyzierały krzywe pyski i różki złych duchów. Minąwszy rząd drzwi ponumerowanych starannie, sierżant zatrzymał się przed drzwiami oznaczonymi cyfrą „44” i wyciągnąwszy z kieszeni ogromny klucz zabierał się do otwierania, ale drzwi rozwarły się bez udziału sierżanta i spoza nich wychyliła się czyjaś głowa. – Przepraszam, zdaje się, żeśmy dobrze trafili – rzekł sierżant, łypnąwszy okiem na numer i na głowę, która śledziła nas spod nastroszonych brwi. – Wszak to tutaj odnajęliśmy komnatkę na celę aresztu – rzekł nieco stropiony milczeniem głowy mój opiekun i przewodnik, przekładając klucz z ręki do ręki. – O tym to już najlepiej sami możecie wiedzieć – odrzekła głowa po chwili namysłu, co wyglądało jednak na pewne zlekceważenie nas. – Tutaj jest numer czterdzieści i cztery? – Zupełnie prawdopodobne... – Więc mówię, że to tu odnajęliśmy komnatkę aż do czasu zakończenia śledztwa! – Tak? To proszę ją sobie dalej zajmować – odparła z sarkastycznym uśmieszkiem głowa. – Jak to „zajmować”? Nie możemy zajmować czegoś, co już jest zajęte! – zawołałem zdenerwowany nadzwyczaj, gdyż spieszno mi było ujrzeć Prokopa. – Zajęte, mówi pan? – zdziwiła się dobrodusznie głowa. – Zajęliśmy tę celę, czyli komnatkę – stwierdził służbowo sierżant – dla niejakiego Prokopa posądzonego o zabójstwo swego brata. – To straszne! – zawołała głowa. – Bratobójstwo, cóż za wielki grzech! – Tak jest – zgodził się sierżant. – Chociaż sprawa już coś niecoś się wyjaśniła, jako że brat ów szczęśliwie uniknął śmierci, a jeno wpadł w letarg, jak to się fachowo nazywa, więc Prokop będzie odpowiadał jedynie za usiłowanie zabójstwa. – W letarg, no, no... – zdziwiła się głowa. – Czy znajduje pan w tym coś dziwnego? Czy letarg to jest rzecz niezwykła, a może nieprzyzwoita? – spytałem możliwie spokojnie. – Ależ, broń Boże, nic takiego nie pomyślałem i dziwię się właściwie, skąd pan czerpie podobne podejrzenia – stwierdziła głowa i najspokojniej cofnęła się do środka. – Co to ma oznaczać? – zawołałem zwracając się do sierżanta. – Czy mamy tak stać pod drzwiami, gdy wewnątrz najspokojniej przebywa ów obrzydły Prokop, który nawet jeśli i nie zabił nikogo w sensie fizycznym, to na pewno to uczynił w innym, o wiele gorszym sensie. Sierżant, znać podzielając moje oburzenie, głośno zapukał i odchrząknąwszy zamierzał przemówić do nieznajomej głowy, lecz ta, powtórnie uchyliwszy drzwi, zawołała: – Ach, to panowie! Proszę mi wybaczyć, ale w tym klasztorze panują takie przeciągi, że można stracić głowę... – Proszę pana! – zakrzyknąłem. – Czy myśli pan, że przyszliśmy tu po to, aby prowadzić z panem towarzyską konwersację?! Wie pan o tym doskonale, że musimy wejść do środka, aby 43 sprawę wyjaśnić do końca, a tymczasem zatrzymuje pan nas na progu, nie racząc nawet uchylić szerzej drzwi, nie mówiąc o wpuszczeniu nas poza próg komnatki, w której znajduje się ów przeklęty Prokop. – Ależ proszę bardzo – zawołała głowa. W tejże samej chwili poczułem się mocno chwycony za ramię i wciągnięty do komnatki, gdy tymczasem właściciel głowy, bezceremonialnie trącając mnie w bok, wyszedł na korytarz i oparłszy się o futrynę udawał, jak gdyby nigdy nic nie zaszło. Ten dziwny manewr odbył się błyskawicznie, gdy tymczasem sierżant stał na dawnym miejscu nic nie zauważając, jako że w tym samym momencie w głębi korytarza rozległy się liczne i szybkie kroki. – Co to właściwie ma znaczyć?! – zawołałem przeczuwając nowe nieszczęście. – Czemu wciągnął mnie pan do celi i czemu stoi pan teraz na moim miejscu?! I gdzież jest ów Prokop – ciągnąłem rozglądając się wokół – gdzie jest ów nieszczęśnik, co zamierzał pozbawić mnie życia, mało tego: splątawszy mnie ze sobą zmusił mnie, Cyganiewicza, do tego, abym współuczestniczył w jego niecnych zamiarach, czyniąc ze mnie i ofiarę, i kata równocześnie! Gdzież jest ten Prokop?! – wołałem nie przestając rozglądać się po celi, w której nie było nic, ma się rozumieć, poza żelaznym łóżkiem, ławą i stołem. – Właśnie, gdzie on jest?! – podchwycił właściciel głowy, rozpierając się w progu. – Gdzie on jest, ten Prokop? – Proszę nie robić kpinek. Pan za to odpowie, gdyż pan znajdował się w tej celi w czasie, gdyśmy tu przyszli! – Ja?? – zdziwił się człowiek. – Ja?? – A któż, jak nie pan! – Chce pan wiedzieć kto? Po prostu – nikt! – Jak to „nikt”? – Tak to nikt, gdyż nie ma potrzeby odpowiadać, albowiem Prokop jest! – A gdzież jest ten Prokop? – Gdzie? W celi. Oj, coś dziwnie jest pan niedomyślny, powiedziałbym nawet, zadziwiająco dziwnie! – Więc to może ja mam być Prokopem? Więc znów mam być Prokopem, gdy dopiero co byłem Cyganiewiczem? – A któż, jeśli nie pan? Zresztą nie stanowi to dla pana istotnej różnicy. Przecież sam pan stwierdził, że jest pan i Prokopem, i Cyganiewiczem. Cóż więc w tym dziwnego, że w danej chwili wymaga się od pana, by odpowiadał pan nie w dwustu, lecz, dajmy na to, w stu procentach. Zresztą doskonale pan rozumie, że ani sierżant, ani nikt na świecie nie uzna, że jest pan Prokopem i Cyganiewiczem r ó w n o c z e ś n i e, lub też, że jest pan a l b o Prokopem, a l b o Cyganiewiczem. Z tych „albo” trzeba wybrać jedno „albo”, a nie „albo-albo”... – Ale dlaczego akurat mam wybrać to gorsze „albo”? I w ogóle jak ja mam w tej chwili myśleć? – To już nie moja sprawa! – rzekł uprzejmie się skłoniwszy mój rozmówca. Tymczasem sierżant, zaprzestawszy się gapić w głąb korytarza, rzucił na mnie okiem i jakby niczego nie dostrzegając zabrał się do zamykania drzwi. – Na litość boską, panie sierżancie, co pan robi! – zawołałem. – Przecież to ja z panem przyszedłem tutaj, wszak to mnie przeląkł się pan w krypcie klasztornej i dwukrotnie popadł w omdlenie! Proszę się rozejrzeć wokół, czy oprócz mnie jest tu jeszcze inny Cyganiewicz! – Patrzcie no, jaki się znalazł Cyganiewicz! – zaśmiał się ten, który stał oparty o futrynę. – A gdzież wówczas będzie Prokop? – Tak jest – zgodziłem się – gdzie jest Prokop, oto pytanie. Sądzę jednak po otwartych drzwiach, w których stał ten oto jegomość – z Prokopem mogło być różnie. Mógł on, dajmy na to, przestraszyć się ogromu odpowiedzialności i uciec, a nawet jest zupełnie prawdopodobne, że ten niecny Prokop uciekł, a dokąd, to już nie mnie wiedzieć. 44 – Nie mnie wiedzieć – złośliwie powtórzył nieznajomy. – A komuż to wiedzieć, jak nie tobie, drogi mój ty ja! – Dosyć tego! – zakrzyknął sierżant, raz po raz podciągając pas obciążony kaburą. – Mam was wreszcie obydwóch naraz i trzeba powiedzieć, że wart Pac pałaca. I to mają być bracia! Tfu! – Jacy tam bracia! – zawołałem zrozpaczony w najwyższym stopniu. – To pan wpadł na ten nieszczęśliwy pomysł, że Cyganiewicz i Prokop to bracia, tymczasem historia jest po stokroć bardziej skomplikowana. Jeśli ten pan jest Prokopem, a coś rzeczywiście mi na to wygląda, to czy podobnego kogoś można podejrzewać o to, że jest czyimkolwiek bratem? I czy w ogóle może on być czymkolwiek? Przecież to jest nie człowiek, a wyraźny plagiat... Mam więc za to odpowiadać, że pragnąłem pozbyć się swego plagiatu, który nie wiadomo jakim sposobem się usamodzielnił i obdziera mnie ze mnie?! – Co widzę, wracamy do starej śpiewki. Cóż za upór i cóż za konsekwencja! – zawołał mężczyzna. – Może znów weźmie pan na świadka ów czas ponadczasowy i ową przestrzeń bezprzestrzenną, aby dowieść, iż na tle tego skróconego krajobrazu rozgrywa się pana, a nie moja historia, że jest jedynie pan, panie Jak Tam Pana Zwać, a nie ja. Proszę bardzo, bądź pan sobie! – Jak to „bądź pan sobie”? Jak mam być sobie?! -– zakrzyknąłem. – Kiedy mam być sobie?! I którym to mam być sobie?! Łatwo to panu, panie Ktoś Tam, powiedzieć. Zresztą i tak mnie teraz nie puszczą, bom stał się w oczach sierżanta Prokopem! – Ależ z największą przyjemnością rozstanę się z panem, bierz pan se i Cyganiewicza – rzekł z galanterią mężczyzna – co mi tam po Cyganiewiczu, skoro nie warto być i Prokopem. Tymczasem kroki, które dudniły w głębi korytarza, zbliżyły się do nas i oto na czele kilku zaaferowanych kobiet nadbiegł doktor Głowniowski. Ujrzawszy stojącego na korytarzu, co już nie był Prokopem i wyrzekał się też Cyganiewicza, zawołał radośnie: – Oto i nasza zguba! – Karol! Karol! – zapiszczały kobiety rzucając się na szyję mężczyźnie, a ten, zerkając ku mnie chytrym okiem, odpowiadał na uściski. – Mój Boże, więc jakżeż mi teraz być! – zawołałem zrozpaczony, w odpowiedzi słysząc jeno trzaśniecie drzwiami. Tak jest: jakże mi teraz być – oto jest pytanie. I wcale nie takim skory do kpinek ani też do bezpłodnej wesołości. Cóż mi więc pozostało, gdym uzyskał tak wiele, bo i Prokopa, i Cyganiewicza, a przecież nie otrzymałem nic, bo jak mam sobie poradzić z nimi naraz? Jak mam poradzić naraz z dwoma, gdym jest jeden, i to Bóg wie kto! Anim ja teraz Prokop, anim Cyganiewicz, chyba że się uznam za Cyganoprokopa albo Prokopocygana. Chyba że będę nie jedną gwiazdą ani dwoma, ale gwiazdą gwiazd, owym białym karłem odętym brzemiennością, ową pigułką gwiazd czy też nasieniem materii, co będąc aż nadto, może też eksplodować, aby nie być wcale. Łatwo się mówi „gwiazdą gwiazd”, ale proszę bardzo, zrób się, bracie, na dwie strony albo i na trzy. Bo oprócz tego, że jestem Prokopem i obdarzono mnie Cyganiewiczem, to pojawił się jeszcze ten trzeci, który spoziera na nich spod oka, myśląc i o jednym, i o drugim, jak przystało na trzeciego, co nie jest ani pierwszym, ani drugim – pomyślałem bielejąc od przejęcia i troski nadmiernej. 45 VIII Wreszcie, jeżeli nie pewność, to przynajmniej jedność do mnie zawitała. Bo że jestem jeden, to już w tej chwili nie ulega najmniejszej wątpliwości. A jedność to jest coś, czego lekceważyć nie powinienem, albowiem zbyt dużo było wielorakości i względności wszelakiej, abym miał lekceważyć ową pojedynczość i bezwzględność, która stanowi o mnie. Teraz wiem przynajmniej, czego mam się trzymać, i wiem, k i m n i e j e s t e m i w jaki sposób mam być dalej. Gdyż sądzę, iż wiedząc, kim nie jestem, bliżej jestem pytania: kim jestem, jako że w taki sposób wyeliminowałem masę różnych niedorzeczności i błędnych perspektyw. A to, że jestem Cyganiewiczem, że jestem Prokopem, jak też tym, który odmawiał, i tym, któremu odmawiano, że jestem tym, który podróżował ciągle, jak również tym, który od zawsze żył w dolinie, gdzie miał żonę i prawdopodobnie dzieci, że jestem aresztowanym albo tym, który spoczywał w krypcie klasztornej, czy też tym, z kim się spowinowacał niejaki Gregorius Głowniowski... Doszedłszy do podobnego i jedynie słusznego wniosku, podniosłem się z żelaznego łóżka, na którym nie wiedzieć dlaczego od pewnego czasu spoczywałem, i począłem kroczyć wzdłuż i wszerz komnatki, w której uwięzieni byli raz Prokop, to znów Cyganiewicz. Ciekawy jestem – pomyślałem sobie – co też w tej chwili porabiają te dwa bęcwały, jeden wart drugiego, w swej bezczelności niezrównani, w swej zachłanności nienażarci! Muszą się teraz mieć z pyszna te dwa gagatki, gdy nagle spostrzegły, że byłem jak byłem, mając jednego i drugiego w garści, będąc poza nimi wówczas, gdy oni nie mogli być poza mną. Gdy tak rozmyślałem wędrując w tę i w tamtą stronę owego pomieszczenia, które nie było obce Prokopowi, jako też Cyganiewiczowi, a w którym ja byłem po raz pierwszy, gdy tak wędrowałem i rozmyślałem, pod drzwiami dało się słyszeć coś jakby chrobot czy też delikatne drapanie. Szmery nie należały do przyjemnych, przywodząc na myśl kocie czy nawet szczurze łapki, lecz czegóż mogłem się obawiać, skoro znów byłem?! – Proszę wejść – rzekłem uprzejmie, choć skądinąd mogłem się domyślać, że głos mój nie zostanie właściwie zrozumiany. l rzeczywiście, drapanie dało się słyszeć powtórnie, lecz tym razem łapki (jeśli to były łapki) stały się bardziej bezceremonialne, zgrzytając pazurami o drzewo, aż się posypały drzazgi. Jeszcze tego brakowało – pomyślałem – żeby zawitał tu jakiś tygrys albo król zwierząt, lew pustynny. Jakież było moje zdumienie, gdy na powtórne „proszę!” drapanie ustało, drzwi się uchyliły i spoza nich wyjrzał najpierw nos, potem pysk, wreszcie cała głowa, a za nią tułów psa z rasy pudli. Za psem wkroczył dosyć elegancko ubrany mężczyzna, opalony na brąz, dzierżąc w ręce laseczkę ze złotą gałką. – ...ski – przedstawił się nieznajomy, wyciągając ku mnie dwa palce. – Bardzo mi przyjemnie – rzekłem ściskając dziwnie chłodne paluchy przybysza. – Może zechce pan spocząć... – Z największą chęcią. Prokopku, do kąta! – zawołał przybysz sadowiąc się na ławie i pudel bez ociągania podążył do kąta, a obwąchawszy ściany skręcił się w puszystą kiełbaskę. – Co był pan łaskaw powiedzieć? – sprawdziłem, nie wierząc własnym uszom. – Dziwi pana, że mój pudelek nazywa się Prokopek? – rzekł przybysz bawiąc się laseczką. – Ależ skądże znowu! Bardzo oryginalne imię. I dla pieska jak ulał... 46 – Cieszę się niezmiernie, że imię pieska znalazło uznanie w pana oczach – stwierdził przybysz. I przerwawszy zabawę z laską, rzekł: – Zresztą, jeśli to pana interesuje, jest to piesek niezwykły sobie, można rzec – dwuimienny... – Dwuimienny? – A jakże. Rasowe pieski zawsze są dwuimienne. Dlatego i mój pudelek nazywa się Prokopek- Cyganek. – Dobry piesek, dobry... Widzi pan, jak strzyże uszkiem. Dumny jest ze swych imion. – Dlaczego Prokopek-Cyganek? – spytałem. – Jak to dlaczego? Po prostu Prokopek-Cyganek i koniec! Ach, rozumiem! – zaśmiał się po chwili przybysz. – Chciał pan zapytać, skąd wziąłem tak oryginalne imiona. Otóż – z powietrza, czyli znikąd... Widocznie fruwały one w powietrzu niczym plewy po wymłóceniu ziarna, więc złapałem je ku własnemu zadowoleniu i pożytkowi pieska. – Z tym to już bym się nie zgodził – rzekłem nieco drżącym głosem. – Imiona pana pieska zsumowane mają wyraźnie ludzkie brzmienie, nie należy więc wykluczać, że ktoś je nosił albo nosi, może więc zajść taka okoliczność, że przyzywając pieska, wywoła pan, jak to się mówi, wilka z lasu... – Rzeczywiście, ma pan częściowo rację, że to nie wpadłem na podobną myśl! Chociaż, wie pan co – ciągnął przybysz – nie przypuszczam, aby kiedykolwiek istniał na świecie ktoś, kto by się nazywał Prokopek, a już Prokopek-Cyganek... Wykluczone! – Na pana miejscu nie byłbym taki pewny – powiedziałem chłodząc policzki o poręcz łóżka. – Chce pan rzec, że znał pan Prokopka, czy może Cyganka? – zainteresował się przybysz, przestając manipulować laseczką. – A może Prokopka-Cyganka? – Odnoszę wrażenie – odparłem po dłuższej chwili, zbierając się w sobie – że wie pan więcej, aniżeli powinien pan wiedzieć. I chociaż nie wiem, kim pan jest, sądzę, iż powinniśmy zaprzestać tej gry w ciuciubabkę... – Ależ z największą ochotą! W końcu po to tu jestem! – zakrzyknął przybyły zrywając się z ławki. – Cóż więc ma oznaczać ta cała historia z pieskiem – zawołałem – panie... – ...ski – pośpieszył usłużnie przybyły. – Panie Ski, czy myśli pan, że obchodzi mnie choć trochę pana dziwaczny pomysł nazwania pieska imionami, z którymi jeśli i miałem coś wspólnego, to było to bardzo dawno i nieprawda... – Ależ skądże, wręcz przeciwnie! Właśnie dlatego, że było to dawno i nieprawda, pozwoliłem sobie uczcić podobnie swego pudelka, tym samym, niech pan zwróci na to uwagę, całą rzecz sprowadzając niejako do rzędu dowcipu, który, jak wiadomo, do niczego nie zobowiązuje, najwyżej do śmiechu. A śmiech to zdrowie, panie... panie... Przepraszam, jak mam pana zwać? – To nieważne... – Co nieważne? – zainteresował się przybysz. – Nieważne, jak mnie zwać. – A cóż wówczas jest ważne? – Ważne jest to, że jestem. – A skąd, jeśli można wiedzieć, jest pan? – Jak to „skąd”? – Proszę mi wybaczyć, ale musi pan posiadać albo imię, albo pamiętać o innych okolicznościach, które owo pana „jestem” określają. W końcu i kamień może o sobie rzec (jeśli kamień może rzec) – jestem, z czego jeszcze nic nie wynika. A może nie jest pan w stanie odpowiedzieć: skąd? 47 – Ciekawość – pierwszy stopień do piekła! – zawołałem zgrzytnąwszy zębami. – O co właściwie panu chodzi? Czego pan tu szuka z tym swoim Cygankiem-Prokopkiem, panie Ski? W trakcie naszej rozmowy komnatka powoli zaczynała napełniać się szarym zmierzchem, okno, do niedawna srebrne i przezroczyste jak woda, zaczęło mętnieć i powlekać się brudnym nalotem. – Rozumiem pana – podjął przerwaną rozmowę przybysz, zrywając się z miejsca i krążąc po pokoju – rzeczywiście w pana sytuacji, gdy pozbył się pan, wyszedłszy jak pisklę z jajka, albo raczej z dwóch jajek (cha, cha, cha – dwujajeczne pisklę, istny cud natury!), otóż w pana sytuacji, gdy wyszedł pan z dwóch jaj, co się zwały Prokopek i Cyganek, niełatwo jest znaleźć określenie właściwe, czyli imię tego, co będąc dwojgiem stało się niczym... – Nie rozumiem pana zupełnie i nie zamierzam rozumieć, panie Ski! – zakrzyknąłem. – Nie słyszy pan, że jestem, i to jestem, gdyż jestem i koniec! – Hm... nie tylko że niełatwo się panu określić – ciągnął niezrażony niczym przybysz – ale wprost jest to niemożliwe! I widzę, że nie zdaje pan sobie zupełnie sprawy z tego, że pana „jestem”, którego wydaje się pan tak pewny i z którego jest pan tak dumny, że pana „jestem” podlega, że się tak wyrażę, p o t r ó j n e m u r o z r z e d z e n i u. Jeśli nie jest pan już Prokopkiem, a nie jest pan również Cygankiem, to jak może z czegoś, co nie jest i co naprawdę nigdy nie było, jak może z czegoś, co było nieuzasadnione, i to niejako do kwadratu, gdyż pomnożone przez drugie nieuzasadnienie, jak może z nieuzasadnionego wyniknąć uzasadnione? Tak więc owo pana „jestem” jest w gruncie rzeczy obecnie bardzo słabiutkim, trzykrotnie pomniejszonym jeściątkiem. I kto wie, czy nie będę musiał wkrótce postarać się o drugiego pieska, takiego liliputka ratlerkowatego, panie Jeściątko... – Tego to już za wiele, panie Ski! Nie jestem z Prokopa i z Cyganiewicza, lecz jestem p o n a d, albowiem stanąłem ponad nimi i tym samym istnieję mocniej, aniżeli byłoby to możliwe w jakiejkolwiek innej sytuacji. A jeśli chce pan wiedzieć, panie Ski, to mogę w każdej chwili stanąć ponad tym, który stanął ponad, i być piątym i dziesiątym, i Bóg wie którym, ale zawsze mocno, i to coraz mocniej, aż do samej mocy! Widzę, że się nie zna pan na gwiazdach, a już na owych białych, co się zwą przewrotnie karłami, a są stokroć bardziej od największych olbrzymów, to wcale! – Hi, hi, hi! – zachichotał przybysz. – To ci dopiero heca! Niechże pan spróbuje. Proszę bardzo, niech się pan zagęści! Niech pan wyprowadzi czwartego ze swego trzeciego co ani chybi szybko nastąpi, a potem piątego z czwartego i rozpłynie się pan niczym mgła poranna, panie karzełku ratlerkowaty... Gdy nieznajomy kończył te słowa, w komnatce zapanowała ciemność kompletna, że ledwo mogłem dostrzec swoją dłoń, nie mówiąc już o nieznajomym, który tymczasem powstał z ławy i snuł się niczym cień, i gdyby nie dziwne skrzypnięcia oraz pokasływania chropowate, jak nieheblowana deska, mógłbym sądzić, że pozostałem sam z sobą. – Czyż nie lepiej – podjął głos, chrypiąc i pokasłując – zbratać się nam i połączyć. Wszak nie od dziś jestem waćpana i bratem najbliższym, i ojcem zarazem. Bratem, gdyż zbratała nas wspólna dola; ojcem, gdyż muszę waćpana uczyć drogi właściwej, bo wciąż waćpan bryka i podskakuje trudząc się niepotrzebnie. I po cóż, waćpanie, masz się mglić i rozpływać, skoro istnieję ja – waćpana druh serdeczny z „jestem”, co się nie rozemgli, gdyż trwa ono w miejscu niczym wieczne „wczoraj”, co starcza sobie aż nadto; z ciałem, co się nie musi niczym kłopotać ani też nazywać, bo się raz nazwało i tak będzie trwało saecula saeculorum. – Gregorius Głowniowski?! – zawołałem głosem wielkim. – Jam to jest... – odpowiedziało mi z ciemności górnej czy też z dolnej, nie wiedziałem dobrze, gdyż przyszło mi spadać albo wzlatywać czy też rozpływać się i mglić, a tu jeszcze pudel czynił hałas wielki... 48 Część druga 49 I Leżałem na grubej warstwie piasku, zanurzałem palce w masie chłodnych i sypkich jak ziarna lnu drobinach, a one osypywały się z mej dłoni i bezszelestnie wracały w chłodny grunt. Leżałem na wznak, plecami ku twardości i chłodowi, a piersią i twarzą ku niebu: nade mną rozpościerało się morze błękitne, głębokie, spływała po nim kręta przezroczysta strużka, potem znów unosiła się do połowy widzenia, opadała, aby z uporem wracać na stary szlak. Widziałem też na błękicie, co stawał się coraz ciemniejszy i głębszy, aż do siności, białe, postrzępione kłęby: wniebowstąpiwszy w odległe regiony były one tak milczące i dalekie, że stawały się samym przywidzeniem. Obróciłem głowę na prawo i naprzeciw oczu ujrzałem ostre łodygi – stały jedna przy drugiej, podobnie blisko ziemi, jak moja głowa, obwieszone zielonymi miotełkami, potrząsając nimi i chwiejąc się zgodnie w prawo i w lewo; zielone, przeświecając zielonym, tylko nieco jaśniejszym, jak gdyby wewnątrz wędrowały, prostymi i stromymi kanałami, strumienie światła. Czując zdrętwienie skóry podobne do obumarcia, złożyłem ciężar głowy na lewe ucho. Oko moje napotkało pręty mocne i giętkie, na prętach tych wisiały przytwierdzone równo, niby odmierzone, liście – owalne z ostrym języczkiem, wystrzyżone w delikatne ząbki. Liście dochodziły do nieba, wdzierały się w siność i w cichą, wędrującą wysoko biel. Liście miały swój głos łopocący, jakby za chwilę miał on zgasnąć. Głos ten trwał od dawna, od bardzo dawna, chyba od zawsze, gdyż pamiętałem go równie dobrze, jak pamiętałem siebie. Na najwyższym pręcie, który sięgał najgłębiej w niebo, siadł mały ptak. Był puszysty i szary jak ziemia. Kołysząc się spojrzał na mnie błyszczącym, okrągłym ziarnkiem i nagle coś się w nim odezwało, ostro i bezceremonialnie, raz po raz, jakby w naglącym oczekiwaniu na odpowiedź. Ptak umilkł równie nagle i tak trwaliśmy patrząc na siebie, a może jedynie istniejąc obok. – Czego chcesz ode mnie... – usłyszałem chrypliwy, niski, wydobywający się gdzieś z bardzo bliska głos. Ptak rozłożył skrzydła i skrzeknąwszy, ostrzej i mocniej, znikł równie łatwo, jak się pojawił. „Czego chcesz ode mnie” – odnalazłem w pamięci dźwięk, który zrozumiałem, i wtedy do mych uszu powtórnie dobiegł ochrypły, idący jakby spod ziemi głos. – Czego chcesz ode mnie – powtórzyłem czując, jak krtań moja napina się i przemagając suchość pracuje poddana myśli, jak język obraca się niechętnie, choć posłusznie w jamie ustnej, a wargi, odpowiadając krtani i językowi, doprowadzają do końca, co się zaczęło w mózgu. Razem z dźwiękiem, który poruszył moją myśl, który myśl tę uczynił realną jak ziarnka piasku, które przesypywałem w dłoni, poczułem na języku i w całej przestrzeni dookołajęzycznej obecność już nie myśli, lecz czegoś, co było suche i niechętne jamie ustnej i językowi, co było gorzkie i mdłe zarazem. Próbując językiem tę gorycz i mdłość, o których wiedziałem już, że są goryczą i mdłością i przez to są bardziej niżli przed momentem, pojąłem, że długo nie mogę wytrwać z myślą, jaka ucieleśniła się tak nachalnie i tak nieprzyjaźnie. Ostrożnie ułożyłem język w dolinie obrzeżonej kościstym półkolem zębów, wyczekując, aż wszystko wróci do normy. Ale mdła gorycz 50 panowała we mnie rozchodząc się po ciele czymś, co było równie nieprzyjazne, tylko w inny sposób. Wówczas uniosłem wyżej rękę, tę rękę, której palce czuły piasek, i stało mi się jasne, że ręka istnieje wyraźnie aż po ramię, przechodząc w bark, a dalej zaczynało się już istnienie piersi i brzucha. A gdy zapragnąłem określić granice mego bycia w ciele tak bardzo mi nieprzyjaznym, odnalazłem to samo przykre, dokuczliwe i bardzo cierpliwe uczucie, gdzieś daleko od miejsca, w którym działa się myśl – były to moje stopy. Odkrywszy dokuczliwość i taką nieprzyjazność, jakże rozległą i wszechobecną, jakbym był co najmniej tak wszędzie, jak wszędzie było błękitne niebo, poczułem, jak wzbiera we mnie nowe uczucie, bardzo miękkie, że nagle cały stałem się miękki i drobny niczym trawa chwiejąca się po prawej stronie mej głowy. Niebo zamgliło się i w oczach zapulsowało ciepło, a gdy ciepła stało się dużo, przestałem widzieć. Leżałem długo. Gdy ponownie otwarły się przestrzenie jasności przychylnej dla oczu, choć absolutnie obojętnej, poczułem, że strona, po której chwiały się trawy, ogłuchła i ściemniała. Już wyuczonym ruchem przełożyłem głowę na prawo: w miejscu, gdzie chwiały się zielone źdźbła, wyrosła jasnokremowa zasłona, na której, jak na niebie białe obłoki, tkwiły drobne różowe kwiaty. Wędrując wzrokiem dalej, dostrzegłem dwie łagodne wypukłości, a potem ciepłą, złotą materię z żółtymi plamkami. Gdy wzrok mój niestrudzenie podążył wyżej, zrozumiałem, że na trawie siedzi kobieta. Kobieta miała kwiecistą sukienkę, szyja jej była opalona i złocista. Siedziała na skulonych nogach i patrzyła prosto przed siebie. Zamknąłem powieki, znów je otworzyłem i wtedy usłyszałem jej głos: – Mój biedaku, wreszcie się obudziłeś... – Dawno tu leżę? – rzekłem czując, że głos mój brzmi podziemnie, ochryple, odnajdując tę samą gorycz i mdłość. – Mój biedaku, jak strasznie jęczałeś. – Chcę pić. Kobieta wstała. Nogi jej – silne i bose, o krępej stopie, mocnej jak zwierzęce kopyto – złociły się opalenizną, bogate w żółte desenie piegów. – Nie odchodź... – poprosiłem czując, że ciało moje zmalało przeniknięte niestrudzonym bólem, jaki zbiegł się gdzieś w piersi i w żołądku: w tym miejscu, gdzie żebra rozchodzą się jak dwa skrzydła. – Idę, żeby przynieść pić. Zamknąłem oczy słysząc dudnienie jej kroków i szelest podnoszącej się trawy. To nieprzyjazne i mocne w swym istnieniu przeszło z piersi na barki, na nogi, sięgając ich krańca, trwało tuż przy myślach gniotąc je i zmuszając do poddania; gdy podniosłem powieki, bolało mnie niebo i białe strzępy idące po niebie. Niebo... niebo... – myślałem z bólem i znów, jak przed niedawnym momentem, stałem się bardzo miękki, bardzo drobny i bardzo zgodliwy z ziemią, na której leżałem. Mój Boże, niebo, jakie niebo... – myślałem z cierpieniem czy też cierpiałem sądząc, że myślę. I ponownie wezbrało we mnie ciepło tak dotkliwe i tak baczne, że zadrżałem w każdym włóknie, a po twarzy mojej spłynęły dwa mokre warkocze. – Pij – powiedziała kobieta klękając i poczułem, jak wargi zapełniają się delikatną materią, chłodną, przylegającą do podniebienia i języka, a potem spływającą głębiej, coraz głębiej, tam gdzie pragnąłem jej najbardziej. Ostrożnie uchyliłem powieki i napotkałem jasnobłękitne, prawie szare oczy z ciemną, okrągłą jak wróble oko plamką źrenicy. Twarz kobiety, podobnie jak nogi i szyja, była złocista – w mozaikę rudych piegów. – Strasznie wyglądam... – Nie. – Muszę strasznie wyglądać, czuję to. 51 – Ależ nie. Jesteś śmieszny. Nie wyglądasz strasznie, tylko jesteś śmieszny. Cały jesteś biały. Jak długo żyję, nie widziałam tak białego człowieka. – Biały?! – Jesteś biały jak królik. W mleku kąpany... Można powiedzieć, że jesteś w mleku kąpany jak Kleopatra. – Jestem po prostu siwy. – Ależ skąd, jesteś królik! – Więc sądzisz, że jestem młody? Kobieta roześmiała się, nie otwierając ust, od czego nad kącikami warg powstały fałdy nadając jej twarzy wyraz łagodności i nasycenia. – Widzę, że już czujesz się lepiej. – Tak. Boli mnie wszystko, ale czuję się lepiej. To, co przyniosłaś, było dobre. – Jestem biały?... – zagadnąłem ją po chwili. – Biały jak królik – potaknęła kobieta nie zdradzając żadnego zdziwienia. – Przecież wiesz, że jesteś biały. – Długo tu leżę? – Nie wiem. Znalazł ciebie ojciec. – Więc leżę tu długo... – Musiałeś się zjawić w nocy. Wczoraj łąka była puściutka, wiem, rosną tu pieczarki. – Sądzisz, że się „zjawiłem”? – Tego nie wiem. Może cię przeniesiono, a może zrzucono z chmury. – Zupełnie możliwe – zgodziłem się patrząc w wysokie niebo, spokojne i przezroczyste, a przez to bardzo głębokie. – Teraz chciałbym wstać. – No, widzisz, że musisz leżeć, króliku – rzekła kobieta, gdy podparłszy się na łokciu poczułem nieznośną nieprzyjaźń ciała, istniejącego obok i przemawiającego przeze mnie, lecz jakże nieposłusznego. – Czy będziesz mnie ciągle nazywała „króliczkiem”? – rzekłem po chwili milczenia. – Gniewasz się? – Nie... Nie pytasz mnie o imię? – Nie pytam. – To dobrze – rzekłem zamknąwszy oczy i znów poczułem, że jestem mały niczym pięść, która powoli, bardzo powoli się rozwiera, aby ulec spokojnej sile ziemi. Tym razem ujrzałem nad sobą twarz tak ogromną i nagą, z ogromnym nosem, obrzękłymi wargami i w ciężkich fałdach, które zwisały niby skóra u bernardyna, że przymknąłem powieki przejęty jej wspaniałym bezwstydem. – Nic mu nie będzie – rzekł głos przynależny do człowieka, który się schylał nade mną – młody jest, wytrzyma. Znów świat się otworzył i napotkałem oczy szare jak skóra słonia, lekko załzawione, ukryte w obrzękłych workach powiek. – Boli... – rzekłem czując, jak wielkie łapy chwytają mnie wpół i kładą na czymś twardym i wąskim. – Boli, to znaczy, że żyje. Co żyje, to boli. I oto poczułem, jak niebo zakołysało się nade mną, a ziemia odeszła gdzieś w dół, ja zaś wzeszedłem ponad trawę i krzak tak wierny mi, jak wierną była ziemia, która nie opuszczała mnie ani na chwilę przez czas nie wiedzieć jak długi. – Boli... – powtórzyłem patrząc w niebo i czując, że gdzieś obok kroczy kobieta, bijąc twardymi stopami w ziemię... 52 II Poruszyłem dłonią i poczułem, że leży na miękkim i ciepłym. Ze wszystkich stron objęty byłem ciepłem i czymś, co mi się nie sprzeciwiało wysłuchując ciała i ulegając mu, że zaraz zapomniałem o tym, co mnie obejmowało tak spokojnie i tak ustępliwie. Tymczasem dłoń raz obudzona nie chciała wracać w obumarcie i kulejąc na nierównych palcach wędrowała ponad piersią i brzuchem. To jest moja dłoń – pomyślałem patrząc ze zdziwieniem na dłoń, która była rzeczywiście moją, jak ja byłem jej. – Jesteśmy razem, ty i ja – myślałem patrząc na kiść palców związanych szeroko i pewnie – ciekawym, czy wiesz o tym, że jesteś moją dłonią?... A właściwie po co masz wiedzieć, jeśli wystarczy, że jesteś dłonią, jakże wspaniałą, chwytliwą, wędrującą swobodnie tam, gdzie ja tego zapragnę, i czyniącą to, co winnaś czynić. I czymże byś była beze mnie i po co byś była, gdybyś nie warowała przy mnie wiernie i posłusznie, jak wiernie i posłusznie istnieje przy mnie moja myśl. A skoro jesteś, moja dłoni, dlatego że ja jestem, więc i ja sam w pewnym, nie wiem, w jak dużym stopniu, jestem taki, jaki jestem, dzięki tobie... Dłoń moja legła na piersi. Teraz nie czułem nic więcej ponadto, że zewsząd otacza mnie ciepło i ustępliwa obecność pościeli, równie mocnej w kredowej jasności, jak sufit nakłoniony nade mną. Miałem już dosyć tego blasku, tak wszechobecnego i tak niestrudzenie białego, nie przeczuwającego ni zieleni, ni czerwieni, ani niczego, co by było, choćby jak moja dłoń – wielopalczasta, śmieszna i dziwna. Złożyłem ciało na prawym boku. Oczy moje ujrzały dębową ciemność. A w niej – drzwi wiodące daleko w głąb. W tym twardym obramowaniu dostrzegłem coś, co (pojąłem to od razu) dostrzegło mnie, a dostrzegłszy przylgnęło krzepko, gdyż znać było mu nieobojętne, że leżę naprzeciw również dostrzegając. Zacisnąłem powieki, gdy ponownie stanął naprzeciw dąb, a w nim drzwi – zrozumiałem, że to napotkany tam gość napawa mnie niepokojem. On również musiał znajdować się w podobnym stanie ducha, gdyż dostrzegał teraz mnie mniej otwarcie, jakby ukradkiem, a nawet wręcz udając, że nie zależy mu na tym, aby widzieć mnie czy też wiedzieć o tym, że mnie ogląda. Było to równie niepokojące, jak uprzednie łapczywe gmeranie po mej twarzy. I gość znać pojąwszy, że przejrzałem jego grę, porzucił wszelkie manewry wbijając we mnie swe ciemnogłębokie, nie wiadomo, czy niebieskie, czy czarne oczy, doskwierając mi do żywego źrenicą bezczelną jak moja myśl o mnie. Nie pozostałem mu dłużny, ale ogarnięty szaleństwem bezwstydu (albowiem tylko tak można było nazwać jego patrzenie) odpowiedział jeszcze bardziej otwarcie, jeszcze głębiej wpijając się w moją świadomość, równocześnie obnażając swoją myśl i swoją świadomość. I tak trwaliśmy oko w oko: on trzymając mnie tak mocno i tak dotkliwie, jak rzeźnik serce jeszcze żyjącego zwierzęcia, i ja równie nieustępliwie i równie nie lękając się żadnych wstydów, całkowicie obnażony, lecz zażarty jak w przedśmiertnym skurczu. I im mocniej wchodziłem w głąb jego źrenic, tym głębiej on zanurzał się we mnie, a na moje zażarcie odpowiadał nie mniejszym, lecz większym zażarciem: była to dzika, wręcz niesamowita pogoń w głąb, w której sprzęgliśmy się ze sobą, raz po raz, na moment tylko prześcigając się, aby znaleźć się w jeszcze większym bezwstydzie i zależności. 53 Wówczas resztkami rozsądku, a więc resztkami tego, co było jeszcze nie wprzęgnięte w ten łańcuch coraz straszniejszej współzależności, w której zamykaliśmy się, jakby stopione ze sobą dwie ołowiane półkule, zmusiłem swe powieki do opadnięcia, w ostatnim mgnieniu oka dostrzegając, że przybysz również wycofuje się z bezwstydnej walki, iż można było sądzić, że to on pierwszy przymknął powieki. Leżałem długą chwilę, czując nieznośne gorąco, które rozchodziło się po ciele, poczynając od twarzy, która pałała jak pod ostrym słońcem, a kończąc na dalekich stopach przypiekanych mocnym, jednostajnym płomieniem. Leżałem gorący i całkowicie bezradny, nie umiejący ani pomyśleć, ani, tym bardziej, powiedzieć słówka. Ponownie dopuściłem jasność sufitu i patrząc na jego blask zacząłem dostrzegać gruzły i nierówności tynku, który był w każdym miejscu inny, i biel nagle stała się bardziej znośna, jakbym ją znał nie od teraz, jakbym zapamiętał jej imię. Złożyłem głowę na prawym uchu i spojrzałem w ciemne obramowanie, na powrót widząc twarz mężczyzny, który patrzył na mnie niby obojętnie i niby nieobojętnie; jakby poznając mnie tak, jak ja poznawałem sufit, ale też nie pragnąc niczego ode mnie, jak ja nie pragnąłem od bieli. Począłem rozglądać mężczyznę dziwiąc się temu, że ma on tak jasne włosy, można było przysiąc, że są białe, właśnie białe, bo twarz mężczyzny była zbyt młoda, aby biel tę nazwać siwizną. Równie jasne były krzaczaste, zakreślone łagodnym łukiem brwi człowieka, świetlisty był i zarost pokrywający brodę i policzki. Widząc, że mężczyzna również rozgląda moje włosy, brwi i twarz całą, przymknąłem oczy i tamten, jakby kierowany tą samą myślą, opuścił białe rzęsy. – Co czynisz? – spytałem słysząc z przykrością swój ochrypły głos. – Czy chcesz, abym sądził, że patrzę wówczas, gdy ty patrzysz, i ślepnę, gdy zamykasz oczy? Czy pragniesz trzymać mnie w swych oczach, wiedząc, że nie wypuszczę ciebie ze swych źrenic dopóty, dopóki nie przestaniesz mnie więzić? Kim jesteś, co przyszedłeś tu i ległeś w dębowym obramowaniu? Otworzyłem oczy łowiąc ruch wzlatujących rzęs białowłosego i spostrzegłem, że oczy jego są bezradne i przerażone, pojmując, że pytanie moje jest również i jego pytaniem. Patrzyliśmy na siebie chwilę, badając własną słabość i zależność, która nic nie ujmowała ze słabości, lecz potęgowała ją czyniąc nas godnymi litości. – Kim jesteś, głupcze?! – krzyknąłem patrząc na jego zbielałe wargi, które również wykonały krzyk. I nagle pojąłem to najstraszniejsze, co się mogło przydarzyć – że jestem echem myślenia i czynów tego, który leżał w ramie wspierając się na łokciu; i dalej – że twarz moja jest odbiciem jego twarzy, a łokieć mój wsparty o pościel jest przywidzeniem jego łokcia! I opadłem w ciemność. * Najpierw była cisza, długa, bez końca; zrozumiałem to wówczas, gdy pojawił się głos. Głos był delikatny, lekko chropowaty. Nie odstępował ode mnie, ale przeciwnie – był coraz silniejszy, coraz pewniejszy tego, co w nim istniało, co głos niósł ze sobą, nie przestając też być czymś, co jest samo przez się jak muzyka. A może była to muzyka i sens jej krył się w tym, że ją słyszałem?... A może był to sam głos niosący myśli, które nie docierały do mnie?... Otworzyłem oczy i ujrzałem nad sobą kobietę. Od razu nie poznałem jej, gdyż twarz kobiety była przysłonięta strumieniem włosów, złotawych i cienkich jak pajęczyna. Przymknąłem powieki i wtedy zrozumiałem, że to kobieta mówi. – Czego chcesz ode mnie? – spytałem półgłosem. – Czego możesz chcieć ode mnie? Odejdź, nic nie mogę ci dać, bo nic nie mam. 54 Kobieta umilkła. Zdawało się, że pójdzie pozostawiając mnie w tym nienaruszonym milczeniu, co było szerokie jak bezbrzeżna pustynia. Ale kobieta pozostała. Wtedy poczułem, jak po mych policzkach, po czole, po włosach wędruje chłód, skupiony i promieniujący delikatnie, niby przez mocny jedwab. – Jesteś gorący, jaki jesteś gorący. Masz białe włosy, brwi twoje są niczym gęsie pióra, jesteś w mleku kąpany... Otworzyłem oczy i spostrzegłem naprzeciw kobietę pochyloną nad n i m i głaszczącą jego włosy białe, jak w mleku kąpane. – Och, króliczku, nie wiedziałam, że jesteś tak nierozsądny. Cóż, czy nie poznajesz siebie? Popatrz, oto są twoje włosy, widzisz, dotykam ich, oto twoje czoło gorące bardzo, a to przecież są twoje brwi i oczy – niebieskie i ciemne jak leśne bagienka. Jesteś nie ogolony, króliczku, i wyglądasz jak źle oskubana kura, którą trzeba osmalić. Spróbujemy cię rozczesać. Boli? – Boli – zgodziłem się, patrząc w lustro, w którym leżałem mając białe włosy, brwi jak gęsie pióra i zarost niby cebulki piór źle oskubanej kury. – Masz rację – rzekłem – widocznie jestem takim, jakim mnie ujrzałaś: czuję twoją dłoń i widzę cię naprzeciw, jak się pochylasz nad tym, kogo zwiesz króliczkiem. – Pamiętasz, umówiliśmy się, że się nie będziesz gniewał za „króliczka”. Bo naprawdę jesteś taki biały, taki miękki i taki śmieszny jak królik. Dla mnie zawsze będziesz króliczkiem. – Dokąd idziesz? – Przecież nie jadłeś od dwóch dni. Czy nie czujesz głodu? Kobieta wyszła i w lustrze pozostałem sam z sobą. A więc taki jestem – myślałem rozglądając dokładnie, centymetr po centymetrze, twarz, ucząc się jej, jak niedawno uczyłem się swych dłoni: oswojonych, posłusznych i niepowtarzalnych. Twarz moja była równie niepowtarzalna, trochę śmieszna przez swoją mleczną bladość. I musiała ona mieć własne imię, tak jak miała je kredowość sufitu, który znów rozpościerał się nade mną – już zapamiętany w swej chropowatości, przyćmiony plamami. I rzeczywiście, twarz moja była sobą, jak sobą jest wszystko, co obdarzono imieniem, co wyodrębniło się spośród innych imion, co było umiejscowione w przestrzeni i zakotwiczone w czasie, nieznanym mi, lecz na pewno istniejącym. Skoro oto miałem imię, a brzmiało ono nader komicznie: „króliczku”... 55 III Wiedziałem już, że leżę w pokoju. Każdy kąt pokoju patrzył na mnie innym okiem. Te dwa, które miałem naprzeciw, były najbardziej mi znajome. W prawym mieszkał złocisty, jak pierwszy miód, piec złożony z kafli, z których każdy pasował do siebie jak ulał. Pysk pieca był czarny i ciężki, zamknięty na letnie milczenie. Nad piecem chwiał się strzęp szarej tkaniny utkanej przez nieme pająki, z których nie widziałem ani jednego, słysząc jedynie krzyk muchy, co dostrzegła pająka zbyt późno. Koło pieca stały drzwi, białe, uparte i wparte ramieniem w ścianę tak, aby można było przejść przez nie nie schylając głowy. Przez te drzwi wchodziła kobieta. Za każdym razem była to inna kobieta, choć pamiętałem, że w domu tym oprócz starca i złotowłosej nie mieszka nikt więcej. Widziałem jednak, że kobieta wie, kim jestem, że zna moje imię, chociaż ja przez noc zapominałem o wszystkim. Kobieta siadała na łóżku i zaczynała mówić, a ja, rozpoznany przez nią i obdarzony śmiesznym imieniem, pojmowałem, że ta inna kobieta to jest wciąż złotowłosa. Dziwiła mnie zmienność kobiety, dziwna zmienność, która ulegając przemianom nic nie traciła z siebie. Przeciwnie, oglądając kobietę wciąż w innym wcieleniu, poznawałem coraz silniej, że to jest ona, a poznając czułem ją wyraźniej niż za pierwszym razem. I czułem się tak, jakbym dzięki niej poznawał z siebie więcej, o wiele więcej niż tylko dłoń i tę dziwaczną twarz albinosa. Drugi kąt, który stał naprzeciw pieca, gościł ciemny czworonożny stolik, miał on swoją ścianę. Wiedziałem, że w ścianie tej mieści się lustro, które powtarza oblicze kąta, gdzie zamieszkuje piec. I kobieta wchodząc do pokoju rzucała okiem w głąb lustra, szukając w nim odpowiedzi na pytanie, które dla mnie nie było zbyt jasne. A gdy obróciłem głowę w prawo, sąsiadowałem z ciężką szafą, co kryła cały świat rzeczy. Z szafy spozierała moja twarz ujęta w ramę środkowych drzwi; z równą obojętnością przyjmowały one mnie, jak i muchę pełzającą białym brzuszkiem po przyżółconym szkle. Po lewej ręce, obok stolika, było okno wiodące tam, skąd przyszedłem. Co było po tej stronie, gdzie trzymałem głowę, nie wiedziałem, ale słuch mówił o wielu sprawach, które działy się poza zasięgiem wzroku. Stamtąd szedł szelest szemrząc długo, nieraz pół dnia, a może i więcej, gdyż nie byłem w stanie wiedzieć, jak duże granice ma mój dzień. W tej łagodnej fali, co szła bez przerwy, jakby była moją krwią, ostro i niecierpliwie wołały nieznane ptaki i raz po raz odzywał się kur wieszcząc o czasie, co płynął uparcie. Spoza mojej głowy wychodziły pochyłe mosty, którymi krążyły oślepłe drobiny, tak małe, że nie można było wyobrazić sobie już nic mniejszego, i zdawało się, że to promień słoneczny rozsypał się na okruchy, przenikając pokój i mnie, jakbym był utkany z muślinu. Poznałem więc dobrze pokój, w którym spoczywałem, i czułem, że pokój poznał mnie, choć skądinąd wiedziałem, jak dalece jest on obojętny i zamknięty w swoim trwaniu tak pełnym rzeczy, kształtów i światła, które jedynie wiedziało, czym jest czas: może dlatego ciemne noce były mi nieprzychylne, stając dęba jak zmrożony nagle strumień. Czekałem również na kobietę. Im częściej kobieta odpowiadała na moje pragnienie, tym bardziej dłużył się czas, ten czas, gdy leżałem sam na sam z pokojem. Pojmowałem wówczas, jak bardzo jestem zależny od czasu i jak skomplikowaną rzeczą jest to, co nazywałem czasem. Ten czas, co zmuszał do istnienia nawet marną muchę, co był wszędzie i (chciałem rzec – „zawsze”, gdyby nie to, że czas nie znał „zawsze”, mimo iż znał „nigdy”) i we wszystkim, 56 będąc bezcielesnym, choć mierzono go przestrzenią, będąc zmiennym jak moje myśli, choć dawał on miarę dniom, jak te dawały miesiącom, a miesiące latom. – Jak długo tu jestem? – spytałem kobietę, gdy rzuciwszy okiem w głąb lustra i zgarnąwszy włosy w pęk znalazła się znów przy moim posłaniu. – Po co ci wiedzieć ? – rzekła. – Czy jest ci źle? Co się stało, króliczku? – A więc jestem tu długo – powiedziałem westchnąwszy głęboko. – Tak, jesteś już długo. Ale nigdy o to nie pytałeś – zdziwiła się kobieta i zawołała: – Chcesz wstać, króliczku?! Królik chce wstać! – Można to tak nazwać – rzekłem. – Chociaż, prawdę mówiąc, nie zastanawiałem się nad tym, czy chcę wstać. Poczułem tylko, że płynie czas. Ale tyś chyba właściwie to zrozumiała: tak, chcę wstać! – Będziemy więc wstawali – ucieszyła się kobieta i rozwarłszy szafę zaczęła wyjmować przeróżne rzeczy, w które się miałem przyoblec. – Bardzo jesteś tego pewna, że potrafię chodzić – stwierdziłem. – Nie bój się, ja ci pomogę. – Nie boję się. Tylko nie wiem, co to jest „chodzić”. – To przyjdzie samo – rzekła. – Musisz tylko bardzo chcieć. – Wierzę ci – powiedziałem. – A teraz musisz wyjść na chwilę. – Dobrze – zgodziła się kobieta. Ostrożnie uchyliłem róg kołdry oglądając swoją pierś, szeroką i białą jak twaróg, potem brzuch: wklęsły, pokryty krótkim, rzadkim włosem; pośrodku brzucha, jak cyklopie oko, marszczył się pępek, a niżej było coś, co wywołało we mnie niepokój, chociaż było to równie obojętne i równie moje, jak biała pierś i owłosiony brzuch. Odrzuciłem na bok kołdrę i oto ujrzałem siebie, jak leżę niby rozłożony scyzoryk, biały i długi, i ostry w swej bieli. Gdy ujrzałem tak siebie całego, pojmując, że to jestem ja, nadal nie byłem zbyt pewny, w jaki sposób to, co jest mną, przejawi moją istotę, jakie mi nada jeszcze imię, albowiem rozumiałem już, iż nie wystarcza istnieć, aby mieć imię, którego nikt inny na świecie nie posiada, ale że trzeba jeszcze uruchomić te stopy i nogi wsparte na nich, i brzuch, i pierś. I dopiero wówczas będę mógł być pewien tego, że jestem, i dopiero wówczas nikt na całym świecie, poza mną jedynie, nie będzie mógł się nazwać króliczkiem, choćby w jednym czasie żyło milion najprzeróżniejszych zajęcy i królików. Oparłszy się na łokciach, zmusiłem tułów, aby uniósł się ponad łóżko i ponad tę część mego ciała, która nadal była złożona w pościeli. Wiedziałem, że nazywa się to siedzeniem, ale nie sądziłem, że jest ono aż tak przyjemne, tak swobodne i tak niezależne od łóżka. Chwilę rozkoszowałem się tym stanem, który stworzył mnie na nowy sposób, a gdy poczułem zmęczenie w rękach i w leżących nogach, powoli obróciłem się w prawo i spuściłem nogi z łóżka sięgając nimi do podłogi, o czym powiedziały mi stopy. Teraz tułów mój i łydki były zgodne w zajmowanej pozycji, cały ciężar przerzucając na uda i pośladki. Było to równie dobre, jak poprzedni stan, chociaż na pewno nie takie samo. Gdy uniosłem głowę, naprzeciw, w lustrze, ujrzałem nagiego mężczyznę; siedział i patrzył na mnie, lekko roztargniony i jakby czymś zakłopotany. Wówczas uniósłszy jedną, a potem drugą nogę naciągnąłem kalesony, przyciasne i przykrótkie, i włożywszy głowę w otwór oblekłem się w rozciągliwy trykot. Odbicie czyniło posłusznie to, co nakazałem ciału, i teraz przyglądało mi się z łóżka badawczo, ale ze spokojem i pewnością, które, wiedziałem o tym, były moim spokojem i moją pewnością. Chwyciwszy za poręcz, uniosłem się do góry, oddalając się od nóg, a one, jakby niechętne temu, do czego je zmuszałem, zadrżały, zmiękły i ostatecznie zrezygnowawszy z tak ciężkiej odpowiedzialności, ugięły się w kolanach i oto znów leżałem w pościeli. – Dlaczego, nieposłuszny króliczku, nie zawołałeś mnie?! – wykrzyknęła kobieta i ująwszy mnie wpół zakomenderowała: – Prawą nogę do przodu, tak... Lewą nogę do przodu, tak... 57 I nogi moje, pojmując doskonale, czego się od nich żąda, wyprzedzały jedna drugą i wzajemnie się wspomagając w wysiłku dźwigania ciała doprowadziły mnie do pieca. – Jaka jesteś malutka – powiedziałem przyglądając się kobiecie – nigdy nie przypuszczałem, że możesz być tak mała. – Czy to źle, króliczku? – Nie wiem. I pokój jest niski i zupełnie inny. Nie wiedziałem, że leżę w tak niskim pokoju... – Czemu jesteś smutna? – spytałem ułożywszy swe ciało w miękkościach pościeli. – Uśmiechnij się. – Uśmiecham się... – To nieprawda. Jesteś smutna. Czy się smucisz tym, że powiedziałem, iż jesteś malutka? – Nie, przecież jestem mała. – To dobrze, że nie jesteś taka ogromna jak ja. Jestem przerażająco daleko od swych nóg! Bóg wie, czemu tak wysoko podniesiono mą głowę! – Czy nie wiedziałeś również o tym, że jesteś wysoki? – Nie. Nie wiedziałem. Śmieszne, ale gdybyś nie była koło mnie, długo nie wiedziałbym, że jestem wysoki. Kręciło mi się w głowie, ale nie wiedziałem dlaczego. – Och, króliczku, rzeczywiście dopiero wczoraj się urodziłeś! Szybko, a będziesz wiedział o sobie wszystko i wtedy już nie będę mogła ciebie tak nazywać. – Dlaczego? Przecież oboje zgodziliśmy się na „króliczka”?! – Och, króliczku, jeszcze nie znasz siebie. Kto wie, co przypomnisz sobie, gdy staniesz na nogi... – Nie – rzekłem – nie mów tak! Cóż ja mogę wiedzieć o sobie. Jestem taki, jakim mnie ujrzałaś. Cóż ja mogę wiedzieć sam z siebie, ponadto, że jestem. A to jest zbyt mało, aby być kimś, kto istnieje raz jeden i istnieje tak jak ten pokój. Bo powiedz, czy może istnieć na świecie drugi taki sam pokój?! I czy może istnieć drugi taki sam człowiek, choćby był równie biały i równie wysoki?! – Nie mów tak – poprosiła kobieta. – Będę cię nazywała króliczkiem, jak długo na to pozwolisz. A nawet wbrew temu, co będziesz mówił... – Nic nie wiem oprócz tego, że jestem takim, jakim się ujrzałem, i że mam to jedno imię. Gdybyś wiedziała, jak to jest dużo – wiedzieć, kim się jest! Sądzę, że na świecie nie ma głębszej wiedzy ponad tę wiedzę, że się wie, kim się jest! I chciałbym tu pozostać tak długo, jak długo mi pozwolicie, ty i on, gdyż wiedza moja jest bardzo słaba i boję się, że mogę zapomnieć wszystko... – Och, króliczku, obyś naprawdę chciał tu pozostać. Obyś chciał być z nami... Bo będziesz z nami, jak długo zapragniesz być... – To właśnie chciałem usłyszeć – powiedziałem zamykając oczy i poczułem, jak schodzi do mnie po ogromnych szczeblach, szybko i zwinnie, coś łagodnego, spokojnego i miękkiego jak dłoń kobiety. – Kim jesteś?... Jak się nazywasz?... – spytałem szeptem. A ono, pochyliwszy się do ucha, powiedziało: – Jestem przecież Nika, nie wiedziałeś o tym? 58 IV Gdy otworzyłem oczy i ujrzałem pokój, jasny, tak jasny, jakby wypełniony płynnym szkłem, pokój, w którym zawisła zniechęcona pszczoła bijąc skrzydłami jak śmigłem, gdzie po ścianach chodziły odbicia nieznanych luster, poczułem, jak pełen jestem mocnej wiedzy o sobie: o czubkach palców zakończonych delikatną jak sutka poduszeczką, o podeszwach czujnych jak rozwarta dłoń i o dłoniach wrażliwych i otwartych jak oko – o całym ciele, które przyszło do mnie obudzone, przychylne mi i posłuszne, i niecierpliwe, tak jak niecierpliwe może być własne ciało. Wyprężyłem się odnajdując mięśnie ospałe i leniwe, przeczuwające zmęczenie, do którego tęskniły. Jestem... – pomyślałem z radością i z niepokojem i usiadłszy na posłaniu począłem rozglądać siebie, dziwiąc się, że rzeczywiście jestem, i to jestem niezależnie od tego, czy chcę, czy nie, że jestem dany sobie na użytkowanie, zapewne wieczne, gdyż nie pamiętając swego początku nie mogę znać też i kresu. Stanąwszy na równe nogi, zdziwiłem się widząc, jak daleko mam do kolan, do łydek i do stóp, które twardo przylgnęły do podłogi. Jestem wysoki – pomyślałem dalej i obróciwszy się do szafy, która stała naprzeciw posłania, zobaczyłem w lustrze siebie całego i własną twarz, która była twarzą albinosa. Jestem wysoki i biały jak pingwin – pomyślałem obojętnie, a znalazłszy przy łóżku spodnie i kraciastą koszulę, ubrałem się szybko i zatrzymawszy się jeszcze raz przed lustrem przyczesałem włosy. W pokoju było dwoje drzwi. Otworzyłem bliższe, które znajdowały się za szafą, i wyszedłem do drugiej izby. Za stołem siedział stary człowiek o twarzy wielkiej, brzydkiej i świątobliwej. – Wstałeś wreszcie... – Wstałem. – Długo spałeś. – Tak – zgodziłem się. – Siadaj, będziemy jeść. Siadłem naprzeciw starca, przy stole obitym świeżą ceratą, pachnącą amoniakiem. Starzec olbrzymimi paluchami, żółtymi i spękanymi, łamał chleb i wrzucał do mleka. – Jak mam do ciebie mówić? – To obojętne – rzekłem. – Nie bój się, już ja będę wiedział – stwierdził starzec uśmiechając się chytrze. – Przyszedłeś przecież nie na chorowanie, no nie? – Przyszedłem – zgodziłem się przypominając sobie kobietę – chociaż zdaje się, że to wy wnieśliście mnie. – Porządnie cię urządzono, trzeba przyznać. Mój Boże, ile to bywa biedy zza babskiej spódnicy! – Nic nie pamiętam – przyznałem szczerze – a już zupełnie nie pamiętani babskiej spódnicy. Zdawało mi się, że wciąż spadam, lecę, tylko nie wiem dobrze, czy leciałem z góry, czy z dołu. A babskiej spódnicy nie pamiętam. Jeśli coś w ogóle pamiętam, to tylko to, że lecę, spadam... 59 – Takich rzeczy się nie pamięta – powiedział starzec. – Grunt, że już nie jesteś czarny jak śliwka. Jedz, czemu nie jesz, Biały... To mówisz, że spadłeś z nieba, a może z piekła? – spytał po chwili z tym samym uśmieszkiem. – Bo jeśli z góry, to z nieba, a jak z dołu, to z piekła... – Nie wiem, czy to było piekło, wiem, że nieba tam też nie było. Tam nie było nic, tam było pusto. Dlatego straciłem pamięć, gdyż trudno pamiętać „nic”. – Oho, takie buty – zainteresował się starzec – mówisz, że było pusto! Jak w polu, nie? – Nie. Tam nie było początku, nie było więc końca. Tam nie było płaskiego, nie było więc kulistego. Tam nie było ani czasu, ani kształtu, ani bólu, ani pamięci... Tam było „nic”. – Gdzie to było „tam”? Czy tu, czy tu, czy może tu?! – pokazywał paluchem badając mnie szparkami zapuchniętych oczu. – Mówię, że nie wiem. Było to na pewno poza tym wszystkim. Bo jeśliby to miało swój kierunek, to nie byłoby niczym... – Dobra... Jeśli jest tak, jak mówisz, to znaczy, że byłeś w piekle... – Nie wiem – powiedziałem, czując, że zaczynam cierpieć, zupełnie bez powodu, jak, zdawało się, bez powodu obudziłem się rano czysty i jasny jak szkło. – To nie było zwykłe piekło – ciągnął. – W zwykłym piekle siedzą na łańcuchach i smażą się w ogniu: podpali chałupę sąsiadowi – w ogień! W zwykłym piekle – zarżnął kto kogo za kawałek gruntu – zaraz go biorą na stół i krają na kawałki! A to nie było zwykłe piekło... – Możliwe – przyznałem – w każdym razie nie czuję się wyróżniony z tego powodu. – Ze zwykłego piekła też nie wracają... – stwierdził starzec i przebiegle się uśmiechnąwszy, mrugnął do mnie. – Nic więcej nie mogę powiedzieć – rzekłem. – Powiedziałem wszystko i powiedziałem prawdę. Wiem jedno, że za nic w świecie nie chciałbym wrócić tam, gdzie byłem nie będąc, gdzie istniałem nie istniejąc, gdzie zapewne też miałem jakieś imię, co nie było żadnym imieniem... – Widać, że to było piekło ludzi uczonych, niezrozumiałe dla takiego prostego człowieka, jak ja, Biały... – stwierdził po chwili namysłu starzec. – Możliwe, że kiedyś byłem uczonym, to znaczy, że nie widziałem świata, tylko starałem się go pojąć, że nie żyłem, tylko myślałem o tym, żeby żyć, możliwe, że miałem mózg tak wielki, jak żagiel i nic więcej, tylko mózg. Mówię „możliwe”, gdyż nic o sobie nie wiem, ale to, że teraz stało mi się ciężko na duszy, wskazywałoby, że miałem przeszłość i że przeszłość ta była w jakiś sposób związana ze świadomością i z mózgiem... – Nie jesteś prosty, to jasne. Ale ja cię o nic nie pytam. Wystarczy, co wiem. – Cóż możecie o mnie wiedzieć, skoro ja tak mało wiem o sobie? – A co jeszcze chcesz wiedzieć? – Zgoda – powiedziałem. – Nie trzeba w ogóle mówić na temat wiedzy, nie trzeba w ogóle używać słowa „wiedzieć”. – Ona już ci wyjaśni, co należy, nie dziś, to jutro – rzekł półgłosem. – Nika, twój chory mówi, że był w piekle – powiedział starzec do kobiety, która stanęła w drzwiach. – Teraz jasne, czemu był zbity na śliwkę. – A więc jesteś Nika... – rzekłem podnosząc się z krzesła. – Nika... – powtórzyłem mocując się z pamięcią, która coś mi podpowiadała, lecz było to tak mgliste i niewyraźne, jak wszystko, co wiązało się z moją pamięcią. – Widzisz, już ci się rozjaśnia w głowie – rzekł starzec chichocząc radośnie. – Znasz ją? – Nie wiem – powiedziałem. – Cóż ja mogę znać zapomniawszy wszystko? Czuję to imię, a więc chyba znam je... Tylko nie wiem, kiedy i jak je poznałem. – Ja już pójdę, a wy przypomnijcie sobie resztę – zauważył starzec mrużąc oczy chytrego słonia. – On ma rację – powiedziałem – trzeba przypomnieć sobie resztę. Bo przecież niemożliwe, abyśmy się nie znali przedtem... 60 – Jak „przedtem”? – Tak jest – rzekłem – nie było „przedtem”. Ale przecież znamy się, prawda? – Tak – zgodziła się kobieta. – Znam ciebie dobrze, tak dobrze, że zdaje się, iż więcej nie można. – Jesteś smutna, Niko. Martwisz się tym? – Nie! – zaprzeczyła gorąco. – No, widzisz. To wspaniale. Potrzebuję kogoś, kto by mnie znał tak, że już więcej nie można. Bo ja sam jakże jestem głupi i nic nie wiedzący. Twój ojciec mówił, że przyszedłem z piekła dla ludzi uczonych. Jeśli tak jest, musiałem kiedyś zgrzeszyć złą wiedzą. Chciałbym, żebyś była moją nauczycielką. Tak, Niko? – Tak. – Czy się mnie boisz? – spytałem przyjrzawszy się uważnie jej twarzy. – Ach, króliczku, nie wiesz, co mówisz. Nic nie rozumiesz. Nie rozumiesz, czego ode mnie żądasz... – Rozumiem – powiedziałem po chwili milczenia, skupiając się w sobie, jakbym miał rzeczywiście coś sobie przypomnieć. – Rozumiem twój lęk. Ale ja też chcę ciebie poznać. I czyż poznając mnie tak dobrze, jak tylko to jest możliwe, nie ryzykujesz podobnie jak człowiek, który siada do nieznanej łodzi płynącej w nieznane? Nie obawiaj się jednak, nie stracisz siebie, gdyż ja również nie odnalazłbym się, gdybyś odeszła ode mnie. Popatrz, widzisz – oto jest moja dłoń. Ona będzie pierwsza w drodze do ciebie... Powiedziawszy to poczułem jej włosy – miękkie i szorstkie zarazem, a pod nimi ciepło skóry otulającej okrągłości czaszki – zgrabnej i twardej jak świeże jabłko. – Włosy masz tak jasne, jakby wykąpane w złocie. Zdaje się, że są ciepłe, a przecież znają one chłód metalu. Wiedziałem o tym zawsze, że jesteś złotowłosa. Widzisz, niemądra, że znam ciebie również... Policzki masz gładkie i równie miękkie, jak poduszeczki moich palców. Czuję, jak promieniują one ciepłem ukrytym gdzieś w głębi, lecz sięgającym tuż pod samą skórę... Ona jest również złota i bogata jak skóra węża. Czy jesteś zawsze tak miękka, tak głęboko ciepła i złota? – Ciiichoo... – powiedziała ona i wtedy oczy moje spotkały się ze źrenicami, które ujęły mnie łagodnie i zdecydowanie i poprowadziły w ciemność otoczoną koronką błękitu, przyciemnioną i splamioną lekko. Poszedłem pokornie i gwałtownie zarazem, a gdy zdawało się, że już nie powstanę z tak głębokiego upadku, odnalazłem na wargach dotyk tak milczący i tak poufały, jakbym spotkał się z własnym cieniem. 61 V Gdy nie było jeszcze kobiety i gdy moje istnienie wydawało się tak niepewne, że nie wiedziałem o tym, iż istnieję, a jeśli było coś, o czym byłem przekonany, to również było o wiele więcej czego innego, co przeczyło memu przekonaniu; gdy więc nie było jeszcze kobiety i świat dookolny zmagał się z niebytem, ja zaś leżałem na dnie milczenia i niewidzenia, pierwsze, co do mnie przyszło i co mnie zawezwało do istnienia – był ból. Poprzez ból stałem się w swoim ciele, a reszta została przydana, jak dotknięcie bolącej rany. A że nie wiedziałem o niczym do czasu, aż obudziłem się w bólu, więc nie mogłem też wiedzieć, że istnieję dzięki bólowi i że świat, co mnie otacza zwartym kręgiem, jest niczym innym, jak bólem, co stracił nazwę, bólem, co zapomniał o swoim cierpieniu. Ale oto przyszła kobieta, po prostu tak, jak przychodzi powietrze do płuc, jak otwierają się oczy i widzą, że jest dzień, i dotknęła mego ciała, równie po prostu i równie bezmyślnie, jak to czynił wiatr i słońce, i na powrót odnalazłem swój początek w bólu, i na powrót odnalazłem siebie, lecz już z tą słoną wiedzą, że nie ma nic bez cierpienia. I tak się stało moje drugie zstąpienie na ziemię, i tak się narodziłem w świadomości, tracąc niewiedzę o sobie, porzucając dzieciństwo, to najpierwsze, gdy leżałem spowity w bólu, stworzony przez ból, nie wiedząc o bólu... Mogłem już wychodzić nie tylko do izby, w której przebywał starzec, ale przekraczałem próg sieni, za którym znajdował się świat zewnętrzny: bardzo szeroki, gotów przyjąć nie tylko mnie i drewniany dom, ale i na wpół dziki sad, i pola, bliższe i dalsze, i setki podobnych domów rozrzuconych w przestrzeni stwarzanej coraz dalej i głębiej. Wreszcie świat ten zdawał się przekraczać i granice dozwolone, bo gdy stanąłem za domem, ujrzałem, jak ziemia podnosi się do skraju horyzontu, dźwigając na garbatym grzbiecie sine lasy, a rozzuchwaliwszy się do granic możliwości ziemia przekraczała i horyzont i w tej nowej przestrzeni, stworzonej wbrew wszelkim prawom, pęczniała łańcuchami siwych wybrzuszeń podobnych do stada spłoszonych słoni o wielkich zadach i płaskich upartych łbach. Patrzyłem w przeciwnym kierunku i oko moje spoczywało na łagodnościach wzgórza – dalekiego, a równocześnie bliskiego, gdyż niebo, co zamykało horyzont z tej strony, było o połowę bliższe. Wzgórze pokrajane było w kwadraty i w pasma materii ściśle do siebie przylegającej, na której zieleniały kartofle, migocąc gwiazdkami kwiatów, żółkły zboża – wysokie, gnące grzbiety pod wiatrem, wysyłały zimny promień koniczyny i liniały, trzymając się mocno korzenia, pastwiska, po których krążyły ceglaste krowy, jak złe psy uwiązane na łańcuchu. Zdawało się więc, że ta strona świata jest oparciem dla tamtej – oszalałej i goniącej. Darmo jednak syciłem oko przychylnością północy (gdyż wzgórze zamykało północ świata), albowiem za plecami wciąż czułem odległość, co zdawała się urągać wszelkim granicom, przestrzeń, co była zbyt wielką miarą, jak na czas, w którym powinienem żyć. – Jak się czujesz, Biały? – pytał mnie stary człowiek spotkawszy na progu. – Zupełnie dobrze – odpowiadałem chroniąc się w izbę, pachnącą tytoniem i ceratą. – Tak powinno być – stwierdzał starzec, a gdy rozglądałem się wokół, jakby w poszukiwaniu kogoś, mrużył zapuchłe powieki i mówił: – Jeśli tak, to znaczy, że mamy dobrego lekarza, no nie, Biały? – Tak – mówiłem. – A zdrowemu lekarz niepotrzebny, tak, Biały? 62 Godziłem się ze starcem, gdyż rzeczywiście byłem już zdrowy, albowiem ciało moje raz odzyskawszy sprawność panowało nad sobą, nie potrzebując opieki, wierne mi, ale równie obojętne, jak obojętnym zdawał się być starzec. A godząc się czułem, że cierpienie moje już pozostawiwszy ciało w spokoju skupia się w sobie, milknie i pokornieje, a stawszy się tak małe jak pestka, więźnie gdzieś w przełyku i niżej pod żebrem, nie będąc cierpieniem przełyku ani tego czułego miejsca. – Smutny coś jesteś, Biały – zauważył starzec. – Czuję się dobrze – odpowiadałem, lecz ta, o której wiedziałem, że jest silnostopa, ptasiooka i o skórze węża, o wargach otwartych i chciwych, i która wiedziała o mnie równie dużo, jeśli nie więcej, nie zjawiała się i wtedy pojmowałem, że jestem rzeczywiście smutny. – Mówię, że jesteś smutny, Biały – powtarzał starzec. – Ciągle ci się śni to miejsce, gdzie tylko płacz i zgrzytanie zębów? – Och, nie! – mówiłem do starca całkiem serio, gdyż rozumiałem już jego ironię. – Piekło nie wie, co to jest płacz, gdyż nie wie, co to jest radość. Piekło nie zgrzyta zębami: przecież mówiłem, że piekło to nicość. Gdyby tam był choć jeden ząb, prawdziwy mocny ząb, nie byłoby piekła... A to, że jestem smutny – mówiłem czując coraz wyraźniej „to” w przełyku i pod żebrem – powinno właściwie być moim weselem, albowiem coraz wyraźniej wiem, d l a c z e g o i p r z e z k o g o jestem smutny. Och, gdybyście wiedzieli, co za rozpacz nie czuć smutku ani cierpienia, co za rozpacz, gdy tylko jesteście jak kamień albo ziarnko piasku. Ale nawet kamień, j e ś l i j e s t k a m i e n i e m d l a g ó r y, albo ziarnko piasku, j e ś l i j e s t z i a r n k i e m d l a g l e b y – ma radość z tego, że jest. I na pewno tak właśnie istnieje kamień i ziarnko piasku, tymczasem człowiek może rzec: jestem, bo jestem i nikt, i nic mu nie przeszkodzi w tym, aby tak powiedzieć i tak być! Bowiem jedynie człowiek ma zdolność istnienia podwójnie, gdyż tylko człowiek może sam o sobie pomyśleć, sam siebie ujrzeć, sam siebie poczuć. I łudząc siebie swoją podwójnością może próbować (i to długo, ba! nieraz całe życie) być owym kamieniem, co nie jest kamieniem dla góry, owym ziarnkiem piasku, co nie jest dla gleby. Tak tłumacząc siebie jedynie sobą samym, oszukując się swą podwójnością, co w gruncie rzeczy jest dziwną jednością, lecz o dwóch obliczach, człowiek spada w to piekło, co nie jest ani na górze, ani na dole, gdyż jest ono i wszędzie, i nigdzie – jak wszędzie i nigdzie jest człowiek, co zapragnął być sam z siebie. Bo tak już widać dziwnie jest zbudowany ten świat, że niemożliwe jest istnienie czegoś, co jest z siebie tylko! Chociaż „skądinąd” jakżeż musiałoby być doskonałe owo istnienie, co by istniało z siebie samego, co by się tłumaczyło sobą tylko, co by mogło rzec „jestem!” i nic ponadto, a nie – „jestem dlatego, że...” Powtarzam, j a k ż e d o s k o n a ł e m u s i a ł o b y b y ć o w o i s t n i e n i e, gdyby nie natura świata, niestety, tak sprzeczna z tęsknotami, co nas nachodzą i co nas na błędne drogi wodzą... – Amen – zakończył starzec składając ręce, gdy zamilkłem po jednej z podobnych przemów, które same za mnie przemawiały, jakbym nie musiał za nie myśleć. – Tyś ani chybi, Biały, był wielebnym, i to nie byle gdzie, ale w jakiejś kolegiacie albo i w klasztorze nawet... – W klasztorze?! – zawołałem trwożąc się ogromnie. – Dlaczego zaraz w klasztorze? – Może i nie w klasztorze. Przecie nie mówię, Biały, że w klasztorze. Ale tylko w klasztorze mówią podobnie. Jest tam taki prałat Głowniowski. Ten dopiero, jak wyjdzie na ambonę, jak zacznie mówić o tym, co ma koniec i co nie ma końca, o tym, co w czasie, i o tym, co poza czasem... Tobie tylko z nim rozmawiać, Biały. – Prałat Głowniowski?! – Znasz go, Biały? – Och, nic nie wiem – zawołałem czując, jak twarz moja staje się biała niczym kreda, aby za chwilę zapłonąć żywym ogniem. – Och, nic nie wiem! Lecz jeśli istnieje ktokolwiek na ziemi, kto by nosił tak dziwne i tak nieprzyzwoicie pyszne nazwisko, co ani chybi mianuje się od samej głowy, i na dodatek mówił o tym, co ma koniec i co nie ma końca, co jest i czego 63 nie ma, i śmiał też mówić o tym, co jest w czasie i co istnieje poza czasem, gdyby istniał na ziemi taki człowiek, to mówię wam... – Co mówisz, Biały? – To mówię wam, że nie byłby to żaden człowiek, ale sam smród śmierdzący, sama zmarlina zgniła, jeśli nie bzdyl, mówiąc prosto z mostu! – W imię Ojca i Syna, co ty, Biały, wygadujesz?! – Co ja wygaduję, to wygaduję! – wołałem zdenerwowany w najwyższym stopniu. – Może zresztą nie wygaduję, ale tak s i ę m i w y g a d u j e. Ale wiem też jedno, że jeśli mi się wygaduje, to już w tym jest jakaś racja, i koniec! – Jaka racja, Biały? – Jaka racja, widać nie wiedzieć ni mnie, ani wam. A z tym prałatem Głowniowskim to se jeszcze pogadamy! – Że trzeba z jakimś klechą pogadać, nie dziś, to jutro – to się rozumie, Biały. Przecież słyszę, co w trawie piszczy. Nie mam nic przeciwko tobie, skoro i ona tak se zamyśliła. Ale po co zaraz do samego Głowniowskiego, bój się Boga, Biały! – Boję się... – rzekłem, czując, jak się odnajduję w cierpieniu, które nie przyszło, gdyż było ciągle, ale które będąc istniało w utajeniu, choć przecie nie mogło się skryć, jak nie mogło zniknąć moje życie. – A temu Głowniowskiemu to jeszcze pokażemy, gdzie raki zimują! 64 VI Szedłem nie wiedzieć jak długo. Zresztą nie musiałem, nie mogłem nawet, określić czasu swego marszu, bowiem to, co było dookoła, istniało na swój sposób i miało swój czas, dłuższy albo krótszy, ale na pewno nie ten sam. Zresztą i zegarek, znać podzielając moje wątpliwości, rozciągał minuty, to je skracał, urągając sekundnikowi, co krążył zadufany w swoją monotonną rację. Tymczasem za moimi plecami (gdym tylko obejrzał się wstecz) horyzont podnosił się z klęczek, i tak już nadmiernie głęboki, i przekroczywszy po kilkakroć własną miarę stawał się jeszcze głębszy i jeszcze bardziej nie na miarę. A pod moimi nogami gęstniały trawy, jedna obok drugiej; wśród nich chwiały się na twardych łodyżkach białe kulki koniczyny i zwisały pszczoły jasnobrązowe jak świeży nawóz, jakże zwarte w sobie i pożądliwe! Na inne kwiaty, wielkie i równie pęczaste, wabiące w liliową głąb, siadały naburmuszone trzmiele, pasiaste i mszyste jak żrałe brzoskwinie. A tam znów pryskały na swych składanych sprężynach wąsate koniki polne i szły tędy i owędy mrówki malutkie i zaaferowane czymś mocno. Szedłem i szedłem ciągle i doprawdy, im dłużej szedłem, tym więcej przechodziłem: oto wmaszerowałem na grzędę wąską, że tylko postawić stopę, i po prawej ręce miałem łodygi zielonkawe, żółknące od ziemi, przepasane brązową obrączką i obarczone wąsatą głową pochyloną frasobliwie: stały one gęstwą nieprzebraną, że gdy spojrzało się z oddalenia, widziało się jedno falowanie, nie dostrzegając ni źdźbeł rurkowatych, ni łbów uwąsionych. Po lewej ręce miałem znowu łby zawijane liść na liściu, jasnozielone i wielkie, na krótkim kikucie, co wychodził z ziemi, gdzieś tam mając swój początek lub swój kres tajemny. I tak wciąż rozrywany na różne strony, lecz wcale nie cierpiąc z tego powodu, przeciwnie, czując się równie krzepko, choć różnorako, zawędrowałem grzędą tam, gdzie widziałem kraniec wzgórza. Ale to, co się mi z niskości domu wydawało krańcem, tu okazało się początkiem – ujrzałem krainę bardzo rozległą, skrzętnie podbarwioną kolorem, przeważnie bliskim albo jasności słońca, albo ciemnościom traw, pociętym na kawałki, że świat cały wydawał się nakryty chustą kraciastą albo pasiastą, wybrzuszoną mocno, jakby złożoną na łonie kobiety ciężarnej. Obróciłem wzrok tam, skąd przyszedłem, i zrozumiałem, że stoję na brzegu misy ogromnej, gdzie zatopione w siności błękitniejącej, a na krańcach sinawej, spoczywały domy tak małe, że ludzie musieliby wziąć coś z ptaka albo nawet z mrówki, chcąc dalej żyć w tych wymiarach. O przemianie tej zdawały się wiedzieć tylko góry, co czyniły południe świata tak gwałtownie ogromnym, że i sama dolina była jak spodeczek, co zatonął na brzegu wzburzonego morza. Wtedy wróciłem spojrzeniem do płodnej obfitości wzgórz przemienionych przez człowieka, chociaż dziwnym się zdawało, jak zdołał on objąć swym trudem ziemię, na której nie tylko że nie mogłem dostrzec człowieka, lecz i domostwa jego były tak rzadkie i tak mizerne, że zdawało się, iż nie ma ich wcale. Ale gdym się wpatrzył uważnie w ten obfity krajobraz, ujrzałem, jak w kącie, za wzgórzem lesistym, czai się jakiś kształt, co nie jest zgodny z łagodnością wzgórz, nie zaprzeczając im, ale dopowiadając coś, czego nie było w tym świecie tak pełnym, a przecie pozbawionym człowieka. Kiedy wytężyłem wzrok, pojąłem, że twardnieje tam i mieni się w domysłach wszelakich kształt wynoszący się ponad ziemię, chociaż wsparty o grunt, że widać tam coś jakby domy i starożytne wieże, kościoły, ratusze i klasztory. 65 Poczułem, jak ogarnia mnie niecierpliwość ogromna i równie wielki niepokój, i doznałem czegoś jakby swędzenie stóp pragnących nieść mnie tak długo, aż stanę na twardym kamieniu i odnajdę senność letnich chodników. Ale również poczułem na czole chłód, a w piersiach brak oddechu. Stałem tak przez długą chwilę, raz oglądając się do tyłu, to znów wbijając wzrok przed siebie; raz tracąc czas i przestrzeń, to znów odzyskując je, ale już bez spokoju i tej pewności, co ledwo będąc, okazało się teraz, była zupełnie wystarczająca. Boże mój – myślałem – cóż mam czynić dalej, jak biedny królik rzucony do klatki węża, co śpi jeszcze, a może nie chce mnie płoszyć przed czasem. Mój Boże – myślałem – kiedy wreszcie będę mógł zaprzestać podróży swojej, zaczętej Bóg wie kiedy, i kiedy też wreszcie ten prałat Głowniowski przestanie prawić o bezczasie i bezprzestrzeni, urągając mi, gdyż nie sądzę, aby w tym miasteczku był ktoś inny, komu mógłby urągać prałat Głowniowski. Mój Boże, trzeba zejść w ten kraj, z zatopioną w zielonościach rzeką, pełen pszczół nie wydojonych, gdyż nie widać tu uli, choć bez liku owadów jadowitych! I zapachy wioną niezbyt przyzwoite – myślałem dalej, gdy spoza wzgórz podniósł się wiatr razem z chmurami, co wyłoniły się wprost spod ziemi, przynosząc wilgoć wraz ze słodyczą, mdłą, przenikliwą i mocniejszą od wszystkich kwiatów. Mój Boże... – myślałem, ale już świat zaczął się kołysać w marszu, który krok po kroku zbliżał to, co było oddalone. I tak schodząc z grzędy swojej, podobny w tym do słońca, tylko bez tego blasku i tego szaleństwa ognistego, bardziej zimny niźli gorący, albo przynajmniej letni, mijałem zboża mleczne jeszcze, ale już skłaniające się ku dojrzałości, kartofle zawiązujące w glebie spieczonej gruzły ziemniaczane, buraki skrzypiące na wietrze i gdzieś w głębi krzepiące się słodyczą, co nie była mdła, lecz twarda jak scukrzona konfitura, aż doszedłem do chaty, która rozsiadła się na środku mojej drogi, jak zdychająca kura, rozkładając swe słomiane sukienki i łypiąc zbielałym okiem, co dogorywało płomieniem prymulki ubogiej. – A dokąd to Bóg prowadzi? – usłyszałem przez szum wiatru, który zaplątał się w rozłożystej gruszy, skłonionej nad chatą niby podół babskiej spódnicy. Rozejrzałem się uważnie dookoła i wreszcie spostrzegłem przed chatą ławę, a na ławie staruchę dziobatą, z nosem ostrym jak klin i lekko czerwonawym. – A do miasta, gospodyni. – A do którego miasta, nie do Bicza czasami? – Może i do Bicza, jeśli trzeba będzie... – Przysiądźcie se krzynkę. Szmat drogi przed wami. A czyj wy będziecie? – Czyj ja będę? Nie swój na pewno, ale też i nie obcy... – Nie swój, mówicie – podjęła starucha, gdy siadłem na zydelku rozkraczonym na czterech nieciosanych łapach – to zaraz widać, ale i nie obcy, mówicie, to też widać. Biały jesteście jak sól albo jak kruk z wieży klasztornej. Dużom w życiu widziała, ale tak białego człowieka jeszczem nie oglądała, chociem przecie nie Murzynka. – Jaki znów kruk z wieży klasztornej?!– zakrzyknąłem. – Nie słyszeliście o białym kruku? – spytała kobiecina, kręcąc się niespokojnie i zerkając ku mnie podejrzliwie. – Jakżeście nie słyszeli, to posłuchajcie: HISTORIA BIAŁEGO (ALBO I NIE BIAŁEGO, GDYŻ RÓŻNIE Z NIM BYWA) KRUKA Z WIEŻY KLASZTORNEJ – Było to dawno, bardzo dawno – zaczęła kobiecina, pociągając od czasu do czasu nosem – jeszcze za królów polskich, bo potem, jak wiecie, byli królowie austriaccy. Za najstarszego króla polskiego w mieście Biczu żyła starościna, kobieta piękna nad wyraz, ale, jak to zawsze bywa z kobietami, lubiąca się przeglądać w lustrach. Pewnego razu przywiózł jej nieznany kupiec, gdzieś od Madziarów, prześliczne lustro i strasznie się starościnie to lustro spodobało: 66 nic, tylko ciągle się w nim przeglądała. Jednego wieczoru tak się starościna zapatrzyła w tym lustrze, że aż zobaczyła czarta samego: stał kusy i trzymał dwa pudle na łańcuchach – jeden pudel był biały jak śnieg, a drugi – czarny jak węgiel. – Cóż to takiego – pyta się starościna – mało, żeś, nieczysta siło, weszła w moje lustro, toś jeszcze mi tu dwa pudle przyprowadziła. Nie dokończyła starościna ostatniego słowa, a tu dwa psy dawaj się gryźć. Tak strasznie się pogryzły te diabelskie psiska, że jeden drugiego pożarł, lecz nie wiadomo było, który którego, bo ten, co się ostał, był łaciaty. Przeraziła się starościna nie na żarty, krzyknęła głośno, lustro pękło na dwoje, a starościna buch na podłogę i leży. Przybiegła służba: co i jak? ale szukaj wiatru w polu. Lustro rozbite, starościna nieprzytomna. Nie minęło miesięcy wiele i starościna urodziła bliźnięta: dwóch chłopców pięknych, a tak podobnych do siebie, jak dwie krople wody. Niech będzie, jak ma być – powiedział starosta, kiedy zobaczył dwóch synów, jakby jednego odbitego w lustrze – niech się nazywają Grzegorzami na cześć dziada naszego, bo i tak trudno powiedzieć, który jest który. Tylko matka sercem swoim czuła, co należy: nie bój się, gębule mieli jednakie, a serca różne! A ojciec, żeby porządek w starostwie był, kazał jednego Grzegorza ubierać na czarno, a drugiego na biało. Strwożyło się serce matki na takie rozkazanie, ale co robić – wola mężowska! Przystroiła jednego Grzegorza na czarno, a drugiego na biało. A którego – to ona jedna wiedziała. I tak rośli dwaj Grzegorze – niby jeden Biały, a drugi Czarny. A naprawdę to było tak: jak ojciec chciał nagrodzić Grzegorza Czarnego, to przychodził Grzegorz Biały, a jak znów chciał coś dać Grzegorzowi Białemu, to przychodził Grzegorz Czarny. Bawili się Grzegorze tym, że nikt prócz matki nie może ich rozpoznać, aż tu pewnego razu jeden z Grzegorzy pomyślał sobie: czemu mam przychodzić raz jeden, kiedy mogę przychodzić po łaskę ojcowską dwa razy! I mówi do brata: – Słuchaj, bracie, co ci szkodzi, jeśli ja pójdę po łaskę naszego ojca raz jako Grzegorz Czarny, a raz jako Grzegorz Biały? Wszak kochamy się mocno i jeśli ja dostanę dwa razy, to będzie i twoja w tym radość, bo ten, co daje, dwa razy dostaje. – Dobra – powiedział Grzegorz brat i zrobili tak raz i drugi, aż zasmakował w ojcowskich łaskach ten Grzegorz, co chodził dwa razy. Znać – pomyślał on – mogę być za dwóch Grzegorzy, skoro pan ojciec nic nie zauważyli, a przeciwnie – nie pamiętam, aby przedtem, gdy przychodziłem po łaski ojca raz jeden, był pan ojciec tak łaskawy. Tymczasem zbliżył się koniec pana starosty. Leży pan starosta na śmiertelnej pościeli przyzywa dwóch Grzegorzy do siebie. – Obaj jesteście moimi synami – mówi do nich – obaj żeście jednacy, że nie poznaję nawet, który jest którym. Kochajcie się dalej i miłujcie, syneczkowie moi! A starostwo moje dzielę równo na dwie połowy: jedna połowa dla Grzegorza Czarnego, a druga dla Grzegorza Białego. Obaj żeście byli moją prawą ręką i obaj w zgodzie rządźcie starostwem, aby, co rozdwojone, jednym było... Tylko powiedział te słowa pan starosta i już leży bez życia. Urządzili ludzie pogrzeb piękny, na który przyjechał sam wojewoda, i pochowali starostę w kościele w Biczu, a na tym miejscu postawili piękny pomnik z kamienia bielutkiego jak śnieg, a miękkiego jak wosk. I dziś można oglądać starostę, jak leży podparłszy głowę i duma nad swoim losem i nad losem swych synów. A ma nad czym dumać pan starosta, bo zaraz po pogrzebie przychodzi jeden Grzegorz do drugiego i tak mówi: – Po co tobie, bracie, pół starostwa, skoro możesz mieć całe! Oddaj mi swoją połowę, a ja przyodzieję się w twoje szaty, jakem to już tyle razy robił, i w ten sposób twoje będzie górą. 67 Pomyśl – mówi dalej ten brat – jeszcze nie było tak na świecie, aby oddawszy pół majątku rządzić całym; bo tak już jest, że ten, co daje, dwa razy dostaje! – Nie – mówi drugi brat – nie mogę dać tobie drugiej połowy, bo taka jest ostatnia wola naszego ojca, a ostatnia wola ojcowska to rzecz święta. Na te słowa chwyta zły Grzegorz za miecz i odrąbuje głowę bratu! Potoczyła się głowa brata pod nogi Grzegorza, spojrzał Grzegorz na głowę i nie wie, czyja to głowa, czy Grzegorza Czarnego, czy Grzegorza Białego! Zawołał sługę, kazał włożyć ciało Grzegorza i głowę jego do worka i wrzucić do najgłębszej studni, a studnię zakopać, żeby i śladu po niej nie było. A sam biega po pokojach i woła: – Grzegorzu! Grzegorzu! Na te płacze przybiega matka Grzegorza i zaraz poznaje całą prawdę. – Cóżeś uczynił, Grzegorzu! – woła starościna. – Czemuś zabił swego brata Grzegorza?! – Co gadasz, matko – odpowiada syn – to nie ja zabiłem Grzegorza, ale Grzegorz mnie zabił i kazał zakopać w najgłębszej studni. Zapłakała matka, gdyż przypomniała sobie lustro rozbite i te dwa psy, co się wzajemnie pożarły, że z białego i czarnego pozostał łaciaty. Tymczasem Grzegorz opamiętał się: strach mu iść pod miecz katowski, a w Biczu katów było co niemiara, boć przecież szkoła tam stała dla katów, a nieczęsto na pańskiej głowie można było praktykować; każe więc matkę zamknąć w celi klasztornej, mówiąc ludziom, że starościna straciła rozum z rozpaczy po mężu, a sam zamieszkał w połowach starostwa, w dwóch dworach kamiennych. Raz ubierał się na czarno i przyjeżdżał do jednego dworu, to znów wdziewał biały przyodziewek i przybywał do drugiego dworu. Miał też dwie żony, każdą w innym dworze. A luty się stał i zły dla ludzi jak pies. Boją się ludzie Grzegorzy. Po śmierci ojca – mówią – odmieniło coś jego synów: i Grzegorz Biały, i Grzegorz Czarny wart jeden drugiego! I nie lubią się też starościcowie – mówią ludzie – nie widać, żeby bardzo lgnęli do siebie. Jak jeden jest, to drugiego nie ma; jak drugi się zjawia, to pierwszego ani śladu... Przeszło czasu mało wiele i starościnie zmarło się z tej zgryzoty i boleści wielkiej. Kazał Grzegorz urządzić pogrzeb wspaniały, zjechali się wielcy panowie, przyszli ludzie z całego starostwa. Zajeżdża Grzegorz starościc we wspaniałej karocy, cały ubrany na czarno, konie czarne i kareta czarna. Czekają panowie i czekają ludzie na drugą karetę, a drugiej karety – nie ma! Trudno, nie można dłużej czekać, widocznie Grzegorz Biały zachorował albo wyjechał gdzieś w daleką podróż. Odkrywają słudzy trumnę, żeby choć jeden starościc mógł swoją matkę pożegnać, a tam – leży Grzegorz Biały, cały w białym i nawet włosy i brwi mu zbielały od tego, że był biały! Jak zobaczył to Grzegorz Czarny, jak nie zacznie krzyczeć: – Och, matko moja, cóżeś uczyniła, gdzieś się zapodziała, kto mi teraz powie, którym jestem Grzegorzem?! – Czarnym jesteś Grzegorzem! – wołają panowie i ludzie, co przyszli z całego starostwa. – Tyś zabił swego brata, Grzegorza Białego! Dlatego nie lgnęliście ku sobie, bo jak mogliście lgnąć, skoro jeden z was nie żył! – Jednakowi jesteśmy jak dwie krople wody! – woła Grzegorz. – Mogę być też i Białym i co z tego?! Przynoszą w tej minucie słudzy z drugiej, białej karety zaprzężonej w białe konie, co się zatrzymała nie opodal, białe szaty i przyodziewa się Grzegorz w białe, i widzą wszyscy, że rzeczywiście może być i Białym Grzegorz, co się zdawał być Czarnym. Podchodzi wówczas sam pan wojewoda do trumny i widzi, że u Grzegorza, co leży w trumnie, odcięta głowa, jakby ją ktoś pod topór podłożył. – No – mówi wojewoda – jeden z was na pewno jest czarny, bo u tego, co jest biały, ucięta głowa! Wtedy Grzegorz wyciąga z pochwy miecz ostry jak brzytwa i rraz! potoczyła się głowa drugiego Grzegorza pod nogi zebranych ludzi. 68 I tak ludzie się nie dowiedzieli, który Grzegorz zabił którego, bo po śmierci obaj zbieleli jak sól. I od tego czasu ten Grzegorz, co zabił dwóch Grzegorzy, najpierw jednego, a potem drugiego, błąka się w nocy po starym klasztorze, szukając swego brata Grzegorza, zwodząc ludzi wszelkimi sposobami, bo jest powiedziane, że tak długo będzie się on błąkał, aż znajdzie się człowiek, co się go nie ulęknie i przyzna, że jest mu bratem. We dnie śpi Grzegorz w wieży klasztornej jako biały kruk: przez sto lat, bo znów przez następne sto lat śpi czarnym krukiem... – Ot i cała historia białego albo czarnego kruka – zakończyła kobiecina, wycierając hałaśliwie nos. – Nader interesująca historia, trzeba przyznać – powiedziałem – ale wam by, gospodyni, lepiej pierze skubać albo kur pilnować, żeby w szkodę nie lazły, a nie opowiadać o sprawach, o których żadnego wyobrażenia mieć nie możecie, żyjąc w swojej chałupie jak u Pana Boga za piecem. – A czemuż to żadnego wyobrażenia? Wiele w życiu widziałam i wiele słyszałam, choć przecie, Bogiem a prawdą, tak białego człowieka, jak wy, żem nie spotkała. Biały jesteście jak sól. A jak was nazywają, bom zapomniała? – Nic żeście nie zapomnieli – zawołałem – bo też i nic nie mówiłem! A biały jestem nie jak sól, a jak królik! – Toście swego imienia nie powiedzieli? A mnie się zdawało, żeście rzekli, dlatego i opowiedziałam historię dwóch Grzegorzów, albo białego kruka, co bywa też i czarnym. – Nie powiedziałem, bo i po co? A wasza historia o Grzegorzach, chociaż ciekawa i pouczająca nawet, tyle ma do mego imienia, ile ja mam do waszych Grzegorzów. – Widać, żeście nieobcy, chociaż i nie swój jakiś jesteście. A mnie długo nie pożyć na tym świecie... – Co znowu! – zawołałem zdenerwowawszy się mocno, gdyż kobiecina zbladła wyraźnie, tylko nos pozostał po dawnemu czerwony. – Co znowu pleciecie, kobiecino! – Czuję swój koniec. Tak u nas mówią: zobaczyć Grzegorza Białego, tyle co kostusię samą... – Aha, więc to takie buty! Trzeba było mówić od razu, co i jak. To po co opowiadaliście mi historię Grzegorzów, skoro mogłem lepiej opowiedzieć?! Ale mylicie się, kobiecino, bo nawet jeśli mógłbym opowiedzieć historię podobną do waszej, to darmo tam szukać Grzegorzy, gdyż jestem biały nie jak sól albo kruk, ale – jak królik. A imię moje, jeśli chcecie wiedzieć, jest nawet nie od królika, lecz od króla samego – Karol jestem, ot co! Zresztą, rzecz nie w imieniu nawet i nie z wami chcę o tym gadać, tylko z niejakim prałatem Głowniowskim. A wam radzę, abyście legli i krzynkę se odpoczęli, a to w samej rzeczy przyjdzie do was Grzegorz. Biały, co jest biały jak sól, a nie jak królik, bo to, trzeba wam wiedzieć, często się zdarza u albinosów. Jestem albinos, nie przeczę, nie moja w tym wina ani zasługa, ale tej, co mnie urodziła w wielkim bólu, abym wiedział, że w cierpieniu jestem zrodzony i poprzez cierpienie żyję... – Niech i tak będzie – zgodziła się kobieta, żegnając się zamaszyście. – A skoro idziecie do prałata Głowniowskiego, przekażcie mu pozdrowienia ode mnie: ciotką mu jestem, Głowniowszczanka z domu. Wielki on prałat teraz i o ciotce nie pamięta, ale nie bój się, przyjdzie koza do woza. – Toście Głowniowska z domu! – zawołałem. – Piękne rzeczy! To może i historia wasza nie o innych Grzegorzach, tylko o Głowniowskich?! – Kto ich tam wie. Historię tę opowiedział mi mój dziad, a słyszał ją jeszcze od swego pradziada, a ten znów od ojca swego... Ale Głowniowskich tu w okolicy jak zajęcy. Może i 69 Głowniowski było Grzegorzom, trzeba by spytać samego Grzegorza, ale mało jest takich zuchów. Znałam dwóch, co się wybrali w nocy do starego klasztoru: o jednym słuch zaginął, jakby w studnię wpadł, a drugi osiwiał przez noc, że go rodzona matka nie poznała. I on sam siebie nie poznawał, wołając, że jest Grzegorzem! Tak to biały kruk zwodził tych, co się odważyli wejść w nocy do klasztoru. – Jeszcze dobrze nie wiadomo – rzekłem rozogniwszy się – kto kogo zwodzi. Bo jeśli ten wasz Grzegorz sam siebie zgubił i zabił po dwakroć, to jaki on może być zwodziciel? Może nie on, a jego zwodzą ci wasi zuchowie, a gdy się zrówna z nimi, miast zostawić go w spokoju, robią z nim sztuczki wszelakie myśląc, że jeśli go raz zwiedli na swoje zuchowe podwórko, to już go mają w garści. I tak igrając z Grzegorzem splątują się niepostrzeżenie, że nie wiadomo, co jest Grzegorzem, a co zuchem i wychodzą z klasztoru nie z tą duszą co trzeba, wyprowadzając Grzegorza na światło dzienne. A cóż może taki stuletni, jeśli nie trzystoletni Grzegorz w świecie, co sam siebie dobrze nie zna! – Albo może być i tak – podjąłem po chwili rozogniając się ciągle – że wasi zuchowie idą do Grzegorza nic nie wiedząc o sobie. I cóż wtedy pozostało Grzegorzowi, co sam jest bez wiedzy o sobie, żyjącemu tyle stuleci bez czasu i bez chwili nawet, jak też bez ciała, co może umrzeć albo boleć dotkliwie, cóż wtedy pozostało Grzegorzowi, jeśli nie szukać w waszych zuchach Grzegorza! Co jest już zupełnym obłędem, bo niemożliwe, aby to, co znało czas i miało swój los za sobą i przed sobą, co jest obleczone w ciało znające ból i zmęczenie, żyjące dla zucha, jak zuch żyje dla ciała; niemożliwe jest, aby ono mogło stać się Grzegorzem, który nie tylko że nie zna siebie, ale nie ma ani okruszyny tego, co stanowi o człowieku, o jego losie, o bólu i miłości wreszcie... – Skoroście większy zuch niż wszystkie zuchy, idźcie i wy tam! Nie wiem, co z wami może być, bo i tak jesteście biali jak kruk albo królik. A pogadajcie przedtem z prałatem Głowniowskim, może on wam wytłumaczy, co i jak, bo on to potrafi, i kłaniajcie mu się ode mnie, bo, jak rzekłam, sama z Głowniowskich jestem – powiedziała kobiecina wycierając nos w rękaw. – Już my pogadamy sobie, nie bójcie się! – zawołałem wstając ze stołka i kierując swe kroki pod wiatr, który niósł słodycz mdłą i przenikliwą jak tyfus. 70 VII Szedłem teraz w dół, coraz niżej i niżej, nie tracąc z oczu miasteczka, które zaległo na skraju horyzontu z białą ośmiograniastą wieżą, niby grożąc komuś czy też przyzywając coś. Gdy tak uparcie podążałem, otoczony trawami i zbożem, zapach, co spłynął razem z wilgotnością obłoków, które wypłynęły spoza gór szybko i milcząco, jakby nie docierały tam wiatry, przenikał mnie coraz silniej, że sam sobie stałem się nieswój – i mdły, i słodki zarazem. Z ulgą przywitałem bujność krzaków, w których, jak rodzynki w cieście, siedziały ptaki kwiląc i ćwierkając, i wołając na wszystkie ostre głosy. Pachniało tu gorzko i świeżo, a gdy odchylając gałęzie zstąpiłem na dół, ujrzałem wodę płynącą szeroko, jakby kamienistą ulicą, którą przeszła ulewa. Dnem pryskały cienie szare i krótkie jak paznokieć, jakby związane niewidzialną nicią. A woda wciąż płynęła i gdy się spojrzało w prawo, i tam płynęła, gdy się spojrzało w lewo, i stamtąd płynęła. I tak, szara, to zielonkawa, przepływała woda wciąż i sądząc po tym – nie od teraz ani od wczoraj szła woda swoją kamienistą drogą i nie dziś ani też jutro zamierzała woda zaprzestać upartej wędrówki. Jakżeż to jest – myślałem siadłszy na kamieniu i opuściwszy ręce w wodę, która przechodziła między dłońmi ośmioma strumykami – jakże to jest, tak wciąż płynąć i wczoraj, i przedwczoraj, i pojutrze na pewno, a przecież ciągle być rzeką, która, nie bój się!, na pewno ma swe imię, i to nazwane nie od dziś i nie od wczoraj przez ludzi, z których nawet śladu nie pozostało! Zresztą, Boże mój, po cóż rzece imię, skoro była ona rzeką, zanim pojawił się nad nią pierwszy człowiek, i może nią pozostać, choćby wyginęli ludzie co do jednego. Jakże to jest, że jest ona już nie tą rzeką, co przed minutą (gdy zanurzałem w niej swoje ręce, a ona utworzyła wokół dłoni cienkie strumyczki), a przecież dalej pozostaje rzeką? Mało tego, gdyby nie to płynięcie i ta zmiana ustawiczna, to rzeka przestałaby być rzeką, a wiłaby się wśród krzaków suchym gościńcem, kamienistym i piaszczystym! Jakże to jest: płynie – nie ginie, staje – traci imię?! Znać taka już jest natura rzeki i natura ta coś mi przypomina, o czymś mówi i czegoś dowodzi, ale nie mam głowy do tego, aby podobne sprawy dalej roztrząsać, gdyż i nad rzeką coś nieprzyzwoicie zaczyna się słodzić i przenikać mnie aż do mdłości... I przyjrzawszy się wodzie, szarej i zielonkawej, ujrzałem, że płyną po niej pawie oka, rozlane szeroko i powolne, jak powolna była rzeka. Cóż to może być takiego, co wygląda tak uroczyście, a pachnie tak mgliście? Gdyż nie ulegało wątpliwości, że pawie oka miały swój zapach, niepodobny ani do gorzkości krzewów nadbrzeżnych, ani też do aromatu rzeki rybnej i kamienistej, i tak świeżej jak chwila. Czy to kamienie wydzieliły z siebie sok kamienny, czy też sama rzeka jest nie tylko rzeką, ale czymś, co mdłe i wcale nierzeczne? Darmo jednak głowiłem się nad pytaniem dosyć zasadniczym, gdyż teraz dopiero spostrzegłem, że wieczna rzeka, co wieczność swą zawdzięczała temu, iż była wprost niedorzecznie rzeczna i płynna, że wieczna rzeka od początku do końca pokryta jest barwną mozaiką, migocąc jak wielki wąż pełznący od ogona ku swej głowie, która musiała być gdzieś pod miasteczkiem. I nie rozstrzygnąwszy pytania, wstąpiłem w rzekę krocząc po kamieniach, które wymykały się spod moich stóp, tak śliskie, jakbym był falą, co ma przejść możliwie najpłynniej. 71 Gdy znalazłem się na drugim brzegu i przedarłem się przez sprężyste krzaki, ujrzałem krainę łagodną i przyjazną, pełną drzew rozłożystych i wielolistnych, domków określonych mocno i celnie cegłą różową jak rozpalona stal. Ponad domkami i ponad zielenią, na wzgórzu łysym jak stuletnia czaszka, lecz nie białym, ale zielonkawym i brudnawym, stały trójkąty wysokie na kilka domów i rozkraczone niby człowiek spełniający swą potrzebę. A jeszcze wyżej, podniesione na stromej skarpie, pod którą wiły się w zgodzie kolej i rzeka, jaśniały kostki domów i ciemniały od przypływu kolorów, krwistych, to znów kremowych, trzy wieże. Wśród nich niby obnażony fallus pyszniła się znana mi już wieża, co przekraczała miarę miasteczka każąc mu przysiąść lub zgoła przyczaić się czujnie. Niedługo, a byłem już na wzgórzu wśród owych trójkątów. Wpuszczały one wprost w skórę ziemi, znojnej i wytłuszczonej jak ścierka, żądła kąśliwe i te wnikając w głąb, to znów wychodząc z cmokaniem i piskiem, jątrzyły ziemię, że oblewała się czarną jak stara krew, lecz tłustą jak świeża ropa, cieczą, co cuchnęła słodko i mdło zarazem. Gdy ujrzałem ten wysiłek nieustający i wytrwały, obliczony nie na dzień i nie dwa, ale na miesiące, a może i lata, zrobiło mi się mdło, albowiem zrozumiałem, iż woń, która prześladowała mnie od pewnego czasu, wisi nad doliną, a i nad miasteczkiem zapewne, nie od dziś i nie od wczoraj; że owa słodycz jest krwią ziemi gwałconej bezwstydnie i wytrwało, a może nawet jest samą ropą, a więc krwią, co zapiekła się w gorączce i w chorobie utajonej gdzieś w podziemiach tego świata, który na zewnątrz zielenił się i pysznił, jak panna młoda, kryjąc w sobie ból, chorobę, jeśli nie śmierć samą, bowiem tylko śmierć – tak mi się zdawało – może być słodka aż do mdłości. Mijając wieżę, jedną i drugą, zaplątałem się między niskie budynki, w których coś dudniło i stękało przeciągle, i skąd wychodziły, ślizgając się po gruncie w korycie wytartym aż do srebrnego połysku, metalowe pręty. One to chwytały za koła żelazne obracając nimi w lewo i w prawo, a tam znów szły dalsze pręty, co dochodziły do wieży dając siłę żądłom upartym. Dalej stały cysterny opasłe i błyszczące jak cynowe wiadra. Na progu piętrowego budynku, czerwonego i bezokiennego, siedział człowiek, ciemny, prawie czarny, o twarzy nierozpoznanej, ale znanej skądś równie uparcie, jak zapach królujący tu niepodzielnie. – Nie tędy droga, szanowny panie – rzekł człowiek, gdy zagadnąłem go o miasteczko, nie wiedzieć dlaczego rumieniąc się mocno. – Ale skoro tu jesteście, przysiądźcie se trochę. – Skąd jesteście, jeśli można wiedzieć? – zagadnął człowiek, gdy spocząłem na ławeczce, nad którą rozpościerała swe pędy dzika winorośl. – Długo by o tym mówić – rzekłem. – Na pewno nieobcy jestem, chociaż i nie swój również. A na imię mi Karol. Karol Biały. – Żeście biały, to widać, a że Karol, to przyjemnie usłyszeć, bo ja też jestem Karol. A biały jesteście, jakbyście w rzeczy samej byli nie swój – rzekł człowiek wpadając w zadumę. – Co chcecie przez to powiedzieć? – A nic... Znacie historię dwóch braci? – spytał otrząsając się z zamyślenia. – Grzegorzów? – Może i Grzegorzów, nikt ich o imię nie pytał. – Może i znam. Ale to nie ma nic do rzeczy. – Nic nie wiadomo – rzekł człowiek zerkając na mnie spod oka – wszystko jest do jakiejś rzeczy, a już szczególnie historia dwóch braci o zamienionych głowach. I podumawszy chwilę zaczął swą opowieść: HISTORIA DWÓCH BRACI O ZAMIENIONYCH GŁOWACH 72 – W miasteczku, co je widzicie stąd jak na dłoni, żył przed wiekami okrutny starosta. Miał on w ogrodzie szkołę katowską, dokąd zjeżdżali się uczniowie katowscy z gór i również z dalszych okolic. Spadały ludzkie głowy w grodzie starościm niby kapusta jesienią. I sam pan starosta lubił siadywać na rynku przed ratuszem, co go widzicie tam, jak sterczy wieżą wzniesioną pod samo niebo przez jeńców tatarskich i tureckich, których starosta miał zawsze pod dostatkiem, bo wojna w tamtym czasie z Tatarami i Turkami była na porządku dziennym. Pewnego razu, gdy pachołkowie katowscy przywlekli pod szafot człeka, o którym mówiono, że się skumał z samym czartem, człek ten, zanim położył głowę na pieńku, zawołał do starosty rozpartego na krześle starościńskim: – Nie ciesz się, panie starosto, z mojej głowy, co się oddzieli od mego karku, bo to samo czeka twoich synów, co ich wkrótce pani starościna powije. Ale biada im, bo ja ze swoją głową kłopotu mieć nie będę, a synowie twoi za to, żeś tyle głów oddzielił od ciała – bez czego ani ciało nie jest ciałem, ani głowa głową – sobie nawzajem głowy zdejmą i nie włożą ich na miejsce aż do końca świata, chyba że się znajdzie ktoś równie bez głowy, jako twoi synaczkowie... Rozsierdził się pan starosta na to gadanie człeka, kazał mu czym prędzej głowę ucinać, a ta spadając spod topora katowskiego jeszcze wołała: – Biada tobie, panie starosto, i twoim synaczkom! Zatrwożyli się ludzie na ten widok i zatrwożył się nie na żarty pan starosta. Bieży do pani starościny, a ta spotyka go blada jak sól i mówi: – Kiedyście ścinali głowę temu człowiekowi, co się z diabłem skumał, rozczesywałam włosy przed zwierciadłem. I ujrzałam – mówi starościna – w zwierciadle dwóch pięknych młodzieńców, podobnych do siebie jak dwie krople wody. Kiedy się jednak bliżej im przyjrzałam, zobaczyłam, że jeden miał głowę jak się należy – twarzą do przodu, a drugiego głowa była twarzą do pleców. I ten, który miał głowę twarzą do pleców, nagle skoczył do drugiego młodzieńca i dawaj go ciągnąć za włosy, aż się głowa oddzieliła od ciała! Co było dalej, nie wiem, bom zemdlała. Nic dobrego z tego nie będzie, mój mężu, panie starosto... I dawaj płakać i jedwabne szaty rwać na sobie. Nie minęło czasu wiele – powiła pani starościna dwóch chłopców pięknych i tak podobnych do siebie, jak odbicie w lustrze. Żeby się nie sprawdziły ponure przepowiednie, postanowił pan starosta wychowywać synów oddzielnie, aż dorosną. A wtedy wytłumaczy im co i jak. Jeśli starościcowie – rozważał tak starosta – dowiedzą się o niebezpieczeństwie jako dojrzali mężowie, na nic proroctwa diabelskie, gdyż wszystkie złe przepowiednie spełniły się dlatego, że rodzice trzymali swe dzieci do końca w nieświadomości rzeczy. Tak i zrobił. Rośli obaj synowie, jeden nie wiedząc o drugim. Aż wreszcie, gdy osiągnęli wiek rycerski, opowiedział im pan starosta z panią starościną, najpierw jednemu, potem drugiemu – o bracie, o zwierciadle i o tym, co rzekł ścinany człowiek. – Panie ojcze starosto, pani matko starościno – zawołali synowie, najpierw jeden, a potem drugi – cóż to za wielkie szczęście mieć brata podobnego kropla w kroplę! A tym, co ujrzała pani matka w zwierciadle, jak też, co rzekła spadająca głowa, nie przejmujcie się. Jakżebyśmy mogli ściąć sobie głowy, skoro jesteśmy synami jednych rodziców, i to tak podobnymi do siebie, jakbyśmy byli jednym synem! A oprócz tego wiemy o grożącym nam niebezpieczeństwie, co się nigdy w podobnych sytuacjach nie zdarzało. Ucieszył się pan ojciec starosta i pani matka starościna słysząc podobnie mądre słowa. Kazali zaprząc do dwóch karet i przywieźć synów do zamku bickiego. Zajechały karety z dwóch stron zamku, wyskoczyli z karet starościcowie i biegną przez schody, krużganki i korytarze na spotkanie. Wpadają starościcowie do komnaty ogromnej i widzą lustro na całą komnatę. Wyjmują w jednej chwili starościcowie miecze z pochew, gdyż pomyśleli obaj, że stanęli przed zwierciadłem, w którym panią matkę czart zwodził. Zamachnęli się z całych sił i potoczyły się na środek komnaty dwie głowy dwóch braci bliźniaków! 73 Ma się rozumieć, nie mogli dwaj bracia wiedzieć, że są tak dalece podobni, jak odbicie w lustrze. Załamała ręce pani matka starościna i padła martwa obok swych synów. Zaraz kazał starosta sprawić trzy pogrzeby, ale w tym całym zamieszaniu pomieszały się głowy starościców: ni rusz słudzy ani sam starosta nie może powiedzieć, którą głowę do którego tułowia dopasować, bo mało że obie podobne kropla w kroplę, to jeszcze jednakowo zbielały po śmierci, jakby ktoś je mąką posypał. I tak pochowali starościców w podziemiu klasztornym. Od tego czasu błąkają się w nocy starościcowie po klasztorze, ale gdy jeden drugiego zobaczy, zaraz ucieka – myśli, że to lustro przeklęte. Błąkają się tak szukając głowy, którą można wymienić na tę, co trzymają na karku – młodą, bo młodo obaj zginęli, ale też białą, jakby mąką była przysypana... – Piękna wasza historia, nie powiem... – rzekłem wysłuchawszy w spokoju człowieka, który miał się zwać Karolem. – Tylko może głowa, o której rozprawialiście, była nie biała, ale, na przykład, ciemna, prawie czarna, jak to się zwykle dzieje z głowami, które spadną z karku? – Nie – powiedział tamten patrząc mi prosto w oczy – powiadają starzy ludzie, że biała, tak biała, jakby mąką przysypana. – Jeśli tak biała, jak mąką przysypana, to w porządku. Tylko nie rozumiem jednego: jak może głowa sprzed wieków, głowa niejako historyczna, osiąść na tułowiu będącym tylekroć młodszym od głowy, że o żadnym ożenku mowy być nie może! Jak może głowa, dla której zatrzymał się czas, a więc i życie, która na pewno jest już lekko podsuszona i z różnymi felerami, połączyć się z czymś, co jest świeże jak chwila. Jak może bezczas połączyć się z czasem, bo jeśli chodzi o myśl i bezmyśl, to sprawa prostsza, gdyż zarówno tułów, nawet najpotężniejszych rozmiarów, należący do człowieka wysokiego, jest równie bezmyślny, jak głowa, w której wszystko zastygło i która myśli o „teraz”, a więc właściwie o niczym, bo żeby naprawdę myśleć, trzeba widzieć malutkie „wczoraj” owej myśli i malutkie „jutro”, ku któremu myśl zdąża. A więc pytam: na co liczą owi dwaj bracia z zamienionymi głowami?! Pytanie, ma się rozumieć, zgoła niemądre, gdyż bracia na nic liczyć nie mogą, albowiem liczyć nie potrafią. I na tym zapewne polega ich przekleństwo i ich bezwyjściowość równa wieczności, iż tak im i pozostać w wiecznym rozdwojeniu między głową a tołubem. Ale zapewniam pana, panie Karolu, że i przekleństwo to nie jest żadnym przekleństwem, skoro mózg ich milczy, bo przysechł do czaszki jak skóra w pustym jajku! – Nie powiedziałbym – rzekł ciemny mężczyzna kręcąc się niespokojnie na swym progu, za którym coś bulgotało i syczało, i skąd niosło gęsto mdłym i słodkim – nie powiedziałbym. Wszak ów nieznany skazaniec, co się skumał z czartem, przepowiedział, iż jest wyjście wówczas, gdy bracia na swej drodze spotkają kogoś bezgłowego. – Jakżeż to mogą spotkać bezgłowego, skoro wiadomo, że ciało bez głowy, tak jak głowa bez ciała – ani rusz! – Sądzę, że nie należy być aż tak dosłownym. „Bez głowy” może mieć różne znaczenie. Może się wszak i tak zdarzyć, że i sama głowa może stracić głowę, pozornie dalej siedząc na karku! No i wtedy, ma się rozumieć, może nastąpić zamiana tak szybko i niepostrzeżenie, że nawet głowie może nie przyjść do głowy, iż jest po wszystkim. – Niezbyt dobrze pana rozumiem! – zawołałem denerwując się tym niemądrym gadaniem. – Przyjmując nawet, panie Karolu, że trzystoletnia głowa może połączyć się, dajmy na to, z trzydziestoletnim tułowiem, to jaki w tym interes braci, skoro to będzie nadal obcy tułów, i to bardziej obcy niż przedtem, bo z innego ojca i z innej matki, nie mówiąc już o epoce! – Czy ja jestem jakimś jasnowidzem, żebym miał rozstrzygać podobne sprawy! – zawołał ciemnolicy mężczyzna. – Nie mnie o tym wiedzieć i nie moja głowa ma od takich spraw boleć! Ale myślę, że gdybyście się dobrze zastanowili, to sami byście doszli do wniosku i prze- 74 konania, że taka bielutka głowa przeniesiona na świeży i młody tułów miałaby niemałe szanse ożycia i powolnego powrotu do istnienia w czasie i w chwili. I właśnie poprzez ciało, które zaczęłoby czuć i którym głowa zaczęłaby dowodzić, otrzymując w zamian czucie i od dłoni, i od palców, i od stóp. W taki sposób głowa po pewnym czasie, nie przeczę, że z komplikacjami i w boleściach wielkich, stworzyłaby z tułowiem jedność i harmonię i wreszcie zyskałaby spokój wieczny. – No, dobrze! – zawołałem blednąc, co na pewno nie uszło bystrego spojrzenia mężczyzny, choć i tak byłem biały jak królik – no, dobrze, a co z tamtą głową, co „straciła głowę”? Czyżby mogła ona połączyć się z ciałem jeszcze starszym od niejednego państwa, co się uważa za wiekowe? A połączywszy się, czy mogłaby pogodzić się z zaistniałą sytuacją (będąc wszak głową żywą, choć zagubioną), jeśli podstawa głowy i inne dane we władanie głowie członki byłyby suche jak rzemień?! – Czy ja wiem – rzekł mężczyzna – może jej jest tak i dobrze. Może miała ona zbyt duże kłopoty z sobą, aby być dalej głową z głową i na fundamentach młodych i żądnych życia i wrażeń? A może śpi ona i o niczym nie wie, czy ja wiem... – Może – rzekłem blednąc jeszcze mocniej – tylko nie rozumiem, dlaczego opowiadacie mi o podobnych bzdurach! – Czy ja wiem... – powtórzył mężczyzna wpadając w głęboką zadumę. – A co tam u was za plecami bulgoce i śmierdzi?! – zawołałem widząc, że człowiek, co się nazwał Karolem, staje się coraz bardziej zadumany. – A tam? – rzekł mężczyzna odwracając się niedbale. – Tam? Ropa... – Jak to „ropa”! – zawołałem. – Skąd „ropa”! – Ano, zwykła ropa wydobywana z ziemi... – Ach, więc to tak! Więc wy jesteście tym stróżem, a może jednym ze sprawców tego mdłego i tłustego, co się roznosi wraz z wilgotnym wiatrem. Więc to wy wydobywacie spod ziemi, kwitnącej i pełnej stworzeń wszelakich, jej ropę, mówiąc po prostu: „wydobywamy z ziemi ropę”... A czy wiecie, że za taką zbrodnię przyjdzie się zapłacić, że aż zrobi się wam słodko?! Boć przecie jasne jest, że co jest ropą, musiało być krwią! I tylko nie wiadomo, kiedy krew stała się ropą, jak też nie wiadomo, jaką krew posiada ziemia. Może więc być nawet i tak, że to, co nazywacie „ropą”, jest tłustą i ciemną krwią ziemi, tej ziemi, która karmi nas i utula do snu, darząc zwierzem wszelakim i ptactwem, co kwili w krzakach, a również górami, lasami i rzekami, co są wieczne, choć zmieniają się w każdej chwili! – Wszystko jest możliwe – odparł flegmatycznie mężczyzna – bo nikt z ludzi dobrze nie wie, skąd się bierze ropa, nikt więc z ludzi nie może wiedzieć, czym jest naprawdę ropa. Może rzeczywiście krwią ziemi albo stworzeń, co legły tam przed milionami lat. Ale jedno jest pewne, iż tam, w głębi ziemi, była ona śmiercią, skoro sami mówicie, że śmierć nie zna czasu, a ona spoczywała od milionów lat w nieruchomości i w mroku tak czarnym, iż nic czarniejszego być nie może, i oto człowiek przebijając skórę ziemi wyzwolił ją ze śmierci, skoro wyzwolił ją z bezczasu, w którym zaległa. Nie dziw, że ropa, choć śmierdzi mdło i śmiertelnie, to przecież pali się do życia, że lepiej nie trzeba. Nie radzę wam do niej podchodzić z ogniem, bo i niecierpliwość jej jest tak wielka, jak głęboka była śmierć! – Niech was już o to głowa nie boli – powiedziałem wysłuchawszy w spokoju mężczyzny – jeśli w ogóle może ona was boleć, nie mam z sobą nawet jednej zapałeczki. Dziękuję wam za opowieść, jak rzekłem, nader interesującą, chociaż dziwnym mi się nadal wydaje, że w opowieści waszej mowa jest o białej głowie, gdy tymczasem, jeśli była to głowa krwią zlana, musiała być ciemną głową jak ropa, którą wyzwolono z letargu trwającego, jak mówiliście, lat milion. Dziwi mnie też, że podajecie się za Karola, gdy Karolem może być tylko ten, kto jest biały jak królik. Nie zdziwiłbym się natomiast, gdyby się okazało, że na nazwisko wam – Głowniowski... 75 – Tak i jest – rzekł mężczyzna – Głowniowski jestem, Karol Głowniowski. Cóż w tym dziwnego, skoro Głowniowskich w tych stronach jak zajęcy? – Nic – powiedziałem w miarę spokojnie. – Ale teraz już mi jasne jest, czemu spotkałem was tutaj, gdzie, za przeproszeniem, śmierdzi, jakby ktoś nabździł potężnie! A mnie pora w drogę, albowiem nie znoszę zuchwalstwa, a coś mi się tak wydaje, że wszystkie drogi wiodą do Bicza, co się tak nieprzyzwoicie prezentuje z daleka: nie darmo tam katów było bez liku i Głowniowskich bez głowy niemało... 76 VIII Już wieże zaczęły się zapadać i klęsnąć, a domy rosnąć, ale nigdy wyżej pierwszego piętra – białe, lecz nie za bardzo: raczej szare i żyłkowane jak wysuszony mózg; już wzgórze przysiadło, posłuszne, choć czujne, gotowe, zdawało się, wyprostować swój grzbiet i odsłonić swą tajemnicę; już się ujawniły pojedyncze drzewka, co się uczepiły skarpy miejskiej, jakby zatrzymane w pół drogi między ścianami domów i szynami, co się wiły, srebrne i posłuszne względem siebie i rzeki stalowej i nakrapianej – a zapach, którego miałem pełną pierś i nozdrza, i czaszkę, nie drgnął nawet rozprzestrzeniając się tak gruntownie, że można było pomyśleć, że nie istnieje nic, tylko ten zapach. I niebo, mdłe i słodkawe, nie sine ani też błękitne, ale białawe i miękkie, zawleczone mgłą jak welonem – wcale nie było przeciwne woniom, również woniejąc wilgocią nieświeżą i ciepłą jak psi brzuch. Szedłem szosą twardą i czarną, pachnącą nieco inaczej niż powietrze, bardziej gorzko, ale równie przenikliwie i może nawet słodko, lecz trudno było do końca wywąchać szosę, jak niemożliwe było nie czuć powietrza. Po prawej ręce miałem dolinę ze szpalerem wysmukłych topoli na krańcu, tak równym, że trudno było nie poznać w tym dzieła ludzkiej ręki, niecierpliwej tam, gdzie czuła podatny materiał. Chociaż tu, w tym miasteczku – co z oddalenia było jak starożytny obraz, nieco rozchwiany bezczelnością tureckiej wieży – gdy się podeszło bliżej, darmo było szukać jakiejś harmonii czy porządku nawet: dom właził na domek, gdzieniegdzie wybuchała zieleń, to znów ciemniał słup z nawleczoną nitką przewodu, brzęczał dzwon południowy, piał kogut i ryczał motocykl. Po lewej ręce stawało dęba wzgórze, i to tak ostro, że aż pękała w szwach jego ziemista skóra i wyzierał spod niej głaz równie ziemisty, lecz nie sprzyjający ni ziemi, ni ziemskim roślinom. Na szczycie wzgórza rozpierał się w trzy nogi trójkąt żelazny i słychać było, jak pracują tam pompy ciągnąc z ziemi jej ciemną treść. No – pomyślałem sobie – teraz jasne, czemu w miasteczku tak pachnie jak nie należy i czemu, wabiąc z dala swym kształtem skończonym, z bliska jest ono nie tak znów piękne, jak być powinno, skoro jest tak stare, że co krok to nowa historia. Góra cofnęła się w głąb, szosa machnęła serpentynkę w lewo i ujrzałem, jak wśród drzew piętrzy się szczyt kościoła czy też klasztoru, rumiany jak dukat podbarwiony miedzią, a obok stoi wieża kryjąc w sobie dzwon, co właśnie zdradzał, że mija szczyt dnia. Na ten widok serce moje zabiło mocniej, ręce zadrżały, a nogi lekko zmiękły, chociaż widok był jak z obrazka. – Należałoby spocząć kapkę, a to można od tych piękności głowę na nic stracić – rzekłem, jak sądziłem, w duchu, lecz ledwo skończyłem, usłyszałem głos, który mówił: – Należałoby spocząć na nic, a to można od tych piękności głowę na kapkę stracić... – Należałoby s p o c z ą ć k a p k ę, a to można od tych piękności głowę n a n i c s t r a c i ć – powiedziałem po raz wtóry, ale teraz tak, że nie ulegało wątpliwości, iż to ja mówię. A na to: – Należałoby spocząć na nic, albo – nicość, jak kto woli, a i głowę od tej piękności dla karła stracić... Dopiero wówczas spostrzegłem w szarym głazie wykute wejście i człowieka, co stał w półcieniu, nie wiadomo, czy blondyn, czy szatyn, a nawet – czy stary, czy młody. 77 – Przepraszam – rzekłem w miarę spokojnie – pan zdaje się raczył rzec słów parę igrając w słowne igraszki, co, owszem, praktykowałem w latach dzieciństwa, a co się zwało wówczas grą w echo. – Przepraszam – rzekł człowiek stojący w cieniu – i pan zdaje się raczył rzec słów parę igrając w słowne igraszki, co, owszem, praktykowałem w latach dzieciństwa, a co się wówczas zwało grą w echo lub Białego Karła. – W Białego Karła? – Białego Karła... – Tego to już za wiele! – krzyknąłem. – Takie coś to ja sobie wypraszam! W jakiego znów Białego Karła?! – Ano właśnie: w jakiego znów Białego Karła?! – Nie przypominam sobie, abym nawet w najodleglejszym dzieciństwie igrając w echo grał w karła, i to jeszcze, Bóg wic czemu, w białego!! – I ja również nie przypominam sobie, abym, nawet w najodleglejszych wiekach, igrając w echo grał w karła, i to jeszcze, Bóg wie czemu, w białego... – Jak to, przecież przed chwilą sam pan rzekł, że to, w co pan grał, zwało się echem lub – w Białego Karła! – Nic takiego sobie nie przypominam – rzekł najbezczelniej w świecie człowiek stojący u wejścia – nigdy nie grałem w Białego Karła ani tym bardziej w echo... Nie rozumiem więc zupełnie, czemu się pan mnie czepia i czemu przedrzeźnia jak najgłupszy smarkacz. – Ja przedrzeźniam? – A może ja? – No, wiecie, ludzie, tego to już za wiele: szedłem przecie najspokojniej drogą, mówiąc do siebie prawie w myślach, a może półgłosem, co się zdarza ludziom dłuższy czas przebywającym w samotności, i wtedy pan najbezczelniej w świecie zaczął wdzierać się do mych myśli wyrażanych półgłosem. Co jest, przyznam, dziwne, biorąc pod uwagę, że znajduje się pan na tyle daleko, iż trudno usłyszeć myśli wyrażone nawet całym głosem. – Właśnie, zadziwiające, jeśli nie podejrzane, co jest właściwie tym samym, gdyż wszystko, co jest zadziwiające, staje się podejrzane, a więc zadziwiająco podejrzany jest ten pana niespotykany słuch... – Mości panie – rzekłem po dłuższej chwili, zbierając siły – coś niecoś zaczynam rozumieć pana politykę, ale zapewniam szanownego pana, że gwiżdżę na problem: który z nas pierwszy pomyślał, a który pierwszy usłyszał, a dlaczego gwiżdżę, musiałbym długo tłumaczyć. Wątpię zresztą, czy się da wytłumaczyć to, co się dało p r z e ż y ć i p r z e c i e r p i e ć! – Tak jest! – zawołał zapalając się mężczyzna. – Wątpię, czy się da wytłumaczyć, co się dało przeżyć i przecierpieć! A teraz siądźcie sobie wygodnie i posłuchajcie, jeśli już rozmowa nasza zeszła na temat p r z e ż y ć i p r z e c i e r p i e ń, jako że ktoś tu coś napomknął na temat karła – opowieści o Białym Karle. OPOWIEŚĆ O BIAŁYM KARLE – Przed wieloma wiekami – zaczął człowiek sadowiąc się na progu, mnie zaś wskazując miejsce na sąsiednim głazie – w tym oto miasteczku, w którego mury wkraczacie, znajdując się na przedgrodziu lub podzamczu, jako że przed wiekami na skale tej stał zamek warowny, łącząc się z grodem tajemnymi przejściami kutymi w żywej skale; przed wieloma wiekami rządził grodem i zamkiem pan starosta Głowniowski, bo Głowniowski mu było. Głowniowski był człekiem z niemałą fantazją i humorem, co w owych czasach było rzeczą nader często spotykaną, lubił więc starosta historie fantazyjne i humorystyczne zarazem i sprowadzał z okolicy, a nawet od Madziarów czy z dalszych krajów – jak to z Turcji czy z Persji – najprze- 78 różniejsze dziwności: a to jajo wielbłądzie, gdyż miało ono garb, jaki się tylko u wielbłąda spotyka, a to zwierciadło, co ze zwykłego człeka robiło karła, a z karła człeka, to znów jakiegoś ptaka o kaczych łapach i orlej głowie. Trzeba też wiedzieć, że w grodzie starościm znajdowała się szkoła katowska, albowiem zbójców wszelakich i wydrwigroszów w ten czas w okolicy było co niemiara. I tu też pan starosta zabawiał się przednio każąc katom czynić najdziwniejsze rzeczy. Raz, na przykład, pewnemu zbójcy po cichu rozkazał uciąć miast głowy – włosy tłusto maszczone masłem, a gdy zbójca wstał spod pnia katowskiego i czuł, że mu coś dalej siedzi na karku, i widzi, i słyszy, jak przed śmiercią, starosta zakrzyknął: – Ludzie, ratuj się kto może: sam tołub chodzi! Ludzie zwyczajni dowcipów starościńskich rozbiegli się w popłochu, a biedny zbójca sądząc, iż nadal żyje, tyle że bez głowy, stracił rozum i biegał po górach i lasach do końca dni swoich, wołając: – Ludzie, gdzie jest moja głowa?! Ludzie, gdzie jest moja głowa?! Innym znów razem kobiecinie, co uprawiała nierząd, kazał zgolić włosy i tam gdzie głowa, i w innych wstydliwych miejscach, a wymazawszy ją najpierw w smole, kazał potem wytarzać w pierzu. A kiedy na widok opierzonej kobiety zaczęły się zbiegać koguty z całego grodu, pan starosta rozkazał wołać: „A kysz, czarna kokoszko, a kysz!” I biedna kobiecina od wielkiego wstydu i strachu zaczęła gdakać jak najprawdziwsza kokoszka. Aż wreszcie pewnego razu, gdy przed pniem katowskim klęczał człowiek, którego oskarżono o kumanie się z samym czartem, i kiedy pan starosta miast ucinać głowę, kazał mu do zadka przypiąć byczy ogon, obciąć uszy i do głowy przytwierdzić kozie rogi, a potem ganiać po rynku jak samego czarta, raz kropiąc wodą święconą, a raz wrzącą smołą, człowiek ten zawołał: – O bodajbyś, panie starosto, co tak lubisz fantazje i masz humor za dziesięciu, a serca nawet za jednego człeka, o, bodajbyś miał u siebie w domu tyle wesołości i fantazji, że starczyłoby jej tobie, twojej białogłowie, nie mówiąc o dzieciach! O, bodajbyś, panie starosto, zobaczył na własne oczy i dotknął własnymi rękoma tego, co siedzi w twojej głowie i co osiodłało twoje serce! Zagniewał się pan starosta na podobną śmiałość, kazał czym prędzej uciąć głowę człekowi, a ta tocząc się po kamieniach jeszcze wołała: – O, bodajbyś, panie starosto, doczekał się synów, o których nie wiadomo, czy są synami, czy synem, jak też nie wiadomo, czy są ludźmi, czy nie są człowiekiem... Idzie pan starosta na zamek roześmiany do łez tą głową, co się toczyła po bruku z kozimi różkami i jeszcze na dodatek mówiła jak gdyby nigdy nic, aż tu wybiega na spotkanie pani strościna i woła z wielkim płaczem: – Kiedyście się zabawiali z tym nieznajomym człekiem, co się miał skumać z czartem, przytwierdzając mu byczy ogon i kozie różki, rozczesywałam włosy przed zwierciadłem i nagle widzę ptaka, ale nie zwykłego, tylko o dwóch głowach, że nie wiadomo, czy to dwa ptaki zjednoczone we wspólnym ciele, czy to jeden ptak rozdwojony pomiędzy dwie głowy. Ptak ten czy też te ptaki dawaj gryźć się niby dwa psy i dawaj rozdzierać pierś, co wspólną była. Co się działo dalej, nie wiem, bom straciła przytomność. Nie minęło czasu wiele, gdy w ciężkich boleściach powiła pani starościna Głowniowska dziecię. Ale gdy się przyjrzały kobiety, co asystowały przy porodzie, owemu dziecięciu, złapały się za głowy i uciekły w popłochu wielkim: zobaczyły dziecię o dwóch głowach, że nie wiadomo było, czy dwóch chłopców – bo to, co się urodziło, było chłopcem – zjednoczonych od bioder począwszy, czy też jeden chłopiec rozdwojony, również od bioder zaczynając. Gdy ujrzała matka owo dziecię nie dziecię, owych chłopców czy chłopca, zaszlochała boleśnie, tuląc do piersi urodzone, a to jak gdyby nigdy nic zaczęło ssać: jedno – lewą pierś, a 79 drugie – prawą. Zrozumiała wówczas matka w swoim sercu, że powiła dwóch chłopców, którzy za sprawą okrutnego losu mieli do końca dni swoich żyć nierozdzielnie niczym dwie dłonie tego samego tułowia. – Cóż teraz począć z wami biedakami, coście przyszli tacy nierozłączni, choć serce moje mówi, że różni?! Jakżeż was zasłonić od okrutnego świata, który nie przyjmuje inności, drwiąc i prześladując, nie wiedząc, że tam gdzie są dwa serca i dwie głowy, choćby była tylko jedna noga, i to wspólna, że tam są dwa cierpienia i – dwaj ludzie. I wiem, że na nic ludziom tłumaczyć podobne sprawy, skoro jesteście tak niepodobni do niczego, co zna człowiek, chociaż to, żeście się urodzili i istniejecie, już świadczy, że możecie być czymś i jesteście czymś. I to jakże bliskim memu sercu! Długo tak jeszcze rozmyślała starościna Głowniowska, aż wreszcie usnęła z wielkiego utrudzenia. Usnęło też to, co się urodziło, a co matka uznała za dwóch, chociaż mogło być również jednym. W ten czas wrócił z podróży dalekiej pan starosta Głowniowski, a ujrzawszy na zamku zamieszanie i trwogę pospołu z dziwną wesołością, popędził do komnat małżeńskich i tam znalazł w głębokim uśpieniu starościnę Głowniowską i dwóch ślicznych chłopców podobnych do siebie kropla w kroplę. Uchylił pan starosta zasłonę, co przykrywała chłopców, i w pierwszym momencie wybuchnął wielką wesołością, gdyż podobnej dziwności jak długo żył nie widział na oczy ani też nie słyszał, aby gdzieś, nawet w Turcji czy Persji dalekiej, zdarzyło się coś podobnego. Trwało to chwilę tylko, bo zrozumiał starosta Głowniowski, że za sprawą dziecięcia on, który tak bardzo lubił różne facecje i dziwności różne, sam stał się pośmiewiskiem i facecją dla całego zamku, grodu i Korony całej, a zapewne też i Litwy z Rusią. Wyciągnął starosta z pochwy miecz i uniósł go ponad kolebkę, aby za jednym machnięciem zakończyć żywot dwóm lub też jednemu synowi. I wtedy stało się, że jedna główka obudziła się, a ujrzawszy męża z błyszczącym mieczem zaśmiała się radośnie, tymczasem druga spała sobie smacznie. Stropił się starosta tym widokiem, gdyż nie wiadomo było, czy to pół dziecka obudziło się i śmieje się do ojca, czy też najnormalniej w świecie – jedno dziecko spało, a drugie, bardziej wrażliwe czy też wypoczęte, obudziło się i patrzy, jak samodzielnie i niezależnie śpi drugie. Zanim pan starosta rozstrzygnął ten dylemat, obudziła się starościna i ujrzawszy męża ze wzniesionym mieczem, poczęła go błagać na wszystkie świętości, aby nie popełniał grzechu dzieciobójstwa, tym cięższego, że czynionego nie na jednym dziecięciu, lecz na dwóch naraz. Opadła staroście Głowniowskiemu ręka wraz z mieczem i opadł sam starosta na ławę, co stała pod ścianą. – Zaprawdę, srodze zostałem ukarany za wszystkie swoje swawole i fantazje, chociaż trzeba przyznać, Bogiem a prawdą, że podobnie fantastycznej historii, jak żyję, nie doświadczyłem, a to jest też coś warte dla człowieka, który szmat życia spędził na wyszukiwaniu dziwności wszelakich! – zakrzyknął starosta Głowniowski. – Co innego jednak wyszukiwać dziwności, a co innego, jeśli te dziwności odnajdują człowieka, co innego być facecjonistą, a co innego stać się facecją, i to kto wie, czy nie na całą Koronę i Litwę wraz z Rusią. Dlatego też, skoro – jak twierdzisz – są to dwaj synowie zjednoczeni niczym dwie dłonie przy jednym tułowiu, gdzie każda dłoń oprócz tego, że jest dłonią lewą i prawą, jest jeszcze dłonią, skoro więc obdarzył nas los dwoma synami, co mogą być też i jednym – nie pozostaje mi nic innego, jak pogodzić się z losem, ale nie z ludźmi! Rozkazuję, jakem starosta Głowniowski, żeby synowie nasi całe życie byli zamknięci w tych komnatach, a dopuszczać do nich będziemy tylko najwierniejszych ze sług. A kto niepowołany ośmieli się wejść do tych komnat lub też odważy się rozgłaszać po zamku albo, nie daj Boże, po grodzie cokolwiek o naszych synach, temu, jakem starosta Głowniowski, głowa spadnie z karku jak amen w pacierzu. Chwała Bogu, katów w naszym grodzie nie zabraknie! 80 Tak też i się stało. Rośli dwaj synowie w ciszy i samotności, znając tylko matkę i paru najwierniejszych sług oraz ojca, który z rzadka przychodził do komnat: nie wiadomo, czy po to, aby rozweselić się widokiem niezwyczajnym, czy też zasmucić się synami, co do końca dni swoich mieli dźwigać brzemię przekleństwa, które spadło na nich – nie wiadomo, czy z winy ojca, czy też z samego przeznaczenia, albowiem trudno było uwierzyć, aby podobna egzystencja, co fizycznie do połowy była jednością, a duchowo w całości była innością, aby taka egzystencja mogła zaistnieć za sprawą ojca czy nawet win jego. Nikt też zdawał się nie wiedzieć o istnieniu chłopców, których nazwano Jacek i Sobek, choć przecie spadło w grodzie kilka głów, nie tyle ciekawskich, ile z długim jęzorem. I Jacek z Sobkiem zdawali się być zadowoleni ze swego losu, jeden mając w drugim towarzysza i jeden drugiemu służąc wspólną nogą i wspólnym pośladkiem. Żyli tak starościcowie w ścisłym odosobnieniu do czasu, gdy zaczęli wyrastać z lat pacholęcych: otworzono wówczas przed starościcami zamkowy ogród otoczony wysokim murem, aby mogli tam wprawiać się w sztuce rycerskiej i dosiadać wierzchowca. Jako towarzyszy zabaw przydano im dwóch chłopców, również braci bliźniaków. Jacek i Sobek, czy to za sprawą rycerskiej krwi, co płynęła w ich rodzie od wieków, czy to na skutek tego, że będąc Jackiem i Sobkiem byli równocześnie jednością, ale nie zwykłą, lecz pomnożoną przez dwie głowy i dwa serca, okazali się rycerzami na schwał, iż bliźniacy nie mogli w żaden sposób pokonać swych przeciwników ani w grę w palcaty, ani też w inne ćwiczenie rycerskie. Po jednym z przegranych pojedynków, co właściwie nie był pojedynkiem, jako że było czterech, choć na sześciu nogach, ale też o ośmiu dłoniach, jeden z braci bliźniaków, rozsierdzony kolejną porażką, zawołał: – Nie dziw, żeście tacy sprytni we wszystkim, nie jesteście bowiem żadnym Jackiem i Sobkiem, ale Jackosobkiem lub też Sobkojackiem, jak kto woli, i gdzie nam, normalnym braciom bliźniakom, równać się z czymś, co nie jest ludzkie, chociaż nieco podobne do człowieka! Rozsierdzili się na te słowa Jacek i Sobek, sprali porządnie obu braci, ale od tej chwili zadomowiła się w ich sercach niepewność: czy rzeczywiście każdy jest na swój rachunek, czy też są jednym, choć wyglądają na rozdwojonych. Zaczęli się więc boczyć na siebie, a później spierać i miast tego. aby przyjść do zgodnego wniosku, że skoro się spierają i kłócą, więc są na swoją rękę, bracia dawaj się przekonywać, który z nich jest bardziej, który z którego bierze siły i który którym rządzi. Dawaj się ciągać w różne strony – jeden w prawą, a drugi w lewą, w rezultacie przewracali się obaj tłukąc się niemiłosiernie. Na skutek tego skłócenia stracili obaj bracia na swojej rycerskości i teraz bliźniacy z łatwością pokonywali Jacka i Sobka nie tylko w palcaty, ale w najprostszą grę rycerską. – Nie – powiedział wreszcie jeden z braci – nasza niepewność nie skończy się nigdy, gdyż nigdy nie uda się nam rozdzielić, aby stwierdzić, jak jest naprawdę! – Och – zawołał drugi brat – cóż dałbym za to, gdybym mógł choć na chwilę zostać sam i sam sprać tych przebrzydłych braci bliźniaków! I wtedy to zapewne narodziła się w głowach zrośniętych braci straszna myśl, aby pozbyć się drugiego brata i tym samym przekonać się, czy jest się Jackiem, czy Jackosobkiem, albo też na odwrót. Od tej strasznej myśli obaj bracia schudli i szczernieli nawet. A mieli od czego chudnąć i czernieć, jako że trudno było cokolwiek wymyślić, gdyż jeden stał obok drugiego nie mogąc odejść na krok nawet i jeden bez drugiego nic nie mógł uczynić, a już tym bardziej rzeczy, która wymagała najgłębszej tajemnicy i udziału osoby trzeciej, o której nie wiedziałaby osoba druga. W tym godnym pożałowania stanie trwali bracia rok bez mała. Przez ten czas nie tylko że schudli i sczernieli, lecz poczęli z kolei bieleć jak dwa gołębie lub dwa kruki stuletnie. Gdyby podobna sytuacja ciągnęła się dalej, zapewne niedługo, a obaj bracia zmarliby śmiercią naturalną, pozostając do końca w niepewności, co do swej istoty. Zdarzyło się jednak, że pewnego 81 wieczoru jeden z zaufanych strażników, pilnujących wejścia do ogrodu zamkowego, spił się miodem i zasnął pozostawiając otwartą bramę wjazdową. Ujrzawszy to bracia powiedzieli: – Popatrzmy, co tam jest za bramą, gdyż wydaje mi się, że świat się kończy na nas, czyli na mnie i na tym ogrodzie przebrzydłym. – Rzeczywiście – rzekł drugi – również ulegam złudzeniu, iż poza mną i tobą, co jesteś mną, chociaż wydaje ci się, że jesteś sobą, nikogo i niczego nie ma na świecie. Tak rzekłszy skierowali się zgodnym krokiem ku bramie, choć przecież była to zgoda pozorna, jako że żyli ze sobą ostatnie czasy niczym pies z kotem. Brama była długa i ciemna jak tunel i kończyła się, o czym bracia nie mogli wiedzieć, mostem zwodzonym. Gdy więc bracia zgodnym krokiem przemierzali ów tunel, częściowo wykuty w skale, nagle ziemia się pod nimi rozstąpiła i zaczęli lecieć, spadać... – A spadli tu, w tym miejscu – wskazał nieznajomy na głaz, na którym siedziałem. – Tak więc – podjął po chwili mężczyzna wyrwawszy się z zadumy głębokiej, co naszła nań niespodziewanie – stało się to, co się miało stać: ostał się jeden brat, ten, który był na wierzchu, ten zaś od spodu roztrzaskał się skały. Znaleźli rano ludzie zrośniętych braci. Bezprzytomnych i zlanych krwią przynieśli do zamku. Tu się zaraz zebrali medycy najlepsi i dawaj radzić, co dalej czynić, gdyż jeden brat żyje, a drugi umarł. Nie wiadomo jednak, czy umarł tylko w swojej części, czy też umierając umarł w tym, co było wspólne. Wtedy to – rozsądzali medycy – i żywy brat jest właściwie na wpół umarły. Tylko nie wiadomo, na ile jest umarły, a na ile jest żywy, gdyż nie wiadomo dokładnie, w którym miejscu kończy się jeden brat, a zaczyna drugi. Może istnieć również i taka możliwość – dowodzili co bardziej uczeni wśród medyków – że obaj bracia żyli tylko dzięki temu, że byli dwaj, gdy więc umarł jeden, ani chybi szybko musi umrzeć i drugi, jeśli rzeczywiście już nie zmarł łudząc swym pozornym w istocie istnieniem. Tę wersję odrzucił jednak prałat, co przyszedł na konsultację, albowiem stawiała ona pod znakiem zapytania dusze i serca braci, a nikomu, kto miał choć trochę do czynienia z braćmi, nie mówiąc już o całej sprawie w aspekcie teologicznym, nie śniło się nawet, aby dwie głowy i dwa serca mogły mieć jedną duszę, ergo: mamy do czynienia z dwoma bytami obdarzonymi samodzielnością i wolną wolą. Aczkolwiek – dowodził dalej prałat – nie oznacza to, że Stwórca nie byłby w stanie stworzyć jednego człowieka o dwóch głowach i dwóch tułowiach zrośniętych od biodra, gdyż takie rozumowanie odbierałoby Stwórcy wszechmoc, bo w istocie sedno sprawy kryje się nie w formie, lecz w treści. A treść duchowa, gdyż tylko duchowa treść może być esencją bytu, może z powodzeniem wypełniać różne formy, jak to widzimy na przykładzie karlików i karlic tudzież zrośniętych braci, pozostając wciąż tą samą treścią. Dlatego właśnie nigdy nie spotykamy pół-człowieka i pół-zwierzęcia (chyba w mitologii pogańskiej, co w sprawach ducha miała słabe rozeznanie), choć spotykamy dwóch braci o dwóch wspólnych nogach czy karlika, co w połowie ludzkiego wzrostu kryje całego człowieka. Po tych słowach księdza prałata medycy doszli do zgodnego wniosku, że nie ma mowy, by bracia byli jednym bratem i aby ten jeden brat umarł w dwóch częściach – w jednej łudząc jeszcze życiem, a w drugiej tchnąć śmiercią. Dalej jednak nie umieli się zdobyć na żadną decyzję, boć strach było rozcinać braci, aby nie rozciąć żywego, i strach też nie rozcinać, aby umarły nie zaraził trupim jadem żyjącego. Trwali tak w niepewności wielkiej ponad pół dnia, aż wreszcie sprawę rozstrzygnął starosta Głowniowski, który bacznie i z wielką uwagą przysłuchiwał się naradom medyków i słowom księdza prałata. – Skoro – stwierdził starosta Głowniowski – rzecz nie w formie, a w treści, rozetnijcie tak moich synaczków, aby ten, co umarł roztrzaskawszy się o skałę, zabrał ze sobą to, co martwe, ale ten, co ostał się żyw, nie zatrzymał nic, co jest ze śmierci. Niech zostanie nawet sam kadłubek, bez nóg i z jednym pośladkiem, ale niech będzie żyw choć jeden z dwóch! Bogiem a 82 prawdą, teraz dopiero pojmuję, jak dużo tracę tracąc jednego z dwóch, boć nikt na całym świecie nie miał podobnych synów do moich, a czyż nie z tego płynie duma ojcowska? Tak i zrobili medycy: obcinając obie nogi i pośladek – skracając formę do możliwych granic w wierze, iż treść właściwa, owa esencja bytu, pozostanie nie skróconą. Jednego brata, co wreszcie zdobył obie nogi na własność wyłączną, lecz, niestety, tracąc życie, pochowano w krypcie klasztornej, a drugiego, co stracił nieomal połowę formy, co prawda wspólnej, lecz jakże niezbędnej, zachowując nie naruszoną treść zasadniczą, ułożyli w pościeli. Leżał drugi brat długie tygodnie na granicy życia i śmierci, trzymając w niepewności i medyków, i księdza prałata, aż wreszcie sprowadzona z gór zielarka tylko sobie znanymi ziołami zaleczyła straszną ranę, co pozostała miast brata. I oto pewnego ranka obudził się obcięty brat, rozejrzał się wokół, a nie znalazłszy obok drugiego – wpadł na powrót w omdlenie. I tak się działo po trzykroć, aż za czwartym razem, gdy ocalonego brata zlano zimną wodą, ten otworzywszy szeroko oczy powiedział słabym głosem: – Kimże jestem, że jestem sam?... – Jesteś tym, za kogo się czujesz – odpowiedziano mu skwapliwie. – A za kogo ja się czuję? – zapytał przywrócony do życia. – To już nie nam wiedzieć – odpowiedziano mu. – Na pewno za jednego z dwóch braci: albo za Jacka, albo za Sobka. – Och – zawołał przywrócony do życia – jakże mogę powiedzieć, czy jestem Jackiem, czy Sobkiem, skoro koło mnie nie ma drugiego. Jeśli byłby koło mnie drugi, który rzekłby, że jest Jackiem, wówczas byłbym pewien, że jestem Sobkiem, gdyby zaś powiedział on, że jest Sobkiem, nie ulegałoby wątpliwości, że istnieję Jackiem, a tak... – Jakżeż to – odpowiedziano mu – przecież istota ciebie kryje się w tobie, a nie poza tobą! – Och, nie wiem! – zawołał słabym głosem brat. – Że jestem, czuję, ale kim jestem – to nie mnie wiedzieć! Możliwe, że jestem Jackiem, możliwe, że jestem Sobkiem... Ale ponieważ mogę być i Jackiem, i Sobkiem, to najpewniej jestem Jackosobkiem albo Sobkojackiem – dzierżąc ich obu w sobie. – Jakżeż możesz być Jackosobkiem lub na odwrót, kiedy jesteś odcięty, i to do granic możliwości, a to, co odcięte, będące w pełni niezależne, gdyż obdarzone swoją esencją, spoczywa już od dłuższego czasu w krypcie klasztornej! – Tym gorzej dla mnie – odpowiedział na to odcięty – gdyż teraz nie wiem, czy to nie ja, wraz z nogami, do których byłem tak mocno przywiązany, leżę, jak mówicie, w krypcie klasztornej, zaś ten, kogo uważacie za umarłego, spoczywa oto przed wami skrócony jak się tylko dało najwięcej... – Rzeczywiście – odpowiedziano mu – trudno nam rzec coś pewnego, skoro sam jesteś niepewny. – Przeciwnie! – zawołał brat pozbawiony brata. – Trzeba, i to jak najszybciej, znaleźć jakąś pewność, gdyż w podobnej niepewności długo mi nie pożyć! – Decyduj się sam – rzekli mu wówczas – nam nic do tego. Przyjmujemy cię takim, jakim jesteś. A jakim jesteś, ty jeden wiesz. I na tym zakończyła się rozmowa uczonych w filozofii, gdyż takowych sprowadził aż z Krakowa starosta Głowniowski. Od tego dnia począł błąkać się na wózku kikut człowieka, siwiejący od trosk, zbielały od upływu krwi, malutki niby pół człowieka, że zaczęto go nazywać karłem, a później – białym karłem. Błąkał się Biały Karzeł po komnatach – raz wołając, że jest Jackiem, to znów, że Sobkiem, albo dwoma braćmi naraz, nasłuchując echa, które odpowiadało: „Jacek!”, aby za chwilę znów powiedzieć: „Sobek!”. A gdy już osiwiał i zbielał całkowicie, jak kruk albo królik, osłabł i zaległ w pościeli. – Czy ci życie niemiłe – spytano odciętego – że zaległeś w pościeli, jakby szykując się do śmierci? 83 – Cóż to za życie – odparł ten – skoro nie wiem, kim jestem. Jakże byłem szczęśliwy i jakże byłem sobą. gdy żył ten drugi, chociaż dzieliliśmy wspólne nogi i pośladek Jak to człowiek nigdy nie wie, kiedy mu jest dobrze! Jakiż nierozsądny byłem pragnąc oddzielić się od swego brata, a nawet knując intrygę przeciwko niemu, która tylko dlatego się nie udała, że zbyt blisko byliśmy jeden drugiego. Zaiste, słusznie zostałem ukarany nie wiedząc dziś, kim jestem, nie wiedząc też, czy żyję, czy jestem pochowany w krypcie klasztornej! – Pomyśl tylko – odpowiedział mu wówczas mąż biegły w filozofii, którego trzymał na podorędziu starosta Głowniowski, wierząc, że rozum ludzki potrafi rozwikłać to, co zawikłało życie – pomyśl tylko, czy to, że m y ś l i s z o Jacku i o Sobku, jak również o dwóch w jednym, a więc że myślisz o nich, czy nie stanowi to najlepszego dowodu, że j e s t e ś?! A skoro jesteś i myślisz o jednym i drugim oraz o dwóch naraz, to znaczy, że jesteś kimś, kto jest i ponad jednym, i ponad drugim, i nawet ponad dwojgiem naraz. Jesteś kimś czwartym (bo trzecim nie możesz już być, skoro myślisz o Jackosobku czy Sobkojacku, a on wszak jest trzecim), kimś, kto ma w sobie wszystkich naraz! Zaiste, dziwnymi drogami potoczyło się twoje życie, iż tracąc tyle ciała, stając się karłem tak dużo żeś zyskał człowieka, iż pomieściłeś w sobie trzech ludzi, będąc oto czwartym człowiekiem! – Biada mi! – zawołał wówczas ten, kogo nazywano Białym Karłem. – Teraz dopiero pojąłem, jak daleko oddaliłem się od siebie, bo cóż to za czwarty, co wyrósł z trzeciego niepewnego i dwóch pierwszych splątanych ze sobą?! Biada mi, gdyż nie tylko że straciłem tak dużo substancji cielesnej, że zasłużyłem na miano karła, to jeszcze o wiele więcej straciłem esencji duchowej!! Cóż to za człowiek – skrócony w formie i rozpływający się w treści?! Och, jakże trudne jest moje niebycie, niechże się wreszcie ono skończy i niechże jeszcze więcej nie będę, niż nie jestem! Po tych słowach wypowiedzianych głośno i dobitnie, że każdy dźwięk słychać było w przyległych komnatach, gdzie zgromadzili się domownicy i starosta Głowniowski wraz z małżonką, co od wielkich trosk była na granicy obłędu, odcięty brat oddał ducha, w którego tak bardzo zwątpił. Pochowano go również w krypcie klasztornej, obok brata, co miał to szczęście, że zmarł pierwszy. Od tego czasu błąka się w nocy po podziemiach Bicza i po klasztorze Biały Karzeł; szukając siebie, wciąż trwając w półistnieniu i w półnieistnieniu, nawołując i goniąc za echem, co wabi na próżno... – Pięknie i ładnie – rzekłem wysłuchawszy opowieści o Białym Karle. – Jest to, trzeba przyznać, najbardziej zawikłana z historii, jakie udało mi się słyszeć w czasie wędrówki, którą podjąłem. I trzeba przyznać – opowiedziana jest też niezgorzej, choć nie zazdroszczę wam tego daru, jako że aby coś takiego wymyślić, trzeba zaprzedać choćby ćwierć duszy temu, co lubi chichotać i śmiać się z rzeczy najświętszych. Chyba żeście sam z rodu Głowniowskich, wtedy jasne wszystko, choć tym gorzej dla was i dla tych, co was słuchają. – Rzeczywiście jestem Głowniowski – odparł nieznajomy – cóż w tym dziwnego, wszak w okolicy Głowniowskich jak zajęcy. Znać pan starosta, nasz przodek daleki, folgował se często i gest miał szeroki usynawiając wszystkich, którzy czuli krew Głowniowskich. – Nie mnie o tym mówić i nie mnie o tym wiedzieć – rzekłem spokojnie. – A co do Głowniowskich, to ciut ich za dużo i na dodatek każdemu z nich brakuje to nogi, to głowy, to wreszcie duszy albo ciała jak się należy – świeżego i poddanego chwili. I mówiąc szczerze, to mam tych Głowniowskich wyżej uszu, szczęście, żem Karol i do tego Biały. – Karzeł i do tego Biały? – Karol i do tego Biały – rzekłem spokojnie. – I nie bździjcie mi tu po próżnicy, bo jak grzmotnę was w łeb, to aż nogi wam wejdą w tyłek i będzie karzeł, tylko nie biały, bo coś wygląda mi, że jesteście czarni jak Cygan! 84 – Grzmotnąć to i ja was mogę – odparł człek – aż zaczniecie lecieć i spadać, i Bóg wie gdzie znów spadniecie... – Aha, więc to tak! – zawołałem. – Przyszła koza do woza: coś mi się wydaje, że się skądś znamy! Coś mi się zaczyna przypominać, ale tym razem, to nie wiadomo, komu spadać, a komu lecieć, ale tym razem to ja wam wyrżnę takiego kopniaka w dupę, że się opamiętacie w samych trzewiach ziemi, o sto milionów lat stąd, gdzie tak śmierdzi i mdli trupio!! Tylkom powiedział te słowa, gdy nieznajomy, co był faktycznie bardziej znajomy, niż mi się początkowo wydawało, uchylił drzwi okute i począł umykać jak zając. Nie myśląc długo przekroczyłem próg i puściłem się w te pędy w mroczną głąb. Pędziłem przez jakieś korytarze i przejścia, słysząc przed sobą tupot nóg tego, który był Głowniowskim, a potem piski i stękania przeciągłe i wytrwałe jak ludzki oddech. A gdy usłyszałem owe głosy, poczułem, jak nozdrza moje zatyka jakże dobrze mi znany zapach, co miał być krwią i ropą, a co mógł być też śmiercią albo i samym życiem, gdyż trudno mi było rozdzielić, co jest czym. I ujrzałem w półmroku ślizgającego się w dół, to znów wracającego w górę lśniącego węża, napiętego jak w ekstazie i niemiłosiernego jak nóż, co zakosztował miękkości brzucha: to on cierpiał czy też od niego cierpiano, to on budził, co było uśpione, to on jątrzył i gwałcił, że krwawiło ropnym i ciemnym. Zaraz otworzyły się drzwi i w prostokącie światła ujrzałem człowieka, który rzekł: – Jakże długo jeszcze mam na ciebie czekać, mój ty bracie w mojej krwi, co zgęstniała w niecierpliwości wielkiej jak ropa – nie wiadomo: na śmierć czy na życie... 85 IX Na początku widziałem jedynie jasność zbyt nagłą, lecz nie mocną, ale wzrok mój powoli zaczął dostrzegać to, co było poza światłem – szeroką ławę i stół, szary i kwadratowy, żelazne łóżko w kącie i podłogę tak ciemną, pokrytą czymś lśniącym i śliskim, że nie było widać desek, tylko tłuste klepisko. Przy stole siedział człowiek, odwrócony plecami, patrząc w tę stronę, gdzie winno się znajdować okno, a gdzie wisiała sieć pajęcza, równie tłusta i równie ciemna, jak podłoga. – Mój Boże – powiedziałem – jakże tu jest tłusto i ciemno, chociaż widzę wszystko w nagłym świetle... Mój Boże, chyba trafiłem zbyt głęboko jak na moje siły... Ten, który był odwrócony do ściany pajęczej, nie drgnął nawet, słyszałem tylko pisk i stękanie owego żądła, co zgłębiało głębię skały. – Mój Boże – powiedziałem – czy to nie na mnie czekano, czy też ja niecierpliwiłem się w oczekiwaniu na kogoś? Gdzież jest ten, co się nazwał Głowniowskim, i gdzież jest ten, co nie odróżnia króla od karła, chociaż obaj są biali, jakby w mleku kąpani?... – Nie wymawiaj imienia nadaremnie – powiedział głos i wtedy dostrzegłem, że po mojej prawicy stoi człowiek w miarę młody, w miarę stary, opalony mocno niby Cygan, co błąkał się po bezdrożach świata, w białym fartuchu i z czymś ostrym w ręce. – Jakżeż to – powiedziałem – „nadaremnie”. Czyżby „Głowniowski” było aż tak wielkim imieniem? – Głowniowski – powiedział człowiek w fartuchu – jest zawsze i wszędzie, i na każdy sposób. – Jakżeż to „zawsze i wszędzie, i na każdy sposób”? – spytałem drżąc cały jak liść. – „Zawsze” – gdyż dla Głowniowskiego nie ma „dziś” i nie ma „jutro”; a tam gdzie nie ma „dziś” i nie ma „jutro”, tam już jest wieczność sama. A cóż jest bardziej doskonałego nad wieczność, co nie zna granic ani też granic nie potrzebuje. „Wszędzie” – albowiem Głowniowski może być i na ziemi, i pod ziemią: Moje jedyne światło To ciemność mojej nocy, Echo, które zapadło Milczeniem w kraju obcym, To karzełek, co idzie Przed siebie długą drogą, Nikt nie wie, dokąd idzie Karzełek bosą nogą. Daremne twe pytania, On nie zna twojej mowy, Zresztą jest za daleko, Ścichł krok już, milczy echo... – zanucił człowiek, a umilkłszy równie nagle, jak zaczął śpiewać, ciągnął: – I bardziej pod ziemią niż na ziemi, i bardziej tam niźli tu, i bardziej niż którykolwiek z ludzi, co się łudzi, że ma skórę i ciało, i ciała imię... „I na swój sposób” – albowiem Głow- 86 niowski może być z głową i bez głowy, może być rozcięty i zrośnięty, może być jednym w dwóch i może być też dwoma w jednym, może być biały jak sól albo jak królik, i czarny jak Murzyn albo Cygan... – Jeśli może być – rzekłem wciąż drżący – to niech mu się tak będzie, choć nie wiem, czy można to nazwać byciem... Nie mnie o tym wiedzieć i nie mnie tak być... – Jakżeż to – zawołał człowiek w fartuchu – „nie mnie”?! A komu, jak nie tobie, mój ty bracie Głowniowski?! – Nie jestem wam bratem ani też Głowniowskim. A jeśli już jest mowa o imieniu, to jestem Karol, Karol Biały... – Zawierzyłeś chwili i swemu ciału, o, głupi bracie – rzekł z goryczą człowiek. – Żeś zawierzył chwili, która jest nie wiadomo czym, gdyż wciąż się zmienia, że nie można jej ująć ani określić w żaden sposób, bo cóż to za określenie, w którym określamy określenie innym określeniem, gdzie czas mierzymy przestrzenią, a przestrzeń znów mierzymy czasem, gdzie nic nie jest z siebie i samo przez się, jak jest sama przez się nasza wieczność poza czasem i poza przestrzenią; żeś zawierzył chwili, bracie Głowniowski, dowodzi jedynie, żeś nie poznał do dna naszej wieczności i naszej ciemności, bo kto ją raz pozna, rozmiłuje się w niej jak w słodkim i mdłym zarazem, a co może też być poza wszelkim smakiem i zapachem. Natomiast twa wiara w ciało zaiste jest wiarą tylko, bo trzeba tu wiedzy choć odrobinkę, aby pojąć, jak mdłą i niepewną rzeczą jest zewłok człeczy. Tak, mdłą i niepewną! – rzekł człowiek w fartuchu, sadowiąc się na szerokiej ławie, a mnie zaś wskazując krzesło przy stole, za którym siedział ów nieznany z oblicza człowiek. – Mogę ci to rzec z całą odpowiedzialnością i wiedzą głęboką, jako że poświęciłem sporo czasu sprawom ciała, stając się biegłym specjalistą, że gdybym chciał tylko, zdobyłbym bez trudności tytuł profesora nauk medycznych. Po pierwsze, musisz wiedzieć, mój bracie, że podobnie jak czas, co nigdy nie jest, a zawsze „był” lub „będzie” – również twoje ciało ulega nieustannym przemianom swej substancji materialnej, iż w przeciągu paru lat nic w tobie nie pozostaje z tego, coś uznał za swoje! Zarówno twa skóra, tak miękka i delikatna, i ręce określone swym kształtem wielopalczastym, jak twarz twoja, owa bez wątpienia najbardziej napiętnowana tym, co ci się zdaje być twoim, część twego zewłoku, jak również twa kość, na której trzymasz jak na wapiennym widelcu swą rozlazłą i wodnistą substancję cielesną – wszystko to opuszcza ciebie, ty zaś wchłaniając pokarmy i spalając je dzięki płucom, tym niestrudzonym pożeraczom gazów, zmieniasz się nie do poznania. I tak w ciągu swego życia w czasie, który tak czcisz, o, ograniczony człeku, giniesz razy czterdzieści i cztery! – I rzeka płynie, a nie ginie – rzekłem wówczas. – Mało tego: dlatego rzeka jest rzeką, iż jest tak niedorzecznie rzeczna. Znać sedno sprawy kryje się nie w płynięciu, co, przyznam, bolesne jest, choć nie bolące, ale w płynięciu i trwaniu zarazem. I rzeka jest rzeką, bo płynie w swym korycie, co ujmuje rzekę w uścisku łagodnym i prowadzi płynącą gdzie trza, łącząc początek rzeki z jej końcem dalekim... – O, mój ty biedaku! – zawołał Głowniowski w fartuchu, gdyż nie ulegało wątpliwości, żem prowadził rozmowę z Głowniowskim. – O, mój ty naiwny biedaku, czyż płynięcie twej krwi i twego ciała, jakże zmiennego, czy płynięcie to ma swe trwałe brzegi?! Czyż nie wiesz o tym, że i twe brzegi są tak niedorzecznie nierzeczne czyli też rzeczne, jak niedorzeczne jest wszystko, co trzyma w swym władaniu czas przebrzydły?! Czyż nie wiesz, że można zamienić i palec u twej nogi, i nogę u twego biodra, że wreszcie można i serce samo, tego ptaka tkliwego, co spija ze źródeł tajemnych i trzepocząc swym skrzydłem silnym obdarza cię krwią, co może być również nie twoją, lecz wytoczoną z obcego ciała; że można owego ptaka, co się bez ustanku posila z twej piersi i nie spocznie ani na chwilę, abyś i ty mógł się posilić, że można owo serce wyjąć z twej piersi, a wyrzuciwszy za okno, jak ochłap zużyty, wstawić na to miejsce pisklę kukułcze, co się zagnieździ jak we własnym domu?! 87 – Mogą i brzegi się zmienić – powiedziałem wówczas – lecz pozostanie źródło, z którego wszystko wypływa, co określa i rzeczność rzeki, i jej cel ostateczny – owo morze, między którym rozpięta jest rzeka, jak czas między „dziś” i „jutro”. Pozostanie owo tajemne gniazdo mojego „ja”, owa świadomość, co jest ciągle, będąc nie „wczoraj” i nie „jutro”, lecz trwając w jednym czasie naszego „ja” – pozostanie moja głowa i mój mózg, ta przedziwna tkanina tkana gęsto i delikatnie, różowo i szaro, umiejąca rozumieć więcej, a więc i to, że rozumie rozumienie, ową świadomość, i to też, że nie może świadomość sycić się samą sobą, jak nie może być kamień dla kamienia, lecz dla góry, a ziarnko piasku nie dla ziarnka, lecz dla gleby... – Cha! cha! cha! – zaśmiał się ochryple Głowniowski – to ci dopiero facecja, jakiej, jakem Głowniowski, nie oglądałem jeszcze, to ci dopiero zabawa, że tylko chichotać w nieskończoność i do rozpuku! A któż ci, durniu, może dziś zaręczyć, że i głowy zamienić się nie da?! Nie legendy to ani opowieści starodawne z miasta Bicza, lecz fakt niezbity i naukowo stwierdzony, jakem profesor nauk medycznych, że i głowę można zamienić jak paluszek u nogi! A któż ci może zaręczyć, że i twoja głowa, tak dziwnie biała, jakby z niej w swoim czasie uszła cała krew, że i twoja głowina nie jest łbem, co się zamienił z innym łbem – równie głupim, jak twój?! – Nie! – zawołałem z całych sił, jakie jeszcze miałem. – Wara mi, bo się stanie rzecz straszna!! – Hej, ty tam!! – zawołał wówczas Głowniowski do człeka, co siedział w zadumie czy w zapatrzeniu głębokim – popatrz no na siebie – jakżeś, biedaku, zbielał na cudzym karku! Przyjrzyj się no, Grzegorzu – Grzegorzowi czy też, Jacku – Sobkowi – ale szybko, ale żwawo!! Człek, który siedział, wstał i spojrzeliśmy na siebie tak, że nie pozostało nic, tylko ból – jakby brzytwa przeszła przez oko: jedno i drugie, i przez gardło, i przez kark, i zakrzyczała za mnie czy za nas... I nic – tylko ciemność... 88 X Jesteś... Czy jesteś? – Jestem. – Gdzie jesteś? – Tu. I tu jestem. I tu... – Powiedz mi – rzekłem – czy jeśli ty jesteś, ja również istnieję, bo przecież czuję ciebie, jakbyś była tylko ty, gdyż rzeczywiście tylko ty istniejesz. Tak istniejesz, że wiem, co to jest chłód, albowiem dzięki tobie wiem, co to jest ciepło; tak istniejesz, iż wiem, co to jest kamień, bo dzięki tobie wiem, co to jest ciało – jakże miękkie i jakże samodzielne, jakże oddane i jakże niepodległe! – Jesteś... czy jesteś? – Jestem. – Och, jakże jesteś wielorako i wielomównie, choć w milczeniu tak głębokim, iż muszę cię zgłębiać coraz głębiej i boleśniej... Och, jakże jesteś w swych gniazdach uwitych wśród gałęzi miękkich i tak chwytliwych, iż nie sposób się przed nimi obronić. Oto czuję w ustach słodycz, nie mdłą, choć jakże śmiertelną, oto czuję w ustach język, jakże ciężki i jakże bolący, oto czuję języka język... – Jesteś... czy jesteś? – Jestem. Oto trzymam cię za grzywę rozwianą w tym pędzie, co gna coraz głębiej. Oto spadam w przenikliwą miękkość, oto napotykam te pagórki, co ranią: podwójne, lecz jakże samotne! Jakże mam odpowiedzieć na ten krzyk milczący, co wyciąga ku mnie swe obrzmiałe wargi, poznając mój język i języka język! Oto czuję tarczę obronną, napiętą tak mocno, zranioną okiem zapatrzonym w głąb. Czy przyzywasz do walki, kryjąc śmierć w zanadrzu, czy przyzywasz do walki... Bo oto mam miecz na twoją tarczę, bo oto mam siłę na twoją słabość, bo oto mam ból dla nas obojga, gdyż na początku był ból i nic nie było prócz bólu... – Jesteś... czy jesteś? – Jestem. Oto czuję twoje gniazdo, aksamitne i szorstkie zarazem, oto czuję zranione pisklę, co wyciąga dziób miękki i jakże słodki. Oto słyszę głos twego pisklęcia, co przyzywa do walki – na śmierć czy na życie? Bo oto mam nóż ostry na szyję pisklęcia twego gniazda, bo oto mam słodkie i mdłe, gorzkie i ostre jak brzytwa, bo oto mam ból dla nas obojga! – Jesteś... czy jesteś? – Jestem. Oto czuję twoje czucie, oto czuję twoją przepaść, co nie da mi przepaść, oto trzymam się twych brzegów, jakże gorących i jakże wstydliwych! Oto czuję twoją krew, co jest krwią na śmierć czy na życie?! Oto czuję swoją śmierć, oto czuję zapadanie, znikanie, oto krwi czuję nieustannie pianie... – Gdzie są brzegi tej rzeki? – Gdzie jest rzeka wśród tych brzegów? – Gdzie jestem? Czy powróciłem z daleka? Czy odszedłem z bliska? Czy jestem... Czy jestem... – Jesteś – odpowiedziała. 89 * – Czy jestem? – rzekłem. – I jak jestem? Bo i skąd tu jestem? I jakim sposobem jestem? SKORO UJRZAŁEM SIEBIE TAK MOCNO I NIEZALEŻNIE, JAKBYM SIĘ ODDALAŁ OD SIEBIE NA ZAWSZE! Czyż nie jest śmiercią – ujrzeć siebie poza sobą?! I trwać z tą wiedzą ostrą jak brzytwa: jestem tam, gdzie być nie powinienem, a gdzie indziej już być nie mogę, b o r a z u j r z a w s z y s i e b i e t a k , j a k b y m s i ę o d d a l a ł o d s i e b i e n a z a w s z e – już więcej być nie mogę! – Słuchaj, ujrzałem śmierć mojej głowy, która – wiedziałem o tym – również dostrzegła swoją śmierć siedzącą naprzeciw. I tak siedzieliśmy naprzeciw, pozbawieni siebie, zamienieni z sobą, jakże poza sobą: dwa umierania jednej głowy! – Która z nich była świadomością której, która z nich była głową swojej głowy?! – Słuchaj, widziałem własną śmierć – skoro ujrzałem siebie tak mocno i tak niezależnie, jakbym się oddalał od siebie na zawsze! Jakże więc jest, że jestem tutaj koło ciebie? Kto mnie powstrzymał w tym pędzie, jakże ostrym i jakże przeraźliwie słodkim, iż dalej jestem w sobie i znów poznaję swoją skórę i swoje ręce, które znów wracają do mnie, gdzieś w głąb mego czucia i mej świadomości, przynosząc tę miękką wieść o tobie i o świecie, w którym jestem złożony niby w ogromnej kuli?! – Kim jesteś, żeś osadziła moją głowę na karku podciętym tak równo i tak, chciałoby się rzec, sprawiedliwie: bo cóż to za głowa, co opuściła siebie samą, bo cóż to za głowa, pytam się, co zaczęła oddalać się od siebie na zawsze?! – Jestem Nika... – powiedziała. – Powiedziałaś: „Jestem Nika...” A więc również słyszę ciebie, chociaż zdawało mi się, iż to, co poznałem z ciebie, jest tobą aż zanadto, że ledwo mogę udźwignąć tę wiedzę o tobie, co jest również wiedzą o mnie – który oddalał się, oddalał od siebie, zdawało się, na zawsze! Powiedz mi, Niko, skąd się tu znalazłem, bo że stałem się na powrót, jest mi tak wyraźne, jak bardzo jesteś ty... – Znaleziono ciebie na szosie, pod samym miastem Biczem; taki byłeś czarny, jakbyś zstąpił do piekieł... – Któż mógł mnie znaleźć i rozpoznać, skorom zstąpił do piekieł? – Znaleziono ciebie na szosie, pod skałą zamkową; jęczałeś bardzo, wołałeś, aby oddano ci twoją białą głowę, choć byłeś czarny jak węgiel. Tak ciebie i poznano... – Czy mówiłem tylko o białej głowie? – Mówiłeś: jestem biały królik... – Więc to ty mnie znalazłaś, bo któż oprócz ciebie mógł mnie znaleźć, nie wiedząc nic o białym króliku, których na świecie miliony! – Tak... – Więc szłaś za mną, Niko. Dlaczego... – Szłam za tobą cały czas. – Dlaczego nie poszliśmy razem, och, Niko, może wówczas nie potrafiłbym się oddalić od siebie nawet na moment! – Nie mogłam. – Dlaczego, Niko, dlaczego, Niko, nie chciałaś iść razem? – To ty – powiedziała kobieta – nie byłeś w stanie niczego chcieć poza jednym. Cały byłeś w jednym. – Och, dlaczego, Niko, nie czułem ciebie, skoro ty potrafiłaś mnie czuć? – Nie mogłeś – powiedziała krótko. 90 – Nie mogłem czuć jak ty czy w ogóle nie mogłem czuć? – Cały byłeś w jednym, a to, w czym byłeś, nie było czuciem i nie było też uczuciem i tym, co jest silniejsze od uczucia, a co się przejawia przez uczucie... – Byłem więc Głowniowskim – powiedziałem czując ból tak dotkliwy, jakbym był cały z bólu – miałem więc mózg jak wielki żagiel poddany słodkim i mdłym zarazem wiatrom, byłem więc Głową... – Tak – powiedziała. – A teraz – spytałem – czy znów jestem Białym Królikiem, czy dalej jestem Głową? – Jesteś Królikiem... – Czemu nie powiesz – B i a ł y m Królikiem?! – Jesteś Królikiem, jesteś jedynym Królikiem, którego znam, czy to ci nie wystarcza? – Powiedz: jesteś jedynym B i a ł y m Królikiem, którego znam! – Nie jesteś już w mleku kąpany, mój króliczku, ale nadal jesteś moim królikiem, i to jeszcze bardziej niż przedtem. – Jakżeż to! – zawołałem – więc skąd mam wiedzieć, że to jestem ja?! – Pamiętam ciebie i czuję tak, jak ty mnie pamiętasz i czujesz. Jesteś dla mnie jedyny, jak jedyny i niepowtarzalny jest czas, w którym z tobą istnieję, co wydaje się jakże bolesne, lecz dzięki czemu tym mocniej cię czuję, bo uchodzisz z mych rąk jak rzeka – a przecież jesteś! – Więc jestem czarny? – Jesteś czarny jak noc i miękki jak królik, ale masz nadal jedno imię, gdyż możesz być tylko jeden – dlatego i teraz powiem to, co powiedziałam wówczas, gdy leżałeś na naszej łące: jesteś Białym Królikiem. – Cóż to za Biały Królik, co jest czarny jak noc! I któż mi zaręczy, że nie zamieniono mi głowy, która już raz była zamieniona bielejąc jak śnieg?! Teraz więc byłbym naprawdę, ale skąd ci znać Czarnego Królika, skoro znalazłaś i nazwałaś – Białego?! Skąd ci znać mnie naprawdę, tego mnie, któremu zwrócono głowę czarną jak noc, skoro się zaprzyjaźniłaś z głową białą, jakby w mleku kąpaną?! – Czy nie poznałeś mnie przedtem i nie zapamiętałeś tak dobrze, jak ja ciebie – bez względu na to, czyś biały, czy czarny? – spytała kobieta. – Zapamiętałem... – To czemu nie wierzysz mnie i sobie? – Co za męka, co za męka! – zawołałem. – Czyż nie pojmujesz, że będąc wówczas, gdy byłem biały, i będąc teraz oto, gdy jestem czarny – nie jestem ani Białym Królikiem, ani Czarnym, że jestem kimś trzecim, co jest i ponad Białym, i ponad Czarnym, że o t o z n ó w o c z e k u j ę n a z a r ż n i ę c i e , j a k o f i a r n e j a g n i ę , aby otrzymać trzecią głowę, co może się już i stało! Ale cóż to za trzecia głowa – pytam się – co przyszła na miejsce dwóch zagubionych głów?! Cóż to za głowa śmiechu warta?! – Jesteś Białym Królikiem – szepnęła kobieta. – Pozostaw wszystko, co już nie jest tobą... – Jestem? – powiedziałem. 91 XI Noc milcząco wschodzi od wschodu, aż po szczyt tego nieba, które spływa lnianą chustą, sięgając gór malinowych i fioletowych, gór fiołkowych, co obstąpiły nas zewsząd. Ziemia trzeszczy w płomieniu świerszczy, które się spieszą, by wypełnić, co czas nakazał; ziemia się kurczy i rozkłada szeroko, by spocząć przed zmrokiem... Łąki pachną pieczarką i krowim łajnem, a zboża świeżo i mocno – tym i czymś jeszcze, co jest i co będzie, nigdy nie nazwane. Oto spadło jabłko w ogrodzie, oto pies przypomniał swój głos zapomniany, oto ćma przeleciała miękko... Kury idą jak na zarżnięcie na nocne siedzenie, słońce stacza się na grzędę i gnie horyzont, że pęka rozpaloną obręczą połykając kulę niebieską – płomienną jak marchew. Oto pół i pół, i nie ma kuli, co urągała ziemskim kształtom, jakże określona i pełna siebie, jakże doskonale niebieska, choć mająca coś z marchwi i z krwi rozcieńczonej mocno... Kroczy krowa przed cebrzyk szczerbaty, ceglasta i krowia, dzwoniąc łańcuchem o róg niepokorny, bucha od niej ciepłem mlecznym i tym utrudzeniem, co nie zna spoczynku, już pełna obietnic traw jakże zielono-słodkich!, które podchodzą pod gardło i w pysk, i powrót – tam gdzie dymią boki gorące. Oto noc usidliła okolicę całą; dolina legła głęboko, góra stanęła przed domem i świeci na szczycie gwiazdą, tymczasem jakże samotną i małą, jakby była pół-gwiazdą lub karłem tych gwiazd, co będą za godzinę rzeką tak głęboką, iż nie być głębiej, tak białą, że nie skrzyć się jaśniej wśród nocy. Czy powróciłem z daleka? Czy odszedłem – coraz dalej i dalej, i głębiej, iż nie być mi – aż do białego szaleństwa! Czy przyjechałem z bliska, czy też jechałem z tej węzłowej stacji, co się skryła za horyzontem i horyzontu horyzontem? Czy jestem Sobiesławem, czy też innym i tym również, co się zwie Jackiem, a może być też i Karolem? Czy jestem od serca, czy od głowy? Czy jestem od dziś i dla dziś, czy też jestem od wczoraj, poza dziś i poza wczoraj?! Ziemia dymi gęsto czymś, co mogę czuć i widzieć tym jedynym okiem, którego mi brak. Jakże jest obfita i niepokorna, że nawet śmierć swoją, ukrytą pod murawą i pod skałą, obraca w życie, płonąc na wietrze w wierze w to, dziś, co jest jak rzeka – bez końca! Oto skacze rzegotka susem wysokim, jakże delikatnie zielona, o złotym oku, przeczuwanym w tych ciemnościach, co zaległy wokoło. Oto przemknął kot miękką łapą na świergot wymienia, które bije w dno skopka. Oto kogut skrzeknął ostro, łasica przemknęła bystro czy może błysnął świetlik kucając pod krzakiem? Oto słyszę stopy twarde i mocne jak końskie kopyta i widzę kobietę, która i mnie widzi, choć mogę nie być; a może i nie jestem wcale, a może i nie jestem... Ale oto czuję ból i coś jeszcze, co jest ponad bólem i dlaczego istnieje ból – jeśli wszystko nie jest tylko białym szaleństwem... Oto biały karzeł, co się wspiął na palce ponad dom i ponad ciemność, zagęszcza się tak mocno, że jest tym drugim i trzecim, i czwartym, i tym czterdziestym czwartym nawet... I może być tak i teraz, i dalej, albowiem coraz wyraźniej czuję 92 tym, co jest silniejsze od uczucia, a co się przejawia poprzez serce – d l a c z e g o b ó l, p r z e z k o g o b ó l... I gdyby było na to imię, ten krótki dźwięk, co objąłby nie do objęcia, co przy tym dźwięczałby i słodko, gorzko i boleśnie to niechby brzmiało ono jak stare słowo „miłość”... 1968 r.