ZBIGNIEW ŻAKIEWICZ WILIO, W GŁĘBOKOŚCIACH MORZA 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 „...Wilija gardzi doliny kwiatami, Bo szuka Niemna, swego oblubieńca, Litwince nudno między Litwinami, Bo ukochała cudzego młodzieńca. Niemen w gwałtowne pochwyci ramiona, Niesie na skały i dzikie przestworza, Tuli kochankę do zimnego łona, I giną razem w głębokościach morza...” Adam Mickiewicz 5 W KNIAZIOWSKICH DRAJACH 6 Wilcze jary Wilcze jary ciągną się w dół, głębinne i na szerokość wiosennego rozlewiska, porosłe ostrężyną, maliną i srebrnolistnym piołunem. Kto się w wilczych jarach kryje, rzecz wiadoma: każdy, komu zagraża i śmierć w ślepia zagląda, czy to zwierz będzie, czy człek ze zwierzem zrównany. Jarami toczyły się wody przedpotopowe i polodowcowe, wysłały one koryto żwirem, gliną i nasieniem skamieniałym. Aż oto powtórnie odżył wiek kamienny i z kamiennego nasienia zaczęło promieniować pradawnym, lecz przypomnianym. I wyzwoliły się uśpione moce – tyranozaury i pterozaury odżyły, po raz wtóry, a więc w przeinaczeniu i w przedrzeźnianiu. Po Okolicy, po wioskach i chutorach, po osadach i miasteczkach: Mołodecznach, Wilejkach, Smorgoniach, Łoskach, Krewach, Wołożynach i Oszmianach rozpełzło się i rozleciało tałatajstwo z czasów nieludzkich. I wszędzie zapanowała trwoga, bo pomiot z kamienia wyłupany przeinaczał się i przeistaczał na wszelkie sposoby, mądrzejszy o miliony lat letargicznych. I żeby być poza wszelkim podejrzeniem, zwierz ów upodabniał się, do kogo chciał i jak chciał – i niestraszna mu była ni mroźna zima, ni żywy ogień, ani beztlenowe oddychanie. Żył on bowiem nienawiścią do wszystkiego, co trwało przez miliony wschodów słońca w ciepłokrwistym utuleniu, w miłowaniu i głaskaniu, gdy gadom wystarczał dym, proch i dynamit. Ludzie i zwierz wszelaki kryli się po Wilczych Jarach, okrywani płaszczem leszczyny, wierzbiny i ostrej ostrężyny; świadomi tego, że gdy się strzela, to kule lecą torem prawie płaskim lub parabolicznym (gorsza sprawa z bombami i z pociskiem z moździerza). Lecz i tam dościgał ich zwierz ery kamiennej. I kamienieli nieświadomi, że umierają, niepewni swojej śmierci, przepoczwarzając się w sposób przerażający. A ci, co ocaleli, do końca dni swoich czują w przełyku pestkę, której ani przełknąć, ani skruszyć się nie da. I pozostali pamiętliwi i napiętnowani tamtym czasem, ale też oślepiła ich gwałtowność życia, przeniknęły moce kosmiczne i Wilcze Jary zdały się być stecką1 wiodącą w mnogość i bezmiar Wszechświatów. * * * A z jaszczurami tak się rzecz miała. Było to jeszcze do wojny, gdy dziedzic na Drajach wpuścił narybek karpia złocistego, rzecz nader pokuśną na stół wigilijny, w czas Wielkiego Postu zaś pokrzepienie nadwątlonych sił, bo ryba choć cielista, mięsem przecież nie jest. Ale karp ginął, jakby go jakiś szczurołap ściągał rzeczką w stronę Siniek, Daubuciszek – do stawów Kozłowskiej, wdowy po carskim generale. Zbudowano więc przegrodę z łoziny. Cóż z tego, kiedy dziurę w niej wygryzało na szerokość chłopskiej piersi. Założono metalową kratę i siatkę drucianą, ale ją również łamało, a karp, przecież ryba leniwa, znikał, jakby przeistoczywszy się w węgorza lub mydłka – śliskiego piskorza. Wreszcie starszy pan postawił do pilnowania okulawionego parobka od oporządzania stajni – Lawona Cichego, przezwanego Kaczarhą, bo zagarniał nogą jak baba w piecu koczergą2. Pewnej księżycowej nocy Kaczarhá3 ujrzał na środku stawu coś, co mu przypominało berwiono, kostropate jak pień starego dębu lub wiekowej sosny. I kiedy z nicnierobienia cisnął kamykiem w pień, ten ożył i poszedł pod prąd, zostawiając za sobą srebrzysty wachlarzyk. 1 Stecka – ścieżka 2 Koczerga – ożóg, pogrzebacz 3 Znakiem „´” zaznaczono głoskę lub sylabę akcentowaną. 7 Kaczarhá dał nogę, ale zawadził kulasem o deskę, przewrócił się jak był długi i leżał bez pamięci. A kiedy się ocknął, coś nad nim stało śmierdząc tym gazem, który szedł od ruskich sołdatów zagazowanych pod Smorgoniami w piętnastym roku. I przypomniało się mu, co starsi ludzie mówili, że dużo w tamten czas nieboszczyków spłynęło wezbraną Drają do Wilii. I omdlał po raz drugi. Od tej pory począwszy, Kaczarhá za żadne skarby nie godził się stróżować, a parobcy z czworaków zaczęli sobie przypominać różne sprawki: jak to ściąganie babskich koszul i spódnic z płotu, zadeptane płótno rozłożone do bielenia nad wodą, bulgoty i gazy ze stawu bijące, jakby kto gęste zacierki jadł. Pan na Drajach gadki te brał za dowód opilstwa i ciemnoty ludu białoruskiego. Do czasu jednak. Pewnego razu, miast starym zwyczajem załatwiać się koło klombu, wokół którego zakręcały bryczki podjeżdżając pod ganek, dziedzic zawędrował nad staw, bo księżyc był w pełni. A gdy kucnąwszy ulżył sobie, w tym czasie coś wylazło ze stawu, chlasnęło jakby glaspapierem po zadku i uszło w wodę z cichym chlupotem. Kniaź tatarski, namiętny pożeracz książek, akurat czytał rzecz niejakiego Bułhakowa o inwazji ożywionych siłą ludzkiej wiedzy jaszczurów. I chociaż rzecz była fantastyczna i zgoła nieprawdopodobna, to starszy pan poczuł się dotknięty pazurem gadziego barbarzyństwa. I nie wiedział dobrze, co było silniejsze, czy wizja bolszewickiego pisarza, czy doznanie szklistej i ostrej szorstkości. Lecz w czasach, do których dane mu było dożyć, wszystko stawało się możliwe, uwierzył więc w chłopskie przywidzenie. Postój na rozstajach Krewejko nastroszył krzaczaste brwi, koniec oblodzonego wąsa przygryza, a jego siwe oczy z wielką surowością patrzą w koński zad. Piszczą płozy, sanie chylą się to w lewo, to w prawo. Nad nami wielkie góry śniegu się piętrzą. Na tym śniegu pancerz twardy, cienkim szkliwem pokryty. Po śniegu biegają małe ptaszki, „cirli, cirli, świr, świr!” – piszczą cienko i cierpko. Wyżej niebo wielkie i siwe jak burka furmańska, a pod tym niebem krążą gawrony i szarobokie wrony. W świeżym powietrzu ożył zapach kożucha i jak ocet wkręca się w nozdrza koński pot. Krewejko wyciąga kapciuch i ścisnąwszy kolanami lejce, skręca kozi rożek. Potem długo potrzaskuje zapalniczką z żółtej gilzy zrobioną. Skaczą srebrne iskry, aż wreszcie bucha płomyczek i do zapachu podróży dołącza się smród złej machorki. Raźno dzwonią bałabony4: ktoś jedzie naprzeciw i trzeba drogę dać. O mało co Krewejko z sań się nie zwalił, a ja razem z nim. – Taka twoja mać! – gniewa się Krewejko. – Wiedział, kiedy jechać! Mija nas baba, kraśna jak pisanka, w żółtym półkożuszku. Siedzi za furmana, a z tyłu, półleżąc, chłop rozwalony za pana. – Niech będzie pochwalony – mówi Krewejko, baranicy się dotknąwszy, ale czapy nie ściąga: baba choćby furmanem była, zawsze babą pozostanie. – Na wieki wieków – odpowiada krasnolica, błyskając zębami i rzucając zuchwałym okiem. Chłop jej podnosi się na łokciach i patrzy na nas w tępym zdumieniu. A kiedy sanie wmościły się w wyślizgane koleiny i odjechały nieco, woła schrypniętym barytonem: 4 Bałabon – dzwoneczek 8 – Patrzajcie, co by wam sraki nie zerżnęli... Tam policaje so! – Tfu! – spluwa Krewejko. – Babski chwost! Policjanty! Takie tam i policjanty: w łapciach i dziegciem śmierdzo! Ale widać, że Krewejko poważnie się zafrasował: nietutejszy ja i akurat w takim wieku, że policajom muszę w oko wpaść. – Ty lepiej nic nie mów – poucza, skręta z gęby nie wypuszczając. – Ja za ciebie będe mówił. Do dochtora jedziem, ot i wszystko. Milczymy czas pewien. Zahorze nie darmo zwie się Zahorzem. Ściśnięte jest z dwóch stron wysoczyzną, przykucnęło przy ziemi, zakopało się w śniegu, że chatę trudno od zaspy śnieżnej odróżnić. Tylko dymek siny i zapach czadu drzewnego i gnoju uprzedzają, że do wioski się zbliżamy. Za horami, za lasami leży Zahorze, choć Abaczowszczyzna, którą Krewejko obrabia, jeszcze bardziej zagubiona jest wśród gór i pagórków, lasów i jarów. – Starszy pan się ucieszą, że ty zechciał do nich przyjechać... Co tam Abaczowszczyzna: niby folwark, a po prawdzie chutorek drennieńkij5... – jakby usprawiedliwia się Krewejko. – Mnie tam wszystko jedno – mówię i widzę, jak od chaty idzie dwóch w kożuchach, z patykami karabinków nad ramieniem. – Dziwaczysz się ty, nic więcej. Żyć jeszcze sia nie nauczył – zrzędzi Krewejko. Patrzę w niebo, które przeciera się gdzieniegdzie i spłowiałą niebieskością prześwieca. Jestem samym okiem, uchem i myśleniem, ale nie czynem i nie sprawczą wolą. Wciąż się dziwaczę i ani rusz być mi niedziwakiem. A kiedy się prostaczkiem nie jest, jak sprostać tym czasom, prostym aż do obnażenia tego, co jest rdzeniem życia? Bowiem prostactwo tych czasów i tych okolic, osobliwych i jedynych, jakby po raz pierwszy stworzonych, zabójcze jest dla takich jak ja. Czuję to doskonale, ale przecież coś jest jeszcze we mnie ponad to wszystko. Bo w końcu jestem nieodrodnym dziecięciem tej krainy anachronicznej, trwającej w zgodzie nie z czasem, a jedynie z sobą, ze swym ciemnym przeznaczeniem, cierpkim losem i ze swoją niepojętą naturą. O tak, jestem „nietutejszy” i jak najbardziej „tutejszy”. – My tutejsze – mówi Krewejko do dwóch z karabinami. – Do dochtora jedziem. On chworeńki... Policaje grzebią w słomie. Gęby dobrotliwe, pucułowate, oczy jak u wszystkich – niebieściutkie. Rozparzyło ich gorąco w izbie: czapki na tył głowy zsunięte i wyglądają na junaków z wieczorynki wracających. – Papiery macie? – pyta jeden. – Papiery? Tyle, żeby machorkę skręcić – chytrzy Krewejko. – Skąd my, proste ludzie, będziemy mieli papiery? – Adkul6 jedziecie? – Z Abaczowszczyzny, zaraz za Łoszanami, ze trzy skoki zająca, z chutorów znaczy sia. A ja jakby was skądsik znam – zaczyna z innej beczki Krewejko. – Nie Kowzana wy syn? – Ten i sam bende. – Ot i dogadali sia! Dobre ludzie zawsze sia dogadajo! – cieszy się Krewejko. – Żydów żadnych po drodze nie widzieli?! – pyta Kowzaniuk. – Uchowaj Panie Boże! – Patrzajcie, uciekło ich paru z majątków. Żandarmów zabili. Broń mają, żeby was z kożuchów nie obedrali – przestrzega z powagą Kowzaniuk. – Pojechał! – krzyczy unosząc rękę. Krewejkowa kobyła płoszy się lekko i kłusem rusza przed siebie. 5 Drennienkij, drenny – lichy 6 Adkul – skąd? 9 – Czy czasem komendantem waszym nie jest Dowgiałło z Kopanego Błota? – na odjezdne upewnia się Krewejko. – On sam! – zgodnie odpowiadają kożuchy, śpiesznie tupcząc do ciepłej izby. – Tfu! – spluwa Krewejko. – Policjanty sia znaleźli! Szczuny zasmarkane. A Dowgiałło ze szlachty jest. Coś musi w tym być, kiedy on za komendanta się zgodził. Czasy ciężkie na ludzi przyjdo, takie same jak dla Żydów. Znak od Boga jest dany – mruczy Krewejko. – Od północy wielka zorza wstawała sia na pół nieba. I takimi słupami chodziła, jakby ją kto biczem chlastał. Wyjechaliśmy z Zahorza na otwarte przestrzenie. Wiatr zaczął chodzić po polach, czystych, wymiecionych. Cukier śnieżny przesypuje z miejsca na miejsce, zaspy białym dymkiem się kopcą. Na krzaku ostrężyny, osłoniętym od wiatru, siedzi stadko kraśnych gilów. Wiatr wzmaga się, gile nastroszyły swe krwawe piórka, a od lasu pędzi Ahaswer – Żyd wieczny tułacz. Cały złachmaniony, broda siwa aż do pasa sięga, na głowie ma siwą baranicę, a ręce mu chodzą jak wiatraczne skrzydła. Oczy ma nie widzące, nie w dal, lecz w siebie wpatrzone. – Biedny to naród – Żydy, przez Boga wybrany i przez Boga wyklęty. Bo kogo Bóg dotknie, temu nie ma życia – żegna się Krewejko i koniuszkiem bata zacina kobyłkę. – Mówio, że po wojnie będo Żydy głowami naszymi drogi mościć i brukować! – przekrzykuje wiatr Krewejko. – A ci który z nich przeżyje? Bojący się jest lud tutejszy i ostrożny jak mało który. Żyda żaden nie tknie, ale też i ręki mu nie poda. Siedzi po swoich chatach z drewna, słomy i gliny, jakby wyrosłych wprost z tej siermiężnej i bujnej ziemi, i patrzy spod strzechy na świat boży: „Co też tam nowego wymyślili? Jak być, jak żyć, żeby przeżyć?”. – Chiba zajedziem do Karabanów. Nogi skostnieli, żeb ich licho! Nu, paszła! – raźno pokrzykuje Krewejko i wali rękawicami o kolano, żeby pokazać, że ręce, i te ma nie swoje. Karabany siedzą na rozstajach, niedaleko skrzyżowania dróg. Domek ich nieduży, ale pojemny: kiedyś sklepik tam był, a za sklepikiem wyszynk dla pomniejszych dziedziców i poważniejszych gospodarzy. Karabany ziemi prawie nie mają, ale dziś samogon pewniejszy jest od pieniędzy. Podobnie jak pud żyta, połeć słoniny i wiązka machorki-samosiejki. – Patrzaj ty, żeby którejś Karabanisie w oko nie wpadł! Żywy nie wyjdziesz! – chichoce Krewejko. – Wszystko to panienki jeszcze. Brat też kawaler. Ojca i matkę pochowali i teraz na gospodarce siedzą: psami orają, kozy doją i kota za gospodarza mają. Tfu, zgiń ty, przepadnij! – swoim zwyczajem spluwa Krewejko. I pod ganek domu akuratnie oszalowanego, krytego gontem, z fasonem zajeżdża strzelając parę razy z bata. Kobyłkę okrywa derką i pod pysk jej podrzuca słomy owsianej. – Zagrzejem się, co my nie ludzie? – dodaje sobie otuchy Krewejko i z rozmachem otwiera drzwi. Siedzimy za stołem, który w kącie, pod świętymi obrazami ustawiono. Butelka z żółtawym samogonem już na stole króluje, obok bochen ciemnego chleba, a na płycie skwarki na jajecznicę się skwarzą. – Myślę, że krzywdy nie będzie. Przywiózł ja wam siemia lnianego. Siemie czyste jak złoto – mówi Krewejko zdradzając, że od samego początku miał w planie postój na rozstajach. Karabanicha – mała, przysadzista, twarz w puckach, nos kartoflany, oczka okrągłe i ciemne jak dwa zaśniedziałe pieniążki, rozprasza Krewejkowe obiekcje. Druga siostra, wyższa, czarna jak Cyganka, o oczach cierpiących i niespokojnych, przy piecu stoi. Czuję na sobie jej spojrzenie dotkliwe i czujne: takim wzrokiem patrzą kobiety nawiedzone, prorokinie tej ziemi, które w histerycznym napadzie wykrzykują prawdy tajemne. I te najcięższe, zdradzające sprawy płci i duszy, która brzydzi się tym siedliskiem namiętności, jakim jest ciało. Ale nie być duszy bez ciała, więc dusza się męczy i ciało jest zmaltre- 10 towane tą wieczną niezgodą. Wielką grę toczą kobiety nawiedzone – wszak wszystko jest tu z ducha, ale też z krwi, z żył, z hormonów, i cała ta kraina cierpi w spazmach, oplatana dzikim życiem. Cyganicha wywala do michy jajecznicę, stawia dwie szklanki i nalewa po połówce. Krewejko ściąga brwi w dwa siwe jeżyki i widać zamierza udzielić pouczenia, że gimnazjalistom pić nie uchodzi, ale ta bierze szklankę i przepija do Krewejki. A ja patrzę w te oczy obłąkane i widzę, że nie są one czarne, ale jak studnia: im głębiej się w nie spojrzy, tym więcej w nich mroku. – On gimnazista jest. Mózg jemu od samogonki rozmięknąć może, albo, nie daj Boże, kurze oczki dostać – zrzędzi Krewejko po drugim nalaniu, kiedy i na mnie przyszła kolej. – Jaki on gimnazista, kiedy gimnazjów już dawno nie ma – przytomnie zauważa puckowata. – I jak dobrego bysia sołoduchą7 czy kwasem chlebowym poić? Czysty byłby to grzech. Jak oczy mnie nie mylą, będzie to jakiś wasz krewniak? – Prendzej powinowaci my sobie przychodzim sia, albo wcale... – chytrzy Krewejko. – Dosyć, że z naszych stron on sia wywodzi. Swojak i tutejszy! – Wszyscy my swojaki albo krewniaki – i te z Okolicy, i te z folwarków, i te z majątków – nie bez dumy oświadcza Karabanicha. – Tak my i jedziem do majątku! – cieszy się Krewejko, widząc, że tym razem nalano mu całą szklaneczkę, a w drugiej tylko dno zabarwiono żółcizną. – Do Drajów jedziem, znaczy sia. Są Draje Antuszewicza, Draje Kozłowskiego i wreszcie Draje Tatarskie, więc Cyganicha z cicha pęk pyta: – A do których to Drajów? Ci do tych, co nic nie zjedzą, a gadają, że mają, ci do tych, co mniej zjedzą, a więcej wysrają? – A żeb ciebie! Ty chiba szaleju sia najadła! – wali Krewejko radośnie kułakiem po stole. – Wiadomo, że do Tatarskich. Tatarczuk on jakby trocha od strony matki. Kiedyś oni wszyscy Tatarami byli, a dziś nic – miast koniny najlepsze kumpiaki8 żrą, jedna żona majo, choć jak on pan, to może wprzódy i pięć żon mieć. Kto ich tam dojdzie. Szlachta – to i w wielkim poważaniu jest, choć czasami coś nadto dzika. Przecie on starego Dowgiałły – Ahanouskaho9 wnukiem jest. Karabanicha bez słowa wyciąga spod pieca drugą butelkę, nie patrząc na to, że siemienia było na połówkę z zakąską. Rozlewa samogon: mnie pół szklanki i sobie też. – Tak ja mówił, że jemu pić nie uchodzi – oponuje Krewejko, ale przywiędły jest w sobie. Wola tego, co stawia, i do tego kobietą jest. Niechby nawet Karabanichą. – Coś tam niewesoło w tych Drajach – mówi puckowata, szerokim gestem otarłszy wargi. – Straszy tam coś... Do tego rybę zżera: chcieliśmy na wigilię – i nie było. – Co miałoby straszyć? Bolszewik! granatami wygłuszyli w trzydziestym dziewiątym, ot i wszystko – mówi Krewejko, patrząc gdzieś w sufit. – A potem mużyczjó10 z Siwicy wyłapało. Grabili przecież, co się dało. Rybie, i tej nie przepuścili. – Mówią ludzie, że jakaś gadzina w stawie siedzi. Spuścili staw: ni czarta. Polazła w krzaki, w ajery i tataraki, czy co? – frasuje się Karabanicha. – At, przestaliby jerundú jerundzić!11 – oburza się Krewejko. – Wiadomo, jakie czasy nastali: gdzie nie spojrzysz, strasznowato. I gada żadnego nie trzeba... 7 Sołoducha – rodzaj napoju wyrabianego z zakwasu chlebowego 8 Kumpiak – szynka wieprzowa 9 Znakiem „u” zaznaczono tzw. „u” długie, wymawiane jak polskie „ł” 10 Mużyczjó, mużyk – chłopstwo, chłop 11 Jerundú jerundzić – opowiadać bzdury, brednie 11 Cyganicha przysiada się do stołu. Nalewa sobie sama. Cedzi ze szklaneczki, jak to robiły przyzwoite panienki na filmach z Bodo czy z Dymszą. Usta ma wąskie, niespokojne, spieczone przez gorąco wewnętrzne. – Nie myśl, że jestem taka sobie. Ja też do gimnazjów chodziłam. Łacinę znam. I dziewica ja jestem! – bucha gorącem prosto w moją twarz. – Jadźka, wstydu nie masz! – strofuje siostra. Cyganicha wstaje. Wyniosła jest jak posąg, oczy ma piękne: pałające i dzikie jak u ptaka, którego do klatki wtrącono. – Powiesz, że nie jestem dziewicą! Dziewicą jestem, wiedzcie o tym wszyscy! – A jakżeż, panna ty i dziewica! – potakuje Karabanicha z wielką żarliwością. – Jadźka dziewicą jest, nie da się zaprzeczyć. Ślubowała ona Bogu być dziewicą, pakul12 narzeczony na białym koniu nie wróci! – A czemuż jej nie być panienko? – równie szczerze dziwi się Krewejko. – Cała okolica wie, że Jadziunia panienko się została. A jak wojna sia skończy, tak zrobimy wesele, jakiego świat nie widział. A teraz wypijem my na ta konta! – nie wytrzymuje Krewejko i sam sobie nalewa, pełen życzliwości wobec świata, a szczególnie wobec Jadziuni. Ta piękna jest i wzniosła, niedostępna i podniosła. Kołysząc biodrami jak łabędzica, którą zmuszono na ziemię wstąpić, oddala się w kąt najciemniejszy. Krewejko, przy udziale Karabanichy, szybko załatwia się z butelką i wylewnie się pożegnawszy, wychodzi na dwór. – Ażeby ich cholera wzięła! Ażeby ich korszun13 rozedarł!... – zrzędzi usadawiając się w saniach. – I nie wiedzieć nam, co było robić: ci śmiać sia, ci płakać? Ot życie ty, życie... Jedziemy czas pewien. Widzę przecierające się krajobrazy Drajów, w nizinnym uniżeniu leżące. Są niby znajome, ale inne. Tamto, co było w nich sprzed wojny, zawaliło się i spopieliło. I inny zapach jest w powietrzu: groźny, wyuzdany, metaliczny i psi zarazem. Gdzieś od północy, spod Zalesia, kędy prowadzi stary trakt, dudni, jakby letnia burza się tam turlała. Dźwięk to nowy, ale już zwyczajny, i w tym też jest coś nieprzyzwoitego. – Jado i jado na wschód. Skąd tyle żelaza na świecie. A i ludzi! Chiba cała Jewropa na Ruskich idzie. Napatrzymy sia my jeszcze niejednego, napatrzymy, mówia ja tobie... – wzdycha Krewejko. – Jadźkin narzeczony na wojnie zginął? – pytam. – Może i zginął, a może gdzie na drodze z Mińska Ruskie jego zatłukli. Kto jego wie. A widział ty, jak ona na ciebie patrzała? Może ona i wiedźma z tego wszystkiego zrobiła sia. Wiadomo, jak to baba, kiedy jej zanadto pod spódnicą parzy. Pomilczawszy chwilkę, Krewejko dodaje: – Coś tak wygląda, że ty Jadziuni w oko wpadłszy. Trzymaj się, Maaruśka! – pokrzykuje dziarsko i zacina kobyłkę po skołtunionych kłębach, bo nie było kiedy konika wyzgrzeblić. Karmiciele pożarów Drewniany dworek, pracowicie oszalowany, z oszklonym ganeczkiem, wychyla się spoza ośnieżonych drzew i krzaków, jakby z pocztówki żegnającej wiek dziewiętnasty albo wyjęty z kresowych zdjęć Bułhaka. Zbytnio on jest swojski, aby być prawdziwym dworkiem, coś ma nie dokończonego albo przesadnego, jak wszystko chcące być przedwojniem. Znowuż zabu- 12 Pakul – dokąd, aż 13 Korszun – jastrząb 12 dowania gospodarcze, otaczające wielki majdan ze studnią i korytem do wodopoju, rysują się solidnie i trwale na tle śniegów jarzących się blaskiem przedwieczornym – karminowych, sinych w zagłębieniach i dołkach, bo wiatr przedmuchał i przenizał całą okolicę na nocne rozjaśnienia i tęgi mróz. Zajeżdżamy przed ganek. Nikt nam na spotkanie nie wychodzi i pies żaden nie szczeknie, bo psy wszystkie wybito albo poszły do wiosek, aby żyć na swą psią łapę. Krewejko, uwiązawszy kobyłkę do kółka przy ganku, tupie po schodkach skrzypiących mrozem i odchrząknąwszy raźno, sam sobie drzwi otwiera. A widząc moje znieruchomienie, wesołkowato pokrzykuje: – Co to, dupa przymarzłszy? Wylazaj, starszy pan sie ucieszo! Nogi mam zdrewniałe i na tych szczudłach wstępuję na znajome trzy schodki. I zza pleców Krewejki widzę sień pustą i głuchą: ani uprzęży w niej paradnej, ani zapachu skóry, ludzi i machorki – strychem niesie i piwnicą. Krewejko, nic sobie nie robiąc z pańskości, wali na prawo, prosto do salonu. Dostrzegam białe królowanie kaflowego pieca, żelazne łóżko, stół z wytartym blatem i parę krzeseł z plecionym oparciem. A kiedy przestępujemy próg, widzę pod oknami stos starych chomątów, uzdeczek, sznurów i warkocze lin konopnych. Jeden warkocz zahaczony o okno, rozpleciony na końcu, z dużym kruczkiem14 drewnianym. – Starszy pan nie próżnuje, lejce wiąże! – szczerze cieszy się Krewejko. – Ot my i przyjechali! – głośno obwieszcza. Otwieram drzwi do stołowego. Coś trzepocze nam nad głową i do salonu wpada sikorka bogatka i parę wróbli. – Wszelki duch Pana Boga chwali! – żegna się Krewejko. – Czyjaś dusza sia tu plącze... W stołowym stół, dopiero co sklecony z podheblowanych desek, dwa łóżka żelazne, kredens kuchenny, a w kącie wielka sterta żyta, rozgrzebana po brzegach przez ptaszki. – Widzisz ty, jakie gospodarstwo?! – jakby dziwi się Krewejko. – Beniczka teraz została. Ona tu wszystkim rozporządza, bo pan nie chciał u Niemców za administratora być. Siedzi i wierówki15 wiąże, a Beniczka grabi, co się da, i do rodziców ciągnie jak mysz jaka. „Wszystko to dla Tolińki, jak z wojny wróci” – przedrzeźnia babskim głosem Krewejko. – Będziesz miał lepiej jak na Abaczowszczyźnie. My dla ciebie ludzie prości, choć katoliki, a może nawet i szlachta jaka. Pożyjesz tu lepiej jak na chutorze – rozrzewnia się Krewejko, klepiąc mnie po ramieniu. Smarka zamaszyście, podeszwą wojłoka rozcierając nasmarkane. Zza desek przepierzenia słychać szuranie i oto mam przed sobą pana na Tatarskich Drajach – mego dziadunię. Ale czy starowierny i książęcy, jeśli nie królewski, może być czyimkolwiek dziadunią? – My pana szukali, a pan spał sobie jak dzieciuczek jaki! – cieszy się Krewejko, podchodzi do starca i całuje go w ramię. – A ja przywiózł wam gościa. Ździśka, znaczy sia, waszego! Starzec patrzy na mnie długo spod nawisłych brwi, jakby mierzył do samej głębi. Jego siwe oczy coś wiedzą i coś rozumieją, ale nie udziela on tej wiedzy należytej uwagi, więc oczy patrzą z samego przyzwyczajenia, aby patrzeć, surowo i dogłębnie. – Ździśka ja przywiózł! – pokrzykuje Krewejko. Przypadam do zwięzłej jeszcze i twardej ręki, coś tam mówiąc i słysząc własny glos jak coś obcego i wbijającego się w samo jądro mojej jaźni. A tak podwójnie i z oddalenia słysząc, rozbudzam w sobie to, czego obawiam się najbardziej, co jest śmiercią i trwaniem mojej duszy, co jest udręką świadomości siebie samego i trwaniem w opuszczeniu zupełnym. Unoszę wzrok i dzieje się ze mną to, co zawsze przeżywam w podniosłych i pełnych napięcia chwi- 14 Kruczek – haczyk z drewna służący do plecienia sznurów 15 Wierówka – powróz, sznur 13 lach: świat widziany zmniejsza się, wszystko robi się maleńkie, jakby dostrzegane przez odwróconą lornetkę, ale też jest czyste, klarowne i bardzo konkretne. – Witaj, mój chłopcze – wreszcie odzywa się pan na Drajach, kładąc dłoń na mojej głowie. – Jak tam, w Czarnym Borze, u ojca? A kiedy wyjaśniamy, że ostatnio przebywałem na Abaczowszczyźnie, coś tam burczy pod nosem i nagle zaczyna grzmieć, groźnie potrząsając pięścią: – A tutaj, obacz tylko! Rozgrabili! Rozebrali do szczętu! Później jakiś sowchoz zrobili, a teraz ptaki niebieskie hodujemy! Bandyci, hultaje! Złodziej na złodzieju, a na tym złodzieju jeszcze jeden złodziej! –powtarza swój ulubiony refren odwiecznej zaśpiewki, powstałej na tych ruchomych piaskach wiecznej niestabilności, grabieży, najazdów i epickiego rozpasania ludu tutejszego. A ja widzę twarz starca niby okaz wąsatego owada gmerzącego się w krystalicznej zawiesinie. Jest malutki, ale dotkliwie bliski, z twardą grdyką, zrogowaciałością gulastego nosa, wachlarzami monstrualnych uszu i siwą sierścią, co się może stać pierzem, gdy tylko jaszczur zapragnie lotu. Idę za nim. Patrzymy obaj na krwawe zachody, obmywające spichlerz i rozłożystą jak morenowe wzgórze stodołę. – Pożary wielkie w życiu widziałem. Pożary i zgliszcza. Obacz, wszystko to w dwadzieścia lat pobudowałem. I po co? Żeby znów pożary karmić? „Pożary będziemy karmić. Pożary karmić, salamandry ogniste hodować...” – powtarzam w myślach, niejako do rytmu i do wtóru. I chociaż opuszcza mnie owo uprzykrzone pomniejszenie świata, czuję napięcie i lęk. Nie wiem, czy źródło tej trwogi kryje się w tym dworze ogołoconym i wystygłym z ludzkiego ciepła, czy czai się w zimowym powietrzu, rozedrganym od pracy dalekich maszyn, czy może zgoła jest czym innym... Z głośnym tupotem buciorów do salonu wchodzi Śnitko. Ma niezmiennie tę samą twarz prowincjonalnego radykała albo sumiennego anarchisty, który nie zawaha się rzucić piekielną machinę pod koła carskiej karocy. Spoza szkieł w drucianej oprawie spozierają ironicznie oczy mędrca, co zna swoją wagę. Lekko kędzierzawa czupryna, przyprószona siwizną, hiszpański wąsik pod kształtnym nosem, jak zawsze akuratnie przystrzyżony. Śnitko ściąga przypudrowany mąką kożuch, bo jest jakby zarządzającym i zarazem mechanikiem w drajowskim młynie. Siada ciężko na krześle i dopiero raczy mnie zauważyć. A kiedy wyjaśniam, że przybywam z folwarku, ożywia się. – A gdzież ten Maciej się zapodział? – pyta raźno, zacierając ręce. Wiem już, do jakich rozmiarów rozrósł się w nim ten siny ogienek alkoholowych wtajemniczeń, tak skutecznie jednoczący go z ludem, że z nadejściem bolszewików mógł pozostać w majątku, będąc za pan brat choćby z samym Stieńką Razinem, więc lojalnie uprzedzam: – Samogonki to on nie będzie miał. Sam u Karabanów popasał. Akurat Krewejko wnosi mój drewniany kuferek, schowany pod sianem i workiem z sieczką, żeby policajom w oko nie wpadł. Książki są w nim jakieś, a książka dziś jak mina: nie wiadomo, kiedy i komu może wybuchnąć. – Dobry dzień, bratók! Jak tam, panu starszemu nic nie przywiózłszy? Kulícz albo barýcz?16 – Harelki nie ma, panók – śmieje się Krewejko. – Przyjeżdżaj za tydzień, tak ugościm. Rozczyn na brahę17 dopiero co nastawiwszy. – Jaki ja panók. Won panók – odpowiada Śnitko wskazując na starca. – Wierówkę sobie kręci, aż ukręci. Kniaź tatarski bacznie spogląda spod nastroszonych siwych daszków na swego szwagra i z godnością odpowiada: 16 Kulícz albo barýcz? – pieróg albo podarek? 17 Braha – zacier 14 – Wiesz przecież, że wierówki kręcić mnie nie nowina. Na Abaczowszczyźnie kołki olchowe strugałem, żeby zelówki naprawić, i tak szedłem do Smorgoń. Drajów jeszcze nie odkupiłem i dzieci nie miałem, a teraz co? Znów wierówki kręcę. – Komu w droga, temu z proga – oznajmia Krewejko. – Pojada ja, pókij nie za późno. Za drugim razem kiełbaska i kumpiaczka jednego przywiozą. Kabana18 kłuć będziem pod gody. – Niech zostanie. Wilki mogą naskoczyć – burczy starzec, ale o Abaczowszczyznę nie pyta. – Wilki puszczy sia trzymajo. Na wielki post pora im swoja piosenka śpiewać. A te znowuż, co na dwóch nogach chodzo – i we dnie, i przed północką jednakowo bezpieczne są, żeb ich trasca19 wytrzensła! Krewejko gęsto spluwa i wychodzi zamaszystym krokiem, na mnie nawet nie spojrzawszy. – Wielkiej poczciwości ten Krewejko. Jemu jednemu jeszcze można zawierzyć. Ale złotego rubla nie pokazuj: razem z palcem chwyci – mruczy starszy pan. Za oknem słychać smętny głos Krewejkowego bałabona, a od gościńca gęste pobrzękiwanie janczarów. – Wracają nasze balowniczki. Szybko jakoś... – podśmiewa się Śnitko. Swój wąsik, podobny do kępki wyrosłej na rojstach, podszczypuje i rzucając ostre błyski zza okularów opowiada, jak to Béniczka z ciotką Zośką od rana się fryzowały, szczypcowały, prasowały, a wszystko dla sołtysa. Sołtys przedwojenny, z kulturą, kiedyś nawet z radyjkiem na słuchawki, a dziś z mandoliną i z jajcami jak balony. Wychodzę przed ganek. Słońce już zapadło za horyzont, zorze stoją w samym zenicie, gdy wschód granatowieje. Okrwawione tym złudnym słońcem sanie podjeżdżają pod ganek. Béniczka twarz ma jak befsztyk. Jest w nowym, rumieniącym się ciepło kożuszku. – Paatrzaj, Zośka, kogo my widzim! – z wiejska, rozlewnie i z zaśpiewem woła i ostro pokrzykuje na konia – prrr, stój, paadła! Szarpnięty lejcą rosły gniadosz ryje podkową pryskając bryłkami lodu. Bucha parą, pysk ma oszroniony, wielkie oczy patrzą na świat z końską rezygnacją. Béniczka unosi swój tęgi, twardy odwłok pszczoły robotnicy i tyłem pcha się na ubity śnieg. Ciotka Zośka też jest w kożuszku, omotana szydełkową chustą, cała w rumieńcach wrzosowych przechodzących w róż – mierzy mnie swym błękitnym okiem rusałki i nic nie mówi. – Dawno już była pora do nas przyjeżdżać. Wesele będzie, choć z jedzeniem nie najlepiej. Widziałeś, wszystko rozgrabili! Jak wróci mój Tolińka, co on biedny powie? Taaki majątek – śpiesznie przejawia swą troskę Béniczka. Spoza pleców ciotki Zośki wyłania się ostry, lisi pyszczek Rysia. Patrzy na mnie z żarłoczną ciekawością, a mnie się zdaje, że to ja patrzę na siebie samego i widzę siebie w tym rozdwojeniu, które jest moją wieczną chorobą i zwykłą normalnością. Uprzytamniam sobie, że Rysio musi już mieć dziesięć lat. Co zdążył zobaczyć przez te lata i miesiące maligny, grozy i zapierającej dech gwałtowności życia? – A nasz sołtys zapomniał, że był zaprosił – cienkim głosikiem pieje Béniczka. – Siedział, o tak, i żonki cięgiem się bał. I czegóż tu było się bać? – Konia trzeba do stajni. Zgrzany mocno! – strofuje starszy pan, rozglądając się za parobkiem. Ale nikogo na podorędziu nie ma. – Mówiłem – cham na chamie i złodziej na złodzieju! – pokrzykuje. Zza węgła, od czworaków kuśtyka Lawón Kaczarhá. – Ot i przyjechali – mówi wesoło ni to do mnie, ni to do gniadosza, zuchowato podmrugując zaropiałym okiem. Bierze konia za oszronioną uzdeczkę i prowadzi pod wielką stajnię. 18 Kaban – wieprz 19 Trasca – febra 15 Lawón Kaczarhá Stoję na samym środku stawu, z jednej strony mam czworaki, z drugiej młyn, a za plecami zimowe splątanie wierzby i olchy. Młyn, założywszy kamienny ząb za ząb i rozluźniwszy konopne transmisje, oczekuje na odligę20 i przypływ wód. Korzystając z przestoju, Śnitko z młynarzem remontują to i owo. Ciągnie z młyna odwiecznym zapachem mącznego rozkurzu, dziegciowym smarowaniem i słodkawym odorem harełki. Czasami młynarz huknie jakąś przyśpiewkę, Śnitko rzuci białoruskim powiedzonkiem, i znów słychać tylko łomot łomów. „Wszystko tu jest swojskie i jakby bardziej prawdziwe od samej prawdy. Ciesz się, pókij czas, przybyszu skądinąd, choć jesteś bardziej tutejszy niźli tamtejszy, to przecież skądinąd” – tak myślę sobie, pokrzepiając się widzianym, a potem za kołnierz mi się leje, jakby kto czajnikiem polewał. – Na gówno im ten lód potrzebien, taka jego mać! – złości się Lawón Kaczarhá, któremu pospieszyłem z pomocą bardziej z nudów niźli z konieczności. – Pierdola ja taka robota! – poprawia się mową uczonych, bo w Grudziądzu w wojsku polskim był i tam nogę pod jaszcz armatni wsadził, co mu się opłaciło, bo ominęła go polska wojna i sowieckie wojsko. – Krów nie ma, starej pani nie ma, po chiera ten lód? – dalej męczy się Lawón. – W piwnicy babcia mleko, śmietanę, sery i twarogi trzymała. Latem lody z tego były: śmietana bita z cukrem i twarożkiem... – wspominam jak coś niby nie mnie dotyczące. – Dobrze wam było, taka wasza mać! – radośnie obnaża resztki zębów Lawón. – Drajowe krówki teraz w Siwicy doją. Nam choćby jałóweczka z tego sia dostała. Gdzie tam! My parobki, naród cichy. Ledwo ja w trzydziestym dziewiątym po łbie hołoblo21 nie oberwał, jak krówka jedna chciał przytrzymać. A co, my to nie ludzie? – Grabí nagráblennoje22! – podrzucam Lawonowi, ale ten przy swojej krzywdzie i niedawnych wspomnieniach. – Drzewo, i te, dawaj, na furmanki ładować. Zobaczył to Śnitko, podszedł do Łabatego i mówi, żeby zostawił, bo my, parobki, też człowiecza mamy natura i czymś w zima musim palić. A Łabatyj, widać podpiwszy sobie, chwyć za żerdeczka i po łbie Śnitce. Ten sia zasłoniwszy, żerdka sia złamała i renka też. Łabatyj poszedł szukać nowej, a Śnitko w pokrzywy i tyle go widzieli. Dopiero Łabatyj sia rozeźlił: idzie do pokojów starszego pana zabić. Paniczka, jak to bywało, zaległa w chorobie. Wiencej z przeżywania, jak z samej niemocy. Pan dziedzic siedzi koło niej i tylko mówi: „Dobre ludzie, bierzcie usio23, czahó wasza czórnaja dusza zapragnie, no pościeli spod mojej Wandeczki nie wyciongajcie, taka wasza mać, bo jak coś się jej stanie, dyk24 nie zapomnimy wam tego!”. Tak i było: ściągali wszystko, stare chomąta z sieni, i te wzieli, ażeby ich trasca uziała!25 A Łabatyj już na ganeczku. I popatrz ty, jaka mądra dusza u psa! Po domu szwendał sia nasz Walet, pies ostry, wiadomo, no z tego grabienia ogłupiawszy był zupełnie. Tylko Łabatyj na ganek, a Walet jemu do gardła! Ci 20 Odliga – odwilż 21 Hołoble – dwa dyszle poboczne do wprzęgania konia 22 Grabí nagráblennoje – grab zagrabione 23 Usio – wszystko 24 Dyk – tak, przecież, więc 25 Uziałá – wzięła 16 wódka go rozeźliła, ci co? Prendzej chiba poczuł, że siwickie mużyczjó po ludzkie życie idzie. A może dusza ludzka od grzechu śmiertelnego chciał odwieść? Kto jego, sobake, wie! Dosyć, że Walet cionga Łabatego po ganku, jak baba pijanego, dziw, że jego nie rozszarpie. W ta pora starszy pan przez okienko na ogród wylazł. Chrześcijańskie ludzie podali mu panią. Jedne podawali, a drugie cała pościel zabierali. Podły nasz naród, taka jego mać! – spluwa Lawón Kaczarhá. Widać, że zadowolony jest ze swej opowieści, jak każdy artysta, co rzeczywistość przekształca w słowo nieśmiertelne. – I nasze państwo siedziało aż do wieczora w ajerach i tatarakach. Łabatyj w ten czas zabił Waleta i tyle miał z tego, że obszarpany sia został i pogryziony jak durny karpiuk przez szczupaka. – I ty tam byłeś i wszystko widziałeś? – I ja tam był, miód, wino pił, co do gemby sia nie dostało, po brodzie ściekało – mówi Lawón. – A państwo nasze ja w stawie wyczuł. Wyszli z wody jakby nie te: odurniawszy trocha. A naszego dziedzica jakby co ukonsiło: zesztywniały sia zrobił, nic tylko krugom mówi: „Pomóż mnie starsza pani do Kotów zaprowadzić. A tam zobaczym, co bendzie. Nie pożałujesz” – mówi. Do Kotów i do Kotów! I wtedy, nie wiedzieć skond, Béniczka sia wzieła. Jak grabili, dyk i ona grabiła i nosiła do czarnej kuchni. Miała tam swoje dziewczyny. A na tym naścionganym stara Mina posadziła i kazała jej siedzieć jak kwoce na jajcach. A na naród darła morda po naszemu i nie wszystkie wiedzieli, co ona za taka. Myśleli, że moża z jakiej wioski przyszedłszy sprawiedliwości sia dopominać. Wiadomo, młody pan niejednej dziewczynie pod spódnica był wlazłszy, ażeby go trasca wytrzensła, taki już gorońcy był! – cieszy się Kaczarhá, pięścią waląc po krzywym kulasie. – „Tatuńka, tatuńka. Mamuńka, mamuńka” – Béniczka do starszych państwa. „Trzeba ratować, co jeszcze sia da”. A nasz pan dziedzic nic tylko: „Do Kotów” i „Do Kotów”. Potem każe mnie iść na bok. Oho – myśla ja sobie – pan dziedzic ma leworwer schowany. Jak dostanie broń, strzelać bendzie jak w dwudziestym roku. I wtedy ja poszed sobie. Durny ja, ot durny był. Nie o leworwer to szło... – A o co? – To nie wiesz?! Złote rubelki miał w sklepie schowane – śmieje się radośnie Kaczarhá. – Na ta piwnica ja teraz i patrzeć nie moga. A tu jeszcze lód każo ronbać. Pierdola ja taka robota – wraca do rzeczywistości Lawón. Przed młyn wychodzi młynarz, wyraźnie podochocony, i jakby mało było, podśpiewuje sobie: A Lawona dyk i czort nie biaré Nie salonujú kapusiu żare! Nie salonujú, ni skwaranujú Tolki troszaczki prywaranajú!26 – Taka twoja, w te i nazad! – wrzeszczy Lawón, wypuszczając łom, który uderza na płasko i pęka na dwoje, jakby nie stal to była, a szkło. – I jak tu człowiekowi żyć: stal, i ta sia zmenczy? Co ja teraz panu naszemu powiem! – martwi się Lawón i kuca wyciągając swą koczergę na sztywno. – Rewolucji zakosztował, a pana się boisz? Przecież Béniczka tu dziś panią została – mówię. – Prendzej samogonka popłynie kisielowym brzegiem do samej Wilii, jak pan nia bendzie panem na swoim! – oburza się całkiem szczerze Lawón. – Nie, moje oczy oglondać tego nia bendo! 26 A Lawtona czort nie bierze, żre kapustę bez soli, bez soli i bez skwarek, tylko troszeczkę podgotowaną 17 – Krakadiła podobno widział? – badam ostrożnie Lawona. Kaczarhá, jak nisko kucnął, tak wysoko podskoczył. – Nie mów ty nic takiego, Ździśka! Czur czeraz czur27! Chiba ja wypity był, a jak człowiek wypiwszy, dyk wszystko jemu sia widzi! I widzę, że Lawón zupełnie jest przybity. Głową, nawet i tą nie ruszy, a młynarz znów o Lawonie i Lawonisze podśpiewuje. Biorę odłamki łomu i pokazuję młynarzowi. Młynarz gapi się przez chwilę i idzie za węgieł ulżyć sobie. Od dworu biegnie Ryśka. Jest rozogniony. Klapki uszanki podskakują mu jak słuchy u spłoszonego zająca. A Kaczarhá, jakby zapomniawszy o swojej biedzie, wystawiając czarne pieńki zębów, beztrosko obwieszcza: – A idrýt wasze pałki28 z łomem! Ci to moje było? I zaraz przyśpiewkę do młynarzowego śpiewania dokłada: Siadła baba na kurycu, Wyjechała na ulicu. A panoczki nie poznali, babie z kurą czapkowali. I obnaża swą wielką łysinę ni to przede mną, ni to przed Ryśkiem. Zwyczajny jestem tych nagłych zmian nastroju, lecz nigdy mi dosyć zdziwienia, że Lawón ma pamięć na mrugnięcie okiem. Rysio wystawia swój ostry, lisi pyszczek do wiatru i przysłuchuje się dźwiękom płynącym z góry. Od wczorajszego ranka, z parogodzinnymi przerwami, idzie z północy gromowe dudnienie. Stężałe mrozem powietrze przybliża te huki, chociaż źródło ich musi być gdzieś za Wilią. – Bambio tam, ci jak? – zastanawia się Kaczarhá. – A może bolszewiki wracajo? Teraz już śmiejąc się na całe gardło, mówi: – Wczoraj w przedwieczerz byli z Siwicy. Poronbali trocha olchy i poszli sobie. Widać bolszewików wyniuchali, żeb ich! Ot skatina29 proklataja! Rzeczywiście, wczoraj po parunastu godzinach owego dudnienia, a była już szarówka, w zaroślach nad stawem pokazali się jacyś ludzie. Dało się słyszeć uderzenia siekiery, parokrotne, jakby na próbę. Wszyscy wyszliśmy przed dom, tylko kniaź tatarski trwał przy swoim wierówkowym rękodziele. Patrzyliśmy na te cienie i nasłuchiwaliśmy nieśmiałych uderzeń siekiery w milczeniu i w nicnierobieniu. Ale siekiery nie były zbyt pewne swego i kiedy od drogi zarżał ogier, wyzywająco i tęsknie, uderzenia umilkły, aby się więcej nie odezwać. – Ty, słuchaj – trąca mnie nieśmiało cioteczny. – Przyjechał August i dwóch oficerów przywiózł. I zebrawszy się na odwagę, mówi do Kaczarhý: – Panie Leonie, Benia prosiła, żeby końmi Augusta się zająć. – Jakij ja pan! Wot August, ten teraz panem. A co jemu Witold dał w morda, dyk trzyma do dziś. Dziwny to naród Niemcy: „Matka ajer, matka szpek – ja niemiecki czeławiék”. August, Niemiec inflancki, był u dziaduni za specjalistę od bydła. Dziadunia zapragnął swój majątek przekształcić w fermę hodowlaną. Dużo ich musiało łączyć, wszak kniaź tatarski przeszedł całe Inflanty i pół Litwy, służąc u któregoś z Platterów. Któregoś ranka przydybał Tolińka Augusta, jak poddaja krowy i pije świeże mleczko. Dużo nie myśląc zbił go po pysku. Nie wiadomo, czy dziadunio go wyrzucił, czy też August sam odszedł, dosyć, że za- 27 Czur czeraz czur! – wara!, a kysz! 28 Idrýt wasze pałki! – niech was tam! 29 Skatina, skacina – bydło 18 czął pracować w majątku u Żebrowskich. A dziś August to gauleiter na wszystkie okoliczne majątki. Przed gankiem stoją szerokie sanie, pomalowane na orzechowo w żółte zawijasy i czerwone kwiatki. U zaprzęgu parska para koni o przedziwnej maści: siwą, wpadającą w mleczność sierść naznaczają czarne i kasztanowe cętki. Pyski mają gniado-białe, mozaikowate, grzywy i ogony popielate. I to napiętnowanie przydaje im coś z jaszczurki, coś z psa dalmatyńczyka i coś z tygrysa bengalskiego. – August zeprzengnął taranty Żebrowskiej. Czasy zrobili sia, żeb ich małanka30 spaliła! – unosi się Kaczarhá i ująwszy lejce zacina parę ogierów. I konie, poderwawszy dumnie swe mozaikowate łby, ruszają równym kłusem. Jak na paradzie. Baron Münchhausen Rozgwar panuje w salonie niezwyczajny tu od dawna. Zapach cygar, ostry i aromatyczny, nie zapach to, a sama esencja jakichś egzotycznych aromatów dławi zapachy sieni. – Idź tam – pcha mnie do przodu Ryśka. – No idź, zobacz, jaką mają broń. Zupełnie jakby ręczne karabinki maszynowe, mówię ja tobie... August wyciąga ku nam krępą, owłosioną łapę, nawet nie próbując unieść się z krzesła. Jest w tym wielkopańskość podpatrzona we dworach, chociaż sam August, pyknicznej budowy, o szerokiej twarzy, ma w sobie tę twardą niemiecką chłopskość, która potrafi zakorzenić się i wrosnąć w każdą ziemię, czyniąc ją poddaną sobie. A przecież jest w nim też jakaś melancholijność, jakaś słowiańska miękkość i prywatność zarazem. Przedstawia nas towarzyszom. Oficerowie mierzą mnie spojrzeniem bezinteresownym i w swej pewności siebie aż do upokorzenia obojętnym. Podobni są do tysięcy młodzieniaszków, jakich ujrzałem przed rokiem, gdy szli w przepastne przestrzenie Rosji, bez wahań i wątpliwości, pewni, że wszelkie działanie jest celowe, skoro uparty i wytrwały czyn stworzył ich sprawną cywilizację. I przypominam sobie, jak rozebrani do pasa, ogorzali i płowowłosi, oporządzali wieprza w sposób nam nie znany. Sparzywszy go wprzódy wrzątkiem i uczepiwszy za tylne nogi do wysokiej drabiny, rozpłatali wieprza wzdłuż, jak karpia przed Wigilią. Zawieszony kaban wyglądał nader żałośnie, stając się pospolitym połciem mięsa, jak w taniej jatce... I we wszystkim ci chłopaczkowie byli bezbłędni i precezyjni. Zawstydził się lud tutejszy tej lepszości i zdawało się, że wstydzą się nasze drewniane domy, nasze krzywe stodoły, odryny31, świrny32 i chlewiki, nasze liche parkany, tak niedawno pobielone na przyjazd RydzaŚmigłego. A zawstydziwszy się, tutejsi uderzyli się w piersi i uznawszy się za niegodnych, dopiero mogli wyśmiewać i prześmiewać panów nad panami za ich pańskość, bo nigdy i nikomu nie wyszła ona tutaj na dobre. I teraz młodzi oficerowie wydają się być nie na miejscu, bo w drajowskim salonie wszystko utraciło swą formę, rozprzęgło się i rozpełzło po kątach. Pod sufitem przefruwa, siadając na belce, sikorka bogatka i parę wróbli, zwabionych na ganek i przyhołubionych na czas srogich mrozów. Wszędzie wala się stara uprząż, leżą pakuły, kruczki i zdarte podkowy. 30 Małanka – błyskawica bez grzmotu 31 Ordyna – szopa na siano 32 Świren – spichlerz, osobny budynek gospodarski do przechowywania zboża 19 – Będziemy strzelać do wszystkiego, co się rusza i ucieka. Piff, paff! – mówi August, mierząc palcem w sufit. – Kto wie, może to przebrani Żydzi?... – Żydzi, ach ci Żydzi – wzdycha Béniczka. – Wiosną będą nam potrzebni Żydzi. Ziemia zapuszczona, zachwaszczona, muzycy nie chcą pracować... – A kiedy by my spotkali gdzieś Witolda, też strzelać będziemy – dobrodusznie dodaje August. – Ten dureń lasy teraz rąbie na Sybirze. Internowany został na Litwie, a potem na białe niedźwiedzie jego wywieźli! – śmieje się Béniczka. – Honorowy to był pan. I raptus jak każdy polski szlachcic. Z tej honorności to wasza Polska przepadła. A mogliśmy razem na bolszewików pójść. Teraz wy u nas co? – pyta August. – Parobcy... – nagle odzywa się ciocia Zosia. August przygląda się córce starego Dowgiałły-Oganowskiego, coś rozważa i z powagą mówi: – Dobrze pani Zosia powiedziała – na służbie wy u nas. Przecież mogło być inaczej. A gdzież starszy pan się podziewa? – Wierówki wiąże. Popatrzcie tylko... – i Béniczka wskazuje na miejsce, gdzie pan na Drajach – nie wiadomo, czy przeżywa swój upadek, czy też poniża się w zaciekłej pokucie. – Kuferek ma pod łóżkiem, a tam różne takie bogactwo. I znów majątek chce odbudować. – Na wszystko przyjdzie pora. Bydło sprowadzimy z Holandii i prawdziwego hodowcę Holendra – uspokaja August. Młynarzowa, która zajmuje dawną sypialnię państwa, wnosi jajecznicę na skwarkach i litrową butelkę samogonu. Béniczka każe mi sprowadzić pana na Drajach. Idę więc przez stołowy do białej kuchni, gdzie nie tak dawno gospodarzyła niańka i bona wszystkich Oganowskich, Niemka, bo jakżeby inaczej, również z Inflant – Mina Krause-Balsemirg. Dziadunia siedzi przy kuchennym stole i zanurzywszy wąs w glinianej misce, posiorbuje zacierki na mleku. – Na tarantach przyjechali. Słychana to rzecz? August na tarantach pani Żebrowskiej!!! Czego bolszewicy nie zniszczą, to Niemiec zagarnie. W tamtą wojnę ziemię z Ukrainy, nawet ziemię wywozili – mruczy kniaź tatarski. – Jakżeż to tak, dziadunia w kuchni, a oni na salonach! – denerwuję się i znów ogarnia mnie to uczucie lęku i napięcia, i świat ulega dręczącemu przeinaczeniu. I oto dziadunia robi się malutki i oddala, jakby widziany w perspektywie oszalałego w swym mistrzostwie malarza miniatur. – Całe życie ciężko pracowałem, zapamiętaj to sobie! – przemawia do mnie udręczająco dokładnie widziany pan na Drajach. – A kiedy zapytano by mnie, czy żałuję swego życia, splunąłbym takiemu pod nogi. Po froncie niemieckim ziemia tu była poryta, gazem zatruta. Po roku dwudziestym, kiedy wróciliśmy spod Częstochowy w trzy wozy tylko, to samo... Dwie potęgi na nas runęły. Francji już nie ma, Anglia koloniami zajęta, Ameryka za siedmioma morzami. Turcja – i ta dziś do niczego, chyba że Chińczycy... Wyciąga z kieszonki dużą, srebrną cebulę na miedzianym łańcuszku i postukuje grubym, żółtym paznokciem po wieczku. Widocznie zegarek znów nie chce chodzić. Wiem, że kniaź tatarski otrzymał ten zegarek w nagrodę za dzielność przejawioną w wojnie rosyjskotureckiej, gdzieś w końcu lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Nieraz czytałem wygrawerowany na odwrocie wieczka napis: „Pawieł Bure. Postawszczik dwora Jewo Wieliczestwa”. A nad tym dwugłowy orzeł, skrywający swe smocze łby pod jedną koroną, w łapach berło i jabłko cesarskie. Nigdy jednak nie śmiałem zagadnąć go, jak godził tatarską kniaziowość ze służbą u cara, niechby nawet w pułku grodzieńskich ułanów. Dziś pytam. – Ułanem byłem i owszem! – zapala się dziadunio. – Zawsze konia dosiadaliśmy. Kiedy car chciał nas schłopić, dziad nasz, Michał, chorąży powiatu oszmiańskiego, szlachectwem się wykazał. A herb mamy od koroniarzy: „Ogańczyk” – ręka miecz trzymająca i znak łuku 20 ze strzałą. Witolda też dałem do ułanów wileńskich i choć młodzik, walczył dzielnie w dziewiętnastym i dwudziestym roku. Jakżeby inaczej! Obacz tylko, z szablą to jest tak: trzeba mieć siłę w nadgarstku i szablę odpowiednio ustawić. Cóż za moc jest w klindze. Koń z jeźdźcem ważą razem ze czterdzieści pudów, i to wszystko w pędzie, w galopie! Obacz no dobrze! I pan na Drajach unosi się na swym taborecie, i widzę go, jak pędzi przez kuchnię, najpierw stępa, potem już galopem w cztery drewniane kopyta – rozpłomieniony, rozogniony, natchniony. Cóż to będzie, gdy w tej szarży szalonej sforsuje drzwi jedne i drugie, dopadnie cętkowanych koni i z tą klingą jak szkło jasną, a ciężką w sto pudów, popędzi na jaszczurzych tygrysach naprzeciwko potęgom tego świata! Słychać serię, krótką i dobitną. Strzelają blisko, nawet jakby w domu. – Chamjó sołdackie33! Rozwalą wszystko, spalą i zniszczą! – groźnie błyska stalowym okiem kniaź tatarski i zasiada za miską z wystygłą zacierką. Do kuchni wbiega Ryśka, ręce mu się trzęsą i głos się załamuje. – Niemiec strzelał po ptakach... Starszy pan chwyciwszy laskę, z którą już od dawna się nie rozstaje, rusza do salonu. – Zastrzelą go – mówi spokojnie cioteczny. Stoimy pod drzwiami i słyszymy splątaną niemczyznę, przetykaną nieśmiertelnym „obacz no tylko...”. Czekamy, co będzie dalej, gdyż w salonie zapanowała nagła cisza i w tę ciszę ostro wdziera się hałas odsuwanego krzesła, stuk obcasów i głos niemiecki – jasny i czysty. Widzimy przez uchyloną szparę sprężystą sylwetkę oficera, składającego najwyraźniej słowa szacunku i przeprosin. – Niech pan dziedzic wybaczą. Wypiwszy on trochę. Pochwalić się chciał, że cel ma dobry. Jakże my by mogli dobrodzieja obrażać, my ludzie kulturalni, nie żadne tam bolszewiki – przemawia po swojskiemu August i podsuwa starszemu panu krzesło. W kącie, nad belką, gdzie lubiły siadać ptaki, jarzy się krwawa plama. Nie wiadomo, czy zginęła sikorka bogatka, czy życie stracił wróbel pospolitak. – Herr oficirien, to prawdziwy baron Münchhausen – mruczy starzec zasiadając za stołem. Niemcy wybuchają radosnym śmiechem: – Ja, ja, baron Münchhausen! – Von Dowgiałło zna barona Münchhausena! – obwieszcza August. – Musimy wypić za zdrowie von Dowgiałły-Oganowskiego! Na stole stoi rozpoczęta, druga już butelka. Rozochocony August nalewa do szklaneczek i wznosi toast za von Dowgiałłę – wielkiego znawcę literatury niemieckiej. Żołnierze Słońce chodzi coraz wyżej, wrony i gawrony zdradzają niepokój wielki, dobierają się parami i rozkładając skrzydła dla zachowania równowagi, kraczą zwiastując jakieś niejasne dla siebie czasy. Rześkość w powietrzu jest zadziwiająca: wystarczy tego powietrza nałykać się i alkohole okażą się najzwyklejszym oszustwem. Staliśmy się z moim ciotecznym notorycznymi opilcami, wędrując to w stronę Kotów, to do Antuszewicza, gdzie rządzi teraz rodzina Derwojadów, bo pan w Wilnie przebywa, to 33 Chamjó sołdackie – chamstwo żołnierskie 21 znów podchodząc pod dwór Kozłowskiej: straszy tam carską generalskością i w drzwiach domu widzimy grubą staruszkę, przebraną jak na karnawał. Na tej ziemi bezimiennej i bezgranicznej, bo śniegi wszystko wyrównały i zatarły, najbardziej czytelne są harce zajęcy. Ślady ich układają się jak w kostce do gry w domino: poprzecznie znacząc skoki, a podłużnie przednie łapki. Paciorkami kładą się lisie tropy, obok przejdzie sarna, wyszukując łysinkę, gdzie można skubnąć jesienną trawkę, swe krowie kopyto odciśnie łoś-samotnik, wieczny wędrownik. Widać psie tropy. Gdy psów dużo i szły one wachlarzem – trzeba szukać na śniegu krwawych łat i rozwleczonych kości. Nie psy to były, lecz wilcza wataha. Dziś, a dzień jest cały w jasnościach, że trzeba oczy żmurzyć34, jedziemy w stronę Antuszewicza łąkami nad Drają. Śnieg jest twardy i zeskorupiały, jedynie w miejscach dolinnych nawiało cienkiej mączki, srebrzącej się i skrzącej jak stłuczone szkło. Wysokie olchy kreślą na śniegu swe czarne sylwety. W misternie ułożonej siatce pstrzą się zdrewniałe szyszeczki, a obok rozwijają się robaczki marcowego kwitnienia. Rzeczka podzwania szklano: pod lodem sączy się woda, niespokojna jak żywa rtęć, ciężka jak rtęć i zimniejsza od lodu. Podążamy śladami buciorów. Prawy wydaje się być bez obcasa, na lewym podeszwa zdziera śnieg. Ślady skręcają ku rzeczce i giną za wykrotem olchy, którą huragan obalił. Potem Śnitko obciął pień i teraz wyciosuje niecki i skopki do drajowego gospodarstwa. Ryśka zerka za wykrot i cicho obwieszcza: – Tam ktoś śpi... Wsparłszy się plecami o korzenie olchowe, siedzi jakiś człowiek w sołdackim szynelu. Na głowie ma spiczastą czapkę-budzionówkę. Nogi podciągnięte pod siebie. Człowiek patrzy uważnie na przeciwległy brzeg i wydaje się wiedzieć i rozumieć ponad możliwość wszelkiego rozumienia. – Hej, sałdat! – mówi Ryśka, trącając sołdackie ramię, ale człowiek jest stwardniały jak wszystko wokół. Strumyczek podzwania srebrzyście, na olsze wykrzykuje swe niepokoje wszystkowidząca sroka, a ja myślę, jakimi drogami szedł ten człowiek, aby siąść nad Drają już na zawsze?... Od wieków gdzieś spod Riazania, Saratowa, Pskowa i Tambowa ciągną w te strony zastępy ludzkie. Ten bezustanny ruch na zachód, który może i moich przodków wyrwał gdzieś z wyżyn Zakaukazia lub mongolskich stepów, jest nad wyraz zastanawiający. Widocznie przyciąga ich gęstość tutejszych krajobrazów i ludzka rozmaitość. I podąża człowiek do człowieka tym prawiecznym szlakiem, traktami obsadzonymi brzozą wielką jak baobab, gościńcami i wszelką możliwą stecką. Snadź sprzykrzyły się im ojczyste bezkresy, przesyciły duszę tęsknotą tamte horyzonty – bezludne i monotonne. Szli więc ze swoją pieśnią rozlewną, smętną i samobójczą, bo nie pieśń to była, lecz płacz duszy nic o sobie nie wiedzącej. Wędrowali z cierpliwą wiarą, że odnajdą jakąś prawdę o sobie samych, że z bez historii (bo gdzie przestrzeń bezkresna, tam czas bezczasowy) wkroczą w historię, niechby nawet samym umieraniem. I trafią w annały małej Europy, w jej kalendarze pęczniejące od dat i wydarzeń... – Bidak uciekał zza drutów – mówi Ryśka, posmarkując nosem. – Tam ich głodzą na śmierć. Czemu nie zaszedł do jakiejś chałupy? – Może i zachodził, na pewno szedł na chutory i zaścianki. Siadł na chwilę i przysnął. – Taką czapkę-budzionówkę nosiłem. Matka przycięła szpic, żebym nie był podobny do diabła – mówi ponuro Ryśka. – A pas mam od Tamarowa, tego z Moskwy. Kiedyś przywieźli całą walizkę piwa, pili i znów nosili. Potem Tamarow polazł w szaragi35, wetknął nos w płaszcze, przestępował z nogi na nogę, beczał i wciąż powtarzał: ,Jedu, jedu, w Maskwu je- 34 Żmurzyć – mrużyć oczy 35 Szaragi – wieszak na ubrania 22 du”. Oni wtedy na Niemców czekali. „Tak dalsze żyć nie lzia” – mówili. „Pust Gitler prijdiót”. Mieszkał też u nas Kotik, tak go wszyscy nazywali, bo chodził cicho jak kot. To ten Kotik był z Ukrainy i jak się upił, to się bił w pierś i mówił, że nie jest człowiek, bo kiedy szedł do domu z „pajkóm” chleba dla całej rodziny, to wszystko po drodze zeżarł. I nie mógł sobie tego wybaczyć. Głód podobno był u nich straszny. Fajny był. Brał mnie do kasyna oficerskiego, wiesz, tam gdzie przed wojną był Klub Urzędnika, sobie zamawiał „sto gramczikow”, a mnie coś do zżarcia. Oni wódkę ważą na gramy... – Znam to wszystko – zgadzam się ze swym ciotecznym i przypominam sobie wrzesień, tak niedawny, a tak odległy, bo tyle się stało od tamtego dnia, że nie zapomnieć mnie nigdy tych czasów ociężałych od trwogi, pijanych od rozpaczy, a zarazem tak pełnych zabójczej nowości i odkrywanych ciemnych światów. U nas również zakwaterowano oficerów. Byli ze stolicznej Moskwy, pełni wigoru i żywotności, z patefonami, harmoszkami, ze śpiewem „Katiuszy” i przebojami z filmu „Wiesiołyje riebiata”. A przecież kryli w sobie, początkowo tylko przeczuwane przez nas, głębokie nieszczęście. A kiedy zaczęło się nocne stukanie do drzwi i nasze pakowanie się na łapu-capu do szarwarkowych furmanek, które wiozły nas na boczną rampę, do zakratowanych kolczastym drutem „stołypinek”, nasze nieszczęście szło w parze z ich nieudacznictwem. Zdawało się, że zaraziliśmy się tym losem: ślepym, tragicznym i nie do uratowania ludzkim. A oni mówili: „Bierzcie dużo słoniny – sała, kożuchy i walonki. Tam jest tak – jak spluniesz, do ziemi doleci grudka lodu. I strzeżcie się „gołubczikow” – z niebieskimi otokami. To gady, nie ludzie, a prosto gady!” A potem znów patefon, wódka i płacz po kątach. – Twój Tamarow teraz piasek gryzie albo puchnie z głodu... – mówię. Przed oczyma mam kolumny jeńców. Ostatnie czwórki dźwigają opuchniętych z głodu. Ludzie rzucają kawałki chleba lub ugotowany ziemniak, ale nic z tego... Więc jeńcy pożerają ogryzki, trawę, a gdy pojedynczo przez czas jakiś wypuszczano ich na robotę, ryli w śmietnikach. – Popatrz, młynarzowa Ajka: Ciućka! Ciućka! – wabi Ryśka. Od młyna biegnie kasztanowa suczynka z białymi łatkami na brzuchu i łbie. Za nią jakiś półwilczur z Kotów, może syn Waleta, który życiem przypłacił swą wierność państwu? Za nim biały, kudłaty mieszaniec, pół pudla, pół szpica. I niby z ogarów polskich – złotowłosy jak bursztyn, duży, chudy pies. Pańskie psy poszły na wieś, z głodu i lęku – tam się skundliły i teraz są wyrzutem dla ludzi. Niemcy polują na mieszańce z wielką zawziętością, jakby od tego zależał żołnierski los, jeśli nie życie. – Ciućka, ciucieńka! – nawołuje Ryśka. Psina, mocno już udręczona, skręca ku olchom. I sfora biegnie ku nam. Widzę, jak zza łaźni wychodzi żołnierz w długim płaszczu, z karabinem w garści. Przystaje, przykłada karabin do ramienia i długo mierzy. Strzela raz i drugi, i dopiero za trzecim rudy pies obala się na śnieg. Psie wesele rozpierzcha się na wszystkie strony, a suczynka, skamląc żałośnie i zapadając się po brzuch w śnieżnym pyle, pędzi do naszego wykrotu. Rudy pies usiłuje podnieść się na przednie łapy. Czołga się po śniegu, wlokąc sploty sinych jelit. I w przypływie wściekłości zaczyna szarpać wnętrzności, walcząc z tym, co mu sprawia śmiertelny ból. Żołnierz strzela i chybia. Pies skamle i z jakąś niepojętą siłą ponownie rzuca się na własne jelita. Pada ostatni strzał, w głowę, i zalega cisza. Suczynka tuli się do moich nóg, starając się spojrzeć w oczy swymi orzechowymi oczyma mądrej i doświadczonej przez życie kobiety. Niemiec ma różową, spoconą twarz, poczciwą i jakby lekko strapioną. W wojennym żargonie, znanym aż za dobrze, zapytuję: – Samogon? Ajer? Szpek? Farsztajn? Samogonka? 23 A kiedy dostrzega tego, który spoczywa za olchowym wykrotem, nie jest zaskoczony. Zdejmuje furażerkę, naciągniętą aż po uszy, i długo wyciera pot. Potem kuca i patrząc w śnieżno-lodowe splątanie zimowej rzeczki, pogodnie mówi: – Bolszewik kaputt, Stalin kaputt... W wielkim dworze Do Drajów zawitał nowy gość: tęgawy, pulchny blondyn, który uszedł z Wilna, gdyż miał wpadkę w Organizacji. Teraz wałkoni się w mająteczku jako cioteczny Béniczki. Bo i Béniczka jest w Organizacji, gdyż wszystkie majątki należą do Organizacji, służąc spyżą, schronieniem dla chłopców z lasu. Ale oni coraz rzadziej zaglądają w nasze strony, trzymając się bliżej Wilna i okolic. Pod wiosnę jakiś nowy duch zapanował w zaściankach i dworach. Front na wschodzie stężał, coś się zaczęło mówić o jakimś Stalingradzie. I zaczęli pojawiać się ludzie, jakich nie spodziewano się ujrzeć tak rychło, a w majątkach wcale. Jednym coś obiecywali, drugim grozili i żądali samogonki i sała. – To są bolszewiccy partyzanci – objaśniał nam Tadziúk-konspirator. – Nie lękajcie się. My z nimi w zgodzie. Sikorski podpisał pakt ze Stalinem i my teraz braty. Ciasno jest we dworze i przychodzi mi się spać w jednym łóżku z Tadziúkiem. Kładziemy się na scyzoryka i zdarza się, że w nocy oplatam jego szyję nogami. Tadziúk żali się rankiem, że sny miewa ciężkie. Raz śni mu się, że podduszają go w okrutnym śledztwie, to znów, że ma do czynienia z panienkami z ulicy Bakszta. Ale jest to związek bezpłodny. Obecność Tadziúka ma też swoją dobrą stronę. Ożywają nasze kontakty z dworami, gdyż Tadziúk ma zasięgnąć języka dla dobra Organizacji. Dziś jedziemy w stronę Zalesia i Wilii, do pani Żebrowskiej. Kałamaszka nasza, sklecona z czego się dało, pobrzękuje na berwionach moszczących drogę przez olszynę. Chude olchy rosną na kępach niby rzadki włos na głowie topielca. Utopić się tu i dziś łatwo. Kiedyś drogi żadnej nie było, rządziły bobry, pamięć tego przechowuje wioseczka Bobryno. Wokół rowy, przekopy, a na brzegach grubolistne, soczyste kaczeńce, jarzące się żółtością słoneczną. Przedwczesna wilga miękko obwieszcza wiosnę: „iglijo, zofija!” Drze się bezczelnie sroka, a od strony Zalesia dobiega świst lokomotywy. – Pchają transporty na wschód, a nasi chłopcy wysadzają te pociągi. Rychło alianci wylądują w Europie – z powagą mówi Tadziúk. – Gdzież oni będą lądować, te alianty. U nas same lasy i błota – dziwi się Béniczka. – Wylądują, wylądują. Najpierw w Grecji albo w Jugosławii – oznajmia autorytatywnie Tadziúk. – W innym wypadku bolszewicy zagarną całą Europę. Bądźcie spokojni... – Jak tu być spokojnym? Cały majontek idzie na zmarnowanie. I co Tolińka powie, kiedy sia wróci? Ludzie gadają, że w nocy zaczynają chodzić po majątkach, grabić i mordować – trwoży się Béniczka. Słychać warkot silnika, rzecz rzadka w tych stronach, i oto u wylotu drogi widać zielonkawy samochód, podobny do blaszanej łódki. Siedzą w nim w głębokim zanurzeniu wojskowi. – Ot, cholera by ich uziała! – denerwuje się Béniczka, bo kasztan zaczyna się boczyć strzygąc uszami. – Stóój, żeb ciebie wilki wybebeszyły! Koń niechętnie przystaje, ustawia się bokiem i wytrzeszcza swoje wielkie oko w ponurym zdumieniu. 24 Zeskakujemy na ziemię, pierwszy kica Ryśka, uciekając w krzaki. Wojskowi hamują i wyskakują z samochodu, z bronią gotową do strzału. – Co one, durne, chco robić? – dziwi się Béniczka. – Będą po nas strzelać – mówi Tadziúk, wargi mu się trzęsą i robi się biały jak ser. – Krzyczcie, że my swoje. No krzyczcie, babski głos tu potrzebny! Nikomu jakoś nie spieszno do krzyku, tylko wilga znów odzywa się całkiem z bliska: „zofija, iglijo!”. Niemcy coś tam mówią i słyszymy wybuch hałaśliwego śmiechu. – Przecie to nasze Niemcy! Samogonka u nas pili! – mówi Béniczka i macha przyjaźnie ręką. Niemcy są już przy nas. Trzymam konia za uzdę, kasztan prosto w ucho wdmuchuje swoją trwogę. Trzymam go mocno przy samym okiełznanym pysku. Jeden, mówiący po polsku, kiwa palcem: – Zastrzeliliby was. Partizany, banditen! Trzeba konia trzymać za morda, a nie uciekać po rowach. – Banditen! – zaśmiewają się pozostali zdrowym śmiechem ludzi, których spotkała mała przygoda. Droga opuszcza grząskie i zdradliwe błota i strzela prosto przed siebie, cała w uniesieniu wysokich drzew o drobnych listkach niby świergotliwe, zielone ptactwo. Przypominam sobie, że gdzieś tu, na tych polach msza była wielka, polowa. Polskie wojsko tu się zeszło z manewrów, zbudowano polowy ołtarz, przyozdobiony brzózką i igliwiem. Bieda była z tym, że nijak nie moża się było wysikać. Dla Ryśka wykopałem dołek w zdeptanej roli i on do tego dołka spokojnie naszczał. Ja zaś przeżywałem męki jak w ciężkim śnie, kiedy się oddaje mocz bez ulgi w pęcherzu. „I gdzie się zapodziała ta moc żołnierska, ci ogorzali chłopcy z bagnetami u pasa? Gdzie te działa i szwadrony, ci księża i biskupi, którzy obiecywali nam potęgę i chwałę, bo z nami jest Bóg i wszyscy święci?” – myślę, znów czuję parcie na pęcherz i może stąd owe wspomnienia. Droga skręca w prawo, wciąż w wysokich drzewach. Tu już widnieją kamienne ściany zabudowań majątkowych. Wiem, że za tym murem ujrzę staw głębokodenny, przecięty szeroką groblą. Nad stawem wielki dwór Żebrowskich, za nim winno się paść bydło zarodowe, z potężnym bykiem na czele, któremu oczy zakrywa decha przywiązana do rogów, aby byk się nie rozeźlił i nie wziął na rogi, czegoś, co burzy byczą krew. Gościniec wiedzie prościutko do stacji kolejowej. Dalej, za sosnowym lasem, płynie Wilia. Przed stacją, wśród alei, gazonów, klombów kryje się pałac, pełen wspomnień zaprzeszłych i zgoła nie przystających do dni dzisiejszych. Bo jeśli dziś krzyk, śmierć i trzaski walącego się świata, to wówczas spokój, pamięć wieków, a jeśli umieranie, to pełne wzniosłości i owej cichej melancholii za uchodzącym, co uchodząc nie traciło formy. Tu miał mieszkać i tworzyć Kleofas Ogiński. Miejscowa legenda tak chce, ażeby w tym pałacu skomponował „Pożegnanie z ojczyzną”, a zapisawszy nuty strzelił sobie w łeb. Widzę, że staw na swym starym miejscu lustrzy się błękitnie i zielonkawo, tylko bydło gdzieś znikło i sczezł ów buhaj, co napawał mnie lękiem, gdy z Zalesia podążaliśmy dziaduniową bryczką do Drajów. Podjeżdżamy pod dwór, skrzypiąc z chłopska źle nasmarowaną ośką. Dwór trwa niby ten sam, a może bardziej ten sam niźli wprzódy i przez to podejrzany jak aktor, który się zgrał, lecz za nic nie chce się przyznać do swojej klęski. Przed kolumnadę wychodzi jakiś człek z obwisłym, siwym węsem; nie wiedzieć kto to, czy ekonom, czy jakiś totumfacki. Ubrany jest z miejska, z szlacheckim wąsem, a oczka dziwnie małe, blisko siebie osadzone i świdrujące jak u dzika. – Do kogóż to jadą? – pyta i tylko czekać, aż wysmarka się w rękaw albo splunie pod nogi. – Do pani Żebrowskiej, z Drajów, my umówione – rekomenduje się Beniczka, jakby udawała się do dentysty. 25 Wąsacz obraca się na pięcie i znika za oszklonymi drzwiami. – Co za despekt – szepcze ciocia Zosia, a Ryśka zeskakuje z wozu, bo dostrzegł na gazonie jakąś kolorową kulę. Słychać szybkie kroczki i na ganek wkracza drobna starsza pani. Włosy ma zaczesane gładko w duży kok, co podkreśla rasową, kształtną główkę, czoło wysokie, pięknie sklepione, oczy duże jak u zamorskiego ptaka. – Witajcie i wchodźcie, moi mili – mówi, łagodnie się uśmiechając. – Oczekuję was od dawna. Pora porozmawiać po sąsiedzku. Panie Skobiejko, proszę, zajmij się pan konikiem! Wąsacz z miną, która nie wróży nic dobrego, siada w naszą kałamaszkę i kieruje się ku stajniom. – Dużo mu zawdzięczam. Gdyby nie pan Skobiejko, wywieźliby nas na Sybir – jakby usprawiedliwiając się mówi staruszka. – Oryginał to wielki, bo i ułan on z krwi i kości. Całą światową spędził w siodle. Prosimy... prosimy... Wchodzimy gęsiego. Szlachetność ptasiookiej pani krępuje nas najwyraźniej; schłopieliśmy przez tę kałamaszkę i czasy wojenne. Przechodzimy przez duży przedpokój z zakurzonym wieńcem dożynkowym. Wchodzimy do czegoś, co musiało być salonikiem. Kominek tu stoi i jakieś szafy oszklone, teraz puste i w większości bez szkieł. Na kominku zegar w marmurowej obudowie, wskazujący godzinę za pięć dwunastą, jakieś krzesła z wytartym obiciem i okrągły stół... Przez uchylone drzwi widać ogromny salon z dużym oknem weneckim i oszklonymi drzwiami wiodącymi na taras. Pyszni się tam potężny piec kaflowy, król pieców, złożony z kremowobiałych kafelków, w zwieńczeniu napominający blanki jakiejś renesansowej wieży. Pani domu, widząc naszą ciekawość, każe wejść i podziwiać resztki dawnej świetności. W ścianach między oknami widzimy mosiężne kandelabry, między nimi potężna rama mahoniowa, a w niej ściemniała dykta – pozostałość po kryształowym zwierciadle. Jakieś fikuśne stoliki i małe krzesełka. – Sala balowa. Wszystko poszło w rozsypkę, w rozpad i sponiewieranie, lecz Pan Bóg jednego nam nie zabrał – mówi gospodyni, wskazując na park pełen wielkich drzew i na lipową aleję. Wśród świeżej runi, dopiero co wyklutej z ziemi, sinieją, modrzą się i niebieszczą fiołki. – Zasuszało się fiołeczki po kufrach z bielizną i był to zapach iście niebiański – wzdycha starsza pani i wprowadza nas do saloniku, usadawia na krzesełkach i częstuje z wysokiego, srebrzyście lśniącego samowaru malinowym napitkiem. I zaczyna się rozpamiętywanie, jak to było po roku dwudziestym, gdy chłopi znosili zabrane na przechowanie rzeczy. W parku wykopano porcelanę, srebrne sztućce, srebrne tace i półmiski. A w ogrodzie, koło maliniaka, naczynia miedziane i najcenniejszy komplet miedziany do smażenia konfitur i powideł. Teraz było inaczej. Wszystko poszło na zaprzepaszczenie i pani Żebrowska cudem, ostatnim pociągiem uszła do Wilna. Tam wyciągnął przyjazną rękę pan Skubiejko. „Podobnie działo się z dziaduniem” – myślę. „Zapakował on na wozy, co się dało, posadził na kozły Śnitkę i co pewniejszych parobków, bo kogo miał posadzić? Toluś był już w żandarmerii, my w Czarnym Borze... Przejechał zaprzyjaźnione Koty, choć chłopi krzywym okiem patrzyli na to, że tyle dobra uchodzi innym na rozgrabienie. Ale już w Kiewłach zastąpili mu drogę chłopi, rozdarli koszule na piersi i powiedzieli wprost: ,,Rabi, panók, szto chóczysz, dalej nia puścim. Wracaj ze swoim dobrem do domu!” A wprzódy pojawiły się młode Żydki ze Smorgoń, z czerwonymi opaskami na rękawie, i oni to dodali ducha chłopom. I zawrócił stary kniaź tatarski do Drajów, rozpakował rzeczy, a co myślał wówczas, w pamięci mając rok dwudziesty i ucieczkę pod samą Częstochowę...” 26 Tajemnicą jest to dla mnie, ale nie dla Béniczki, która przedstawia tę ucieczkę jako starczą fanaberię, bo trzeba było ciągnąć na południe, do Abaczowszczyzny, gdzie wokół zaprzyjaźnione zaścianki, a i do Borun, siedziby Starewiczów, niedaleko. Tylko jak przejechać przez Kapały, Sinki, Daubuciszki albo przez Zahorze i Łoszany – tego Beniczka nie chce wytłumaczyć. Bo i lud białoruski dziś nie taki. Kiedyś się śpiewało: „Od wieków my spali, nas prabudzili, nahajek dali i znów położyli”. No czy dziś tak naprawdę położyli? I zaczyna się rozmowa o białoruskości. Głosy są podzielone. Pani domu obstaje, że lud jest dobry i tęsknie wyczekuje Polski, a co złego, to od bolszewików i od przedwojennej „Hramady”: w tym trudnym położeniu geopolitycznym Białorusi nigdy nie było i nie będzie. I lud ten, od wieków związany z Rzecząpospolitą, pragnie jej powrotu, gdyż jest to powrót do lepszości i do Zachodu... – Front wschodni drgnął, zanosi się na powrót bolszewików. Czy dobrowolnie zwrócą to, co z takim triumfem przyłączyli? – zapytuje ciocia Zosia. Pani domu parska śmiechem: – Proszę pani, Rosjanie dojdą do naszej przedwojennej granicy i tam się zatrzymają. A samolotami wylądują Anglicy i nasi chłopcy! Niezbyt skwapliwie przytakuje jej Tadziuk, który w sprawach białoruskich ma kiepskie rozeznanie, jakby Wilno dzieliły od Białorusi wysokie Alpy. – Umowa z rządem Sikorskiego jest zawarta – mówi ocierając pot z czoła. – Proszę nie zapominać, że oni są sojusznikami naszych sojuszników. – Cham pozostanie chamem, choćby go miodem smarować. Naród tutejszy myśli tylko, żeby grabić i brać nie swoje. Samahón, sało i dziauczynka – mówi po swojskiemu Beniczka, oblewając się zdrowym rumieńcem. – Tyle muszę się napilnować, żeby resztę majątku, i tę nie rozdrapali. Dobrze, że chociaż August nie szkodzi. Zaczyna się osądzanie Augusta, który w Zalesiu pod opieką garnizonu ma swą stałą siedzibę, czasami biorąc od pani Żebrowskiej taranty jako dowód przyjaznej poufałości. Zmęczony tą rozmową, wymykam się do parku. * * * Cóż może się równać z majestatem starych parków dworskich? Jest w nich pamięć pokoleń, ład swojski i siła ukryta. Są to parki na wpół dzikie, gdzie jest miejsce i na zagaje leszczynowe, i malinowe chaszcze. Niepostrzeżenie parki przechodzą w sad i ogród warzywny. Ten jest zawsze dalej od domu, gdyż dwory od wieków oddają się pod opiekę wysokich drzew. Wśród nich szlachta upodobała sobie lipy miododajne, kwitnące kwiatem drobnym, lecz jakże bogatym w nektar, pylące się żółto w czas lipcowych upałów. Lipy te sadzono w aleje, altany, szpalery. Ściśnięte rosły więc wzwyż, pień mając wysmukły i strzelisty jak wysokogórski świerk. Dębom i klonom, grabom i jesionom dawano przestrzeni do woli, rosły więc w upojeniu, rozrzutnie i kopiasto, rozświergotane i rozdzwonione przez drobne ptactwo. Na szczytach lip było wronie królestwo. Tam szarobokie tałałajstwo wiło czapy swych rogatych gniazd, podnosząc harmider, że uszy zatykać. Co pewien czas właściciel dworu nakazywał strącać gniazda, lecz ptaki, niepomne krzywdy, wczesną wiosną powracały do swych siedzib... Parki dzieliły los dworów. Gdy dwór gorzał w kolejnej zawierusze wojennej, ruchawce czy buntach chłopskich, pod siekierę szły drzewa szlachetne, aby nic nie napominało o pańskim panowaniu. I nad zapuszczonym stawem pozostawały nagie wzgórza. Tylko powracało życie – pan na włościach wytyczał miejsca lipowym alejom i altanom, wierząc, że syn i wnuk zasiądą w ich cieniu. 27 W parkach stawiano kamienne lub modrzewiowe kaplice. W ich podziemiu grzebano bliskich, nie pomnąc, że mściwa ręka sięgnie po trumny, szukając tam bogactw i mszcząc krzywdy wiekowe. I zetlałe żupany, kontusze i robrony walały się po zakątkach parkowych jako napomnienie, by zbytnio się nie troszczyć o ziemską nieśmiertelność. Lecz w kaplicach tych wciąż trwał jakiś stężały duch, który raz zaistniawszy, nie mógł bezistnieć i napełniał te wilgotne, przesycone stęchlizną wnętrza. W kaplicy pojawiała się Postać. Mogła to być Biała Dama lub Pan okryty szkarłatną delią, czasami – małe Dzieciątko. Wtedy wiadomo było, że nadchodzi czas trwogi, nieszczęść i zabójczej ostrości życia. Wędrując po parku, dochodzę do murowanej kapliczki. Stoi ona na skłonie wzgórza zniżającego się ku wodnej toni. Gdzie były okienka piwniczne, tam wybito dziury, i widać w półmroku jakieś trumny ustawione byle jak. Snadź od dawna chowano tu dziedziców tych ziem, i czego nie splądrowano w czas pierwszej wojny, teraz zostało otwarte i sponiewierane. Przypominam sobie niedaleką Malinowszczyznę i widok podobny, że mógłbym przysiąc, że byłem już tu, stałem i rozważałem wyroki historii, tak bezwzględnej wobec panów tej ziemi. „I jeśli nie jest dane zaznać wiecznego spoczynku Radziwiłłom, Tyszkiewiczom, Malinowskim, Świętorzeckim i innym pomniejszym rodom, cóż mówić o żywych?” – dumam tak, stojąc naprzeciw loszku, tchnącego chłodem i zbutwieniem. „Cofali się nasi przodkowie spod Smoleńska, Homla, Kijowa i Mińska, aż oparli się o ostępy litewskości i bojarszczyzny, co zaprawiona łacińskością i królewską polszczyzną stworzyła, zdawałoby się, szaniec nie do zdobycia. A cóż teraz? Czy wiara w Anglików nie jest kwileniem oszalałej przepiórki, której gniazdo otoczyli żniwiarze z ostrą kosą?” Gdy tak rozważam o historii, przesycony lękiem, który przez zimę zaczął zagęszczać się we dworach i w mająteczku nad Drają, ogarnia mnie jakiś niezrozumiały niepokój. Obchodzę kapliczkę i znajduję wejście do wnętrza przesłoniętego drewnianą kratą, chroniącą przed psami i drobiem. Coś tam bieleje w środku, ni to słup, ni to postać okryta białym, powłóczystym płaszczem. Jest zbyt daleko, abym mógł cokolwiek rozpoznać. Widzenie potęguje się i potęguje też uczucie wiedzenia. A może to nie jest widzenie, lecz wiedza tak silna, że aż do zmaterializowania się?... Wiem już, że jest to Postać i że swe istnienie czerpie ona z siebie samej. Skąd więc to przerażenie i ten ucisk na duszy? Czyż nie zmaterializowała się tu pamięć pokoleń? I czyż ja nie jestem częścią tej straszliwej całości, która nie chce dać mi świętego spokoju? I oto stoi... I oto patrzy ślepą twarzą... Nie oglądając się za siebie, odchodzę. Ucisk wewnętrzny rośnie i potęguje się uczucie zamknięcia, choć przed sobą mam przestrzeń wielkiego stawu. Nie gracowaną, zapuszczoną aleją pod lipami spaceruje pan Skobiejko. W ustach tli mu się śmierdziel skręcony z machorki. Przystaje i bacznie mi się przygląda. – Zwiedzasz park, mospanie? – Zwiedzam... – I jak go znajdujesz? – Kapliczka – mówię. – Kapliczka w opuszczeniu. – Tak. Kto zmarłych nie uszanuje, gorszy jest od zwierza. Duchy tu są, starodawne, starowieczne są duchy. No wam myśleć o jutrze. Zaczyna trapić mnie podejrzenie, że też jestem starodawny i starowieczny, a jeśli nie jestem, to rychło taki będę. Nic więc nie mówię. – Cóż, mospanie, nie ciągnie ciebie do lasu? – zapytuje Skobiejko i świdruje mnie swym świńskim oczkiem. – Próbowałem; mówią, że za wcześnie – tłumaczę się jak z największej przewiny. A straszny, morderczy ucisk duszy wciąż we mnie trwa. 28 Parobczańskie przyjęcie Czworaki, zepchnięte w błocko nadstawne, rozpłaszczone u stóp wzgórza dworskiego, na którym kniaź tatarski zdążył postawić swój dworek; czworaki, ślepiące kurzymi okienkami na wydeptane podwórze, królestwo drobiu i dzieci, nagle stały się sąsiedztwem, prawie Okolicą. Beniczka schodzi tam na pogawędkę lub dla zasięgnięcia języka, Śnitko opija wszystkie okazje, babom naprawia kołowrotek, lutuje garnki, a w wolnej chwili stalową piłką grzebień sporządza ze skrzydła ruskiego samolotu. Noszą go w upiętym koku młode parobczanki, niczym oznakę szlachectwa. Czworaki mają w tym swój interes, aby dopuszczać tych ze wzgórza do spoufalenia, wiedząc, że i panom dziś miacielica wieje w ślepia suchym śniegiem. A co będzie? – czy Polaki wrócą z Angliczanami, czy Ruskie z kołchozami – rzecz to obojętna. Byle była jakaś „pieremiena”, a potem i tak stara bieda. Cztery wejścia prowadzą do czterech sionek, gniazdowiska wszelkiego drobiu. Korytka w nich się walają, kosze, wiaderka, a w kącie beczka na kapustę i drabinka na stryszek. Izba w dwa okienka, przyozdobione prymulką, w rogu święty obraz, stół obstawiony szeroką ławą. Na niej się śpi, kiedy łóżko pokryte kolorową pościłką36 – dla gospodarzy. Przy wejściu wielki piec z okapem, tu się piecze i gotuje, a pod piecem zimą schronienie dla kur z pietuchem37. Na piecu zimą raj dla starców i dzieci. Makary Saladucha – pierwszy oracz w majątku, a zimą oborowy –zajmuje narożną izbę z jednym okienkiem, wychodzącym na pańskie maliny obrastające wzgórze, z drugim zerkającym na drogę, kędy bydło zdąża do wodopoju. Ma dwóch synów. Starszy, Siergiej, prawie dzieciukiem jest, pomaga w polu, zarabiając na machorkę. Młodszy został się kaleką: ciąga się po ziemi, podpierając kijkiem. Kiedy kto go zezłości, wali swoją podporą jak bumerangiem. Rzadko kiedy chybia. Ryśka ma z nim swoje porachunki i kiedyś wrócił z rozkwaszoną głową. Wstyd mu było naskarżyć na kalekę, powiedział więc, że został się kopnięty przez konia. Saładucha od dawna zapraszał nas ni to na imieniny, ni to na urodziny. To przez Śnitkę, to przez swoją babę, aż któregoś dnia spotkał ciocię Zosię i powiedział wprost: – Dabry ja był, jak panience dał pług potrzymać. Albo cepem pomachać. Żeby starszy pan zobaczył, zeźliłby sia i wyrzucił mnie k'czortu matiery. Chował przecie was na paniczki. Tak ja sobie i pomyślał, żeby przyszli wy do mnie w gości. Pahutarým38 o starych czasach, pabałakajem39, a moja stara pieśni pośpiewa. Chiba że gardzicie parabczańskim poczenstunkiem... – Dziękuję za zaproszenie, Makary. I dziś poszłabym za pługiem. Szczęśliwe to były dla mnie lata... – powiedziała ciocia Zosia i westchnęła głęboko. – Nie tuży40, paniczka, usio wróci na swoja miejsca. A jak nie wróci, to też dobrze bendzie: zawsze bliżej śmierci – pocieszył jak umiał Saładucha, drapiąc się z frasunkiem po zmierzwionych kołtunach. 36 Pościłka – płachta 37 Pietuch – kogut 38 Pahutaryć – pogwarzyć 39 Pabałakać – pogadać 40 Tużyć – martwić się, obawiać się 29 Ciocia Zosia w przypływie nagłych wspomnień i poruszona obecnością człowieka, który pamiętał ją z czasów, gdy jeszcze była w edenie, nie wiedząc o tym, że jest w raju, zwierzyła się z bezprzykładną szczerością: – Pamięta Makary naszą Minę? – Jakżeżby nie? W kuchni ona pańskiej gotowała, Niemka, akuratna i taka gruba, że we dwa chłopa obłapić sia jej nie dało. Moja stara, kiedy ją brali za pomoc do kuchni, cichońka jej śpiewała: Nasza Mina Niemka, tańcuj charaszeńka. Nasza Mina ruczku daj, my pajedzim w czużyj kraj. A ona: Niemcy dobre ludzie, a Polacy szwinie! I stukała laską. Za bolszewików tak i w kuchni sia została. Nikt jej na wywózkę nie brał, bo była raboczym kłasem. A kiedy jej sia umarło, dyk Śnitko pochował na prawosławnym, chocia jewangieliczka była. Wtedy popy nic do gadania nie mieli. – Mina Krause-Balsemirg! – rzekła jakby w rozmarzeniu ciocia Zosia. – Dawno temu, bardzo dawno, jeszcze w starym domu to było... Pamięta Makary, spalił się on w trzydziestym siódmym? – Jakżeby mnie nie pamiętać? Starsza pani trzymała tam indziuków, kaczki, gęsi i durne perliczki, co wleciawszy na drzewo darli sia, jakby kraj świata zobaczywszy! – Siadłam pod starym dworem na ławeczce, chyba wiosna była, bo pamiętam, że pachniało bzami, i zaczęłam płakać. Mina przysiadła się do mnie, głaszcze po głowie i pyta: „Czegóż ty, Zosieńka, płaczesz?”. „Nic tylko jeść, pić i spać! A ja chcę żyć!” – powiedziałam wtedy. A ona na to: „Och nażyjesz się ty jeszcze, nażyjesz, Zosieńka. Mówię ja tobie –nażyjesz...” I cioci Zosi zaszkliły się oczy. Makary głupawo się uśmiechnął, ponownie podrapał się po kudłach i z wielką pewnością oświadczył: – Nia tuży, panieneczka nasza. Wot, żeby ty w naszej mużyckiej skórze posiedziała, tak by sia nażyła. Nu kto wiedaje, może i na was, panów, przyszli cienżkie czasy?... – * * * Zszedł więc dwór w niskości czworaków, jedynie starszy pan czuwał na swych wysokościach. Makary ciężką ręką rozlewał samogonkę do glinianych czarek, gospodyni podsuwała miskę z jajecznicą, a w drugiej – wereszczakę41 Na przypiecku, blisko gorącości, wznosił się stos blinów. – Chleb na stalé – ruki swajé! – zatarł dłonie Śnitko. – Pastaw haspadyni blincy na stalé, siadź razem z nami. – Gdzieżby ja tam siadała. Moje babskie miejsce przy pieczce42. Jeszcie, panoczki, blińcy dobre, mąka pytlowana z łaski pana Śnitki – szerokozada, o stromej piersi gospodyni spieszy ze wstydliwą odpowiedzią. – Jakiż ja pan! – swoim zwyczajem obruszył się szwagier kniazia tatarskiego. – Pański pytel, mużyckie blincy i boża samahonka! Dyk, zrobim pierwszy hłyk43, za zdrowie haspadyni! Makarowa, przyjąwszy od męża nadpitą czarkę, podnosi ją do góry, uroczyście oświadczając: 41 Wereszczaka – sos na śmietanie, zaprawiony mąką i zalany skwarkami 42 Pieczka – piec 43 Hłyk – łyk 30 – Perswaduja ja w wasza rence, hoście! Pijcie i zakońszajcie! I krztusząc się raczej dla przyzwoitości, wypija do dna, a otarłszy wargi, z godnością przysiada się przy mężu. Śnitko, błyskając zza okularów żywym oczkiem, zapoczątkowuje drugą kolejkę. A kiedy widzi, że już wszyscy są w miarę nasyceni i odpowiednio podochoceni, odchrząkuje i z pewnym namaszczeniem mówi: – Posłuchajcie, bratcy, jakije huli44 byli u naszeho Praleski. I wytrzeszczając oczy jak karp w galarecie, zaczyna recytować: U Praleski dyk na bali naszy chłopcy zahulali. Pili, jeli, hrali w karty, dumali szto heta45 żarty. Nu tut żarty ni charoszy praihrali usie hroszy! Tady uziauszysia u boki46 awaj jany47 w skoki: i lawonichi48, i polki, aż u bok uleźli kolki. Noh jany użo nia czujać, tady i znou harełku dując49. I za hłykam idzie hłyk, aż zhubili ureszcie lik50. A Wincuk tak nabrausia, szto u portki jon usrausia. Na zautra jamu nia ło ka51 i balic jamu hało ka52. I młość53 jahó biare, cały dzień kazły dziaré54. Byliby lepszyje huli kab55 harełki szmat nia duli. Do okienka przyklejają się nosy parobczańskich dzieci, więc Makary wypycha Siergieja na podwórko. Ten wstaje ze swego kąta i mówi spluwając pod nogi: – A szto, na krakadiła nia moga popatrzeć? – Ja tobie dam „krakadiła”! Paszoł won, ty wałacucha56! Widzicie, jak jego te czubaryki przerobili?! – dziwi się stary Saladucha. 44 Hula – zabawa 45 Heta – to 46 Uziauszysia u boki – wziąwszy się pod boki 47 Jany – oni 48 Lawonicha – białoruska pieśń ludowa i żywiołowy taniec z różnorodnymi figurami 49 Dujuć – pić bez umiaru, chlać 50 Lik – liczba 51 Nia ło ka – nieporęcznie 52 Hało ka – główka 53 Młość – mdłości 54 Kazły dziaruć – wymiotować, jechać do Rygi 55 Kab – żeby 56 Wałacucha – włóczęga 31 – Pocierucha57, baćka58 – mruczy Siegiej, podrzucając głową jak znarowiony źrebak. – O krakadile mówić nia można? – Wot synók, dyk synók! – wyraźnie podoba się Śnitce krnąbrność Siergieja. – Będą z niego ludzie, prawdziwe Białorusy rosną! – Jakie Białorusy? Pany – Polaki. My naród prosty, tutejsza mowa mówioncy i gdzie nam do Białorusów! – gorąco zaprzecza Makary. – Niadobryj, synók. Niech tylko mój Makaraczka głowa spuści, dyk on nam na karszél59 skoczy. Jak piatuch jaki! – wysokim głosem woła Makarowa, a Śnitko jest w coraz lepszym humorze. Ponownie sięga do swego worka z przypowieściami: – Hawaryć kuma do kumaczki – mówi, nie omieszkając nalać do czarek, bo gospodarz wyciągnął z kamysznika60 drugą butelkę. – „Wiedaisz, maja ty kumaczka, synók moj jak by chłapcóm – by takij dobry dla mianié, takij dobry! A ciapiér, jak ażani sia, zrabi sia taki błahí61, a nawet swaju mataczku bijeć!” A kumaczka z dobraho serca: „Maja ty kumaczka – uziałaby ty hawnó u zuby i plunułaby takomu synu prosto w oczy”. Na podwórku rozlegają się krzyki i piski dzieciaków. Siergiej wyraźnie gniewny jest, pomaga mu w tym braciszek, lejąc kijem kogo popadnie. – Zły wasz Michałka, rozeźlony mocno – mówi Béniczka, dotychczas zajęta blinami maczanymi w wereszczace. – Urodził sia był niby jak dzieci, a potem cosik go pokrenciło –wzdycha Makary. – Biegał nad staw i tam jahó62 lichóje dorwało. – Nie mów ty lepiej niczahó, Makareczka. Czur czeraz czur –gorączkuje się gospodyni i, uniósłszy się z ławki, spluwa przez lewe ramię. – Czur! – Babskie gadanie. Rewmatizmy tam chodzo, to ja i chciał powiedzieć – prostuje gospodarz. – Stary pożałował ziemi. Wiedział, gdzie czworaki stawić: na błotnych nieużytkach. Cud, że was wszystkich nie pokręciło – Śnitko jest już mocno podchmielony, mały wąsik dziarsko podskakuje mu pod nosem, siwe oczy promieniują wizjonerską jasnością. – Służyłem ja u różnych Platterów i to wam powiem: jeśli Bóg jest na niebie, sprawiedliwości stało się zadość! Hunowie przyszli, o nich to przepowiadano: oczyszczą naszą ziemię, przepalą do samego korzenia grunt. Nas wszystkich wytępią. A was żal, duraków, bo swojej swobody się boicie! – Jakiej swobody? Ukraińcy – inne ludzie. One do rezania szybkie –żegna się z prawosławna, palcami w ciup, żona Makarego. – Ot i widzicie ją! Powiedziała, co wiedziała! Ja nie mówię o takiej swobodzie, która każe ludziom kości łamać! – Śnitko unosi lewą rękę, zesztywniałą w zginaniu, i groźnie nią potrząsa. – Takuju twaju mać, Łabatyje! Nie mściwy ja, ale Łabatym w morda dam! Stół ogarnia jakaś oczadziała wesołość. Wszyscy mówią naraz, gestykulując zamaszyście. Przy okienku znów czyjaś mordka przyklejona do szyby: zwichrowane płowe włosy, oczka ostre jak szpilki, nos niby różowy pierożek. – Michaśka, chadzi do mamy! Michaśka wykrzywia się ohydnie i zostawia na szybie rzadką plwocinę. 57 Pocierucha – byle kto 58 Baćka – ojciec, tato 59 Karszél – kark 60 Kamysznik – kąt koło pieca 61 Błahi – jego 62 Jaho – jego 32 Gospodyni obejmuje męża za szyję, przyciągając go do swej zadziwiająco jędrnej i tęgiej piersi, i z głębokim zaśpiewem, z samej głębi serca śpiewa: Ooj, Maakaraczka ty mooj! Ja za taabooj jak za kamiennaj ściannój, ooj! Michaśka Michaśka był jak wszystkie czworaczne dzieci: zimą w samej koszuli biegał na bosaka po glinianej polepie, a gdy tylko ociepliło się, wychodził na podwórze. Tam spotykał znajome kury, zimą wychylające kraśne łebki spod pieca, i sąsiedzkie dzieci, z którymi był w ciągłej wojnie. A kiedy słońce zaczęło wznosić się ponad młode lipy i gontowy dach dworu, Michaśka wdrapywał się pod górę, pod pański dom. Boczne wejście prowadziło do czarnej kuchni: tu stołowała się służba i zamieszkiwały dziewczyny od lepszej, domowej roboty. Michaśka dochodził do progu i rozdziawiwszy gębę, zadzierał łeb do góry. Nad sobą miał piętrzący się wysoko dom z wielkimi oknami i strzelistym szczytem dachu. Dwór trwał groźnie niby potężna góra i Michaśka był zawsze gotów do ucieczki, ale trzymał go mus podobny do tej samej konieczności, która wprowadzała go w najgorsze błocka albo skłaniała do walki z kogutem. Wybiegały na podwórze dziewczyny z wysoko podkasanymi spódnicami, czerwone i spocone, wychlastując kubły pomyj. Pomyje pachniały tłusto i sytnie. Michaśka wywąchiwał zapachy i wtedy czuł z rozwartych drzwi bijącą inną woń: gęstą, aromatycznie drażniącą podniebienie, woń dobrego jadła. Czasami z dworu wychodziła starsza pani, drobna, biała i chudziutka, zawsze ubrana na czarno, z wielkim pękiem kluczy przypiętym do wąskiego paska. Jej gładko przyczesana główka, blade policzki i niebieskie, wypłowiałe oczy nie wiedzieć czemu przypomniały chłopcu kogoś, o kim wieczorami bajało się w ciemnej izbie. „Musi tak wyglądać pierekidzień63...” – myślał i bał się starszej pani. Pewnego dnia, a był to dzień słoneczny i wietrzny i po wysokim niebie szybko wędrowały białe obłoki, Michaśka zadarłszy głowę dostrzegł, że dom ruszył z miejsca. Był to widok nieprawdopodobny i Michaśka zamarł z przerażenia, oczekując, aż wysoka szczytowa ściana i ostry szpic dachu nabrawszy rozpędu, rozdusi go i zmiażdży. Akurat starsza pani wracała z ogrodów, więc Michaśka rzucił się do niej z krzykiem. – Paniczka, dom walicca! – Głuptasku, coś tobie się przywidziało – powiedziała dziedziczka, próbując pogłaskać go po głowie. – Nie czapaj mianie64, ty wiedźma! – wrzasnął Michaśka, cofając się, a dom przyspieszył biegu, pozostawiając za sobą szybkie, postrzępione obłoki. Żona kniazia tatarskiego cofnęła rękę, uśmiechając się z bolesnym smutkiem: – Wiedźma, mówisz? – Ja znaju, ty wiedźma. Ty nocko krew ludzka pijesz... – drżąc na całym ciele mamrotał Michaśka. – Paszła ode mnie. 63 Pierekidzień – wilkołak, wiedźma 64 Nie czápaj mianié – nie ruszaj mnie! 33 I wtedy Michaśka ujrzał rzecz jeszcze gorszą: dwór jakby na chwilę zatrzymał się w swym pędzie, dworskie wzgórze wraz z białą panią i z nim samym ruszyło w galop pod zmrożonymi chmurami. Michaśka rzucił się do ucieczki w łozowe zarośla. Miał tam swoje miejsce, skąd widział śluzy, którymi spływała woda do szerokiego koryta, a stamtąd do skrzyni młyńskiego koła. Przy brzegu, podchodząc pod same łozy, rozrastały się dziko tataraki. Wodę marszczyły podmuchy wiatru, kołysząc na środku stawu dworskimi gęśmi. Tapląc się w dennej mazi koło brzegu, wystawiały swe przybrudzone kupry parobczańskie kaczki. Michaśka nie umiał liczyć, no znał każdą huskę i każdą kaczuszkę z osobna, każda przecież inna była. Dziś zobaczył, że brakuje jednej huski, tej, co ciągle dzióbała wielkiego gęsiora z garbatym gęsim nosem. Gęsior w złości wielkiej rozkładał skrzydła, jakby chciał polecieć za młyn, gdzieś na łąki i pola, i trąbił swoją gęsią trwogę. „Zjedli pany huskę, tym to zawsze dobrze” – pomyślał Michaśka i przypomniał sobie dworskie zapachy. W brzuchu zrobiło się mu niedobrze, zabulgotało tam, jakby żaby odprawiały żabie wesele. Zwinął się w kłębek, kładąc się na podsuszonych tatarakach. Leżał tak czas pewien, aż żaby poszły spać. Wtedy i on zasnął. Kiedy się obudził, zobaczył, że po niebie szybko płyną te same białe obłoki, na środku stawu dalej pływa stado pańskich gęsi ze spokojnym już gęsiorem. Parobczańskie kaczki wylazły na brzeg, otrzepując pióra. I wtedy zobaczył tam, gdzie stał pień nadgniłej, dziuplastej wierzby, jak z tataraków wychodzi wielgachny, pokraczny dziadźka. Cały utytłany w błocku, brodaty, wąsaty, w dziwnej, okrągłej czapce z czerwonym pasem. Michaśka zwyczajny był proszalnych dziadów, ale ten był jakiś inny. Miał na sobie szary szynel, sztywny od błota. Dzied ciągnął, trzymając za szyję, dużą białą gęś. – Dyk ty co, huskę udusił? – spytał Michaśka, wcale się nie uląkłszy. – Dusił, jak ciepła była. Teraz i jej zimno, i mnie trasca trasie – odparł dziadźka, szczękając sczerniałymi zębami – trasie, dyk trasić. – Poczekaj ty, jak paniczka uwidzi, dyk ona tobie da! Oj da! – Nia uwidzi, nia uwidzi. Nikto mianie uwidzieć nia może... – Ona wiedźma. Ona wszystko widzi. Ona ludzka krew musi pić –zagroził Michaśka. – Od tego ona i paniczka, żeby wysosywać mużycka krew. – A może to bajki tylko? – zwątpił Michaśka, czując nagły lęk. – Bajki?! Dyk ty widział, jak krew ludzka rzeko płynie? Dyk wot pany od tego so, żeby ta krew pić. Michaśce przypomniała się opowieść o wielkiej wojnie i o tym, że Drają krew płynęła, jakby na gody parsiuka65 zarzynano. Parę kroków stąd, na pagórku, tatko cięgiem wyorywał patrony pełne czarnego prochu. – W wojna ludzi zarzynali, dyk krew płynęła – powiedział. – Trasca mianie trasié! Trasié i trasié! – powrócił do swego dziadźka. – A husku ty weź sobie. Co ty nie pan, pojeść sobie nie możesz? I dziadźka rzucił gęś na brzeg, depcząc się w błotnistej mazi, która sięgała mu do kolan. – Na sztó mnie huska? Tatka dziażko66 zbije, ot i benda miał huska! – Mówia tobie, biary! – Jak ty ukrad, dyk i bierz sobia! – odważył się krzyknąć Michaśka, ogarnięty coraz większym strachem, bo gęś miała rozszarpane gardło, jakby szaszók67 na nią napadł. – Mnie nie potrzebna, bez krwi ona... 65 Parsiuk – prosiak 66 Dziażka – pasek 67 Szaszók – tchórz, zwierzątko futerkowe 34 – Michaśka poczuł, że pora uciekać, bo dzied robi się coraz straszniejszy. Zżółkł on na twarzy, a oczy jego stały się czarne, bez blasku, lecz ciągle ruchliwe jak żywe pijawki. Tylko podniósł się na nogi, gdy poczuł w krzyżu i w plecach straszny ból. To dziadźka chwycił gęś i walił nią w Michaśkę jak baba dziada apałonnikiem68. Michaśka krzyknął na całe gardło, a potem omdlał. Wieczorem natknęła się na Michaśkę dziewczyna dworska, której starsza pani kazała szukać zaginionej gęsi. Nic nie mówił, trząsł się jak w febrze i miał bezwładne nogi. Testament Upał czerwcowy tężeje i w dolnym ogrodzie, gdzie nie tak dawno wujaszek Witold posadził młode jabłonki, a bliżej stawu krzaki smorodziny69, mieszają się zapachy warzywnika, liścia smorodziny i tataracznych chaszczy. Wznosi się tu małym garbem sklepik, wykopany razem z budową dworu. Babcia miała tutaj piwniczkę ze spiżarnią podręczną, bo lodownia stoi na wzgórzu, obok zarośli czarnego bzu, który pozostał po starym dworze. Do sklepiku biegnie stecka, niegdyś mocno zwężona, teraz mógłby i wóz tędy przejechać. Parobcy przedłużyli drogę dziką ścieżką, która prowadzi na mostki i na gościniec, kędy droga do Kotów, albo przez zakrzaczone łąki w dobra Kozłowskich. A stamtąd w Zahorze i w krainy wyżynne. Drogę tę upodobał sobie dziadunia, wędrując na spacery samotne. Jego głowa o bujnej, siwej czuprynie unosi się nad grzędą maków, niby spóźniona zdobycz obnoszona przez barbarzyńców. Głowa chwieje się na boki w zdziwieniu niezmiernym, to znów podrzuca ją gniew nagły: stary kniaź prowadzi z kimś długą, ciężką dysputę. Podchodzi do piwniczki, tu przysiada pod krzakiem jaśminu, na ławeczce wyciosanej z olchowego berwiona, i wsparłszy się mocno na, lasce, o czymś duma. Stąd widzi dwór, świren, którego strzegł wierny Walet, i okno, którym uchodził wrześniowego wieczora, niosąc na rękach babcię Wandzię. Ciocia Zosia wynosi z piwniczki kubeł chłodnego zsiadłego mleka. Dziadunia przyjmuje mleko bez słowa. Aż któregoś dnia, kiedy słońce tężało w gorączce, choć do południa było parę dobrych skoków zająca, powiedział: – Obacz tylko, Wandzia u ciebie umarła... A mnie przyjdzie się samemu wieku dożywać. Wiesz, ile mam lat? Urodziłem się w roku pańskim 1849, mówią, że wtedy wiosna dla ludów była. I przekleństwem moim jest dożyć do lutej zimy tych ludów. – Koniec wojny się zbliża, dożyje tatuś wiosny – odparła ciocia Zosia. – Wiosna nie dla mnie. Ja końca tej wojny nie dożyję. Macie pochować mnie koło Wandki, rozumiesz! Córka tatarskiego kniazia w milczeniu potaknęła, a starszy pan podumawszy chwilę, z niespodziewaną mocą, jakby rozmawiał z wiecznością samą, zaczął mówić: – Przekleństwo nad nami. Tego, co pradziad Benedykt uczynił, nie odwrócisz. Krew na nasze głowy i na głowy naszych dzieci... Krew nie ginie, jest, trwa we wszystkim. Nasz przodek był przyczyną tylu zbrodni, że wszyscy musieliby być święte, żeby spłacić ten dług. Wacek, najlepszy z nas, zaczadził się. Luśka oszalała, Józiuk rzucił księżowską sukienkę, żeby kury od koguta nie odróżniać. I tobie pozwoliłem wyjść za mąż bez serca, choć poczciwości wielkiej twój mąż. I u hrabiego szanowany jest. Przemyślałem ja wszystko. Obacz tylko, w 68 Apałonnik – chochla 69 Smorodzina – czarna porzeczka 35 młodości śmiałem się, kiedy mówiono, że dziadowskiej zbrodni nie zmyć nam. I sam byłem nie lepszy, nie mówiąc już, ilu Turków posiekałem, ale wojenna to była potrzeba i carska... Obacz, Zosieńko, twojej matce wielokrotnie wierności nie umiałem dochować... I kniaź tatarski zapłakał starczymi łzami, bez łkania, jedynie po policzkach ciekły mu dwa mętne strumyczki, skapując po wąsach na znoszoną kapotę. – Wszystko będzie odpuszczone... – rzekła ciocia Zosia, głaszcząc go po ręce. – Dlatego, że Wandzią moją opiekowałaś się za Sowietów i pochowałaś ją godnie – zapisuję tobie całą Abaczowszczyznę. Młyn wodny, inwentarz żywy i martwy, po równej części każdemu: tobie, Tolusiowi, Ewelinie i Józiukowi. Draje zapisuję Tolusiowi i Ewelinie, a Józiuka z jego części będą musieli spłacić w dziesięć lat. Ot i wszystko! Markowicza sprowadźcie, testament sporządzić trzeba! Ciocia Zosia chciała coś powiedzieć, ale kniaź tatarski ściągnął brwi i ostro błysnął okiem, co niegdyś przyprawiało o lęk dusze męskie, cóż więc mówić o babskiej odwadze. Obiecała więc tylko, że możliwie szybko sprowadzi Markowicza, przedwojennego wójta, który i dziś z polecenia Organizacji pełni tę funkcję. * * * Markowicz zajechał na chłopskiej taratajce. Na przedniej ławeczce przycupnął chłopiec stajenny, pełniąc rolę stangreta, z tyłu, na siedzeniu z oparciem krytym lnianą dziarugą70, rozsiadł się pan Józef, okrągły i pulchny, z oczkami nad wyraz bystrymi. Obok niego dumnie tkwiła wysoka, niebieskooka blondynka o cerze zadziwiająco białej, niepokalanej. Była to pani Wiera, bezgrzeszna, bo bezwiedna w tym, co jest grzeszne. Ostała się ona w Zalesiu z czasów sowieckich i teraz pisała się jako sekretarka gminna. – Całuję rączki dobrodziejce, a wielce szanownemu panu Antoniemu jestem nad wyraz wdzięczny za okazane mi zaufanie – Markowicz z miejsca rozpoczął roztaczać swe aromaty, jako człowiek bywały wśród ludzi i do tego sąsiad o miedzę z Abaczowszczyzną, gdzie miał swój nieduży folwark. I przypadł do rączki dobrodziejki Zosieńki, a potem z głębokim ukłonem podał rękę tatarskiemu kniaziowi. – A to jest pani Wiera, mogę powiedzieć z całą uczciwością, że to moja prawa ręka w gminie. Zażywa ona u nas wolności i oddycha pełną piersią, choć jaką my teraz mamy wolność?! I jest kobietą godną zaufania! – dodał na koniec, co miało znaczyć, że pani Wiera została wprowadzona w sprawy Organizacji, albo że sekretarzuje za wiedzą i zgodą Organizacji. Zaprowadzono gości do salonu, do którego niedawno powróciło parę mebli. Wśród nich stół owalny, rozsuwany. Odwiózł go chłop z Siwicy, bo Niemcy zabierali mu syna na roboty do Prus. Prosił więc o wstawiennictwo panoczków: „Stół hetyj u susieda stajau i stajau. Ni jeść, ni spać na nim nia można. Dyk jon71 jahó u stodoła. Myszy u stół uleźli, widać paczuli pańskie jedzenia. Przywioz ja wam wasz stół, a wy z panem wójtem pogadajcie, żeb mego Januka Niemcy nia zabrali...” –mówił chłop, obiecując, że od drugiego sąsiada przywiezie on „kamodu, gdzie kuraczki jajca znoszo”. W salonie czekała Béniczka, uróżowiona, ufryzowana żelaznymi szczypcami. Stół zastawiony godnie. Pod nóż poszedł parobczański kogut, którego Béniczka spłaciła młyńskim zbożem. Krasuje się72 kumpiak przywieziony z rodzinnych okolic, a w kuchni młynarzowa szykuje bliny na żytniej zakwasce i smaży jajecznicę. 70 Dziaruga – wiejski, grubo tkany materiał 71 Jon – on 72 Krasować się – pięknieć 36 – Myśla ja, że nie ukrzywdzicie wy mego Tolińkę, majątek nie moża iść na rozparcelowanie ani na podziały żadne – wita Béniczka gości, ale wciąż jest niespokojna, rzucając okiem ku podjazdowi, gdzie lada chwila ma zajechać Dowgiałło z Kopanego Błota. Wreszcie słychać siarczyste strzelanie z bicza i pod ganek podtacza się jednokonna bryczka, zaprzężona w żwawego, czarnego wałacha. Za pana i furmana siedzi w bryczce Dowgiałło. – Otóż i pan Bolesław we własnej osobie! – woła Béniczka, klaszcząc w dłonie, i wybiega na ganek. Lawón Kaczarha przejmuje lejce, bo zapowiada się dłuższe posiedzenie. Bolesław Dowgiałło, komendant policji białoruskiej, ubrany z wojskowa: spodnie galifé73, buty oficerki, giemzowe, połyskujące oleiście, kurtka siwa ŕ la Piłsudski, a na głowie furażerka bez żadnych oznak. Czarny jest, podobny do Cygana: wąsik przystrzyżony w stylu Rudolfa Valentino. Szarmancko całuje Béniczkę w dłoń i biorąc ją pod rękę, wprowadza do dworku. – Prosili my pana Bolesława na świadka do testamentu. Bolesław jest przyjacielem Tolińki i majątek jemu przyjdzie się zapisać – objaśnia Béniczka. Starszy pan groźnie ściąga krzaczaste brwi i głośno oświadcza: – Obacz no tylko, zła to rzecz, kiedy baby do testamentów nosa suną. Rad widzieć sąsiada z Kopanego Błota, z ojcem, świętej pamięci, na zabawy razem chodziliśmy. Dawne to czasy: od Abaczowszczyzny dwadzieścia kilometrów miałem. Przetańczyłem całą noc, a na rano do pracy w polu. Pan Dowgiałło szlachetności wielkiej człowiek i patriota gorący. Obacz no tylko, zginął on w dziewiętnastym roku, z Niemcami też walczył, a dziś takie czasy nastały... – Tatuńcia, pan Bolesław w Organizacji jest! – półgłosem objaśnia Béniczka, ale starszy pan głuchawy jest, a może o żadnej Organizacji nic nie chce wiedzieć. Bierze pod łokieć Markowicza i odprowadza go na bok. Testament sporządzono rankiem. Zgodnie ze wszystkimi zasadami, zaczyna się od pochwalenia Trójcy Przenajświętszej i od tego, że testator jest zdrowy na umyśle i w pełni rozsądku i pamięci. Testament najpierw odczytuje sam kniaź tatarski. Dwukrotnie czyta szczodre obdarowanie cioci Zosi, spod okularów rzucając groźne błyski na Béniczkę: – „...Następnie przekazuję na własność swojej córce, Zofii Marii Wołk-Wołczackiej, wyjątkowo cały folwar Abaczowszczyznę, obecnie gminy daubuciskiej, rejonu smorgońskiego, okręgu wileńskiego – około czterdziestu hektarów ziemi, jako dług za utrzymanie i leczenie w przeciągu dwóch lat chorej żony mojej, a swojej świętej pamięci matki”. Czyta też dwukrotnie polecenie najważniejsze: „Zobowiązuję również swoją córkę, Zofię Marię Wołk-Wołczacką, aby rokrocznie w parafialnym kościele łoskim składała ofiarę na mszę świętą w intencji za dusze świętej pamięci zmarłych: Wandy Teresy i Antoniego, swoich rodziców, możliwie w rocznicę śmierci.” Siada i podpisuje zamaszyście pięknym, delikatnym jak machnięcie ptasim piórkiem, pismem. Teraz przychodzi kolej na Markowicza, żeby złożył swój szacowny podpis pod stwierdzeniem, że „testament niniejszy został sporządzony i podpisany przez Antoniego Dowgiałłę- Oganowskiego w naszej obecności” i że „testator Antoni Dowgiałło-Oganowski znajdował się w pełni rozsądku i przytomności”. Markowicz ceregieli się trochę, chcąc dać pierwszeństwo Dowgialle, ale dziedzic na Drajach usadza go na krześle. – Obacz, wójta podpis jakby samego księdza, a może i biskupa nawet – mówi, co Markowicz przyjmuje jako pochwałę nie należną sobie, ale podpisuje się z wyraźną przyjemnością. 73 Spodnie galifé – wojskowe spodnie, na biodrach rozszerzane, od kolan wąskie 37 – Obacz no tylko, pana Dowgiałłę fatygował ja nie będę. Pan Tadeusz przyobiecał mi swoją przytomną obecność przy testamencie. Nie wiedziałem ja, że będziemy gościć pana komendanta – mruczy starzec. Béniczka oblewa się krwawym rumieńcem i krzyczy, jakby kniaź tatarski był zupełnie głuchy: – Mówiłaż ja, że gościa będziem mieli z Kopanego Błota! Cóż to, tatuńcia ogłuchł zupełnie?! Głuchy on, wiadomo, dawno mu dziewięćdziesiątka stuknęła... – objaśnia Dowgialle, ale ten wydaje się być zainteresowany stołem i niczym więcej. – Zawsze rad jestem gościć u pana Oganowskiego – mówi i kłania się cioci Zosi. Béniczka stawia litrową butelkę z żółtawą samogonką, a młynarzowa wnosi jajecznicę i kwaskowate bliny. Po trzeciej kolejce goście ożywiają się, nawet pani Wiera rozluźnia się, a policzki jej okraszają dwa okrągłe, jakby cyrklem odmierzone rumieńce. – Pani Wiera pięknie śpiewa cygańskie romanse – chwali się Markowicz i całuje w rękę panią Zosieńkę, a potem Wierę. – Zaśpiewasz nam, Wieróczka? – Pan Józef, później, kiedy pora przyjdzie – szepce Wiera. – Otóż co ja powiem pani Zosieńce! – uroczyście oznajmia Markowicz. – Skoro została pani dziedziczką na Abaczowszczyźnie, zajeżdżaj pani na swoją ojcowiznę. Będziesz naszą sąsiadką, blisko Daubuciszki i urząd gminny, gdzie pani Wieroczka mnie pomaga – tu znów przypada do szerokiej, o woskowej bladości dłoni Wieroczki. – W Abaczowszczyźnie, jak wiem, jest dom nowy, po wojnie postawiony. Połowę jedną zajmiesz, na lato akuratnie. A ja tak zrobię, że z folwarku kontyngentu nie trzeba będzie Niemcom odstawiać. Ot i żyć z tego będziecie. Projekt ten podoba się wszystkim, a szczególnie Béniczce, która jakby niepomna krzywdy, jaką wyrządzono Talińce, cała w rumieńcach, z wielkim ożywieniem rozmawia z Bolkiem Dowgiałłą. – Widzisz, Zosieńko, każdy będzie panem na swoim. Tatuńcią ja się zajmę! Ciocia Zosia podnosi cienką szklankę, która jakimś cudem ocalała z pogromu, i mówi: – Skoro los tak chciał, jadę na Abaczowszczyznę! Jest spokojna i poważna, zapatrzona w siebie, jakby oczekując jakiejś odpowiedzi na dręczące ją pytanie, którego istoty nie jest w stanie pojąć. Może widzi w tej chwili te laski, stromość wzgórz i głębinność jarów, wszystko objęte ciemną ścianą boru. Za nim starożytności Łoska i Krewa, a na północ – daubuciski meczet i droga przez Kaśkiewicze i Kapłany z rzeczką Zdrą, co dziś zwie się Drają, przedzierającą się ku gibkiej i kapryśnej, raz stężałej z przypływem wód, raz wiotkiej jak dziewica – naszej Wilii niebieskolicej. Słychać brzęk szkła. Ciocia Zosia trzyma w rękach resztę szklanki. Po dłoni ścieka krew, zmieszana z samogonką. – Na szczęście to – mówi z pełnym przekonaniem Markowicz i całuje ciocię Zosię w zakrwawioną dłoń. Z narodu wybranego Ranek jest rześki i czysty, pełen obietnic dnia letniego. Czuwam pod głogiem i krzakiem jaśminu, który zapomniał o czasie przekwitania i wytrzeszcza swe białe oczka z żółtą źrenicą, tchnąc aromatem jaśminowego czadzenia. Trwam bez czynu żadnego, jak powinno być w 38 czas wakacji, których ostatnio mam aż za wiele. Krzak wtapia się w żywopłot, zniżający się w dół, ku gościńcowi. Przed sobą mam gazon i ganek dworski, wygląda więc, jakbym był gościem, który gdzieś zapodział swoją bryczkę wraz z parą koni. Przed gazonem stoi kilku młodych mężczyzn, parę dziewczyn i kobiet; są ustawieni po wojskowemu: według wzrostu. Przed nimi młodzik umundurowany, obciśnięty zgrabnie pasem, z czerwoną opaską na ramieniu, na której w białym kręgu czerni się krzyż przełamany podwójnie: runiczny znak słońca przyzywający szczęście. Młodzik spaceruje wzdłuż szeregu i co pewien czas wymierza parę siarczystych policzków. Czyni to bez specjalnej złości i bez emocji, jakby z poczucia obowiązku lub wyższej racji. Coś mówi w języku, który brzmi zbyt gardłowo i niemo, abym mógł go zrozumieć. Rozmowa trwa już od godziny, co do reszty znudziło dwóch litewskich żołnierzy, którzy oparłszy o krzak swe karabiny, zdają się zapadać w drzemkę. Nad nimi, niby motyl bielinek, unosi się duch ich dzielnych przodków, napominając o dalekiej przeszłości, kiedy to Łoski i Krewa, Smorgonie i Żodziszki były przedpolem tego nieogarnionego aż do zatracenia się w przestrzeni władztwa kunigasów. A młody Niemiec z zimną krwią dalej wprowadza swe porządki, bez poczucia winy i grzechu, jak to czyni cały jego naród, bez winy i grzechu zdążający ku swej nieuniknionej wielkości. Trzeszczą krzaki i widzę, jak przez pokrzywy i bodziaki, od świrna brnie Śnitko. Idzie na przełaj przez chaszcze, w których skrywał się w tamten wrzesień, a zoczywszy mnie, przywołuje kiwnięciem ręki. – Takie buty u Aniuty – mówi dysząc źle przetrawioną samogonką. – Ruski bije Niemca, Niemiec bije Żyda. A kogóż będzie bić Żyd? Otóż to! Nie do pomyślenia to, no tak wygląda, że Żyd nikogo nie pobije, bo jego już nie będzie! W milczeniu przyglądamy się defiladzie młodzika. – Już ja by mu dał w morda! – syczy Śnitko, bo Niemiec znów rozpoczyna swój uciążliwy rytuał. – I kogóż my będziem bić po mordzie, jak Żydów nie będzie? Ludek białoruski już więcej się nie da. Bolszewikom, tym się da, a Polaczki za miękki cosik naród! Widzisz – z lewa, ta czarnula. Ona jest ze Smorgoń, córka Sarachana. Stary pilnował dziewczyny jak brylantowego jajka. Posag zbierał i twój dziadunia niemało jemu zboża sprzedał. Sarachan teraz od dołu trawka ogląda, a Sara od byle chłystka bierze po mordzie. – Zna ją wujaszek? – Jakżeby mnie nie znać. Nieraz ze zbożem jeździlim do Smorgoń. Twój durny dziadunia takie świrny pobudował, że Żydzi mieli gdzie zboże przetrzymywać, żeby na przednówku ostatni grosz wycisnąć. Pomyśleć tylko! Tata kapitalista, a synók komunista. Czemuż to nasze muzyki zatrzymały twego dziadunia w Kiewłach? Lud białoruski cierpliwy jest i ospały aż zanadto. A tu raptem w Kiewłach: „panok, dalej nie uciekniesz!”. Synek Sarachana i jemu podobni tam się szwendali z czerwoną opaską na ręku. Widać czegoś im wstyd było sia pokazać. I niepotrzebnie – raz swoja prawda znaleźli, nie trzeba się jej wstydzić! Śnitko wzdycha ciężko i rozkazuje: – Leć na górka, w pokoiku za łóżkiem znajdziesz butelka. W świrnie mam sąsiedzka hutarka74 z twoim wujem z Kotów... I szwagier kniazia tatarskiego śmieje się zupełnie bez sensu i bez związku z mówionym, aż jeden ze strażników budzi się z zadumy wiekowej. Klnie soczyście językiem Bałtów i Słowian, okładając klątwą matki rodów, w nadziei, że ród ludzki zginie i wreszcie zapanuje święty spokój. – A butelka zawiń w pościłka – poucza mnie na odchodnym Śnitko i zanurza się w ogrodowe chaszcze. 74 Hutarka – pogawędka 39 Hitlerjugendowiec daje Żydom „spocznij”, zapalając papierosa, co też czynią dwaj Litwini. Przemykam się ku gankowi i znajduję tu ciocię Zosię, a w oknie salonu widzę kniazia tatarskiego, zapatrzonego w dal tylko jemu wiadomą. – Przypatrz się temu dobrze, zapamiętaj to na całe życie – z niezrozumiałą zaciekłością mówi ciotka Zosia. – Kto jest głodny – kamieniem będzie nakarmiony. Ponad narodami oni są, bo są bardziej niźli narodem w swojej żydowskości. Wszyscy chcą ich mieć za nic, a okazuje się, że bez Żyda ni ducha, ni materii nie można w pełni zakosztować. Zapiekli są i roznamiętnieni w posiadaniu swojego Boga i w zgłębianiu istnienia Jego, a gdy się im nie powiedzie – idą pod swoją Ścianę Płaczu albo stają się osobistymi wrogami Pana Boga. Ich umysł, wygłodzony przez cztery tysiące lat w szukaniu Pana nad Panami, wciąż dochodzi praw i prawd albo znowuż popada w pożądliwość świata. I przez swoje bogactwa stają się znienawidzeni. Znam ich dobrze: w oszmiańskim gimnazjum miałam za przyjaciółki Salcie, Rachele i Sary – dalej ciągnie swą namiętną tyradę siostra mojej matki. I pojmuję, że ciocia Zosia jest w jakiś sposób nie z tej ziemi i może stąd jej uczulenie na żydowskość? Bo i dla mnie jest już jasne, że – jak to powiedział dziadunia – „kogo Pan Bóg wybrał, ten nie ma życia”. „A może i my, ta cała szlachta półherbowa i herbowa, jesteśmy również dotknięci, bo porzuciwszy swych prostodusznych bogów – Perkunów i Światowidów – na serio przyjęliśmy żydowskiego Krysta Zbawiciela i los żydowski w jakiś sposób został sprzężony z naszym losem? Ich przekleństwo i nasze wybraństwo, nasze przekleństwo i ich wybraństwo sprzężone jest ze sobą w jednym losie i w małżeństwie nieślubnym. Dzieciuki z tego powstają, ale jakże wspaniałe!” – myślę patrząc na frasobliwe plecy ustawione w rządek, plecy tych – wybranych z narodu wybranego: wprzódy na pohańbienie, a potem na śmierć. „Czyż nasz Mickiewicz nie był z matki, której ojcowie w maju pozwolili się ochrzcić, stając się Majewskimi, aby wydać wnuka-geniusza? Przez te tysiąc lat życia wspólnego jesteśmy jako Żydowie, bo nie tylko z ducha, ale z ciała i krwi jesteśmy krewniacy. I któż mi zaręczy, że mój pradziad – szalony Benedykt, watażka i rozbójnik, potem pupil biskupa Massalskiego, wyświęcony przezeń na księdza, wprzódy zdążywszy spłodzić syna, Józefa – prócz ducha tatarskiego nie był pożerany i tym ogniem, który zstąpił na wybrany szczep na Górze Synaj? Któż jest w stanie zaprzeczyć, że żyjąc z Żydami, obok Żydów, z Żydów lub na pohybel Żydom przez cały tysiąc lat, nie ma w sobie choćby kropli krwi semickiej? Wystarczy przyjrzeć się starzejącym się twarzom tych wszystkich panków, aby ujrzeć maskę Żyda Ahaswerusa – wiecznego tułacza, co się skrył między Słowianami, łapiąc się, niczym topielec brzytwy, przaśności słowiańskiej i nieświadomej swego ducha cielesności. Na próżno! Te baranie i te piwne, migdałowe i pałające oczy, te głębokie cienie pod oczami, te nosy baranie i garbate i ten wieczny niepokój ducha – zdradzają uciekiniera! I histeryk szlachciura, i chłopek roztropek zostają skazani na bycie człowiekiem. Wyroku tego wciąż dokonuje Historia, raz doświadczając ich – Jewrejów, raz cierpiętnicząc Lachów, pomieszanych na duchu i zhybrydziałych w ciele...” – Biją ich i zabijają, kiedy chcą zabić Boga w sobie – szepce ciocia Zosia, ściskając mnie boleśnie za ramię. – Zapłaci jeszcze Béniczka za takich robotników. Do krzywdy parobczańskiej brakowało nam jeszcze klątwy żydowskiej... Béniczka zjawia się jak na zawołanie. – Uczy Helmut Żydków porządku, oj uczy – śmieje się. – Chyba na dziś wystarczy. Ja ich nie chciałam. August się uparł, żeby z Drajów gospodarstwo pokazowe zrobić. Widziałaś, lepszy się okazał od naszego Ciumka – usprawiedliwia się. Stryj Emanuel, zwany Ciumkiem, odwoził z Czarnego Boru kniazia tatarskiego na jego rozgrabione włości, a ujrzawszy spustoszony dwór i wielkie przygnębienie dziedzica na Drajach, zawziął się w swym legunowym uporze i począł rewidować chłopskie stajnie i obory, odnajdując cztery dworskie krowy i osiem koni. Reszta gdzieś przepadła. Owce, nie wiedzieć 40 czemu, chłopi sami odprowadzali, świnie dawno zostały zjedzone. August, znając krowy po pysku, spędził do obory dalszych dziesięć sztuk i odnalazł Mulki – dwie kobyły, które razem chodziły w pługu i jedno imię miały. – Trzeba iść, Sarę ratować – śmieje się Béniczka i bez lęku żadnego zbliża się do gorliwego w swym powołaniu młodzieniaszka, tłumacząc, że pora nach arbeit iść. Niemiec posłuszny jest. Wszak Béniczka w imieniu wielkiej Rzeszy administruje tymi włościami. Rozpuszcza więc szereg i usadawia się na ławeczce pod lipą, gdzie dostaje swój garnuszek świeżego mleka. * * * Dowgiałło z Kopanego Błota stał się ostatnio częstym gościem w naszym mająteczku. Wpadał tu w różnych porach dnia, aż raz zawitał późnym wieczorem, podochocony nieco i wesoły jakąś straceńczą wesołością, która, widać to było, upajała go bardziej od samogonki. Starszy pan spał w salonie wśród swych wierówek i kruczków, starych podków i chomątów, więc komendanta białoruskiej policji zaproszono do białej kuchni, niegdyś królestwa Miny Krause-Balsemirg. Z kuchni dobiegały głosy burzliwej rozmowy, zza drewnianego przepierzenia, niegdyś małżeńskiej sypialni wuja Witolda, słychać było ciche pochlipywanie. Spała tam ciocia Zosia ze swym Rysiem, a na sąsiednim łóżku gościła czarnooka Sara, córka finansowego powiernika pana na Drajach – Jośki Sarachana. Bćniczka nagle zapałała do niej siostrzaną miłością, mówiąc, że zaprzyjaźniły się jeszcze w czasach, kiedy zatrzymywali się z Tolińką w Smorgoniach. Teraz dzieli z nią łóżko i podkarmia obficie. W okno, wychodzące na czworaki i sad, bije mleczne światło miesiąca; spyzaciał on i nadął się jak wielki bąk, nabrzmiały i obżarty świeżą krwią. Wiem, że księżyc ten oświetla teraz mroczność lasów i wiosek, chutorów i zaścianków, kędy chadzają uzbrojeni mężczyźni, gdzie leje się krew i dokonują się gwałty. Majątek i dwór wydaje się być bezbronny i widoczny jak na dłoni. A Bolesław Dowgiałło donośnym głosem snuje opowieść o jakimś okropnym mordzie, który popełniono w nowogródzkim powiecie. Wsłuchuję się w jego słowa, czując, że ten lęk ściskający za gardło, przystąpił do mnie wraz z przybyciem Dowgiałły. I widzę jak na jawie ów dwór zalany chłodnym światłem miesiąca, kupę mężczyzn w perspektywie alei o kopiastych, uśpionych kasztanach. Dwóm jest szczególnie śpieszno. Biegiem okrążają gazon z kwitnącymi piwoniami i stają przed gankiem o ażurowych drzwiach. Szumią przebudzone kasztany i pachnie maciejka, słodko i upojnie jak śmiertelne kadzidło. Walą w drzwi kolbą automatu, kilku biegnie pod okno. W drzwiach staje staruszka uczesana staromodnie, na koszulę ma narzuconą jakąś salopę z wytartym futrzanym kołnierzem. Mężczyźni odtrącają kobietę i wbiegają do wnętrza. Wywlekają panią dworu. Jest przelękniona, lecz zachowuje się godnie, co rozwściecza najeźdźców, którzy każą kobietom kłaść się przed gazonem. Leżą tak, matka i córka. Odurza je zapach maciejki, przenika wieczorny chłód i wilgoć idąca od stawów. Tamci grabią to, czego nie zdołano rozgrabić we wrześniowe dni. Od służby żądają samogonu, sała i cebuli. A uraczywszy się, każą pastuchowi, którego przywleczono z czworaków, wprowadzić wielmożne państwo do dworu. Stasiuk podtrzymuje odrętwiają starszą panią i we trójkę wchodzą do wnętrza. Na wielkim dębowym stole walają się resztki uczty. Z krzesła podrywa się blondyn o dobrotliwej twarzy kmiecia i ruchem fachowca przykłada nagan do potylicy. Pada strzał, który zabija córkę. Matka w geście rozpaczy chwyta się za głowę, lecz nie wydaje żadnego głosu. Blondyn podnosi nagan, spokojnie mierzy w czoło staruszki i odstrzeliwując jej trzy palce, zabija również ją. Wszystko to widzi Stasiuk, niemy świadek rozprawy, a ma to być nauka dla ludu tutejszego, kto jest i kto będzie panem tego świata. Wpadam w to ostre widzenie, które pomniejszając świat, czyni go dotkliwym, choć nie dotykalnym. Widzę księżyc. Staje on naprzeciw samego okna i świeci w oczy światłem z od- 41 ległych światów, gdzie wszystko też jest nie na ludzką miarę. Cichutko, na palcach idę za przepierzenie, jak kot widząc same szarości. Ryśka śpi posapując przez nos. Sara leży zwinięta w kłębek i cicho płacze. – Tak się boję – mówi. Opowiadam historię Dowgiałłową. Sara gorzko się śmieje: – I was wymordują. Na wszystkich przyszedł kajuk!75 – Co z tobą będzie, Sara? – pytam siadając na skraju łóżka, twarzą do księżycowej jasności. – Do pracy jesteśmy potrzebni. Na jak długo? Benia chce zabrać mnie do rodziców, ale ja za czarna jestem, za głupia jestem... – Trzymaj swoje bogactwo, jak możesz najdłużej. Ona ma Dowgiałłę za kochanka, Tolusia za przyszłość, a ciebie za swój bank. Nie pozwól rozbić banku – tłumaczę jej, – Nie martw się o mnie – mówi Sara. – Sam jesteś nieudacznik, ni pies, ni sabaka. A cóż ja? W Mołodecznie, w gimnazjum Tomasza Zana wiedziałam, co mnie czeka. Teraz jestem tylko Żydówką, a i tego za dużo jak na jedną, biedną dziewczynę. A chciałam studiować polonistykę: Tuwim, Leśmian, Mickiewicz... My, Żydzi, jesteśmy teraz dla siebie jak jedno małżeństwo. Żyjemy gwałtownie, jak zawsze przed śmiercią. Kochamy się wszyscy, kazirodcze to i straceńcze... Sara znów zaczyna cicho płakać. Głaszczę ją po policzku, ścierając łzy, i wciąż nie opuszcza mnie to ostre pomniejszenie widzianego. Schylam się ku oddalonej, w srebrzystej poświacie, głowie o wielkich, ciemnych oczodołach. – Ty goju, biedny goju – mówi. – Kiedyś nauczę cię miłości. Będzie to wielka miłość i ja będę dla ciebie twoją Marylą. A teraz idź, biedny, przerażony goju. Podnoszę się i widzę na niebie, poza księżycem, który powoli zachodzi za okienną ramę, pełgające złote ognie. Wygląda, jakby obudziła się zorza polarna, która w ostatnie mroźne zimy nawiedza nieboskłony, wieszcząc o czasach ostatecznych. Z białej kuchni przybiega ciocia Zosia. – Pali się, pali się! Wstawajcie! – woła. Z okien salonu widać jasność pożaru. Płomienie obejmują już gontowy dach: wewnątrz stodoły żyje wielki, radosny żywioł ognia. Pod ścianą pochrapuje w ciężkim, starczym śnie dziedzic na Drajach, nieświadom kolejnej klęski. Wychodzimy przed ganek. Skądś zjawiają się litewscy żołnierze i ludzie od Dowgiałły. – Partizany, jebút ich mać! – klnie któryś z nich, repetując karabin. – Żeby nam nie dali bobu! – Jakie tam partizany. Chłopi się mszczą, jak mogą – mówi raźno Bolek Dowgiałło. – Pókij co, nie ma tu żadnych partizanów. – Bolszewiki muszą do Moskwy zdać raport, ile niemieckiego dobra zniszczyli. Do Zalesia ani do Smorgań czy choćby do Malinowszczyzny nie polazo, boją się Niemców, ot i palą majątki. Ot, duraki! Dla siebie by zostawili – rozważa młody blondynek, nasuwając czapkę na czoło. Oczy mu się błyszczą krwawo jak u królika. Na szczęście stodoła stoi poza zabudowaniami i lekki wiaterek unosi snopy iskier na pola po owsianych żniwach. I snopy nie omłóconego owsa karmią teraz płomień, który szaleje z coraz większą potęgą. 75 Kajúk – koniec, kres życia 42 Udziela mi się ogólne podniecenie. Idę w stronę karmicielki pożaru. Nie wiedzieć czemu chce mi się śmiać, więc śmieję się na widok tego przeistaczania się zwalistego, ciężarnego hipopotama w nieujarzmioną energię. – Nie śmiej się. Pomyślą, że to my podpaliliśmy – mówi ciocia Zosia, zwracając ku morzu płomieni rozognioną, natchnioną twarz. – Nie śmiej się! I sama zaczyna się śmiać, cicho i bezdźwięcznie. Teraz pojmuję, że wszyscy jesteśmy szaleni. Któryś z Litwinów podnosi karabin i strzela w niebo. – Niech wiedzą, że my tu jesteśmy – mówi czystą polszczyzną. – My, litewskie wojsko. Modlitwa Kniaź tatarski obszedł żarzące się zgliszcza, ze szczątkami po młócarni i wialni, z obręczami i prętami po bryczce, którą właśnie wyrychtował Śnitko, ale z obojętnością wielką, aby obrócić się plecami do majątkowego wzgórza. Teraz chadza nad staw, wpatrując się w wodę, która leniwie sączy się z Wyżyny Oszmiańskiej, gdzieś spod korzeni Abaczowszczyzny. Lato nastało upalne i suche: wieczorami tajemniczo błyskają szerokie na pół nieba, złotawe małanki, zwiastując następny dzień w pogodzie i w znoju. W tych błyskawicach, cichych i bezgromnych, obnaża się niebo tak wielkie, iż wszystko, co ziemskie, staje się miałkie i kruche. Starszy pan drzemie w południe w domowym chłodzie, ożywa pod wieczór, aby krążyć groblą, widząc niebo zatopione w wodzie, która raz po raz łyska wabiąco i gniewnie. Rychło zauważono, że kuśtyka za nim cień ni to psa, ni to człeka, a kiedy dziedzic na Drajach przysiada dla odpoczynku, ów cień zbliża się doń i zaczyna się jakaś rozmowa. – Starszy pan zwariowawszy zupełnie. Albo moża – zdziecinniawszy: z kulasem Michaśką gada i jakby koleguje się z nim. Ot bieda! – orzeka Béniczka. Ciocia Zosia, która próbowała towarzyszyć ojcu w wieczornych spacerach, nic nie odrzekła, tylko spojrzała swym stężałym wzrokiem, w którym kryła się jaźń tak skoncentrowana i silna, że trudno było wytrzymać to spojrzenie. – Co ty, Zośka! Sama przecież widzisz, że gadają ze sobą. A o czym, Bóg raczy wiedzieć... – broni się Béniczka. – Ja tobie mówię, że durna ty jesteś, ot i wszystko! – odparła wreszcie ciocia Zosia. Béniczka roześmiała się szczerze, obracając wszystko w żart, bo gdzieżby tam dziedzic na Drajach, niechby nawet w starczym zdziecinnieniu, zadawał się z parobczańskim bajstrukiem76. – Łazi za nim, na gościniec czeka – mówi pokojowo. – A jaki gościniec może dać, kiedy zęby na półce można w spiżarni położyć? – Dziadunia bajki jemu opowiada, a Michaśka po białorusku śpiewa i hałosia77 – któregoś dnia rzekł do mnie Rysio. – Popatrz, chleb do kapoty chowa. Sam chlebek żuje i Michaśka częstuje. Zupełnie jak kiedyś Kastusia. – Kastusia podkarmiał cukrem – przypominam swemu ciotecznemu. – Cukrem i chlebem – z powagą odpowiada cioteczny i ma rację, bo stary kasztanek Kastuś służył za wierzchowca i fotel do spania nie tylko panu na Drajach, ale pozwalał się też ciągnąć za ogon Rysiowi. A kiedy chłopiec, śladem dziadka, karabkał się na konia z ławeczki, 76 Bajstruk – bękart 77 Hałosić, hałosiać 43 specjalnie sporządzonej przy ganku, Kastuś nosił go jak wiejska baba indycze jajo: łagodnie i z wielką uwagą. I tego wieczora kniaź tatarski, dziarsko postukując laską, pochylony nieco, ale ze spojrzeniem jasnym i skupionym, wędruje w dół, ku czworakom. Młyn stoi w uśpieniu wieczornym, spuszczone stawidła zbierają wodę, której starcza zaledwie na parę godzin pracy. Od stawu wionie wilgotnym chłodem i bije zapach ajerów. Do czworaków wracają kaczki, pokojowo pogadując swoje: „bosa chodze, bosa chodze, bosa chodze”. Naprzeciw wybiega Jadźka, córka Ściopki – nocnego stróża. – Jadźka, kaczak piać! – zaczepia cioteczny. – Powąchaj tam, gdzie bździać! – odpowiada Jadźka. – Jadźka, jak sia ta ptaszka nazywa, szto mówi: „puć-pałoć, puć-pałoć!” – Pierepiołka... – Pocałuj ją w sraku pieredmuchawszy piórka! – śmieje się Rysio. – Smarkaty ty jeszcze, smarkaty... – mówię nie bez pewnej zazdrości, bo czyż nie lepiej dziś być maleńkim? – Wszędzie równo, nie polezie Wołczek w gówno! – złości się cioteczny, kopiąc napotkany kamień. Robi mi się przykro, bo przecież wiem, że nie jest on znów taki maleńki, bo gdzie ojciec stary, a matka szalona, nie ma miejsca na jedynactwo, choćby z pozoru tak wyglądało. ,,I czyż obaj nie jesteśmy trapieni dziedzictwem przodków, którzy nie znali ni miary, ni granicy? Pożądali oni wiele, a w siebie się zapatrzywszy, czyż siebie samych nie mieli za jedyne narzędzie poznania i, pożerani przez samoświadomość, byli zarazem dla siebie klęską i jedynym przeznaczeniem? I jak ów Benedykt przeistaczali się ze służących u wielmożnych panów – zawiadując wielką stadniną czy strzegąc borów i lasów – w wielmożnych i niepodległych, aż do pełnej samowoli, bliskiej zbrodni, ale wciąż z rozedrganym sumieniem, bo zbyt dumni byli na kłamstwo? I czyż nie dlatego watażka Benedykt, co dla ratowania gardła wprzódy dał się wyświęcić przekupnemu księdzu biskupowi, później nie tyle za sprawą nuncjusza Dżiowanniego Archettiego, ile za poduszczeniem swego niespokojnego serca, pchany gwałtowną żądzą oczyszczenia i zadośćuczynienia, poszedł do kartuzów do Berezy? Tam poddał się pokucie, podwojonej nocnym śpiewaniem na klasztornym chórze...” – rozmyślam. – Ci paniczy stróżować przyśli? – przepitym głosem chrypi Ściopka, chłopek drobny i niepozorny, z wielką pałą w garści. – Nie widziałeś, gdzie się starszy pan zapodziewa? – Do wody ostatnie czasy jego ciongnie, łojma78, ci co. A może na gadziuka czeka? – hałaśliwie śmieje się Ściopka; widać, że dla kurażu już zrobił mały hłyk samogonki. – A ty widział tego gada? – Jakby mnie nie widzieć? Ci ja oczów nie mam? Wszyscy widzieli i ja widział. – U Kozłowskich drzewa rąbali, ot i twoja krakadiła! – Ja by językiem nie plaskał, żeby nie widział. Płynęło to jak berwiono, no pod prąd! I ryba cała zjadłszy... – Sam dobrze wiesz. Jak staw spuszczano, całą rybę żeście zżarli. – Dyk ona by przypłynęła. Żeby mianie zmora zaduszyła, jak gadziuki tu jakiejś nie ma. Michaśka pokruciło, nohi jemu adabrało! – A Michaśka ty nie widział? – Nie mnie bajstruka pilnować – chytrze śmieje się Ściopka. – Majontek kazali mnie karaulić79. A jak partizany przyjdo, dyk ja wam pierwszy powiem... 78 Łojma – czarcicha 79 Karaulić – pilnować, strzec 44 – Ty nas nie strasz! My rewolwer mamy i granaty, kapujesz! – wola Ryśka. – A wot i nasz Michaśka – wciąż z tym chytrym uśmieszkiem mówi stróż, tykając palicą80 w stronę smorodzin. – Polaz, popraszajka za chlebem. Starszy pan, wsparłszy się brodą o laskę, siedział na olchowym pniaku i nad czymś głęboko dumał. Była to nie tyle zaduma, ile wciąż pogłębiająca się nieobecność w latach, które przekroczyły wszelkie wyobrażenie. Bo czyż nie były mądrzejsze tamte czasy, uprawomocnione przez życie przodków, którzy nawet w błędzie i szaleństwie okazywali się mądrzejsi, gdyż wszystko, co było, bez względu na to, jak było, jest dziś godne rozpamiętywania. I zagłębia się on w ten czas scukrowany, słodki i gorzki zarazem przez grzechy, które, teraz to widzi, dotykały samego rdzenia życia. I poczyna pojmować, że jego dziadowie i on sam, rządząc ludźmi i ziemią, walcząc i grzesząc, jakże intensywnie i niepodważalnie tkwili w samym jądrze życia. A cóż dziś? Dnia dzisiejszego nie ma, bo zawsze było wczoraj, a jutra już nie będzie... – Panók, daj chlebca pażwać! – jękliwie prosi Michaśka. Starzec sięga do kieszeni i wydłubawszy z kromki miękisz, skorynkę podaje chłopcu. – A modlitwę pamiętasz? – pyta pan na Drajach, przeżuwając chleb i patrząc w wodę, która rozbłyskuje wewnętrznym pożarem. – Pomniu, panók. – Powiesz, dostaniesz skwarku. Michaśka wyprostowawszy się i jakimś nieswoim głosem, jak to robią baby podczas pogrzebowego obrządku, zanim przystąpią do pochówku, jękliwie zaczyna ni to wyśpiewywać, ni to hałosić: Wa imia Atcá i Syna, Heta nasza malitwa: Tak jak Trojca nam jedyna Polszcza, Ruś i Litwa. Świeciać krowju pobratyni Try rody wialiki, Jak trójświecznik na Jardani U rukach władyki. Adna u Boha karalewa Malitca za nami – Iz Czanstachowy i Paczajewa I znad Wostraj Bramy. Paświaci nam Boża trudy, Ślozy naszy i sławu. Usim nam miły Nawahrudak, Wilniu i Warszawu. Wa imia Atca i Syna Ta nasza malitwa. Tak jak Trojca nam jedyna Polszcza, Ruś i Litwa... Starzec, pogrzebawszy w kieszeni, odszukuje obiecany kawałek obsmażonej słoniny. Michaśka bierze skwarkę, ale z jedzeniem się nie kwapi. 80 Palica – gruby kij 45 – Wiesz, o czym ta malitwa? – pyta starzec, przygładzając zwilgotniałe od nadstawnej mokrości wąsy. – Pra Atcá i Syna, a czamu duszy światoj ni ma? – Durny ty jak chomąto... – wzdycha starzec, a małanka rozkwita nad jego głową, ogarniając pół nieba. – O Litwie, Polszy i Rusi! – A czamu nia o Białarusi? – Ciućka ty, sabaka! Ruś heta Białoruś, zapamiętaj to sobie! – Maja chata z kraju – ja niczahó ni znaju... – broni się mądrością swych ojców Michaśka i z lubością poczyna wysmoktywać swój gościniec. – Poginęły i powyzdychały nasze Filusie, Borny, Walety i Gogusie, i dziadunia jego ma za swojego psa – mówi poważnie cioteczny. – A nas tej modlitwy to nie chciał nauczyć... Małanka Ciocia Zosia powoli szykuje się do przeprowadzki na Abaczowszczyznę, bo Markowicz dotrzymał słowa i pominął Abaczowszczynę w kontyngentach. Czeka na nią połówka rocznego bysia, druga połowa dla Krewejki, dwie owce, połowa zebranego żyta, owsa i jęczmienia. Majątkowe cieliczki i owce, które we wrześniu wypasały się na pastwiskach i dyrwanach81, poszły pod nóż i zostały zjedzone przez nowych władców. A pilnowali tego ludzie z sielsowietu w Rymcielach – tak mówił Krewejko, człek prawdomówny i szczery, co potwierdzał pan na Drajach. ,,Jemu jeszcze możesz trochę zaufać, ale złotego rubla nie pokazuj, razem z ręką chwyci” – powtarzał w rzadkich chwilach jasności ducha, widząc przygotowania córki. – Jakże ja mam jechać, kiedy on taki słabieńki – frasuje się ciocia Zosia, bo starszy pan już całe dnie spędzał na drzemce albo z otwartą książką, wziętą z mego kuferka. – On już i czytać nie potrafi – mówi przez łzy ciocia Zosia i dalej pozostaje w swym niezdecydowaniu, choć Beniczka zaklina się, że tatuńcia dopilnuje, a jak co – pchnie umyślnego na Abaczowszczyznę. – Już ona jego dopilnuje! – mówi córka kniazia tatarskiego. – Muchomorami nakarmi, wilczą jagodą napoi i durnopianu da jemu na zakąskę. – A ty z nami by nie pojechał? Co ja mam zasolić te pół byka? Siedzi on tam, w Mołojcewie, trochę schudnie na tych przydziałach niemieckich. Krowa tam została i służąca jego serami i mlekiem zsiadłym karmi – spytała mnie któregoś dnia ciocia Zosia, która zwyczajem Oganowskich mówiła o swym mężu w trzeciej osobie. Stanęła mi przed oczyma Okolica i ci wszyscy Ułańscy, Kondratowicze, Oziewicze i Markowscy, i Siulkowie – Tatarzy, z którymi jakże szybko zadzierzgnąłem związek podejrzanie bliski. Nie przeszkadzała w tym ani moja malutkowatość, ani mędrkowatość niedouczonka, przeciwnie, jakoś przycichałem w sobie wobec panków z Okolicy, którzy choć darzyli mnie szacunkiem jako wnuka dziedzica na Drajach, to zawsze byli samoswoi i samowystarczalni, prości choć mówiący z waszecia. – Może bym i pojechał, a gdzie spać będę? – pytam. – W stodole, na sianku. Wszyscy tam będziemy spali. W chacie kurami śmierdzi, moja połowa za kurnik i składzik służyła. Pókij się wywietrzy – lato przejdzie. Rysiowi raźniej będzie – nalega ciocia Zosia, zdradzając swą jedyną troskę, jaką jest dla niej syn. 81 Dyrwan – ugór, rola nie uprawiana 46 – Pomyślę, zastanowię się – mówię. – Dziś mam iść do Kotów, do Wieraszczaki. Śnitko mnie prosił, żeby do wujaszka naszego w pewnej sprawie zajść. Ciocia Zosia chmurzy się i wychodzi do ogrodu, bo w mająteczku wciąż panuje niepisane prawo, ażeby o dziaduniowych uniesieniach nie mówić, a tym bardziej o Niewiadomskich, których kniaź tatarski dochował się w Kotach. Wieraszczaka mieszka na wybudowaniach koło wygonu, gdzie niegdyś tarzały się majątkowe świnie. Wygon i olchowe zarośla były powodem wiecznego sporu, pozostałością po serwitucie, a dziś pasą się tam wiejskie krowy. Sam Wieraszczaka to chłop w sile wieku, wielkogłowy, chodzący zawsze w lekkim pochyleniu, jakby dopiero co oderwał się od lemiesza. Nie kluczy on, nie chytrzy nawet w trudnych chwilach, kiedy trzeba stosować odwieczną chłopską taktykę na przetrzymanie i przeczekanie. Potrafi spojrzeć prosto w oczy i tym z majątku, i przed wioskowym się nie ugnie. Matka Wieraszczaki, przezwana Małanką – drobna staruszka o zadziwiająco błękitnych oczach, zawsze starannie i czysto ubrana; pachnie od niej lnem i ziołami. Od wczesnej młodości zajmuje się Małanka zielarstwem. I gdy ludzie wioskowi widzą jej drobną figurkę z głową łasiczki, o jasnym, wysokim czole, z warkoczem ułożonym w koronę, żegnają się skrycie. „Nie wiedźma to, no zaszkodzić moża” – mówią. „Musiała ona w młodości być mimo wszystko dobrym duchem ludu trapionego odwiecznym smętkiem, gnębionego trwogą przed mrocznością świata pełnego czarów, demonów i wszelkich gadziuków” – myślę patrząc na Malankę krzątającą się po izbie, czysto uprzątniętej, z mirtem i pelargonią na oknie, pachnącej świeżym chlebem i ziołami. Gospodyni częstuje mnie kwasem chlebowym, usadzając w honorowym kącie, pod ikoną z Ostrobramską. Jest to pamiątka po matce, chyba katoliczce, a może nawet drobnej szlachciance, której dziadom car odebrał szlachectwo. – Niech sobie kwasu popijo. Toniuk zaraz wróci – zachęca mnie, zagarniając białą ściereczką niewidoczny kurz, i siada na zydelku koło pieca, gładko wybielonego iłem wydobytym z dna rzeczki Drai. Znam dobrze to miejsce, rośnie tam walerianka, kopana na uspokojenie nerwów i na opilstwo dla kotów. I wracam myślą do tych czasów, gdy Małanka biegała po drajowych łąkach, chaszczach i zagajnikach w poszukiwaniu ziół tylko sobie wiadomych. A z wysoka, wówczas jeszcze nie ze staruszka Kastusia, ale z jakiegoś ognistego kasztanka, spoglądał na nią spod nawisłych brwi zasępiony i groźny pan na Drajach. Właśnie stał się dziedzicem całą gębą, odkupując rodowy majątek z rąk wdowy po Dowgialle-Oganowskim, co w oczach carskich przekupnych urzędników mogło ujść za prawowite i jedynie dostępne dla Polaków dziedziczenie. Pytam: – Małanka, lubiła ty starszego pana? Małanka mierzy mnie okiem jasnym i dziecinnie czystym i mówi bez żadnych ogródek: – Niczahó nia było dobrego. Wzioł mnie pan, kiedy była ja u wody. – W noc Kupały, ci jak? – pytam, lekko speszony. Staruszka uśmiecha się łagodnie i odpowiada: – Ognia tam nie było. Kwiatów nikt w woda nia rzucał był. Pan ogniem sia palił, ja lebiedziem uciekała. – Ty jego lubiła, Małanka? – powtarzam. – Czemu nie? On dobry był. Na żnieju82 do sierpa brał – dwa złote za dniówka. Kiedy trzeba było bulbe83 kopać, też o mnie nie zapominał... On wielki – ja maleńka, on teraz umiera, a ja żywa – żywuszczaja. 82 Żnieja – kobieta pracująca przy żniwach 47 Do izby cicho wchodzi Antón, obuty w łapcie skórzane, które w czas wojny znów powróciły do łaski, obok olchowych drewniaków, co jest wynalazkiem czysto niemieckim, tak że chłop mawia teraz: „Dziakuj Stalinu-Hruzinu, szto abuu nas u rezinu84, dziakuj Hitleru Adolfu, szto abuu nas u olchu”. – Szto chcesz, panicz? – pyta. Wyłuszczam Śnitkowe zamówienie. Anton ciężko siada na ławce i powtórnie zapytuje: – Szto chcesz od nas, panicz? – Ni znaju... – Co wiesz, to znaj, a od nas, muzyków, uciekaj! – niespodziewanie twardo mówi wielkogłowy. – Czego sia tak sierdzisz, Anton, przecież wiesz, że ja z sercem tu przyszedł? – dziwię się. – To i dobrze. A to ja myślał, że na przeszpiegi jakieś! – śmieje się syn Małanki. – Nie ma czego ukrywać: wieś czeka, kiedy przyjdo wam gardła podrzynać. Koty wam źle nie życzo, no w obronie nikt nie śmie stanąć. Mówio, że bolszewiki szybko wróco. A tak od siebie ja tobia powiem: uważajcie wy na Ściopkę, tego, co stróżuje. Z mużyczjóm on siwickim trzyma, ot co... Wracam z Kotów szarówką. Z dworskiego wygonu spędzono już wiejskie krowy. Ostatni skowronek schodzi z wysokości i dokańcza swe trele. W ostrym locie pod mętniejące niebo wzbijają się jaskółki. Mieszają się w locie i te ze wsi, i te spod drajowych obór i świnarnika. Czuję się osamotniony jak nigdy i rozmyślam, ile jeśli nie krwi, to ducha naszego trwa w tym jedynym miejscu na świecie? A skoro Anton i ja mamy tę samą krew – dlaczego tak daleko nam do siebie? I co będzie z nami dalej, jeśli Koty, i te trwają w wyczekiwaniu, aż dopełni się los? Widzę u wylotu alei lipowej, którą posadził wujaszek Toluś, gdy jeszcze był chłopcem, stróżującego Ściopkę. Musiał zobaczyć mnie z daleka, wita się hałaśliwie: – Wieczór dobry, panicz! Szto tak sam chodzisz po polach? Nie strasznowato? Dlaczegoś wiem, że Ściopka aż za dobrze zna, gdzie i po co chodziłem. Tym bardziej jest mi trwożnie. A jaskółki tym szybciej przenizują niebo w swoim żarłocznym locie... Ucieczka Budzę się z pełną świadomością miejsca i czasu. I uprzytamniam sobie, że we dworze panuje jakieś poruszenie i ono to właśnie wyrwało mnie ze snu. Słyszę ściszony głos Tadziuka: – Ubieraj się, szybko... Tego wieczoru kładliśmy się spać pełni niejasnych obaw, nie wiadomo skąd płynących. Wracając z wieczornego spaceru, ciocia Zosia napotkała Ściopkę, który dał do zrozumienia, że trzeba mieć się na baczności. Ale żeby, broń Boże, nie pomyśleli o nim, że może coś wiedzieć o sprawach dziejących się poza majątkiem. Nie jego to sprawa. Nic więc właściwie nie mówi i życzy paniczce dobraj noczy! Córka dziedzica na Drajach powróciła więc pełna złych przeczuć, drżąc nie tyle o siebie, ile o swego Rysia. Béniczka coś tam jeszcze próbowała wyciągnąć od swej przyjaciółki, młynarzowej, ale ta poczęła przeklinać dzień, kiedy ten bałbies, pijak, zgodził się za młynarza we 83 Bulba – ziemniak 84 Rezina – guma 48 dworze: „Ach, moja dółeńka hórkaja, dyk nieszczasnaja! Ach, żeb jemu rence i nogi pakrenciło!” – biadała młynarzowa, co jeszcze bardziej przeraziło obie kobiety. I oto ubieramy się w trwodze, bo podobno ktoś stukał w ramę okienną: może Ściopka, a może któryś z parobków? Cicho otwieramy okno wychodzące na maliniak i czworaki, bo dlaczegoś wszyscy są pewni, że partizany przyjdą od strony ganku. Pierwszy karabka się Tadziuk, który przytył nieco na wiejskim wikcie, ale jako stary konspirator ma wprawę w uciekaniu, za nim hyca Rysio, podniecony mocno, wreszcie pomagamy przejść przez parapet kobietom. Dziedzic na Drajach pozostaje w swoim salonie, gdyż starszy pan ani nie potrafiłby już uciekać, ani też nie bardzo by rozumiał, po co jest potrzebna powtórna ucieczka. Śnitko śpi na swej górce, jak zawsze bezpieczny, bo zbratany ze swoim czasem. Noc jest bezchmurna i pełna gwiazd. Zamaszyście przez pół nieba przelewa się Mleczna Droga. Zdaje się, że tuż nad naszymi głowami sterczy dyszel Wielkiego Wozu i niespokojnie mruga Mała Niedźwiedzica. Czworaki trwają w nocnym uśpieniu. Uspokaja to kobiety: wydajemy się być niewidzialni i niesłyszalni i jak nocne cienie bezszelestnie wnikamy do dolnego sadu, nad staw. Ciocia Zosia rozgarnia największy krzak łozy i tam mościmy się niby pisklęta pod skrzydła kokoszy. Ogarnia nas sierpniowa noc, przepełniona metalicznym trzaskiem świerszczy, które szaleją w przypływach upartej i nieposkromionej namiętności, gdy nad stawem panuje cisza. Czai się w niej czyjaś złowróżbna obecność, potęgując zło, które może w każdej chwili przyjść od dworu. Ciocia Zosia ma żywą pamięć tamtego września i ogarnia ją lęk, że pogoń pójdzie utartym szlakiem. – Musimy stąd uciekać. Tutaj będą nas szukać – szepcze. Słyszymy coś taplającego się od strony stawu, jakby krowa z mozołem wyciągała z bagna szerokie kopyto. Taplanie zbliża się, przystaje na chwilę, nasłuchując głosów nocy, i znów zaczyna kroczyć, pewne swojej drogi. – Szukają nas! – mówi Béniczka i wyskakuje zza krzaka. Stoimy na ścieżce w nasłuchiwaniu. Taplanie zacicha, co sprawia wrażenie, że tam ktoś również przystanął i nasłuchuje. – Sołdat smorgoński – mówię czując, że ogarnia mnie podniecenie i niezrozumiała chęć do śmiechu. – Nie gadałby ty durnot. Tu żartów nie ma – złości się Béniczka. Ledwo wyczuwając pod stopą cienką ścieżkę, podążamy za Tadziukiem. Wytrzeszczam oczy, usiłując to coś dojrzeć w krzakach, ale wszystko zlewa się w nieczytelne splątanie. Raz widzi się rogaty potwór z głową jak dwa wiadra, to znów chyboce wysoki cień chłopa w rogatej czapce. Przechodzimy przez drogę, która smuży się jak źle wybielony len, i zalegamy w krzakach w majątku Kozłowskiej. Niebo powoli zaczyna blednąć. Po raz ostatni odrywa się z samego zenitu srebrny punkcik, kreśląc przez pół nieboskłonu długą krechę. Tylko na zachodzie granatowieje, a gwiazdy są tam jak latarki kolejarskie. W krzakach, początkowo nieśmiało, odzywają się ptasie głosy. Mija parę chwil i cienkie poświsty i krótkie trele popiskują w zaroślach, jakby kto je nasiał z rzadkiego sita. Nad naszymi głowami siada na cienkiej gałązce żółty trznadel i z miejsca zaczyna swój melancholijny zaśpiew: „sisisisi-sit! Sisisi-sit!...” A my siedzimy cicho jak zamurowani. A kiedy wracamy do domu, dom śpi w pełnej nieświadomości swego losu. Ktoś przeciągnął parę worków mąki do młynarzowej części, co zdradził biały ślad na podłodze. Młynarzowa zarzeka się, że jest niewinna, a młynarz odsypia wczorajszy samogon. „Złodziej na złodzieju, a na tym złodzieju jeszcze jeden złodziej” – powiedziałby starszy pan, ale on dalej śpi w błogiej niewiedzy. Na drugi dzień ciocia Zosia załadowuje na dworską furmankę pościel i Rysia i rusza na Abaczowszczyznę. Ja zaś wracam do Czarnego Boru. I nigdy już nie mieliśmy powrócić nad rzekę Draję, ucząc się niepowracania do miejsc niepowrotnych – o czym wówczas nie mogłem wiedzieć... 49 OKOLICA 50 Pora spadających gwiazd Widzę siebie po latach, jak znalazłem się w tych jarach jako mutant pewnego Wołka, niby Wołk-Wołczacki, ale nie ten i nie taki. Nie dlatego nawet, że mutant, ale dlatego, że nic nie powraca po raz drugi. I nie być mi sielsko-anielskim, bo i lata nie te, i ja już nie taki. Ze mną znaleźli się, wypisz, wymaluj, rodzice tamtego Wołczka-Wołczackiego. Ale nie tacy sami, prawie nie oni, odmienieni w ten czas barbarzyński tak bardzo, że mi ich żal i prawie o nich płacz85. Gdy przyszło mi uchodzić z Mołojcewa po ciężkim nocnym bombardowaniu, matka moja, pani Wołczacka, chwyciwszy mnie za rękę, bosego i otwartego na to wielkie dzianie się, jakie nie musiało nawet się ucukrować, aby stać się historią, zawlokła do pobliskiego Lebiedziewa. Zamieszkiwał tam dawny parobek kniazia tatarskiego i on to dal nam schronienie, wprzódy wyprawiwszy się do Mołojcewa na krępym, silnym bułanku po mego ojca, pana Wołczackiego, który załadował furmankę hrabiowskimi papierami, pościelą i tym, co było pod ręką: ściennym zegarem, kilimem z wielbłądziej sierści i drobiazgami stojącymi na komodzie. Do wozu przywiązał ojciec naszą już wiekową krowę; świniak, kury, kotka Ryska i moja królica z siedmiorgiem królicząt pozostały w miasteczku na wieczność mojej pamięci. Należało wkrótce opuścić Lebiedziewo, lecz nie było już powrotu. Mołojcewski dwór przestał istnieć, ginąc śmiercią podwójną: najpierw spłonął doszczętnie, gdy dom opuścili niemieccy oficerowie, którzy ucztowali na resztkach naszych majętności, a potem, dla przypieczętowania wyroku, w zgliszcza uderzyły dwie rosyjskie bomby. Okoliczne domy ostały się i stoją do dziś: jedyni to świadkowie świata, który zapadł się w podziemia Hadesu. Z Lebiedziewa pani Wołczacka miast w ślad za ocalałymi z wywozu, rozstrzeliwań i aresztów uciekać do Wilna, powędrowała na swą Abaczowszczyznę, aby próbować uwić tam swe gniazdo. Lud tutejszy stężał w zdumieniu wielkim na widok tej nie wiedzieć, czy odwagi, czy lekkomyślności bezmiernej. Pan Wołczacki, straciwszy ducha w 1940 roku, pozostał już bezwolny, nie pojmując czasów, dla których nie umiał znaleźć ani myśli, ani słowa. * * * A kiedy tak przyszliśmy z matką, boso, spaleni od lipcowego słońca, pod próg chaty, na tę pradziadowszczyznę kniazia tatarskiego, na spotkanie nam wychodzi ojciec Wołk-Wołczacki, wysłany z Lebiedziewa na zwiady. – Nie chcą nas tutaj, za nic nas nie chcą – skarży się, patrząc swym ciemnoniebieskim okiem na matkę. – Uchodzić nam trzeba dalej: do Trok, do Wilna, na Litwę... – Uchodź sobie – odpowiada pani Wołczacka – a ja tu zostaję. Chyba że ty chcesz iść z ojcem? – pyta mnie, wiedząc że jest to jedyne miejsce, do którego jeszcze mogę powracać. Z chaty wychodzi Stefan, najstarszy Krewejków, i niby nie widząc nas, zapytuje: – Czahó jany choczać? Czahó tut szukajuć? A odgrodziwszy się prostą mową od naszej obecności, zdąża ku stodole na poobiednią drzemkę. – Jakosik, paniczka, budziem żyć – mówi, niepewnie się uśmiechając Krewejko i pociera ręce jak przed ubiciem niepewnego interesu. – Ot, zajmiecie swoja polowa. Krowa, słyszał ja, została sia u was w Lebiedziewie i jakieś rzeczy. Pojada ja, żeby tylko Ruskie mojej kobyłki 85 Patrz: „Wilcze Łąki”, Warszawa 1982, oraz „Saga wileńska”, Gdańsk 1992 51 na podwody nie zabrali. Co jest, podzielim sprawiedliwia, choć nas pięć gębów do jedzenia i robota nasza... – Panie Krewejko, te żniwa podzielimy na połowę, jak było wiosną powiedziane, a reszta się zobaczy – mówi ugodowo moja matka i już zupełnie przestaje myśleć o uchodzeniu do Trok czy do Wilna. Zamieszkujemy tę część chałupy, którą pani Wołczacka zagospodarowała za sprawą wójta Markowicza w czas niemieckich rządów. Zimą kurnik tu był i komora, gdzie Krewejkowa trzymała swe krosna i wszelkie narzędzia do babskiego gospodarstwa. Otwory okienne zabito deskami, więc pani Wołczacka zamówiła w Mołojcewie dwa oszklone okna, a pośrodku izby zdun-amator z Mysińszczyzny wybudował płytę z wysoką ścianką, która miała ogrzewać izbę. Berwiona świerkowe od strony nasłonecznionej puszczają jeszcze sok żywiczny, bo dom jest młody, postawiony po pierwszej wojnie, która pozostawiła tu ślady okopów i blindaż zbudowany z blachy falistej, sprowadzonej gdzieś z dalekiej Germanii. Tamta wojna, widać to i dziś, udomowiona była i wygodę lubiąca, a jeśli trwało zabijanie – to na linii frontu... Noce sierpniowe są gorące, odwiecznym zwyczajem podążamy więc za rodziną Krewejki do stodoły, na siano, zgromadzone w sąsieku prawie po sam dach. Wsianie obumarły już żuczki łąkowe i zabłąkane świerszcze, ale zapach wciąż trwa i jest to aromat nadzwyczajny, gdyż łąki Abaczowszczyzny nie są bujne, ale za to bogate w zioła rozmaite. Tylko zalegliśmy w sianie, a od strony zachodniej, gdzieś od Krewa i dalekiej Oszmiany, niebo nabrzmiewa monotonnym pomrukiem. To mruczy jakiś przepotężny bąk, cały z żelaza, obwieszony obłymi jajami, które wybuchały w Mołojcewie, gdy wciskałem się w ziemię, a ta wydawała mnie na pastwę śmierci, obojętna i wieczna w swej ziemskiej nieśmiertelności. Huk potęguje się i nocny wędrowiec, już nie jeden, bo fala dźwięków zwielokrotnia się, zawisa nad stodołą. Czekam na ów gwizd, który poprzedza gwałt zadany ziemi, ale samoloty odpływają, groźnie pomrukując, ku Mołojcewu. Mijają długie chwile i gdzieś tam, za Markowem i Lebiedziewem, ziemia zaczyna ryczeć jak lew dźgany żelaznym prętem. Myślę, że te bomby były przeznaczone i na moją głowę. I ogarnia mnie dojmująca tęsknota za tym, co pozostawiliśmy pod wysokim szpalerem lip, i za tą altaną, niby luneta wymierzoną w przepaście nieba, zawsze innego, i za tym siwym i wielkim niby burka furmańska dworem. I to, że całe moje życie, które tonie w ciemnościach niepamięci, jest bezpowrotne, potęguje odkryte poczucie końca. Skoro skończyły się Draje ze stawem, rzeczką i młynem, Mołojcewo i moje wilcze tam przeżywanie, to również skończą się i te jary i lasy. Chcę zasnąć w dobrze uleżałym dołku, ale myśli, co bardziej są uczuciem niż pomyśleniem, czynią świat nadmiernie dotykalnym. Zatyka mi oddech parowanie ziół, kłują źdźbła siana, męczy chrapanie pana Wołczackiego. Ostrożnie spuszczam się po drabinie na klepisko. Wychodzę za stodolne drzwi i zaraz obstępuje mnie sierpniowa noc. Od chutorów tatarskich szczekają psy i nasz kudłaty, rudy Rozbój podaje swój głos. Z lasku za stodołą ostro kwili sówka-pójdźka. Jest to głos lasków Abaczowszczyzny i brzeźniaka na dole, skąd przedwczoraj zabrano zwłoki chłopa rozstrzelanego przez Niemców. Przyjechali po niego na klekotliwym wózku, zaprzężonym w białą kobyłę, z gotową już skrzynią. W sam czas, bo mrówki wygryzły czerep i buszowały pod lnianą kapotą. Rozbój dalej pieni się w złości niepomiernej, a psy od Tatarów milkną. – Kogóż to licho niesie? – niepokoi się Krewejko, obsikując ścianę i drapiąc się po grzbiecie. – A czemuż to nie śpi? Błochy86 w domu konsajo, a tu śpij sobie jak pan jaki... Nasłuchujemy uważnie. Z dołu, od Tatarów, wychodzi szereg cieni i jak myśliwskie psy osacza wejście do chaty. Ktoś wali kolbą w drzwi. 86 Błocha – pchła 52 – Ot bieda – szepcze Krewejko. –Jak nic, chata nam spało. Trzeba budzić panio, niech ona z nimi gada. Matka moja, pani Wołczacka, gdy zachodzi potrzeba rozmowy z ludźmi zachodniej mowy lub pańskich zwyczajów, zawsze wysuwana jest przez Krewejkę na pierwszy plan. Chociaż kiedy partizany opanowali okolicę, na rozmowę z czerwonym komandirem Krewejko również pchnął panią Wołczacką. A może taką chęć wyraził wtedy ów mężczyzna z naganem za pazuchą, chcąc spojrzeć prosto w oczy córce pomieszczika? Ale córka kniazia tatarskiego, nauczona nowych czasów, rozbroiła swego rozmówcę chwalbą Lenina i wielkiej rosyjskiej rewolucji, że później rozpytywał on o panią Wołczacką, dając glejt na życie. I teraz moja matka, pani Wołczacka, stoi przed kupą uzbrojonych. Mundury mają różne, a za przywódcę wysokiego feldfebla. Ciekawi ich, gdzie są bolszewicy i jakimi drogami można dostać się na zachód. Pani Wołczacka wszystko rozumie dzięki swej niani i bonie, Minie Krause-Balsemirg. Tłumaczy jak umie, dodając, że Rymciele to wioska mocno skomunizowana. Niech więc przebiją się na Jurowszczyznę i Mikulewszczyznę, gdzie są wielkie lasy, a niech omijają dorf87 Rymciele. – A skąd ty, taka i owaka, znasz język niemiecki?! – groźnie dziwi się krępy żołnierz w mundurze pancerniaka. – Uciekłam z Mołojcewa – tłumaczy się pani Wołczacka. – Schule, schule: chodziłam do gimnazjum w Oszmianie. A o Minie Krause-Balsemirg ani słowa. Widocznie rekomendacja oszmiańskiego gimnazjum robi swoje, bo pancerniak żąda tytoniu i niczego więcej. Moja matka wyciąga z kieszeni szlafroka zwitek samosiejki, który wsunął jej Krewejko, i Niemcy rozpływają się w ciemnościach. – Czego tu stoisz? – dopiero teraz widzi mnie matka. – Tak sobie, gwiazdy liczę... – mówię bezczelnie i rzeczywiście zaczynam liczyć gwiazdy, a jedna z symetrycznej trójki, którą od początku uważam za naszą – Wołk-Wołczacką, urywa się i pędzi przez niebo. Dobrze w tej chwili nie wiem, czy to jest moja gwiazdka, czy matki, czy pana Wołk- Wołczackiego. Gdy gwiazdka dotyka lasu nad Jurowszczyzną, słychać tam wybuch artyleryjski. To chłopcy rozpalili ogień, pocisk się grzał, grzał, aż przyszła jego pora. – W imię Ojca i Syna – żegna się matka. – Czyjąś śmierć widziałam. Partyzanci Trzymam się bliżej Wićki, omijając z daleka Stefana, Wićka też wypuszcza się na badziaki88, chcąc zaliczyć się do kawalerki. I tak mając na oku Wićkę, któregoś dnia odkrywam, że wysokie mrowisko, usypane w świerkowym lasku za stodołą, kryje rzeczy, którymi nie pogardziłby nawet Ździch, choć jest molem książkowym i daleko mu do wojaczkowania. Bracia wyciągają z mrowiska brezentowy chlebak, w którym grzechoczą granaty, liczą je, przecierają mchem i chowają na powrót. Więc i ja wyciągam, liczę i bezsilność moja potęguje się, bo wiem, że Krewejkowie kryją gdzieś zapalniki. Bez nich granat to tylko blacha nadziana żółtymi, śmierdzącymi chemią trocinami. Kiedy taki granat bierze się między dwa kamienie, blacha puszcza w szwach, żółta masa wysypuje się, niegroźna i byle jaka. Podobnie ma się ze 87 Dorf – wieś 88 Chodzić na badziaki – włóczyć się, wałęsać się 53 stalową rybką, których stosy, niby drwa do rąbania, leżą wokół. Niemcy wkładali rybkę w lufę moździerza, aby pięknym łukiem wysyłać ją za górkę, ku Mysińszczyźnie czy Rymcielom. Od tego zginął ruski bajec89, tuż zaraz za Tatarami. Teraz miejsce pochówku zaznaczono prawosławnym krzyżem. Wkładam więc pocisk w widełki brzozowego pnia, w połowie pocisk się rozkręca, gruby jego pysk odkładam na bok i spokojnie już dłubię między skrzydełkami, wyciągając z kupra długą tulejkę z prochem i spłonkę. Proch pięknie gorze w ogniu, czego nie można powiedzieć o żółtym nadzianiu granatów, a spłonka buńczucznie płaszcze pod uderzeniem kamienia. Wreszcie Wićka zauważa moje ciche podchody. Wędruję właśnie skrajem chojniaka podszytego brzozą, w nadziei, że w krzakach odkryję skarb największy: długą kartonową tulejkę z kolorowym paskiem u nasady – pocisk do rakietnicy, a tu ktoś krzyczy z lasu: – Stój, rence do góry, a to bende strzelał! Stoję i patrzę pod nogi, gdzie na płaskim kamieniu wygrzewa się rudawa jaszczurka, i choć poznaję głos Wićki, na plecach czuję mrowienie, a w dole brzucha skurcz. – Co ty, durny, to ja, Ryśka! – drę się i głupio mi jest, że się lękam, bo nie widzieć mi, kiedy może skończy się ta zabawa, a zacznie się rzecz na serio. – Zastrzeliłby ja ciebie jak kabana jakiego. Myślał, że to Ruski! – mówi Wićka, przedzierając się przez krzaki. W ręku ma krótki niemiecki karabinek. Twarz, czerwona jak piwonia, promieniuje szczęściem. Repetuje karabinek i pokazuje w komorze nabój, których tyle wala się po lesie. Ale ten jest nabojem wybranym, bo przeznaczone jest mu świergotliwe ulatanie ku niebu. Wićka powtórnie repetuje, przykłada kolbę do ramienia i pociąga za spust. Rozlega się grzmot wystrzału i, nie wiedzieć skąd, spada na ziemię długa, świerkowa szyszka. – Broń ja przyszedł sprawdzić, aż tu widza jakiś szpijon90 szpijoni! – radośnie obnaża szczerbate zęby młodszy brat Stefana. – Później ja ta wintowka przeczyszcza. A raz ty mnie już z wintowko przyuważył – gemba na kłódka, nic ojcu nie mów, a to zastrzela ja ciebie! – To ty z partyzantami jesteś? – pytam z drżeniem w sercu, bo jeśli Wićka trzyma z partyzantami, to na pewno z naszymi. Czerwoni wszyscy są na froncie, tylko jeden z nich rządzi w sielsowiecie. Co rusz się upija i puszcza triumfalną serię w niebo. – Może i z partyzantami. A tobie gówno do tego! Przyjdzie pora, dyk będziesz wiedział! Wićka idzie w głąb lasu. Nie odpędza mnie, więc brnę za nim. z kępy starych świerków wybiera najtęższy i jak po drabinie włazi po gałęziach pod sam czubek, gdzie lufą w dół zawiesza karabinek. – Pobóż sia, że nikomu nie powiesz, a to kajuk tobia! – rozkazuje. Posłusznie boże się: ,Jak Boga kocham, nie powiem”, co uspokaja Wićkę. – A granatu to ty nie rzucisz! – zbiera mi się na odwagę. – Nie rzuca!? I Wićka w jakimś natchnieniu wojennym wyciąga z kieszeni zapalnik, gmerze w mrowisku, a odnalazłszy granat, wydmuchuje z dziurki igliwie i mrówki i wkręca zapalnik. – Haunó to, a nie granatka, zaczepny. Ot, żeby był granat odporny, taki z długą rączką, ten by narobił pierdzenia! Każe mi położyć się za drzewem i rzuca blaszane jajo wprost na pole, gdzie Krewejko wykasza dla krowy saradelę. Nie bardzo rozumiem, co się dzieje, bo Wićka chce jakby uciekać, ale coś go trzyma w miejscu. Zza lasku wybiega stary Krewejko, macha pięściami i krzyczy na swego najmłodszego. Groźny jest, a nawet straszny i kogoś znajomego mi przypomina. „Prawdziwy to dziadunia” – myślę. 89 Bajec – żołnierz 90 Szpijon – szpieg 54 Słychać potężne plaskanie po mordzie, co Wićka przyjmuje z pokorą, wcale nie licującą z partyzantem. Klucząc, drogą okólną schodzę w dół, ku łąkom, na których niby świątynie w majestacie stoją wielkie dęby. Pod dębem przyjemnie się siedzi. Jest sucho, twardo i, nie wiedzieć skąd, zawsze wiaterek wieje ruszając sztywnym liściem. Widać stąd całą Abaczowszczyznę i wysoki brzeźniak, gdzie kryją się zabudowania Kondratowiczów, również przynależne do Abaczowszczyzny. Podobnie jak trzy chaty Tatarów-garbarzy leżące bardziej na lewo, za studnią, bajorkiem i mokrą łąką. Wiem, że jest to cały wielki świat Dowgiałłów-Oganowskich. Biedni Tatarzy od garbowania skór kiedyś musieli być na służbie, może u Michała, rotmistrza jazdy tatarskiej, który po zaborach wykazał się przed carem szlachectwem, a może jeszcze u Benedykta, przeklętego watażki, później kapłana-pokutnika? Wiem, że na początku zeszłego wieku Dowgiałłowie- Oganowscy płacili daninę na rzecz meczetu w Daubuciszkach, a przecież tuż zaraz, na górce, na cmentarzu w Lenkowszczyźnie stoi krzyż, najwyższy wśród krzyży, choć mocno pochylony. Leży tam matka kniazia tatarskiego, leży tam moja prababka! Czemuż więc serce mi się ściska na myśl o Mołojcewie? Tu moja ojcowizna, dziadowszczyzna i prababkowszczyzna... A co tu robią Kondratowicze? Ani chybi, któryś z nich musiał się wżenić w Dowgiałłów- Oganowskich, folwark poszedł do podziału i kniaź tatarski musiał iść na służbę do hrabiów, gdzieś na Litwę i Inflanty – wspominam tak i czuję całym sobą związek z tą ziemią, którą odwiedzałem tylko przy okazji. „Serce mam rozdarte i nigdzie mi dobrze nie będzie. Chociaż gdzie, jak nie tu...” – myślę. Ścieżką biegnącą przy łące, już po stronie Kondratowiczów, idzie jakiś obcy. Ubrany jest jakby z miejska – w siwej kapocie, w granatowych bryczesach wpuszczonych w cholewy. Buty są zakurzone, twarz spalona na brąz, niebieskie oczy zaczerwienione mocno. Wędrowiec zwalnia kroku i przystaje w pewnej odległości. – Niech będzie pochwalony... – bada mnie. – Na wieki wieków – odpowiadam. – A ty kto taki będziesz? – pyta. – Swój. Tutejszy... – Nie znam ja ciebie – mówi nieznajomy, z czego wynika, że jest on bardziej tutejszy niźli ja. – Tu mieszkamy teraz. Wołki-Wołczackie z Dowgiałłów-Oganowskich. – To ja ciebie pamiętam. Chodziłeś ty do Michasia. Wędrowiec przysiada się pod dębem i z ulgą wyciąga nogi. – Oziewicza brat będziecie... – zgaduję. Przybysz łagodnie ściska mnie za kark, jak się chwyta szczeniaka, chcąc mu okazać swą sympatię, i z uśmiechem mówi: – Bieżeniec jestem. Uciekłem z transportu. Braliśmy Wilno, a kiedy już było po wszystkim, w Miodnikach otoczyli nas czołgami, rozbroili – i do matuszki Rasii. Nocami szedłem, w dzień żyto łuskałem. Teraz to ja już w domu! – Ruscy stoją na krzyżówkach i młodych biorą w sołdaty, ale jak kto się mocno upiera, to może trafić do Wandy Wasilewskiej – ostrzegam. – Widziałem tych wojaków! – pogardliwie prycha Oziewicz. – Glapę mają, nie orzełka. Oficerów sowieckich. Nic to. Niedługo Amerykanie tu przyjdą. Warszawa już powstała! – mówi Oziewicz z jakąś powagą nie licującą z jego chłopacką twarzą, i zaczyna opowiadać o rzeczach, o których śniło mi się po nocach: w Warszawie polskie wojsko, polski rząd i polskie orzełki. Wielkimi samolotami lądują tam Anglicy i Amerykanie, aby uderzyć na Niemców ze wschodu, a na bolszewików z zachodu. Nastają czasy, o których w księgach Sybilli pisało. Polacy, naród cierpiący i przez Boga wybrany, zbawią świat i przed Stalinem, i przed Hitlerem. I będzie Polska od morza do morza, jako matka wszystkich narodów. 55 – Co ja tobie jeszcze powiem! – ożywia się Oziewicz. – Widzieli my pod Wilnem twojego bratca, Ździśka. Przyszedł on w nocy z koniem. Mówi, że do ułanów chce wstąpić. Wyśmieli jego chłopcy, bo ja jego poznał. Zaraz ojciec naścignął. „Tak co!” – mówi. „Do tego doszło, że dzieciaków do wojska bierzecie? Gdzie komendant?! Ja, panie komendancie – mówi on – też walczyłem, no takich szczunów to my do mamusi odsyłali”. Twój bratok ze wstydu za ojca popłakał sia trocha i wrócił do domu. A konia podobnież przyuważył u sąsiada... Oziewicz wstaje, otrzepuje z wielką troskliwością partyzanckie bryczesy, i przez Lenkowszczyznę kieruje się do swego zaścianka, który zaraz za górką, przy brukowanej drodze do Krewa wiodącej stoi. – Zachodź do nas. Michaś się ucieszy – mówi na odchodnym. Wracam do domu, a u Krewejków harmider i płacz. Stefana coś podkusiło, żeby iść na nieszpory do Łoska. „Nie nieszpory to były, a dziewczyna” – mówi w tajemnicy Wićka. I kiedy wracał z grupą młodzieży, na samej krzyżówce na Krewo i Łosk wiodącej, z krzaków wyskoczyli werbownicy z pepeszami w garści, wszystkich kawalerów wyłuskali jak dojrzałą fasolę ze strąka i pognali w sołdaty. „Biednaja maja hałówuszka! Czamu ja jahó radziła, czamuż ja jahó karmiła!” – hałosia Krewejkowa. „Zginąć jemu sia przyjdzia w kraju dalokim! Ojojoj, dola majá nieszczástnaja! Stefanuszka, ty mooj, ojojoj!”... – Cicha bądź, ty durna! Co komu pisana, tak jemu i bendzie! –strofuje Krewejko, chociaż zmartwiony jest nie na żarty: Stefan najstarszy, niegłupi chłopak i w polu pomocny. – Nic nie wiedzieć nam: kahó Boh lubić, tahó i nie zahubić! – Za tym Boża, chto kaho zmoża. Żeby tak choć do Wandy Wasilewskiej trafił – zastanawia się Wićka. – Co za wojsko!? Ci to polskie, ci to ruskie? Tfu, zgiń ty, przepadnij – złości się ojciec. – Ot, czasy nastawszy, żeby to byk wybodał! I baba gienierałem! Nocni goście Pod wieczór, gdy słońce pyzacieje i traci na ostrości, Okolica rozrasta się niepomiernie, pogłębiają się cienie, zwielokrotniają głosy, gęstnieją aromaty. Słychać cienkie śpiewanie u Kondratowiczów, trzaskanie bicza u Tatarów, pisk ośki i klekot wozu na gościńcu, a zewsząd porykują krowy, zwracając łeb ku chałupie i nadstawiając wachlarze włochatych uszu. Jaskółki wirują w niebieskich przestrzeniach, spiesząc jak przed końcem świata, od lasu skrzeczy sójka i sroka, a gdzieś tam w dole, w oku sadzawki cierpi ochryple i dziko zapóźniona żaba. Domownicy wychodzą na przyzbę i na ławeczkę przed chatę. Osądza się dzień miniony, oczekuje, co przyniesie jutro. A wszyscy są w jakimś zasłuchaniu. Dziewczyny objąwszy się wpół, gorące i pachnące mlekiem i cebulą, zaczynają wyciągać tęskne śpiewy o rozmarynie, o kalinie, aby przejść na tęsknotę białoruską. Po białorusku najlepiej opiewa się nieszczęście dziewczyńskiej doli za złym mężem i to babskie osamotnienie, co czeka w mężowskim domu. Kab ja heta znała, Szto za mużam licha, Jaj by doma siadzieła, Jaj by bulbu jęła U matuleńki cicha... – niesie się daleko po pierwszej rosie. Pieśni słuchają wszyscy. Nawet mój ojciec, Wołk-Wołczacki, przysiadł się na ławeczce i zadumał głęboko. Matka gotuje zacierki i jest w złym nastroju. 56 – Ogiński, Moniuszko, Karłowicz – tych głosów słuchali – mówi mój ojciec. A mnie się zdaje, że słyszę głosy ducha tej ziemi, który zamieszkał wśród wzgórz, jarów i lasów. Wieczorami ten duch, ciemny i tęskny, melodyjny i krzyczący, odzywa się w gardłach, krzepkich i miękkich jak końskie chrapy, dziewczyn tutejszych. Dziewczyny cierpią nie za siebie, choć i ich też jest to cierpienie. I wydobywają z siebie głosy, których powstydziłyby się za dnia, ale zbliżająca się noc ośmiela je i oszałamia. Chłopcy stoją z daleka, cicho gwarząc i ćmiąc śmierdzącego skręta. A gdy mrok zapadnie na dobre i gwiazdy wyskoczą spod szarej burki nieba, w mroku tym giną młode pary. Słychać śmiech i szepty gorące. Gdzieś tam, od strony Jurowszczyzny, niesie echo potężny wybuch: ktoś znów wysadził w ogniu pocisk artyleryjski. Po chwili parokrotnym echem rozlega się wystrzał karabinowy. W którymś z zaścianków popasają goście nieproszeni; Leje się tam samogon, a może i ludzka krew. Kładziemy się spać w naszej komorze. Ojciec, pan Wołczacki, śpi na żelaznym łóżku przywiezionym z Mołojcewa. Łóżko stoi w kącie chaty, między oknami: jedno ślepi w tatarski chutor, drugie wychodzi na podwórze. W przeciwległym ślepym kącie, za wysoką ścianką płyty kuchennej, Śnitko sklecił dwa wyrka drewniane. Śpimy tam z panią Wołczacką. Coraz częściej lubią zaglądać tu skoczne błochy, a któregoś dnia moja matka wyłuskała ze szwów mojej nocnej koszuli wesz – trupiobladą, lecz podciekłą świeżą krwią. Sama pobladła od tego odkrycia, chociaż w czas wojenny wesz nie nowina. Przynosił wszy do Mołojcewa Śnitko, po spaleniu dworu w Niżanach. Podobno ogień wyszedł ze stawu, toczył się żarzącą hubą, aż zamieszkał pod gontowym dachem. Od tego dwór i zgorzał. Śnitko straciwszy swe gniazdo w pokoiku na poddaszu, badział się po chatach wdów żołnierskich albo na jakiś czas przychodził do nas. Miał spanie zapewnione, bo właśnie u pani Wołczackiej odszedł w swoją kniaziowską wieczność dziadunio. Coraz częściej przykładał się on na łóżku w pokoiku niegdyś przeznaczonym dla służącej, czytając wciąż tę samą stronicę „Fatalnych jaj”, książki bolszewickiego pisarza. „Wszystko on zobaczył, wszystko przewidział” – mówił w zdziwieniu wielkim kniaź tatarski. Jaszczury straszne wyszły z uśpienia, niczego i nikogo się nie bojące, bo są one bez żadnej pamięci: ani ojca, ani dziada nie znają, a krew mają zimną, choć same – ogień niosące”. Uwierzył bowiem dziadunia, że ogień wyszedł ze stawu, aby strawić cały dorobek jego życia. Pozostały tylko czworaki i młyn. I tak, tkwiąc nosem w proroctwie Bułhakowa, niepostrzeżenie zmarł mój dziadek: przyszła pani Wołczacka budzić go do obiadu – a on nic nie mówiący, a ciało jego jak stygnący wosk... Pierwszy sen obciąża powieki ołowianym ciężarkiem. Zaczynam widzieć jak na jawie, ale jeszcze nie śpię, bo wiem, że widzę i że leżę na swym wyrku za wysoką ścianką. W to widzenie wdziera się łomot do drzwi, potem w okno, pod którym śpi ojciec. – Otwierać, psiakrew, my polskie legioniery! Jej Bohu, otwierać, chłopaków czenstować! – woła ktoś, waląc w ramę okienną. Zrywamy się z łóżek. W mdłym świetle księżyca widać kręcących się po podwórzu uzbrojonych mężczyzn. Rozmawiają podniesionym głosem po polsku, raz po raz wybuchając głośnym śmiechem. – Co robić, paniczka?! – Krewejko stoi w progu naszej izby, biały jak przywidzenie, bo śpi w lnianych gaciach i koszuli. – Nie otwierać! – syczy przez zęby moja matka, a mnie zbiera się na płacz: wreszcie zobaczę tych chłopców spod Świra, Naroczy i Puszczy Nalibockiej, a tu tymczasem... – Oni i tak wejdo, żeby ich trasca wytrzensła – ze smętkiem mówi Krewejko. – Mówię, otwierać, psiakrew! Przyszli my napoić nasze konie, do jasnej cholery! – woła ten sam głos, już wyraźnie rozeźlony. Słychać, jak ktoś drapie się po wystających z węgła belkach i rozrywa słomę w bocznym poszyciu. 57 – Przez strych idzie. Kab jemu ruki i nohi zharbiło w jedna miejsca – ciężko wzdycha Krewejko i idzie do drzwi, założonych na noc dębową żerdzią. Wszyscy wwalają się do naszej połowy. Przewodzi im Barada z Rymciel, chłop czarny, zarośnięty parodniową szczeciną, która układa się mu pokrętnie, jakby go wiatr przenizał albo woda szczecinę zawirowała. Paru chłopaków, uzbrojonych w długie ruskie karabiny. I gość najważniejszy: rudawy blondyn w oficerskim mundurze, z koalicyjką przez pierś i sześciostrzałowym bębenkowcem w kaburze. – Co to, polskich legionierów nie chcieli wpuścić?! A my panią Ahano skuju chcieli odwiedzić. Ci można? – śmieje się rubasznie Barada. Wszyscy są podpici i w dobrych humorach. A kiedy okazuje się, że u pani dziedziczki samogonki nie uświadczysz, Krewejko zaprasza gości do siebie: „Harełka sia znajdzie i słonina jaka. Czym chata bahata!” – Patrzaj, dziadźka, a legionierów ty by też gościł? – A żeby mnie rence i nogi odeschli. Nigdy w świecie! Poznał ja was, Barada, po głosie. Przez strych też leźli. – To nasz Siergiej, zna on te konty. Z owieczkami z majontku przychodził. Dopiero teraz rozpoznaję wśród chłopaków Siergieja, syna Saładuchy, pierwszego oracza w majątku. Trzyma się on trochę z boku, ale kiedy słyszy, że o nim mowa, wykręca się na pięcie i wychodzi: nie wiadomo, czy z dumy, czy może z zawstydzenia jakiego. Oficer zostaje w naszej izbie, zarządzając, aby przyniesiono mu samogonki. Każe pić mojej matce, pani Wołczackiej, za Krasną Armię i wielkie zwycięstwa. I bierze na spytki mego ojca. – Starik, to twoja żona? Nie wstyd tobie, starik! Wiem, jak to u was było, burżujów – ty ją wziął, bo był kapitalista, a ona barysznia z gniazda szlacheckiego. Nu powiedz, nie było tak? Mój ojciec, Wołk-Wołczacki, posiwiały, z wpadniętymi policzkami i już bez tego pięknego, kasztanowego wąsika, który podmalowywał henną, wygląda teraz na ojca swojej żony, co zresztą mogło się stać, wszak ojciec jeszcze pamięta wiek dziewiętnasty, kiedy matka jak przez sen wspomina ciężkie lata Wilna czasów pierwszej wojny, tyfusu i głodu. – Ja służaszczyj – mówi mój ojciec. – Zawsze byłem tylko służaszczym. Rewolucję przeżyłem w Homlu, raz życie ocaliłem, musiałem być człowiekiem pracy i ludzie mnie szanowali, bo przed pomieszczikiem, grafem Tyszkiewiczem, ich broniłem. – Ach ty, sukinsyn! Kiedy ty służaszczyj, czemu teraz na wiosce siedzisz? Nam trzeba ludzi gramotnych, kraj trzeba odbudować, a ty piśmienny i chyba jeszcze carskie szkoły kończył? Ojciec objaśnia, że uczęszczał do gimnazjum realnego i bardzo szanuje i kocha Puszkina, a szczególnie Kryłowa, ale jak mu iść do pracy, kiedy nie ma w czym? – Ach ty, swołocz! Cały naród obdarty, a do pracy się pali jak zwariowany! Wszyscy wariują, żeby pracować, wszyscy chcą być stachanowcami, tylko nie ty!? Żeby ja więcej ciebie nie widział! Won z moich oczu! Mój ojciec, pan Wołczacki, wstaje przygnębiony mocno i przygarbiwszy się w sobie, jakby rzeczywiście był starcem, idzie do połowy Krewejki. Matka wypija samogon, więc oficer obejmuje ją i przyciąga do siebie. – Wot maładziec! Rosyjski ty masz charakter! Zaczynam pochlipywać, ale duszę mam gorącą i serce wściekłe. – Co ten szczenók tu robi? – dziwi się człowiek z rewolwerem i zaczyna gmerać koło kabury. – Czego on tu szuka? Pytam – co on za taki? – To moj synók. Nie trzeba, towariszcz lejtienant. Posiedzimy, pogadamy, powiecie, jak faszystów bijecie na wszystkich frontach wojny ojczyźnianej – tłumaczy na wpół z białoruska moja matka. A ja, na złość wszystkim i sobie, zaczynam naprawdę płakać. 58 – Ot uparł się, żeby frontowemu oficerowi dokuczyć. Tacy to u nas z granatami szli na tanki, a on co? – dalej dziwi się wojskowy, nerwowo odpinając kaburę swego sześciostrzałowca. Wchodzi stary Krewejko z butelką mętnego samogonu. Jestem mu nad wyraz wdzięczny, wybiegam do gwarnej izby, gdzie chłopcy, z Baradą na czele, poprawiają humor. – Niech ojciec tam idzie, szybko! – ciągnę za rękę pana Wołczackiego, ale ojciec jest wyraźnie załamany. Wracam do naszej połowy, a tu już pani Wołczacka z oficerem wykańczają drugą szklankę. „Niech się dzieje, co chce – myślę – a stąd się nie ruszę”. Oficer jest wyraźnie rozkrochmalony i teraz nie na żarty ściska moją matkę. – Wot maładiéc! Wot charószaja bárysznia! Siadam koło nich i ogarnia mnie znane uczucie rozpadania się świata, po którym nic już nie zostanie, tylko wstyd, wielki strach i rozpacz. – Co ja powiedział, won! – krzyczy oficer, ale matka trzyma go za rękę, która sięga po broń, i nagle wojskowemu wszystko się odmienia. – Spajóm Katiuszu! – proponuje przyjaźnie, intonując wysokim tenorem pieśń o Katiuszy, która „wychodziła na wysokij, na biérieg krutój”. Zwabieni pieśnią, do izby wwalają się chłopcy i głupkowato się uśmiechając patrzą na nas, jak siedzimy we trójkę na wyrku, zanosząc się od śpiewu, który nie wiadomo, czy płaczem jest, czy radością serca. Siergiej odciąga mnie na bok i nie bez dumy pokazuje latarkę. – Trafiejna, nie masz ty bateryjek do niej? – Nie mam – mówię oglądając niemiecką latarkę z kolorowymi szkłami. – A ja myślał, że wy wszystko macie, pany! I wyciągając szyję jak gąsior, i tocząc wybałuszonym okiem, Sierioża dźwięcznym głosem podśpiewuje: Uciekali usié panóczki – z naszej Biełarusi, Praz lasoczki i bałotca – jak na wyraj husi! Ktoś inny zaczyna lawonichę, przytupując po dziurawym klepisku. Robi się powszechny ruch i harmider. Siergiej patrzy na to spode łba, dlaczegoś wszystko się mu zaczyna nie podobać. – Sieroża, powiedz, jak tam, wszystko spalone? – Wiesz, kto ja taki teraz? Moga ja ciebia zaharesztować, a jak co – dyk i zastrzelić – mówi Sieroża, zionąc mi w twarz odorem samogonki. – Tancóry sia znaleźli! Tancy, tancy, dwa zasrańcy. My nie tancory, my jebcy! – wykrzykuje Sieroża, który nieraz w Niżanach pozwalał mi za pługiem pochodzić i dosiąść konia na oklep. – Kto spalił majątek, Sieroża? – Na światoho Heijasza wyszedł ogień z nieba, a może z wody? On to spalił wszystko. I konie sia spalili, żeb ich żywcem smaliło i nie spaliło... – chlipie Sieroża, któremu niespodziewanie odmienił się nastrój. – Wszystkie sia spalili, bo ogień przyszedł w nocy. W przeddzień ze stawu bulgoty szli i śmierdziało bździnami. A my sia niczego nie domyślali, tylko nasz Michaśka zaniemógł: trasca jego zaczęła trząść i tak łażał przez cały dzień. – Krakadiła wyszła ze stawu? – Krakadiła, krakadiła! Dwie nogi miała i bańka kierasiny91. Dobrza, że nasze czworaki sia zostali. A wasz dwór palił sia jak świeczka. Szczęścia dla Śnitki, że poszedł on do swojej sołdatki, a młynarze już wprzódy uciekszy byli. – Partizany, znaczy się, spalili? – Teraz to wszystko nasze. I było nasze! 91 Kierasina – nafta 59 – Popioły i zgliszcza. – Ziemia sia została, wszystko odbudujem. – Sieroża, mówią, że znowu kołchoz w majątku będzie... – Job ich mać! Co mnie tam! Ja poszedł na służba, ja teraz milicjant. Na chiera mnie ziemia, na chiera mnie kołchoz! A o partizanach ty złego nie brechaj92. Partizany to my byli i ludzie z Siwicy. Ogień na światoho Heljasza wyszedł z nieba, a może z wody. Ot i cała prawda! Nocni goście zabierają się do wyjścia, obiecując nawiedzać nas częściej. Oficer jeszcze raz egzaminuje mego ojca, czy już dojrzał do pracy dla władzy radzieckiej, choćby w samej koszuli. „My naród zwariowany do pracy – powtarza – do pracy i do walki”. Wychodzą pod gwiaździste sierpniowe niebo. I chłopcy z Rymciel i z Siwicy strzelają na wiwat w bosko spokojne odwieczne niebo. Potem nastaje cisza. Widok z góry Lenkowszczyzna i Karczewszczyzna, Jurowszczyzna i Bołotowszczyzna, a dalej Kiewły i Zahorze, Łoszany i Daubuciszki, Bienice i Siwice, a już na skraju świata Łoski, Krewa, Smorgonie i Zalesia. I dwa święte miejsca – Mołojcewo i Wilno. A Warszawa szybuje gdzieś w przestworzach nieziemskich, cała z ognia, krwi i wiecznego myślenia o Polszy, Polszczy, Polsce. „Polska ja jestem morda” – trudno mi o tym zapomnieć, gdyż nieraz, jeszcze na Buchowszczyźnie, czułem odcisk gorącej łapy na swym policzku, co było pieczęcią nie do starcia. I moja matka, pani Wołczacka, cała oszalała na tym punkcie, że jest niczyja, tylko polska i z polskością zrośnięta jak z własną duszą. „Krótko ty Polskę widziała, i przyszła ona do nas zza Niemna, znad Wisły, a my tutejsze, choćby nawet szlachta jaka. Już prędzej Białorusami nam być, jak Czeczot czy Syrokomla, jak Janka Kupała czy Jakub Kołas, co ze szlachty są, bo jednemu Łucewicz, a drugiemu Mickiewicz na nazwisko” – mówi Śnitko, który zahacza o Abaczowszczyznę. A żyje z tego, że sołdackim wdowom garnki lutuje i aluminiowe grzebyki wypiłowuje. I śpi z nimi pod świąteczną pierzyną. „Polka ja jestem i Polką zostanę” – obstaje twardo przy swoim pani Wołczacka. „Inaczej chyba bym pomieszania dostała albo samogonkę zaczęła pić po kątach”. I patrzy z jakimś szaleństwem w oku nie na Śnitkę, drapiącego się po siwej czuprynie, gdzie wszy hoduje, ale na mego ojca, pana Wołczackiego. Nie może mu wybaczyć, że gdy straszne wywozy się zaczęły w lutą zimę i przez okienka stołypinek wyrzucano zamarznięte niemowlęta, a gdy otwierano na chwilę drzwi do załatwienia się, to i do sterty zamarzniętego kału, sięgającej metra, wrzucano umarłe noworodki, wtedy to właśnie pan Wołczacki zaproponował, że może lepiej by było zapisać się za Białorusinów. „A zapisuj się ty sobie, ja Polką byłam i Polką zostanę!” – krzyczała moja matka, i głos ten słyszę i teraz. Stał się on początkiem tych wszystkich krzyków, jakie w czas wojny zaczęły wstępować w matkę, a zawładnąwszy nią, krzyczały tak strasznie i tak długo, że wreszcie zrozumiałem, iż na pewien czas traciła ona siebie samą. Krzyk ten znały kobiety wiejskie, bite przez los i przez mężów, ale przecież matki nikt, nawet w myślach, nie śmiał uderzyć. 92 Brechać – pleśc głupstwa 60 Z Łysej Góry dobrze widzieć całą Okolicę, a gdy się wejdzie na skleconą z żerdzi wieżę, można okiem sięgnąć za granatową linię lasów. Na południu wzgórza ciągną się piętrowe, pod nimi jary pełne kamienia i żwiru. Na północy ziemia się zniża gwałtownie, jakby schodami kroczył olbrzym zdążający do daubuciskiego meczetu, aby rzeczką Drają powrócić do miejsc niepowrotnych. A dalej, w domyśle, przed lasami Zalesie, a za lasem Wilia. I ja, polska morda, mógłbym dopłynąć do miasta Wilna lub do Czarnego Boru, gdzie zamieszkuje Ździch, i tam stać się bohaterem. Patrzę na błękit nieba, po którym śpiesznie zdążają białe kłaki obłoków, przyplaśnięte od dołu jak bochenki chleba. U góry piętrzą się one wielokrotnie i są drugą, nadziemską Okolicą. Obłoki płyną na wschód i dane im będzie – jak szybko, nie wiem – przepłynąć nad Mołojcewem, rzucając głęboki cień tam, gdzie zawsze było słońce. – Zlazáj, a to spadniesz, słyszysz ty!? – krzyczy z dołu Michaś Oziewicz. Z Michasiem zapoznałem się jeszcze za Niemców, kiedy z panią Wołczacką złożyliśmy wizytę w ich zaścianku, zaraz za lenkowskim cmentarzem leżącym. Dom przestronny, pod klonem i lipami, kryty sczerniałym gontem, wielka stodoła, stajnia i świren na wysokiej kamiennej podmurówce. W obszernej izbie wielki stół, wyszorowany do żółtości jak lipcowy miód, długie ławy. Na ścianach święte obrazy, a na honorowym miejscu Wielka Księżna Litewska – Pani Ostrobramska. W domu ludno, bo trzech synów i dwie córki. Sam Oziewicz krzepki jeszcze, z wąsem obwisłym, lekko szpakowaty, uprzejmy i swój honor mający, i gospodyni rozłożysta, ciemnooka, z wielkim kokiem upiętym szpilami. Moja matka śmiała się potem, że we wczesnych latach panieńskich trafiła z ojcem gdzieś pod Lidę, do podobnego zaścianka na bal. Było tam bardzo honorowo i po szlachecku. Po długim jedzeniu, żeby pokazać, że wszyscy syci na bal przyjechawszy i nikomu nie głodno, wreszcie zaczęto balować. Panienki były w sukienkach muślinowych, białych, różowych lub niebieskich, spódniczki szerokie z falbankami, włosy zaplecione w warkocz i przetkane kwiatami, kawalerowie w kurtkach wełnianych, zapiętych pod szyję. „Kawaler wolno wstawał, zakładał lewą rękę na plecy i zbliżywszy się do wybranej panny mówił: >>Strzelam do waćpanny<<” – opowiadała matka. „A panienka, zarumieniwszy się mocno, podnosiła się, ujmując szeroko spódnicę w dwa palce, robiła dyg, mówiąc: >>Stawam do celu<<. W tańcu kawaler dalej trzymał rękę lewą na plecach, a prawą opasywał panienkę. Ta unosiła w dwóch palcach brzeg spódniczki i tak godnie wirowali po izbie. Bałam się, żeby któryś z kawalerów nie raczył strzelać do mnie” – opowiadała dalej moja matka, nie wiedzieć – z żalem czy ze śmiechem. Od tego dnia dom Oziewiczów stał się dla mnie miejscem tajemniczym, pachnącym pradawną przeszłością, a Michaś najbliższym towarzyszem. Spoglądam pod nogi i widzę, że wieża płynie w przestworzach, i może właśnie dane mi jest ujrzeć, jak ziemia się kręci wokół swej osi, odmierzając rytm wschodów i zachodów słońca, i mojego życia... – W głowie mi się kręci – zgadzam się. –Jak Boga kocham, spadnę! – No to spadaj sobie, do nieba nie poleciesz – uspokaja mnie Michaś. Nie pozostaje mi nic innego, jak powoli spuścić się na dół i iść z Michasiem za nasz lasek, aby obejrzeć szkołę, do której mamy chodzić. Jest to szkółka jednosalowa, z małym korytarzem- szatnią i mieszkaniem woźnej. Wszyscy mają za złe Markowiczowi, że będąc wójtem pobudował tak małą szkołę. My natomiast z Michasiem jesteśmy innego zdania. W jakim języku i czego tu będziemy się uczyli? Lepiej poczekać, aż wróci Polska, i wówczas będzie wiadomo co i jak. Na parę miesięcy szkolę tę otwarto za Niemców. Wówczas dwie dziewczyny, nauczycielki z Łoszan, czytały pisaną po białorusku broszurę o Hitlerze kochającym dzieci, zwierzęta i kwiaty. Ponoć te same dziewczyny już czekają na nas, tym razem chyba z broszurką o Stalinie kochającym dzieci, zwierzęta i kwiaty. Broszurka też będzie po białoruska. 61 – Ja mam w dupie ta cała szkoła. Chiba przyjdzie sia nam ją podpalić, żeby świenty spokój był... – wyrokuje Michaś. – Mam ja prochu i fosforu tyle, że mogę cała Mysińszczyzna z Rymcielami spalić. Koniczkowa, drobna, schorowana kobieta, która zajmuje mieszkanie woźnej, jest panią na szkole. Koniczkowa zna mnie dobrze i jakby darzy pewnym szacunkiem, chyba dlatego, że jej służbówka ślepi oknem na nasz cienki jodłowy zagajnik. Korzysta ona z zagajnika i naszego lasku, podobnie jak sąsiad Gińczewski, odgrodzony ścianą swego dorodnego, gęstego borku, oszczędzanego na lepsze czasy. – Przyszliście obejrzeć swoją szkółkę? – domyśla się Koniczkowa. – Nauczycielki już są... I z niemieckiej niewoli wrócił Siergiejewicz. Chitriec on, podaje się za Białorusa i podobnież wiersze pisze. Tyle że po białorusku! – śmieje się Koniczkowa. – Niczego sobie szkoła, drzewianna, nie z żadnej tam kirpiczki93 – złowróżbnie cieszy się Michaś. – I podłogi drzewianne, nie z gliny, i ławki sia zostali... – Ławki są i szaragi, i tablica – potakuje Koniczkowa, zapraszając nas do środka. I wtedy przypominam sobie o książkach, trzymanych w wielkiej skrzyni w kuchni stojącej. – Tobie to ja książkę pożyczę. Michaśkowe braciszki na skręta do machorki wzięliby – mówi Koniczkowa i otwiera skrzynię ze skarbami, które na sankach ze szkoły spod Krewa przywieźli. Leżą tam grube książki i cienkie książeczki, w każdej zamknięta kraina tajemnicza, nie ta, która jest doświadczona przez moje życie, ale mądrzejsza, określona słowem, dająca się ujrzeć, choć przecież nie dla oka, lecz dla ducha wszystko ukryte jest w słowie. I duch ten, niejasny dla mnie samego, widzi tak wiele i czuje ponad wszelką miarę, że życie codzienne wydaje się być bladym podobieństwem życia. Po przejściu przez las słów, z których obrazy i język żywych ludzi, czuję się w sposób nieopisany bogatszy, sam dla siebie równie tajemniczy i nieokreślony. A im trudniejsza jest książka, tym większa tajemnica rośnie we mnie, szczególnie gdy czytam wierszem napisane. Tak właśnie przeczytałem tamtego niemieckiego lata dramaty Słowackiego w jednej grubej księdze zamknięte. A dla siebie samego stając się tajemniczym, staję się też niedotykalnym, kapryśnym i moja matka, pani Wołczacka, nagle stwierdza, że jestem nieznośny, krnąbrny i nic, tylko mnie lać. Okrywam też, że książki cicho we mnie szepcą tym samym słowem, jakim sam ze sobą rozmawiam, określając siebie i świat dookolny. Moja mowa w milczeniu do mnie samego skierowana – jest mową polską, bo ani razu z ruska czy z białoruska nie powiedziałem do siebie: „Hlań, padumaj, Ryśka...”, tylko: „Popatrz, pomyśl, Ryśka...” z przekleństwami to to już inna sprawa: „Kab jaho chalera!”, „jołki-pałki”, „dryśnij-świśnij!” – tego w książkach nie znajdziesz. I tym bardziej jestem świadom siebie przez to polskie samomówienie, im więcej książek przeczytałem. A znam też książki pożyczane przez matkę z całego Mołojcewa. I te ściągnięte ze strychu, gdzie trafiły po wywiezieniu urzędników na Sybir. I te zebrane przeze mnie ze śmietnika po nocnym wywiezieniu Kosiarkiewiczów. A wśród książek skarb największy – marmurkowo oprawione roczniki „Płomyka”. – Tego jeszcze nie znasz – mówi Koniczkowa. – „Quo vadis” Sienkiewicza, tego samego, co „Trylogię” napisał. To Sienkiewicz właśnie, może nie tak tajemniczy jak Słowacki, gdzie wierszem różni ludzie mówią, wzmaga we mnie to ciemne, nieobliczalne i w sobie samym się zachłystujące dumanie i marzenie po polsku. Dlaczegoś jestem pewien, że Okolica cała Sienkiewiczem mówi, nawet bez wiedzy o tym. A zaścianek Oziewiczów to na pewno. 93 Kirpiczka – cegła 62 Od strony Mysińszczyzny, pod borkiem Gińczewskiego wlecze się dwóch sołdatów w wypłowiałych gimnastiorkach i białych od słońca furażerkach. Na ramieniu mają niedbale zarzucone karabiny, obaj blondyni, ogorzali, o kartoflanych, lekko zadartych nosach. – Daj, chaziajka, mleczka się napić – proszą i postawiwszy karabiny pod ścianą, siadają na ławeczce. Koniczkowa nie ma mleka, bo krowy nie ma, częstuje więc zimną wodą. – Bieda wszędzie – wzdycha jeden. – No u was bogactwo. Kułacy tu mieszkają, żeby ich taka i owaka mać! Giermaniec naszą Rasiju spalił i zburzył, baby nasze do pługa się zaprzęgają, dzieciaki lebiodę zbierają. Pójdziemy my, chaziajka, do waszych kułaków, niech nas sałem i jajeczkami poczęstują. Nawojowali się my, czas pohulać trochę, a potem na Giermańca. – Młodzi wy mocno. Żal by było ginąć – wzdycha Koniczkowa. –Zostańcie u nas, robotnych rąk nigdy za dużo. – Zostaliby my, mateńko, no prikáz taki mamy: iść na Berlin, żeby faszystowskiego zwierza dobić w jego legowisku – smętnie odpowiadają chłopaczkowie, których, widać to, niedawno zagarnięto do wojska. I splunąwszy pod nogi dla większej wagi wypowiedzianego, wloką się dalej w stronę Karczewszczyzny. Czas wojenny trwa, czas oczekiwania już nie na pieremienę, bo ta nastąpiła i dla wioski ona czasem pożądanym (gdyby nie myśl o kołchozie), ale na coś wielkiego, na co czeka Okolica, o czym marzy i co kryje przed tymi z Mysińszczyzny i Rymciel. I robi mi się żal tych dwóch sołdatów, którzy są jak zbłąkane, straszne dzieci, bo gotowe na wszystko. Jeszcze nie wiem, ale gdzieś w głębi serca przeczuwam – tym wołczym węchem, czułym na to, co żyjące, ślepe i słabe – najgorsze. I rzeczywiście, w przedwieczerz samą biegnie przez nasze podwórze jeden z dwóch, bez furażerki i karabinu. Zatrzymawszy się na chwilę przed naszą chatą, z lekkim obłędem w oczach opowiada, że kolega jego zabity. On schował się pod pieczkę, a jak się uratował, sam dobrze nie wie... Pierwszak Pomiędzy Kondratowiczami a naszą chałupą, łączką graniczną ciągnie się szeroka dolina, bezwodna, porośnięta jeżyną kostropatą, łapiącą za łydkę cienkim pazurkiem. W rowach dolinnych coś wyszarpuje darń i kopie jamy na legowisko. Co to może być za zwierz, nikt nie wie. Królika dzikiego w tych okolicach nie uświadczysz, za dużo lisków, łasic, a zimą wilków, aby królik mógł ujść z życiem. Zwierz to prędzej będzie wodny, który z sadzawki i mokradła spod brzeźniaka przychodzi tu na odpoczynek i osuszenie. Zwierzę to czujne jest i podpatrzyć się nie da. A znowuż psy omijają rów z daleka, a gdy idą z człowiekiem, ogon pociągają pod siebie, jakby wyczuwając wilka. Ponieważ z tych mokradeł, bagienek i sadzawek spływają cienkie strużki prosto na północ, z czego powstaje struga, ze strugi potoczek, a z potoczka rzeczka Draja, jedna z karmicielek Wilii, więc Ździcho orzekł niegdyś, że owo kostropate i groźne, co się zalęgło w stawach drajowskich, musiało się wylęgnąć w tych bajorkach i grzęzawiskach, chronionych przez wzgórza przedpotopowe, lasy odwieczne, pozostawione zwierzynie i tropicielom z samopałem, dobrym na czworonożne i ciepłokrwiste, lecz nie na zwierza o żabim oku i jaszczurczym ogonie. 63 – Bajka o krakadile przyszła z pierwszą wojną, kiedy Ruski Niemca, a Niemiec Ruskiego topił i gazował pod Smorgoniami. Broś94 ty tę całą jerundę jerundzić! – rzekł mi kiedyś w przypływie dobrego humoru Śnitko, kiedy w majątku przyniosłem mu na orzeźwienie dzban zsiadłego mleka. Ale nawet Śnitko nie był w stanie wytłumaczyć wiele z dziwności, jakie działy się w drajowskim stawie. A kiedy brał się do wyjaśnień, sam łapał się w swoją pułapkę, mówiąc, że musi to być sum stuletni albo szczuka z mordą jak u rekina. A przecież sam nieraz spuszczał wodę ze stawu, myszkując po wykrotach i dziurach. Stuletniemu sumowi albo szczupakowi pozostawało wtedy chyba zaryć się w ziemię i dychać jakimś płucem tajemnym? Tymczasem w szlacheckiej Okolicy branka się wzmogła. W sielsowiecie wszyscy pogłównie są spisani i cała młódź oraz chłopy zdolne do noszenia broni mają zasilić szeregi bohaterskiej Armii Czerwonej, która mocno się wykrwawiła w ostatniej ofensywie. O wojsku Wandy Wasilewskiej coraz mniej się mówi: za Bugiem i Niemnem dosyć Polaczków się nazbierało, starczy ich do tego wojska z glapą zamiast orzełka, który odleciał gdzieś na Zachód, unosząc całą nadzieję wraz z królewską koroną. I chłopcom z Okolicy nie pozostało nic innego, jak kryć się do obiecanego przez Boga czasu. I tak oto co młodsi Kondratowicze i Oziewicze, Grzybowscy i Ułańscy zaryli się w ziemi, w przemyślnych schowkach, jamach i norach. Stary Krewejko tylko spluwa w milczeniu, bo jego Stefan gdzieś tam ziemię ryje nosem, a nad nim ołowiana zamieć, kiedy koleżkowie wałkonią się po kątach, objadając się blinami. – Bohaterzy sia znaleźli. Pod matki spódnica wlazłszy i jeszcze chwali się jeden z drugim, że na szlacheckiej honorności nie stracił, bo do bolszewickiego wojska nie poszedł! – mówi próbując pierwszaka. W wiśniowym zagajniku, rozrośniętym za chatą gęsto i szczodrze, że kura tam się może schować przed korszunem i człowiek skryć się przed niepowołanym okiem, Krewejko pędzi samogonkę. Parnik do parzenia ziemniaków dla świń służy za kocioł. Po szparach oklejony on jest miękiszem razowca, rurka miedziana, zwinięta w kilka pierścieni jak wąż w tańcu godowym, odprowadza z kotła opary oszałamiające, które w rurce mają się ochłodzić, żeby skapnąć czystym śpirtem. Rurka dla ochłody zanurzona jest w cebrze, w którym co rusz wodę się zmienia. Cała tajemnica dobrego gonu polega na tym, aby dopilnować, żeby ogieniek nie za dużo buzował, wtedy śpirytus parą wyjdzie, ale też nie może być za mały: cała krzepkość w zacierze pozostanie. Początek pędzenia jest najważniejszy, wtedy braha natęża się i wydziela prawie czysty śpirt. Pierwszak to jest i jak syn pierworodny jest on najdroższy –serce grzeje i jasność umysłowi daje. Dziś pierwszaka nad podziw dużo idzie. Krewejko do blaszanego kubka ciurkanie zbiera, a ono cięgiem ogniste jest i krzepkie. – Widzi sia mnie, że cienżkie czasy przychodzą – mówi on, łyknąwszy z kubeczka. – Twój dziadunia, świeć Panie nad jego duszą, w grobie się przewraca: tyle dobra poszło na zmarnowanie. A Abaczowszczyzna co? Biedny chutorek, chata, i ta do polowy tylko dokończona. Ziemia nadto drenna. Gnoju potrzeba, a skąd gnoju, kiedy skaciny nie ma? Twoja mamusia chce cały urodzaj po połowie dzielić. A gdzie praca po połowie? Stary pan przecie za cep nie chwyci. Chiba ty za parobka staniesz? – śmieje się stary Krewejko, a ja robię się czerwony z tej obrazy i bezsilności. Prawdą jest, że żyto w stodole do młócki dojrzewa, a od nas nie ma komu do pracy stanąć. Pani Wołczacka mogłaby poprosić Krewejkę, żeby omłócił i część nam należną, ale nie uczyni tego, z honoru i z przezorności. Barada z sielsowietu tylko czeka, żeby zobaczyć, jak wyzyskują lud pracujący państwo Wołk-Wołczaccy. 94 Brosić – wyrzucać, odrzucać 64 – Cepem kręcić potrafię – mówię przez zęby, ale staremu Krewejce chęć do kpin odchodzi. – Życie, ty życie – wzdycha on. – I strach pamirać, i żyć nia choczecca... I odstawiwszy na bok kubeczek, przykazuje Wićce pilnować dalszego pędzenia. – Pójda ja do chaty, a to jeszcze jakie niedobre goście na ten dym ściongno... Wićka zarumieniony już jest mocno. – Nie bój sia, baćka, ja już wszystkiego nauczony – mówi i zaraz podtyka mi kubeczek: – Na, paproboj... Płyn w kubku jest ciepły, pachnie słodkawo jak baba wielkanocna na rumach robiona. Pociągam parę łyków. Czuję w przełyku ogień, oczy zachodzą mi łzami. – Maładziéc! Mówia ja tobie, jeszcze my z tobo na badziaki będziem chodzić – powtarza mi swoją starą obiecankę, bo Wićka ma dla mnie pewną tajemnicę. Tajemnica to wielka, odbierająca spokojny sen, że i serce zaczyna od niej bić mocno, jakbym zobaczył upiora albo szykował się do nagłej ucieczki. U Wićki tajemnica ta brzmi prosto i nie jest żadnym przekleństwem: – Zapamiętaj ty sobie – mówi on – że na kutafonie cały świat stoi. Wszystko od tych dwóch pryczyndałów-dzwoneczków sia zaczyna i cale życie idzie od nich! A chodzenie na badziaki to nic innego, jak zbliżenie się do tej tajemnicy. Dziewczyny już poznały jej piekącą słodycz i wiedzą, że dla niej warto żyć, płakać i tęsknić. A chłopakom na wieczorynkach na noże iść, na stalowe sprężyny, na świńcówki95 i inne narzędzia do walenia po mordzie i gdzie popadło. – Nie bój sia, dżyndżuł tobie staje. Znaczy, chłopak z ciebie prawdziwy. Tylko patrzaj, żeby mendaweszek nie podłapał, strasznie to świendzonce paskudztwo! – dalej prowadzi swoje nauki Wićka, podśpiewując pod nosem: „Szara maść, szara maść, szara maść...”. Siadam na pieńku, wszystko teraz wydaje mi się proste i łatwe. Wiem, że jestem dopuszczony do spraw głębokich i życie moje będzie nabierało smaków i blasków, o których zaledwie ośmielam się pomyśleć. Przez gałęzie widzę, jak Lonia, rudawa i z plamkami piegów, drepce z rozhiniami96 do stodoły. – Idź, obmacaj ją. Jak nia da tobie w morda, możesz zaczynać – zachęca mnie Wićka, nie bacząc na to, że Lonia to jego siostra. Podnoszę się ze swego pieńka i zdążam za Lonia. Nakłada ona do nosiłek słomę owsianą i kiedy tak wyciąga ręce, pod lnianą bluzką wyrastają dwie główki z brodawkami. Biorę słomę z jej rąk, kładę do rozhiń i chwytam Lonię jak podczas zabawy w łapanego. – Co ty, zdumiał? – zupełnie przytomnie pyta Lonia, a ja nic, dalej ją ściskam. – Puść, a to bluzka zgnieciesz! Głupio mi tak nagle ją puścić, ale jeszcze głupiej trzymać w uścisku. A kiedy Lonia zaczyna się szarpać, wyobrażam sobie, że mierzymy się w siłaczkę. Nie bez trudności przewracam Lonię na owsiankę. – Tfu, napił sia ty samogonki. Ryśka ty, Ryśka... Poleżawszy chwilę, Lonia wstaje i otrzepawszy samodziałową spódnicę, zarzuca rozhinie na plecy, zdążając ku chlewowi. A ja dalej leżę i dopiero teraz czuję zwariowane bicie serca. Przez strzechę przenikają ostre sztylety, które przebijają moje oczy, rozświetlając je barwami tęczy, po których wędrują ciemne, rozśliniaczone plamy. I nagle czuję stodołę pełną jakiejś obcej obecności. Boję się otworzyć oczy, no dalsze żmurzenie gorsze jest od śmierci. I widzę, jak w kącie, koło sieczkarni wybrzusza się gliniany tok97. Glina pęka i na wierzch wyłazi jakiś kształt dziwaczny, coś jakby pień drzewny, nie do 95 Świńcówka – ołowiana kulka 96 Rozhinie – rodzaj nosiłek: dwa łęki z leszczyny, związane sznurem 97 Tok – klepisko, podłoga ubita z gliny 65 końca ociosany z grubych sęków. Pień się rozszczepia, drzazgi z tego rozszczepienia lecą i jakiś syk się wydobywa. A potem czuję smród skisłych ogórków z brahą pomieszany. Nie mam sil, aby powstać z tego leżenia, a potwór otrząsa się z drewnianej sztywności, kształty jego zmieniają się i przez grubą dębową skórę przechodzą dreszcze niespokojne. – A kysz! Paszła, padła! – krzyczę. – A kysz! I widzę, że to nie krakadiła, a młody Kondratowicz. Rył on swoją norę, rył, aż się dorył za daleko. Cały jest upeckany w ziemi, a brahą i ogórkiem śmierdzi ode mnie. – Niechaj bendzie pochwalony, panie Kondratowicz – mówię jak przystało na dziedzica na włościach. – Pijanieńki ty jak czubaryk jaki – mówi głosem Krewejki Kondratowicz. – Już ja Wićce dupa schlastani dziażką, już ja jemu pokażą! „Nie trzeba, panie Kondratowicz, ja kawaler – my na badziaki chodzim...” – chcę powiedzieć, ale nie mogę. Młócka Moja matka, pani Wołczacka – bosa, w samodziałowej spódnicy i w sinej kurtce wojskowej – prezent od Śnitki – wybrała się do rymcielskiego sielsowietu, który w opuszczonym folwarku w Dzierakach się mieści. Po co została zawezwana, nikt nie wie. Ojciec za laskiem pasie krowy i parę owiec Krewejki, bo dziś nasza kolej. My z Lonią jesteśmy wolni – czeka nas szkoła. Ryję się w hrabiowskich papierach, które ojciec wywiózł z Mołojcewa, żeby znaleźć czyste kartki, ale wszystkie są skrupulatnie poliniowane i zapisane pięknym, kaligraficznym pismem pana Wołczackiego. Za całe bogactwo mam chemiczny ołówek, ogryziony na końcu, i gumkę „Myszkę”, jakimś cudem ocalałą z Mołojcewa. Sięgam po album ze zdjęciami, przełożony on jest błyszczącą bibułką, więc odrywam parę bibułek, składam je w kartonik i mam swój zeszyt. Przy okazji oglądam zdjęcia matki: na tle jabłoni ociężałej od owoców, w falującym łanie żyta, to znów wzniesionej wysoko pod niebo, na postumencie wielgachnego krzyża, który tuż przed wojną postawił kapelan wojskowy, ksiądz Zawada. Zdjęcia są pięknie skomponowane, a na każdym pani Wołczacka przypominająca aktorkę z filmu o bogatym i mądrym życiu. Jedna fotka odkleja się i wypada z albumu. Matka siedzi nad otwartą książką, za plecami ma krzak bzu i sztachetowy płot. Widzę na odwrocie czyjeś nie znane mi pismo: Wieczna panna – czekająca dopełnienia Silna jak samo serce i jak serce bezbronna. W miłości szalona, lecz miłość nie będzie jej dana. Niepojęta i niemożliwa, W tym wiecznym niepogodzeniu, zgorszeniu, zdumieniu... Duch błądzący, silny, lecz ślepy. Wciąż cierpiąca. Bez winy winna. Na podwórzu pieni się hałaśliwą wściekłością Rozbój. Pod szumną brzózką stoi jakichś dwóch w mundurach. Wićka jest przekonany, że ci nieznani goście zdążają do nas. – Ty Wauczackij. A gdzie twaja mać? – pytają. Odpowiadam im z całą powagą, na jaką mnie stać: – Matka poszła do sielsowietu, tam ją badają. – Szto dziełajut? – dziwią się wojskowi. 66 – No, badajut... Wojskowi zanoszą się gromkim śmiechem: „Cóż to, twoja matka krówka, że ją bodą? Cóż to – w sielsowiecie same byki?” Jestem wściekły na siebie i na nich i czuję, jak oblewam się rumieńcem. Wojskowi, rozweseleni nadzwyczaj, żegnają się, obiecując wrócić, aby obejrzeć, jak wygląda pani po tym, jak pobodli ją czynowniki w sielsowiecie. Teraz dopiero ogarnia mnie lęk. Już po raz któryś wzywają matkę do sielsowietu. Dzieje się to wtedy, gdy ze Smorgoń zjeżdżają mundurowi: nie wiedzieć, czy wojskowi, czy enkawudziści. O ojca nikt nie wypytuje, widocznie pan Wołczacki jest pod szczególną opieką boską, bo lejtenant z nocnej wizyty, po pijanemu wdał się w Kaśkiewiczach w strzelaninę i zginął z rąk drugiego lejtenanta. „Bóg mnie strzegł” –zgadza się pan Wołczacki. „Gdybym wrócił do Mołojcewa – już by było po mnie”. Mówi tak, bo jest powszechnie wiadomo, że kto za Niemców pracował na urzędzie, jest zdrajcą i wrogiem ludu. Zbliża się południe i pan Wołczacki zapędza bydło do obory. Pomagam mu w tym. W żeliwnym garnku bulgocą ziemniaki w mundurkach. Kiedy wydoi się krowę, będzie trochę mleka na omastę. Zasiadamy za stołem i wtedy wchodzi pani Wołczacka. Boso, w austriackiej żołnierskiej kurtce wygląda jak hoża markietanka. – Wszystko dobrze by było. Ten ołówek mnie zgubił – mówi ze smętnym uśmiechem, wskazując na ogryzek ołówka sterczący z kieszeni kurtki. „Boso to ty możesz chodzić. No pani ty – z ołówkiem! Zapisujesz, znaczy sia! A co ty zapisujesz?”. „Swoją głupotę” – mówię im. „A ten karandasz to ja znalazłam. Syn do szkoły idzie”. „Brieszesz!” – krzyczą. „Ty pániczka! My wszystko wiemy!” Pani Wołczacka siada na zydelku, wciąż z tym uśmieszkiem, który sprawia, że czujemy się jak głupie, małe dzieci. – Zaczyna się jakaś repatriacja do Polski – mówi. – Bóg wie, co to takiego. Powiedziałam, że my się zgadzamy. Lepsze to od Sybiru czy Kazachstanu. „Pásmotrim – uwidim. I na repatriację trzeba zasłużyć”. Takimi słowami mnie pożegnali... Stanę do cepa! – z ostrym błyskiem w oku mówi pani Wołczacka. – Tego jeszcze brakowało, żeby nam zarzucili wyzysk. Na to tylko czekają. Ojciec pochrząkuje niepewnie, a pani Wołczacka wydobywa z kieszeni kawałek gazety, bierze z okna metalowe pudełko po gilzach, z drobno pokrajaną, żółtobrunatną samosiejką. Skręca grubego na palec papierosa, ślini go i przypala od rozżarzonej głowni. – Mama zaganiała nas z Lusią do robótek, a ja uciekałam do stodoły i tam machałam cepem. Na trzy – raz, dwa, trzy! Albo na cztery. Odkłada papierosa i wystukuje na kolanach rytm młócenia na trzy i na cztery cepy. – To praca nie dla kobiety – słabo oponuje ojciec. – I Krewejko nie zgodzi się, żeby córka Dowgiałły-Oganowskiego machała cepem. – Tak myślisz? Matka zrywa się z zydelka i chlapiąc bosymi stopami zmierza do drugiej połowy chaty. Tamci akurat siedzą przy obiedzie: na środku Stołu brązowa micha w żółte kwiatki, z gęstym krupnikiem. Każdy sięga drewnianą łychą po zupę, popychając jedzenie gliniastym, słodkawym chlebem z sierpniowego omłotu. – Jutro będziemy młócić? Proszę powiedzieć, o której godzinie? A najlepiej zastukać do mnie – obwieszcza moja matka. Wszyscy odkładają łyżki. – Co też, pániczka! Tak my sami wymiócim. Jeszcze, chwalić Boga, siła do końca nie naderwana. Wićka byczek młody, trzeba jego pogonić. – Żyto po połowie, praca po połowie. Ja będę za dwóch! – Wasza wola – godzi się Krewejko. – A młócić przyjdzia sia z samago zaranka. Dyk was obudzim. 67 Wychodzę na dwór. Jestem w czas wojny dojrzały i przez wojnę przełamany mój los. A przecież wiatr dalej szumi w gęstych świerkach, słońce świeci promiennie, radośnie skłaniają swe bordowe łby mięsiste dalie. „A cóż my? I co będzie z nami?” – myślę i robi mi się żal matki, i przypominam sobie ów dziwny wiersz: „Wieczna panna – czekająca dopełnienia. W miłości szalona, lecz miłość nie będzie jej dana. Wciąż cierpiąca, bez winy winna...” Od gumna idzie Lonia. Jest roześmiana, jej żółtawe włosy prześwietla słońce, jak nici pająka, który obżarł się siarki. – Czemu ty dziś nie był w szkole? A u nas nowy nauczyciel, Siergiejewicz. Bożeż ty mój, jaki on mądry, jak ksiądz jaki, albo smorgoński Żyd! – Jutro też nie pójdę. Będziemy młócić. – Zdumieli wy wszyscy do końca – poważnieje Lonia. Wczesnym rankiem pierwsza zrywa się matka, podpala pod płytą, żeby zagotować zacierki. Od Krewejków bije zapach tłustości: na żeliwnej patelni smaży się tam jajecznica i powoli rośnie góra kwaśnych blinów. Krewejkowie wychodzą ocierając rękawem tłustość z brody i gęsto czkając po blinach. Matka jak wczoraj – boso, w swej austriackiej kurtce, włosy obcięte na krótko i spięte aluminiowym grzebykiem, który wypiłował Śnitko. Wygląda jak chłopak i tylko niebieskie oczy potrafią stwardnieć w kniaziowskiej hardości: źrenice wtedy poszerzają się jej niby okienka otwarte na szalone światy. Groźna jest wówczas pani Wołczacka, ojciec to czuje, biorąc mnie na świadka, że tak dalej być nie może. Włażę po drabince na stertę, starając się gorliwością spłacić swą obecność. Kończę zrzucanie snopków i widzę ludzkie cienie padające na klepisko. W rozwartych wrotach stoją chłopi z Mysińszczyzny. Stoją, poszturchują się łokciami, ostrożnie trzymając skręta pod daszkiem dłoni, żeby nie zaprószyć ognia. A pani Wołczacka nic – jakby sama była. Pierwszy unosi cep stary Krewejko, zakręca krótko bijakiem i łup w kłosy, za nim Wićka, na końcu matka, z tym samym zamachem i twardym łupnięciem w klepisko. Chłopom gęby się wydłużają, ale dalej się poszturchują, zagadując między sobą: „Hiań, hiań, pahladzi!98 Paniczka prycapiłaś da cepa i małocia...” Młócenie idzie na trzy: „Raz, dwa, trzy! Raz, dwa trzy!” Krewejko i Wićka dają baczenie, żeby nie zahaczyć o bijak paniczki, utrzymując równe machanie. Niepotrzebne to jednak, bo moja matka wprzęgła się w rytm, nic nie widzi, nic nie czuje. Czasami tylko unosi głowę i patrzy na tych, którzy przyszli nacieszyć się jej niezdarnością. Oczy zdają się rzucać błyskawice, a ciało dalej trwa w rytmie trójuderzenia. Chłopi milkną, zaciągając się chciwie skrętem, wreszcie najstarszy – Mićka Barszczuk, odchrząknąwszy niepewnie, zawraca do wioski. Za nim pozostali, a oddaliwszy się nieco, dają upust swemu zdziwieniu: „Wot paniczka, dyk paniczka! Czort ni baba”. Raz, dwa, try! Sra ja i ty!” – mówi któryś. Wszyscy wybuchają śmiechem. I moja matka, pani Wołczacka, będzie tak kiwała się nad snopkami żyta przez cały tydzień. Po wioskach pójdzie hyr99, że doczka Ahanouskoho z czortem zwiazałaś, nic ją nie przemoże: ni sielsowiet, ni cep. Okolica będzie trwała w niemym potępieniu Krewejki. ,,A cóż ja moga zrobić” – tłumaczy się komu może Krewejko. „Babie czort z drogi ustępuje. Co ja miał robić? Przecie i mnie zaharesztować mogo i wszystkich na Sybir wysłać, że w te czasy panom sia wysługujemy. Żeb ich byk wybodał i trasca wytrzensła: bolszewiki żartować nie lubio...” 98 Pahladzi – popatrz 99 Hyr – wieść 68 Białoruski poeta Wychodzimy z lasku niby z salonu wysłanego brązowym dywanem. Salon wsparty jest na jodłowych kolumnach, zielone kobierce na ścianach. Na wielkich mrowiskach mrówki ruszają się niechętnie, garbiąc się i zwijając, jakby od kichnięcia czy bólu wewnętrznego. Ranek jest bezbarwny i szary. Niebo zaciągnięte dymem, sunącym powoli zza wzgórza i wielkiego lasu, jakby na krańcu horyzontu tlił się jakiś mdły, czadzący pożar. Idę do szkoły z Lonią i Julką Kondratowiczówną, tak nieśmiałą i niepewną siebie, że wydaje się być echem jakiejś innej dziewczyny, którą chce podpatrzeć i podsłuchać. I ruchy jej są czynione na czyjś wzór i podobieństwo. Widzę, jak na włosku Julki, który wymknął się spod niebieskiej chusteczki, huśta się szara wesz. Wszyscy mamy wszy, od kiedy nastały czasy bez mydła i „Radionu”, który sam pierze. Nie ratuje przed nimi nawet sobotnia łaźnia, gdzie po kąpieli wypraża się odzież. Najwyżej łatwiej osowiałą i jakby rozpuchłą wesz wyłuskać ze szwów i rzucić na pożarcie kurom. Ale są gęste grzebienie i co wieczór matki zasadzają długowłose córki pod oknem, aby wyczesywać głowy. Skąd więc u Julki taka tłusta i widać, że rodna wesz? – Włosy do góry, a wszy jak u kury! – śmieje się Lonia. Ja tymczasem dostrzegam na dyrwanie, pochyło zbiegającym ku starym dębom, mego ojca. Jest w szarej jesionce, w ubraniu uszytym za Niemców z włókna pokrzywowego. Tylko buty myśliwskie są niedzisiejsze. Trzymał je ojciec na dole, w szafie z papierami grafskimi. Kiedy w pośpiechu zabierał księgi plenipotencji wszelakiej, tomy buchalterii świętej, pod rękę podwinęły się buty, co wydeptywały ścieżki w Lasach Nalibockich i w Puszczy Białowieskiej. A teraz pan Wołczacki pasie w nich krowy i cztery owce Krewejki. Ojciec obraca się ku nam, zwabiony śmiechem Loni, i tak stoją rozstrzelani przez ten śmiech – Julka i mój ojciec: rządca i plenipotent hrabiego Zdzisława, a wprzódy zaufany kasjer i leśniczy u starej hrabiny. – Czegoż ty rechoczesz? Durnowata ty, jak Boga kocham! – krzyczę czerwieniąc się i czując jakiś wstyd dojmujący za tę bezbronność, która może bardziej doskwierać i dręczyć, niźli własne cierpienie. – A co to, już śmiać sia nie można? Widzisz ty jego! – odyma pulchne i krwiste wargi Lonia, a mnie nagle ogarnia jakieś okrucieństwo, które wyrasta właśnie z tego dręczącego współczucia. – Julka, zawszona ty jesteś jak dziadowski kożuch – mówię. Szlachcianeczka, wybuchając płaczem, biegnie dyrwanem w dół, wprost na mego ojca. Przewraca się potknąwszy się o bruzdę, a potem jakimś krzywym, kalekim skokiem odbija się od ziemi i skacze ku łące i rodzinnemu brzeźniakowi. Pan Wołczacki podnosi kij do góry i grozi nam czy może temu dymnemu niebu, gdzie cała jasność w popielatej szarości... – Pan starszy sia gniewają. Bo i po co ty ją palcem wytykał... – gani mnie Lonia i z czystym sumieniem zdąża do szkoły. A w szkole od paru tygodni rządzi nastaunik100 Julian Siergiejewicz. Właśnie wrócił z niemieckiej niewoli, dokąd trafił za sprawą polskiej wojny. My, najstarsza klasa, siedzimy w ośmiu ławkach pod oknami; ławki od drzwi zajmują młodsze klasy. Nastaunik Siergiejewicz całe serce, zapał i wiedzę poświęca starszej klasie. Uczy nas białoruskiego na przemian z rosyjskim, rachunków, rysunków i śpiewu. Naszą szkołą była dotychczas chata, pola, lasy i czas wojny. Tylko ja jeden potrafię czytać po rosyjsku, bo w Mołojcewie wyczytałem „Dzieci ka- 100 Nastaunik – nauczyciel 69 pitana Granta”, bajki „O ałym101 cwietku i potworze” oraz wierszowaną opowieść o uczonym kocie, uwięzionym na złotym łańcuchu, i wiewióreczkach łuskających złote areszki. Ale kiedy przychodzi mi się pisać pod dyktando – skrobię wyszczerbioną stalówką polskimi literami ruskie lub białoruskie słówka. Domowe wypracowania odrabiam jak potrafię najlepiej – po polsku. Rozmowy nasze prowadzimy w każdym języku, jaki tylko zawitał w te strony. Zazwyczaj Siergiejewicz zaczyna po białorusku: „Dobry dzień, dziauczata i chłopcy...”, aby w czasie lekcji przejść na mowę tutejszą, ni to polską, ni to białoruską, nie gardząc też polszczyzną, kiedy rzecz dotyczy poezji: Jeden wiatr w polu wiał, drugi wiatr w sadzie grał, liście pieścił i szeleścił... – recytuje nam z wyraźnym zadowoleniem, wyjaśniając, że poezja gdy mówi o wietrze, sama ma być jak wiatr”. A wiersz ten napisał niejaki Tuwim, też Julian” – tłumaczy nie bez dumy Julian Siergiejewicz, bo powszechnie wiadomo, że Siergiejewicz pisze najprawdziwsze wiersze, tyle że po białorusku. A kiedy rozmawia z chłopami z Mysińszczyzny czy Rymciel, to taką białoruszczyzną, że równać się z nim może tylko stary swat na weselu. Nie dziwi to nas, bo na dobrą sprawę tacy powinni być wszyscy, co się badziali po świecie, a już po naukach, to na pewno. Nasz nastaunik jest po polskich szkołach, zna się też na książkach białoruskich. Bo są też książki białoruskie! „Mało tego, królowie Polski i Litwy mówili i pisali po białorusku i w białoruskim wydawali różne statuty i uniwersały” – mówi Siergiejewicz, w czym przypomina mi Kuncewicza-Rypajłę, męża mojej stryjecznej. „Kim więc jest naprawdę Siergiejewicz? Bo na pewno nie czubarykiem. Nie jest też jak ci z Okolicy i nie być mu też chłopkiem roztropkiem, pełnym lęków i chytrości. Chyba będzie jak Śnitko – za tutejszością, ale oświeconą, niby polską i niby białoruską” – myślę. Pewnego dnia, a była to lekcja białoruskiego – choć nigdy u Siergiejewicza nie jest pewne, czy białoruski nie będzie lekcją poezji polskiej, a lekcja śpiewu gadaniem o ludziach i ziemi białoruskiej – nasz nastaunik odczytał wiersz. – Pabaczcie, dziauczata i chłopcy, jaką to pieśń odśpiewano o ziemi naszej – powiedział otwierając małą książeczkę i zaczął czytać, pięknie i śpiewnie, jak niegdyś wiersz Tuwima. ...Puszcze czarne, zboża marne, Nieba bledsze, trawy rzedsze, Rojsty grząskie, groble wąskie, Ryby, grzyby i wędliny, Lny dorodne, huk zwierzyny I kęs chleba w czoła pocie. Lud to cichy, rzewny, skryty, Jak to mówią: kuty-bity. Kiedy szczery, jak wosk topnie: Ale gdy go kto zahaczy, To i w grobie nie przebaczy, I na końcu swego dopnie... – Praudu jon napisau. Bawełny nam kupować nie trzeba, lnu i wełny mamy dosyć, rzeki nasze głębokie i lasy szerokie, ryby i mięsa nam nie brakuje. Węgla nam nie trzeba, bo torfu mamy, ile dusza zapragnie. A czemuż to nasze zboża marne? Z mużyckiej biedy i z nieoświecenia. Łąki nasze będą gęste, groble szerokie i rojsty my osuszym: niech nam pozwolą po swojemu żyć! – ciągnął z coraz większym zapa- 101 Ałyj – purpurowy 70 łem Siergiejewicz. – Ot, co ja wam powiem: nie potrzebna nam ni Polsza, ni Rasija. Białaruś – kraj bahatyj, i sól mamy swoja, i kierasin będziem mieć. Biada w tym, że my lud rzewny, cichy i skryty, po kątach lubiący sia chować. A jak znowuż ktoś nas swoją laską obdaruje, dyk wtedy Białorus gotów za durnego Iwánuszkę być, z pańskiej ręki jeść – czy to polskiej, czy ruskiej. Wstydzimy się my swojej biedy, swojej Białorusi. Tak nia można, dzietaczki. I my swoja dusza mamy, tutejsza ona – białoruska. A kto swoja dusza nie kocha, ten się matki rodzonej wyrzeka. Głupi on, durak! I Polak jego kupi, i Ruski za morda jego weźmie i będzie miał za nic. Jak i on sam siebie ma za nic! – Porządnie zaiwanił! – z pewnym podziwem szepnął Michaś Oziewicz. – Co nam do ich ciemnej Białorusi? A my to duszy nie mamy, katolickiej, szlacheckiej? A ponieważ u Michasia niedaleko od słowa do czynu, głośno oświadczył: – Nas Polaki nie muszą kupować, bo my sami Polakami, szlachtą i katolikami. – Tak ty myślisz, że Białoruś nie może być katolikiem? A ta cała szlachta to z białoruskich bojarów poszła. Nawet najgłośniejsze grafy –Pacy – Pacuki, Tyszkiewicze i Sapiehi – odparł łagodnie się uśmiechając Siergiejewicz, u którego to było piękne, że wszystkich nas traktował jednakowo, nigdy się nie gniewał i sięgał po poezję. – A czy ty wiesz, że największy poeta ziemi nowogródzkiej z Białorusów się wywodzi? Jego pradziad to Mićka, a syn Mićki – Mickiewicz . Gadał ja kiedyś ze staruszką, co jego pamiętała... Podobnież z Sienkiewiczem się ma, co z bojarskich Sieńków się wyprowadza... Tej ostatniej rewelacji z kolei ja nie mogę strawić, gdyż przed oczyma wciąż stoją mi obrazy z „Quo vadis”, przywodzące na pamięć inne dzieło Sienkiewicza. – To co się stało z tą Białorusią, że ona tak spolszczała? – pytam. – Dobrze ty powiedział. Były takie czasy Rzeczpospolitej, że co najlepsze w niej, to się spolszczało. Może, da Bóg, nowe czasy nastaną i najlepsze będzie białoruskie – odparł Siergiejewicz. * * * Z Lonią, naburmuszoną czegoś, przychodzimy do szkoły. Siadam w swojej ławce pod oknem, patrząc na cienki lasek, który będzie moim dziedzictwem, i na szkolne pole, po którym kiwają się szarobokie wrony. Zawsze mają coś do roboty, niby białoruska chłopka, która nie spocznie ni na chwilę, coś tam wygrzebując z ziemi, choćby korzonek podsuszony czy bulbę podgniłą. Zły jestem na Lońkę i na Michasia – nażarł się cebuli i teraz śmierdzi jak stara Żydówka – a już szczególnie na Siergiejewicza. Bo tak na dobrą sprawę, ze swoją białoruskością w czymś mi on przypomina Julkę Kondratowiczównę: nie wiadomo, czy płakać, czy śmiać się nad nią. Czy być sobą, czy zapomnieć się, aby zadowolić Śnitków i przeróżnych Siergiejewiczów. Nastaunik wchodzi do klasy. Jego twarz w czymś mi przypomina moich wujów, którzy gdzieś tam błąkają się po Sybirach i Kazachstanach. To samo spojrzenie niebieskich oczu, poszerzone kości policzkowe z puckami jak u dziecka, wąskie, żywe wargi jak dwa robaczki. I te, jakże mi dobrze znane, mięsiste, odstające uszy. I jakaś taka wcale nie chłopska łagodność w spojrzeniu, a zarazem męskość: czysta i lekkomyślna, która gotowa jest wojnę uznać za wojenkę i pójść za nią jak za jaką panią. Siergiejewicz przynosi kupkę naszych zeszytów, zrobionych z czego się tylko dało, popisanych atramentem własnego wyrobu, najczęściej z chemicznego ołówka albo z barwika wydobytego z rakiety – wtedy atrament bywa zielony albo krwistoczerwony, jak w zeszycie Siulki, naszego tatarskiego sąsiada. – Dobry dzień, dziauczata i chłopcy. 71 My z Michasiem, jak było umówione, odpowiadamy „dzień dobry”, ale nasze głosy giną w chórze maluchów. Siergiejewicz kładzie zeszyty na stoliku. Jest zadowolony. Uśmiecha się tymi swoimi wargami wstydliwej panienki, czy może wuja Tolusia, i obwieszcza radośnie: – Talenta widza wśród was. Ot, na ten przykład ty, Lońka, ty to masz talent do malowania i rysowania. Tak ty, pókij co, wyszywaj, a jak siądziesz za krosna, pomyśl, jak by tu ładniejszy uzórczyk wytkać. Gniew mój się potęguje, choć naprawdę Lonia najładniej z nas wszystkich rysuje, wycina też nożycami do strzyżenia owiec przedziwne zwierzuki – ni to pieluchy, ni to indory, a rogatego diabła-kozła tak misternie wystrzyże, że można nim straszyć. Nastaunik bierze zeszyt, poznaję hrabiowskie papiery zszyte dratwą, i zwraca się do mnie: – A z ciebie, Ryśka, to będzie białoruski poeta. Masz ty wyobraźnia i umiesz zobaczyć i ptaka na niebie, i arbuz na grzędzie. Mówia ja tobie – poeta z ciebie będzie, wielki białoruski poeta. Tematem domowego wypracowania był ogród warzywny. A kiedy siadłem, żeby opisać ten ogród, mając za oknami grządkę Krewejków, przypomniało mi się ubiegłe lato, gdy leżałem chory w tej izbie i moja matka, pani Wołczacka, czytała mi na głos „Pana Tadeusza”, a w nim opis ogrodu warzywnego. I przyszedł do mnie po raz wtóry ten ogród, prawdziwszy od najprawdziwszych ogrodów, i pisałem przypomnieniem, i pisałem też widzeniem tego, co za oknem. Było to widzenie szczególne. Policzki pałają mi wielkim wstydem, wstyd ten jest też z dumy niepomiernej, bo Siergiejewicz odkrył moje marzenie najgłębsze, jakie naszło na mnie, gdym wkroczył w świat książek: że sam będę dużo wiedział, cierpiał i pisał. Z tego sława i rozgłos... Ale teraz nie ścierpieć mi tego obnażenia i tej nagości zupełnej. Patrzę w okno i widzę, jak wrona wyciąga z ziemi cienki patyk (czyżby wzięła go za dżdżownicę?), i czuję, jak po policzkach płyną mi łzy obrazy, gniewu i rozczulenia. Przecież Julian Siergiejewicz jest poetą, pierwszym żywym poetą w moim życiu, który na dodatek powiedział, że i ja będę poetą... Łoszczańska góra Kiedy zajrzy się do tej studni we dnie – gwiazdy zaświecą w ciemnym krążku nieba. Kołowrót na dwie korby, a łańcucha starczy na trzykrotne owinięcie chaty wraz z chlewem, świrnem i odryną. Starożytny jest Łosk, leżący na wysokiej grzędzie, z której stoczyć się można do szerokich jarów, gdzie wiją się dwie rzeczki bezimienne, aby za Łoskiem złączyć się w jedno i spłynąć Łoszczanką do Berezyny, Berezyną do Dniepru, a stamtąd ku morzu Południa. Kto tę studnię wydrążył, musiał żyć przed wiekami, gdy zamek stał na kniaziowskiej górze, oddzielonej od wsi głęboką doliną. W niej żegnały swe rozdarcie i rozwidlenie strumienie obmywające potężny wał ziemi, podtrzymujący wieś w podniebnym uniesieniu, a w czas niepogody – niskie chmury. Przy studni chata na wysokiej kamiennej podmurówce, z gankiem jak we dworku, do którego wchodzi się po skrzypiących schodach. W izbie, na prawo od sieni – gwar, smród machorki i zapach zmoczonych kożuchów. Tu zbiera się Okolica po niedzielnej sumie: do drew nianego kościółka ręką podać. Oziewicze są, Gińczewscy, Kondratowicze i Grzybowscy, Ułańscy i Karczewscy. Moja matka, pani Wołczacka, tu zaszła, a ojciec został w domu: nie iść mu w butach myśliwskich do kościoła; ostatnio też czuje się coś niezdrów po jesiennym pastuchowaniu. Wszyscy rozprawiają na temat podatków, jakie jesienią nałożono na zaścianki. 72 – Z torbami pójdziem – mówi łysy, krągłogłowy Gińczewski, sąsiad i gospodarz akuratny, który tydzień temu zaprosił nas do świeżo wybudowanej łaźni, aby zażyć gorącego ducha w pachnącym żywicznie wnętrzu. Później była sołoducha, samogon i bliny z wereszczaką. – Będziemy chodzić jak te ruskie baby ze Smoleńszczyzny. Nawet bez porządnej torby... – Co tam waść prawisz. Pókij wojna się nie skończy, za mocno pod włos nie wezmo. A ot, jak się spotkają z Angielcami i Amerykańcami – wszyscy przejdo na ich strona. Nie te bolszewiki, co w trzydziestym dziewiątym, nie te... I pagony noszo, i amerykańska „swinaja tuszonka” w ich brzuchach, i białe gwiazdy na amerykańskich maszynach –z rozwagą mówi stary Oziewicz, głaszcząc swój zrudziały mocno wąs. – Mówia ja waszmościom: zanim sia obejrzym, będziem mieli tu Ameryka. Byle do wiosny! – Kukuryku, kukuryku, wot i majem Amieryku! – podśpiewuje pod nosem Siemańko, gospodarz domu i przedwojenny knajpiarz, któremu jakimś cudem darowano Kazachstan i Sybir i dalej prowadzi on coś niby herbaciarnię, choć czaju dziś nie uświadczysz. A że goście jego to sama szlachta, rzecz przypadku. Miałby dom przy murowanej cerkwi, co pośrodku wsi bije w wielodzwony, inni goście spijaliby samogonkę, podawaną w glinianych kubeczkach. – To znaczy sia, myśli sąsiad, że Ruski rzuci sia na szyja Amerykańcowi, Amerykaniec Ruskiemu, i my z tym Ruskim dojdziem do ładu? –chytrze zapytuje Gińczewski. Siemańko – chudy, z długą, rudą bródką: ni to człek, ni to zafrasowany kozioł, obnoszony po zaściankach w czas zapustów – dolewa skrupulatnie do kubków z wielkiego miedzianego samowara. – Dobra herbata, na nastojce ze smorodziny, prosza z grzecznością wielką – zachęca. – Ty żulik, ty szelma: ile pudów żytka za ta harbata nam policzysz? – wpada w słowo Ułański, chłop wesołkowaty, rumiany i zażywny. – A czemuż by nie?! – zaperza się stary Oziewicz. – niech no tylko poczujo nosem prawdziwa demokracja: wszystkie na zachód przejdo! – Oj, oj. Nieprędko Kolego Wrócisz do Domu! – kiwa ostrzegawczo palcem Ułański. Wszyscy rozumieją aluzję, na chwilę zapada milczenie. – Koza łazu dziare, kazu dziare pastuch, pastucha dziare pan, a pana dziare juryst, a jurysta czerciej trysta – mówi Siemańko. – Tak, tak, nikt nam spokoju nie da – wzdycha Gińczewski, w zamyśleniu pocierając łysinę. – Nie daj Boh, żeby my czasem na Sybirze sia nie ocknęli. – A co, na ten przykład, szanowna pani Oganowska może nam powiedzieć? – zapytuje Oziewicz, bystro spoglądając ku mojej matce, lekko podrumienionej herbatą. – Cóż ja? – dziwi się pani Wołczacka. – Panowie macie głowy do polityki. Ale wydaje się mi, że trudno będzie zachować wolność, a może i życie. Chyba że repatryjacja... Na dźwięk tego słowa poruszyła się Okolica. Coraz częściej słyszy się o miastowych wyjazdach, tym razem nie na Wschód, lecz na Zachód. Łatwo wyjeżdżać w nieznane temu, kto ma cztery kąty i piec piąty, ale nie gospodarzom i szlachcie, która siedzi na zagrodzie od niepamiętnych czasów. – Broś, paniczka, jerundu jerundzić! – odzywa się niepowołany Siemańko. – Do Polszy mogą jechać tylko warszawiak!, a nie porządna szlachta, co tutejsza jest od wieki wieków. – Amen! – dorzuca Gińczewski. – Jakże to tak: zostawić gniazdo rodzinne? A co mój baćka Michał powiedziałby? A dziad Wincenty? Za cara my utrzymali nasza Gińczewszczyzna, a teraz mieliby po dobroci zostawiać? – Naszym najświeńszym obowiązkiem jest ziemia zachować. Do czegóż będzie Polska wracać, jak my rzucim ziemia, skond nasz ród? –popiera Gińczewskiego Oziewicz. – No mówia ja wam, byle do wiosny. Co głosi przepowiednia Wernyhory: „Krzyż splugawiony 73 razem z młotem padnie, zaborcom nic nie zostanie, bitna Białoruś, bujne Zaporoże pod polskie dążą sztandary. Sięga nasz orzeł aż po Czarne Morze, wracając na szlak swój stary”. Podnosi się radosna wrzawa. Wszyscy zaczynają mówić naraz. Czerstwe twarze kwitną purpurą i różem. Ułański wstaje z kubeczkiem w ręku i podśpiewuje: A Wileński z prawej strony, a Dąbrowski szukaj żony. Złóżcież jemu po złotemu, kupcie żona Dąbrowskiemu! Do izby wchodzi jakby złożona z dwóch dzwonów – w pasie cienka, w piersi i biodrach szeroka – żona Siemańki. Gruby warkocz ułożony na głowie w wielką koronę, jasne oczka chitreńkie i swawolne. – Całuję rączki pani Wincentowej! My tu sami kisim sia jak kapusta bez żurawinki. A ot i żurawinka mamy! – wykrzykuje Ułański, obcałowując pulchną rękę z fałdami jak u noworodka. – Z pana Marcela to filut! A za całowania to trzeba kara płacić! – Cała przyjemność po mojej stronie i ukontentowanie także! –Ułański przypada do drugiej rączki, co wywołuje jeszcze większy chichot gospodyni: – Ot, bałamut! Widać pan Ułański dzisiejsza nocka spędził na wzdychaniu. Jak to kawaler... Ułański odstawia kubeczek i biorąc się pod boki niby panienka w tanecznym obrocie, wyśpiewuje falsetem: Marcelu, Marcelu, ty życia tyranie, ty zimny, niaczuły na moja wzdychania. Kochałam cie przecie lat czterdzieści z górą. Świadkiem czego listów cała fura. Żeń sia, żeń, Marcelu, diabeł ciebie zwiąża, a mnie młoda jak jagoda weźmia jaki książa... Opuszczamy herbaciarnię Siemańki, przez rozgwar głosów przebija się śpiewanie Ułańskiego: Wziął butelka i kieliszek i pojechał do Grynkiszek. A z Grynkiszek do Wajwody, szukać sobie żony młodej... Pani Wołczacka milczy, nachmurzona czegoś i zadumana głęboko. Jeszcze raz przystaję przy studni, aby zerknąć pod sam korzeń góry, gdzie się zbierają wody podziemne, a może przecedzają się one z jarów głębokich, gdzie żwir, piasek i ostre badyle. Patrzę i znów mi się wydaje, że widzę gwiazdy niebieskie, a może to ślepią czyjeś oczy: zimne i bezwzględne jak cały świat pozaludzki. Matka dlaczegoś skręca nie w wieś, kędy droga ku domowi, ale w stronę kościoła, ku dolinie z kopcem ściętej na płasko góry, owiniętej, niby szalem, kamienistą drogą. – Tutaj rządzili książęta Łoscy, potem Kiszki, a w końcu Radziwiłłowie – mówi wskazując na górę. – Zamek tam stał, i twój pradziad, i różni Ułańscy, i Oziewicze trzymali się pańskiej klamki, służąc szablą, gębą i kreską. Siedzi tam twojego dziadka człowiek, dzierżawili oni Abaczowszczyznę. Widać nachapali się sporo, kiedy osiedli na górze książęcej. – Akurat na tej górze? – Widać do kniaziowskiego ich dalej ciągnęło... – niespodziewanie rozjaśnia się pani Wołczacka i tym tonem, który pamiętam z jasnych dni Mołojcewa, jakby czytając ze starej księgi, mówi: 74 – Dom ich stoi na dwumorgowym polu. Pod tym polem mury kamienne i piwnice tajemne. Stary Cieciurla postawił tu chatę tak, żeby piwnic nie budować, i ziemniaki, i brukiew na zimę nie kopcować. Coś tam w tych podziemiach mieszkało: ziemniaki ginęły, a na chatę wiało stęchlizną ciężką. Zaczął gospodarz zawalać piwnice, ale widzi, że i pół góry nie starczy na zatkanie wszystkich dziur. Mało tego, poruszył jakieś moce nieznane i chatę zaczęły nocą nawiedzać ludzkie cienie. Ubrani byli z waszecia, a mówili po litewsku, rusku i polsku. Stary Cieciurla stawiał im pszenicę gotowaną z miodem, miskę mleka i czarkę krwi. Dopiero rozzuchwaliło to gości nieproszonych. Jak przedtem przychodzili nocą, i to na wpół w ujawnieniu, to teraz pchali się we dnie, drzwiami i oknami. Sprowadził Cieciurla do chaty księdza proboszcza z prośbą o modlitwę i wyświęcenie domu. Proboszcz, staruszek, nie nasz dzisiejszy, wziął się do roboty ze znajomością rzeczy. Długo się modlił i święcił wszystkie kąty, a kiedy zszedł do podziemi i machnął kropidłem, rozległ się rumor niesamowity, trzask walących się głazów, jęki, piski i chichoty. Nie przeraziło to księdza, z jeszcze większym zapałem zaczął odprawiać swe egzorcyzmy, pytając o imię Przybysza. „Imię moje Milion” – odparło z ciemności. „A czym żyjesz?” „Grzechami tłustej szachty, warcholstwem, rozpustą, pijaństwem, pychą i morderstwem z zawiści, gniewu i chciwości”. Dzielny ksiądz uparcie i gorąco się modlił, aż ten, co się nazywał Milionem, poprosił o zlitowanie. „Nie pozostawię cię w spokoju, chyba że opuścisz naszą ziemię” – powiedział staruszek kapłan. „Dobrze, odejdę stąd, klecho przebrzydły. Zimno tu i pusto, i nie mam już z kim się bratać” – odparło z ciemności. I wówczas z różnych szpar, szczelin i czeluści zaczęły wypełzać gady nieznane i nie widziane od wieków, staczając się z Góry Łoskiej do Łoszczanki, aby Berezyną spłynąć na wschód. A część tego tałałajstwa rozpełzła się po jarach, a przelazłszy przez Garb Oszmiański spłynęła potokami i rzeczkami do Wilii, stamtąd do Niemna i Bałtyku, kędy podążyły ku ciemnym rzekom północy. Działo się to w przedostatnim roku Wielkiej Wojny. Stolica carów zwała się jeszcze Piotrogradem, ale niebawem miała zmienić swe imię. „Nie łudźcie się, powrócimy tu jeszcze!” – miał zawołać ów potwór, co się nazwał Milionem. Pierwszą próbą był rok dwudziesty, drugą – siedemnasty września roku trzydziestego dziewiątego. Dziś po raz trzeci mamy gości, co przeczekali swoje w uśpieniu wiekowym pod Łoskiem i w ruinach zamku krewskiego, dokąd prowadzą podziemne przejścia, i w innych mrocznych jarach i czeluściach – zakończyła moja matka. I przypominam sobie te groźne wieczory jesieni trzydziestego dziewiątego, gdy pani Wołczacka raczyła mnie opowieściami o żelaznych ludziach w czapkach ze szpicami, którzy napłynęli ze wschodniej krainy. Zapamiętałem tamte chwile i tamte opowieści, aby dziś zrozumieć, że moja matka opowieści te tworzyła. I nagle pojmuję, dlaczego Siergiejewicz dostrzegł we mnie przyszłego poetę... Przedstawienie Budzę się z uczuciem spokojnej i cichej radości. Jest mi dobrze i bezpiecznie jak za dawnych czasów, gdy nad wiśniowym łóżeczkiem szybował Anioł Stróż, muskając moją głowę białym, puszystym skrzydłem. Widzę, jak łagodny, miękki poblask kładzie się na deskach sufitu i na belkach przetkanych starym mchem i z grubsza pobielonych iłem. Cała izba jaśnieje wewnętrznym światłem, którego źródła darmo się dopatrywać. Leżę i wsłuchuję się w poranną ciszę, która równa jest jasności, i nie czuję już swędzących miejsc pod pachami i na udach: te miejsca szczególnie upodobały sobie wszy. Nie słyszę też pokasływań ojca, który 75 wierci się niespokojnie na swym skrzypiącym łóżku. Dalej jest mi dobrze i spokojnie, bo już wiem, że to spadł pierwszy śnieg... Zamykam oczy i w płytkim półśnie widzę zasnuty firanką śniegu róg ulicy Sejmikowej, naprzeciw gmachu urzędu kolei, i moją matkę, panią Wołczacką, w czarnym płaszczu, w granatowym berecie i w skrzypiących, wysokich śniegowcach. Jest obwieszona świątecznymi paczkami, stoję obok i niecierpliwię się tą niespokojną radością, która ma się dopiero spełnić. Modliłem się do świętego Mikołaja o samochodzik nakręcany na sprężynę i pani Wołczacka powiedziała, że moja modlitwa została wysłuchana. Jakże dużo jeszcze godzin do tego spełnienia, ale jest mi bardzo dobrze, jest mi – szczęśliwie. Śnieg sypie dużymi kłakami, jakby kto oskubał nad Mołojcewem wielkiego, dobrego anioła. Zadzieram głowę i patrzę na matkę, która jest wielka, dobra i obiecuje dalsze szczęście. Przechodnie niosą choinki, dzwoni bryzgun na szyi włochatego konika, skwierczą płozy na mokrych kamieniach. Do beczki stojącej przy drzwiach pani Wołczacka z szumem wlewa wiadra wody. Zaspałem dzisiaj i nie zbiegłem w dół, ku łączce i studni z wodą żółtawą i pachnącą złym lekarstwem. Jest niedziela. Spadł pierwszy śnieg i mrozik już trzyma od paru dni, szkląc kałuże mętną błonką. Nie chce mi się wygrzebywać z pościeli w chłód izby. Ojciec kaszle długo i męcząco, wreszcie spluwa do żeliwnego czerepu z piaskiem. Parę dni temu w plwocinach pokazała się krew. „Pękła mi jakaś żyłka” – powiedział, więc ja zacząłem nosić wodę i rąbać za domem chrust do naszej płyty z wiecznie niedogrzaną ścianką. Po jesiennym zaziębieniu pan Wołczacki jest nie ten: co raz wraca gorączka, pot występuje mu na czoło i pan Wołczacki słabnie na ciele i na duchu. Z uporem stawia „grób Napoleona” i „piramidę”, mrucząc coś do siebie i groźnie marszcząc czoło. Wreszcie któregoś dnia stawia coś na wzór kabały. Mówi: „Daleka droga was czeka, nowi ludzie, jakaś zmiana. A dla mnie? Moja karta – czarna...” Wtedy pani Wołczacka, na złość sobie czy też wszelakim wróżbom, bierze w garść dokumenty, które leżały do wczoraj zakopane w sąsieku lebiedziewskiej stodoły, trochę nadgniłe, ale czytelne w najważniejszym: że Wołk-Wołczaccy w Polsce żyli i są Polakami. I samopas zdąża do Smorgoń. Wychodzi jeszcze przed świtem, aby dotrzeć na czas do urzędu. Przed drewnianym domkiem kotłuje się już mały tłumek chłopów, lecz nikt nie śmie bez wezwania zajrzeć do środka. Pani Wołk-Wołczacka, w chuście na głowie, w walonkach dopiero co sfilcowanych pod Bienicą, uchyla ostrożnie drzwi. Za kulawym stołem siedzi zwalisty mężczyzna, czerwonolicy, w rosyjskim mundurze. Unosi głowę i znudzonym okiem mierzy dorodną, błękitnooką chłopkę. – Czewó tiebiá nada? – Ja priniesłá dokumienty. Chaczu jechać w Polszu... – A ty! Ty, kto takaja?! – Ja?... Ja Polka... – Polka?! Kakaja ty Polka, raz ty gawarisz pa ruski! Won! Sztob ja tiebiá bolsze nie widieł! Won!!! Pani Wołk-Wołczacka cofa się ku zbawczemu podwórzu. Tłum chłopów zaszumiał niespokojnie i rozpłynął się po zaułkach miasteczka. I tak powróciła z niczym moja matka z tej pierwszej wyprawy, kiedy to chciała podzielić los warszawiaków, panów Dąbrowskich, opuszczając swą ojcowiznę, swą smorgońską ojczyznę. Łykam pośpiesznie wczorajszą kaszę, którą sam utłukłem w pękniętym stępie102 Krewejków z chudego jęczmienia. Płytka smędzi zwilgotniałym chrustem, na blasze stoi sagan ziemniaków dla parsiuka. Od paru tygodni kwiczy w chlewie nasza nadzieja na sało, kiełbasę 102 Stęp – moździerz 76 i kumpiaka, wymieniona u Kondratowicza za ścienny zegar, co niegdyś odmierzał szczęśliwe godziny, bimboniąc do wiwatu dla państwa Wołczackich. – Zatkasz się i udławisz – upomina mnie matka. – I dokąd tobie tak się śpieszy? A ja łykam dalej, popijając skąpo mlekiem, bo krowie mleko odebrało, ze starości czy z choroby – trudno dociec. Ojciec też dostaje kapkę na swoją słabość. – Dzisiaj mamy przedstawienie – przypominam, ale wiem, że matka na pewno nie przyjdzie do szkoły na to ruskie wesele. Tylko ojciec zapytuje, czy aby czasami nie będziemy recytować Kryłowa czy choćby Puszkina? – Jakiego tam Kryłowa! To są prawdziwe sztuki. Jedna z harmoszką, my tylko z Michaśką Oziewiczem, a druga o partyzantach – tłumaczę. – Będziesz się przed chłopami dziwaczył. Ja wiem, ty to lubisz. Błazen z ciebie będzie i pośmiewisko! – piorunuje matka. – Niech się nauczy między ludźmi obracać – mówi pan Wołczacki, którego ojciec, a mój dziad, Paweł, też się obracał wśród ludzi, zarządzając chłopami i hrabskimi lasami, gdzie był łowczym i nadleśniczym. W milczeniu nakładam swój kożuszek obciągnięty czarnym suknem, na głowę naciskam uszankę i uciekam z izby. A w szkole ruch i podniecenie. Szykowano się do tego dnia od dawna, aby uczcić wielką rewolucję, która dwadzieścia siedem lat temu obaliła panów, dając wolność chłopom, którzy teraz mogą napluć panom w morda i nic im za to nie będzie. W klasie, pod tablicą zbudowano podwyższenie z desek ściągniętych z folwarku Markowicza. W pierwszych rzędach ustawiono ławy dla poważniejszych gości, szkolne ławki zepchnięto pod ściany, środek zostawiając dla widzów. My z Michaśkiem jesteśmy głównymi aktorami wesołej sztuczki, która, czujemy to, będzie miała największe powodzenie. Ja jestem za głupawego pana, któremu towarzyszy chytry sługa. Nie wypowiadamy ani słowa i poruszamy się pod takt harmoszki, na której krótkie akordy wyciąga Wacek Markowicz. Jest on nie z tych lepszych Markowiczów, tylko z Markowiczów parobków. Twarz ma rumianą i okrągłą, usta pulchne i czerwone jak u dziewczyny, uśmiech szeroki, dobroduszny i trochę głupawy. Wystarczy pokiwać mu palcem, żeby wywołać szczery śmiech. Mówi do mnie: „niech Ryśka wezmą”, „niech Ryśka pozwolą” i za nic nie chce mnie tykać. Właściwie on mógłby odgrywać rolę mego sługi. Julian Siergiejewicz długo nas ćwiczył, domyślamy się, że podobny teatrzyk musiał robić on w stalagu. „Pamiętajcie – mówi nam – nie w tym rzecz, że macie chodzić jak pany i sługi. Wy ze sztuki jesteście, wy sztuczni! Widzieliście, jak chłop pana rysuje? Tak i wy rysujcie. A ten rytm, to takie ruszanie się, to się nazywa pantomima.” Okazuje się więc, że nie przedstawiamy pana i sługi, ale jesteśmy ze sztuki, sztuczni jak Wańka-Wstańka, żeby prostą drogą dojść do rzeczy nieprostych. Klasa powoli zapełnia się. Najpierw przychodzi trochę zaścianków. Tych bliższych: od Kondratowiczów, Gińczewskich, Majeranowskich i tatarskich chutorów. Potem hurmem zwala się Mysińszczyzna i Rymciele: idą baby i chłopi jak na tłokę, kiedy sąsiadowi trzeba pomóc przy stawianiu chaty, a potem będzie uciecha z harełki i świeżej kabaniny, albo na grabienie pańskich majątków – z gwizdami i babskim chichotem. Pierwsze ławy wciąż stoją puste, aż wreszcie dają się słyszeć wystrzały, junackie tukanie, i do szkoły wkracza priedsiedatiel rymcielskiego sielsowietu – Janka-partyzant: w białym półkożuszku, w barankowej papasze nasuniętej na ucho, z bębenkowym sześciostrzałowcem przy boku. Jest to dobrze wszystkim znany Januk Sawrasyj, szkolny kolega naszego nastaunika, ten, który pod koniec niemieckiego panowania gdzieś się zapodział w Nalibockich Lasach. Za nim sztab przyboczny, złożony z milicjantów, i pyzate, podrumienione burakiem urzędniczki z sielsowietu. 77 Wacek dla nastroju rżnie na harmoszce lawonichę, chłopy z Mysińszczyzny przytupują, tylko patrzeć, jak zatańczą. Ale oto i na nas kolej. Jestem przebrany za brzuchatego pana, węglem namalowano mi wąsik i drugie brwi. Michaś w koszuli pięknie wyszywanej i w lnianych porciętach wpuszczonych w cholewiaki. Ruszamy się jak dwa pajace, a im bardziej jesteśmy pajacowi, jeden na poważnie, nieruchawo, drugi chitreńko i sprytnie, tym śmiechu więcej. Burza śmiechu wybucha, kiedy zabieramy się do mycia i Michaśka miast mydła podaje mi garść sadzy, a do miednicy sypie mąkę. Wyczerniony i pobielony zasiadam do obiadu i Michaśka w podskokach i pląsach podaje mi kość, a do miski wlewa mączny klej. Mocuję się z klejem, łyżka nie chce oderwać się od miski, wreszcie łapię kość i gonię swego sługę. Mysińszczyzna tupie i wykrzykuje z niezmiernej uciechy, stojący pod ścianą włażą na ławki i patrzą rozdziawiwszy gęby. Czuję w sobie jakąś drugą osobę. Przyglądam się jej bez zdziwienia, choć uważnie, i wiem, że Mysińszczyzna śmieje się nie ze mnie, tylko z niego, z tego drugiego, który jest prawdziwszy ode mnie samego. Ja zaś bezpiecznie skryłem się za niego i teraz mogę pozwolić sobie na wszystko. Ukryty jestem w tym panu z brzuszkiem wypchanym poduchą i mogę im wszystkim pokazać język. Nie boję się już wsi i nie boję się siebie samego i owych dziwactw, które we mnie siedzą. I jestem też panem Okolicy, panem całej Mysińszczyzny i Rymciel, i Januka Sawrasego z jego sztabem. Oni śmieją się najgłośniej. W przerwie Wacek Markowicz naciąga miechy harmoszki. Na scenie chłopcy ustawiają parę choinek. Pośpiesznie się myję i nakładam wojskową kurtkę. Tym razem powinienem leżeć pod jodełką, za pazuchą trzymając drewniany rewolwer domowej roboty. Januk Sawrasyj wtajemniczony jest w treść sztuki, a kiedy się dowiaduje, że mam zagrozić czerwonej sanitariuszce dzierewiaszką103, ogarnia go szczere oburzenie: – Partizany narod zajebisty, nu i Giermaniec nie durak! – oświadcza z ruska, wyciągając z kabury swojego kolta, a wyłuskawszy naboje każe mi k'ibieni matieri wyrzucić dzierewiaszkę. Kasnolice dziewczyny chichocą, zaścianki milczą, a wieś przestępuje z nogi na nogę, czekając, co z tego będzie. Zaczyna się nasze przedstawienie. Sala ponownie ożywa, choć dosyć nudnawe są rozhowory chłopców z Karczewszczyzny, którzy są za czerwonych partyzantów i mówią niby po rusku, długo i podniośle. Partizany idą w las, pozostaje Lonia – czerwona sanitariuszka. Cieniutkim głosikiem śpiewa o dziewuszce, która na bojową pozycję odprowadzała bajcá. Piosenka kończy się smętnym widokiem ginącego w mgłach sołdacika i wiernej dziewuszki, u której w okienku wciąż się pali ogieniek. Lonia wpada w głęboką zadumę i wtedy ja zaczynam pojękiwać spod gęstej choinki. Sanitariuszka spieszy z pomocą i wyciąga mnie z ukrycia, poi z manierki i zamierza udzielić pierwszej pomocy. Ale ja zdradzam swą prawdziwą naturę. Sięgam za pazuchę i z okrzykiem: „Hande hoch, schweine kommunist!” mierzę w Łonie z najprawdziwszego pistoletu. Oczy Loni robą się okrągłe, jakbym rzeczywiście miał ją ustrzelić. Za siwą derką chłopcy z Karczewszczyzny wrzeszczą coś po rusku, Józka Masłowski, ich kamandzir, wydaje rozkazy: to czerwoni zdążają z odsieczą. A Lonia dalej wytrzeszcza swe ślepia. I wtedy kątem oka dostrzegam, że prawdziwy kamandzir – Januk Sawrasyj – manipuluje coś przy pepeszy, która dopiero co leżała na kolanach u rymcielskiego milicjanta. „Widać wziął mnie za prawdziwego Niemca, bo i pistolet mam prawdziwy” – nie wiadomo, czy cieszę się, czy trwożę, a po plecach jakby ktoś mi puścił stado mrówek. Lonia pozostawia mnie samego, priedsiedatiel unosi pepeszę i rąbie zwycięską serię prosto w okno, które przytomnie otwiera milicjant. Na deski z bojeckim „urra!” wpadają chłopcy z 103 Dzierewiaszka – rzecz zrobiona 78 Karczewszczyzny i traktują mnie jak najprawdziwszego Germańca, przoduje w tym Masłowski, kopiąc mnie w żebra, że aż dudni. Ktoś daje mi kukisza i robi z nosa syfon. Widownia głośno tupie, pogwizduje i ryczy ze śmiechu. Priedsiedatiel puszcza drugą serię i jakby rozgląda się za granatem. Tumult się potęguje, aż wreszcie Julian Siergiejewicz ogłasza koniec przedstawienia. Wracam z Lonią przez nasze laski i górki po nieskalanie czystym śniegu. Jesteśmy pełni niebywałych, odświętnych wrażeń. Policzki nam pałają, jakby cztery gile sfrunęły z przydrożnego głogu. Czuję w sobie jakieś niezmierzone przestrzenie i Łysa Góra, której skłonem akurat przechodzimy, otwiera przede mną swe widoki bez kresu. – A ja myślała, że on będzie do ciebie strzelał – przyznaje się Lonia. – Niemcem przecie byłem. I nagan miałem! – Jaki tam Niemiec. Udawanie to wszystko. Skręcamy w stronę domu, ku dwom laskom. Lonia dalej nad czymś duma. Policzki jej kraśnieją, to już najprawdziwsze piwonie, że nie trzeba gotowanego buraka. – Może za mało był wypiły, a może i nie wiedział wszystkiego... –zastanawia się Lonia. – Czego nie wiedział? – pytam zupełnie niepotrzebnie, bo przecież dobrze pojmuję, o jakie wiedzenie tu chodzi. U prababki Boże Narodzenie za pasem. Jeśli nie liczyć owej odległej w czasie gwiazdki we dworze drajowskim, pierwsza to wigilia na wygnaniu. A wygnanie jest to najprawdziwsze, bo nasz wymarsz z Mołojcewa był bezpowrotny, w co trudno uwierzyć, ale przyzwyczaić się można. I przyzwyczajam się zachłannie i bez opamiętania, od kiedy spadły śniegi i uderzyły mrozy. Okolica cała stała się czysta i przezroczysta, jakby ujrzana w źródlanym odbiciu. Tylko lasy sinieją i granatowieją, wschody czerwienią się rysując na szybach różowe, to znów purpurowe paprocie. Wychuchuję okrągłę dziurkę i patrzę na krążek słońca: jędrne ono jest i zdrowe jak pomarańcza, gdy wyślizguje się zza wzgórz kryjących Mołojcewo. A raniutko, gdy otwieram oczy i patrzę na izbę, całą w różach i w żółtościach, widzę po kątach i w szparach pod sufitem srebrzysty szron. W beczce postawionej pod drzwiami pani Wołczacka dzwoni skorupką lodu, jaki narósł tam przez noc. Ojciec zanosi się kaszlem: jego łóżko jest jak skrzypiąca łódź, zawieszona między okiennymi przepaściami, szybko naciągam fufajkowe spodnie, kupione za pud żyta od smoleńskiej kołchoźnicy, krążącej z handlem po wioskach, i nakładam swoją granatową kurteczkę z przykrótkim rękawem. Po izbie godnie kroczy pstrokata Pulka, jesienią ofiarowana nam przez Krewejkową. Pulka miała zafajdany zad i wyglądała na śmiertelnicę, ale odżyła i teraz podnosi nas na duchu swoim kurzym: „koo-kooo...” Ojciec wygrzebuje się z łóżka i zasiadamy do zacierek, ale ja duchem jestem na dworze. Na podorędziu trzymam siekierkę z Tyszkiewiczowskim klejmem104 na obuszku i błogosławię pana Wołczackiego, że nie zapomniał wygrzebać jej z szafy w Mołojcewie. – Długo się nie szwendaj po lasach – upomina mnie pani Wołczacka. – Wilki grasują, pod chlew podchodzą. Próbuję na palcu ostrze, które wczoraj wyrychtowałem, i czuję, że nie straszny mi żaden zwierz. 104 Klejmo – cecha, znak, herb 79 – Wytnij drzewko słabsze i gdzie gęściej rosną – poucza ojciec, z namaszczeniem wkładając łyżkę do ust. Przełyka powoli, jakby nie wierząc w jedzone. Na dworze mrozik się wwierca w nozdrza, jakby ktoś korek od amoniaku dał mi do powąchania. Kicham rzęsiście i parokrotnie. Wićka wspina się po lodowej górce z rannym wodopojem. Drewniane wiadra kiwają się na koromyśle, rozchlapując wodę, która zaraz zamienia się w zmrożone placki. – Maroz ścisnuu – z nosa drysnuu105 – mówi Wićka, uśmiechając się szeroko, i dopiero teraz widzę, że ma taki sam uśmiech jak Wacek, i wargi babskie: czerwone i tłuste. – Dokąd to sia wybrał? – pyta. – Do czorta na Kuliczki. – Pod czarnym lesem spotkausia czort z biesem! A chuinka to my już mamy – rechocze czegoś zadowolony Wićka. – Pod wieczerz maić będziem – japki, gruszki i tłuste dziewuszki... Złości mnie Wićkowy humor. Rzucam przez zęby, co mi akurat do głowy przyszło: – Tobie jajca już spuchli i jakiej by nie robił prynuki106, bendo z tego same bajstruki... – Ażeż ciebie w te i nazad! Ot artysta! Dyk niedługo weźmiem my świncówka i pójdziem na wieczorynka! – powtarza swoją obiecankę Wićka, wcale nie obrażając się za bękartabajstruka, i odstawia wiadra z poidłem. – Ty jak ta bieżenka z Rasii – mówię – z tą „chuinką”. Przybiega ona do mojej matki i mówi, żeby się ja nie kolegował z Waldkiem, bo on wielki chuligán.” A czemuż to?” – dziwi się matka. „Pytał sia mnie, ciu u was już jeść chuinka?” – To ja powiedział „chuinka”? – z kolei dziwi się Wićka i zarzuciwszy na ramię koromysło, spieszy do chlewu, bo krowa głębokim basem daje znać o sobie. Zdążam do lasków, ale nie naszych, tylko tych pod lenkowskim cmentarzem, i w głowie mi kołace jakaś piosenka, której musiałem się nauczyć na Buchowszczyźnie, kiedy szkoła stała się ruską szkołą, a moi koledzy – w większości dzieci oficerów z helenowskich koszar – śpiewali: ,Jołaczka zielona-ja w lesu rasła”. „Czemu pani jest zielona?” – myślałem, bo nauczycielka wyraźnie śpiewała „Zielona-já”. A potem znów: „Pomniat polskije pany, pomniat psy atamany – krasnoarmiejskije naszi klinki107...” Jakże mogłem śpiewać „polskije pany”? Milczałem czekając, co z tego wyniknie, bo wciąż nowe transporty szły na Sybir. I przypomina się mi ta pierwsza wojenna choinka. I nasi lokatorzy, Kotik i Tamarow z Moskwy, jak prosili, żeby zdjąć z choinki angiełoczka ze skrzydłami, ale pani Wołczacka się uparła. Aż przyszedł politruk mieszkający na górze i powiedział, że poda do raportu naszego Kotika i Tamarowa. Pani Wołczacka mogła więc z honorem zdjąć z czubka choinki anielicę w białej spódnicy. Kotik poweselał i zaraz nauczył mnie robić czerwoną gwiazdę o pięciu ramionach, wypukłą jak kremlowska zwiozdoczka. I znów przyszedł politruk i pyta: „A gdzie wasz angiełoczek?” „A angiełoczek? Anioła my przepili!” – odpowiada pani Wołczacka. Wtedy politruk przyniósł pół litra moskiewskiej, a Kotik i Tamarow przydźwigali z klubu oficerskiego walizkę piwa i opijali anioła do późna w nocy. Podchodzę pod sam cmentarz. Na czerepie wyniosłego wzgórza szumią świerki, poświstują na wietrze wiotkie brzózki, a wśród krzyży oczapionych śniegiem skaczą niebieskożółte sikoreczki. Sfrunęły tu całym stadkiem, jak duszyczki prostych ludzi, którzy za nic nie potrafią pozostawić swej ziemi rodzinnej. Nawołują się sikoreczki: „teteret-ceret” i przenoszą się małą chmurką z jednego kąta cmentarza w drugi. Do cmentarnego lasku prowadzą pacior- 105 Drysnuć – mieć biegunkę 106 Prynuka – zachęta 107 Klinka – klinga 80 ki lisich tropów i zajęcze skoki. Widać też odcisk walonek: ktoś o kimś nie może zapomnieć i nawiedza to miejsce... Zaczynam myśleć o prababce, co ma leżeć pod krzyżem – najwyższym wśród cmentarnych krzyży. Jacy jeszcze pradziadowie legli na tym lenkowskim wzgórzu? Ilu ich było i czy rzeczywiście wysługiwali się wielkim panom z Łoska i Krewa? A ilu spoczywa pod tatarskim daubuciskim kamieniem? Wszak nie tak dawno, bo na początku ubiegłego wieku, składali Oganowscy-Dowgiałłowie daninę z Abaczowszczyzny na daubuciski meczet. „Oni pomarli, a ja dalej żyję. I śmierć mnie nie dotyczy, bo nie wiem, jak to jest, ażebym mógł nie żyć. Chyba że przypomnę umieranie babci Wandzi, która ciągnęła mnie za sobą. A za co? Za to moje nieczyste sumienie. I za to, że męczyłem koty. A jednego udusiłem w piecu. I za dokuczanie Mańce i innym służącym, i za doskwieranie Ździchowi, kiedy przed oczyma robiło się mu „maleńko” i kiedy w nocy płakał, a zdarzało się, że szczał do łóżka...” – myślę. Od cmentarza idą siwe walonki obszyte skórą. Unoszę głowę, żmurząc oczy od jasności śniegów, i widzę babę okutaną w kraciastą chustę, w wytłuszczonym kożuszku po kolana. Nos jej świeci się czerwoną pigułką, załzawione oczka mrugają błękitem. – Niech bendzie pochwalony... – Niachaj budzia... – zgadza się babina z białoruska, co mnie dziwi, bo na cmentarzu same katoliki leżą. – Niechaj budzia na wieki wiakou. – A wy, ciotka, adkul? – Wota czasy pryszli, panicz. Biaruć, biaruć, a niczaho ni dajuć. Jak u Polszczy niejkij Biarut, dyk i u nas waźmuć – skorgoworką108 pytluje babina. Widać, że rada jest pogadać sobie. – Jak nam usió zabiaruć, dyk my jak hetyje husi palacim na Zahorza i Daubuciszki, tam paduszki z nas zrobiać dla czubaryków... – A ty kto tajaka, ciotka? – Ja ni ciotka. Usiudy109 czartouszczyna i ja samaja z czorta uziałasia – mówi baba, błyskając ptasim oczkiem, i nagle, ni z tego ni z owego, zaczyna halosić, załamując ręce jak na pogrzebach, które wędrują na to lenkowskie wzgórze. – Ojojoj, Michałaczka ty mooj, ojojoj!... Dopiero teraz przypominam sobie, że to musi być Czuprylicha – wdowa. Męża jej ustrzelili Niemcy, wprzódy kazawszy własny grób wykopać, a jedynego syna powlekli Ruscy na front. – Nie hałasi, mamula – mówię po tutejszemu i chcąc jakoś przypodobać się, zaczynam kląć po matuszce i wymachiwać siekierką z klejmem hrabiowskim. – Zarubi mianie, panok, zarubi! – cieszy się babina, przestając hałosić. – Zarubi siakierkaj da kańcá i spokój bendzie... – Nie rydaj mianie, maci – mówię przypomniawszy sobie napis na białoruskim cmentarzu, gdzie leży młodzik-samobójca z nieszczęśliwej miłości. – Nia rydaj, maci... – Jak mnie nia rydać? Oj dola, dola maja niaszczasnaja! – znów zaczyna hałosić babina, co po mrozie niesie daleko, odbijając się od lasków świerkowych i wzgórz przedwiecznych. – Oj żyćció majó, oj Michałaczka ty moj! Idę dalej, teraz na laski szlacheckie, a babina ciągnie za sobą swój krzyk, coraz cichszy, bo widać dusi ją w gardle. 108 Skorgoworka – trajkotanie 109 Usiudy – wszędzie 81 * * * I choinka stoi w kącie, okrągła i tęgo nabita jak dobrze ułożona kopa siana. Wybierałem najpiękniejszą, wyrosłą na wolności, w słońcu i czesaną przez wiatry, więc nasza izba jest dla niej za ciasna i nie ma gdzie wetknąć tych ptaszków i gwiazdek, zrobionych ze słomki i papierów, które ojciec pozwolił uszczknąć ze swego skarbca. W wiadrze kwaśnieją śliżyki110, wypieczone z żytniej mąki, zmielonej na żarnie, bez cukru, lecz z makiem, który dostaliśmy od Kondratowiczów. Odsiedzieliśmy wigilię w milczeniu, jakby na jakiejś stacyjce mizernej w oczekiwaniu na chwilę, aż ktoś zapowie przyjście właściwego pociągu. Na przeraźliwie błękitnym niebie stoi słońce czerwone od mrozu. Na szybach rozkwitły całe gaje z liściem sinawobiałym, iskrzące różowo na obrzeżach, jakby ktoś zamroził krew z wodą. Zaścianki jeszcze świętują, goszcząc i dzwoniąc po zaśnieżonych gościńcach bryzgunami, ale bez śpiewów kolędniczych, oglądając się za siebie, czy nie śledzi ich czujne oko. Przechodzę na stronę Krewejków, gdzie też stoi choinka. Jest suto ubrana, z aniołami, z kolorowym ptaszkiem i jajcem wyklejonym na łbie pajaca w długiej czapie. Wszystko to dzieło Loni. Są też dziwne zwierzuki pochowane po kątach, żeby zabawić się w szukankę. Wićka obiecywał mi, że kiedy nastaną Gody, to weźmie mnie do kompanii. Będziemy chodzić ze smorgońskim niedźwiedziem i gwiazdą po zaściankach: tam nie pożałują nam ni pieroga, ni łyka samogonki. Ale dziś coś jest markotny. – Chiba nam sie przyjdzie chodzić z czerwono gwiazdo – mruczy pod nosem, bo wrócił właśnie z Rymciel z jakąś niedobrą wieścią. – I zaśpiewamy my „Katiuszę” pod rymcielskim sielsowietem albo pod chatą Sawrasego – priedsiedatiela. Ot mużyczjó schamiałe: teraz to on pan! A jak krad nam las, to kto jego dubinkó111 wyściobał po srace? – Milczałby ty lepiej! – krzyczy stary Krewejko ze swojej pieczki. – Milczałby, a to... Żal mi się robi starego, bo my – jeśli cierpieć nam przyszło, wiemy za co: za pańskość naszą, co kłuła w oczy. A Krewejce – za pilnowanie kniaziowskich lasków, żeby nie rąbali w nocy co grubszych sosenek i świerczków ci z Mysińszczyzny, bo Rymcielom bliżej na Jurowszczyznę i Mikulewszczyznę. Przychodzi pani Wołczacka, która jak zawsze krzywym okiem patrzy na moje wyprawy do drugiej połowy chaty, choć tu pieczka wielka i zawsze ciepła, jak zwierz jaki, w brzuchu swoim ogniem buchająca, chleby wypiekająca. A na przypiecku gar z kapuśniakiem albo z krupnikiem warzy pieczka: nogi rozkraczone, tam się kury chowają ze złotym piecuchem. Na grzbiecie pieczki brzuchem do góry leży stary Krewejko. Przychodzi więc pani Wołczacka i wygania mnie z ciepła, bo mam iść do stodoły po owsiankę dla naszej krowy. Idę tak, jak stałem – w granatowej kurteczce i w fufajkowych spodniach w nowe walonki wpuszczonych. Po drodze biorę z chlewa rozhinie Krewejków, ponieważ trudno na ochapkę112 nieść taki kawał owsianą słomę. Właśnie wkładam słomę w rozłożone leszczynowe łuki, związane konopną wierówką, gdy słyszę łajanie Rozboja i brzęk bryzguna. Przed chatę zajeżdżają rozwalnie113, na nich, wpółleżąc, dwóch z karabinami i woźnica w kożuchu z wielkim, czarnym kołnierzem. 110 Śliżyki – tradycyjna potrawa wigilijna na Wileńszczyźnie, łamańce 111 Dubinka – pałka 112 Na ochapkę – oburącz 113 Rozwalnie – niskie sanie 82 „Znów samogonowi goście, żeby ich licho! Poczuli katolickie święto!” – myślę myślami starego Krewejki, bo u nas, wiadomo, samogonki ani na lekarstwo. Zasuponiam sznurem rozhinie i chcę ją zarzucić na plecy, aż tu widzę pana Wołczackiego, jak zmierza szparko ku stodole, obziera się za siebie i zaczyna biec. Odkładam rozhinie, a ojciec z daleka woła: – Ryśka, uciekaj! Przyjechali po ciebie! Skaczę za stodołę, nawet nie próbując się wywiedzieć, w czym rzecz. Nogi same niosą do lasku za stodołą. Przystaję za pniem i patrzę: sanie stoją pod płotem, koń macha długim łbem, na który zawieszono worek z sieczką. „Skoro ja widzę, to i mnie mogą zobaczyć i przestrzelić jak wiewiórkę” – myślę i już gnam przez głębokie śniegi z lekkością, której sam się dziwię, wprost pod wiekowe dęby. Stąd widzę białą czapę chaty z długimi soplami od strony Krewejków i błękitnawy dym, który idzie prosto do nieba. Na mróz. Odwracam się i skikam pod lenkowskie wzgórze z tą samą swobodą, za plecami czując oddech pogoni. Wreszcie jestem wśród rzadkich choinek, które jak baby na jarmarku rozrzuciły swe obfite spódnice i przysiadły na śniegu. Ze zdziwieniem znajduję wydeptane miejsce i pieniek po swojej choince. „Nic, tylko stanąć na miejscu jołoczki zielonej i udawać, że się nie jest, a tymczasem choinka niech będzie mną i niech ją sobie zabiorą” – myślę nie bez goryczy, wciąż nie mogąc pojąć, czego ode mnie mogą chcieć ci dwaj z wintowką. Ale też nie za bardzo się dziwię, bo czuję się samym środeczkiem tego zbielałego świata, podrysowanego szarą koronką drzew i granatowiejącą zielenią jodeł. Jestem jedyny tu czujący i myślący, więc ściągam ku sobie wszelkie pomyślenie i czucie, a złowrogie i groźne – to na pewno. Spoglądam ku Abaczowszczyźnie i widzę wyszczerbioną piłę świerkowych czubów i pokraczne cienie dębów na białej łące. Odwracam się, żeby nie przywołać licha, i biegnę na wzgórze cmentarne. Robi mi się raźniej wśród tych krzyży, na których imionują się jacyś nie znani mi Mickiewicze obok Oziewiczów, Ułańskich i Kondratowiczów. Odnajduję najwyższy krzyż, podobny do przydrożnych, ale ten tkwi w gęstwinie jodeł, które wyhodował czas. Tuż obok siwa brzózka. – Ach ratuj nas, ratuj, Panieneczka nasza Wostrobramska, Księżniczka Wielka Wileńska, Tatarska i Litewska... – jęczy pod brzózką. Ani chybi, moja prababka przybiegła na własną mogiłkę opłakiwać prawnuka, gonionego jak zajka po pagórkach i laskach. Nie śmiem przerywać jej w tym zbożnym zajęciu, tylko płakać mi się chce i robi się zimno. Odwracam się bokiem, bo zrywa się mały wiaterek od południa, gdzieś od Karczewszczyzny i Łoska, i miecie małymi, sroczymi ogonkami. „...Wieżo z kości brzozowej, domie złoty, zorzo poranna, ach ratuj nas, ratuj – najświeńsza Panna Maria Trocka, Panna Krasulska i Boruńska, Źyrowicka i Brasławska, Kowieńska i Ty, Królowo Czeństochowska... I nie odstenpuj od nas najświeńszy Kaziuku, królewicu niebieski...” – sypie się paciorek litanijny. Jodły zaczynają szumieć – gęsto i z oporem, brzózki syczeć jak nadeptanywąż. Coraz większy płacz we mnie nabrzmiewa, choć nie jest mi samotnie, ale tak, jakbym był w tłumie ludzi bliskich, a przecież nie do dotknięcia. I widzę brzozę najgrubszą, w czarne liszaje i laty. Brzoza się rusza, bo nie jest to drzewo, a kobieta w biały kożuch przyodziana, w ciemnej chuście na głowie. Patrzę na jej twarz ciemną, zbytnio zbliżyć się nie kwapiąc, na odejście też nie mam siły. A płacz we mnie rośnie, bezgłośny i tym trudniejszy do udźwignięcia. Serce jest nim obciążone jak kamieniem wielopudowym, świat robi się szary i smutny, choć sołnyszko powoli zniża się ku ośnieżonym wzgórzom, rzucając swe słoneczne uroki. Zdaje się mi, że za chwilę stracę dech i padnę wśród mogiłek bezprzytomny. Twarz kobiety, choć w półmroku, skądś jest mi znana. Rąbkiem chusty oczy swoje, ni to piwne, ni to głęboko niebieskie, przysłania. I pojmuję, że nieznajoma pani, bo na chłopkę nie wygląda, kryje oczy łzami przysłonięte. Ona płacze za mnie czy przeze mnie, czy za nas 83 wszystkich... Robi mi się błogo i ciepło i wybucham płaczem bez żadnej wstydliwości. Ryczę przez dłuższy czas, aż ogarnie mnie wielki spokój. Biała pani gdzieś znikła czy może skryła się za brzozę z wielką hubą na pniu. Słońce wwala się za wzgórza, stawiając na niebie pomarańczową zorzę. Wracam na Abaczowszczyznę, co rusz przystając za dębami. Jest cicho, gdzieś od Tatarów szczeka pies, aby umilknąć. Szarówka ogarnia Okolicę, kryjąc wszystko w popielatym worku. Tylko śnieg miejscami granatowieje i granatowieje świerkowy lasek. Od stodoły niesie się znajomy głos: – Ryssiek, Ryssieek!... Zanurzam się w świerkowe mroki, podchodzę pod stodołę i rozpoznaję panią Wołczacką. – Przyjechali po ciebie. Pora ciebie brać na pierewaspitanije. Masz już dwanaście lat i pańskie ty dziecko – mówi nieswoim głosem. – Potem chcieli zabrać Lonię, widać, żeby z pustymi łapami nie wracać. Krewejko – jak się należy, spoił drani samogonką. Pojechali rozwaliwszy się w saniach jak kabany jakie: napite i nażarte jajesznicy. No obiecali, że jak ciebie gdzie zobaczą, strzelać będą. I gdzie ty się szwendałeś? – pyta. – U prababci byłem... – Jutro idę do Bienicy. Tam metryka twoja – mówi poważnie matka. – Poproszę, to może ksiądz ciebie o rok odmłodzi. A to wywiozą i na bolszewika przekabacą... Ojciec smętnie zapatrzył się w okno. W izbie jest ciemno, bo na kierasinkę, choćby zrobioną z gilzy, nas nie stać: za naftę trzeba jajkiem, masłem albo samogonką płacić. Z płyty, z uchylonych drzwiczek wyłazi koguci chwost, złotym piórem pełzając po ścianie. – Straszne to czasy: dzieci porywać... – mruczy pan Wotczacki. – Czegoś takiego nawet za rewolucji nie było. W sieni słychać jakieś drapanie i szmery. Patrzę, a to Wićka wyciąga z izby nagą choinkę. Szczerzy zęby w przyjacielskim uśmiechu: – Nie mówił ja, że nie kolendować, a „Katiusza” będziem śpiewać! A chuinka na Nowyj Hod. – My choinki nie rozbierzemy – mówi twardo pani Wołczacka. – Niech się dzieje, co chce. A jutro, skoro świt – do Bienicy! Zabijcie mnie Po raz drugi powędrowała pani Wołczacka do Smorgoń, żeby starać się o wyjazd za Niemen i Bug. Śniegi były kopne, więc wyszła o pierwszych brzaskach, chcąc przed nocą dobrnąć do miasteczka. Tam mogła przenocować w domeczku Masiowskich, na przedmieściu, w Borowym Młynie. Masłowscy, rodzina mieszczańska i polska, od lat mieli różne interesy w mająteczku nad Drają. Swego czasu przeleżałem tam przez parę dni, kiedy wpadłem w kierat drewniany: wtedy to miałem gorączkę, termometry pękały, a ja widziałem pokój niby w żelatynie – stężały i dziwnie przeinaczony. Jak nam potem wszystko dokładnie opowiedziała, szła pani Wołczacka drogą sanną, ale sanie nie jeździły, bo nie mieli gospodarze żadnego interesu w podróżowaniu. Siedzieli w chatach, jak bobry w żeremiach, karmiąc bydło i zerkając w wychuchane kółko, czy nie nadjeżdża jaka władza, żeby pożywić się i obwieścić o nowych porządkach. Kobiety przędły albo wyciągnąwszy drewniane krosna, podobne do szkieletu przedpotopowego gada, pracowicie 84 przerzucały czółenko przez siatkę osnowy. Szła matka znanym szlakiem, którędy niegdyś jeździła i wozem, i cugowymi: przez Łoszany, Łasiewicze, aby ześliznąć się w daubuciski parów, kędy kręciła swe meandry uśpiona Draja. Przysiadła na żerdeczce przy meczecie, który wyglądał jakby kto na dworek szlachecki nałożył hełm rycerski ozdobiony w półksiężyc i obok postawił wieżę strażniczą strzegącą Dzikich Pól. Pot z niej się lał jak przy młóceniu cepem i pomyślała, że dobrze by było skręcić do Łostajów, na szklaneczkę czaju i pokrzepiającą rozmowę do pana Kryczyńskiego, człowieka książkowego, po petersburskich naukach, mutywileja – dobroczyńcę i opiekuna daubuciskiego meczetu. Przypomniała sobie, że przecież pana Kryczyńskiego nie ma: gdzieś tam wędruje on teraz przez palmowe gaje, z palmą męczeństwa w garści i z radością w sercu, że wszystko już poza nim. Właśnie po tym, jak w nocy wyprowadzili go ruscy partyzanci przed dom, aby zamęczyć na śmierć, uciekła pani Wołczacka z Abaczowszczyzny, nie obiecując sobie rychłego powrotu. ,,I wróciłam na swoje nieszczęście” – przyznała się głośno. Powstała na odrętwiałe nogi, bo słońce ześliznęło się z niskiego zenitu, śpiesząc ku przemarzniętym wzgórzom. Szła nie rozpoznana przez Kaśkiewicze, Sinki i Kapłany. I zobaczyła nizinność ziemi ojcowskiej: pustkę i ogołocenie zupełne, bo nie tylko dwór, spichlerz, stajnie i obory poszły z dymem, ale też przyłożono siekierę do szpaleru młodych lip. Gdzieś za pagórkiem kryły się czworaki. Skręciła znajomą drogą na Koty, zostawiając pamięć majątku po prawej ręce, i nasunąwszy głębiej chustkę, przeszła przez wieś. Psy biesiły się zajadle, na ziemię kładł się zmierzch. Za Kotami, na sinych śniegach, tu i ówdzie porosłych czarną olchą i ostrym krzakiem, dopadł ją zimowy mrok. Przy samej drodze, tu bardziej rozjeżdżonej, stały samotne drzewa jak duchy zapomnianych przodków. W cienkiej koronie coś pogwizdywało i syczało, i zdawało się, że z pól nadchodzi białoruska Bieda–Płaczka, żeby użalić się nad babskim losem. Wreszcie zamigotały żółte, rozsmarowane światła Kiewłów. Nie bacząc na psi jazgot, zastukała do chaty, gdzie niespokojnie mrugała kopciłka. – Kahó tam czerci niasut?! – strwożył się babski głos. Pani Wołczacka przyznała się, że jest zdrożona i chciałaby trochę się zagrzać. – Swaci114 ty... A kudy u ciomnuju noczku leziesz? Więc moja matka wytłumaczyła, co i jak, że idzie spod Łosku, u Smarhóń, do naczalstwa. Zgrzytnęła zasuwa i w drzwiach stanął bosy, brodaty chłop w lnianym przyodziewku i w kożuchu zarzuconym na plecy. – Boh z tabój, wajdzi, swaci... – rzekł z pewnym szacunkiem, ujrzawszy panią Wołczacką: hożą, rumianą i niebieskooką. Posadzono ją na ławie pod ścianą. Dziad z powrotem wlazł na piec, a baba, drobna i żwawa, krzątała się przy stole, zbierając gliniane miski. – Nia boj sia, hałódnaja ty? Matka wyciągnęła z kieszeni zawiniątko z chlebem, o którym zapomniała w czasie wędrówki, kiedy powtarzała jedno, że musi dojść do Smorgoń, inaczej zginą wszyscy. Gospodyni podsunęła miskę z rzadkim kapuśniakiem i siadła pod piecem, bystro oglądając przybyłą. – Coś mi się wydaje, że ty nie nasza... – zagadnęła po białorusku. – Jakaś inna ty... – Długie lata mieszkała ja w Mołojcewie. Na służbie byłam u państwa – gładko zełgała moja matka. – U kogoż to? Znam ja trocha Mołojcewo. – U Wołk-Wołczackich. Mieszkali oni w hrabiowskim dworze, koło samej Buchowszczyzny – zebrało się na rozpaczliwą bezczelność mojej matce. 114 Swaci – ziomek, swojak 85 – Znam ja Buchowszczyzna. Tam za kumę byłam. Ci nie u tych Wołków, gdzie panienka z drajowskiego dworu za pániczkę została? Brzuchatego i starego wzięła, wszystko z nieszczęśliwej miłości do wioskowego. – O nieszczęśliwej miłości to ja nic nie słyszała – cicho odparła moja matka. I wstała, i zaczęła śpiesznie się ubierać w swoje liche paletko. – Wilki chodzą i czubaryki pod Smorgoniami baby gwałcą –powiedziała baba. – Ja ciebie z chaty nie wyganiam. Widzisz, krzyże przed każdą wioską postawione. Zło idzie na ziemielkę naszą. Niedługo cały świat ma być spalony. Ten tylko ocaleje, kto się krzyżem odgrodzi. Pani Wołczacka, jak szybko się ubierała, tak równie szybko zrzuciła płaszcz. – Do świtu posiedzę na ławie – zgodziła się. –Ja do Smorgoń dojść muszę. – A siedź sobie, hołuboczka, siedź. Mój stary mocno chrapiący. Ty zdrożona, może choć trocha zdrzemniesz się. Kobiecina, zdmuchnąwszy dymiącą kopciłkę, polazła do łóżka, gdzie już spało dwoje dzieci. W Smorgoniach, w znajomym domku oczekiwała panią Wołczacką wielka niespodzianka. Urzędował tam Bociański – Biała Gorączka, sąsiad z Mołojcewa. – Wyjeżdżamy, znaczy się, do Polszy?! Takie buty u Aniuty! – powitał on żonę pana Wołczackiego. – A cóż szanowny małżonek porabia? – Choruje. – To i dobrze. Nosa, pókij co, nie wytykajcie z chaty i swoich czaharów. Pana Wołk–Wołczackiego mogą zamknąć za pracę w magistracie, choć był tam z nakazu Organizacji, to dziś gorzej dla niego. Takie buty... Papiery my wam wyrobimy, spis majątku sielsowiet powinien zrobić. I wolna droga. Zamieszkają państwo w Siedlcach, a może w Warszawie, choć mówią, że mocno pogruchotana jest ta nasza Warszawa... – pan Bociański rozmowny był, a nawet wylewny, czy to pod wpływem mołojcewskich wspomnień, czy też od pierwszaka, którym niosło od niego. – Nic tu po nas. Bolszewia zapanuje, na jak długo, nie wiadomo. Trzeba głowy ratować, pókij czas. A pani, pani Zofio, to piękna jak zawsze. Polkę nic nie zmoże. A tego politruka, co panią urzędowo przyjmował, to myśmy załatwili. Trzeba było wiedzieć, kogo podsmarować i u kogo napyskować... Pani Wołczacka, przenocowawszy u Masłowskich, powróciła na wysoczyznę. Tym razem podwozili ją gospodarze na swoich rozwalniach: niskich, sunących przy ziemi i rozłożystych, żeby chłop mógł z pańska się rozłożyć. Ale kiedy pożegnała ostatniego woźnicę i wyszła za Koty, i ujrzawszy spustoszenie wielkie pojęła, że nie może iść wprost, znajomą drogą, kiedyś obsadzoną lipą, gdzie na jej powroty oczekiwali Toluś z Luśką, matka i groźny kniaź-ojciec – ogarnęła ją rozpacz większa niźli podczas pogrzebu matki. – „I po co wyjeżdżamy? I kto na mnie może oczekiwać?” – myślała. Szła i płakała patrząc na stado gawronów krążące nad rumowiskiem drajowskiego majątku. „Czego one tam jeszcze mogą szukać?” – dziwiła się zazdroszcząc ptaszyskom ich wolności lotu, a nade wszystko tego, że nic nie wiedzą o tym, co było. * * * Zima nadal trwa w całej mocy, blasku i bezwzględności. Pulce naszej uszka zbielały, rude piórka zalśniły jakby masłem posmarowane, śpiewna stała się i gospodarska, i oto pewnego dnia siadłszy w kącie zniosła pierwsze jajo. – Zima się przesila – mówi ojciec, który już nie podnosi się z łóżka, gdzie leży przywalony kołdrą i płaszczem, wychudzony i obrosły siwą szczeciną. Mrozy uderzyły jeszcze większe. Białe liszaje wypełzają coraz dalej z kątów, wodę w beczce trzeba wydobywać spod skorupy przez noc narosłej. Zamiast chrustu mamy teraz za 86 domem kupę zamarzniętego nawozu, i jest to wina pana Wołczackiego, że naraił takie ogrzewanie. Sam jeszcze jesienią ściągał chrust, miast wziąć się do siekiery. Ojciec nawet nie próbuje się bronić, bo wtedy w panią Wołczacką wstępuje owa druga pani, której i ja zaczynam się bać. Krzyczy ona za matkę nie jej głosem, gdyż inną – ciemną i oszalałą duszę musi mieć towarzyszka matki. – Idziemy po drzewo! – skoro świt budzi mnie matka. Bierzemy piłę i siekierkę i brniemy w laski, zapadając się w śnieg po kolana. Nasz trop prowadzi do chudej brzózki, co wcisnąwszy się między świerki, obficie rozrzuca swe kasztanowe włosy. Odkopujemy śnieg przy pniu, przyłożywszy piłę ciągniemy, każde ku sobie. A kiedy brzózka się chwieje, usuwamy piłę i matka strąca brzozę w śnieżne kołdry. Ogałacam swą siekierką brzózkę z jej smutnych włosów. Przepiłowujemy na części i ciągniemy ku chacie białe żerdeczki. Sycząc i zwijając w rulonik białą korę, raźno buzuje brzoza w płycie. W izbie ciepleje. W czarnym saganie bulgocą ziemniaki dla nas i dla parsiuka, a Pulka po raz któryś obdarowuje dom wielkim, ciepłym jajkiem. – Udała się nasza Pulka, dlatego że Krewejkowa pożałowała zdrowej kury – cieszy się matka, bo kiedy wypuszcza kurę na południowy śnieg, pod strzechę z soplami jak srebrne sztylety, Pulka poznaje panią Wołczacką z daleka i biegnie do niej jak wierny pies. Dziś niebo mętnieje, słońce przebija się przez żółtości coraz gęstsze. Jakiś niepokój czuje się w powietrzu. I matka jest niespokojna: wróciła od Krewejków czymś dotknięta do żywego. Wiem, o co chodzi. Gdy dokończono młócenia cepem, a potem ziarno przeszło przez wialnię, podzielono je na dwie równe kupy. Swoją część zanieśli Krewejkowie do skrzyń, a gdy z matką zabraliśmy się do sprzątania – nasze ziarno dziwnie osiadło. I akurat dziś z tą wieścią poszła pani Wołczacka do parobka kniazia tatarskiego. Teraz patrzy szalonym okiem: – Sama jestem! Gdzie są mężczyźni w tym domu!? Ojciec wbija oczy w sufit, a pani Wołczacka wali się w pierś w jakimś dzikim zapamiętaniu i prosi: – Zabijcie mnie! Zabijcie!... Chwyta siekierkę i grzmoci obuchem w beczkę, cud, że ją nie rozwala! – Zabijcie mnie! Ja tak dalej nie mogę... Wybiega do chlewu czy do stodoły, aby rozpamiętywać swoją klęskę. – Widzisz, jaka jest twoja matka... – mówi z wyrzutem mój ojciec. Narzucam kożuszek i idę – byle dalej od pana Wołczackiego i pani Wołczackiej, jego żony. Od wielkiego lasu i Karczewszczyzny ciągnie szerokim, rześkim oddechem. Z podżółconego nieba zaczyna sypać drobną kaszką, podrywa się wiatr i bije w twarz ostrą śnieżną krupą. Gwiżdżę na Rozboja, który upodobał mnie sobie ostatnio w badziakach po wzgórzach i laskach. Idziemy przed siebie, a lasek szumi, jak tylko może szumieć obudzona choina. Wychodzimy z tego schronu wprost w kotłowania zamieci: prowadzi ona przez pola tabuny zeźlonych ogierów, białych jak piana, gdzieś w przesmyk między lasem a Łysą Górą. Nagle Rozbój wciska kitę pod siebie i zawraca, goniąc co tchu ku domowi. Darmo go wabię, moja ciućka nawet nie obziera się za siebie. Pozostaję sam naprzeciw wariującym śniegom. Im wyżej idę, tym mocniej szaleją śniegi, próbując moich sił wykarmionych na bułbie i gliniastym chlebie. I, nie wiedzieć czemu, ogarnia mnie durman115 jakiś, jakbym był opilcem opitym zamiecią. I widzę, jak od łąki z dębami, pod górę i z wiatrem biegnie szary pies: kark ma gruby, pysk ostry, puszysty krótkawy ogon wiatr mu wgniata pod brzuch. Bezpański to pies i samotny, ale zobaczywszy mnie, zamiast przywitać nowego pana, skręca w lewo i omija z daleka. Sobaka wplątuje się w płachtę nisko sunących śniegów i wraz z nimi spływa za wzgórze, do naszych rzadkich lasków, nie oszczędzonych przez Mysińszczyznę i pana Gińczewskiego. 115 Durman – oszołomienie 87 Dopiero pojmuję, kogo spotkałem na swej drodze i dlaczego opuścił mnie Rozbój, gdy wiatr przywiał mu groźną wieść. Drewniana wyszka116, która ma oznaczać, jak powiedział pan Wołczacki, że tu jest 281 metrów Oszmiańszczyzny nad morską równiną, żałośnie świszcze swoimi żerdeczkami. Od lasów ciągnie białe wojsko, zlodowaciałe od stóp po rozkudłane łby. Chce mi się krzyczeć, głos mój porywa zamieć, wplątuje między żerdki. Daję się spychać z Łysicy ku dołom zawianym grubo śniegiem, między poskręcane sosenki, gdzie w pierwszą wojnę bytowali w przyczajeniu, nie wiem, czy ruscy, czy niemieccy sołdaci. – Zabijcie mnie! Zabijcie mnie – pannę wieczną i niezniszczalną! Matkę wściekłą i szaloną! Zabijcie mnie i mojego syna, i ojca, i ducha! Zabijcie nas! – wrzeszczę jak opętany i raptem odczuwam wielką ulgę. Jestem cały mokry od potu, a między nogami czuję rozlewające się, dobre ciepło. Krewo Marcowe śniegi wciągają walonki aż po cholewkę i do łydki przylega mokra, zwarzona kaszka. Nie wszędzie przejdziesz w ten czas, bo zwały śniegu zaległy wąwozy i jary, dziury i kotlinki. A w domu coraz trudniej usiedzieć. Ojciec leży w chłodnym kącie, patrząc w milczeniu swym wielkim, głęboko osadzonym okiem, coraz bardziej obcy i daleki. Pani Wołczacka złości się co rusz i nie lubi moich wypraw w Okolicę, bo są one zdradą i ucieczką. – Tylko przyszedł ze szkoły i paaszół! I tyle jego widzę... – mówi z goryczą, gdy ja, mając na zębie ostatnią zacierkę, już wciągam swój kożuszek i łapię za czapkę-uszankę. – Nie bój się: karmią ciebie tam różne Oziewicze i Markowicze – dodaje nie bez pewnej złośliwości. Nie zważam na to, bo od paru dni mam narty pożyczone od Loni, i z Michaśką, Wackiem Markowiczem i paru chłopakami ganiamy po górkach jak najprawdziwsi polscy legionierzy. Możemy spokojnie przejść po śniegu i w każdą dziurę wścibić swój nos. A pod wieczór, gdy wraca mrozik, narty niosą po stwardniałej skorupie jak para rozeźlonych koników. Wsuwam stopy w skórzane pętle, biorę kijki z leszczynowym kółkiem na końcu, które zostawia okrągły ślad na śniegu, i sunę przed siebie: za oborę i żerdziane ploty. Z daleka widzę dwie figurki – pędzą z góry, wprost na dęby i łąkę graniczną. Spotykamy się pod dębem. – Sie masz, Siemaszko! – wita się Michaś, a Wacek Markowicz rozciąga swe pucki w dobrodusznym uśmiechu, wystawiając wielkie jak kamyki, żółtawe zęby, i wyszarpuje zza pazuchy butelkę. – Nu, chłopaki, dziarnióm! – Jej Bohu, dziarnióm! – zgadzam się, przyjmując butelkę z brudnawą, żółtą samogonką. Wódka jest słaba, nie pierwszak to, no ma swoją moc, bo czuję, jakbym był po tęgim kapuśniaku na baranim łoju. Śmigają narty, stukają kijki. Wreszcie zjeżdżamy pod samych Tatarów. – Zajdziem po Selima? – zastanawia się Michaś. Selim jest starszy o parę lat i jak to Tatarzy: z wioskowymi nie trzyma, ale też niezbyt przystaje do naszego towarzystwa. – Ja po niego pójdę – mówię tknięty jakimś wewnętrznym musem. Zostawiam narty pod ścianą i przekraczam wysoki próg. Chata Siulków jest w ciągłej budowie. Ta część nie ma stropu ani klepiska dobrze ubitego. Ni to stodółka jest, ni to świronek, a w kącie stoi parę wielkich cebrów. Moczą się w nich baranie i cielęce skóry, śmierdzą moczem i dębową korą. 116 Wyszka – wieża triangulacyjna 88 Otwieram małe drzwiczki, prowadzące do izby z wielkim piecem, stołem i ławami przykrytymi kożuchem. Siulkowe to łóżko. Selim siedzi za stołem. Na żółtych deskach walają się glony chleba i główka cebuli. Ciemne włosy Selima sterczą jak krucze pióra, czarne oczy błyszczą gorączką. – Może by tak poszedł z nami na narty? – proponuję jak chłapczuk chłapczukowi. – Wyjeżdżać chcecie? – pyta Selim. – A ci tu już Polszy nie bendzie? – Co ty gadasz: Polska była i będzie! – mówię twardo. – Tak po co wyjeżdżać? – Przecież nie na zawsze. A jak co, to wyzow wam przyślemy. No nie bój sia – my wrócimy, a za nami piechoty całe błonie! – Matka twoja była. Na pieczce u nas gościła – z jakimś smętkiem mówi Selim. – Siedziała i płakała. Od tego i moja dusza chora! – przyznaje się Selim i oczy jego płoną jakimś ogniem, jak u kogoś, kogo durman ogarnia, a on jest wobec niego bezradny niby zwierzę, co nie zna siebie samego. – Co ty, Selim, co ty! – mówię i naprawdę zaczynam się bać Selima, który już nie jest chłopakiem, choć razem z nami szkolną ławkę tyłkiem wyciera. – Ci ty durnopianu nie najadłszy sia? – Allah jest wielki! Allah wszystko może! – wybucha syn starego Siulki, który na pamięć zna wersety z Koranu i po zamordowaniu Kryczyńskiego jest jakby tatarskim księdzem w daubuciskim meczecie. – Żeby ty wiedział, Ryśka! I Selim Siulkowicz zaczyna mnie obejmować i ściskać jak brata, albo, co gorsza, jak dziewczynkę! Wyrywam się z tych objęć, które tym dziwniejsze są, bo Selim jak wszyscy Tatarzy – nie pijący. – Ty naprawdę zdumiawszy! – wołam na odchodne, ale Selim jakby zapomniał, co robił: znów skarży się, że duszę ma chorą... Michaś z Wackiem przytupują za węgłem chaty. O nic nie pytając, Markowicz wyciąga butelkę z mętną samogonką i po raz drugi raczymy się bez specjalnego smaku, ale z przekonaniem, bo zaraz cieplej się robi i świat do nas należy. Śmigają deski – pędzimy przez pagórki, rzadkie laski i pola, wiatr gwiżdże w uszach i przestaję myśleć o dziwnym zachowaniu Selima. Po pewnym czasie Wacek odłącza się od nas, bo trzeba krowom i owcom zarzucić owsianki. Michaś zaprasza do Oziewszczyzny: – Chodź, nie pożałujesz. Pokaża ja tobie coś. Tylko morda na kłódka, pamiętaj! – Pobożyć sia mogę! – odpowiadam i trzykrotnie się bożę, bo Michaśka poważny jest nadzwyczaj. Wchodzimy do wielkiej stodoły, zaraz po prawej ręce siano złożone, już dobrze napoczęte przez długą zimę. Włazimy na górę i gdzieś spod belki wyciąga Michaś zawiniątko w starej pościłce. Rozwija pościłkę i oto widzę najprawdziwszy, czarno błyszczący pistolet. Żadna to pepesza czy zwykły karabin: broń żukiem łyskająca, szybkostrzelna i niemiecka. W drugim zawiniątku patrony jak ziarnka fasoli i dwa magazynki. – Tak ty do Polski chcesz wyjeżdżać? A my, patrzaj tylko: walczyć będziem – mówi Michaśka. – Szmajser to prawdziwy. Nie wiem, co mam powiedzieć. Strach mnie ogarnia i podniecenie wielkie, jakbym oglądał jakąś książkę, co obiecuje przygody niebywale. – Rozpędzą was, jak pod Wilnem, albo, co gorsza, ukatrupią – mówię. – Żadnych papierów na ta cala repatryjacyja nam nia trzeba! Jak źle bendzie – przez granica przejdziem. Tylko adres przyślij, żebym wiedział, gdzie ja mam ciebie szukać – mówi zupełnie poważnie Michaśka, zawijając swoje czy swoich starszych braci skarby. – Ot, co ja chciał tobie pokazać. A teraz chodź – jakieś zacierki posiorbim! 89 Mówi szczerą prawdę pani Wołczacka, że podkarmiają mnie w niektórych zaściankach. Chociaż wcale o tym nie myślę ani też specjalnie nie jestem głodny. Chyba że zobaczę pełną miskę i poczuję zapach prawdziwego chleba, gdzie więcej żytniej mąki aniżeli gotowanej kartoszki. Zachodzimy do wielkiej izby w ogromniastym domu Oziewiczów, gdzie stoi piec i długi stół od okna do drzwi. Na stole dwie miski: widać, że pani Oziewiczowa zobaczyła nas przez okno. Siorbiemy krupnik, dobrze nagotowany na kościach. Mówię, że ojciec drennie się czuje, a matka po tym młóceniu cepem – niczego sobie. Czasami tylko narzeka, że ją w boku kłuje. I o niczym innym ani słowa, chociaż męczy mnie podejrzenie, że wszystkie zaścianki już wiedzą o tej drugiej pani Wołczackiej, która gości u pani Wołk-Wołczackiej. – Wrócicie wy do swoich majątków, wrócicie – mówi śpiewnie Oziewiczowa. – Jak świat światem, nigdy tak nie było, żeby ptaszkom gniazdka zabierali. Jeszcze Bóg jest na niebie, a na ziemi sprawiedliwe ludzie. Byle do wiosny. Niemca już biją na jego ziemi. Jak pokój przyjdzie – Polska wróci po swoje. Wracam już o zmroku. Pani Wołk-Wołczacka jak zawsze zła jest na mnie za to badzianie się. – Jutro nigdzie nie idziesz. U Kondratowiczów o konia poprosiłam. Zawieziemy do Krewa twojego ojca. Jakiś szpital i jacyś felczerzy podobnież tam są... * * * Od samego rana sypie śniegiem i podmuchuje z południa. Pan Wołczacki ułożył się w saniach, okutany ciepło, przykryty derką i sianem, pani Wołczacka siadła za furmana, a ja obok za pana. Żwawy kasztanek Kondratowiczów drobi ochoczo po drodze wąskiej, ledwo przejezdnej, z zaspami nawisłymi i z prawa, i z lewa. Za górą, która przez Kozarowszczyznę wiedzie, droga zaczyna się niespokojnie wić, zaspy rosną i dymi z nich jak z wielkiego pytla w zwariowanym młynie. Zamieć się wzmaga, smagając w twarz i klejąc oczy: przejeżdżamy Kuncewszczyznę nie widząc ni domu, ni żywego ducha, tylko ścianę śniegu. Dalej nigdy nosa nie wysuwałem, a gdzieś tam twardo stoi Krewo. „Ciemne jest Krewo i groźne, wisi ono nad nami jak wyrzut sumienia, bo jak my sami, Krewo jest poniewierane i grzebane, ale jakże zapomnieć siebie samego – skoro bez Krewa nie byłoby ni nas, Oganowskich- Dowgiałłów, ni Wołk-Wołczackich, ani też litewszczyzny ni polszczyzny, a tylko jedna Ruś Wielikaja, carowie i ich oprycznicy, i popi, co się skrywszy za świętość carskich wrót, służyli carom jak psy posłuszne, bijąc czołobitnie czołem...” – tymi i podobnymi słowami, niby z dramatu Słowackiego, objaśnia mi pani Wołczacka tajemnicę Krewa. A ja wiem jedno, że na zachodzie, za Kozarowszczyzną i Kuncewszczyzną, za górami, jarami i lasami stoi zamczysko, związane kiszką podziemną z Łoskiem – siedliskiem złych duchów. I jest to miejsce, o którym trudno zapomnieć, bo od kiedy moja pamięć sięga, co rusz w niej śni się Krewem. A może krwią? A może krewnymi? A może krwawicą lub krwawnikiem na krew przykładanym? Dziś matka nic nie mówi o Krewie, choć wiezie mnie tam jako pomoc przy ojcu, który leży w półzaśnięciu, jakby właśnie w Krewie spodziewał się krwi świeżej i zdrowej. Kasztanek spocił się mocno, przeciągając sanie przez sypkie zawiania. Zeskakuję z sań i brnę z tyłu. Droga się zwęża w przesmyk szeroki na koński zad. Nad głową, w krzakach kłujących i ostrych, z przywiędłą pomarańczową kulką, trzyma się wielka kopa śniegu, gotowa runąć na nas. – Zobacz, popatrz tam! – rozkazuje pani Wołczacka, odwróciwszy się od wiatru. Odwracam głowę i widzę wielką, szeroką szczelinę w ziemi, a bliżej nas, po lewej ręce, na podwyższeniu stoją ruiny jakiejś spalonej fabryki. Same mury, nic więcej – w śniegu i zawianiu... 90 „To tak ma wyglądać zamek kniaziowski?” – myślę rozczarowany głęboko, przywołując w pamięci zamki warowne oglądane w książkach. Droga prowadzi w dół, między małe drewniane domki. Jest też trochę murowańców. W środku miasteczka domki gęstnieją, stojąc przy samym rozwidleniu dróg. Uliczki-drogi rozpełzają się w cztery strony świata, jakby chcąc wyrwać się między wysokie wzgórza z tego uniżenia nizinnego. Czarne olchy znaczą koryto rzeczki, która nie wiem dokąd ściąga marcowe wody: czy do Wilii, czy do Berezyny? Czy do Niemna i Bałtyku szarego, czy do Dniepru, Kijowa i Morza Czarnego, kędy wiodły szlaki na srogiego Turczyna? O czym nie tak dawno czytałem u Sienkiewicza, co się ma wywodzić z Sieńków – bojarów białoruskich. Przypomina mi się Siergiejewicz i jego nauki. „Ciekawe, co on może powiedzieć o Krewie?” – myślę. – Widzisz, w tym zamku Polska z Litwą weszły w unię wieczystą. Litwa dzięki temu ocalała i Polska miała spokój prawie na pół tysiąca lat. Białorusinów nie byłoby ani Ukraińców, a może i Litwy, i Polski, żeby nie to nasze Krewo... – poucza mnie pani Wołczacka. Ojciec zanosi się długim kaszlem i charknąwszy spluwa gęsto. Biorę ostrożnie garstkę siana i rzucam ją na śnieg, i widzę, jak w suszonych trawach zakwita, krwawy kwiatek. – Nie możesz charkać dalej? – pyta z naganą pani Wołczacka i pogania konika, bo wjechaliśmy między domki, przed którymi bieszą się kudłate pieski, skacząc po brudnych, pomyjnych górkach. Matka zapytuje babinę, okutaną w chusty, o szpitalik i za chwilę podjeżdżamy pod murowany, brzydki domek. Pomagamy ojcu wygrzebać się z siana, matka bierze go pod rękę i wprowadza do środka. Zostaję sam. Koń z głośnym chrzęstem przeżuwa siano. Spod derki paruje ostrym zapachem końskiej sierści i amoniaku. Rozsiadłem się w saniach, a śnieg wytrwale okrywa nas białą pościółką, że jesteśmy jakby odlanym z wosku i zapomnianym przez Boga pomnikiem. Nadstawiam ucha i słyszę, jak naszczekują psy, gdzieś zapiał kogut na odligę, a z olch, rozstawiając szeroko skrzydła i rozczapierzając ogon, wilgotno i tęsknie kraczą gawrony. Wtem słyszę coś jakby chrzęst skór i brzęk metalowych skuwek. Gdzieś spod kamiennych murów fabryki wlecze się paru sołdatów. Idą w nieładzie i jakby szarpiąc się między sobą. Wytrzeszczam ślepia i dostrzegam, że są w baranicach i w krótkich kożuszkach i wloką ze sobą wysokiego starca w obszarpanych futrach. Niby go prowadzą pod rękę, a właściwie to ciągną wbrew jego woli: starzec musi być nad wyraz silny, bo soldaci depcą się przy nim i szarpią się jak zgraja psów koło niedźwiedzia. Serce moje ściska dojmujące współczucie dla starca i dla tych sołdatów, którzy, wiem o tym, muszą robić swoje. Przez pierze śnieżynek nie mogę rozpoznać, co zacz za wojsko, bo szamotanina odbywa się w całkowitym milczeniu. „Tutaj jest szpital!” – chcę zawołać, gdyż pojmuję, że starzec musi być w wielkiej gorączce i oni chcą go ratować, ale głos nie chce mi wyjść z gardła. A sołdaci, jakby posłuszni moim myślom, skręcają ku nam. Widzę siną twarz starca, przewrócone białka oczu i krople krwi ściekające po siwym wąsie. „Tutaj jest szpital, tutaj ojciec mój...” – szepcę, a oni przechodzą mimo, mijając ruderę szpitalną, i dalej idą pod górę, w śnieg i w biel... – Nie chcieli twojego ojca przyjąć do szpitala – mówi mi nad samym uchem pani Wołczacka. – Dla wsiech miesta nietu. Naszych nużna leczyć! Pan Wołczacki poszedł za węgieł wysiusiać się i musi jeszcze widzieć pochód ze starcem. Wraca, a oczy ma szeroko otwarte, z głębi patrzące mroczno i niebiesko jak kwiat rozkwitły w cieniu. – Niedobre to miejsce – mówi schrypniętym głosem. – Nieudaczne to miejsce... – Co tam pleciesz! Wracz ciebie nie przyjął, bo nie dojrzał ty jeszcze do szpitala. – To i bardzo dobrze. Kiejstuta tutaj dusza się błąka i kołacze. Nieudaczne to miasteczko. – Myślisz, że władza sowiecka uśmiercić chce ciebie? Oni mają czas, oni poczekają... 91 – Co było z tym Kiejstutem? – pytam zupełnie niepotrzebnie, bo już wszystko pojąłem tym swoim wilczym swędem. – Jagiełło Olgierdowicz kazał w Krewie swego stryja, staruszka Kiejstuta, udusić. A wszystko przez to, żeby z Polską się zjednoczyć. A dziś co nam z tego? – jakby dziwi się mój ojciec, wygodnie moszcząc się w saniach. Wyraźnie jest zadowolony, że nie musi pozostawać w Krewie... Odejście Wszystko, co było trochę dojrzalsze, poszło na front, który teraz grzmi gdzieś pod Berlinem, albo pochowało się po skrytkach i norach – a po wioskach i Okolicy rozeszła się wieść, że przyszła kolej na dzieci. Już nie na pieriewaspitanije, jak to było ze mną, wypędkiem z pańskiego świata, ale na roboty do lasu, na kolej żelazną biorą starsze dzieci. Przed szkołę zajeżdża ciężarówka i wygarnia dzieciuków na zaszczytną pracę na rzecz ojczyzny, która przeżywa swą wielką wojnę ojczyźnianą. Nasz nastaunik, Julian Siergiejewicz, pewnego dnia stanął przed klasą i powiedział wprost: – Dzietaczki majé, kiedy pryjeduć pa was – ja wyjdu parazhawarywać z nimi, a wy uciakajcie praz akno u les... Nikt nie dziwił się tej odwadze Siergiejewicza, bo przez te miesiące stało się jasne, że jest on z nami, a nie z wielką Rasiją, co dalej oswabadzała lud białoruski, dostatecznie już oswobodzony. Z Michasiem i paroma chłopakami zrobiliśmy próbę. Ucieczka przez okno i przez krótkie pole do naszego cienkiego, lecz gęstego lasku wyszła nadzwyczaj sprawnie. – Nawet wystrzelić nie zdążo. A ot, żeby tak jeszcze para granatek schować w lasku – rozmarzył się Michaś. – Tańcowaliby oni z nami jak dwa Michały: jeden duży, a ja mały... Smutek mnie ogarnął, bo dlaczegoś przypomniała się mi czytanka z pierwszej klasy i ja siedzący przy stole, w kręgu lampy, i ta niezmierna radość, gdy z literek i słówek wyłoniło się dwóch Michałów, którzy, nie wiedzieć czemu, tańczyli z sobą, skoro jeden był duży, a drugi mały. Jest wczesnomajowy poranek. Idę przez nasze wzgórza i laski w wielkim szumie choin, świeżych brzózek, osik i krzaczastej łozy. Napiłem się już słodkawego soku brzozowego i czuję w sobie nową, brzozową silę, że sam jestem gotów się rozszumieć. Skowronki stoją nad głową jak znaki zapytania nad tym ciemnym i trwożnym, jakie się dzieje w naszej izbie. Pod nogami chrzęści zeszłoroczny badyl, obok wbija się choineczką skrzyp przepasany ciemną obrączką; kwitną mlecze-oduwańczyki i ze swej norki przy drodze wyłazi naburmuszony trzmiel, co przespał ciężką zimę w trzmielnej samotności. Poszum wiatru i powietrza ogarnia cały świat i wprawia w ruch białe obłoki, które wypływają zza lasu i żeglują na zachód. Już nie do Mołojcewa, bo ono stracone na zawsze, ale pod jakieś Siedlce i Warszawę, gdzie mamy rychło wyjechać. Papiery już są, tylko czekać na ozdrowienie ojca i na transport ze Smorgoń. I może dlatego tak lekko mi się idzie, że mogę pożeglować w nieoglądane i ledwo poznane z książek i opowieści... Siadam na swoim miejscu. Michaśka mówi mi, że wyrychtuje sunduczek117 drzewiany z takim zamkiem, że nikt jego nie otworzy, a już na pewno sołdaty, które będą sprawdzać nas i badać po drodze. 117 Sunduczek – kuferek 92 Dziś ma być lekcja rysunków i Siergiejewicz kreśli na tablicy dworek z ganeczkiem, widziany tak, jakbyśmy podjeżdżali z boku bryczką – widząc jedną ścianę, dach z dwoma kominami i wystający ganeczek. „Przy ganku postawiłbym jeszcze ławeczkę” – myślę biorąc się do roboty i widzę, że przerysować dworek nie jest trudno, ciężej w nim zamieszkać. Wbiega Koniczkowa i z miejsca krzyczy: – Jadą jakieś sołdaty! Jadą! Siergiejewicz z kredą w ręku wychodzi na dwór, a my kicamy przez okno, małyszom każąc zostać w klasie. Samochód to odkryta kałamaszka, podobna do tych, jakimi rozjeżdżali Niemcy. Stanęła ona tak, że nijak nie można uciec w lasek. Czaimy się za chlewikiem i drewutnią Koniczkowej, ślipiąc zza węgła. Siergiejewicz z kredą w garści rozmawia z jakimś oficerem, co można poznać po pagonach. Rozmowa idzie ostra: nasz nastaunik po białorusku swoje, a tamten z ruska, z jakimś dziwnym okaniem, chyba gdzieś znad Wołgi czy innej Pieczory musi być on. – Walimy do Markowszczyzny – mówi Michaś. – Ni chiera nie zobaczo, tak stanęli czubaryki niechrzczone! Kuląc się przebiegamy pod ścianą szkoły i rowem pędzimy do stodoły Markowicza, za którą pełno lasków i rojstów. Stodoła teraz pusta jest, że diabeł w niej świszcze i z kulawą wiedźmą tańcuje. – Ot, cholery, co oni tam robią? – dziwi się Wacek Markowicz, jak zawsze szczerząc zęby w babskim uśmiechu. – Patrzaj, Siergiejewicz się ubrawszy i sadzają jego do maszyny. Musiał im zdrowo nasobaczyć. I co my widzimy: nasz nastaunik, ubrawszy się w paltot, siada między sołdatami i samochód rusza, nabierając pędu jak w ucieczce. Droga prowadzi koło stodoły; wyzieramy zza węgła, ale Siergiejewicz jakby nie widzi nas, tylko naciska kaszkiet i uśmiecha się tym swoim Tolusiowym uśmiechem pana, co jest gotów na wszystko. Wracamy do szkoły. – Ot, bałwany, to nie po was przyjechali. Siergiejewicza wam enkawudziści zabrali... – ględzi, nie wiedzieć czy rozżalona, czy też zadowolona Koniczkowa, bo nie bardzo przypadło jej do gustu białoruszczenie się Siergiejewicza, człowieka przecie po polskich szkołach, a i wiersze pisującego. Kiedy opowiadam w domu, że Siergiejewicza powieźli chyba do Smorgoń, pani Wołczacka martwi się nie na żarty. Rozmawiała z nauczycielem po tym, jak po mnie przyjechali, i Siergiejewicz obiecał, że stanie w mojej obronie, a tu patrzaj – jego samego zabrali! – Za bardzo on był białoruski, jak my za bardzo polscy jesteśmy. A Ruski – wiadomo: ma popie oczy, wilcze gardło, co nie jego, to by zżarło – dodaje matka. Ojciec chce coś powiedzieć, ale się wstrzymuje. Kładziemy się spać i ojciec chrapliwym głosem obwieszcza: – Wy się niczego nie bójcie, wasza karta dobra. I zaraz zasypia. * * * W nocy gdzieś bokami przechodzą pierwsze burze. Słyszę je przez sen, ale nie mogę obudzić się. I śpię z jakąś ufnością i nadzieją, chroniony przed złem, które grzmi i turkocze krążąc wokół nadaremnie. Nad samym ranem widzę się w Mołojcewie – siedzimy przy stole czekając na ojca. Pan Wołczacki zasiada za stołem, a ja cichcem usuwam spod niego krzesło. Ojciec nie zwala się na podłogę, jak to było przy tamtym obiedzie, ale unosi się coraz wyżej: już ulatuje nad domem, już jest nad lipami i stamtąd grzmi: „Ty się niczego nie bój”. I pojmuję, że nie gniewa się on na mnie, a fruwa dlatego, żeby nie złoić mi skóry swoją dziażką. 93 „Boże, co ja zrobiłem? Tato, wracaj!” – chcę zawołać, czując do siebie żal niezmierny. Ojciec robi się przerażająco wielki, nieskończony jak kula ziemska, a za tą nieskończonością jest inna nieskończoność nie do pojęcia i tam chyba kryje się sam Pan Bóg. Budzę się pod ciężarem snu i widzę ojca po raz pierwszy od wielu tygodni na nogach. Siedzi on przed lusterkiem i starą brzytwą ściąga siwy zarost. Koło nóg plącze się żółte kurczątko, które wysiedziała Pulka – a jest ich osiemnaście: wygrzanych, wyhołubionych ku prawdziwej rozpaczy Krewejkowej, u której żadna z kur nie zakwoktała. – Obudziłeś się wreszcie, szaszók – mówi ojciec niespodziewanie żywym głosem. – A ja, jak widzisz zechciałem wstać. Jakoś lepiej się czuję, chyba przesilenie przyszło. Po ogoleniu się pan Wołczacki wygląda dziwnie młodo: twarz szczupła, mocno zarumieniona, z tatarska wystające kości policzkowe i oczy pałające wielką ochotą do życia. Tylko z chodzeniem gorzej. „Odzwyczaiłem się – mówi ojciec. –Jak dziecko muszę pierwsze kroki stawiać”. Pomagam mu wyjść na dwór, i ojciec, zarzuciwszy płaszcz, zasiada na ławeczce pod ścianą nagrzaną przez słońce. – Patrzaj, patrzaj – to już wiosna – dziwi się. – Lublu grazu w naczale maja, kagdawiesiennij pierwyj grom... – recytuje, bo na południu znów zagrzmiało, głucho i podziemnie. Z krzywej brzózki pogwizduje pstrokaty szpak, gdzieś ma tu swoje gniazdo, od choin zza stodoły rozlega się coś jakby niepewne kukułcze wołanie. Wysoko szybuje jastrząb, więc pietuch ostrzega swoje kokoszki, i te, kiwając się po babsku, gonią do wiśniaka. Nad jastrzębiem stoją nieulękłe i szalejące w trelach skowronki, a nad nimi kula słoneczna: jaskrawa i pałająca jak podkowa wyjęta z żaru. – Przejdę się trochę – mówi ojciec. Podaję mu kij okorowany po chłopacku, i z tym pastuszym kijaszkiem pan Wołczacki zaczyna oglądać gospodarstwo. Idzie pod wiśniak, który jest biały od drobnych kwiatuszków i śpiewający pszczelim ożywieniem. – Zobacz, ty zobacz! Jak to się naburmuszyły, jak się to wystroiły! A gdzież pan młody? – pyta ojciec wisienek. Postępuję z tyłu i trochę mnie gorszy to gadulstwo, bo pan Wołczacki przemawia nie tylko do wiśniowego zagajnika, ale i do pielucha, który nie chce ustąpić mu z drogi. – Pietuszók, pietuszók – złoty grebuszók, czemuż to twoje żonki nie chcą wysiadywać pisklaczków? A kiedy widzi za chatą stertę gnijącego chrustu, sam sobie się dziwi i przyznaje pani Wołczackiej rację, że czymś takim palić było nie sposób. – Wszystko uporządkujemy, drzewa narąbiemy, niech sił trochę nabiorę... – obiecuje. Zrobiwszy obchód, pan Wołczacki wraca na ławeczkę, aby wysłuchiwać odległe burze, nastawiając gorące policzki na słońce, a głowę na wiatr szumny, co niesie ze sobą woń zielenizny, gnoju i rozmiękłej, rozpeckanej ziemi. I apetyt ma niezmierny mój ojciec. Pani Wołczacka wyciąga ze skrzyni w sieni stojącej przesoloną, zjełczałą słoninę i smaży dwa jaja, które dostała od matki Selima. Czuję, że ojciec ma coś do powiedzenia mojej matce, wychodzę więc na powietrze, które oddycha wiosną. „Bożeż ty mój, Boże” – myślę. – „Ojciec powstał i zaraz pojedziemy do tej całej Polski. A co z tym durnym Siergiejewiczem? A co z Michasiem i co z naszą Pulką i jej kurczaczkami?” Biegnę do lasku i widzę kwitnące różowym kwiatkiem czarne jagody, a gdzieniegdzie białe rozkwitanie poziomki. Padam w jagodnik i jest mi dobrze jak nigdy, albo prawie tak, jak przed wojną, kiedy byłem w raju, nie wiedząc o tym. Bo jakże inaczej nazwać tamten poranek, kiedy zerwałem się z łóżeczka, a dom był pusty i pełen słońca, i wybiegłem na bosaka, podciągając koszulinę, żeby jej nie przydeptać, przez kuchnię wprost do sadu. I ujrzałem kopiasty, podniebny bukiet kwitnących lip, co brzęczały jak organy od grania pszczół, które w 94 każde lato żądliły mnie boleśnie. Wołałem: „mamo!” – jej nie było, lecz ja się wcale tego nie bałem, bo właśnie byłem w raju... Wracam do chałupy. Ojciec znów leży na łóżku, tyle że w ubraniu. Jest nadal rozogniony i pełen wiary, nadziei i ufności. – Tilimbóm, tilimbóm – zagarełsia koszkin dom. Bieżyt koszka iz wiedróm zatuszać swoj koszkin dom – frywolnie przypomina jakieś swoje carskie szkoły. – A powiedz ty mnie, Rysiu, kim ty chcesz być? – pyta niespodziewanie. – Tatarem! – odpowiadam. – A do tej całej Polski to ja nie pojadę! – Żyłem w Homlu i w Odessie, w Kownie i w Zatroczu, a Warszawy nie widziałem – mówi ojciec po dłuższej i głębokiej zadumie. – I wcale mnie tam nie śpieszno. Bo kto wie, czy wrócimy tu kiedyś?.... – Niedługo nasz eszełon do Smorgoń podstawią – burczę patrząc spode łba. – To i dobrze... – mruczy ojciec i machnąwszy ręką odwraca się. Takiego go i zostawiam. Kiedy wracam do chałupy, już śpi. Po staremu koło łóżka stoi micha zaplutego krwią piasku. Rozbieram się i też idę spać. Budzę się jak na rozkazanie. Zza swojej ceglanej ścianki nic nie widzę, a tylko słyszę jakieś szamotanie. – Boże! – woła ojciec i krztusi się czymś długo i uporczywie. – Ratujcie mnie, ratujcie!... – błaga, wydobywając się z jakichś głębin nie do pojęcia. Matka wygrzebuje się z pościeli i biegnie tam. I ja się wygrzebuję ze swego rozespania, i śpieszę do ojca. I widzę, jak się zalewa krwią, i pojmuję, że w niczym nie mogę mu już pomóc. „Dlaczego? Dlaczego stała się taka wielka krzywda? I kto ją potrafi naprawić?”... – myślę. I czuję się winny tak bardzo, jak nigdy w życiu. Wielkie odpoczywanie Jest już po wszystkim i po nowemu. Żelazne łóżko ojca wyrzucone na dwór. Cała pościel wisi na żerdziastym płocie, żeby słońce zabiło bakterie, które uśmierciły pana Wołczackiego. Izba wymieciona do czysta: przestronna stała się i pełna słońca. Stoję i patrzę w okno, przez które i on patrzył. Przypominam sobie, co było wczoraj i przedwczoraj, i widzę, że był to jeden dzień, przedzielony krótką nocą. Spałem w tę noc nie za długo, ale głęboko, jakby opuszczono mnie na dno jakiejś ciepłej, zapeckanej błockiem sadzawki. Do późna wieczór siedziałem z kobietami z Okolicy, które przyszły z modlitewnikiem, psalmami, a potem było śpiewanie: Przybońć nam, miłościwa Pani, ku pomocy, A wyrwij nas z czartowskiej nieprzyjaciół mocy... Na stole przykrytym płótnem stała długa skrzynia zbita przez Śnitkę, który przyszedł nie wiedzieć skąd. Deski dał Markowicz z zapasów wójta – pana Józefa Markowicza. W skrzyni leżał ojciec, odziany w ubranie utkane z pokrzywowej nitki. Widać było, że pan Wołczacki niczego już od nas nie chce ani też zbytnio niczym się nie niepokoi. Ogolił ojca jego własną brzytwą stary Krewejko i znów dziwiłem się, czemu pan Wołczacki był dla mnie starcem. Przyszły kobiety, żeby go umyć, i dlaczegoś pani Wołczacka nie myła ojca, choć pomagała w rozbieraniu. Wtedy to podpatrzyłem, że w czasie zimowego leżenia przyrodzenie ojca osiwiało, a przecie latem, kiedy zażywaliśmy ducha w łaźni u Gińczewskiego, było jak u wszystkich... 95 Pan Wołczacki, mój ojciec, leżał więc wytarty lnianymi ściereczkami, ogolony i najwyraźniej mało go obchodziło to, co się wokół dzieje. Widać było, że odpoczywa on sobie za te wszystkie miesiące kaszlania, charkania i przewracania się z boku na bok. A gdybym go o coś zapytał, na pewno odpowiedziałby: „Daj ty święty spokój, szaszók! Nie widzisz, że jestem zajęty i nic tobie do tego?!” Ale ja nie pytałem, bo wiedziałem, że gdybym naruszył jego spokój i ojciec otworzyłby oczy, i zobaczył, co się wokół wyprawia, przestraszyłby się śmiertelnie tych bab i tych śpiewów, i dwóch gromnic użyczonych – jedna przez Kondratowiczów, druga przez Oziewiczów. Usnąłem więc, ukołysany śpiewaniem i pacierzem. A kiedy się ocknąłem, pani Wołczacka powiedziała, że mogę sobie iść do Krewejków na bliny, a ona tu zostanie ze Śnitką. Widać było, że brat żony starego kniazia tatarskiego, a mojego dziadunia, był już trochę wypiwszy, a i pani Wołczackiej żywo błyskało błękitne oczko. A ojciec, jak wczoraj, nadal leżał spokojny – wypoczywając za wszystkie czasy i oddając się swoim tajemnym sprawom. U Krewejków znalazłem się już po śniadaniu, ale Krewejkowa poczęstowała mnie ciepłymi blińczykami, suto polanymi słoniną. – Jedz, Ryśka, sierotka ty biedna... – mówiła, bo tak jej powiedzieć wypadało, i ja to rozumiałem, wcale się nie rozczulając nad sobą. Zrobiło się mi weselej, bo mogłem zacząć jakieś nowe udawanie, choć nie było tu ani Siergiejewicza, ani chłopów z Mysińszczyzny i Rymciel. A kiedy podjadłem już blinców i zapiłem sołoduchą, której było w bród, na podwórze przed dom stary Krewejko wytoczył wóz. Na wozie nie było ni siedzenia, ni siana, ni słomy – same drabinki z czysto wymiecionymi deskami. Poszedłem do naszej połowy. Śnitko właśnie zamykał ojca trochę mniejszą skrzynią, zbitą z tych samych sosnowych desek. Ojciec wciąż był zajęty swoimi sprawami i dalej nic go nie obchodziło. Ja na jego miejscu wpadłbym w przerażenie, jak wtedy, kiedy bawiąc się w chowanego, zamknąłem się w szafie i dostałem wariactwa, że się uduszę. Pan Wołczacki kazał mi oddychać przez szparkę, zaręczając, że mnie szybko wyzwoli. „Widać panu Wołczackiemu nie potrzeba znów tak dużo powietrza...” – pomyślałem. Paru sąsiadów wyniosło skrzynię na dwór i wsunęło ją na wóz zaprzęgnięty w ryżą kobyłkę Krewejków. Jak gdyby nigdy nic, machnęła ona chwostem, a potem uniosła ogon do góry, sadząc parę zielonych jabłek, na które poczuły apetyt kury. Krewejko wziął w garść lejce, cmoknął i ruszył obok wozu. Wszyscy szli z tyłu. Ale zaraz okazało się, że ja z panią Wołczacką mamy iść za samym wozem, a reszta kobiet i mężczyzn za nami. Szliśmy tak drogami, najpierw na Łosk, potem na Krewo, choć na cmentarz lenkowski prowadziła prosta ścieżka przez łąki i pola. Kobiety śpiewały, jak się śpiewa w kościele – rzewnie i przeciągle: „Witaj zegarze, w którym nazad jest cofnione słońce dziesieńciu linij, gdy słowo wcielone, aby człowiek z padołu powstał wywyższony...” I dopiero od tego śpiewu zrobiło mi się smutno. Wciąż jednak byłem pełen udawania, które naszło mnie przy blinach Krewejkowej. I tak było do końca. Bo kiedy doszliśmy na wzgórze, zaraz za furtką, po lewej stronie, pod paroma młodymi choinkami widniał dół piaszczysty. Tam spuszczono skrzynię z ojcem. Pani Wołczacka klęczała i najzupełniej szczerze płakała, więc i ja przykląkłem, ale było to płakanie nie dla mnie, lecz dla tych patrzących... Kiedy już pana Wołczackiego zasypali paskiem i zrobili w tym miejscu kopczyk, poszliśmy do domu, tym razem prostą drogą, a Krewejko ze swą kobyłką objazdem. Pani Wołczacka zapraszała tego i tamtego, żeby wstąpili na godzinkę, czemu dziwiłem się, bo mieliśmy myszy w komorze, a słoniny to wcale. Tylko bulba i chleb z bulbą. A przecie zupy z młodej pokrzywy czy lebiody nikt jeść nie będzie. Ale matka zapraszała, a nawet Śnitko coś tam mruczał pod nosem o poczciwcu, którego trzeba uszanować. I przyszli hurmą: stary Oziewicz i stary Kondratowicz (syn jego, Wincenty, udawał, że go nie ma, kryjąc się po norach w Kondratowszczyźnie), Tatar Siulko też przyszedł, był też Giń- 96 czewski i Markowicz, co ciągle udawał, że jest parobkiem u tego lepszego Markowicza – wójta. I, nie wiedzieć skąd, napatoczył się Ułański, choć na wyprowadzeniu z chaty nie było jego wcale. Wszyscy poszli do połowy Krewejków, gdzie czekały bliny i – nie wiedzieć skąd i za jakie pudy żyta – samogonka. – Chleb na stalé – ruki swajé! – po swojemu zachęcił dziaduniowy szwagier. – Jak czenstują, tak biary – jak bijuć, dyk uciakáj! – dalej białoruszczył się Śnitko, co nie w smak poszło Oziewiczowi, bo targnąwszy wąsa, rzekł: – Cóż tam, panie Śnitko? Jak tam majątki dobrodzieja, świętej pamięci pana Dowgiałło- Oganowskiego? Słyszałem, że waćpan tam zaglądasz od czasu do czasu... – Wszystko czerci na swoim chwoście wynieśli! – ucieszył się, nie wiedzieć czemu, Śnitko. – Tylko parobcy zostali w czworakach w błocie postawionych. Zachodzę tam, a jakże – zachodzę: babom garnki lutuję, a jak trzeba, dyk i komin przeczyszcza! – zaśmiał się Śnitko. – Tak, to rozumiem! – wykrzyknął walnąwszy się pięścią po kolanie Ułański. – Pan, panie Śnitko, i we fraku do tańca, i do baby bez różańca! – Tak jak rak nia jadzenie, tak i frak nie odzienie. Jak u raka – nie ma smaku, tak we fraku – zimna w sraku! – wyrecytował Śnitko, zadowolony, że nadarzyła się okazja z frakiem. – Dlatego ja i fraka nigdy w życiu nie nałożył, choć służąc u hrabiego Zyberk-Plattera, mógłbym. Czemuż by nie... – Bywały pan człowiek, panie Śnitko – westchnął Ułański. – A cóż my? Siedzim w tych swoich Smorgoniach i burbulim samogonka! Wypijem za pamięć wielkiej poczciwości człowieka – pana Wołk-Wołczackiego. Niech jemu tam janioły niebieskie miód, bliny i co lepsze wandliny podnoszą. Wszyscy wypili, a Śnitko, otarłszy wąsa, mruknął: – Byu koń – dyk zjeździusia, treba żyć jak nabiażyć118... Dalej pili bez żadnej prynuki, zakąszali blincami, zbytnio nie wspominając pana Wołczackiego, bo tak naprawdę nic o nim wiedzieć nie mogli, poza jednym, że był w zięciach u starego Ahanouskoho. Moja matka, pani Wołczacka, rozkwitła jak piwonia między bodziakami, kiedy gospodarze z Okolicy twardzi jak sęk albo korzeń, a gęby im puchły w gule i buły, niby ciasto rosnące w dzieży. Jeden Siulko popijał samą sołoduchę, nic nie mówił, uśmiechał się tylko, jakby kryjąc w sobie jakąś tajemnicę, którą nie sposób się podzielić. – Susiéd, wypiłby na upamiń duszy – przypomniał sobie Siulkę Śnitko. Tatar przyłożył rękę do serca i skłoniwszy głowę powiedział: – Sprawiedliwi majo swoja miejsca u Ałłaha. Benda sia ja modlił za pana Wołczackoho! – Siulko, dyk ty chcesz katolika do Ałłaha posłać?! Do pogańskiego boga chrześcijańska dusza nie pójdzia! – wybuchnął Ułański i nalawszy do połowy, podsunął szklankę Siulce. – Nie pogardzaj! Jednego wypić musisz, żeby ludzka dusza nie błudziła po rojstach i oczeretach czartowskich. Stary Tatar przyjął szklankę, wypił ją duszkiem, otarł usta rękawem i skłoniwszy się nisko, opuścił chatę. – Tak nie można, panie Ułański. Nie po szlachecku to! – uniosła się pani Wołczacka. – Uszanować trzeba cudzą wiarę: jeden jest Bóg na niebie! – Szanuję ja mocno panią Zosieńkę, od tego to szanowania nie uszanował ja Tatara! – rozgorączkował się Ułański i już się zabierał do całowania rączki, ale przypomniawszy sobie okoliczności, wyprostował się na sztywno, zarzucił po junacku głową i słodko zaśpiewał: 118 Żyć jak nabiażyć – żyć jak leci, jak się da 97 Upływa szybko życie, jak potok płynie czas!... I tak skończyła się stypa po moim ojcu, panu Wołk-Wołczackim. A on tymczasem leżał sobie na tej lenkowskiej górce i musiało mu tam być dobrze, bo wokół spoczywali sami swojacy i powinowaci, a wśród nich moja prababka, co nie ustawała żyć, ciągle się modląc do Przenajświeńszej Panienki... Stoję więc i patrzę w okno, już po umieraniu, po grzebaniu i po stypie, i spoglądając w to samo okno, przez które i on patrzył, pojmuję, że ojciec nigdy nie umarł i nie umrzeć mu dopóty, dopóki ja żyć będę. Mam iść do szkoły, ale kiedy przypomnę sobie, co zrobili naszemu Siergiejewiczowi, ogarnia mnie wielkie zniechęcenie. „Ażeby ich byk wybodał i kaczka zadeptała!” – myślę słowami starej Krewejkowej, która przez te parę dni jakby lepsza dla nas się stała. – Co tu jeszcze robisz? Marsz do szkoły! – krzyczy moja matka. A jest jakoś dziwnie poruszona i odmłodzona, jak w ostatnich godzinach młodym stał się jej mąż, a mój ojciec. Idę wychodzoną drogą przez laski, Łysicę, doły i znów laski, i płaczę, nie wiedząc po co i na co, ale widać tego potrzebuje moje serce. A w szkole zdaje się nikt nie wiedzieć o tym, co się u nas stało. I z tym jest mi dobrze. Zamiast lekcji mamy teraz czytanie ruskich gazet, śmierdzących chemicznie, od góry do dołu zadrukowanych szarą kaszką. Czytamy gazety na głos i stara się nas poprawiać drobny, kabani blondynek z Łasiewicz – kiarounik szkoły. Właśnie czyta pryszczaty Hawryluk z Mysińszczyzny o tym, jak krasnyje bajcy zdobywają legowisko faszystowskiego zwierza – Berlin, kiedy przed szkolę zajeżdża wojskowa motocykletka. Poznajemy ją po hałasie. – Jakby kto pierdział, grochu się najadłszy – mówi z pogardą Michaśka. Nie uciekamy przez okno. Bo i po co? Sam kiarounik łapałby nas za nogi i wsadzał do maszyny. Bez pukania, z rozmachem otwiera drzwi jakiś nieznajomy w mundurze. Gębę ma roześmianą, furażerka na biekréń119. – Nu, chłopcy – mówi z białoruska – tańcować lawanicha budziem! Berlin my wzięli – Giermaniec zrobił kaput. Koniec wojny – ot, co ja wam powiem... Tatarczuk Lato stanęło ostre, słoneczne i suche. Do żniw jeszcze daleko, bo dopiero w sierpniu żnie się żytko co lepsze, z którego będzie wielki kul120 do krycia strzech. Gorsze kosą się kładzie w pokosy, jak siano. Baby idą z tylu i wiążą żytko powrósłem, stawiając w mendle, w których można się schować jak w domku słomianym. Lipiec jest na Abaczowszczyźnie bez lipowego kadzenia, ale za to jagodny i malinowy. Gębę mam czarną w jagodach i język siny, jak w atramencie wymoczony. Kury też nie duraki – wszystkie, na czele z piecuchem, wędrują do lasku, a potem sadzą niebieskie kupy. Jaszczurek żółtozłotych i zielonkawych też namnożyło się w tym roku nad podziw. Na każdym prawie kamieniu siedzą, dyszą, pysk z ostrym zębem otworzywszy. Niechętne są do ucieczki, jakby pewne, że te czasy do nich należą. A jak nie do nich, to do 119 Na biekréń – na bakier 120 Kul – duży snop słomy 98 gadów, które kryją się w tajemnych pieczarach. A najwięcej na drodze do Kondratowiczów, przez rowy i grzęzawiska wiodącej. Już wszystkim wokół wiadome jest, że Wincuk Kondratowicz ciągle przed sowieckim wojskiem ukrywa się. – Musi nakopał on norów i jam od stodoły do chaty i z chaty do chlewu, bo widzo jego i tu, i tam. A na podwórzu ani razu... – zastanawia się Krewejko, którego wciąż serce kłuje za Stefana, bo syn został się raniony, jakiś tam Wał Pomorski biorąc. Jeden list napisał i zamilkł. „Komu kule świszczo, a kto w chacie dryszcze...” – wzdycha Krewejko. Jak u Kondratowiczów jest naprawdę, dziś się dowiem, bo z matką zaproszeni zostaliśmy na kolację. „Będę mógł pojeść sobie, choćby tłustej wereszczaki. Żeby tylko podali...” – myślę z pewną nadzieją, bo zbrzydła mi zielenina i jagody. A niedawno to dostałem takiego drystania, że lało się ze mnie jak z przekłutego kabaniego pęcherza. Nic nie pomagało, dopiero Tatarka Siulkowa poradziła zaparzyć korzonków poziomki i pić jak czaj, na gorąco. To zestroiło mnie na powrót i teraz mam apetyt na coś lepszego. Najpierw jednak muszę naszą Pulkę z kurczakami, z których jedne grzebieni dostały, a inne znów zapowiadają się na gospodarne kokoszki, zapędzić do katucha121, który zmajstrowałem pod ścianą chaty. Sam ściąłem i rozłupałem osikę na cienkie szczapy, które posłużyły za deski. Dach uplotłem z łozy. Niechętne są kurki na tak wczesne spanie, więc sypię gotowany ziemniak do katucha, zostawiając im wolną wolę. Krewejko siedzi na ławeczce, pokaszlując sucho. Chudy jest jak moje osikowe szczapy. Przygląda się nam chytrze. – My już kurki przypilnujem, nie frasujcie sia – mówi, choć nikt go o pomoc nie prosi. – Jak będą się ciebie pytali, gdzie młody Kondratowicz się chowa – powiedz, że nic nie widziałeś i nic nie wiesz – poucza mnie matka. Zaścianek Kondratowiczów kryje się na skraju wysokiego brzeźniaka. Stodoła i chlew prawie w samym lasku stoją, świren i dom na łobastym122 wzgórzu. Wokół chaty kwitną piwonie, zieleni się aksamitna mięta i drobnolistna ruta. Domek nieduży, ale zadbany. Za wysokim progiem sionka pachnąca końską uprzężą. Izba z podłogą na żółto wyszorowaną, wielka pieczka w kącie, dwa łóżka pod ścianą, a między oknami stół. Nad nim Panienka Ostrobramska z palemkami zatkniętymi za obraz. – Niechaj będzie pochwalony... – wita się pani Wołczacka. Gospodarze odpowiadają jak należy i zaraz sadzają nas za stołem. Dobre miałem przeczucie, bo jest gorąca wereszczaka z żeberkami z młodego parsiuka, zakłutego na żniwa. Nie wiedzieć skąd, jakby zza wielkiej pieczki, wyłazi Wincuk. Jest bladawy i jakby trochę przytył przez to norne życie. Ma jasne, prawie białe włosy, jak siostra, i bystre, piwne oczy. Nietutejszy to człowiek, bo szlachta ma oczy jak niebo – jasne i błękitne. Stary Kondratowicz zamyka drzwi wielkim ryglem i przynosi z sionki butelkę. I dopiero wyjaśnia się sprawa. Chce on wysłać do Polski swego syna, Wincuka, na ten papier, co go matka wyrobiła w Smorgoniach. Jest na nim zapisany pan Wołk-Wołczacki z panią Wołczacką i ja – mały Wołczek. Zdjęcia żadnego nie ma – czemuż więc Wincuk nie mógłby być za mojego nieżyjącego ojca, starego Wołczackiego? Pani Wołczacka jest mocno zaskoczona tą propozycją. Przygląda się Wincukowi. – Pochlebiacie mi państwo takim zaufaniem. Dobrze by było w dalekiej drodze mieć do pomocy pana Wincentego. No ja dziś nie wiem, czy warto się ruszać? Sił nie mam i potrzeby. Mówią, że Polska ma tu rychło wrócić, tak podobno uradzili w Londynie. I Ojciec Święty jest 121 Katuch – pomieszczenie dla drobiu 122 Łobasty – w kształcie łba 99 za naszą Wileńszczyzną – mówi pani Wołczacka, a ja nie wiem, czy mam się cieszyć, czy płakać, bo tylekroć już podróżowałem w myślach do Warszawy czy choćby do Siedlec. – Bój się Boga, pani Wołczacka! Polska na pewno wróci, no pókij to bendzie, oni nas w ta pora zakaduszo jak durnego indyka, co czekał niedzieli! Młodych trzeba ratować, a my, stare grzyby, poczekamy, aż wy do nas z honorem jakim wrócicie! – unosi się stary Kondratowicz. – Nic ja już nie wiem... – wzdycha moja matka. – W tych papierach zapisano, że Wołczacki jest urodzony w 1882 roku. Nie wygląda pan Wincenty na sześćdziesięciolatka. I do tego dowód mam z jego zdjęciem... – Pomyślim o tym wszystkim, wynagrodzim, jak trzeba bendzie. Przecież was pierwszą bolszewiki pożrą: pani wy i dziedziczka. – Nic ja już nie rozumiem – ponownie wzdycha moja matka i bierze się za szklaneczkę. Pod oknem gwiazdy świecą, jeszcze nie sierpniowe, ale już obfite, z wielkiego sita nasiane. Kondratowiczowa zasuwa okno firanką i zapala wojenną kopciłkę. W półmroku oczy Wincuka pałają, mroczne i obce, jakby rzeczywiście w Wincukowe ciało wcielił się jakiś nietutejszy i niedomowy. Po wereszczace, do której podano świeżą bulbę w ogródku nakopaną, i po kwasie chlebowym spać mi się chce. – Pośpicie sobie u nas. Gdzie tam badziać się po ciemku. Licho jakie jeszcze gotowe z krzaków wyleźć – ni to śmieje się, ni to poważnie mówi stary Kondratowicz. A pani Wołczacka jakby tylko na to czekała: – Połóż się, Ryśka, ja do ciebie przyjdę – mówi i dalej prowadzi rozhowory o Wileńszczyźnie, co bardziej jest polska od tej całej warszawskiej Polski. Walę się na wypchany słomą siennik, chłodnym płótnem przykryty, nawet nóg nie myjąc. Chyba zasnąłem, bo kiedy oczy otwieram, czuję, że ktoś dmucha mi w samo ucho, pochrapując z lekka. Namacuję wąs i ostrą szczecinę: ze starym Kondratowiczem śpię! Chcę się wygrzebać z łóżka i biec do Abaczowszczyzny, ale wyczuwam tym swoim wilczym swędem, że pani Wołczacka nigdzie nie poszła i jest gdzieś tutaj. „...Ona czegoś tam siłuje się na wielkiej pieczce, zza której jak z nory wylazł Wincuk. Przyszły do niej cudze siły, mocne i chciwe. Ona jest im poddana i przeciwna, oddana i wściekła, dotknięta i sponiewierana. Szamoce się ona tam, na pieczce, sama ze sobą w niezgodzie, owładnięta i przeciwna owładnięciu przez to zwierzę, co jest nad wyraz człowiecze, bo człowieka przenikające. A ja leżę, głosu żadnego nie wydając, i czuję, że jaszczury wlazły mi na sam kark i mnie kąsają, a ja im nic nie mogę. I tak będzie zawsze... Boh ty moj, Boh – czemu ja maleńkij nie zdóch!” – myśli mi się. Rankiem budzę się, leżę sam, drzwi do izby i na dwór szeroko otwarte, wszystkie okna wlewają wiadra światła. Gdaczą kury, trzeszczy sroka i kogut czegoś się złości. Pani Wołczacka siedzi za stołem i popija kwas chlebowy. Mówi: – Patrzaj, patrzaj, jak się rozespał. A kto będzie kurki pasał i sobakom siano kosił? Wracam z nią do domu, już nie przebaczając jej – pani Wołczackiej. Zaciskam usta, a potem pluję w głębokie rowy graniczne, ze zwierzukiem od dziś tam zdechniętym. – Co tak plujesz, co tak plujesz?! – złości się ona, pani Wołczacka. I nagle pochmurnieje, i też pluje. – Wiesz co – mówi – niech to wszystko diabli wezmą! A my pójdziemy dziś na maliny! Krowy w ten poranek i popołudnie pasie Lonia. Bierzemy koszyk i idziemy na naszą Jurowszczyznę, gdzie bór, parowy i maliniaki jak chrust nadrzeczny – wielkie i nie do przebrnięcia. Pracujemy na cztery ręce i to mnie uspokaja. Wracamy dobrze po południu. Dziś zamiast obiadu mamy maliny, wysypane w wielki kopiec na biały półmisek, z Mołojcewa przywieziony. Zaczynamy jeść i wtedy pies Krewejków ogłasza alarm. – Chyba milicjanci idą – mówi pani Wołczacka, z malinowych malin usta wycierając. 100 Drzwi otwierają się bez żadnego pukania i do izby wwala się – od dawna nie golony i widać, że niczego sobie wypiwszy – Baradá. – A ot ja w gości do was przyszed – mówi zwalając się na krzesło, a widząc maliny, bez żadnej prynuki wyciąga owłosioną łapę i zagarnia jagody. Krwią malinową ma brodę popackaną, łapa też krwawi maliną. – Nigdzie wy, Zośka, nie wyjeżdżajcie. Ja to wam mówia, Baradá! Wykształcona wy paniczka, bendziecie pracować u nas, w sielsowiecie. Hramotnych ludzi nam treba! – i dalej garściami zagarnia maliny, jak kaszę ziemniaczaną albo hreczkę gotowaną. – A ja już sia postaram, żeby wam krzywdy nijakiej nie robili. I boso nia treba bendzia chodzić, a młócenia cepem tak wy mużyczju zostawcie. Ja tego waszego Krewejke o tak – udusza! – mówi Baradá, grube paluchy rozczapierza, zakrzywia i pokazuje, jak będzie dusił Krewejkę. – Nie trzeba, panie Baradá! Nic złego na Krewejkę powiedzieć ja nie mogę, nie trzeba... – uspokaja swego obrońcę pani Wołczacka. – Jakij ja pan! Mów do mnie – towarzysz Baradá! Ty też bendziesz towarzyszką. Choć, pocałuja ja ciebie na poczontek naszej wielkiej drużby – mówi Baradá i swoje łapska, oklejone maliną, wyciąga do pani Wołczackiej. A kiedy widzi, że matka niechętna jest do całowania, oburza się szczerze: – Tak co, cham ja dla ciebie bende, Zośka?! A może ja i cham, no człowiek akuratny i wielkie dobro moga ja zrobić! Albo udusić i zdeptać, o tak! – tu znów Baradá pokazuje, jak zadeptywać będzie, kręcąc podkutym obcasem w glinianym klepisku dziurę, a potem przydeptując to z wielką pasją. Po jakimś czasie opuszcza go wszelka chęć do gadania. Patrzy na nas okiem barana, który tryknął łbem o kamień. Podnosi się i jak przyszedł bez zaproszenia, tak i wychodzi bez pożegnania. A w półmisku pozostaje tylko parę garści malin. Przechodzi parę dni. Teraz moja kolej pilnować naszą staruchę i niedawno wycieloną krasulę Krewejki. Owieczki z siwym baranem trzymają się krów, może przez pamięć zimowych pieśni, jakie pod koniec lutego wyciągały zbłąkane wilki. Praży dziś mocno i jakby wystrzelone z karabinka, w wielkim pędzie bzyczą kąśliwe gzy. Zaraz krowy zaczną się gzić, ogon postawią w świecę i pogonią w lasy i czahary, a w najlepszym razie do chlewa. Czując biedę, na tę okazję przysyła Krewejko Wićkę. – Co tam gzy – macha ręką Wićka. – Ot, żeby tak krowie wetknąć w dupa chrzan, zobaczyłby ty, jakie z nich ogiery. Patrzaj, co te padły narobiły – mówi pokazując wybąblenia na grzbiecie naszej krowy. A wycisnąwszy z bąbla grubego, białego pędraka, ni z gruszki, ni z pietruszki zapytuje: – A ci ty wiesz, że Selim Siulkiewicz z twoją matką chce się żenić? Mówi, że zakochany został sia na śmierć i żyć już nie może. Dlatego i stary Siulko na pogrzebie twojego baćki był, choć Tatarom to nie pisane. – Jak ja tobie zaiwanię w ten durny łeb, tak ty źwiozdoczki w biały dzień obaczysz! – krzyczę chwytając co popadnie pod rękę. Akurat jest to kamień. A krowy, jakby doczekawszy się swojego, chwosty do góry, i pooszły do lasu! – Ot, żeb ciebie, ot, ty durny! – śmieje się Wićka całą gębą. – Teraz Selima za baćkę będziesz miał. Tatarczuk ty prawdziwy, mówia ja tobie. A nu, leć zajcem za krowami, Tatarczuk! – Zajonc leciał srajonc, a ty za nim podbierajonc – odgryzam się, jak mogę. Ale wiem, że to wszystko nadaremnie, bo któż w tym świecie górą może być, jak nie Wićka- kutafon? 101 Litewski wuj Zbliża się już druga jesień spędzana na Abaczowszczyźnie. Pani Wołczacka ćmi machorkę samosiejkę, z liści przed chatą rosnących nasiekaną i skręcaną w „Prawdę” moskiewską, boso chodzi, zęby zaciska i haruje za muzyka; samogonkę popija, raz płacze, raz śmieje się bez potrzeby, a o wyjeździe do Polski jakby zapomniała zupełnie. Wszystkie książki z kuferka Koniczkowej już przeczytałem, teraz przyszła kolej na cienkie zeszyciki po rusku pisane, gdzie opowiada się o wojnie i wielkim bohaterstwie rosyjskiego sołdata. To bohaterstwo dlaczegoś podnosi mnie na duchu, myślę też o Skrzetuskim i panu Wołodyjowskim i jestem pewien, że jeśli oni mogli, to i ja na pewno potrafię. W razie czego, pójdziemy z Michasiem na Zahorze i na Daubuciszki, i na samo Zalesie, a Kleofas Ogiński będzie przygrywał nam polonezy. Z moich obowiązków najwredniejsze jest wstawanie skoro słonko zaświeci: co drugi dzień budzi mnie matka, wkłada dwie litrowe butelki mleka do płóciennej torby, jedną od naszej staruchy, drugą od krasuli Krewejków, i goni na Świrszczyznę. Nie tylko mleko mamy oddawać z gospodarstwa: najlepsze sianko spod dębów już pojechało do Łoska – zwalone w torpę123, gnije tam teraz. Znów czekają na żyto i ziemniaki. Nasze kartofle mało gnoju miały: drobne są jak srocze jajca. Przyjdzie się najlepsze oddać, które koło domu rosną. Spać mi się chce, a słońce siecze po oczach, że złote nitki zwisają na rzęsach i trzepocą, jakby jakiejś babie przędza się rozmotała i cały świat poszedł w to splątanie. Potykam się co rusz, uderzając paluchem o kamień, to o grudę ziemi, i dopiero gdzieś za laskiem, widząc na górce wielkie zabudowania Karczewszczyzny, budzę się na dobre. Nad jarem, przy drodze wśród szumnych i wiekowych drzew, czeka już Świrski z bańkami. Dzisiaj powiedziała mi pani Wołczacka, że mleko nasze może być trochę bryzgłe124: rannego udoju i pół litra nie nadoiła. „A ty uważaj, lej prosto do bańki, żeby tylko Świrski nie zakosztował, że kisłe jest”. Tak też i robię, ale Świrskiemu nie w głowie mleko próbować. Drapie się po łysej czaszce, uszy ma duże, mięsiste, nos z wielką gulą na końcu. – Powiedz ty mnie, Wauczacki, kiedy tych bolszewików diabli ponioso? Duszą nas, duszą, że i srać nie będzie czym! – Co pan, panie Świrski – mówię poważnie. – Polskie wojsko na sygnał czeka. No wprzódy Anglicy i Amierikańcy zmuszą Ruskich, żeby wrócili sia za swoja granica. – Maładziec ty, zuch! – cieszy się Świrski i człapie do domu z piękną, oszkloną ni to werandą, ni to ganeczkiem, i podaje mi wielkie jabłko. – Jesz, synók. A mnie treba u Krewa... – wzdycha i idzie do stajni, gdzie rży jabłkowity siwek, czekając na ranny spacer. Szkoda mi jabłko nadgryzać, dawno takiego nie widziałem. Idę, i gdzieś za Łysicą, już na naszej ziemi, jabłko mi z rąk wyskakuje. Wiem już, że jabłko się toczy, a nie koci, ale dziś pozwalam, żeby moje jabłko się kociło, jak ja niegdyś, dawno temu, w Mołojcewie się kociłem z górki na pazurki. Gdzieś niedaleko Helenowo było i pułk piechoty stał tam. Widzę, że jakiś cień słońce mi przysłania. Na drodze stoi wielki, wąsaty chłop w siwej kurtce i spodniach w cholewy zakurzone wpuszczonych, i w śmiesznym, małym kapeluszu na głowie. – Nie wiesz, synók, gdzie tu będzie Abaczowszczyzna? – pyta śpiewnie grubym basem. – Szukam ja Wołczackich... – To my i będziem Wołczackie – mówię podejmując jabłko z ziemi. Chłop bierze mnie w ramiona i ściska, że ledwo tchu mogę złapać. – Tak ja wujkiem twoim benda! O Litwinie Rimantasie Bałtruszajtisie ty chyba słyszał? 123 Torpa – sąsiek w stodole 124 Bryzgły – skiśnięty, zwarzony 102 – Nie za bardzo... – Takżeż ja ożeniony ze Śnitkówno! Jechał ja do was, jechał, aż na koniec dojechał! – cieszy się mąż Śnitkówny. Idziemy, chłop koło chłopa, ramię w ramię, chociaż muszę głowę zadzierać, żeby z Rimantasem Bałtruszajtisem porozmawiać. Mówię więc, co się z nami wydarzyło i co nas jeszcze może czekać. – Po to ja i przyjechał, żeby wy nie głodowali. U mojej biednej Maryny ta sama krew płynie. Jakżeby to było, żeby krewniaki ginąć mieli! – dalej cieszy się Rimantas Bałtruszajtis. Naprzeciw nas idą dwie baby wioskowe, w chustkach na oczy zasuniętych, w samodziałowych spódnicach aż do kostek, łubianki niosą łykowe: widać, z wrzosowych grzybów wracają. Przechodzą koło nas, na wielkiego Litwina zerkając. Aż tu jedna z bab pluje mnie prosto pod nogi: – Tfuj, jakij niástydnik! Jajca jemu widać jak u byczka jakoho! Rumieniec mnie zalewa i żeby nie Rimantas Bałtruszajtis, popędziłbym do chaty z wielkim rykiem. To moje spodnie za kolana, z grubej dziarugi uszyte i nie wiedzieć czemu na fioletowo ufarbowane – takie zawstydzenie przyniosły. Chłopaki w moim wieku już noszą portki do połowy łydki, a nawet do kostek. – Czego one chciały, te Białorusinki – dziwi się mąż Śnitkówny. – Polaków tak tutaj nie lubią? Nic nie mówię i szczęśliwy jestem, że już w nasz lasek wchodzimy. A portek, przysięgam sobie, więcej już nie nakładać... * * * Stoję za chatą przed katuchem, trzymając między nogami złotego kogutka. Ptak widzieć musi pieniek zakrwawiony, ale ani mu do głowy nie przychodzi, że i jego łepek uleci prosto w pysk Rozboja. Kogucik zaczyna trzepać się i skwierczeć ostro, a z chaty wciąż słyszę gruby, śpiewny bas Rimantasa, który dalej ciągnie swą opowieść o ziemi żmudzkiej, która najprawdziwszą Litwą jest, i o swoim nieszczęściu: jak to córka Maryla w 1941 roku udała się z mężem w ucieczkę wojenną i wszelki ślad po nich zaginął. „Pozostały tylko te zdjęcia” – tu Litwin Rimantas pokazuje wielką, jakby z wyrośniętego ciasta ulepioną i białą jak ser Marylę. Obok pięknej Maryli stoi drobny, czarny mąż i wyraźnie się wstydzi tego, że jest niepokaźny, i może nawet szykuje się do zaginięcia... Żona Rimantasa, z domu Śnitkówna, jest na innym zdjęciu. Siedzi na plecionym krzesełku, twarz ma swojską, śnitkowską, bluzkę w kratkę i wielką gałąź kwitnącego bzu na kolanach. Jest również wielka i dorodna. Uśmiecha się, jakby oczekując na czasy mądrzejsze. Obok Rimantas – noga na nogę założona, w tym samym kapelusiku i w butach z cholewami. „Odnajdzie się nasza Marylka, odnajdzie”! – wyśpiewuje swoją niezachwianą wiarę Rimantas. Unoszę siekierkę, a mój kogucik ożywa jak w chwili zaczadzenia miłością, trzepocząc i drgając każdym mięśniem. I już jego fruwająca głowa ogląda świat z powagą wielką, choć nie bez pewnego zdziwienia. – Zuch z ciebie! Tak ty już za całego gospodarza! – chwali mnie Rimantas, kiedy wnoszę bezgłowego pietucha. – Będziesz ty jeszcze panem na drajowskim dworze! Będziesz, mówię ja tobie. I zaczyna opowieść o tym, jak to kiedyś odwiedził siostrzenicę Wandzię w starym dworze. A był to dwór jak dzwon: wielki i taki zdrowy! Czemu próbuje sprzeciwić się moja matka, pani Wołczacka. Tam przecież bona, Mina Krause–Balsemirg, ją upominała, żeby zanadto do życia się nie paliła. „Nażyjesz się ty jeszcze, Zosieńka, nażyjesz...” – wciąż lubi powtarzać moja matka pouczenia swojej bony. 103 – Gdzie tam! Dom był jak dwa dzwony! Tak pięknie huczało w tym domu! Wasza mowa oszmiańska rozlewista jest i ostra. A ile ludu tam się kręciło! Stary Abacz–Ahanouski, nic, tylko: „Abacz – pahladzi! Złodziej na złodzieju i złodziejem pogania” – z jakimś zachwytem upiera się przy swoim Rimantas, co też złości moją matkę niepomiernie, zaczyna więc opowiadać, jaki to już drachły125 był dwór, bo kiedyś była tam karczma żydowska, dlatego wszystko przegniło w nim do cna od siwuchy i chłopskiej machorki. – Dlatego też jego dziadunia pobudował nowy dworek... – kończy wskazując na mnie. – Wiem ja, że starszy pan odkupił mająteczek od krewniaczki tatarskiej, żeby na swoje wrócić, jak to u szlachty tatarskiej bywało. No żeby tam miała być karczma – pierwsze słyszę! – oburza się nasz powinowaty. Widzę, że pani Wołczacka skądś już wyciągnęła samogonkę, chyba na pożyczkę u Kondratowiczów. Skręca grubego skręta i, dmuchając pod sufit dymem, gniewa się coraz bardziej: – A czy wujek wiedzą o tym, że i starą Ahanouską pamiętam? Miała ona u nas dożywocie: siedziała w wielkim fotelu z oparciem i kurzyła lulkę na takim długim cybuchu, jak to w powieściach piszą. A kiedy się jej umarło, to krewniacy nic po niej nie chcieli pamiątkę, tylko ten fotel... – A dlaczegoż to niby – fotel? – dziwi się Rimantas. – Ot i widać, jaki wujek są niedzisiejsi! Złoto tam było schowane, co dziadunia za majątek dał! Rozpruty fotel później na śmietniku się głumił... – Co za licho za golaso126 – ni do domu, ni do lasu! – dziwi się Litwin, waląc ręką o stół. – Tam do paralusza! Uspokaja to moją matkę. Zaciągnąwszy się jeszcze raz machorką, od której kaszel mnie bierze, wzdycha tylko: – Pożary wszystko pożarły. A czy i my z życiem wyjdziemy? – Po to ja i przyjechał. Pakuj, Zosieńka, lary i piernaty i jedziem my do nas, do Szwekszniów. Za córka nam ty będziesz! Jak to ostatnio bywa, pani Wołczacka na nic zdecydować się nie może. Staje na tym, że jak bieda przyciśnie, to do Szwekszniów choćby na piechotę, a ruszymy. W ten sam dzień, po południu, Lonia przynosi z Rymciel pocztę. Na Mołojcewo pisany wyzow – zaproszenie na przyjazd do miasta Łodzi od wielkiej przyjaciółki pani Wołczackiej – Emilii Rogaczewskiej. – Kiedy już Emilia wzywa, żadnej nadziei nie ma. Trzeba jechać do tej Polski – oświadcza moja matka. – Jak jechać, tak jechać. Wrócić się zawsze można – mówi Rimantas, żegnając się z nami. Podprowadzam go do samej Łysej Góry i długo widzę, jak kroczy wielkim krokiem, nie oglądając się za siebie, do tej ziemi żmudzkiej, która najprawdziwszą Litwą jest. Ogień Co wieczora ognie stają na północnym niebie, a gdy wiatr stamtąd pociągnie, śmierdzi tlący się torf jakby paloną skórą jakiegoś gada. Bagna się zapaliły gdzieś na górnym Zahorzu, w Kazarysze czy pod Jelahą. Bywają dnie, że tylko kopci tym zaduchem idącym spod bagien i kwaśnych łąk, ale żar robi swoje, aby nagle wybuchnąć wysoką świecą, spalając krzak i roz- 125 Drachły – zapuszczony 126 Za golaso – na golasa 104 pełzając się żółtym liszajem. Chmury wtedy płyną ciężkie, żółtawe i pomarańczowe od spodu jak brzucho salamandry. Chłopi, gdzie się dało, pokopali przepastne rowy, ale torfy zaległy głęboko pod bagniskiem i żar przechodzi pod wodą i rowem, za nic mając wszelkie przegrody. „Ahnia nie zatuszysz, pakul ahóń swajahó nia waźmieć” – mówią sąsiedzi bagiennych torfowisk, pilnując już tylko tego, żeby wiatr nie rzucił na strzechę rozżarzoną hubę. Stoję w tych dymach – mgłach późnojesiennych, wciągając w nozdrza odór skądś mi znany, i wiem, że zwiastuje on koniec tego świata. Na łące leży dąb starowieczny, ćwiartowany na kłody. Z tej kłody będą polana na ogrzanie się w wagonie–ciepłuszce, który wywiezie nas do Polszy-Polszczy czy też Polski wytęsknionej, jaka jest w nas na przekór wszystkiemu i wszystkim. Reszta dębu będzie zapłatą Kondratowiczom i staremu Siulce za odwiezienie nas do Smorgoń. Przy dębie pracuje stary Kondratowicz i Selim. Wybaczyłem mu już miłość do pani Wołczackiej, tej wiecznej panny, wciąż cierpiącej, bez winy winnej, „bo skoro ja cierpiałem niepomiernie, czemu Siulkiewicz nie miałby cierpieć?” – tak myślę, do tej myśli się nie przyznając, szczerząc zęby i podśmiewając się z Selima, że baćką moim chciał zostać. Ale Selim nad podziw łagodny jest i wszystkie moje przytyki znosi, a nawet jakby rad jest z tego. „Czyż nie dlatego, że choć w taki sposób spoufala się z nami, Wołk-Wołczackimi, i panią Dowgiałło- Ohanouską?” – zapytuję siebie. I raptem pojmuję, że my obaj już nie chłopakami jesteśmy – jeden mały, a drugi z sinym zarostem – ale jakby wiecznymi mężami czekającymi dopełnienia, lecz ono nie będzie nam dane. Kondratowicz z Selimem dąb przerzynają, a ja siekierką obcinam jego skrzydła niepokorne, a w każdą jesień twardym żołędziem obsypane, z brązowym liściem, który szeleści na wietrze jak wieniec żałobny. – Dziś aż nadto dużo my zrobili – mówi Kondratowicz, ocierając zapocone czoło. – Dubók stareńki, a patrzaj – w środku jak dzwon! Mógłby jeszcze postać tych swoich pięćset latek, a może i więcej... – Każdemu swoja pora. Widać dusza z duboczka wyszła – mówi Selim i do mnie się uśmiecha. – Duby smalone pleciesz – mówię. – Ci nieprawda to, że nieraz drzewo zapłacze, że dziw bierze, skąd ono wie o tobie tyle?... – zastanawia się młody Siulkiewicz. Tym bardziej zaczyna mnie złościć, że on widzi i czuje to samo: drzewa i krzaki, ptaki i kamienie cierpią razem z nami i płaczą w cichości, a bywa, że się śmieją, prawie że pod boki się trzymając. – Mówię ja tobia: durny ty i pohaniec! – wołam z gniewem. – Selim, karczować będziem czy nie będziem? – frasuje się Kondratowicz, bo pani Wołczacka nic o karczowaniu nie mówiła, no przecież nie po gospodarsku pień na łące zostawiać. – Spina127 mnie boli ostatnio i trzeszczy, jak się mocno naciągne. Ot, żeby tak Wincuś wrócił z tych swoich badziaków... – Nie tuży, pan Kondratowicz. Ja wykarczuja. Kora dla nas, co cieńsze drzewo i karcz też. Dużo w karczu siły – śmieje się Selim. Zostawiam ich na łące, idąc pod wiatr i wciągając nosem pożary, które ziemię poczęły pożerać do jądra żywego. W chacie czeka na mnie praca: muszę zmajstrować klatkę dla naszych młodych kurek, co w Polsce mają złote jajca znosić. 127 Spina – plecy, grzbiet 105 Dąb popiłowany został na kłody i podzielony sprawiedliwie. Pod chatą zwalono furmankę polan, które na rampę do Smorgoń na swojej chudej kobyłce ma odwieźć Siulko-Siulkiewicz. Selim tymczasem grzebie się przy pniu z łomem, łopatą i tatarską siekierką, ostrą jak kosa. – Selim szczać pod wiatr się zabiera. Żeby jemu od tego jajca nie spuchli – swoim zwyczajem przygaduje Wićka, przyglądając się robocie Tatarczuka. Biorę hrabiowską siekierkę i idę na łąkę. Widzę pień dębowy z obciętym korzeniem i przechylony na bok. Selim w przykucnięciu zagląda w to najgłębsze ukrycie, gdzie dusza drzewa ma swoje spoczywanie. I zdaje się, że to nie karcz cierpi rozczapierzając obcięte kikuty, ale Selim przeżywa śmierć swoją czy może tylko jej zapowiedź... – Czegóż ty się tak zasmucił? Wrócim my tu jeszcze i nowe dęby zasadzim – mówię, żeby coś powiedzieć. – Niech będzie przeklęty Szejtan kamieniem obrzucony! Zgiń, przepadnij, licha złoje... – mruczy Selim. I widzę pod korzeniem jaja kamienne, okrągłe jak okrągła ma być kula ziemska. Chcę wziąć do ręki kamień-otoczak, który z ciemnej i kamiennej północy wytoczony został przez góry lodowe, sto razy wyższe od naszej Łysicy. Selim łapie mnie za rękę. – Ni czapaj. Ni ruszaj! Raz to tutaj złożone zostało, leżeć jemu tutaj. – Rzeka to przedpotopowa zrobiła, co doliną szła, żeby do naszej Wilii spłynąć – wyjaśniam. – Może i potop to złożył, może i ludzka ręka, a może samego Szejtana kamieniem tu obrzucono, tfu! – spluwa za siebie Selim, a oczy mu się jarzą ogniem spalającym go od wewnątrz. – Niadobrze. Pryszła biada na licho, Ryśka! Niadobrze. – Co – niedobrze? – Jak Szejtan Bogu zbluźnił, to jego anioły kamieniem z nieba zrzucili, wiesz ty o tym? – No, niby wiem... – To niczego ty nie pytaj. Ścięli my dąb, poruszyli my kamień. I nam bieda, i na was licha złoje. Pogonią nas po świecie, daubuciski meczet ogniem spalą, Szejtan za Boga ludziom będzie służyć. Biedá – biazdolnica! – Selim kiwa się jak stary żyd w bóżnicy. – Ty naprawdę zdurniawszy do reszty – próbuję zbesztać Selima, ale czuję, że i mnie dreszcze jakieś przechodzą. – Nie chce ja ni karcza, ni drzewa, ni kory. Tfu! – spluwa młody Siulkiewicz, zarzuca na ramię łopatę i łom i idzie do domu doliną pokrętną, torfową i błotną, rozdzielającą Abaczowszczyznę na pół, i nawet nie obejrzy się za siebie. Przyglądam się uważnie szarym kamiennym jajom, już bez lęku i trwogi tatarskiej: przecie co się złego miało stać, to się stało. Dziwi mnie tylko, że sięgnie ono i po Tatarów – prawiecznych jak dąb, kamień i ta chmura, co stanęła nade mną i grozi ulewą. A kiedy opowiadam pani Wołczackiej o Selimowym przelęknieniu, ta nie śmieje się wcale: – Tatarzy z kamieniem od wieków są zbratani. Wszystkie ich groby kamieniem są naznaczone. Czołem swoim mierzą one w ten jeden czarny kamień, który praojciec Adam miał od Allaha dostać. Abraham był jego właścicielem i archanioł Gabryjel stopę tam swoją odcisnął – objaśnia mi matka, oświecona jakąś wiedzą tylko sobie wiadomą. Gdy kładę się spać, nie wiem, czy sen to, czy widzenie szczególne, które czasami mnie nachodzi, ale pojmuję, a potem widzę, jakbym znów czytał ukradzioną dziaduni spod poduszki tamtą książkę bolszewickiego pisarza o tajemniczych i przeklętych jajach: kamienne jaja pękają i wyłażą z nich gady w złotych łuskach, o żółtych oczach, z okrutną szparką poprzeczną pośrodku, przez którą przeziera śmierć. A może jest to spojrzenie samego Szejtana czy też zimne światło upadłej z wysokości gwiazdy Lucyferus, co się stała Szatanem? 106 Niektóre kamienie rozpalają się do białości, jakby w łaźni palono pod kamieniem najlepszą dębiną, i zapadają się w głąb i stąd pożar ziemi. „Niech będzie przeklęty Szejtan – ten kamień rozpalony!” – jęczę przez sen. Budzi mnie matka, pani Wołczacka. – Gorączkę masz? Co tam bredzisz? – pyta i podaje kubek wody torfowej. Napojony tym lekarstwem, wyciśniętym z łączki pod brzeźniakiem, znów zapadam w senwidzenie. I wyjaśnia się w nim sens wszystkiego; że Lucyferus, choć strącony, ma swój czas, i nam przyszło żyć w tym czasie. Ale wschodzi inna Gwiazda, nigdy nie zachodząca, która jest Gwiazdą Morza, Gwiazdą Ochłody. Pożary będą ugaszone, moje wargi spieczone doznają ulgi, a serce – ukojenia. Żałuję za grzechy i żałuję też tego, że po przebudzeniu o wszystkim zapomnę i dalej będę głupcem i niedorostkiem, i nie wiedzeć, jak długo to będzie trwało... Od początku znów wszystko się zaczyna. Teraz już węże, a nie gady oplatają moje ręce w zdrętwieniu, i gdzie nie stąpię, tam czyha na piętę bolesne ukąszenie. I wcale mnie nie dziwi, że pasterzem węży jest sam Barada. „Mów do mnie: towarzysz Barada. Druhami my budziem!” –mówi Barada i wali mnie po karku. Otwieram oczy i widzę, że na skraju żelaznego łóżka siedzi Śnitko i rozmawia z panią Wołczacką, ze snu przebudzoną. Przymykam powieki, a oni dalej mówią półgłosem: – Dożylisia Polaki, szto ni chleba, ni tabaki – mówi Śnitko. – Jedziesz ty w świat i mnie tu nie pozostać. Pójdę ja do siostry, do Szwekszniów. Bo co mnie tutaj robić? – Nasza Polszcza była dauniej szmat bolsza – wzdycha moja matka z białoruska. – Nie wiem, co tam u tej Polszczy mnie czeka. Jadę, o niego się boję: pieriewospitają jego na bolszewika. Janczarem będzie. Dziczka ja nie szczepiona, bez ukończonych szkół. I co ja tam będę robiła? – Co robiła? Chłopa sobie znajdziesz: muzyk, choć sałamiany, lepszy od takoho, szto nima – śmieje się brat żony kniazia tatarskiego. – Maładica ty jeszcze, trzydziestolatka. Takich bab tam szukają, bo lepszych nie znają. Wiem coś o tym: Polki szczapowate są i szorpate128, i zaraz na głowę by wlazły. A nasze baby ciepłe, miękkie i spolegliwe. – Wujkowi to ciągle jedno w głowie – mówi moja matka, wcale się nie gniewając. – A tych waszych męskich rozkoszy starczy mi do końca życia. – Muż stary, żonka małada, to ahóń, dywada. Znajdziesz młodego i poczujesz wolę bożą. Może i mnie na tej Żmudzi się poszczęści litewskiej gorońcości zakosztować! – śmieje się Śnitko. – Uciekamy od bolszewików, a podobnież w Polsce komuniści mają władzę. Jakieś Bieruty. „Biarut, biarut, a niczaho ni dajuć” – mówią chłopi i na Polskę przestają czekać. – Przegrała Polska swoje. Przez tę pańskość. „U naszej Polszczy usiaki chocza być bolszy”. Ja już od rewolucji to zrozumiałem. Nie wrócicie wy tutaj, nigdy! Takie buty z cholewami. – Pamiętam, jak kiedyś ojciec postawił mnie przy żniejach. One miały mnie za dziecko. Odłożyły sierpy i dawaj opowiadać, jaka to za rewolucji wolność była. Złapały pana rządcę, przewróciły na plecy, zadarły spódnice i nasikały jemu do gęby – „czuć129 jamu puza130 nie penkło”. Czyżby chamstwo miało cały świat zalać i do Polski dojść? – martwi się pani Wołczacka. – Nie bój się, dojdzie, dojdzie... – pociesza Śnitko swoją siostrzenicę. – A wszystko dlatego, jak mówią muzycy, że Polaki byli hajdamaki, mało ob kraj dbali i dlatahó prapali... A kiedyż wyjeżdżacie? – po chwili milczenia pyta Śnitko. 128 Szorpata – chropowata 129 Czuć – ledwie, trochę 130 Puzo – brzuch 107 – Gdzieś po Nowym Roku. Czekamy na wiadomość z rejonu... – Nie gniewaj się, Zośka, a odprowadzać ja was nie będę! Nie będę i koniec, trasca twaju maci! – głośno klnie Śnitko, nie wypada mi więc nic innego, jak obudzić się na dobre. Śnitko niedaleko, gdzieś pod Kazarychą nocował i skoro świt do nas przyszedł. Widać, że na pożegnalne śniadanie, bo przyniósł funt słoniny zawiniętej w gazetę i litrówkę mętnej samogonki. I choć pani Wołczacka jest temu przeciwna, każe prosić starego Krewejkę. – Nic ty nie rozumiesz, Zośka. Biedą wy dla nich byliście i groźbą wielką. Zachował się on po człowieczemu, że lepiej nie można. A to, że was nie odwozi, też mądrze: wy odjedziecie, a jemu tutaj żyć dalej przyjdzie się – mówi Śnitko, a oczka mu błyszczą spod okularów. –A pakul on przyjdzie, wypijemy my pasaszók131 na daleka droga i żeby więcej już o tym mowy nie było... Idź, ty pani, tobie parobka zapraszać – śmieje się Śnitko i kraje słoninę grubą na dłoń i miękką jak masło. Daje mi kawałek, co przyjmuję z wdzięcznością, bo od pewnego czasu ciągle jestem głodny, chociaż nie wiedzieć ile bym jadł. – Jedynak albo pies, albo sobaka – mruczy Śnitko. – Pojedziesz ty, jedynak, do tej swojej Polski i o wszystkim zapomnisz. Tobie tylko o sobie myśleć. – Pewno, że zapomnę, jak Boga kocham, zapomnę! – klnę się Bogiem. Śnitko poklepuje mnie dobrotliwie po ramieniu: – Już ja widzę ciebie, jak ty zapominasz. I Wilię ty naszą zapominasz, i Draje, i tę swoją Abaczowszczyznę. Wariaty wy przecie po Ahanouskich! – Przekleństwo ciąży nad Oganowskimi – przypominam. – Coś w tym musi być. I wy ze Ździchem jakby jurodziwe czy może zbabiałe trocha... – nie bez pewnej przyjemności mówi Śnitko. Na moje szczęście pani Wołczacka przyprowadza Krewejkę. – Nu co, susiéd, wypijem my. Skończyły się czasy pańskie, zaczęły się mużyckie. Patrzaj, żeby ciebie bolszewiki za twoja służba Sybirem nie nagrodzili. Idź ty do sielsowietu i powiedz, co i jak: pany mnie kazali, dyka ja musiał... – śmieje się brat mojej babki, nalewając pół szklaneczki. Krewejko wypija statecznie, nie spiesząc się, wąsa wyciera i odchrząknąwszy mówi: – Nic na wieczność cało. A do sielsowietu ja nie nauczony chodzić. Oni i tak wiedzo o nas wszystko. Baradá to na pewno, tfu, zgiń ty, przepadnij – swoim zwyczajem spluwa Krewejko. Pani Wołczacka czerwieni się gwałtownie, oczy jej zaczynają groźnie błyskać, i ta druga, ona i nie ona, wstępuje w panią Wołczacką: – Wiecie wy, że z Baradoju ja nic nie miała?! Wiecie czy nie wiecie? – krzyczy. – Jakżeż by mnie nie wiedzieć? Nic paniczka z nim mieć nie mogła: on mużyczjó schamiałe, a paniczka zawsze panią... – Mogę udowodnić, jak trzeba będzie, bo szlacheckiemu słowu nie wierzycie! – dalej unosi się pani Wołczacka. – I ja jakby trocha szlachcic, a katolik – to na pewno! Świętej pamięci starszy pan miał dla mnie poszanowanie wielkie – mówi uśmiechając się chitreńko stary Krewejko, wyciąga kapciuch i częstuje machorką najpierw Śnitkę, potem panią na Abaczowszczyźnie. Śnitko pstryka zapalniczką, którą sam z gilzy zmajstrował, sypią się iskry, bucha benzynowy płomień, dziw, że ani wąsów, ani brwi nie osmali. – Wiesz, susiéd, jak to z ahnióm było? – zapytuje pokojowo Śnitko. – Zapaliła sia chata w susiedztwie Praleski. Zawezwał sąd Praleskę na świadka: „Ano tak heta i było, panók sendzia. Spau ja z żonkaj na pieczce. Słyszu, kryczać, szto palicca. Podnosza ja spódnica – a tam ahoń haryć, dyk haryć! A to żonka Praleski zawiesiła spódnico okno. 131 Wypić pasaszók – wypić strzemiennego 108 On ta spódnica i podniosłszy był”... – kończy z zadowoleniem Śnitko. Wszyscy się śmieją, choć opowieść jest dobrze znana. – Bieda na cały świat idzie. A na tych, co pod Ruskim zostajo sia, to na pewno – wzdycha Krewejko po wypiciu następnej szklaneczki. – Amerykańcy taka bomba wynaleźli, że od niej wszystko idzie w ogień. Spala ona i woda, i powietrze, i kamień, i żelazo. Spalo oni Ruskich i nas razem z nimi. Podobnież miliony Japońców oni bombo spalili. Wyspa japońska paliła sia, paliła, aż w tym miejscu jama wielka sia zrobiła. Teraz tam ogień, nic, tylko ogień. Ot życie, ty życie... – I ja coś o tym słyszał – zgadza się Śnitko. – No żeby na to miejsce jakiś wulkan miał wybuchnąć, to już jerunda na postnym maśle. – A bomba ta dziwnie sia nazywa – atomnaja. Ci czasami w Piśmie nic o tym nie stoi napisane? – zastanawia się Krewejko. – Dobrze wy robicie, że do Polszy uciekacie, a co my? – Czemuż i wy do Polski nie jedziecie? – pyta matka. – Raz ogień tylko ruskie powietrze, wodę i ziemię spali? – Przecie wie paniczka, że za Białorusów my się zapisali. Ot życie, ty nasze życie... – wzdycha po raz któryś stary Krewejko. Przez Daubuciszki i Kapłany A żegna nas basior stary: stoi pod Łysicą i węszy pod wiatr. Wilczycę szarą zagonili ci, co mogli być za milicjantów albo za muzyka, co się nauczył z pańskiego lasu żyć. Gonili ją ponad trzydzieści kilometrów, trop w trop. A ona zawsze uciekała pod górę, po drodze zżarła psa: została tylko głowa i kręgosłup. Wreszcie zaległa pod wielką zaspą, bo szczenna była. Tam i dorwali ją ci z Rymciel i z Mysińszczyzny, ni to chłopi, ni to milicjanci... Stary basior patrzy na nas, wcale się nie bojąc, a my zjeżdżamy w dół w dwoje sań i z krową uczepioną do postronka. Człapie ona swoim rozdwojonym kopytem, w które wbija się śnieg i twardnieje na lód, trzeba stawać i krowę odkuwać z lodowej podeszwy. Pod Markowszczyzną czeka Michaś. Trzyma drewniany sunduczek, pomalowany na niebiesko, ze skobelkiem, że można zawiesić kłódkę. Spóźnił się Michaś z obiecanym sunduczkiem, bo ja całe dobro mam związane w tobołeczek. – Widział ty jego? – pyta mnie Michaś, jakby zapomniał, po co przyszedł. – To wcale nie jest wilk. Prendzej to będzie dusza jaka albo i sam wilkołak. I co jego przyciongnęło tutaj, że ludzi się nie boi? A stary basior, jakby wiedząc, że o nim mowa, spuściwszy łeb śpieszy wilczym truchtem prosto na wzgórze lenkowskie, ogonem trop swój zamiatając. – Coś ja tobie na droga przygotował – mówi Michaś, idąc krok w krok za saniami. – Otworzysz potem. Fajne my byli z tobą żuliki. A teraz co? No, nie bój sie, przejdę Wisłę, przejdę Wartę i jak co, to ciebie odwiedzę. Tylko ulica w tej całej Łodzi podaj. W Smorgoniach, i w tych zgubić się można... – Podam, podam... – obiecuję. – Wilia ty nasza jeszcze musisz zobaczyć. Co by z tobą nie wyprawiali, a rzeką zawsze do domu wrócisz – tak gada moja matka. – No to, serwus! – mówi Michaś, ściska mi łapę i naciąga uszankę na oczy, że przez chwilę nic nie widzę. A kiedy zsuwam czapkę, Michaś już jest daleko, ogląda się i kułakiem potrząsa. – Trzymaj się, żulik! – krzyczy. – Idryt twoje pałki, żulik! 109 Teraz dopiero mogę otworzyć sunduczek. Leżą w nim lepioszki, wypieczone z bułby i mąki gryczanej, pod nimi ulęgałki akuratnie śpiałe, brązowe jak czekolada, parę żółtych antonówek, pachnących mocno, a na samym dnie grzechocą orzechy, gdzieś pod Karczewszczyzną nazbierane. Chcę zamknąć sunduczek i dopiero odkrywam bagnet niemiecki w pochwie metalowej, z czarną rączką. To mnie najbardziej cieszy. Nie mam z kim swoją radością się podzielić: Kondratowicz nosem dziubie w kolana, pani Wołczacka na pierwszych saniach siedzi, machorkę kopci i o czymś rozprawia z Krewejką. Bo Krewejko też nas odwozi, widać Baradá z sielsowietu dał mu rozgrzeszenie albo też kniaziowski sługa do końca na służbie postanowił wytrwać. A może atomnej bomby się przestraszył? Trzecie sanie, tatarskie, z dębowym polanem i siankiem dla krowy, mają dojechać później. „Bagnetem nie ma co się chwalić, na pewno każą mi bagnet wyrzucić...” – martwię się. Wsadzam bagnet do walonka, pod nogawkę fufajkowych spodni. Bojowy nóż akurat sięga mi pod kolano. Żebrowszczyzna już za nami. Sanie skręcają w Łoszany i góry wyrastają, równe prawie naszej Łysicy. Są jak krew z mlekiem, bo słońce krwawi dzisiaj od samego rana i śniegi skrzą się mroźnie, po lutowemu. W klatce, którą z osikowych szczap skleciłem, kudku daczą kury i w odpowiedzi z nieba wysokiego piszczy korszun rudopióry. Kury pozostawione bez pietucha strwożone są bardzo, trzepocą się, pyląc kurzym gnojem, nie wiedzieć skąd nazbieranym. A korszun ciągle płynie nad nami i obwieszcza o swoim głodzie zimowym. – Żeb ciebie trasca wytrzensła! – budzi się Kondratowicz i macha leszczynowym biczyskiem. Kasztanek bierze to do siebie, targa saniami, że walę potylicą o klatkę z kurami. – Ot, narowisty sia zrobił... – wzdycha Kondratowicz. – Ja już za stary na niego, a Wincuk, wiadomo... Szkoda, że pani Wołczacka nie chciała Wincuka na prijmaku132. Zepsuje się mnie chłopak. Stóój, prrr, kasztan... A korszun dalej płynie nad nami i zdaje się skrzydłem nie poruszać. Na jego krzyk, z lasu, od Kazarychy i z górnego Zahorza, zrywa się stado szarych wron i leci z wronim wrzaskiem na wyprzódki, która pierwsza. Korszun wzbija się wyżej, okrzykuje teraz nasz odjazd i na Czerniewszczyznę, i na Łasiewicze, i na Kazarychę z Zahorzem. Jedziemy pod tym krzykiem parę kilometrów. Kondratowicz znów nosem dziubie, ale budzi się przed zjazdem do Daubuciszek. – Zleź ty lepiej z sań, a ja jego za uzdeczkę przytrzymam – mówi Kondratowicz i postękując złazi na zbity śnieg. Ostrożnie schodzimy w dół i widzę wąską dolinę, kędy płynie Draja, zdzierając zbocza to od strony Ciereszek, to od Kaśkiewiczów. Dziś Drai nie widać, tylko czarne olchy. Wśród drzew meczecik stoi kopulasty, przy nim wieża nieduża. Olchy wyrastają wciąż wyżej, puchnie czapka meczetu i teraz widać, że jest to hełm rycerski, a na nim szpikulec z sierpem. Drugi sierpik bodzie rogami niebo z wieży kwadratowej. Tatarskiego ulana jest to głowa, patrzy on na mnie prawym okiem przez podwójne okna, zamiast nosa ma ganek na kolumienkach. Pod samym nosem sterczą mocno zaśnieżone kamienie, gładko ciosane. Pod każdym jedna dusza tatarska jęczy i wyczekuje na Sąd Ostateczny. Cisza panuje w dolinie: korszun z wronami poleciał obdziobywać Abaczowszczyznę z tych resztek, które tam zostały. Dusze tatarskie goreją jaskrawą czerwienią na białym kamieniu i wabią głosem grubodziobego gila: „dju, dju, dju...” Tęsknota wielka ogarnia mnie, że serce z piersi chce się wyrwać. Jasność dzienna już nie krwawi, przeciwnie – zaczyna się złocić. I widzę, jak z nieba schodzi złota gwiazda, staje nad księżycowym sierpem i w triumfie wielkim gore: już nie słońce to, a gwiazda ze studni łoskiej wyciągnięta i rozjarzona do niemożliwości. „To nie gwiazda, to sam Allah, a serce twoje to 132 Prijmaka – osoba przyjęta do rodziny 110 ten sierp miesiąca, co chce objąć nie do objęcia” – jakby ktoś mówił przez to gilowe „dju, dju, dju”... Moja matka, pani Wołczacka, wysiada z pierwszych sań. – Z panem Kondratowiczem mam przyjemność porozmawiać – mówi nie wiedząc o tym, że też jest ozłocona jasnością. Moszczę się koło Krewejkowego kożucha, przesyconego machorką i zjełczałą baraniną. Krowa dmucha mi w samo ucho, może myśli, że już koniec wędrowania i czeka ją ciepła obora? Krewejko złazi na śnieg, przytupuje starymi walonkami i ogląda bydlęce kopyta. – Nachodzisz sia ty jeszcze, nachodzisz... Poszła, Maruśka! – pogania kobyłkę, wskakując do sań. – Tak, tak, panie Trepietak... – wzdycha po jakimś czasie. – Odwoził ja był kiedyś waszego Ździśka do starszego pana na majontek. Niemcy wtedy za panów byli i wyglondało, że panami zostano sia. Strach pomyśleć, taka tiechnika i Jewropa z nimi cała! A dziś co? Giermaniec pobity i czubaryki za panów. I twojemu Ździśce już nie do Abaczowszczyzny. Podobnież wszystkie z Czarnego Boru do Polski wyjechawszy byli? – Wyjechawszy, wyjechawszy... – zgadzam się. – A jak ty myślisz, Ruski tu na wiek zostanie sia? – chytrze zapytuje Krewejko. – A czy ja wiem...? – Pamiętam ja Niemców z pierwszej wojny, przez Krewo i Abaczowszczyznę okopy szli. Byli silne, och jakie silne! I też tiechnika była wielka – te blindaże blaszane, co my przerobili na piwnica, to po nich. I popatrz ty, dwa razy ich pobili! – Kto pobił?! – pytam, już rozeźlony mocno. – Ruski?! – Cały świat ich pobił... – zgadza się Krewejko. – A dziś cały świat jest z Moskalami? – Może i nie jest. No tak u Sybilli jest napisane, że komuna musi przez cały świat przejść, żeby ludzie nauczyli sia szanować swoja ziemia, swój chleb i swoja chata. Może ty jeszcze i dożyjesz lepszych czasów, no my już stracone zostali sia. Żeby tylko do jutra, ot i cała nasza prawda... Paszła, Maruśka! – podcina batem kobyłkę, nie bacząc na krowę naciągającą postronek. – Prrr, kudy gonisz, kab ciabie wilki wytrybuszyli! – z kolei szarpie lejcami. Maruśka staje, szeroko rozstawia tylne nogi i długo wylewa strumień żółtego moczu. Krewejko odwraca się bokiem i mówi gdzieś przed siebie: – A na koniec Amierykaniec atomno bombo nas przykryje. I dziakuj Bohu za Boha, szto Boh dau Boha... Przejeżdżamy w milczeniu Kaśkiewicze i Sinki. Za Kapłanami, na górce, droga jest zawiana miękkim śniegiem, więc chłopskie sanie wyjeździły nowy szlak przez dziaduniowe pole. Wiatry tu wydmuchały śnieg i pod skorupą lodu widać ugór, nawet nie przyorany na zimę. Krewejko ożywia się, wkazując biczem na pole: – Patrzaj, jakie kołchozy bogate. Najlepsza ziemia w dyrwan puścili. Żeby to widział starszy pan! Teraz jemu gdzieś w grobie sia przewracać... Patrzę na to, co pozostało po mająteczku, i dziw mnie bierze, że tak można było wszystko wyciąć, spalić i oczyścić. Tylko jakby ze śniegów samych dym się snuje szarawy, w cztery kominy. Gdzieś nad stawem, teraz zamarzniętym, żyją czworaki. Dojeżdżamy do skrzyżowania, lecz nie jechać nam w prawo i pod górkę, ale ostro skręcać do Kotów. Krewejko pociąga lejcami, no Maruśka ma swoją kobylą pamięć. – Gdzie ty leziesz! Nikt tam na ciebie nie czeka, chiba że krakadziła jaka! – złości się Krewejko. Kobyłka staje. Oczy moje zaciąga jakaś mgiełka, że prawie nic nie widzę. – Postoim minutka, niech krowa oddychnie – godzi się ze swoją Maruśka Krewejko i widać, że czegoś poruszony jest. – Widzisz, skacina, i ta pamienta. Jeździł ja i od Zahorza, i od Daubuciszek – a ona zawsze droga znała. I jak tu człowiekowi zapomnieć? 111 A ja przez tę mgiełkę widzę, że od strony majątku biegną sołdaci w ochronnych, białych pałatkach, jak w „Radudze”, książce Wandy Wasilewskiej, po rusku napisanej. Gonią szeroką tyralierą, szczękając bronią, co brzmi, jakby podkową walono w lód. Za nimi pędzą jacyś złachmanieni, w szynelach szarych jak wojłok i długich do kostki, w czapkach spiczastych. Bolszewicy to są najprawdziwsi, ci z dwudziestego i z trzydziestego dziewiątego roku. Popędzają oni tych w pałatkach, źli są i biorą ich za białych, bo i pagony mają, i amerykańska „świnnaja tuszonka” w ich plecakach. Idzie tyraliera za tyralierą, wprost na nas, i ciągnie od nich lodowatym wiatrem, i sypie śniegiem w oczy. I wtedy zza wzgórza, wprost z drajowskiego stawu wychodzą ostatnie zastępy. Ci idą sztywno, lód na nich chrzęści, głowy mają uniesione, na nich okrągłe czapy z czerwonym otokiem. Nawet z daleka widać, że twarze ich są iperytem porażone. – Wiatr od wschodu ciongnie. Miacielica podnosi sia. Poszła, Maruśka! – macha biczem Krewejko. – Nie pojedziemy do stawów krakadziłę zobaczyć? – próbuję zażartować, kątem oka dostrzegając, że wojska zwijają szyki, jakby szykując się do odwrotu. – Jakaż znowu krakadziła! Czasy strasznowate, że i żadnej krakadziły nie trzeba. A co Ruskich natopiło się w stawach i u Kozłowskiej, i w naszych Drajach, to natopiło! – mówi Krewejko i wsadziwszy lejce między kolana bierze się do robienia skręta. W głębokościach Gawrony i wrony nadciągają zewsząd nad smorgońską stację, zwiastując nam odlot czy przylot – Bóg jeden wie. Przy nas rozbija swoje obozowisko rodzina Hajkowiczów z córką Basią i małym Witusiem. Hajkowicz jest z tutejszych, a ona chyba warszawianka, a na pewno – z panów Dąbrowskich. On mówi patrząc na stado czarnych gawronów i popielatych wron krążących nad nami: – Ptaki, i te zostają się w swoich gniazdach... A pani Hajkowiczowa złości się i pokrzykuje: – Sentymenty, panie Walenty! Nic tutaj dobrego ciebie nie czeka. Patrzaj, żeby tylko cała głowę wyniósł! Pani Wołczacka ze mną i z Selimem, który dobrze pod wieczór przyjechał z dębiną i sianem, zbudowała coś jakby płytką pieczarę, zadaszoną starą pościłką. Wysialiśmy ją siankiem. Krowa stoi obok, jeden bok grzeje od ogniska, ale i z drugiej strony powoli rozrasta się obozowisko cygańskie, bo ludzie jadą i od Żodziszek, i od Żupran i od Zalesia, i nawet, jak my, spod samego Krewa. Rozrasta się nasze koczowisko na całą rampę kolejową, a potem dalej, wzdłuż bocznicy. Ma być ludu na sto wagonów, a może i więcej. – Nie tak nasi wyjeżdżali w czterdziestym, nie tak – wzdycha pan Hajkowicz, który okazuje się być znajomym pana Wołczackiego i dlatego zgodził się z panią Wołczacka, że w jednym wagonie pojadą. – W piat' minut zabirajsia, adziń mieszók biery i jedzenia na adnu niedielu. A tam już wami się zaopiekują! No i zaopiekowali się... – Nie gadałby durnot. A to jeszcze kto usłyszy! – denerwuje się pani Hajkowiczowa, która też mości gniazdo dla swojej rodziny. Ryczą krowy, gęgają gęsi, pieją ogłupiałe pietuchy i nad tym unosi się ludzki szum, jakby Wilia gdzieś zerwała jaz. 112 – Gemba na kłódka. Mało to różnych takich jest? Chcesz, żeby nas zawrócili? – wciąż złości się pani Hajkowiczowa. I pan Hajkowicz, mężczyzna jeszcze całkiem młody, łysawy, z głową jak splaskane jajo i z wesołymi iskierkami w źrenicach, milknie i oczy jego zaciąga smętna mgiełka. – Tak ja już pójdę... Mówią, że w nocy może rewizja być. Do jutra, Basieńka... – całuje córkę, a żonie macha ręką na odchodne. Okazuje się, że pan Hajkowicz żadnych repatriacyjnych bumag133 nie ma, może w Organizacji był, a może z samej Kaługi uciekł? Będzie próbował szczęścia, kiedy wagon odpowiednio się załaduje. Pani Wołczacka dopiero teraz dowiaduje się, jak się sprawy mają, ale od pewnego czasu jest jakby w zesztywnieniu jakimś i nic ją poruszyć nie może. Selim, żegnając się ze mną, mówi tylko: – Patrzaj ty, twojej matce to teraz morze po kolana. Żeby od tego nie zwariowawszy wam w Polsce. A ty pisz do mnie, jak trzeba będzie, tak ja gotów i Bug, i Wisła przepłynońć... I pożegnaliśmy się z Selimem, który nawet nie obejrzawszy się za siebie pojechał w ciemną, lutową noc, mówiąc, że po drodze ma nocleg u swoich Tatarów. Spać mi się wcale nie chce, może dlatego, że przespałem całą drogę od Kiewłów do Smorgoń. Nasze ognisko pięknie się pali: złotawo, z czerwoną falbanką i złotymi iskrami, i dym idzie przyjemny, jakby dąb całą duszę wkładał w to samospalenie. Siedzę i patrzę w ogień, który żywy jest i jak wszystko, co żywe, ma swoją duszę, inną od dębowej, ale w sposób niezrozumiały zbrataną z duszą dębu. Wiem, że długo patrząc w ogień mogę zobaczyć rzeczy niepojęte, jak niepojęty jest sam ogień. „Co tam czeka mnie w tej dalekiej Polsce?” – myślę w duchu. „Czy ona zabierze mi moją Polskę, czy też zleją się dwie Polski razem i zbratają, jak dusza płonącego dębu z duszą ognia?” I już zaczynam dostrzegać złote pałace, w tych pałacach skaczą drobni, czarni ludzie. „Czy czerci to, czy nie czerci? Gdzieżby czerci! Prędzej będą to Polacy, co wciąż walczą, żeby nie zginęła...” Wytrzeszczam jeszcze mocniej ślepia, bo zaczynam coś nowego widzieć. Aż tu ktoś wsadza żelazny pręt w samą duszę ognia. Dąb gniewnie trzaska i sypie rojem iskier. – Na zmianę będziemy pilnować ognia – mówi pani Hajkowiczowa, która przytuliła się do naszego ogniska. – Żeby tylko nasze ptaszki nam nie uświerkły. Przypominam sobie, co pan Hajkowicz mówił o nocnym obszukiwaniu. Niemiecki bagnet natarł mi nogę. Wstaję od ogniska i mówię, że idę się wysikać. Wychodzę za krąg ognia, zaraz mróz mnie łapie luty za zmarzniętą, umarłą duszę. Gwiazdy stoją wysokie, mrugające i wesołe, jakby na wielgachnej choince zawieszone. Za obozowiskiem rosną krzaki, czarne i sztywne. Wsuwam swój bagnet głęboko w śnieg, pod największy krzak, który rozstawił ogromne, jelenie rogi. Gdy wracam, wszyscy już śpią, tylko pani Wołczacka grzebie żelazną koczergą w ogniu. Układam się w sianie i czuję, jak przywala mnie sterta ubrania. A kiedy otwieram oczy, jest rumiany, gwarny ranek. Okazuje się, że nasz eszełon dopiero w Mołojcewie zestawiają. Kiedy będzie gotowy, nikt dobrze nie wie. – Przyjdzie nam trochę się podmrozić – mówi pan Hajkowicz, który wrócił z nocnego ukrycia. – Im nie śpieszno: a nuż jednemu i drugiemu wymrożą pomysł wyjazdu? Ot, my wyjeżdżamy, a przedwojenny wójt z Żodziszek wrócił z armii Berlinga, chociaż mógł rodzinę na niemieckie ziemie sprowadzić. „Trzeba szykować nasz powrót” – mówi on co bardziej zaufanym ludziom. Żyłka ma on mocna, może dlatego Żyłko się nazywa... – Tak, tak, szykuje on powrót, no na Sybir. Od wieków to druga ojczyzna Polaków – zgadza się pani Hajkowiczowa i więcej słuchać nie chce męża. – Ileż to razy głowa on nadstawiał i ciągle jemu mało. Durak, jednym słowem, albo opętaniec – żali się pani Wołczackiej, ale ta 133 Bumaga – papier, dokument 113 myślami jest gdzieś daleko. Tyle że dała mi chleba ze słoniną i kubek gorącego wrzątku, uwarzonego w kociołku nad naszym ogniskiem, które buzuje jasnym, prawie niewidocznym płomieniem. – Żodziszki – mówi mi Basia, z którą razem posiorbujemy wrzątek – nad samą Wilią leżą. Nasi chłopcy od Kmicica rozbili tam cały niemiecki garnizon, a potem ruskie partizany nad Naroczem podstępem ich rozbroili, że to niby chcą się bratać. A oficerów to nawet zabili... – Breszesz! – mówię, bo nie uchodzi, żeby dziewczyna wymądrzała się nie w swoich sprawach. – Jak szczerze Boga kocham, tak było! – boży się Basia. Zaczynam jej wierzyć, może dlatego, że przypomina mi inną Basię, tyle że starsza jest. – No dobrze, a skąd ty o tym wiedzieć możesz? – pytam. – Jak do Polski dojedziemy – powiem tobie. Teraz – za żadne skarby! Choćbyś mnie na ogniu smażył! To mi wystarcza, żeby zupełnie innym okiem spojrzeć na pana Hajkowicza. – To ty przejeżdżałaś przez Wilię. Daleko ona stąd? – pytam. – Trzeba przez Smorgonie przejść na Borowy Młyn. A tam już i Wilia – wyjaśnia mi Basia zadowolona, że uwierzyłem w Kmicica. Nagle ogarnia mnie przemożna chęć, żeby raz a dobrze na Wilię spojrzeć. Bywałem nad Wilią, ale nie wiedziałem, czym naprawdę ona jest. Raz kąpieliskiem była pod Zalesiem, za borem sosnowym i piaszczystym dyrwanem, w którym barachtali się goli ludzie, to znów wodą szeroką, bystrą i krętą, nad którą z kimś – chyba z Wandką, moją stryjeczną? – wędrowałem widząc wszystko, nie wiedzieć czemu, w żółtościach starej fotografii... – Powiedz ty mojej matce, że poszedłem na spacer. Wrócę za jakiś czas – mówię do Baśki, a ta gotowa leźć za mną. – Nie, muszę iść sam. Nie bój się, wrócę na czas. Droga od stacji do miasteczka i na Borowy Młyn jest mi dobrze znana jeszcze z czasów, kiedy leżałem u Masłowskich ściśnięty przez dębowe zęby kieratu i wypluty na ziemię. Spocony mocno, wreszcie wychodzę na drogę na Przewóz prowadzącą i widzę mały, zgrabny domek Masłowskich. Ośnieżona drożyna prowadzi pod górę, a potem w dół – pod choiny i sosny obłożone złotą bibułką i szumiące zielono, kiedy świerki stoją cicho jak we śnie. I widzę na dole wkopaną w spadziste brzegi Wilię, białą jak śnieg, ze stalowymi prześwitami: gdzieś tam, pod lodem bełta się i bełkoce żywa woda, spływająca ze wszystkich stron mojego świata. Ześlizguję się wydeptaną ścieżką. Na lodzie pod krzywą sosną stoi dziadźka – w ceglanym kożuchu jest, w siwej baranicy i siwych walonkach. Czuwa on nad przeręblą w białym pkrywadle, którym Wilia się okryła na zimowe przetrwanie. – Dzień dobry – witam się. – Na wieki wieków – odpowiada dziadźka. Policzki ma okrągłe i rumiane jak dwa jabłuszka, oczka niebieskie jak samo niebo nad Wilią płynące, wąs pokryty lodową skorupką. – Co to, na ryby przyszedłszy? – Ja tak sobie, popatrzeć tylko... – Na naszą rybałkę134? – I na rybałkę, i na rzeczkę... – Nietutejszy ty – domyśla się dziadźka, wyciąga kopciuch z baranich mudów zrobiony i udaje, że chce mnie tytoniem poczęstować. – Ja niepalący... – Tak ja i widzę, że ty porządny szczun jeszcze... A skąd ty bendziesz? – Teraz spod Krewa. Na rampie stoimy. 134 Rybałka – rybołówstwo 114 – Do Polski, znaczy sia, wyjeżdżacie – wzdycha dziadźka. – Moje też już pojechali, przed wojskiem uciekli. A ja ot, tu na nich bende czekał. Dziadźka skręca kozią nóżkę, pstryka zapalniczką i zaciągnąwszy się głęboko, podejmuje rozmowę: – Tak ty porządnej rzeki jeszcze nie widział? U was tam dyrwany, górki, laski i piaski. A rzeka, widzisz, jak to rzeka, co ty chcesz? Płynie, gdzie zechce. A jak zapytasz, dokąd ona płynie, tak ot co ja tobie powiem: wszystkie nasze dzienne sprawy spuszcza ona w Niemen. A tam już w głębokości morza... – W głębokości morza? – dziwię się, bo ładnie to zabrzmiało. – Ma się rozumieć – w głębokości morza. O tym już nasz Mickiewicz piosenka był napisawszy. Znasz ty ją? – Nie bardzo... – Wszystko w morza spływa. A tam i sam Pan Bóg... – nie wiedzieć czemu wzdycha rybak i zaraz o mnie zapomina, bo leszczynowe wędzisko zaczyna niebezpiecznie skakać. Postanawiam przejść Wilię, skoro inni przechodzić mają Wisłę i Wartę i z tym przechodzeniem jakoś nie wychodzi im. Idę jak po twardej desce, a gdy dochodzę do szarości zaszklonego oka, lodowe szkło pęka i nagle siedzę aż po pas w wodzie. Początkowo dziwi mnie, że tak po prostu siadłem w wodzie, ale ramiona moje wiedzą, co mają robić, trzepiąc o lód, a ten pęka... Jakieś zwierzęta, ostre i zębate, chwytają mnie pod boki, chcąc przegryźć czarne sukno i kożuszek i zrobić, co do nich należy. Zaczynam wrzeszczeć, chociaż wstydzę się tego. Tymczasem ktoś ciągnie mnie za nogi w dół i czuję, jak do walonek nalewa zimną wodę. „Ożeż ciebie!” – myśli mi się. „Tak ty co sobie przedstawiasz??” Teraz wyraźnie widzę zwierzęta złociste, zwijne, z wielkim okiem: obejmują mnie zewsząd i wcale nie są takie złe. Ogarnia mnie jakiś dziwny spokój, jakbym w dziecinnym łóżeczku leżał, a nade mną pochylał się złocistowłosy Anioł Stróż, co ma piękne lica. Trzepocę ramionami, ale już bez przekonania... – Trzymaj ty ta żerdeczka! – ktoś krzyczy grubiańsko i niepotrzebnie. I widzę, jak dźga mego Anioła Stróża sękatą żerdzią. Choć ja sam nie jestem specjalnie za tym, ręce moje łapią za żerdeczkę. Mój złocistowłosy Anioł płacze moimi łzami i odfruwa nie w przestworza wysokie, ale na samo dno niebieskolicej Wilii. Leżę na lodzie, niepotrzebnie wyłowiony z głębokości, a dziadźka mówi: – I popłynąłby ty, synók, do samego Niemna... My repatryjanty Zamieszkaliśmy w domu na kołach, z okienkami, że ani łba przez nie nie przesunąć, ani sięgnąć do nich. Drzwi rozjeżdżają się na boki i jeśli chcesz, możesz parę koni z bryczką wprowadzić. Hajkowicze zajmują lewą połowę, worki tam przeróżne i wielki kufer, pomarańczowy, w niebieskie kwiatki rozmalowany. Za kufrem, pod workami tęgo nabitymi ziarnem, wyrył swoją norę pan Hajkowicz. My zajmujemy stronę przeciwną. Bogactwa niedużo, ale jest legowisko w słomie usłane i porwaną kołdrą, pościłką i starym kożuchem przykryte. Pośrodku stoi blaszany piecyk, w nim abaczowski dąb swoją dębowość odda ostatecznie za nasze życie, bo mróz dalej trzyma po lutowemu. Na wszelki wypadek nie rozdziewamy się z wielu ubrań, co dodaje wigoru wszom, które tylko na to czekają, ażeby rozmnożyć się w 115 ciepełku i wkroczyć wielką armią do tamtej Polski. Bo wszy, jak i my, są tutejsze i nigdy jeszcze nie dane im było przekroczyć Bugu albo Niemna. Krowy mają własny domek, kto wie, czy nie lepszy, bo siano tam i słoma-owsianka nabita aż po sam wypukły dach. Otręby i sieczka w workach. Od wczesnego ranka trwał załadunek. Krowy ryczały, kwiczały parsiuki, kwiknął narowisty koń, a chłopy klęły po matuszce, z polskim dodatkiem: „a żeb tobie kiszki wytrybuszyło, a żeby ty ruski miesionc zobaczył, ot cholera, ot padła, ot psiakrew jedna!” Wszyscy byli czegoś źli, a jeśli ktoś wesołość udawał, była to wesołość samogonowa, która Bóg wie czym może się skończyć. Teraz stoimy w szeroko otwartych drzwiach, zmierzch zapada siwy i szary, w nos gryzie czadem palonego węgla. Nasze sześćdziesiąt wagonów zaczepiła czarna lokomotywa, stoi pyskiem w stronę Zalesia i Mołojcewa i kopci gorzkim, kwaśnym i złym smrodem. Dreszcz przechodzi przez wagony, uderza żelazo w żelazo, jakby gad, który nas pożarł, zagrzechotał w swoje pancerze. Szarpnęło cielskiem w sześćdziesiąt zwojów parokrotnie i coraz mocniej, i oto ziemia zaczęła uchodzić spod nas. Ktoś gdzieś w dalekim wagonie zaśpiewał męskim głosem: „Nie rzucim ziemi, skond nasz ród...” I nagle, jednym duchem ogarnięte, wszystkie wagony zaśpiewały, zawrzeszczały, zaryczały, że nie dadzą pogrześć mowy, że są polskim narodem i polskim ludem, i że „twierdzo nam bendzie każdy próg – taak naam dopomóż Bóóóg, taak naam dopomóóż...” A mnie nawet płakać się nie chce, jak to wszyscy robią, bo oto krąg wielki uczyniwszy, przez Lebiedziewo, Bienicę, Abaczowszczyznę i Smorgonie wracam do Mołojcewa. Koła rypią w żelazną drogę, rytmicznie odmierzając metry, a z nich kilometry. Złotym światłem mignęło Zalesie, gdzie nie czeka na nas żółta bryczka na resorach ani sanie w parę koni i z wielką baranicą na kolana, aby zawieźć do dziaduni, który groźnie grzmi w swym drajowym królestwie. Zaraz będą Prudy i majętność pana Butarewicza. Tam nie tak dawno, za Niemców, gościliśmy i ucztowaliśmy w domu folwarcznym, bo dwór spalony, i łysy pan Przelaskowski przyśpiewywał co bardziej urodziwym paniom: ,,Jeśli taka łaska boska, bende pani Przelaskowska”. Pani Wołczacka każe mi zamknąć drzwi do końca, dziwiąc się, że jeszcze nie zmądrzałem po zimnej kąpieli. Cud to wielki, że nawet kataru nie dostałem po tym barachtaniu się w Wilii. Nie wiedzieć, czy dopatrywać się w tym szczególnej opieki bożej, czy tego, że o parę kroków był domek Masłowskich i tam zapędził mnie pan Wierszyłło – prawdziwy to Anioł Stróż. Co też na cud zakrawa... Zasuwam drzwi i próbuję przystawić się do okienka, włażąc na worki. Każą mi kłaść się do legowiska, chyba po to, żeby tuczyć wszy, już nie wiedzeć czyje, czy własną krwią wykarmione, czy z kołder i kożuchów, czy od państwa Hajkowiczów? Oni też drapią się i czochrają. Tym swoim trzecim, właściwym uchem słyszę, jak przejeżdżamy przez Prudy, zaraz będą Moroźki i Damasze. Tutaj pociąg nie stawał, za to ja tu pojechałem zamiast do Zalesia – do Rygi, kiedy to po raz pierwszy, za pierwszej pamięci jechałem do dziadunia, żeby tonąć po pas w łąkach nad rzeczką Drają, co się za królów nazywała Zdrą. I oto wąż nasz w sześćdziesiąt kręgów, a każdy krąg grzechocze i podryguje na zwrotnicach, posapując zwalnia biegu i wplątuje się w tory, z których wyprowadzić może tylko łaska boska albo kolejarze z Buchowszczyzny. – Zobaczymy, czy nie pomyli się im droga – mówi niby żartem pan Hajkowicz. – Jeśli cofniemy się, znaczy się, że na Lidę jedziemy, jeśli nie – na białe niedźwiedzie. Wszyscy milkną, tylko gdzieś w tylnym wagonie zarżał koń i zahuczał nisko, z ruska parowóz, przejeżdżając koło nas. Słychać rozmowy z dołu idące: – Patrzaj, patrzaj, odlatują husi z biednej Białorusi – gada młodzikowaty głos. – I ty byś odleciał, żeby Mańce dzieciuka nie zmajstrował – odpowiada ktoś basem. 116 – Chiera tam Mańka! Skądś ten głos wydaje się mi być znajomy. Czy nie jest to czasami Jóźka, ten spod Ponizia, do kolei przyjęty? On to wtedy, gdy mrozy dochodziły do czterdziestu gradusów, przyszedł i powiedział, że na bocznicy stoi wagonów towarowych zatrzęsienie, każdy drutem koluczką okno ma zakratowane, żelazne piecyki w środku. ,Jak za cara, będą nas na Sybir wywozić” – powiedział wtedy pan Wołczacki, ale nikt mu nie wierzył. Na trzeci dzień zniknęli w nocy Kosiarkiewicze, Szymankiewicze i mój przyjaciel Włodek Bokszczanin z rodziną. Pozostał po nich jeden pantofelek na śmietniku, bo widać w pośpiechu wielkim pakowała się pani Bokszczaninowa. Walę pięścią w deski i krzyczę: – Jóźka, Jóóźka! Pan Hajkowicz też się zrywa i odsuwa drzwi. Kolejarze już są daleko: jeden wielką latarką –karbidówką pomachuje, drugi młotek na długiej pałce w ręku trzyma. – Panowie! Panowie kolejarze!! Dokąd nasz eszełon kierują?! –krzyczy Hajkowicz. – Do czorta na Kuliczki – mówi bas i klnie gęsto i soczyśnie. – Na Lida, na Lida, a tam na Wołkowysk! – odpowiada niby–Jóźka, niby nie Józka, stukając od niechcenia młotkiem w koła. – Otóż będziemy zza Niemna, a nie zza Buga – czegoś cieszy się pan Hajkowicz, z trzaskiem zamykając drzwi. – Przed Wołkowyskiem przejedziemy Niemen. A tam już ręką podać – rzeczka Świsłocz i Białystok... Leżę i próbuję zasnąć. Nie mogę, bo tuż zaraz Buchowszczyzna i nasz dom, choć spalony, i nasz sad, choć wymarznięty, ale dalej hołubione to jest przez lipy wysoko szumiące, pyszne i smęcące się po nas na wieki wieków. A za Starym Miastem, za gimnazjum Tomasza Zana, na cmentarzu – babcia Wandzia i groźny kniaź tatarski: też czuwają, smęcąc się i dziwiąc. Jak długo? – Na wieki wieków amen – kończy głośno i dobitnie pani Hajkowiczowa pacierz, który razem z Basią odmawiała. Wagon rusza, ale jakoś oddzielnie od pociągu i nie tak, jak dotychczas; to jedzie bokiem, to przodem, to tyłem, aby ulecieć gdzieś w górę, dzwoniąc kołami o zamarznięte sfery niebieskie. Wiem, że jedziemy wysokim nasypem, który odgradzał mój świat i Buchowszczyznę od zachodu, jedziemy na jakąś Lidę i tam, gdzie wołki wyją w Wołkowyskach... Budzę się dotknięty ciszą wielką. Wagon nasz stoi i cały eszełon znieruchomiał. Zdaje się, że wszyscy na coś czekają, nadsłuchując, co się dzieje w lutym kraju za cienką deską. Hajkowicz zerka przez małą szparę na rozśnieżoną jasność. – Przed semaforem stoimy – mówi. – Czort wie, co to za stacja. Wygląda na wielką. Czyżby do Wołkowyska my już dojechali? Przez wagony przebiega jakiś szmer, coś ludzie mówią i podają dalej, w zamieszaniu i podnieceniu. Żywioła135, zamknięta w swoich wagonach, odzyskuje głos i zaczyna ryczeć, rżeć i kwiczeć, czując czas rannego obrządku. Jakiś chłopak przebiega wzdłuż wagonów i słychać wyraźnie, jak mówi: – Na bocznica nas podstawiają. Obysk136 wielki bendzie i sprawdzanie bumag. Kryj się, kto może, albo do lasu uciekaj! – Ot, żartowniś się znalazł! – denerwuje się pani Hajkowiczowa. – Nic tylko do lasu i do lasu! A kiedyż to będziemy z lasu wychodzić? Pan Hajkowicz, posapując z wysiłku czy ze strachu, worki ze zbożem odsuwa i za swoim w kwiatki malowanym kufrem robi norę, nie gorszą od schowka Wincuka Kondratowicza. W 135 Żywioła – zwierzęta domowe 136 Obysk – rewizja 117 samą porę, bo wagony szczękają zderzakami i nasz źwierz powoli wpełza w wielką pułapkę, jaką bez fladrów, no z nagonką i nawet z psami na niego zastawiono. Otwieramy drzwi. Przed nami rozściela się białe pole, stalowymi szynami poliniowane. Na samym kraju perony i żółta stacja z ruskim napisem: „Wołkowysk”. Ludzie chodzą tam i nazad, przyglądają się nam z daleka, jak zawsze, gdy coś ciekawego ma się wydarzyć. A tuż – jeden obok drugiego, łańcuchem – stoją sołdaci w długich szynelach, w uszankach regulaminowo opuszczonych. Przy nodze trzymają karabiny, na każdym ostry jak szydło do kłucia wieprza bagnet. Słyszymy, że wszyscy z wagonów mamy wyjść, każdy ma stanąć przed swoją ciepłuszką z bumagami w garści i czekać, aż przyjdą i sprawdzą, czy wszystko w kazionnym porządku jest. Wyskakuje z wagonów czmura137 narodu w kożuchach, w siwych albo brązowych kapotach do kolan, a co sprytniejsi – w ruskich fufajkach. Baby w spódnicach do pół łydki albo do kostek, byle tylko było ciepło. Dzieciuki nosem posmarkują, a co niektóre ryczeć zaczynają. Widzę, jak do wagonów podchodzą oficerowie: elegancko pasem szynele ściągnięte, błyszczą giemzowe oficerki, czapki okrągłe, z błękitnym denkiem. Przy każdym dwóch sołdatów z długimi żelaznymi tyczkami w garści. Pani Hajkowiczowa, z Witusiem na ręku, półgłosem zaczyna zdrowaśki odmawiać, a mnie na głupi śmiech się zbiera. Tym śmiechem mogę się śmiać i śmiać, i umrzeć jak od czkawki. Chyba że po mordzie od oficera albo, co gorsza, od sołdata dostanę. I śmiać się zaczynam, ale wychodzi, że prędzej popiskuję jak mysz, a nie śmieję się jak człowiek. – Uspokój się! Chcesz na Sybir nas zagnać! – gniewnie szepcze pani Wołczacka. – Nie dziwacz się, ja tobie mówię! Tymczasem dwóch sołdatów włazi do wagonu, gdzie żywioła ma swoje obory i stajnie. Tymi swoimi tyczkami musieli porządnie dźgać siano i słomę-owsiankę, bo za parę chwil wyskakuje z wagonu trzech chłopców: każdy w siwej kurtce i w butach z cholewami. Sołdaci wychodzą uśmiechnięci od ucha do ucha; dwóch innych sołdatów bierze tamtych pod bagnety i gna na stację. – Wygłumią ich, zabiją biednych synoczków – zaczyna z cicha lamentować babina z sąsiedniego wagonu. Lecz naród milczy i nawet dzieci przestają kwilić. I przed nami staje oficer, a za nim, niby anioły, dwaj sołdaci. Teraz widzę, że ich kije wędrowne są zaostrzone nie gorzej od szydła. Oficer bierze od nas papiery repatriacyjne z radzieckiej Białorusi do Polszy, co już pańską nie jest. Przygląda się każdemu uważnie i oddzielnie. Nawet Witusiowi zdaje się zaglądać w oczka bławatkowe. Mówi po polsku: – Kto w waszym wagonie sia kryje, niechaj wyjdzia z ukrywania. Nu, jak my kogo znajdziem, wy wszystkie za ukrywania nazad wrócone bendziecia. I pod narodowym sudom staniecia! I czeka przez chwilkę, aż dobrowolnie ukrywanego odkryjemy. Papiery nasze dalej trzyma w garści i daje znak przybocznym. Sołdaci skaczą do środka i widzę, jak dźgają swoimi pastorałami gęsto i dokładnie, jakby od tego ich życie zależało. Jak to dobrze, że niemiecki bagnet ktoś spod krzaka ukradł. Niechby teraz broń znaleźli” – pocieszam się w myślach, a pan Hajkowicz jakby nie istnieje. Gdy już odeszli od nas, a oficer nawet zasalutował życząc „sczastliwoj darogi”, dopiero wtedy moja matka, pani Wołczacka, zapłakała cicho, przyciskając mnie do siebie jak podczas bombardowania, kiedy samolot pikował nad lipami, nad samą naszą głową. Pani Hajkowiczowa kazała Basi trzymać Witusia, a sama w te pędy polazła do wagonu, głośno obwieszczając, że bardzo jej się chce szczać. 137 Czmura – chmara 118 Widząc to wszystko, podchodzi do nas gospodarz z sąsiedniego wagonu, w siwej kapocie i wąsy też ma siwe. Mówi dobrotliwie: – Kumaczka, nie frasuj swojej duszy. Co my teraz możem zrobić? Ani my tutejsze, ani tamtejsze – ani Wilniuki, ani Polaki. My teraz jakieś repatryjanty... A kiedy nasz wąż drgnął i ruszył przed siebie, zza kufra wyłazi Hajkowicz, wcale nie przekłuty jak wieprz, tylko jakoś dziwnie rozgwintowany: każda ręka i noga w inną stronę mu chodzi. – Koło twarzy przeszli, chyba ucho mam naderwane – mówi zuchowato. – Nie bójcie się, żeby mnie kiszki wypruwali – nie pisnąłbym. Podchodzi do drzwi i patrząc w zaśnieżoną dal wzdycha: – Byle do Świsłoczy, a tam już inaczej będziem świstać... Gdańsk, 15 maja 1992 119 SPIS TREŚCI W KNIAZIOWSKICH DRAJACH Wilcze jary Postój na rozstajach Karmiciele pożarów Lawón Kaczarhá Baron Münchhausen Żołnierze W wielkim dworze Parobczańskie przyjęcie Michaśka Testament Z narodu wybranego Modlitwa Małanka Ucieczka OKOLICA Pora spadających gwiazd Partyzanci Nocni goście Widok z góry Pierwszák Młócka Białoruski poeta Łoszczańska góra Przedstawienie U prababki Zabijcie mnie... Krewo Odejście Wielkie odpoczywanie Tatarczúk Litewski wuj Ogień Przez Daubuciszki i Kapłany W głębokościach My repatryjanty Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 2 ZBIGNIEW ŻAKIEWICZ WILIO, W GŁĘBOKOŚCIACH MORZA 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 „...Wilija gardzi doliny kwiatami, Bo szuka Niemna, swego oblubieńca, Litwince nudno między Litwinami, Bo ukochała cudzego młodzieńca. Niemen w gwałtowne pochwyci ramiona, Niesie na skały i dzikie przestworza, Tuli kochankę do zimnego łona, I giną razem w głębokościach morza...” Adam Mickiewicz 5 W KNIAZIOWSKICH DRAJACH 6 Wilcze jary Wilcze jary ciągną się w dół, głębinne i na szerokość wiosennego rozlewiska, porosłe ostrężyną, maliną i srebrnolistnym piołunem. Kto się w wilczych jarach kryje, rzecz wiadoma: każdy, komu zagraża i śmierć w ślepia zagląda, czy to zwierz będzie, czy człek ze zwierzem zrównany. Jarami toczyły się wody przedpotopowe i polodowcowe, wysłały one koryto żwirem, gliną i nasieniem skamieniałym. Aż oto powtórnie odżył wiek kamienny i z kamiennego nasienia zaczęło promieniować pradawnym, lecz przypomnianym. I wyzwoliły się uśpione moce – tyranozaury i pterozaury odżyły, po raz wtóry, a więc w przeinaczeniu i w przedrzeźnianiu. Po Okolicy, po wioskach i chutorach, po osadach i miasteczkach: Mołodecznach, Wilejkach, Smorgoniach, Łoskach, Krewach, Wołożynach i Oszmianach rozpełzło się i rozleciało tałatajstwo z czasów nieludzkich. I wszędzie zapanowała trwoga, bo pomiot z kamienia wyłupany przeinaczał się i przeistaczał na wszelkie sposoby, mądrzejszy o miliony lat letargicznych. I żeby być poza wszelkim podejrzeniem, zwierz ów upodabniał się, do kogo chciał i jak chciał – i niestraszna mu była ni mroźna zima, ni żywy ogień, ani beztlenowe oddychanie. Żył on bowiem nienawiścią do wszystkiego, co trwało przez miliony wschodów słońca w ciepłokrwistym utuleniu, w miłowaniu i głaskaniu, gdy gadom wystarczał dym, proch i dynamit. Ludzie i zwierz wszelaki kryli się po Wilczych Jarach, okrywani płaszczem leszczyny, wierzbiny i ostrej ostrężyny; świadomi tego, że gdy się strzela, to kule lecą torem prawie płaskim lub parabolicznym (gorsza sprawa z bombami i z pociskiem z moździerza). Lecz i tam dościgał ich zwierz ery kamiennej. I kamienieli nieświadomi, że umierają, niepewni swojej śmierci, przepoczwarzając się w sposób przerażający. A ci, co ocaleli, do końca dni swoich czują w przełyku pestkę, której ani przełknąć, ani skruszyć się nie da. I pozostali pamiętliwi i napiętnowani tamtym czasem, ale też oślepiła ich gwałtowność życia, przeniknęły moce kosmiczne i Wilcze Jary zdały się być stecką1 wiodącą w mnogość i bezmiar Wszechświatów. * * * A z jaszczurami tak się rzecz miała. Było to jeszcze do wojny, gdy dziedzic na Drajach wpuścił narybek karpia złocistego, rzecz nader pokuśną na stół wigilijny, w czas Wielkiego Postu zaś pokrzepienie nadwątlonych sił, bo ryba choć cielista, mięsem przecież nie jest. Ale karp ginął, jakby go jakiś szczurołap ściągał rzeczką w stronę Siniek, Daubuciszek – do stawów Kozłowskiej, wdowy po carskim generale. Zbudowano więc przegrodę z łoziny. Cóż z tego, kiedy dziurę w niej wygryzało na szerokość chłopskiej piersi. Założono metalową kratę i siatkę drucianą, ale ją również łamało, a karp, przecież ryba leniwa, znikał, jakby przeistoczywszy się w węgorza lub mydłka – śliskiego piskorza. Wreszcie starszy pan postawił do pilnowania okulawionego parobka od oporządzania stajni – Lawona Cichego, przezwanego Kaczarhą, bo zagarniał nogą jak baba w piecu koczergą2. Pewnej księżycowej nocy Kaczarhá3 ujrzał na środku stawu coś, co mu przypominało berwiono, kostropate jak pień starego dębu lub wiekowej sosny. I kiedy z nicnierobienia cisnął kamykiem w pień, ten ożył i poszedł pod prąd, zostawiając za sobą srebrzysty wachlarzyk. 1 Stecka – ścieżka 2 Koczerga – ożóg, pogrzebacz 3 Znakiem „´” zaznaczono głoskę lub sylabę akcentowaną. 7 Kaczarhá dał nogę, ale zawadził kulasem o deskę, przewrócił się jak był długi i leżał bez pamięci. A kiedy się ocknął, coś nad nim stało śmierdząc tym gazem, który szedł od ruskich sołdatów zagazowanych pod Smorgoniami w piętnastym roku. I przypomniało się mu, co starsi ludzie mówili, że dużo w tamten czas nieboszczyków spłynęło wezbraną Drają do Wilii. I omdlał po raz drugi. Od tej pory począwszy, Kaczarhá za żadne skarby nie godził się stróżować, a parobcy z czworaków zaczęli sobie przypominać różne sprawki: jak to ściąganie babskich koszul i spódnic z płotu, zadeptane płótno rozłożone do bielenia nad wodą, bulgoty i gazy ze stawu bijące, jakby kto gęste zacierki jadł. Pan na Drajach gadki te brał za dowód opilstwa i ciemnoty ludu białoruskiego. Do czasu jednak. Pewnego razu, miast starym zwyczajem załatwiać się koło klombu, wokół którego zakręcały bryczki podjeżdżając pod ganek, dziedzic zawędrował nad staw, bo księżyc był w pełni. A gdy kucnąwszy ulżył sobie, w tym czasie coś wylazło ze stawu, chlasnęło jakby glaspapierem po zadku i uszło w wodę z cichym chlupotem. Kniaź tatarski, namiętny pożeracz książek, akurat czytał rzecz niejakiego Bułhakowa o inwazji ożywionych siłą ludzkiej wiedzy jaszczurów. I chociaż rzecz była fantastyczna i zgoła nieprawdopodobna, to starszy pan poczuł się dotknięty pazurem gadziego barbarzyństwa. I nie wiedział dobrze, co było silniejsze, czy wizja bolszewickiego pisarza, czy doznanie szklistej i ostrej szorstkości. Lecz w czasach, do których dane mu było dożyć, wszystko stawało się możliwe, uwierzył więc w chłopskie przywidzenie. Postój na rozstajach Krewejko nastroszył krzaczaste brwi, koniec oblodzonego wąsa przygryza, a jego siwe oczy z wielką surowością patrzą w koński zad. Piszczą płozy, sanie chylą się to w lewo, to w prawo. Nad nami wielkie góry śniegu się piętrzą. Na tym śniegu pancerz twardy, cienkim szkliwem pokryty. Po śniegu biegają małe ptaszki, „cirli, cirli, świr, świr!” – piszczą cienko i cierpko. Wyżej niebo wielkie i siwe jak burka furmańska, a pod tym niebem krążą gawrony i szarobokie wrony. W świeżym powietrzu ożył zapach kożucha i jak ocet wkręca się w nozdrza koński pot. Krewejko wyciąga kapciuch i ścisnąwszy kolanami lejce, skręca kozi rożek. Potem długo potrzaskuje zapalniczką z żółtej gilzy zrobioną. Skaczą srebrne iskry, aż wreszcie bucha płomyczek i do zapachu podróży dołącza się smród złej machorki. Raźno dzwonią bałabony4: ktoś jedzie naprzeciw i trzeba drogę dać. O mało co Krewejko z sań się nie zwalił, a ja razem z nim. – Taka twoja mać! – gniewa się Krewejko. – Wiedział, kiedy jechać! Mija nas baba, kraśna jak pisanka, w żółtym półkożuszku. Siedzi za furmana, a z tyłu, półleżąc, chłop rozwalony za pana. – Niech będzie pochwalony – mówi Krewejko, baranicy się dotknąwszy, ale czapy nie ściąga: baba choćby furmanem była, zawsze babą pozostanie. – Na wieki wieków – odpowiada krasnolica, błyskając zębami i rzucając zuchwałym okiem. Chłop jej podnosi się na łokciach i patrzy na nas w tępym zdumieniu. A kiedy sanie wmościły się w wyślizgane koleiny i odjechały nieco, woła schrypniętym barytonem: 4 Bałabon – dzwoneczek 8 – Patrzajcie, co by wam sraki nie zerżnęli... Tam policaje so! – Tfu! – spluwa Krewejko. – Babski chwost! Policjanty! Takie tam i policjanty: w łapciach i dziegciem śmierdzo! Ale widać, że Krewejko poważnie się zafrasował: nietutejszy ja i akurat w takim wieku, że policajom muszę w oko wpaść. – Ty lepiej nic nie mów – poucza, skręta z gęby nie wypuszczając. – Ja za ciebie będe mówił. Do dochtora jedziem, ot i wszystko. Milczymy czas pewien. Zahorze nie darmo zwie się Zahorzem. Ściśnięte jest z dwóch stron wysoczyzną, przykucnęło przy ziemi, zakopało się w śniegu, że chatę trudno od zaspy śnieżnej odróżnić. Tylko dymek siny i zapach czadu drzewnego i gnoju uprzedzają, że do wioski się zbliżamy. Za horami, za lasami leży Zahorze, choć Abaczowszczyzna, którą Krewejko obrabia, jeszcze bardziej zagubiona jest wśród gór i pagórków, lasów i jarów. – Starszy pan się ucieszą, że ty zechciał do nich przyjechać... Co tam Abaczowszczyzna: niby folwark, a po prawdzie chutorek drennieńkij5... – jakby usprawiedliwia się Krewejko. – Mnie tam wszystko jedno – mówię i widzę, jak od chaty idzie dwóch w kożuchach, z patykami karabinków nad ramieniem. – Dziwaczysz się ty, nic więcej. Żyć jeszcze sia nie nauczył – zrzędzi Krewejko. Patrzę w niebo, które przeciera się gdzieniegdzie i spłowiałą niebieskością prześwieca. Jestem samym okiem, uchem i myśleniem, ale nie czynem i nie sprawczą wolą. Wciąż się dziwaczę i ani rusz być mi niedziwakiem. A kiedy się prostaczkiem nie jest, jak sprostać tym czasom, prostym aż do obnażenia tego, co jest rdzeniem życia? Bowiem prostactwo tych czasów i tych okolic, osobliwych i jedynych, jakby po raz pierwszy stworzonych, zabójcze jest dla takich jak ja. Czuję to doskonale, ale przecież coś jest jeszcze we mnie ponad to wszystko. Bo w końcu jestem nieodrodnym dziecięciem tej krainy anachronicznej, trwającej w zgodzie nie z czasem, a jedynie z sobą, ze swym ciemnym przeznaczeniem, cierpkim losem i ze swoją niepojętą naturą. O tak, jestem „nietutejszy” i jak najbardziej „tutejszy”. – My tutejsze – mówi Krewejko do dwóch z karabinami. – Do dochtora jedziem. On chworeńki... Policaje grzebią w słomie. Gęby dobrotliwe, pucułowate, oczy jak u wszystkich – niebieściutkie. Rozparzyło ich gorąco w izbie: czapki na tył głowy zsunięte i wyglądają na junaków z wieczorynki wracających. – Papiery macie? – pyta jeden. – Papiery? Tyle, żeby machorkę skręcić – chytrzy Krewejko. – Skąd my, proste ludzie, będziemy mieli papiery? – Adkul6 jedziecie? – Z Abaczowszczyzny, zaraz za Łoszanami, ze trzy skoki zająca, z chutorów znaczy sia. A ja jakby was skądsik znam – zaczyna z innej beczki Krewejko. – Nie Kowzana wy syn? – Ten i sam bende. – Ot i dogadali sia! Dobre ludzie zawsze sia dogadajo! – cieszy się Krewejko. – Żydów żadnych po drodze nie widzieli?! – pyta Kowzaniuk. – Uchowaj Panie Boże! – Patrzajcie, uciekło ich paru z majątków. Żandarmów zabili. Broń mają, żeby was z kożuchów nie obedrali – przestrzega z powagą Kowzaniuk. – Pojechał! – krzyczy unosząc rękę. Krewejkowa kobyła płoszy się lekko i kłusem rusza przed siebie. 5 Drennienkij, drenny – lichy 6 Adkul – skąd? 9 – Czy czasem komendantem waszym nie jest Dowgiałło z Kopanego Błota? – na odjezdne upewnia się Krewejko. – On sam! – zgodnie odpowiadają kożuchy, śpiesznie tupcząc do ciepłej izby. – Tfu! – spluwa Krewejko. – Policjanty sia znaleźli! Szczuny zasmarkane. A Dowgiałło ze szlachty jest. Coś musi w tym być, kiedy on za komendanta się zgodził. Czasy ciężkie na ludzi przyjdo, takie same jak dla Żydów. Znak od Boga jest dany – mruczy Krewejko. – Od północy wielka zorza wstawała sia na pół nieba. I takimi słupami chodziła, jakby ją kto biczem chlastał. Wyjechaliśmy z Zahorza na otwarte przestrzenie. Wiatr zaczął chodzić po polach, czystych, wymiecionych. Cukier śnieżny przesypuje z miejsca na miejsce, zaspy białym dymkiem się kopcą. Na krzaku ostrężyny, osłoniętym od wiatru, siedzi stadko kraśnych gilów. Wiatr wzmaga się, gile nastroszyły swe krwawe piórka, a od lasu pędzi Ahaswer – Żyd wieczny tułacz. Cały złachmaniony, broda siwa aż do pasa sięga, na głowie ma siwą baranicę, a ręce mu chodzą jak wiatraczne skrzydła. Oczy ma nie widzące, nie w dal, lecz w siebie wpatrzone. – Biedny to naród – Żydy, przez Boga wybrany i przez Boga wyklęty. Bo kogo Bóg dotknie, temu nie ma życia – żegna się Krewejko i koniuszkiem bata zacina kobyłkę. – Mówio, że po wojnie będo Żydy głowami naszymi drogi mościć i brukować! – przekrzykuje wiatr Krewejko. – A ci który z nich przeżyje? Bojący się jest lud tutejszy i ostrożny jak mało który. Żyda żaden nie tknie, ale też i ręki mu nie poda. Siedzi po swoich chatach z drewna, słomy i gliny, jakby wyrosłych wprost z tej siermiężnej i bujnej ziemi, i patrzy spod strzechy na świat boży: „Co też tam nowego wymyślili? Jak być, jak żyć, żeby przeżyć?”. – Chiba zajedziem do Karabanów. Nogi skostnieli, żeb ich licho! Nu, paszła! – raźno pokrzykuje Krewejko i wali rękawicami o kolano, żeby pokazać, że ręce, i te ma nie swoje. Karabany siedzą na rozstajach, niedaleko skrzyżowania dróg. Domek ich nieduży, ale pojemny: kiedyś sklepik tam był, a za sklepikiem wyszynk dla pomniejszych dziedziców i poważniejszych gospodarzy. Karabany ziemi prawie nie mają, ale dziś samogon pewniejszy jest od pieniędzy. Podobnie jak pud żyta, połeć słoniny i wiązka machorki-samosiejki. – Patrzaj ty, żeby którejś Karabanisie w oko nie wpadł! Żywy nie wyjdziesz! – chichoce Krewejko. – Wszystko to panienki jeszcze. Brat też kawaler. Ojca i matkę pochowali i teraz na gospodarce siedzą: psami orają, kozy doją i kota za gospodarza mają. Tfu, zgiń ty, przepadnij! – swoim zwyczajem spluwa Krewejko. I pod ganek domu akuratnie oszalowanego, krytego gontem, z fasonem zajeżdża strzelając parę razy z bata. Kobyłkę okrywa derką i pod pysk jej podrzuca słomy owsianej. – Zagrzejem się, co my nie ludzie? – dodaje sobie otuchy Krewejko i z rozmachem otwiera drzwi. Siedzimy za stołem, który w kącie, pod świętymi obrazami ustawiono. Butelka z żółtawym samogonem już na stole króluje, obok bochen ciemnego chleba, a na płycie skwarki na jajecznicę się skwarzą. – Myślę, że krzywdy nie będzie. Przywiózł ja wam siemia lnianego. Siemie czyste jak złoto – mówi Krewejko zdradzając, że od samego początku miał w planie postój na rozstajach. Karabanicha – mała, przysadzista, twarz w puckach, nos kartoflany, oczka okrągłe i ciemne jak dwa zaśniedziałe pieniążki, rozprasza Krewejkowe obiekcje. Druga siostra, wyższa, czarna jak Cyganka, o oczach cierpiących i niespokojnych, przy piecu stoi. Czuję na sobie jej spojrzenie dotkliwe i czujne: takim wzrokiem patrzą kobiety nawiedzone, prorokinie tej ziemi, które w histerycznym napadzie wykrzykują prawdy tajemne. I te najcięższe, zdradzające sprawy płci i duszy, która brzydzi się tym siedliskiem namiętności, jakim jest ciało. Ale nie być duszy bez ciała, więc dusza się męczy i ciało jest zmaltre- 10 towane tą wieczną niezgodą. Wielką grę toczą kobiety nawiedzone – wszak wszystko jest tu z ducha, ale też z krwi, z żył, z hormonów, i cała ta kraina cierpi w spazmach, oplatana dzikim życiem. Cyganicha wywala do michy jajecznicę, stawia dwie szklanki i nalewa po połówce. Krewejko ściąga brwi w dwa siwe jeżyki i widać zamierza udzielić pouczenia, że gimnazjalistom pić nie uchodzi, ale ta bierze szklankę i przepija do Krewejki. A ja patrzę w te oczy obłąkane i widzę, że nie są one czarne, ale jak studnia: im głębiej się w nie spojrzy, tym więcej w nich mroku. – On gimnazista jest. Mózg jemu od samogonki rozmięknąć może, albo, nie daj Boże, kurze oczki dostać – zrzędzi Krewejko po drugim nalaniu, kiedy i na mnie przyszła kolej. – Jaki on gimnazista, kiedy gimnazjów już dawno nie ma – przytomnie zauważa puckowata. – I jak dobrego bysia sołoduchą7 czy kwasem chlebowym poić? Czysty byłby to grzech. Jak oczy mnie nie mylą, będzie to jakiś wasz krewniak? – Prendzej powinowaci my sobie przychodzim sia, albo wcale... – chytrzy Krewejko. – Dosyć, że z naszych stron on sia wywodzi. Swojak i tutejszy! – Wszyscy my swojaki albo krewniaki – i te z Okolicy, i te z folwarków, i te z majątków – nie bez dumy oświadcza Karabanicha. – Tak my i jedziem do majątku! – cieszy się Krewejko, widząc, że tym razem nalano mu całą szklaneczkę, a w drugiej tylko dno zabarwiono żółcizną. – Do Drajów jedziem, znaczy sia. Są Draje Antuszewicza, Draje Kozłowskiego i wreszcie Draje Tatarskie, więc Cyganicha z cicha pęk pyta: – A do których to Drajów? Ci do tych, co nic nie zjedzą, a gadają, że mają, ci do tych, co mniej zjedzą, a więcej wysrają? – A żeb ciebie! Ty chiba szaleju sia najadła! – wali Krewejko radośnie kułakiem po stole. – Wiadomo, że do Tatarskich. Tatarczuk on jakby trocha od strony matki. Kiedyś oni wszyscy Tatarami byli, a dziś nic – miast koniny najlepsze kumpiaki8 żrą, jedna żona majo, choć jak on pan, to może wprzódy i pięć żon mieć. Kto ich tam dojdzie. Szlachta – to i w wielkim poważaniu jest, choć czasami coś nadto dzika. Przecie on starego Dowgiałły – Ahanouskaho9 wnukiem jest. Karabanicha bez słowa wyciąga spod pieca drugą butelkę, nie patrząc na to, że siemienia było na połówkę z zakąską. Rozlewa samogon: mnie pół szklanki i sobie też. – Tak ja mówił, że jemu pić nie uchodzi – oponuje Krewejko, ale przywiędły jest w sobie. Wola tego, co stawia, i do tego kobietą jest. Niechby nawet Karabanichą. – Coś tam niewesoło w tych Drajach – mówi puckowata, szerokim gestem otarłszy wargi. – Straszy tam coś... Do tego rybę zżera: chcieliśmy na wigilię – i nie było. – Co miałoby straszyć? Bolszewik! granatami wygłuszyli w trzydziestym dziewiątym, ot i wszystko – mówi Krewejko, patrząc gdzieś w sufit. – A potem mużyczjó10 z Siwicy wyłapało. Grabili przecież, co się dało. Rybie, i tej nie przepuścili. – Mówią ludzie, że jakaś gadzina w stawie siedzi. Spuścili staw: ni czarta. Polazła w krzaki, w ajery i tataraki, czy co? – frasuje się Karabanicha. – At, przestaliby jerundú jerundzić!11 – oburza się Krewejko. – Wiadomo, jakie czasy nastali: gdzie nie spojrzysz, strasznowato. I gada żadnego nie trzeba... 7 Sołoducha – rodzaj napoju wyrabianego z zakwasu chlebowego 8 Kumpiak – szynka wieprzowa 9 Znakiem „u” zaznaczono tzw. „u” długie, wymawiane jak polskie „ł” 10 Mużyczjó, mużyk – chłopstwo, chłop 11 Jerundú jerundzić – opowiadać bzdury, brednie 11 Cyganicha przysiada się do stołu. Nalewa sobie sama. Cedzi ze szklaneczki, jak to robiły przyzwoite panienki na filmach z Bodo czy z Dymszą. Usta ma wąskie, niespokojne, spieczone przez gorąco wewnętrzne. – Nie myśl, że jestem taka sobie. Ja też do gimnazjów chodziłam. Łacinę znam. I dziewica ja jestem! – bucha gorącem prosto w moją twarz. – Jadźka, wstydu nie masz! – strofuje siostra. Cyganicha wstaje. Wyniosła jest jak posąg, oczy ma piękne: pałające i dzikie jak u ptaka, którego do klatki wtrącono. – Powiesz, że nie jestem dziewicą! Dziewicą jestem, wiedzcie o tym wszyscy! – A jakżeż, panna ty i dziewica! – potakuje Karabanicha z wielką żarliwością. – Jadźka dziewicą jest, nie da się zaprzeczyć. Ślubowała ona Bogu być dziewicą, pakul12 narzeczony na białym koniu nie wróci! – A czemuż jej nie być panienko? – równie szczerze dziwi się Krewejko. – Cała okolica wie, że Jadziunia panienko się została. A jak wojna sia skończy, tak zrobimy wesele, jakiego świat nie widział. A teraz wypijem my na ta konta! – nie wytrzymuje Krewejko i sam sobie nalewa, pełen życzliwości wobec świata, a szczególnie wobec Jadziuni. Ta piękna jest i wzniosła, niedostępna i podniosła. Kołysząc biodrami jak łabędzica, którą zmuszono na ziemię wstąpić, oddala się w kąt najciemniejszy. Krewejko, przy udziale Karabanichy, szybko załatwia się z butelką i wylewnie się pożegnawszy, wychodzi na dwór. – Ażeby ich cholera wzięła! Ażeby ich korszun13 rozedarł!... – zrzędzi usadawiając się w saniach. – I nie wiedzieć nam, co było robić: ci śmiać sia, ci płakać? Ot życie ty, życie... Jedziemy czas pewien. Widzę przecierające się krajobrazy Drajów, w nizinnym uniżeniu leżące. Są niby znajome, ale inne. Tamto, co było w nich sprzed wojny, zawaliło się i spopieliło. I inny zapach jest w powietrzu: groźny, wyuzdany, metaliczny i psi zarazem. Gdzieś od północy, spod Zalesia, kędy prowadzi stary trakt, dudni, jakby letnia burza się tam turlała. Dźwięk to nowy, ale już zwyczajny, i w tym też jest coś nieprzyzwoitego. – Jado i jado na wschód. Skąd tyle żelaza na świecie. A i ludzi! Chiba cała Jewropa na Ruskich idzie. Napatrzymy sia my jeszcze niejednego, napatrzymy, mówia ja tobie... – wzdycha Krewejko. – Jadźkin narzeczony na wojnie zginął? – pytam. – Może i zginął, a może gdzie na drodze z Mińska Ruskie jego zatłukli. Kto jego wie. A widział ty, jak ona na ciebie patrzała? Może ona i wiedźma z tego wszystkiego zrobiła sia. Wiadomo, jak to baba, kiedy jej zanadto pod spódnicą parzy. Pomilczawszy chwilkę, Krewejko dodaje: – Coś tak wygląda, że ty Jadziuni w oko wpadłszy. Trzymaj się, Maaruśka! – pokrzykuje dziarsko i zacina kobyłkę po skołtunionych kłębach, bo nie było kiedy konika wyzgrzeblić. Karmiciele pożarów Drewniany dworek, pracowicie oszalowany, z oszklonym ganeczkiem, wychyla się spoza ośnieżonych drzew i krzaków, jakby z pocztówki żegnającej wiek dziewiętnasty albo wyjęty z kresowych zdjęć Bułhaka. Zbytnio on jest swojski, aby być prawdziwym dworkiem, coś ma nie dokończonego albo przesadnego, jak wszystko chcące być przedwojniem. Znowuż zabu- 12 Pakul – dokąd, aż 13 Korszun – jastrząb 12 dowania gospodarcze, otaczające wielki majdan ze studnią i korytem do wodopoju, rysują się solidnie i trwale na tle śniegów jarzących się blaskiem przedwieczornym – karminowych, sinych w zagłębieniach i dołkach, bo wiatr przedmuchał i przenizał całą okolicę na nocne rozjaśnienia i tęgi mróz. Zajeżdżamy przed ganek. Nikt nam na spotkanie nie wychodzi i pies żaden nie szczeknie, bo psy wszystkie wybito albo poszły do wiosek, aby żyć na swą psią łapę. Krewejko, uwiązawszy kobyłkę do kółka przy ganku, tupie po schodkach skrzypiących mrozem i odchrząknąwszy raźno, sam sobie drzwi otwiera. A widząc moje znieruchomienie, wesołkowato pokrzykuje: – Co to, dupa przymarzłszy? Wylazaj, starszy pan sie ucieszo! Nogi mam zdrewniałe i na tych szczudłach wstępuję na znajome trzy schodki. I zza pleców Krewejki widzę sień pustą i głuchą: ani uprzęży w niej paradnej, ani zapachu skóry, ludzi i machorki – strychem niesie i piwnicą. Krewejko, nic sobie nie robiąc z pańskości, wali na prawo, prosto do salonu. Dostrzegam białe królowanie kaflowego pieca, żelazne łóżko, stół z wytartym blatem i parę krzeseł z plecionym oparciem. A kiedy przestępujemy próg, widzę pod oknami stos starych chomątów, uzdeczek, sznurów i warkocze lin konopnych. Jeden warkocz zahaczony o okno, rozpleciony na końcu, z dużym kruczkiem14 drewnianym. – Starszy pan nie próżnuje, lejce wiąże! – szczerze cieszy się Krewejko. – Ot my i przyjechali! – głośno obwieszcza. Otwieram drzwi do stołowego. Coś trzepocze nam nad głową i do salonu wpada sikorka bogatka i parę wróbli. – Wszelki duch Pana Boga chwali! – żegna się Krewejko. – Czyjaś dusza sia tu plącze... W stołowym stół, dopiero co sklecony z podheblowanych desek, dwa łóżka żelazne, kredens kuchenny, a w kącie wielka sterta żyta, rozgrzebana po brzegach przez ptaszki. – Widzisz ty, jakie gospodarstwo?! – jakby dziwi się Krewejko. – Beniczka teraz została. Ona tu wszystkim rozporządza, bo pan nie chciał u Niemców za administratora być. Siedzi i wierówki15 wiąże, a Beniczka grabi, co się da, i do rodziców ciągnie jak mysz jaka. „Wszystko to dla Tolińki, jak z wojny wróci” – przedrzeźnia babskim głosem Krewejko. – Będziesz miał lepiej jak na Abaczowszczyźnie. My dla ciebie ludzie prości, choć katoliki, a może nawet i szlachta jaka. Pożyjesz tu lepiej jak na chutorze – rozrzewnia się Krewejko, klepiąc mnie po ramieniu. Smarka zamaszyście, podeszwą wojłoka rozcierając nasmarkane. Zza desek przepierzenia słychać szuranie i oto mam przed sobą pana na Tatarskich Drajach – mego dziadunię. Ale czy starowierny i książęcy, jeśli nie królewski, może być czyimkolwiek dziadunią? – My pana szukali, a pan spał sobie jak dzieciuczek jaki! – cieszy się Krewejko, podchodzi do starca i całuje go w ramię. – A ja przywiózł wam gościa. Ździśka, znaczy sia, waszego! Starzec patrzy na mnie długo spod nawisłych brwi, jakby mierzył do samej głębi. Jego siwe oczy coś wiedzą i coś rozumieją, ale nie udziela on tej wiedzy należytej uwagi, więc oczy patrzą z samego przyzwyczajenia, aby patrzeć, surowo i dogłębnie. – Ździśka ja przywiózł! – pokrzykuje Krewejko. Przypadam do zwięzłej jeszcze i twardej ręki, coś tam mówiąc i słysząc własny glos jak coś obcego i wbijającego się w samo jądro mojej jaźni. A tak podwójnie i z oddalenia słysząc, rozbudzam w sobie to, czego obawiam się najbardziej, co jest śmiercią i trwaniem mojej duszy, co jest udręką świadomości siebie samego i trwaniem w opuszczeniu zupełnym. Unoszę wzrok i dzieje się ze mną to, co zawsze przeżywam w podniosłych i pełnych napięcia chwi- 14 Kruczek – haczyk z drewna służący do plecienia sznurów 15 Wierówka – powróz, sznur 13 lach: świat widziany zmniejsza się, wszystko robi się maleńkie, jakby dostrzegane przez odwróconą lornetkę, ale też jest czyste, klarowne i bardzo konkretne. – Witaj, mój chłopcze – wreszcie odzywa się pan na Drajach, kładąc dłoń na mojej głowie. – Jak tam, w Czarnym Borze, u ojca? A kiedy wyjaśniamy, że ostatnio przebywałem na Abaczowszczyźnie, coś tam burczy pod nosem i nagle zaczyna grzmieć, groźnie potrząsając pięścią: – A tutaj, obacz tylko! Rozgrabili! Rozebrali do szczętu! Później jakiś sowchoz zrobili, a teraz ptaki niebieskie hodujemy! Bandyci, hultaje! Złodziej na złodzieju, a na tym złodzieju jeszcze jeden złodziej! –powtarza swój ulubiony refren odwiecznej zaśpiewki, powstałej na tych ruchomych piaskach wiecznej niestabilności, grabieży, najazdów i epickiego rozpasania ludu tutejszego. A ja widzę twarz starca niby okaz wąsatego owada gmerzącego się w krystalicznej zawiesinie. Jest malutki, ale dotkliwie bliski, z twardą grdyką, zrogowaciałością gulastego nosa, wachlarzami monstrualnych uszu i siwą sierścią, co się może stać pierzem, gdy tylko jaszczur zapragnie lotu. Idę za nim. Patrzymy obaj na krwawe zachody, obmywające spichlerz i rozłożystą jak morenowe wzgórze stodołę. – Pożary wielkie w życiu widziałem. Pożary i zgliszcza. Obacz, wszystko to w dwadzieścia lat pobudowałem. I po co? Żeby znów pożary karmić? „Pożary będziemy karmić. Pożary karmić, salamandry ogniste hodować...” – powtarzam w myślach, niejako do rytmu i do wtóru. I chociaż opuszcza mnie owo uprzykrzone pomniejszenie świata, czuję napięcie i lęk. Nie wiem, czy źródło tej trwogi kryje się w tym dworze ogołoconym i wystygłym z ludzkiego ciepła, czy czai się w zimowym powietrzu, rozedrganym od pracy dalekich maszyn, czy może zgoła jest czym innym... Z głośnym tupotem buciorów do salonu wchodzi Śnitko. Ma niezmiennie tę samą twarz prowincjonalnego radykała albo sumiennego anarchisty, który nie zawaha się rzucić piekielną machinę pod koła carskiej karocy. Spoza szkieł w drucianej oprawie spozierają ironicznie oczy mędrca, co zna swoją wagę. Lekko kędzierzawa czupryna, przyprószona siwizną, hiszpański wąsik pod kształtnym nosem, jak zawsze akuratnie przystrzyżony. Śnitko ściąga przypudrowany mąką kożuch, bo jest jakby zarządzającym i zarazem mechanikiem w drajowskim młynie. Siada ciężko na krześle i dopiero raczy mnie zauważyć. A kiedy wyjaśniam, że przybywam z folwarku, ożywia się. – A gdzież ten Maciej się zapodział? – pyta raźno, zacierając ręce. Wiem już, do jakich rozmiarów rozrósł się w nim ten siny ogienek alkoholowych wtajemniczeń, tak skutecznie jednoczący go z ludem, że z nadejściem bolszewików mógł pozostać w majątku, będąc za pan brat choćby z samym Stieńką Razinem, więc lojalnie uprzedzam: – Samogonki to on nie będzie miał. Sam u Karabanów popasał. Akurat Krewejko wnosi mój drewniany kuferek, schowany pod sianem i workiem z sieczką, żeby policajom w oko nie wpadł. Książki są w nim jakieś, a książka dziś jak mina: nie wiadomo, kiedy i komu może wybuchnąć. – Dobry dzień, bratók! Jak tam, panu starszemu nic nie przywiózłszy? Kulícz albo barýcz?16 – Harelki nie ma, panók – śmieje się Krewejko. – Przyjeżdżaj za tydzień, tak ugościm. Rozczyn na brahę17 dopiero co nastawiwszy. – Jaki ja panók. Won panók – odpowiada Śnitko wskazując na starca. – Wierówkę sobie kręci, aż ukręci. Kniaź tatarski bacznie spogląda spod nastroszonych siwych daszków na swego szwagra i z godnością odpowiada: 16 Kulícz albo barýcz? – pieróg albo podarek? 17 Braha – zacier 14 – Wiesz przecież, że wierówki kręcić mnie nie nowina. Na Abaczowszczyźnie kołki olchowe strugałem, żeby zelówki naprawić, i tak szedłem do Smorgoń. Drajów jeszcze nie odkupiłem i dzieci nie miałem, a teraz co? Znów wierówki kręcę. – Komu w droga, temu z proga – oznajmia Krewejko. – Pojada ja, pókij nie za późno. Za drugim razem kiełbaska i kumpiaczka jednego przywiozą. Kabana18 kłuć będziem pod gody. – Niech zostanie. Wilki mogą naskoczyć – burczy starzec, ale o Abaczowszczyznę nie pyta. – Wilki puszczy sia trzymajo. Na wielki post pora im swoja piosenka śpiewać. A te znowuż, co na dwóch nogach chodzo – i we dnie, i przed północką jednakowo bezpieczne są, żeb ich trasca19 wytrzensła! Krewejko gęsto spluwa i wychodzi zamaszystym krokiem, na mnie nawet nie spojrzawszy. – Wielkiej poczciwości ten Krewejko. Jemu jednemu jeszcze można zawierzyć. Ale złotego rubla nie pokazuj: razem z palcem chwyci – mruczy starszy pan. Za oknem słychać smętny głos Krewejkowego bałabona, a od gościńca gęste pobrzękiwanie janczarów. – Wracają nasze balowniczki. Szybko jakoś... – podśmiewa się Śnitko. Swój wąsik, podobny do kępki wyrosłej na rojstach, podszczypuje i rzucając ostre błyski zza okularów opowiada, jak to Béniczka z ciotką Zośką od rana się fryzowały, szczypcowały, prasowały, a wszystko dla sołtysa. Sołtys przedwojenny, z kulturą, kiedyś nawet z radyjkiem na słuchawki, a dziś z mandoliną i z jajcami jak balony. Wychodzę przed ganek. Słońce już zapadło za horyzont, zorze stoją w samym zenicie, gdy wschód granatowieje. Okrwawione tym złudnym słońcem sanie podjeżdżają pod ganek. Béniczka twarz ma jak befsztyk. Jest w nowym, rumieniącym się ciepło kożuszku. – Paatrzaj, Zośka, kogo my widzim! – z wiejska, rozlewnie i z zaśpiewem woła i ostro pokrzykuje na konia – prrr, stój, paadła! Szarpnięty lejcą rosły gniadosz ryje podkową pryskając bryłkami lodu. Bucha parą, pysk ma oszroniony, wielkie oczy patrzą na świat z końską rezygnacją. Béniczka unosi swój tęgi, twardy odwłok pszczoły robotnicy i tyłem pcha się na ubity śnieg. Ciotka Zośka też jest w kożuszku, omotana szydełkową chustą, cała w rumieńcach wrzosowych przechodzących w róż – mierzy mnie swym błękitnym okiem rusałki i nic nie mówi. – Dawno już była pora do nas przyjeżdżać. Wesele będzie, choć z jedzeniem nie najlepiej. Widziałeś, wszystko rozgrabili! Jak wróci mój Tolińka, co on biedny powie? Taaki majątek – śpiesznie przejawia swą troskę Béniczka. Spoza pleców ciotki Zośki wyłania się ostry, lisi pyszczek Rysia. Patrzy na mnie z żarłoczną ciekawością, a mnie się zdaje, że to ja patrzę na siebie samego i widzę siebie w tym rozdwojeniu, które jest moją wieczną chorobą i zwykłą normalnością. Uprzytamniam sobie, że Rysio musi już mieć dziesięć lat. Co zdążył zobaczyć przez te lata i miesiące maligny, grozy i zapierającej dech gwałtowności życia? – A nasz sołtys zapomniał, że był zaprosił – cienkim głosikiem pieje Béniczka. – Siedział, o tak, i żonki cięgiem się bał. I czegóż tu było się bać? – Konia trzeba do stajni. Zgrzany mocno! – strofuje starszy pan, rozglądając się za parobkiem. Ale nikogo na podorędziu nie ma. – Mówiłem – cham na chamie i złodziej na złodzieju! – pokrzykuje. Zza węgła, od czworaków kuśtyka Lawón Kaczarhá. – Ot i przyjechali – mówi wesoło ni to do mnie, ni to do gniadosza, zuchowato podmrugując zaropiałym okiem. Bierze konia za oszronioną uzdeczkę i prowadzi pod wielką stajnię. 18 Kaban – wieprz 19 Trasca – febra 15 Lawón Kaczarhá Stoję na samym środku stawu, z jednej strony mam czworaki, z drugiej młyn, a za plecami zimowe splątanie wierzby i olchy. Młyn, założywszy kamienny ząb za ząb i rozluźniwszy konopne transmisje, oczekuje na odligę20 i przypływ wód. Korzystając z przestoju, Śnitko z młynarzem remontują to i owo. Ciągnie z młyna odwiecznym zapachem mącznego rozkurzu, dziegciowym smarowaniem i słodkawym odorem harełki. Czasami młynarz huknie jakąś przyśpiewkę, Śnitko rzuci białoruskim powiedzonkiem, i znów słychać tylko łomot łomów. „Wszystko tu jest swojskie i jakby bardziej prawdziwe od samej prawdy. Ciesz się, pókij czas, przybyszu skądinąd, choć jesteś bardziej tutejszy niźli tamtejszy, to przecież skądinąd” – tak myślę sobie, pokrzepiając się widzianym, a potem za kołnierz mi się leje, jakby kto czajnikiem polewał. – Na gówno im ten lód potrzebien, taka jego mać! – złości się Lawón Kaczarhá, któremu pospieszyłem z pomocą bardziej z nudów niźli z konieczności. – Pierdola ja taka robota! – poprawia się mową uczonych, bo w Grudziądzu w wojsku polskim był i tam nogę pod jaszcz armatni wsadził, co mu się opłaciło, bo ominęła go polska wojna i sowieckie wojsko. – Krów nie ma, starej pani nie ma, po chiera ten lód? – dalej męczy się Lawón. – W piwnicy babcia mleko, śmietanę, sery i twarogi trzymała. Latem lody z tego były: śmietana bita z cukrem i twarożkiem... – wspominam jak coś niby nie mnie dotyczące. – Dobrze wam było, taka wasza mać! – radośnie obnaża resztki zębów Lawón. – Drajowe krówki teraz w Siwicy doją. Nam choćby jałóweczka z tego sia dostała. Gdzie tam! My parobki, naród cichy. Ledwo ja w trzydziestym dziewiątym po łbie hołoblo21 nie oberwał, jak krówka jedna chciał przytrzymać. A co, my to nie ludzie? – Grabí nagráblennoje22! – podrzucam Lawonowi, ale ten przy swojej krzywdzie i niedawnych wspomnieniach. – Drzewo, i te, dawaj, na furmanki ładować. Zobaczył to Śnitko, podszedł do Łabatego i mówi, żeby zostawił, bo my, parobki, też człowiecza mamy natura i czymś w zima musim palić. A Łabatyj, widać podpiwszy sobie, chwyć za żerdeczka i po łbie Śnitce. Ten sia zasłoniwszy, żerdka sia złamała i renka też. Łabatyj poszedł szukać nowej, a Śnitko w pokrzywy i tyle go widzieli. Dopiero Łabatyj sia rozeźlił: idzie do pokojów starszego pana zabić. Paniczka, jak to bywało, zaległa w chorobie. Wiencej z przeżywania, jak z samej niemocy. Pan dziedzic siedzi koło niej i tylko mówi: „Dobre ludzie, bierzcie usio23, czahó wasza czórnaja dusza zapragnie, no pościeli spod mojej Wandeczki nie wyciongajcie, taka wasza mać, bo jak coś się jej stanie, dyk24 nie zapomnimy wam tego!”. Tak i było: ściągali wszystko, stare chomąta z sieni, i te wzieli, ażeby ich trasca uziała!25 A Łabatyj już na ganeczku. I popatrz ty, jaka mądra dusza u psa! Po domu szwendał sia nasz Walet, pies ostry, wiadomo, no z tego grabienia ogłupiawszy był zupełnie. Tylko Łabatyj na ganek, a Walet jemu do gardła! Ci 20 Odliga – odwilż 21 Hołoble – dwa dyszle poboczne do wprzęgania konia 22 Grabí nagráblennoje – grab zagrabione 23 Usio – wszystko 24 Dyk – tak, przecież, więc 25 Uziałá – wzięła 16 wódka go rozeźliła, ci co? Prendzej chiba poczuł, że siwickie mużyczjó po ludzkie życie idzie. A może dusza ludzka od grzechu śmiertelnego chciał odwieść? Kto jego, sobake, wie! Dosyć, że Walet cionga Łabatego po ganku, jak baba pijanego, dziw, że jego nie rozszarpie. W ta pora starszy pan przez okienko na ogród wylazł. Chrześcijańskie ludzie podali mu panią. Jedne podawali, a drugie cała pościel zabierali. Podły nasz naród, taka jego mać! – spluwa Lawón Kaczarhá. Widać, że zadowolony jest ze swej opowieści, jak każdy artysta, co rzeczywistość przekształca w słowo nieśmiertelne. – I nasze państwo siedziało aż do wieczora w ajerach i tatarakach. Łabatyj w ten czas zabił Waleta i tyle miał z tego, że obszarpany sia został i pogryziony jak durny karpiuk przez szczupaka. – I ty tam byłeś i wszystko widziałeś? – I ja tam był, miód, wino pił, co do gemby sia nie dostało, po brodzie ściekało – mówi Lawón. – A państwo nasze ja w stawie wyczuł. Wyszli z wody jakby nie te: odurniawszy trocha. A naszego dziedzica jakby co ukonsiło: zesztywniały sia zrobił, nic tylko krugom mówi: „Pomóż mnie starsza pani do Kotów zaprowadzić. A tam zobaczym, co bendzie. Nie pożałujesz” – mówi. Do Kotów i do Kotów! I wtedy, nie wiedzieć skond, Béniczka sia wzieła. Jak grabili, dyk i ona grabiła i nosiła do czarnej kuchni. Miała tam swoje dziewczyny. A na tym naścionganym stara Mina posadziła i kazała jej siedzieć jak kwoce na jajcach. A na naród darła morda po naszemu i nie wszystkie wiedzieli, co ona za taka. Myśleli, że moża z jakiej wioski przyszedłszy sprawiedliwości sia dopominać. Wiadomo, młody pan niejednej dziewczynie pod spódnica był wlazłszy, ażeby go trasca wytrzensła, taki już gorońcy był! – cieszy się Kaczarhá, pięścią waląc po krzywym kulasie. – „Tatuńka, tatuńka. Mamuńka, mamuńka” – Béniczka do starszych państwa. „Trzeba ratować, co jeszcze sia da”. A nasz pan dziedzic nic tylko: „Do Kotów” i „Do Kotów”. Potem każe mnie iść na bok. Oho – myśla ja sobie – pan dziedzic ma leworwer schowany. Jak dostanie broń, strzelać bendzie jak w dwudziestym roku. I wtedy ja poszed sobie. Durny ja, ot durny był. Nie o leworwer to szło... – A o co? – To nie wiesz?! Złote rubelki miał w sklepie schowane – śmieje się radośnie Kaczarhá. – Na ta piwnica ja teraz i patrzeć nie moga. A tu jeszcze lód każo ronbać. Pierdola ja taka robota – wraca do rzeczywistości Lawón. Przed młyn wychodzi młynarz, wyraźnie podochocony, i jakby mało było, podśpiewuje sobie: A Lawona dyk i czort nie biaré Nie salonujú kapusiu żare! Nie salonujú, ni skwaranujú Tolki troszaczki prywaranajú!26 – Taka twoja, w te i nazad! – wrzeszczy Lawón, wypuszczając łom, który uderza na płasko i pęka na dwoje, jakby nie stal to była, a szkło. – I jak tu człowiekowi żyć: stal, i ta sia zmenczy? Co ja teraz panu naszemu powiem! – martwi się Lawón i kuca wyciągając swą koczergę na sztywno. – Rewolucji zakosztował, a pana się boisz? Przecież Béniczka tu dziś panią została – mówię. – Prendzej samogonka popłynie kisielowym brzegiem do samej Wilii, jak pan nia bendzie panem na swoim! – oburza się całkiem szczerze Lawón. – Nie, moje oczy oglondać tego nia bendo! 26 A Lawtona czort nie bierze, żre kapustę bez soli, bez soli i bez skwarek, tylko troszeczkę podgotowaną 17 – Krakadiła podobno widział? – badam ostrożnie Lawona. Kaczarhá, jak nisko kucnął, tak wysoko podskoczył. – Nie mów ty nic takiego, Ździśka! Czur czeraz czur27! Chiba ja wypity był, a jak człowiek wypiwszy, dyk wszystko jemu sia widzi! I widzę, że Lawón zupełnie jest przybity. Głową, nawet i tą nie ruszy, a młynarz znów o Lawonie i Lawonisze podśpiewuje. Biorę odłamki łomu i pokazuję młynarzowi. Młynarz gapi się przez chwilę i idzie za węgieł ulżyć sobie. Od dworu biegnie Ryśka. Jest rozogniony. Klapki uszanki podskakują mu jak słuchy u spłoszonego zająca. A Kaczarhá, jakby zapomniawszy o swojej biedzie, wystawiając czarne pieńki zębów, beztrosko obwieszcza: – A idrýt wasze pałki28 z łomem! Ci to moje było? I zaraz przyśpiewkę do młynarzowego śpiewania dokłada: Siadła baba na kurycu, Wyjechała na ulicu. A panoczki nie poznali, babie z kurą czapkowali. I obnaża swą wielką łysinę ni to przede mną, ni to przed Ryśkiem. Zwyczajny jestem tych nagłych zmian nastroju, lecz nigdy mi dosyć zdziwienia, że Lawón ma pamięć na mrugnięcie okiem. Rysio wystawia swój ostry, lisi pyszczek do wiatru i przysłuchuje się dźwiękom płynącym z góry. Od wczorajszego ranka, z parogodzinnymi przerwami, idzie z północy gromowe dudnienie. Stężałe mrozem powietrze przybliża te huki, chociaż źródło ich musi być gdzieś za Wilią. – Bambio tam, ci jak? – zastanawia się Kaczarhá. – A może bolszewiki wracajo? Teraz już śmiejąc się na całe gardło, mówi: – Wczoraj w przedwieczerz byli z Siwicy. Poronbali trocha olchy i poszli sobie. Widać bolszewików wyniuchali, żeb ich! Ot skatina29 proklataja! Rzeczywiście, wczoraj po parunastu godzinach owego dudnienia, a była już szarówka, w zaroślach nad stawem pokazali się jacyś ludzie. Dało się słyszeć uderzenia siekiery, parokrotne, jakby na próbę. Wszyscy wyszliśmy przed dom, tylko kniaź tatarski trwał przy swoim wierówkowym rękodziele. Patrzyliśmy na te cienie i nasłuchiwaliśmy nieśmiałych uderzeń siekiery w milczeniu i w nicnierobieniu. Ale siekiery nie były zbyt pewne swego i kiedy od drogi zarżał ogier, wyzywająco i tęsknie, uderzenia umilkły, aby się więcej nie odezwać. – Ty, słuchaj – trąca mnie nieśmiało cioteczny. – Przyjechał August i dwóch oficerów przywiózł. I zebrawszy się na odwagę, mówi do Kaczarhý: – Panie Leonie, Benia prosiła, żeby końmi Augusta się zająć. – Jakij ja pan! Wot August, ten teraz panem. A co jemu Witold dał w morda, dyk trzyma do dziś. Dziwny to naród Niemcy: „Matka ajer, matka szpek – ja niemiecki czeławiék”. August, Niemiec inflancki, był u dziaduni za specjalistę od bydła. Dziadunia zapragnął swój majątek przekształcić w fermę hodowlaną. Dużo ich musiało łączyć, wszak kniaź tatarski przeszedł całe Inflanty i pół Litwy, służąc u któregoś z Platterów. Któregoś ranka przydybał Tolińka Augusta, jak poddaja krowy i pije świeże mleczko. Dużo nie myśląc zbił go po pysku. Nie wiadomo, czy dziadunio go wyrzucił, czy też August sam odszedł, dosyć, że za- 27 Czur czeraz czur! – wara!, a kysz! 28 Idrýt wasze pałki! – niech was tam! 29 Skatina, skacina – bydło 18 czął pracować w majątku u Żebrowskich. A dziś August to gauleiter na wszystkie okoliczne majątki. Przed gankiem stoją szerokie sanie, pomalowane na orzechowo w żółte zawijasy i czerwone kwiatki. U zaprzęgu parska para koni o przedziwnej maści: siwą, wpadającą w mleczność sierść naznaczają czarne i kasztanowe cętki. Pyski mają gniado-białe, mozaikowate, grzywy i ogony popielate. I to napiętnowanie przydaje im coś z jaszczurki, coś z psa dalmatyńczyka i coś z tygrysa bengalskiego. – August zeprzengnął taranty Żebrowskiej. Czasy zrobili sia, żeb ich małanka30 spaliła! – unosi się Kaczarhá i ująwszy lejce zacina parę ogierów. I konie, poderwawszy dumnie swe mozaikowate łby, ruszają równym kłusem. Jak na paradzie. Baron Münchhausen Rozgwar panuje w salonie niezwyczajny tu od dawna. Zapach cygar, ostry i aromatyczny, nie zapach to, a sama esencja jakichś egzotycznych aromatów dławi zapachy sieni. – Idź tam – pcha mnie do przodu Ryśka. – No idź, zobacz, jaką mają broń. Zupełnie jakby ręczne karabinki maszynowe, mówię ja tobie... August wyciąga ku nam krępą, owłosioną łapę, nawet nie próbując unieść się z krzesła. Jest w tym wielkopańskość podpatrzona we dworach, chociaż sam August, pyknicznej budowy, o szerokiej twarzy, ma w sobie tę twardą niemiecką chłopskość, która potrafi zakorzenić się i wrosnąć w każdą ziemię, czyniąc ją poddaną sobie. A przecież jest w nim też jakaś melancholijność, jakaś słowiańska miękkość i prywatność zarazem. Przedstawia nas towarzyszom. Oficerowie mierzą mnie spojrzeniem bezinteresownym i w swej pewności siebie aż do upokorzenia obojętnym. Podobni są do tysięcy młodzieniaszków, jakich ujrzałem przed rokiem, gdy szli w przepastne przestrzenie Rosji, bez wahań i wątpliwości, pewni, że wszelkie działanie jest celowe, skoro uparty i wytrwały czyn stworzył ich sprawną cywilizację. I przypominam sobie, jak rozebrani do pasa, ogorzali i płowowłosi, oporządzali wieprza w sposób nam nie znany. Sparzywszy go wprzódy wrzątkiem i uczepiwszy za tylne nogi do wysokiej drabiny, rozpłatali wieprza wzdłuż, jak karpia przed Wigilią. Zawieszony kaban wyglądał nader żałośnie, stając się pospolitym połciem mięsa, jak w taniej jatce... I we wszystkim ci chłopaczkowie byli bezbłędni i precezyjni. Zawstydził się lud tutejszy tej lepszości i zdawało się, że wstydzą się nasze drewniane domy, nasze krzywe stodoły, odryny31, świrny32 i chlewiki, nasze liche parkany, tak niedawno pobielone na przyjazd RydzaŚmigłego. A zawstydziwszy się, tutejsi uderzyli się w piersi i uznawszy się za niegodnych, dopiero mogli wyśmiewać i prześmiewać panów nad panami za ich pańskość, bo nigdy i nikomu nie wyszła ona tutaj na dobre. I teraz młodzi oficerowie wydają się być nie na miejscu, bo w drajowskim salonie wszystko utraciło swą formę, rozprzęgło się i rozpełzło po kątach. Pod sufitem przefruwa, siadając na belce, sikorka bogatka i parę wróbli, zwabionych na ganek i przyhołubionych na czas srogich mrozów. Wszędzie wala się stara uprząż, leżą pakuły, kruczki i zdarte podkowy. 30 Małanka – błyskawica bez grzmotu 31 Ordyna – szopa na siano 32 Świren – spichlerz, osobny budynek gospodarski do przechowywania zboża 19 – Będziemy strzelać do wszystkiego, co się rusza i ucieka. Piff, paff! – mówi August, mierząc palcem w sufit. – Kto wie, może to przebrani Żydzi?... – Żydzi, ach ci Żydzi – wzdycha Béniczka. – Wiosną będą nam potrzebni Żydzi. Ziemia zapuszczona, zachwaszczona, muzycy nie chcą pracować... – A kiedy by my spotkali gdzieś Witolda, też strzelać będziemy – dobrodusznie dodaje August. – Ten dureń lasy teraz rąbie na Sybirze. Internowany został na Litwie, a potem na białe niedźwiedzie jego wywieźli! – śmieje się Béniczka. – Honorowy to był pan. I raptus jak każdy polski szlachcic. Z tej honorności to wasza Polska przepadła. A mogliśmy razem na bolszewików pójść. Teraz wy u nas co? – pyta August. – Parobcy... – nagle odzywa się ciocia Zosia. August przygląda się córce starego Dowgiałły-Oganowskiego, coś rozważa i z powagą mówi: – Dobrze pani Zosia powiedziała – na służbie wy u nas. Przecież mogło być inaczej. A gdzież starszy pan się podziewa? – Wierówki wiąże. Popatrzcie tylko... – i Béniczka wskazuje na miejsce, gdzie pan na Drajach – nie wiadomo, czy przeżywa swój upadek, czy też poniża się w zaciekłej pokucie. – Kuferek ma pod łóżkiem, a tam różne takie bogactwo. I znów majątek chce odbudować. – Na wszystko przyjdzie pora. Bydło sprowadzimy z Holandii i prawdziwego hodowcę Holendra – uspokaja August. Młynarzowa, która zajmuje dawną sypialnię państwa, wnosi jajecznicę na skwarkach i litrową butelkę samogonu. Béniczka każe mi sprowadzić pana na Drajach. Idę więc przez stołowy do białej kuchni, gdzie nie tak dawno gospodarzyła niańka i bona wszystkich Oganowskich, Niemka, bo jakżeby inaczej, również z Inflant – Mina Krause-Balsemirg. Dziadunia siedzi przy kuchennym stole i zanurzywszy wąs w glinianej misce, posiorbuje zacierki na mleku. – Na tarantach przyjechali. Słychana to rzecz? August na tarantach pani Żebrowskiej!!! Czego bolszewicy nie zniszczą, to Niemiec zagarnie. W tamtą wojnę ziemię z Ukrainy, nawet ziemię wywozili – mruczy kniaź tatarski. – Jakżeż to tak, dziadunia w kuchni, a oni na salonach! – denerwuję się i znów ogarnia mnie to uczucie lęku i napięcia, i świat ulega dręczącemu przeinaczeniu. I oto dziadunia robi się malutki i oddala, jakby widziany w perspektywie oszalałego w swym mistrzostwie malarza miniatur. – Całe życie ciężko pracowałem, zapamiętaj to sobie! – przemawia do mnie udręczająco dokładnie widziany pan na Drajach. – A kiedy zapytano by mnie, czy żałuję swego życia, splunąłbym takiemu pod nogi. Po froncie niemieckim ziemia tu była poryta, gazem zatruta. Po roku dwudziestym, kiedy wróciliśmy spod Częstochowy w trzy wozy tylko, to samo... Dwie potęgi na nas runęły. Francji już nie ma, Anglia koloniami zajęta, Ameryka za siedmioma morzami. Turcja – i ta dziś do niczego, chyba że Chińczycy... Wyciąga z kieszonki dużą, srebrną cebulę na miedzianym łańcuszku i postukuje grubym, żółtym paznokciem po wieczku. Widocznie zegarek znów nie chce chodzić. Wiem, że kniaź tatarski otrzymał ten zegarek w nagrodę za dzielność przejawioną w wojnie rosyjskotureckiej, gdzieś w końcu lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Nieraz czytałem wygrawerowany na odwrocie wieczka napis: „Pawieł Bure. Postawszczik dwora Jewo Wieliczestwa”. A nad tym dwugłowy orzeł, skrywający swe smocze łby pod jedną koroną, w łapach berło i jabłko cesarskie. Nigdy jednak nie śmiałem zagadnąć go, jak godził tatarską kniaziowość ze służbą u cara, niechby nawet w pułku grodzieńskich ułanów. Dziś pytam. – Ułanem byłem i owszem! – zapala się dziadunio. – Zawsze konia dosiadaliśmy. Kiedy car chciał nas schłopić, dziad nasz, Michał, chorąży powiatu oszmiańskiego, szlachectwem się wykazał. A herb mamy od koroniarzy: „Ogańczyk” – ręka miecz trzymająca i znak łuku 20 ze strzałą. Witolda też dałem do ułanów wileńskich i choć młodzik, walczył dzielnie w dziewiętnastym i dwudziestym roku. Jakżeby inaczej! Obacz tylko, z szablą to jest tak: trzeba mieć siłę w nadgarstku i szablę odpowiednio ustawić. Cóż za moc jest w klindze. Koń z jeźdźcem ważą razem ze czterdzieści pudów, i to wszystko w pędzie, w galopie! Obacz no dobrze! I pan na Drajach unosi się na swym taborecie, i widzę go, jak pędzi przez kuchnię, najpierw stępa, potem już galopem w cztery drewniane kopyta – rozpłomieniony, rozogniony, natchniony. Cóż to będzie, gdy w tej szarży szalonej sforsuje drzwi jedne i drugie, dopadnie cętkowanych koni i z tą klingą jak szkło jasną, a ciężką w sto pudów, popędzi na jaszczurzych tygrysach naprzeciwko potęgom tego świata! Słychać serię, krótką i dobitną. Strzelają blisko, nawet jakby w domu. – Chamjó sołdackie33! Rozwalą wszystko, spalą i zniszczą! – groźnie błyska stalowym okiem kniaź tatarski i zasiada za miską z wystygłą zacierką. Do kuchni wbiega Ryśka, ręce mu się trzęsą i głos się załamuje. – Niemiec strzelał po ptakach... Starszy pan chwyciwszy laskę, z którą już od dawna się nie rozstaje, rusza do salonu. – Zastrzelą go – mówi spokojnie cioteczny. Stoimy pod drzwiami i słyszymy splątaną niemczyznę, przetykaną nieśmiertelnym „obacz no tylko...”. Czekamy, co będzie dalej, gdyż w salonie zapanowała nagła cisza i w tę ciszę ostro wdziera się hałas odsuwanego krzesła, stuk obcasów i głos niemiecki – jasny i czysty. Widzimy przez uchyloną szparę sprężystą sylwetkę oficera, składającego najwyraźniej słowa szacunku i przeprosin. – Niech pan dziedzic wybaczą. Wypiwszy on trochę. Pochwalić się chciał, że cel ma dobry. Jakże my by mogli dobrodzieja obrażać, my ludzie kulturalni, nie żadne tam bolszewiki – przemawia po swojskiemu August i podsuwa starszemu panu krzesło. W kącie, nad belką, gdzie lubiły siadać ptaki, jarzy się krwawa plama. Nie wiadomo, czy zginęła sikorka bogatka, czy życie stracił wróbel pospolitak. – Herr oficirien, to prawdziwy baron Münchhausen – mruczy starzec zasiadając za stołem. Niemcy wybuchają radosnym śmiechem: – Ja, ja, baron Münchhausen! – Von Dowgiałło zna barona Münchhausena! – obwieszcza August. – Musimy wypić za zdrowie von Dowgiałły-Oganowskiego! Na stole stoi rozpoczęta, druga już butelka. Rozochocony August nalewa do szklaneczek i wznosi toast za von Dowgiałłę – wielkiego znawcę literatury niemieckiej. Żołnierze Słońce chodzi coraz wyżej, wrony i gawrony zdradzają niepokój wielki, dobierają się parami i rozkładając skrzydła dla zachowania równowagi, kraczą zwiastując jakieś niejasne dla siebie czasy. Rześkość w powietrzu jest zadziwiająca: wystarczy tego powietrza nałykać się i alkohole okażą się najzwyklejszym oszustwem. Staliśmy się z moim ciotecznym notorycznymi opilcami, wędrując to w stronę Kotów, to do Antuszewicza, gdzie rządzi teraz rodzina Derwojadów, bo pan w Wilnie przebywa, to 33 Chamjó sołdackie – chamstwo żołnierskie 21 znów podchodząc pod dwór Kozłowskiej: straszy tam carską generalskością i w drzwiach domu widzimy grubą staruszkę, przebraną jak na karnawał. Na tej ziemi bezimiennej i bezgranicznej, bo śniegi wszystko wyrównały i zatarły, najbardziej czytelne są harce zajęcy. Ślady ich układają się jak w kostce do gry w domino: poprzecznie znacząc skoki, a podłużnie przednie łapki. Paciorkami kładą się lisie tropy, obok przejdzie sarna, wyszukując łysinkę, gdzie można skubnąć jesienną trawkę, swe krowie kopyto odciśnie łoś-samotnik, wieczny wędrownik. Widać psie tropy. Gdy psów dużo i szły one wachlarzem – trzeba szukać na śniegu krwawych łat i rozwleczonych kości. Nie psy to były, lecz wilcza wataha. Dziś, a dzień jest cały w jasnościach, że trzeba oczy żmurzyć34, jedziemy w stronę Antuszewicza łąkami nad Drają. Śnieg jest twardy i zeskorupiały, jedynie w miejscach dolinnych nawiało cienkiej mączki, srebrzącej się i skrzącej jak stłuczone szkło. Wysokie olchy kreślą na śniegu swe czarne sylwety. W misternie ułożonej siatce pstrzą się zdrewniałe szyszeczki, a obok rozwijają się robaczki marcowego kwitnienia. Rzeczka podzwania szklano: pod lodem sączy się woda, niespokojna jak żywa rtęć, ciężka jak rtęć i zimniejsza od lodu. Podążamy śladami buciorów. Prawy wydaje się być bez obcasa, na lewym podeszwa zdziera śnieg. Ślady skręcają ku rzeczce i giną za wykrotem olchy, którą huragan obalił. Potem Śnitko obciął pień i teraz wyciosuje niecki i skopki do drajowego gospodarstwa. Ryśka zerka za wykrot i cicho obwieszcza: – Tam ktoś śpi... Wsparłszy się plecami o korzenie olchowe, siedzi jakiś człowiek w sołdackim szynelu. Na głowie ma spiczastą czapkę-budzionówkę. Nogi podciągnięte pod siebie. Człowiek patrzy uważnie na przeciwległy brzeg i wydaje się wiedzieć i rozumieć ponad możliwość wszelkiego rozumienia. – Hej, sałdat! – mówi Ryśka, trącając sołdackie ramię, ale człowiek jest stwardniały jak wszystko wokół. Strumyczek podzwania srebrzyście, na olsze wykrzykuje swe niepokoje wszystkowidząca sroka, a ja myślę, jakimi drogami szedł ten człowiek, aby siąść nad Drają już na zawsze?... Od wieków gdzieś spod Riazania, Saratowa, Pskowa i Tambowa ciągną w te strony zastępy ludzkie. Ten bezustanny ruch na zachód, który może i moich przodków wyrwał gdzieś z wyżyn Zakaukazia lub mongolskich stepów, jest nad wyraz zastanawiający. Widocznie przyciąga ich gęstość tutejszych krajobrazów i ludzka rozmaitość. I podąża człowiek do człowieka tym prawiecznym szlakiem, traktami obsadzonymi brzozą wielką jak baobab, gościńcami i wszelką możliwą stecką. Snadź sprzykrzyły się im ojczyste bezkresy, przesyciły duszę tęsknotą tamte horyzonty – bezludne i monotonne. Szli więc ze swoją pieśnią rozlewną, smętną i samobójczą, bo nie pieśń to była, lecz płacz duszy nic o sobie nie wiedzącej. Wędrowali z cierpliwą wiarą, że odnajdą jakąś prawdę o sobie samych, że z bez historii (bo gdzie przestrzeń bezkresna, tam czas bezczasowy) wkroczą w historię, niechby nawet samym umieraniem. I trafią w annały małej Europy, w jej kalendarze pęczniejące od dat i wydarzeń... – Bidak uciekał zza drutów – mówi Ryśka, posmarkując nosem. – Tam ich głodzą na śmierć. Czemu nie zaszedł do jakiejś chałupy? – Może i zachodził, na pewno szedł na chutory i zaścianki. Siadł na chwilę i przysnął. – Taką czapkę-budzionówkę nosiłem. Matka przycięła szpic, żebym nie był podobny do diabła – mówi ponuro Ryśka. – A pas mam od Tamarowa, tego z Moskwy. Kiedyś przywieźli całą walizkę piwa, pili i znów nosili. Potem Tamarow polazł w szaragi35, wetknął nos w płaszcze, przestępował z nogi na nogę, beczał i wciąż powtarzał: ,Jedu, jedu, w Maskwu je- 34 Żmurzyć – mrużyć oczy 35 Szaragi – wieszak na ubrania 22 du”. Oni wtedy na Niemców czekali. „Tak dalsze żyć nie lzia” – mówili. „Pust Gitler prijdiót”. Mieszkał też u nas Kotik, tak go wszyscy nazywali, bo chodził cicho jak kot. To ten Kotik był z Ukrainy i jak się upił, to się bił w pierś i mówił, że nie jest człowiek, bo kiedy szedł do domu z „pajkóm” chleba dla całej rodziny, to wszystko po drodze zeżarł. I nie mógł sobie tego wybaczyć. Głód podobno był u nich straszny. Fajny był. Brał mnie do kasyna oficerskiego, wiesz, tam gdzie przed wojną był Klub Urzędnika, sobie zamawiał „sto gramczikow”, a mnie coś do zżarcia. Oni wódkę ważą na gramy... – Znam to wszystko – zgadzam się ze swym ciotecznym i przypominam sobie wrzesień, tak niedawny, a tak odległy, bo tyle się stało od tamtego dnia, że nie zapomnieć mnie nigdy tych czasów ociężałych od trwogi, pijanych od rozpaczy, a zarazem tak pełnych zabójczej nowości i odkrywanych ciemnych światów. U nas również zakwaterowano oficerów. Byli ze stolicznej Moskwy, pełni wigoru i żywotności, z patefonami, harmoszkami, ze śpiewem „Katiuszy” i przebojami z filmu „Wiesiołyje riebiata”. A przecież kryli w sobie, początkowo tylko przeczuwane przez nas, głębokie nieszczęście. A kiedy zaczęło się nocne stukanie do drzwi i nasze pakowanie się na łapu-capu do szarwarkowych furmanek, które wiozły nas na boczną rampę, do zakratowanych kolczastym drutem „stołypinek”, nasze nieszczęście szło w parze z ich nieudacznictwem. Zdawało się, że zaraziliśmy się tym losem: ślepym, tragicznym i nie do uratowania ludzkim. A oni mówili: „Bierzcie dużo słoniny – sała, kożuchy i walonki. Tam jest tak – jak spluniesz, do ziemi doleci grudka lodu. I strzeżcie się „gołubczikow” – z niebieskimi otokami. To gady, nie ludzie, a prosto gady!” A potem znów patefon, wódka i płacz po kątach. – Twój Tamarow teraz piasek gryzie albo puchnie z głodu... – mówię. Przed oczyma mam kolumny jeńców. Ostatnie czwórki dźwigają opuchniętych z głodu. Ludzie rzucają kawałki chleba lub ugotowany ziemniak, ale nic z tego... Więc jeńcy pożerają ogryzki, trawę, a gdy pojedynczo przez czas jakiś wypuszczano ich na robotę, ryli w śmietnikach. – Popatrz, młynarzowa Ajka: Ciućka! Ciućka! – wabi Ryśka. Od młyna biegnie kasztanowa suczynka z białymi łatkami na brzuchu i łbie. Za nią jakiś półwilczur z Kotów, może syn Waleta, który życiem przypłacił swą wierność państwu? Za nim biały, kudłaty mieszaniec, pół pudla, pół szpica. I niby z ogarów polskich – złotowłosy jak bursztyn, duży, chudy pies. Pańskie psy poszły na wieś, z głodu i lęku – tam się skundliły i teraz są wyrzutem dla ludzi. Niemcy polują na mieszańce z wielką zawziętością, jakby od tego zależał żołnierski los, jeśli nie życie. – Ciućka, ciucieńka! – nawołuje Ryśka. Psina, mocno już udręczona, skręca ku olchom. I sfora biegnie ku nam. Widzę, jak zza łaźni wychodzi żołnierz w długim płaszczu, z karabinem w garści. Przystaje, przykłada karabin do ramienia i długo mierzy. Strzela raz i drugi, i dopiero za trzecim rudy pies obala się na śnieg. Psie wesele rozpierzcha się na wszystkie strony, a suczynka, skamląc żałośnie i zapadając się po brzuch w śnieżnym pyle, pędzi do naszego wykrotu. Rudy pies usiłuje podnieść się na przednie łapy. Czołga się po śniegu, wlokąc sploty sinych jelit. I w przypływie wściekłości zaczyna szarpać wnętrzności, walcząc z tym, co mu sprawia śmiertelny ból. Żołnierz strzela i chybia. Pies skamle i z jakąś niepojętą siłą ponownie rzuca się na własne jelita. Pada ostatni strzał, w głowę, i zalega cisza. Suczynka tuli się do moich nóg, starając się spojrzeć w oczy swymi orzechowymi oczyma mądrej i doświadczonej przez życie kobiety. Niemiec ma różową, spoconą twarz, poczciwą i jakby lekko strapioną. W wojennym żargonie, znanym aż za dobrze, zapytuję: – Samogon? Ajer? Szpek? Farsztajn? Samogonka? 23 A kiedy dostrzega tego, który spoczywa za olchowym wykrotem, nie jest zaskoczony. Zdejmuje furażerkę, naciągniętą aż po uszy, i długo wyciera pot. Potem kuca i patrząc w śnieżno-lodowe splątanie zimowej rzeczki, pogodnie mówi: – Bolszewik kaputt, Stalin kaputt... W wielkim dworze Do Drajów zawitał nowy gość: tęgawy, pulchny blondyn, który uszedł z Wilna, gdyż miał wpadkę w Organizacji. Teraz wałkoni się w mająteczku jako cioteczny Béniczki. Bo i Béniczka jest w Organizacji, gdyż wszystkie majątki należą do Organizacji, służąc spyżą, schronieniem dla chłopców z lasu. Ale oni coraz rzadziej zaglądają w nasze strony, trzymając się bliżej Wilna i okolic. Pod wiosnę jakiś nowy duch zapanował w zaściankach i dworach. Front na wschodzie stężał, coś się zaczęło mówić o jakimś Stalingradzie. I zaczęli pojawiać się ludzie, jakich nie spodziewano się ujrzeć tak rychło, a w majątkach wcale. Jednym coś obiecywali, drugim grozili i żądali samogonki i sała. – To są bolszewiccy partyzanci – objaśniał nam Tadziúk-konspirator. – Nie lękajcie się. My z nimi w zgodzie. Sikorski podpisał pakt ze Stalinem i my teraz braty. Ciasno jest we dworze i przychodzi mi się spać w jednym łóżku z Tadziúkiem. Kładziemy się na scyzoryka i zdarza się, że w nocy oplatam jego szyję nogami. Tadziúk żali się rankiem, że sny miewa ciężkie. Raz śni mu się, że podduszają go w okrutnym śledztwie, to znów, że ma do czynienia z panienkami z ulicy Bakszta. Ale jest to związek bezpłodny. Obecność Tadziúka ma też swoją dobrą stronę. Ożywają nasze kontakty z dworami, gdyż Tadziúk ma zasięgnąć języka dla dobra Organizacji. Dziś jedziemy w stronę Zalesia i Wilii, do pani Żebrowskiej. Kałamaszka nasza, sklecona z czego się dało, pobrzękuje na berwionach moszczących drogę przez olszynę. Chude olchy rosną na kępach niby rzadki włos na głowie topielca. Utopić się tu i dziś łatwo. Kiedyś drogi żadnej nie było, rządziły bobry, pamięć tego przechowuje wioseczka Bobryno. Wokół rowy, przekopy, a na brzegach grubolistne, soczyste kaczeńce, jarzące się żółtością słoneczną. Przedwczesna wilga miękko obwieszcza wiosnę: „iglijo, zofija!” Drze się bezczelnie sroka, a od strony Zalesia dobiega świst lokomotywy. – Pchają transporty na wschód, a nasi chłopcy wysadzają te pociągi. Rychło alianci wylądują w Europie – z powagą mówi Tadziúk. – Gdzież oni będą lądować, te alianty. U nas same lasy i błota – dziwi się Béniczka. – Wylądują, wylądują. Najpierw w Grecji albo w Jugosławii – oznajmia autorytatywnie Tadziúk. – W innym wypadku bolszewicy zagarną całą Europę. Bądźcie spokojni... – Jak tu być spokojnym? Cały majontek idzie na zmarnowanie. I co Tolińka powie, kiedy sia wróci? Ludzie gadają, że w nocy zaczynają chodzić po majątkach, grabić i mordować – trwoży się Béniczka. Słychać warkot silnika, rzecz rzadka w tych stronach, i oto u wylotu drogi widać zielonkawy samochód, podobny do blaszanej łódki. Siedzą w nim w głębokim zanurzeniu wojskowi. – Ot, cholera by ich uziała! – denerwuje się Béniczka, bo kasztan zaczyna się boczyć strzygąc uszami. – Stóój, żeb ciebie wilki wybebeszyły! Koń niechętnie przystaje, ustawia się bokiem i wytrzeszcza swoje wielkie oko w ponurym zdumieniu. 24 Zeskakujemy na ziemię, pierwszy kica Ryśka, uciekając w krzaki. Wojskowi hamują i wyskakują z samochodu, z bronią gotową do strzału. – Co one, durne, chco robić? – dziwi się Béniczka. – Będą po nas strzelać – mówi Tadziúk, wargi mu się trzęsą i robi się biały jak ser. – Krzyczcie, że my swoje. No krzyczcie, babski głos tu potrzebny! Nikomu jakoś nie spieszno do krzyku, tylko wilga znów odzywa się całkiem z bliska: „zofija, iglijo!”. Niemcy coś tam mówią i słyszymy wybuch hałaśliwego śmiechu. – Przecie to nasze Niemcy! Samogonka u nas pili! – mówi Béniczka i macha przyjaźnie ręką. Niemcy są już przy nas. Trzymam konia za uzdę, kasztan prosto w ucho wdmuchuje swoją trwogę. Trzymam go mocno przy samym okiełznanym pysku. Jeden, mówiący po polsku, kiwa palcem: – Zastrzeliliby was. Partizany, banditen! Trzeba konia trzymać za morda, a nie uciekać po rowach. – Banditen! – zaśmiewają się pozostali zdrowym śmiechem ludzi, których spotkała mała przygoda. Droga opuszcza grząskie i zdradliwe błota i strzela prosto przed siebie, cała w uniesieniu wysokich drzew o drobnych listkach niby świergotliwe, zielone ptactwo. Przypominam sobie, że gdzieś tu, na tych polach msza była wielka, polowa. Polskie wojsko tu się zeszło z manewrów, zbudowano polowy ołtarz, przyozdobiony brzózką i igliwiem. Bieda była z tym, że nijak nie moża się było wysikać. Dla Ryśka wykopałem dołek w zdeptanej roli i on do tego dołka spokojnie naszczał. Ja zaś przeżywałem męki jak w ciężkim śnie, kiedy się oddaje mocz bez ulgi w pęcherzu. „I gdzie się zapodziała ta moc żołnierska, ci ogorzali chłopcy z bagnetami u pasa? Gdzie te działa i szwadrony, ci księża i biskupi, którzy obiecywali nam potęgę i chwałę, bo z nami jest Bóg i wszyscy święci?” – myślę, znów czuję parcie na pęcherz i może stąd owe wspomnienia. Droga skręca w prawo, wciąż w wysokich drzewach. Tu już widnieją kamienne ściany zabudowań majątkowych. Wiem, że za tym murem ujrzę staw głębokodenny, przecięty szeroką groblą. Nad stawem wielki dwór Żebrowskich, za nim winno się paść bydło zarodowe, z potężnym bykiem na czele, któremu oczy zakrywa decha przywiązana do rogów, aby byk się nie rozeźlił i nie wziął na rogi, czegoś, co burzy byczą krew. Gościniec wiedzie prościutko do stacji kolejowej. Dalej, za sosnowym lasem, płynie Wilia. Przed stacją, wśród alei, gazonów, klombów kryje się pałac, pełen wspomnień zaprzeszłych i zgoła nie przystających do dni dzisiejszych. Bo jeśli dziś krzyk, śmierć i trzaski walącego się świata, to wówczas spokój, pamięć wieków, a jeśli umieranie, to pełne wzniosłości i owej cichej melancholii za uchodzącym, co uchodząc nie traciło formy. Tu miał mieszkać i tworzyć Kleofas Ogiński. Miejscowa legenda tak chce, ażeby w tym pałacu skomponował „Pożegnanie z ojczyzną”, a zapisawszy nuty strzelił sobie w łeb. Widzę, że staw na swym starym miejscu lustrzy się błękitnie i zielonkawo, tylko bydło gdzieś znikło i sczezł ów buhaj, co napawał mnie lękiem, gdy z Zalesia podążaliśmy dziaduniową bryczką do Drajów. Podjeżdżamy pod dwór, skrzypiąc z chłopska źle nasmarowaną ośką. Dwór trwa niby ten sam, a może bardziej ten sam niźli wprzódy i przez to podejrzany jak aktor, który się zgrał, lecz za nic nie chce się przyznać do swojej klęski. Przed kolumnadę wychodzi jakiś człek z obwisłym, siwym węsem; nie wiedzieć kto to, czy ekonom, czy jakiś totumfacki. Ubrany jest z miejska, z szlacheckim wąsem, a oczka dziwnie małe, blisko siebie osadzone i świdrujące jak u dzika. – Do kogóż to jadą? – pyta i tylko czekać, aż wysmarka się w rękaw albo splunie pod nogi. – Do pani Żebrowskiej, z Drajów, my umówione – rekomenduje się Beniczka, jakby udawała się do dentysty. 25 Wąsacz obraca się na pięcie i znika za oszklonymi drzwiami. – Co za despekt – szepcze ciocia Zosia, a Ryśka zeskakuje z wozu, bo dostrzegł na gazonie jakąś kolorową kulę. Słychać szybkie kroczki i na ganek wkracza drobna starsza pani. Włosy ma zaczesane gładko w duży kok, co podkreśla rasową, kształtną główkę, czoło wysokie, pięknie sklepione, oczy duże jak u zamorskiego ptaka. – Witajcie i wchodźcie, moi mili – mówi, łagodnie się uśmiechając. – Oczekuję was od dawna. Pora porozmawiać po sąsiedzku. Panie Skobiejko, proszę, zajmij się pan konikiem! Wąsacz z miną, która nie wróży nic dobrego, siada w naszą kałamaszkę i kieruje się ku stajniom. – Dużo mu zawdzięczam. Gdyby nie pan Skobiejko, wywieźliby nas na Sybir – jakby usprawiedliwiając się mówi staruszka. – Oryginał to wielki, bo i ułan on z krwi i kości. Całą światową spędził w siodle. Prosimy... prosimy... Wchodzimy gęsiego. Szlachetność ptasiookiej pani krępuje nas najwyraźniej; schłopieliśmy przez tę kałamaszkę i czasy wojenne. Przechodzimy przez duży przedpokój z zakurzonym wieńcem dożynkowym. Wchodzimy do czegoś, co musiało być salonikiem. Kominek tu stoi i jakieś szafy oszklone, teraz puste i w większości bez szkieł. Na kominku zegar w marmurowej obudowie, wskazujący godzinę za pięć dwunastą, jakieś krzesła z wytartym obiciem i okrągły stół... Przez uchylone drzwi widać ogromny salon z dużym oknem weneckim i oszklonymi drzwiami wiodącymi na taras. Pyszni się tam potężny piec kaflowy, król pieców, złożony z kremowobiałych kafelków, w zwieńczeniu napominający blanki jakiejś renesansowej wieży. Pani domu, widząc naszą ciekawość, każe wejść i podziwiać resztki dawnej świetności. W ścianach między oknami widzimy mosiężne kandelabry, między nimi potężna rama mahoniowa, a w niej ściemniała dykta – pozostałość po kryształowym zwierciadle. Jakieś fikuśne stoliki i małe krzesełka. – Sala balowa. Wszystko poszło w rozsypkę, w rozpad i sponiewieranie, lecz Pan Bóg jednego nam nie zabrał – mówi gospodyni, wskazując na park pełen wielkich drzew i na lipową aleję. Wśród świeżej runi, dopiero co wyklutej z ziemi, sinieją, modrzą się i niebieszczą fiołki. – Zasuszało się fiołeczki po kufrach z bielizną i był to zapach iście niebiański – wzdycha starsza pani i wprowadza nas do saloniku, usadawia na krzesełkach i częstuje z wysokiego, srebrzyście lśniącego samowaru malinowym napitkiem. I zaczyna się rozpamiętywanie, jak to było po roku dwudziestym, gdy chłopi znosili zabrane na przechowanie rzeczy. W parku wykopano porcelanę, srebrne sztućce, srebrne tace i półmiski. A w ogrodzie, koło maliniaka, naczynia miedziane i najcenniejszy komplet miedziany do smażenia konfitur i powideł. Teraz było inaczej. Wszystko poszło na zaprzepaszczenie i pani Żebrowska cudem, ostatnim pociągiem uszła do Wilna. Tam wyciągnął przyjazną rękę pan Skubiejko. „Podobnie działo się z dziaduniem” – myślę. „Zapakował on na wozy, co się dało, posadził na kozły Śnitkę i co pewniejszych parobków, bo kogo miał posadzić? Toluś był już w żandarmerii, my w Czarnym Borze... Przejechał zaprzyjaźnione Koty, choć chłopi krzywym okiem patrzyli na to, że tyle dobra uchodzi innym na rozgrabienie. Ale już w Kiewłach zastąpili mu drogę chłopi, rozdarli koszule na piersi i powiedzieli wprost: ,,Rabi, panók, szto chóczysz, dalej nia puścim. Wracaj ze swoim dobrem do domu!” A wprzódy pojawiły się młode Żydki ze Smorgoń, z czerwonymi opaskami na rękawie, i oni to dodali ducha chłopom. I zawrócił stary kniaź tatarski do Drajów, rozpakował rzeczy, a co myślał wówczas, w pamięci mając rok dwudziesty i ucieczkę pod samą Częstochowę...” 26 Tajemnicą jest to dla mnie, ale nie dla Béniczki, która przedstawia tę ucieczkę jako starczą fanaberię, bo trzeba było ciągnąć na południe, do Abaczowszczyzny, gdzie wokół zaprzyjaźnione zaścianki, a i do Borun, siedziby Starewiczów, niedaleko. Tylko jak przejechać przez Kapały, Sinki, Daubuciszki albo przez Zahorze i Łoszany – tego Beniczka nie chce wytłumaczyć. Bo i lud białoruski dziś nie taki. Kiedyś się śpiewało: „Od wieków my spali, nas prabudzili, nahajek dali i znów położyli”. No czy dziś tak naprawdę położyli? I zaczyna się rozmowa o białoruskości. Głosy są podzielone. Pani domu obstaje, że lud jest dobry i tęsknie wyczekuje Polski, a co złego, to od bolszewików i od przedwojennej „Hramady”: w tym trudnym położeniu geopolitycznym Białorusi nigdy nie było i nie będzie. I lud ten, od wieków związany z Rzecząpospolitą, pragnie jej powrotu, gdyż jest to powrót do lepszości i do Zachodu... – Front wschodni drgnął, zanosi się na powrót bolszewików. Czy dobrowolnie zwrócą to, co z takim triumfem przyłączyli? – zapytuje ciocia Zosia. Pani domu parska śmiechem: – Proszę pani, Rosjanie dojdą do naszej przedwojennej granicy i tam się zatrzymają. A samolotami wylądują Anglicy i nasi chłopcy! Niezbyt skwapliwie przytakuje jej Tadziuk, który w sprawach białoruskich ma kiepskie rozeznanie, jakby Wilno dzieliły od Białorusi wysokie Alpy. – Umowa z rządem Sikorskiego jest zawarta – mówi ocierając pot z czoła. – Proszę nie zapominać, że oni są sojusznikami naszych sojuszników. – Cham pozostanie chamem, choćby go miodem smarować. Naród tutejszy myśli tylko, żeby grabić i brać nie swoje. Samahón, sało i dziauczynka – mówi po swojskiemu Beniczka, oblewając się zdrowym rumieńcem. – Tyle muszę się napilnować, żeby resztę majątku, i tę nie rozdrapali. Dobrze, że chociaż August nie szkodzi. Zaczyna się osądzanie Augusta, który w Zalesiu pod opieką garnizonu ma swą stałą siedzibę, czasami biorąc od pani Żebrowskiej taranty jako dowód przyjaznej poufałości. Zmęczony tą rozmową, wymykam się do parku. * * * Cóż może się równać z majestatem starych parków dworskich? Jest w nich pamięć pokoleń, ład swojski i siła ukryta. Są to parki na wpół dzikie, gdzie jest miejsce i na zagaje leszczynowe, i malinowe chaszcze. Niepostrzeżenie parki przechodzą w sad i ogród warzywny. Ten jest zawsze dalej od domu, gdyż dwory od wieków oddają się pod opiekę wysokich drzew. Wśród nich szlachta upodobała sobie lipy miododajne, kwitnące kwiatem drobnym, lecz jakże bogatym w nektar, pylące się żółto w czas lipcowych upałów. Lipy te sadzono w aleje, altany, szpalery. Ściśnięte rosły więc wzwyż, pień mając wysmukły i strzelisty jak wysokogórski świerk. Dębom i klonom, grabom i jesionom dawano przestrzeni do woli, rosły więc w upojeniu, rozrzutnie i kopiasto, rozświergotane i rozdzwonione przez drobne ptactwo. Na szczytach lip było wronie królestwo. Tam szarobokie tałałajstwo wiło czapy swych rogatych gniazd, podnosząc harmider, że uszy zatykać. Co pewien czas właściciel dworu nakazywał strącać gniazda, lecz ptaki, niepomne krzywdy, wczesną wiosną powracały do swych siedzib... Parki dzieliły los dworów. Gdy dwór gorzał w kolejnej zawierusze wojennej, ruchawce czy buntach chłopskich, pod siekierę szły drzewa szlachetne, aby nic nie napominało o pańskim panowaniu. I nad zapuszczonym stawem pozostawały nagie wzgórza. Tylko powracało życie – pan na włościach wytyczał miejsca lipowym alejom i altanom, wierząc, że syn i wnuk zasiądą w ich cieniu. 27 W parkach stawiano kamienne lub modrzewiowe kaplice. W ich podziemiu grzebano bliskich, nie pomnąc, że mściwa ręka sięgnie po trumny, szukając tam bogactw i mszcząc krzywdy wiekowe. I zetlałe żupany, kontusze i robrony walały się po zakątkach parkowych jako napomnienie, by zbytnio się nie troszczyć o ziemską nieśmiertelność. Lecz w kaplicach tych wciąż trwał jakiś stężały duch, który raz zaistniawszy, nie mógł bezistnieć i napełniał te wilgotne, przesycone stęchlizną wnętrza. W kaplicy pojawiała się Postać. Mogła to być Biała Dama lub Pan okryty szkarłatną delią, czasami – małe Dzieciątko. Wtedy wiadomo było, że nadchodzi czas trwogi, nieszczęść i zabójczej ostrości życia. Wędrując po parku, dochodzę do murowanej kapliczki. Stoi ona na skłonie wzgórza zniżającego się ku wodnej toni. Gdzie były okienka piwniczne, tam wybito dziury, i widać w półmroku jakieś trumny ustawione byle jak. Snadź od dawna chowano tu dziedziców tych ziem, i czego nie splądrowano w czas pierwszej wojny, teraz zostało otwarte i sponiewierane. Przypominam sobie niedaleką Malinowszczyznę i widok podobny, że mógłbym przysiąc, że byłem już tu, stałem i rozważałem wyroki historii, tak bezwzględnej wobec panów tej ziemi. „I jeśli nie jest dane zaznać wiecznego spoczynku Radziwiłłom, Tyszkiewiczom, Malinowskim, Świętorzeckim i innym pomniejszym rodom, cóż mówić o żywych?” – dumam tak, stojąc naprzeciw loszku, tchnącego chłodem i zbutwieniem. „Cofali się nasi przodkowie spod Smoleńska, Homla, Kijowa i Mińska, aż oparli się o ostępy litewskości i bojarszczyzny, co zaprawiona łacińskością i królewską polszczyzną stworzyła, zdawałoby się, szaniec nie do zdobycia. A cóż teraz? Czy wiara w Anglików nie jest kwileniem oszalałej przepiórki, której gniazdo otoczyli żniwiarze z ostrą kosą?” Gdy tak rozważam o historii, przesycony lękiem, który przez zimę zaczął zagęszczać się we dworach i w mająteczku nad Drają, ogarnia mnie jakiś niezrozumiały niepokój. Obchodzę kapliczkę i znajduję wejście do wnętrza przesłoniętego drewnianą kratą, chroniącą przed psami i drobiem. Coś tam bieleje w środku, ni to słup, ni to postać okryta białym, powłóczystym płaszczem. Jest zbyt daleko, abym mógł cokolwiek rozpoznać. Widzenie potęguje się i potęguje też uczucie wiedzenia. A może to nie jest widzenie, lecz wiedza tak silna, że aż do zmaterializowania się?... Wiem już, że jest to Postać i że swe istnienie czerpie ona z siebie samej. Skąd więc to przerażenie i ten ucisk na duszy? Czyż nie zmaterializowała się tu pamięć pokoleń? I czyż ja nie jestem częścią tej straszliwej całości, która nie chce dać mi świętego spokoju? I oto stoi... I oto patrzy ślepą twarzą... Nie oglądając się za siebie, odchodzę. Ucisk wewnętrzny rośnie i potęguje się uczucie zamknięcia, choć przed sobą mam przestrzeń wielkiego stawu. Nie gracowaną, zapuszczoną aleją pod lipami spaceruje pan Skobiejko. W ustach tli mu się śmierdziel skręcony z machorki. Przystaje i bacznie mi się przygląda. – Zwiedzasz park, mospanie? – Zwiedzam... – I jak go znajdujesz? – Kapliczka – mówię. – Kapliczka w opuszczeniu. – Tak. Kto zmarłych nie uszanuje, gorszy jest od zwierza. Duchy tu są, starodawne, starowieczne są duchy. No wam myśleć o jutrze. Zaczyna trapić mnie podejrzenie, że też jestem starodawny i starowieczny, a jeśli nie jestem, to rychło taki będę. Nic więc nie mówię. – Cóż, mospanie, nie ciągnie ciebie do lasu? – zapytuje Skobiejko i świdruje mnie swym świńskim oczkiem. – Próbowałem; mówią, że za wcześnie – tłumaczę się jak z największej przewiny. A straszny, morderczy ucisk duszy wciąż we mnie trwa. 28 Parobczańskie przyjęcie Czworaki, zepchnięte w błocko nadstawne, rozpłaszczone u stóp wzgórza dworskiego, na którym kniaź tatarski zdążył postawić swój dworek; czworaki, ślepiące kurzymi okienkami na wydeptane podwórze, królestwo drobiu i dzieci, nagle stały się sąsiedztwem, prawie Okolicą. Beniczka schodzi tam na pogawędkę lub dla zasięgnięcia języka, Śnitko opija wszystkie okazje, babom naprawia kołowrotek, lutuje garnki, a w wolnej chwili stalową piłką grzebień sporządza ze skrzydła ruskiego samolotu. Noszą go w upiętym koku młode parobczanki, niczym oznakę szlachectwa. Czworaki mają w tym swój interes, aby dopuszczać tych ze wzgórza do spoufalenia, wiedząc, że i panom dziś miacielica wieje w ślepia suchym śniegiem. A co będzie? – czy Polaki wrócą z Angliczanami, czy Ruskie z kołchozami – rzecz to obojętna. Byle była jakaś „pieremiena”, a potem i tak stara bieda. Cztery wejścia prowadzą do czterech sionek, gniazdowiska wszelkiego drobiu. Korytka w nich się walają, kosze, wiaderka, a w kącie beczka na kapustę i drabinka na stryszek. Izba w dwa okienka, przyozdobione prymulką, w rogu święty obraz, stół obstawiony szeroką ławą. Na niej się śpi, kiedy łóżko pokryte kolorową pościłką36 – dla gospodarzy. Przy wejściu wielki piec z okapem, tu się piecze i gotuje, a pod piecem zimą schronienie dla kur z pietuchem37. Na piecu zimą raj dla starców i dzieci. Makary Saladucha – pierwszy oracz w majątku, a zimą oborowy –zajmuje narożną izbę z jednym okienkiem, wychodzącym na pańskie maliny obrastające wzgórze, z drugim zerkającym na drogę, kędy bydło zdąża do wodopoju. Ma dwóch synów. Starszy, Siergiej, prawie dzieciukiem jest, pomaga w polu, zarabiając na machorkę. Młodszy został się kaleką: ciąga się po ziemi, podpierając kijkiem. Kiedy kto go zezłości, wali swoją podporą jak bumerangiem. Rzadko kiedy chybia. Ryśka ma z nim swoje porachunki i kiedyś wrócił z rozkwaszoną głową. Wstyd mu było naskarżyć na kalekę, powiedział więc, że został się kopnięty przez konia. Saładucha od dawna zapraszał nas ni to na imieniny, ni to na urodziny. To przez Śnitkę, to przez swoją babę, aż któregoś dnia spotkał ciocię Zosię i powiedział wprost: – Dabry ja był, jak panience dał pług potrzymać. Albo cepem pomachać. Żeby starszy pan zobaczył, zeźliłby sia i wyrzucił mnie k'czortu matiery. Chował przecie was na paniczki. Tak ja sobie i pomyślał, żeby przyszli wy do mnie w gości. Pahutarým38 o starych czasach, pabałakajem39, a moja stara pieśni pośpiewa. Chiba że gardzicie parabczańskim poczenstunkiem... – Dziękuję za zaproszenie, Makary. I dziś poszłabym za pługiem. Szczęśliwe to były dla mnie lata... – powiedziała ciocia Zosia i westchnęła głęboko. – Nie tuży40, paniczka, usio wróci na swoja miejsca. A jak nie wróci, to też dobrze bendzie: zawsze bliżej śmierci – pocieszył jak umiał Saładucha, drapiąc się z frasunkiem po zmierzwionych kołtunach. 36 Pościłka – płachta 37 Pietuch – kogut 38 Pahutaryć – pogwarzyć 39 Pabałakać – pogadać 40 Tużyć – martwić się, obawiać się 29 Ciocia Zosia w przypływie nagłych wspomnień i poruszona obecnością człowieka, który pamiętał ją z czasów, gdy jeszcze była w edenie, nie wiedząc o tym, że jest w raju, zwierzyła się z bezprzykładną szczerością: – Pamięta Makary naszą Minę? – Jakżeżby nie? W kuchni ona pańskiej gotowała, Niemka, akuratna i taka gruba, że we dwa chłopa obłapić sia jej nie dało. Moja stara, kiedy ją brali za pomoc do kuchni, cichońka jej śpiewała: Nasza Mina Niemka, tańcuj charaszeńka. Nasza Mina ruczku daj, my pajedzim w czużyj kraj. A ona: Niemcy dobre ludzie, a Polacy szwinie! I stukała laską. Za bolszewików tak i w kuchni sia została. Nikt jej na wywózkę nie brał, bo była raboczym kłasem. A kiedy jej sia umarło, dyk Śnitko pochował na prawosławnym, chocia jewangieliczka była. Wtedy popy nic do gadania nie mieli. – Mina Krause-Balsemirg! – rzekła jakby w rozmarzeniu ciocia Zosia. – Dawno temu, bardzo dawno, jeszcze w starym domu to było... Pamięta Makary, spalił się on w trzydziestym siódmym? – Jakżeby mnie nie pamiętać? Starsza pani trzymała tam indziuków, kaczki, gęsi i durne perliczki, co wleciawszy na drzewo darli sia, jakby kraj świata zobaczywszy! – Siadłam pod starym dworem na ławeczce, chyba wiosna była, bo pamiętam, że pachniało bzami, i zaczęłam płakać. Mina przysiadła się do mnie, głaszcze po głowie i pyta: „Czegóż ty, Zosieńka, płaczesz?”. „Nic tylko jeść, pić i spać! A ja chcę żyć!” – powiedziałam wtedy. A ona na to: „Och nażyjesz się ty jeszcze, nażyjesz, Zosieńka. Mówię ja tobie –nażyjesz...” I cioci Zosi zaszkliły się oczy. Makary głupawo się uśmiechnął, ponownie podrapał się po kudłach i z wielką pewnością oświadczył: – Nia tuży, panieneczka nasza. Wot, żeby ty w naszej mużyckiej skórze posiedziała, tak by sia nażyła. Nu kto wiedaje, może i na was, panów, przyszli cienżkie czasy?... – * * * Zszedł więc dwór w niskości czworaków, jedynie starszy pan czuwał na swych wysokościach. Makary ciężką ręką rozlewał samogonkę do glinianych czarek, gospodyni podsuwała miskę z jajecznicą, a w drugiej – wereszczakę41 Na przypiecku, blisko gorącości, wznosił się stos blinów. – Chleb na stalé – ruki swajé! – zatarł dłonie Śnitko. – Pastaw haspadyni blincy na stalé, siadź razem z nami. – Gdzieżby ja tam siadała. Moje babskie miejsce przy pieczce42. Jeszcie, panoczki, blińcy dobre, mąka pytlowana z łaski pana Śnitki – szerokozada, o stromej piersi gospodyni spieszy ze wstydliwą odpowiedzią. – Jakiż ja pan! – swoim zwyczajem obruszył się szwagier kniazia tatarskiego. – Pański pytel, mużyckie blincy i boża samahonka! Dyk, zrobim pierwszy hłyk43, za zdrowie haspadyni! Makarowa, przyjąwszy od męża nadpitą czarkę, podnosi ją do góry, uroczyście oświadczając: 41 Wereszczaka – sos na śmietanie, zaprawiony mąką i zalany skwarkami 42 Pieczka – piec 43 Hłyk – łyk 30 – Perswaduja ja w wasza rence, hoście! Pijcie i zakońszajcie! I krztusząc się raczej dla przyzwoitości, wypija do dna, a otarłszy wargi, z godnością przysiada się przy mężu. Śnitko, błyskając zza okularów żywym oczkiem, zapoczątkowuje drugą kolejkę. A kiedy widzi, że już wszyscy są w miarę nasyceni i odpowiednio podochoceni, odchrząkuje i z pewnym namaszczeniem mówi: – Posłuchajcie, bratcy, jakije huli44 byli u naszeho Praleski. I wytrzeszczając oczy jak karp w galarecie, zaczyna recytować: U Praleski dyk na bali naszy chłopcy zahulali. Pili, jeli, hrali w karty, dumali szto heta45 żarty. Nu tut żarty ni charoszy praihrali usie hroszy! Tady uziauszysia u boki46 awaj jany47 w skoki: i lawonichi48, i polki, aż u bok uleźli kolki. Noh jany użo nia czujać, tady i znou harełku dując49. I za hłykam idzie hłyk, aż zhubili ureszcie lik50. A Wincuk tak nabrausia, szto u portki jon usrausia. Na zautra jamu nia ło ka51 i balic jamu hało ka52. I młość53 jahó biare, cały dzień kazły dziaré54. Byliby lepszyje huli kab55 harełki szmat nia duli. Do okienka przyklejają się nosy parobczańskich dzieci, więc Makary wypycha Siergieja na podwórko. Ten wstaje ze swego kąta i mówi spluwając pod nogi: – A szto, na krakadiła nia moga popatrzeć? – Ja tobie dam „krakadiła”! Paszoł won, ty wałacucha56! Widzicie, jak jego te czubaryki przerobili?! – dziwi się stary Saladucha. 44 Hula – zabawa 45 Heta – to 46 Uziauszysia u boki – wziąwszy się pod boki 47 Jany – oni 48 Lawonicha – białoruska pieśń ludowa i żywiołowy taniec z różnorodnymi figurami 49 Dujuć – pić bez umiaru, chlać 50 Lik – liczba 51 Nia ło ka – nieporęcznie 52 Hało ka – główka 53 Młość – mdłości 54 Kazły dziaruć – wymiotować, jechać do Rygi 55 Kab – żeby 56 Wałacucha – włóczęga 31 – Pocierucha57, baćka58 – mruczy Siegiej, podrzucając głową jak znarowiony źrebak. – O krakadile mówić nia można? – Wot synók, dyk synók! – wyraźnie podoba się Śnitce krnąbrność Siergieja. – Będą z niego ludzie, prawdziwe Białorusy rosną! – Jakie Białorusy? Pany – Polaki. My naród prosty, tutejsza mowa mówioncy i gdzie nam do Białorusów! – gorąco zaprzecza Makary. – Niadobryj, synók. Niech tylko mój Makaraczka głowa spuści, dyk on nam na karszél59 skoczy. Jak piatuch jaki! – wysokim głosem woła Makarowa, a Śnitko jest w coraz lepszym humorze. Ponownie sięga do swego worka z przypowieściami: – Hawaryć kuma do kumaczki – mówi, nie omieszkając nalać do czarek, bo gospodarz wyciągnął z kamysznika60 drugą butelkę. – „Wiedaisz, maja ty kumaczka, synók moj jak by chłapcóm – by takij dobry dla mianié, takij dobry! A ciapiér, jak ażani sia, zrabi sia taki błahí61, a nawet swaju mataczku bijeć!” A kumaczka z dobraho serca: „Maja ty kumaczka – uziałaby ty hawnó u zuby i plunułaby takomu synu prosto w oczy”. Na podwórku rozlegają się krzyki i piski dzieciaków. Siergiej wyraźnie gniewny jest, pomaga mu w tym braciszek, lejąc kijem kogo popadnie. – Zły wasz Michałka, rozeźlony mocno – mówi Béniczka, dotychczas zajęta blinami maczanymi w wereszczace. – Urodził sia był niby jak dzieci, a potem cosik go pokrenciło –wzdycha Makary. – Biegał nad staw i tam jahó62 lichóje dorwało. – Nie mów ty lepiej niczahó, Makareczka. Czur czeraz czur –gorączkuje się gospodyni i, uniósłszy się z ławki, spluwa przez lewe ramię. – Czur! – Babskie gadanie. Rewmatizmy tam chodzo, to ja i chciał powiedzieć – prostuje gospodarz. – Stary pożałował ziemi. Wiedział, gdzie czworaki stawić: na błotnych nieużytkach. Cud, że was wszystkich nie pokręciło – Śnitko jest już mocno podchmielony, mały wąsik dziarsko podskakuje mu pod nosem, siwe oczy promieniują wizjonerską jasnością. – Służyłem ja u różnych Platterów i to wam powiem: jeśli Bóg jest na niebie, sprawiedliwości stało się zadość! Hunowie przyszli, o nich to przepowiadano: oczyszczą naszą ziemię, przepalą do samego korzenia grunt. Nas wszystkich wytępią. A was żal, duraków, bo swojej swobody się boicie! – Jakiej swobody? Ukraińcy – inne ludzie. One do rezania szybkie –żegna się z prawosławna, palcami w ciup, żona Makarego. – Ot i widzicie ją! Powiedziała, co wiedziała! Ja nie mówię o takiej swobodzie, która każe ludziom kości łamać! – Śnitko unosi lewą rękę, zesztywniałą w zginaniu, i groźnie nią potrząsa. – Takuju twaju mać, Łabatyje! Nie mściwy ja, ale Łabatym w morda dam! Stół ogarnia jakaś oczadziała wesołość. Wszyscy mówią naraz, gestykulując zamaszyście. Przy okienku znów czyjaś mordka przyklejona do szyby: zwichrowane płowe włosy, oczka ostre jak szpilki, nos niby różowy pierożek. – Michaśka, chadzi do mamy! Michaśka wykrzywia się ohydnie i zostawia na szybie rzadką plwocinę. 57 Pocierucha – byle kto 58 Baćka – ojciec, tato 59 Karszél – kark 60 Kamysznik – kąt koło pieca 61 Błahi – jego 62 Jaho – jego 32 Gospodyni obejmuje męża za szyję, przyciągając go do swej zadziwiająco jędrnej i tęgiej piersi, i z głębokim zaśpiewem, z samej głębi serca śpiewa: Ooj, Maakaraczka ty mooj! Ja za taabooj jak za kamiennaj ściannój, ooj! Michaśka Michaśka był jak wszystkie czworaczne dzieci: zimą w samej koszuli biegał na bosaka po glinianej polepie, a gdy tylko ociepliło się, wychodził na podwórze. Tam spotykał znajome kury, zimą wychylające kraśne łebki spod pieca, i sąsiedzkie dzieci, z którymi był w ciągłej wojnie. A kiedy słońce zaczęło wznosić się ponad młode lipy i gontowy dach dworu, Michaśka wdrapywał się pod górę, pod pański dom. Boczne wejście prowadziło do czarnej kuchni: tu stołowała się służba i zamieszkiwały dziewczyny od lepszej, domowej roboty. Michaśka dochodził do progu i rozdziawiwszy gębę, zadzierał łeb do góry. Nad sobą miał piętrzący się wysoko dom z wielkimi oknami i strzelistym szczytem dachu. Dwór trwał groźnie niby potężna góra i Michaśka był zawsze gotów do ucieczki, ale trzymał go mus podobny do tej samej konieczności, która wprowadzała go w najgorsze błocka albo skłaniała do walki z kogutem. Wybiegały na podwórze dziewczyny z wysoko podkasanymi spódnicami, czerwone i spocone, wychlastując kubły pomyj. Pomyje pachniały tłusto i sytnie. Michaśka wywąchiwał zapachy i wtedy czuł z rozwartych drzwi bijącą inną woń: gęstą, aromatycznie drażniącą podniebienie, woń dobrego jadła. Czasami z dworu wychodziła starsza pani, drobna, biała i chudziutka, zawsze ubrana na czarno, z wielkim pękiem kluczy przypiętym do wąskiego paska. Jej gładko przyczesana główka, blade policzki i niebieskie, wypłowiałe oczy nie wiedzieć czemu przypomniały chłopcu kogoś, o kim wieczorami bajało się w ciemnej izbie. „Musi tak wyglądać pierekidzień63...” – myślał i bał się starszej pani. Pewnego dnia, a był to dzień słoneczny i wietrzny i po wysokim niebie szybko wędrowały białe obłoki, Michaśka zadarłszy głowę dostrzegł, że dom ruszył z miejsca. Był to widok nieprawdopodobny i Michaśka zamarł z przerażenia, oczekując, aż wysoka szczytowa ściana i ostry szpic dachu nabrawszy rozpędu, rozdusi go i zmiażdży. Akurat starsza pani wracała z ogrodów, więc Michaśka rzucił się do niej z krzykiem. – Paniczka, dom walicca! – Głuptasku, coś tobie się przywidziało – powiedziała dziedziczka, próbując pogłaskać go po głowie. – Nie czapaj mianie64, ty wiedźma! – wrzasnął Michaśka, cofając się, a dom przyspieszył biegu, pozostawiając za sobą szybkie, postrzępione obłoki. Żona kniazia tatarskiego cofnęła rękę, uśmiechając się z bolesnym smutkiem: – Wiedźma, mówisz? – Ja znaju, ty wiedźma. Ty nocko krew ludzka pijesz... – drżąc na całym ciele mamrotał Michaśka. – Paszła ode mnie. 63 Pierekidzień – wilkołak, wiedźma 64 Nie czápaj mianié – nie ruszaj mnie! 33 I wtedy Michaśka ujrzał rzecz jeszcze gorszą: dwór jakby na chwilę zatrzymał się w swym pędzie, dworskie wzgórze wraz z białą panią i z nim samym ruszyło w galop pod zmrożonymi chmurami. Michaśka rzucił się do ucieczki w łozowe zarośla. Miał tam swoje miejsce, skąd widział śluzy, którymi spływała woda do szerokiego koryta, a stamtąd do skrzyni młyńskiego koła. Przy brzegu, podchodząc pod same łozy, rozrastały się dziko tataraki. Wodę marszczyły podmuchy wiatru, kołysząc na środku stawu dworskimi gęśmi. Tapląc się w dennej mazi koło brzegu, wystawiały swe przybrudzone kupry parobczańskie kaczki. Michaśka nie umiał liczyć, no znał każdą huskę i każdą kaczuszkę z osobna, każda przecież inna była. Dziś zobaczył, że brakuje jednej huski, tej, co ciągle dzióbała wielkiego gęsiora z garbatym gęsim nosem. Gęsior w złości wielkiej rozkładał skrzydła, jakby chciał polecieć za młyn, gdzieś na łąki i pola, i trąbił swoją gęsią trwogę. „Zjedli pany huskę, tym to zawsze dobrze” – pomyślał Michaśka i przypomniał sobie dworskie zapachy. W brzuchu zrobiło się mu niedobrze, zabulgotało tam, jakby żaby odprawiały żabie wesele. Zwinął się w kłębek, kładąc się na podsuszonych tatarakach. Leżał tak czas pewien, aż żaby poszły spać. Wtedy i on zasnął. Kiedy się obudził, zobaczył, że po niebie szybko płyną te same białe obłoki, na środku stawu dalej pływa stado pańskich gęsi ze spokojnym już gęsiorem. Parobczańskie kaczki wylazły na brzeg, otrzepując pióra. I wtedy zobaczył tam, gdzie stał pień nadgniłej, dziuplastej wierzby, jak z tataraków wychodzi wielgachny, pokraczny dziadźka. Cały utytłany w błocku, brodaty, wąsaty, w dziwnej, okrągłej czapce z czerwonym pasem. Michaśka zwyczajny był proszalnych dziadów, ale ten był jakiś inny. Miał na sobie szary szynel, sztywny od błota. Dzied ciągnął, trzymając za szyję, dużą białą gęś. – Dyk ty co, huskę udusił? – spytał Michaśka, wcale się nie uląkłszy. – Dusił, jak ciepła była. Teraz i jej zimno, i mnie trasca trasie – odparł dziadźka, szczękając sczerniałymi zębami – trasie, dyk trasić. – Poczekaj ty, jak paniczka uwidzi, dyk ona tobie da! Oj da! – Nia uwidzi, nia uwidzi. Nikto mianie uwidzieć nia może... – Ona wiedźma. Ona wszystko widzi. Ona ludzka krew musi pić –zagroził Michaśka. – Od tego ona i paniczka, żeby wysosywać mużycka krew. – A może to bajki tylko? – zwątpił Michaśka, czując nagły lęk. – Bajki?! Dyk ty widział, jak krew ludzka rzeko płynie? Dyk wot pany od tego so, żeby ta krew pić. Michaśce przypomniała się opowieść o wielkiej wojnie i o tym, że Drają krew płynęła, jakby na gody parsiuka65 zarzynano. Parę kroków stąd, na pagórku, tatko cięgiem wyorywał patrony pełne czarnego prochu. – W wojna ludzi zarzynali, dyk krew płynęła – powiedział. – Trasca mianie trasié! Trasié i trasié! – powrócił do swego dziadźka. – A husku ty weź sobie. Co ty nie pan, pojeść sobie nie możesz? I dziadźka rzucił gęś na brzeg, depcząc się w błotnistej mazi, która sięgała mu do kolan. – Na sztó mnie huska? Tatka dziażko66 zbije, ot i benda miał huska! – Mówia tobie, biary! – Jak ty ukrad, dyk i bierz sobia! – odważył się krzyknąć Michaśka, ogarnięty coraz większym strachem, bo gęś miała rozszarpane gardło, jakby szaszók67 na nią napadł. – Mnie nie potrzebna, bez krwi ona... 65 Parsiuk – prosiak 66 Dziażka – pasek 67 Szaszók – tchórz, zwierzątko futerkowe 34 – Michaśka poczuł, że pora uciekać, bo dzied robi się coraz straszniejszy. Zżółkł on na twarzy, a oczy jego stały się czarne, bez blasku, lecz ciągle ruchliwe jak żywe pijawki. Tylko podniósł się na nogi, gdy poczuł w krzyżu i w plecach straszny ból. To dziadźka chwycił gęś i walił nią w Michaśkę jak baba dziada apałonnikiem68. Michaśka krzyknął na całe gardło, a potem omdlał. Wieczorem natknęła się na Michaśkę dziewczyna dworska, której starsza pani kazała szukać zaginionej gęsi. Nic nie mówił, trząsł się jak w febrze i miał bezwładne nogi. Testament Upał czerwcowy tężeje i w dolnym ogrodzie, gdzie nie tak dawno wujaszek Witold posadził młode jabłonki, a bliżej stawu krzaki smorodziny69, mieszają się zapachy warzywnika, liścia smorodziny i tataracznych chaszczy. Wznosi się tu małym garbem sklepik, wykopany razem z budową dworu. Babcia miała tutaj piwniczkę ze spiżarnią podręczną, bo lodownia stoi na wzgórzu, obok zarośli czarnego bzu, który pozostał po starym dworze. Do sklepiku biegnie stecka, niegdyś mocno zwężona, teraz mógłby i wóz tędy przejechać. Parobcy przedłużyli drogę dziką ścieżką, która prowadzi na mostki i na gościniec, kędy droga do Kotów, albo przez zakrzaczone łąki w dobra Kozłowskich. A stamtąd w Zahorze i w krainy wyżynne. Drogę tę upodobał sobie dziadunia, wędrując na spacery samotne. Jego głowa o bujnej, siwej czuprynie unosi się nad grzędą maków, niby spóźniona zdobycz obnoszona przez barbarzyńców. Głowa chwieje się na boki w zdziwieniu niezmiernym, to znów podrzuca ją gniew nagły: stary kniaź prowadzi z kimś długą, ciężką dysputę. Podchodzi do piwniczki, tu przysiada pod krzakiem jaśminu, na ławeczce wyciosanej z olchowego berwiona, i wsparłszy się mocno na, lasce, o czymś duma. Stąd widzi dwór, świren, którego strzegł wierny Walet, i okno, którym uchodził wrześniowego wieczora, niosąc na rękach babcię Wandzię. Ciocia Zosia wynosi z piwniczki kubeł chłodnego zsiadłego mleka. Dziadunia przyjmuje mleko bez słowa. Aż któregoś dnia, kiedy słońce tężało w gorączce, choć do południa było parę dobrych skoków zająca, powiedział: – Obacz tylko, Wandzia u ciebie umarła... A mnie przyjdzie się samemu wieku dożywać. Wiesz, ile mam lat? Urodziłem się w roku pańskim 1849, mówią, że wtedy wiosna dla ludów była. I przekleństwem moim jest dożyć do lutej zimy tych ludów. – Koniec wojny się zbliża, dożyje tatuś wiosny – odparła ciocia Zosia. – Wiosna nie dla mnie. Ja końca tej wojny nie dożyję. Macie pochować mnie koło Wandki, rozumiesz! Córka tatarskiego kniazia w milczeniu potaknęła, a starszy pan podumawszy chwilę, z niespodziewaną mocą, jakby rozmawiał z wiecznością samą, zaczął mówić: – Przekleństwo nad nami. Tego, co pradziad Benedykt uczynił, nie odwrócisz. Krew na nasze głowy i na głowy naszych dzieci... Krew nie ginie, jest, trwa we wszystkim. Nasz przodek był przyczyną tylu zbrodni, że wszyscy musieliby być święte, żeby spłacić ten dług. Wacek, najlepszy z nas, zaczadził się. Luśka oszalała, Józiuk rzucił księżowską sukienkę, żeby kury od koguta nie odróżniać. I tobie pozwoliłem wyjść za mąż bez serca, choć poczciwości wielkiej twój mąż. I u hrabiego szanowany jest. Przemyślałem ja wszystko. Obacz tylko, w 68 Apałonnik – chochla 69 Smorodzina – czarna porzeczka 35 młodości śmiałem się, kiedy mówiono, że dziadowskiej zbrodni nie zmyć nam. I sam byłem nie lepszy, nie mówiąc już, ilu Turków posiekałem, ale wojenna to była potrzeba i carska... Obacz, Zosieńko, twojej matce wielokrotnie wierności nie umiałem dochować... I kniaź tatarski zapłakał starczymi łzami, bez łkania, jedynie po policzkach ciekły mu dwa mętne strumyczki, skapując po wąsach na znoszoną kapotę. – Wszystko będzie odpuszczone... – rzekła ciocia Zosia, głaszcząc go po ręce. – Dlatego, że Wandzią moją opiekowałaś się za Sowietów i pochowałaś ją godnie – zapisuję tobie całą Abaczowszczyznę. Młyn wodny, inwentarz żywy i martwy, po równej części każdemu: tobie, Tolusiowi, Ewelinie i Józiukowi. Draje zapisuję Tolusiowi i Ewelinie, a Józiuka z jego części będą musieli spłacić w dziesięć lat. Ot i wszystko! Markowicza sprowadźcie, testament sporządzić trzeba! Ciocia Zosia chciała coś powiedzieć, ale kniaź tatarski ściągnął brwi i ostro błysnął okiem, co niegdyś przyprawiało o lęk dusze męskie, cóż więc mówić o babskiej odwadze. Obiecała więc tylko, że możliwie szybko sprowadzi Markowicza, przedwojennego wójta, który i dziś z polecenia Organizacji pełni tę funkcję. * * * Markowicz zajechał na chłopskiej taratajce. Na przedniej ławeczce przycupnął chłopiec stajenny, pełniąc rolę stangreta, z tyłu, na siedzeniu z oparciem krytym lnianą dziarugą70, rozsiadł się pan Józef, okrągły i pulchny, z oczkami nad wyraz bystrymi. Obok niego dumnie tkwiła wysoka, niebieskooka blondynka o cerze zadziwiająco białej, niepokalanej. Była to pani Wiera, bezgrzeszna, bo bezwiedna w tym, co jest grzeszne. Ostała się ona w Zalesiu z czasów sowieckich i teraz pisała się jako sekretarka gminna. – Całuję rączki dobrodziejce, a wielce szanownemu panu Antoniemu jestem nad wyraz wdzięczny za okazane mi zaufanie – Markowicz z miejsca rozpoczął roztaczać swe aromaty, jako człowiek bywały wśród ludzi i do tego sąsiad o miedzę z Abaczowszczyzną, gdzie miał swój nieduży folwark. I przypadł do rączki dobrodziejki Zosieńki, a potem z głębokim ukłonem podał rękę tatarskiemu kniaziowi. – A to jest pani Wiera, mogę powiedzieć z całą uczciwością, że to moja prawa ręka w gminie. Zażywa ona u nas wolności i oddycha pełną piersią, choć jaką my teraz mamy wolność?! I jest kobietą godną zaufania! – dodał na koniec, co miało znaczyć, że pani Wiera została wprowadzona w sprawy Organizacji, albo że sekretarzuje za wiedzą i zgodą Organizacji. Zaprowadzono gości do salonu, do którego niedawno powróciło parę mebli. Wśród nich stół owalny, rozsuwany. Odwiózł go chłop z Siwicy, bo Niemcy zabierali mu syna na roboty do Prus. Prosił więc o wstawiennictwo panoczków: „Stół hetyj u susieda stajau i stajau. Ni jeść, ni spać na nim nia można. Dyk jon71 jahó u stodoła. Myszy u stół uleźli, widać paczuli pańskie jedzenia. Przywioz ja wam wasz stół, a wy z panem wójtem pogadajcie, żeb mego Januka Niemcy nia zabrali...” –mówił chłop, obiecując, że od drugiego sąsiada przywiezie on „kamodu, gdzie kuraczki jajca znoszo”. W salonie czekała Béniczka, uróżowiona, ufryzowana żelaznymi szczypcami. Stół zastawiony godnie. Pod nóż poszedł parobczański kogut, którego Béniczka spłaciła młyńskim zbożem. Krasuje się72 kumpiak przywieziony z rodzinnych okolic, a w kuchni młynarzowa szykuje bliny na żytniej zakwasce i smaży jajecznicę. 70 Dziaruga – wiejski, grubo tkany materiał 71 Jon – on 72 Krasować się – pięknieć 36 – Myśla ja, że nie ukrzywdzicie wy mego Tolińkę, majątek nie moża iść na rozparcelowanie ani na podziały żadne – wita Béniczka gości, ale wciąż jest niespokojna, rzucając okiem ku podjazdowi, gdzie lada chwila ma zajechać Dowgiałło z Kopanego Błota. Wreszcie słychać siarczyste strzelanie z bicza i pod ganek podtacza się jednokonna bryczka, zaprzężona w żwawego, czarnego wałacha. Za pana i furmana siedzi w bryczce Dowgiałło. – Otóż i pan Bolesław we własnej osobie! – woła Béniczka, klaszcząc w dłonie, i wybiega na ganek. Lawón Kaczarha przejmuje lejce, bo zapowiada się dłuższe posiedzenie. Bolesław Dowgiałło, komendant policji białoruskiej, ubrany z wojskowa: spodnie galifé73, buty oficerki, giemzowe, połyskujące oleiście, kurtka siwa ŕ la Piłsudski, a na głowie furażerka bez żadnych oznak. Czarny jest, podobny do Cygana: wąsik przystrzyżony w stylu Rudolfa Valentino. Szarmancko całuje Béniczkę w dłoń i biorąc ją pod rękę, wprowadza do dworku. – Prosili my pana Bolesława na świadka do testamentu. Bolesław jest przyjacielem Tolińki i majątek jemu przyjdzie się zapisać – objaśnia Béniczka. Starszy pan groźnie ściąga krzaczaste brwi i głośno oświadcza: – Obacz no tylko, zła to rzecz, kiedy baby do testamentów nosa suną. Rad widzieć sąsiada z Kopanego Błota, z ojcem, świętej pamięci, na zabawy razem chodziliśmy. Dawne to czasy: od Abaczowszczyzny dwadzieścia kilometrów miałem. Przetańczyłem całą noc, a na rano do pracy w polu. Pan Dowgiałło szlachetności wielkiej człowiek i patriota gorący. Obacz no tylko, zginął on w dziewiętnastym roku, z Niemcami też walczył, a dziś takie czasy nastały... – Tatuńcia, pan Bolesław w Organizacji jest! – półgłosem objaśnia Béniczka, ale starszy pan głuchawy jest, a może o żadnej Organizacji nic nie chce wiedzieć. Bierze pod łokieć Markowicza i odprowadza go na bok. Testament sporządzono rankiem. Zgodnie ze wszystkimi zasadami, zaczyna się od pochwalenia Trójcy Przenajświętszej i od tego, że testator jest zdrowy na umyśle i w pełni rozsądku i pamięci. Testament najpierw odczytuje sam kniaź tatarski. Dwukrotnie czyta szczodre obdarowanie cioci Zosi, spod okularów rzucając groźne błyski na Béniczkę: – „...Następnie przekazuję na własność swojej córce, Zofii Marii Wołk-Wołczackiej, wyjątkowo cały folwar Abaczowszczyznę, obecnie gminy daubuciskiej, rejonu smorgońskiego, okręgu wileńskiego – około czterdziestu hektarów ziemi, jako dług za utrzymanie i leczenie w przeciągu dwóch lat chorej żony mojej, a swojej świętej pamięci matki”. Czyta też dwukrotnie polecenie najważniejsze: „Zobowiązuję również swoją córkę, Zofię Marię Wołk-Wołczacką, aby rokrocznie w parafialnym kościele łoskim składała ofiarę na mszę świętą w intencji za dusze świętej pamięci zmarłych: Wandy Teresy i Antoniego, swoich rodziców, możliwie w rocznicę śmierci.” Siada i podpisuje zamaszyście pięknym, delikatnym jak machnięcie ptasim piórkiem, pismem. Teraz przychodzi kolej na Markowicza, żeby złożył swój szacowny podpis pod stwierdzeniem, że „testament niniejszy został sporządzony i podpisany przez Antoniego Dowgiałłę- Oganowskiego w naszej obecności” i że „testator Antoni Dowgiałło-Oganowski znajdował się w pełni rozsądku i przytomności”. Markowicz ceregieli się trochę, chcąc dać pierwszeństwo Dowgialle, ale dziedzic na Drajach usadza go na krześle. – Obacz, wójta podpis jakby samego księdza, a może i biskupa nawet – mówi, co Markowicz przyjmuje jako pochwałę nie należną sobie, ale podpisuje się z wyraźną przyjemnością. 73 Spodnie galifé – wojskowe spodnie, na biodrach rozszerzane, od kolan wąskie 37 – Obacz no tylko, pana Dowgiałłę fatygował ja nie będę. Pan Tadeusz przyobiecał mi swoją przytomną obecność przy testamencie. Nie wiedziałem ja, że będziemy gościć pana komendanta – mruczy starzec. Béniczka oblewa się krwawym rumieńcem i krzyczy, jakby kniaź tatarski był zupełnie głuchy: – Mówiłaż ja, że gościa będziem mieli z Kopanego Błota! Cóż to, tatuńcia ogłuchł zupełnie?! Głuchy on, wiadomo, dawno mu dziewięćdziesiątka stuknęła... – objaśnia Dowgialle, ale ten wydaje się być zainteresowany stołem i niczym więcej. – Zawsze rad jestem gościć u pana Oganowskiego – mówi i kłania się cioci Zosi. Béniczka stawia litrową butelkę z żółtawą samogonką, a młynarzowa wnosi jajecznicę i kwaskowate bliny. Po trzeciej kolejce goście ożywiają się, nawet pani Wiera rozluźnia się, a policzki jej okraszają dwa okrągłe, jakby cyrklem odmierzone rumieńce. – Pani Wiera pięknie śpiewa cygańskie romanse – chwali się Markowicz i całuje w rękę panią Zosieńkę, a potem Wierę. – Zaśpiewasz nam, Wieróczka? – Pan Józef, później, kiedy pora przyjdzie – szepce Wiera. – Otóż co ja powiem pani Zosieńce! – uroczyście oznajmia Markowicz. – Skoro została pani dziedziczką na Abaczowszczyźnie, zajeżdżaj pani na swoją ojcowiznę. Będziesz naszą sąsiadką, blisko Daubuciszki i urząd gminny, gdzie pani Wieroczka mnie pomaga – tu znów przypada do szerokiej, o woskowej bladości dłoni Wieroczki. – W Abaczowszczyźnie, jak wiem, jest dom nowy, po wojnie postawiony. Połowę jedną zajmiesz, na lato akuratnie. A ja tak zrobię, że z folwarku kontyngentu nie trzeba będzie Niemcom odstawiać. Ot i żyć z tego będziecie. Projekt ten podoba się wszystkim, a szczególnie Béniczce, która jakby niepomna krzywdy, jaką wyrządzono Talińce, cała w rumieńcach, z wielkim ożywieniem rozmawia z Bolkiem Dowgiałłą. – Widzisz, Zosieńko, każdy będzie panem na swoim. Tatuńcią ja się zajmę! Ciocia Zosia podnosi cienką szklankę, która jakimś cudem ocalała z pogromu, i mówi: – Skoro los tak chciał, jadę na Abaczowszczyznę! Jest spokojna i poważna, zapatrzona w siebie, jakby oczekując jakiejś odpowiedzi na dręczące ją pytanie, którego istoty nie jest w stanie pojąć. Może widzi w tej chwili te laski, stromość wzgórz i głębinność jarów, wszystko objęte ciemną ścianą boru. Za nim starożytności Łoska i Krewa, a na północ – daubuciski meczet i droga przez Kaśkiewicze i Kapłany z rzeczką Zdrą, co dziś zwie się Drają, przedzierającą się ku gibkiej i kapryśnej, raz stężałej z przypływem wód, raz wiotkiej jak dziewica – naszej Wilii niebieskolicej. Słychać brzęk szkła. Ciocia Zosia trzyma w rękach resztę szklanki. Po dłoni ścieka krew, zmieszana z samogonką. – Na szczęście to – mówi z pełnym przekonaniem Markowicz i całuje ciocię Zosię w zakrwawioną dłoń. Z narodu wybranego Ranek jest rześki i czysty, pełen obietnic dnia letniego. Czuwam pod głogiem i krzakiem jaśminu, który zapomniał o czasie przekwitania i wytrzeszcza swe białe oczka z żółtą źrenicą, tchnąc aromatem jaśminowego czadzenia. Trwam bez czynu żadnego, jak powinno być w 38 czas wakacji, których ostatnio mam aż za wiele. Krzak wtapia się w żywopłot, zniżający się w dół, ku gościńcowi. Przed sobą mam gazon i ganek dworski, wygląda więc, jakbym był gościem, który gdzieś zapodział swoją bryczkę wraz z parą koni. Przed gazonem stoi kilku młodych mężczyzn, parę dziewczyn i kobiet; są ustawieni po wojskowemu: według wzrostu. Przed nimi młodzik umundurowany, obciśnięty zgrabnie pasem, z czerwoną opaską na ramieniu, na której w białym kręgu czerni się krzyż przełamany podwójnie: runiczny znak słońca przyzywający szczęście. Młodzik spaceruje wzdłuż szeregu i co pewien czas wymierza parę siarczystych policzków. Czyni to bez specjalnej złości i bez emocji, jakby z poczucia obowiązku lub wyższej racji. Coś mówi w języku, który brzmi zbyt gardłowo i niemo, abym mógł go zrozumieć. Rozmowa trwa już od godziny, co do reszty znudziło dwóch litewskich żołnierzy, którzy oparłszy o krzak swe karabiny, zdają się zapadać w drzemkę. Nad nimi, niby motyl bielinek, unosi się duch ich dzielnych przodków, napominając o dalekiej przeszłości, kiedy to Łoski i Krewa, Smorgonie i Żodziszki były przedpolem tego nieogarnionego aż do zatracenia się w przestrzeni władztwa kunigasów. A młody Niemiec z zimną krwią dalej wprowadza swe porządki, bez poczucia winy i grzechu, jak to czyni cały jego naród, bez winy i grzechu zdążający ku swej nieuniknionej wielkości. Trzeszczą krzaki i widzę, jak przez pokrzywy i bodziaki, od świrna brnie Śnitko. Idzie na przełaj przez chaszcze, w których skrywał się w tamten wrzesień, a zoczywszy mnie, przywołuje kiwnięciem ręki. – Takie buty u Aniuty – mówi dysząc źle przetrawioną samogonką. – Ruski bije Niemca, Niemiec bije Żyda. A kogóż będzie bić Żyd? Otóż to! Nie do pomyślenia to, no tak wygląda, że Żyd nikogo nie pobije, bo jego już nie będzie! W milczeniu przyglądamy się defiladzie młodzika. – Już ja by mu dał w morda! – syczy Śnitko, bo Niemiec znów rozpoczyna swój uciążliwy rytuał. – I kogóż my będziem bić po mordzie, jak Żydów nie będzie? Ludek białoruski już więcej się nie da. Bolszewikom, tym się da, a Polaczki za miękki cosik naród! Widzisz – z lewa, ta czarnula. Ona jest ze Smorgoń, córka Sarachana. Stary pilnował dziewczyny jak brylantowego jajka. Posag zbierał i twój dziadunia niemało jemu zboża sprzedał. Sarachan teraz od dołu trawka ogląda, a Sara od byle chłystka bierze po mordzie. – Zna ją wujaszek? – Jakżeby mnie nie znać. Nieraz ze zbożem jeździlim do Smorgoń. Twój durny dziadunia takie świrny pobudował, że Żydzi mieli gdzie zboże przetrzymywać, żeby na przednówku ostatni grosz wycisnąć. Pomyśleć tylko! Tata kapitalista, a synók komunista. Czemuż to nasze muzyki zatrzymały twego dziadunia w Kiewłach? Lud białoruski cierpliwy jest i ospały aż zanadto. A tu raptem w Kiewłach: „panok, dalej nie uciekniesz!”. Synek Sarachana i jemu podobni tam się szwendali z czerwoną opaską na ręku. Widać czegoś im wstyd było sia pokazać. I niepotrzebnie – raz swoja prawda znaleźli, nie trzeba się jej wstydzić! Śnitko wzdycha ciężko i rozkazuje: – Leć na górka, w pokoiku za łóżkiem znajdziesz butelka. W świrnie mam sąsiedzka hutarka74 z twoim wujem z Kotów... I szwagier kniazia tatarskiego śmieje się zupełnie bez sensu i bez związku z mówionym, aż jeden ze strażników budzi się z zadumy wiekowej. Klnie soczyście językiem Bałtów i Słowian, okładając klątwą matki rodów, w nadziei, że ród ludzki zginie i wreszcie zapanuje święty spokój. – A butelka zawiń w pościłka – poucza mnie na odchodnym Śnitko i zanurza się w ogrodowe chaszcze. 74 Hutarka – pogawędka 39 Hitlerjugendowiec daje Żydom „spocznij”, zapalając papierosa, co też czynią dwaj Litwini. Przemykam się ku gankowi i znajduję tu ciocię Zosię, a w oknie salonu widzę kniazia tatarskiego, zapatrzonego w dal tylko jemu wiadomą. – Przypatrz się temu dobrze, zapamiętaj to na całe życie – z niezrozumiałą zaciekłością mówi ciotka Zosia. – Kto jest głodny – kamieniem będzie nakarmiony. Ponad narodami oni są, bo są bardziej niźli narodem w swojej żydowskości. Wszyscy chcą ich mieć za nic, a okazuje się, że bez Żyda ni ducha, ni materii nie można w pełni zakosztować. Zapiekli są i roznamiętnieni w posiadaniu swojego Boga i w zgłębianiu istnienia Jego, a gdy się im nie powiedzie – idą pod swoją Ścianę Płaczu albo stają się osobistymi wrogami Pana Boga. Ich umysł, wygłodzony przez cztery tysiące lat w szukaniu Pana nad Panami, wciąż dochodzi praw i prawd albo znowuż popada w pożądliwość świata. I przez swoje bogactwa stają się znienawidzeni. Znam ich dobrze: w oszmiańskim gimnazjum miałam za przyjaciółki Salcie, Rachele i Sary – dalej ciągnie swą namiętną tyradę siostra mojej matki. I pojmuję, że ciocia Zosia jest w jakiś sposób nie z tej ziemi i może stąd jej uczulenie na żydowskość? Bo i dla mnie jest już jasne, że – jak to powiedział dziadunia – „kogo Pan Bóg wybrał, ten nie ma życia”. „A może i my, ta cała szlachta półherbowa i herbowa, jesteśmy również dotknięci, bo porzuciwszy swych prostodusznych bogów – Perkunów i Światowidów – na serio przyjęliśmy żydowskiego Krysta Zbawiciela i los żydowski w jakiś sposób został sprzężony z naszym losem? Ich przekleństwo i nasze wybraństwo, nasze przekleństwo i ich wybraństwo sprzężone jest ze sobą w jednym losie i w małżeństwie nieślubnym. Dzieciuki z tego powstają, ale jakże wspaniałe!” – myślę patrząc na frasobliwe plecy ustawione w rządek, plecy tych – wybranych z narodu wybranego: wprzódy na pohańbienie, a potem na śmierć. „Czyż nasz Mickiewicz nie był z matki, której ojcowie w maju pozwolili się ochrzcić, stając się Majewskimi, aby wydać wnuka-geniusza? Przez te tysiąc lat życia wspólnego jesteśmy jako Żydowie, bo nie tylko z ducha, ale z ciała i krwi jesteśmy krewniacy. I któż mi zaręczy, że mój pradziad – szalony Benedykt, watażka i rozbójnik, potem pupil biskupa Massalskiego, wyświęcony przezeń na księdza, wprzódy zdążywszy spłodzić syna, Józefa – prócz ducha tatarskiego nie był pożerany i tym ogniem, który zstąpił na wybrany szczep na Górze Synaj? Któż jest w stanie zaprzeczyć, że żyjąc z Żydami, obok Żydów, z Żydów lub na pohybel Żydom przez cały tysiąc lat, nie ma w sobie choćby kropli krwi semickiej? Wystarczy przyjrzeć się starzejącym się twarzom tych wszystkich panków, aby ujrzeć maskę Żyda Ahaswerusa – wiecznego tułacza, co się skrył między Słowianami, łapiąc się, niczym topielec brzytwy, przaśności słowiańskiej i nieświadomej swego ducha cielesności. Na próżno! Te baranie i te piwne, migdałowe i pałające oczy, te głębokie cienie pod oczami, te nosy baranie i garbate i ten wieczny niepokój ducha – zdradzają uciekiniera! I histeryk szlachciura, i chłopek roztropek zostają skazani na bycie człowiekiem. Wyroku tego wciąż dokonuje Historia, raz doświadczając ich – Jewrejów, raz cierpiętnicząc Lachów, pomieszanych na duchu i zhybrydziałych w ciele...” – Biją ich i zabijają, kiedy chcą zabić Boga w sobie – szepce ciocia Zosia, ściskając mnie boleśnie za ramię. – Zapłaci jeszcze Béniczka za takich robotników. Do krzywdy parobczańskiej brakowało nam jeszcze klątwy żydowskiej... Béniczka zjawia się jak na zawołanie. – Uczy Helmut Żydków porządku, oj uczy – śmieje się. – Chyba na dziś wystarczy. Ja ich nie chciałam. August się uparł, żeby z Drajów gospodarstwo pokazowe zrobić. Widziałaś, lepszy się okazał od naszego Ciumka – usprawiedliwia się. Stryj Emanuel, zwany Ciumkiem, odwoził z Czarnego Boru kniazia tatarskiego na jego rozgrabione włości, a ujrzawszy spustoszony dwór i wielkie przygnębienie dziedzica na Drajach, zawziął się w swym legunowym uporze i począł rewidować chłopskie stajnie i obory, odnajdując cztery dworskie krowy i osiem koni. Reszta gdzieś przepadła. Owce, nie wiedzieć 40 czemu, chłopi sami odprowadzali, świnie dawno zostały zjedzone. August, znając krowy po pysku, spędził do obory dalszych dziesięć sztuk i odnalazł Mulki – dwie kobyły, które razem chodziły w pługu i jedno imię miały. – Trzeba iść, Sarę ratować – śmieje się Béniczka i bez lęku żadnego zbliża się do gorliwego w swym powołaniu młodzieniaszka, tłumacząc, że pora nach arbeit iść. Niemiec posłuszny jest. Wszak Béniczka w imieniu wielkiej Rzeszy administruje tymi włościami. Rozpuszcza więc szereg i usadawia się na ławeczce pod lipą, gdzie dostaje swój garnuszek świeżego mleka. * * * Dowgiałło z Kopanego Błota stał się ostatnio częstym gościem w naszym mająteczku. Wpadał tu w różnych porach dnia, aż raz zawitał późnym wieczorem, podochocony nieco i wesoły jakąś straceńczą wesołością, która, widać to było, upajała go bardziej od samogonki. Starszy pan spał w salonie wśród swych wierówek i kruczków, starych podków i chomątów, więc komendanta białoruskiej policji zaproszono do białej kuchni, niegdyś królestwa Miny Krause-Balsemirg. Z kuchni dobiegały głosy burzliwej rozmowy, zza drewnianego przepierzenia, niegdyś małżeńskiej sypialni wuja Witolda, słychać było ciche pochlipywanie. Spała tam ciocia Zosia ze swym Rysiem, a na sąsiednim łóżku gościła czarnooka Sara, córka finansowego powiernika pana na Drajach – Jośki Sarachana. Bćniczka nagle zapałała do niej siostrzaną miłością, mówiąc, że zaprzyjaźniły się jeszcze w czasach, kiedy zatrzymywali się z Tolińką w Smorgoniach. Teraz dzieli z nią łóżko i podkarmia obficie. W okno, wychodzące na czworaki i sad, bije mleczne światło miesiąca; spyzaciał on i nadął się jak wielki bąk, nabrzmiały i obżarty świeżą krwią. Wiem, że księżyc ten oświetla teraz mroczność lasów i wiosek, chutorów i zaścianków, kędy chadzają uzbrojeni mężczyźni, gdzie leje się krew i dokonują się gwałty. Majątek i dwór wydaje się być bezbronny i widoczny jak na dłoni. A Bolesław Dowgiałło donośnym głosem snuje opowieść o jakimś okropnym mordzie, który popełniono w nowogródzkim powiecie. Wsłuchuję się w jego słowa, czując, że ten lęk ściskający za gardło, przystąpił do mnie wraz z przybyciem Dowgiałły. I widzę jak na jawie ów dwór zalany chłodnym światłem miesiąca, kupę mężczyzn w perspektywie alei o kopiastych, uśpionych kasztanach. Dwóm jest szczególnie śpieszno. Biegiem okrążają gazon z kwitnącymi piwoniami i stają przed gankiem o ażurowych drzwiach. Szumią przebudzone kasztany i pachnie maciejka, słodko i upojnie jak śmiertelne kadzidło. Walą w drzwi kolbą automatu, kilku biegnie pod okno. W drzwiach staje staruszka uczesana staromodnie, na koszulę ma narzuconą jakąś salopę z wytartym futrzanym kołnierzem. Mężczyźni odtrącają kobietę i wbiegają do wnętrza. Wywlekają panią dworu. Jest przelękniona, lecz zachowuje się godnie, co rozwściecza najeźdźców, którzy każą kobietom kłaść się przed gazonem. Leżą tak, matka i córka. Odurza je zapach maciejki, przenika wieczorny chłód i wilgoć idąca od stawów. Tamci grabią to, czego nie zdołano rozgrabić we wrześniowe dni. Od służby żądają samogonu, sała i cebuli. A uraczywszy się, każą pastuchowi, którego przywleczono z czworaków, wprowadzić wielmożne państwo do dworu. Stasiuk podtrzymuje odrętwiają starszą panią i we trójkę wchodzą do wnętrza. Na wielkim dębowym stole walają się resztki uczty. Z krzesła podrywa się blondyn o dobrotliwej twarzy kmiecia i ruchem fachowca przykłada nagan do potylicy. Pada strzał, który zabija córkę. Matka w geście rozpaczy chwyta się za głowę, lecz nie wydaje żadnego głosu. Blondyn podnosi nagan, spokojnie mierzy w czoło staruszki i odstrzeliwując jej trzy palce, zabija również ją. Wszystko to widzi Stasiuk, niemy świadek rozprawy, a ma to być nauka dla ludu tutejszego, kto jest i kto będzie panem tego świata. Wpadam w to ostre widzenie, które pomniejszając świat, czyni go dotkliwym, choć nie dotykalnym. Widzę księżyc. Staje on naprzeciw samego okna i świeci w oczy światłem z od- 41 ległych światów, gdzie wszystko też jest nie na ludzką miarę. Cichutko, na palcach idę za przepierzenie, jak kot widząc same szarości. Ryśka śpi posapując przez nos. Sara leży zwinięta w kłębek i cicho płacze. – Tak się boję – mówi. Opowiadam historię Dowgiałłową. Sara gorzko się śmieje: – I was wymordują. Na wszystkich przyszedł kajuk!75 – Co z tobą będzie, Sara? – pytam siadając na skraju łóżka, twarzą do księżycowej jasności. – Do pracy jesteśmy potrzebni. Na jak długo? Benia chce zabrać mnie do rodziców, ale ja za czarna jestem, za głupia jestem... – Trzymaj swoje bogactwo, jak możesz najdłużej. Ona ma Dowgiałłę za kochanka, Tolusia za przyszłość, a ciebie za swój bank. Nie pozwól rozbić banku – tłumaczę jej, – Nie martw się o mnie – mówi Sara. – Sam jesteś nieudacznik, ni pies, ni sabaka. A cóż ja? W Mołodecznie, w gimnazjum Tomasza Zana wiedziałam, co mnie czeka. Teraz jestem tylko Żydówką, a i tego za dużo jak na jedną, biedną dziewczynę. A chciałam studiować polonistykę: Tuwim, Leśmian, Mickiewicz... My, Żydzi, jesteśmy teraz dla siebie jak jedno małżeństwo. Żyjemy gwałtownie, jak zawsze przed śmiercią. Kochamy się wszyscy, kazirodcze to i straceńcze... Sara znów zaczyna cicho płakać. Głaszczę ją po policzku, ścierając łzy, i wciąż nie opuszcza mnie to ostre pomniejszenie widzianego. Schylam się ku oddalonej, w srebrzystej poświacie, głowie o wielkich, ciemnych oczodołach. – Ty goju, biedny goju – mówi. – Kiedyś nauczę cię miłości. Będzie to wielka miłość i ja będę dla ciebie twoją Marylą. A teraz idź, biedny, przerażony goju. Podnoszę się i widzę na niebie, poza księżycem, który powoli zachodzi za okienną ramę, pełgające złote ognie. Wygląda, jakby obudziła się zorza polarna, która w ostatnie mroźne zimy nawiedza nieboskłony, wieszcząc o czasach ostatecznych. Z białej kuchni przybiega ciocia Zosia. – Pali się, pali się! Wstawajcie! – woła. Z okien salonu widać jasność pożaru. Płomienie obejmują już gontowy dach: wewnątrz stodoły żyje wielki, radosny żywioł ognia. Pod ścianą pochrapuje w ciężkim, starczym śnie dziedzic na Drajach, nieświadom kolejnej klęski. Wychodzimy przed ganek. Skądś zjawiają się litewscy żołnierze i ludzie od Dowgiałły. – Partizany, jebút ich mać! – klnie któryś z nich, repetując karabin. – Żeby nam nie dali bobu! – Jakie tam partizany. Chłopi się mszczą, jak mogą – mówi raźno Bolek Dowgiałło. – Pókij co, nie ma tu żadnych partizanów. – Bolszewiki muszą do Moskwy zdać raport, ile niemieckiego dobra zniszczyli. Do Zalesia ani do Smorgań czy choćby do Malinowszczyzny nie polazo, boją się Niemców, ot i palą majątki. Ot, duraki! Dla siebie by zostawili – rozważa młody blondynek, nasuwając czapkę na czoło. Oczy mu się błyszczą krwawo jak u królika. Na szczęście stodoła stoi poza zabudowaniami i lekki wiaterek unosi snopy iskier na pola po owsianych żniwach. I snopy nie omłóconego owsa karmią teraz płomień, który szaleje z coraz większą potęgą. 75 Kajúk – koniec, kres życia 42 Udziela mi się ogólne podniecenie. Idę w stronę karmicielki pożaru. Nie wiedzieć czemu chce mi się śmiać, więc śmieję się na widok tego przeistaczania się zwalistego, ciężarnego hipopotama w nieujarzmioną energię. – Nie śmiej się. Pomyślą, że to my podpaliliśmy – mówi ciocia Zosia, zwracając ku morzu płomieni rozognioną, natchnioną twarz. – Nie śmiej się! I sama zaczyna się śmiać, cicho i bezdźwięcznie. Teraz pojmuję, że wszyscy jesteśmy szaleni. Któryś z Litwinów podnosi karabin i strzela w niebo. – Niech wiedzą, że my tu jesteśmy – mówi czystą polszczyzną. – My, litewskie wojsko. Modlitwa Kniaź tatarski obszedł żarzące się zgliszcza, ze szczątkami po młócarni i wialni, z obręczami i prętami po bryczce, którą właśnie wyrychtował Śnitko, ale z obojętnością wielką, aby obrócić się plecami do majątkowego wzgórza. Teraz chadza nad staw, wpatrując się w wodę, która leniwie sączy się z Wyżyny Oszmiańskiej, gdzieś spod korzeni Abaczowszczyzny. Lato nastało upalne i suche: wieczorami tajemniczo błyskają szerokie na pół nieba, złotawe małanki, zwiastując następny dzień w pogodzie i w znoju. W tych błyskawicach, cichych i bezgromnych, obnaża się niebo tak wielkie, iż wszystko, co ziemskie, staje się miałkie i kruche. Starszy pan drzemie w południe w domowym chłodzie, ożywa pod wieczór, aby krążyć groblą, widząc niebo zatopione w wodzie, która raz po raz łyska wabiąco i gniewnie. Rychło zauważono, że kuśtyka za nim cień ni to psa, ni to człeka, a kiedy dziedzic na Drajach przysiada dla odpoczynku, ów cień zbliża się doń i zaczyna się jakaś rozmowa. – Starszy pan zwariowawszy zupełnie. Albo moża – zdziecinniawszy: z kulasem Michaśką gada i jakby koleguje się z nim. Ot bieda! – orzeka Béniczka. Ciocia Zosia, która próbowała towarzyszyć ojcu w wieczornych spacerach, nic nie odrzekła, tylko spojrzała swym stężałym wzrokiem, w którym kryła się jaźń tak skoncentrowana i silna, że trudno było wytrzymać to spojrzenie. – Co ty, Zośka! Sama przecież widzisz, że gadają ze sobą. A o czym, Bóg raczy wiedzieć... – broni się Béniczka. – Ja tobie mówię, że durna ty jesteś, ot i wszystko! – odparła wreszcie ciocia Zosia. Béniczka roześmiała się szczerze, obracając wszystko w żart, bo gdzieżby tam dziedzic na Drajach, niechby nawet w starczym zdziecinnieniu, zadawał się z parobczańskim bajstrukiem76. – Łazi za nim, na gościniec czeka – mówi pokojowo. – A jaki gościniec może dać, kiedy zęby na półce można w spiżarni położyć? – Dziadunia bajki jemu opowiada, a Michaśka po białorusku śpiewa i hałosia77 – któregoś dnia rzekł do mnie Rysio. – Popatrz, chleb do kapoty chowa. Sam chlebek żuje i Michaśka częstuje. Zupełnie jak kiedyś Kastusia. – Kastusia podkarmiał cukrem – przypominam swemu ciotecznemu. – Cukrem i chlebem – z powagą odpowiada cioteczny i ma rację, bo stary kasztanek Kastuś służył za wierzchowca i fotel do spania nie tylko panu na Drajach, ale pozwalał się też ciągnąć za ogon Rysiowi. A kiedy chłopiec, śladem dziadka, karabkał się na konia z ławeczki, 76 Bajstruk – bękart 77 Hałosić, hałosiać 43 specjalnie sporządzonej przy ganku, Kastuś nosił go jak wiejska baba indycze jajo: łagodnie i z wielką uwagą. I tego wieczora kniaź tatarski, dziarsko postukując laską, pochylony nieco, ale ze spojrzeniem jasnym i skupionym, wędruje w dół, ku czworakom. Młyn stoi w uśpieniu wieczornym, spuszczone stawidła zbierają wodę, której starcza zaledwie na parę godzin pracy. Od stawu wionie wilgotnym chłodem i bije zapach ajerów. Do czworaków wracają kaczki, pokojowo pogadując swoje: „bosa chodze, bosa chodze, bosa chodze”. Naprzeciw wybiega Jadźka, córka Ściopki – nocnego stróża. – Jadźka, kaczak piać! – zaczepia cioteczny. – Powąchaj tam, gdzie bździać! – odpowiada Jadźka. – Jadźka, jak sia ta ptaszka nazywa, szto mówi: „puć-pałoć, puć-pałoć!” – Pierepiołka... – Pocałuj ją w sraku pieredmuchawszy piórka! – śmieje się Rysio. – Smarkaty ty jeszcze, smarkaty... – mówię nie bez pewnej zazdrości, bo czyż nie lepiej dziś być maleńkim? – Wszędzie równo, nie polezie Wołczek w gówno! – złości się cioteczny, kopiąc napotkany kamień. Robi mi się przykro, bo przecież wiem, że nie jest on znów taki maleńki, bo gdzie ojciec stary, a matka szalona, nie ma miejsca na jedynactwo, choćby z pozoru tak wyglądało. ,,I czyż obaj nie jesteśmy trapieni dziedzictwem przodków, którzy nie znali ni miary, ni granicy? Pożądali oni wiele, a w siebie się zapatrzywszy, czyż siebie samych nie mieli za jedyne narzędzie poznania i, pożerani przez samoświadomość, byli zarazem dla siebie klęską i jedynym przeznaczeniem? I jak ów Benedykt przeistaczali się ze służących u wielmożnych panów – zawiadując wielką stadniną czy strzegąc borów i lasów – w wielmożnych i niepodległych, aż do pełnej samowoli, bliskiej zbrodni, ale wciąż z rozedrganym sumieniem, bo zbyt dumni byli na kłamstwo? I czyż nie dlatego watażka Benedykt, co dla ratowania gardła wprzódy dał się wyświęcić przekupnemu księdzu biskupowi, później nie tyle za sprawą nuncjusza Dżiowanniego Archettiego, ile za poduszczeniem swego niespokojnego serca, pchany gwałtowną żądzą oczyszczenia i zadośćuczynienia, poszedł do kartuzów do Berezy? Tam poddał się pokucie, podwojonej nocnym śpiewaniem na klasztornym chórze...” – rozmyślam. – Ci paniczy stróżować przyśli? – przepitym głosem chrypi Ściopka, chłopek drobny i niepozorny, z wielką pałą w garści. – Nie widziałeś, gdzie się starszy pan zapodziewa? – Do wody ostatnie czasy jego ciongnie, łojma78, ci co. A może na gadziuka czeka? – hałaśliwie śmieje się Ściopka; widać, że dla kurażu już zrobił mały hłyk samogonki. – A ty widział tego gada? – Jakby mnie nie widzieć? Ci ja oczów nie mam? Wszyscy widzieli i ja widział. – U Kozłowskich drzewa rąbali, ot i twoja krakadiła! – Ja by językiem nie plaskał, żeby nie widział. Płynęło to jak berwiono, no pod prąd! I ryba cała zjadłszy... – Sam dobrze wiesz. Jak staw spuszczano, całą rybę żeście zżarli. – Dyk ona by przypłynęła. Żeby mianie zmora zaduszyła, jak gadziuki tu jakiejś nie ma. Michaśka pokruciło, nohi jemu adabrało! – A Michaśka ty nie widział? – Nie mnie bajstruka pilnować – chytrze śmieje się Ściopka. – Majontek kazali mnie karaulić79. A jak partizany przyjdo, dyk ja wam pierwszy powiem... 78 Łojma – czarcicha 79 Karaulić – pilnować, strzec 44 – Ty nas nie strasz! My rewolwer mamy i granaty, kapujesz! – wola Ryśka. – A wot i nasz Michaśka – wciąż z tym chytrym uśmieszkiem mówi stróż, tykając palicą80 w stronę smorodzin. – Polaz, popraszajka za chlebem. Starszy pan, wsparłszy się brodą o laskę, siedział na olchowym pniaku i nad czymś głęboko dumał. Była to nie tyle zaduma, ile wciąż pogłębiająca się nieobecność w latach, które przekroczyły wszelkie wyobrażenie. Bo czyż nie były mądrzejsze tamte czasy, uprawomocnione przez życie przodków, którzy nawet w błędzie i szaleństwie okazywali się mądrzejsi, gdyż wszystko, co było, bez względu na to, jak było, jest dziś godne rozpamiętywania. I zagłębia się on w ten czas scukrowany, słodki i gorzki zarazem przez grzechy, które, teraz to widzi, dotykały samego rdzenia życia. I poczyna pojmować, że jego dziadowie i on sam, rządząc ludźmi i ziemią, walcząc i grzesząc, jakże intensywnie i niepodważalnie tkwili w samym jądrze życia. A cóż dziś? Dnia dzisiejszego nie ma, bo zawsze było wczoraj, a jutra już nie będzie... – Panók, daj chlebca pażwać! – jękliwie prosi Michaśka. Starzec sięga do kieszeni i wydłubawszy z kromki miękisz, skorynkę podaje chłopcu. – A modlitwę pamiętasz? – pyta pan na Drajach, przeżuwając chleb i patrząc w wodę, która rozbłyskuje wewnętrznym pożarem. – Pomniu, panók. – Powiesz, dostaniesz skwarku. Michaśka wyprostowawszy się i jakimś nieswoim głosem, jak to robią baby podczas pogrzebowego obrządku, zanim przystąpią do pochówku, jękliwie zaczyna ni to wyśpiewywać, ni to hałosić: Wa imia Atcá i Syna, Heta nasza malitwa: Tak jak Trojca nam jedyna Polszcza, Ruś i Litwa. Świeciać krowju pobratyni Try rody wialiki, Jak trójświecznik na Jardani U rukach władyki. Adna u Boha karalewa Malitca za nami – Iz Czanstachowy i Paczajewa I znad Wostraj Bramy. Paświaci nam Boża trudy, Ślozy naszy i sławu. Usim nam miły Nawahrudak, Wilniu i Warszawu. Wa imia Atca i Syna Ta nasza malitwa. Tak jak Trojca nam jedyna Polszcza, Ruś i Litwa... Starzec, pogrzebawszy w kieszeni, odszukuje obiecany kawałek obsmażonej słoniny. Michaśka bierze skwarkę, ale z jedzeniem się nie kwapi. 80 Palica – gruby kij 45 – Wiesz, o czym ta malitwa? – pyta starzec, przygładzając zwilgotniałe od nadstawnej mokrości wąsy. – Pra Atcá i Syna, a czamu duszy światoj ni ma? – Durny ty jak chomąto... – wzdycha starzec, a małanka rozkwita nad jego głową, ogarniając pół nieba. – O Litwie, Polszy i Rusi! – A czamu nia o Białarusi? – Ciućka ty, sabaka! Ruś heta Białoruś, zapamiętaj to sobie! – Maja chata z kraju – ja niczahó ni znaju... – broni się mądrością swych ojców Michaśka i z lubością poczyna wysmoktywać swój gościniec. – Poginęły i powyzdychały nasze Filusie, Borny, Walety i Gogusie, i dziadunia jego ma za swojego psa – mówi poważnie cioteczny. – A nas tej modlitwy to nie chciał nauczyć... Małanka Ciocia Zosia powoli szykuje się do przeprowadzki na Abaczowszczyznę, bo Markowicz dotrzymał słowa i pominął Abaczowszczynę w kontyngentach. Czeka na nią połówka rocznego bysia, druga połowa dla Krewejki, dwie owce, połowa zebranego żyta, owsa i jęczmienia. Majątkowe cieliczki i owce, które we wrześniu wypasały się na pastwiskach i dyrwanach81, poszły pod nóż i zostały zjedzone przez nowych władców. A pilnowali tego ludzie z sielsowietu w Rymcielach – tak mówił Krewejko, człek prawdomówny i szczery, co potwierdzał pan na Drajach. ,,Jemu jeszcze możesz trochę zaufać, ale złotego rubla nie pokazuj, razem z ręką chwyci” – powtarzał w rzadkich chwilach jasności ducha, widząc przygotowania córki. – Jakże ja mam jechać, kiedy on taki słabieńki – frasuje się ciocia Zosia, bo starszy pan już całe dnie spędzał na drzemce albo z otwartą książką, wziętą z mego kuferka. – On już i czytać nie potrafi – mówi przez łzy ciocia Zosia i dalej pozostaje w swym niezdecydowaniu, choć Beniczka zaklina się, że tatuńcia dopilnuje, a jak co – pchnie umyślnego na Abaczowszczyznę. – Już ona jego dopilnuje! – mówi córka kniazia tatarskiego. – Muchomorami nakarmi, wilczą jagodą napoi i durnopianu da jemu na zakąskę. – A ty z nami by nie pojechał? Co ja mam zasolić te pół byka? Siedzi on tam, w Mołojcewie, trochę schudnie na tych przydziałach niemieckich. Krowa tam została i służąca jego serami i mlekiem zsiadłym karmi – spytała mnie któregoś dnia ciocia Zosia, która zwyczajem Oganowskich mówiła o swym mężu w trzeciej osobie. Stanęła mi przed oczyma Okolica i ci wszyscy Ułańscy, Kondratowicze, Oziewicze i Markowscy, i Siulkowie – Tatarzy, z którymi jakże szybko zadzierzgnąłem związek podejrzanie bliski. Nie przeszkadzała w tym ani moja malutkowatość, ani mędrkowatość niedouczonka, przeciwnie, jakoś przycichałem w sobie wobec panków z Okolicy, którzy choć darzyli mnie szacunkiem jako wnuka dziedzica na Drajach, to zawsze byli samoswoi i samowystarczalni, prości choć mówiący z waszecia. – Może bym i pojechał, a gdzie spać będę? – pytam. – W stodole, na sianku. Wszyscy tam będziemy spali. W chacie kurami śmierdzi, moja połowa za kurnik i składzik służyła. Pókij się wywietrzy – lato przejdzie. Rysiowi raźniej będzie – nalega ciocia Zosia, zdradzając swą jedyną troskę, jaką jest dla niej syn. 81 Dyrwan – ugór, rola nie uprawiana 46 – Pomyślę, zastanowię się – mówię. – Dziś mam iść do Kotów, do Wieraszczaki. Śnitko mnie prosił, żeby do wujaszka naszego w pewnej sprawie zajść. Ciocia Zosia chmurzy się i wychodzi do ogrodu, bo w mająteczku wciąż panuje niepisane prawo, ażeby o dziaduniowych uniesieniach nie mówić, a tym bardziej o Niewiadomskich, których kniaź tatarski dochował się w Kotach. Wieraszczaka mieszka na wybudowaniach koło wygonu, gdzie niegdyś tarzały się majątkowe świnie. Wygon i olchowe zarośla były powodem wiecznego sporu, pozostałością po serwitucie, a dziś pasą się tam wiejskie krowy. Sam Wieraszczaka to chłop w sile wieku, wielkogłowy, chodzący zawsze w lekkim pochyleniu, jakby dopiero co oderwał się od lemiesza. Nie kluczy on, nie chytrzy nawet w trudnych chwilach, kiedy trzeba stosować odwieczną chłopską taktykę na przetrzymanie i przeczekanie. Potrafi spojrzeć prosto w oczy i tym z majątku, i przed wioskowym się nie ugnie. Matka Wieraszczaki, przezwana Małanką – drobna staruszka o zadziwiająco błękitnych oczach, zawsze starannie i czysto ubrana; pachnie od niej lnem i ziołami. Od wczesnej młodości zajmuje się Małanka zielarstwem. I gdy ludzie wioskowi widzą jej drobną figurkę z głową łasiczki, o jasnym, wysokim czole, z warkoczem ułożonym w koronę, żegnają się skrycie. „Nie wiedźma to, no zaszkodzić moża” – mówią. „Musiała ona w młodości być mimo wszystko dobrym duchem ludu trapionego odwiecznym smętkiem, gnębionego trwogą przed mrocznością świata pełnego czarów, demonów i wszelkich gadziuków” – myślę patrząc na Malankę krzątającą się po izbie, czysto uprzątniętej, z mirtem i pelargonią na oknie, pachnącej świeżym chlebem i ziołami. Gospodyni częstuje mnie kwasem chlebowym, usadzając w honorowym kącie, pod ikoną z Ostrobramską. Jest to pamiątka po matce, chyba katoliczce, a może nawet drobnej szlachciance, której dziadom car odebrał szlachectwo. – Niech sobie kwasu popijo. Toniuk zaraz wróci – zachęca mnie, zagarniając białą ściereczką niewidoczny kurz, i siada na zydelku koło pieca, gładko wybielonego iłem wydobytym z dna rzeczki Drai. Znam dobrze to miejsce, rośnie tam walerianka, kopana na uspokojenie nerwów i na opilstwo dla kotów. I wracam myślą do tych czasów, gdy Małanka biegała po drajowych łąkach, chaszczach i zagajnikach w poszukiwaniu ziół tylko sobie wiadomych. A z wysoka, wówczas jeszcze nie ze staruszka Kastusia, ale z jakiegoś ognistego kasztanka, spoglądał na nią spod nawisłych brwi zasępiony i groźny pan na Drajach. Właśnie stał się dziedzicem całą gębą, odkupując rodowy majątek z rąk wdowy po Dowgialle-Oganowskim, co w oczach carskich przekupnych urzędników mogło ujść za prawowite i jedynie dostępne dla Polaków dziedziczenie. Pytam: – Małanka, lubiła ty starszego pana? Małanka mierzy mnie okiem jasnym i dziecinnie czystym i mówi bez żadnych ogródek: – Niczahó nia było dobrego. Wzioł mnie pan, kiedy była ja u wody. – W noc Kupały, ci jak? – pytam, lekko speszony. Staruszka uśmiecha się łagodnie i odpowiada: – Ognia tam nie było. Kwiatów nikt w woda nia rzucał był. Pan ogniem sia palił, ja lebiedziem uciekała. – Ty jego lubiła, Małanka? – powtarzam. – Czemu nie? On dobry był. Na żnieju82 do sierpa brał – dwa złote za dniówka. Kiedy trzeba było bulbe83 kopać, też o mnie nie zapominał... On wielki – ja maleńka, on teraz umiera, a ja żywa – żywuszczaja. 82 Żnieja – kobieta pracująca przy żniwach 47 Do izby cicho wchodzi Antón, obuty w łapcie skórzane, które w czas wojny znów powróciły do łaski, obok olchowych drewniaków, co jest wynalazkiem czysto niemieckim, tak że chłop mawia teraz: „Dziakuj Stalinu-Hruzinu, szto abuu nas u rezinu84, dziakuj Hitleru Adolfu, szto abuu nas u olchu”. – Szto chcesz, panicz? – pyta. Wyłuszczam Śnitkowe zamówienie. Anton ciężko siada na ławce i powtórnie zapytuje: – Szto chcesz od nas, panicz? – Ni znaju... – Co wiesz, to znaj, a od nas, muzyków, uciekaj! – niespodziewanie twardo mówi wielkogłowy. – Czego sia tak sierdzisz, Anton, przecież wiesz, że ja z sercem tu przyszedł? – dziwię się. – To i dobrze. A to ja myślał, że na przeszpiegi jakieś! – śmieje się syn Małanki. – Nie ma czego ukrywać: wieś czeka, kiedy przyjdo wam gardła podrzynać. Koty wam źle nie życzo, no w obronie nikt nie śmie stanąć. Mówio, że bolszewiki szybko wróco. A tak od siebie ja tobia powiem: uważajcie wy na Ściopkę, tego, co stróżuje. Z mużyczjóm on siwickim trzyma, ot co... Wracam z Kotów szarówką. Z dworskiego wygonu spędzono już wiejskie krowy. Ostatni skowronek schodzi z wysokości i dokańcza swe trele. W ostrym locie pod mętniejące niebo wzbijają się jaskółki. Mieszają się w locie i te ze wsi, i te spod drajowych obór i świnarnika. Czuję się osamotniony jak nigdy i rozmyślam, ile jeśli nie krwi, to ducha naszego trwa w tym jedynym miejscu na świecie? A skoro Anton i ja mamy tę samą krew – dlaczego tak daleko nam do siebie? I co będzie z nami dalej, jeśli Koty, i te trwają w wyczekiwaniu, aż dopełni się los? Widzę u wylotu alei lipowej, którą posadził wujaszek Toluś, gdy jeszcze był chłopcem, stróżującego Ściopkę. Musiał zobaczyć mnie z daleka, wita się hałaśliwie: – Wieczór dobry, panicz! Szto tak sam chodzisz po polach? Nie strasznowato? Dlaczegoś wiem, że Ściopka aż za dobrze zna, gdzie i po co chodziłem. Tym bardziej jest mi trwożnie. A jaskółki tym szybciej przenizują niebo w swoim żarłocznym locie... Ucieczka Budzę się z pełną świadomością miejsca i czasu. I uprzytamniam sobie, że we dworze panuje jakieś poruszenie i ono to właśnie wyrwało mnie ze snu. Słyszę ściszony głos Tadziuka: – Ubieraj się, szybko... Tego wieczoru kładliśmy się spać pełni niejasnych obaw, nie wiadomo skąd płynących. Wracając z wieczornego spaceru, ciocia Zosia napotkała Ściopkę, który dał do zrozumienia, że trzeba mieć się na baczności. Ale żeby, broń Boże, nie pomyśleli o nim, że może coś wiedzieć o sprawach dziejących się poza majątkiem. Nie jego to sprawa. Nic więc właściwie nie mówi i życzy paniczce dobraj noczy! Córka dziedzica na Drajach powróciła więc pełna złych przeczuć, drżąc nie tyle o siebie, ile o swego Rysia. Béniczka coś tam jeszcze próbowała wyciągnąć od swej przyjaciółki, młynarzowej, ale ta poczęła przeklinać dzień, kiedy ten bałbies, pijak, zgodził się za młynarza we 83 Bulba – ziemniak 84 Rezina – guma 48 dworze: „Ach, moja dółeńka hórkaja, dyk nieszczasnaja! Ach, żeb jemu rence i nogi pakrenciło!” – biadała młynarzowa, co jeszcze bardziej przeraziło obie kobiety. I oto ubieramy się w trwodze, bo podobno ktoś stukał w ramę okienną: może Ściopka, a może któryś z parobków? Cicho otwieramy okno wychodzące na maliniak i czworaki, bo dlaczegoś wszyscy są pewni, że partizany przyjdą od strony ganku. Pierwszy karabka się Tadziuk, który przytył nieco na wiejskim wikcie, ale jako stary konspirator ma wprawę w uciekaniu, za nim hyca Rysio, podniecony mocno, wreszcie pomagamy przejść przez parapet kobietom. Dziedzic na Drajach pozostaje w swoim salonie, gdyż starszy pan ani nie potrafiłby już uciekać, ani też nie bardzo by rozumiał, po co jest potrzebna powtórna ucieczka. Śnitko śpi na swej górce, jak zawsze bezpieczny, bo zbratany ze swoim czasem. Noc jest bezchmurna i pełna gwiazd. Zamaszyście przez pół nieba przelewa się Mleczna Droga. Zdaje się, że tuż nad naszymi głowami sterczy dyszel Wielkiego Wozu i niespokojnie mruga Mała Niedźwiedzica. Czworaki trwają w nocnym uśpieniu. Uspokaja to kobiety: wydajemy się być niewidzialni i niesłyszalni i jak nocne cienie bezszelestnie wnikamy do dolnego sadu, nad staw. Ciocia Zosia rozgarnia największy krzak łozy i tam mościmy się niby pisklęta pod skrzydła kokoszy. Ogarnia nas sierpniowa noc, przepełniona metalicznym trzaskiem świerszczy, które szaleją w przypływach upartej i nieposkromionej namiętności, gdy nad stawem panuje cisza. Czai się w niej czyjaś złowróżbna obecność, potęgując zło, które może w każdej chwili przyjść od dworu. Ciocia Zosia ma żywą pamięć tamtego września i ogarnia ją lęk, że pogoń pójdzie utartym szlakiem. – Musimy stąd uciekać. Tutaj będą nas szukać – szepcze. Słyszymy coś taplającego się od strony stawu, jakby krowa z mozołem wyciągała z bagna szerokie kopyto. Taplanie zbliża się, przystaje na chwilę, nasłuchując głosów nocy, i znów zaczyna kroczyć, pewne swojej drogi. – Szukają nas! – mówi Béniczka i wyskakuje zza krzaka. Stoimy na ścieżce w nasłuchiwaniu. Taplanie zacicha, co sprawia wrażenie, że tam ktoś również przystanął i nasłuchuje. – Sołdat smorgoński – mówię czując, że ogarnia mnie podniecenie i niezrozumiała chęć do śmiechu. – Nie gadałby ty durnot. Tu żartów nie ma – złości się Béniczka. Ledwo wyczuwając pod stopą cienką ścieżkę, podążamy za Tadziukiem. Wytrzeszczam oczy, usiłując to coś dojrzeć w krzakach, ale wszystko zlewa się w nieczytelne splątanie. Raz widzi się rogaty potwór z głową jak dwa wiadra, to znów chyboce wysoki cień chłopa w rogatej czapce. Przechodzimy przez drogę, która smuży się jak źle wybielony len, i zalegamy w krzakach w majątku Kozłowskiej. Niebo powoli zaczyna blednąć. Po raz ostatni odrywa się z samego zenitu srebrny punkcik, kreśląc przez pół nieboskłonu długą krechę. Tylko na zachodzie granatowieje, a gwiazdy są tam jak latarki kolejarskie. W krzakach, początkowo nieśmiało, odzywają się ptasie głosy. Mija parę chwil i cienkie poświsty i krótkie trele popiskują w zaroślach, jakby kto je nasiał z rzadkiego sita. Nad naszymi głowami siada na cienkiej gałązce żółty trznadel i z miejsca zaczyna swój melancholijny zaśpiew: „sisisisi-sit! Sisisi-sit!...” A my siedzimy cicho jak zamurowani. A kiedy wracamy do domu, dom śpi w pełnej nieświadomości swego losu. Ktoś przeciągnął parę worków mąki do młynarzowej części, co zdradził biały ślad na podłodze. Młynarzowa zarzeka się, że jest niewinna, a młynarz odsypia wczorajszy samogon. „Złodziej na złodzieju, a na tym złodzieju jeszcze jeden złodziej” – powiedziałby starszy pan, ale on dalej śpi w błogiej niewiedzy. Na drugi dzień ciocia Zosia załadowuje na dworską furmankę pościel i Rysia i rusza na Abaczowszczyznę. Ja zaś wracam do Czarnego Boru. I nigdy już nie mieliśmy powrócić nad rzekę Draję, ucząc się niepowracania do miejsc niepowrotnych – o czym wówczas nie mogłem wiedzieć... 49 OKOLICA 50 Pora spadających gwiazd Widzę siebie po latach, jak znalazłem się w tych jarach jako mutant pewnego Wołka, niby Wołk-Wołczacki, ale nie ten i nie taki. Nie dlatego nawet, że mutant, ale dlatego, że nic nie powraca po raz drugi. I nie być mi sielsko-anielskim, bo i lata nie te, i ja już nie taki. Ze mną znaleźli się, wypisz, wymaluj, rodzice tamtego Wołczka-Wołczackiego. Ale nie tacy sami, prawie nie oni, odmienieni w ten czas barbarzyński tak bardzo, że mi ich żal i prawie o nich płacz85. Gdy przyszło mi uchodzić z Mołojcewa po ciężkim nocnym bombardowaniu, matka moja, pani Wołczacka, chwyciwszy mnie za rękę, bosego i otwartego na to wielkie dzianie się, jakie nie musiało nawet się ucukrować, aby stać się historią, zawlokła do pobliskiego Lebiedziewa. Zamieszkiwał tam dawny parobek kniazia tatarskiego i on to dal nam schronienie, wprzódy wyprawiwszy się do Mołojcewa na krępym, silnym bułanku po mego ojca, pana Wołczackiego, który załadował furmankę hrabiowskimi papierami, pościelą i tym, co było pod ręką: ściennym zegarem, kilimem z wielbłądziej sierści i drobiazgami stojącymi na komodzie. Do wozu przywiązał ojciec naszą już wiekową krowę; świniak, kury, kotka Ryska i moja królica z siedmiorgiem królicząt pozostały w miasteczku na wieczność mojej pamięci. Należało wkrótce opuścić Lebiedziewo, lecz nie było już powrotu. Mołojcewski dwór przestał istnieć, ginąc śmiercią podwójną: najpierw spłonął doszczętnie, gdy dom opuścili niemieccy oficerowie, którzy ucztowali na resztkach naszych majętności, a potem, dla przypieczętowania wyroku, w zgliszcza uderzyły dwie rosyjskie bomby. Okoliczne domy ostały się i stoją do dziś: jedyni to świadkowie świata, który zapadł się w podziemia Hadesu. Z Lebiedziewa pani Wołczacka miast w ślad za ocalałymi z wywozu, rozstrzeliwań i aresztów uciekać do Wilna, powędrowała na swą Abaczowszczyznę, aby próbować uwić tam swe gniazdo. Lud tutejszy stężał w zdumieniu wielkim na widok tej nie wiedzieć, czy odwagi, czy lekkomyślności bezmiernej. Pan Wołczacki, straciwszy ducha w 1940 roku, pozostał już bezwolny, nie pojmując czasów, dla których nie umiał znaleźć ani myśli, ani słowa. * * * A kiedy tak przyszliśmy z matką, boso, spaleni od lipcowego słońca, pod próg chaty, na tę pradziadowszczyznę kniazia tatarskiego, na spotkanie nam wychodzi ojciec Wołk-Wołczacki, wysłany z Lebiedziewa na zwiady. – Nie chcą nas tutaj, za nic nas nie chcą – skarży się, patrząc swym ciemnoniebieskim okiem na matkę. – Uchodzić nam trzeba dalej: do Trok, do Wilna, na Litwę... – Uchodź sobie – odpowiada pani Wołczacka – a ja tu zostaję. Chyba że ty chcesz iść z ojcem? – pyta mnie, wiedząc że jest to jedyne miejsce, do którego jeszcze mogę powracać. Z chaty wychodzi Stefan, najstarszy Krewejków, i niby nie widząc nas, zapytuje: – Czahó jany choczać? Czahó tut szukajuć? A odgrodziwszy się prostą mową od naszej obecności, zdąża ku stodole na poobiednią drzemkę. – Jakosik, paniczka, budziem żyć – mówi, niepewnie się uśmiechając Krewejko i pociera ręce jak przed ubiciem niepewnego interesu. – Ot, zajmiecie swoja polowa. Krowa, słyszał ja, została sia u was w Lebiedziewie i jakieś rzeczy. Pojada ja, żeby tylko Ruskie mojej kobyłki 85 Patrz: „Wilcze Łąki”, Warszawa 1982, oraz „Saga wileńska”, Gdańsk 1992 51 na podwody nie zabrali. Co jest, podzielim sprawiedliwia, choć nas pięć gębów do jedzenia i robota nasza... – Panie Krewejko, te żniwa podzielimy na połowę, jak było wiosną powiedziane, a reszta się zobaczy – mówi ugodowo moja matka i już zupełnie przestaje myśleć o uchodzeniu do Trok czy do Wilna. Zamieszkujemy tę część chałupy, którą pani Wołczacka zagospodarowała za sprawą wójta Markowicza w czas niemieckich rządów. Zimą kurnik tu był i komora, gdzie Krewejkowa trzymała swe krosna i wszelkie narzędzia do babskiego gospodarstwa. Otwory okienne zabito deskami, więc pani Wołczacka zamówiła w Mołojcewie dwa oszklone okna, a pośrodku izby zdun-amator z Mysińszczyzny wybudował płytę z wysoką ścianką, która miała ogrzewać izbę. Berwiona świerkowe od strony nasłonecznionej puszczają jeszcze sok żywiczny, bo dom jest młody, postawiony po pierwszej wojnie, która pozostawiła tu ślady okopów i blindaż zbudowany z blachy falistej, sprowadzonej gdzieś z dalekiej Germanii. Tamta wojna, widać to i dziś, udomowiona była i wygodę lubiąca, a jeśli trwało zabijanie – to na linii frontu... Noce sierpniowe są gorące, odwiecznym zwyczajem podążamy więc za rodziną Krewejki do stodoły, na siano, zgromadzone w sąsieku prawie po sam dach. Wsianie obumarły już żuczki łąkowe i zabłąkane świerszcze, ale zapach wciąż trwa i jest to aromat nadzwyczajny, gdyż łąki Abaczowszczyzny nie są bujne, ale za to bogate w zioła rozmaite. Tylko zalegliśmy w sianie, a od strony zachodniej, gdzieś od Krewa i dalekiej Oszmiany, niebo nabrzmiewa monotonnym pomrukiem. To mruczy jakiś przepotężny bąk, cały z żelaza, obwieszony obłymi jajami, które wybuchały w Mołojcewie, gdy wciskałem się w ziemię, a ta wydawała mnie na pastwę śmierci, obojętna i wieczna w swej ziemskiej nieśmiertelności. Huk potęguje się i nocny wędrowiec, już nie jeden, bo fala dźwięków zwielokrotnia się, zawisa nad stodołą. Czekam na ów gwizd, który poprzedza gwałt zadany ziemi, ale samoloty odpływają, groźnie pomrukując, ku Mołojcewu. Mijają długie chwile i gdzieś tam, za Markowem i Lebiedziewem, ziemia zaczyna ryczeć jak lew dźgany żelaznym prętem. Myślę, że te bomby były przeznaczone i na moją głowę. I ogarnia mnie dojmująca tęsknota za tym, co pozostawiliśmy pod wysokim szpalerem lip, i za tą altaną, niby luneta wymierzoną w przepaście nieba, zawsze innego, i za tym siwym i wielkim niby burka furmańska dworem. I to, że całe moje życie, które tonie w ciemnościach niepamięci, jest bezpowrotne, potęguje odkryte poczucie końca. Skoro skończyły się Draje ze stawem, rzeczką i młynem, Mołojcewo i moje wilcze tam przeżywanie, to również skończą się i te jary i lasy. Chcę zasnąć w dobrze uleżałym dołku, ale myśli, co bardziej są uczuciem niż pomyśleniem, czynią świat nadmiernie dotykalnym. Zatyka mi oddech parowanie ziół, kłują źdźbła siana, męczy chrapanie pana Wołczackiego. Ostrożnie spuszczam się po drabinie na klepisko. Wychodzę za stodolne drzwi i zaraz obstępuje mnie sierpniowa noc. Od chutorów tatarskich szczekają psy i nasz kudłaty, rudy Rozbój podaje swój głos. Z lasku za stodołą ostro kwili sówka-pójdźka. Jest to głos lasków Abaczowszczyzny i brzeźniaka na dole, skąd przedwczoraj zabrano zwłoki chłopa rozstrzelanego przez Niemców. Przyjechali po niego na klekotliwym wózku, zaprzężonym w białą kobyłę, z gotową już skrzynią. W sam czas, bo mrówki wygryzły czerep i buszowały pod lnianą kapotą. Rozbój dalej pieni się w złości niepomiernej, a psy od Tatarów milkną. – Kogóż to licho niesie? – niepokoi się Krewejko, obsikując ścianę i drapiąc się po grzbiecie. – A czemuż to nie śpi? Błochy86 w domu konsajo, a tu śpij sobie jak pan jaki... Nasłuchujemy uważnie. Z dołu, od Tatarów, wychodzi szereg cieni i jak myśliwskie psy osacza wejście do chaty. Ktoś wali kolbą w drzwi. 86 Błocha – pchła 52 – Ot bieda – szepcze Krewejko. –Jak nic, chata nam spało. Trzeba budzić panio, niech ona z nimi gada. Matka moja, pani Wołczacka, gdy zachodzi potrzeba rozmowy z ludźmi zachodniej mowy lub pańskich zwyczajów, zawsze wysuwana jest przez Krewejkę na pierwszy plan. Chociaż kiedy partizany opanowali okolicę, na rozmowę z czerwonym komandirem Krewejko również pchnął panią Wołczacką. A może taką chęć wyraził wtedy ów mężczyzna z naganem za pazuchą, chcąc spojrzeć prosto w oczy córce pomieszczika? Ale córka kniazia tatarskiego, nauczona nowych czasów, rozbroiła swego rozmówcę chwalbą Lenina i wielkiej rosyjskiej rewolucji, że później rozpytywał on o panią Wołczacką, dając glejt na życie. I teraz moja matka, pani Wołczacka, stoi przed kupą uzbrojonych. Mundury mają różne, a za przywódcę wysokiego feldfebla. Ciekawi ich, gdzie są bolszewicy i jakimi drogami można dostać się na zachód. Pani Wołczacka wszystko rozumie dzięki swej niani i bonie, Minie Krause-Balsemirg. Tłumaczy jak umie, dodając, że Rymciele to wioska mocno skomunizowana. Niech więc przebiją się na Jurowszczyznę i Mikulewszczyznę, gdzie są wielkie lasy, a niech omijają dorf87 Rymciele. – A skąd ty, taka i owaka, znasz język niemiecki?! – groźnie dziwi się krępy żołnierz w mundurze pancerniaka. – Uciekłam z Mołojcewa – tłumaczy się pani Wołczacka. – Schule, schule: chodziłam do gimnazjum w Oszmianie. A o Minie Krause-Balsemirg ani słowa. Widocznie rekomendacja oszmiańskiego gimnazjum robi swoje, bo pancerniak żąda tytoniu i niczego więcej. Moja matka wyciąga z kieszeni szlafroka zwitek samosiejki, który wsunął jej Krewejko, i Niemcy rozpływają się w ciemnościach. – Czego tu stoisz? – dopiero teraz widzi mnie matka. – Tak sobie, gwiazdy liczę... – mówię bezczelnie i rzeczywiście zaczynam liczyć gwiazdy, a jedna z symetrycznej trójki, którą od początku uważam za naszą – Wołk-Wołczacką, urywa się i pędzi przez niebo. Dobrze w tej chwili nie wiem, czy to jest moja gwiazdka, czy matki, czy pana Wołk- Wołczackiego. Gdy gwiazdka dotyka lasu nad Jurowszczyzną, słychać tam wybuch artyleryjski. To chłopcy rozpalili ogień, pocisk się grzał, grzał, aż przyszła jego pora. – W imię Ojca i Syna – żegna się matka. – Czyjąś śmierć widziałam. Partyzanci Trzymam się bliżej Wićki, omijając z daleka Stefana, Wićka też wypuszcza się na badziaki88, chcąc zaliczyć się do kawalerki. I tak mając na oku Wićkę, któregoś dnia odkrywam, że wysokie mrowisko, usypane w świerkowym lasku za stodołą, kryje rzeczy, którymi nie pogardziłby nawet Ździch, choć jest molem książkowym i daleko mu do wojaczkowania. Bracia wyciągają z mrowiska brezentowy chlebak, w którym grzechoczą granaty, liczą je, przecierają mchem i chowają na powrót. Więc i ja wyciągam, liczę i bezsilność moja potęguje się, bo wiem, że Krewejkowie kryją gdzieś zapalniki. Bez nich granat to tylko blacha nadziana żółtymi, śmierdzącymi chemią trocinami. Kiedy taki granat bierze się między dwa kamienie, blacha puszcza w szwach, żółta masa wysypuje się, niegroźna i byle jaka. Podobnie ma się ze 87 Dorf – wieś 88 Chodzić na badziaki – włóczyć się, wałęsać się 53 stalową rybką, których stosy, niby drwa do rąbania, leżą wokół. Niemcy wkładali rybkę w lufę moździerza, aby pięknym łukiem wysyłać ją za górkę, ku Mysińszczyźnie czy Rymcielom. Od tego zginął ruski bajec89, tuż zaraz za Tatarami. Teraz miejsce pochówku zaznaczono prawosławnym krzyżem. Wkładam więc pocisk w widełki brzozowego pnia, w połowie pocisk się rozkręca, gruby jego pysk odkładam na bok i spokojnie już dłubię między skrzydełkami, wyciągając z kupra długą tulejkę z prochem i spłonkę. Proch pięknie gorze w ogniu, czego nie można powiedzieć o żółtym nadzianiu granatów, a spłonka buńczucznie płaszcze pod uderzeniem kamienia. Wreszcie Wićka zauważa moje ciche podchody. Wędruję właśnie skrajem chojniaka podszytego brzozą, w nadziei, że w krzakach odkryję skarb największy: długą kartonową tulejkę z kolorowym paskiem u nasady – pocisk do rakietnicy, a tu ktoś krzyczy z lasu: – Stój, rence do góry, a to bende strzelał! Stoję i patrzę pod nogi, gdzie na płaskim kamieniu wygrzewa się rudawa jaszczurka, i choć poznaję głos Wićki, na plecach czuję mrowienie, a w dole brzucha skurcz. – Co ty, durny, to ja, Ryśka! – drę się i głupio mi jest, że się lękam, bo nie widzieć mi, kiedy może skończy się ta zabawa, a zacznie się rzecz na serio. – Zastrzeliłby ja ciebie jak kabana jakiego. Myślał, że to Ruski! – mówi Wićka, przedzierając się przez krzaki. W ręku ma krótki niemiecki karabinek. Twarz, czerwona jak piwonia, promieniuje szczęściem. Repetuje karabinek i pokazuje w komorze nabój, których tyle wala się po lesie. Ale ten jest nabojem wybranym, bo przeznaczone jest mu świergotliwe ulatanie ku niebu. Wićka powtórnie repetuje, przykłada kolbę do ramienia i pociąga za spust. Rozlega się grzmot wystrzału i, nie wiedzieć skąd, spada na ziemię długa, świerkowa szyszka. – Broń ja przyszedł sprawdzić, aż tu widza jakiś szpijon90 szpijoni! – radośnie obnaża szczerbate zęby młodszy brat Stefana. – Później ja ta wintowka przeczyszcza. A raz ty mnie już z wintowko przyuważył – gemba na kłódka, nic ojcu nie mów, a to zastrzela ja ciebie! – To ty z partyzantami jesteś? – pytam z drżeniem w sercu, bo jeśli Wićka trzyma z partyzantami, to na pewno z naszymi. Czerwoni wszyscy są na froncie, tylko jeden z nich rządzi w sielsowiecie. Co rusz się upija i puszcza triumfalną serię w niebo. – Może i z partyzantami. A tobie gówno do tego! Przyjdzie pora, dyk będziesz wiedział! Wićka idzie w głąb lasu. Nie odpędza mnie, więc brnę za nim. z kępy starych świerków wybiera najtęższy i jak po drabinie włazi po gałęziach pod sam czubek, gdzie lufą w dół zawiesza karabinek. – Pobóż sia, że nikomu nie powiesz, a to kajuk tobia! – rozkazuje. Posłusznie boże się: ,Jak Boga kocham, nie powiem”, co uspokaja Wićkę. – A granatu to ty nie rzucisz! – zbiera mi się na odwagę. – Nie rzuca!? I Wićka w jakimś natchnieniu wojennym wyciąga z kieszeni zapalnik, gmerze w mrowisku, a odnalazłszy granat, wydmuchuje z dziurki igliwie i mrówki i wkręca zapalnik. – Haunó to, a nie granatka, zaczepny. Ot, żeby był granat odporny, taki z długą rączką, ten by narobił pierdzenia! Każe mi położyć się za drzewem i rzuca blaszane jajo wprost na pole, gdzie Krewejko wykasza dla krowy saradelę. Nie bardzo rozumiem, co się dzieje, bo Wićka chce jakby uciekać, ale coś go trzyma w miejscu. Zza lasku wybiega stary Krewejko, macha pięściami i krzyczy na swego najmłodszego. Groźny jest, a nawet straszny i kogoś znajomego mi przypomina. „Prawdziwy to dziadunia” – myślę. 89 Bajec – żołnierz 90 Szpijon – szpieg 54 Słychać potężne plaskanie po mordzie, co Wićka przyjmuje z pokorą, wcale nie licującą z partyzantem. Klucząc, drogą okólną schodzę w dół, ku łąkom, na których niby świątynie w majestacie stoją wielkie dęby. Pod dębem przyjemnie się siedzi. Jest sucho, twardo i, nie wiedzieć skąd, zawsze wiaterek wieje ruszając sztywnym liściem. Widać stąd całą Abaczowszczyznę i wysoki brzeźniak, gdzie kryją się zabudowania Kondratowiczów, również przynależne do Abaczowszczyzny. Podobnie jak trzy chaty Tatarów-garbarzy leżące bardziej na lewo, za studnią, bajorkiem i mokrą łąką. Wiem, że jest to cały wielki świat Dowgiałłów-Oganowskich. Biedni Tatarzy od garbowania skór kiedyś musieli być na służbie, może u Michała, rotmistrza jazdy tatarskiej, który po zaborach wykazał się przed carem szlachectwem, a może jeszcze u Benedykta, przeklętego watażki, później kapłana-pokutnika? Wiem, że na początku zeszłego wieku Dowgiałłowie- Oganowscy płacili daninę na rzecz meczetu w Daubuciszkach, a przecież tuż zaraz, na górce, na cmentarzu w Lenkowszczyźnie stoi krzyż, najwyższy wśród krzyży, choć mocno pochylony. Leży tam matka kniazia tatarskiego, leży tam moja prababka! Czemuż więc serce mi się ściska na myśl o Mołojcewie? Tu moja ojcowizna, dziadowszczyzna i prababkowszczyzna... A co tu robią Kondratowicze? Ani chybi, któryś z nich musiał się wżenić w Dowgiałłów- Oganowskich, folwark poszedł do podziału i kniaź tatarski musiał iść na służbę do hrabiów, gdzieś na Litwę i Inflanty – wspominam tak i czuję całym sobą związek z tą ziemią, którą odwiedzałem tylko przy okazji. „Serce mam rozdarte i nigdzie mi dobrze nie będzie. Chociaż gdzie, jak nie tu...” – myślę. Ścieżką biegnącą przy łące, już po stronie Kondratowiczów, idzie jakiś obcy. Ubrany jest jakby z miejska – w siwej kapocie, w granatowych bryczesach wpuszczonych w cholewy. Buty są zakurzone, twarz spalona na brąz, niebieskie oczy zaczerwienione mocno. Wędrowiec zwalnia kroku i przystaje w pewnej odległości. – Niech będzie pochwalony... – bada mnie. – Na wieki wieków – odpowiadam. – A ty kto taki będziesz? – pyta. – Swój. Tutejszy... – Nie znam ja ciebie – mówi nieznajomy, z czego wynika, że jest on bardziej tutejszy niźli ja. – Tu mieszkamy teraz. Wołki-Wołczackie z Dowgiałłów-Oganowskich. – To ja ciebie pamiętam. Chodziłeś ty do Michasia. Wędrowiec przysiada się pod dębem i z ulgą wyciąga nogi. – Oziewicza brat będziecie... – zgaduję. Przybysz łagodnie ściska mnie za kark, jak się chwyta szczeniaka, chcąc mu okazać swą sympatię, i z uśmiechem mówi: – Bieżeniec jestem. Uciekłem z transportu. Braliśmy Wilno, a kiedy już było po wszystkim, w Miodnikach otoczyli nas czołgami, rozbroili – i do matuszki Rasii. Nocami szedłem, w dzień żyto łuskałem. Teraz to ja już w domu! – Ruscy stoją na krzyżówkach i młodych biorą w sołdaty, ale jak kto się mocno upiera, to może trafić do Wandy Wasilewskiej – ostrzegam. – Widziałem tych wojaków! – pogardliwie prycha Oziewicz. – Glapę mają, nie orzełka. Oficerów sowieckich. Nic to. Niedługo Amerykanie tu przyjdą. Warszawa już powstała! – mówi Oziewicz z jakąś powagą nie licującą z jego chłopacką twarzą, i zaczyna opowiadać o rzeczach, o których śniło mi się po nocach: w Warszawie polskie wojsko, polski rząd i polskie orzełki. Wielkimi samolotami lądują tam Anglicy i Amerykanie, aby uderzyć na Niemców ze wschodu, a na bolszewików z zachodu. Nastają czasy, o których w księgach Sybilli pisało. Polacy, naród cierpiący i przez Boga wybrany, zbawią świat i przed Stalinem, i przed Hitlerem. I będzie Polska od morza do morza, jako matka wszystkich narodów. 55 – Co ja tobie jeszcze powiem! – ożywia się Oziewicz. – Widzieli my pod Wilnem twojego bratca, Ździśka. Przyszedł on w nocy z koniem. Mówi, że do ułanów chce wstąpić. Wyśmieli jego chłopcy, bo ja jego poznał. Zaraz ojciec naścignął. „Tak co!” – mówi. „Do tego doszło, że dzieciaków do wojska bierzecie? Gdzie komendant?! Ja, panie komendancie – mówi on – też walczyłem, no takich szczunów to my do mamusi odsyłali”. Twój bratok ze wstydu za ojca popłakał sia trocha i wrócił do domu. A konia podobnież przyuważył u sąsiada... Oziewicz wstaje, otrzepuje z wielką troskliwością partyzanckie bryczesy, i przez Lenkowszczyznę kieruje się do swego zaścianka, który zaraz za górką, przy brukowanej drodze do Krewa wiodącej stoi. – Zachodź do nas. Michaś się ucieszy – mówi na odchodnym. Wracam do domu, a u Krewejków harmider i płacz. Stefana coś podkusiło, żeby iść na nieszpory do Łoska. „Nie nieszpory to były, a dziewczyna” – mówi w tajemnicy Wićka. I kiedy wracał z grupą młodzieży, na samej krzyżówce na Krewo i Łosk wiodącej, z krzaków wyskoczyli werbownicy z pepeszami w garści, wszystkich kawalerów wyłuskali jak dojrzałą fasolę ze strąka i pognali w sołdaty. „Biednaja maja hałówuszka! Czamu ja jahó radziła, czamuż ja jahó karmiła!” – hałosia Krewejkowa. „Zginąć jemu sia przyjdzia w kraju dalokim! Ojojoj, dola majá nieszczástnaja! Stefanuszka, ty mooj, ojojoj!”... – Cicha bądź, ty durna! Co komu pisana, tak jemu i bendzie! –strofuje Krewejko, chociaż zmartwiony jest nie na żarty: Stefan najstarszy, niegłupi chłopak i w polu pomocny. – Nic nie wiedzieć nam: kahó Boh lubić, tahó i nie zahubić! – Za tym Boża, chto kaho zmoża. Żeby tak choć do Wandy Wasilewskiej trafił – zastanawia się Wićka. – Co za wojsko!? Ci to polskie, ci to ruskie? Tfu, zgiń ty, przepadnij – złości się ojciec. – Ot, czasy nastawszy, żeby to byk wybodał! I baba gienierałem! Nocni goście Pod wieczór, gdy słońce pyzacieje i traci na ostrości, Okolica rozrasta się niepomiernie, pogłębiają się cienie, zwielokrotniają głosy, gęstnieją aromaty. Słychać cienkie śpiewanie u Kondratowiczów, trzaskanie bicza u Tatarów, pisk ośki i klekot wozu na gościńcu, a zewsząd porykują krowy, zwracając łeb ku chałupie i nadstawiając wachlarze włochatych uszu. Jaskółki wirują w niebieskich przestrzeniach, spiesząc jak przed końcem świata, od lasu skrzeczy sójka i sroka, a gdzieś tam w dole, w oku sadzawki cierpi ochryple i dziko zapóźniona żaba. Domownicy wychodzą na przyzbę i na ławeczkę przed chatę. Osądza się dzień miniony, oczekuje, co przyniesie jutro. A wszyscy są w jakimś zasłuchaniu. Dziewczyny objąwszy się wpół, gorące i pachnące mlekiem i cebulą, zaczynają wyciągać tęskne śpiewy o rozmarynie, o kalinie, aby przejść na tęsknotę białoruską. Po białorusku najlepiej opiewa się nieszczęście dziewczyńskiej doli za złym mężem i to babskie osamotnienie, co czeka w mężowskim domu. Kab ja heta znała, Szto za mużam licha, Jaj by doma siadzieła, Jaj by bulbu jęła U matuleńki cicha... – niesie się daleko po pierwszej rosie. Pieśni słuchają wszyscy. Nawet mój ojciec, Wołk-Wołczacki, przysiadł się na ławeczce i zadumał głęboko. Matka gotuje zacierki i jest w złym nastroju. 56 – Ogiński, Moniuszko, Karłowicz – tych głosów słuchali – mówi mój ojciec. A mnie się zdaje, że słyszę głosy ducha tej ziemi, który zamieszkał wśród wzgórz, jarów i lasów. Wieczorami ten duch, ciemny i tęskny, melodyjny i krzyczący, odzywa się w gardłach, krzepkich i miękkich jak końskie chrapy, dziewczyn tutejszych. Dziewczyny cierpią nie za siebie, choć i ich też jest to cierpienie. I wydobywają z siebie głosy, których powstydziłyby się za dnia, ale zbliżająca się noc ośmiela je i oszałamia. Chłopcy stoją z daleka, cicho gwarząc i ćmiąc śmierdzącego skręta. A gdy mrok zapadnie na dobre i gwiazdy wyskoczą spod szarej burki nieba, w mroku tym giną młode pary. Słychać śmiech i szepty gorące. Gdzieś tam, od strony Jurowszczyzny, niesie echo potężny wybuch: ktoś znów wysadził w ogniu pocisk artyleryjski. Po chwili parokrotnym echem rozlega się wystrzał karabinowy. W którymś z zaścianków popasają goście nieproszeni; Leje się tam samogon, a może i ludzka krew. Kładziemy się spać w naszej komorze. Ojciec, pan Wołczacki, śpi na żelaznym łóżku przywiezionym z Mołojcewa. Łóżko stoi w kącie chaty, między oknami: jedno ślepi w tatarski chutor, drugie wychodzi na podwórze. W przeciwległym ślepym kącie, za wysoką ścianką płyty kuchennej, Śnitko sklecił dwa wyrka drewniane. Śpimy tam z panią Wołczacką. Coraz częściej lubią zaglądać tu skoczne błochy, a któregoś dnia moja matka wyłuskała ze szwów mojej nocnej koszuli wesz – trupiobladą, lecz podciekłą świeżą krwią. Sama pobladła od tego odkrycia, chociaż w czas wojenny wesz nie nowina. Przynosił wszy do Mołojcewa Śnitko, po spaleniu dworu w Niżanach. Podobno ogień wyszedł ze stawu, toczył się żarzącą hubą, aż zamieszkał pod gontowym dachem. Od tego dwór i zgorzał. Śnitko straciwszy swe gniazdo w pokoiku na poddaszu, badział się po chatach wdów żołnierskich albo na jakiś czas przychodził do nas. Miał spanie zapewnione, bo właśnie u pani Wołczackiej odszedł w swoją kniaziowską wieczność dziadunio. Coraz częściej przykładał się on na łóżku w pokoiku niegdyś przeznaczonym dla służącej, czytając wciąż tę samą stronicę „Fatalnych jaj”, książki bolszewickiego pisarza. „Wszystko on zobaczył, wszystko przewidział” – mówił w zdziwieniu wielkim kniaź tatarski. Jaszczury straszne wyszły z uśpienia, niczego i nikogo się nie bojące, bo są one bez żadnej pamięci: ani ojca, ani dziada nie znają, a krew mają zimną, choć same – ogień niosące”. Uwierzył bowiem dziadunia, że ogień wyszedł ze stawu, aby strawić cały dorobek jego życia. Pozostały tylko czworaki i młyn. I tak, tkwiąc nosem w proroctwie Bułhakowa, niepostrzeżenie zmarł mój dziadek: przyszła pani Wołczacka budzić go do obiadu – a on nic nie mówiący, a ciało jego jak stygnący wosk... Pierwszy sen obciąża powieki ołowianym ciężarkiem. Zaczynam widzieć jak na jawie, ale jeszcze nie śpię, bo wiem, że widzę i że leżę na swym wyrku za wysoką ścianką. W to widzenie wdziera się łomot do drzwi, potem w okno, pod którym śpi ojciec. – Otwierać, psiakrew, my polskie legioniery! Jej Bohu, otwierać, chłopaków czenstować! – woła ktoś, waląc w ramę okienną. Zrywamy się z łóżek. W mdłym świetle księżyca widać kręcących się po podwórzu uzbrojonych mężczyzn. Rozmawiają podniesionym głosem po polsku, raz po raz wybuchając głośnym śmiechem. – Co robić, paniczka?! – Krewejko stoi w progu naszej izby, biały jak przywidzenie, bo śpi w lnianych gaciach i koszuli. – Nie otwierać! – syczy przez zęby moja matka, a mnie zbiera się na płacz: wreszcie zobaczę tych chłopców spod Świra, Naroczy i Puszczy Nalibockiej, a tu tymczasem... – Oni i tak wejdo, żeby ich trasca wytrzensła – ze smętkiem mówi Krewejko. – Mówię, otwierać, psiakrew! Przyszli my napoić nasze konie, do jasnej cholery! – woła ten sam głos, już wyraźnie rozeźlony. Słychać, jak ktoś drapie się po wystających z węgła belkach i rozrywa słomę w bocznym poszyciu. 57 – Przez strych idzie. Kab jemu ruki i nohi zharbiło w jedna miejsca – ciężko wzdycha Krewejko i idzie do drzwi, założonych na noc dębową żerdzią. Wszyscy wwalają się do naszej połowy. Przewodzi im Barada z Rymciel, chłop czarny, zarośnięty parodniową szczeciną, która układa się mu pokrętnie, jakby go wiatr przenizał albo woda szczecinę zawirowała. Paru chłopaków, uzbrojonych w długie ruskie karabiny. I gość najważniejszy: rudawy blondyn w oficerskim mundurze, z koalicyjką przez pierś i sześciostrzałowym bębenkowcem w kaburze. – Co to, polskich legionierów nie chcieli wpuścić?! A my panią Ahano skuju chcieli odwiedzić. Ci można? – śmieje się rubasznie Barada. Wszyscy są podpici i w dobrych humorach. A kiedy okazuje się, że u pani dziedziczki samogonki nie uświadczysz, Krewejko zaprasza gości do siebie: „Harełka sia znajdzie i słonina jaka. Czym chata bahata!” – Patrzaj, dziadźka, a legionierów ty by też gościł? – A żeby mnie rence i nogi odeschli. Nigdy w świecie! Poznał ja was, Barada, po głosie. Przez strych też leźli. – To nasz Siergiej, zna on te konty. Z owieczkami z majontku przychodził. Dopiero teraz rozpoznaję wśród chłopaków Siergieja, syna Saładuchy, pierwszego oracza w majątku. Trzyma się on trochę z boku, ale kiedy słyszy, że o nim mowa, wykręca się na pięcie i wychodzi: nie wiadomo, czy z dumy, czy może z zawstydzenia jakiego. Oficer zostaje w naszej izbie, zarządzając, aby przyniesiono mu samogonki. Każe pić mojej matce, pani Wołczackiej, za Krasną Armię i wielkie zwycięstwa. I bierze na spytki mego ojca. – Starik, to twoja żona? Nie wstyd tobie, starik! Wiem, jak to u was było, burżujów – ty ją wziął, bo był kapitalista, a ona barysznia z gniazda szlacheckiego. Nu powiedz, nie było tak? Mój ojciec, Wołk-Wołczacki, posiwiały, z wpadniętymi policzkami i już bez tego pięknego, kasztanowego wąsika, który podmalowywał henną, wygląda teraz na ojca swojej żony, co zresztą mogło się stać, wszak ojciec jeszcze pamięta wiek dziewiętnasty, kiedy matka jak przez sen wspomina ciężkie lata Wilna czasów pierwszej wojny, tyfusu i głodu. – Ja służaszczyj – mówi mój ojciec. – Zawsze byłem tylko służaszczym. Rewolucję przeżyłem w Homlu, raz życie ocaliłem, musiałem być człowiekiem pracy i ludzie mnie szanowali, bo przed pomieszczikiem, grafem Tyszkiewiczem, ich broniłem. – Ach ty, sukinsyn! Kiedy ty służaszczyj, czemu teraz na wiosce siedzisz? Nam trzeba ludzi gramotnych, kraj trzeba odbudować, a ty piśmienny i chyba jeszcze carskie szkoły kończył? Ojciec objaśnia, że uczęszczał do gimnazjum realnego i bardzo szanuje i kocha Puszkina, a szczególnie Kryłowa, ale jak mu iść do pracy, kiedy nie ma w czym? – Ach ty, swołocz! Cały naród obdarty, a do pracy się pali jak zwariowany! Wszyscy wariują, żeby pracować, wszyscy chcą być stachanowcami, tylko nie ty!? Żeby ja więcej ciebie nie widział! Won z moich oczu! Mój ojciec, pan Wołczacki, wstaje przygnębiony mocno i przygarbiwszy się w sobie, jakby rzeczywiście był starcem, idzie do połowy Krewejki. Matka wypija samogon, więc oficer obejmuje ją i przyciąga do siebie. – Wot maładziec! Rosyjski ty masz charakter! Zaczynam pochlipywać, ale duszę mam gorącą i serce wściekłe. – Co ten szczenók tu robi? – dziwi się człowiek z rewolwerem i zaczyna gmerać koło kabury. – Czego on tu szuka? Pytam – co on za taki? – To moj synók. Nie trzeba, towariszcz lejtienant. Posiedzimy, pogadamy, powiecie, jak faszystów bijecie na wszystkich frontach wojny ojczyźnianej – tłumaczy na wpół z białoruska moja matka. A ja, na złość wszystkim i sobie, zaczynam naprawdę płakać. 58 – Ot uparł się, żeby frontowemu oficerowi dokuczyć. Tacy to u nas z granatami szli na tanki, a on co? – dalej dziwi się wojskowy, nerwowo odpinając kaburę swego sześciostrzałowca. Wchodzi stary Krewejko z butelką mętnego samogonu. Jestem mu nad wyraz wdzięczny, wybiegam do gwarnej izby, gdzie chłopcy, z Baradą na czele, poprawiają humor. – Niech ojciec tam idzie, szybko! – ciągnę za rękę pana Wołczackiego, ale ojciec jest wyraźnie załamany. Wracam do naszej połowy, a tu już pani Wołczacka z oficerem wykańczają drugą szklankę. „Niech się dzieje, co chce – myślę – a stąd się nie ruszę”. Oficer jest wyraźnie rozkrochmalony i teraz nie na żarty ściska moją matkę. – Wot maładiéc! Wot charószaja bárysznia! Siadam koło nich i ogarnia mnie znane uczucie rozpadania się świata, po którym nic już nie zostanie, tylko wstyd, wielki strach i rozpacz. – Co ja powiedział, won! – krzyczy oficer, ale matka trzyma go za rękę, która sięga po broń, i nagle wojskowemu wszystko się odmienia. – Spajóm Katiuszu! – proponuje przyjaźnie, intonując wysokim tenorem pieśń o Katiuszy, która „wychodziła na wysokij, na biérieg krutój”. Zwabieni pieśnią, do izby wwalają się chłopcy i głupkowato się uśmiechając patrzą na nas, jak siedzimy we trójkę na wyrku, zanosząc się od śpiewu, który nie wiadomo, czy płaczem jest, czy radością serca. Siergiej odciąga mnie na bok i nie bez dumy pokazuje latarkę. – Trafiejna, nie masz ty bateryjek do niej? – Nie mam – mówię oglądając niemiecką latarkę z kolorowymi szkłami. – A ja myślał, że wy wszystko macie, pany! I wyciągając szyję jak gąsior, i tocząc wybałuszonym okiem, Sierioża dźwięcznym głosem podśpiewuje: Uciekali usié panóczki – z naszej Biełarusi, Praz lasoczki i bałotca – jak na wyraj husi! Ktoś inny zaczyna lawonichę, przytupując po dziurawym klepisku. Robi się powszechny ruch i harmider. Siergiej patrzy na to spode łba, dlaczegoś wszystko się mu zaczyna nie podobać. – Sieroża, powiedz, jak tam, wszystko spalone? – Wiesz, kto ja taki teraz? Moga ja ciebia zaharesztować, a jak co – dyk i zastrzelić – mówi Sieroża, zionąc mi w twarz odorem samogonki. – Tancóry sia znaleźli! Tancy, tancy, dwa zasrańcy. My nie tancory, my jebcy! – wykrzykuje Sieroża, który nieraz w Niżanach pozwalał mi za pługiem pochodzić i dosiąść konia na oklep. – Kto spalił majątek, Sieroża? – Na światoho Heijasza wyszedł ogień z nieba, a może z wody? On to spalił wszystko. I konie sia spalili, żeb ich żywcem smaliło i nie spaliło... – chlipie Sieroża, któremu niespodziewanie odmienił się nastrój. – Wszystkie sia spalili, bo ogień przyszedł w nocy. W przeddzień ze stawu bulgoty szli i śmierdziało bździnami. A my sia niczego nie domyślali, tylko nasz Michaśka zaniemógł: trasca jego zaczęła trząść i tak łażał przez cały dzień. – Krakadiła wyszła ze stawu? – Krakadiła, krakadiła! Dwie nogi miała i bańka kierasiny91. Dobrza, że nasze czworaki sia zostali. A wasz dwór palił sia jak świeczka. Szczęścia dla Śnitki, że poszedł on do swojej sołdatki, a młynarze już wprzódy uciekszy byli. – Partizany, znaczy się, spalili? – Teraz to wszystko nasze. I było nasze! 91 Kierasina – nafta 59 – Popioły i zgliszcza. – Ziemia sia została, wszystko odbudujem. – Sieroża, mówią, że znowu kołchoz w majątku będzie... – Job ich mać! Co mnie tam! Ja poszedł na służba, ja teraz milicjant. Na chiera mnie ziemia, na chiera mnie kołchoz! A o partizanach ty złego nie brechaj92. Partizany to my byli i ludzie z Siwicy. Ogień na światoho Heljasza wyszedł z nieba, a może z wody. Ot i cała prawda! Nocni goście zabierają się do wyjścia, obiecując nawiedzać nas częściej. Oficer jeszcze raz egzaminuje mego ojca, czy już dojrzał do pracy dla władzy radzieckiej, choćby w samej koszuli. „My naród zwariowany do pracy – powtarza – do pracy i do walki”. Wychodzą pod gwiaździste sierpniowe niebo. I chłopcy z Rymciel i z Siwicy strzelają na wiwat w bosko spokojne odwieczne niebo. Potem nastaje cisza. Widok z góry Lenkowszczyzna i Karczewszczyzna, Jurowszczyzna i Bołotowszczyzna, a dalej Kiewły i Zahorze, Łoszany i Daubuciszki, Bienice i Siwice, a już na skraju świata Łoski, Krewa, Smorgonie i Zalesia. I dwa święte miejsca – Mołojcewo i Wilno. A Warszawa szybuje gdzieś w przestworzach nieziemskich, cała z ognia, krwi i wiecznego myślenia o Polszy, Polszczy, Polsce. „Polska ja jestem morda” – trudno mi o tym zapomnieć, gdyż nieraz, jeszcze na Buchowszczyźnie, czułem odcisk gorącej łapy na swym policzku, co było pieczęcią nie do starcia. I moja matka, pani Wołczacka, cała oszalała na tym punkcie, że jest niczyja, tylko polska i z polskością zrośnięta jak z własną duszą. „Krótko ty Polskę widziała, i przyszła ona do nas zza Niemna, znad Wisły, a my tutejsze, choćby nawet szlachta jaka. Już prędzej Białorusami nam być, jak Czeczot czy Syrokomla, jak Janka Kupała czy Jakub Kołas, co ze szlachty są, bo jednemu Łucewicz, a drugiemu Mickiewicz na nazwisko” – mówi Śnitko, który zahacza o Abaczowszczyznę. A żyje z tego, że sołdackim wdowom garnki lutuje i aluminiowe grzebyki wypiłowuje. I śpi z nimi pod świąteczną pierzyną. „Polka ja jestem i Polką zostanę” – obstaje twardo przy swoim pani Wołczacka. „Inaczej chyba bym pomieszania dostała albo samogonkę zaczęła pić po kątach”. I patrzy z jakimś szaleństwem w oku nie na Śnitkę, drapiącego się po siwej czuprynie, gdzie wszy hoduje, ale na mego ojca, pana Wołczackiego. Nie może mu wybaczyć, że gdy straszne wywozy się zaczęły w lutą zimę i przez okienka stołypinek wyrzucano zamarznięte niemowlęta, a gdy otwierano na chwilę drzwi do załatwienia się, to i do sterty zamarzniętego kału, sięgającej metra, wrzucano umarłe noworodki, wtedy to właśnie pan Wołczacki zaproponował, że może lepiej by było zapisać się za Białorusinów. „A zapisuj się ty sobie, ja Polką byłam i Polką zostanę!” – krzyczała moja matka, i głos ten słyszę i teraz. Stał się on początkiem tych wszystkich krzyków, jakie w czas wojny zaczęły wstępować w matkę, a zawładnąwszy nią, krzyczały tak strasznie i tak długo, że wreszcie zrozumiałem, iż na pewien czas traciła ona siebie samą. Krzyk ten znały kobiety wiejskie, bite przez los i przez mężów, ale przecież matki nikt, nawet w myślach, nie śmiał uderzyć. 92 Brechać – pleśc głupstwa 60 Z Łysej Góry dobrze widzieć całą Okolicę, a gdy się wejdzie na skleconą z żerdzi wieżę, można okiem sięgnąć za granatową linię lasów. Na południu wzgórza ciągną się piętrowe, pod nimi jary pełne kamienia i żwiru. Na północy ziemia się zniża gwałtownie, jakby schodami kroczył olbrzym zdążający do daubuciskiego meczetu, aby rzeczką Drają powrócić do miejsc niepowrotnych. A dalej, w domyśle, przed lasami Zalesie, a za lasem Wilia. I ja, polska morda, mógłbym dopłynąć do miasta Wilna lub do Czarnego Boru, gdzie zamieszkuje Ździch, i tam stać się bohaterem. Patrzę na błękit nieba, po którym śpiesznie zdążają białe kłaki obłoków, przyplaśnięte od dołu jak bochenki chleba. U góry piętrzą się one wielokrotnie i są drugą, nadziemską Okolicą. Obłoki płyną na wschód i dane im będzie – jak szybko, nie wiem – przepłynąć nad Mołojcewem, rzucając głęboki cień tam, gdzie zawsze było słońce. – Zlazáj, a to spadniesz, słyszysz ty!? – krzyczy z dołu Michaś Oziewicz. Z Michasiem zapoznałem się jeszcze za Niemców, kiedy z panią Wołczacką złożyliśmy wizytę w ich zaścianku, zaraz za lenkowskim cmentarzem leżącym. Dom przestronny, pod klonem i lipami, kryty sczerniałym gontem, wielka stodoła, stajnia i świren na wysokiej kamiennej podmurówce. W obszernej izbie wielki stół, wyszorowany do żółtości jak lipcowy miód, długie ławy. Na ścianach święte obrazy, a na honorowym miejscu Wielka Księżna Litewska – Pani Ostrobramska. W domu ludno, bo trzech synów i dwie córki. Sam Oziewicz krzepki jeszcze, z wąsem obwisłym, lekko szpakowaty, uprzejmy i swój honor mający, i gospodyni rozłożysta, ciemnooka, z wielkim kokiem upiętym szpilami. Moja matka śmiała się potem, że we wczesnych latach panieńskich trafiła z ojcem gdzieś pod Lidę, do podobnego zaścianka na bal. Było tam bardzo honorowo i po szlachecku. Po długim jedzeniu, żeby pokazać, że wszyscy syci na bal przyjechawszy i nikomu nie głodno, wreszcie zaczęto balować. Panienki były w sukienkach muślinowych, białych, różowych lub niebieskich, spódniczki szerokie z falbankami, włosy zaplecione w warkocz i przetkane kwiatami, kawalerowie w kurtkach wełnianych, zapiętych pod szyję. „Kawaler wolno wstawał, zakładał lewą rękę na plecy i zbliżywszy się do wybranej panny mówił: >>Strzelam do waćpanny<<” – opowiadała matka. „A panienka, zarumieniwszy się mocno, podnosiła się, ujmując szeroko spódnicę w dwa palce, robiła dyg, mówiąc: >>Stawam do celu<<. W tańcu kawaler dalej trzymał rękę lewą na plecach, a prawą opasywał panienkę. Ta unosiła w dwóch palcach brzeg spódniczki i tak godnie wirowali po izbie. Bałam się, żeby któryś z kawalerów nie raczył strzelać do mnie” – opowiadała dalej moja matka, nie wiedzieć – z żalem czy ze śmiechem. Od tego dnia dom Oziewiczów stał się dla mnie miejscem tajemniczym, pachnącym pradawną przeszłością, a Michaś najbliższym towarzyszem. Spoglądam pod nogi i widzę, że wieża płynie w przestworzach, i może właśnie dane mi jest ujrzeć, jak ziemia się kręci wokół swej osi, odmierzając rytm wschodów i zachodów słońca, i mojego życia... – W głowie mi się kręci – zgadzam się. –Jak Boga kocham, spadnę! – No to spadaj sobie, do nieba nie poleciesz – uspokaja mnie Michaś. Nie pozostaje mi nic innego, jak powoli spuścić się na dół i iść z Michasiem za nasz lasek, aby obejrzeć szkołę, do której mamy chodzić. Jest to szkółka jednosalowa, z małym korytarzem- szatnią i mieszkaniem woźnej. Wszyscy mają za złe Markowiczowi, że będąc wójtem pobudował tak małą szkołę. My natomiast z Michasiem jesteśmy innego zdania. W jakim języku i czego tu będziemy się uczyli? Lepiej poczekać, aż wróci Polska, i wówczas będzie wiadomo co i jak. Na parę miesięcy szkolę tę otwarto za Niemców. Wówczas dwie dziewczyny, nauczycielki z Łoszan, czytały pisaną po białorusku broszurę o Hitlerze kochającym dzieci, zwierzęta i kwiaty. Ponoć te same dziewczyny już czekają na nas, tym razem chyba z broszurką o Stalinie kochającym dzieci, zwierzęta i kwiaty. Broszurka też będzie po białoruska. 61 – Ja mam w dupie ta cała szkoła. Chiba przyjdzie sia nam ją podpalić, żeby świenty spokój był... – wyrokuje Michaś. – Mam ja prochu i fosforu tyle, że mogę cała Mysińszczyzna z Rymcielami spalić. Koniczkowa, drobna, schorowana kobieta, która zajmuje mieszkanie woźnej, jest panią na szkole. Koniczkowa zna mnie dobrze i jakby darzy pewnym szacunkiem, chyba dlatego, że jej służbówka ślepi oknem na nasz cienki jodłowy zagajnik. Korzysta ona z zagajnika i naszego lasku, podobnie jak sąsiad Gińczewski, odgrodzony ścianą swego dorodnego, gęstego borku, oszczędzanego na lepsze czasy. – Przyszliście obejrzeć swoją szkółkę? – domyśla się Koniczkowa. – Nauczycielki już są... I z niemieckiej niewoli wrócił Siergiejewicz. Chitriec on, podaje się za Białorusa i podobnież wiersze pisze. Tyle że po białorusku! – śmieje się Koniczkowa. – Niczego sobie szkoła, drzewianna, nie z żadnej tam kirpiczki93 – złowróżbnie cieszy się Michaś. – I podłogi drzewianne, nie z gliny, i ławki sia zostali... – Ławki są i szaragi, i tablica – potakuje Koniczkowa, zapraszając nas do środka. I wtedy przypominam sobie o książkach, trzymanych w wielkiej skrzyni w kuchni stojącej. – Tobie to ja książkę pożyczę. Michaśkowe braciszki na skręta do machorki wzięliby – mówi Koniczkowa i otwiera skrzynię ze skarbami, które na sankach ze szkoły spod Krewa przywieźli. Leżą tam grube książki i cienkie książeczki, w każdej zamknięta kraina tajemnicza, nie ta, która jest doświadczona przez moje życie, ale mądrzejsza, określona słowem, dająca się ujrzeć, choć przecież nie dla oka, lecz dla ducha wszystko ukryte jest w słowie. I duch ten, niejasny dla mnie samego, widzi tak wiele i czuje ponad wszelką miarę, że życie codzienne wydaje się być bladym podobieństwem życia. Po przejściu przez las słów, z których obrazy i język żywych ludzi, czuję się w sposób nieopisany bogatszy, sam dla siebie równie tajemniczy i nieokreślony. A im trudniejsza jest książka, tym większa tajemnica rośnie we mnie, szczególnie gdy czytam wierszem napisane. Tak właśnie przeczytałem tamtego niemieckiego lata dramaty Słowackiego w jednej grubej księdze zamknięte. A dla siebie samego stając się tajemniczym, staję się też niedotykalnym, kapryśnym i moja matka, pani Wołczacka, nagle stwierdza, że jestem nieznośny, krnąbrny i nic, tylko mnie lać. Okrywam też, że książki cicho we mnie szepcą tym samym słowem, jakim sam ze sobą rozmawiam, określając siebie i świat dookolny. Moja mowa w milczeniu do mnie samego skierowana – jest mową polską, bo ani razu z ruska czy z białoruska nie powiedziałem do siebie: „Hlań, padumaj, Ryśka...”, tylko: „Popatrz, pomyśl, Ryśka...” z przekleństwami to to już inna sprawa: „Kab jaho chalera!”, „jołki-pałki”, „dryśnij-świśnij!” – tego w książkach nie znajdziesz. I tym bardziej jestem świadom siebie przez to polskie samomówienie, im więcej książek przeczytałem. A znam też książki pożyczane przez matkę z całego Mołojcewa. I te ściągnięte ze strychu, gdzie trafiły po wywiezieniu urzędników na Sybir. I te zebrane przeze mnie ze śmietnika po nocnym wywiezieniu Kosiarkiewiczów. A wśród książek skarb największy – marmurkowo oprawione roczniki „Płomyka”. – Tego jeszcze nie znasz – mówi Koniczkowa. – „Quo vadis” Sienkiewicza, tego samego, co „Trylogię” napisał. To Sienkiewicz właśnie, może nie tak tajemniczy jak Słowacki, gdzie wierszem różni ludzie mówią, wzmaga we mnie to ciemne, nieobliczalne i w sobie samym się zachłystujące dumanie i marzenie po polsku. Dlaczegoś jestem pewien, że Okolica cała Sienkiewiczem mówi, nawet bez wiedzy o tym. A zaścianek Oziewiczów to na pewno. 93 Kirpiczka – cegła 62 Od strony Mysińszczyzny, pod borkiem Gińczewskiego wlecze się dwóch sołdatów w wypłowiałych gimnastiorkach i białych od słońca furażerkach. Na ramieniu mają niedbale zarzucone karabiny, obaj blondyni, ogorzali, o kartoflanych, lekko zadartych nosach. – Daj, chaziajka, mleczka się napić – proszą i postawiwszy karabiny pod ścianą, siadają na ławeczce. Koniczkowa nie ma mleka, bo krowy nie ma, częstuje więc zimną wodą. – Bieda wszędzie – wzdycha jeden. – No u was bogactwo. Kułacy tu mieszkają, żeby ich taka i owaka mać! Giermaniec naszą Rasiju spalił i zburzył, baby nasze do pługa się zaprzęgają, dzieciaki lebiodę zbierają. Pójdziemy my, chaziajka, do waszych kułaków, niech nas sałem i jajeczkami poczęstują. Nawojowali się my, czas pohulać trochę, a potem na Giermańca. – Młodzi wy mocno. Żal by było ginąć – wzdycha Koniczkowa. –Zostańcie u nas, robotnych rąk nigdy za dużo. – Zostaliby my, mateńko, no prikáz taki mamy: iść na Berlin, żeby faszystowskiego zwierza dobić w jego legowisku – smętnie odpowiadają chłopaczkowie, których, widać to, niedawno zagarnięto do wojska. I splunąwszy pod nogi dla większej wagi wypowiedzianego, wloką się dalej w stronę Karczewszczyzny. Czas wojenny trwa, czas oczekiwania już nie na pieremienę, bo ta nastąpiła i dla wioski ona czasem pożądanym (gdyby nie myśl o kołchozie), ale na coś wielkiego, na co czeka Okolica, o czym marzy i co kryje przed tymi z Mysińszczyzny i Rymciel. I robi mi się żal tych dwóch sołdatów, którzy są jak zbłąkane, straszne dzieci, bo gotowe na wszystko. Jeszcze nie wiem, ale gdzieś w głębi serca przeczuwam – tym wołczym węchem, czułym na to, co żyjące, ślepe i słabe – najgorsze. I rzeczywiście, w przedwieczerz samą biegnie przez nasze podwórze jeden z dwóch, bez furażerki i karabinu. Zatrzymawszy się na chwilę przed naszą chatą, z lekkim obłędem w oczach opowiada, że kolega jego zabity. On schował się pod pieczkę, a jak się uratował, sam dobrze nie wie... Pierwszak Pomiędzy Kondratowiczami a naszą chałupą, łączką graniczną ciągnie się szeroka dolina, bezwodna, porośnięta jeżyną kostropatą, łapiącą za łydkę cienkim pazurkiem. W rowach dolinnych coś wyszarpuje darń i kopie jamy na legowisko. Co to może być za zwierz, nikt nie wie. Królika dzikiego w tych okolicach nie uświadczysz, za dużo lisków, łasic, a zimą wilków, aby królik mógł ujść z życiem. Zwierz to prędzej będzie wodny, który z sadzawki i mokradła spod brzeźniaka przychodzi tu na odpoczynek i osuszenie. Zwierzę to czujne jest i podpatrzyć się nie da. A znowuż psy omijają rów z daleka, a gdy idą z człowiekiem, ogon pociągają pod siebie, jakby wyczuwając wilka. Ponieważ z tych mokradeł, bagienek i sadzawek spływają cienkie strużki prosto na północ, z czego powstaje struga, ze strugi potoczek, a z potoczka rzeczka Draja, jedna z karmicielek Wilii, więc Ździcho orzekł niegdyś, że owo kostropate i groźne, co się zalęgło w stawach drajowskich, musiało się wylęgnąć w tych bajorkach i grzęzawiskach, chronionych przez wzgórza przedpotopowe, lasy odwieczne, pozostawione zwierzynie i tropicielom z samopałem, dobrym na czworonożne i ciepłokrwiste, lecz nie na zwierza o żabim oku i jaszczurczym ogonie. 63 – Bajka o krakadile przyszła z pierwszą wojną, kiedy Ruski Niemca, a Niemiec Ruskiego topił i gazował pod Smorgoniami. Broś94 ty tę całą jerundę jerundzić! – rzekł mi kiedyś w przypływie dobrego humoru Śnitko, kiedy w majątku przyniosłem mu na orzeźwienie dzban zsiadłego mleka. Ale nawet Śnitko nie był w stanie wytłumaczyć wiele z dziwności, jakie działy się w drajowskim stawie. A kiedy brał się do wyjaśnień, sam łapał się w swoją pułapkę, mówiąc, że musi to być sum stuletni albo szczuka z mordą jak u rekina. A przecież sam nieraz spuszczał wodę ze stawu, myszkując po wykrotach i dziurach. Stuletniemu sumowi albo szczupakowi pozostawało wtedy chyba zaryć się w ziemię i dychać jakimś płucem tajemnym? Tymczasem w szlacheckiej Okolicy branka się wzmogła. W sielsowiecie wszyscy pogłównie są spisani i cała młódź oraz chłopy zdolne do noszenia broni mają zasilić szeregi bohaterskiej Armii Czerwonej, która mocno się wykrwawiła w ostatniej ofensywie. O wojsku Wandy Wasilewskiej coraz mniej się mówi: za Bugiem i Niemnem dosyć Polaczków się nazbierało, starczy ich do tego wojska z glapą zamiast orzełka, który odleciał gdzieś na Zachód, unosząc całą nadzieję wraz z królewską koroną. I chłopcom z Okolicy nie pozostało nic innego, jak kryć się do obiecanego przez Boga czasu. I tak oto co młodsi Kondratowicze i Oziewicze, Grzybowscy i Ułańscy zaryli się w ziemi, w przemyślnych schowkach, jamach i norach. Stary Krewejko tylko spluwa w milczeniu, bo jego Stefan gdzieś tam ziemię ryje nosem, a nad nim ołowiana zamieć, kiedy koleżkowie wałkonią się po kątach, objadając się blinami. – Bohaterzy sia znaleźli. Pod matki spódnica wlazłszy i jeszcze chwali się jeden z drugim, że na szlacheckiej honorności nie stracił, bo do bolszewickiego wojska nie poszedł! – mówi próbując pierwszaka. W wiśniowym zagajniku, rozrośniętym za chatą gęsto i szczodrze, że kura tam się może schować przed korszunem i człowiek skryć się przed niepowołanym okiem, Krewejko pędzi samogonkę. Parnik do parzenia ziemniaków dla świń służy za kocioł. Po szparach oklejony on jest miękiszem razowca, rurka miedziana, zwinięta w kilka pierścieni jak wąż w tańcu godowym, odprowadza z kotła opary oszałamiające, które w rurce mają się ochłodzić, żeby skapnąć czystym śpirtem. Rurka dla ochłody zanurzona jest w cebrze, w którym co rusz wodę się zmienia. Cała tajemnica dobrego gonu polega na tym, aby dopilnować, żeby ogieniek nie za dużo buzował, wtedy śpirytus parą wyjdzie, ale też nie może być za mały: cała krzepkość w zacierze pozostanie. Początek pędzenia jest najważniejszy, wtedy braha natęża się i wydziela prawie czysty śpirt. Pierwszak to jest i jak syn pierworodny jest on najdroższy –serce grzeje i jasność umysłowi daje. Dziś pierwszaka nad podziw dużo idzie. Krewejko do blaszanego kubka ciurkanie zbiera, a ono cięgiem ogniste jest i krzepkie. – Widzi sia mnie, że cienżkie czasy przychodzą – mówi on, łyknąwszy z kubeczka. – Twój dziadunia, świeć Panie nad jego duszą, w grobie się przewraca: tyle dobra poszło na zmarnowanie. A Abaczowszczyzna co? Biedny chutorek, chata, i ta do polowy tylko dokończona. Ziemia nadto drenna. Gnoju potrzeba, a skąd gnoju, kiedy skaciny nie ma? Twoja mamusia chce cały urodzaj po połowie dzielić. A gdzie praca po połowie? Stary pan przecie za cep nie chwyci. Chiba ty za parobka staniesz? – śmieje się stary Krewejko, a ja robię się czerwony z tej obrazy i bezsilności. Prawdą jest, że żyto w stodole do młócki dojrzewa, a od nas nie ma komu do pracy stanąć. Pani Wołczacka mogłaby poprosić Krewejkę, żeby omłócił i część nam należną, ale nie uczyni tego, z honoru i z przezorności. Barada z sielsowietu tylko czeka, żeby zobaczyć, jak wyzyskują lud pracujący państwo Wołk-Wołczaccy. 94 Brosić – wyrzucać, odrzucać 64 – Cepem kręcić potrafię – mówię przez zęby, ale staremu Krewejce chęć do kpin odchodzi. – Życie, ty życie – wzdycha on. – I strach pamirać, i żyć nia choczecca... I odstawiwszy na bok kubeczek, przykazuje Wićce pilnować dalszego pędzenia. – Pójda ja do chaty, a to jeszcze jakie niedobre goście na ten dym ściongno... Wićka zarumieniony już jest mocno. – Nie bój sia, baćka, ja już wszystkiego nauczony – mówi i zaraz podtyka mi kubeczek: – Na, paproboj... Płyn w kubku jest ciepły, pachnie słodkawo jak baba wielkanocna na rumach robiona. Pociągam parę łyków. Czuję w przełyku ogień, oczy zachodzą mi łzami. – Maładziéc! Mówia ja tobie, jeszcze my z tobo na badziaki będziem chodzić – powtarza mi swoją starą obiecankę, bo Wićka ma dla mnie pewną tajemnicę. Tajemnica to wielka, odbierająca spokojny sen, że i serce zaczyna od niej bić mocno, jakbym zobaczył upiora albo szykował się do nagłej ucieczki. U Wićki tajemnica ta brzmi prosto i nie jest żadnym przekleństwem: – Zapamiętaj ty sobie – mówi on – że na kutafonie cały świat stoi. Wszystko od tych dwóch pryczyndałów-dzwoneczków sia zaczyna i cale życie idzie od nich! A chodzenie na badziaki to nic innego, jak zbliżenie się do tej tajemnicy. Dziewczyny już poznały jej piekącą słodycz i wiedzą, że dla niej warto żyć, płakać i tęsknić. A chłopakom na wieczorynkach na noże iść, na stalowe sprężyny, na świńcówki95 i inne narzędzia do walenia po mordzie i gdzie popadło. – Nie bój sia, dżyndżuł tobie staje. Znaczy, chłopak z ciebie prawdziwy. Tylko patrzaj, żeby mendaweszek nie podłapał, strasznie to świendzonce paskudztwo! – dalej prowadzi swoje nauki Wićka, podśpiewując pod nosem: „Szara maść, szara maść, szara maść...”. Siadam na pieńku, wszystko teraz wydaje mi się proste i łatwe. Wiem, że jestem dopuszczony do spraw głębokich i życie moje będzie nabierało smaków i blasków, o których zaledwie ośmielam się pomyśleć. Przez gałęzie widzę, jak Lonia, rudawa i z plamkami piegów, drepce z rozhiniami96 do stodoły. – Idź, obmacaj ją. Jak nia da tobie w morda, możesz zaczynać – zachęca mnie Wićka, nie bacząc na to, że Lonia to jego siostra. Podnoszę się ze swego pieńka i zdążam za Lonia. Nakłada ona do nosiłek słomę owsianą i kiedy tak wyciąga ręce, pod lnianą bluzką wyrastają dwie główki z brodawkami. Biorę słomę z jej rąk, kładę do rozhiń i chwytam Lonię jak podczas zabawy w łapanego. – Co ty, zdumiał? – zupełnie przytomnie pyta Lonia, a ja nic, dalej ją ściskam. – Puść, a to bluzka zgnieciesz! Głupio mi tak nagle ją puścić, ale jeszcze głupiej trzymać w uścisku. A kiedy Lonia zaczyna się szarpać, wyobrażam sobie, że mierzymy się w siłaczkę. Nie bez trudności przewracam Lonię na owsiankę. – Tfu, napił sia ty samogonki. Ryśka ty, Ryśka... Poleżawszy chwilę, Lonia wstaje i otrzepawszy samodziałową spódnicę, zarzuca rozhinie na plecy, zdążając ku chlewowi. A ja dalej leżę i dopiero teraz czuję zwariowane bicie serca. Przez strzechę przenikają ostre sztylety, które przebijają moje oczy, rozświetlając je barwami tęczy, po których wędrują ciemne, rozśliniaczone plamy. I nagle czuję stodołę pełną jakiejś obcej obecności. Boję się otworzyć oczy, no dalsze żmurzenie gorsze jest od śmierci. I widzę, jak w kącie, koło sieczkarni wybrzusza się gliniany tok97. Glina pęka i na wierzch wyłazi jakiś kształt dziwaczny, coś jakby pień drzewny, nie do 95 Świńcówka – ołowiana kulka 96 Rozhinie – rodzaj nosiłek: dwa łęki z leszczyny, związane sznurem 97 Tok – klepisko, podłoga ubita z gliny 65 końca ociosany z grubych sęków. Pień się rozszczepia, drzazgi z tego rozszczepienia lecą i jakiś syk się wydobywa. A potem czuję smród skisłych ogórków z brahą pomieszany. Nie mam sil, aby powstać z tego leżenia, a potwór otrząsa się z drewnianej sztywności, kształty jego zmieniają się i przez grubą dębową skórę przechodzą dreszcze niespokojne. – A kysz! Paszła, padła! – krzyczę. – A kysz! I widzę, że to nie krakadiła, a młody Kondratowicz. Rył on swoją norę, rył, aż się dorył za daleko. Cały jest upeckany w ziemi, a brahą i ogórkiem śmierdzi ode mnie. – Niechaj bendzie pochwalony, panie Kondratowicz – mówię jak przystało na dziedzica na włościach. – Pijanieńki ty jak czubaryk jaki – mówi głosem Krewejki Kondratowicz. – Już ja Wićce dupa schlastani dziażką, już ja jemu pokażą! „Nie trzeba, panie Kondratowicz, ja kawaler – my na badziaki chodzim...” – chcę powiedzieć, ale nie mogę. Młócka Moja matka, pani Wołczacka – bosa, w samodziałowej spódnicy i w sinej kurtce wojskowej – prezent od Śnitki – wybrała się do rymcielskiego sielsowietu, który w opuszczonym folwarku w Dzierakach się mieści. Po co została zawezwana, nikt nie wie. Ojciec za laskiem pasie krowy i parę owiec Krewejki, bo dziś nasza kolej. My z Lonią jesteśmy wolni – czeka nas szkoła. Ryję się w hrabiowskich papierach, które ojciec wywiózł z Mołojcewa, żeby znaleźć czyste kartki, ale wszystkie są skrupulatnie poliniowane i zapisane pięknym, kaligraficznym pismem pana Wołczackiego. Za całe bogactwo mam chemiczny ołówek, ogryziony na końcu, i gumkę „Myszkę”, jakimś cudem ocalałą z Mołojcewa. Sięgam po album ze zdjęciami, przełożony on jest błyszczącą bibułką, więc odrywam parę bibułek, składam je w kartonik i mam swój zeszyt. Przy okazji oglądam zdjęcia matki: na tle jabłoni ociężałej od owoców, w falującym łanie żyta, to znów wzniesionej wysoko pod niebo, na postumencie wielgachnego krzyża, który tuż przed wojną postawił kapelan wojskowy, ksiądz Zawada. Zdjęcia są pięknie skomponowane, a na każdym pani Wołczacka przypominająca aktorkę z filmu o bogatym i mądrym życiu. Jedna fotka odkleja się i wypada z albumu. Matka siedzi nad otwartą książką, za plecami ma krzak bzu i sztachetowy płot. Widzę na odwrocie czyjeś nie znane mi pismo: Wieczna panna – czekająca dopełnienia Silna jak samo serce i jak serce bezbronna. W miłości szalona, lecz miłość nie będzie jej dana. Niepojęta i niemożliwa, W tym wiecznym niepogodzeniu, zgorszeniu, zdumieniu... Duch błądzący, silny, lecz ślepy. Wciąż cierpiąca. Bez winy winna. Na podwórzu pieni się hałaśliwą wściekłością Rozbój. Pod szumną brzózką stoi jakichś dwóch w mundurach. Wićka jest przekonany, że ci nieznani goście zdążają do nas. – Ty Wauczackij. A gdzie twaja mać? – pytają. Odpowiadam im z całą powagą, na jaką mnie stać: – Matka poszła do sielsowietu, tam ją badają. – Szto dziełajut? – dziwią się wojskowi. 66 – No, badajut... Wojskowi zanoszą się gromkim śmiechem: „Cóż to, twoja matka krówka, że ją bodą? Cóż to – w sielsowiecie same byki?” Jestem wściekły na siebie i na nich i czuję, jak oblewam się rumieńcem. Wojskowi, rozweseleni nadzwyczaj, żegnają się, obiecując wrócić, aby obejrzeć, jak wygląda pani po tym, jak pobodli ją czynowniki w sielsowiecie. Teraz dopiero ogarnia mnie lęk. Już po raz któryś wzywają matkę do sielsowietu. Dzieje się to wtedy, gdy ze Smorgoń zjeżdżają mundurowi: nie wiedzieć, czy wojskowi, czy enkawudziści. O ojca nikt nie wypytuje, widocznie pan Wołczacki jest pod szczególną opieką boską, bo lejtenant z nocnej wizyty, po pijanemu wdał się w Kaśkiewiczach w strzelaninę i zginął z rąk drugiego lejtenanta. „Bóg mnie strzegł” –zgadza się pan Wołczacki. „Gdybym wrócił do Mołojcewa – już by było po mnie”. Mówi tak, bo jest powszechnie wiadomo, że kto za Niemców pracował na urzędzie, jest zdrajcą i wrogiem ludu. Zbliża się południe i pan Wołczacki zapędza bydło do obory. Pomagam mu w tym. W żeliwnym garnku bulgocą ziemniaki w mundurkach. Kiedy wydoi się krowę, będzie trochę mleka na omastę. Zasiadamy za stołem i wtedy wchodzi pani Wołczacka. Boso, w austriackiej żołnierskiej kurtce wygląda jak hoża markietanka. – Wszystko dobrze by było. Ten ołówek mnie zgubił – mówi ze smętnym uśmiechem, wskazując na ogryzek ołówka sterczący z kieszeni kurtki. „Boso to ty możesz chodzić. No pani ty – z ołówkiem! Zapisujesz, znaczy sia! A co ty zapisujesz?”. „Swoją głupotę” – mówię im. „A ten karandasz to ja znalazłam. Syn do szkoły idzie”. „Brieszesz!” – krzyczą. „Ty pániczka! My wszystko wiemy!” Pani Wołczacka siada na zydelku, wciąż z tym uśmieszkiem, który sprawia, że czujemy się jak głupie, małe dzieci. – Zaczyna się jakaś repatriacja do Polski – mówi. – Bóg wie, co to takiego. Powiedziałam, że my się zgadzamy. Lepsze to od Sybiru czy Kazachstanu. „Pásmotrim – uwidim. I na repatriację trzeba zasłużyć”. Takimi słowami mnie pożegnali... Stanę do cepa! – z ostrym błyskiem w oku mówi pani Wołczacka. – Tego jeszcze brakowało, żeby nam zarzucili wyzysk. Na to tylko czekają. Ojciec pochrząkuje niepewnie, a pani Wołczacka wydobywa z kieszeni kawałek gazety, bierze z okna metalowe pudełko po gilzach, z drobno pokrajaną, żółtobrunatną samosiejką. Skręca grubego na palec papierosa, ślini go i przypala od rozżarzonej głowni. – Mama zaganiała nas z Lusią do robótek, a ja uciekałam do stodoły i tam machałam cepem. Na trzy – raz, dwa, trzy! Albo na cztery. Odkłada papierosa i wystukuje na kolanach rytm młócenia na trzy i na cztery cepy. – To praca nie dla kobiety – słabo oponuje ojciec. – I Krewejko nie zgodzi się, żeby córka Dowgiałły-Oganowskiego machała cepem. – Tak myślisz? Matka zrywa się z zydelka i chlapiąc bosymi stopami zmierza do drugiej połowy chaty. Tamci akurat siedzą przy obiedzie: na środku Stołu brązowa micha w żółte kwiatki, z gęstym krupnikiem. Każdy sięga drewnianą łychą po zupę, popychając jedzenie gliniastym, słodkawym chlebem z sierpniowego omłotu. – Jutro będziemy młócić? Proszę powiedzieć, o której godzinie? A najlepiej zastukać do mnie – obwieszcza moja matka. Wszyscy odkładają łyżki. – Co też, pániczka! Tak my sami wymiócim. Jeszcze, chwalić Boga, siła do końca nie naderwana. Wićka byczek młody, trzeba jego pogonić. – Żyto po połowie, praca po połowie. Ja będę za dwóch! – Wasza wola – godzi się Krewejko. – A młócić przyjdzia sia z samago zaranka. Dyk was obudzim. 67 Wychodzę na dwór. Jestem w czas wojny dojrzały i przez wojnę przełamany mój los. A przecież wiatr dalej szumi w gęstych świerkach, słońce świeci promiennie, radośnie skłaniają swe bordowe łby mięsiste dalie. „A cóż my? I co będzie z nami?” – myślę i robi mi się żal matki, i przypominam sobie ów dziwny wiersz: „Wieczna panna – czekająca dopełnienia. W miłości szalona, lecz miłość nie będzie jej dana. Wciąż cierpiąca, bez winy winna...” Od gumna idzie Lonia. Jest roześmiana, jej żółtawe włosy prześwietla słońce, jak nici pająka, który obżarł się siarki. – Czemu ty dziś nie był w szkole? A u nas nowy nauczyciel, Siergiejewicz. Bożeż ty mój, jaki on mądry, jak ksiądz jaki, albo smorgoński Żyd! – Jutro też nie pójdę. Będziemy młócić. – Zdumieli wy wszyscy do końca – poważnieje Lonia. Wczesnym rankiem pierwsza zrywa się matka, podpala pod płytą, żeby zagotować zacierki. Od Krewejków bije zapach tłustości: na żeliwnej patelni smaży się tam jajecznica i powoli rośnie góra kwaśnych blinów. Krewejkowie wychodzą ocierając rękawem tłustość z brody i gęsto czkając po blinach. Matka jak wczoraj – boso, w swej austriackiej kurtce, włosy obcięte na krótko i spięte aluminiowym grzebykiem, który wypiłował Śnitko. Wygląda jak chłopak i tylko niebieskie oczy potrafią stwardnieć w kniaziowskiej hardości: źrenice wtedy poszerzają się jej niby okienka otwarte na szalone światy. Groźna jest wówczas pani Wołczacka, ojciec to czuje, biorąc mnie na świadka, że tak dalej być nie może. Włażę po drabince na stertę, starając się gorliwością spłacić swą obecność. Kończę zrzucanie snopków i widzę ludzkie cienie padające na klepisko. W rozwartych wrotach stoją chłopi z Mysińszczyzny. Stoją, poszturchują się łokciami, ostrożnie trzymając skręta pod daszkiem dłoni, żeby nie zaprószyć ognia. A pani Wołczacka nic – jakby sama była. Pierwszy unosi cep stary Krewejko, zakręca krótko bijakiem i łup w kłosy, za nim Wićka, na końcu matka, z tym samym zamachem i twardym łupnięciem w klepisko. Chłopom gęby się wydłużają, ale dalej się poszturchują, zagadując między sobą: „Hiań, hiań, pahladzi!98 Paniczka prycapiłaś da cepa i małocia...” Młócenie idzie na trzy: „Raz, dwa, trzy! Raz, dwa trzy!” Krewejko i Wićka dają baczenie, żeby nie zahaczyć o bijak paniczki, utrzymując równe machanie. Niepotrzebne to jednak, bo moja matka wprzęgła się w rytm, nic nie widzi, nic nie czuje. Czasami tylko unosi głowę i patrzy na tych, którzy przyszli nacieszyć się jej niezdarnością. Oczy zdają się rzucać błyskawice, a ciało dalej trwa w rytmie trójuderzenia. Chłopi milkną, zaciągając się chciwie skrętem, wreszcie najstarszy – Mićka Barszczuk, odchrząknąwszy niepewnie, zawraca do wioski. Za nim pozostali, a oddaliwszy się nieco, dają upust swemu zdziwieniu: „Wot paniczka, dyk paniczka! Czort ni baba”. Raz, dwa, try! Sra ja i ty!” – mówi któryś. Wszyscy wybuchają śmiechem. I moja matka, pani Wołczacka, będzie tak kiwała się nad snopkami żyta przez cały tydzień. Po wioskach pójdzie hyr99, że doczka Ahanouskoho z czortem zwiazałaś, nic ją nie przemoże: ni sielsowiet, ni cep. Okolica będzie trwała w niemym potępieniu Krewejki. ,,A cóż ja moga zrobić” – tłumaczy się komu może Krewejko. „Babie czort z drogi ustępuje. Co ja miał robić? Przecie i mnie zaharesztować mogo i wszystkich na Sybir wysłać, że w te czasy panom sia wysługujemy. Żeb ich byk wybodał i trasca wytrzensła: bolszewiki żartować nie lubio...” 98 Pahladzi – popatrz 99 Hyr – wieść 68 Białoruski poeta Wychodzimy z lasku niby z salonu wysłanego brązowym dywanem. Salon wsparty jest na jodłowych kolumnach, zielone kobierce na ścianach. Na wielkich mrowiskach mrówki ruszają się niechętnie, garbiąc się i zwijając, jakby od kichnięcia czy bólu wewnętrznego. Ranek jest bezbarwny i szary. Niebo zaciągnięte dymem, sunącym powoli zza wzgórza i wielkiego lasu, jakby na krańcu horyzontu tlił się jakiś mdły, czadzący pożar. Idę do szkoły z Lonią i Julką Kondratowiczówną, tak nieśmiałą i niepewną siebie, że wydaje się być echem jakiejś innej dziewczyny, którą chce podpatrzeć i podsłuchać. I ruchy jej są czynione na czyjś wzór i podobieństwo. Widzę, jak na włosku Julki, który wymknął się spod niebieskiej chusteczki, huśta się szara wesz. Wszyscy mamy wszy, od kiedy nastały czasy bez mydła i „Radionu”, który sam pierze. Nie ratuje przed nimi nawet sobotnia łaźnia, gdzie po kąpieli wypraża się odzież. Najwyżej łatwiej osowiałą i jakby rozpuchłą wesz wyłuskać ze szwów i rzucić na pożarcie kurom. Ale są gęste grzebienie i co wieczór matki zasadzają długowłose córki pod oknem, aby wyczesywać głowy. Skąd więc u Julki taka tłusta i widać, że rodna wesz? – Włosy do góry, a wszy jak u kury! – śmieje się Lonia. Ja tymczasem dostrzegam na dyrwanie, pochyło zbiegającym ku starym dębom, mego ojca. Jest w szarej jesionce, w ubraniu uszytym za Niemców z włókna pokrzywowego. Tylko buty myśliwskie są niedzisiejsze. Trzymał je ojciec na dole, w szafie z papierami grafskimi. Kiedy w pośpiechu zabierał księgi plenipotencji wszelakiej, tomy buchalterii świętej, pod rękę podwinęły się buty, co wydeptywały ścieżki w Lasach Nalibockich i w Puszczy Białowieskiej. A teraz pan Wołczacki pasie w nich krowy i cztery owce Krewejki. Ojciec obraca się ku nam, zwabiony śmiechem Loni, i tak stoją rozstrzelani przez ten śmiech – Julka i mój ojciec: rządca i plenipotent hrabiego Zdzisława, a wprzódy zaufany kasjer i leśniczy u starej hrabiny. – Czegoż ty rechoczesz? Durnowata ty, jak Boga kocham! – krzyczę czerwieniąc się i czując jakiś wstyd dojmujący za tę bezbronność, która może bardziej doskwierać i dręczyć, niźli własne cierpienie. – A co to, już śmiać sia nie można? Widzisz ty jego! – odyma pulchne i krwiste wargi Lonia, a mnie nagle ogarnia jakieś okrucieństwo, które wyrasta właśnie z tego dręczącego współczucia. – Julka, zawszona ty jesteś jak dziadowski kożuch – mówię. Szlachcianeczka, wybuchając płaczem, biegnie dyrwanem w dół, wprost na mego ojca. Przewraca się potknąwszy się o bruzdę, a potem jakimś krzywym, kalekim skokiem odbija się od ziemi i skacze ku łące i rodzinnemu brzeźniakowi. Pan Wołczacki podnosi kij do góry i grozi nam czy może temu dymnemu niebu, gdzie cała jasność w popielatej szarości... – Pan starszy sia gniewają. Bo i po co ty ją palcem wytykał... – gani mnie Lonia i z czystym sumieniem zdąża do szkoły. A w szkole od paru tygodni rządzi nastaunik100 Julian Siergiejewicz. Właśnie wrócił z niemieckiej niewoli, dokąd trafił za sprawą polskiej wojny. My, najstarsza klasa, siedzimy w ośmiu ławkach pod oknami; ławki od drzwi zajmują młodsze klasy. Nastaunik Siergiejewicz całe serce, zapał i wiedzę poświęca starszej klasie. Uczy nas białoruskiego na przemian z rosyjskim, rachunków, rysunków i śpiewu. Naszą szkołą była dotychczas chata, pola, lasy i czas wojny. Tylko ja jeden potrafię czytać po rosyjsku, bo w Mołojcewie wyczytałem „Dzieci ka- 100 Nastaunik – nauczyciel 69 pitana Granta”, bajki „O ałym101 cwietku i potworze” oraz wierszowaną opowieść o uczonym kocie, uwięzionym na złotym łańcuchu, i wiewióreczkach łuskających złote areszki. Ale kiedy przychodzi mi się pisać pod dyktando – skrobię wyszczerbioną stalówką polskimi literami ruskie lub białoruskie słówka. Domowe wypracowania odrabiam jak potrafię najlepiej – po polsku. Rozmowy nasze prowadzimy w każdym języku, jaki tylko zawitał w te strony. Zazwyczaj Siergiejewicz zaczyna po białorusku: „Dobry dzień, dziauczata i chłopcy...”, aby w czasie lekcji przejść na mowę tutejszą, ni to polską, ni to białoruską, nie gardząc też polszczyzną, kiedy rzecz dotyczy poezji: Jeden wiatr w polu wiał, drugi wiatr w sadzie grał, liście pieścił i szeleścił... – recytuje nam z wyraźnym zadowoleniem, wyjaśniając, że poezja gdy mówi o wietrze, sama ma być jak wiatr”. A wiersz ten napisał niejaki Tuwim, też Julian” – tłumaczy nie bez dumy Julian Siergiejewicz, bo powszechnie wiadomo, że Siergiejewicz pisze najprawdziwsze wiersze, tyle że po białorusku. A kiedy rozmawia z chłopami z Mysińszczyzny czy Rymciel, to taką białoruszczyzną, że równać się z nim może tylko stary swat na weselu. Nie dziwi to nas, bo na dobrą sprawę tacy powinni być wszyscy, co się badziali po świecie, a już po naukach, to na pewno. Nasz nastaunik jest po polskich szkołach, zna się też na książkach białoruskich. Bo są też książki białoruskie! „Mało tego, królowie Polski i Litwy mówili i pisali po białorusku i w białoruskim wydawali różne statuty i uniwersały” – mówi Siergiejewicz, w czym przypomina mi Kuncewicza-Rypajłę, męża mojej stryjecznej. „Kim więc jest naprawdę Siergiejewicz? Bo na pewno nie czubarykiem. Nie jest też jak ci z Okolicy i nie być mu też chłopkiem roztropkiem, pełnym lęków i chytrości. Chyba będzie jak Śnitko – za tutejszością, ale oświeconą, niby polską i niby białoruską” – myślę. Pewnego dnia, a była to lekcja białoruskiego – choć nigdy u Siergiejewicza nie jest pewne, czy białoruski nie będzie lekcją poezji polskiej, a lekcja śpiewu gadaniem o ludziach i ziemi białoruskiej – nasz nastaunik odczytał wiersz. – Pabaczcie, dziauczata i chłopcy, jaką to pieśń odśpiewano o ziemi naszej – powiedział otwierając małą książeczkę i zaczął czytać, pięknie i śpiewnie, jak niegdyś wiersz Tuwima. ...Puszcze czarne, zboża marne, Nieba bledsze, trawy rzedsze, Rojsty grząskie, groble wąskie, Ryby, grzyby i wędliny, Lny dorodne, huk zwierzyny I kęs chleba w czoła pocie. Lud to cichy, rzewny, skryty, Jak to mówią: kuty-bity. Kiedy szczery, jak wosk topnie: Ale gdy go kto zahaczy, To i w grobie nie przebaczy, I na końcu swego dopnie... – Praudu jon napisau. Bawełny nam kupować nie trzeba, lnu i wełny mamy dosyć, rzeki nasze głębokie i lasy szerokie, ryby i mięsa nam nie brakuje. Węgla nam nie trzeba, bo torfu mamy, ile dusza zapragnie. A czemuż to nasze zboża marne? Z mużyckiej biedy i z nieoświecenia. Łąki nasze będą gęste, groble szerokie i rojsty my osuszym: niech nam pozwolą po swojemu żyć! – ciągnął z coraz większym zapa- 101 Ałyj – purpurowy 70 łem Siergiejewicz. – Ot, co ja wam powiem: nie potrzebna nam ni Polsza, ni Rasija. Białaruś – kraj bahatyj, i sól mamy swoja, i kierasin będziem mieć. Biada w tym, że my lud rzewny, cichy i skryty, po kątach lubiący sia chować. A jak znowuż ktoś nas swoją laską obdaruje, dyk wtedy Białorus gotów za durnego Iwánuszkę być, z pańskiej ręki jeść – czy to polskiej, czy ruskiej. Wstydzimy się my swojej biedy, swojej Białorusi. Tak nia można, dzietaczki. I my swoja dusza mamy, tutejsza ona – białoruska. A kto swoja dusza nie kocha, ten się matki rodzonej wyrzeka. Głupi on, durak! I Polak jego kupi, i Ruski za morda jego weźmie i będzie miał za nic. Jak i on sam siebie ma za nic! – Porządnie zaiwanił! – z pewnym podziwem szepnął Michaś Oziewicz. – Co nam do ich ciemnej Białorusi? A my to duszy nie mamy, katolickiej, szlacheckiej? A ponieważ u Michasia niedaleko od słowa do czynu, głośno oświadczył: – Nas Polaki nie muszą kupować, bo my sami Polakami, szlachtą i katolikami. – Tak ty myślisz, że Białoruś nie może być katolikiem? A ta cała szlachta to z białoruskich bojarów poszła. Nawet najgłośniejsze grafy –Pacy – Pacuki, Tyszkiewicze i Sapiehi – odparł łagodnie się uśmiechając Siergiejewicz, u którego to było piękne, że wszystkich nas traktował jednakowo, nigdy się nie gniewał i sięgał po poezję. – A czy ty wiesz, że największy poeta ziemi nowogródzkiej z Białorusów się wywodzi? Jego pradziad to Mićka, a syn Mićki – Mickiewicz . Gadał ja kiedyś ze staruszką, co jego pamiętała... Podobnież z Sienkiewiczem się ma, co z bojarskich Sieńków się wyprowadza... Tej ostatniej rewelacji z kolei ja nie mogę strawić, gdyż przed oczyma wciąż stoją mi obrazy z „Quo vadis”, przywodzące na pamięć inne dzieło Sienkiewicza. – To co się stało z tą Białorusią, że ona tak spolszczała? – pytam. – Dobrze ty powiedział. Były takie czasy Rzeczpospolitej, że co najlepsze w niej, to się spolszczało. Może, da Bóg, nowe czasy nastaną i najlepsze będzie białoruskie – odparł Siergiejewicz. * * * Z Lonią, naburmuszoną czegoś, przychodzimy do szkoły. Siadam w swojej ławce pod oknem, patrząc na cienki lasek, który będzie moim dziedzictwem, i na szkolne pole, po którym kiwają się szarobokie wrony. Zawsze mają coś do roboty, niby białoruska chłopka, która nie spocznie ni na chwilę, coś tam wygrzebując z ziemi, choćby korzonek podsuszony czy bulbę podgniłą. Zły jestem na Lońkę i na Michasia – nażarł się cebuli i teraz śmierdzi jak stara Żydówka – a już szczególnie na Siergiejewicza. Bo tak na dobrą sprawę, ze swoją białoruskością w czymś mi on przypomina Julkę Kondratowiczównę: nie wiadomo, czy płakać, czy śmiać się nad nią. Czy być sobą, czy zapomnieć się, aby zadowolić Śnitków i przeróżnych Siergiejewiczów. Nastaunik wchodzi do klasy. Jego twarz w czymś mi przypomina moich wujów, którzy gdzieś tam błąkają się po Sybirach i Kazachstanach. To samo spojrzenie niebieskich oczu, poszerzone kości policzkowe z puckami jak u dziecka, wąskie, żywe wargi jak dwa robaczki. I te, jakże mi dobrze znane, mięsiste, odstające uszy. I jakaś taka wcale nie chłopska łagodność w spojrzeniu, a zarazem męskość: czysta i lekkomyślna, która gotowa jest wojnę uznać za wojenkę i pójść za nią jak za jaką panią. Siergiejewicz przynosi kupkę naszych zeszytów, zrobionych z czego się tylko dało, popisanych atramentem własnego wyrobu, najczęściej z chemicznego ołówka albo z barwika wydobytego z rakiety – wtedy atrament bywa zielony albo krwistoczerwony, jak w zeszycie Siulki, naszego tatarskiego sąsiada. – Dobry dzień, dziauczata i chłopcy. 71 My z Michasiem, jak było umówione, odpowiadamy „dzień dobry”, ale nasze głosy giną w chórze maluchów. Siergiejewicz kładzie zeszyty na stoliku. Jest zadowolony. Uśmiecha się tymi swoimi wargami wstydliwej panienki, czy może wuja Tolusia, i obwieszcza radośnie: – Talenta widza wśród was. Ot, na ten przykład ty, Lońka, ty to masz talent do malowania i rysowania. Tak ty, pókij co, wyszywaj, a jak siądziesz za krosna, pomyśl, jak by tu ładniejszy uzórczyk wytkać. Gniew mój się potęguje, choć naprawdę Lonia najładniej z nas wszystkich rysuje, wycina też nożycami do strzyżenia owiec przedziwne zwierzuki – ni to pieluchy, ni to indory, a rogatego diabła-kozła tak misternie wystrzyże, że można nim straszyć. Nastaunik bierze zeszyt, poznaję hrabiowskie papiery zszyte dratwą, i zwraca się do mnie: – A z ciebie, Ryśka, to będzie białoruski poeta. Masz ty wyobraźnia i umiesz zobaczyć i ptaka na niebie, i arbuz na grzędzie. Mówia ja tobie – poeta z ciebie będzie, wielki białoruski poeta. Tematem domowego wypracowania był ogród warzywny. A kiedy siadłem, żeby opisać ten ogród, mając za oknami grządkę Krewejków, przypomniało mi się ubiegłe lato, gdy leżałem chory w tej izbie i moja matka, pani Wołczacka, czytała mi na głos „Pana Tadeusza”, a w nim opis ogrodu warzywnego. I przyszedł do mnie po raz wtóry ten ogród, prawdziwszy od najprawdziwszych ogrodów, i pisałem przypomnieniem, i pisałem też widzeniem tego, co za oknem. Było to widzenie szczególne. Policzki pałają mi wielkim wstydem, wstyd ten jest też z dumy niepomiernej, bo Siergiejewicz odkrył moje marzenie najgłębsze, jakie naszło na mnie, gdym wkroczył w świat książek: że sam będę dużo wiedział, cierpiał i pisał. Z tego sława i rozgłos... Ale teraz nie ścierpieć mi tego obnażenia i tej nagości zupełnej. Patrzę w okno i widzę, jak wrona wyciąga z ziemi cienki patyk (czyżby wzięła go za dżdżownicę?), i czuję, jak po policzkach płyną mi łzy obrazy, gniewu i rozczulenia. Przecież Julian Siergiejewicz jest poetą, pierwszym żywym poetą w moim życiu, który na dodatek powiedział, że i ja będę poetą... Łoszczańska góra Kiedy zajrzy się do tej studni we dnie – gwiazdy zaświecą w ciemnym krążku nieba. Kołowrót na dwie korby, a łańcucha starczy na trzykrotne owinięcie chaty wraz z chlewem, świrnem i odryną. Starożytny jest Łosk, leżący na wysokiej grzędzie, z której stoczyć się można do szerokich jarów, gdzie wiją się dwie rzeczki bezimienne, aby za Łoskiem złączyć się w jedno i spłynąć Łoszczanką do Berezyny, Berezyną do Dniepru, a stamtąd ku morzu Południa. Kto tę studnię wydrążył, musiał żyć przed wiekami, gdy zamek stał na kniaziowskiej górze, oddzielonej od wsi głęboką doliną. W niej żegnały swe rozdarcie i rozwidlenie strumienie obmywające potężny wał ziemi, podtrzymujący wieś w podniebnym uniesieniu, a w czas niepogody – niskie chmury. Przy studni chata na wysokiej kamiennej podmurówce, z gankiem jak we dworku, do którego wchodzi się po skrzypiących schodach. W izbie, na prawo od sieni – gwar, smród machorki i zapach zmoczonych kożuchów. Tu zbiera się Okolica po niedzielnej sumie: do drew nianego kościółka ręką podać. Oziewicze są, Gińczewscy, Kondratowicze i Grzybowscy, Ułańscy i Karczewscy. Moja matka, pani Wołczacka, tu zaszła, a ojciec został w domu: nie iść mu w butach myśliwskich do kościoła; ostatnio też czuje się coś niezdrów po jesiennym pastuchowaniu. Wszyscy rozprawiają na temat podatków, jakie jesienią nałożono na zaścianki. 72 – Z torbami pójdziem – mówi łysy, krągłogłowy Gińczewski, sąsiad i gospodarz akuratny, który tydzień temu zaprosił nas do świeżo wybudowanej łaźni, aby zażyć gorącego ducha w pachnącym żywicznie wnętrzu. Później była sołoducha, samogon i bliny z wereszczaką. – Będziemy chodzić jak te ruskie baby ze Smoleńszczyzny. Nawet bez porządnej torby... – Co tam waść prawisz. Pókij wojna się nie skończy, za mocno pod włos nie wezmo. A ot, jak się spotkają z Angielcami i Amerykańcami – wszyscy przejdo na ich strona. Nie te bolszewiki, co w trzydziestym dziewiątym, nie te... I pagony noszo, i amerykańska „swinaja tuszonka” w ich brzuchach, i białe gwiazdy na amerykańskich maszynach –z rozwagą mówi stary Oziewicz, głaszcząc swój zrudziały mocno wąs. – Mówia ja waszmościom: zanim sia obejrzym, będziem mieli tu Ameryka. Byle do wiosny! – Kukuryku, kukuryku, wot i majem Amieryku! – podśpiewuje pod nosem Siemańko, gospodarz domu i przedwojenny knajpiarz, któremu jakimś cudem darowano Kazachstan i Sybir i dalej prowadzi on coś niby herbaciarnię, choć czaju dziś nie uświadczysz. A że goście jego to sama szlachta, rzecz przypadku. Miałby dom przy murowanej cerkwi, co pośrodku wsi bije w wielodzwony, inni goście spijaliby samogonkę, podawaną w glinianych kubeczkach. – To znaczy sia, myśli sąsiad, że Ruski rzuci sia na szyja Amerykańcowi, Amerykaniec Ruskiemu, i my z tym Ruskim dojdziem do ładu? –chytrze zapytuje Gińczewski. Siemańko – chudy, z długą, rudą bródką: ni to człek, ni to zafrasowany kozioł, obnoszony po zaściankach w czas zapustów – dolewa skrupulatnie do kubków z wielkiego miedzianego samowara. – Dobra herbata, na nastojce ze smorodziny, prosza z grzecznością wielką – zachęca. – Ty żulik, ty szelma: ile pudów żytka za ta harbata nam policzysz? – wpada w słowo Ułański, chłop wesołkowaty, rumiany i zażywny. – A czemuż by nie?! – zaperza się stary Oziewicz. – niech no tylko poczujo nosem prawdziwa demokracja: wszystkie na zachód przejdo! – Oj, oj. Nieprędko Kolego Wrócisz do Domu! – kiwa ostrzegawczo palcem Ułański. Wszyscy rozumieją aluzję, na chwilę zapada milczenie. – Koza łazu dziare, kazu dziare pastuch, pastucha dziare pan, a pana dziare juryst, a jurysta czerciej trysta – mówi Siemańko. – Tak, tak, nikt nam spokoju nie da – wzdycha Gińczewski, w zamyśleniu pocierając łysinę. – Nie daj Boh, żeby my czasem na Sybirze sia nie ocknęli. – A co, na ten przykład, szanowna pani Oganowska może nam powiedzieć? – zapytuje Oziewicz, bystro spoglądając ku mojej matce, lekko podrumienionej herbatą. – Cóż ja? – dziwi się pani Wołczacka. – Panowie macie głowy do polityki. Ale wydaje się mi, że trudno będzie zachować wolność, a może i życie. Chyba że repatryjacja... Na dźwięk tego słowa poruszyła się Okolica. Coraz częściej słyszy się o miastowych wyjazdach, tym razem nie na Wschód, lecz na Zachód. Łatwo wyjeżdżać w nieznane temu, kto ma cztery kąty i piec piąty, ale nie gospodarzom i szlachcie, która siedzi na zagrodzie od niepamiętnych czasów. – Broś, paniczka, jerundu jerundzić! – odzywa się niepowołany Siemańko. – Do Polszy mogą jechać tylko warszawiak!, a nie porządna szlachta, co tutejsza jest od wieki wieków. – Amen! – dorzuca Gińczewski. – Jakże to tak: zostawić gniazdo rodzinne? A co mój baćka Michał powiedziałby? A dziad Wincenty? Za cara my utrzymali nasza Gińczewszczyzna, a teraz mieliby po dobroci zostawiać? – Naszym najświeńszym obowiązkiem jest ziemia zachować. Do czegóż będzie Polska wracać, jak my rzucim ziemia, skond nasz ród? –popiera Gińczewskiego Oziewicz. – No mówia ja wam, byle do wiosny. Co głosi przepowiednia Wernyhory: „Krzyż splugawiony 73 razem z młotem padnie, zaborcom nic nie zostanie, bitna Białoruś, bujne Zaporoże pod polskie dążą sztandary. Sięga nasz orzeł aż po Czarne Morze, wracając na szlak swój stary”. Podnosi się radosna wrzawa. Wszyscy zaczynają mówić naraz. Czerstwe twarze kwitną purpurą i różem. Ułański wstaje z kubeczkiem w ręku i podśpiewuje: A Wileński z prawej strony, a Dąbrowski szukaj żony. Złóżcież jemu po złotemu, kupcie żona Dąbrowskiemu! Do izby wchodzi jakby złożona z dwóch dzwonów – w pasie cienka, w piersi i biodrach szeroka – żona Siemańki. Gruby warkocz ułożony na głowie w wielką koronę, jasne oczka chitreńkie i swawolne. – Całuję rączki pani Wincentowej! My tu sami kisim sia jak kapusta bez żurawinki. A ot i żurawinka mamy! – wykrzykuje Ułański, obcałowując pulchną rękę z fałdami jak u noworodka. – Z pana Marcela to filut! A za całowania to trzeba kara płacić! – Cała przyjemność po mojej stronie i ukontentowanie także! –Ułański przypada do drugiej rączki, co wywołuje jeszcze większy chichot gospodyni: – Ot, bałamut! Widać pan Ułański dzisiejsza nocka spędził na wzdychaniu. Jak to kawaler... Ułański odstawia kubeczek i biorąc się pod boki niby panienka w tanecznym obrocie, wyśpiewuje falsetem: Marcelu, Marcelu, ty życia tyranie, ty zimny, niaczuły na moja wzdychania. Kochałam cie przecie lat czterdzieści z górą. Świadkiem czego listów cała fura. Żeń sia, żeń, Marcelu, diabeł ciebie zwiąża, a mnie młoda jak jagoda weźmia jaki książa... Opuszczamy herbaciarnię Siemańki, przez rozgwar głosów przebija się śpiewanie Ułańskiego: Wziął butelka i kieliszek i pojechał do Grynkiszek. A z Grynkiszek do Wajwody, szukać sobie żony młodej... Pani Wołczacka milczy, nachmurzona czegoś i zadumana głęboko. Jeszcze raz przystaję przy studni, aby zerknąć pod sam korzeń góry, gdzie się zbierają wody podziemne, a może przecedzają się one z jarów głębokich, gdzie żwir, piasek i ostre badyle. Patrzę i znów mi się wydaje, że widzę gwiazdy niebieskie, a może to ślepią czyjeś oczy: zimne i bezwzględne jak cały świat pozaludzki. Matka dlaczegoś skręca nie w wieś, kędy droga ku domowi, ale w stronę kościoła, ku dolinie z kopcem ściętej na płasko góry, owiniętej, niby szalem, kamienistą drogą. – Tutaj rządzili książęta Łoscy, potem Kiszki, a w końcu Radziwiłłowie – mówi wskazując na górę. – Zamek tam stał, i twój pradziad, i różni Ułańscy, i Oziewicze trzymali się pańskiej klamki, służąc szablą, gębą i kreską. Siedzi tam twojego dziadka człowiek, dzierżawili oni Abaczowszczyznę. Widać nachapali się sporo, kiedy osiedli na górze książęcej. – Akurat na tej górze? – Widać do kniaziowskiego ich dalej ciągnęło... – niespodziewanie rozjaśnia się pani Wołczacka i tym tonem, który pamiętam z jasnych dni Mołojcewa, jakby czytając ze starej księgi, mówi: 74 – Dom ich stoi na dwumorgowym polu. Pod tym polem mury kamienne i piwnice tajemne. Stary Cieciurla postawił tu chatę tak, żeby piwnic nie budować, i ziemniaki, i brukiew na zimę nie kopcować. Coś tam w tych podziemiach mieszkało: ziemniaki ginęły, a na chatę wiało stęchlizną ciężką. Zaczął gospodarz zawalać piwnice, ale widzi, że i pół góry nie starczy na zatkanie wszystkich dziur. Mało tego, poruszył jakieś moce nieznane i chatę zaczęły nocą nawiedzać ludzkie cienie. Ubrani byli z waszecia, a mówili po litewsku, rusku i polsku. Stary Cieciurla stawiał im pszenicę gotowaną z miodem, miskę mleka i czarkę krwi. Dopiero rozzuchwaliło to gości nieproszonych. Jak przedtem przychodzili nocą, i to na wpół w ujawnieniu, to teraz pchali się we dnie, drzwiami i oknami. Sprowadził Cieciurla do chaty księdza proboszcza z prośbą o modlitwę i wyświęcenie domu. Proboszcz, staruszek, nie nasz dzisiejszy, wziął się do roboty ze znajomością rzeczy. Długo się modlił i święcił wszystkie kąty, a kiedy zszedł do podziemi i machnął kropidłem, rozległ się rumor niesamowity, trzask walących się głazów, jęki, piski i chichoty. Nie przeraziło to księdza, z jeszcze większym zapałem zaczął odprawiać swe egzorcyzmy, pytając o imię Przybysza. „Imię moje Milion” – odparło z ciemności. „A czym żyjesz?” „Grzechami tłustej szachty, warcholstwem, rozpustą, pijaństwem, pychą i morderstwem z zawiści, gniewu i chciwości”. Dzielny ksiądz uparcie i gorąco się modlił, aż ten, co się nazywał Milionem, poprosił o zlitowanie. „Nie pozostawię cię w spokoju, chyba że opuścisz naszą ziemię” – powiedział staruszek kapłan. „Dobrze, odejdę stąd, klecho przebrzydły. Zimno tu i pusto, i nie mam już z kim się bratać” – odparło z ciemności. I wówczas z różnych szpar, szczelin i czeluści zaczęły wypełzać gady nieznane i nie widziane od wieków, staczając się z Góry Łoskiej do Łoszczanki, aby Berezyną spłynąć na wschód. A część tego tałałajstwa rozpełzła się po jarach, a przelazłszy przez Garb Oszmiański spłynęła potokami i rzeczkami do Wilii, stamtąd do Niemna i Bałtyku, kędy podążyły ku ciemnym rzekom północy. Działo się to w przedostatnim roku Wielkiej Wojny. Stolica carów zwała się jeszcze Piotrogradem, ale niebawem miała zmienić swe imię. „Nie łudźcie się, powrócimy tu jeszcze!” – miał zawołać ów potwór, co się nazwał Milionem. Pierwszą próbą był rok dwudziesty, drugą – siedemnasty września roku trzydziestego dziewiątego. Dziś po raz trzeci mamy gości, co przeczekali swoje w uśpieniu wiekowym pod Łoskiem i w ruinach zamku krewskiego, dokąd prowadzą podziemne przejścia, i w innych mrocznych jarach i czeluściach – zakończyła moja matka. I przypominam sobie te groźne wieczory jesieni trzydziestego dziewiątego, gdy pani Wołczacka raczyła mnie opowieściami o żelaznych ludziach w czapkach ze szpicami, którzy napłynęli ze wschodniej krainy. Zapamiętałem tamte chwile i tamte opowieści, aby dziś zrozumieć, że moja matka opowieści te tworzyła. I nagle pojmuję, dlaczego Siergiejewicz dostrzegł we mnie przyszłego poetę... Przedstawienie Budzę się z uczuciem spokojnej i cichej radości. Jest mi dobrze i bezpiecznie jak za dawnych czasów, gdy nad wiśniowym łóżeczkiem szybował Anioł Stróż, muskając moją głowę białym, puszystym skrzydłem. Widzę, jak łagodny, miękki poblask kładzie się na deskach sufitu i na belkach przetkanych starym mchem i z grubsza pobielonych iłem. Cała izba jaśnieje wewnętrznym światłem, którego źródła darmo się dopatrywać. Leżę i wsłuchuję się w poranną ciszę, która równa jest jasności, i nie czuję już swędzących miejsc pod pachami i na udach: te miejsca szczególnie upodobały sobie wszy. Nie słyszę też pokasływań ojca, który 75 wierci się niespokojnie na swym skrzypiącym łóżku. Dalej jest mi dobrze i spokojnie, bo już wiem, że to spadł pierwszy śnieg... Zamykam oczy i w płytkim półśnie widzę zasnuty firanką śniegu róg ulicy Sejmikowej, naprzeciw gmachu urzędu kolei, i moją matkę, panią Wołczacką, w czarnym płaszczu, w granatowym berecie i w skrzypiących, wysokich śniegowcach. Jest obwieszona świątecznymi paczkami, stoję obok i niecierpliwię się tą niespokojną radością, która ma się dopiero spełnić. Modliłem się do świętego Mikołaja o samochodzik nakręcany na sprężynę i pani Wołczacka powiedziała, że moja modlitwa została wysłuchana. Jakże dużo jeszcze godzin do tego spełnienia, ale jest mi bardzo dobrze, jest mi – szczęśliwie. Śnieg sypie dużymi kłakami, jakby kto oskubał nad Mołojcewem wielkiego, dobrego anioła. Zadzieram głowę i patrzę na matkę, która jest wielka, dobra i obiecuje dalsze szczęście. Przechodnie niosą choinki, dzwoni bryzgun na szyi włochatego konika, skwierczą płozy na mokrych kamieniach. Do beczki stojącej przy drzwiach pani Wołczacka z szumem wlewa wiadra wody. Zaspałem dzisiaj i nie zbiegłem w dół, ku łączce i studni z wodą żółtawą i pachnącą złym lekarstwem. Jest niedziela. Spadł pierwszy śnieg i mrozik już trzyma od paru dni, szkląc kałuże mętną błonką. Nie chce mi się wygrzebywać z pościeli w chłód izby. Ojciec kaszle długo i męcząco, wreszcie spluwa do żeliwnego czerepu z piaskiem. Parę dni temu w plwocinach pokazała się krew. „Pękła mi jakaś żyłka” – powiedział, więc ja zacząłem nosić wodę i rąbać za domem chrust do naszej płyty z wiecznie niedogrzaną ścianką. Po jesiennym zaziębieniu pan Wołczacki jest nie ten: co raz wraca gorączka, pot występuje mu na czoło i pan Wołczacki słabnie na ciele i na duchu. Z uporem stawia „grób Napoleona” i „piramidę”, mrucząc coś do siebie i groźnie marszcząc czoło. Wreszcie któregoś dnia stawia coś na wzór kabały. Mówi: „Daleka droga was czeka, nowi ludzie, jakaś zmiana. A dla mnie? Moja karta – czarna...” Wtedy pani Wołczacka, na złość sobie czy też wszelakim wróżbom, bierze w garść dokumenty, które leżały do wczoraj zakopane w sąsieku lebiedziewskiej stodoły, trochę nadgniłe, ale czytelne w najważniejszym: że Wołk-Wołczaccy w Polsce żyli i są Polakami. I samopas zdąża do Smorgoń. Wychodzi jeszcze przed świtem, aby dotrzeć na czas do urzędu. Przed drewnianym domkiem kotłuje się już mały tłumek chłopów, lecz nikt nie śmie bez wezwania zajrzeć do środka. Pani Wołk-Wołczacka, w chuście na głowie, w walonkach dopiero co sfilcowanych pod Bienicą, uchyla ostrożnie drzwi. Za kulawym stołem siedzi zwalisty mężczyzna, czerwonolicy, w rosyjskim mundurze. Unosi głowę i znudzonym okiem mierzy dorodną, błękitnooką chłopkę. – Czewó tiebiá nada? – Ja priniesłá dokumienty. Chaczu jechać w Polszu... – A ty! Ty, kto takaja?! – Ja?... Ja Polka... – Polka?! Kakaja ty Polka, raz ty gawarisz pa ruski! Won! Sztob ja tiebiá bolsze nie widieł! Won!!! Pani Wołk-Wołczacka cofa się ku zbawczemu podwórzu. Tłum chłopów zaszumiał niespokojnie i rozpłynął się po zaułkach miasteczka. I tak powróciła z niczym moja matka z tej pierwszej wyprawy, kiedy to chciała podzielić los warszawiaków, panów Dąbrowskich, opuszczając swą ojcowiznę, swą smorgońską ojczyznę. Łykam pośpiesznie wczorajszą kaszę, którą sam utłukłem w pękniętym stępie102 Krewejków z chudego jęczmienia. Płytka smędzi zwilgotniałym chrustem, na blasze stoi sagan ziemniaków dla parsiuka. Od paru tygodni kwiczy w chlewie nasza nadzieja na sało, kiełbasę 102 Stęp – moździerz 76 i kumpiaka, wymieniona u Kondratowicza za ścienny zegar, co niegdyś odmierzał szczęśliwe godziny, bimboniąc do wiwatu dla państwa Wołczackich. – Zatkasz się i udławisz – upomina mnie matka. – I dokąd tobie tak się śpieszy? A ja łykam dalej, popijając skąpo mlekiem, bo krowie mleko odebrało, ze starości czy z choroby – trudno dociec. Ojciec też dostaje kapkę na swoją słabość. – Dzisiaj mamy przedstawienie – przypominam, ale wiem, że matka na pewno nie przyjdzie do szkoły na to ruskie wesele. Tylko ojciec zapytuje, czy aby czasami nie będziemy recytować Kryłowa czy choćby Puszkina? – Jakiego tam Kryłowa! To są prawdziwe sztuki. Jedna z harmoszką, my tylko z Michaśką Oziewiczem, a druga o partyzantach – tłumaczę. – Będziesz się przed chłopami dziwaczył. Ja wiem, ty to lubisz. Błazen z ciebie będzie i pośmiewisko! – piorunuje matka. – Niech się nauczy między ludźmi obracać – mówi pan Wołczacki, którego ojciec, a mój dziad, Paweł, też się obracał wśród ludzi, zarządzając chłopami i hrabskimi lasami, gdzie był łowczym i nadleśniczym. W milczeniu nakładam swój kożuszek obciągnięty czarnym suknem, na głowę naciskam uszankę i uciekam z izby. A w szkole ruch i podniecenie. Szykowano się do tego dnia od dawna, aby uczcić wielką rewolucję, która dwadzieścia siedem lat temu obaliła panów, dając wolność chłopom, którzy teraz mogą napluć panom w morda i nic im za to nie będzie. W klasie, pod tablicą zbudowano podwyższenie z desek ściągniętych z folwarku Markowicza. W pierwszych rzędach ustawiono ławy dla poważniejszych gości, szkolne ławki zepchnięto pod ściany, środek zostawiając dla widzów. My z Michaśkiem jesteśmy głównymi aktorami wesołej sztuczki, która, czujemy to, będzie miała największe powodzenie. Ja jestem za głupawego pana, któremu towarzyszy chytry sługa. Nie wypowiadamy ani słowa i poruszamy się pod takt harmoszki, na której krótkie akordy wyciąga Wacek Markowicz. Jest on nie z tych lepszych Markowiczów, tylko z Markowiczów parobków. Twarz ma rumianą i okrągłą, usta pulchne i czerwone jak u dziewczyny, uśmiech szeroki, dobroduszny i trochę głupawy. Wystarczy pokiwać mu palcem, żeby wywołać szczery śmiech. Mówi do mnie: „niech Ryśka wezmą”, „niech Ryśka pozwolą” i za nic nie chce mnie tykać. Właściwie on mógłby odgrywać rolę mego sługi. Julian Siergiejewicz długo nas ćwiczył, domyślamy się, że podobny teatrzyk musiał robić on w stalagu. „Pamiętajcie – mówi nam – nie w tym rzecz, że macie chodzić jak pany i sługi. Wy ze sztuki jesteście, wy sztuczni! Widzieliście, jak chłop pana rysuje? Tak i wy rysujcie. A ten rytm, to takie ruszanie się, to się nazywa pantomima.” Okazuje się więc, że nie przedstawiamy pana i sługi, ale jesteśmy ze sztuki, sztuczni jak Wańka-Wstańka, żeby prostą drogą dojść do rzeczy nieprostych. Klasa powoli zapełnia się. Najpierw przychodzi trochę zaścianków. Tych bliższych: od Kondratowiczów, Gińczewskich, Majeranowskich i tatarskich chutorów. Potem hurmem zwala się Mysińszczyzna i Rymciele: idą baby i chłopi jak na tłokę, kiedy sąsiadowi trzeba pomóc przy stawianiu chaty, a potem będzie uciecha z harełki i świeżej kabaniny, albo na grabienie pańskich majątków – z gwizdami i babskim chichotem. Pierwsze ławy wciąż stoją puste, aż wreszcie dają się słyszeć wystrzały, junackie tukanie, i do szkoły wkracza priedsiedatiel rymcielskiego sielsowietu – Janka-partyzant: w białym półkożuszku, w barankowej papasze nasuniętej na ucho, z bębenkowym sześciostrzałowcem przy boku. Jest to dobrze wszystkim znany Januk Sawrasyj, szkolny kolega naszego nastaunika, ten, który pod koniec niemieckiego panowania gdzieś się zapodział w Nalibockich Lasach. Za nim sztab przyboczny, złożony z milicjantów, i pyzate, podrumienione burakiem urzędniczki z sielsowietu. 77 Wacek dla nastroju rżnie na harmoszce lawonichę, chłopy z Mysińszczyzny przytupują, tylko patrzeć, jak zatańczą. Ale oto i na nas kolej. Jestem przebrany za brzuchatego pana, węglem namalowano mi wąsik i drugie brwi. Michaś w koszuli pięknie wyszywanej i w lnianych porciętach wpuszczonych w cholewiaki. Ruszamy się jak dwa pajace, a im bardziej jesteśmy pajacowi, jeden na poważnie, nieruchawo, drugi chitreńko i sprytnie, tym śmiechu więcej. Burza śmiechu wybucha, kiedy zabieramy się do mycia i Michaśka miast mydła podaje mi garść sadzy, a do miednicy sypie mąkę. Wyczerniony i pobielony zasiadam do obiadu i Michaśka w podskokach i pląsach podaje mi kość, a do miski wlewa mączny klej. Mocuję się z klejem, łyżka nie chce oderwać się od miski, wreszcie łapię kość i gonię swego sługę. Mysińszczyzna tupie i wykrzykuje z niezmiernej uciechy, stojący pod ścianą włażą na ławki i patrzą rozdziawiwszy gęby. Czuję w sobie jakąś drugą osobę. Przyglądam się jej bez zdziwienia, choć uważnie, i wiem, że Mysińszczyzna śmieje się nie ze mnie, tylko z niego, z tego drugiego, który jest prawdziwszy ode mnie samego. Ja zaś bezpiecznie skryłem się za niego i teraz mogę pozwolić sobie na wszystko. Ukryty jestem w tym panu z brzuszkiem wypchanym poduchą i mogę im wszystkim pokazać język. Nie boję się już wsi i nie boję się siebie samego i owych dziwactw, które we mnie siedzą. I jestem też panem Okolicy, panem całej Mysińszczyzny i Rymciel, i Januka Sawrasego z jego sztabem. Oni śmieją się najgłośniej. W przerwie Wacek Markowicz naciąga miechy harmoszki. Na scenie chłopcy ustawiają parę choinek. Pośpiesznie się myję i nakładam wojskową kurtkę. Tym razem powinienem leżeć pod jodełką, za pazuchą trzymając drewniany rewolwer domowej roboty. Januk Sawrasyj wtajemniczony jest w treść sztuki, a kiedy się dowiaduje, że mam zagrozić czerwonej sanitariuszce dzierewiaszką103, ogarnia go szczere oburzenie: – Partizany narod zajebisty, nu i Giermaniec nie durak! – oświadcza z ruska, wyciągając z kabury swojego kolta, a wyłuskawszy naboje każe mi k'ibieni matieri wyrzucić dzierewiaszkę. Kasnolice dziewczyny chichocą, zaścianki milczą, a wieś przestępuje z nogi na nogę, czekając, co z tego będzie. Zaczyna się nasze przedstawienie. Sala ponownie ożywa, choć dosyć nudnawe są rozhowory chłopców z Karczewszczyzny, którzy są za czerwonych partyzantów i mówią niby po rusku, długo i podniośle. Partizany idą w las, pozostaje Lonia – czerwona sanitariuszka. Cieniutkim głosikiem śpiewa o dziewuszce, która na bojową pozycję odprowadzała bajcá. Piosenka kończy się smętnym widokiem ginącego w mgłach sołdacika i wiernej dziewuszki, u której w okienku wciąż się pali ogieniek. Lonia wpada w głęboką zadumę i wtedy ja zaczynam pojękiwać spod gęstej choinki. Sanitariuszka spieszy z pomocą i wyciąga mnie z ukrycia, poi z manierki i zamierza udzielić pierwszej pomocy. Ale ja zdradzam swą prawdziwą naturę. Sięgam za pazuchę i z okrzykiem: „Hande hoch, schweine kommunist!” mierzę w Łonie z najprawdziwszego pistoletu. Oczy Loni robą się okrągłe, jakbym rzeczywiście miał ją ustrzelić. Za siwą derką chłopcy z Karczewszczyzny wrzeszczą coś po rusku, Józka Masłowski, ich kamandzir, wydaje rozkazy: to czerwoni zdążają z odsieczą. A Lonia dalej wytrzeszcza swe ślepia. I wtedy kątem oka dostrzegam, że prawdziwy kamandzir – Januk Sawrasyj – manipuluje coś przy pepeszy, która dopiero co leżała na kolanach u rymcielskiego milicjanta. „Widać wziął mnie za prawdziwego Niemca, bo i pistolet mam prawdziwy” – nie wiadomo, czy cieszę się, czy trwożę, a po plecach jakby ktoś mi puścił stado mrówek. Lonia pozostawia mnie samego, priedsiedatiel unosi pepeszę i rąbie zwycięską serię prosto w okno, które przytomnie otwiera milicjant. Na deski z bojeckim „urra!” wpadają chłopcy z 103 Dzierewiaszka – rzecz zrobiona 78 Karczewszczyzny i traktują mnie jak najprawdziwszego Germańca, przoduje w tym Masłowski, kopiąc mnie w żebra, że aż dudni. Ktoś daje mi kukisza i robi z nosa syfon. Widownia głośno tupie, pogwizduje i ryczy ze śmiechu. Priedsiedatiel puszcza drugą serię i jakby rozgląda się za granatem. Tumult się potęguje, aż wreszcie Julian Siergiejewicz ogłasza koniec przedstawienia. Wracam z Lonią przez nasze laski i górki po nieskalanie czystym śniegu. Jesteśmy pełni niebywałych, odświętnych wrażeń. Policzki nam pałają, jakby cztery gile sfrunęły z przydrożnego głogu. Czuję w sobie jakieś niezmierzone przestrzenie i Łysa Góra, której skłonem akurat przechodzimy, otwiera przede mną swe widoki bez kresu. – A ja myślała, że on będzie do ciebie strzelał – przyznaje się Lonia. – Niemcem przecie byłem. I nagan miałem! – Jaki tam Niemiec. Udawanie to wszystko. Skręcamy w stronę domu, ku dwom laskom. Lonia dalej nad czymś duma. Policzki jej kraśnieją, to już najprawdziwsze piwonie, że nie trzeba gotowanego buraka. – Może za mało był wypiły, a może i nie wiedział wszystkiego... –zastanawia się Lonia. – Czego nie wiedział? – pytam zupełnie niepotrzebnie, bo przecież dobrze pojmuję, o jakie wiedzenie tu chodzi. U prababki Boże Narodzenie za pasem. Jeśli nie liczyć owej odległej w czasie gwiazdki we dworze drajowskim, pierwsza to wigilia na wygnaniu. A wygnanie jest to najprawdziwsze, bo nasz wymarsz z Mołojcewa był bezpowrotny, w co trudno uwierzyć, ale przyzwyczaić się można. I przyzwyczajam się zachłannie i bez opamiętania, od kiedy spadły śniegi i uderzyły mrozy. Okolica cała stała się czysta i przezroczysta, jakby ujrzana w źródlanym odbiciu. Tylko lasy sinieją i granatowieją, wschody czerwienią się rysując na szybach różowe, to znów purpurowe paprocie. Wychuchuję okrągłę dziurkę i patrzę na krążek słońca: jędrne ono jest i zdrowe jak pomarańcza, gdy wyślizguje się zza wzgórz kryjących Mołojcewo. A raniutko, gdy otwieram oczy i patrzę na izbę, całą w różach i w żółtościach, widzę po kątach i w szparach pod sufitem srebrzysty szron. W beczce postawionej pod drzwiami pani Wołczacka dzwoni skorupką lodu, jaki narósł tam przez noc. Ojciec zanosi się kaszlem: jego łóżko jest jak skrzypiąca łódź, zawieszona między okiennymi przepaściami, szybko naciągam fufajkowe spodnie, kupione za pud żyta od smoleńskiej kołchoźnicy, krążącej z handlem po wioskach, i nakładam swoją granatową kurteczkę z przykrótkim rękawem. Po izbie godnie kroczy pstrokata Pulka, jesienią ofiarowana nam przez Krewejkową. Pulka miała zafajdany zad i wyglądała na śmiertelnicę, ale odżyła i teraz podnosi nas na duchu swoim kurzym: „koo-kooo...” Ojciec wygrzebuje się z łóżka i zasiadamy do zacierek, ale ja duchem jestem na dworze. Na podorędziu trzymam siekierkę z Tyszkiewiczowskim klejmem104 na obuszku i błogosławię pana Wołczackiego, że nie zapomniał wygrzebać jej z szafy w Mołojcewie. – Długo się nie szwendaj po lasach – upomina mnie pani Wołczacka. – Wilki grasują, pod chlew podchodzą. Próbuję na palcu ostrze, które wczoraj wyrychtowałem, i czuję, że nie straszny mi żaden zwierz. 104 Klejmo – cecha, znak, herb 79 – Wytnij drzewko słabsze i gdzie gęściej rosną – poucza ojciec, z namaszczeniem wkładając łyżkę do ust. Przełyka powoli, jakby nie wierząc w jedzone. Na dworze mrozik się wwierca w nozdrza, jakby ktoś korek od amoniaku dał mi do powąchania. Kicham rzęsiście i parokrotnie. Wićka wspina się po lodowej górce z rannym wodopojem. Drewniane wiadra kiwają się na koromyśle, rozchlapując wodę, która zaraz zamienia się w zmrożone placki. – Maroz ścisnuu – z nosa drysnuu105 – mówi Wićka, uśmiechając się szeroko, i dopiero teraz widzę, że ma taki sam uśmiech jak Wacek, i wargi babskie: czerwone i tłuste. – Dokąd to sia wybrał? – pyta. – Do czorta na Kuliczki. – Pod czarnym lesem spotkausia czort z biesem! A chuinka to my już mamy – rechocze czegoś zadowolony Wićka. – Pod wieczerz maić będziem – japki, gruszki i tłuste dziewuszki... Złości mnie Wićkowy humor. Rzucam przez zęby, co mi akurat do głowy przyszło: – Tobie jajca już spuchli i jakiej by nie robił prynuki106, bendo z tego same bajstruki... – Ażeż ciebie w te i nazad! Ot artysta! Dyk niedługo weźmiem my świncówka i pójdziem na wieczorynka! – powtarza swoją obiecankę Wićka, wcale nie obrażając się za bękartabajstruka, i odstawia wiadra z poidłem. – Ty jak ta bieżenka z Rasii – mówię – z tą „chuinką”. Przybiega ona do mojej matki i mówi, żeby się ja nie kolegował z Waldkiem, bo on wielki chuligán.” A czemuż to?” – dziwi się matka. „Pytał sia mnie, ciu u was już jeść chuinka?” – To ja powiedział „chuinka”? – z kolei dziwi się Wićka i zarzuciwszy na ramię koromysło, spieszy do chlewu, bo krowa głębokim basem daje znać o sobie. Zdążam do lasków, ale nie naszych, tylko tych pod lenkowskim cmentarzem, i w głowie mi kołace jakaś piosenka, której musiałem się nauczyć na Buchowszczyźnie, kiedy szkoła stała się ruską szkołą, a moi koledzy – w większości dzieci oficerów z helenowskich koszar – śpiewali: ,Jołaczka zielona-ja w lesu rasła”. „Czemu pani jest zielona?” – myślałem, bo nauczycielka wyraźnie śpiewała „Zielona-já”. A potem znów: „Pomniat polskije pany, pomniat psy atamany – krasnoarmiejskije naszi klinki107...” Jakże mogłem śpiewać „polskije pany”? Milczałem czekając, co z tego wyniknie, bo wciąż nowe transporty szły na Sybir. I przypomina się mi ta pierwsza wojenna choinka. I nasi lokatorzy, Kotik i Tamarow z Moskwy, jak prosili, żeby zdjąć z choinki angiełoczka ze skrzydłami, ale pani Wołczacka się uparła. Aż przyszedł politruk mieszkający na górze i powiedział, że poda do raportu naszego Kotika i Tamarowa. Pani Wołczacka mogła więc z honorem zdjąć z czubka choinki anielicę w białej spódnicy. Kotik poweselał i zaraz nauczył mnie robić czerwoną gwiazdę o pięciu ramionach, wypukłą jak kremlowska zwiozdoczka. I znów przyszedł politruk i pyta: „A gdzie wasz angiełoczek?” „A angiełoczek? Anioła my przepili!” – odpowiada pani Wołczacka. Wtedy politruk przyniósł pół litra moskiewskiej, a Kotik i Tamarow przydźwigali z klubu oficerskiego walizkę piwa i opijali anioła do późna w nocy. Podchodzę pod sam cmentarz. Na czerepie wyniosłego wzgórza szumią świerki, poświstują na wietrze wiotkie brzózki, a wśród krzyży oczapionych śniegiem skaczą niebieskożółte sikoreczki. Sfrunęły tu całym stadkiem, jak duszyczki prostych ludzi, którzy za nic nie potrafią pozostawić swej ziemi rodzinnej. Nawołują się sikoreczki: „teteret-ceret” i przenoszą się małą chmurką z jednego kąta cmentarza w drugi. Do cmentarnego lasku prowadzą pacior- 105 Drysnuć – mieć biegunkę 106 Prynuka – zachęta 107 Klinka – klinga 80 ki lisich tropów i zajęcze skoki. Widać też odcisk walonek: ktoś o kimś nie może zapomnieć i nawiedza to miejsce... Zaczynam myśleć o prababce, co ma leżeć pod krzyżem – najwyższym wśród cmentarnych krzyży. Jacy jeszcze pradziadowie legli na tym lenkowskim wzgórzu? Ilu ich było i czy rzeczywiście wysługiwali się wielkim panom z Łoska i Krewa? A ilu spoczywa pod tatarskim daubuciskim kamieniem? Wszak nie tak dawno, bo na początku ubiegłego wieku, składali Oganowscy-Dowgiałłowie daninę z Abaczowszczyzny na daubuciski meczet. „Oni pomarli, a ja dalej żyję. I śmierć mnie nie dotyczy, bo nie wiem, jak to jest, ażebym mógł nie żyć. Chyba że przypomnę umieranie babci Wandzi, która ciągnęła mnie za sobą. A za co? Za to moje nieczyste sumienie. I za to, że męczyłem koty. A jednego udusiłem w piecu. I za dokuczanie Mańce i innym służącym, i za doskwieranie Ździchowi, kiedy przed oczyma robiło się mu „maleńko” i kiedy w nocy płakał, a zdarzało się, że szczał do łóżka...” – myślę. Od cmentarza idą siwe walonki obszyte skórą. Unoszę głowę, żmurząc oczy od jasności śniegów, i widzę babę okutaną w kraciastą chustę, w wytłuszczonym kożuszku po kolana. Nos jej świeci się czerwoną pigułką, załzawione oczka mrugają błękitem. – Niech bendzie pochwalony... – Niachaj budzia... – zgadza się babina z białoruska, co mnie dziwi, bo na cmentarzu same katoliki leżą. – Niechaj budzia na wieki wiakou. – A wy, ciotka, adkul? – Wota czasy pryszli, panicz. Biaruć, biaruć, a niczaho ni dajuć. Jak u Polszczy niejkij Biarut, dyk i u nas waźmuć – skorgoworką108 pytluje babina. Widać, że rada jest pogadać sobie. – Jak nam usió zabiaruć, dyk my jak hetyje husi palacim na Zahorza i Daubuciszki, tam paduszki z nas zrobiać dla czubaryków... – A ty kto tajaka, ciotka? – Ja ni ciotka. Usiudy109 czartouszczyna i ja samaja z czorta uziałasia – mówi baba, błyskając ptasim oczkiem, i nagle, ni z tego ni z owego, zaczyna halosić, załamując ręce jak na pogrzebach, które wędrują na to lenkowskie wzgórze. – Ojojoj, Michałaczka ty mooj, ojojoj!... Dopiero teraz przypominam sobie, że to musi być Czuprylicha – wdowa. Męża jej ustrzelili Niemcy, wprzódy kazawszy własny grób wykopać, a jedynego syna powlekli Ruscy na front. – Nie hałasi, mamula – mówię po tutejszemu i chcąc jakoś przypodobać się, zaczynam kląć po matuszce i wymachiwać siekierką z klejmem hrabiowskim. – Zarubi mianie, panok, zarubi! – cieszy się babina, przestając hałosić. – Zarubi siakierkaj da kańcá i spokój bendzie... – Nie rydaj mianie, maci – mówię przypomniawszy sobie napis na białoruskim cmentarzu, gdzie leży młodzik-samobójca z nieszczęśliwej miłości. – Nia rydaj, maci... – Jak mnie nia rydać? Oj dola, dola maja niaszczasnaja! – znów zaczyna hałosić babina, co po mrozie niesie daleko, odbijając się od lasków świerkowych i wzgórz przedwiecznych. – Oj żyćció majó, oj Michałaczka ty moj! Idę dalej, teraz na laski szlacheckie, a babina ciągnie za sobą swój krzyk, coraz cichszy, bo widać dusi ją w gardle. 108 Skorgoworka – trajkotanie 109 Usiudy – wszędzie 81 * * * I choinka stoi w kącie, okrągła i tęgo nabita jak dobrze ułożona kopa siana. Wybierałem najpiękniejszą, wyrosłą na wolności, w słońcu i czesaną przez wiatry, więc nasza izba jest dla niej za ciasna i nie ma gdzie wetknąć tych ptaszków i gwiazdek, zrobionych ze słomki i papierów, które ojciec pozwolił uszczknąć ze swego skarbca. W wiadrze kwaśnieją śliżyki110, wypieczone z żytniej mąki, zmielonej na żarnie, bez cukru, lecz z makiem, który dostaliśmy od Kondratowiczów. Odsiedzieliśmy wigilię w milczeniu, jakby na jakiejś stacyjce mizernej w oczekiwaniu na chwilę, aż ktoś zapowie przyjście właściwego pociągu. Na przeraźliwie błękitnym niebie stoi słońce czerwone od mrozu. Na szybach rozkwitły całe gaje z liściem sinawobiałym, iskrzące różowo na obrzeżach, jakby ktoś zamroził krew z wodą. Zaścianki jeszcze świętują, goszcząc i dzwoniąc po zaśnieżonych gościńcach bryzgunami, ale bez śpiewów kolędniczych, oglądając się za siebie, czy nie śledzi ich czujne oko. Przechodzę na stronę Krewejków, gdzie też stoi choinka. Jest suto ubrana, z aniołami, z kolorowym ptaszkiem i jajcem wyklejonym na łbie pajaca w długiej czapie. Wszystko to dzieło Loni. Są też dziwne zwierzuki pochowane po kątach, żeby zabawić się w szukankę. Wićka obiecywał mi, że kiedy nastaną Gody, to weźmie mnie do kompanii. Będziemy chodzić ze smorgońskim niedźwiedziem i gwiazdą po zaściankach: tam nie pożałują nam ni pieroga, ni łyka samogonki. Ale dziś coś jest markotny. – Chiba nam sie przyjdzie chodzić z czerwono gwiazdo – mruczy pod nosem, bo wrócił właśnie z Rymciel z jakąś niedobrą wieścią. – I zaśpiewamy my „Katiuszę” pod rymcielskim sielsowietem albo pod chatą Sawrasego – priedsiedatiela. Ot mużyczjó schamiałe: teraz to on pan! A jak krad nam las, to kto jego dubinkó111 wyściobał po srace? – Milczałby ty lepiej! – krzyczy stary Krewejko ze swojej pieczki. – Milczałby, a to... Żal mi się robi starego, bo my – jeśli cierpieć nam przyszło, wiemy za co: za pańskość naszą, co kłuła w oczy. A Krewejce – za pilnowanie kniaziowskich lasków, żeby nie rąbali w nocy co grubszych sosenek i świerczków ci z Mysińszczyzny, bo Rymcielom bliżej na Jurowszczyznę i Mikulewszczyznę. Przychodzi pani Wołczacka, która jak zawsze krzywym okiem patrzy na moje wyprawy do drugiej połowy chaty, choć tu pieczka wielka i zawsze ciepła, jak zwierz jaki, w brzuchu swoim ogniem buchająca, chleby wypiekająca. A na przypiecku gar z kapuśniakiem albo z krupnikiem warzy pieczka: nogi rozkraczone, tam się kury chowają ze złotym piecuchem. Na grzbiecie pieczki brzuchem do góry leży stary Krewejko. Przychodzi więc pani Wołczacka i wygania mnie z ciepła, bo mam iść do stodoły po owsiankę dla naszej krowy. Idę tak, jak stałem – w granatowej kurteczce i w fufajkowych spodniach w nowe walonki wpuszczonych. Po drodze biorę z chlewa rozhinie Krewejków, ponieważ trudno na ochapkę112 nieść taki kawał owsianą słomę. Właśnie wkładam słomę w rozłożone leszczynowe łuki, związane konopną wierówką, gdy słyszę łajanie Rozboja i brzęk bryzguna. Przed chatę zajeżdżają rozwalnie113, na nich, wpółleżąc, dwóch z karabinami i woźnica w kożuchu z wielkim, czarnym kołnierzem. 110 Śliżyki – tradycyjna potrawa wigilijna na Wileńszczyźnie, łamańce 111 Dubinka – pałka 112 Na ochapkę – oburącz 113 Rozwalnie – niskie sanie 82 „Znów samogonowi goście, żeby ich licho! Poczuli katolickie święto!” – myślę myślami starego Krewejki, bo u nas, wiadomo, samogonki ani na lekarstwo. Zasuponiam sznurem rozhinie i chcę ją zarzucić na plecy, aż tu widzę pana Wołczackiego, jak zmierza szparko ku stodole, obziera się za siebie i zaczyna biec. Odkładam rozhinie, a ojciec z daleka woła: – Ryśka, uciekaj! Przyjechali po ciebie! Skaczę za stodołę, nawet nie próbując się wywiedzieć, w czym rzecz. Nogi same niosą do lasku za stodołą. Przystaję za pniem i patrzę: sanie stoją pod płotem, koń macha długim łbem, na który zawieszono worek z sieczką. „Skoro ja widzę, to i mnie mogą zobaczyć i przestrzelić jak wiewiórkę” – myślę i już gnam przez głębokie śniegi z lekkością, której sam się dziwię, wprost pod wiekowe dęby. Stąd widzę białą czapę chaty z długimi soplami od strony Krewejków i błękitnawy dym, który idzie prosto do nieba. Na mróz. Odwracam się i skikam pod lenkowskie wzgórze z tą samą swobodą, za plecami czując oddech pogoni. Wreszcie jestem wśród rzadkich choinek, które jak baby na jarmarku rozrzuciły swe obfite spódnice i przysiadły na śniegu. Ze zdziwieniem znajduję wydeptane miejsce i pieniek po swojej choince. „Nic, tylko stanąć na miejscu jołoczki zielonej i udawać, że się nie jest, a tymczasem choinka niech będzie mną i niech ją sobie zabiorą” – myślę nie bez goryczy, wciąż nie mogąc pojąć, czego ode mnie mogą chcieć ci dwaj z wintowką. Ale też nie za bardzo się dziwię, bo czuję się samym środeczkiem tego zbielałego świata, podrysowanego szarą koronką drzew i granatowiejącą zielenią jodeł. Jestem jedyny tu czujący i myślący, więc ściągam ku sobie wszelkie pomyślenie i czucie, a złowrogie i groźne – to na pewno. Spoglądam ku Abaczowszczyźnie i widzę wyszczerbioną piłę świerkowych czubów i pokraczne cienie dębów na białej łące. Odwracam się, żeby nie przywołać licha, i biegnę na wzgórze cmentarne. Robi mi się raźniej wśród tych krzyży, na których imionują się jacyś nie znani mi Mickiewicze obok Oziewiczów, Ułańskich i Kondratowiczów. Odnajduję najwyższy krzyż, podobny do przydrożnych, ale ten tkwi w gęstwinie jodeł, które wyhodował czas. Tuż obok siwa brzózka. – Ach ratuj nas, ratuj, Panieneczka nasza Wostrobramska, Księżniczka Wielka Wileńska, Tatarska i Litewska... – jęczy pod brzózką. Ani chybi, moja prababka przybiegła na własną mogiłkę opłakiwać prawnuka, gonionego jak zajka po pagórkach i laskach. Nie śmiem przerywać jej w tym zbożnym zajęciu, tylko płakać mi się chce i robi się zimno. Odwracam się bokiem, bo zrywa się mały wiaterek od południa, gdzieś od Karczewszczyzny i Łoska, i miecie małymi, sroczymi ogonkami. „...Wieżo z kości brzozowej, domie złoty, zorzo poranna, ach ratuj nas, ratuj – najświeńsza Panna Maria Trocka, Panna Krasulska i Boruńska, Źyrowicka i Brasławska, Kowieńska i Ty, Królowo Czeństochowska... I nie odstenpuj od nas najświeńszy Kaziuku, królewicu niebieski...” – sypie się paciorek litanijny. Jodły zaczynają szumieć – gęsto i z oporem, brzózki syczeć jak nadeptanywąż. Coraz większy płacz we mnie nabrzmiewa, choć nie jest mi samotnie, ale tak, jakbym był w tłumie ludzi bliskich, a przecież nie do dotknięcia. I widzę brzozę najgrubszą, w czarne liszaje i laty. Brzoza się rusza, bo nie jest to drzewo, a kobieta w biały kożuch przyodziana, w ciemnej chuście na głowie. Patrzę na jej twarz ciemną, zbytnio zbliżyć się nie kwapiąc, na odejście też nie mam siły. A płacz we mnie rośnie, bezgłośny i tym trudniejszy do udźwignięcia. Serce jest nim obciążone jak kamieniem wielopudowym, świat robi się szary i smutny, choć sołnyszko powoli zniża się ku ośnieżonym wzgórzom, rzucając swe słoneczne uroki. Zdaje się mi, że za chwilę stracę dech i padnę wśród mogiłek bezprzytomny. Twarz kobiety, choć w półmroku, skądś jest mi znana. Rąbkiem chusty oczy swoje, ni to piwne, ni to głęboko niebieskie, przysłania. I pojmuję, że nieznajoma pani, bo na chłopkę nie wygląda, kryje oczy łzami przysłonięte. Ona płacze za mnie czy przeze mnie, czy za nas 83 wszystkich... Robi mi się błogo i ciepło i wybucham płaczem bez żadnej wstydliwości. Ryczę przez dłuższy czas, aż ogarnie mnie wielki spokój. Biała pani gdzieś znikła czy może skryła się za brzozę z wielką hubą na pniu. Słońce wwala się za wzgórza, stawiając na niebie pomarańczową zorzę. Wracam na Abaczowszczyznę, co rusz przystając za dębami. Jest cicho, gdzieś od Tatarów szczeka pies, aby umilknąć. Szarówka ogarnia Okolicę, kryjąc wszystko w popielatym worku. Tylko śnieg miejscami granatowieje i granatowieje świerkowy lasek. Od stodoły niesie się znajomy głos: – Ryssiek, Ryssieek!... Zanurzam się w świerkowe mroki, podchodzę pod stodołę i rozpoznaję panią Wołczacką. – Przyjechali po ciebie. Pora ciebie brać na pierewaspitanije. Masz już dwanaście lat i pańskie ty dziecko – mówi nieswoim głosem. – Potem chcieli zabrać Lonię, widać, żeby z pustymi łapami nie wracać. Krewejko – jak się należy, spoił drani samogonką. Pojechali rozwaliwszy się w saniach jak kabany jakie: napite i nażarte jajesznicy. No obiecali, że jak ciebie gdzie zobaczą, strzelać będą. I gdzie ty się szwendałeś? – pyta. – U prababci byłem... – Jutro idę do Bienicy. Tam metryka twoja – mówi poważnie matka. – Poproszę, to może ksiądz ciebie o rok odmłodzi. A to wywiozą i na bolszewika przekabacą... Ojciec smętnie zapatrzył się w okno. W izbie jest ciemno, bo na kierasinkę, choćby zrobioną z gilzy, nas nie stać: za naftę trzeba jajkiem, masłem albo samogonką płacić. Z płyty, z uchylonych drzwiczek wyłazi koguci chwost, złotym piórem pełzając po ścianie. – Straszne to czasy: dzieci porywać... – mruczy pan Wotczacki. – Czegoś takiego nawet za rewolucji nie było. W sieni słychać jakieś drapanie i szmery. Patrzę, a to Wićka wyciąga z izby nagą choinkę. Szczerzy zęby w przyjacielskim uśmiechu: – Nie mówił ja, że nie kolendować, a „Katiusza” będziem śpiewać! A chuinka na Nowyj Hod. – My choinki nie rozbierzemy – mówi twardo pani Wołczacka. – Niech się dzieje, co chce. A jutro, skoro świt – do Bienicy! Zabijcie mnie Po raz drugi powędrowała pani Wołczacka do Smorgoń, żeby starać się o wyjazd za Niemen i Bug. Śniegi były kopne, więc wyszła o pierwszych brzaskach, chcąc przed nocą dobrnąć do miasteczka. Tam mogła przenocować w domeczku Masiowskich, na przedmieściu, w Borowym Młynie. Masłowscy, rodzina mieszczańska i polska, od lat mieli różne interesy w mająteczku nad Drają. Swego czasu przeleżałem tam przez parę dni, kiedy wpadłem w kierat drewniany: wtedy to miałem gorączkę, termometry pękały, a ja widziałem pokój niby w żelatynie – stężały i dziwnie przeinaczony. Jak nam potem wszystko dokładnie opowiedziała, szła pani Wołczacka drogą sanną, ale sanie nie jeździły, bo nie mieli gospodarze żadnego interesu w podróżowaniu. Siedzieli w chatach, jak bobry w żeremiach, karmiąc bydło i zerkając w wychuchane kółko, czy nie nadjeżdża jaka władza, żeby pożywić się i obwieścić o nowych porządkach. Kobiety przędły albo wyciągnąwszy drewniane krosna, podobne do szkieletu przedpotopowego gada, pracowicie 84 przerzucały czółenko przez siatkę osnowy. Szła matka znanym szlakiem, którędy niegdyś jeździła i wozem, i cugowymi: przez Łoszany, Łasiewicze, aby ześliznąć się w daubuciski parów, kędy kręciła swe meandry uśpiona Draja. Przysiadła na żerdeczce przy meczecie, który wyglądał jakby kto na dworek szlachecki nałożył hełm rycerski ozdobiony w półksiężyc i obok postawił wieżę strażniczą strzegącą Dzikich Pól. Pot z niej się lał jak przy młóceniu cepem i pomyślała, że dobrze by było skręcić do Łostajów, na szklaneczkę czaju i pokrzepiającą rozmowę do pana Kryczyńskiego, człowieka książkowego, po petersburskich naukach, mutywileja – dobroczyńcę i opiekuna daubuciskiego meczetu. Przypomniała sobie, że przecież pana Kryczyńskiego nie ma: gdzieś tam wędruje on teraz przez palmowe gaje, z palmą męczeństwa w garści i z radością w sercu, że wszystko już poza nim. Właśnie po tym, jak w nocy wyprowadzili go ruscy partyzanci przed dom, aby zamęczyć na śmierć, uciekła pani Wołczacka z Abaczowszczyzny, nie obiecując sobie rychłego powrotu. ,,I wróciłam na swoje nieszczęście” – przyznała się głośno. Powstała na odrętwiałe nogi, bo słońce ześliznęło się z niskiego zenitu, śpiesząc ku przemarzniętym wzgórzom. Szła nie rozpoznana przez Kaśkiewicze, Sinki i Kapłany. I zobaczyła nizinność ziemi ojcowskiej: pustkę i ogołocenie zupełne, bo nie tylko dwór, spichlerz, stajnie i obory poszły z dymem, ale też przyłożono siekierę do szpaleru młodych lip. Gdzieś za pagórkiem kryły się czworaki. Skręciła znajomą drogą na Koty, zostawiając pamięć majątku po prawej ręce, i nasunąwszy głębiej chustkę, przeszła przez wieś. Psy biesiły się zajadle, na ziemię kładł się zmierzch. Za Kotami, na sinych śniegach, tu i ówdzie porosłych czarną olchą i ostrym krzakiem, dopadł ją zimowy mrok. Przy samej drodze, tu bardziej rozjeżdżonej, stały samotne drzewa jak duchy zapomnianych przodków. W cienkiej koronie coś pogwizdywało i syczało, i zdawało się, że z pól nadchodzi białoruska Bieda–Płaczka, żeby użalić się nad babskim losem. Wreszcie zamigotały żółte, rozsmarowane światła Kiewłów. Nie bacząc na psi jazgot, zastukała do chaty, gdzie niespokojnie mrugała kopciłka. – Kahó tam czerci niasut?! – strwożył się babski głos. Pani Wołczacka przyznała się, że jest zdrożona i chciałaby trochę się zagrzać. – Swaci114 ty... A kudy u ciomnuju noczku leziesz? Więc moja matka wytłumaczyła, co i jak, że idzie spod Łosku, u Smarhóń, do naczalstwa. Zgrzytnęła zasuwa i w drzwiach stanął bosy, brodaty chłop w lnianym przyodziewku i w kożuchu zarzuconym na plecy. – Boh z tabój, wajdzi, swaci... – rzekł z pewnym szacunkiem, ujrzawszy panią Wołczacką: hożą, rumianą i niebieskooką. Posadzono ją na ławie pod ścianą. Dziad z powrotem wlazł na piec, a baba, drobna i żwawa, krzątała się przy stole, zbierając gliniane miski. – Nia boj sia, hałódnaja ty? Matka wyciągnęła z kieszeni zawiniątko z chlebem, o którym zapomniała w czasie wędrówki, kiedy powtarzała jedno, że musi dojść do Smorgoń, inaczej zginą wszyscy. Gospodyni podsunęła miskę z rzadkim kapuśniakiem i siadła pod piecem, bystro oglądając przybyłą. – Coś mi się wydaje, że ty nie nasza... – zagadnęła po białorusku. – Jakaś inna ty... – Długie lata mieszkała ja w Mołojcewie. Na służbie byłam u państwa – gładko zełgała moja matka. – U kogoż to? Znam ja trocha Mołojcewo. – U Wołk-Wołczackich. Mieszkali oni w hrabiowskim dworze, koło samej Buchowszczyzny – zebrało się na rozpaczliwą bezczelność mojej matce. 114 Swaci – ziomek, swojak 85 – Znam ja Buchowszczyzna. Tam za kumę byłam. Ci nie u tych Wołków, gdzie panienka z drajowskiego dworu za pániczkę została? Brzuchatego i starego wzięła, wszystko z nieszczęśliwej miłości do wioskowego. – O nieszczęśliwej miłości to ja nic nie słyszała – cicho odparła moja matka. I wstała, i zaczęła śpiesznie się ubierać w swoje liche paletko. – Wilki chodzą i czubaryki pod Smorgoniami baby gwałcą –powiedziała baba. – Ja ciebie z chaty nie wyganiam. Widzisz, krzyże przed każdą wioską postawione. Zło idzie na ziemielkę naszą. Niedługo cały świat ma być spalony. Ten tylko ocaleje, kto się krzyżem odgrodzi. Pani Wołczacka, jak szybko się ubierała, tak równie szybko zrzuciła płaszcz. – Do świtu posiedzę na ławie – zgodziła się. –Ja do Smorgoń dojść muszę. – A siedź sobie, hołuboczka, siedź. Mój stary mocno chrapiący. Ty zdrożona, może choć trocha zdrzemniesz się. Kobiecina, zdmuchnąwszy dymiącą kopciłkę, polazła do łóżka, gdzie już spało dwoje dzieci. W Smorgoniach, w znajomym domku oczekiwała panią Wołczacką wielka niespodzianka. Urzędował tam Bociański – Biała Gorączka, sąsiad z Mołojcewa. – Wyjeżdżamy, znaczy się, do Polszy?! Takie buty u Aniuty! – powitał on żonę pana Wołczackiego. – A cóż szanowny małżonek porabia? – Choruje. – To i dobrze. Nosa, pókij co, nie wytykajcie z chaty i swoich czaharów. Pana Wołk–Wołczackiego mogą zamknąć za pracę w magistracie, choć był tam z nakazu Organizacji, to dziś gorzej dla niego. Takie buty... Papiery my wam wyrobimy, spis majątku sielsowiet powinien zrobić. I wolna droga. Zamieszkają państwo w Siedlcach, a może w Warszawie, choć mówią, że mocno pogruchotana jest ta nasza Warszawa... – pan Bociański rozmowny był, a nawet wylewny, czy to pod wpływem mołojcewskich wspomnień, czy też od pierwszaka, którym niosło od niego. – Nic tu po nas. Bolszewia zapanuje, na jak długo, nie wiadomo. Trzeba głowy ratować, pókij czas. A pani, pani Zofio, to piękna jak zawsze. Polkę nic nie zmoże. A tego politruka, co panią urzędowo przyjmował, to myśmy załatwili. Trzeba było wiedzieć, kogo podsmarować i u kogo napyskować... Pani Wołczacka, przenocowawszy u Masłowskich, powróciła na wysoczyznę. Tym razem podwozili ją gospodarze na swoich rozwalniach: niskich, sunących przy ziemi i rozłożystych, żeby chłop mógł z pańska się rozłożyć. Ale kiedy pożegnała ostatniego woźnicę i wyszła za Koty, i ujrzawszy spustoszenie wielkie pojęła, że nie może iść wprost, znajomą drogą, kiedyś obsadzoną lipą, gdzie na jej powroty oczekiwali Toluś z Luśką, matka i groźny kniaź-ojciec – ogarnęła ją rozpacz większa niźli podczas pogrzebu matki. – „I po co wyjeżdżamy? I kto na mnie może oczekiwać?” – myślała. Szła i płakała patrząc na stado gawronów krążące nad rumowiskiem drajowskiego majątku. „Czego one tam jeszcze mogą szukać?” – dziwiła się zazdroszcząc ptaszyskom ich wolności lotu, a nade wszystko tego, że nic nie wiedzą o tym, co było. * * * Zima nadal trwa w całej mocy, blasku i bezwzględności. Pulce naszej uszka zbielały, rude piórka zalśniły jakby masłem posmarowane, śpiewna stała się i gospodarska, i oto pewnego dnia siadłszy w kącie zniosła pierwsze jajo. – Zima się przesila – mówi ojciec, który już nie podnosi się z łóżka, gdzie leży przywalony kołdrą i płaszczem, wychudzony i obrosły siwą szczeciną. Mrozy uderzyły jeszcze większe. Białe liszaje wypełzają coraz dalej z kątów, wodę w beczce trzeba wydobywać spod skorupy przez noc narosłej. Zamiast chrustu mamy teraz za 86 domem kupę zamarzniętego nawozu, i jest to wina pana Wołczackiego, że naraił takie ogrzewanie. Sam jeszcze jesienią ściągał chrust, miast wziąć się do siekiery. Ojciec nawet nie próbuje się bronić, bo wtedy w panią Wołczacką wstępuje owa druga pani, której i ja zaczynam się bać. Krzyczy ona za matkę nie jej głosem, gdyż inną – ciemną i oszalałą duszę musi mieć towarzyszka matki. – Idziemy po drzewo! – skoro świt budzi mnie matka. Bierzemy piłę i siekierkę i brniemy w laski, zapadając się w śnieg po kolana. Nasz trop prowadzi do chudej brzózki, co wcisnąwszy się między świerki, obficie rozrzuca swe kasztanowe włosy. Odkopujemy śnieg przy pniu, przyłożywszy piłę ciągniemy, każde ku sobie. A kiedy brzózka się chwieje, usuwamy piłę i matka strąca brzozę w śnieżne kołdry. Ogałacam swą siekierką brzózkę z jej smutnych włosów. Przepiłowujemy na części i ciągniemy ku chacie białe żerdeczki. Sycząc i zwijając w rulonik białą korę, raźno buzuje brzoza w płycie. W izbie ciepleje. W czarnym saganie bulgocą ziemniaki dla nas i dla parsiuka, a Pulka po raz któryś obdarowuje dom wielkim, ciepłym jajkiem. – Udała się nasza Pulka, dlatego że Krewejkowa pożałowała zdrowej kury – cieszy się matka, bo kiedy wypuszcza kurę na południowy śnieg, pod strzechę z soplami jak srebrne sztylety, Pulka poznaje panią Wołczacką z daleka i biegnie do niej jak wierny pies. Dziś niebo mętnieje, słońce przebija się przez żółtości coraz gęstsze. Jakiś niepokój czuje się w powietrzu. I matka jest niespokojna: wróciła od Krewejków czymś dotknięta do żywego. Wiem, o co chodzi. Gdy dokończono młócenia cepem, a potem ziarno przeszło przez wialnię, podzielono je na dwie równe kupy. Swoją część zanieśli Krewejkowie do skrzyń, a gdy z matką zabraliśmy się do sprzątania – nasze ziarno dziwnie osiadło. I akurat dziś z tą wieścią poszła pani Wołczacka do parobka kniazia tatarskiego. Teraz patrzy szalonym okiem: – Sama jestem! Gdzie są mężczyźni w tym domu!? Ojciec wbija oczy w sufit, a pani Wołczacka wali się w pierś w jakimś dzikim zapamiętaniu i prosi: – Zabijcie mnie! Zabijcie!... Chwyta siekierkę i grzmoci obuchem w beczkę, cud, że ją nie rozwala! – Zabijcie mnie! Ja tak dalej nie mogę... Wybiega do chlewu czy do stodoły, aby rozpamiętywać swoją klęskę. – Widzisz, jaka jest twoja matka... – mówi z wyrzutem mój ojciec. Narzucam kożuszek i idę – byle dalej od pana Wołczackiego i pani Wołczackiej, jego żony. Od wielkiego lasu i Karczewszczyzny ciągnie szerokim, rześkim oddechem. Z podżółconego nieba zaczyna sypać drobną kaszką, podrywa się wiatr i bije w twarz ostrą śnieżną krupą. Gwiżdżę na Rozboja, który upodobał mnie sobie ostatnio w badziakach po wzgórzach i laskach. Idziemy przed siebie, a lasek szumi, jak tylko może szumieć obudzona choina. Wychodzimy z tego schronu wprost w kotłowania zamieci: prowadzi ona przez pola tabuny zeźlonych ogierów, białych jak piana, gdzieś w przesmyk między lasem a Łysą Górą. Nagle Rozbój wciska kitę pod siebie i zawraca, goniąc co tchu ku domowi. Darmo go wabię, moja ciućka nawet nie obziera się za siebie. Pozostaję sam naprzeciw wariującym śniegom. Im wyżej idę, tym mocniej szaleją śniegi, próbując moich sił wykarmionych na bułbie i gliniastym chlebie. I, nie wiedzieć czemu, ogarnia mnie durman115 jakiś, jakbym był opilcem opitym zamiecią. I widzę, jak od łąki z dębami, pod górę i z wiatrem biegnie szary pies: kark ma gruby, pysk ostry, puszysty krótkawy ogon wiatr mu wgniata pod brzuch. Bezpański to pies i samotny, ale zobaczywszy mnie, zamiast przywitać nowego pana, skręca w lewo i omija z daleka. Sobaka wplątuje się w płachtę nisko sunących śniegów i wraz z nimi spływa za wzgórze, do naszych rzadkich lasków, nie oszczędzonych przez Mysińszczyznę i pana Gińczewskiego. 115 Durman – oszołomienie 87 Dopiero pojmuję, kogo spotkałem na swej drodze i dlaczego opuścił mnie Rozbój, gdy wiatr przywiał mu groźną wieść. Drewniana wyszka116, która ma oznaczać, jak powiedział pan Wołczacki, że tu jest 281 metrów Oszmiańszczyzny nad morską równiną, żałośnie świszcze swoimi żerdeczkami. Od lasów ciągnie białe wojsko, zlodowaciałe od stóp po rozkudłane łby. Chce mi się krzyczeć, głos mój porywa zamieć, wplątuje między żerdki. Daję się spychać z Łysicy ku dołom zawianym grubo śniegiem, między poskręcane sosenki, gdzie w pierwszą wojnę bytowali w przyczajeniu, nie wiem, czy ruscy, czy niemieccy sołdaci. – Zabijcie mnie! Zabijcie mnie – pannę wieczną i niezniszczalną! Matkę wściekłą i szaloną! Zabijcie mnie i mojego syna, i ojca, i ducha! Zabijcie nas! – wrzeszczę jak opętany i raptem odczuwam wielką ulgę. Jestem cały mokry od potu, a między nogami czuję rozlewające się, dobre ciepło. Krewo Marcowe śniegi wciągają walonki aż po cholewkę i do łydki przylega mokra, zwarzona kaszka. Nie wszędzie przejdziesz w ten czas, bo zwały śniegu zaległy wąwozy i jary, dziury i kotlinki. A w domu coraz trudniej usiedzieć. Ojciec leży w chłodnym kącie, patrząc w milczeniu swym wielkim, głęboko osadzonym okiem, coraz bardziej obcy i daleki. Pani Wołczacka złości się co rusz i nie lubi moich wypraw w Okolicę, bo są one zdradą i ucieczką. – Tylko przyszedł ze szkoły i paaszół! I tyle jego widzę... – mówi z goryczą, gdy ja, mając na zębie ostatnią zacierkę, już wciągam swój kożuszek i łapię za czapkę-uszankę. – Nie bój się: karmią ciebie tam różne Oziewicze i Markowicze – dodaje nie bez pewnej złośliwości. Nie zważam na to, bo od paru dni mam narty pożyczone od Loni, i z Michaśką, Wackiem Markowiczem i paru chłopakami ganiamy po górkach jak najprawdziwsi polscy legionierzy. Możemy spokojnie przejść po śniegu i w każdą dziurę wścibić swój nos. A pod wieczór, gdy wraca mrozik, narty niosą po stwardniałej skorupie jak para rozeźlonych koników. Wsuwam stopy w skórzane pętle, biorę kijki z leszczynowym kółkiem na końcu, które zostawia okrągły ślad na śniegu, i sunę przed siebie: za oborę i żerdziane ploty. Z daleka widzę dwie figurki – pędzą z góry, wprost na dęby i łąkę graniczną. Spotykamy się pod dębem. – Sie masz, Siemaszko! – wita się Michaś, a Wacek Markowicz rozciąga swe pucki w dobrodusznym uśmiechu, wystawiając wielkie jak kamyki, żółtawe zęby, i wyszarpuje zza pazuchy butelkę. – Nu, chłopaki, dziarnióm! – Jej Bohu, dziarnióm! – zgadzam się, przyjmując butelkę z brudnawą, żółtą samogonką. Wódka jest słaba, nie pierwszak to, no ma swoją moc, bo czuję, jakbym był po tęgim kapuśniaku na baranim łoju. Śmigają narty, stukają kijki. Wreszcie zjeżdżamy pod samych Tatarów. – Zajdziem po Selima? – zastanawia się Michaś. Selim jest starszy o parę lat i jak to Tatarzy: z wioskowymi nie trzyma, ale też niezbyt przystaje do naszego towarzystwa. – Ja po niego pójdę – mówię tknięty jakimś wewnętrznym musem. Zostawiam narty pod ścianą i przekraczam wysoki próg. Chata Siulków jest w ciągłej budowie. Ta część nie ma stropu ani klepiska dobrze ubitego. Ni to stodółka jest, ni to świronek, a w kącie stoi parę wielkich cebrów. Moczą się w nich baranie i cielęce skóry, śmierdzą moczem i dębową korą. 116 Wyszka – wieża triangulacyjna 88 Otwieram małe drzwiczki, prowadzące do izby z wielkim piecem, stołem i ławami przykrytymi kożuchem. Siulkowe to łóżko. Selim siedzi za stołem. Na żółtych deskach walają się glony chleba i główka cebuli. Ciemne włosy Selima sterczą jak krucze pióra, czarne oczy błyszczą gorączką. – Może by tak poszedł z nami na narty? – proponuję jak chłapczuk chłapczukowi. – Wyjeżdżać chcecie? – pyta Selim. – A ci tu już Polszy nie bendzie? – Co ty gadasz: Polska była i będzie! – mówię twardo. – Tak po co wyjeżdżać? – Przecież nie na zawsze. A jak co, to wyzow wam przyślemy. No nie bój sia – my wrócimy, a za nami piechoty całe błonie! – Matka twoja była. Na pieczce u nas gościła – z jakimś smętkiem mówi Selim. – Siedziała i płakała. Od tego i moja dusza chora! – przyznaje się Selim i oczy jego płoną jakimś ogniem, jak u kogoś, kogo durman ogarnia, a on jest wobec niego bezradny niby zwierzę, co nie zna siebie samego. – Co ty, Selim, co ty! – mówię i naprawdę zaczynam się bać Selima, który już nie jest chłopakiem, choć razem z nami szkolną ławkę tyłkiem wyciera. – Ci ty durnopianu nie najadłszy sia? – Allah jest wielki! Allah wszystko może! – wybucha syn starego Siulki, który na pamięć zna wersety z Koranu i po zamordowaniu Kryczyńskiego jest jakby tatarskim księdzem w daubuciskim meczecie. – Żeby ty wiedział, Ryśka! I Selim Siulkowicz zaczyna mnie obejmować i ściskać jak brata, albo, co gorsza, jak dziewczynkę! Wyrywam się z tych objęć, które tym dziwniejsze są, bo Selim jak wszyscy Tatarzy – nie pijący. – Ty naprawdę zdumiawszy! – wołam na odchodne, ale Selim jakby zapomniał, co robił: znów skarży się, że duszę ma chorą... Michaś z Wackiem przytupują za węgłem chaty. O nic nie pytając, Markowicz wyciąga butelkę z mętną samogonką i po raz drugi raczymy się bez specjalnego smaku, ale z przekonaniem, bo zaraz cieplej się robi i świat do nas należy. Śmigają deski – pędzimy przez pagórki, rzadkie laski i pola, wiatr gwiżdże w uszach i przestaję myśleć o dziwnym zachowaniu Selima. Po pewnym czasie Wacek odłącza się od nas, bo trzeba krowom i owcom zarzucić owsianki. Michaś zaprasza do Oziewszczyzny: – Chodź, nie pożałujesz. Pokaża ja tobie coś. Tylko morda na kłódka, pamiętaj! – Pobożyć sia mogę! – odpowiadam i trzykrotnie się bożę, bo Michaśka poważny jest nadzwyczaj. Wchodzimy do wielkiej stodoły, zaraz po prawej ręce siano złożone, już dobrze napoczęte przez długą zimę. Włazimy na górę i gdzieś spod belki wyciąga Michaś zawiniątko w starej pościłce. Rozwija pościłkę i oto widzę najprawdziwszy, czarno błyszczący pistolet. Żadna to pepesza czy zwykły karabin: broń żukiem łyskająca, szybkostrzelna i niemiecka. W drugim zawiniątku patrony jak ziarnka fasoli i dwa magazynki. – Tak ty do Polski chcesz wyjeżdżać? A my, patrzaj tylko: walczyć będziem – mówi Michaśka. – Szmajser to prawdziwy. Nie wiem, co mam powiedzieć. Strach mnie ogarnia i podniecenie wielkie, jakbym oglądał jakąś książkę, co obiecuje przygody niebywale. – Rozpędzą was, jak pod Wilnem, albo, co gorsza, ukatrupią – mówię. – Żadnych papierów na ta cala repatryjacyja nam nia trzeba! Jak źle bendzie – przez granica przejdziem. Tylko adres przyślij, żebym wiedział, gdzie ja mam ciebie szukać – mówi zupełnie poważnie Michaśka, zawijając swoje czy swoich starszych braci skarby. – Ot, co ja chciał tobie pokazać. A teraz chodź – jakieś zacierki posiorbim! 89 Mówi szczerą prawdę pani Wołczacka, że podkarmiają mnie w niektórych zaściankach. Chociaż wcale o tym nie myślę ani też specjalnie nie jestem głodny. Chyba że zobaczę pełną miskę i poczuję zapach prawdziwego chleba, gdzie więcej żytniej mąki aniżeli gotowanej kartoszki. Zachodzimy do wielkiej izby w ogromniastym domu Oziewiczów, gdzie stoi piec i długi stół od okna do drzwi. Na stole dwie miski: widać, że pani Oziewiczowa zobaczyła nas przez okno. Siorbiemy krupnik, dobrze nagotowany na kościach. Mówię, że ojciec drennie się czuje, a matka po tym młóceniu cepem – niczego sobie. Czasami tylko narzeka, że ją w boku kłuje. I o niczym innym ani słowa, chociaż męczy mnie podejrzenie, że wszystkie zaścianki już wiedzą o tej drugiej pani Wołczackiej, która gości u pani Wołk-Wołczackiej. – Wrócicie wy do swoich majątków, wrócicie – mówi śpiewnie Oziewiczowa. – Jak świat światem, nigdy tak nie było, żeby ptaszkom gniazdka zabierali. Jeszcze Bóg jest na niebie, a na ziemi sprawiedliwe ludzie. Byle do wiosny. Niemca już biją na jego ziemi. Jak pokój przyjdzie – Polska wróci po swoje. Wracam już o zmroku. Pani Wołk-Wołczacka jak zawsze zła jest na mnie za to badzianie się. – Jutro nigdzie nie idziesz. U Kondratowiczów o konia poprosiłam. Zawieziemy do Krewa twojego ojca. Jakiś szpital i jacyś felczerzy podobnież tam są... * * * Od samego rana sypie śniegiem i podmuchuje z południa. Pan Wołczacki ułożył się w saniach, okutany ciepło, przykryty derką i sianem, pani Wołczacka siadła za furmana, a ja obok za pana. Żwawy kasztanek Kondratowiczów drobi ochoczo po drodze wąskiej, ledwo przejezdnej, z zaspami nawisłymi i z prawa, i z lewa. Za górą, która przez Kozarowszczyznę wiedzie, droga zaczyna się niespokojnie wić, zaspy rosną i dymi z nich jak z wielkiego pytla w zwariowanym młynie. Zamieć się wzmaga, smagając w twarz i klejąc oczy: przejeżdżamy Kuncewszczyznę nie widząc ni domu, ni żywego ducha, tylko ścianę śniegu. Dalej nigdy nosa nie wysuwałem, a gdzieś tam twardo stoi Krewo. „Ciemne jest Krewo i groźne, wisi ono nad nami jak wyrzut sumienia, bo jak my sami, Krewo jest poniewierane i grzebane, ale jakże zapomnieć siebie samego – skoro bez Krewa nie byłoby ni nas, Oganowskich- Dowgiałłów, ni Wołk-Wołczackich, ani też litewszczyzny ni polszczyzny, a tylko jedna Ruś Wielikaja, carowie i ich oprycznicy, i popi, co się skrywszy za świętość carskich wrót, służyli carom jak psy posłuszne, bijąc czołobitnie czołem...” – tymi i podobnymi słowami, niby z dramatu Słowackiego, objaśnia mi pani Wołczacka tajemnicę Krewa. A ja wiem jedno, że na zachodzie, za Kozarowszczyzną i Kuncewszczyzną, za górami, jarami i lasami stoi zamczysko, związane kiszką podziemną z Łoskiem – siedliskiem złych duchów. I jest to miejsce, o którym trudno zapomnieć, bo od kiedy moja pamięć sięga, co rusz w niej śni się Krewem. A może krwią? A może krewnymi? A może krwawicą lub krwawnikiem na krew przykładanym? Dziś matka nic nie mówi o Krewie, choć wiezie mnie tam jako pomoc przy ojcu, który leży w półzaśnięciu, jakby właśnie w Krewie spodziewał się krwi świeżej i zdrowej. Kasztanek spocił się mocno, przeciągając sanie przez sypkie zawiania. Zeskakuję z sań i brnę z tyłu. Droga się zwęża w przesmyk szeroki na koński zad. Nad głową, w krzakach kłujących i ostrych, z przywiędłą pomarańczową kulką, trzyma się wielka kopa śniegu, gotowa runąć na nas. – Zobacz, popatrz tam! – rozkazuje pani Wołczacka, odwróciwszy się od wiatru. Odwracam głowę i widzę wielką, szeroką szczelinę w ziemi, a bliżej nas, po lewej ręce, na podwyższeniu stoją ruiny jakiejś spalonej fabryki. Same mury, nic więcej – w śniegu i zawianiu... 90 „To tak ma wyglądać zamek kniaziowski?” – myślę rozczarowany głęboko, przywołując w pamięci zamki warowne oglądane w książkach. Droga prowadzi w dół, między małe drewniane domki. Jest też trochę murowańców. W środku miasteczka domki gęstnieją, stojąc przy samym rozwidleniu dróg. Uliczki-drogi rozpełzają się w cztery strony świata, jakby chcąc wyrwać się między wysokie wzgórza z tego uniżenia nizinnego. Czarne olchy znaczą koryto rzeczki, która nie wiem dokąd ściąga marcowe wody: czy do Wilii, czy do Berezyny? Czy do Niemna i Bałtyku szarego, czy do Dniepru, Kijowa i Morza Czarnego, kędy wiodły szlaki na srogiego Turczyna? O czym nie tak dawno czytałem u Sienkiewicza, co się ma wywodzić z Sieńków – bojarów białoruskich. Przypomina mi się Siergiejewicz i jego nauki. „Ciekawe, co on może powiedzieć o Krewie?” – myślę. – Widzisz, w tym zamku Polska z Litwą weszły w unię wieczystą. Litwa dzięki temu ocalała i Polska miała spokój prawie na pół tysiąca lat. Białorusinów nie byłoby ani Ukraińców, a może i Litwy, i Polski, żeby nie to nasze Krewo... – poucza mnie pani Wołczacka. Ojciec zanosi się długim kaszlem i charknąwszy spluwa gęsto. Biorę ostrożnie garstkę siana i rzucam ją na śnieg, i widzę, jak w suszonych trawach zakwita, krwawy kwiatek. – Nie możesz charkać dalej? – pyta z naganą pani Wołczacka i pogania konika, bo wjechaliśmy między domki, przed którymi bieszą się kudłate pieski, skacząc po brudnych, pomyjnych górkach. Matka zapytuje babinę, okutaną w chusty, o szpitalik i za chwilę podjeżdżamy pod murowany, brzydki domek. Pomagamy ojcu wygrzebać się z siana, matka bierze go pod rękę i wprowadza do środka. Zostaję sam. Koń z głośnym chrzęstem przeżuwa siano. Spod derki paruje ostrym zapachem końskiej sierści i amoniaku. Rozsiadłem się w saniach, a śnieg wytrwale okrywa nas białą pościółką, że jesteśmy jakby odlanym z wosku i zapomnianym przez Boga pomnikiem. Nadstawiam ucha i słyszę, jak naszczekują psy, gdzieś zapiał kogut na odligę, a z olch, rozstawiając szeroko skrzydła i rozczapierzając ogon, wilgotno i tęsknie kraczą gawrony. Wtem słyszę coś jakby chrzęst skór i brzęk metalowych skuwek. Gdzieś spod kamiennych murów fabryki wlecze się paru sołdatów. Idą w nieładzie i jakby szarpiąc się między sobą. Wytrzeszczam ślepia i dostrzegam, że są w baranicach i w krótkich kożuszkach i wloką ze sobą wysokiego starca w obszarpanych futrach. Niby go prowadzą pod rękę, a właściwie to ciągną wbrew jego woli: starzec musi być nad wyraz silny, bo soldaci depcą się przy nim i szarpią się jak zgraja psów koło niedźwiedzia. Serce moje ściska dojmujące współczucie dla starca i dla tych sołdatów, którzy, wiem o tym, muszą robić swoje. Przez pierze śnieżynek nie mogę rozpoznać, co zacz za wojsko, bo szamotanina odbywa się w całkowitym milczeniu. „Tutaj jest szpital!” – chcę zawołać, gdyż pojmuję, że starzec musi być w wielkiej gorączce i oni chcą go ratować, ale głos nie chce mi wyjść z gardła. A sołdaci, jakby posłuszni moim myślom, skręcają ku nam. Widzę siną twarz starca, przewrócone białka oczu i krople krwi ściekające po siwym wąsie. „Tutaj jest szpital, tutaj ojciec mój...” – szepcę, a oni przechodzą mimo, mijając ruderę szpitalną, i dalej idą pod górę, w śnieg i w biel... – Nie chcieli twojego ojca przyjąć do szpitala – mówi mi nad samym uchem pani Wołczacka. – Dla wsiech miesta nietu. Naszych nużna leczyć! Pan Wołczacki poszedł za węgieł wysiusiać się i musi jeszcze widzieć pochód ze starcem. Wraca, a oczy ma szeroko otwarte, z głębi patrzące mroczno i niebiesko jak kwiat rozkwitły w cieniu. – Niedobre to miejsce – mówi schrypniętym głosem. – Nieudaczne to miejsce... – Co tam pleciesz! Wracz ciebie nie przyjął, bo nie dojrzał ty jeszcze do szpitala. – To i bardzo dobrze. Kiejstuta tutaj dusza się błąka i kołacze. Nieudaczne to miasteczko. – Myślisz, że władza sowiecka uśmiercić chce ciebie? Oni mają czas, oni poczekają... 91 – Co było z tym Kiejstutem? – pytam zupełnie niepotrzebnie, bo już wszystko pojąłem tym swoim wilczym swędem. – Jagiełło Olgierdowicz kazał w Krewie swego stryja, staruszka Kiejstuta, udusić. A wszystko przez to, żeby z Polską się zjednoczyć. A dziś co nam z tego? – jakby dziwi się mój ojciec, wygodnie moszcząc się w saniach. Wyraźnie jest zadowolony, że nie musi pozostawać w Krewie... Odejście Wszystko, co było trochę dojrzalsze, poszło na front, który teraz grzmi gdzieś pod Berlinem, albo pochowało się po skrytkach i norach – a po wioskach i Okolicy rozeszła się wieść, że przyszła kolej na dzieci. Już nie na pieriewaspitanije, jak to było ze mną, wypędkiem z pańskiego świata, ale na roboty do lasu, na kolej żelazną biorą starsze dzieci. Przed szkołę zajeżdża ciężarówka i wygarnia dzieciuków na zaszczytną pracę na rzecz ojczyzny, która przeżywa swą wielką wojnę ojczyźnianą. Nasz nastaunik, Julian Siergiejewicz, pewnego dnia stanął przed klasą i powiedział wprost: – Dzietaczki majé, kiedy pryjeduć pa was – ja wyjdu parazhawarywać z nimi, a wy uciakajcie praz akno u les... Nikt nie dziwił się tej odwadze Siergiejewicza, bo przez te miesiące stało się jasne, że jest on z nami, a nie z wielką Rasiją, co dalej oswabadzała lud białoruski, dostatecznie już oswobodzony. Z Michasiem i paroma chłopakami zrobiliśmy próbę. Ucieczka przez okno i przez krótkie pole do naszego cienkiego, lecz gęstego lasku wyszła nadzwyczaj sprawnie. – Nawet wystrzelić nie zdążo. A ot, żeby tak jeszcze para granatek schować w lasku – rozmarzył się Michaś. – Tańcowaliby oni z nami jak dwa Michały: jeden duży, a ja mały... Smutek mnie ogarnął, bo dlaczegoś przypomniała się mi czytanka z pierwszej klasy i ja siedzący przy stole, w kręgu lampy, i ta niezmierna radość, gdy z literek i słówek wyłoniło się dwóch Michałów, którzy, nie wiedzieć czemu, tańczyli z sobą, skoro jeden był duży, a drugi mały. Jest wczesnomajowy poranek. Idę przez nasze wzgórza i laski w wielkim szumie choin, świeżych brzózek, osik i krzaczastej łozy. Napiłem się już słodkawego soku brzozowego i czuję w sobie nową, brzozową silę, że sam jestem gotów się rozszumieć. Skowronki stoją nad głową jak znaki zapytania nad tym ciemnym i trwożnym, jakie się dzieje w naszej izbie. Pod nogami chrzęści zeszłoroczny badyl, obok wbija się choineczką skrzyp przepasany ciemną obrączką; kwitną mlecze-oduwańczyki i ze swej norki przy drodze wyłazi naburmuszony trzmiel, co przespał ciężką zimę w trzmielnej samotności. Poszum wiatru i powietrza ogarnia cały świat i wprawia w ruch białe obłoki, które wypływają zza lasu i żeglują na zachód. Już nie do Mołojcewa, bo ono stracone na zawsze, ale pod jakieś Siedlce i Warszawę, gdzie mamy rychło wyjechać. Papiery już są, tylko czekać na ozdrowienie ojca i na transport ze Smorgoń. I może dlatego tak lekko mi się idzie, że mogę pożeglować w nieoglądane i ledwo poznane z książek i opowieści... Siadam na swoim miejscu. Michaśka mówi mi, że wyrychtuje sunduczek117 drzewiany z takim zamkiem, że nikt jego nie otworzy, a już na pewno sołdaty, które będą sprawdzać nas i badać po drodze. 117 Sunduczek – kuferek 92 Dziś ma być lekcja rysunków i Siergiejewicz kreśli na tablicy dworek z ganeczkiem, widziany tak, jakbyśmy podjeżdżali z boku bryczką – widząc jedną ścianę, dach z dwoma kominami i wystający ganeczek. „Przy ganku postawiłbym jeszcze ławeczkę” – myślę biorąc się do roboty i widzę, że przerysować dworek nie jest trudno, ciężej w nim zamieszkać. Wbiega Koniczkowa i z miejsca krzyczy: – Jadą jakieś sołdaty! Jadą! Siergiejewicz z kredą w ręku wychodzi na dwór, a my kicamy przez okno, małyszom każąc zostać w klasie. Samochód to odkryta kałamaszka, podobna do tych, jakimi rozjeżdżali Niemcy. Stanęła ona tak, że nijak nie można uciec w lasek. Czaimy się za chlewikiem i drewutnią Koniczkowej, ślipiąc zza węgła. Siergiejewicz z kredą w garści rozmawia z jakimś oficerem, co można poznać po pagonach. Rozmowa idzie ostra: nasz nastaunik po białorusku swoje, a tamten z ruska, z jakimś dziwnym okaniem, chyba gdzieś znad Wołgi czy innej Pieczory musi być on. – Walimy do Markowszczyzny – mówi Michaś. – Ni chiera nie zobaczo, tak stanęli czubaryki niechrzczone! Kuląc się przebiegamy pod ścianą szkoły i rowem pędzimy do stodoły Markowicza, za którą pełno lasków i rojstów. Stodoła teraz pusta jest, że diabeł w niej świszcze i z kulawą wiedźmą tańcuje. – Ot, cholery, co oni tam robią? – dziwi się Wacek Markowicz, jak zawsze szczerząc zęby w babskim uśmiechu. – Patrzaj, Siergiejewicz się ubrawszy i sadzają jego do maszyny. Musiał im zdrowo nasobaczyć. I co my widzimy: nasz nastaunik, ubrawszy się w paltot, siada między sołdatami i samochód rusza, nabierając pędu jak w ucieczce. Droga prowadzi koło stodoły; wyzieramy zza węgła, ale Siergiejewicz jakby nie widzi nas, tylko naciska kaszkiet i uśmiecha się tym swoim Tolusiowym uśmiechem pana, co jest gotów na wszystko. Wracamy do szkoły. – Ot, bałwany, to nie po was przyjechali. Siergiejewicza wam enkawudziści zabrali... – ględzi, nie wiedzieć czy rozżalona, czy też zadowolona Koniczkowa, bo nie bardzo przypadło jej do gustu białoruszczenie się Siergiejewicza, człowieka przecie po polskich szkołach, a i wiersze pisującego. Kiedy opowiadam w domu, że Siergiejewicza powieźli chyba do Smorgoń, pani Wołczacka martwi się nie na żarty. Rozmawiała z nauczycielem po tym, jak po mnie przyjechali, i Siergiejewicz obiecał, że stanie w mojej obronie, a tu patrzaj – jego samego zabrali! – Za bardzo on był białoruski, jak my za bardzo polscy jesteśmy. A Ruski – wiadomo: ma popie oczy, wilcze gardło, co nie jego, to by zżarło – dodaje matka. Ojciec chce coś powiedzieć, ale się wstrzymuje. Kładziemy się spać i ojciec chrapliwym głosem obwieszcza: – Wy się niczego nie bójcie, wasza karta dobra. I zaraz zasypia. * * * W nocy gdzieś bokami przechodzą pierwsze burze. Słyszę je przez sen, ale nie mogę obudzić się. I śpię z jakąś ufnością i nadzieją, chroniony przed złem, które grzmi i turkocze krążąc wokół nadaremnie. Nad samym ranem widzę się w Mołojcewie – siedzimy przy stole czekając na ojca. Pan Wołczacki zasiada za stołem, a ja cichcem usuwam spod niego krzesło. Ojciec nie zwala się na podłogę, jak to było przy tamtym obiedzie, ale unosi się coraz wyżej: już ulatuje nad domem, już jest nad lipami i stamtąd grzmi: „Ty się niczego nie bój”. I pojmuję, że nie gniewa się on na mnie, a fruwa dlatego, żeby nie złoić mi skóry swoją dziażką. 93 „Boże, co ja zrobiłem? Tato, wracaj!” – chcę zawołać, czując do siebie żal niezmierny. Ojciec robi się przerażająco wielki, nieskończony jak kula ziemska, a za tą nieskończonością jest inna nieskończoność nie do pojęcia i tam chyba kryje się sam Pan Bóg. Budzę się pod ciężarem snu i widzę ojca po raz pierwszy od wielu tygodni na nogach. Siedzi on przed lusterkiem i starą brzytwą ściąga siwy zarost. Koło nóg plącze się żółte kurczątko, które wysiedziała Pulka – a jest ich osiemnaście: wygrzanych, wyhołubionych ku prawdziwej rozpaczy Krewejkowej, u której żadna z kur nie zakwoktała. – Obudziłeś się wreszcie, szaszók – mówi ojciec niespodziewanie żywym głosem. – A ja, jak widzisz zechciałem wstać. Jakoś lepiej się czuję, chyba przesilenie przyszło. Po ogoleniu się pan Wołczacki wygląda dziwnie młodo: twarz szczupła, mocno zarumieniona, z tatarska wystające kości policzkowe i oczy pałające wielką ochotą do życia. Tylko z chodzeniem gorzej. „Odzwyczaiłem się – mówi ojciec. –Jak dziecko muszę pierwsze kroki stawiać”. Pomagam mu wyjść na dwór, i ojciec, zarzuciwszy płaszcz, zasiada na ławeczce pod ścianą nagrzaną przez słońce. – Patrzaj, patrzaj – to już wiosna – dziwi się. – Lublu grazu w naczale maja, kagdawiesiennij pierwyj grom... – recytuje, bo na południu znów zagrzmiało, głucho i podziemnie. Z krzywej brzózki pogwizduje pstrokaty szpak, gdzieś ma tu swoje gniazdo, od choin zza stodoły rozlega się coś jakby niepewne kukułcze wołanie. Wysoko szybuje jastrząb, więc pietuch ostrzega swoje kokoszki, i te, kiwając się po babsku, gonią do wiśniaka. Nad jastrzębiem stoją nieulękłe i szalejące w trelach skowronki, a nad nimi kula słoneczna: jaskrawa i pałająca jak podkowa wyjęta z żaru. – Przejdę się trochę – mówi ojciec. Podaję mu kij okorowany po chłopacku, i z tym pastuszym kijaszkiem pan Wołczacki zaczyna oglądać gospodarstwo. Idzie pod wiśniak, który jest biały od drobnych kwiatuszków i śpiewający pszczelim ożywieniem. – Zobacz, ty zobacz! Jak to się naburmuszyły, jak się to wystroiły! A gdzież pan młody? – pyta ojciec wisienek. Postępuję z tyłu i trochę mnie gorszy to gadulstwo, bo pan Wołczacki przemawia nie tylko do wiśniowego zagajnika, ale i do pielucha, który nie chce ustąpić mu z drogi. – Pietuszók, pietuszók – złoty grebuszók, czemuż to twoje żonki nie chcą wysiadywać pisklaczków? A kiedy widzi za chatą stertę gnijącego chrustu, sam sobie się dziwi i przyznaje pani Wołczackiej rację, że czymś takim palić było nie sposób. – Wszystko uporządkujemy, drzewa narąbiemy, niech sił trochę nabiorę... – obiecuje. Zrobiwszy obchód, pan Wołczacki wraca na ławeczkę, aby wysłuchiwać odległe burze, nastawiając gorące policzki na słońce, a głowę na wiatr szumny, co niesie ze sobą woń zielenizny, gnoju i rozmiękłej, rozpeckanej ziemi. I apetyt ma niezmierny mój ojciec. Pani Wołczacka wyciąga ze skrzyni w sieni stojącej przesoloną, zjełczałą słoninę i smaży dwa jaja, które dostała od matki Selima. Czuję, że ojciec ma coś do powiedzenia mojej matce, wychodzę więc na powietrze, które oddycha wiosną. „Bożeż ty mój, Boże” – myślę. – „Ojciec powstał i zaraz pojedziemy do tej całej Polski. A co z tym durnym Siergiejewiczem? A co z Michasiem i co z naszą Pulką i jej kurczaczkami?” Biegnę do lasku i widzę kwitnące różowym kwiatkiem czarne jagody, a gdzieniegdzie białe rozkwitanie poziomki. Padam w jagodnik i jest mi dobrze jak nigdy, albo prawie tak, jak przed wojną, kiedy byłem w raju, nie wiedząc o tym. Bo jakże inaczej nazwać tamten poranek, kiedy zerwałem się z łóżeczka, a dom był pusty i pełen słońca, i wybiegłem na bosaka, podciągając koszulinę, żeby jej nie przydeptać, przez kuchnię wprost do sadu. I ujrzałem kopiasty, podniebny bukiet kwitnących lip, co brzęczały jak organy od grania pszczół, które w 94 każde lato żądliły mnie boleśnie. Wołałem: „mamo!” – jej nie było, lecz ja się wcale tego nie bałem, bo właśnie byłem w raju... Wracam do chałupy. Ojciec znów leży na łóżku, tyle że w ubraniu. Jest nadal rozogniony i pełen wiary, nadziei i ufności. – Tilimbóm, tilimbóm – zagarełsia koszkin dom. Bieżyt koszka iz wiedróm zatuszać swoj koszkin dom – frywolnie przypomina jakieś swoje carskie szkoły. – A powiedz ty mnie, Rysiu, kim ty chcesz być? – pyta niespodziewanie. – Tatarem! – odpowiadam. – A do tej całej Polski to ja nie pojadę! – Żyłem w Homlu i w Odessie, w Kownie i w Zatroczu, a Warszawy nie widziałem – mówi ojciec po dłuższej i głębokiej zadumie. – I wcale mnie tam nie śpieszno. Bo kto wie, czy wrócimy tu kiedyś?.... – Niedługo nasz eszełon do Smorgoń podstawią – burczę patrząc spode łba. – To i dobrze... – mruczy ojciec i machnąwszy ręką odwraca się. Takiego go i zostawiam. Kiedy wracam do chałupy, już śpi. Po staremu koło łóżka stoi micha zaplutego krwią piasku. Rozbieram się i też idę spać. Budzę się jak na rozkazanie. Zza swojej ceglanej ścianki nic nie widzę, a tylko słyszę jakieś szamotanie. – Boże! – woła ojciec i krztusi się czymś długo i uporczywie. – Ratujcie mnie, ratujcie!... – błaga, wydobywając się z jakichś głębin nie do pojęcia. Matka wygrzebuje się z pościeli i biegnie tam. I ja się wygrzebuję ze swego rozespania, i śpieszę do ojca. I widzę, jak się zalewa krwią, i pojmuję, że w niczym nie mogę mu już pomóc. „Dlaczego? Dlaczego stała się taka wielka krzywda? I kto ją potrafi naprawić?”... – myślę. I czuję się winny tak bardzo, jak nigdy w życiu. Wielkie odpoczywanie Jest już po wszystkim i po nowemu. Żelazne łóżko ojca wyrzucone na dwór. Cała pościel wisi na żerdziastym płocie, żeby słońce zabiło bakterie, które uśmierciły pana Wołczackiego. Izba wymieciona do czysta: przestronna stała się i pełna słońca. Stoję i patrzę w okno, przez które i on patrzył. Przypominam sobie, co było wczoraj i przedwczoraj, i widzę, że był to jeden dzień, przedzielony krótką nocą. Spałem w tę noc nie za długo, ale głęboko, jakby opuszczono mnie na dno jakiejś ciepłej, zapeckanej błockiem sadzawki. Do późna wieczór siedziałem z kobietami z Okolicy, które przyszły z modlitewnikiem, psalmami, a potem było śpiewanie: Przybońć nam, miłościwa Pani, ku pomocy, A wyrwij nas z czartowskiej nieprzyjaciół mocy... Na stole przykrytym płótnem stała długa skrzynia zbita przez Śnitkę, który przyszedł nie wiedzieć skąd. Deski dał Markowicz z zapasów wójta – pana Józefa Markowicza. W skrzyni leżał ojciec, odziany w ubranie utkane z pokrzywowej nitki. Widać było, że pan Wołczacki niczego już od nas nie chce ani też zbytnio niczym się nie niepokoi. Ogolił ojca jego własną brzytwą stary Krewejko i znów dziwiłem się, czemu pan Wołczacki był dla mnie starcem. Przyszły kobiety, żeby go umyć, i dlaczegoś pani Wołczacka nie myła ojca, choć pomagała w rozbieraniu. Wtedy to podpatrzyłem, że w czasie zimowego leżenia przyrodzenie ojca osiwiało, a przecie latem, kiedy zażywaliśmy ducha w łaźni u Gińczewskiego, było jak u wszystkich... 95 Pan Wołczacki, mój ojciec, leżał więc wytarty lnianymi ściereczkami, ogolony i najwyraźniej mało go obchodziło to, co się wokół dzieje. Widać było, że odpoczywa on sobie za te wszystkie miesiące kaszlania, charkania i przewracania się z boku na bok. A gdybym go o coś zapytał, na pewno odpowiedziałby: „Daj ty święty spokój, szaszók! Nie widzisz, że jestem zajęty i nic tobie do tego?!” Ale ja nie pytałem, bo wiedziałem, że gdybym naruszył jego spokój i ojciec otworzyłby oczy, i zobaczył, co się wokół wyprawia, przestraszyłby się śmiertelnie tych bab i tych śpiewów, i dwóch gromnic użyczonych – jedna przez Kondratowiczów, druga przez Oziewiczów. Usnąłem więc, ukołysany śpiewaniem i pacierzem. A kiedy się ocknąłem, pani Wołczacka powiedziała, że mogę sobie iść do Krewejków na bliny, a ona tu zostanie ze Śnitką. Widać było, że brat żony starego kniazia tatarskiego, a mojego dziadunia, był już trochę wypiwszy, a i pani Wołczackiej żywo błyskało błękitne oczko. A ojciec, jak wczoraj, nadal leżał spokojny – wypoczywając za wszystkie czasy i oddając się swoim tajemnym sprawom. U Krewejków znalazłem się już po śniadaniu, ale Krewejkowa poczęstowała mnie ciepłymi blińczykami, suto polanymi słoniną. – Jedz, Ryśka, sierotka ty biedna... – mówiła, bo tak jej powiedzieć wypadało, i ja to rozumiałem, wcale się nie rozczulając nad sobą. Zrobiło się mi weselej, bo mogłem zacząć jakieś nowe udawanie, choć nie było tu ani Siergiejewicza, ani chłopów z Mysińszczyzny i Rymciel. A kiedy podjadłem już blinców i zapiłem sołoduchą, której było w bród, na podwórze przed dom stary Krewejko wytoczył wóz. Na wozie nie było ni siedzenia, ni siana, ni słomy – same drabinki z czysto wymiecionymi deskami. Poszedłem do naszej połowy. Śnitko właśnie zamykał ojca trochę mniejszą skrzynią, zbitą z tych samych sosnowych desek. Ojciec wciąż był zajęty swoimi sprawami i dalej nic go nie obchodziło. Ja na jego miejscu wpadłbym w przerażenie, jak wtedy, kiedy bawiąc się w chowanego, zamknąłem się w szafie i dostałem wariactwa, że się uduszę. Pan Wołczacki kazał mi oddychać przez szparkę, zaręczając, że mnie szybko wyzwoli. „Widać panu Wołczackiemu nie potrzeba znów tak dużo powietrza...” – pomyślałem. Paru sąsiadów wyniosło skrzynię na dwór i wsunęło ją na wóz zaprzęgnięty w ryżą kobyłkę Krewejków. Jak gdyby nigdy nic, machnęła ona chwostem, a potem uniosła ogon do góry, sadząc parę zielonych jabłek, na które poczuły apetyt kury. Krewejko wziął w garść lejce, cmoknął i ruszył obok wozu. Wszyscy szli z tyłu. Ale zaraz okazało się, że ja z panią Wołczacką mamy iść za samym wozem, a reszta kobiet i mężczyzn za nami. Szliśmy tak drogami, najpierw na Łosk, potem na Krewo, choć na cmentarz lenkowski prowadziła prosta ścieżka przez łąki i pola. Kobiety śpiewały, jak się śpiewa w kościele – rzewnie i przeciągle: „Witaj zegarze, w którym nazad jest cofnione słońce dziesieńciu linij, gdy słowo wcielone, aby człowiek z padołu powstał wywyższony...” I dopiero od tego śpiewu zrobiło mi się smutno. Wciąż jednak byłem pełen udawania, które naszło mnie przy blinach Krewejkowej. I tak było do końca. Bo kiedy doszliśmy na wzgórze, zaraz za furtką, po lewej stronie, pod paroma młodymi choinkami widniał dół piaszczysty. Tam spuszczono skrzynię z ojcem. Pani Wołczacka klęczała i najzupełniej szczerze płakała, więc i ja przykląkłem, ale było to płakanie nie dla mnie, lecz dla tych patrzących... Kiedy już pana Wołczackiego zasypali paskiem i zrobili w tym miejscu kopczyk, poszliśmy do domu, tym razem prostą drogą, a Krewejko ze swą kobyłką objazdem. Pani Wołczacka zapraszała tego i tamtego, żeby wstąpili na godzinkę, czemu dziwiłem się, bo mieliśmy myszy w komorze, a słoniny to wcale. Tylko bulba i chleb z bulbą. A przecie zupy z młodej pokrzywy czy lebiody nikt jeść nie będzie. Ale matka zapraszała, a nawet Śnitko coś tam mruczał pod nosem o poczciwcu, którego trzeba uszanować. I przyszli hurmą: stary Oziewicz i stary Kondratowicz (syn jego, Wincenty, udawał, że go nie ma, kryjąc się po norach w Kondratowszczyźnie), Tatar Siulko też przyszedł, był też Giń- 96 czewski i Markowicz, co ciągle udawał, że jest parobkiem u tego lepszego Markowicza – wójta. I, nie wiedzieć skąd, napatoczył się Ułański, choć na wyprowadzeniu z chaty nie było jego wcale. Wszyscy poszli do połowy Krewejków, gdzie czekały bliny i – nie wiedzieć skąd i za jakie pudy żyta – samogonka. – Chleb na stalé – ruki swajé! – po swojemu zachęcił dziaduniowy szwagier. – Jak czenstują, tak biary – jak bijuć, dyk uciakáj! – dalej białoruszczył się Śnitko, co nie w smak poszło Oziewiczowi, bo targnąwszy wąsa, rzekł: – Cóż tam, panie Śnitko? Jak tam majątki dobrodzieja, świętej pamięci pana Dowgiałło- Oganowskiego? Słyszałem, że waćpan tam zaglądasz od czasu do czasu... – Wszystko czerci na swoim chwoście wynieśli! – ucieszył się, nie wiedzieć czemu, Śnitko. – Tylko parobcy zostali w czworakach w błocie postawionych. Zachodzę tam, a jakże – zachodzę: babom garnki lutuję, a jak trzeba, dyk i komin przeczyszcza! – zaśmiał się Śnitko. – Tak, to rozumiem! – wykrzyknął walnąwszy się pięścią po kolanie Ułański. – Pan, panie Śnitko, i we fraku do tańca, i do baby bez różańca! – Tak jak rak nia jadzenie, tak i frak nie odzienie. Jak u raka – nie ma smaku, tak we fraku – zimna w sraku! – wyrecytował Śnitko, zadowolony, że nadarzyła się okazja z frakiem. – Dlatego ja i fraka nigdy w życiu nie nałożył, choć służąc u hrabiego Zyberk-Plattera, mógłbym. Czemuż by nie... – Bywały pan człowiek, panie Śnitko – westchnął Ułański. – A cóż my? Siedzim w tych swoich Smorgoniach i burbulim samogonka! Wypijem za pamięć wielkiej poczciwości człowieka – pana Wołk-Wołczackiego. Niech jemu tam janioły niebieskie miód, bliny i co lepsze wandliny podnoszą. Wszyscy wypili, a Śnitko, otarłszy wąsa, mruknął: – Byu koń – dyk zjeździusia, treba żyć jak nabiażyć118... Dalej pili bez żadnej prynuki, zakąszali blincami, zbytnio nie wspominając pana Wołczackiego, bo tak naprawdę nic o nim wiedzieć nie mogli, poza jednym, że był w zięciach u starego Ahanouskoho. Moja matka, pani Wołczacka, rozkwitła jak piwonia między bodziakami, kiedy gospodarze z Okolicy twardzi jak sęk albo korzeń, a gęby im puchły w gule i buły, niby ciasto rosnące w dzieży. Jeden Siulko popijał samą sołoduchę, nic nie mówił, uśmiechał się tylko, jakby kryjąc w sobie jakąś tajemnicę, którą nie sposób się podzielić. – Susiéd, wypiłby na upamiń duszy – przypomniał sobie Siulkę Śnitko. Tatar przyłożył rękę do serca i skłoniwszy głowę powiedział: – Sprawiedliwi majo swoja miejsca u Ałłaha. Benda sia ja modlił za pana Wołczackoho! – Siulko, dyk ty chcesz katolika do Ałłaha posłać?! Do pogańskiego boga chrześcijańska dusza nie pójdzia! – wybuchnął Ułański i nalawszy do połowy, podsunął szklankę Siulce. – Nie pogardzaj! Jednego wypić musisz, żeby ludzka dusza nie błudziła po rojstach i oczeretach czartowskich. Stary Tatar przyjął szklankę, wypił ją duszkiem, otarł usta rękawem i skłoniwszy się nisko, opuścił chatę. – Tak nie można, panie Ułański. Nie po szlachecku to! – uniosła się pani Wołczacka. – Uszanować trzeba cudzą wiarę: jeden jest Bóg na niebie! – Szanuję ja mocno panią Zosieńkę, od tego to szanowania nie uszanował ja Tatara! – rozgorączkował się Ułański i już się zabierał do całowania rączki, ale przypomniawszy sobie okoliczności, wyprostował się na sztywno, zarzucił po junacku głową i słodko zaśpiewał: 118 Żyć jak nabiażyć – żyć jak leci, jak się da 97 Upływa szybko życie, jak potok płynie czas!... I tak skończyła się stypa po moim ojcu, panu Wołk-Wołczackim. A on tymczasem leżał sobie na tej lenkowskiej górce i musiało mu tam być dobrze, bo wokół spoczywali sami swojacy i powinowaci, a wśród nich moja prababka, co nie ustawała żyć, ciągle się modląc do Przenajświeńszej Panienki... Stoję więc i patrzę w okno, już po umieraniu, po grzebaniu i po stypie, i spoglądając w to samo okno, przez które i on patrzył, pojmuję, że ojciec nigdy nie umarł i nie umrzeć mu dopóty, dopóki ja żyć będę. Mam iść do szkoły, ale kiedy przypomnę sobie, co zrobili naszemu Siergiejewiczowi, ogarnia mnie wielkie zniechęcenie. „Ażeby ich byk wybodał i kaczka zadeptała!” – myślę słowami starej Krewejkowej, która przez te parę dni jakby lepsza dla nas się stała. – Co tu jeszcze robisz? Marsz do szkoły! – krzyczy moja matka. A jest jakoś dziwnie poruszona i odmłodzona, jak w ostatnich godzinach młodym stał się jej mąż, a mój ojciec. Idę wychodzoną drogą przez laski, Łysicę, doły i znów laski, i płaczę, nie wiedząc po co i na co, ale widać tego potrzebuje moje serce. A w szkole zdaje się nikt nie wiedzieć o tym, co się u nas stało. I z tym jest mi dobrze. Zamiast lekcji mamy teraz czytanie ruskich gazet, śmierdzących chemicznie, od góry do dołu zadrukowanych szarą kaszką. Czytamy gazety na głos i stara się nas poprawiać drobny, kabani blondynek z Łasiewicz – kiarounik szkoły. Właśnie czyta pryszczaty Hawryluk z Mysińszczyzny o tym, jak krasnyje bajcy zdobywają legowisko faszystowskiego zwierza – Berlin, kiedy przed szkolę zajeżdża wojskowa motocykletka. Poznajemy ją po hałasie. – Jakby kto pierdział, grochu się najadłszy – mówi z pogardą Michaśka. Nie uciekamy przez okno. Bo i po co? Sam kiarounik łapałby nas za nogi i wsadzał do maszyny. Bez pukania, z rozmachem otwiera drzwi jakiś nieznajomy w mundurze. Gębę ma roześmianą, furażerka na biekréń119. – Nu, chłopcy – mówi z białoruska – tańcować lawanicha budziem! Berlin my wzięli – Giermaniec zrobił kaput. Koniec wojny – ot, co ja wam powiem... Tatarczuk Lato stanęło ostre, słoneczne i suche. Do żniw jeszcze daleko, bo dopiero w sierpniu żnie się żytko co lepsze, z którego będzie wielki kul120 do krycia strzech. Gorsze kosą się kładzie w pokosy, jak siano. Baby idą z tylu i wiążą żytko powrósłem, stawiając w mendle, w których można się schować jak w domku słomianym. Lipiec jest na Abaczowszczyźnie bez lipowego kadzenia, ale za to jagodny i malinowy. Gębę mam czarną w jagodach i język siny, jak w atramencie wymoczony. Kury też nie duraki – wszystkie, na czele z piecuchem, wędrują do lasku, a potem sadzą niebieskie kupy. Jaszczurek żółtozłotych i zielonkawych też namnożyło się w tym roku nad podziw. Na każdym prawie kamieniu siedzą, dyszą, pysk z ostrym zębem otworzywszy. Niechętne są do ucieczki, jakby pewne, że te czasy do nich należą. A jak nie do nich, to do 119 Na biekréń – na bakier 120 Kul – duży snop słomy 98 gadów, które kryją się w tajemnych pieczarach. A najwięcej na drodze do Kondratowiczów, przez rowy i grzęzawiska wiodącej. Już wszystkim wokół wiadome jest, że Wincuk Kondratowicz ciągle przed sowieckim wojskiem ukrywa się. – Musi nakopał on norów i jam od stodoły do chaty i z chaty do chlewu, bo widzo jego i tu, i tam. A na podwórzu ani razu... – zastanawia się Krewejko, którego wciąż serce kłuje za Stefana, bo syn został się raniony, jakiś tam Wał Pomorski biorąc. Jeden list napisał i zamilkł. „Komu kule świszczo, a kto w chacie dryszcze...” – wzdycha Krewejko. Jak u Kondratowiczów jest naprawdę, dziś się dowiem, bo z matką zaproszeni zostaliśmy na kolację. „Będę mógł pojeść sobie, choćby tłustej wereszczaki. Żeby tylko podali...” – myślę z pewną nadzieją, bo zbrzydła mi zielenina i jagody. A niedawno to dostałem takiego drystania, że lało się ze mnie jak z przekłutego kabaniego pęcherza. Nic nie pomagało, dopiero Tatarka Siulkowa poradziła zaparzyć korzonków poziomki i pić jak czaj, na gorąco. To zestroiło mnie na powrót i teraz mam apetyt na coś lepszego. Najpierw jednak muszę naszą Pulkę z kurczakami, z których jedne grzebieni dostały, a inne znów zapowiadają się na gospodarne kokoszki, zapędzić do katucha121, który zmajstrowałem pod ścianą chaty. Sam ściąłem i rozłupałem osikę na cienkie szczapy, które posłużyły za deski. Dach uplotłem z łozy. Niechętne są kurki na tak wczesne spanie, więc sypię gotowany ziemniak do katucha, zostawiając im wolną wolę. Krewejko siedzi na ławeczce, pokaszlując sucho. Chudy jest jak moje osikowe szczapy. Przygląda się nam chytrze. – My już kurki przypilnujem, nie frasujcie sia – mówi, choć nikt go o pomoc nie prosi. – Jak będą się ciebie pytali, gdzie młody Kondratowicz się chowa – powiedz, że nic nie widziałeś i nic nie wiesz – poucza mnie matka. Zaścianek Kondratowiczów kryje się na skraju wysokiego brzeźniaka. Stodoła i chlew prawie w samym lasku stoją, świren i dom na łobastym122 wzgórzu. Wokół chaty kwitną piwonie, zieleni się aksamitna mięta i drobnolistna ruta. Domek nieduży, ale zadbany. Za wysokim progiem sionka pachnąca końską uprzężą. Izba z podłogą na żółto wyszorowaną, wielka pieczka w kącie, dwa łóżka pod ścianą, a między oknami stół. Nad nim Panienka Ostrobramska z palemkami zatkniętymi za obraz. – Niechaj będzie pochwalony... – wita się pani Wołczacka. Gospodarze odpowiadają jak należy i zaraz sadzają nas za stołem. Dobre miałem przeczucie, bo jest gorąca wereszczaka z żeberkami z młodego parsiuka, zakłutego na żniwa. Nie wiedzieć skąd, jakby zza wielkiej pieczki, wyłazi Wincuk. Jest bladawy i jakby trochę przytył przez to norne życie. Ma jasne, prawie białe włosy, jak siostra, i bystre, piwne oczy. Nietutejszy to człowiek, bo szlachta ma oczy jak niebo – jasne i błękitne. Stary Kondratowicz zamyka drzwi wielkim ryglem i przynosi z sionki butelkę. I dopiero wyjaśnia się sprawa. Chce on wysłać do Polski swego syna, Wincuka, na ten papier, co go matka wyrobiła w Smorgoniach. Jest na nim zapisany pan Wołk-Wołczacki z panią Wołczacką i ja – mały Wołczek. Zdjęcia żadnego nie ma – czemuż więc Wincuk nie mógłby być za mojego nieżyjącego ojca, starego Wołczackiego? Pani Wołczacka jest mocno zaskoczona tą propozycją. Przygląda się Wincukowi. – Pochlebiacie mi państwo takim zaufaniem. Dobrze by było w dalekiej drodze mieć do pomocy pana Wincentego. No ja dziś nie wiem, czy warto się ruszać? Sił nie mam i potrzeby. Mówią, że Polska ma tu rychło wrócić, tak podobno uradzili w Londynie. I Ojciec Święty jest 121 Katuch – pomieszczenie dla drobiu 122 Łobasty – w kształcie łba 99 za naszą Wileńszczyzną – mówi pani Wołczacka, a ja nie wiem, czy mam się cieszyć, czy płakać, bo tylekroć już podróżowałem w myślach do Warszawy czy choćby do Siedlec. – Bój się Boga, pani Wołczacka! Polska na pewno wróci, no pókij to bendzie, oni nas w ta pora zakaduszo jak durnego indyka, co czekał niedzieli! Młodych trzeba ratować, a my, stare grzyby, poczekamy, aż wy do nas z honorem jakim wrócicie! – unosi się stary Kondratowicz. – Nic ja już nie wiem... – wzdycha moja matka. – W tych papierach zapisano, że Wołczacki jest urodzony w 1882 roku. Nie wygląda pan Wincenty na sześćdziesięciolatka. I do tego dowód mam z jego zdjęciem... – Pomyślim o tym wszystkim, wynagrodzim, jak trzeba bendzie. Przecież was pierwszą bolszewiki pożrą: pani wy i dziedziczka. – Nic ja już nie rozumiem – ponownie wzdycha moja matka i bierze się za szklaneczkę. Pod oknem gwiazdy świecą, jeszcze nie sierpniowe, ale już obfite, z wielkiego sita nasiane. Kondratowiczowa zasuwa okno firanką i zapala wojenną kopciłkę. W półmroku oczy Wincuka pałają, mroczne i obce, jakby rzeczywiście w Wincukowe ciało wcielił się jakiś nietutejszy i niedomowy. Po wereszczace, do której podano świeżą bulbę w ogródku nakopaną, i po kwasie chlebowym spać mi się chce. – Pośpicie sobie u nas. Gdzie tam badziać się po ciemku. Licho jakie jeszcze gotowe z krzaków wyleźć – ni to śmieje się, ni to poważnie mówi stary Kondratowicz. A pani Wołczacka jakby tylko na to czekała: – Połóż się, Ryśka, ja do ciebie przyjdę – mówi i dalej prowadzi rozhowory o Wileńszczyźnie, co bardziej jest polska od tej całej warszawskiej Polski. Walę się na wypchany słomą siennik, chłodnym płótnem przykryty, nawet nóg nie myjąc. Chyba zasnąłem, bo kiedy oczy otwieram, czuję, że ktoś dmucha mi w samo ucho, pochrapując z lekka. Namacuję wąs i ostrą szczecinę: ze starym Kondratowiczem śpię! Chcę się wygrzebać z łóżka i biec do Abaczowszczyzny, ale wyczuwam tym swoim wilczym swędem, że pani Wołczacka nigdzie nie poszła i jest gdzieś tutaj. „...Ona czegoś tam siłuje się na wielkiej pieczce, zza której jak z nory wylazł Wincuk. Przyszły do niej cudze siły, mocne i chciwe. Ona jest im poddana i przeciwna, oddana i wściekła, dotknięta i sponiewierana. Szamoce się ona tam, na pieczce, sama ze sobą w niezgodzie, owładnięta i przeciwna owładnięciu przez to zwierzę, co jest nad wyraz człowiecze, bo człowieka przenikające. A ja leżę, głosu żadnego nie wydając, i czuję, że jaszczury wlazły mi na sam kark i mnie kąsają, a ja im nic nie mogę. I tak będzie zawsze... Boh ty moj, Boh – czemu ja maleńkij nie zdóch!” – myśli mi się. Rankiem budzę się, leżę sam, drzwi do izby i na dwór szeroko otwarte, wszystkie okna wlewają wiadra światła. Gdaczą kury, trzeszczy sroka i kogut czegoś się złości. Pani Wołczacka siedzi za stołem i popija kwas chlebowy. Mówi: – Patrzaj, patrzaj, jak się rozespał. A kto będzie kurki pasał i sobakom siano kosił? Wracam z nią do domu, już nie przebaczając jej – pani Wołczackiej. Zaciskam usta, a potem pluję w głębokie rowy graniczne, ze zwierzukiem od dziś tam zdechniętym. – Co tak plujesz, co tak plujesz?! – złości się ona, pani Wołczacka. I nagle pochmurnieje, i też pluje. – Wiesz co – mówi – niech to wszystko diabli wezmą! A my pójdziemy dziś na maliny! Krowy w ten poranek i popołudnie pasie Lonia. Bierzemy koszyk i idziemy na naszą Jurowszczyznę, gdzie bór, parowy i maliniaki jak chrust nadrzeczny – wielkie i nie do przebrnięcia. Pracujemy na cztery ręce i to mnie uspokaja. Wracamy dobrze po południu. Dziś zamiast obiadu mamy maliny, wysypane w wielki kopiec na biały półmisek, z Mołojcewa przywieziony. Zaczynamy jeść i wtedy pies Krewejków ogłasza alarm. – Chyba milicjanci idą – mówi pani Wołczacka, z malinowych malin usta wycierając. 100 Drzwi otwierają się bez żadnego pukania i do izby wwala się – od dawna nie golony i widać, że niczego sobie wypiwszy – Baradá. – A ot ja w gości do was przyszed – mówi zwalając się na krzesło, a widząc maliny, bez żadnej prynuki wyciąga owłosioną łapę i zagarnia jagody. Krwią malinową ma brodę popackaną, łapa też krwawi maliną. – Nigdzie wy, Zośka, nie wyjeżdżajcie. Ja to wam mówia, Baradá! Wykształcona wy paniczka, bendziecie pracować u nas, w sielsowiecie. Hramotnych ludzi nam treba! – i dalej garściami zagarnia maliny, jak kaszę ziemniaczaną albo hreczkę gotowaną. – A ja już sia postaram, żeby wam krzywdy nijakiej nie robili. I boso nia treba bendzia chodzić, a młócenia cepem tak wy mużyczju zostawcie. Ja tego waszego Krewejke o tak – udusza! – mówi Baradá, grube paluchy rozczapierza, zakrzywia i pokazuje, jak będzie dusił Krewejkę. – Nie trzeba, panie Baradá! Nic złego na Krewejkę powiedzieć ja nie mogę, nie trzeba... – uspokaja swego obrońcę pani Wołczacka. – Jakij ja pan! Mów do mnie – towarzysz Baradá! Ty też bendziesz towarzyszką. Choć, pocałuja ja ciebie na poczontek naszej wielkiej drużby – mówi Baradá i swoje łapska, oklejone maliną, wyciąga do pani Wołczackiej. A kiedy widzi, że matka niechętna jest do całowania, oburza się szczerze: – Tak co, cham ja dla ciebie bende, Zośka?! A może ja i cham, no człowiek akuratny i wielkie dobro moga ja zrobić! Albo udusić i zdeptać, o tak! – tu znów Baradá pokazuje, jak zadeptywać będzie, kręcąc podkutym obcasem w glinianym klepisku dziurę, a potem przydeptując to z wielką pasją. Po jakimś czasie opuszcza go wszelka chęć do gadania. Patrzy na nas okiem barana, który tryknął łbem o kamień. Podnosi się i jak przyszedł bez zaproszenia, tak i wychodzi bez pożegnania. A w półmisku pozostaje tylko parę garści malin. Przechodzi parę dni. Teraz moja kolej pilnować naszą staruchę i niedawno wycieloną krasulę Krewejki. Owieczki z siwym baranem trzymają się krów, może przez pamięć zimowych pieśni, jakie pod koniec lutego wyciągały zbłąkane wilki. Praży dziś mocno i jakby wystrzelone z karabinka, w wielkim pędzie bzyczą kąśliwe gzy. Zaraz krowy zaczną się gzić, ogon postawią w świecę i pogonią w lasy i czahary, a w najlepszym razie do chlewa. Czując biedę, na tę okazję przysyła Krewejko Wićkę. – Co tam gzy – macha ręką Wićka. – Ot, żeby tak krowie wetknąć w dupa chrzan, zobaczyłby ty, jakie z nich ogiery. Patrzaj, co te padły narobiły – mówi pokazując wybąblenia na grzbiecie naszej krowy. A wycisnąwszy z bąbla grubego, białego pędraka, ni z gruszki, ni z pietruszki zapytuje: – A ci ty wiesz, że Selim Siulkiewicz z twoją matką chce się żenić? Mówi, że zakochany został sia na śmierć i żyć już nie może. Dlatego i stary Siulko na pogrzebie twojego baćki był, choć Tatarom to nie pisane. – Jak ja tobie zaiwanię w ten durny łeb, tak ty źwiozdoczki w biały dzień obaczysz! – krzyczę chwytając co popadnie pod rękę. Akurat jest to kamień. A krowy, jakby doczekawszy się swojego, chwosty do góry, i pooszły do lasu! – Ot, żeb ciebie, ot, ty durny! – śmieje się Wićka całą gębą. – Teraz Selima za baćkę będziesz miał. Tatarczuk ty prawdziwy, mówia ja tobie. A nu, leć zajcem za krowami, Tatarczuk! – Zajonc leciał srajonc, a ty za nim podbierajonc – odgryzam się, jak mogę. Ale wiem, że to wszystko nadaremnie, bo któż w tym świecie górą może być, jak nie Wićka- kutafon? 101 Litewski wuj Zbliża się już druga jesień spędzana na Abaczowszczyźnie. Pani Wołczacka ćmi machorkę samosiejkę, z liści przed chatą rosnących nasiekaną i skręcaną w „Prawdę” moskiewską, boso chodzi, zęby zaciska i haruje za muzyka; samogonkę popija, raz płacze, raz śmieje się bez potrzeby, a o wyjeździe do Polski jakby zapomniała zupełnie. Wszystkie książki z kuferka Koniczkowej już przeczytałem, teraz przyszła kolej na cienkie zeszyciki po rusku pisane, gdzie opowiada się o wojnie i wielkim bohaterstwie rosyjskiego sołdata. To bohaterstwo dlaczegoś podnosi mnie na duchu, myślę też o Skrzetuskim i panu Wołodyjowskim i jestem pewien, że jeśli oni mogli, to i ja na pewno potrafię. W razie czego, pójdziemy z Michasiem na Zahorze i na Daubuciszki, i na samo Zalesie, a Kleofas Ogiński będzie przygrywał nam polonezy. Z moich obowiązków najwredniejsze jest wstawanie skoro słonko zaświeci: co drugi dzień budzi mnie matka, wkłada dwie litrowe butelki mleka do płóciennej torby, jedną od naszej staruchy, drugą od krasuli Krewejków, i goni na Świrszczyznę. Nie tylko mleko mamy oddawać z gospodarstwa: najlepsze sianko spod dębów już pojechało do Łoska – zwalone w torpę123, gnije tam teraz. Znów czekają na żyto i ziemniaki. Nasze kartofle mało gnoju miały: drobne są jak srocze jajca. Przyjdzie się najlepsze oddać, które koło domu rosną. Spać mi się chce, a słońce siecze po oczach, że złote nitki zwisają na rzęsach i trzepocą, jakby jakiejś babie przędza się rozmotała i cały świat poszedł w to splątanie. Potykam się co rusz, uderzając paluchem o kamień, to o grudę ziemi, i dopiero gdzieś za laskiem, widząc na górce wielkie zabudowania Karczewszczyzny, budzę się na dobre. Nad jarem, przy drodze wśród szumnych i wiekowych drzew, czeka już Świrski z bańkami. Dzisiaj powiedziała mi pani Wołczacka, że mleko nasze może być trochę bryzgłe124: rannego udoju i pół litra nie nadoiła. „A ty uważaj, lej prosto do bańki, żeby tylko Świrski nie zakosztował, że kisłe jest”. Tak też i robię, ale Świrskiemu nie w głowie mleko próbować. Drapie się po łysej czaszce, uszy ma duże, mięsiste, nos z wielką gulą na końcu. – Powiedz ty mnie, Wauczacki, kiedy tych bolszewików diabli ponioso? Duszą nas, duszą, że i srać nie będzie czym! – Co pan, panie Świrski – mówię poważnie. – Polskie wojsko na sygnał czeka. No wprzódy Anglicy i Amierikańcy zmuszą Ruskich, żeby wrócili sia za swoja granica. – Maładziec ty, zuch! – cieszy się Świrski i człapie do domu z piękną, oszkloną ni to werandą, ni to ganeczkiem, i podaje mi wielkie jabłko. – Jesz, synók. A mnie treba u Krewa... – wzdycha i idzie do stajni, gdzie rży jabłkowity siwek, czekając na ranny spacer. Szkoda mi jabłko nadgryzać, dawno takiego nie widziałem. Idę, i gdzieś za Łysicą, już na naszej ziemi, jabłko mi z rąk wyskakuje. Wiem już, że jabłko się toczy, a nie koci, ale dziś pozwalam, żeby moje jabłko się kociło, jak ja niegdyś, dawno temu, w Mołojcewie się kociłem z górki na pazurki. Gdzieś niedaleko Helenowo było i pułk piechoty stał tam. Widzę, że jakiś cień słońce mi przysłania. Na drodze stoi wielki, wąsaty chłop w siwej kurtce i spodniach w cholewy zakurzone wpuszczonych, i w śmiesznym, małym kapeluszu na głowie. – Nie wiesz, synók, gdzie tu będzie Abaczowszczyzna? – pyta śpiewnie grubym basem. – Szukam ja Wołczackich... – To my i będziem Wołczackie – mówię podejmując jabłko z ziemi. Chłop bierze mnie w ramiona i ściska, że ledwo tchu mogę złapać. – Tak ja wujkiem twoim benda! O Litwinie Rimantasie Bałtruszajtisie ty chyba słyszał? 123 Torpa – sąsiek w stodole 124 Bryzgły – skiśnięty, zwarzony 102 – Nie za bardzo... – Takżeż ja ożeniony ze Śnitkówno! Jechał ja do was, jechał, aż na koniec dojechał! – cieszy się mąż Śnitkówny. Idziemy, chłop koło chłopa, ramię w ramię, chociaż muszę głowę zadzierać, żeby z Rimantasem Bałtruszajtisem porozmawiać. Mówię więc, co się z nami wydarzyło i co nas jeszcze może czekać. – Po to ja i przyjechał, żeby wy nie głodowali. U mojej biednej Maryny ta sama krew płynie. Jakżeby to było, żeby krewniaki ginąć mieli! – dalej cieszy się Rimantas Bałtruszajtis. Naprzeciw nas idą dwie baby wioskowe, w chustkach na oczy zasuniętych, w samodziałowych spódnicach aż do kostek, łubianki niosą łykowe: widać, z wrzosowych grzybów wracają. Przechodzą koło nas, na wielkiego Litwina zerkając. Aż tu jedna z bab pluje mnie prosto pod nogi: – Tfuj, jakij niástydnik! Jajca jemu widać jak u byczka jakoho! Rumieniec mnie zalewa i żeby nie Rimantas Bałtruszajtis, popędziłbym do chaty z wielkim rykiem. To moje spodnie za kolana, z grubej dziarugi uszyte i nie wiedzieć czemu na fioletowo ufarbowane – takie zawstydzenie przyniosły. Chłopaki w moim wieku już noszą portki do połowy łydki, a nawet do kostek. – Czego one chciały, te Białorusinki – dziwi się mąż Śnitkówny. – Polaków tak tutaj nie lubią? Nic nie mówię i szczęśliwy jestem, że już w nasz lasek wchodzimy. A portek, przysięgam sobie, więcej już nie nakładać... * * * Stoję za chatą przed katuchem, trzymając między nogami złotego kogutka. Ptak widzieć musi pieniek zakrwawiony, ale ani mu do głowy nie przychodzi, że i jego łepek uleci prosto w pysk Rozboja. Kogucik zaczyna trzepać się i skwierczeć ostro, a z chaty wciąż słyszę gruby, śpiewny bas Rimantasa, który dalej ciągnie swą opowieść o ziemi żmudzkiej, która najprawdziwszą Litwą jest, i o swoim nieszczęściu: jak to córka Maryla w 1941 roku udała się z mężem w ucieczkę wojenną i wszelki ślad po nich zaginął. „Pozostały tylko te zdjęcia” – tu Litwin Rimantas pokazuje wielką, jakby z wyrośniętego ciasta ulepioną i białą jak ser Marylę. Obok pięknej Maryli stoi drobny, czarny mąż i wyraźnie się wstydzi tego, że jest niepokaźny, i może nawet szykuje się do zaginięcia... Żona Rimantasa, z domu Śnitkówna, jest na innym zdjęciu. Siedzi na plecionym krzesełku, twarz ma swojską, śnitkowską, bluzkę w kratkę i wielką gałąź kwitnącego bzu na kolanach. Jest również wielka i dorodna. Uśmiecha się, jakby oczekując na czasy mądrzejsze. Obok Rimantas – noga na nogę założona, w tym samym kapelusiku i w butach z cholewami. „Odnajdzie się nasza Marylka, odnajdzie”! – wyśpiewuje swoją niezachwianą wiarę Rimantas. Unoszę siekierkę, a mój kogucik ożywa jak w chwili zaczadzenia miłością, trzepocząc i drgając każdym mięśniem. I już jego fruwająca głowa ogląda świat z powagą wielką, choć nie bez pewnego zdziwienia. – Zuch z ciebie! Tak ty już za całego gospodarza! – chwali mnie Rimantas, kiedy wnoszę bezgłowego pietucha. – Będziesz ty jeszcze panem na drajowskim dworze! Będziesz, mówię ja tobie. I zaczyna opowieść o tym, jak to kiedyś odwiedził siostrzenicę Wandzię w starym dworze. A był to dwór jak dzwon: wielki i taki zdrowy! Czemu próbuje sprzeciwić się moja matka, pani Wołczacka. Tam przecież bona, Mina Krause–Balsemirg, ją upominała, żeby zanadto do życia się nie paliła. „Nażyjesz się ty jeszcze, Zosieńka, nażyjesz...” – wciąż lubi powtarzać moja matka pouczenia swojej bony. 103 – Gdzie tam! Dom był jak dwa dzwony! Tak pięknie huczało w tym domu! Wasza mowa oszmiańska rozlewista jest i ostra. A ile ludu tam się kręciło! Stary Abacz–Ahanouski, nic, tylko: „Abacz – pahladzi! Złodziej na złodzieju i złodziejem pogania” – z jakimś zachwytem upiera się przy swoim Rimantas, co też złości moją matkę niepomiernie, zaczyna więc opowiadać, jaki to już drachły125 był dwór, bo kiedyś była tam karczma żydowska, dlatego wszystko przegniło w nim do cna od siwuchy i chłopskiej machorki. – Dlatego też jego dziadunia pobudował nowy dworek... – kończy wskazując na mnie. – Wiem ja, że starszy pan odkupił mająteczek od krewniaczki tatarskiej, żeby na swoje wrócić, jak to u szlachty tatarskiej bywało. No żeby tam miała być karczma – pierwsze słyszę! – oburza się nasz powinowaty. Widzę, że pani Wołczacka skądś już wyciągnęła samogonkę, chyba na pożyczkę u Kondratowiczów. Skręca grubego skręta i, dmuchając pod sufit dymem, gniewa się coraz bardziej: – A czy wujek wiedzą o tym, że i starą Ahanouską pamiętam? Miała ona u nas dożywocie: siedziała w wielkim fotelu z oparciem i kurzyła lulkę na takim długim cybuchu, jak to w powieściach piszą. A kiedy się jej umarło, to krewniacy nic po niej nie chcieli pamiątkę, tylko ten fotel... – A dlaczegoż to niby – fotel? – dziwi się Rimantas. – Ot i widać, jaki wujek są niedzisiejsi! Złoto tam było schowane, co dziadunia za majątek dał! Rozpruty fotel później na śmietniku się głumił... – Co za licho za golaso126 – ni do domu, ni do lasu! – dziwi się Litwin, waląc ręką o stół. – Tam do paralusza! Uspokaja to moją matkę. Zaciągnąwszy się jeszcze raz machorką, od której kaszel mnie bierze, wzdycha tylko: – Pożary wszystko pożarły. A czy i my z życiem wyjdziemy? – Po to ja i przyjechał. Pakuj, Zosieńka, lary i piernaty i jedziem my do nas, do Szwekszniów. Za córka nam ty będziesz! Jak to ostatnio bywa, pani Wołczacka na nic zdecydować się nie może. Staje na tym, że jak bieda przyciśnie, to do Szwekszniów choćby na piechotę, a ruszymy. W ten sam dzień, po południu, Lonia przynosi z Rymciel pocztę. Na Mołojcewo pisany wyzow – zaproszenie na przyjazd do miasta Łodzi od wielkiej przyjaciółki pani Wołczackiej – Emilii Rogaczewskiej. – Kiedy już Emilia wzywa, żadnej nadziei nie ma. Trzeba jechać do tej Polski – oświadcza moja matka. – Jak jechać, tak jechać. Wrócić się zawsze można – mówi Rimantas, żegnając się z nami. Podprowadzam go do samej Łysej Góry i długo widzę, jak kroczy wielkim krokiem, nie oglądając się za siebie, do tej ziemi żmudzkiej, która najprawdziwszą Litwą jest. Ogień Co wieczora ognie stają na północnym niebie, a gdy wiatr stamtąd pociągnie, śmierdzi tlący się torf jakby paloną skórą jakiegoś gada. Bagna się zapaliły gdzieś na górnym Zahorzu, w Kazarysze czy pod Jelahą. Bywają dnie, że tylko kopci tym zaduchem idącym spod bagien i kwaśnych łąk, ale żar robi swoje, aby nagle wybuchnąć wysoką świecą, spalając krzak i roz- 125 Drachły – zapuszczony 126 Za golaso – na golasa 104 pełzając się żółtym liszajem. Chmury wtedy płyną ciężkie, żółtawe i pomarańczowe od spodu jak brzucho salamandry. Chłopi, gdzie się dało, pokopali przepastne rowy, ale torfy zaległy głęboko pod bagniskiem i żar przechodzi pod wodą i rowem, za nic mając wszelkie przegrody. „Ahnia nie zatuszysz, pakul ahóń swajahó nia waźmieć” – mówią sąsiedzi bagiennych torfowisk, pilnując już tylko tego, żeby wiatr nie rzucił na strzechę rozżarzoną hubę. Stoję w tych dymach – mgłach późnojesiennych, wciągając w nozdrza odór skądś mi znany, i wiem, że zwiastuje on koniec tego świata. Na łące leży dąb starowieczny, ćwiartowany na kłody. Z tej kłody będą polana na ogrzanie się w wagonie–ciepłuszce, który wywiezie nas do Polszy-Polszczy czy też Polski wytęsknionej, jaka jest w nas na przekór wszystkiemu i wszystkim. Reszta dębu będzie zapłatą Kondratowiczom i staremu Siulce za odwiezienie nas do Smorgoń. Przy dębie pracuje stary Kondratowicz i Selim. Wybaczyłem mu już miłość do pani Wołczackiej, tej wiecznej panny, wciąż cierpiącej, bez winy winnej, „bo skoro ja cierpiałem niepomiernie, czemu Siulkiewicz nie miałby cierpieć?” – tak myślę, do tej myśli się nie przyznając, szczerząc zęby i podśmiewając się z Selima, że baćką moim chciał zostać. Ale Selim nad podziw łagodny jest i wszystkie moje przytyki znosi, a nawet jakby rad jest z tego. „Czyż nie dlatego, że choć w taki sposób spoufala się z nami, Wołk-Wołczackimi, i panią Dowgiałło- Ohanouską?” – zapytuję siebie. I raptem pojmuję, że my obaj już nie chłopakami jesteśmy – jeden mały, a drugi z sinym zarostem – ale jakby wiecznymi mężami czekającymi dopełnienia, lecz ono nie będzie nam dane. Kondratowicz z Selimem dąb przerzynają, a ja siekierką obcinam jego skrzydła niepokorne, a w każdą jesień twardym żołędziem obsypane, z brązowym liściem, który szeleści na wietrze jak wieniec żałobny. – Dziś aż nadto dużo my zrobili – mówi Kondratowicz, ocierając zapocone czoło. – Dubók stareńki, a patrzaj – w środku jak dzwon! Mógłby jeszcze postać tych swoich pięćset latek, a może i więcej... – Każdemu swoja pora. Widać dusza z duboczka wyszła – mówi Selim i do mnie się uśmiecha. – Duby smalone pleciesz – mówię. – Ci nieprawda to, że nieraz drzewo zapłacze, że dziw bierze, skąd ono wie o tobie tyle?... – zastanawia się młody Siulkiewicz. Tym bardziej zaczyna mnie złościć, że on widzi i czuje to samo: drzewa i krzaki, ptaki i kamienie cierpią razem z nami i płaczą w cichości, a bywa, że się śmieją, prawie że pod boki się trzymając. – Mówię ja tobia: durny ty i pohaniec! – wołam z gniewem. – Selim, karczować będziem czy nie będziem? – frasuje się Kondratowicz, bo pani Wołczacka nic o karczowaniu nie mówiła, no przecież nie po gospodarsku pień na łące zostawiać. – Spina127 mnie boli ostatnio i trzeszczy, jak się mocno naciągne. Ot, żeby tak Wincuś wrócił z tych swoich badziaków... – Nie tuży, pan Kondratowicz. Ja wykarczuja. Kora dla nas, co cieńsze drzewo i karcz też. Dużo w karczu siły – śmieje się Selim. Zostawiam ich na łące, idąc pod wiatr i wciągając nosem pożary, które ziemię poczęły pożerać do jądra żywego. W chacie czeka na mnie praca: muszę zmajstrować klatkę dla naszych młodych kurek, co w Polsce mają złote jajca znosić. 127 Spina – plecy, grzbiet 105 Dąb popiłowany został na kłody i podzielony sprawiedliwie. Pod chatą zwalono furmankę polan, które na rampę do Smorgoń na swojej chudej kobyłce ma odwieźć Siulko-Siulkiewicz. Selim tymczasem grzebie się przy pniu z łomem, łopatą i tatarską siekierką, ostrą jak kosa. – Selim szczać pod wiatr się zabiera. Żeby jemu od tego jajca nie spuchli – swoim zwyczajem przygaduje Wićka, przyglądając się robocie Tatarczuka. Biorę hrabiowską siekierkę i idę na łąkę. Widzę pień dębowy z obciętym korzeniem i przechylony na bok. Selim w przykucnięciu zagląda w to najgłębsze ukrycie, gdzie dusza drzewa ma swoje spoczywanie. I zdaje się, że to nie karcz cierpi rozczapierzając obcięte kikuty, ale Selim przeżywa śmierć swoją czy może tylko jej zapowiedź... – Czegóż ty się tak zasmucił? Wrócim my tu jeszcze i nowe dęby zasadzim – mówię, żeby coś powiedzieć. – Niech będzie przeklęty Szejtan kamieniem obrzucony! Zgiń, przepadnij, licha złoje... – mruczy Selim. I widzę pod korzeniem jaja kamienne, okrągłe jak okrągła ma być kula ziemska. Chcę wziąć do ręki kamień-otoczak, który z ciemnej i kamiennej północy wytoczony został przez góry lodowe, sto razy wyższe od naszej Łysicy. Selim łapie mnie za rękę. – Ni czapaj. Ni ruszaj! Raz to tutaj złożone zostało, leżeć jemu tutaj. – Rzeka to przedpotopowa zrobiła, co doliną szła, żeby do naszej Wilii spłynąć – wyjaśniam. – Może i potop to złożył, może i ludzka ręka, a może samego Szejtana kamieniem tu obrzucono, tfu! – spluwa za siebie Selim, a oczy mu się jarzą ogniem spalającym go od wewnątrz. – Niadobrze. Pryszła biada na licho, Ryśka! Niadobrze. – Co – niedobrze? – Jak Szejtan Bogu zbluźnił, to jego anioły kamieniem z nieba zrzucili, wiesz ty o tym? – No, niby wiem... – To niczego ty nie pytaj. Ścięli my dąb, poruszyli my kamień. I nam bieda, i na was licha złoje. Pogonią nas po świecie, daubuciski meczet ogniem spalą, Szejtan za Boga ludziom będzie służyć. Biedá – biazdolnica! – Selim kiwa się jak stary żyd w bóżnicy. – Ty naprawdę zdurniawszy do reszty – próbuję zbesztać Selima, ale czuję, że i mnie dreszcze jakieś przechodzą. – Nie chce ja ni karcza, ni drzewa, ni kory. Tfu! – spluwa młody Siulkiewicz, zarzuca na ramię łopatę i łom i idzie do domu doliną pokrętną, torfową i błotną, rozdzielającą Abaczowszczyznę na pół, i nawet nie obejrzy się za siebie. Przyglądam się uważnie szarym kamiennym jajom, już bez lęku i trwogi tatarskiej: przecie co się złego miało stać, to się stało. Dziwi mnie tylko, że sięgnie ono i po Tatarów – prawiecznych jak dąb, kamień i ta chmura, co stanęła nade mną i grozi ulewą. A kiedy opowiadam pani Wołczackiej o Selimowym przelęknieniu, ta nie śmieje się wcale: – Tatarzy z kamieniem od wieków są zbratani. Wszystkie ich groby kamieniem są naznaczone. Czołem swoim mierzą one w ten jeden czarny kamień, który praojciec Adam miał od Allaha dostać. Abraham był jego właścicielem i archanioł Gabryjel stopę tam swoją odcisnął – objaśnia mi matka, oświecona jakąś wiedzą tylko sobie wiadomą. Gdy kładę się spać, nie wiem, czy sen to, czy widzenie szczególne, które czasami mnie nachodzi, ale pojmuję, a potem widzę, jakbym znów czytał ukradzioną dziaduni spod poduszki tamtą książkę bolszewickiego pisarza o tajemniczych i przeklętych jajach: kamienne jaja pękają i wyłażą z nich gady w złotych łuskach, o żółtych oczach, z okrutną szparką poprzeczną pośrodku, przez którą przeziera śmierć. A może jest to spojrzenie samego Szejtana czy też zimne światło upadłej z wysokości gwiazdy Lucyferus, co się stała Szatanem? 106 Niektóre kamienie rozpalają się do białości, jakby w łaźni palono pod kamieniem najlepszą dębiną, i zapadają się w głąb i stąd pożar ziemi. „Niech będzie przeklęty Szejtan – ten kamień rozpalony!” – jęczę przez sen. Budzi mnie matka, pani Wołczacka. – Gorączkę masz? Co tam bredzisz? – pyta i podaje kubek wody torfowej. Napojony tym lekarstwem, wyciśniętym z łączki pod brzeźniakiem, znów zapadam w senwidzenie. I wyjaśnia się w nim sens wszystkiego; że Lucyferus, choć strącony, ma swój czas, i nam przyszło żyć w tym czasie. Ale wschodzi inna Gwiazda, nigdy nie zachodząca, która jest Gwiazdą Morza, Gwiazdą Ochłody. Pożary będą ugaszone, moje wargi spieczone doznają ulgi, a serce – ukojenia. Żałuję za grzechy i żałuję też tego, że po przebudzeniu o wszystkim zapomnę i dalej będę głupcem i niedorostkiem, i nie wiedzeć, jak długo to będzie trwało... Od początku znów wszystko się zaczyna. Teraz już węże, a nie gady oplatają moje ręce w zdrętwieniu, i gdzie nie stąpię, tam czyha na piętę bolesne ukąszenie. I wcale mnie nie dziwi, że pasterzem węży jest sam Barada. „Mów do mnie: towarzysz Barada. Druhami my budziem!” –mówi Barada i wali mnie po karku. Otwieram oczy i widzę, że na skraju żelaznego łóżka siedzi Śnitko i rozmawia z panią Wołczacką, ze snu przebudzoną. Przymykam powieki, a oni dalej mówią półgłosem: – Dożylisia Polaki, szto ni chleba, ni tabaki – mówi Śnitko. – Jedziesz ty w świat i mnie tu nie pozostać. Pójdę ja do siostry, do Szwekszniów. Bo co mnie tutaj robić? – Nasza Polszcza była dauniej szmat bolsza – wzdycha moja matka z białoruska. – Nie wiem, co tam u tej Polszczy mnie czeka. Jadę, o niego się boję: pieriewospitają jego na bolszewika. Janczarem będzie. Dziczka ja nie szczepiona, bez ukończonych szkół. I co ja tam będę robiła? – Co robiła? Chłopa sobie znajdziesz: muzyk, choć sałamiany, lepszy od takoho, szto nima – śmieje się brat żony kniazia tatarskiego. – Maładica ty jeszcze, trzydziestolatka. Takich bab tam szukają, bo lepszych nie znają. Wiem coś o tym: Polki szczapowate są i szorpate128, i zaraz na głowę by wlazły. A nasze baby ciepłe, miękkie i spolegliwe. – Wujkowi to ciągle jedno w głowie – mówi moja matka, wcale się nie gniewając. – A tych waszych męskich rozkoszy starczy mi do końca życia. – Muż stary, żonka małada, to ahóń, dywada. Znajdziesz młodego i poczujesz wolę bożą. Może i mnie na tej Żmudzi się poszczęści litewskiej gorońcości zakosztować! – śmieje się Śnitko. – Uciekamy od bolszewików, a podobnież w Polsce komuniści mają władzę. Jakieś Bieruty. „Biarut, biarut, a niczaho ni dajuć” – mówią chłopi i na Polskę przestają czekać. – Przegrała Polska swoje. Przez tę pańskość. „U naszej Polszczy usiaki chocza być bolszy”. Ja już od rewolucji to zrozumiałem. Nie wrócicie wy tutaj, nigdy! Takie buty z cholewami. – Pamiętam, jak kiedyś ojciec postawił mnie przy żniejach. One miały mnie za dziecko. Odłożyły sierpy i dawaj opowiadać, jaka to za rewolucji wolność była. Złapały pana rządcę, przewróciły na plecy, zadarły spódnice i nasikały jemu do gęby – „czuć129 jamu puza130 nie penkło”. Czyżby chamstwo miało cały świat zalać i do Polski dojść? – martwi się pani Wołczacka. – Nie bój się, dojdzie, dojdzie... – pociesza Śnitko swoją siostrzenicę. – A wszystko dlatego, jak mówią muzycy, że Polaki byli hajdamaki, mało ob kraj dbali i dlatahó prapali... A kiedyż wyjeżdżacie? – po chwili milczenia pyta Śnitko. 128 Szorpata – chropowata 129 Czuć – ledwie, trochę 130 Puzo – brzuch 107 – Gdzieś po Nowym Roku. Czekamy na wiadomość z rejonu... – Nie gniewaj się, Zośka, a odprowadzać ja was nie będę! Nie będę i koniec, trasca twaju maci! – głośno klnie Śnitko, nie wypada mi więc nic innego, jak obudzić się na dobre. Śnitko niedaleko, gdzieś pod Kazarychą nocował i skoro świt do nas przyszedł. Widać, że na pożegnalne śniadanie, bo przyniósł funt słoniny zawiniętej w gazetę i litrówkę mętnej samogonki. I choć pani Wołczacka jest temu przeciwna, każe prosić starego Krewejkę. – Nic ty nie rozumiesz, Zośka. Biedą wy dla nich byliście i groźbą wielką. Zachował się on po człowieczemu, że lepiej nie można. A to, że was nie odwozi, też mądrze: wy odjedziecie, a jemu tutaj żyć dalej przyjdzie się – mówi Śnitko, a oczka mu błyszczą spod okularów. –A pakul on przyjdzie, wypijemy my pasaszók131 na daleka droga i żeby więcej już o tym mowy nie było... Idź, ty pani, tobie parobka zapraszać – śmieje się Śnitko i kraje słoninę grubą na dłoń i miękką jak masło. Daje mi kawałek, co przyjmuję z wdzięcznością, bo od pewnego czasu ciągle jestem głodny, chociaż nie wiedzieć ile bym jadł. – Jedynak albo pies, albo sobaka – mruczy Śnitko. – Pojedziesz ty, jedynak, do tej swojej Polski i o wszystkim zapomnisz. Tobie tylko o sobie myśleć. – Pewno, że zapomnę, jak Boga kocham, zapomnę! – klnę się Bogiem. Śnitko poklepuje mnie dobrotliwie po ramieniu: – Już ja widzę ciebie, jak ty zapominasz. I Wilię ty naszą zapominasz, i Draje, i tę swoją Abaczowszczyznę. Wariaty wy przecie po Ahanouskich! – Przekleństwo ciąży nad Oganowskimi – przypominam. – Coś w tym musi być. I wy ze Ździchem jakby jurodziwe czy może zbabiałe trocha... – nie bez pewnej przyjemności mówi Śnitko. Na moje szczęście pani Wołczacka przyprowadza Krewejkę. – Nu co, susiéd, wypijem my. Skończyły się czasy pańskie, zaczęły się mużyckie. Patrzaj, żeby ciebie bolszewiki za twoja służba Sybirem nie nagrodzili. Idź ty do sielsowietu i powiedz, co i jak: pany mnie kazali, dyka ja musiał... – śmieje się brat mojej babki, nalewając pół szklaneczki. Krewejko wypija statecznie, nie spiesząc się, wąsa wyciera i odchrząknąwszy mówi: – Nic na wieczność cało. A do sielsowietu ja nie nauczony chodzić. Oni i tak wiedzo o nas wszystko. Baradá to na pewno, tfu, zgiń ty, przepadnij – swoim zwyczajem spluwa Krewejko. Pani Wołczacka czerwieni się gwałtownie, oczy jej zaczynają groźnie błyskać, i ta druga, ona i nie ona, wstępuje w panią Wołczacką: – Wiecie wy, że z Baradoju ja nic nie miała?! Wiecie czy nie wiecie? – krzyczy. – Jakżeż by mnie nie wiedzieć? Nic paniczka z nim mieć nie mogła: on mużyczjó schamiałe, a paniczka zawsze panią... – Mogę udowodnić, jak trzeba będzie, bo szlacheckiemu słowu nie wierzycie! – dalej unosi się pani Wołczacka. – I ja jakby trocha szlachcic, a katolik – to na pewno! Świętej pamięci starszy pan miał dla mnie poszanowanie wielkie – mówi uśmiechając się chitreńko stary Krewejko, wyciąga kapciuch i częstuje machorką najpierw Śnitkę, potem panią na Abaczowszczyźnie. Śnitko pstryka zapalniczką, którą sam z gilzy zmajstrował, sypią się iskry, bucha benzynowy płomień, dziw, że ani wąsów, ani brwi nie osmali. – Wiesz, susiéd, jak to z ahnióm było? – zapytuje pokojowo Śnitko. – Zapaliła sia chata w susiedztwie Praleski. Zawezwał sąd Praleskę na świadka: „Ano tak heta i było, panók sendzia. Spau ja z żonkaj na pieczce. Słyszu, kryczać, szto palicca. Podnosza ja spódnica – a tam ahoń haryć, dyk haryć! A to żonka Praleski zawiesiła spódnico okno. 131 Wypić pasaszók – wypić strzemiennego 108 On ta spódnica i podniosłszy był”... – kończy z zadowoleniem Śnitko. Wszyscy się śmieją, choć opowieść jest dobrze znana. – Bieda na cały świat idzie. A na tych, co pod Ruskim zostajo sia, to na pewno – wzdycha Krewejko po wypiciu następnej szklaneczki. – Amerykańcy taka bomba wynaleźli, że od niej wszystko idzie w ogień. Spala ona i woda, i powietrze, i kamień, i żelazo. Spalo oni Ruskich i nas razem z nimi. Podobnież miliony Japońców oni bombo spalili. Wyspa japońska paliła sia, paliła, aż w tym miejscu jama wielka sia zrobiła. Teraz tam ogień, nic, tylko ogień. Ot życie, ty życie... – I ja coś o tym słyszał – zgadza się Śnitko. – No żeby na to miejsce jakiś wulkan miał wybuchnąć, to już jerunda na postnym maśle. – A bomba ta dziwnie sia nazywa – atomnaja. Ci czasami w Piśmie nic o tym nie stoi napisane? – zastanawia się Krewejko. – Dobrze wy robicie, że do Polszy uciekacie, a co my? – Czemuż i wy do Polski nie jedziecie? – pyta matka. – Raz ogień tylko ruskie powietrze, wodę i ziemię spali? – Przecie wie paniczka, że za Białorusów my się zapisali. Ot życie, ty nasze życie... – wzdycha po raz któryś stary Krewejko. Przez Daubuciszki i Kapłany A żegna nas basior stary: stoi pod Łysicą i węszy pod wiatr. Wilczycę szarą zagonili ci, co mogli być za milicjantów albo za muzyka, co się nauczył z pańskiego lasu żyć. Gonili ją ponad trzydzieści kilometrów, trop w trop. A ona zawsze uciekała pod górę, po drodze zżarła psa: została tylko głowa i kręgosłup. Wreszcie zaległa pod wielką zaspą, bo szczenna była. Tam i dorwali ją ci z Rymciel i z Mysińszczyzny, ni to chłopi, ni to milicjanci... Stary basior patrzy na nas, wcale się nie bojąc, a my zjeżdżamy w dół w dwoje sań i z krową uczepioną do postronka. Człapie ona swoim rozdwojonym kopytem, w które wbija się śnieg i twardnieje na lód, trzeba stawać i krowę odkuwać z lodowej podeszwy. Pod Markowszczyzną czeka Michaś. Trzyma drewniany sunduczek, pomalowany na niebiesko, ze skobelkiem, że można zawiesić kłódkę. Spóźnił się Michaś z obiecanym sunduczkiem, bo ja całe dobro mam związane w tobołeczek. – Widział ty jego? – pyta mnie Michaś, jakby zapomniał, po co przyszedł. – To wcale nie jest wilk. Prendzej to będzie dusza jaka albo i sam wilkołak. I co jego przyciongnęło tutaj, że ludzi się nie boi? A stary basior, jakby wiedząc, że o nim mowa, spuściwszy łeb śpieszy wilczym truchtem prosto na wzgórze lenkowskie, ogonem trop swój zamiatając. – Coś ja tobie na droga przygotował – mówi Michaś, idąc krok w krok za saniami. – Otworzysz potem. Fajne my byli z tobą żuliki. A teraz co? No, nie bój sie, przejdę Wisłę, przejdę Wartę i jak co, to ciebie odwiedzę. Tylko ulica w tej całej Łodzi podaj. W Smorgoniach, i w tych zgubić się można... – Podam, podam... – obiecuję. – Wilia ty nasza jeszcze musisz zobaczyć. Co by z tobą nie wyprawiali, a rzeką zawsze do domu wrócisz – tak gada moja matka. – No to, serwus! – mówi Michaś, ściska mi łapę i naciąga uszankę na oczy, że przez chwilę nic nie widzę. A kiedy zsuwam czapkę, Michaś już jest daleko, ogląda się i kułakiem potrząsa. – Trzymaj się, żulik! – krzyczy. – Idryt twoje pałki, żulik! 109 Teraz dopiero mogę otworzyć sunduczek. Leżą w nim lepioszki, wypieczone z bułby i mąki gryczanej, pod nimi ulęgałki akuratnie śpiałe, brązowe jak czekolada, parę żółtych antonówek, pachnących mocno, a na samym dnie grzechocą orzechy, gdzieś pod Karczewszczyzną nazbierane. Chcę zamknąć sunduczek i dopiero odkrywam bagnet niemiecki w pochwie metalowej, z czarną rączką. To mnie najbardziej cieszy. Nie mam z kim swoją radością się podzielić: Kondratowicz nosem dziubie w kolana, pani Wołczacka na pierwszych saniach siedzi, machorkę kopci i o czymś rozprawia z Krewejką. Bo Krewejko też nas odwozi, widać Baradá z sielsowietu dał mu rozgrzeszenie albo też kniaziowski sługa do końca na służbie postanowił wytrwać. A może atomnej bomby się przestraszył? Trzecie sanie, tatarskie, z dębowym polanem i siankiem dla krowy, mają dojechać później. „Bagnetem nie ma co się chwalić, na pewno każą mi bagnet wyrzucić...” – martwię się. Wsadzam bagnet do walonka, pod nogawkę fufajkowych spodni. Bojowy nóż akurat sięga mi pod kolano. Żebrowszczyzna już za nami. Sanie skręcają w Łoszany i góry wyrastają, równe prawie naszej Łysicy. Są jak krew z mlekiem, bo słońce krwawi dzisiaj od samego rana i śniegi skrzą się mroźnie, po lutowemu. W klatce, którą z osikowych szczap skleciłem, kudku daczą kury i w odpowiedzi z nieba wysokiego piszczy korszun rudopióry. Kury pozostawione bez pietucha strwożone są bardzo, trzepocą się, pyląc kurzym gnojem, nie wiedzieć skąd nazbieranym. A korszun ciągle płynie nad nami i obwieszcza o swoim głodzie zimowym. – Żeb ciebie trasca wytrzensła! – budzi się Kondratowicz i macha leszczynowym biczyskiem. Kasztanek bierze to do siebie, targa saniami, że walę potylicą o klatkę z kurami. – Ot, narowisty sia zrobił... – wzdycha Kondratowicz. – Ja już za stary na niego, a Wincuk, wiadomo... Szkoda, że pani Wołczacka nie chciała Wincuka na prijmaku132. Zepsuje się mnie chłopak. Stóój, prrr, kasztan... A korszun dalej płynie nad nami i zdaje się skrzydłem nie poruszać. Na jego krzyk, z lasu, od Kazarychy i z górnego Zahorza, zrywa się stado szarych wron i leci z wronim wrzaskiem na wyprzódki, która pierwsza. Korszun wzbija się wyżej, okrzykuje teraz nasz odjazd i na Czerniewszczyznę, i na Łasiewicze, i na Kazarychę z Zahorzem. Jedziemy pod tym krzykiem parę kilometrów. Kondratowicz znów nosem dziubie, ale budzi się przed zjazdem do Daubuciszek. – Zleź ty lepiej z sań, a ja jego za uzdeczkę przytrzymam – mówi Kondratowicz i postękując złazi na zbity śnieg. Ostrożnie schodzimy w dół i widzę wąską dolinę, kędy płynie Draja, zdzierając zbocza to od strony Ciereszek, to od Kaśkiewiczów. Dziś Drai nie widać, tylko czarne olchy. Wśród drzew meczecik stoi kopulasty, przy nim wieża nieduża. Olchy wyrastają wciąż wyżej, puchnie czapka meczetu i teraz widać, że jest to hełm rycerski, a na nim szpikulec z sierpem. Drugi sierpik bodzie rogami niebo z wieży kwadratowej. Tatarskiego ulana jest to głowa, patrzy on na mnie prawym okiem przez podwójne okna, zamiast nosa ma ganek na kolumienkach. Pod samym nosem sterczą mocno zaśnieżone kamienie, gładko ciosane. Pod każdym jedna dusza tatarska jęczy i wyczekuje na Sąd Ostateczny. Cisza panuje w dolinie: korszun z wronami poleciał obdziobywać Abaczowszczyznę z tych resztek, które tam zostały. Dusze tatarskie goreją jaskrawą czerwienią na białym kamieniu i wabią głosem grubodziobego gila: „dju, dju, dju...” Tęsknota wielka ogarnia mnie, że serce z piersi chce się wyrwać. Jasność dzienna już nie krwawi, przeciwnie – zaczyna się złocić. I widzę, jak z nieba schodzi złota gwiazda, staje nad księżycowym sierpem i w triumfie wielkim gore: już nie słońce to, a gwiazda ze studni łoskiej wyciągnięta i rozjarzona do niemożliwości. „To nie gwiazda, to sam Allah, a serce twoje to 132 Prijmaka – osoba przyjęta do rodziny 110 ten sierp miesiąca, co chce objąć nie do objęcia” – jakby ktoś mówił przez to gilowe „dju, dju, dju”... Moja matka, pani Wołczacka, wysiada z pierwszych sań. – Z panem Kondratowiczem mam przyjemność porozmawiać – mówi nie wiedząc o tym, że też jest ozłocona jasnością. Moszczę się koło Krewejkowego kożucha, przesyconego machorką i zjełczałą baraniną. Krowa dmucha mi w samo ucho, może myśli, że już koniec wędrowania i czeka ją ciepła obora? Krewejko złazi na śnieg, przytupuje starymi walonkami i ogląda bydlęce kopyta. – Nachodzisz sia ty jeszcze, nachodzisz... Poszła, Maruśka! – pogania kobyłkę, wskakując do sań. – Tak, tak, panie Trepietak... – wzdycha po jakimś czasie. – Odwoził ja był kiedyś waszego Ździśka do starszego pana na majontek. Niemcy wtedy za panów byli i wyglondało, że panami zostano sia. Strach pomyśleć, taka tiechnika i Jewropa z nimi cała! A dziś co? Giermaniec pobity i czubaryki za panów. I twojemu Ździśce już nie do Abaczowszczyzny. Podobnież wszystkie z Czarnego Boru do Polski wyjechawszy byli? – Wyjechawszy, wyjechawszy... – zgadzam się. – A jak ty myślisz, Ruski tu na wiek zostanie sia? – chytrze zapytuje Krewejko. – A czy ja wiem...? – Pamiętam ja Niemców z pierwszej wojny, przez Krewo i Abaczowszczyznę okopy szli. Byli silne, och jakie silne! I też tiechnika była wielka – te blindaże blaszane, co my przerobili na piwnica, to po nich. I popatrz ty, dwa razy ich pobili! – Kto pobił?! – pytam, już rozeźlony mocno. – Ruski?! – Cały świat ich pobił... – zgadza się Krewejko. – A dziś cały świat jest z Moskalami? – Może i nie jest. No tak u Sybilli jest napisane, że komuna musi przez cały świat przejść, żeby ludzie nauczyli sia szanować swoja ziemia, swój chleb i swoja chata. Może ty jeszcze i dożyjesz lepszych czasów, no my już stracone zostali sia. Żeby tylko do jutra, ot i cała nasza prawda... Paszła, Maruśka! – podcina batem kobyłkę, nie bacząc na krowę naciągającą postronek. – Prrr, kudy gonisz, kab ciabie wilki wytrybuszyli! – z kolei szarpie lejcami. Maruśka staje, szeroko rozstawia tylne nogi i długo wylewa strumień żółtego moczu. Krewejko odwraca się bokiem i mówi gdzieś przed siebie: – A na koniec Amierykaniec atomno bombo nas przykryje. I dziakuj Bohu za Boha, szto Boh dau Boha... Przejeżdżamy w milczeniu Kaśkiewicze i Sinki. Za Kapłanami, na górce, droga jest zawiana miękkim śniegiem, więc chłopskie sanie wyjeździły nowy szlak przez dziaduniowe pole. Wiatry tu wydmuchały śnieg i pod skorupą lodu widać ugór, nawet nie przyorany na zimę. Krewejko ożywia się, wkazując biczem na pole: – Patrzaj, jakie kołchozy bogate. Najlepsza ziemia w dyrwan puścili. Żeby to widział starszy pan! Teraz jemu gdzieś w grobie sia przewracać... Patrzę na to, co pozostało po mająteczku, i dziw mnie bierze, że tak można było wszystko wyciąć, spalić i oczyścić. Tylko jakby ze śniegów samych dym się snuje szarawy, w cztery kominy. Gdzieś nad stawem, teraz zamarzniętym, żyją czworaki. Dojeżdżamy do skrzyżowania, lecz nie jechać nam w prawo i pod górkę, ale ostro skręcać do Kotów. Krewejko pociąga lejcami, no Maruśka ma swoją kobylą pamięć. – Gdzie ty leziesz! Nikt tam na ciebie nie czeka, chiba że krakadziła jaka! – złości się Krewejko. Kobyłka staje. Oczy moje zaciąga jakaś mgiełka, że prawie nic nie widzę. – Postoim minutka, niech krowa oddychnie – godzi się ze swoją Maruśka Krewejko i widać, że czegoś poruszony jest. – Widzisz, skacina, i ta pamienta. Jeździł ja i od Zahorza, i od Daubuciszek – a ona zawsze droga znała. I jak tu człowiekowi zapomnieć? 111 A ja przez tę mgiełkę widzę, że od strony majątku biegną sołdaci w ochronnych, białych pałatkach, jak w „Radudze”, książce Wandy Wasilewskiej, po rusku napisanej. Gonią szeroką tyralierą, szczękając bronią, co brzmi, jakby podkową walono w lód. Za nimi pędzą jacyś złachmanieni, w szynelach szarych jak wojłok i długich do kostki, w czapkach spiczastych. Bolszewicy to są najprawdziwsi, ci z dwudziestego i z trzydziestego dziewiątego roku. Popędzają oni tych w pałatkach, źli są i biorą ich za białych, bo i pagony mają, i amerykańska „świnnaja tuszonka” w ich plecakach. Idzie tyraliera za tyralierą, wprost na nas, i ciągnie od nich lodowatym wiatrem, i sypie śniegiem w oczy. I wtedy zza wzgórza, wprost z drajowskiego stawu wychodzą ostatnie zastępy. Ci idą sztywno, lód na nich chrzęści, głowy mają uniesione, na nich okrągłe czapy z czerwonym otokiem. Nawet z daleka widać, że twarze ich są iperytem porażone. – Wiatr od wschodu ciongnie. Miacielica podnosi sia. Poszła, Maruśka! – macha biczem Krewejko. – Nie pojedziemy do stawów krakadziłę zobaczyć? – próbuję zażartować, kątem oka dostrzegając, że wojska zwijają szyki, jakby szykując się do odwrotu. – Jakaż znowu krakadziła! Czasy strasznowate, że i żadnej krakadziły nie trzeba. A co Ruskich natopiło się w stawach i u Kozłowskiej, i w naszych Drajach, to natopiło! – mówi Krewejko i wsadziwszy lejce między kolana bierze się do robienia skręta. W głębokościach Gawrony i wrony nadciągają zewsząd nad smorgońską stację, zwiastując nam odlot czy przylot – Bóg jeden wie. Przy nas rozbija swoje obozowisko rodzina Hajkowiczów z córką Basią i małym Witusiem. Hajkowicz jest z tutejszych, a ona chyba warszawianka, a na pewno – z panów Dąbrowskich. On mówi patrząc na stado czarnych gawronów i popielatych wron krążących nad nami: – Ptaki, i te zostają się w swoich gniazdach... A pani Hajkowiczowa złości się i pokrzykuje: – Sentymenty, panie Walenty! Nic tutaj dobrego ciebie nie czeka. Patrzaj, żeby tylko cała głowę wyniósł! Pani Wołczacka ze mną i z Selimem, który dobrze pod wieczór przyjechał z dębiną i sianem, zbudowała coś jakby płytką pieczarę, zadaszoną starą pościłką. Wysialiśmy ją siankiem. Krowa stoi obok, jeden bok grzeje od ogniska, ale i z drugiej strony powoli rozrasta się obozowisko cygańskie, bo ludzie jadą i od Żodziszek, i od Żupran i od Zalesia, i nawet, jak my, spod samego Krewa. Rozrasta się nasze koczowisko na całą rampę kolejową, a potem dalej, wzdłuż bocznicy. Ma być ludu na sto wagonów, a może i więcej. – Nie tak nasi wyjeżdżali w czterdziestym, nie tak – wzdycha pan Hajkowicz, który okazuje się być znajomym pana Wołczackiego i dlatego zgodził się z panią Wołczacka, że w jednym wagonie pojadą. – W piat' minut zabirajsia, adziń mieszók biery i jedzenia na adnu niedielu. A tam już wami się zaopiekują! No i zaopiekowali się... – Nie gadałby durnot. A to jeszcze kto usłyszy! – denerwuje się pani Hajkowiczowa, która też mości gniazdo dla swojej rodziny. Ryczą krowy, gęgają gęsi, pieją ogłupiałe pietuchy i nad tym unosi się ludzki szum, jakby Wilia gdzieś zerwała jaz. 112 – Gemba na kłódka. Mało to różnych takich jest? Chcesz, żeby nas zawrócili? – wciąż złości się pani Hajkowiczowa. I pan Hajkowicz, mężczyzna jeszcze całkiem młody, łysawy, z głową jak splaskane jajo i z wesołymi iskierkami w źrenicach, milknie i oczy jego zaciąga smętna mgiełka. – Tak ja już pójdę... Mówią, że w nocy może rewizja być. Do jutra, Basieńka... – całuje córkę, a żonie macha ręką na odchodne. Okazuje się, że pan Hajkowicz żadnych repatriacyjnych bumag133 nie ma, może w Organizacji był, a może z samej Kaługi uciekł? Będzie próbował szczęścia, kiedy wagon odpowiednio się załaduje. Pani Wołczacka dopiero teraz dowiaduje się, jak się sprawy mają, ale od pewnego czasu jest jakby w zesztywnieniu jakimś i nic ją poruszyć nie może. Selim, żegnając się ze mną, mówi tylko: – Patrzaj ty, twojej matce to teraz morze po kolana. Żeby od tego nie zwariowawszy wam w Polsce. A ty pisz do mnie, jak trzeba będzie, tak ja gotów i Bug, i Wisła przepłynońć... I pożegnaliśmy się z Selimem, który nawet nie obejrzawszy się za siebie pojechał w ciemną, lutową noc, mówiąc, że po drodze ma nocleg u swoich Tatarów. Spać mi się wcale nie chce, może dlatego, że przespałem całą drogę od Kiewłów do Smorgoń. Nasze ognisko pięknie się pali: złotawo, z czerwoną falbanką i złotymi iskrami, i dym idzie przyjemny, jakby dąb całą duszę wkładał w to samospalenie. Siedzę i patrzę w ogień, który żywy jest i jak wszystko, co żywe, ma swoją duszę, inną od dębowej, ale w sposób niezrozumiały zbrataną z duszą dębu. Wiem, że długo patrząc w ogień mogę zobaczyć rzeczy niepojęte, jak niepojęty jest sam ogień. „Co tam czeka mnie w tej dalekiej Polsce?” – myślę w duchu. „Czy ona zabierze mi moją Polskę, czy też zleją się dwie Polski razem i zbratają, jak dusza płonącego dębu z duszą ognia?” I już zaczynam dostrzegać złote pałace, w tych pałacach skaczą drobni, czarni ludzie. „Czy czerci to, czy nie czerci? Gdzieżby czerci! Prędzej będą to Polacy, co wciąż walczą, żeby nie zginęła...” Wytrzeszczam jeszcze mocniej ślepia, bo zaczynam coś nowego widzieć. Aż tu ktoś wsadza żelazny pręt w samą duszę ognia. Dąb gniewnie trzaska i sypie rojem iskier. – Na zmianę będziemy pilnować ognia – mówi pani Hajkowiczowa, która przytuliła się do naszego ogniska. – Żeby tylko nasze ptaszki nam nie uświerkły. Przypominam sobie, co pan Hajkowicz mówił o nocnym obszukiwaniu. Niemiecki bagnet natarł mi nogę. Wstaję od ogniska i mówię, że idę się wysikać. Wychodzę za krąg ognia, zaraz mróz mnie łapie luty za zmarzniętą, umarłą duszę. Gwiazdy stoją wysokie, mrugające i wesołe, jakby na wielgachnej choince zawieszone. Za obozowiskiem rosną krzaki, czarne i sztywne. Wsuwam swój bagnet głęboko w śnieg, pod największy krzak, który rozstawił ogromne, jelenie rogi. Gdy wracam, wszyscy już śpią, tylko pani Wołczacka grzebie żelazną koczergą w ogniu. Układam się w sianie i czuję, jak przywala mnie sterta ubrania. A kiedy otwieram oczy, jest rumiany, gwarny ranek. Okazuje się, że nasz eszełon dopiero w Mołojcewie zestawiają. Kiedy będzie gotowy, nikt dobrze nie wie. – Przyjdzie nam trochę się podmrozić – mówi pan Hajkowicz, który wrócił z nocnego ukrycia. – Im nie śpieszno: a nuż jednemu i drugiemu wymrożą pomysł wyjazdu? Ot, my wyjeżdżamy, a przedwojenny wójt z Żodziszek wrócił z armii Berlinga, chociaż mógł rodzinę na niemieckie ziemie sprowadzić. „Trzeba szykować nasz powrót” – mówi on co bardziej zaufanym ludziom. Żyłka ma on mocna, może dlatego Żyłko się nazywa... – Tak, tak, szykuje on powrót, no na Sybir. Od wieków to druga ojczyzna Polaków – zgadza się pani Hajkowiczowa i więcej słuchać nie chce męża. – Ileż to razy głowa on nadstawiał i ciągle jemu mało. Durak, jednym słowem, albo opętaniec – żali się pani Wołczackiej, ale ta 133 Bumaga – papier, dokument 113 myślami jest gdzieś daleko. Tyle że dała mi chleba ze słoniną i kubek gorącego wrzątku, uwarzonego w kociołku nad naszym ogniskiem, które buzuje jasnym, prawie niewidocznym płomieniem. – Żodziszki – mówi mi Basia, z którą razem posiorbujemy wrzątek – nad samą Wilią leżą. Nasi chłopcy od Kmicica rozbili tam cały niemiecki garnizon, a potem ruskie partizany nad Naroczem podstępem ich rozbroili, że to niby chcą się bratać. A oficerów to nawet zabili... – Breszesz! – mówię, bo nie uchodzi, żeby dziewczyna wymądrzała się nie w swoich sprawach. – Jak szczerze Boga kocham, tak było! – boży się Basia. Zaczynam jej wierzyć, może dlatego, że przypomina mi inną Basię, tyle że starsza jest. – No dobrze, a skąd ty o tym wiedzieć możesz? – pytam. – Jak do Polski dojedziemy – powiem tobie. Teraz – za żadne skarby! Choćbyś mnie na ogniu smażył! To mi wystarcza, żeby zupełnie innym okiem spojrzeć na pana Hajkowicza. – To ty przejeżdżałaś przez Wilię. Daleko ona stąd? – pytam. – Trzeba przez Smorgonie przejść na Borowy Młyn. A tam już i Wilia – wyjaśnia mi Basia zadowolona, że uwierzyłem w Kmicica. Nagle ogarnia mnie przemożna chęć, żeby raz a dobrze na Wilię spojrzeć. Bywałem nad Wilią, ale nie wiedziałem, czym naprawdę ona jest. Raz kąpieliskiem była pod Zalesiem, za borem sosnowym i piaszczystym dyrwanem, w którym barachtali się goli ludzie, to znów wodą szeroką, bystrą i krętą, nad którą z kimś – chyba z Wandką, moją stryjeczną? – wędrowałem widząc wszystko, nie wiedzieć czemu, w żółtościach starej fotografii... – Powiedz ty mojej matce, że poszedłem na spacer. Wrócę za jakiś czas – mówię do Baśki, a ta gotowa leźć za mną. – Nie, muszę iść sam. Nie bój się, wrócę na czas. Droga od stacji do miasteczka i na Borowy Młyn jest mi dobrze znana jeszcze z czasów, kiedy leżałem u Masłowskich ściśnięty przez dębowe zęby kieratu i wypluty na ziemię. Spocony mocno, wreszcie wychodzę na drogę na Przewóz prowadzącą i widzę mały, zgrabny domek Masłowskich. Ośnieżona drożyna prowadzi pod górę, a potem w dół – pod choiny i sosny obłożone złotą bibułką i szumiące zielono, kiedy świerki stoją cicho jak we śnie. I widzę na dole wkopaną w spadziste brzegi Wilię, białą jak śnieg, ze stalowymi prześwitami: gdzieś tam, pod lodem bełta się i bełkoce żywa woda, spływająca ze wszystkich stron mojego świata. Ześlizguję się wydeptaną ścieżką. Na lodzie pod krzywą sosną stoi dziadźka – w ceglanym kożuchu jest, w siwej baranicy i siwych walonkach. Czuwa on nad przeręblą w białym pkrywadle, którym Wilia się okryła na zimowe przetrwanie. – Dzień dobry – witam się. – Na wieki wieków – odpowiada dziadźka. Policzki ma okrągłe i rumiane jak dwa jabłuszka, oczka niebieskie jak samo niebo nad Wilią płynące, wąs pokryty lodową skorupką. – Co to, na ryby przyszedłszy? – Ja tak sobie, popatrzeć tylko... – Na naszą rybałkę134? – I na rybałkę, i na rzeczkę... – Nietutejszy ty – domyśla się dziadźka, wyciąga kopciuch z baranich mudów zrobiony i udaje, że chce mnie tytoniem poczęstować. – Ja niepalący... – Tak ja i widzę, że ty porządny szczun jeszcze... A skąd ty bendziesz? – Teraz spod Krewa. Na rampie stoimy. 134 Rybałka – rybołówstwo 114 – Do Polski, znaczy sia, wyjeżdżacie – wzdycha dziadźka. – Moje też już pojechali, przed wojskiem uciekli. A ja ot, tu na nich bende czekał. Dziadźka skręca kozią nóżkę, pstryka zapalniczką i zaciągnąwszy się głęboko, podejmuje rozmowę: – Tak ty porządnej rzeki jeszcze nie widział? U was tam dyrwany, górki, laski i piaski. A rzeka, widzisz, jak to rzeka, co ty chcesz? Płynie, gdzie zechce. A jak zapytasz, dokąd ona płynie, tak ot co ja tobie powiem: wszystkie nasze dzienne sprawy spuszcza ona w Niemen. A tam już w głębokości morza... – W głębokości morza? – dziwię się, bo ładnie to zabrzmiało. – Ma się rozumieć – w głębokości morza. O tym już nasz Mickiewicz piosenka był napisawszy. Znasz ty ją? – Nie bardzo... – Wszystko w morza spływa. A tam i sam Pan Bóg... – nie wiedzieć czemu wzdycha rybak i zaraz o mnie zapomina, bo leszczynowe wędzisko zaczyna niebezpiecznie skakać. Postanawiam przejść Wilię, skoro inni przechodzić mają Wisłę i Wartę i z tym przechodzeniem jakoś nie wychodzi im. Idę jak po twardej desce, a gdy dochodzę do szarości zaszklonego oka, lodowe szkło pęka i nagle siedzę aż po pas w wodzie. Początkowo dziwi mnie, że tak po prostu siadłem w wodzie, ale ramiona moje wiedzą, co mają robić, trzepiąc o lód, a ten pęka... Jakieś zwierzęta, ostre i zębate, chwytają mnie pod boki, chcąc przegryźć czarne sukno i kożuszek i zrobić, co do nich należy. Zaczynam wrzeszczeć, chociaż wstydzę się tego. Tymczasem ktoś ciągnie mnie za nogi w dół i czuję, jak do walonek nalewa zimną wodę. „Ożeż ciebie!” – myśli mi się. „Tak ty co sobie przedstawiasz??” Teraz wyraźnie widzę zwierzęta złociste, zwijne, z wielkim okiem: obejmują mnie zewsząd i wcale nie są takie złe. Ogarnia mnie jakiś dziwny spokój, jakbym w dziecinnym łóżeczku leżał, a nade mną pochylał się złocistowłosy Anioł Stróż, co ma piękne lica. Trzepocę ramionami, ale już bez przekonania... – Trzymaj ty ta żerdeczka! – ktoś krzyczy grubiańsko i niepotrzebnie. I widzę, jak dźga mego Anioła Stróża sękatą żerdzią. Choć ja sam nie jestem specjalnie za tym, ręce moje łapią za żerdeczkę. Mój złocistowłosy Anioł płacze moimi łzami i odfruwa nie w przestworza wysokie, ale na samo dno niebieskolicej Wilii. Leżę na lodzie, niepotrzebnie wyłowiony z głębokości, a dziadźka mówi: – I popłynąłby ty, synók, do samego Niemna... My repatryjanty Zamieszkaliśmy w domu na kołach, z okienkami, że ani łba przez nie nie przesunąć, ani sięgnąć do nich. Drzwi rozjeżdżają się na boki i jeśli chcesz, możesz parę koni z bryczką wprowadzić. Hajkowicze zajmują lewą połowę, worki tam przeróżne i wielki kufer, pomarańczowy, w niebieskie kwiatki rozmalowany. Za kufrem, pod workami tęgo nabitymi ziarnem, wyrył swoją norę pan Hajkowicz. My zajmujemy stronę przeciwną. Bogactwa niedużo, ale jest legowisko w słomie usłane i porwaną kołdrą, pościłką i starym kożuchem przykryte. Pośrodku stoi blaszany piecyk, w nim abaczowski dąb swoją dębowość odda ostatecznie za nasze życie, bo mróz dalej trzyma po lutowemu. Na wszelki wypadek nie rozdziewamy się z wielu ubrań, co dodaje wigoru wszom, które tylko na to czekają, ażeby rozmnożyć się w 115 ciepełku i wkroczyć wielką armią do tamtej Polski. Bo wszy, jak i my, są tutejsze i nigdy jeszcze nie dane im było przekroczyć Bugu albo Niemna. Krowy mają własny domek, kto wie, czy nie lepszy, bo siano tam i słoma-owsianka nabita aż po sam wypukły dach. Otręby i sieczka w workach. Od wczesnego ranka trwał załadunek. Krowy ryczały, kwiczały parsiuki, kwiknął narowisty koń, a chłopy klęły po matuszce, z polskim dodatkiem: „a żeb tobie kiszki wytrybuszyło, a żeby ty ruski miesionc zobaczył, ot cholera, ot padła, ot psiakrew jedna!” Wszyscy byli czegoś źli, a jeśli ktoś wesołość udawał, była to wesołość samogonowa, która Bóg wie czym może się skończyć. Teraz stoimy w szeroko otwartych drzwiach, zmierzch zapada siwy i szary, w nos gryzie czadem palonego węgla. Nasze sześćdziesiąt wagonów zaczepiła czarna lokomotywa, stoi pyskiem w stronę Zalesia i Mołojcewa i kopci gorzkim, kwaśnym i złym smrodem. Dreszcz przechodzi przez wagony, uderza żelazo w żelazo, jakby gad, który nas pożarł, zagrzechotał w swoje pancerze. Szarpnęło cielskiem w sześćdziesiąt zwojów parokrotnie i coraz mocniej, i oto ziemia zaczęła uchodzić spod nas. Ktoś gdzieś w dalekim wagonie zaśpiewał męskim głosem: „Nie rzucim ziemi, skond nasz ród...” I nagle, jednym duchem ogarnięte, wszystkie wagony zaśpiewały, zawrzeszczały, zaryczały, że nie dadzą pogrześć mowy, że są polskim narodem i polskim ludem, i że „twierdzo nam bendzie każdy próg – taak naam dopomóż Bóóóg, taak naam dopomóóż...” A mnie nawet płakać się nie chce, jak to wszyscy robią, bo oto krąg wielki uczyniwszy, przez Lebiedziewo, Bienicę, Abaczowszczyznę i Smorgonie wracam do Mołojcewa. Koła rypią w żelazną drogę, rytmicznie odmierzając metry, a z nich kilometry. Złotym światłem mignęło Zalesie, gdzie nie czeka na nas żółta bryczka na resorach ani sanie w parę koni i z wielką baranicą na kolana, aby zawieźć do dziaduni, który groźnie grzmi w swym drajowym królestwie. Zaraz będą Prudy i majętność pana Butarewicza. Tam nie tak dawno, za Niemców, gościliśmy i ucztowaliśmy w domu folwarcznym, bo dwór spalony, i łysy pan Przelaskowski przyśpiewywał co bardziej urodziwym paniom: ,,Jeśli taka łaska boska, bende pani Przelaskowska”. Pani Wołczacka każe mi zamknąć drzwi do końca, dziwiąc się, że jeszcze nie zmądrzałem po zimnej kąpieli. Cud to wielki, że nawet kataru nie dostałem po tym barachtaniu się w Wilii. Nie wiedzieć, czy dopatrywać się w tym szczególnej opieki bożej, czy tego, że o parę kroków był domek Masłowskich i tam zapędził mnie pan Wierszyłło – prawdziwy to Anioł Stróż. Co też na cud zakrawa... Zasuwam drzwi i próbuję przystawić się do okienka, włażąc na worki. Każą mi kłaść się do legowiska, chyba po to, żeby tuczyć wszy, już nie wiedzeć czyje, czy własną krwią wykarmione, czy z kołder i kożuchów, czy od państwa Hajkowiczów? Oni też drapią się i czochrają. Tym swoim trzecim, właściwym uchem słyszę, jak przejeżdżamy przez Prudy, zaraz będą Moroźki i Damasze. Tutaj pociąg nie stawał, za to ja tu pojechałem zamiast do Zalesia – do Rygi, kiedy to po raz pierwszy, za pierwszej pamięci jechałem do dziadunia, żeby tonąć po pas w łąkach nad rzeczką Drają, co się za królów nazywała Zdrą. I oto wąż nasz w sześćdziesiąt kręgów, a każdy krąg grzechocze i podryguje na zwrotnicach, posapując zwalnia biegu i wplątuje się w tory, z których wyprowadzić może tylko łaska boska albo kolejarze z Buchowszczyzny. – Zobaczymy, czy nie pomyli się im droga – mówi niby żartem pan Hajkowicz. – Jeśli cofniemy się, znaczy się, że na Lidę jedziemy, jeśli nie – na białe niedźwiedzie. Wszyscy milkną, tylko gdzieś w tylnym wagonie zarżał koń i zahuczał nisko, z ruska parowóz, przejeżdżając koło nas. Słychać rozmowy z dołu idące: – Patrzaj, patrzaj, odlatują husi z biednej Białorusi – gada młodzikowaty głos. – I ty byś odleciał, żeby Mańce dzieciuka nie zmajstrował – odpowiada ktoś basem. 116 – Chiera tam Mańka! Skądś ten głos wydaje się mi być znajomy. Czy nie jest to czasami Jóźka, ten spod Ponizia, do kolei przyjęty? On to wtedy, gdy mrozy dochodziły do czterdziestu gradusów, przyszedł i powiedział, że na bocznicy stoi wagonów towarowych zatrzęsienie, każdy drutem koluczką okno ma zakratowane, żelazne piecyki w środku. ,Jak za cara, będą nas na Sybir wywozić” – powiedział wtedy pan Wołczacki, ale nikt mu nie wierzył. Na trzeci dzień zniknęli w nocy Kosiarkiewicze, Szymankiewicze i mój przyjaciel Włodek Bokszczanin z rodziną. Pozostał po nich jeden pantofelek na śmietniku, bo widać w pośpiechu wielkim pakowała się pani Bokszczaninowa. Walę pięścią w deski i krzyczę: – Jóźka, Jóóźka! Pan Hajkowicz też się zrywa i odsuwa drzwi. Kolejarze już są daleko: jeden wielką latarką –karbidówką pomachuje, drugi młotek na długiej pałce w ręku trzyma. – Panowie! Panowie kolejarze!! Dokąd nasz eszełon kierują?! –krzyczy Hajkowicz. – Do czorta na Kuliczki – mówi bas i klnie gęsto i soczyśnie. – Na Lida, na Lida, a tam na Wołkowysk! – odpowiada niby–Jóźka, niby nie Józka, stukając od niechcenia młotkiem w koła. – Otóż będziemy zza Niemna, a nie zza Buga – czegoś cieszy się pan Hajkowicz, z trzaskiem zamykając drzwi. – Przed Wołkowyskiem przejedziemy Niemen. A tam już ręką podać – rzeczka Świsłocz i Białystok... Leżę i próbuję zasnąć. Nie mogę, bo tuż zaraz Buchowszczyzna i nasz dom, choć spalony, i nasz sad, choć wymarznięty, ale dalej hołubione to jest przez lipy wysoko szumiące, pyszne i smęcące się po nas na wieki wieków. A za Starym Miastem, za gimnazjum Tomasza Zana, na cmentarzu – babcia Wandzia i groźny kniaź tatarski: też czuwają, smęcąc się i dziwiąc. Jak długo? – Na wieki wieków amen – kończy głośno i dobitnie pani Hajkowiczowa pacierz, który razem z Basią odmawiała. Wagon rusza, ale jakoś oddzielnie od pociągu i nie tak, jak dotychczas; to jedzie bokiem, to przodem, to tyłem, aby ulecieć gdzieś w górę, dzwoniąc kołami o zamarznięte sfery niebieskie. Wiem, że jedziemy wysokim nasypem, który odgradzał mój świat i Buchowszczyznę od zachodu, jedziemy na jakąś Lidę i tam, gdzie wołki wyją w Wołkowyskach... Budzę się dotknięty ciszą wielką. Wagon nasz stoi i cały eszełon znieruchomiał. Zdaje się, że wszyscy na coś czekają, nadsłuchując, co się dzieje w lutym kraju za cienką deską. Hajkowicz zerka przez małą szparę na rozśnieżoną jasność. – Przed semaforem stoimy – mówi. – Czort wie, co to za stacja. Wygląda na wielką. Czyżby do Wołkowyska my już dojechali? Przez wagony przebiega jakiś szmer, coś ludzie mówią i podają dalej, w zamieszaniu i podnieceniu. Żywioła135, zamknięta w swoich wagonach, odzyskuje głos i zaczyna ryczeć, rżeć i kwiczeć, czując czas rannego obrządku. Jakiś chłopak przebiega wzdłuż wagonów i słychać wyraźnie, jak mówi: – Na bocznica nas podstawiają. Obysk136 wielki bendzie i sprawdzanie bumag. Kryj się, kto może, albo do lasu uciekaj! – Ot, żartowniś się znalazł! – denerwuje się pani Hajkowiczowa. – Nic tylko do lasu i do lasu! A kiedyż to będziemy z lasu wychodzić? Pan Hajkowicz, posapując z wysiłku czy ze strachu, worki ze zbożem odsuwa i za swoim w kwiatki malowanym kufrem robi norę, nie gorszą od schowka Wincuka Kondratowicza. W 135 Żywioła – zwierzęta domowe 136 Obysk – rewizja 117 samą porę, bo wagony szczękają zderzakami i nasz źwierz powoli wpełza w wielką pułapkę, jaką bez fladrów, no z nagonką i nawet z psami na niego zastawiono. Otwieramy drzwi. Przed nami rozściela się białe pole, stalowymi szynami poliniowane. Na samym kraju perony i żółta stacja z ruskim napisem: „Wołkowysk”. Ludzie chodzą tam i nazad, przyglądają się nam z daleka, jak zawsze, gdy coś ciekawego ma się wydarzyć. A tuż – jeden obok drugiego, łańcuchem – stoją sołdaci w długich szynelach, w uszankach regulaminowo opuszczonych. Przy nodze trzymają karabiny, na każdym ostry jak szydło do kłucia wieprza bagnet. Słyszymy, że wszyscy z wagonów mamy wyjść, każdy ma stanąć przed swoją ciepłuszką z bumagami w garści i czekać, aż przyjdą i sprawdzą, czy wszystko w kazionnym porządku jest. Wyskakuje z wagonów czmura137 narodu w kożuchach, w siwych albo brązowych kapotach do kolan, a co sprytniejsi – w ruskich fufajkach. Baby w spódnicach do pół łydki albo do kostek, byle tylko było ciepło. Dzieciuki nosem posmarkują, a co niektóre ryczeć zaczynają. Widzę, jak do wagonów podchodzą oficerowie: elegancko pasem szynele ściągnięte, błyszczą giemzowe oficerki, czapki okrągłe, z błękitnym denkiem. Przy każdym dwóch sołdatów z długimi żelaznymi tyczkami w garści. Pani Hajkowiczowa, z Witusiem na ręku, półgłosem zaczyna zdrowaśki odmawiać, a mnie na głupi śmiech się zbiera. Tym śmiechem mogę się śmiać i śmiać, i umrzeć jak od czkawki. Chyba że po mordzie od oficera albo, co gorsza, od sołdata dostanę. I śmiać się zaczynam, ale wychodzi, że prędzej popiskuję jak mysz, a nie śmieję się jak człowiek. – Uspokój się! Chcesz na Sybir nas zagnać! – gniewnie szepcze pani Wołczacka. – Nie dziwacz się, ja tobie mówię! Tymczasem dwóch sołdatów włazi do wagonu, gdzie żywioła ma swoje obory i stajnie. Tymi swoimi tyczkami musieli porządnie dźgać siano i słomę-owsiankę, bo za parę chwil wyskakuje z wagonu trzech chłopców: każdy w siwej kurtce i w butach z cholewami. Sołdaci wychodzą uśmiechnięci od ucha do ucha; dwóch innych sołdatów bierze tamtych pod bagnety i gna na stację. – Wygłumią ich, zabiją biednych synoczków – zaczyna z cicha lamentować babina z sąsiedniego wagonu. Lecz naród milczy i nawet dzieci przestają kwilić. I przed nami staje oficer, a za nim, niby anioły, dwaj sołdaci. Teraz widzę, że ich kije wędrowne są zaostrzone nie gorzej od szydła. Oficer bierze od nas papiery repatriacyjne z radzieckiej Białorusi do Polszy, co już pańską nie jest. Przygląda się każdemu uważnie i oddzielnie. Nawet Witusiowi zdaje się zaglądać w oczka bławatkowe. Mówi po polsku: – Kto w waszym wagonie sia kryje, niechaj wyjdzia z ukrywania. Nu, jak my kogo znajdziem, wy wszystkie za ukrywania nazad wrócone bendziecia. I pod narodowym sudom staniecia! I czeka przez chwilkę, aż dobrowolnie ukrywanego odkryjemy. Papiery nasze dalej trzyma w garści i daje znak przybocznym. Sołdaci skaczą do środka i widzę, jak dźgają swoimi pastorałami gęsto i dokładnie, jakby od tego ich życie zależało. Jak to dobrze, że niemiecki bagnet ktoś spod krzaka ukradł. Niechby teraz broń znaleźli” – pocieszam się w myślach, a pan Hajkowicz jakby nie istnieje. Gdy już odeszli od nas, a oficer nawet zasalutował życząc „sczastliwoj darogi”, dopiero wtedy moja matka, pani Wołczacka, zapłakała cicho, przyciskając mnie do siebie jak podczas bombardowania, kiedy samolot pikował nad lipami, nad samą naszą głową. Pani Hajkowiczowa kazała Basi trzymać Witusia, a sama w te pędy polazła do wagonu, głośno obwieszczając, że bardzo jej się chce szczać. 137 Czmura – chmara 118 Widząc to wszystko, podchodzi do nas gospodarz z sąsiedniego wagonu, w siwej kapocie i wąsy też ma siwe. Mówi dobrotliwie: – Kumaczka, nie frasuj swojej duszy. Co my teraz możem zrobić? Ani my tutejsze, ani tamtejsze – ani Wilniuki, ani Polaki. My teraz jakieś repatryjanty... A kiedy nasz wąż drgnął i ruszył przed siebie, zza kufra wyłazi Hajkowicz, wcale nie przekłuty jak wieprz, tylko jakoś dziwnie rozgwintowany: każda ręka i noga w inną stronę mu chodzi. – Koło twarzy przeszli, chyba ucho mam naderwane – mówi zuchowato. – Nie bójcie się, żeby mnie kiszki wypruwali – nie pisnąłbym. Podchodzi do drzwi i patrząc w zaśnieżoną dal wzdycha: – Byle do Świsłoczy, a tam już inaczej będziem świstać... Gdańsk, 15 maja 1992 119 SPIS TREŚCI W KNIAZIOWSKICH DRAJACH Wilcze jary Postój na rozstajach Karmiciele pożarów Lawón Kaczarhá Baron Münchhausen Żołnierze W wielkim dworze Parobczańskie przyjęcie Michaśka Testament Z narodu wybranego Modlitwa Małanka Ucieczka OKOLICA Pora spadających gwiazd Partyzanci Nocni goście Widok z góry Pierwszák Młócka Białoruski poeta Łoszczańska góra Przedstawienie U prababki Zabijcie mnie... Krewo Odejście Wielkie odpoczywanie Tatarczúk Litewski wuj Ogień Przez Daubuciszki i Kapłany W głębokościach My repatryjanty