Konstanty Ildefons GAŁCZYŃSKI K. I. GAŁCZYŃSKI * LISTY Z FIOŁKIEM * ZIELONA GĘŚ * POEZJE Opracowanie Graficzne KRZYSZTOF TUR Korekta ZESPÓŁ ISBN 83-85183-24-8 Wydawnictwo „Łuk" S-ka z o.o. Białystok 1992 Wydanie piąte. Ark. wyd. 7,5. Ark. druk. 16 Skład komputerowy A. Antczak, Białowieża Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa Zam. 114/1100/92 Szanowny Panie Redaktorze! W SPRAWIE ORGANIZACJI ŻYCIA KULTURALNEGO W KRAKOWIE Byłem na „Wilkach w nocy" i przede wszystkim dorożkarz, który okazał się być repatriowanym kapralem I Polskiej Dywizji Pancernej z Holandii, nie miał zielonego pojęcia, gdzie jest Teatr Słowackiego, i czterokrotnie dowoził nas pod teatr, i czterokrotnie wiózł nas z powrotem gdzie indziej, bo się okazało, że przed Teatrem Słowackiego stoi Fredro (w postaci smutnej głowy nad czymś w rodzaju bieliźniarki, czyli że już tu jest coś, Panie Redaktorze, nie w porządku!), więc, że to go, powiada zmyliło; chyba żeby Słowacki tak się zmienił podczas okupacji, ale to nas jeszcze nie zraziło i wreszcie weszliśmy do naszej loży w drugim akcie w momencie, gdy przystojny morderca kupca Ryiskiego przewraca się na podłogę i wzbudza współczucie oraz miłość psychiczną żony prokuratora, oraz zaznaczam, że całe nasze towarzystwo składało się z ludzi nadszarpniętych nerwowo na skutek przeżyć wojennych i spektakl teatralny nie dostarczał nam tej szlachetnej uciechy, co kiedyś, tylko cały czas denerwowaliśmy się, a mój kolega Klapiszewski w ogóle cały trzeci akt spędził przed tym małym lusterkiem, co wisiało w loży, i oglądał sobie język, świecąc zapałkami, a Józia to, nie wiem czemu, zaniepokoiło i zaraz wstał, i zaczął pić coraminę, zresztą Józio coraminę już pił w dorożce, bo te wstrząsy, mówił, go denerwują, a potem do naszej loży weszła staruszka i na cały głos opowiadała swoje przeżycia wojenne i że jej zęby spłonęły u dentysty podczas bombardowania Pomiechówka, więc już nic nie rozumieliśmy, co się dzieje na scenie, a potem jakiś ignorant zawołał „Autor!" i nikt jakoś nie zaryzykował, więc ja wstałem przez grzeczność i kłaniałem się grzecznie, a wtedy studenci porwali mnie na ręce i donieśli w entuzjazmie aż do Łaźni Miejskiej, a żona Józia powiedziała, że na żadne ciastka nie pójdzie, że ona w ogóle żałuje, że poszła do teatru, że ona najlepiej czuje się na cmentarzu, czyli że obcowanie z tymi rzeczami ją najbardziej uspokaja. Słowem chaotyczny wieczór, Panie Redaktorze, chciałem uczciwie zarabiać na chleb i żyć życiem kulturalnym, ale ja chaosu nie toleruję i ja twierdzę, i ja żądam, żeby życie kulturalne u nas było zorganizowane nie tylko na szczeblu ministerialnym i wojewódzkim, ale przede wszystkim w ramach zwykłego udania się grupy towarzyskiej do teatru, czyli że chodziłoby o energiczniejsze zaciśnięcie tasiemki prawdziwej kultury na percypujących biodrach konsumenta, że się tak wyrażę naukowo. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! W SPRAWIE INTRYG Mój trzeci syn jest synem chrzestnym Artura Marii Swinarskiego i ma na imię Barbara. Barbara pisuje. On może wszystko: i o kolei żelaznej mknącej w dal, i sceny z życia owadów. Niestety, Barbara nie jest zrozumiany. Właśnie ze względu na swój charakter. Ma lat 32, a wygląda na 14 z powodu higienicznego, wzorowego trybu życia. Oczywiście nie jest to w smak kolegom Barbary, którzy naturalnie chcieliby, żeby Barbara rozluźniał samokontrolę, pił, palił i grał w „trąbkę". Toteż kochani koledzy dopięli swego: Redakcje czasopism odrzucają globalnie utwory Barbary. Bez komentarzy. Niech mi tedy będzie wolno z tego miejsca dać wyraz mojemu oburzeniu oraz zacytować ostatni utwór mojego drogiego syna z życia owadów. Jest to maleńka proza rytmiczna „O pszczółce". o PSZCZÓŁCE Pszczółka skrzydełkiem oberwała orzeszek. Orzeszek upadł na grzybek. Grzybek się przewrócił. Wtedy spod grzybka wyszedł krasnoludek i powiedział: — Do jasnej cholery, znowu jestem bez mieszkania. W SPRAWIE TOREBKI Podczas ostatnich uroczystości zginął mi portfel i obecnie moje skromne zasoby pieniężne oraz pamiątkowe listy noszę w damskiej torebce mojej nieboszczki ciotki. Zdawałoby się, że wszystko jest do pewnego stopnia w porządku. Niestety: zdziczenie obyczajów, zanik delikatności uczuć, a co najważniejsze zła wola i tutaj święcą swoje piekielne tryumfy: Moja torebka stała się przedmiotem szyderstw wszystkich lokatorów domu. Nie mogę zrobić dosłownie jednego kroku, żebym nie był narażony na chichoty i tak zwane kalambury. Zapytuję Was, Redaktorze: czy wolny mężczyzna na wolnym kontynencie nie może nosić damskiej torebki? Czy wszelkie poczynania muszą być wyszydzane? Karakuliambro Szanowny Obywatelu Redaktorze! NIEBEZPIECZEŃSTWA REALIZMU W jednym ze starych nr nr „Przekroju" przeczytałem sobie na głos światły i jakże (zaznaczam, że zawsze czytani na głos) trafny apel p. obywatela Sandauera do poetów, żeby ci poeci nie tylko teoretycznie dążyli do kontaktu z życiem, ale istotnie ci poeci to życie obserwowali. Otóż zaznaczam, że istotnie jestem poetą, na co na żądanie Redakcji mogę przedstawić odpowiednie zaświadczenie z okrągłą pieczątką. Zaznaczam, że mieszkamy na parterze, to znaczy ja i ten czerwony kolejarz. Kolejarz ma czerwoną napuchniętą twarz, nie chce płacić za windę (my mieszkamy na parterze, a musimy płacić za windę kolektywnie, dlaczego?) i ciągle ryczy słowami bez związku. Dopiero się uspokaja, jak do niego przychodzi jedna pani. Oczywiście, że mnie to zainteresowało, dlaczego? Więc dyskretnie zacząłem obserwować życie przez dziurkę od klucza. Wtedy kolejarz się zorientował i pobił mnie w sposób bestialski jako tzw. osobę trzecią, względnie nie należącą do Dyrekcji. Posiadam cały szereg obrażeń cielesnych II i III stopnia oraz rany szarpane, cięte i dęte. A kolejarz jeździ i w dalszym ciągu nie płaci kolektywnie za używalność windy, choć zaznaczam, że istotnie mieszkamy na parterze. Zapytuję więc p. ob. Sandauera, czy, jeżeli zostałem pobity przez kolejarza, którego obserwowałem w imię realizmu, mogę kontynuować z uwagi na bestialstwo? Czy przy takim braku zrozumienia i zachęty ze strony społeczeństwa wpłyniemy my poeci na faktyczne fale realizmu? Śmiem wątpić. Dwa złote polskie na strajkujące dzieci freblówce (nie piszę „w freblówce" z uwagi na przykry dźwięk, który powstaje automatycznie) pani profesorowej Konopackiej załączam i proszę złotego reszty. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! W SPRAWIE „SIĘ" W „Przekroju" majowym (nie mogę podać numeru, ale zaznaczam, że to ten, do którego tak ślicznie przysposobił okładkę p. Uniechowski i na okładce jest wiosna, i ci panowie na bicyklach, czyli „Wycieczka przed 50-u laty") zamieścił swoje dzieło pt. „Dancing w domu literatów" mój Stryj, również K. I. Gałczyński. Jak wynika z papierów po zmarłym w międzyczasie moim Stryju, Szanowny Autor wspomnianego „Dancingu w domu literatów" na same tzw. studia w terenie wydał 2 000 zł, bo chciał poznać empirycznie atmosferę i związać się z rzeczywistością. I jak z zapisków pozostających w posiadaniu Wdowy wynika, związał się tak silnie, że musiano Go odwozić do domu dorożką, na co znowu pękło 500, nb. dorożkarz doliczył sobie za przebudzenie konia 50 zł i za dostarczenie Szanownego Autora do windy zł 200, razem 2 750 zł. Suma 2 000 zł, tj. tzw. suma pierwiastkowa, wynikła, niestety na tle nadmiernej pobudliwości emocjonalnej zgasłego, bo Go zaraz ci panowie otoczyli kołem i podrzucali do sufitu, gdzie były aniołki, wołali „Niech żyje pan prezes" i na rachunek Tegoż zamawiali koniak na żółtkach. Jak wynika z dalszych dokumentów, o g. 2-ej nad ranem Stryj zrobił się zielony jak winda, ale to tych panów nie przeraziło i zaczęli Go dręczyć, i kazali Mu recytować z pamięci ten „Dancing". Więc zgasły odrecytował, stojąc na fortepianie, i ostatnie linijki brzmiały tak: ...Izolda chowa się w sufit i kończy się uczta posępna, i wszystko zapada w głąb. Ale nazajutrz, niestety, Szanowny Autor stwierdził w „Przekroju zniekształcenie cennego rękopisu. Bo zamiast „zapada w głąb" wydrukowano „zapada się! w głąb", co całkowicie zmienia sens i intencję oraz .doprowadza do stylistycznego niechlujstwa z uwagi na trzykrotne powtórzenie „się", czego Stryjek zawsze skrupulatnie unikał. Stryjek tak się zdenerwował i do tego stopnia stracił na wadze, że Przedsiębiorca Pogrzebowy odniósł się do całej sprawy lekceważąco, twierdząc, że samych wąsów wozić i obstawiać lataraniami nie myśli. Ano — trudno. Co do mnie, jestem również oburzony. Bo — jeżeli w dawnym „Cyruliku Warszawskim" poeta Jan Lechoń pobierał dwa razy dziennie od wydawcy (kochany Lunio Fiszer) wygórowane zaliczki na „ogolenie się", to to oczywiście rozumie się! samo przez się! Nie wolno natomiast zniekształcać cennych rękopisów. Jeżeli Szanowny Autor powiada: „zapada w głąb", to ma być „zapada", a nie żadne „zapada się!" Wszyscy chcemy się pogłębić, czyli „zapadać w głąb", ale nie chcemy „zapadać się! w głąb" Nie chcemy. I do tego żadna siła nas nie zmusi. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! PROF. BĄCZYŃSKI WRACA DO KRAJU Stosownie do informacji listownych otrzymanych przez moją znakomitą Kuzynkę obywatelkę Pasławę Domosławską, prof. Bączyński po stoczeniu walki z sobą wraca do kraju. Prof. Bączyński przez sześć lat pobytu na obczyźnie oddawał się w dalszym ciągu badaniom, poszukiwaniom oraz nostalgii. Ale go to nie złamało i prof. Bączyński wraca wprost przeciwnie pogłębiony. Prof. Bączyński wraca do rodzinnych Katowic i jest kuzynem poety-katowiczanina Prutkowskiego oraz wielu innych. Wielokrotnie zamieszczany w „Stratach kultury polskiej", które z takim zacięciem prowadzi „Tygodnik Powszechny", prof. Bączyński nie dał za wygraną i wraca do nas, żeby być z nami. W wywiadzie udzielonym agencji „United Print", prof. Bączyński powiedział krótko: „Wracam". Kiedy przedstawiciel antypolsko nastawionej agencji zapytał „po co", prof. Bączyński podobno nic nie odpowiedział. ZAROBKI UCZONYCH Zauważyłem po powrocie do kraju, że nasi uczeni częściej niż ongi występują w radio, czyli, że się tak metaforycznie wyrażę, częściej bujają się na falach eteru. I to nie tylko w audycjach o charakterze ściśle naukowym, ale również w programach (horribile dictu!) frywolnych. Cóż jest przyczyną tego zjawiska? Nagła miłość do radiofonii, czy, mówiąc brutalnie, specyficzny brak gotówki? Jakkolwiek jest, przyznam się, że gdy czytam w gazecie: „Wesoła Piątka i rektor uniwersytetu w swym wypróbowanym repertuarze", że przyprawia mnie to, Panie Redaktorze, o specyficzne zasępienie. PROBLEM TEKSTYLNY O materiały trudno, to znaczy nie tyle trudno, ile drogo. Co tu ukrywać — nie dla naszego brata. Ale od czegóż pomysłowość, ta córka optymizmu! Proszę posłuchać: Normalny obywatel potrzebuje do załatwiania interesów przyzwoitej marynarki i przyzwoitych spodni. Kapelusz w naszych czasach jest przeżytkiem i nb. w niektórych naukowo stwierdzonych wypadkach prowadzi do specyficznego wyłysienia. Pytam: po co te wszystkie zabiegi o marynarkę, o spodnie, o kapelusz? Czyż nie można by wprowadzić mody na szlafrok spacerowy? Szlafrok mojego pomysłu okrywałby szczelnie koszulę i — przepraszam panią — kalesony. W zimie na wacie, w lecie bez waty. Na codzień szary, na święto w kwiaty. Niezastąpiony fenomenalny szlafrok genialny, uniwersalny. Każdy z nas przecież posiada dostęp do jakiegoś strychu, a na strychu zawsze można znaleźć starą, zapomnianą kotarę. Wyżej wzmiankowana kotara nadaje się idealnie. Trzy śmiałe ciecia nożycami, igiełka, niteczka i szlafrok gotowy. Oczywiście, że defilada pracowników miejskich w różowych szlafrokach nie byłaby pozbawiona specyficznego komizmu. Ale — śmiech to zdrowie. Nb. Ze względu na niewątpliwe zwycięstwo nad Niemcami należałoby słowo „szlafrok" zmienić na, powiedzmy, „śnipłaszcz". Za inne, bardziej pomysłowe sugestie będę moim Czytelnikom jak zwykle bardzo obowiązany. W SPRAWIE KŁÓTNI O ROGATYWKĘ Po wieloletnim pobycie za granicą niestety stwierdzam, że Polacy w dalszym ciągu nie potrafią zgodnie współżyć ani też szybko dogadać się w najbłahszej sprawie: Oto, jak widzę, nie ma końca nowej kłótni na tematy kapelusznicze: rogatywka z czterema rogami czy okrągła czapka ze sztywnym denkiem. Naród już dzieli się na nowe dwie partie: za rogami i za denkiem. Smutne, ale prawdziwe. Otóż: jako wzorowy ojciec rodziny i specjalista od zgodnego współżycia z otoczeniem, zapytuję, czy tej irytującej sprawy nie można by załatwić w sposób kompromisowy? Można by przecie przy odrobinie dobrej woli wprowadzić okrągłą czapkę z dwoma rogami; albo rogatywkę ze zręcznie zamaskowanym sztywnym denkiem. Byłby wilk syty i owca cała, a za granicą mieliby o nas zaraz inne wyobrażenie. Karakuliombro Szanowny Panie Redaktorze! NIEUCZCIWY ŻEBRAK Znowu w zeszłym tygodniu przechodziłem ulicą Krupniczą i znowu zostałem nagabnięty przez tego zaufanie wzbudzającego żebraka, któremu regularnie ofiarowuję skromne subwenq'e — proporcjonalnie do moich skromnych dochodów. Proszę sobie wyobrazić, że akurat nie miałem tzw. drobnych, skutkiem czego przedłożyłem nieszczęśliwemu banknot tysiączłotowy z uprzejmą prośbą o wydanie reszty. Nieszczęśliwy ubogi oświadczył, że tylu pieniędzy nie posiada. Wobec tego nie dałem za wygraną i zaproponowałem temu panu odesłanie mi reszty przez pocztę, na co pomieniony zgodził się nader skwapliwie. Zaznaczam, że do dziś dnia stypulowana suma do mnie nie wpłynęła, jakkolwiek temu panu podałem najdokładniejszy adres. Sytuacja o tyle w dodatku komplikuje się, że od szeregu dni nie mogę wyjść z domu, bo czekam ufnie na listonosza, a listonosz, Panie Redaktorze, nie przychodzi. Znaki szczególne oszusta: bokobrody, tarczyca, na piersiach tabliczka z napisem „Ofiara przyszłej wojny domowej", spodnie w prążki wirujące, cyniczne spojrzenie, prawdopodobnie takiż światopogląd. BIŁGORAJSCY HUMORYŚCI Obywatelu Redaktorze! Od kilku dni w godzinach paradoksalnych odwiedza mnie głośny humorysta biłgorajski Bukaszka, który grozi mi, że najdalej w sierpniu, jednocześnie w 40-u pismach, ogłosi o mnie artykuł, demaskujący, że prano: nie jestem autorem dla młodzieży, secundo: że piszę w sposób irytujący, i tertio: że np. sam tytuł „Zielona Gęś" świadczy o tym, że moje pojecie o humorze jest zielone. Oczywista, że z wielkim nabożeństwem wysłuchuję światłych uwag Bukaszki. Najbardziej zainteresowała mnie jego teoria krótkiego dowcipu: — Dowcip, drogi panie Konstanty, to konstrukcja, a konstrukcja musi być prosta i zrozumiała. Np. DWIE BABY W WANNIE „Dwie gołe baby kąpały się w jednej wannie. W pewnej chwili zderzyły się pośladkami i to tak klasnęło, że nie macie pojęcia". SERWIS NA 14 000 OSÓB W ogłoszeniach drobnych jednego z pism prowincjonalnych przeczytałem następującą wiadomość: „Kupię natychmiast serwis na 14 000 osób. Henryk Ładosz". Przypuszczam, że to musi być jakaś pomyłka. Dlaczego natychmiast? Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! ZABAWA W SENAT Ponieważ miał Pan zaszczyt poznać mnie niedawno osobiście, więc Pan dobrze wie, że interesują mnie tylko sprawy publiczne: Zniesienie świadczeń rzeczowych, „Uczciwe" wybory w Grecji, Powściągliwość w sprawie Hiszpanii, Czarna giełda dyplomatyczna, Triest nowym Gdańskiem, Współpraca w ONZ, Jeszcze o „żelaznej kurtynie", Stanowcza postawa itp. Po prostu kocham się w tych tematach i gdybym był malarzem, np. takim Rzepińskim, tobym natychmiast to wszystko przeniósł na płótno. Już nawet zaczynałem przenosić, ale, niestety, mnie przenieśli, ponieważ przenosiłem w porannych godzinach biurowych. A jak ja mogę, Panie Redaktorze, malować w domu, jeśli nie posiadam odpowiedniego światła i w dodatku rodzina mnie zupełnie nie rozumie? Mnie, to znaczy, oczywiście, moich zainteresowań publiczno-artystyczno-społecznych. Aliści człowiek jest tylko człowiekiem, jak powiedział Arystoteles. I ja miewam moje tęsknoty do życia osobistego. Do pogłaskania się po głowie. Do tego lirycznego ciepła. Do tego roztkliwienia. I nieraz, gdy zasypiam, zaczynam snuć nić wspomnień. Jak żywe wstają dawne dni... Popowo... Łany zbóż... Wizyty czwórką koni ministra Połczyńskiego... Tajny szambelan Poufny... I ten cichy, naprawdę towarzyski brydżuchna, którego w Sali Pomarańczowej rąbało się do świtu. A potem bigos. Hej, łzy się kręcą! Również mam wspomnienia kosmiczne: jak np. w r. 1914 zaszkodziły mi czarne jagody albo jak dziadziuś wsadził babcię na szafę i co z tego wynikło. Atoli wspomnienie, które najbardziej wżarło mi się w pamięć, to „zabawa w senat", którą sobie z Guciem Doruchowskim nad wyraz ulubiliśmy. Pomysł był bardzo prosty. Ponieważ senatowi zależy przede wszystkim na tym, żeby sprawy się „odleżały", więc myśmy z Guciem co drugi dzień albo i codziennie zabierali od pocztyliona wszystkie listy i chowali je w umówionym miejscu. W ten sposób np. Kika Topornicki dopiero po roku otrzymał list z Organizacji, że ma natychmiast jechać do Paryża i w Salle Duparc we czwartek o g. 19-ej wieczorem wygłosić odczyt o reformie rolnej dla miejscowej Polonii. Śmiechu wtedy było na cały powiat. A listu w sprawie zaległych składek na budowę szkoły im. Elżbiety Drużbackiej w ogóle Wujaszkowi nie doręczyliśmy. Po cóż by miał się truć Wujaszek, skoro i tak zawsze było tyle tych obciążeń i bolączek. Z poważaniem Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! NA WYBRZEŻU SIĘ BOGACĄ Od paru dni mieszkam w Sopocie i jestem zdenerwowany, bo nie wiem, na jakiej ulicy mieszkam: Z początku nazywała się (jak przyjechałem) Obrońców Warszawy, potem zmienili na Powstańców Warszawskich, potem na Powstańców Górnośląskich, potem na Jana z Kolna, potem Trzech Studentów z Salamanki, no i już tak było przez parę dni, więc się trochę uspokoiłem, bo już zaczynałem mieć nadzieję, że listonosz również nie zwariuje i nareszcie dostanę list od Trymplera. Aliści wychodzę w poniedziałek na ulicę, słoneczko, to i tamto, kupuję ostatni numer „Akwarium i Terrarium", uśmiecham się, aż tu bęc! patrzę z pewnym lękiem na tabliczkę: ulica nazywa się Filipa Pięknego, więc się zaraz zdenerwowałem, poleciałem do magistratu i zażądałem, żeby raz na zawsze nazywała się Jerzego Waldorffa, ale niestety mój wniosek upadł, mimo to, że pokazałem legitymację, bo oni zaczęli zaraz kręcić, że Hiszpania, że ONZ, czy jak tam, że Lange, że Miłosz. Więc schowałem legitymację, Panie Redaktorze, i dałem spokój, ale pytam się jednocześnie, czy autor „Opowieści Szpilmana" nie zasługuje na to, żeby mieć swoją uliczkę w Sopocie? Uliczka notabene nazywa się teraz na odmianę Błękitna i nie rozumiem, jakim cudem jakoś trafił list od Trymplera, ale co z tego? Trympler jest chory na trąbkę Eustachiusza, list pisała ciotka, ta, co, pan wie, ona jest rąbnięta psychicznie, więc z listu i tak nic nie zrozumiałem. Również nie rozumiem zarządzającej Korganowej. Chodzi mi tylko o to, żeby Korganowa zmieniła do mnie nastawienie. Co do potłuczenia wyżej wzmiankowanych waz chińskich w hallu. Dlaczego? Ja mieszkam, jak Panu wiadomo, w tym Domu Zw. Zaw. Lit. Ulica, zaznaczam, już się nie nazywa Błękitna, tylko Królowej Jadwigi. Trudno. Na morzu cisza, a od wtorku cały Dom ód góry do dołu zajęli lekkoatleci, którzy tu przyjechali na kongres lekkoatletów, pijaństwo szalone i cały hotel, Panie Redaktorze, chodzi jak na kółkach. Korganowa do mnie, żeby płacić za te potłuczone wazy. Przepraszam, czy ja jestem lekkoatleta? Jak już zaznaczyłem w poprzednim liście (czy aby doszedł?), do miejscowego Związku Zawodowego Literatów Polskich w Sopocie, skuszeni wysokimi zarobkami tych panów, przystępują masowo dorożkarze. Ale proszę, jakie radosne objawy! Taki Nizio na przykład nie porzucił ukochanego zawodu i w dalszym ciągu we dnie kieruje ukochaną dorożką, a dopiero w nocy Teatrem Eksperymentalnym w pobliskiej Kłonicy. Teatr w Kłonicy gra od dwóch miesięcy przy nabitej sali dramat partyzancki Wincentego Wierzby. W pierwszym akcie, Szanowny Panie Redaktorze, Dyrekcja strzela z prawdziwych armat do publiczności, skutkiem czego nawet najbardziej zblazowani teatromani doznają wstrząsu. Wszyscy wołają „Autor, Autor!", a Wierzba notabene tak się zblazował ostatnio przez te zarobki i to powodzenie, że mu się nawet nie chce pokazywać w loży, jak wołają „Autor, Autor!", tylko wynajął nie ogolonego faceta, który za 100 zł robi to za niego. Jak się to wydało, to Wierzbę Wincentego chcieli nawet bić, tylko że się ukrył. Niestety, tylko powodzenie Teatru Nizia jest nieopisane. Poza tym opisane przez komornika już zostało wszystko, nawet kurtyna, z której w ostatniej chwili Dyrektor zdążył sobie uszyć spodnie, więc niestety jest dziura i widać za wcześnie wszystkie puenty, czyli knallefekty. Skąd ta degrengolada, nie wiem, ale już tak jest w życiu: raz do góry, raz na dół, jak w amerykańskiej kolejce. Więc to mnie też denerwuje, niezależnie od tych potłuczonych waz. Ale jest jeden człowiek na Wybrzeżu, w Gdyni, naprawdę zrównoważony. Nazywa się Jan Tadeusz Zaleski. Tylko że skromny ten młodzieniec kumuluje znowu za dużo funkcji, bo tak: pisze świetne opowiadania, adoruje uroczą żonę, przewodzi pięknie lokalnemu Wydziałowi Kultury i Sztuki i pożycza znajomym pieniądze. Tę ostatnią rzecz mogę mu zresztą przebaczyć, bo jest to z jego strony świadectwem wysokiej kultury, a z mojej dowodem wytrawnej sztuki. Jutro pójdę go pozdrowić. Jednocześnie proszę przesłać pozdrowienia z Wybrzeża porucznikowi Czajce i majorowi St. R. Dobro wolskiemu od dyplomowanego strzelca. Karakuliambro P.S. Mój adres: Dom ZZL, Sopot, ul. Gladiatorów 11 Szanowny Panie Redaktorze! W SPRAWIE MIESIĘCZNIKA „LAMPA" Jak zacząłem pisać do „Lampy", to dopóki nic nie pisałem, a tylko brałem zaliczki, to wszystko szło jak po lampie. Miesięcznik pomieniony wychodzi zresztą mniej więcej co kwartał, więc nikt się tam nie przemęcza. Redaktor jest otyły jak trzy spodki, więc bywa w redakcji rzadko, bo nie może wejść na trzecie piętro. Dramat się dopiero zaczął, jak zacząłem pisać. Spotykam redaktora na dole. Redaktor trzyma się, pan wie, za nogę tej mitologicznej postaci z gipsu i dyszy. — Jak zdróweczko? — Niedobrze. — A jak mój melodyjny felieton „O ulicach Krakowa"? — Dobre. Tylko zmieniłem tytuł: „Ulice Krakowa". — Czy „O" nie można? — Nie. Stanowczo nie. Trzeba znać krakowian. Jak się który nad tym „O" zastanowi, to sobie pomyśli, że w tym „O" jest podstęp. Potem wybuchła sprawa „mordy" w mojej realistycznej noweli „Żywa noga". — W ogóle musiałem panu trochę skrócić, no a ta „morda" to już zupełnie niemożliwe. — Ja to, panie redaktorze, dla ekspresji, dla soczystości! — Z tymi sokami niech pan zawsze będzie ostrożny. Niech pan pomyśli: czy zamiast „morda" nie lepiej powiedziać „szlachetne oblicze o niewątpliwie myślących oczach"? — Niewątpliwie. I niewątpliwie strawiłem i tę przeróbkę. Czego się nie robi dla przyjaciół! Ale postanowiłem przerzucić się na coś innego. Na publicystykę. Publicystyka zawsze mnie brała i prof. Bączyński, który był wrogiem surrealizmu, zawsze mawiał mi: „Chłopcze, pisz o rzeczach aktualnych i społecznych. To bierze". Odpisałem tedy dla „Lampy" artykuł „O wielbłądach" z jednej poważnej encyklopedii. Wyszło dwadzieścia stron maszynopisu podaniowego. Prawdziwa wielbłądografia. Od zarania dziejów. O tym, jak w dawnych czasach wielbłądy były dręczone, potem, jak wprowadzono maszyny i już tym wielbłądom było znacznie lepiej i tak dalej. — To przede wszystkim trzeba będzie skrócić. — Ależ, panie redaktorze, w tym artykule każde słowo jest nasycone troską o... — Ja już raz panu na to „o" zwracałem uwagę!! Zacząłem niecierpliwie oczekiwać ukazania się mojej pracy. Redaktor tymczasem skracał i przerabiał. W końcu z mojej wspaniałej kobyły „O wielbłądach" wykluł się malutki źrebaczek na czterdzieści wierszy na temat „Kolonii Dziecięcych w Świątkowie". Słowem — do lampy. WSZYSTKO DLA DZIECI, A CO DLA NAS? Pan Zagórski te dzieci przesolił. Wszystko dla dzieci: mleko, sardynki, kolonie. A co z nami? Z bezradnymi młodzieńcami co nieco po trzydziestce? Czyż nami nie mogliby się ociupinkę zainteresować publicyści! My może też chcielibyśmy pojechać na jakieś kolonie. I żeby każdy z nas miał jakąś opiekunkę. I żeby ta opiekunka pilnowała, żebyśmy nie wpadali do stawów pokrytych podstępnie rzęsą, i żeby ona też miała interesujące rzęsy; i w stawie, żeby żaby, a w lesie, żeby grzyby. I ona. Na łączkę. Za rączkę. Mleczko. Bajeczki. Brutal. Przepraszam, czy starszy, że tak powiem, byk nie zasługuje na trochę tkliwości? Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! KRAJOBRAZY, CUDA I BOLĄCZKI BĄBELSZCZYZNY Nadużycia wicedyrektora Mórchnia wraz z jego nielegalną małżonką jeżeli wywołały taki szalony rezonans i pewien niesmak w społeczeństwie, to jeszcze niczego nie dowodzi. Nasz Rząd jednak tego nie rozumie i stary lechicki region Bąbelszczyzna jest stale negliżowany. — My się nie pozwolimy negliżować! — powiedział nam doktor Pukawka, miejscowy burmistrz, również zasłużony pianista, spuszczając roletę. Również to samo powtórzyła nam jego żona z pewnym zażenowaniem, częstując nas znakomitymi wiśniami. Ob. Pukawczyna jest członkiem miejscowego Zw. Zaw. Pisarzy Kobiecych i z wielkim zacięciem redaguje kwartalnik „Lampa Bąbelska". Książki jej ukażą się niebawem. Tymczasem cała Bąbelszczyzna dosłownie tonie w wiśniach. Wiśnie tu są tanie i niezwykle skuteczne. Niestety, pewne ilościowe niedociągnięcia w zakresie rozrywek higienicznych doprowadzają noc w noc do dantejskich scen w miejscowych hotelach, których jest siedem. Ob. Pukawka projektuje wprowadzenie odpowiednich napisów ostrzegawczych, jak np. „Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi", „Zbudź się i walcz", „Pamiętaj, że za drzwiami może stoi wdowa albo sierota" itp. T r o c h ę h i s t o r i i . Mało komu wiadomo, że Bąbelszczyzna od czasów rokoszu mirkowskiego (1601) posiada własny parlament, obecnie ze względu na trudności lokalowe jednoizbowy. Miejscowi senatorowie zbierają się jednak w dalszym ciągu w historycznej piwiarni Fonfia i chodzą na znak protestu w czarnych spodniach, co chyba ze względ u na upały nie jest wskazane. K r a j o b r a z . Krajobraz Eąbelszczyzny niema sobie równego w świecie. Widok np. na Dolinę Szemplińską tak przykuwa oczy turystów i tak tychże uszlachetnia, że pokłócone małżeństwa w obliczu tych cudów przyrody godzą się na miejscu, dzieci z płaczem zwracają rodzicom skradzione z kasy pieniądze, zakamieniali falsyfikatorzy środków na porost włosów przyznają się publicznie do nikczemnych kantów, a poeci, bijąc się w piersi, oddają na cele publiczne podstępnie pobrane zaliczki. Tysiączne tłumy hamują ruch na historycznej szosie, okrzyki zachwytu budzą śpiących. Henryk Ładosz, który był tu niedawno, powiedział „Owszem, niczego", co wywołało rodzaj konsternacji, dopiero potem wyjaśniło się w „Lampie", że Ładosz miał głos zahamowany wzruszeniem i chciał powiedzieć: „Niczego. Niczego nie oddam za Dolinę Szemplińską na Bąbelszczyźnie". I w ten sposób nastąpiło odprężenie. M ł o d z i e ż . Młodzież, niestety, jest tu przeintełektualizowana, co się odbija na jej życiu młodzieżowym. Aspekt kulturowy uderza do głowy i np. w parku młodzieniec czyta i czyta „Tygodnik Powszechny" z artykułami Gołubiewa, a po drugiej stronie blada dziewica z czerwonymi paznokciami Żółkiewskiego w „Kuźnicy". I wcale nie rozmawiają ze sobą. A gdzie miłość? Gdzie „We śnie ujrzę oczy ukochane"? Samym intelektem i semantyką przyrostu ludności się nie nadrobi. P l a g a k o ć b i s z e k . Kiedy w sprawie plagi koćbiszek zwróciłem się do ob. Siąpaka, miejscowego entymologai b. sympatycznego staruszka, oświadczył mi, że może się ze mną spotkać, ale tylko w piżamie, co mnie trochę zaniepokoiło. Na szczęście okazało się, że „Piżama" jest to miejscowa wytworna kawiarnia, gdzie podają socjalnie urażone damy z towarzystwa wytworną golonkę z chrzanem. W „Piżamie" zbiera się prawdziwa elita kulturowa, jakiej nie posiada nawet Warszawa. Czemu więc oko Warszawy nie spocznie na Bąbelszczyźnie? Dlaczego Bąbelszczyzna jest negliżowana? Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! W SPRAWIE ŻARŁOKÓW Jeżeli w Polsce, podobnie jak w Anglii, są jeszcze ludzie, którzy nie dojadają, to to jest hańba i tacy ludzie powinni natychmiast zniknąć. Nie w sensie, że się tak wyrażę, koncentracyjnym, ale w wyniku natychmiastowego zorganizowania socjalnego pogotowia ratunkowego. Przepraszam, znam ludzi, którzy jedzą wystawnie: rosół z makaronem (obficie koperek), sztukamies, sos chrzanowy i koperek, antrykot z koperkiem zapiekanym, kisiel ze świeżego kopru, a na zakończenie czarna kawa z pierwszorzędną cykorią „Jowisz" i jaja na twardo, dla życzących, ile dusza zapragnie. (Znam jednego pana, personalia na żądanie, z bardzo pojemną duszą, mam wrażenie, że ten człowiek ma dwie dusze.) Więc, proszę Pana Redaktora, właśnie chciałbym ośmielić się zaproponować natychmiastowe stworzenie Pogotowia Obiadowego. Każdy z zamożniejszych zapraszałby do siebie od jednej do dwóch dodatkowych osób. Oczywiście, że gość, który przy rybie nagle zaczyna o - g r y z ą c paznokcie względnie pisze likierem slogany na serwecie, przyprawiałby duszę gospodarza o stan specyficznego rozdrażnienia. Wszelako łagodna perswazja i tutaj święcić by mogła triumfy w zakresie przezwyciężania tzw. wad narodowych. Life is love — powiada przecież pani Garter, znana działaczka amerykańska. Tadeusz Szeligowski, znakomity muzyk i nieprawdopodobny żarłok, zawsze, pamiętam, przy obiedzie płakał. My tu, powiada, rąbiemy gęś pieczoną, a tymczasem... I malował wstrząsające obrazy sogalne w stylu Dickensa i Kornela Makuszyńskiego. Rzeczywiście, jak się tak nad tym wszystkim zastanowić, mimo woli przypomina się ten głośny wiersz Hermenegildy Kociubińskiej: Wieczór był, błyskały gwiazdy, Na ulicy trzaskał mróz, Po ulicy szedł sierotka I pusty koszyczek niósł. Jakże pusty był koszyczek! Jakże samolubny czas! Z trepka wyszedł mu języczek, Język wisiał mu po pas. P.S. 1) Jeżeli podczas tych upałów pozwoliłem sobie zacytować wiersz z pejzażem zimowym, to tylko dlatego, żeby, jak w ogóle wszystko to, co tworzę, utwór niniejszy również i zimą nie stracił na aktualności. P.S. 2) Jeśli natomiast — na prośby, żeby poruszać różne sprawy w „Listach z Fiołkiem" — poruszyłem sprawę powyższą w sposób, wbrew mojemu zwyczajowi, frywolny, to również tylko dlatego, że u nas poważnych artykułów nikt nie czyta, a sprawa jest ważna. Od Mieszka do Leszka i od Sasa aż do Łasa ciągle to samo. Lenistwo myślowe, panowie. Ot, co. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! CO DO IRENY KWIATKOWSKIEJ Irena Kwiatkowska, jak wiadomo, uległa wypadkowi samochodowemu pod Spała, to ją zdenerwowało i ona wyjeżdża do Ameryki, czyli jeszcze jeden „upływ krwi", jakby się wyraził Osmańczyk. W Polsce widać nie znalazł się dyrektor, który by Kwiatkowska przygarnął, przytulił, zachęcił, powiedział jej jakieś przysłowie, w rodzaju „per aspera ad astra", a przede wszystkim wysupłał odpowiednią zaliczkę. Tak, obywatele. Bez zaliczki nie ma muzyczki. A zresztą co do tego, to to nie jest, panowie, zaliczka, to po prostu za liczko. Bo liczko ma Kwiatkowska — szkoda gadać, dwa łokcie podnoszę do góry, o! takie! W każdym razie nieładnie, pani Ireno. Myśmy tu w kraju dla pani i apartamencik z abażurem, i sok z grapefruita, i reklamę, i perlony, i Hermanowicz miał być na dworcu z aparatem fotograficznym. Oto jak u nas się szanuje aktorów! Palce lizać i obgryzać. Przykład (jeden z wielu): Gżegżółka, młody aktor (po wykonaniu naszych tekstów), został w uniesieniu porwany przez publiczność i wrzucony do Wisły, tuż na wprost tej karuzeli. I co? I wypłynął. Takie, proszę pani, teksty były. A bez świetnych tekstów, pani rozumie, że nawet królowa Bona nie wypłynie. A gdyby nawet utonął, to co? Czyż nie patriotyczniej jest utonąć w Wiśle, niż tułać się z dolarami po Oklahomie czy Milwaukee? Że poeta Miłosz wyjechał do Chicago? Niech pani mu nie zazdrości. On już oczy wypłakał, a nostalgia go rąbie taka, że ani ręką, ani nogą i samochodem muszą go przewozić z miejsca na miejsce. Zaś co do tego pani wypadku pod Spała, to oczywiście to znowu coś naszpalił Karol Szpalski, obecnie, po wolności, z powrotem właściciel Spały. Panie Redaktorze, ja rozumiem, że Karol Szpalski jest zajęty, że tworzy, że pisze, że aspekty polityczno-kulturo we załamuje semantycznie przez pryzmat satyry. Ale co robi rodzina Szpalskiego? Czyż ci państwo nie mogliby od czasu do czasu wychodzić na szosę i dopilnowywać, żeby starzy szoferzy nie przejeżdżali młodych aktorek? Proponuję Szpalskiego powiesić. Tylko że to też nie prowadzi do celu. Znam hrabinę, która jeździ na wszystkie egzekucje, ale to jej zupełnie nie urządza. — Płoszę sobie wyobłazić, że to iłytujące. Ten zbłodniarz zupełnie nie był przełażony! P r o d o m o s u a Ob. A. Stef. z „Trybuny Robotniczej" wzywa mnie, żebym „nie ograniczając się do drobnych utworów wierszowanych, podjął próbę stworzenia epokowego poematu, jakiego nie może się doczekać nasza powojenna rzeczywistość". Zastanawiałem się. Nie podejmę. Jedyna rzecz, którą mógłbym ewentualnie podjąć, to honorarium. A poemat niech napisze kto inny. Na co mi to? Jeszcze mi, tego, pomnik i stój dzień i noc na deszczu i mrozie. A przed pomnikami zawsze, jak wiadomo, demonstracje i awantury. Ja kocham spokój. Też dlatego kocham Kwiatkowską Irenę. Bo Irena (po grecku „ejrene") właśnie znaczy spokój. A co do epokowych rzeczy, to jest co, chwalić Boga, czytać w naszej Polsce, tylko się trzeba rozejrzeć. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! Ja nie wiem, Panie Redaktorze, czy to może zły tytuł wybraliśmy z prof. Bączyńskim do tego działu, bo ja ciągle otrzymuję listy od obłąkanych, lunatyków i innych, a prof. Bączyński ciągle mi powtarza „chłopcze jesteś intelektualnie zaniedbany", więc ja się wciąż chcę zabrać do moich ukochanych filozofów greckich, ale jak ja się mogę zabrać, jeżeli ja muszę ciągle te listy czytać. Jedna pani z Łęczycy pisze ciągle do mnie „na ty" i wmawia mi, że ja żądam, żeby ona wszystkie moje listy spaliła. „Ale jak ja - pisze z Łęczycy - mogę twoje listy spalić, jeżeli nie dostałam od ciebie ani jednago listu". To jakieś błędne koło (circulus vitiosus), Panie Redaktorze, względnie tzw. labirynt w lunaparku. Nic nie rozumiem. Ob. z Chełma wzywa mnie, Zagórskiego, Kotta i Miłosza, żebyśmy natychmiast zrobili „porządek w Polsce", że on ma już wszystko przygotowane, tylko żeby do niego zadzwonić, i kończy swoje pismo z Chełma okrzykiem staruszka Monroego „Polska dla Polaków". Obywatelu z Chełma, Bóg mi świadkiem, że mam szczere chęci, ale tak: Miłosz jest w Ameryce, Kott jako nasz korespondent wyjeżdża do Grecji, a Zagórski z żoną Maryną i 18-ciorgiem dzieci na trzy miesiące do Włoch. Sam jeden, cóż ja poradzę. Korespondent z Jeleniej Góry, Andrzej (słowo daję, że nazwiska nie mogę przeczytać, a nie chcę zniekształcać, żeby się nie narażać), pisze dosłownie tak: „Chciałem także zwrócić uwagę Pana Mistrza na charakterystyczny incydent, jaki miał miejsce wczoraj u nas w kinie »Lot« w Jeleniej Górze! Kiedy podziwialiśmy piękny film pt. »Wielki Walc« i ja nawet, co tu dużo mówić, trzymałem narzeczoną za rękę, nagle na ekranie ukazał się napis, że nie wolno się ruszać z miejsc, bo będzie przerwa i Komisja Specjalna z »FiImu Polskiego« przeprowadzi kontrolę biletów. Więc zaraz jedna pani zemdlała, bo ktoś w tyle powiedział, że to będą na Sybir wywozić tych, co głosowali »nie«. A potem wiele osób kłóciło się z kontrolerami, że to skandal, a jeden pan nawet powiedział, że on nie pokaże biletu, który publicznie zaraz porwał, ale może pokazać coś innego. Wtedy ja już nie mogłem wytrzymać i zapytałem się, gdzie my żyjemy. Czy w Chinach? Czy w Afryce? I gdzie wolność i demokraga. No i krzyknąłem »precz z kinofikacją«, ale dosyć cicho. A narzeczona zaczęła się śmiać, że jak witaliśmy Mikołajczyka, to głośniej krzyczałem". P. S. Za kwiaty i pomarańcze serdecznie Panu Redaktorowi i Sekretarce dziękuję. Brząkanie w głowie ustało i czuję się (odstukać) zupełnie dobrze. Z poważaniem K r ó l K o g u t k ó w Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! OCZY NIEBIESKIE - ŻYCIE KRÓLEWSKIE OCZY PIWNE - ŻYCIE NAIWNE Ja już nie mogę dłużej wytrzymać! Bo ja jestem w sytuacji tego kulawego diabła Lesage'a, co to wszystko wiedział o ludziach, ale nie mógł czy też nie chciał im pomóc. Mówię, nie mógł czy nie chciał, bo tę śliczną historię czytałem bardzo dawno (gdzieś w połowie XIX w.) i nie pamiętam, jak to idzie, a wszystkie książki mi przepadły i jedyna rzecz, którą wyniosłem z płonącej Warszawy, to był tom wierszy Hermenegildy Kociubińskiej i syfon wody sodowej firmy „Motor". W danym wypadku ojcem mojej mądrości, ale i ojcem mojego przerażenia jest, jak zwykle, prof. Bączyński, który niedawno wrócił do kraju. Wielki ten i uczony mąż — poza „Etyką" (w jednym tomie)* i „Optyką" (w dwóch tomach z bezpłatnym dodatkiem rozkładu jazdy na wszystkie koleje północno-amerykańskie) — napisał na wygnaniu również swoją głośną „Oftalmomancję". „Oftalmomancja" notabene zupełnie w księgarniach nie idzie, Bączyński jest zdenerwowany i to wszystko skrupia się jak zwykle na piszącym te słówka. Ja zawsze, Panie Redaktorze, muszę się przyznać, byłem piorunochronem w sytuacjach. Tak i tutaj. Od paru dni mieszkam w Warszawie, chodzę z Wiechem na kefir, nareszcie trochę tego *z kolorowymi ilustracjami życia normalnego, aż tu wpada z trzaskiem profesor, sufit z aniołkami w salonie oczywiście zawala się, ze skolektywizowanej wanny ucieka Kociubińska integralnie na golasa, studenci czescy ratują, więc my z profesorem oczywiście spokojnie idziemy na most Poniatowskiego. Most jak most, Panie Redaktorze, duża kładka, dwa brzegi, a pod spodem trochę wody. Zresztą na co Polakom mosty? I tak się w końcu znajdzie nowy ktoś i zamiast przez most normalnie, po czesku — on właśnie buch do wody, żeby w ostatniej chwili mieć pretekst do odwalenia historycznego sloganu. — Polska to kraj gestów symbolicznych — powiada obywatel Emmanuel Mounier w „Esprit" z czerwca rb. Ale Bączyński jest egocentryk, czyli, mówiąc po polsku, świnia. Zamiast coś o tym moście, bo idziemy właśnie przez ten most, to on na złość, na opak, o tej swojej idiotycznej „Oftalmomancji". Oftalmomancja, powiada, to jest sztuka, powiada, przepowiadania, powiada, przyszłości człowieka z koloru oczu. I tak: oczy niebieskie — życie królewskie (Wiech i Ładosz), oczy piwne — życie naiwne (Kazio Wyka i ja), oczy zielone — życie szalone (pani K.), oczy czarne — życie marne (większość ludzi na emigracji ma czarne oczy), oczy bure — życie ponure. Zauważyłem, notabene, Panie Redaktorze, że szczęśliwymi posiadaczami oczu burych są wszyscy redaktorowie tygodników humorystycznych na całym kontynencie. A kontynent, Panie Redaktorze, znam jak własny saksofon. Od Warszawy do Barcelony -f Opactwo w Tyńcu i Waldorffowo. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! PIEKIELNY PIOTRUŚ Żeby kózka nie skakała, toby nóżki nie złamała. Biedna kózka, a najbiedniejszy ja, że się nie posłuchałem tego Pana przysłowia o kózce i zamiast siedzieć sobie spokojnie w Warszawie, przyjechałem nie wiadomo po co do Zakopanego. Notabene na nosie zrobił mi się tzw. fąfel i to mnie ośmiesza i naraża. Czy pan niema, Panie Redaktorze, jakiej medycyny na fąfie? O tyle się boję, że to u nas jest w pewnym wieku dziedziczne. A ja już jestem pod trzydziestkę i nogi mi się pocą. Babcia moja też miała fąfla i raz ją nawet z tego powodu nie chcieli wpuścić do muzeum. Demokracja! Pan się śmieje, Panie Redaktorze, bo Pan jest stary cynik, a ja jestem tragiczny Don Kichot. Niech Pan posłucha: był u mnie wczoraj w „Trąbce" (mieszkam w pensjonacie „Trąbka", Wojciecha Żukrowskiego 18) jeden facet, wygląda podejrzanie, bo nosi pierścionek z trupią czaszką, i zamówił u mnie artukuł za tysiąc osiemset złotych. Odmówiłem. Była potem jedna aktorka, już taka starsza, i dawała mi dwa fragmenty (nie chcę używać chamskiego słowa „kawałki"), żebym coś napisał. Odmówiłem. A skutki jakie? Że nie mam ani gronia, a cynicy z willi „Hrabina" od rana do wieczora piją kakao i śpiewają bluźniercze pieśni. Mało tego: podrzucili mi tego Piekielnego Piotrusia. Piekielny Piotruś, bo ja wiem, ma może 6 lat, może 8. Żre potwornie i ciągle pyta „dlaczego". Rankiem oczywiście naciągam spodnie: dlaczego. Wieczorem oczywiście ściągam: dlaczego. Miałem taką butelkę na wodę (jeszcze przedwojenną) z kapslem i z gumką. To Piekielny Piotruś popsuł mi kapsel, a gumkę połknął. Mówię: Piotrusiu, nie wolno połykać gumek od buteleczek, bo cię będzie bolał brzuszek względnie w ogóle możesz dostać maleńkiej dyspepsji i zatłucze cię jasna cholera, a Piotruś jak to Piotruś: dlaczego. I mole w „Trąbce" okropne. Niech pan posłucha: Mówię do Piotrusia: Piotrusiu, nie wkładaj mojego fraka do szafy, bo straszne mole w szafie są. Dlaczego? Frak mam jeszcze z dawnych czasów, z orderami i z gwiazdą akademicką. W Krakowie na „Ciuchach" dawali mi za nią piętnaście jajek, to nie sprzedałem, może jajka stanieją. Więc powiadam encore une fois do Piotrusia: nie wkładaj, dziecię, tego fraka do szafy. A jak zasnąłem, to okazuje się, zaraz wpakował. Rano, uważa Pan, wstaję i zaraz do szafy, bo coś mnie tknęło, bo w nocy jakieś podejrzane brzęki były. Otwieram szafę: frak zjedzony, tylko same ordery leżą na spodzie, a Piotruś zrobił dziurę w ścianie i przygląda się starszej aktorce, co to, wie Pan, zamawiała u mnie ten artykuł. Więc się bardzo zasmuciłem i zacząłem szukać pocieszenia w barokowych sonetach Szekspira, a potem na własną rękę napisałem utwór liryczny pt. „Ballada o Starej Pompie" i poświeciłem wzmiankowaną balladę owej aktorce. To ona na mnie się obraziła i nie lubi mnie teraz okropnie. Dlaczego? Dlaczego nikt mnie nie lubi, Panie Redaktorze? I po co ja przyjechałem do tego Zakopanego? Od tego wysoko mam tylko nerwicę grubego jelita i zadyszkę. Zadyszkę przecież mógłbym mieć i np. w Krakowie, gdybym, powiedzmy, wbiegł sobie ze dwa razy na trzecie piętro gmachu „Czytelnika" i z powrotem. Karakuliambro P. S. Przyjechał tu humorysta Jan Kamyczek i jeden amerykański dziennikarz zrobił z nim wywiad. Wyobrażam sobie, co teraz będzie. Wymieniliśmy z nim ciekawe informage: on nam powiedział, że lizak po amerykańsku nazywa się „lollipop" (też słowo), a Kamyczek mu powiedział, że w tym nowym polskim teatrze „Zielona Gęś" nie będzie żelaznej kurtyny. Nie uwierzył. Mam wrażenie, że on jest z pochodzenia Polak z Krakowa. Zaznaczam, że następny list wyślę jako telegram, bo w tym Zakopanem w związku z „Zieloną Gęsią" zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Z poważaniem Karakuliambro Poeta hennetyczno-sympatyczny Szanowny Panie Redaktorze! STRASZNE NADUŻYCIA W ZWIĄZKU ZA W. RURALISTÓW Ja jestem chyba impotent. Żeby najświetniejsza sztuka, to ja wychodzę po pierwszym akcie. Tak było właśnie w Łodzi na przedstawieniu „Starego dzwonu" Jana Brzozy. Wyszedłem. Na drugi dzień w tejże Łodzi byłem na „Hamlecie" Wilhelma Szekspira. Też wyszedłem. Potem grałem w bingo z Brykiem Lipińskim. Znowu wyszedłem, ale już zupełnie źle, i przegrałem honorarium za cztery „Gęsi" i jednego „Fijoła". Niedobrze — jak powiedział prof. Bączyński na ślubnym kobiercu, stojąc sercem przy sercu. Ale, Panie Redaktorze, w naszym Zawodowym Związku Ruralistów jeszcze gorzej. Prezes Kowalewski umarł nagle, Kowalski, wiceprezes, rozpił się pragmatycznie, sekretarka Kowalczykówna też pije, a o panu Kowalówce, Mistrzu Okrągłej Pieczęci, to nawet szkoda gadać. Już pije whiskey z dzwonka od budzika, na przemian z walerianą (Tinctura Yaleriani). I te rury zginęły. Więc ja proponowałem, żeby raz skończyć z tym „serkiem" i wynająć jakiego repatrianta z czerwonym nosem, żeby, znaczy się, pił w imieniu związku, a my żebyśmy byli tymczasem trzeźwi i okay, to oni się nie zgodzili, powiedzieli, że to, Panie Redaktorze, nie wypada i że każdy Polak musi cierpieć na własną rękę. Notabene Kowalski podczas uroczystości już miał w głowie orzechy i sam porwał Kowalewskiego, i spuścił go do zupełnie innego coupe. Więc teraz zupełnie nie wiemy, gdzie naprawdę jest Kowalewski, a Kowalczykówna popadła w melancholię, przestała pisać na maszynie i grozi, że sobie odbierze życie. Dla mnie niech sobie odbiera, szlag ją trafił. Jak baba chce się wyżyć, to niech się wyżyje. No i pif-paf: wyżyła się. Więc myśmy zaraz, cały Związek Zawodowy Ruralistów w Łodzi, urządzili pragmatycznie następny „serek". „Pod Pickwickiem". Przemawiał Zaruba. Jadłospis był nawet b. prosty, bo Zaruba nie może jeść, bo od tego chodzenia po konsulatach rozchorował się na mięsień Szmitkówki i leczy się u Badmajewa telegraficznie. Na pierwsze był krem de Mocca, potem „rosół de Kura", następnie koćpiergały krajane, no i dryzd w kremie. Zaruba nb. zjadł tylko kotlet pożarski a la Swinarski i zaraz odczytał swój ostatni wiersz pt. „Nietoperze w dzwonnicy" („Bats in the Belfry"), potem Rysio Dobrowolski o Reju, a potem przyszli zalani goście z „Kuźnicy" i Ważyk przysięgał się na świętego Benedykta, że ja jestem wicewojewoda. Tu muszę jednak zaznaczyć, że młody poeta Jerzy Zaruba w tych „Nietoperzach w dzwonnicy" zręcznie podniósł zalety denatki. Potem poszliśmy na farsę pt. „Codziennie o piątej". Bardzo wesołe. Publiczność przez trzy akty ryczy jak lew. A ja się nie śmiałem, bo się ciągle cieszyłem, że taki postęp na świecie jest. Dawniej za mroków średniowiecza taki Dante Alighieri pisał kopę lat „Boską komedię" i nikt się nie śmieje. A tu dwóch paryskich knajaków w trzy miesiące majstruje farsę i publiczność wyje przez dwie godziny. Mało! Jak właśnie byłem w Łodzi na tym przedstawieniu, to jeden gość z Wrocławia z tego humoru zjadł w antrakcie na sali własny kapelusz. Co się dalej stało, nie wiem. Zdaje się, że spotkałem Hermenegildę Kociubińską z „Odrodzenia" i ona mnie, zdaje się, namawiała, żebym wystąpił z Zawodowego Związku Ruralistów. Ona jest utalentowana, Panie Redaktorze, ale głupia jak trzy solniczki. Mnie chodzi o kartki I kategorii i spokój. Karakuliambro P. S. Podobno w Kaliszu na ulicy Mickiewicza powstaje nowa wytwórnia filmowa. Wiadomość podaję na odpowiedzialność jednego pana, który rzekomo pisze w „Tygodniku Powszechnym" pod pseudonimem M. P. Dokles. New York, 14. VIII. 46 H o t e l P a c i f i c Szanowny Panie Redaktorze! Ledwo zdążyłem się przebrać, a już zauważyłem, że Edwarda Leara „Księga nonsensu" jest tu całkowicie wyczerpana i cała Ameryka od Bostonu do Buenos Aires czyta zamiast tego „Historię Polski" Adama Nowickiego i zaśmiewa się do łez. Dlaczego? Objaśnił mnie w tym względzie portier Hotelu Pacific: — Widzi pan, panie Superowski, to jest tak: Od setek lat budujemy i budujemy. Do pewnego stopnia nuda. Żadnych cudów nad Missisipi. Żadnej misji dziejowej. Po prostu chcemy być pożyteczni dla siebie i dla świata. Trzeźwa kalkulaga i uporczywa praca. Drogi jest czas. Prawdziwie męskich cnót mamy tyle, że aż nudno. A u was — tu portierowi zaiskrzyły się oczy jak dziecku, któremu dobry tatuś ofiarował na Gwiazdkę „Morderstwo przy ulicy Morgue" — u was inaczej. Hej-ho! hej-ho! na księżyc by się szło. Cudy na pudy. Świątek co piątek. Rozmaite takie uroczystości i ekshumacje. Rokosze i banicje. Rozkosze i deklamacje. Pierwszorzędne cierpienia. Czasu tyle, że moglibyście go eksportować. Cnót zespołowych niewiele, ale za to fenomenalny talent do naklejania etykietek z napisem „cnota" w sklepiku z narodowymi grzechami głównymi. I ta orzeźwiająca was jak „Pepsi-Cola" maź bezmyślności politycznej podlewana sosem z „misji dziejowej". U nas tragiczne termity, znużone trzeźwymi kalkulacjami. A u was: dal. I szarże kawalerii. I Sienkiewicz. Jakiż wspaniały cygański wiatr dmie przez wasze dzieje! Co? Tu przyjąłem postawę świętego oburzenia, wspiąłem się, Panie Redaktorze, na palcach i powiedziałem sentencjonalnie: — My, Polacy, mielemy tylko ozorem. Idiota. Bloody idiot. Ale potem się zaraz trochę uspokoiłem i zacząłem mu spkojnie tłumaczyć, że te wiatraki to przez geopolitykę. Nie zrozumiał. Więc mnie to zaraz znowu zdenerwowało, więc mu rąbnąłem całą Wielką Improwizację po angielsku. Też nie rozumiał. Więc zaśpiewałem barytonem „Z dymem pożarów". Amerykanin zaczął tańczyć i zaproponował mi, żebym mu pożyczył do wtorku sześć „Camelów". Dałem mu cztery „Wolności". Niech stracę. Ale wziąłem od niego zobowiązanie na piśmie, że najpóźniej we środę zwróci mi sześć „Camelów". No i co, Panie Redaktorze? I teraz jest środa, i ten Amerykanin nie przychodzi. Za to przychodzą rodacy. Dzisiaj Polak ma znajomych na całym świecie. Szkoda tylko, że moja rozmowa z rodakiem na obczyźnie, z małymi zmianami w scenerii geograficznej, zaczyna się zawsze: — Czy pan pamięta, kochany, jak pan pożyczał ode mnie w Marsylii w Cafe Max 6 000 franków? Ależ pan zmężniał! Oczywiście, że potwierdzam, że zmężniałem. Ale nijak naturalnie nie mogę sobie przypomnieć ani Marsylii, ani tej forsy. Epilepsja. Kontuzja. Amnezja. Zanik pamięci, czyli straszny wypadek. Dziadek alkoholik, babcia letniczka. Nie, nie pamiętam. Ale do rzeczy. Miałem opisać Panu, Panie Redaktorze, dzień przeciętnego Amerykanina. Chwileczkę. Mała refleksja. W naszej świetnej epoce zapanowała teraz straszna moda na przeciętnych ludzi. Niech pan się nie boi. Aleksander Macedoński jeszcze wypłynie. Co do, teraz, przeciętnego Amerykanina, American mań of the street, to rzecz ma się tak: Przeciętny Amerykanin wstaje przeciętnie dosyć wcześnie, goli się, czyta coś w rodzaju „Przekroju", tylko gorsze, i je breakfast złożony z jajek w proszku i syntetycznej szynki. Następnie naciska guzik i odjeżdża tunelem radioaktywnie do office. W office znowu naciska guzik, zapala się czerwona lampa i wszyscy pracują naciskając guziki. O dwunastej całe office podskakuje na 34-e piętro, tam je lunch: syntetyczna szynka i jajka w proszku, po czym znowu robota bez pochodów, uroczystości i ekshumacji. Od 6-ej do 6-ej 30 wiecz. Amerykanin się kocha, a potem śpi i śni mu się, że statek „Santa Clara" z jego pradziadem nie dojechał i że on jest w starej, kochanej, personalistycznej Europie. Ja go rozumiem. Bo rano znowu te same jajka w proszku i znowu, że zacytuję mego amerykańskiego kolegę Weavera, „nudna mgła jak kot sunie przez Chicago". Karakuliambro P. S. Od tych jajek w proszku zęby zmieniły mi się w kompletne próchno. Próchno po paru dniach zaczęło gwałtownie świecić i teraz nawet ta stara Murzynka Betsy nie chce ze mną spać. Ale za to zaangażowali mnie do cyrku Kalamazoo na Broadwayu. Występuję tam jako „Polak-Płomień, czyli Groza Pięciu Kontynentów". Oky-Doky. Szanowny Panie Redaktorze! W SPRAWIE „HAJŻE! NA SOPLICĘ!" Może by mógł Pan wpłynąć na to, żeby w III Rzplitej ludzie pióra przestali wywalać na siebie języki? Dzisiaj pismo społeczno- literackie robi się tak: Pierwszych parę kolumn zapełnia się artykułami: o młodzieży, o węglu, o możliwościach teatru kukiełkowego na Ziemiach Odzyskanych oraz o książce ob. Marcinkowskiego „Pistolet". Jedno zdjęcie Mostu i dwie fotografie ob. Marcinkowskiego, pierwsza: ob. Marcinkowski w blezerze w paski, druga: ob. Marcinkowski w shortach z kosą na tle snopka pszenicy. Ale to wszystko jest nieważne. W piśmie spoleczno-literackim ważna jest jednynie ostatnia stroniczka. I tu obowiązuje zasada „hulaj, bracie: piekła nie ma". Wynajmuje się do tej roboty kilku zgorzkniałych dypsomanów, których zadaniem jest wylewanie nocników na stronę przeciwną. Strona przeciwna robi to samo i w ten sposób zamiast odbudowy umysłów robi się dzisiaj w Polsce zabawa we wzajemne podszczypywanie się ku uciesze nie wiadomo czyjej, bo obywatel ma za dużo kłopotów, żeby zwracać uwagę na dzieci obrzucające się zgniłymi pomidorami. Więc ja, Panie Redaktorze, proszę o zmobilizowanie odpowiednich piór, a raczej mioteł, które by zajęły się wymieceniem zgniłych pomidorów. HARMONIJNIE Z PRZYRODĄ Zaczyna się, Panie Redaktorze, jesień i — jak zwykle — ogrania mnie senność i liryzm. Rano budzę się smutny, wieczorem idę spać zrozpaczony i nawet w nocy budzę się, Panie Redaktorze, i szlocham. Tak mnie to dogasanie lata rozbiera. Te malwy, ostróżki, astry i słoneczniki skazane na absolutną zagładę! Ja też jestem słonecznik i jak umrę, właśnie chciałbym się odrodzić jako słonecznik, wiecznie zwrócony swoją złocistą buzią w stronę jakiej uczciwie płacącej Kassy. A kasjerka żeby miała długie rzęsy i oczy jak księżyc na Bosforem. Bo jesienią zawsze tęsknię do Turcji. Sam nie wiem dlaczego, ale taki już jestem. Ale co ja to chciałem powiedzieć? Otóż to: Z uwagi na to, że jesienią Przyroda zamiera, a ludzkość powinna żyć w zgodzie z Przyrodą („Jean Jacąues Rousseau — ten rację miał!"), proponuję wprowadzenie snu zimowego na całym kontynencie. Koleje, uważacie, stają. Golarze przestają golić, cyrki grać, malarze malować, rzeźbiarze rzeźbić, gazety nie wychodzą, tramwaje stoją i wszystko, panie Dziejski, zapada w uroczy zimowy sen. A na wiosnę budzimy się wszyscy jak kwiatki: roześmiani, radośni, życzliwi i konstruktywni. Nareszcie bez tego wzajemnego podgryzania się, bez tego „Hajże! na Soplicę", o czym traktuje mojego traktatu część pierwsza. Yours emphatically Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! W SPRAWIE „OŚLEJ SERENADY' Niech zjem własny kapelusz, jeżeli kiedykolwiek w życiu uprawiałem nikczemny proceder autoreklamy! I niech zjem go z taśmą, z piórkiem i z literami A. G. (Alojzy Gżegżółka). I niech mi ten kapelusz stanie w żołądku na wieki! Po takim zaklęciu sądzę, że Pan Redaktor uwierzy nareszcie w moje czyste intencje. Bo będę pisał o sobie. Tak, o sobie. Codziennie koło południa pocztylion roznosi w Botanikowie pocztę. Pomijam ten drobny fakt, że nasz pocztylion jest podobny do szatana. Jako asceta zawsze byłem w życiu narażony na diabelstwa. Więc nie o to chodzi. Niech będzie podobny nawet do Trymalchiona. Ale niech mi nie przynosi tylu listów! Błagam na klęczkach. Ja już naprawdę nie mogę. Proszę tylko posłuchać: jedna pani z Częstochowy komunikuje mi, że na skutek czytania „Zielonej Gęsi" mąż z okrzykiem Jasna cholera" opuścił ją na wieki, a dziecko w kołysce zzieleniało na grynszpan. W Krakowie znowuż w pewnym domu oszalał portier i w stanie tzw. „zaćmienia umysłowego" zapuścił warkocz i udaje Chińczyka. Cytuję wyjątek z listu żony wyżej wzmiankowanego portiera: „Obywatelu Kalakuriambro! Skoro o ile pan nie przestaniesz przedstawiać te zielone gięś, to my się z panem policzeni. Władek zaznaczam zapuścił warkocz do podłogi i też codziennie pisze zielone gięś. A my przez to cierpiem. Także samo w naszem domu dwóch urzędników ze spółdzielni „Polska rumba" wykoleiło się moralnie również przez gięś. Więc jeżeli pan nie przestaniesz, to my pana wykończem w talarki. Z poważaniem G i e n o w e f a O." Ob. Lilawati (LILAWATI) pisze mi, że jak czytała „Pieśń o fladze", to płakała, a jak czyta te kawałki w „Przekroju", to szlocha. Więc czego ona chce? Mam ją łaskotać w podeszwę? Wiele listów zaczyna się od „Czcigodny Mistrzu". Tego rodzaju pisma odczytuję najnieufniej. Bo, jak to mówią, trucizna na pewno w ogonie. A otóż właśnie, że nie: P. Stanisław Panasiewicz np. komunikuje mi, ni mniej, ni więcej, że zostało, czcigodny mistrzu, zawiązane, czcigodny mistrzu, Koło Miłośników Mistrza Karakuliambro. Że się zbierają. Że komentują. Że na pamięć. I że zmuzyką. Nie, Panie Redaktorze, tego już za wiele. Bo na końcu żądają, żeby im przesłać natychmiast mój portret, wielkości naturalnej, na białym koniu. I taki list nb. przychodzi d y w e r s y j n i e na adres „Dziennika Polskiego"! A taki pan Stanisław Strzelichowski (również z Krakowa) nadsyła mi np. parodię „Zielonej Gęsi", gdzie jest w sposób bezprzykładny zohydzony „Powrót taty". Jak to tak? Na tatę, synku, rękę podnosisz? Czy chcesz, żeby ci ręka uschła? Oto widzi Pan, Panie Redaktorze, na co człowiek jest w tym „Przekroju" narażony. Aleja wiem, co ja zrobię. Pojadę sobie do Warszawy i będę pod pseudonimem „Kiciuś" pisał do dwutygodnika „Pokolenie". Pseudonim, prawda, niewinny, a pisma nikt nie czyta, więc będę miał nareszcie spokój. P. S. Do m o i c h ł a s k a w y c h c z y t e l n i k ó w . Nie mogąc — ze względu na uciążliwe studia assyriologiczne — odpowiedzieć każdemu z osobna, składam en błock, z tego miejsca, wszystkim tym, którzy nadsyłają wyjątkowo dowcipne, dowcipne, zupełnie dowcipne, mniej dowcipne, niedowcipne i zupełnie idiotyczne parodie „Zielonej Gęsi" wzgl. „Listu z Fiołkiem" staropolskie Bóg zapłać! Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! W SPRAWIE MONOLOGÓW Była u mnie wczoraj Hermenegilda Kociubińska. Z początku piła wodę sodową w milczeniu, a potem: „Ja nie mam pamięci wzrokowej i jak pana zobaczyłam, to nie mogłam pana poznać, jakbym miała pamięć wzrokową tobym na pewno pana od razu poznała, ale lepiej może, że nie mam pamięci, bo jak człowiek ma pamięć, to mu się wszystko przypomina niech pan tak nie patrzy na mnie czy pan zauważył, że ja mam różowe łydki, bo cała krew odchodzi mi od głowy i może przez to już nic nie rozumiem wczoraj spadłam z trzeciego piętra i niech pan sobie wyobrazi nic mi się nie stało, ale jakby mi się co stało, toby pan na pewno mnie nie pożałował, mężczyźni to zielone świnie a pan jest mężczyzna pan ma w sobie coś takiego męskiego dlaczego pan nie chce na chwilę usiąść przy mnie, tylko ciągle chodzi po pokoju zdenerrrrrrrrrrwowany ja mam większe powody do zdenerrrrrrrrrrrrrwowania a jestem przytomna wczoraj jak zasypiałam, to mi się nie chciało domknąć lewe oko, więc musiałam sobie na oku położyć przycisk z Beethovenem, ale w nocy Beethoven ze mnie spadł i zrobił się taki hałas, i wszyscy się obudzili potem zaczęły się różne plotki kobiety to zielone świnie pan nie ma pojęcia guzik się panu oderwie naturalnie nie ma kto panu przyszyć ja teraz chodzę od muzeum do muzeum bo się chcę wie pan tą sztuką nasycić cóż życie parówki z chrzanem a Matejko trwa wiecznie ząb mi jeden wczoraj wyleciał dlaczego jak byłam we Francji to mi zęby nie wylatywały ten obraz wisi krzywo naturalnie że nie ma kto panu nawet obrazu prosto powiesić o już się wieczór robi pan pewnie będzie zaraz jadł podwieczorek bardzo lubię podwieczorki najlepiej boczek z musztardą czy pan wierzy w przeznaczenie mój tatuś do ślubu też nie wierzył a po ślubie bił mamę dlaczego ten świat jest taki okropny o już zupełnie ciemno ja u pana przenocuję to niemożliwe dlaczego ja się boję gwiazd pan się nie boi dlaczego zaraz mam w torebce wianek z konwalii blaszane ale to nic jak prawdziwe jak pan chce to ja ten wianek włożę na głowę i zatańczę panu „Bolero" Ravela ta ra ra ra ra ra ra ram ta ra ram niech pan tę szafę odsunie ra ra ra ra raaaaaa rarara.. " CUDA TELEPATII S.M. Jędrzejowski z Warszawy nadesłał mi mój wizerunek zrobiony na odległość bez żadnej znajomości PT. Ob. JWP. Modela. Rozmawiałem na ten temat z głośnym historykiem sztuki Tadeuszem Dobrowolskim. Dr Tadeusz Dobrowolski twierdzi, że jest to nie notowany dotąd w dziejach plastyki fenomenalny przykład telepatii plastycznej. Portret, powiada, który widzimy, nie tylko jest interesujący formalnie, ale zaleca się również tzw. pogłębieniem psychologicznym, czyli właśnie posiada to, czego panu tak boleśnie brakuje, panie Karakuliambro P. S. Ob. S. M. Helenie Jędrzejowskiemu (w życiu doczesnym Helenie Kurkowskiej) Bóg zapłać. Szanowny Panie Redaktorze! DZIWNY DOWCIP W „NEWS CHRONICLE" Widziałem w „News Chronicie" taki dowcip: rozumie Pan, jest taki podest, a na podeście stoi kilku grubasków, a w środku nieprawdopodobnie brzydka dziewczyna i pod tym jest podpis... Zaraz, ja już tak dawno wróciłem, zaraz, taki podpis nazywa się w Anglii „caption", nie, w tym wypadku to będzie „quip". „Quip" to jest takie „błyskotliwe powiedzonko", prawda? Chociaż, w gruncie rzeczy, w danym wypadku to jest typowa „caption", ale z drugiej strony, jak się, proszę Pana Redaktora, trochę zastanowić, to to jest właściwie w rodzaju „quip", ale prof. Bączyński np., który od dzieciństwa studiuje humor, twierdzi, że to nie jest ani „quip", ani „caption", tylko banalna transmogryflkacja. Czy ja wiem, to robi wrażenie transmogryfikacji, ale żeby tak bardzo, to nie powiem. Owszem, ciut-ciut, ale nie, żeby zaraz na całego. A Bączyński teraz leży pod kocem i płacze. — Dlaczego pan płacze, panie profesorze? — Transmogryfikacja. — Że co, proszę? — Świństwo i wielokropek. — Co się stało, gołąbuchna? — Nie dostałem się. — Dokąd, gwiazdeczko? — Do „Siedmiu Kotów". — Czemu to, rybko? — Uważasz, to było tak: golę się, rozumiesz, i przychodzę. Po cholerę ja się goliłem? Tam, kapujesz, rządzi wszystkim jakiś woźny, a dyrektora, jak za dawnych czasów, w ogóle nie ma. Dziwny teatr. Ten woźny, widzę, ma jedno ucho sztuczne. Może miłość, może bomba, mniejsza o to. Powiadam, że mógłbym wystąpić. — Owszem — powiada — potrzebujemy cynika z rudą brodą, ale broda na koszt wykonawcy we własnym zakresie. Naturalnie na „syndetikon" z powodu, że się reprezentuje realizm. Popatrzyłem ja na to jego ucho sztuczne, popatrzyłem na to prawdziwe (w ogóle podejrzany facet i podejrzany teatr) i myślę sobie tak: to ja w Ameryce na emigracji w 1943 roku grałem Hamleta i Nabuchodonozora, a tu w tym transmogryfikowanym Krakowie mam występować razem z kotami jako cynik z własną brodą? I to gdzie? Na ulicy Zyblikiewicza? Niedoczekanie wasze! Bo ja przepraszam, któż to był ten Zyblikiewicz? Astronom? A może po prostu należał do pepeeru? Co? Już ja wiem, jak to w tej Polsce idzie. Ja sprawdzałem we wszystkich encyklopediach! Zyblikiewicza nie ma. Irena Kwiatkowska, „pieśniarka polska zamordowana przez swojego wujka podczas okupacji w kawiarni »Boccaccio«" — jest, proszę państwa, Panie Redaktorze, a Zyblikiewicza ani śladu. Wiec to jest kant i transmogryfikacja. Tyle prof. Bączyński. A co do tego dowcipu w „News Chronicie", z tymi grubaskami, na tym podeście, a w środku ta nieprawdopodobnie brzydka dziewczyna... Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! NIEPOROZUMIENIA Z PROF. BĄCZYŃSKIM Najprzód zginęła szczoteczka do zębów. Cóż, nawet bym na to nie zwrócił uwagi, gdyby nie to, że chodziło właściwie o obiekt wyjątkowy i rzadki, mianowicie „Patentowaną* szczoteczkę do zębów prof. Muellera". Tą szczoteczką, rozumiecie, nie tylko się czyści zęby, ale również można czyścić żółte buty, wywabiać plamy po rosole z czarnej kury, a również można (wszystko jest jak najdokładniej wytłumaczone w prospekcie) używać wzmiankowanej szczoteczki jako zakładki do Biblii. A zauważyłem, Panie Redaktorze, że Bączyński bardzo, że się tak wysłowię, speszył się, gdy wszedłem do wspólnej łazienki i zaraz zauważyłem, że mu trzoneczek od szczoteczki wystaje, przepraszam, z kalesonów. Powiadam: — Czy pan profesor nie widział mojej szczoteczki? To prof. Bączyński zaraz uklęknął i zaczął się przysięgać, że nigdy nic podobnego nie widział. „No dobrze — myślę sobie. — Trudno". Ale we wtorek zginął młynek do kawy. Szukam i szukam. Bez skutku. A z pokoju „profesora" (z tzw. „rupieciarni") wyraźnie ruru- ruru, tak jak się właśnie kręci kawę. Patrzę przez dziurkę w ścianie, naturalnie mój młynek. Hej, mamy go! I nawet poszło. Bo Bączyński wyszedł na chwilę do Urzędu Transmog- *pat. 1812 ryfikacyjnego, a ja zaraz myk do jego pokoju. I zaglądam. I włosy, proszę Pana Redaktora, stanęły mi do trzeciego piętra. Bo żeby kawę mełł — w porządku, ale nie! właśnie, że skoagalowany (zgrudkowany) proszek „Ci-Ci" w związku z, przepraszam, pluskwami, które nas w tym domu na ogół zanudzają. Oczywiście, że już teraz młynek na nic, bo zapach straszny, a we czwartek zginęła mi szafa. Spałem oczywiście naturalnie twardo, ale Hermenegilda powiedziała rano, że Bączyński z tym Piekielnym Piotrusiem wyniósł szafę w nocy, sprzedał ją powieściopisarzowi na rękopisy i wyjechali do Waldorffowa. To już, myślę sobie, granda, czyli zamęt w kręgosłupie moralnym. Dwie po trzech na jedenastą stwierdziłem nadto co następuje: 1) brak mojego pamiątkowego kubeczka z widokiem łaźni w Ciechocinku; 2) brak pinesek; 3) brak śmietniczki; 4) brak słoja z kwaszonymi ogórkami; 5) brak rurki. Rurkę zresztą znalazłem potem u Kociubińskiej pod pudełkiem na kapelusze. Mniejsza o rurkę. Ale miedzioryt to już naprawdę ponura afera kryminalna, jak kradzież w Muzeum Czartoryskich. Miedzioryt, Panie Redaktorze, nie byle jaki, prawdziwy Folkema, ilustracja do „Kornelii" Cervantesa. Stoi, rozumie Pan Redaktor, na pierwszym planie rycerz, a mnich w mycce podaje mu dziecko, które oczywiście naturalnie rycerz trnsmogryfikował jakiejś babie, i rycerz robi takie ruchy, że to nie on. A za rycerzem biblioteka, czyli Mądrość, a po bokach biblioteki (wyraźnie widać roczniki „Przekroju") dwa kościotrupy, jako, przypuszczam, ostrzeżenie dla rycerza, że niby uważaj, bracie, lepiej się przyznaj bez bicia, bo inaczej to cię szlag trafi i zostaną po tobie tylko kapcie i trzustka. Ale on się nie przyznaje, a pod powałą wypchane krokodyle. Na tym ukradzionym miedziorycie. Fotografię prof. Bączyńskiego załączam. P. S. Słyszał Pan? Ten krakowski teatrzyk „Siedem Kotów" sprowadził z Londynu Tadeusza Olszę. Mnie, psiakrew, to nie mogli sprowadzić, tylko sam musiałem przyjechać. Dlaczego? Karakuliambro Szanowny Panie redaktorze! W SPRAWIE PTASZKÓW Denuncjuję, że Konfraternia Ornitologiczna (Bractwo Ptakoznawcze) nic nie robi. Ptaszki w Polsce są w zaniedbaniu. Ja już nieraz zwracałem na to uwagę i ja twierdze, że w tej sprawie nie wolno nam w dalszym ciągu staczać się po równi pochyłej. A tymczasem, Kochani Czytelnicy, otwórzcie szeroko oczy i popatrzcie choćby na wróbleki. Statystyka stwierdza, że zeszłej zimy zamarzło w Polsce 4 000 wróbelków, tych wróbelków, z których niejeden może fruwał i przed Twoim okienkiem, Czytelniczko. Miał nóżki, skrzydełka i dzióbeczek, I serduszko. Malutenietyciupitukiciulapcilusie s e r c e . I co? I przychodzi niedobry Czarodziej-Mróz i z jednej strony maluje cudne kwiaty na szybach Kochanej Czytelniczki, ale z drugiej warzy wróbelka razem z jego kociłapci serduszkiem. I kiedy wróbeleczek jest już dokładnie zwarzony, wtedy jego Dusza odpływa do ptasiego raju, ale pytam się, Panie Redaktorze, po co? Czy na ziemi nie mógłby się taki wróbel urządzić, gdyby serca ludzkie nie były jak głaz? A makolągwy, ta ozdoba olszynek? Czy u nas myśli się o makolągwach? Nie myśli się, Panie Redaktorze, ja twierdzę. Dlaczego na Zachodzie (uwaga na duże Z!) istnieją kluby, czyli zrzeszenia, które specjalnie zajmują się makolągwami, a u nas nic? Sipiórki także samo. Biała Bajka Zima niejedną sipiórkę bezlitośnie, Panie Redaktorze, wykańcza i brutalizuje. I potem gdzieś, hen, w rynsztoku leży i rozkłada się dygocąca, nabrzmiała bólem sipiórka, ptaszyna, nieraz, można powiedzieć, chluba ornitologii. A cidomki? Cidomki w ogóle, proszę Pana, są na wymarciu. Dlaczego? Bo nikt się cidomkami nie zajmuje. A czy np. aptekarze nie mogliby tu wykazać pewnej inicjatywy? Aptekarz, wiadomo, ma czas. Bo przecież człowiek przychodzi i powiada: Proszę tinctura angelorum za pięćdziesiąt do użycia zewnętrznego. To aptekarz daje taką pomarańczową kartkę i mówi, że za dwie i pół godziny. I przez te dwie i pół godziny czyta „Przekrój" i „Twórczość", a zamiast czytać „Przekrój" i „Twórczość", nie mógłby, Panie Redaktorze, zająć się cidomkami? Te zielone ptaszki z czerwonymi oczkami, które tam i sam latają na takich skrzydełkach, uprzyjemniając swoim cudnym belkantem troski powszednie mieszkańców miast i wiosek, to są właśnie cidomki, Kochani Czytelnicy. Spójrzcie na nie! Pogłaszcie je od czasu do czasu. Kaszki wysypcie czasem na parapeciki. Niech dzióbią, niech prychają i furkocą.Niech głosiki ich dzwoniące jak dzwoneczki elektryczne splatają się w ten hymn wdzięczności dla serca ludzkiego, które jest dobre, które jest takie dobre, tylko że kaszka jest cholernie droga. Karakuliambro Obywatelu Redaktorze! W SPRAWIE POLSKIEJ FILOZOFII Czy autorowi „Listów z Fiołkiem" wolno zabierać głos w sprawie polskiej filozofii? Myślę, że tak. Bo jeżeli np. zdarza się, że w sprawach teatralnych zabierają głos psychopaci wczorajszego autoramentu i nikt się tym spegalnie nie gorszy, przeciwnie! ludziska śmieją się do rozpuku, to jasne chyba, że komu innemu wolno np. pofilozofować. Elektromonter, lekarz czy organista (z czerwonym nosem) mają swoje prawo do wydawania sądów np. o literaturze. Święte prawo hałasującego konsumenta, który koniec końców jest cichym, kochanym współtwórcą. Czemuż więc mnie nie byłoby wolno pogadać trochę z moimi Czytelnikami o polskiej filozofii? A ja chciałbym, proszę moich państwa, zadać tylko jedno pytanie: Czemu polska filozofia nie uczy praktycznego życia? Praktycznego życia uczyli gdzie indziej tzw. moraliści i wychowali dzielne, karne zespoły ludzkie. Wychowali człowieka mocnego w samotności i użytecznego w zespole. A nas, paniedziejku, tylko mesjanizm. lunatyzm i jeszcze raz Hoene- Wroński. A przecie ze złej filozofii rodzi się zła poezja, to idzie do szkół i z tego wszystkiego powstaje tzw. pokolenie. No, ale nie jest tak źle. Leży przede mną na moim warsztacie krótka strofka napisana przez niejakiego Roberta Browninga. Ofiarował mi ją jeden gość z YMCA. Oto ona prozą: „Był taki człowiek, który nigdy nie oglądał się za siebie, ale szedł naprzód. Nigdy nie wątpił, że chmury rozprószą się, nigdy nie sądził, że zło zatriumfuje, choćby sprawiedliwość bywała znieważona. Człowiek, co uważał, że upada się po to, żeby powstać, klęskę ponosi się dlatego, żeby walczyć sprawniej, a śpi się po to, żeby się przebudzić". W SPRAWIE „BALLADY O STARUSZCE" Moja martyrologia, Panie redaktorze, sięga szczytu Wieży Mariackiej. Mojej „Ballady o staruszce" nikt nie chce drukować. Eryk ze „Szpilek" telefonował, że „za śmiałe". Wyka w „Twórczości" w odpowiedziach Redakcji napisał: „Ob. K. I. G. Niestety! Prosimy o dalsze próby". „Tygodnik Powszechny" odwalił a limine. „Kuźnica" także samo. „Kocynder", że niegramatycznie. Wiadomo: biednemu wiatr w oczy i bez protekcji nie ma subiekcji. A otóż niech pan posłucha, jakie to śliczne: „BALLADA O STARUSZCE" ( p o e z j a ) Była sobie staruszka na krzywych nóżkach, więc się zdało staruszce, że cały świat chodzi na krzywej nóżce. Otóż mylisz się, staruszko! Świat chodzi na prostej nóżce prostą dróżką. Tylko ty, śliczna staruszko masz krzywe nóżki i krzywe serduszko. Obywatelu Redaktorze, błagam Pana, niech Pan mi to wydrukuje, dla zachęty, a przyrzekam, że będę pracował nad sobą i gramatyką. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! O WSZYSTKICH RZECZACH KTÓRE SIĘ ŹLE ODKRĘCAJĄ Prof. Bączyński, który na emigracji zajmował się wyłącznie angelologią, dzięki czemu nabrał łagodnego charakteru i czegoś skrzydlatego w sposobie załatwiania interesów, prof. Bączyński, mówię, taką wygłasza opinię odnośnie wszystkich rzeczy, które się źle odkręcają. 1 ) T u b k a p a s t y d o z ę b ó w . Jeżeli zakrętka nie poddaje się naszej woli odkręcania, należy spokojnie, z pokolenia na pokolenie czekać na cud, a może to się odkręci samo. Śpiewanie „Bogurodzicy" i wygłaszanie aforyzmów o Sobieskim, który ocalił Zachód*, nie są nie wskazane. 2 ) S ł o i k z k o r n i s z o n k a m i . Jeżeli — kontynuuje zankomity polski angelolog prof. Bączyński — absolutnie nie możemy odkręcić zardzewiałej nagwintowanej pokrywki na słoiczku z korniszonkami (mniam-mniam! Red.), wtedy, obywatele, nie pozostaje nic innego, tylko kląć, grobowo i ordynarnie, i tak długo, aż goście przerażą się i wyniosą się. Korzyści: dla uczty gwiazdkowej korniszony ocalone i niejako cios zadany polskiej jałowej przyjęciomanii. *Co to znaczy Zachód? (Uw. Red.). 3 ) O d k r ę c a n i e ż a r ó w e k . Do odkręcania żarówki potrzebny jest system stołu i stołeczka. Stołeczek ustawiamy na stole, po stole wdrapujemy się na stołeczek podtrzymywani moralnie okrzykami „uważaj!", wydawanymi przez żonę, teściową i córkę oraz dwoje dzieci nieślubnych stransmogryfikowanych cywilnie w transie zmysłowym. Sufit — na skutek hulaszczego i demonicznego trybu życia w tzw. młodości — zaczyna kopernikańsko kołować nam nad głową, wobec czego, nie odkręciwszy żarówki, łagodnie spadamy na podłogę łamiąc nogę. Passywa: Noga. Aktywa: Urlop. Nb. Podczas upragnionego urlopu dobrze jest razem z panem Pickwickiem, esq. rozmyślać nad zmiennością interesów i gustów ludzkich. U w a g a ! Wykręcanie żarówek w kościołach, jakiegokolwiek obrządku, jest świętokradztwem — vide „Porfirion Osiełek, czyli Klub Świętokradców", str. 18, 68, 94, 95 i nast. 4 ) O d k r ę c a n i e p o m n i k ó w A r - t u r a G r o t t g e r a przyśrubowanych d o spiżowych podstaw na terenie województwa krakowskiego. Odśrubowywać zasadniczo nie należy, nie należy albowiem walczyć z komizmem i Muzeum Narodowym. Gdyby natomiast miało się istotnie ku odśrubowywaniu, robotę (poufne!) należałoby wykonać rzetelnie, już choćby dla zdobycia moralności z roboty — vide: Jaszcz: „Moralność i robota" w „Dzienniku Polskim" 290 (616). Bo z modlitwy, obywatele, to, wiecie, ryzyko. Modlitwa na klęczkach to czasem jałowa nostalgia. Robić. Iść. Godzić. My się chcemy modlić w marszu i w śpiewie. Serdecznie dziękuję za ryby. Pański Karakuliambro poeta hermetyczno-sympatyczny Szanowny Panie Redaktorze! W SPRAWIE ZMIANY ADRESU Donoszę uprzejmie, że przeprowadziłem się na ulicę „Hermenegildy Kociubińskiej, daw. Kociubińskiej Hermenegildy, poetki hermetyczno-sympatycznej, epiczki, filozofki, powieściopisarki, członkini Związków Zawodowych, badaczki, działaczki, scenografki, zoolożki, dramaturżanki, wszechobejmującego serca, intelektualistki, inspiratorki, przekładaczki z języków obcych, dypso- i melomanki, symfoniczki, skrzypaczki, paleontolożki, domatorki, przyjaciółki, mistrzyni, wykonawczyni, alchemiczki, angelolożki, gastronomia, zbieraczki dziwnych nazw oberż i austerii, flecistki, choreografki, wyczarowującej baśniotwórczyni, znachorki, semantyczno-kulturowej realistki, egzystencjonalistki, natchnionej repatriantki, zachęcaczki, hellenistki, organistki, poganki, ostatniej sufrażystki i najpierwszej antygrottgerystki, automobilistki, recytatorki, alpinistki, botaniczki-amatorki, pozytywistki, piłkarki nożnej, tenisistki, ping-pongówki, biegaczki czarodziejki, studentki, chiroi katamptomantki, złotniczki, medalierki, medalionistki, penetratorki, antykwariuszki, rybaczki (w sensie przenośnym!), fabianistki, kotto- i żukromanki, metafizyczki, antymesjanistki, czechofilki, konkordystki (żeby Polacy się zgadzali co do jednej drobnostki — co do Polski), wszechsłowianki, telepatki, prorokini, humorystki, patetyczki, passjonatki, passionarii, paryżanki (od: para, parowóz, parówki itp.),teolożki, modelki, koteczki, egerii, porankowej bajki, złotej i purpurowej baśni wieczornej, duduśki, wisienki, ptaszynki, mojego słodkiego zajączka, jaskołeczki, sipiórki i gżegżółki, rączuchny, głowinki, zadumanego oczka, kozaczka, chłoptasia, halabardzisty, różowej w-cielonej zmysłowos-t-i, rybki, twojego kryształowego źródełka na zawsze, confetti pocałunków w syjkę i w nozynki, lisiczki, brzusia, luksusowej, oryginalnej i pierwszorzędnej dzierlatki, Słoneczka i Gwiazdeczki, interesującego materiału do rozpracowania w sensie przyrostu ludności, wiecznej Arcy- Baby (kyrie elejson)" nr 8 m 12 oficyna boczna na lewo. Pański Karakuliambro P. S. Jeżeli, Panie Redaktorze, prawdą jest, że podczas ostatniego napadu na „Przekrój" zginęły rękopisy Artura Chojeckiego „Mówmy poprawnie"*, prosiłbym uprzejmie o potwierdzenie tej wiadomości drogą telegraficzną, wraz z dokładnym podaniem nazwy ulicy, przy której obecnie przemieszkuję, ponieważ, jak mnie informowano w Urzędzie Pocztowym, bez dokładnego wypośrodkowania nazwy ulicy, patrz pan wyżej, ani telegram, ani żaden list do Szan. Adresata nie dojdą. Amen. Autor „Listów z Fiołkiem" *tak ważne w związku z szalejącym niechlujstwem językowym - demokracja! (Aut.) Szanowny Panie Redaktorze! W SPRWIE BAŁAGANU Z GAŁCZYŃSKIM Mój wujaszek ob. Gałczyński (były piekarz) jest w sytuacji bez wyjścia. Oto, proszę, tzw. Głosy prasy o Nim zamętu, jak się czyta tzw. prasę: Z pewną obawą patrzę na młodą lirykę naszą. Zadziwia mnie ona. Jest od góry do dołu patetyczna i wzniosła. Jest ideologicznie patetyczna... Czyżby doprawdy żaden z młodych poetów nie kochał narzeczonej, żony dzieci, wiatru, słońca, gwiazd i traw? Czyżby doprawdy nie przejmował ich do głębi urok rozbudzającego się świtu i majestatyczne zgliszcza zachodu? Czyżby doprawdy nie radował ich — w przeciwieństwie do poetów wszystkich czasów — lot gołębi, nie przemawiały do nich źrenice psa i nie opowiadały im tajemnic świata i zaświata obłoki? W o j c i e c h B ą k . „Bunt poetycki". „Tygodnik Warszawski" nr 44. ...bełkot pisanych dla pieniędzy „Zielonych Gęsi" i „Listów z Fiołkiem", na które otrząsa się cała myśląca i artystycznie wrażliwa Polska... S t e f a n K i s i e l e w s k i . „O kosmicznym bełkocie". Tamże. * Żar czterdziestostopniowy. Woń lip odurza na krakowskich plantach. Młodzi ludzie nie idą nad Wisłę, ale tłumnie zapełniają salę Kopernika w Collegium Novum, gdzie z gracją i lekkim patosem Halina Świątkówna deklamuje „Pieśń o fladze" i „Pieśń o żołnierzach z Westerplatte", August Kowalczyk mówi „Nocny testament", Ewa Heise — „Kołysankę", inni: Pudłówna, Gawęcka, Ornatowska, Adamski, Puget interpretują kilkanaście wierszy Gałczyńskiego, ujawniając ich niespodziewaną barwność i muzyczność. P i o t r G r z e g o r c z y k . „Rozmowa z Konstantym Galczyńskim". Tamże, nr 32. * Z młodszego pokolenia poetów naszych wyróżnia się pijaństwem Konstatny Gałczyński. S t a n i s ł a w G r z e g o r z e w s k i . „Sienkiewicz pisał winem". „Tydzień", nr 16. * Młody autor powieści pt. „Porfirion Osiełek, czyli Klub Świętokradców" oraz wiersza dla sepleniących „Strasna żaba" nie przestał być w gruncie rzeczy faszystą. II e r m e n e g i l d a K o c i u b i ń s k a . „Pochylam się nad wariatami z sympatią". Miesięcznik „Lampa", nr 1. * Poczekajmy trochę, a usłyszymy o Gałczyńskim, nieustraszonym bojowniku demokracji. rkm. „W konstelacji Raka". „Kuźnica", nr 42 (60). * 1) Wojciech Żukrowski... czołowy komunista polski. 2) K. I. Gałczyński... który wobec tego całkowicie oddał się w służbę bolszwizmowi. Z tzw. „Czarnej listy" rzymskiego tygodnika w jeżyku polskim „Orzeł Biały". * „Wiersze" Gałczyńskiego ukażą się istotnie wkrótce w nakładzie jednej z warszawskich reakcyjnych firm wydawniczych. Nareszcie. Bardzo się cieszę. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! 18 (OSIEMNAŚCIE) PYTAŃ POD ADRESEM OBYWATELA PYTANIE I Dlaczego rano, Obywatelu, wstajecie z łożnicy w kwaśnym humorze? PYTANIE II Dlaczego (jeżeli mężczyzna) golicie się niedbale, a (jeżeli do czynienia z kobietą) dlaczego macie brudne nogi? PYTANIE III Dlaczego wam się zdarza, że wydajecie pieniądze w głupi sposób? PYTANIE IV Po co oglądacie obrazy Artura Grottgera? PYTANIE V Czemu czytacie Hoene-Wrońskiego, a nie np. rozkład jazdy? PYTANIE VI Dlaczego Wam się podoba zawsze to, czego nie ma? PYTANIE VII Dlaczego wieszacie psy na rodakach, a jak wieszacie palto, to wieszak Wam się zawsze urywa, co już jest, nieprawda, rodzajem idiotycznej katastrofy? PYTANIE VIII Czemu z właściwym Wam niechlujstwem sądzicie, że kolega Osmańczyk ma na imię Edward, podczas gdy Osmańczyk ma, przeciwnie, na imię Edmund? PYTANIE IX Dlaczego wstydzicie się wynosić osobiście śmieci do śmietnika i czekacie na „cud nad śmietnikiem"? PYTANIE X Dlaczego (no proszę!) przesiadujecie godzinami w kawiarni zamiast wziąć się do roboty nad sobą, mój gołąbku? PYTANIE XI Dlaczego język rosyjski podoba się Wam mniej od angielskiego? PYTANIE XII Dlaczego nie uczycie się boksu? PYTANIE XIII (TRZYNASTE) Dlaczego zdradzacie męża, który, jak Mu się przyjrzeć ze wszystkich stron, ma przecież swoje dodatnie strony? PYTANIE XIV Dlaczego, pijąc wódkę i myśląc z właściwym Wam rozrzewnieniem o dzieciach, uważacie, że czekolada jest droga? PYTANIE XV Dlaczego, gołąbko, nie cerujecie pończoch, tylko piszecie utwory dramatyczne? PYTANIE XVI Czemu to sądzicie, że na księżycu jest lepiej niż w Polsce? PYTANIE XVII Dlaczego, spuszczając wodę, uważacie, że to jest historyczny wyczyn, dzięki czemu wpadacie w patos, dzięki czemu spuszczacie wodę niedokładnie? PYTANIE XVIII Dlaczego, jak się umówiliście ze mną we wtorek o osiemnastej, przybiegliście (zadyszani) dopiero w piątek o dwudziestej z nieokreślonymi minutami, bo ciocia umarła i był pogrzeb, i deszcz padał, i Wyście się przeziębili, i czytaliście „Wesele" w gorączce, i Was okradli, bo drzwi były nie zamknięte, i przyśnił Warn się Piotr Skarga, i mówił wiersze Janusza Minkiewicza, i lampa zgasła, i nocnik się przewrócił, i w ogóle katastrofa z powodu tzw. nieprzewidzianych okoliczności — co? Karakuliam.br o Szanowny Panie Redaktorze! WYBORY W ZWIĄZKU SIODLARZY Jako przedstawiciel miesięcznika „Lampa" (prawdopodobnie przestanie w ogóle wychodzić, ale mniejsza o to) wziąłem udział w tegorocznym zebraniu walnym Związku Siodlarzy, nader burzliwym. Przede wszystkim okazało się, że sprzedaż siodeł spadła niemal do zera, w związku z czym ustępujący Prezes Antoni Kometa zacytował Piotra Skargę i „Proroctwa" Malachłusza. W tym miejsca wszyscy wstali i ja też i tak staliśmy pół godziny. Następnie jeden członek znieważył czynnie drugiego członka w ramach, że tak powiem, kalumnii rzuconej na całe miasto, wobec czego członek, który się poczuł znieważony, podskoczył na taburecie z okrzykiem „ja protestuję". Panie Redaktorze, w tymże momencie inny członek tak się przejął, że też postanowił, że się tak wyrażę, wykazać się, więc również podskoczył na krzesełku i z okrzykiem ,ja również protestuję" opuścił salę, co zrobiło niemałe wrażenie. Następnie zaczął nagle przemawiać ob. Wdziekoński (syn Antoniego Wdziekońskiego). Mówił o starożytnym Egipcie, o rozmaitych troskach tak zwanych naukowo faraonów i zakończył apelem, żeby wszyscy się jasno wyrażali, bo romantyzm, panowie, i lunatyzm może nam znowu zaszkodzić. „Chcąc — tu cytuję dosłownie Wdziekońskiego — wziąć za rogi te rzeczy, musimy najprzód te rzeczy precyzyjnie ustalić". — Jakie rzeczy! — zawołał ob. Kuraatowski, woźny Związku, który w wolnych chwilach fuńguje jako numerowy na Dworcu Południowym, ale nie otrzymał odpowiedzi. Z kolei pani Mięśnicka zapytała, o jakie rogi chodzi. W ten sposób wywiązała się dyskusja na temat rzeczy i rogów. Ze sprawozdania kasowego wynikało nb., że wpływy były niewielkie, wydatki szalone oraz żadnego zrozumienia ze strony społeczeństwa. Naturalnie, że ustępujący prezes Antoni Kometa znowu tu wstał i znowu zacytował Skargę, i powoli wszyscy zaczęli szlochać. Tym kształtem nowy zarząd został wybrany w sposób tak zwany spazmatyczny. Nowy prezes zapewnił, że będzie dokładał wszelkich sił, nowi członkowie zarządu bili się w piersi i ślubowali, a woźny Kurnatowski włączył tymczasem odkurzacz i odkurzał historyczny dywan. Na zakończenie miała być wspólna fotografia, ale aparat się posunął i nic z tego nie wyszło. Sytuację uratowała obecna na sali poetka Hermenegilda Kociubińska, która od-,wy- i zadeklamowała swój utwór pt. „Pejzaż nadmorski", a którego początek cytuję mniejszym: PEJZAŻ NADMORSKI Morze. Tak. Rzeczywiście fale. A ty Antoni? Jak fale. Jak fale. Tak... Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! W SPRAWIE CIEPŁA Bardzo proszę o zamieszczenie poniższych wynurzeń, które z pozoru prywatne z jednej strony, z drugiej mogą niewątpliwie odzwierciedlać tragedię niejednego mężczyzny: Otóż nie mam tego ciepła w domu, Panie Redaktorze. Czuję się niedopieszczony. Zaprenumerowałem sobie „Dwumiesięcznik Ascetyczno-Praktyczny", ale to nic nie pomaga, ponieważ, jak z analizy tego słowa wynika, dwumiesięcznik wychodzi co dwa miesiące, a mnie pokusy dręczą bez przerwy. Np. widok tej pani w zielonym kapeluszu, która w tej chwili (o!) przechodzi przed moim gotyckim okienkiem, właśnie widok tej pani - z uwagi na pewne linie - po prostu przeszkadza mi pisać. Więc kończę. W SPRAWIE ZMIANY ORTOGRAFII Proponuję, Panie Redaktorze, z naszą ortografią załatwić się nareszcie radykalnie. Dosyć patyczkowania się. Szereg liter w ogóle zlikwidować. W okresie gryp i katarów i tak nikt nie potrafi mówić wyraźnie. Widziałem kupę zakatarzonych krakowian w cylindrach, którzy mówili do kioskarki: Broże „Brzegrój" i „Zbilgi". Więc na co głoska „P"? Trzeba iść z duchem czasu. Jest to zresztą jedyny duch, którego można wywołać bezpłatnie, czyli bez finansowania kolacji dla medium. SZTUKA SIĘ ODRADZA Dziasiaj są czasy małych dzieł i wielkich autorów. A były czasy wielkich dzieł i małych autorów. Twórcy nie chodziło 0 podpis pod dziełem, tylko o dzieło samo. Toteż budował je z całą skromnością w harmonii z zespołem, a mozolnie, pokornie wybudowane przekazywał następnym pokoleniom. Dziś na odwrót: twórca tworzy szybko i niecierpliwie swoje koszlawe dzieło, ale za to kładzie swój ogromny podpis u góry 1 pod spoden*, z boku i po przekątnej. Takie czasy, obywatele. Ale już świta nowe średniowiecze. Więc nie przejmujcie się. Szlachetny anonimat znowu wchodzi w modę. Oto otrzymuję ostatnio dozy utworów całkowicie nie podpisanych np.: 1) „Za wiersz »Dwie gitary« dostaniesz ode mnie po mordzie". 2) „Za zielone gięś my wasz skończem. Grupa Polaków myślących i Wrońskiści." 3) „Za niewłaściwy stosunek do Matejki, martyrologii i romantyzmu oraz patosu siekany kotlecik zrobię z Szpana". Znowu bez podpisu itd., itd., itp. No więc niech Pan powie, Obywatelu Redaktorze, czy to nie wzruszające? Te objawy, znaczy się twórczości anonimowej. Piszą i nie podpisują. Chodzi im o dzieło, a nie o reklamę. Wzruszające. Wzruszające. Wzruszające. Po prostu wzruszyłem się. Więc drżącą ze wzruszenia ręką stawiam punkcik. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! NASI GROTESKOWI SKARGOWIE Zawsze byłem pilnym czytelnikiem pism Piotra Skargi. Z podziwem i trwogą patrzę na odnośny Obraz Matelki. Ale rozrzewniają mnie w sposób nieco złośliwy nasi Skargowie groteskowi. Taki gość rozdziera szaty nad ludźmi i sprawami, trzęsie brodą i parasolem, żeby już po godzinie pogrążyć się w odmętach whiskey and soda. Córko jerozolimska, jeżeli chcesz płakać nade mną, zapłacz (obejmując latarnię) najprzód nad sobą, nad swoją niesłychanie inteligencką wiotkością moralną. Dobrze? W SPRAWIE ZMIANY FORM TOWARZYSKICH Poruszona swego czasu przez „Tygodnik Powszechny" sprawa całowania pań w ręce nasunęła mi dzisiejszej nocy, Panie Redaktorze, całą, że się tak filozoficznie wyrażę, koncepcję całkowitej przebudowy form towarzyskich. Jestem pewny, iż projekt mój zostanie przyjęty przez Szan. Społeczeństwo z entuzjazmem, a z entuzjazmu może i jakieś materialne korzyści wypłyną dla Autora, co daj Boże amen. Otóż: Powiedzmy sobie, że istotnie przestajemy panie w ręce całować. Zgoda. Ale czyż w miejsce rąk całowania nie można by wprowadzić zwyczaju całowania, powiedzmy, w łokieć albo w tę śliczną szyję? Mój Boże, ileż razy trapią nas różne smutki, ileż razy jedziemy natłoczonym tramwajem, deszcz pada, nerki bolą, a tu nagle znajoma; więc całujemy ją według nowego kodeksu w szyję i pocałunek taki odradza nas całkowicie. Zapewniam Was, Najczcigodniejsi Czytelnicy, że tą drogą niejeden młody poeta doszedł do celu. Teraz w sprawie podklepywania. Otóż wydaje mi się, że podklepywanie, byle wytworne, również może przyczynić się do ożywienia skostniałych, inteligenckich form towarzyskich. A co do siadania na kolanach, to chciałbym się zapytać te panie z najwyższych sfer towarzyskich (nazwiskami każdej chwili Mistrzowi Redaktorowi służę), czy — jeżeli robiły to po pijanemu— nie mogłyby robić tego na trzeźwo ku radości mężczyzn, z których niejeden może przeżywa bolesną tragedię inteligenckiej samotności? A czyż sala koncertowa, w której słuchacze z całą szczerością przytulaliby się do siebie, czyż taka filharmonia, powtarzam, nie robiłaby wrażenia raju na ziemi? Pomyślcie: słodkie tony muzyki i szczerość. Oczywista rzecz, że i w szczerości (tego rodzaju) nie należy przesadzać, gdyż wszelka przesada prowadzi do komplikacji, komplikacje do zawikłań, zawiklania do zdenerwowania, zdenerwowanie do wściekłości, wściekłość do szału, szał do zwątpienia, zwątpienie do mizantropii, czyli niechęci do człowieka, niechęć do człowieka do angelologii i wszystko pewnego dnia kończy się furią i innymi stanami duszy, na które cierpiał znakomity Jonathan Swift, autor nieśmiertelnego „Gullivera". Więc ostrzegam. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! SINCERYZM: NASZA ODPOWIEDŹ EUROPIE Sinceryzm albo synceryzm (od łacińskiego sincerus: szczery) jest to prąd umysłowo-obyczajowo-literacki, który wymyśliłem wczoraj punkt 17-a, pijąc kawę na wprost poczty. Co tu owijać w bawełnę (przy tych cenach bawełny nb.!), że bolało mnie to i boli, Panie Redaktorze, że żelazo mamy wagonami, a swojego prądu filozoficznego nie mamy, choć się staramy. Dlaczego? Czyż wiecznie karmić się będziemy nowinkami z Francji w postaci np. koszmarno-groteskowego egzystencjalizmu? (Głosy w centrum i na prawicy: Nie!) Toteż właśnie w porze Gwiazdkowej, gdy serca ludzkie odradzają się i topnieją i niejeden redaktor naczelny idzie do spowiedzi, żeby prosić Stwórcę 0 przebaczenie za ból tylokrotnie zadany młodym poetom w cynicznych Odpowiedziach Redakcji; kiedy dzwony dzwonią 1 mak pachnie; gdy śnieżek prószy; w takiej historycznej chwili, Panie Redaktorze, ogłaszam 23 (dwadzieścia trzy) tezy mojego synceryzmu, prądu rodzimego, filozoficzno-umysłowo-literacko- obyczajowego, luksusowego, pierwszorzędnego, oryginalnego i eksportowego, czyli innymi słowy: drzyj, Europo. TEZA I W f i l o z o f i i : W dalszym ciągu obowiązuje mes- janizm, ponieważ mówiąc szczerze, syncerystycznie, nie stać nas na nic lepszego, człowiek zresztą na ogół lubi rzeczy łatwe, a przecie łatwiej jest zajmować się mesjanizmem niż wybudować fabrykę fajnych ciężarówek. TEZA II W l i t e r a t u r z e : Tu synceryzm prowadzi do wniosku, że pedagogia jest w tej chwili najważniesza, wobec czego w przeciągu trzech lat cały beletrystyczny papier odstępujemy Wydawnictwom Szkolnym i w przeciągu trzech lat drukujemy tylko podręczniki. Pieniądze marnowane dotychczas na nikomu niepotrzebne powieści i poezje obracamy automatycznie na podniesienie stopy życiowej naszego społeczeństwa. TEZA III W p o e z j i l i r y c z n e j : Pełna likwidacja. W chwili gdy obywatele Bobrowski, Dąbrowski i Minc pracują (tak wydajnie!) nad Trzylatką Sytości, sądzę, że wytwarzanie i konsumowanie specyficznych wzruszeń nie należy do programu. U w a g a ! Ostatnia wiadomość po zamknięciu niniejszego gwiazdkowego numeru. Pozostałe „20 Tez Synceryzmu" niżej podpisany będzie roznosił po domach, uprzystępniając je za niewielką kwotą Kochanemu Społeczeństwu, ilustracje prof. Kamyczka, przedmowa red. J. A. Szczepańskiego-Jaszcza. W momencie, z uwagi na zalety osobiste i tzw. czar młodości, niżej podpisany może być jednocześnie każdorazowo używany jako parzysty biesiadnik, świetny causer, bawidamek i wyraffffinowany gastronom. COKOLWIEK RZEKNĄ CI CZY OWI, PRZESYŁAM, PACHNĄC ŚWIĘTĄ AMBRĄ, WARSZAWIE, ŁODZI, KRAKOWOWI I HENRYKOWI ŁADOSZOWI: „WESOŁYCH ŚWIĄT!". Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! WYDAWNICTWA GWIAZDKOWE: „ANGELOLOGIA" BĄCZYŃSKIEGO Już sama szata zewnętrzna cieszy oko — jakby to powiedzieć — roztkliwia kieszeń. Na okładce, Panie Redaktorze, wyobrażony jest sam prof. Bączyński na skrzydłach w postaci cherubina I kategorii, a pod tym portretem czyta się dwuwiersz, który może być uważany za przewodnią życiową maximę Wielkiego Męża: Myślami, że tak powiem, bujający w niebie Wszystkiego pragnę dla was, niczego dla siebie. a pod tą maximą wydrukowana jest wołami cena książki, trochę nieprzystępna, ale co robić! Jedyna rzecz, która mnie osobiście trochę zraża, to pewna ilość błądów korektorsko-typograficznych. Już sam główny tytuł na okładce wydrukowany jest do góry nogami, co ostatecznie nie jest takie ważne, bo książkę można przekręcić znowu nogami na dół, ale w środku dzieją się rzeczy trochę niepokojące i dziwne światło na prof. Bączyńskiego z punktu widzenia problematyki etyki rzucające. Oto Czcigodny Profesor tam, gdzie Mu nie starczało ściśle angelologicznego materiału, zapchał dziury jakimiś wycinkami z gazet w rodzaju „Przebudowa dworca w Koluszkach postępuje chyżo naprzód" albo (z działu sportowego) cztero- stronicowy artykuł pt. „Polskie pięściarstwo na przełomie" itp. W ten sposób — nie wolno mi tego ukrywać — zaczynamy powiedzmy w rozdz. IV czytać „O serafinach" i nagle okazuje się, że „wieczne pióra najlepiej reperuje Ignacy Szczurek", a w dalszym ciągu: „... i w ten sposób liryka węgierska osiągnęła swoje punkty szczytowe w osobach takich przedstawicieli lirycznego kunsztu jak: Antonyj Prmfbommflag (autor zbiorku »Humpty-Dumpty«) i Franc Trmbloovanyampombk, autor słynnej »Ballady o Zamyślonym Księdzu«." Otóż: mam uczucie, Panie Redaktorze, że jeśli wydaje się książkę pt. „Angelologia", to tego rodzaju wstawek, choćby były najciekawsze, robić nie wolno, gdyż Czytelnik może pewnej chwili łatwo zachwiać się w swoim kulcie dla Autora. Co do mnie, to Bączyńskiego ostrzegałem. Ale cóż, on powiada: będzie dobrze. A jak widać z tego, wyszło trochę źle. Jedyna rzecz, która ratuje sytuację, to fotografia autentycznego angelometru, wynalazku prof. Bączyńskiego. Za pomocą bowiem tej prostej maszynki został nareszcie rozwiązany (i tu jest jedna z zasług prof. Bączyńskiego, dzięki czemu chętnie zamykamy oko na pewne nieścisłości etyczne jw.) problem scholastyczny, Panie Redaktorze, co do tych aniołów na końcu szpilki. Technika wszystko zwycięża. No proszę: P y t a n i e: Ile aniołów mieści się na końcy szpilki? O d p o w i e d ź (nastawiamy angelometr: trrr!): 2079241715493700001129 aniołów. I znowu nam lekko i dobrze. Karakuliambro Sanowny Panie Redaktorze! DUMANIA I DOŚWIADCZENIA LIRNIKA Kiedy się nad tym wszystkim, Proszę Pana, zastanowić, człowiek przychodzi do wniosku, że właściwie jest kompletnym aniołem. Serce, serce, Panie Redaktorze, ot, co mnie męczy. Nadmiar miłości. Prof. Bączyński nieraz ostrzegał mnie, patrząc przez teleskop: — Chłopcze, ja ci mówię, bądź bardziej cyniczny! Ale ja nie mogę. Ja bym tak szedł przez Polskę i rozdawał to serce na prawo i na lewo. Małżeństwa bym godził. Interesujące sieroty przytulał. Melancholików pieścił. Babciom nóżki rozgrzewał i tak dalej. Reasumując, ja cały naród, Panie Redaktorze, chciałbym przycisnąć do łona i tulić, tulić, tulić. Żeby waśni nie było. Żeby tylko słońce. I niech mi kto powie, że to nieprawda, że to właśnie przede wszystkim o miłość chodzi. Naturalnie! wszyscy zgadzają się na gębę, tylko nie w ramach, jakby to powiedzieć, konkretnych posunięć. Byłem, Panie Redaktorze, wczoraj w jednym takim tygodniku, co to profesjonalnie tę miłość rozrabia. Gwiazdkowy numer wydali dwukilowy, na okładce wszystko regularnie: i żłóbek, i sianko, i aniołki na trąbuchnach rozrabiają, a co gwiazdek na niebie, a co ciepła! Cała redakcja płakała. — Pan do redaktora? — pyta mnie facet, co pisuje prozą i tłumaczy różnych mistyków wierszem wolnym. — Nie, panie, ja po forsę! — powiadam, z wykrzyknikiem, bo już sama jego twarz mnie, Panie Redaktorze, zdener- wowała. Więc jak on zauważył, że ja się zdenerwowałem, to on się też zdenerwował, a buchalter w ogóle dostał szału i krzyczał, że to bezczelność (z mojej strony!) robić aluzję do forsy w takiej chwili. — W jakiej chwili niby? — W takiej chwili, panie, kiedy my wszyscy, panie, pod wpływem tych świeczek na choince, panie, powinniśmy się dematerializować, w samą rzewność przemienić się, w ogień bengalski i tak dalej. I tu wypchnęli mnie obaj za drzwi. Ale buchał ter a coś widocznie tknęło, więc dopadł mnie na schodach i dodał jeszcze jeden egzemplarz autorski. Więc usiadłem sobie pod tą gipsową figurką i zacząłem jeszcze raz obserwować okładkę: sianko, żłóbek i aniołki. I coś nagle przemieniło się we mnie. Pod wpływem tej okładki, tych gwiazdeczek, tego, cholera, nieba. Pędem pobiegłem na górę i plackiem padłem przed buchalterem. Przebaczył mi. Nawet chętnie przyjął ode mnie wszystkie moje pieniądze i grzebień, i pullover. Potem na takim pulpicie ustawiliśmy przed sobą oryginał wyżej wspomnianej okładki i płakaliśmy, odradzając się z minuty na minutę. W końcu buchalter oddał mi forsę, grzebień i pullover, a nawet po pewnym wahaniu zapłacił całe honorarium, wręczając tylko dwie pięćsetki fałszywe. Miłość, Panie Redaktorze. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! STRASZNE DZIECI PRZYKŁAD I Akurat przed tygodniem. Ulica Epinalska 18 m 34. Mieszkanie państwa Zomińskich. Zimno. Babcia Zomińska do wnuczki Zomińskiej: — Po prostu zamarzam. Wnuczka Zomińska: — Niech babcia fiknie parę koziołków, zaraz babci cieplej będzie. Rezultat: Apopleksja babci na skutek koziołków. PRZYKŁAD II 14-letni Hubert R. wyszedł z domu i nie wrócił. Po tygodniu znaleziono go w apartamentach pewnej aktorki. Aktorka tłumaczyła się, że Hubert zrobił na niej wrażenie dojrzałego człowieka, ponieważ miał świetnie przyklejone wąsy i brodę. A przecież niemożliwe, Panie Redaktorze, żeby stara aktorka nie znała się na trykach charakteryzacyjnych! PRZYKŁAD III Jean Duval, znany francuski poeta, ruralista sentymentalny, został doprowadzony do rozstroju nerwowego przez grupę dzieci szkolnych, które systematycznie, z nieopisanym okrucieństwem wyszydzały jego wiersze i prozę. PRZYKŁAD IV W mieście Red Tape (Australia) dziewięcioletnia Margaret Lawson mimo najlepszego przykładu ze strony bogobojnych rodziców (ojciec jest pastorem i kierownikiem lokalnej Ligi Wstrzemięźliwości Tytoniowej) kłamie od rana do wieczora, oszukuje koleżanki i znęca się nad zwierzętami. PRZYKŁAD V W nowojorskiej klinice położniczej „Stork Merry Stork" niemowlęta, rzekomo wskutek zbyt małych przydziałów, podniosły otwarty bunt, wspólnymi siłami pobiły naczelnego lekarza i podczas silnego mrozu wyszły na ulicę, przeziębiając się śmiertelnie. Bez komentarzy. PRZYKŁAD VI Basia Ó. córka bibliotekarza, człowieka ogólnie szanowanego w sferach naukowych i artystycznych, namówiła podstępnie swego ojca do wystąpienia na Koncercie Wokalno-Charytatywnym w charakterze tak zwanego magika-prestidigitatora; ojcu sztuki nie udały się i wyżej wymieniony został pobity na kwaśne jabłko przez publiczność, tracąc w ten sposób zdolność do pracy. PRZYKŁAD VII Hieronim Bożuchowski, dziesięcioletni cynik, oświadczył przerażonym rodzicom, że ma zupełnie inny światopogląd, zmienił nazwisko na Kozubski i wyprowadził się z domu. PRZYKŁAD VIII Tylko do wiadomości Redakcji. PRZYKŁAD IX Maciej Ryba, syn zasłużonego trębacza z Wieży Mariackiej, dolał ojcu przed występem spirytusu denaturowanego do porcelanowej filiżanki z herbatą, w związku z czym nieszczęsny ojciec przez szereg godzin wygrywał zamiast tradycyjnego hejnału nieprzyzwoitą piosenkę „Wszystkie rybki śpią w jeziorze". Przykładów takich mógłbym niestety podać jeszcze setki. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! GRY I ZABAWY W DAWNEJ POLSCE Jako miłośnik starożytności krajowych i do pewnego stopnia polihistor lubię, Panie Redaktorze, powertować sobie od czasu do czasu księgi epok minionych, w których i dzięki którym, że powtórzę za Poetą, „baśń lat minionych wstaje jak żywa". Oto np. Pantalona Pawlowskiego głośna swego czasu „Ciconia Yituperans", wydana zresztą pseudonimicznie pod nazwiskiem Anzelma Hopsztosa, gdzie znajdujemy interesujący rozdział, poświęcony grom i zabawom towarzyskim naszych antenatów: ANZELM HOPS2TOS „CIGONIA YITUPERANS" Rozdział X (str. 302 i nast.) „ZABAWA W »TŁUCZEK«" Na stoliczku ustawia się pudełeczko, w którym ukryty jest przed okiem Publiczności tłuczek do tłuczenia kartofli, najlepiej z drzewa dębowego. Kierownik zabawy zadaje towarzystwu różne zagadki. Kto nie odgadnie, obowiązany jest tłuczek z pudełeczka wyjąć i dopóty tłuc się nim w głowę, aż zemdleje. Moment cucenia omdlałego wywołuje zazwyczaj wiele śmiechu, żartów i facecji. „BOCIAN" Towarzystwo bierze się za ręce ł staje na jednej nodze. Czas trwania zabawy: od 2-ch do 10-ciu godzin. „MROCZEK, CO TO ZA WIDOCZEK?" Do powyższej zabawy potrzebny jest w pierwszym rzędzie osobnik nazwiskiem Mroczek. O ile takowego nie ma, zabawa nie udaje się, a nawet (uchowaj, Boże) wywiązać się mogą zupełnie niepotrzebne konflikty. „MORFEUSZ" Ilość osób dowolna. Warunkiem koniecznym do wykonania „Morfeusza" jest kanapa niezwykłych rozmiarów, na której pokotem kładzie się cale towarzystwo i zasypia. O ile zabawa ma miejsce w lecie w okresie plagi much, najmłodszy czuwa i, machając brzozową gałązką, odpędza wyżej wspomniane. „JAJECZNICA Z 40-u JAJEK" Przyrządza się (oczywiście w tajemnicy przed towarzystwem) jajecznicę z 40-u jaj kurzych wielkich na szmalcu czystym wieprzowym, sowicie dodając boczku i kiełbasy. Kto to zje, otrzymuje cenną nagrodę w postaci książek, szachów itp. „W CHIŃSKA CEGŁĘ" Dużą cegłę kładziemy na podłodze. Dwóch panów schyla się i chwyta ją zębami, każdy za swój koniec. Następnie ciż panowie (ciągle w zębach) unoszą wspomnianą cegłę do góry, aż do pozycji stojącej. Zadanie polega na tym, żeby wyrwać przeciwnikowi cegłę z ust wyłącznie za pomocą siły szczęk. Zwycięzca staje się przedmiotem ogólnego podziwu i nierzadko zaskarbia sobie względy b. posażnych panien. „GRA W »LARI-FARI«" Gra w „Lari-Fari" na szczęście wychodzi z mody, ponieważ budzi myśli nieskromne i pobudza zmysłowość, a już zupełnie nie kształtuje umysłu, który powinien być skierowany li tylko ku Prawdzie, Dobru i Pięknu. Podał do druku: Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! NAJGORZEJ DAĆ SIĘ NAMÓWIĆ W pierwszych słowach tego listu zaznaczam, że nie jest mi wcale wesoło, ponieważ znowu padłem ofiarą moich wzniosłych uczuć, które już mnie męczyły od dzieciństwa, proszę Pana Redaktora. Hypertrofia serca, o czym już wspomniałem pięćdziesiąt razy. To nie znaczy, przepraszam, żebym ten cenny organ miał, broń Boże, powiększony na tle sportu albo rozwiązłego trybu życia, tylko w znaczeniu przenośnym, czyli w szponach szlachetnych pobudek, czyli brutalny fortel rzeczywistości. A zaczęło się, Panie Redaktorze, tak: Przyszedł do mnie jeden pan i powiada: „Czego pan gnije w tym Krakowie?" Odpowiedziałem oczywiście, że to nieprawda, czyli, że atmosfera zabytków architektonicznych i innych bardzo dodatnio wpływa na mój młodociany rozwój wewnętrzny. — Ale kręgosłup powinien pan od czasu do czasu sobie przewietrzyć. — W jaki sposób? — Pojedzie pan ze mną do Boldyszewa i wystąpi pan tam na wieczorze autorskim w charakterze poety lirycznego. - Za ile? — Za darmo. Tu naturalnie uległem. Moment bezinteresowności przemówił mi jak zwykle do serca. Pojechałem. Bołdyszew miasteczko nieduże, ale bardzo intelektualne. Tysiące kobiet. Wszystkie piszą. I wszystkie, niestety, przyszły na ten wieczór autorski. Wiele osób nb. nie mogło się dostać z powodu braku miejsca. Dwanaście tysięcy w ogóle nie przyszło, ponieważ rozeszła się plotka, że o dostaniu biletu nie ma mowy. — No, niech pan rąbie! — powiada do mnie ten pan, co mnie namówił. To mnie trochę obudziło, bo już zasypiałem. Wychodzę na scenę. Włosy stoją mi dęba. Jestem blady i absolutnie natchniony. Na scenie jak zwykle katedra i karafka. Wszystko w porządku. Przede mną morze głów. Nade mną sufit. Patrzę na zegarek. Późno. O tej porze w domciu już dawno byłbym w łóżeczku. Książkę bym sobie jakąś czytał. Herbatkę popijał nie za mocną. Dom, mój Boże, cóż to za cudowna rzecz! Ta cisza. Ta słodycz. Wszystko uregulowane. Praca. Posiłki. Kwiaty. Śnieżek za oknem. Jeden z naocznych świadków opowiadał mi potem, że w momencie kiedy zaczęło się to moje przeraźliwe chrapanie, na sali jak na złość zaległa śmiertelna cisza. Od tego zaskoczenia i oszołomienia. Ludzie nie mogli zrozumieć. A przecież to takie proste: sen człowieka. I dopiero podobno po jakich piętnastu minutach zaczęły się ryki i fruwanie butelek oraz innej karczemnej aeronautyki. — To skandal! — Jak on śmie! — To jest lekceważenie publiczności! Jakie tam lekceważenie, Panie Redaktorze. Uczciwemu człowiekowi po całodziennej pracy zawsze chce się spać wieczorem, nawet jeżeli to jest wieczór autorski. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! SZTUKA... ACH, SZTUKA! Przychodzi do mnie czasem, tylko ciekawe, że zawsze, kiedy jest ulewa albo zamieć, albo jakaś inna furia atmosferyczna, facet w lakierkach i okularach, którego wynurzenia na temat sztuki, że powtórzę za Mickiewiczem, „Przejmują mnie dreszczem, dreszcz ten z kolei łącząc z przeczuciem złowieszczem..." Więc wyobraź sobie Pan, Panie Redaktorze, że, powiedzmy, pada śnieg, a ja mam robotę pilną. Notabene już kilka razy przejrzyście alludowałem facetowi, żeby sobie poszedł, ba, nawet przy pomocy Staffa: „Wybiegniem na śnieg nadzy i ostrym podmuchem..." — Pan to zna? — pytam faceta, żeby go, znaczy się, zachęcić do radosnego kontaktu z przyrodą. A on nic. Siedzi i milczy. W nosie dłubie. I nagle: — Sztuka upada. - Co? — Sztuka, to metafizyczne uniesienie, upada. - To co? — To straszne. — A pan by nie poszedł do domu? — Ja? Chce pan mnie narazić na samotność? Chce pan, żebym w czterech ścianach zatruł się do reszty tym tragizmem? — Jakim tragizmem? (Gwahowne dłubanie w nosie. Śnieg pada coraz senniej.) — W ogóle to znaczy, że tej atmosfery nie ma, co była, tej gleby, panie, na której wyrastają kwiaty sztuki. Wszystko tylko, panie, elektryfikacja i radiofonizacja, a poezji, sztuki ani ni. Dlaczego? Czy samym chlebem żyje człowiek? Dlaczego, panie, nie przeżywa ludzkość tych wstrząsów, co przeżywała kiedyś, kiedy cały Rzym, można powiedzieć, biegł na jednej nodze, żeby zobaczyć nowe dzieło Rafaela? A jak taki S^.-illey wydał swoją pierwszą książkę, to profesorowie uniwersytetu nic innego nie robili, tylko, mimo że deszcz padał, z nosami w tych wierszach chodzili, panie, po mieście jak pijani, co? I gwiazdy dawniej opisywali, i księżyc, a dzisiaj — hej, łzy się kręcą. A czy pan wie, kto dziś kupuje książki, obrazy? Tu facet przypowstał, żeby dodać grozy swojemu oświadczeniu. - No kto? — Rzeźnicy. I tu z tego przerażenia facet w lakierkach i okularach dostał konwulsji. Ale owej sceny, niestety, opisać nie mogę, ponieważ właśnie wchodzą dwie panie, które namawiają mnie, żebym przystąpił do pewnej sekty, a jedna z tych pań napisała dramat pt. „Frywolność sceptyczna, czyli ślusarz zaskoczony", wobec czego przepraszam i wychodzę. Muszę się gdzieś ukryć. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! W SPRAWIE EROTOMANÓW Podróżując po Polsce nieraz miałem sposobność stwierdzić, że erotomania, która już zdawała się wygasać, wybuchła oto ze zdwojoną siłą. Cóż to jest ta erotomania, zapytasz, łaskawy Czytelniku. Odpowiem: niezdrowe i całkowicie nieokreślone zachcianki ludności płci obojga. Bardzo mi przykro, ale tak jest. Bo gdy wieczór zapadnie nad naszym pięknym, demokratycznym krajem, wtedy właśnie rozpoczyna się ten straszliwy sabbat, abstrakcyjna, że się tak wyrażę, orgia zmysłów, która jeżeli do czegoś prowadzi, to chyba tylko do zamętu. Te rozmaitego rodzaju przytulania się w kinach, owe podszczypywania (termin Jerzego Andrzejewskiego) i łaskotki, spojrzenia nieskromne a wyłupiaste, wspólne czytanie wierszy i uprawianie muzyki na hawajskich gitarach, wszystko to są, Panie Redaktorze, objawy napawające niżej podpisanego przerażeniem. Sam jestem nb. nie bez winy. Erotomani, Panie Redaktorze, o ile mogłem zauważyć, dzielą się, z grubsza biorąc, na łysych i nastroszonych, czyli posiadaczy potwornych czupryn. O nastroszonych potem, tymczasem zajmę się łysymi, ponieważ ci są najgorsi. Obarczeni przekleństwem łysiny, która nierzadko wystawia owych biednych łudzi na szyderstwa i tanie kalambury, snują się ci tragiczni mężczyźni po miastach, łypiąc okiem na konduktorki, co fertyczniejsze milicjantki, kasjerki w kinach itp. Proponując w stanie nietrzeźwym małżeństwa romantycznym kelnerkom i obiecując im wyjazd na Bermudy. Ofiarowując kwiaty manikiurzystkom. Nęcąc aktorki. Czasem nawet podszywając się pod nazwiska wybitnych wirtuozów, czyli grając na fortepianie. Kiedyś na wybrzeżu w porze ferii urządziłem, Panie Redaktorze, kurs przeciwerotomaniacki, bo miałem nadzieję, że coś osiągnę. Pokazywałem przeźrocza, ilustrujące straszne skutki namiętności, zaangażowałem paru aktorów, którzy melodyjnymi głosami skandowali wiersze nasycone wyłącznie dynamiką społeczną, wszystko po to, żeby w jakiś sposób wyrwać udręczoną myśl tych biedaków z zaczarowanego koła obsesji. No i na nic. Po dwóch tygodniach kilku panów pogrążyło się w pijaństwie, reszta doszła do zupełnego cynizmu i wyuzdania. Ściślemówiąc, wytrwał namoim kursie tylko jeden słuchacz, ale ten popadł w melancholię, po czym dostał obłędu żołądka i wstąpił do pobliskiego klasztoru. Więc ja uważam, Panie Redaktorze, że tak dalej być nie może. I — jeżeli nasza poetka Anusia Świrszczyńska prowadzi z godnym wszelkiej pochwały zapałem bój z alkoholizmem, to uważam jednak, iż jest wspomniana na złej drodze. Erotomania bowiem to nie skutek alkoholizmu, ale jego przyczyna. I stąd te mgliste spojrzenia. Stąd uderzania w kieliszki. Stąd liryzm. Stąd rozpusta i psychologia. Żal mi tych ludzi. Ale będąc człowiekiem twardym, twardo powtórzę za Poetą: r „Skończcie z erotomanią, panowie, my mamy co innego na głowie!" Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! OSZCZĘDNOŚCI ZOOLOGICZNE W ramach wszechświatowej akcji oszczędnościowej ośmielam się zaproponować wprowadzenie ograniczeń następujących: WIELBŁĄDY DWUGARBNE Jeden garb można z powodzeniem skasować. ŻYRAFY Skrócić szyję przynajmniej do połowy. SŁONIE NA TRZECH NOGACH Ta innowacja już się zaczyna tu i ówdzie przyjmować. Zdolniejsze słonie opanowują sztukę podpierania się laską, mniej zdolne siedzą w domu, nie wywołując w ten sposób zamętu. FARAMUSZ Ze złośliwego ssaka zwanego faramuszem można by w ogóle zrezygnować, ponieważ po pierwsze nie jest dokładnie zbadany, a po drugie żadnego specjalnego pożytku społeczeństwu przynosić nie che. ZEBRY Te prążkowane egzotyczne konie nie tylko, że działają swoją pstrokacizną na nerwy, ale również są jaskrawym przykładem marnotrawienia barwników chemicznych, ot, byle tylko rozśmieszyć publiczność. Ujednostajnić. STRUSIE Strusie cały dzień biegają po różnych pustyniach bez większego zastanowienia. Bezsensowna strata energii. Do sprawy strusiów jeszcze powrócę. LISTA PTAKÓW NIEPOTRZEBNYCH Naiwne powiedzenie „ptak śpiewa" należy całkowicie do przeszłości. Ptak nie śpiewa, tylko hałasuje oraz bezkarnie zanieczyszcza wioski i miasteczka. Oto, Panie Redaktorze, lista tych ptaszków, które proponowałbym poddać redukcji: Pstroszka, cidomek, sipiórka, pyza, brajtszwanc, lewatywka, dzidziuś pospolity, kupść, stukułka, chlebotek, minóżka, bukaszka, sidorek oraz tzw. goguś bagienny. RYBY l .D e l f i n y Delfiny pływają po morzu, wypuszczając raz po raz przez odpowiednie dziurki idiotyczne fontanny wody, co już niejednego kapitana statku wprowadziło w stan zagapienia, a statek naraziło na katastrofę. Jeśli natomiast chodzi o rzeźbę, Panie Redaktorze, to w rzeźbie delfin odgrywa li tylko rolę ornamentacyjną, a nam chodzi nie o ornamentykę, tylko o treść i odbijanie rzeczywistości. Z delfinami należy skończyć. 2 . R y b y w g a l a r e c i e Celem umasowienia produkcji, skąd właśnie mogą wypłynąć kolosalne oszczędności, wkładamy żelatynę bezpośrednio do stawów, nie zapominając oczywista o marchewce krajanej w gwiazdki, listku bobkowym, zielu angielskim i tak smakowitych kaparach. DODATEK W SPRAWIE OSZCZĘDNOŚCI NA OŚWIETLENIU ASTRONOMICZNYM Czy przypadkiem, Panie Redaktorze, nie jest za dużo gwiazd na niebie? Czy w naszych ciężkich czasach jeden księżyc by nie wystarczył? Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! NOWY SENNIK EGIPSKI W chwilach wolnych od pracy społecznej, życia towarzyskiego, życia wewnętrznego, działalności charytatywnej, lekcji fechtunku, kłótni z rodziną i medytacji nocnych na tematy dowolne — opracowałem maleńkie dziełko pod rewelacyjnym tytułem powyższym, z którego to dziełka wyimki przytaczam z pietyzmem poniżej: A. ANTONI, gdy śni się, otrzymasz obraźliwy list od Franciszki. ABRAKADABRĘ widzieć — zamęt w życiu zmysłowym. AKUKU! słyszeć przez sen — dni twoje są policzone. Najlepiej nazajutrz w ogóle nie wstawać z łóżka. Popijać lekką kawę. Świecę zapalić. B. BĄCZYŃSKIEGO spotkać we śnie ogolonego — dostaniesz nagrodę w „Przekroju". Nieogolonego — spadniesz w teatrze z galerii. BOCZEK jeść z chrzanem — wstąpisz do klasztoru. Bez chrzanu — żadna przyjemność. BUDRYSÓW widzieć trzech — wygrasz na loterii. Pamiętaj, żeby numer kończył się na trzy ósemki! BULWĘ przenikliwie badać — dostąpisz zaszczytu. BIMBUSIEM słodkim jeżeli nazwie cię kobieta we śnie — umrzesz bezdzietny. C. CZESAĆ lamparta na schodach — nieporozumienie w pralni. Ć. ĆMIĆ bez skrupułów — unikaj ulic zaczynających się na „ć". ĆPAĆ — dobra nowina. D. DIONIZEMU tatuaż robić — zdechnie ci ukochany piesek. DĄB podlewać, śpiewając — konflikt z przedstawicielem władzy. DOMARADZKIEGO szczypać — nieszczęście. E. ESENCJI octowej we śnie cztery beczki widzieć — w życiu twoim znowu zapanuje harmonia. EMILIĘ Dudałło we śnie pastellą malować — zmysły twoje niebawem przebudzą się i znowu będziesz ulubieńcem płci pięknej. ESY-FLORESY laską w powietrzu kreślić — wyjedziesz do Paryża. ERYKA Lipińskiego na nieboskłonie w postaci jutrzenki oglądać — reszta życia upłynie ci spokojnie przy lekturze „Szpilek". F. FIKAĆ koziołki na kanapie — pogrzeb przyjaciela zakończony skandalem. FUSY od kawy w nadmiernej ilości w sposób niepohamowany spożywać — rozstrój żołądka. FIGĘ moczyć w benzynie — w najbliższych dniach sam padniesz ofiarą własnych głupich pomysłów. FARTUCH. Zaglądać pod. — Narazisz się na inwektywy ze strony pracowitego kowala. G. GAŁCZYŃSKIEGO przy świecach czytać — dostaniesz obłędu. GĘŚ ZIELONĄ z „Przekroju" do albumu ukochanej (ego) fiołkowym atramentem wpisywać — spodziewaj się lada dzień ogromnej sumy pieniędzy. H. HAMAK połknąć. Jest to tzw. sen proroczo-ostrzegawczy, który przypomina snobiorcy, że przed każdą decyzją życiową należy zastanowić się głęboko. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! „BALKONIŚCI" Hermenegilda Kociubińska, która właśnie przed chwilą wróciła zadyszana z Paryża, cuda, Panie Redaktorze, opowiada o „balkonizmie" i „balkonistach". Nareszcie! Nareszcie coś, co wyrwie powojenną Europę literacką z marazmu. Bravo! Francja, słodka Francja, zawsze była, że tak powiem, kuźnicą nowych, wstrząsającyh prądów. Sądzę tedy, Panie Redaktorze, że nie od rzeczy będzie, gdy — w y ł ą c z n i e d l a n a s z y c h c z y t e l n i k ó w — przeprowadzę na temat balkonizmu rozmowę z Hermenegilda Kociubińska, tą naszą ciągle jeszcze nie docenioną badaczką, poetką i myślicielką, w ramach cieszących się nie słabnącą popularnością „Rozmów »Przekroju«" pod tytułem „Jak Karakuliambro na temat balkonizmu rozmawiał z Hermenegilda". KARAKULIAMBRO: Czy balkonizm, Dostojna Polko, można by istotnie traktować jako zupełnie nowy prąd literacki? HERMENEGILDA: (milczy zamyślona) KARAKULIAMBRO: No!! HERMENEGILDA: Można by. Istotnie. Ale z tym zastrzeżeniem, że balkonizm, niestety, nie doprowadza do przebudowy światopoglądu, a dotyczy wyłącznie samej techniki pisarskiej. Chociaż z drugiej strony... KARAKULIAMBRO: (wyciera nos) HERMENEGILDA: Chociaż z drugiej strony zmiana techniki jest tak rewelacyjna, że w ślad za osiągnięciami natury formalnej może nadejść również rozszerzenie się rozpiętości treściowej, a co za tym idzie przebudowa Człowieka. KARAKULIAMBRO: Uhm. HERMENEGILDA: Co? KARAKULIAMBRO: Nic. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, kiedy i gdzie zaczął się balkonizm oraz kto jest jego właściwym twórcą? HERMENEGILDA: Balkonizm zaczął się na południu Francji, w słodkim klimacie cyprysów, palm i mimoz. Poeta Joseph Duparc, autor „Drólement pinoche!", wyszedł pewnego dnia, jeszcze za czasów okupacji, na balkon i zaczął pisać na balkonie. W mig znalazł tysiące naśladowców. Wszyscy zaczęli tworzyć na balkonach. Wiele książek, które się dziś ukazuje, nosi nadruk „Pisane na balkonie". To decyduje u publiczności. Bo w książkach tych, dzięki faktowi, że Artysta wyszedł nareszcie z pracowni na balkon, na szeroki świat, dyszy Matka-Przyroda, toteż wolne są one od cieplarnianego patologizowania i amorfizmu. KARAKULIAMBRO:Dziękuję. HERMENEGILDA: Proszę. Epilog Natychmiast po wyjściu Hermenegildy nad ranem wyszedłem, Panie Redaktorze, na balkon z papierem i z piórem. Ale okazało się, że w naszych warunkach w ogóle nic nie można zrobić. Atrament mi zamarzł, papier rozmiękł, a przechodnie patrzyli na mnie z nieszczerym współczuciem. Ja sam zmarzłem okropnie i mimo czterogodzinnej stójki na balkonie nie wymyśliłem nic. Dlaczego? Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! NOCNE ŻYCIE KRAKOWA Karnawał w Buenos Aires, szaleństwa Rio, tak zwana Niedźwiedzia Sobota w holenderskim Tilburgu wszystko to jest podmrugiwaniem nieboszczyka w porównaniu z nocnym życiem Krakowa. Już o godzinie siódmej wieczorem krakowianie zamykają szczelnie mieszkania i zaczyna się to, co Kasprowicz dowcipnie nazwał „wieczornym hymnem duszy". Żadnej taniej hałaśliwości! Żadnych trywialnych tańców na ulicy! Kraków nocą niejako cofa się w siebie i, nie narażając się na koszty, odnajduje w sobie całe zawrotne bogactwo przeżyć wewnętrznych, czyli, żeby użyć wspaniałego sformułowania profesora Pietuszka, „rzuca się w wir wewnętrznej przygody". I to bez out-siderstwa i egotyzmu. Skupione szaleństwa zbiorowe nacechowane dyscypliną i elegancją, a nigdy nie wykraczające poza dozwolone normy zaciszności rodzinnej, to może najbardziej charakterystyczny rys nocnego życia Krakowa. Zbiorowe grywanie w domino, np. urozmaicone wspólnym jedzeniem chleba z masłem, zbiorowe nakręcanie zegarków bądź zbiorowe czytanie „Urodzonego Jana Dęboroga" — oto wzory orgii higienicznych, które nierzadko przeciągają się do drugiej w nocy. Wieczory towarzyskie z dyskusją mają również wielkie powodzenie i pozwalają się wyżyć wzburzonym temperamentom i hormonom. Zagaja przeważnie prezes Pietuszek, popijając wodę. Następnie inny mówca również popija wodę i wy- głasza skaramentalną formułkę: „Z podziwem wysłuchałem światłych uwag mojego znakomitego przedmówcy, ale zważywszy..." i tu po trzech kwadransach dowiadujemy się, że przedmówca jest do pewnego stopnia idiotą. To „do pewnego stopnia" oczywiście ratuje sytuację, z kolei następny mówca wygłasza cytowaną formułkę pod adresem innego przedmówcy, woda w miarę podnoszenia się intelektualnej temperatury zaczyna się lać strumieniami, wszelako bez szkody dla posadzki, ponieważ każdy z dyskutantów ma w teczce specjalną ściereczkę. Dyskusję (oczywiście nie w poście!) kończą ochocze pląsy, przeważnie tak popularny i chędogi kontredans. Zdarza się, że szał dochodzi nawet do zenitu, co zostało np. stwierdzone w domu dyrektora Pietuszka, gdzie tańczące do upadłego towarzystwo przewróciło fikus w doniczce. Ostatnim obłędem nocnego Krakowa jest poeta Pieluszek. Ten dokładnie wykształcony młodzieniec wskrzesił zamarłą sztukę improwizacji, która od czasów Deotymy była w upadku. Pietuszek występuje w najlepszych domach, pobierając honoraria całkowicie przystępne, w gotówce bądź w towarze. Wiersze jego cechuje metafizyczność i antyzmysłowość, co by łączyło go z warszawską grupą „Pruk". Również pierwszorzędnie można się w nocy zabawić w Krakowie w dyżurnych aptekach. „Pod Złotym Lampartem" np. jest fotel, frywolne obrazki na ścianach, przygrywa radio, aspiryna za psie pieniądze. Hedonistom umiarkowanym polecam aptekę „Pod Dwoma Słońcami". Dwie kanapy. Zaciszność. Doskonała broszura magistra Pietuszka „Moja maść na odmrożenie nóg". Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! ESTETYKA I ŻYCIE PRAKTYCZNE W książce „Wulkan Pomysłów dla Azji i Europy — Polskiej Publiczności zamiast Kwiatów Ofiarowany", pióra nieodżałowanej pamięci Jerzego Warcabowicza, znajdujemy szereg interesujących sugestii, które, jak mniemam, i w naszych czasach mogłyby znaleźć zastosowanie. Np. CHORE KANARKI Chore kanarki najlepiej leczy się mocną czarną kawą po łyżeczce do dzióbka co kwadrans. Przy chorobach zakaźnych należy przede wszystkim kanarka ogolić. W wypadkach stwierdzonej symulacji bicie kanarków za pomocą specjalnej pałeczki daje znakomite rezultaty. POMIDORY Te szlachetne ziemiopłody nadają się nie tylko do spożywania w zupie, w postaci sosu lub sałatki. Delikatnie obrane z zewnętrznej skórki i dokładnie wysuszone przemieniają się w tzw. proszek pomidorowy, który znakomicie nadaje się do posypywania podłóg, stołów, a nawet mniejszych walizek. Proszek pomidorowy jest bezwonny i całkowicie dla organizmu nieszkodliwy. Zmiata się i ściera z łatwością, nie pozostawiając żadnych śladów. DZIURY NA SPODNIACH Dziurawe spodnie najlepiej wyrzucić. Gdyby w związku z tym zaistniała całkowita niemożność wyjścia na miasto z uwagi na moralność publiczną, wiedz, że wielomiesięczne przebywanie w domu wyjdzie ci tylko na dobre. Cisza i słodycz ukoją cię, przyjazny stosunek domowników rychło pozwoli ci zapomnieć, że chodzisz tylko w marynarce. Czas zużyjesz na samokształcenie i przebudowę swojego charakteru oraz ustrzeżesz się od różnych pokus, od których aż roi się świat dzisiejszy. Nabolałe dziurami spodnie można również zostawić samym sobie. Czas — najlepszy lekarz. GŁOWOPUKACZ, CZYLI GŁOWOPUKAWKA Jest to, jak z samej nazwy wynika, przyrząd do pukania się w głowę. Chętne używanie głowopukacza ustrzegłoby ludzkość od niejednego szaleństwa. SUSZONE ŚLIWKI Suszone śliwki najprzód namoczyć, po namoczeniu wysuszyć, po czym znowu namoczyć i tak mniej więcej do stu razy. Zajęcie to nikomu ani ujmy, ani krzywdy nie przynosi, a nawet, powiedziałbym, kształci wolę. ŁÓŻK. AFRODYTY. WAŻN. DLA SAMOTN. STARUSZK. MECHANI. GWARANC. WSZYSTK. ZŁUDŹ. MŁOD. ODNALEZ. Opis wraz z planem przesyłam w zalakowanej kopercie. UNIWERSALNA SZCZOTKA Po dokładnym sprzątnięciu apartamentu przymocowujemy ją do kapelusza i wychodzimy na miasto. Rozśmieszając tego rodzaju elementem dekoracyjnym niejednego smutnego przechodnia, wprowadzamy tanim kosztem odprężenie do atmosfery, a jednocześnie zwiększmy potencjał radości istnienia. CHWIEJĄCE SIĘ NOGI PRZY STOŁACH Odrzynać lub odłamywać. Podtrzymywanie chwiejącego się stołu ręką lub brzuchem wyrabia cierpliwość i mięśnie. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! LUDZIE DZIWACZEJĄ Nie wiem, czy to skutki wojny, czy wpływy kosmiczne, w każdym razie fakt to niewątpliwy, że nerwy wielu współczesnych ludzi zdają się być nadwyreżone, co prowadzi, niestety, do różnych dziwactw i cudactw. Opowiadał mi np. pewien znakomity historyk sztuki, że co niedziela sześcioosobowa rodzina, która mieszka pod nim, zabawia się w sposób następujący: Siadają przy stole i patrząc uważnie na siebie śpiewają monotonnie „Gołębie na dębie". I nie, Panie Redaktorze, żeby to był tytuł piosenki albo jakiś zabawny refren, ale po prostu te trzy słowa: gołębie na dębie. Czasami śpiew przycicha i wtedy wspomniany historyk zabiera się do pracy, ale (horror!) jakże na krótko! Bo oto znowu przez podłogę i ściany przenika ten sam beznadziejny śpiew: gołębie na dębie, gołębie na dębie itd. Pewnego razu ten historyk sztuki zapytał muzykalną rodzinę, czy by mogła w inny sposób uczcić świętą niedzielę. Rodzina odpowiedziała, że nie. Oto, Panie Redaktorze, mój pierwszy przykład zdziwaczenia ludzkości. Przykład drugi: Jeden z moich znajomych hoduje rybki w akwarium. Mania zdawałoby się nieszkodliwa. Otóż to, że właśnie szkodliwa bardzo. Bo mój nieszczęśliwy znajomy 0 niczym innym nie mówi, tylko o tych rybkach, wszystkie zarobione pieniądze pakuje w rybki, żyje wyłącznie rybkami 1 ani chwili nie może być bez rybek. Ostatnio zaczął zabierać nawet te rybki ze sobą do biura, co go, rzecz jasna, może narazić na konflikt z przełożonym. Przykład trzeci: Właściciel apteki, ceniony magister farmacji A. B., człowiek znający języki obce, ojciec rodziny i kawaler orderów, stał się w ostatnich czasach przedmiotem szyderstw i komentarzy. Czemu? Oto wzmiankowany A.B. ile razy jest na przyjęciu towarzyskim, raucie, bankiecie lub czymś takim, zawsze musi wykonać publicznie psikus następujący. Wchodzi, całuje panią domu w rączkę i pyta: — Czy mógłbym się pobujać? Pani domu jest oczywiście oszołomiona, oczywiście mówi „proszę bardzo" i wtedy A. B. wskakuje na żyrandol i huśta się nad głowami jedzących rybę w galarecie biesiadników. Na zapytanie, dlaczego to robi, aptekarz uporczywie odmawia wszelkich wyjaśnień. Rekord zdziwaczenia osiągnęła jednakowoż jedna z moich ciotek, bo mimo to, że już od dawna nie zamieszkuje naszej planety, to jednak noc w noc przychodzi do mnie w postaci banalnej zjawy sennej, jak gdyby, Panie Redaktorze, nie mogła mi się śnić np. Kleopatra, Mesalina, słowem, któraś z tych paniuś bardziej pikantnych, co? Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! POWODY ZŁEGO LEŻENIA SPODNI Proszę bardzo. Może pan sprawdzić w całej polskiej prasie od czasów margr. Wielopolskiego aż do dzisiaj, up to datę. Nigdzie Pan tego nie znajdzie. Ja pierwszy w Polsce publicznie poruszam problem, o którym nie śniło się ani Ksaweremu Pruszyńskiemu, ani nawet Jaszczowi. Z uwagi tedy na sensacyjną rewelacyjność tematu opracowałem — jak zwykle oczywiście podczas długich bezsennych nocy — moje dzieło mową wiązaną, bo Pan wie, Panie Redaktorze, że celem moim był zawsze poetycki antyhermetyczny realizm, a środkiem lapidarność formuły a la Horacy. Ba, Horacy! POWODY ZŁEGO LEŻENIA SPODNI Różne są spodnie na świecie, 0 czym czytałem świeżo, lecz są i takie, jak wiecie, które niedobrze leżą, złośliwie, rzekłbym, na poprzek 1 człowiek się czuje niedobrze. Nic go nie bawi, nie wzrusza, nawet tomiki poezji, co spojrzy, to się zanurza, można powiedzieć, w depresji, ze światem wchodzi w konflikty, choć nie powinien by nigdy. Powody złego leżenia bywają najwieloraksze: nerwowe nogi, astenia i psychastenia także, a zwłaszcza, w poranki mętne, wciągnięcia nieumiejętne, na przykład: na drugą stronę albo do przodu tyłem, co myśli budzi szalone, o czym już raz mówiłem, albo na głowę, mój Boże. Bo wszystko zdarzyć się może. I to są główne motywy, dla których spodnie źle leżą, a skutek? smutek dotkliwy i wielki wstyd przed młodzieżą. Bo, jak powiedział Słobodnik podczas pamiętnych tygodni: Czymże jest życie bez spodni? Ale by było wygodniej. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! PRECZ Z „PRZEKROJEM"! SŁOWACKI JULIUSZ I ELEKTRYCZNY CZAJNIK CO TO ZNACZY? To znaczy, że ani mru-mru. Proszę bardzo: żaden z tych panów, z których niejeden stoi na świeczniku, a powinien by siedzieć, nie odezwał się ani słowem. Cynizm i majonez — oto dewiza hiphiphurrakoniunkturalistów. Ale ktoś szaty rozedrzeć musi. Pan wie, Panie Redaktorze, że od wielu lat złośliwa choroba przykuwa mnie częściowo do łóżka. Z domu wyjść nie mogę, skazany jestem wyłącznie na bicie własnej rodziny, co mnie poniekąd naraża na wyrzuty sumienia, a gdybym mógł wyjść, to bym natychmiast wyszedł i natychmiast pobił całą redakcję „Przekroju" za tego Słowackiego i ten czajnik. Ale — z drugiej strony — jakbym bił, skoro nikogo w Redakcji nie znam osobiście i perełki moich natchnień wysyłam poniekąd przez pocztę? Oto szkopuł! — jak powiedział pewien nauczyciel tańca w momencie, gdy się zarwała podłoga. JAK DOSZŁO DO OBURZENIA To było tak: Dokładnie, Panie Redaktorze, przed paroma tygodniami otwieram „Przekrój" i zamykam okno, bo mnie denerwowało trzepanie kilimów. Nagle przestali trzepać, więc „Przekrój" zamykam i okno otwieram, poniważ zrobiło mi się duszno. Wtem znowu zaczęli trzepać. Oczywiście zamykam okno i „Przekrój" otwieram i co widzę? Widzę ogłoszenie konkursu na nazwisko, czyli godność dla psa (słownie: psa), nagrody: czajnik elektryczny i Juliusz Słowacki. Panie Redaktorze, nigdy nie miałem zastrzeżeń co do zoologii, nawet popierałem, oraz rozumiem, że psy mają swoje znaczenie, ale żeby w powodzi nagród literackich w konkursie na godność dla pieska zestawiać Słowackiego z czajnikiem, i do tego elektrycznym, to już chyba za wiele, co? MOJE OSTATNIE PRZEMÓWIENIE PUBLICZNE Więc zaraz zebrałem całą rodzinę, dzieci ustawiłem w dwuszeregu i powiedziałem tak: — Dzieci, umyjcie się i uczeszcie ładnie, i spokojnie oczekujcie rozwoju wypadków. Koniec świata wisi w powietrzu. I pokazałem „Przekrój" z tym czajnikiem. Więc wszyscy się ze mną zgodzili, bo rodzina się ze mną zawsze zgadza, żeby uniknąć awantur. Potem przyszli znajomi i również pokazałem im ten „Przekrój", i również płakali. Obiadu nie było. Noc spędziliśmy w trwodze i przerażeniu, jedząc wyłącznie obwarzanki. W nocy nb. jak zwykle zaczęły się pokazywać różne duchy i demony, a m.łn. duch, czyli demon Słowackiego, blady i nadużyty do celów reklamowo-propagandowych. Po prostu przykro było patrzeć. Namówiliśmy go, żeby zniknął, i poszedł nam na rękę. EPILOG ALBO PROTEST Po dojrzałym tedy namyśle, zważywszy powyższe a wychodząc z założenia, że zestawienie poety z Czajnikiem miejsca mieć nie powinno, ja, który „Ojca zadżumionych" wysysałem z mlekiem matki, protestuję. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! JERZY ZARUBA JAKO PISARZ (panegiryk imieninowy) Kto czyta dzisiaj sonety Michała Anioła? Nikt. Natomiast felietony Zaruby czytają wszyscy. Młody ten felietonista zasłużył sobie na miano Anty-Heraklita z Efezu, pisze bowiem stylem jasnym i celnym, jak Pan Bóg wraz z Horacym przykazał. Tak zwani „amorfiści", czyli pisarze zamgleni umysłowo, potrzebują całego tomu, żeby podać czytelnikom do wiadomości, że „Krupczałowski zamieszał cukier w herbacie"; opisują przy tym krajobraz za oknem wraz ze wszystkimi malarskimi skojarzeniami, ciotki na tle epoki i epokę na tle ciotek, nie mówiąc o dialogach i opisach w rodzaju: „— Ba! — Krupczałowski zaciągnął się papierosem. — No no! — Zaczęła rozpinać bluzkę. — Rach ciach? — Nie. To tylko upał. A ty jesteś — ty jesteś — ty jesteś... — Tu zawiesiła głos wysoko, podobnie jak portier w przepełnionej szatni zawiesza płaszcz wysoko na gwoździu dodatkowym... — Ty jesteś — hermafrodyta. Krupczałowski zaczął płakać. Przed nim stała szklanka wystygłej herbaty napełniona wszystkimi kolorami Picassa z »epoki różowej«; partia dolna, tj. miejsce, gdzie łyżeczka opierała się o kostkę nie rozpuszczonego cukru, przypominała nieodparcie »Sianożęcie« Bouriąueta w Galerie Gugenmus między 5-ą a 7-ą wieczorem. Powoli, jak na pogrzebie, wyciągnął rękę z kieszeni. Nie szło. Ale przełamał się. I spostrzegłszy, że górny koniec łyżeczki nie jest zanurzony w herbacie, chwycił go oburącz itd., c. d. n." Inaczej Zaruba. Herbaty w ogóle nie opisuje, tylko ją zaparza — i to na sposób tak dyskretny i nieśmiertelny, że gdyby zginęła cała nasza cywilizacja, a ocalała tylko przechowywana w pewnym klasztorze recepta Jerzego „Jak zaparzać herbatę niedzielną", przyszły historyk popełniłby samobójstwo z żalu i wściekłości, że Opatrzność nie pozwoliła mu żyć w epoce Jerzego Zaruby. Nie wszystkim również wiadomo, że Jerzy Zaruba pisuje wyborne wiersze i komedie łacińskie, co zwróciło na niego uwagę najwybitniejszych holenderskich filologów; że posiada liczne odznaczenia, a ostatnio został mianowany dodatkowo Astronomem Tytularnym Obserwatorium Paryskiego; że jest właścicielem największej kolekcji szpad toledańskich, szmaragdów i korkociągów; że kropka. Drogi Jerzy, napisałem ten panegiryk, bo coś czuję, że Twoje imieniny za pasem. Dokładnie nie wiem kiedy, ponieważ kalendarz wypożyczyłem redakcji „Tygodnika Powszechnego" i dotychczas mi nie zwrócili. Więc na wszelki wypadek. N a s t ę p u j ą i n w o k a c j e i m i e - n i n o w e : GIEWONCIE NIEWINNOŚCI! GWIAZDO ANIŃSKICH WYK-ENDÓW! KALAMBURÓW BARONIE! Chór: AD MULTOS ANNOS. Twój Zbrodnia i Kara-kuliambro Szanowny Panie Redaktorze! „BIADA NARODOWI, KTÓRY NIE POWAŻA SWOICH PROROKÓW" ( L o p e d e V e g a ) Dostałem pismo na maszynie od Kopcia. Kopeć pisze m. in.: „...już pomijam to, że niedawno wróciłem z Londynu. Jak inni wracali, to zaraz się robił huk, w gazetach pisali, na dworcach fotografowali, na akademiach deklamowali i tak dalej, ale jak wróciłem ja, to kompletne niezauważenie, zlekceważenie i przemilczenie, i pernogamtraktowanie. Pan rozumie? Nie, Pan nie rozumie, bo to trzeba przeżyć rzeczywiście osobiście i wtedy się rozumie to zdenerwowanie. Ale myślę sobie: zatnę zęby. Zaciąłem. Zaludnić? Zaludnię. Kupić bilet? Kupiłem. Jadę. Wrocław. Wysiadam. I co się okazało? Okazało się, że nikt nie był uprzedzony, że ja przyjeżdżam. Na dworcu ani pół delegacji, ani jednego dziecka z bukiecikiem, żadnej orkiestry, żadnej mowy. Na miasto wyszedłem, można powiedzieć, całkowicie incognito. W hotelu powiadam: »Kopeć!«. Bez wrażenia. Portier w ogóle grubianin. Bez precedensu. Na głowę spadami doniczka z pelargonią. Bez sensu. Wychodzę na ulicę, nikt na mnie nie zwraca uwagi. Bez taktu. Ale zaczęli wywieszać flagi. No — myślę sobie — to już jest coś. Okazało się jednak, że to z powodu przekroczenia planu w fabryce świderków dentystycznych. A dla mnie nic. Więc ironia mnie ogarnęła wszechświatowa. I kurz notabene taki podniósł się na ulicach, że przestałem widzieć nawet siebie, po prostu trąba powietrzna. Nosiło mnie tak przez parę godzin i kilka minut. Kurz i trąba. A jak kurz opadł, to zauważyłem że stoję przed wystawą rzeźnika. Więc nawet się zachwyciłem, czyli podnieciłem regularnie estetycznie. Bo najzupełniej jak w Musee des Arts Decoratifs: kiełbasoplastyka, meandry z salcesonów, a w środku portret. No to co, że nie mój! Więc zaraz wykupiłem wszystkie gazety, jakie wychodzą na Ziemiach Odzyskanych. Na nic. Ani słóweczka. Żeby choć wzmianeczka petitem! Guzik z makiem. Nikt się mną nie zainteresował. Przez radio też nic nie było. Więc poczułem się jak bezimienny elektron oraz sponiewierany bakcyl, czyli »trzeci z tłumu« w tragedii poety Juliusza Słowackiego pt. »Kordian«. Koło północy zacząłem w numerze moczyć nogi, ale cóż, kiedy przez dziurkę w miednicy wyciekła woda i ja nabolałe nogi moczyłem w pustej miednicy, czyli gorzki paradoks, a potem wszedł (bez pukania!) portier, ten grubianin, i bez komentarzy zabrał mi tę miednicę, w której moczyłem nogi. Na drugi dzień, Proszę Pana, też nikt się mną nie zainteresował, ani jeden przedstawiciel tzw. prasy nie wizytował mnie, galowych przedstawień i bankietów na moją cześć nic było, a jak poszedłem do pewnego lokalu, który uchodzi za lepszy, to przede wszystkim orkiestra tuszu nie zagrała, po drugie w ogóle nikt mnie nie poznał, a po trzecie cały, i to dosyć skomplikowany rachunek musiałem sam zapłacić gotówką. Czy pan już to wszystko przeczytr l? Jeżeli tak, to niech się Pan nad tym zastanowi. KOPEĆ" Przeczytałem i zastanawiam się: Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! SPRAWA KSIĘDZA GAŁCZYŃSKIEGO W przesłanej mi złośliwie przez Feliksa Gwiżdżą „Suplice poddanych z Drobnic i Raduczyc z dn. 22 kwietnia 1566 r." („Lament chłopski na pany". Zebrał i wstępem poprzedził dr Stanisław Szczotka, docent U. J. Chłopska Spółdzielnia Wydawnicza. Warszawa 1946) na str. 75 znajdujemy obszerną recenzję o niejakim księdzu Gałczyńskim (imię nie podane, na pewno Ildefons!), który nie tylko że prywatnie fabrykował kwaśne piwo, ale również zmuszał siły niefachowe do szynkowania tegoż w celach zysku osobistego, w ramach kultu Mammony. Punkt. Otóż — co do mnie: od całej sprawy umywam ręce mydłem glicerynowym. Za przodków się nie odpowiada, tylko za potomków. Nawarzyłeś, księże, piwa, to je wypij na zdrowie, choćbyś i był moim w prostej linii protoplastikonem. Ja całkowicie, Panie Redaktorze, wyrzekam się i absolutnie odżegnuję. A to, że Koran w surze Trzydziestej Trzeciej powiada, że nasi krewni powinni być nam bliżsi od pozostałych wiernych, to mnie, Panie Redaktorze, nic nie obchodzi. Jakże jednak mogą mnie nie obchodzić skutki? Bo sprawa zatacza się, tj., chciałem powiedzieć, zatacza coraz szersze kręgi, stając się po prostu filmem niemym pt. „Za grzechy ojców". I z każdym dniem coraz boleśniej demaskatorska broszura docenta Szczotki zaczyna godzić w moje interesy. Przykład pierwszy: miesięcznik „Lampa" ostatnio nie zamieszcza moich fotografii zupełnie, mimo protestów kolegi Pasternaka i mimo to, że nie tylko dla „Lampy", ale i dla wszystkich redakcji krajowych bez różnicy sztampy mam zawsze w pogotowiu kilkadziesiąt zdjęć do wyboru w różnych pozach na błyszczącym, czyli glansowanym papierze z dedykacjami. Przykład drugi: redaktor naczelny „Wiosny Ludów" wprawdzie zamówił u mnie uszycie sześciu modnych fraszek z materiałów powierzonych z moimi dodatkami, ale dotychczas wykonanego przeze mnie zamówienia nie wykupił, rzekomo na skutek nacisku ministra Bieńkowskiego i Flory Bieńkowskiej, której czuła nb. dedykacja dla mnie na Jej ostatniej książce jest dla niżej podpisanego jedyną właściwie osłodą w obecnej chwili nerwowego załamania. Przykład trzeci, miażdżący i ostatni: „Tygodnik Powszechny" w Osobie Jerzego Turowicza przestał ogłaszać moje poezje z serii metafizycznej, bo na domiar złego okazało się, że ksiądz Gałczyński był bordżiowatym bluźniercą i do penitenta mawiał: — Zmów, kochaneczku, cztery „Skumbrie w tomacie" i jeddną „Zieloną Gęś" i nie grzesz więcej. Postaram się. Albo najlepiej wybiję sobie oko za karę. Biednemu i jedno oko wystarczy. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! NIEZNANI MIESZKAŃCY NASZYCH BORÓW Kiedy Maj-Królewicz idzie przez pola i łany w towarzystwie siedmiu dziewic, kiedy kolega skowronek budzi się do swojej pracy wokalnej, kiedy serca zakochanych biją donośniej (hej, Łzy się kręcą), a na podbródkach osiemnastoletnich intelektualistów występują tzw. „zachciewajki" (hej, łzy się kręcą coraz szybciej); kiedy podręcznik do nauki języka angielskiego Berlitza w części II na str. 87 powiada na temat wiosny, że „the irresistible longing drives us away in the fields and meadows", a czeski poeta na ten sam temat podaje „był prvni maj, był laski ćas", wtedy, Panie Redaktorze, jakże miło jest wziąć do ręki drugie poprawione wydanie Tołłoczki „Nieznanych mieszkańców naszych borów" i z tym drugim poprawionym wydaniem w ręku udać się na samotną, zwierzętoznawczą wędrówkę. Bo tak, Panie Redaktorze: Cudze chwalicie, swego nie znacie. Pawiem narodów byłaś i papugą. Nasze społeczeństwo wie coś niecoś o wielbłądach, tapirach i nosorożcach, ale znajomość u naszego społeczeństwa fauny rodzimej jest tak nikła, że aż wstyd i wszechświatowa kompromitacja i z tego wstydu i zdenerwowania człowiek miesza uchem cukier w herbacie. Ignoranci, drzyjcie! Cytujemy Tołłoczkę: CIAPCIUŚ Nikłe, prawie że niewidoczne stworzonko (żyjątko) z gatunku ssaków obłych. Żywi się śmierdzącą padliną. Rozmnaża w miarę sił. Chłopcy i dziewczęta, nie straszcie ciapciusia swoimi dzikimi rykami, gdy ten ostatni wygrzewa się na słońcu. Rodzaj Rypały. PITWA GULBRASON Ponury, trawożerny ssak bez dowcipu i puenty. OKSZTOŃ-GRABARZ Inaczej szakal polski. Przebywa w mrokach. Odznacza się niesłychaną perfidią i hipokryzją. Jesienią ze sfermentowanych liści gruszki wysysa alkohol i pod zgubnym wpływem tego ostatniego niszczy drzewa i inne meble w salonie przyrody. Nie rozmnaża się zupełnie. GŻEGŻÓŁKA Rodzaj królika dzikiego, krwawookiego. Bez przerwy podskakuje, co go naraża na obrażenia cielesne. Rozmaża się. PSEUDOŚWINIOFON KRÓTKOWŁOSY Do tej chwili brak jakichkolwiek danych. Z przerażeniem do druku podał Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! DOROŚLI JAK DZIECI Brak bezpośredniości w naszym życiu towarzyskim daje się we znaki nie tylko poszczególnym, a nierzadko wybitnym jednostkom, ale również i całym grupom. Ileż, Panie Redaktorze, razy zauważyłem — jako bezstronny rzeczywistości obserwator — że całe grupy, w których nierzadko znajdowały się wybitne jednostki, że całe grupy, powtarzam, nudziły się i męczyły się i dręczyły się na różnych towarzyskich zebraniach, nie mogąc dokonać tego, co byśmy nazwali „rozładowaniem atmosfery"! Czemu? Bo serca ich (tych znaczy się grup, Panie Redaktorze) zatraciły dziecinną radość istnienia, ten spontaniczny talent zabawy ponad melbą konwenansu. JAK SIĘ ROZPRĘŻAĆ Powiedzmy: Uroczysty raut w uroczystym nad wyraz domu. Dwadzieścia przerażonych osób. Pani domu w różowym szlafroczku, pan domu na czarno, w masce obłudy. Za chwilę zostanie wniesione na srebrnej tacy dziesięć kawałków chleba z masłem i herbata z cholekinazy. Nuda wszechświatowa. Miecz Damoklesa nad katafalkiem, a ponieważ wszyscy przedstawiają się sobie niewyraźne, więc nie wiadomo, czy Brmski to nie Rmbski. Komplikacje. Młodzieniec w okularach, z twarzą jak cytryna i z oczami jak pomarańcze, ryzykuje opinie na temat ostatniej premiery. Na nic. Katastrofa. Jak wybrnąć, Panie Redaktorze? Najprościej w świecie. Z lewej kieszeni wyjmujemy groch, a z prawej szklaną rurkę. Groch kładziemy do ust i przez wspomianą rurkę wydmuchujemy go w kierunku najbliższej dostojnej osoby. Jeżeli to nie skutkuje, wskakujemy na najbliższe łóżko i, wprawiając sprężyny materaca w stan wibracji, kołyszemy się na materacu jak na falach, tym symbolu istnienia. Można również podkręcać wąsy osobom obarczonym wąsami, spuszczać nieznacznie portrety ze ścian; śmigus, mimo że Wielkanoc do pewnego stopnia minęła, działa również zawsze rozprężające. Przekonacie się, jak powoli całe towarzystwo zacznie się wciągać w beztroską zabawę, jak coraz to nowe nowe pomysły zaczną strzelać jak korki od elektryczności. Bo gaszenie np. i zapalanie światła kryje w sobie również niezmierny walor rozrywkowy. Ciemno. Widno. Widno. Ciemno. Pstryk! i widzimy kochane twarze. Pstryk! i znowu nie widzimy ich. Ale wszystko to jest niczym w porównaniu z rozkosznym zaskoczeniem, jakie osiągamy wprowadzając do salonu zręcznie ukrytego konia. Z początku wprawdzie konsternacja, ale potem ileż śmiechu!. A śmiech to zdrowie — jak się wyraził pewien stolarz, przybijając od góry do blatu stołu piątą nogę. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! OGŁOSZENIA ZWIERZĄT Słynny rumuński badacz zwierząt Teofanu, z którym ostatnio miałem zaszczyt zapoznać się w Toruniu, twierdzi, że zwierzęta nie tylko mają instynkt, ale — hodowane w odpowiednich warunkach — przejawiają kulturę handlową. Teofanu, wieloletni i zasłużony prenumerator licznych pism, tak europejskich, jak amerykańskich, zebrał pokaźną kolekcję wycinków prasowych, kolekcję, Panie Redaktorze, która niezbicie świadczy o tym, że zwierzęta umieją się nawet ...ogłaszać. Na herbatce u czarującego zoologa i myśliciela jedna z sekretarek pokazała mi nożyczki, za pomocą których wycinki były (nieraz w b. trudnych warunkach!) wycinane, oraz szereg dowodów pomniejszych, ale, jak powiedziałem, niezbicie przemawiających za autentycznością odkrycia. Pochylmy się tedy, Panie Redaktorze, nad rewelacyjnym albumem prof. Teofanu: OGŁOSZENIA STRUSIÓW Piasek do chowania głowy w dowolnych ilościach kupuję. Struś. Pustynia. Prosto. INSERAT SÓJKI Który z panów chciałby się wybrać ze mną za morze? Zwrot fotografii gwarantowany. Małżeństwo nie wykluczone. Dyskrecja. Sójka. Z DUCHEM CZASU Ważne przy obecnych trudnościach mieszkaniowych! Uczę metodą skróconą znoszenia jajek do cudzego gniazdka. Z poważaniem Duch kukułki. NA BEZRYBIU I RAK RYBA Właścicielom stawów odrybionych (na skutek wypadków wojennych) poleca się gwarantowanej jakości Rak. ŚLIMAK, ŚLIMAK, WYSUŃ ROGI, DAM CI SERA NA PIEROGI Wszystkie transakcje z serem (loco, franco) za pomocą sprytnego wysuwania rogów załatwiam szybko i dokładnie. Ślimak. JEDYNA OKAZJA DLA ŻEBRAKÓW-SYMULANTÓW! Odstąpię garb. Wielbłąd. JAK SIĘ OGŁASZAJĄ KOZY I KÓZKI P r z y k ł a d a): Samotni właściciele wozów, pamiętajcie, że gdy wszystko was zawiedzie, wtedy zawsze jeszcze możecie liczyć na mnie. Przyjdę i powiem: — Me. P r z y k ł a d b): „Gdyby kózka..." Protezę, może być ew. używana, tanio kupię. Oferty pod „Skacząca kózka". APEL DO WIEJSKICH KOWALI Nogę wypróbowanej jakości bez względu na pogodę chętnie podstawiam. Łaskawe oferty sub „Żaba". Z dalszych kartek sensacyjnego albumu wycinków prof. Teofanu wynika, Panie Redaktorze, że czasami ogłaszają się nawet przedmioty. Oto np. HIOBOWA WIADOMOŚĆ DLA REDAKCJI PEWNEGO AUTORAMENTU W OKRESIE TZW. „OGÓRKÓW" Z powodu urwania się ucha dalsze transporty wody na czas nieokreślony wstrzymane. Dzban. Z oryginałów: rumuńskiego, węgierskiego i angielskiego przełożył: Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! P y t a n i e : Co robi idiota, gdy się nudzi? — Idiota pije. O d p o w i e d ź : P y t a n i e : Co robi mędrzec, gdy się nudzi? O d p o w i e d ź : Mędrzec czyta księgi. P y t a n i e : A jeżeli księgi są głupie? O d p o w i e d ź : Wtedy mędrzec czyta tylko zakończenia rozdziałów. CONFITEOR & CYTATY Oświadczając kategorycznie, że nie jestem mędrcem, podaję Czytelnikom „Przekroju" sześć takich zakończeń do łaskawego wglądu i wykorzystania, za zwrotem aktu. Uw.: 6 załączników. ZAKOŃCZENIE I (powieść „Rybaczka") ...jakkolwiek księżyc wschodził. Słowik powoli rozkręcał się. Pachniało bzem i nagłą operacją. ZAKOŃCZENIE II (powieść „Noga z onyksu") Hubert kurczowo zacisnął rękę. Zaszumiało. Tynk brutalnie osypał mu się na głowę. Hubert uniósł się z trudem i wyjrzał przez serduszko wycięte w drzwiczkach z modrzewia. Tak! — pomyślał. — Tak i nie!! — dodał. Przed nim, w całej swojej krasie, leżały Ochcice. A może ja się też położę? — pomyślał Hubert po raz drugi, tym razem nieco głębiej. I śmiało uniósł haczyk do góry. ZAKOŃCZENIE III (powieść „Wisła wpada do morza") ... już nic nie można było zrozumieć. Barometr rozsypał się na drobne kawałki. Gusia tańczyła. Katabas tańczył. Tańczyła podłoga i naftowa lampa. Lampa, która, gdyby ją wsadzić do wody i gdyby wtedy nie zgasła z powodu wody, wyglądałaby jak ryba, pod warunkiem dodania jej (lampie) płetw i ogona, i ta ryba wyglądałaby z kolei jak lampa, gdyby jej (rybie) wsadzić knot i podkręcać. — Nie podkręcaj! Były to ostatnie słowa Gusi. ZAKOŃCZENIE IV (tytuł powieści: „Za późno") Mdlicz spojrzał na zegarek. Południe. Znaczy, że samolot odleciał przed trzema godzinami. — Odleciała! — rąbnął głową w boazerię. I w tej samej chwili zauważył, że odleciała mu również śrubka od zegarka. — Teraz rozumiem — rzekł Mdlicz. — Aliq'a była śrubką mojego życia. ZAKOŃCZENIE V (powieść „Nieboszczyk telefonuje w porze podwieczorku") — Tak. Dziękuję. Jesteśmy przy podwieczorku. Sprowadziłam pańskie ulubione gruszki. Pan nie przyjdzie? Dlaczego? — Dlatego że przed chwilą przejechał mnie na śmierć wóz z meblami. — A skąd pan dzwoni? — Bba, żebym to ja wiedział, skąd. ZAKOŃCZENIE VI (powieść „Romans pijaka") ...i zanim Marysia zdążyła zrozumieć co się święci, Apoloniusz błyskawicznie nakleił jej etykietkę z trzema gwiazdkami na fartuszku, po czym z namaszczeniem wyjął korkociąg i wkręcił go w głowę dziewczyny. K O N I E C Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! JAK SIĘ ZACHOWYWAĆ W TRUDNYCH SYTUACJACH? ZDRADA MAŁŻEŃSKA Zająć się filozofią. Najlepiej moraliści angielscy w opracowaniu mgr Isi Cierniakówny z przedmową prof. prof. Kotarbińskiego &Tatarkiewicza. Kuchnia jarska. Wspinaczka. Przebaczyć. H a s ł o : FILOZOFIA JEST W ROZPACZACH POCIESZENIEM DLA ROGACZA, OTO SLOGAN DLA TYCH GOŚCI: PRZEZ LEKTURĘ DO RADOŚCI. ŚMIERĆ NAGŁA UKOCHANEGO PIESKA, KOTKA LUB PAPUŻKI Po pogrzebie z latarniami lub bez, trzydniowy bal, tańce, hulanka, swawola oraz hi-hi, ha-ha, hejże i hola, bo najlepsze remedium na smutek to właśnie dobry humor i czyste sumienie. Podobiznę ukochanego zwierzątka oprawić w ramki bądź w lamóweczkę. Wpatrywać się. H a s ł o : JEŚLI PIESEK TOBIE SKONA, POMYŚL, ŻE TO WSZAK NIE ŻONA. JEŚLI KOTEK LUB PAPUŻKA, WEŹ FOTOGRAFIĘ DO ŁÓŻKA. CIĘŻKA PRZEGRANA W KARTY Znaleźć cichy kącik w apartamencie i poświecić się fizjonomistyce. Przed lustrem ( może to być również lusterko do golenia) studiować numer osiemnasty: „Cyniczna twarzą szulera". To cię przerazi i wypłaczesz się z manowców, na które wpędzili cię koledzy, okoliczności oraz własna głupota. H a s ł o : MODA SIĘ ZMIENIA, NAŁOGI TE SAME, NIE GRAJ, WOJTEK, BO PRZEGRASZ PIŻAMĘ. PIĘC1OTYGODNIOWA WIZYTA UBOGICH KREWNYCH Po próbach eksmisji nie uwieńczonych sukcesem ofiarować uciążliwym krewnym wszystko: nawet świecznik holenderski, ostatni frak i maszynkę do lodów. Przeżegnać się i opuścić dom na wieki, na golasa, udając się na pustynię*. Przy konfliktach z moralnością publiczną w miastach europejskich odpowiadać, że w czasach rozwydrzonych egoizmów ktoś musi dać przykład samounicestwienia. *gdzie i tak gorąco. (Przyp. Aut.) H a s ł o : WZOREM MĘDRCA TEOFILA ODDAJ NAWET KROKODYLA, CÓŻ KROKODYL, CÓŻ WALIZKI, KONIEC ŚWIATA I TAK BLISKI. CHOROBA Lekarz mówi: — Jaka śliczna gangrena! Otóż to właśnie. Pełne zrozumienie, że jakkolwiek my się meczymy, to jednak w tymże samym czasie nasza choroba się świetnie rozwija, zrozumienie, powtarzam, Panie Redaktorze, tego prostego faktu powinno nas przepoić uczuciem radości i zachwytu nad mądrością i równowagą Przyrody. Mnie jest źle, ale chorobie dobrze itd. BRAK PIENIĘDZY Czy tu, czy w poprzednim wypadku czasem wskazana gwałtowna operacja. Ta operacja postawi pana na nogi — jak powiedział pewien chirurg lotnikowi, amputując mu kończyny dolne. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! LECZMY SIĘ ZIOŁAMI (rady dla pięknych pań) HISTERIA (GLOBUS HYSTERICUS) Rano i wieczór napar z koperku. W przypadkach ciężkich (hysteria gravis) okładanie kijem, który jest wszak rodzajem, że tak powiemy, ziela stwardniałego. BÓLE GŁOWY Nasiadówki z bulw polnego siadula. Bóle głowy zmniejszają się po trzech dniach albo po trzech tygodniach. Gdyby łącznie ze zmniejszaniem się bólów głowy zaczęła się również zmniejszać sama głowa, należy kurację przerwać i udać się do lekarza. W wypadku całkowitego zaniku głowy można umiejętnie korzystać z pozostałej szyi. POCĄCE SIĘ NOGI Niepokojący, metafizyczny zapach wydzielany przez pocące się kończyny dolne (pedes) usuwa znakomicie moczenie w bo- mbce leśnej. Przy poceniu się tychże nóg nieuleczalnym pamiętać o refrenie: „Miłość ci wszystko wybaczy". PRZEWLEKŁE ZAPARCIE STOLCA Koperek na zimno. Tysiące listów pochwalnych. PIEGI & PRYSZCZE, CZYLI TZW. CERA Maseczki z koperku. Najlepiej na noc. Pryszcze tzw. oporne usuwać za pomocą pilnika i młotka, a to w myśl zasady, że praca fizyczna odradza intelektualistę. Przykład: Tołstoj. MELANCHOLIA t Odpowiedź dla „Stroskanej Kiciusi". Prosimy o osobiste porozumienie się z nami. Jesteśmy już star ii i nic złego Kiciusi nie uczynimy. Ach, Boże! WSTRĘT DO RYB OCHT1OFOBIA) Wstręt do ryb. czyli tzw. ichtiofobię przełamuje raz na zawszfe z trzyletnią gwarancją gorąca ptyzana z rybiego zieia, rosnącego obficie nad brzegami naszych strumieni i rzeczułek. Popijać stojąc. Nb. rybowstret dziedziczny przezwycięża się najskuteczniej za pomocą kształcenia woli w tymże kierunku. Polecamy Roberta Clinkera „Coaching of the will". Bumpus. London, 1897; przekład polski Konstantego Franboli pt. „Trenowanie woli". CZKAWKA (BEKANIE) Koperek we wszelkich postaciach. OBŁĘD Wytrwała kuracja koperkowa. PADACZKA I STOJĄCZKA Okłady z rozchodnika cętkowanego (Centrifolia striata Fox), a w braku tego ostatniego ze zwyczajnej róży hamburskiej; patrz: broszura doktora Palinura pt. „Natura, natura i jeszcze raz natura!" UKĄSZENIE JADOWITEJ ŻMII Podskórne zastrzyki z kopru. Koper w pastylkach. Dieta: raki z koprem. Po oprzytomnieniu, celem restytuowania całkowitej równowagi duchowej oglądanie kopersztychów i lektura Kopery. KTO DO TYCH RAD SIĘ NIE BĘDZIE STOSOWAŁ, TEGO, PROSZĘ BARDZO, NIECH LECZY KONOWAŁ! Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! TRAKTAT O MEBLACH Prof. Bączyński, którego „Summa angelologiae" jest na ukończeniu (dzieło obejmie tomów dwanaście ze skorowidzem, nakład miesięcznika „Lampa"), zajął się ostatnio meblami. Ale nie żeby praktycznie majstrował stoliki i etażerki w myśl hasła pewnego francuskiego stolarza KAŻDY, KTO NIE JEST STOLARZ, TO JEST ŚWINIA, ale, że tak powiem, filozoficznie, czyli „Problematyka mebli prof. Bączyńskiego". Szczycąc się być stałym gościem w jego barokowym pałacyku z kuchnią na Żoliborzu, pozwoliłem sobie spisać ukradkiem pewną ilość złotych myśli zasłużonego angelologa, które poniżej Czytelniczkom i Czytelnikom „Przekroju" zielonym inkaustem na białym papierze podaję: TRAKTAT O MEBLACH I S t Ó ł Nie wszystko, co ma cztery nogi, jest stołem, np. koń, ponieważ koń rusza się. A jednak widziałem w Ameryce południowej, w mieście Cuyaba, konia, który w ubogiej rodzinie sługiwał jako stół, pozwalając nawet (w porze posiłków!) na stawianie na swoim szlachetnym grzbiecie kuchenki gazowej i tacy z bułeczkami. II S z a f a Szafa (ciężka) jest to rekwizyt teatralny, który służy do wyrzucania za okno w momencie tzw. konfliktów małżeńskich. Oczywiście, że ciężka szafa wypadająca przez okno i upadająca na głowę przechodnia, który może być staruszkiem śpieszącym do lekarza z powodu zapalenia ucha środkowego, oczywiście, że taka szafa zdolna jest narazić wzmiankowanego przechodnia na spłaszczenie czaszki, a nierzadko i utratę pamięci. III K r z e s ł o Słowo „krzesło" pochodzi od archaicznego „krzesać, niecić ogień", ponieważ starożytni Słowianie używali swoich kamiennych krzeseł do dobywania ognia, a to przez cierpliwe pocieranie dolnych wypukłych części ciała o górne partie krzesła, patrz: Cimborowicz — „Ogień u Wenedów jako kult i jako środek". Supraśl, 1892. IV K a n a p a Miejsce spoczynku i bełkotu negatywnych malkontentów, 0 (uwaga na dykcję!) raz ściociałych poetów, którzy „mają za złe". Pythia delficka raz tak powiedziała pewnemu ateńskiemu poecie: — To, że jesteś poetą ateńskim, to nic nie znaczy. Wielu jest ateńskich poetów. I to, że byłeś w bitwie pod Salaminą, też nic nie znaczy, ponieważ wielu było w bitwie pod Salaminą. Ważne 1 zabawne jest tylko to, że w tej chwili widzę w twojej głowie wodę sodową, a po wierzchu pływające trociny. Że woda sodowa była znana w starożytności, świadczą dobitnie pisma Anaxagorasa z Melpomeny. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! NIEMOWLĘTA Z WĄSAMI CZY „FIEDLERY & MEISSNERY" Student z klasy kompozycji chciałby od razu tak komponować jak Palester, Szeligowski lub Szostakowicz; niewypierzony rysownik, mimo to, że nawet na tytoń zarobić jeszcze nie potrafi, pędzluje swój cenny autoportret-z-fajką-a-la-Zaruba manierą mistrza Soglowa — podczas gdy poetyckie oseski, zamiast zachwalać na rynku swoje wonne, ale P r a w - d z i w e kaku, nakładają na twarz fałszywe maski Norwidów i Francuzów. To się nazywa gerontomania (termin Karola Irzykowskiego), czyli starcomania, czyli mistrzofilia. Żadnych mozolnych etapów, artystyczne sprinterstwo, lipa i pretensjonalny humbug. Niemowlęta z wąsami. Chociaż — nie jest tak źle. Są jeszcze starsi pisarze, piszący po prostu, a la Prus, czyli, żeby użyć modnego wyrażeńka, „meissnery & fiedlery", jak złośliwie formułują różne pozery. Stefan Lichański, który w miesięczniku „Twórczość" chciał przypiąć łatkę pewnemu autorowi, twierdząc, że jego obecna popularność opiera się na czytelnikach drugiej klasy, sam nie wiedząc co czyni, przypiął temu autorowi Order Demokracji. D w a p r z y k ł a d y KRAJOBRAZ Wspomnienie wyciska krajobraz jak cytrynę — Żółknie chmura, pieją drzew łodygi nagie, Noc cedzona księżycem Kapie. Ciała gęstnieją w cienie, Ruchy więzną w gesty — Okrągłej ą toczone kamienie — Wyłuskują się twarde pestki Uśmiechu. TĘSKNOTA Ach!... jak mi tęskno! — Cały świat w zadumie — Moje myśli są męką I nikt ich nie zrozumie... Dzień Boży i noc całą Przesiedzę w zamyśleniu I czasem chwilkę małą — Rozjaśniam się w marzeniu... Czemuż jestem tak smutna, Czy nie rna pocieszenia? Z tęsknotą czekam jutra — Widzę — dzień polepszenia! No i jak się wam podoba? — powiedziałby tutaj nie tyle William Mach, co William Shakespeare. Mnie nie. Pierwszy utwór zbyt kulturalny, drugi zbyt naiwny. Oba nie do druku. Zasada: miły środek między chłopskim rozumem i kulturalną aspiracją. Przekrojowość, messieurs. Prywatnie wolę utwór drugi, bo nie chcę, żeby sprawdziła się na pozerach przepowiednia Tonią Uniechowskiego z XVII w: W LIPCU W MIEŚCIE PIKUTKOWIE ZBUNTOWALI SIĘ PANOWIE: BUŁKĘ GRYŹLI, WÓDKĘ PILI, POETÓW BILI I DUSILI. P. S. W ramach Dni Krakowa, Panie Redaktorze, tj. 26 i 27 bm. o 21 w sali „Scali" na WIECZORZE SATYRYKÓW będzie występował Boguś Brzeziński jako romantyczny wieszcz z Marylką, a ja neopozytywistycznie na Zielonej, Panie Redaktorze, Gęsi. Kto jeszcze wystąpi, to Pan się dowie z następnego „Listu z Fiołkiem". Cierpliwości! Szanowny Panie Redaktorze! KRYNICA TO RAJ ARTYSTÓW Najtrudniej oczywiście dojechać. Ale jak człowiek raz zatnie sztuczne zęby i dojedzie, to, oczywiście, Panie Redaktorze, że po burzy słońce, czyli tęcza nad walizką, czyli odpoczynek znużonego wędrowca w cieniu dębowej szafy. I tu trzeba lojalnie przyznać, że nawet Julisz II nie był tym dla artystów Odrodzenia, czym jest Nowotarski dla epoki, że tak powiem, „Przekroju". Toć to ojciec prawdziwy! Czy pan wie, Panie Redaktorze, że, przepraszam, iż kiedy swego czasu przyjechała do Krynicy kompania znamienitych komediantów i naturalnie nie mieli gdzie nocować w wyniku natłoku, to Nowotarski odstąpił tym rozśmieszaczom własną kanapę, własne łóżko i własną tzw. dwuosobową piżamę, a sam poszedł spać do gołębnika, czego, rzecz jasna, gołębie nie zauważyły, albowiem Nowotarski jest podobny do gołębia. Tacy to są dyrektorowie państwowych zakładów zdrojowych. Włosy może srebrne, ale za to serce złote, dla artystów na ścieżaj otwarte. Bo jeszcze nie było, Panie Redaktorze, wypadku, żeby jakiś artysta w Krynicy nie zarobił. Ewa Bandrowska-Turska? O niej nic nie mówię. Że miała w Sali Balowej starego Domu Zdrojowego nadkomplety, to chyba normalne. Ale, uważa Pan, nawet Juliusz Nemo, najwytworniejszy czarodziej XX wieku, też zgarnął w Krynicy na bułeczkę z masełkiem za pokazywanie z n i k n i ę - c i a k l a t k i z k a n a r k i e m oraz najgwał- towniej wstrząsającego numeru wszystkich kontynentów, czyli „przepiłowanie pilnikiem autentycznej babci w trzech częściach z epilogiem", podczas którego babcia zrosła się do kupy na oczach Publiczności i natychmiast zalała się na trupa. Takie to są te ludowe babcie, Panie Redaktorze. Żadnej samokontroli, a wnukom wstyd i ogólne naprężenie w Europie. Proszę pozdrowić tę wysoką jak Wieża Mariacka kelnerkę blond od Nowotarskiego. Całuję Pana w „Rozmaitości". Karakuliambro P. S. Również ośmielam się załączyć pozdrowienia dla Janiny Ucho, inżyniera Pinokio, wicedyrektora Kluczyka, Franciszka Gazetowicza, właścicielki karczmy „Lubogoszcz" w Mszanie Dolnej, Gustawa z II i IV części Dziadów, Napoleona Bonapartego Cesarza Francuzów i Wielkiego Przyjaciela Polski Hammurabiego, króla Babilonu, twórcy interesującego Kodeksu; Brutusa, Antoniusza, Juliusza Cezara i Kleopatry, tudzież dla: Badaczy Pisma św., Związku Hodowców Kanarków, Klubu Pyrotechników, Egzystencjonalistów Umiarkowanych, Czytelników Poezji, Ludzi z Silną Wolą, Cierpiących na Podagrę, Śpiewających w Warszawie, Obarczonych Rodzinami, Cynicznie Łapiących Pstrągi, Nie Prasujących Spodni, Podglądaczów przez Dziurkę od Klucza, Kręcących Kawę w Młynkach w Odwrotną Stronę, i w ogóle całej potomności. A co to jest potomność? Potomność to jest ta publiczność, co przyjdzie po tej publiczności, która teraz jest; a co to jest publiczność, to my, Panie Redaktorze, wiemy — powiedział nasz współpracownik Chamfort. mbro Szanowny Panie Redaktorze! „DNI KRAKOWA" W R. 1948 Przede wszystkim nie będzie sknerstwa ze światłem i ksiądz Machay będzie iluminował Wieżę Mariacką i świętą Annę trochę wcześniej, a nie tylko od wielkiego politycznego dzwonu; będzie iluminował hojnie, na radość i wdzięczność dzieci, poetów, wariatów i turystów całego świata, totius orbis terrarum. Po drugie, na każdym rogu ulicy stanie Nardelli z ekipą radiofonistów i będziemy transmitować wtedy wszystko, nawet brzęczenie much i wymioty dorożkarzy. (Przy okazji chciałbym, proszę Pana Redaktora, zaznaczyć, że krakowscy dorożkarze [vide: „Zaczarowana Dorożka", str. 58 i nast.] nie wymiotują wcale pod wpływem alkoholu, tylko pod wpływem nudy i pod wpływem niedynamicznego światopoglądu. A my wiemy, że nie ten facet jest dynamiczny, który spiesznie a bez sensu jedzie, tylko ten, który stoi i myśli [vide: prof. Zawirski: „Nowe prądy w filozofii"]. A „Przekrój" jeszcze w XVII w. proponował wprowadzenie na całym obszarze Polski MINUT MYŚLENIA, ale przez intrygi Henryka Sienkiewicza nie wyszło). Po trzecie, co już przewidział swego czasu współpracownik „Przekroju" Izajasz, świętości zostaną zaszargane, czyli Barbakan, czyli Rondel zostanie skanalizowany, żeby po deszczu orkiestra nie potrzebowała grać z fagotami pod wodą, i w Barbakanie, tym najsławniejszym teatrze plenerowym Europy, wystawimy „Strachy" Plauta w misę en scenę drą Ronarda Bujańskiego, z dekoracjami Marianka Eilego, z kostiumami Jasia Kamyczka i z piosneczkami (politycznymi!) Kota Gałczyńskiego. Poza tym będzie jeszcze niejeden szlagier: Będziemy demonstrować punktualnych Polaków i pożyczać pieniądze Amerykanom. Bo w tym roku to słabo: Jedyna sensacja to 26-go i 27-go o godzinie 21-ej WIECZORY SATYRYKÓW w „SCALI": Bogdan Brzeziński z Marylką, Ronard Bujański (doctor), Stefan Otwinowski jako prezes i jako nagrobek, Jerzy Waldorff („Przekrój", komentarze zbyteczne), Witold Zechenter, autor wiersza „Różne mnie męczą pytania", oraz nżej podpisany, onże król Herod Demokracji, onże Karakuliambro — na Zielonej Gęsi. Również wystąpi w „Scali", przepraszam, nasz b. attache literacki w Cairo (Egipt). Bo jak powiedział nasz współpracownik Mikołaj Rey z Nagłowić, pseudonim konspiracyjny Ambroży Rożek: A NIECHAJ NARODOWIE WŻDY POSTRONNI ZNAJĄ ŻE POLACY ZIELONE GĘSI POSIADAJĄ. Ze spółdzielczym pozdrowieniem: Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! KONIEC LIPY Bo więdnie. Bo usycha. I MÓWIĄC SŁOWY MOJEJ ŻONY, PATRZĘ W TE RZECZY PRZERAŻONY. Bo już doprawdy nie wiem, co będzie dalej z naszą kulturą przez duże, Panie Redaktorze, „K". Ja na zatłuszczonym „Przekroju" wytłuszczonym drukiem pytam się, CO BĘDZIE DALEJ? Co, mówię, będzie dalej, jeżeli nagle pewnego dnia załamie się u nas ta cudna Kultura (przez duże „K") dla wtajemniczonych adoratorów, a zacznie się może nieporadnie, może z hopsabłędami, ale rzeczywiście, something real, kultura przez małe „k", ot taka sobie kultura polskich nieszlacheckich mas ludowych? Kto i po co będzie wtedy nadmiernie komplikował i problematyzował, i estetyzował, jeżeli, panie bdziku, rynek zażąda nie torcików intelektualnych, ale zwyczajnego, pożywnego, strawnego, kulturalnego chleba? Toć to po prostu włosy stają pod cylindrem na głowie i kolanka trzęsą się, proszę Pana Redaktora, o, tak! Albowiem ta cudna, zygmuntowsko-jagiellońska lipa zaczyna poważnie podsychac. Mianowicie: W malarstwie fu-żeron, wyabstrahowana sztaluga i trzy jabłuszka na krzyż wykruszają się. Oczywiście nb., że wielkiego Picassa nic nie wykruszy, ale, Panie Redaktorze, niech cholera weźmie pretensjonalnych imitatorów. Lipa. W muzyce (lipa) wyraźny nawrót do starogregorianizmu, zacnych wzorów wschodnio-słowiańskich i roboty antyczno-greckiej z uwagi na ten fakcik, że eurypidesy salamińskie były operami dla mas. W literaturze, tym jednym, z najpodrzedniejszych dopływów tej regulowanej rzeki, którą babcia moja, kuzynka samego prof. Bączyńskiego, nazywała ordynarnie kulturą, zjawiska notujemy zielonym inkaustem podobne. Kończy się mianowicie Gide (lipa, czyli Paul Bourget na szatana), a zaczyna się Prus, Tołstoj, Szołochow, Czesi. Przed chwilą odebrałem telefon (mam osiem telefonów na ampirowym biurku ze sfinksami, wszystkie nieczynne, tylko sfinksy się cholera obruszały, uw. Aut.), że w Zakopanem Bujakowa, synowa Franciszka Bujaka, ukonstytuowała podejrzaną „„GRUPĘ UŻYTKOWCÓW", którzy zbierają się potajemnie, czytają (horror!) „Przekrój" i eksportują do Szwecji i Ameryki różne wstrętne paciorki i tkaninki, z czego płyną różne wstrętne dewizy, za co niejeden sympatyczny frankofilityk może potem spokojnie wyjechać do Paryża. Żebym to ja tak mógł! Cóż, Panie Redaktorze, nie każdy, jak zauważył młody humorysta Kazimierz Mikulski, nie każdy może mieć świstawkę w tyłku, że wszyscy muszą się nachylać i świstać. Mnie świszczę wiatr. I ta stara krakowska piosenka: „A POD TĄ LIPKĄ, LIPKĄ ZIELONĄ MÓWILI SOBIE, ŻE SĄ GENIALNI"... Nuty załączam. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! GENIUSZE & RZEMIEŚLNICY Poseł Władysław Bieńkowski w swojej krakowskiej pogadance mówił ostatnio o konieczności stworzenia klimatu dla rzetelnej twórczości literackiej drugiej klasy, tej drugiej klasy, w którą tak znakomicie zaopatrywane są społeczeństwa: francuskie, anglosaskie i radzieckie. Że znakomicie, to chyba nie ulega wątpliwości, skoro nasz rynek wydawniczy zaczyna się coraz gwałtowniej karmić przekładami. Otóż Władysław Bieńkowski mówił o klimacie, to sporo, ale mnie się wydaje, że należałoby mówić jaskrawiej: o szacunku. Czymże bo jest ta drugoklaśna twórczość literacka po stronie producenta? Rzetelnym rzemiosłem. A po stronie odbiorcy? Kulturalną rozrywką. Przez rozrywkę do kultury. Niestety, Panie Redaktorze, nasz klan panów literatów, gdzie (słuchajcie!) namuliło się najwięcej staroszlacheckich nałogów (głos: tak!) niema, niestety, należytego zrozumienia dla rzetelnego rzemiosła ani dla rozrywki człowieka pracy. Tak. I jeżeli, Panie Redaktorze, będę na ten przykład pisywał mętne, ale sowicie terminologią naszpikowane artykuły dla mojego psa z kulawą nóżką, to wtedy powiedzą w każdym razie, że jestem hohopublicystą, ale jeżeli natomiast zacznę dla rozrywki pożytecznych ludzi, np. tapicerów, układać krzyżówki, rebusy i szarady, to oczywiście o pomniku mowy nie ma, gorzej! zakrzykną (słuchajcie! słuchajcie!), że zabawiam drobnomieszczan. A grunt to nie zabawiać, tylko pisać nudno jak flaki z olejem, byle genialnie, z gzymsem i z biglem. W ostatecznych konskwencjach: dziwaczny w naszej kulturze prymat literatury (tej genialnej) ze szkodą dla innych bardzej rzemieślniczych środków wypowiedzi i środków kontaktu, wstręt do użytkowości oraz kult dla rozmaitych objawień, natchnień i illuminacji. A powiadał mi Jerzy Zaruba, że jak malarz Humbugowicz malował na klęczkach Pana Jezusa, to Pan Jezus objawił mu się i powiada: - Słuchajcie Humbugowicz, wy mnie nie malujcie na klęczkach, tylko dobrze mnie malujcie. A dobrze to znaczy: rzetelnie i na termin. Serwus! Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! CO PAN SĄDZI O PRYMACIE LITERATURY? Otóż: Antoni Bohdziewicz realizuje obecnie film p:.: „Drukarnia na Grzybowskiej". Nie wątpię, że będzie to obraz dobry. Ale — powiedzcie mi, kochani parafianie, czy przypadkiem taki Antoni Bohdziewicz, a i inni filmowcy nie mają zbyt trudnych hyrb do przeskakiwania na swych filmowych rumakach? Czy, pytam się, Bohdziewicze mają wokół siebie tę plodna atmosferę filmowego wyczekiwania, atmosferę filmowego postulatu, bazującego na jakim takim znawstwie filmowym? Bo jeżeli ktoś po powrocie z kina zanudza swoją gospodynię streszczaniem fabuły filmu albo jeżeli ktoś dąsa się na polską produkcję filmową i robi nieporadne dowcipy, to to icszczc, Panie Redaktorze, nie ma nic wspólnego z filmową kulturą, z filmowym, podglebiem. Więc, nie owijając w bawelr? wyważonych drzwi otwartych, powiedzmy wreszcie sobie na ucho: Nasza Święta Inteligencja z jej pseudokwiatem i literatami nie ma żadnego zrozumienia dla pozaliterackich rzemiosł artystycznych i przesadny kult pióra kwitnie u nas, jakby to było Bógwico, jakby ciągle jeszcze nam świeciło słoneczko Zimoro wiców &Klonowiców. Historycznie, oczywista, w przesadnym kulcie pióra naturalnie nie ma nic tajnego. Imać się pióra szlachcicowi (czyjego imitatorowi) godziło się, ale już nie pędzla, narzędzia muzycznego, młoteczka, czy broń Boże, kielni. I to, Panie Redaktorze, pokutuje do dzisiaj, to nieznośne wybrzuszenie warstwy literackiej w złożach naszej gleby kulturowej. A gdzie się uczy pisarstwa nasza młódź poetycka? Czy w śwetlicach, na wystawach, na koncertach? Nie. On przelewają z pustego w próżne, czyli czytają nawzajem swoje tomiki, wpędzając się tym sposobem w ślepą uliczkę, gdzie zamiast pięknych latarń i zacnych kupieckich szyldów pobrzdąkują idiotyczne, przepraszam za wyrażenie, metaphory. Skutek? 82,5% nowych wierszy przypomina tzw. bobaki wyjmowane z nosa. Wszelako, dziadki, jeżeli gwałtem chcecie czytać „tomiki", to czytajcie Kallimacha po grecku i Horacjusza po łacinie, czego Warn życzy kochający Was dziadek Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! Niech Pan posłucha: O POLAKACH I POLKACH POLKA ROMANTYCZNA Ten gatunek, Panie Redaktorze, spotykamy nad brzegami stawów bądź jezior. Gatunek prawą ręką czesze rozwiany włos grzebieniem z celuloidu (w poezji: złoty grzebień), a lewą w międzyczasie gra na harfie. Zajęcie: tęskonta DO, zamyślenie NAD ojczyzną. Strój: szata powłóczysta, czyli rapsodyczna, we wzbałmoszonych włosach oczywiście przepisowa, niestety, gwiazda. Imiona: Eloe, Ellenai, Maryla, Laura. Polki romantyczne obrabiali na swoich artystycznych tokarniach — i nie bez skutku — panowie: Norwid, Słowacki, Jacek Malczewski i Grottger (Artur). Obrabiali, obrabiali, obrabiali, obrabiali, obrabiali, obrabiali cały czas. POLKA REALISTYCZNA Na ogół kelnerka. Ale któż, pytam się, Panie Redaktorze, w epoce niby to narastającego reportażowego realizmu opisuje we wstrząsający sposób i w mrożący krew w żyłach sposób tragiczne życie kelnerki w piekle rogrymaszonych inicjatorów prywatnych? Któż z naszych pp. pisarzów obrabia kelnerkę? Któż jej westchnienia, któż jej łzy policzy, nie mówiąc o dochodach? POLKA SURREALISTYCZNA Leży. Na kołdrze nie rozcięty tom elegancko niejasnych wierszy Delamerdre'a, a pod kołdrą natomiast duży wieprzowy kotlet. Pod poduszką otwarty duży słoik z musztardą. Jedno z powiedzeń: „W całym Paryżu nie można dostać takich szpilek do włosów, jakie obecnie produkujemy w Wałbrzyyyyychu". POLAK ZWANY PRZEZ KRAJOWYCH FAFUŁÓW I N1EDORAJDÓW POLAKIEM CYNICZNYM Pracowity, co już mu mają za złe. Nie upija się i nie kluczy. Mają za złe. To, co robi, robi dobrze i na termin. Mają za złe. Jest punktualny, a wszyscy spóźniają się albo przychodzą o dwa dni za wcześnie. Więc mają za złe. Bierze byka za rogi. Też mają za złe. Jeśli jest np. poetą, to nie opisuje własnego pępka, tylko wyrywa próchniejące zęby społeczeństwu. Znów mają za złe. A jeżeli tenże „cyniczny" Polak jest np. kupcem, to wszystkie umowy uważa za wiążące i myli się grubo, ponieważ produkujemy mnóstwo ludzi, którzy z lekkomyślnością szewców cudotwórców robią z gęby cholewę. A my chcemy robić z gęby instrument do wiążącego porozumienia się z ludźmi. Więc mają nam za złe. Przepraszam bardzo za kleksy, plamy od szmalcu z cebulką i nagły koniec. Świat mnie woła. Bogaty świat. Ciekawszy od „Listów z Fiołkiem". Na moje podwórze weszła orkiestra podwórzowa i gra, i śpiewa pod moim adresem: HEJŻE INO, FIJOŁECKU LEŚNY, CEMU ŻEŚ SIĘ NIE ROZWINĄŁ WCEŚNIEJ? Więc kłaniam się, Panie Redaktorze, tym muzykantom i odpowiadam im śpiewem gregoriańskim: BO NIE DOPUSZCZALI. P. S. A kaszki znów nie otrzymałem. Kochający Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! W SPRAWIE WYRODNYCH MATEK ( b a r d z o w a ż n e ! ) Znam np. wypadki, że matki biciem zmuszają swoje dzieci do recytowania moich wierszy, co już nie jest do pewnego stopnia w porządku, ponieważ Dzieci powinny kochać Poezję samoczynnie, a nie żeby ulegały presji w formie: — umrzyj, podły, a recytuj. Znany mi jest, Panie Redaktorze, również inny wypadek, gdzie wyrodna matka, chcąc kupić sobie brajtszwance, regularnie głodziła swojego dziesięcioletniego synka, żeby go tym sposobem przymusić do napisania popularnej powieści w trzech tomach (rodzaj „Trylogii"), bo ojciec pisywał tylko utwory liryczne, i to bardzo rzadko, ale za to o wątpliwej wartości handlowej, czyli tak zwane wyprzedzające epokę. Przykład trzeci: Jadwiga Gr. (Kraków) w ramach planu ogólnego umuzykalnienia nakłoniła podstępnie swoją córeczkę Basie do gry na saksofonie, skutek taki, że Basi nagle, widocznie skutkiem ciągłego dmuchania, wyrosły olbrzymie piersi na poziomie, Panie Redaktorze, piersi kobiet w wieku przełomowym i teraz biedne dziecko narażone jest na agresywność przechodniów, a czasem i pedagogów. Przykład czwarty: Dyrektorowa D. siedzi cały dzień w kawiarniach, a tymczasem dziećmi opiekuje się brutalna, wynajęta staruszka. Dzieci skazane są na stałe jedzenie fasoli z sosem pomidorowym. Jedyną lekturą tych dzieci jest „Pan Tadeusz". Na moje pytanie, gdzie mama, biedne dzieci odpowiedziały chórem: Wśród takich pól przed laty nad brzegiem ruczaju, Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju... Nb. wynajęta brutalna staruszka przyjmuje, jak stwierdziłem, na oczach tychże maleństw cynicznego młodzieńca blond, który niby to zajmuje się naukowym kolekcjonowaniem owadów, a w gruncie rzeczy spekuluje li tylko na niewyżytych instynktach ludzkich. Wszystko to, co powiedziałem wyżej, dotyczy (przykład piąty) w równej mierze Wandy B., zmuszającej swojego dwudziestoletniego syna do chodzenia pięć razy w tygodniu do Muzeum; przy kład szósty — Zofii R., matki, która adoptowała dwunastu malutkich braci, tworząc z nich pod wpływem lektury „Ruchu Muzycznego" małą symfoniczną orkiestrę, a ta ostatnia przeszkadza mi pracować; oraz Genowefy O. (przykład ostatni), również wyrodnej matki, która swoje osławione bliźnięta bez przerwy fotografuje, czym wspomniane bliźnięta może doprowadzić do estetyzmu, a od estetyzmu już tylko jeden krok, Panie Redaktorze, do rozkładu, o czym zawiadamiam i bez komentarzy komunikuję. Karakuliambrq Szanowny Panie Redaktorze! SIEDEM DNI Z HERMENEGILDĄ PONIEDZIAŁEK Wróciła. Węszy i, zdaje się, wywęszy. Trudno. Jestem przygotowany na wszystko. Podczas obiadu zaczęły się pierwsze aluzje domojego trybu życia. Nie zaprotestowałem. Zresztą, panie Redaktorze, jak mogłem zaprotestować, skoro pod wpływem amnezji istotne zapomniałem usunąć z szafkowego zegara flaszek po syntetycznej jałowcówce? Flaszki znalazła, twarz uszkodziła. Boli. Jakie to szczęście, że jutro jest wtorek! WTOREK Postanawiam ją przebłagać. Kwiaty noszę skrzyniami i kubłami. Nic nie pomaga. Zaproponowałem po południu, że zaprzęgnę się do dorożki w charakterze konia i w ten sposób dam jej publiczny dowód mojego hołdu. Odpowiedziała, że mi nie ufa. ŚRODA Pobiła mnie maszynką do kręcenia mięsa. Przybyły natychmiast lekarz kazał mi się położyć do łóżka i czytać rzeczy pogodne. Przeczytałem rocznik dawnego „Kuriera Czerwonego". CZWARTEK Zastanawiam się, czy by nie wziąć się z kolei do bicia Hermenegildy. Ale czym? I po drugie: czyż można fizycznie znieważać kobietę? A jednak okazuje się, że można, ponieważ w chwili gdy piszemy te słowa, Hermenegilda leży całkowicie nieprzytomna od ciosów, które zadałem jej za pomocą zwykłej szczotki. PIĄTEK Gości nie przyjmujemy, bo po prostu nie możemy wstać z łóżek i otworzyć drzwi, a tzw. służba już dawno zbiegła. Propozycja, żeby się zająć muzyką, zostaje przyjęta przez Hermenegildę wybuchami śmiechu. Po cichu odkręcam kran z wodą. SOBOTA Woda zalewa mieszkanie. Hermenegilda prawdopodobnie wyprowadzi się. Co do mnie, postanowiłem być obojętny. W fotelu (po babce) unoszę się najspokojniej na powierzchni. Zawsze marzyłem, żeby mieszkać nad wodą. NIEDZIELA Hermenegilda wyjechała. Woda opada. W kościołach dzwony. Mój Boże, Panie Redaktorze, jakże życie jest w gruncie rzeczy piękne! Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! Od dłuższego czasu nie pisałem do Pana serdecznie, tylko ciągle rozśmieszałem drobnomieszczan, jak gdyby ci ostatni nie mogli zabawiać się inaczej, nie, oni akurat muszą czytać „Listy z Fiołkiem". Więc, Panie Redaktorze, proszę posłuchać: Zawsze na przełomie jesieni męczy mnie melancholia, czyli mówiąc po polsku, rozpacz kardynalna. I wtedy nie mogę sobie zupełnie rady dać. A gdzież mam, Panie Redaktorze, szukać rady, jeżeli nie w „Przekroju"? Bo nawet jeżeli takiego „Kącika" nie ma, to przecież można by go z powodzeniem założyć. Mało to melancholików? Tysiące. I każdy chętnie by sobie poczytał, co podczas ataku melancholii czynić należy. Zaraz Panu powiem, jak się u mnie ta melancholia objawia. Otóż niestety dosyć nieprzyzwoicie. Bo czy w tramwaju, czy w muzeum smutek taki nagle na mnie nachodzi, że rady sobie dać nie mogę i łzy ciurkiem kapią na posadzki, podłogi i inne urządzenia architektoniczne. Więc to dosyć nieprzyzwoicie wygląda. Gorsze jeszcze są te rzeczy, że, Panie Redaktorze, pod wpływem tej mojej, jakby to powiedzieć, osobistej melancholii całe społeczeństwo wpada w rodzaj prostracji i zaczynają się dziać rzeczy, które się dziać nie powinny, a więc np. HISTORIA SKRZYPKA Z FILHARMONII W GOGOLINIE Od dłuższego czasu nie gra, tylko pokój swój napełnia łzami do tego stopnia, że pod wpływem wilgoci od tych łez dostał kardynalnego reumatyzmu. HISTORIA HERMENEGILDY KOCIUBIŃSKIEJ Również pod moim wpływem rozstroiła się kompletnie i w tej chwili, kiedy piszemy te słowa, znakomita, nieporównana poetka hermetyczno-sympatyczna, autorka tylu książek, twórczyni „balkonizmu", jest w pewnym sensie dogorywająca. Melancholia. Właśnie smutek i nic więcej. A zresztą w tym wszystkim nie ma nic dziwnego. Każdy dorosły człowiek jest w gruncie rzeczy racjonalistą, ale — nie zapominajmy — że pod powłoką dorosłości kryje się w każdym człowieku dziecko z dużymi, zdziwionymi oczam, czego bynajmniej Panu Redaktorowi ani Pan Redaktorowej nie życzę. Z poważaniem Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! EGZAMIN UCZCIWOŚCI Poniżej zebrałem mnóstwo pytań, wszystkie pod adresem naszych Czytelników, mając nadzieję, że dla niejednego z nich staną się one przedmiotem poważnych medytacji, a może i punktem zwrotnym w tak zwanym życiu etycznym. Bo jak to mówią: od rzemyczka do koziczka. Jeden warunek: na pytania należy odpowiadać s z c z e r z e , gdyż w przeciwnym wypadku chybiają one całkowicie celu. P y t a n i e l Czy jadąc tramwajem bądź autobusem nigdy nie usiłujesz się zaszyć w kącie, żeby nie zapłacić biletu? P y t a n i e 2 Czy wyrzucasz przez okno niedopałki, gdy nikt nie patrzy? P y t a n i e 3 Czy na przyjęciu nie dokładasz sobie cukru, gdy wszyscy wyjdą z pokoju? P y t a n i e 4 Czy nie czytasz cudzych listów? P y t a n i e 5 Czy na pogrzebie zamożnej a natrętnej cioci przelewasz krokodyle łzy, jakkolwiek w gruncie rzeczy nie posiadasz się z radości? P y t a n i e 6 Czy na podarkach ofiarowanych przyjaciołom nie zostawiasz czasem umyślnie naklejki z ceną, chcąc w ten sposób podkreślić, ileś na nich wydał? P y t a n i e 7 Czy wykorzystując nieobecność gospodarzy nie czyścisz swoich butów cennym obrusem lub portierą? P y t a n i e 8 Czy na pytanie żony (męża), czy ją kochasz, nie odpowiadasz kłamliwie „tak", byle skończyć z irytującą Cię indagacją? P y t a n i e 9 Czy, mając sztuczne zęby, nie usiłujesz wmówić w otoczenie, że są one właśnie prawdziwe? P y t a n i e 1 0 Czy nigdy nie miałeś ochoty do napisania paru nieprzyzwoitych słów na ścianie w miejscach użyteczności publicznej? P y t a n i e 1 1 Czy z natłoczonej poczekalni nigdy nie usiłowałeś przedostać się do gabinetu dentysty poza kolejką? A jak było w ogonku do kasy z biletami? P y t a n i e 1 2 Czy z biura, w którym pracujesz, nie zabierasz potajemnie ołówków, papieru, spinaczy itp. rzeczy? P y t a n i e 13 Czy nigdy nie okłamałeś żadnego urzędu? P y t a n i e 1 4 Czy w pociągu nie krzyczysz, że już absolutnie nie ma miejsca, gdy przecież znalazłoby się jeszcze miejsce dla tej otyłej pani z sześcioma malutkimi koszyczkami? Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! KRAKÓW, MIASTO DŹWIĘKOWE Hejnały z Wieży Mariackiej oczywiście pomijam, ponieważ są to dźwięki powszechnie znane i — że się tak wyrażę — wielostronnie opisywane. Chodzi mi tutaj przede wszystkim o dzwony. Otóż, dopóki człowiek jest zdrów, oczywista, że dzwonów nie dostrzega, a nawet, można powiedzieć, słucha ich z niejakim zadowoleniem. Ale spróbujcie, Czytelnicy, przeleżeć choćby jedną noc w Krakowie w gorączce, a zobaczycie wtedy, jak nietrudno jest o furię pod wpływem tego dziń-dziń, bing-bong itp. Już człowiek zasnął, już wędruje przez pierwszorzędne tereny, gdy wtem bumm! można powiedzieć w sam łeb, a to nic, tylko gdzieś zadzwonili na kwadrans. Po kwadransie przyjdzie oczywista kolej na pół godziny, potem na trzy kwadranse, w końcu na całą godzinę. Przy okazji należy wyrazić ubolewanie, że zegary wieżowe nie są dwudziestoczterogodzinne. Wtedy, cierpiąc np. nocą na zapalenie okostnej, po wysłuchaniu trzech kwadransów na dwunastą mielibyśmy zawsze szansę wysłuchania pełnych dwudziestu czterech uderzeń o północy. A droga do świtu zaczyna się po północy. Dzwony dzwonią, do bramy też ktoś dodzwania się bezskutecznie, w pobliskim pensjonacie w związku z imieninami wybijają szyby, szoferzy grają na klaksonach, chmury biegną przez strop. No i oczywiście dzwony regularnie. A tu, Panie Redaktorze, zapalenie okostnej rozwija się w dalszym ciągu i powolut- ku nadciąga świt z trzepaniem dywanów i pierzyn, piłowaniem drzewa za pomocą piły elektrycznej i analogicznym wybijaniem szyb w pobliskim pensjonacie, ponieważ, jak nas informują, uroczystość imieninowa przybiera na serdeczności. W ten sposób mija dzień. A gdy dzień jakoś przeminie, znowu nadejdzie przeklęta noc i dźwięki, i szmery całego miasta znowu sprzysięgną się na mnie, bezsennego człowieka! Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! O SZOPENIE I SZEŚCIU ZAPROSZENIACH Wbrew nikczemnym plotkom rozsiewanym w „Kopciuszku", „Pickwicku", u „Fuchsa" i innych Instytutach Wytwornego Życia Intelektualnego, jakobym, imitując nieudolnie Torąuata Tassa, oszalał z miłości, dementuję uprzejmie, że ostatnie tygodnie spędziłem w uciążliwych podróżach w imię najwyższych zasad savoir-vivre'u, vide „Przekrój", tygodnik ilustrowany, „Savoir-vivre" kolegi Jana Kamyczka. Otóż dokładnie trzy tygodnie temu, pamiętam jak dziś: we wtorek otrzymałem sześć pism treści następującej: „Szanowny Panie Kolego! Jako b. wychowanek naszego Gimnazjum (tu nazwa odnośnego zakładu naukowego i adres) zechce Pan niewątpliwie przybyć na zjazd b. wychowanków tegoż i przyczynić się tym sposobem do uświetnienia itd." P o d p i s y Nieomal identyczne w treści i formie zaproszenia wysłały: 1) Gimnazjum matematyczno-chemiczne drą Kubła w Radomsku; 2) zasłużone gimnazjum Antoniego Patykiewicza z łaciną nie obowiązującą w Kątomierzu; 3) gimnazjum na świeżym powietrzu Rybkina, czyli tzw. szkoła radosna, Płock; 4) połączone Zakłady Naukowe bci Rójek w Łowiczu; 5) Instytut prof. Bomba i 6) Wyższa Szkoła Baletowa w Warszawie. Oczywiście, proszę Pana Redaktora, że natychmast opuściłem Kraków i we wszystkich wspomnianych świątyniach wiedzy wygłosiłem półgodzinne przemówienie, podnosząc wiekopomne zasługi odnośnych dyrektorów i wzruszając do łez tysiące nauczycielek, które, oczywista, w międzyczasie osiwiały kompletnie. Tu i ówdzie, wykorzystując do pewnego stopnia atmosferę koleżeńskiego roztkliwienia, zaciągnąłem mniejsze i większe pożyczki, co chyba nie może być poczytane mi za złe z uwagi choćby na ułomność natury ludzkiej. P. S. Warszawski dziennik „Słowo Powszechne" zapytuje mnie, czy należy sprowadzić zwłoki Fryderyka Chopina do Polski. Uważani, że natychmiast. Sprawa jest pilna i nie cierpiąca zwłoków. To skandal, Panie Redaktorze, żeby bądź co bądź zdolny kompozytor tułał się dotychczas za granicą w charakterze emigracyjnego nieboszczyka! Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! WSZYSTKO O KRAWATACH NOWE SPOSOBY NOSZENIA KRAWATÓW KRAWATOWE CURIOSA ITP. POCKET-METHOD W Londynie rozpowszechniła się, szczególniej w dzielnicy bloomsbury, „metoda kieszeniowa". Krawat nosi się w kieszeni spodni. Służy on w ten sposób jednocześnie jako chustka do nosa. A LA SARTRE W Paryżu ostatnio jest modny tzw. sposób egzystencjalistyczny. Krawatem, w miarę szerokim i ciepłym, obwiązuje się głowę. Plusy: oszczędność na kapeluszach. Minusy: śmieszny i niepoważny wygląd męczennika mody. WIĄZANIE PRZYJACIELSKIE Przyjaciele np. mogą związywać się krawatami i w ten sposób podkreślać to, co ich łączy. Jest to, oczywista, z jednej strony niewygodne, ale z drugiej: wyrażenie „dozgonny węzeł przyjaźni" przestaje być pustym symbolem. DZIWNY ZWYCZAJ W GOGOLINIE W kawiarniach gogolińskich oddaje się w szatni nie tylko walizki i parasole, ale przede wszystkim krawaty, które portier rozwiesza na specjalnych widełkach. Ciekawą tę wiadomość zawdzięczamy drowi A. Barańskiemu z Kuszczy. Zachęcamy naszych Czytelników niniejszym do nadsyłania krótkich wiadomości o tego rodzaju obyczajowych curiosach. KRAWATY APOPLEKTYKÓW Mężczyźni cierpiący na interesującą skłonność do apopleksji nie powinni krawatów nosić w ogóle, a w każdym razie powinni zdejmować je na trzy dni przed śmiertelnym atakiem, ponieważ swobodnie oddychająca szyja gwarantuje pacjentowi swoistą płynność w przechodzeniu ze stanu cywilnego do stanu pozagrobowego. Paweł K., nieboszczyk, pisze: „Jestem wdzięczny do grobu Panu Redaktorowi za znakomitą radę usunięcia krawata na trzy dni przed atakiem. Osłodziło to rodzinie, a również mnie ciężkie chwile agonii. Obecnie czuję się zupełnie dobrze". ZASTOSOWANIA PARADOKSALNE Krawata możemy używać jako zakładki do książki, i nawet przy czytaniu dzieł muzykologicznych, jak np. „Pasji chorałowej w Polsce" drą Włodzimierza Poźniaka, nakładem wydawnictwa „Nasza Przeszłość". Krawat, jeżeli mocny, nadaje się również znakomicie do przycumowania togi. Latem krawatem możemy tępić muchy, te roznosicielki chorobotwórczych bakterii, w zimie zatykać szpary w podłodze. „Zabawa w krawat" podczas cichych zimowych wieczorów rodzinnych również ma mnóstwo uroku. „Zabawa w krawat" polega po prostu na połykaniu krawata. Kto z towarzystwa połknie i nie udusi się, otrzymuje herbaty. skromną nagrodę w postaci np. szklanki UWAGA JĘZYKOZNAWCZA kować go jako krakowianina. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! GRUSZKI PRONASZKI Od chwili kiedy w szczecińskim „Orbisie" przeczytałem Ogłoszenie „ZNAKOMITA ŚPIEWACZKA LECZY TARCZYCĘ", od tej chwili pojąłem, że mógłbym — jako poeta liryczny — leczyć ischias za pomocą gry na organach, a w wolnych chwilach zajmować się podnoszeniem oczek, wyrywaniem zębów, a nawet pisywaniem recenzji z wystaw malarskich. To ostatnie zajęcie o tyle by mi jednak, Panie Redaktorze, nie dogadzało, że nie lubię wychodzić z domu. Ale od czego pomysłowość! Nie ma sytuacji bez wyjścia — jak powiedział św. Chryzostom, kiedy po przyjściu do przytomności stwierdził, że jest w raju. I ja też znalazłem wyjście. Wypożyczyłem obraz od Zbigniewa Pronaszki i wystawę malarską urządziłem sobie we własnym domu. Na godzinę szóstą rano kazałem zebrać się najdroższej rodzinie przed „Gruszkami", a sam, ku przerażeniu najdroższej rodziny, wyszedłem z łazienki o g. wpół do jedenastej, w pożyczonym cylindrze i w pożyczonych białych getrach. Po przecięciu wstęgi żyletką wygłosiłem następujące przemówienie*: „Najdroższa rodzino! *Zaznaczam, że pod wpływem patosu cylinder co chwila spadał mi z głowy, co właśnie mąciło patos chwili. (Uw. Aut.) Belgijski kompozytor Cezar Franek napisał dwa lata przed śmiercią bardzo złą symfonię. Jakże inaczej polski malarz Zbigniew Pronaszko, który im starszy, tym doskonalszy! Oczywiście, że z powodu braku miejsca nie będę tutaj rozwodził się (fala niepokoju w rodzinie) nad trudnymi założeniami formalnymi (fala niepokoju opada), które przy niniejszych »Gruszkach« postawił sobie Pronaszko. Ja zwrócę uwagę tylko na treść, bo obraz musi mieć narodową treść. Więcej polskiej treści! Otóż: pomyślcie tylko: któż by mógł Zbigniewowi Pronaszce zabronić namalowania obrazu np. pt. »Ananasy w szampanskom« albo pt. »Złośliwy paryski hrabia czterema kołami kosztownej karety przejeżdża na śmierć nocnego stóża, cierpiącego nb. na nieuleczalną żółtaczkę«! Nikt. A jednak Pronaszko, omijając wszelkie owoce zagraniczne, maluje właśnie zwyczajne ludowe gruszki. Koszyczek do jabłek (obok) został wykonany przez Spółdzielnię Wkliniarską >> Nostalgia«, a kolorowa serweta, na której stoi cała martwa natura, pochodzi niewątpliwie z Zakładów Włókienniczych na Ziemiach Odzyskanych. Rama obrazu została również całkowicie wykonana w Polsce, wysiłkiem polskiego ramiarza, stolarza, lekarza i aptekarza, bb nie jest wykluczone, że ramiarz cierpiał na nerki. Jedno tylko mi się nie podoba. Ten łabędź na wazonie. Po pierwsze łabędź nigdy nie bywa niebieski, a po drugie — do jasnej cholery — jaki jest pożytek z łabędzia, a po trzecie — czy łabędź jest polskim ptakiem? A może Mistrz Pronaszko chce się bawić w poetę Słowackiego? Nie tędy droga". Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! W SPRAWIE UMUZYKALNIENIA W mieście, z którego niedawno wróciłem (nazwy miasta nie podaję, bo jedna pani mnie prosiła, żeby tych spraw wyraźnie nie poruszać), umuzykalnienie przybrało takie groźnie rozmiary, że właściwie, można powiedzieć, sprawa nadaje się do dyskusji. Otóż: tragedia muzyczna zaczęła się zaraz na wstępie, na dworcu. Znakomitego poetę, któremu towarzyszyłem jako sekretarz i zausznik, powitał chór kantatą od słów: Hej, witajcie w naszym grodzie, Goście mili, ukochani! Tego refrenu wysłuchaliśmy co najmniej siedemdziesiąt razy, stojąc pod ulewnym deszczem. W końcu, Panie Redaktorze, do hotelu przepilotowała nas jakaś entuzjastyczna staruszka, ale ponieważ przez cały czas w samochodzie grała Moniuszkę, Maklakiewicza i Perkowskiego na waltorni, a szofer też trąbił swoje, w uszach nam coś, że się tak wyrażę, nawaliło, i to przed samym hotelem. (W sprawie tych uszu używam, niestety, nienaukowego wyrażenia nawaliło, ale zaznaczam, że nie posiadam wyższego wykształcenia lekarskiego, tylko ściśle domowo-intuicyjne.) Tutaj uprzedzam Pana Redaktora, że robię się coraz bardziej zdenerwowany. Bo hotelowy portier jest zajęty przedmuchiwaniem fletu i prosi nas, żebyśmy przyszli za cztery godziny. Trudno. Idziemy na obiad. Podczas obiadu cztery otyłe śpiewaczki śpiewają unisono „Góralu, czy ci nie żal odchodzić itd.", a jednocześnie mieszcząca się nad restauracją miejscowa filharmonia rżnie od ucha do ucha „Fantazję polską" śp. Paderewskiego i tzw. „Motywy perskie" Szabuniewicza. Ponadto z kasy restauracyjnej wydobywa się cichy dźwięk wiolonczeli, na której przygrywa rozmarzony restaurator. Kiedy podczas deseru pewien blondyn z Bachem pod pachą zapytuje nas dość gwałtownie, czy przypadkiem nie mamy do sprzedania organów, przychodzimy do wniosku, że jedynym logicznym wyjściem z sytuacji jest natychmiast wstać od stolika i natychmiast wykonać taniec z kastanietami. Tak! Kelner podaje kastaniety. Tańczymy. Staruszka z waltornią znowu pojawia się na widowni i proponuje nam całkowite umuzykalnienie. Na propozycję odpowiadamy odmownie i nocą uciekamy z miasta. Boże, jakże miło jest wrócić do cichego, życzliwego Krakowa! Więc i Pan, Panie Redaktorze, niech będzie życzliwy dla mnie i wybaczy mi, że niniejszy „List z Fiołkiem" napisałem przez pomyłkę na papierze nutowym stalówką wprawioną w smyczek. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! ŚWIĘTY FRANCISZEK I MAŁE ZWIERZĘTA Tutaj, na obrazku, jak Pan Redaktor widzi, Jerzy Zaruba, co przecie łatwo poznać, narysował świętego Franciszka, w momencie gdy tenże rozmawia z chorym pieskiem. Właściwie rysunek Zaruby sam się tłumaczy: chory piesek, chory osiołek, na gałązce chory ptaszek, a pośrodku ten święty powszechnie znany z niebywałej serdeczności. Jedna tylko jest rzecz, którą Panu Redaktorowi winieniem wyjaśnić: księżyc. Dlaczego księżyc? Otóż dlatego księżyc, że na obrazku jest noc, pacjenci nocą cierpią najdotkliwiej i właśnie dlatego ten dobry święty przychodzi do nich nocą. Wzywam więc Pana Redaktora, aby kochał zwierzęta, a dla chorych miał tak zwane serce, a Czytelnicy „Przekroju" żeby od środy także kochali. Proszę przysłać mi kaszkę. Pański daleki Karakuliambro W SPRAWIE LEWICOWYCH DROBNOMIESZCZAN Szanowny Redaktorze Panie! Niech pan mi wytłumaczy, po co ciągle po Polsce jeszcze chodzą lewicowi drobnomieszczanie? Cóż nam z tych pobielanych grobów, tchnących agonią oczywistą, z tych arcy-super-hurra-snobów i pseudorewolucjonistów? Z tych wszystko wciąż akceptujących, byle mieć spokój idealny, byle rosołek (grunt gorący!) i w saloniku sztuczne palmy. Niech pan mi powie, Redaktorze, czy by nie można w końcu przecie porzucić ich na bocznym torze, gdzie zimą śnieg, a zielsko w lecie. Można by także szyld z tej racji pouczający niesłychanie: TUTAJ NA SENNEJ STOJĄ STACJI LfiWICOW: DROBNOMIESZCZANIE. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! ŻONY DZIELĄ SIĘ NA GŁUPIE I MĄDRE ŻONA GŁUPIA Głupie są najszczęśliwsze, ponieważ nigdy nie widzą tego, co się koło nich dzieje. Gdyby mąż wrócił do domu późnym wieczorem w różanym wieńcu na łysej głowie, grając na flecie i w towarzystwie dziesięciu, jakby się wyraziła p. Świrszczyńska, bachantek, to i tak głupia żona nie miałaby do męża pretensji i uwierzyłaby w końcu, że to wszystko razem to jest takie nowe zarządzenie biurowe. ŻONA MĄDRA Żona mądra postępuje tak jak żona głupia, z tą różnicą, że jej toleracja dla słabości męża wypływa nie z braku rozumu, ale z nadmiaru rozumu, co w gruncie rzeczy na jedno wychodzi. ŻONA PODEJRZLIWA Jest to rodzaj żony najgorszy. Niech mężowi np. zapłacze się w papierach program teatralny, załóżmy z przedstawienia „Hamleta", awantura nieunikniona: — Ach, to tak? To ze mną nie mogłeś pójść się zabawić na „Hamleta", na to nieśmiertelne arcydzieło Wacława Szekspira, ale z tą lafiryndą mogłeś! Itd., itd., itd. Tu trzeba zaznaczyć, że facet jest Bogu ducha winien, że naprawdę nie zna żadnej lafiryndy, że nigdy na „Hamlecie" nie był, a program otrzymał w prezencie, do owijania śniadań. ŻONA SZALONA Typ znany, ale mało opisany. Ciągle grozi: trucizną, rozwodem, wyjazdem, przyjazdem i tak zwanym piekłem. O gastronomii nie ma, oczywista, zielonego pojęcia. Może to i lepiej. Ponieważ pudełko pinesek wrzucone w furii do rosołu nierzadko stawało się przyczyną śmierci żarłocznego mężczyzny. ŻONA ZMYŚLONA Ten typ jest znany tylko przez mężczyzn obarczonych tak zwaną wyobraźnią. Któryś z rosyjskich pisarzy opowiada 0 dziwaku z małego, nudnego miasteczka, który co parę dni zajeżdżał na dworzec i z honorami odwoził do domu rzekomego gościa, kłaniając się co chwila pustemu miejscu w dorożce, ot, byle się rozerwać. Podobnie, Panie Redaktorze, jest i z tą żoną zmyśloną. Można sobie wymyślić blondynkę i brunetkę, małą 1 dużą, a nawet głuchą, jeśli Pan chce, żeby była naprawdę dobra i żeby jej nie drażniło to, że Pan cały dzień śpiewa: CZY PAMIĘTASZ TĘ NOC W ZAKOPANEM? Karakuliambro Do Redaktora „Przekroju" Drogi Marianie! W dniu wczorajszym lekarz zalecił mi dwa tygodnie bezwzględnego wypoczynku. Wobec tego proszę Cię o dwa tygodnie bezwględnego urolpu. Pomyśl, że od dnia przyjazdu do Polski prawdziwego odpoczynku nie miałem ani chwili, a przecież od tego pamiętnego dla mnie dnia będzie już niedługo — chwalić Boga — dwa lata. Bardzo więc proszę Cię o ten urlop, nie tylko, żeby pogrążyć się w upragnione lenistwo, ale przede wszystkim dlatego, żeby móc napisać kilka wierszy. Bo nagle, wyobraź sobie, okazało się że w Nowej Polsce nie ma Nowej Poezji, tylko tania retoryka względne fotoplastikony groszowych wizjonerów. Miałem okazję oświadczyć niedawno pewnemu Majorowi w Warszawie, że z tą Nową Poezją w Nowej Polsce jest w tej chwili tak, jak z trudnym patrolem na froncie. To przecie nieważne, czy na patrol pójdę ja, czy kto inny, grunt, żeby zadanie zostało wykonane. Na to Major z uśmiechem: — Ależ na trudny patrol ludzi się wybiera! Proszę bardzo. Mogę spróbować i ja. Pójdę. Zadanie będzie wykonane. Szkoda tylko, że kiepski jestem na zdrowiu. Ale to nic. To przejdzie. Zresztą - stan mojego zdrowia może martwić Ciebie, Marianie, ale na pewno rozweseli niechętnych oraz, jak się okazało, moich dość wpływowych kalumniatorów. Twój wszędzie Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! ŚMIERĆ PUDLA Za dawnych czasów, jak twierdzi moja babcia, każda rodzina miała pudla. Wyżej wspomniany pudel był niesłychanie mądry. Przynosił bułeczki i ser holenderski za sklepiku, kręcił rożen z baraniną, nierzadko pomagał dzieciom w geometrii. Jako wypróbowanego przyjaciela rodziny można go było zawsze z całym spokojem zostawić „na gospodarstwie", bo nic nie ukradł, niczego nie stłukł, a nawet, jak twierdzi moja babunia, czasem zdarzało się, że powracający domownicy zastawali rozwieszone girlandy i napis na suficie: WITAJCIE. W starych wypisach, panie Redaktorze, pełno jest opowiadań o sercu i mądrości pudlów. Wiarygodności podanych tamże faktów nie podobna kwestionować, ponieważ trudno jest przypuścić, żeby ktoś chciał okłamywać malutkie dzieci. Ze sławnej swego czasu chrestomatii Dariusza Franciszkiewic/ a pozwalam sobie tedy zacytować dwie takie psie anegdotki: PUDEL W ROLI LEKARZA Sławny lekarz francuski Mathieu Courbon dostał apopleksji (na skutek rozwiązłego trybu życia) w momencie, gdy zabierał się do przeprowadzenia operacji na jednym ze swych znakomitych pacjentów. Co robi pudel lekarza? Pudel lekarza przebiera się w biały fartuch i bez drgnienia powiek wycina nieszczęśliwemu holenderskiemu królowi wyrostek robaczkowy i cały szereg innych irytującyh organów. Król holenderski po przyjściu do przytomności oczywiście płacze ze wzruszenia i zwiesza na szyi pudla kolosalny order. Bez komentarzy. PUDEL POETĄ Poeta portugalski Dante Ildebrande Pizetti Oho, którego wpływ na poezję europejską rośnie z dnia na dzień, cierpiał w wieku podeszłym na sklerozę. Toteż pracował z coraz większym trudem, aż w końcu przestał pisać zupełnie. Ale co się dzieje? Mimo to, że Pizetti Oho leży zwalony niemocą, w pismach Lizbony ukazują się w dalszym ciągu jego utwory, zadziwiające śmiałością wizji i wyczuciem aktualności. Zagadka wyjaśnia się wkrótce. To wierny pudel Pizettiego Hieronim zatruwał się kawą i alkoholem i — że tak po wiem— wyduszał z siebie odpowiednie utwory. A dziś, Panie Redaktorze, gdzie są takie pudle? Powyzdychały? Ja bym prosił o szybką odpowiedź. Karakuliambro OTO MOJE ZAGADKI NA ŚWIĘTA: Szanowny Panie Redaktorze! ROZRYWKI ŚWIĄTECZNE DLA OSŁABIONYCH UMYSŁOWO Wojna, ten dziejowy kataklizm, niejednego z nas nadszarpnęła mentalnie. Według statystyki prof. Bączyńskiego co najmniej u 2000000 ludzi mózg, ten bezcenny aparat, funkcjonuje nie tak, jakby powinien. A jednocześnie, Panie Redaktorze, zauważyłem, że odpowiedzialni kierownicy działów szarad i różnych łamigłówek tak układają te rzeczy, że tego nikt nie może rozwiązać, chyba, że jest jednostką wybitną, na miarę, że się tak wyrażę, Annasza. Więc pytam: czemu tak się dzieje? Skąd ten sadyzm? To znęcanie się nad nie zawsze genialnymi umysłowościami Czytelników? Toteż — zanim czynniki kompetentne zajmą się tą skomplikowaną sprawą — pozwoliłem sobie, proszę Pana Redaktora, ułożyć pewną ilość zagadek dostępnych dla każdego. Jakże bo miło będzie niejednemu ojcu rodziny, cierpiącemu na ischias, neuralgię, apopleksję i schizofrenię, rozwiązać z błyskawiczną łatwością parę takich moich zagadek! Ta błyskawiczna łatwość powróci wspomnianemu ojcu wiarę we własne siły, natchnie go otuchą oraz wzbudzi podziw otoczenia, które, jak wiadomo, nie zawsze ustosunkowuje się się w sposób właściwy do ludzi osłabionych umysłowo. 1) Ma cztery nóżki, ogonek i mówi hau-hau? 2) Kto odkrył Amerykę i po co? 3) Stoi w stajni, uchem strzyże? (O d p o w i e d ź: fryzjer.) 4) Jakiej części ciała używamy do siedzenia w poczekalni dentysty? 5) Kto jest autorem arcydzieła „Góralu czy ci nie żal Odchodzić od stron ojczystych, Świerkowych lasów i hal, I tych potoków srebrzystych"? 6) Kto miał w XVI wieku największe uszy? 7) Na co umarł Adam Mickiewicz? 8) Do czego służy głowa? 9) Bardzo duża widownia. Bardzo dużo krzeseł. Bardzo estetyczna scena. Wszystko bardzo estetyczne. Kandelabry i żyrandole. Żyralndole i kandelabry. Perfumy. Fumy. Atmosfera najwyższego wtajemniczenia. Stratosfera najwyższego intellllllektualnego napięcia. Na pustej widowni siedzi samotny facet i ziewa. Na scenie stoi kilku facetów, którzy się męczą. Co to jest? ( O d p o w i e d ź : Wieczór autorski poetów z „Klubu Pickwicka".) Wesołych świąt Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! Dziś nadzwyczajna okazja! CZTERY TEMATY W JEDNYM LIŚCIE! CO TO ZNACZY KDK? „AUTORZY WŚRÓD SWOICH CZYTELNIKÓW" MODY WARSZAWSKIE oraz Piekielne Post Seriptum: WPROWADZAM PRZEPUSTKI I Otóż: Wyobraźmy sobie, Panie Redaktorze, że, idąc ulicą, upadam na głowę i pod wpływem tego tragicznego wypadku staję się nieprzejednanym wrogiem KDK, czyli Klubu Dobrej Książki. Oczywiście natychmiast dzwonię do wszystkich zaprzyjaźnionych redakcji i inspiruję kampanię przeciwko KDK. Oczywiście ukazują się tytuły: Widmo KDK nad Polską! Członek KDK morduje żonę i dzieci. Jeszcze jedna ofiara ślizgawicy i lektury: zaczytana staruszka z KDK łamie nogę itp. Naturalnie, że tego rodzaju negatywna, warcholska akcja odniosłaby właśnie pozytywny skutek. Bo szepty i świsty bezpłodnych teoretyków to jeszcze jeden pomyślny wiatr dla takiej działalności praktycznej, która trafia w sedno. Bo KDK, Klub Dobrej Książki, zaspokaja GDK — głód dobrej książki. Bo KDK daje książkę tanią, nareszcie tanią! Bo KDK planuje swoje wydawnictwa, uwzględniając postulaty czytelników. Bo dzięki KDK miliony ludzi w Polsce staną się znowu szczęśliwymi posiadaczami własnych księgozbiorów. Bo — tu czuję przypływ sił proroczych i łzy wzruszenia zalewają mi rękopis — przyjdzie czas, kiedy cała Polska będzie jednym wielkim KDK, Klubem Dobrej Książki. MY I ONI, TY I JA - KAŻDY CZŁONKIEM KDK! II „Autorzy wśród swoich czytelników" to druga rewolucyjna akcja spółdzielni „Czytelnik". Brałem właśnie w tej akcji udział objeżdżając miasta i miasteczka Wybrzeża. Podczas mojego objazdu zrozumiałem, że: 1. Od salonów naszych perorujących intelektualistów do szarej Polski jest tak daleko jak stąd do księżyca; 2. Że poezja na dziś musi być jak gorący pocałunek. Innej poezji oni nie chcą. Inna poezja nie ma szans. I na to nie ma rady, choćby nie wiem ile pliszek chwaliło swoje ogonki. III W pewnych wytwornych kołach warszawskich jest moda obecnie na: romantyczny heroizm, smutek, zamyślenie, a nawet szloch. Do najlepszego tonu należy np. nie donieść kanapki z łososiem do ust i rozpłakać się ze wzruszenia. IV (POST SCR1PTUM) Z powodu wielkiego napływu wielbicieli do mojej Osoby wprowadziłem na wzór warszawski przepustki do mojej Osoby. Teraz u mnie, Panie Redaktorze, siedzi na dole w portierni pięciu ironistów, z których pierwszy patrzy na faceta, drugi kiwa głową, trzeci trąca nogą tego, co kiwa głową, czwarty patrzy przenikliwie na faceta, piąty zadaje facetowi oszałamiające pytanie: „A pan właściwie w jakiej sprawie do ob. kardynała Gałczyńskiego?" — i ewentualne wydaje facetowi przepustkę z dwudziestoma pieczęciami. Pożytku i sensu w całej zabawie niewiele, ale za to ile śmiechu! Niech pan przyjdzie do mnie na kakao. Pański Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! JAK ZOSTAĆ POLAKIEM Podręcznik dla skołowaciałych i niedożywionych cudzoziemców — wyjątki z nowej książki Alojzego GżegżółkTz przedmową Hermenegildy Kociubńskiej. GEOGRAFIA Polska leży w Europie Centralnej, a nie na peryferiach cywilizacji, jak np. Ameryka. Z położenia centralnego wynikają siłą rzeczy skłonności centralizacyjne, czyli wszystko przenosi się do Warszawy. W najbliższych dniach ma być przeniesiona nawet Wieża Mariacka tudzież pomnik Zyblikiewicza wraz z cokołem i podstawą, i tą babcią, która tam zawsze siedzi na ławce. Z uwagi tedy na powyższe masowe przenoszenie się słusznym jest, iż może zaistnieć obawa, że z czasem Kraków stanie się li tylko rodzajem przenośni. Królową rzek polskich jest obecnie nie Wisła, lecz Odra. Łamiąc tradycyjne, ale dziwaczne polskie wyrażenie komunikuję uprzejmie, że polska Odra nie wpada, tylko wpływa do polskiego morza, wpadają natomiast i wpadać będą polityczni kombinatorzy, tak krajowej, jak i zagranicznej proweniencji. HISTORIA Z perspektywy dziejowej widać teraz jak na dłoni, że w dawnej Polsce ci królowie zachowywali się właściwie przyzwoicie, następowali bowiem grzecznie jeden po drugim, nie tłoczyli się i nie gwizdali, jak to np. obecYiie obserwujemy w kinach. SPORT I POEZJA Że nadrealizm jest naturalnym płodem polskiego ducha, to sprawdza się jak najoczywiściej na boiskach sportowych, gdzie publiczność nazywa sędziów „kaloszami". Takie „kalosze" jeszcze można, powiedzmy, strawić. Ale, Panie Redaktorze, gdy się słyszy z trybun ryki, żeby kalosz doił kanarki, to już, przepraszam, jest czysty nadrealizm, absurd, nonsens, bo nie tylko kalosz, ale zegarmistrz, gdyby nawet zastosował śrubkę, nie wydoi kanarka. Naukowo niemożliwe. Cóż, kiedy u nas publiczności wszystko wolno, a autorowi wiatr w oczy. Niechbym ja wydrukował, że „kalosz doi kanarki". Zaraz by się zrobił krzyk, że nonsens, że surrealizm, że nie włączony, że izolaga społeczna, że wieża z kości słoniowej itp. Eeech! Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! ANGELOLOGIA WSTĘP Liczne listy, telefony i telegramy Czytelników świadczą, że Angelologia, to dziecię prof. Bączyńskiego, cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem. Z niektórych listów wnoszę wszelako, iż w pewnych kołach nawarstwiło się mnóstwo angelologicznych nieporozumień, co mogłoby niekorzystnie wpłynąć na dalszy rozwój tej młodej nauki. Wobec tego komunikuję, że: Słowo „angelologia" pochodzi z greckiego „angelos" — anioł i „logos" — słowo, czyli że angelologia jest po prostu nauką o aniołach. CZY ANIOŁOWIE ISTNIEJĄ? Niewątpliwie tak. Sam znam osobiście kilkunastu: Taki krakowski strażak np., który u siebie na Bronowicach przygarnął po powstaniu całą moją skołataną, głodną i schorowaną rodzinę. Ów anioł nazywa się Bańka. Znam również aniołów wśród malarzy, że wymienię Jerzego Zarubę i Eryka Lipińskiego, nie mówiąc o Janie Kamyczku, który posiada nawet specjalną legitymację anielską, zaopatrzoną nadzmysłowym podpisem i nadzmysłową pieczęcią archanioła teatru Mariana Eilego. A na Wybrzeżu, Panie Redaktorze, w sławnym portowym mieście Szczecinie spędziłem np. ostatnio z żoną i z Władkiem Broniewskim cały tydzień u wojewody Leonarda Borkowicza, który przy bliższym poznaniu okazał się również aniołem. Gdyby wojewoda szczeciński Leonard Borkowicz nie był aniołem, czyż moglibyśmy się czuć u niego jak w niebie? Angelologia. W Szczecinie zresztą wszystko jest skrzydlate: morski wiatr, morska myśl, a przede wszystkim nazwiska podopiecznych poetów wojewody: Jana Papugi i Franciszka Gila. Angelologia. MORFOLOGIA ANIELSKA ANIOŁOWIE JEDNOSKRZYDLI Aniołowie dzielą się na: sześcioskrzydłych, dwuskrzydłych i jednoskrzydłych. Do sześcioskrzydłych należą cherubinowie, wojewodowie i serafinowie, redaktorowie i Jerzy Zawieyski. Do dwuskrzydłych kobiety. Co do jednoskrzydłych, to trzeba nareszcie śmiało powiedzieć, że są oni prawdziwą zakałą polskiej angelologii. Zewnętrznie buńczuczni, a wewnętrznie skwaszeni, kompensują swoją niemoc twórczą wiecznym postulowaniem, wiecznym hałasowaniem i wiecznym ruganiem kolegów. Byle kim zostać nie chcą, a na jednym skrzydle fruwać nie mogą. Każdy może zostać aniołem! Trzeba mieć tylko jasne serce, a w sercu pokorę. Amen. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! ZAZNACZAM, ŻE ZARZĄDZAM, CO NASTĘPUJE: Podczas zebrań towarzyskich nie wolno wieszać psów na nieobecnych, czyli tychże nieobecnych zohydzać, ośmieszać i „wykańczać". II Nie wolno wystawiać idiotycznych i nudnych sztuk teatralnych. lii W pobliżu domów zamieszkiwanych przez poetów i malarzy nie wolno hałasować, grać na katarynkach i harmoniach oraz urządzać awantur mogących zakłócić wewnętrzny spokój pracujących mistrzów. iv Zabraniam uprawiania satyry personalnej, polegającej na wzajemnym podgryzaniu się i podszczypywaniu się, tudzież pokazywaniu języka. Nie wolno opowiadać starych kawałów. VI Nie wolno gramolić się, kałapućkać, bajdurzyć, piędrzyć i gonić w piętkę. vn Zakazuje się również kategorycznie wszelkiego mętniactwa, koturnu i lipy. VIII Zabraniam takoż niniejszym jakiegokolwiek zaglądania przez dziurkę od klucza oraz: mizdrzenia się, używania brylantyny do włosów, rzucania się na szyję i dawania buzi z dubeltówki. IX Jednocześnie przypominam, że: Nie wolno zadzierać nosa i klepać po ramieniu. Nie wolno zawieruszać się, babieć i ramoleć. XI Nie wolno w obecności osób nerwowych przygrywać na następujących instrumentach, a to: symfonałach, or- ganach hydraulicznych, cymbergajach i tzw. dudach portugalskich. XII Nie wolno opowiadać tasiemcowych wspomnień z życia osobistego, ponieważ to nikogo nic nie obchodzi. XIII Nie wolno zanudzać na śmierć. xiv Nie wolno bimbać sobie. xv Nie wolno intrygować, podlizywać się, donosić, podszczuwać, podbechtywać i rozmigdalać się. Nie wolno napuszczać. XVI XVII Nie wolno używać takich słów, jak: zagadnienie i koncepcja. Trzeba pracować. XVIII Rozporządzenie niniejsze wchodzi w życie z dniem ogłoszenia. Pismom stołecznym i prowincjonalnym nakazuję przedruk niniejszego, w całości, bez skrótów i głupich komentarzy. W stosunku do nie stosujących się będę wyciągał jak najdalej idące konsekwencje. P i e c z ę ć Na oryginale podpisałem własnoręcznie: Karakuliambro członek KDK Szanowny Panie Redaktorze! l WPROWADZAM NOWE NAZWY CIASTEK Brak wyobraźni u naszych kondytorów, pasztetników i cukierników odbijał się niejednokrotnie w sposób złowieszczy na całokształcie naszego życia społecznego. Od czasów, Panie Redaktorze, Zygmunta Starego (a nawet wcześniej!) ciągle te same, aż do znudzenia: rurki z kremem, ptifurki, ekierki, murzynki, babeczki śmietankowe itp. — jakby nie można było zarządzić, żeby były: ponczowe meissnerki, kamyczki, rusinki z serem, borejsze grylażowe, hołuje z konfiturą, szyfmanki kruche itp. Jakąż świeżością powiałoby od wytwornego czytelnika „Przekroju", który w swojej ulubionej kawiarni zamawiałby np. w ten sposób: — Dwie brezy z kremem na miejscu. Przepraszam. Teraz coś a la ildefons w czekoladzie. Dziękuję. Dwa ładosze nadziewane. Przepraszam. Jednego waldorffa zawinąć w papier. Dziękuję. II ROZWÓJ ANGELOLOGII W POLSCE KRÓTKI WYWIAD Z PROF. BĄCZYŃSKIM — No i jak tam, panie profesorze? — Cudownie. Spóźniłem się na samolot i dzięki temu w tym zacisznym bufecie krakowskiego lotniska mogę spokojnie wypić herbatę z cytryną. — A jak angelologia? — Niesłychanie, panie. Sześćdziesiąt lat moich wysiłków angelologicznych nie poszło na marne. Przy Uniwersytecie Jagiellońskim powstaje Instytut Angelologiczny, niebawem zacznie wychodzić „Droga Angelologa", działacze kulturalni i poeci wstępują masowo do tzw. „stowarzyszeń anielskich", gdzie zaprawiają się do bujania w powietrzu. — A rezonans prasowy? — Fantastyczny, panie. Wszędzie piszą o aniołach. Tu ojciec angelologii pokazuje nam ostatni numer „Turowicza Powszechnego", gdzie jest na pierwszej stronie cała „Kantata anielska" poświecona aniołkom z „Kuźnicy". III PRZYTOMNOŚĆ UMYSŁU (z anegdot o Władysławie Bieńkowskim) Poseł Władysław Bieńkowski siedział na werandzie w towarzystwie swego przyjaciela Henryka Ł. Niedaleko pasły się krowy. Nic nie zwiastowało dramatu. Ale nagle wśród krów pojawił się Jerzy Zawieyski, podniósł ramiona i wygłosił przemówienie, stosując takie okrzyki jak: „O tragedio dojonych!" albo „O, moje zaniedbane kulturalnie siostry krowy!" itp. Zawieyski przy tym oczywście płakał, bił się w piersi i brał winę całkowicie na siebie. Mimo to jedno z rozwścieczonych zwierząt porwało cenionego mistyka na rogi i zaczęło nim huśtać w powietrzu. — Władek, ta krowa zabije Zawieyskiego! — zawołał Henryk Ł. A Bieńkowski z właściwą mu przytomnością umysłu: — To nie krowa, tylko byk. I pogrążył się w lekturze „Przekroju' Karakuliambro członek KDK *'**v S' frZy °,kaZJi: DaSZeg° Przyj'aciela Posła Władysława Bienkowskiego (wraz z Florą!) serdecznie pozdrawiamy Czyście zauważyli, ze powinno bć 83 a ni Szanowny Panie Redaktorze! Pozwoli Pan,'że wszystkim Osobom, Firmom i Instytucjom, a to: Aleksandrowi Ildefonsowi Watowi w Warszawie; Trzem Podlotkom z czwartej klasy Gimnazjum w Łodzi; Alojzemu Gżegżółce, Hermenegildzie Kociubińskiej i Psu Fafikowi; przyjaciółkom Zielonej Gęsi i Niedźwiadka Puchatka; Natalii Brzozowskiej w „Filmie Polskm"; L'attache de Presse de la Mission Politiąue Polonaise a Yienne; Franciszkowi Józefowi Haydnowi, autorowi „Stworzenia Świata" w Niebie; Julianowi Krogulskiemu, Katowice (B. G. K.); Dyrekcji Teatru Miejskiego w Bydgoszczy oraz Teatru Ziemi Pomorskiej w Toruniu; Poecie Ernestowi Degrange 246 rue de Montigny, Charleroi (Belgiąue); Redakcji dodatku literackiego „New York Times"; Redakcji „Literaturnoj Gaziety" (Moskwa); Klubowi Sportowemu Krakowskiego Związku Pocztowców; Napoleonowi Piorunkiewiczowi w Balabechnie (Ziemie Odzyskane); Pallas Atenie (Olimp); Wszystkim Postaciom Biblijnym (Biblia); Mikołajowi Gogolowi, autorowi „Rewizora", Kraków; Radzie Załogowej Obserwatorium Astronomicznego w Milanówku; Jerzemu Zambie (Galeria Trietiakowska); Dzwonnikowi z Notre- Dame; Pani Twardowskiej (Ballady i Romance); Czcigodnemu, Wielce Dostojnemu, Zasłużonemu, Bezkompromisowemu, Jedynemu w Swoim Rodzaju, Kochanemu Prof. Bączyńskiemu (Kraków, Salwator); Panu Ali-Babie i Czterdziestu Rozbójnikom; Siedmiu Braciom Śpiącym w Łóżku; Spółdzielni „Woda Sodowa"; Muzie Eutrepe (Helikon); Zygmuntowi Mycielskiemu, autorowi „Portretu Muzy"; Krzysztofowi Gruszczyńskiemu, autorowi poematu „Głos ma agitator-gołębiarz" („Po prostu", studenckie pismo społeczno-literackie nr 28), za przekazane mi życzenia Gwiazdkowe prześlę moje spóźnione, ale serdeczne, z głębi mojej bezdennej głowy wypływające staropolskie „Bóg zapłać!". Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! NIE DAM SIĘ SPROWADZIĆ Z DROGI CNOTY! Koło Medyków Uniwersytetu we Wrocławiu, ul. Curie- Skłodowskiej 89, pismem z dn. 28 stycznia rb. L. dz. 67/67/1/48 zaprosiło mnie na bal maskowo-kostiumowy pod nazwą „Śledź u Medyków" Za Komitet Organizacyjny „Śledzia u Medyków" podpisali: Stypa Andrzej, i Selecki Romuald. Tak się, Panie Redaktorze, przedstawia stan faktyczny, czyli faktografia. Ale teraz z kolei zaczyna się etyka, psychologia i transmogryfikacja. Bo wyobraźmy sobie, że, skuszony obiecanym zwrotem kosztów podróży, jadę. Więc przede wszystkim narażam się na nocne przygody w wozie sypialnym, co już niejednego wykoleiło młodzieńca. Po drugie, Panie Redaktorze, sprawa megalomanii. Bo ściany auli mają być upstrzone napisami w rodzaju „Vivat noster Karakuliambro!" itp. Też mi się nie podoba. Prowadzi do zarozumiałości, a zarozumiałość paraliżuje rozpęd twórczy i poczucie humoru. Po trzecie: Zagwarantowanie mi nieograniczonej konsumpcji w bufecie gratis (autentyczne!) narazić by mnie mogło na „karakuliambritis", czyli chorobę polegającą na pneumatycznej eksplozji portugalskich sardynek przez jamę ustną, w kierunku ścian nierzadko pokrytych bezcennymi freskami. Po czwarte, Panie Redaktorze, wrocławskie medyczki. W gruncie rzeczy zawsze marzyłem o medyczce, która nosiłaby za mną dużą butelkę z walerianą (tinctura Yaleriani) i kompresy. A na takim balu wszystko się może stać. Zmysły pobudzone muzyką i gastronomią mogą się wymknąć spod samokontroli, człowiek, Panie Redaktorze, przyjedzie na taki bal medyczny do Wrocławia niby na trzy dni, a potem wróci do domu dopiero po czterdziestu latach, obarczony rodziną i pięcioma skrzyniami z przyrządami do wstrzykiwania spirytusu kamforowego w ucho środkowe. Ja bardzo dziękuję. P. S. Również napisałem poezję pt. „Jesień", którą załączam: JESIEŃ Mój Boże!... (itd) Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! W SPRAWIE NIEPOKOJU CO DO FORMATU Ponieważ stwierdzono, że wśród powoźników i fabrykantów karet ślubnych zapanował ostry niepokój co do formatu, w jakim ma się ukazać moja „Zaczarowana Dorożka" („Czytelnik"), komunikuję, Panie Redaktorze, że „Zaczarowana Dorożka" ukaże się w tym samym formacie, co „Ostatnia Europa" Mirosława Żuławskiego („Czytelnik"). Mam nadzieję, Panie Redaktorze, że powyższe krótkie, ale dobitne słowa uśmierzą niepokój, rozładują kompleksy i przyczynią się do tak upragnionej pacyfikacji serc i umysłów na odcinku wydawniczo-kulturowym. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! POETA WSZĘDZIE POTRZEBNY Ogólna transmogryfikacja i swego rodzaju opupienie, jakie nastąpiły po wprowadzeniu przeze mnie nowych nazw ciastek, świadczą, Panie Redaktorze, dobitnie o życiowości tej poetyckiej inicjatywy. Z kraju i spoza kraju napływają setki tysięcy listów. Depesze piętrzą się. Cukiernicy i pasztetnicy raz po raz wzywają mnie na konferencje i uzgadniają ze mną swoje projekty na nową nazwę dla pączka. Świadomość społeczną zaczyna nareszcie drążyć zrozumienie tego prostego faktu, że poezja, trwożliwie chroniąca się pod okładkami książek, to tylko część, to tylko mały dopływ Wielkiej Rzeki Poezji, że życie co dzień woła o tysiące nowych poetyckich formuł i nowych poetyckich słówek, że zwykły ser może zrobić zawrotną karierę, jeżeli zostanie zręcznie nazwany, a do zręcznego i bezkompromisowego nazywania spraw, rzeczy i zjawisk jest właśnie powołany poeta. Wszędzie potrzebny poeta. Hasło: RZECZ, KTÓRA NIE JEST TRAFNIE NAZWANĄ, NIE PÓJDZIE, CHOĆBYŚ NA GŁOWIE STANĄŁ. Toteż, Panie Redaktorze, ośmielam się uchylić koronkowego rąbka i odsłonić (niezazdrośnie!) nowe możliwości naszym pegazom, pseudoklasycznie stroniącym od społecznego dyszelka. ZEGARMISTRZE Tu można sobie naprawdę pohulać. Bo te miliony zegarków, które leżą na wystawach i których pies z kulawą nogą nie kupuje, to są właśnie ofiary swego rodzaju wymóżdżenia zegarmistrzów, którzy nie chcą współpracować z poetami. A ty tylko kombinuj, bracie! Ten mały złoty zegareczek można by przecież nazwać „Złotą chwilką", ten duży, stojący, z popiersiem Aleksandra Macedońskiego i gruszkami to wykapany „Sardanapal", nazwa podchodzi po prostu sama, a znowu ten kuchenny emaliowany czyż nie prosi się, żeby go nazwać „Błękitna Szczypawka" z uwagi na te błękitne chwile połączone ze szczypaniem, w którym tak celowali ci prawdziwi przedwojenni strażacy! Zapewniam, ob. ob. zegarmistrzów, że po wprowadzeniu moich patentowanych nazw zupełnie inny zacząłby się ruch w interesie. Ale cóż, Panie Redaktorze, moje pomysły i projekty były zawsze li tylko przedmiotem kpin, szyderstw i kalamburów. „Jak mi smutno!" - że zacytuję Słowackiego. P. S. czy panu, Panie Redaktorze, też? Karakuliambro Miejsce postoju, 10 marca (40 Męczenników), bieżącego roku. Wielce Szanowny Panie Redaktorze! DZIWNE WIZYTY Tadeusz Ochlewski, dyrektor „Polskiego Wydawnictwa Muzycznego", animator, inspirator, organizator, jeden z najbardziej zapracowanych ludzi w Polsce, zawsze mawiał do mnie: — Panie, grunt to szafa. Przez długie lata, Panie Redaktorze, nie mogłem pojąć, co to znaczy, aż wreszcie ośmieliłem się i zapytałem. — Szafa, mój drogi Karakuliambro — wytłumaczył mi Ochlewski — to jedyny sposób w naszych czasach na wizyty. Bo jeżeli nawet goście wyłamią drzwi, wtedy jeszcze pozostaje bastion przystawionej do drzwi szafy i zza tego bastionu może się pan całkowicie skutecznie bronić przed zalewem i napływem elementów. Tyle Ochlewski. Ale cóż z tego, Panie Redaktorze, kiedy ja właśnie ani pół szafy do dzisiaj nie posiadam i dlatego: ONEGDAJ odwiedziło mnie pięciu kierowników prowincjonalnych gimnazjów. Każdy z tych kierownków twierdził, że ja jestem jego wychowankiem, ja powiedziałem, że nie. Między kierownikami zarysowały się konflikty, nastąpiły: karczemna burda i zgorszenie publiczne. WCZORAJ nagle odwiedził mnie: STASZEK BUCHAŁA, trębacz z Wieży Mariackiej. Bez komentarzy. A DZISIAJ o piątej rano gość, który bezczelnie utrzymuje, że jest moim nieślubnym ojcem. Fotografię załączam. Kiedy piszemy te słowa, wizyty trwają i rozwijają się. Ja wobec tego proszę Pana Redaktora o przydzielenie mi szafy czym prędzej, bo inaczej to znowu będę omerdzony, ogaffiały, sksiężycowany i zbęcwałofikowany. O MANII ZAWIJANIA W o j a ż e r potrzebny na cukierki, pensja i prowizja oraz cztery zwijaczki. Zgłoszenia do „Dziennika Bałtyckiego" pod „Wytwórnia" (Ogłoszenie w „Dzienniku Bałtyckim" nr 41 z dnia 11. II. 48. Nadesłał Lech Nowakowski.) Ale o czym to, Panie Redaktorze, ja chciałem mówić? Właśnie: O m a n i i z a w i j a n i a . Bo zauważyłem, że ta plaga szerzy się crescendo. Ludzie zaczynają zawijać dosłownie wszystko, począwszy od zrazów, a skończywszy na sprzedawcach obrazów, bo właśnie, w związku z tym zawijaniem, słyszałem* takie zdanie na temat smutnego końca pewnego wesołego apoplektyka: „Ten się, uwa-a-sz pan, zawinął..." Odłóżmy wszelako na bok zawijanie prywatne, apopleksję, *w miejscu gdzie przebywam. jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, przejdźmy natomiast do zawijania publicznego. W miejscu, gdzie się obecnie znajduję, miejscowa ludność zawija w papier nie tylko bułki z salcesonem, ale nawet (horrbile dictu!) kwiaty. Ja rozumiem, Panie Redaktorze, że można wstydzić się bułki z salcesonem, ale żeby zawijać w plugawy papier kwiaty z kwiaciarni, nie, to już po prostu zbrodnicze! Toż samo z butami do naprawy: do szewca — zawinięte, od szewca— znowu zawinięte. Wieczne zawijanie. Wieczna obłuda. Przed chwilą, w miejscu postoju, urodziło mi się dziecko. Pielęgniarka: — Czy zawinąć? — Potworność!. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! 1. PANI M. o r a z 2. JESZCZE W SPRAWIE UPOLITYCZNIENIA Piszę krótko, bo w Zakopanem, w tramwaju. Ciąża papugi trwa 600 lat, a ponieważ pawiem narodów byłaś i papugą, jak się wyraził Antoni Słowacki, więc boję się, Panie Redaktorze, że i u nas będzie to samo z ciążą upolitycznienia. Bo staruszkowie ciągle myślą u nas kategoriami politykierstwa, a nie polityki. Polityka to dzisiaj zagadnienie etyczne. To trzeba zrozumieć. Ale tego oni nie rozumieją. Niestety. Stwierdzam codziennie. Bo albowiem codziennie chodzę na czyjeś imieniny (tanio i śmiesznie!) i ten pan zawsze mówi do tego pana: — Tylko bez polityki! Dlaczego, się pytam? Dlaczego? Przecież dziś nareszcie, chwała Bogu, wszystko jest polityczno-ideologiczne, a przede wszystkim odbudowa. Więc kto się izoluje, kto się odcina, kto egzystencjalizuje, ten daje dowód, że się nie interesuje życiem państwa, a to ostanie jest wszak naszym wspólnym interesem, naszą wspólną, proszę Pana Redaktora, własnością. Ja bym nieśmiało radził takim gaffacetom w te pędy do „Orbisu" i sleeping na księżyc. „Poznaj tajemnice księżyca i innych planet". A co do „pani M.", to ta osoba zaczyna mnie cholernie denerwować. Listy, rozumiecie, z Wrocławia, rozmaite, znaczy się, tego, aluzje i hormonologie, ale ciągle bez adresu i ciągle zagadkowe „M". Zaznaczam, Panie Redaktorze, że jestem blondyn w stanie pokwitowania, czyli tragedia seksualna, mam piegi i sny. Więc żądam, żeby ta Laura przysłała zaraz mi dwie fotografie, do pasa i od pasa. Dla informacji, z uwagi na możliwości tzw. rozwoju wypadków, komunikuję komunikatywnie, że moja namiętność to taniec i korniszony. A co do upolitycznienia, że, Panie Redaktorze, powrócę, to uważałbym, że też także również naturalnie oczywście of course nie należy absoliutno przesadzać. Bo w Szkole Sióstr Nerczanek był taki temat maturowy: „Czy oczywiście gdyby Shakespeare żył, czy by należał do PPS, czy też do PPR?" Mnie się, Panie Redaktorze, wydaje, że pytanie jest idiotyczne. Bo zacznijmy wreszcie od tego, że przede wszystkim Szekspir był Polakiem, nazywał się gruncie rzeczy Szekspirowicz (nie dajmy fałszować historii!), a jego jeden potomek z bocznej linii do dziś dnia pracuje chwalebnie W SPÓŁDZIELNI WYDAWNICZEJ „CZYTELNIK". Niech żyje DOM SŁOWA POLSKIEGO! Karakuliambro członek KDK Szanowny Panie Redaktorze! Pan pozwoli, jeszcze: W SPRAWIE „CYRKU POETYCKIEGO" Z powodu tysiąca szkolnych gaff, które popełniłem ostatnio w Prandocinie (np. wieczór autorski dla koni, ślub z kelnerką, która się po zbadaniu okazała hrabiną, urwanie w zamyśleniu skrzynki pocztowej, samozaparcie itp.), dr Józef Litwin, znakomity prawnik, namówiony i niewątpliwie podbechtany przez Jana Brzechwę, włączył moje imię Ildefons do katalogu — imion, które, tu cytuję Brzechwę, „w sensie prawa obowiązującego mogą być uznane za niedopuszczalne, jeżeli chodzi o ich nadawanie nowonarodzonym dzieciom". Czyli że, Panie Redaktorze, jeżeli np. panu się urodzi synek, można powiedzieć, złotowłose marzenie, to już, rozumiesz pan, nie będziecie go mogli ochrzcić na Ildefonsa, bo nie wolno. Niedopuszczalne. Demokracja, psiakrew, z kluseczkami!!! Ba, w takiej Ameryce to co innego. Tam dopiero jest wolność: Jak kto ma dużo dolarów, to się może przed amerykańskim obłędem schronić w naszej starej Europie, a jak kto ma mało dolarów i nie ma na czym siedzieć, ale za to ma odmienne poglądy, to go zaraz z całym szacunkiem sadzają. Glory, glory halleluiah. A co do imion, u nas niedopuszczalnych, to wiem od Alojzego Gżegżółki, który zna te stosunki, żeTruman przeszedł ostatnio na Ildefonsa i podpisuje się Truman: Ildefons Truman II i absolutnie, Panie Redaktorze, glory glory halleluiah — a dlaczego? Bo wolność. A u nas? Hej, łzy się kręcą jak karuzela. Wsiadać, panowie, wsiadać! Czarna przegrywa, czerwona wygrywa. A co do tych gaff w Prandocinie, to uważacie, gdybym tak spisał bukiet tych gaff i te gaffy powkładał do szaff, to by stała szaffa za szaff ą, a w szaffie gaffa na gaffle. Ot co. A Władek Broniewski inaczej do mnie nie pisze, tylko „Klaunstanty Gaffczyński". Jedyne wyjście cyrk założyć: Duża ruda peruka projektu Jana Kamyczka, duże szare stopy, stopy szarego człowieka pomysłu prof. Bączyńskiego, angelologa, projekt areny: Marian Eile; i siup na arenę, a afisz: DZIŚ KLAUN ILDEFONS, a spod maski, spod rudej peruki, na tych szarych, bolesnych, frontowych stopach najtkliwsze liryki mojego przyjaciela Stanisława Marii Salińskiego w rodzaju: ZAPYTAŁAM: - ACH, CZEGO CHCE PAN? ZASZEPTAŁAM: - ACH, CZEGO CHCE ON? ODPOWIEDZIAŁ: - ZJEŚĆ Z PANIĄ MARCEPAN I POJECHAĆ DO KINA „ODEON"... Bilety ulgowe ważne. Dla ubogich inteligentnych. A inteligentna burżuazja niech gra w brydża. — Nie masz w coo, wyjdź w karoo! — A ja spod dużego palca. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! Pozwólcie jedno słówko na temat: KUTUROWY BOMBARDAMENT SPOŁECZEŃSTWA I (PARADOX!) TRAGICZNY IZOLAMENT PISARZA Włodzimierz Słobodnik pisze wiersze „Poufne", a dlaczego? bo gdyby pisał „Jawne", to i tak ci dranie by go nie zrozumieli. Toże samo jest z nazwami, tj. chciałem powiedzieć z wykrywaniem nowych-o-których-nikomu-się-nie-śniło instrumentów. O zmianie kalendarza oczywiście ani słowa. Bo jeszcze za monarchii, kiedy pisywałem do „Odrodzenia" jako „Król Herod", to zaproponowałem: RUBRYKA NR 47 KALENDARZ BAŁWANA NOWE NAZWY DNI TYGODNIA: P o n i e d z i a ł e k — obłędnik W t o r e k — niechętnik Ś r o d a — nerwownik C z w a r t e k — ewentualnik P i ą t e k — sceptycznik S o b o t a - zalajnik N i e d z i e l a — skandalnik o r a z CENNIK INSTRUMENTÓW MUZYCZNYCH DLA MELANCHOLIKÓW: G r o b o f o n - 5 000 zł T r u p o l a - 6 500 zł T r u p o l a da G a m b a — 6 555 zł K a s t a n i e t y s z p i t a l n e — 200 zł S c h i z o l i n a - 7 200 zł K o n t r a f a l k (4-osobowy) z pistonami — 10 800 zł T r ą b y a r c h a n i e l s k i e — cena nie skalkulowana. Transport w drodze. Prospekty z fotografiami wysyła na żądanie Król Herod No i co z tego, Panie Redaktorze! Z nowych nazw tygodna nikt się nie ucieszył, a instrumenty nie przyjęły się, mimo całą angelologię napięcia kondenzacyi wysiłków. A ja sobie marzyłem, że ot: przychodzi wieczór, ustawiamy, znaczy się, nasz redakcyjny kontrafalk czteroosobowy z pistonami i dalejże rąbać motety Leopolity albo „Psalmy" Mikołaja Gomółki, czyli rzeczywiście, znaczy się, muzykę staropolską: Marian Eile — pedał, Janka Myczek — naciskanie, Waldorff — pizzicato, a ja na to jak na lato. Po chwili oczywiście naturalnie można by zmianę i np. Strychalski na schizolinie, a Sarapata z Brzeskim na kastanietach szpitalnych. I tanio i śmiesznie. A już Platon w powieści „Na wzgórku" zastanawiał się nad muzyką i instrumentami. I co z tego? Instrumenty moje w redakcji zgubili, „Przekrój" psuje się i mój tragiczny izolament wytwarza się. A może to przez rzymskie nazwy tych instrumentów? Wszystkie fałszywe drogi prowadzą do Rzymu. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! W SPRAWIE SAMOLOTÓW DLA DZIECI ORAZ UCIECZKI KAZIMIERZA BRANDYSA Im bardziej, Panie Redaktorze, poznaję dorosłych, tym bardziej zakochuję się w dzieciach. I czy, proszę Pana, nie można by tym dzieciom zrobić prezentów, które by nareszcie wychodziły poza szablon kapiszonów i hulajnóg? Można by. Oto mój projekt: Całą szkołę powszechną, ale taką, która odznaczała się największą pilnością w ciągu roku szkolnego, wsadzamy do samolotu i wieziemy na Wybrzeże. Wyobraźcie sobie, Redaktorze, ten radosny pisk? Te buzie przy szybkach okienek? Te pokazujące paluszki? I tę dumę: LECIMY WŁASNYM SAMOLOTEM, DOUGLAS Ll-2. Toć to będzie wielki czyn dla małych dzieci, dzieci spracowanej Polski. Zaś co do „ucieczki Kazimierza Brandysa do Szczecina", to sprawa wygląda tak: Kazimierz Brandys twierdzi, że najwyższy stopień narodowego wtajemniczenia to światopogląd morski. Nie ma pisarza bez morza. A pasa morskiego nie zaludnimy sloganami, tylko realnym człowiekiem i przodownikiem ludzi — realnym pisarzem, czyli za pomocą realnych przeprowadzek. Tego się nie da osiągnąć na drodze tzw. „dyskusji" i wzajemnych podfajdywań się w „Klubie Pickwicka". Brawo, Brandys! Na zakończenie przypominam kilka spraw już przeze mnie uprzednio poruszanych: W SPRAWIE NIEBIESKICH POŃCZOCH P o e t k a l i r y c z n a to taka pani, co pisze i pisze wiersze, a nigdy nie ceruje pończoch. E p i c k a — która lepiej cerowałaby, niż pisałaby. P o e t k a d r a m a t y c z n a : pani z opadającymi pończochami, którą publiczność wywołuje na premierze setki razy, żeby się jakoś nareszcie rozerwać. ZADANIE MATURALNE NA ROK 194$ Czy gdyby Juliusz Słowacki (jak niektórzy inni) stał całe życie na głowie, mógłby Juliusz Słowacki, stojąc na głowie, stanąć jednocześnie na świeczniku?. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! Wierszomania szerzy się. Zastraszająco szerzy się — zaznaczam. W Warszawie np., w restauracji „Pod Zaczarowanym Koniem" (bilardy-gabinety-piwo), szatniarz, podając mi garderobę, odrecytował bez zająknienia się: Proszę pana, oto teczka, Kapelusik i laseczka — a do mojej żony: A tu, niesłychana pani, Pies i klatka z papugami — i jednocześnie szatniarz-poeta przeprosił Ją za assonans. Pomijam, oczywiście, mikrofakt, że piesek, nasz ukochany Lulu, został zamieniony, a jedna papuga (Kulturcia) zginęła. Trudno. Ale wracam, Panie Redaktorze, do tej restauracji „Pod Zaczarowanym Koniem", czyli do wierszomanii. Na ścianach tego gastronomicznego zakładu jest pełno napisów w rodzaju: Każ sobie gęś podać na taczy,* Apetyt ci wszystko przebaczy — *zamiast „tacy". Licentia poetica. Karakuliambro. albo: Za dobroć pieczywa ręczę, Lecz dla dobra ogółu Proszę nie brać w ręczę! Ob. Zecera proszę tu o niepoprawianie „ręczs" na „ręce", bo obywatel-poeta-restaurator wykonał tzw. pełny rym. Co do ko-, Panie Redaktorze, tletów, to oczywiście naturalnie jedliśmy kotlety, a kelner z kotletami podał nam je ze słowami: Kotleciki jak laleczka, Każdy jeden osiem deczka! a potem był kompot i wszyscy kelnerzy wybuchnęli chórem: Gaudeamus igitur, Nawet gdy w kompocie szczur! i niestety, Panie Redaktorze, z powodu szczura awantura. Facet w binoklach poczuł się znieważony jako literat i usiłował bić korektami swojej powieści gościa, który twierdził, że jest bokserem i że tylko boks. Inny pan rzucił się na pewną panią z okrzykiem „zaludniać!" i popełnił szereg błędów. Naftową lampę urwali. Łysego w związku z okupacją saksofonem bili. I wreszcie nam rachunek podali, naturalnie wierszem: Wątróbka - oczywista Kalafiory — trzysta Maskaryle — w cieście Lampa - 1200 Psychologia — gratis Redaktorze, zapłatis? Ja bardzo proszą. Jam jest bez grosza. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! Zaraz Pan spadnie z krzesła, jak się Pan dowie, co się stało w Egipcie. Otóż przez angelologię do egiptologii: prof Bączyński poty wykrywał, aż wykrył. Na podstawie antyczno-starożytnych papyrusów wyrosło jak na dłoni, że uderzające podobieństwo tematyczne folklorów świata może po prostu oszołomić laika. Tak np. w pyramidzie nr 98 wspomniany prof. Bączyński znalazł hieroglificzną piosenkę, która brzmi: Siwa małpka siwa Górnym Nilem pływa. Kluczykami dzwoni. Płaczą faraoni. Czyż to, powiedzcie, nie przypomina do złudzenia naszej „Siwej gąski"? Albo (znalezisko w pobliżu świątyni w Luxorze bezcenne, również piosenka, hieroglifami na glinianej tabliczce; Bączyński osobiście odkopywał, własną łopatką, na własny koszt, a Bączyński notabene pracuje bez subwencji): W murowanym tabesie Tańcowali Ramzesi, Kazali se piknie grać I na nóżki spozierać. Ta-bes znaczy po egipsku piwnica, vide rękopiśmienne, dotychczas niestety nie wydane „Considerationes aegyptologicae" tegoż samego profesora B., świadczące niezbicie o zbieżnościach i powinowactwach folklorów. Bo czyż wyż cytowana starożytna pieśń nie przywołuje nam na pamięć naszej rodzimej pieśni góralskiej „Wmurowanej piwnicy Tańcowali zbójnicy"? I takich przykładów Bączyński mnoży tysiące. Bez nb. subwencji. P. S. Projektuję nowy materiał rzeźbiarski ob. ob. rzeźbiarzom kameralno-monumentalnym, uwaga: K O R E K : dlaczego? Bo, Panie Redaktorze, wyobraźmy sobie, że Pan umiera i oczywiście naturalnie żałobna Wdowa bierze wannę po pogrzebie, bo się zakurzyła — to co robi powyżej wzmiankowana w wannie dla kontaktu z Nieboszczykiem Redaktorem? Puszcza sobie na wodzie szanowne Popiersie rzeźbione w szanownym korku, a jednocześnie mydli się i płacze, czyli bolesność zsynchronizowana z praktycznością. Bo i na wodę dzieło sztuki puścić można, i słoik, Panie Redaktorze, zatkać, gdyby był duży. P.S. II: W SPRAWIE BOŻYCH KRÓWEK To nowy sposób warszawski na kobiety: — Dobry wieczór pani. — Witam dyrektora! — Czy nie zechciałaby pani obejrzeć kolekcji moich bożych krówek? Mam w domu osiem żywych. W pudełeczku. W kropeczki. Z wąsikami. — Pan taki miły, taki inny! Tu dialog się urywa, za to kontakt nawiązuje się. Potem jak we śnie idzie się. Potem wzdycha się. Potem przysięga się, że boże krówki były, ale zgubiły się. - Niechpaniniepłacze.Bożychkrówekniema.Możebyć: księżyc, czeremcha... — Pan jest szarlatan! _ Nie. Jestem: Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! NAJLEPIEJ NIE WYCHODZIĆ Z DOMU Ale w Warszawie, jak Pan mieszka w domu z windą, to jest zupełnie niemożliwe. Bo dla samej rozkoszy zjechania windą (zjeżdżanie windą to moja namiętność!) wsiada pan automatycznie do windy, automatycznie zjeżdża Pan na dół i automatycznie wplątuje się Pan we wszystkie kręgi piekła, które to kręgi znakomicie opisał swego czasu zagraniczny korespondent „Przekroju" kolega Dante Alighieri. KRĄG PIERWSZY Tutaj oczywiście spotyka Pan Bigosie Kociłapcińską i ona mówi, że ona się czuje samotnie i dziwnie i że koniecznie trzeba obejrzeć jej złote rybki i zielone ślimaczki. Powstaje tak zwana sytuacja ukośna, ale co robić. A u Bigosi siedzi naturalnie facet, który od dwóch tygodni czeka na to, żeby się z kimś umówić po to, żeby omówić. Ale najprzód oczywiście należy przemyśleć, a przed przemyśleniem, Panie Redaktorze, ustalić. Facet tak już podobno dwa lata ustala. Zapytałem Bigosi, z jakich on żyje robót. Powiedziała, że on jest bardzo nieszczęśliwy. Rozumiem: znaczy się, żyje z nieszczęścia. Znaczy się, zakład pogrzebowy z latarniami i chórem „W MOGILE CIEMNEJ". Niech Pan się, Panie Redaktorze, nie śmieje. My też pewnego dnia zostaniemy zgłoszeni do faceta. Deszczyk będzie kropił, a Bigosia Kociłapcińską powie pod parasolką: — Mój Boże, to się zawinął. Jeszcze we wtorek widziałam go, jak jadł barszczyk z diablotkami... KRĄG DRUGI I NASTĘPNE To są kręgi tak zwanych notesowiczów, czyli warszawskich gości z notesami. Na każdym rogu ulicy stoją. Zegarki mają. Wiecznymi piórami gestykulują i z tych notesów modlą się. Poczynając od godziny szesnastej trzydzieści przez bite trzy godziny zastanawiają się, czy nic im obu nie stoi na przeszkodzie, żeby umówić się na godzinę siedemnastą minut dwie. A jak Pan się między nich, Panie Redaktorze, dostanie, to mało tego, że Pana oni umówią z sobą, ale jeszcze ze 128-ma innymi osobami w Warszawie, Aninie i Żelazowej Woli. Cały tydzień będzie Pan potem latał jak skowronek z wywalonym ozorem. Aż którymś wieczorem przestanie Pan w ogóle rozumieć, do kogo Pan telefonuje i po co. A JEDNAK NIE NALEŻY SIĘ ZRAŻAĆ Bo są jeszcze inne kręgi warszawskiego inferna. Miłe. Proste. Serdeczne. Jest Dworzec Wschodni na Pradze, gdzie w bufecie można sobie napisać wiersz liryczny na temat księżyca, co się schował za chmurkę, jest na tejże Pradze Cyrk Nr 2 pełen roześmianej robociarskiej publiczności, a na tych schodach kamiennych, schodzących pod Poniatoszczaka, na tych znaczy się pyzatych kulach przy balustradach naklejają faceci jak plaster dosyć bolesne ogłoszenia w rodzaju*: SPRZEDAM WÓZEK DZIECINNY NAUCZAM GRY NA FORTEPIANIE *A oparty o balustradę rzekomy ślepiec gra na skrzypcach „Przydybali, przydybali babcię w lasku". a l b o : PRZYSTOJNY CHIROMANTĄ WRÓŻY Z RĘKI, Z NOGI I Z PIERSI Sam bym, Marianie, czasem sobie, tego, powróżył. Ale cóż, nie każdy może być chiromantą. My, Marianie, musimy po prostu pracować. Twój Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! TOWARZYSTWO OPIEKI NAD POETAMI Gdybyśmy na skrzydłach orła, jak mówi E. Orzeszkowa, wzbili się nad ziemski padół, a dla dokładniejszej obserwacji opuścili się nieco na dół, ujrzelibyśmy we mgle wieczornej najprzód dachy, potem poddasza, w poddaszach okienka, w okienkach zapalone świeczki. Przy świeczkach zapatrzeni to w płomyczki świeczek, to w pełnię księżyca, siedzą długowłosi poeci, czyli wieszczowie, i za pomocą inkaustu i gęsich piór powierzają pergaminom perły swych natchnień i swych uczuć przędzę. Prymitywny czajnik szumi na ubożuchnej kuchence, skromna główka holenderskiego sera z trudem rozwesela oko przemęczonego Twórcy, mysz czasem przebiegnie po zwałach manuskryptów, a nierzadko i puszczyk odezwie się w przyległej ubikacji, słowem: samotność, sanktuarium i ekstaza. Niech jednak tylko poeta, czyli Wieszcz zejdzie ze swego siódmego nieba na ziemię, już na niego czyhają najrozmaitsze pokusy i komplikacje: cudzołóstwo, gra w „oko", megalomania, obżarstwo, nieczystość itp. I co się dzieje? Ten, który wszystkie siły swojego Ducha oddał Muzie, z łatwością ulega pokusie Ciała i kończy swój żywot w nędzy i obłąkaniu, w konwulsjach i w zupełnie nie dopasowanym szlafroku. Tak dalej być nie może. Toteż na czoło zagadnień wysuwa się konieczność ntychmiastowego zorganizowania Towarzystwa Opieki nad Poetami. Panie w pewnym wieku, acz nie pozbawione jeszcze siły atrakcyjnej i zaopatrzone w odpowiednie znaczki w klapach nadawałyby się jak ulał do tego przedsięwzięcia. Wszędzie tam, gdzie niewinność Wieszcza byłaby zagrożona i narażona, biegłyby wspomniane panie na ratunek, na odsiecz, z radą, otuchą i przestrogą. Wypadki znęcania się nad Poetami stawałyby się coraz rzadsze, a poeci najmłodsi, wracający w pluchę bądź w zadymkę śnieżną na swoje mansardy, wiedzieliby, że wystarczy nakręcić odpowiedni numerek na tarczy telefonicznej, żeby sfrunęła do ich izdebki odpowiednia Hermenegilda Kociubińska. Hermenegilda, która nie szczędzi słów. Hermenegilda, która przynosi kwiaty, śmietniczkę i dobre słowo. Której widok nie budzi straszliwych pragnień, ale automatycznie kieruje mężczyznę na ścieżkę ascezy. Wstępujcie do Towarzystwa Opieki nad Poetami! Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! OTO LISTA RZECZY, KTÓRE ZOSTAWIŁEM W RÓŻNYCH TRAMWAJACH W POLSCE W ROKU 1948: 1. Szpada, która zresztą była własnością pewnej wdowy po lekarzu kolonialnym. 2. Młynek do kawy. 3. Cztery gitary 4. Szafa, gdzie spoczywał rękpis mojej powieki w sześciu tomach — tzw. sześciologia. 5. Ciocia Hermenegildy Kociubińskiej. 6. Luneta, przez którą było widać nadciągający realizm. 7. Listy od i do poetów: Krzysztofa Gruszczyńskiego, Wiktora Woroszylskiego i Tadeusza Kubiaka, związane błękitną wstążeczką. 8. Słoiczek z ulubionymi grzybkami. 9. Około dwudziestu kilo pomidorów oraz dwa historyczne klawisze od organów, na których przygrywał J. S. Bach w Hamburgu. 10. Mój plan rekonstrukcji wszechświata. O s o b y , które wiedziałyby coś niecoś o zagubionych przeze mnie, a wyżej zapodanych rzeczach, proszone są o nadsyłanie informacji wraz z krótkim życiorysem na adres Teatru „Zielona Gęś" - Kraków - „Przekrój": dla ob. Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorze! „BEZGŁOŚNIK" Komunikuje uprzejmie, że dokonałem rewelacyjnego wynalazku: Jest to rodzaj radioodbiornika, który pod względem meblarskim ma wysoce wysoką przydatność w zakresie tzw. dekoracji wnętrza, będąc przedmiotem miłym, niedrogim i łatwo przesuwalnym. Mój „bezgłośnik", Panie Redaktorze, to po prostu skromne drewniane pudełko z daszkiem, nad którym unoszą się barokowe aniołki w pozycji zachęcającej. Daszek i aniołki nb. odkręcają się na życzenie. Pudełko, niezależnie od wstrząsu estetycznego, który wywołuje, służyć może jako schowek na pamiątki rodzinne. Wyższość mojego „bezgłośnika" nad banalnym radioodbiornikiem polega na tym, że „bezgłośnik" nie wymaga anteny i absolutnie nic z niego nie słychać: ani słuchowisk, ani recytacji, ani w ogóle nic. Z poważaniem Karakuliambro miody wynalazca Szanowny Panie R.! CZY PAN SŁYSZAŁ O GENIALNYM WYNALAZKU PIEKIELNEGO PIOTRUSIA? Otóż Piekielny Piotruś przed niespełna trzema miesiącami otrzymał od swoich rodziców zezwolenie na piśmie treści następującej: „My, rodzice Piekielnego Potrusia, upoważniamy Piekielnego Piotrusia do układania wierszy i publikowania tychże na łamach dzienników i tygodników z tym jedynie zastrzeżeniem, że 51 % honorariów przypada rodzicom, jako zwrot kosztów za podręczniki i przyrządy. Lampa wiedzy... itd." P o d p i s y Niestety: Ukazujące się utwory Piekielnego Piotrusia tak deformowali i przekręcali korektorzy, że np. słynny wiersz pt. „Zachód słońca w Nieborowie" ukazał się pod tytułem „Gramy w szachy". Toteż, jak pewnie Pan zauważył, Panie Redaktorze, wiersze Piekielnego Piotrusia ostatnio przestały się w ogóle ukazywać. Ale czy to znaczy, że Piekielny Piotruś milczy? O, nie! Piekielny Piotruś tworzy z zapałem, tylko wynalazł nowy sposób publikacji, nie narażający go na obłęd korektorów. W najbliższym czasie w Krakowie u Noworolskiego na Sławkowskiej, w Warszawie w staroświeckiej kawiarni Galińskiego oraz w Szczecinie, w Świetlicy Artystów przy AL Wojska Polskiego, odbędą się staraniem moim wystawy rękopisów Piekielnego Piotrusia, zwierające utwory komiczne i tragiczne. Każdy ze zwiedzających wystawę będzie mógł, za stosunkowo niewielką opłatą poobcować w ciszy i skupieniu z rękopisami młodego Autora, z rękopisami, Panie Redaktorze, nie zniekształconymi przez nieuwagę względnie przez zamęt myślowy, będący nierzadko li tylko wynikiem nocnej rozpusty. Dzień otwarcia wystaw rękopisów Piekielnego Piotrusia zostanie podany przez radio. Karakuliambro Obywatelu Redaktorze! Wrocławskie „Słowo Polskie" nr 292 podało wyniki konkursu zatytułowanego „Tragedia w tramwaju": „I nagrodę w postaci tomika poezji Gałczyńskiego pt. »Zaczarowana Dorożka« — za odpowiedź z l błędem otrzymali pracownicy Księgowości Materiałowej PBP we Wrocławiu (ponieważ pod listem widnieje 5 podpisów, przyznaliśmy 5 egzemplarzy »Zaczarowanej Dorożki«). Drugą i trzecią nagrodę rozlosowano między czytelników, którzy nadesłali odpowiedzi z błędami: II nagrodę — rasowego boksera angielskiego rodzaju żeńskiego — otrzymuje ob. Robakowska Helena z Wrocławia. III nagrodę — parę steelonowych skarpetek — otrzymała ob. Zdzisława Reczkowicz z Wrocławia. Nagrody pocieszenia (korkociągi) przyznano: ob. Krzyżowiak Eustachy z Wrocławia, ob. Jaremko Jan z Wrocławia i ob. I. Michalczykówna z Gorzowa." W związku z powyższym oświadczam, że: W osobistym porozumieniu z młodym historykiem prof. Wiechem, autorem „Opowieści królewskich", protestuję uroczyście przeciwko masowemu i bezpłatnemu rozdawaniu korkociągów we Wrocławiu; również protestuję przeciwko używaniu poezji na pierwszą, a psów na drugą nagrodę, ponieważ biedne zwierzęta mają również swoje ambicje i tego rodzaju lekceważące hierarchizowanie nagród w konkursach jest zwyczajnym męczeniem 245 zwierząt, o czym red. Zbigniew Grotowski („Słowo Polskie") jako kynolog i korkociągolog wiedzieć powinien. Jednocześnie zwracani uwagę Ob. Redaktora, że to właśnie ja pierwszy w Europie dałem przykład właściwego stosunku do zwierząt (les animaux), angażując Psa Faflka, najpopularniejszego psa wszechświata, do tragicznego przybytku Melpomeny pod nazwą „Zielona Gęś". Karakuliambro Ob. Redaktorze! Ponieważ ostatnio otrzymałem szereg listów z zapytaniem, czemu zarzuciłem moje „Listy z Fiołkiem", więc przysyłam uprzejmie niniejszy wskrzeszony „List", czyli wesoły felieton. Proszę przeczytać następujące opowiadanie pt. NIEZNANA BAJKA ANDERSENA Pod starym kredensem mieszkał krasnoludek. Krasnoludek był oczywście kompletnie baśniowy, miał oczy jak gwiazdy, brodę jak obłok, na głowie kołpaczek, słowem wszystko według recepty. Krzywdy nie robił nikomu, a nawet czasem dzieciom pomagał w lekcjach, toteż kochano go nadzwyczajnie, ale nie żeby brać go na ręce i męczyć jak kotka, tylko po prostu to, co się nazywa „dawać komu spokój". Jest pod tym kredensem, to jest. Niech będzie. Ale przed świętami zajrzano dokładnie pod kredens. Żeby niby wymieść te kurze. W ramach świątecznych porządków. No i trzeba było wezwać milicję. Bo czegóż tam nie było w szparce! I kretony, i wełenki, i różne waluty pochowane, nie mówiąc o rzeczach, od których włosy stają na głowie. Czyżby krasnoludek, wykorzystując swoją feerycznpśc,prowadził po prostu ohydny proceder spekulanta? Nie!!! To spekulant ohydnie udawał niewinnego krasnoludka! Karakuliambro Obywatelu Redaktorze! LEKKOATLETYKA DLA STARSZYCH PANÓW Tysiące listów dziękczynnych, jakie otrzymałem ostatnio po wygłoszeniu odczytu z przezroczami pt. „Lekkoatletyka dla starszych panów", ośmielają mnie do poruszenia powyższej sprawy na łamach Pańskiego poczytnego organu. A chodzi o to, Obywatelu Redaktorze, że ludzie w pewnym wieku mogliby w dalszym ciągu zajmować się sportem, gdyby wziąć pod uwagę ich istotne, tj. realne możliwości. Wobec czego, Obywatelu Redaktorze, żądam, żeby w naszym sporcie zostały wprowadzone dla dobra i na użytek tzw. starszych panów następujące innowacje: 1. Bieg na 8 m; 2. rzut pomidorem; 3. skok wzwyż we śnie itp. Karakuliambro Obywatelu Redaktorze! Że dobroć zwierząt wkracza czasami w podejrzaną dziedzinę fantastyki, o tym ostatnio się naocznie przekonałem. Mianowicie po powrocie z objazdu autorskiego stwierdziłem następującą sytuację w domu; Zniknął Cylinder, mój ulubiony pinczerek. Ale co się okazało? Zaraz na drugi dzień po moim wyjeździe uciekła z klatki papużka-samczyk, z gatunku tzw. nierozłączek. W klatce została samotna samiczka. Otóż Cylinder, korzystając z zamieszania oraz wstrząśnięty melancholią osieroconego ptaszka-samiczki, dokonał cudu w godzinach nocnych: pozieleniał, zapuścił skrzydełka, na oczach świadków wleciał do klatki, w ramiona rozradowanej małżonki, i obecnie gra rolę papugi jak stary. Szczeka tylko przez sen. Ja jednak w ten sposób straciłem i papugę, i psa. Najlepiej nie wyjeżdżać z domu. Z poważaniem Karakuliambro Ob. Redaktorze! W SPRAWIE NOCNEGO WYKORZYSTYWANIA BIUROWCÓW Nieraz, w ramach ruchu pieszego, przechodzę nocą koło wspaniałych gmachów zwanych biurowcami i co widzę? Otóż widzę i stwierdzam, że w tych biurowcach nic się nie dzieje, ponieważ w godzinach nocnych stoją one pustkami. A czy by Ob. Redaktor nie był zdania, że wynajmowanie rozmaitych konferencyjnych sal np. na mieniny nie mogłoby spowodować uczucia wdzięczności w umysłach tych, którzy niejednokrotnie oddają się cichym radościom imieninowym w dwadzieścia osób na jednym tapczanie! Już nie mówię, Ob. Redaktorze, o wypadkach całkowitego rozwalania się tapczanów pod wpływem nadmiernego obciążenia. Jak również pomijam zrozumiałym milczeniem inne rzeczy... Wprowadzenie natomiast projektowanej innowacji umożliwi czcicielom imienin szeroki oddech, kulturę obyczaju itp., jak również pozwoli na stosowanie w szerszym zakresie orkiestr blaszanych przy wykonywaniu starej, wstrząsającej pieśni „Sto lat". Z poważaniem Karakuliambro SPIS RZECZY 1946 W sprawie organizacji życia kulturalnego w Krakowie 7 W sprawie intryg 9 Niebezpieczeństwa realizmu H W sprawie „się" 13 Prof. Bączyński wraca do kraju 15 Nieuczciwy żebrak 18 Zabawa w senat 20 Na wybrzeżu się bogacą 22 W sprawie miesięcznika „Lampa" 25 Krajobrazy, cuda i bolączki Bąbelszczyzny 28 W sprawie żarłoków . . ' : 31 Co do Ireny Kwiatkowskiej 33 (Ja nie wiem, Panie Redaktorze...) 35 Oczy niebieskie — życie królewskie. . . 37 Piekielny Piotruś 39 Straszne nadużycia w Związku Zaw. Ruralistów 42 (Ledwo zdążyłem się przebrać...) 45 W sprawie „Hajże! na Soplicę!" 48 W sprawie „Oślej serenady" 50 W sprawie monologów 53 Dziwny dowcip w „News Chronicie" 55 Nieporozumienia z prof. Bączyńskim 57 sprawie ptaszków 60 W sprawie polskiej filozofii 62 O wszystkich rzeczach, które się źle odkręcają 65 W sprawie zmiany adresu 67 W sprawie bałaganu z Gałczyńskim 69 18 (osiemnaście) pytań pod adresem obywatela 72 Wybory w Związku Siodlarzy 75 W sprawie ciepła 77 Nasi groteskowi Skargowie Sinceryzm: nasza odpowiedź Europie 1947 Wydawnictwa gwiazdkowe... Dumania i doświadczenia lirnika Straszne dzieci Gry i zabawy w dawnej Polsce Najgorzej dać się namówić Sztuka... ach, sztuka! W sprawie erotomanów Oszczędności zoologiczne Nowy sennik egipski „Balkoniści" Nocne życie Krakowa Estetyka i życie praktyczne Ludzie dziwaczeją Powody złego leżenia spodni Precz z „Przekrojem"! Jerzy Zaruba jako pisarz „Biada narodowi, który nie poważa swoich proroków" Sprawa księdza Gałczyńskiego Nieznani mieszkańcy naszych borów Dorośli jak dzieci Ogłoszenia zwierząt . (Pytanie: Co robi idiota...) Jak się zachowywać w trudnych sytuacjach? Leczmy się ziołami Traktat o meblach Niemowlęta z wąsami... Krynica to raj artystów „Dni Krakowa" w r. 1948 Koniec lipy Geniusze & rzemieślnicy Co pan sądzi o prymacie literatury? O Polkach i Polakach W sprawie wyrodnych matek Siedem dni z Hermenegildą (Od dłuższego czasu...) Egzamin uczciwości Kraków, miasto dźwiękowe O Szopenie i sześciu zaproszeniach Wszystko o krawatach... Gruszki Pronaszki W sprawie umuzykalnienia Święty Franciszek i małe zwierzęta W sprawie lewicowych drobnomieszczan Żony dzielą się na głupie i mądre (W dniu wczorajszym...) Śmierć pudla Rozrywki świąteczne dla osłabionych umysłowo 1948 Cztery tematy w jednym liście! Jak zostać Polakiem Angelologia Zaznaczam, że zarządzam, co następuje Wprowadzam nowe nazwy ciastek (Pozwoli Pan, że...) Nie dam się sprowadzić z drogi cnoty! W sprawie niepokoju co do formatu Poeta wszędzie potrzebny Dziwne wizyty Pani M. W sprawie „Cyrku Poetyckiego" Kulturowy bombardament... W sprawie samolotów dla dzieci... (Wierszomania szerzy się...) (Zaraz Pan spadnie z krzesła...) Najlepiej nie wychodzić z domu 1949 Towarzystwo opieki nad poetami Oto lista rzeczy... „Bezgłośnik" Czy pan słyszał o genialnym wynalazku Piekielnego Piotrusia? 1950 (Wrocławskie „Słowo Polskie"...) (Ponieważ ostatnio...) Lekkoatletyka dla starszych panów (Że dobroć zwierząt...) . W sprawie nocnego wykorzystywania biurowców