Jacek Sawaszkiewicz Wahadło Silnik samochodu wył jak diabeł, któremu walec drogowy wprasował ogon w asfalt. Jadąc z prędkością nieledwie stu piętnastu kilometrów na godzinę mój poczciwy fiat dygotał w epileptycznym napadzie typu grand mai. Droga wiodąca do Miasteczka jest drogą prostą, wyciętą we wzniesieniach i rzuconą na przełaj przez lasy - byle krócej. Pewnie dlatego mnie usypiała. W trakcie jazdy paliłem dużo i wmawiałem sobie, że pomaga mi to w koncentracji. Z boku mignęło kilka tablic informacyjnych. Jeszcze jeden wiadukt o wygiętym grzbiecie zadudnił nade mną. Od zachodu nadciągały chmury zwiastujące burzę. Po dwóch tygodniach upału przydałaby się taka burza. Nawet przelotna. - Przejechałeś ciągłą linię - zauważył fiat. Z powrotem skręciłem na swój pas i otarłem pot z twarzy. Pięciogodzinna jazda, temperatura przekraczająca trzydzieści stopni i te opary benzyny, które wchłonąłem - wszystko to dawało o sobie znać. Silnik zawył bardziej basowo. - Mały pagórek - odciąłem się - a ty już puchniesz. *.*.* Ulewa lunęła z nadejściem zmierzchu. Przypomniałem sobie o termosie z kawą i o kanapkach, które jeśli się nie zeschły, to na pewno pływały w maśle. Zapaliłem światła mijania, po czym przytrzymując kierownicę łokciami, napełniłem kawą plastykowy kubek. Torby z prowiantem nawet nie otwierałem; cisnąłem ją do przydrożnego rowu. Potoki wody z wolna zamieniły się w pojedyncze krople i zanim dotarłem do Miasteczka, deszcz ustał całkowicie. Przed rogatkami żywiej zabiło mi serce. W Miasteczku spędziłem piętnaście szczenięcych lat tak gorzkich, że kiedy przeprowadziłem się do Miasta, poprzysiągłem nigdy tutaj nie wrócić. Słowa dotrzymałem, ale w miarę, jak czas zacierał moje wspomnienia, coraz bardziej ciągnęło mnie w te strony. Pół kilometra od śródmieścia Miasteczka położony jest park komunalny. Skierowałem się tam, do tego jedynego miejsca, które ongiś dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Troskliwi ojcowie Miasteczka, w obawie przed nie uznającym świętości czystego powietrza zmotoryzowanym ludem, nakazali posadowić u wylotu alei parku betonowe pachoły w stylu zapór przeciwczołgowych. Ominąłem je idąc w smudze świateł mojego fiata. W parku deszcz padał nadal i kiedy wreszcie odnalazłem ten znajomy wiąz, koszula przemokła na mnie dokumentnie. Drzewo, trawione grafiozą, wyglądało dosyć marnie. Poklepałem pień ze współczuciem. - Twoje najlepsze lata minęły, stary - rzekłem. - Wypłakiwałeś przede mną wszystkie żale - odrzekł. - A ja słuchałem cię cierpliwie, tak jak może słuchać tylko wiąz przyjaciel. Zimne krople pociekły mi po karku. Zapiąłem koszulę pod szyją. - Jesteś zwykłym drzewem - powiedziałem. - Drzewem toczonym przez chorobę, na którą nie wynaleziono skutecznego lekarstwa. W dodatku starym drzewem. Westchnął i strząsnął z siebie resztki wody. - Mogę ci jakoś pomóc? - zapytałem. Ale on milczał. i domyśliłem się, że więcej nie przemówi. Dochodziła dwudziesta druga. Wprawdzie pokój w hotelu miałem zarezerwowany, zawsze jednak istniała możliwość, że jakiś analfabeta w recepcji pomyli nazwiska i zamiast mnie umieści w spisie swoją teściową. A ja jutro muszę być wypoczęty i świeży niczym królewicz z bajki. Ponownie klepnąłem schorowany pień, tym razem na pożegnanie, i nagle pociemniało mi w oczach. Najdelikatniejsze drżenie przebiegło przez ziemię. Zapadła taka cisza, jakby świat osłupiał w niemym zdumieniu. Stałem sparaliżowany pod wiązem, podczas gdy w tę wszechobecną ciszę zaczął się wkradać przenikliwy, wysoki dźwięk, coraz głośniejszy. Odniosłem wrażenie, że zamknięto mnie w kloszu z grubego kryształu, który wprawiono w wibrację. Coś się stało - pomyślałem. Natężenie dźwięku dotarło do granicy bólu, potem dźwięk ten rozpadł się na harmoniczne alikwoty i skonał. Poruszyłem głową. Krople deszczu kapały z koron gęsto sadzonych brzostów i limaków i ginęły w skąpym poszyciu. Znajomy wiąz poskrzypywał jak dawniej, pochylając się nad sfatygowaną, koślawą ławeczką, na której tak chętnie niegdyś przesiadywałem. - Coś się stało - powtórzyłem głośno, wracając do samochodu. „Continental" wznosi się przy głównej arterii Miasteczka, nad restauracją o tej samej nazwie. Wóz zostawiłem na parkingu strzeżonym i przez nikogo nie zatrzymany wkroczyłem do pustego holu, który oślepił mnie sznurem neonów nad punktami sprzedaży pamiątek. Recepcję umieszczono na półpiętrze. Panującą wokół dokładną ciszę zakłócało jedynie brzęczenie opraw lamp jarzeniowych i melodyjne, dwutonowe zawodzenie elektronicznego gongu. Gong sygnalizował pracownikom hotelu przybycie nowego gościa, czyli moje. Ale nie zjawiał się nikt. Dwukrotnie przemierzyłem pusty hol i znowu zatrzymałem się przy kontuarze recepcji, naprzeciwko ściennej gabloty zawieszonej pod zegarem. Zegar według wszelkich oznak stał. Gablota składała się z mnóstwa przegródek z uchwytami na klucze. - Jest tu ktoś? - zapytałem. - Tiii-tuuu - odparł gong i zaraz dodał zaczepnie: - tiii-tuuu. Wytarłem wilgotne dłonie w chusteczkę. Na czubkach palców miałem resztki kory wiązu przyjaciela. - Jestem zmęczony - oświadczyłem. - Muszę natychmiast iść do łóżka, bo jutro czeka mnie piekielnie ciężki dzień. - Tiii-tuuu. Wszedłem za kontuar i zbliżyłem się do ściennej gabloty. Odszukałem klucz od swojego pokoju, wyjąłem go z uchwytu i pomaszerowałem do windy. - Tiii-tuuu - powiedział do mnie gong na pożegnanie. Mój pokój znajdował się na pierwszym piętrze. W windzie przygładziłem włosy i wyszczerzyłem zęby do swojego odbicia w lustrze. Były żółte od nikotyny. Przypomniałem sobie o papierosach, których palenie ułatwia mi koncentrację. Zostawiłem je w samochodzie razem z maszynką do golenia. *.*.* Zdjąłem wilgotną odzież i z przyjemnością rozciągnąłem się na posłaniu. Wciąż słyszałem to niezmordowane zawodzenie gongu w holu na dole. Muszę czym prędzej zasnąć. Jutro rano mam przecież załatwić Sprawę. - Liczymy na ciebie. Sprawa jest niezwykle ważna dla naszego Instytutu - powiedział Szef i poczęstował mnie cygarem. Cygaro było wonne jak kadzidło. - Przedsiębiorstwo na pewno wywiąże się z tej dostawy, prędzej czy później. Chodzi tylko o to, żeby oni zrealizowali nasze zamówienie w terminie i przyjęli zlecenie na dokonanie tych paru ulepszeń, zgodnie z dokumentacją. Dźwignął tyłek z fotela, by podać mi ogień. Poderwałem się także, komplikując sytuację. Omal nie wyrżnąłem czołem w jego łysinę. - Rozumiem, panie dyrektorze - odparłem. - Tiii-tuuu. Wzrok już mi przywykł do ciemości i rozejrzałem się po swoim pokoju. Zegar na nocnej szafce, wzorem tego w recepcji, stał na godzinie dwudziestej drugiej. Z sufitu zwisał sześcio - lub ośmioramienny żyrandol. Liczyłem te ramiona kilkakrotnie i raz było ich sześć, a raz osiem. - Tiii-tuuu. - Nie, cholera - powiedziałem. - Nie zasnę. Powtórnie spojrzałem na żyrandol. Teraz miał dwa ramiona. Trzymał kartonową teczkę. - To dokumentacja - zakomunikował. - Jest tu wszystko, czego będziesz potrzebować. Wziąłem od niego tę teczkę i raptem ogarnęły mnie wątpliwości. - Panie dyrektorze - zacząłem. Udekorował twarz skupionym zainteresowaniem. - No, słucham. Śmiało, śmiało. - Bo... Chodzi nam o to wahadło neutronowe, prawda? A ja, oględnie mówiąc, nie jestem fizykiem nawet z zamiłowania. Jego skupione zainteresowanie ustąpiło zniechęceniu. - Może lepiej będzie - ciągnąłem - jeśli do Miasteczka pojedzie ktoś z personelu technicznego, kto się zna na fizyce jądrowej. - Cygarko? - Szef otworzył przede mną inkrustowaną szkatułkę. -Proszę, kolego. - Tiii-tuuu. Mój ręczny zegarek wskazywał zero trzydzieści. Przewróciłem się na prawy bok. - Tiii-tuuu. Wstałem z tapczanu i w samej piżamie z determinacją ruszyłem do windy. W zdenerwowaniu przywołałem stojącą na parterze. Nie czekając na nią wszedłem do tej, która przywiozła mnie na to piętro. Hotel na chwilę ożył. W recepcji nadal nie było żywej duszy. - Naprawdę nikogo tutaj nie ma? - zawołałem. - Tiii-tuuu. - Wyłączcie wreszcie ten piekielny gong, bo go rozwalę! Nie zjawił się nikt. Przepatrzyłem pusty hol, a potem z najbliższej serwantki punktu sprzedaży pamiątek wydobyłem kosmonautę w baloniastym hełmie. Kosmonauta wyglądał wyjątkowo solidnie. Nadawał się do rozwalenia gongu. - Tiii-tuuu. Machnąłem na to ręką. Zrezygnowany wróciłem do swego pokoju i rzuciłem się na tapczan. *.*.* Żyrandol pod sufitem miał niewątpliwie osiem ramion. Potrząsał nimi, buczał. Nie, to buczały oprawy jarzeniowych kinkietów na korytarzu. Było duszno. Rozsunąłem firanki i otworzyłem okno. - Gorąco? - zagadnął serdecznie Szef. - To ten dym - wyjaśniłem. - Ach, rzeczywiście. Trochę tu nakopciliśmy. Z błazeńskim pośpiechem rozdusił niedopałek cygara w popielniczce. Dwa mosiężne amorki zaglądały zaskoczone do jej wnętrza. Szef, odgrodzony od ludzi sekretariatem nie do sforsowania, rozparty w fotelu między kolorowym telewizorem a zatłoczonym barkiem, czuł się tutaj swobodnie i pewnie. Ja także postanowiłem czuć się swobodnie i pewnie. Głośno wyssałem nie istniejące resztki drugiego śniadania z nie istniejącej dziury w zębie. Szef udał, że nie zauważył tej nonszalancji. - Zaczynałeś u nas od gońca - rzekł. I zmienił temat. - Szczegóły techniczne są mało istotne. Nasz Instytut zatrudnia znakomitych fachowców, ale jeśli chodzi o współpracę z kooperantami, nie mają żadnego doświadczenia. Do Miasteczka musi pojechać człowiek ze zmysłem handlowym, z darem przekonywania. I ty jesteś tym człowiekiem, albo ja się nie znam na ludziach. Milczałem. Milczenie często przynosi korzyści. Szef pochylił się nad interkomem. - Zojka - powiedział do mikrofonu - zrób nam po kawie. - Uśmiechnął się do mnie poufale. - „Jasia Wędrowniczka", kolego? Ustawił na biurku kieliszki i napełnił je do połowy. Z wprawą. - Ze wszystkich naszych kooperantów Przedsiębiorstwo jest najważniejsze - podjął. - Wahadło neutronowe ma kapitalne znaczenie dla naszego urządzenia. To jego serce. Bez wahadła utkną prace badawcze. Nie będzie nagród, nie będzie premii, nie będzie odznaczeń i tak dalej. Sprawa jest szalenie pilna. Miecz Damoklesa, rozumiesz? Sekretarka wniosła do gabinetu filiżanki z kawą. Moją postawiła przede mną gestem kucharki z baru mlecznego. - Jeszcze coś podać, panie dyrektorze? - zapytała. - Nie. Chcę mieć dziesięć minut spok0ju, Zojka. Poczekałem, aż sekretarka opuści gabinet i zaatakowałem pierwszy: - Przecież w naszym dziale zaopatrzenia jest dwóch starszych inspektorów. - Jeden z nich to prawie emeryt - wpadł mi w słowa Szef. - Odchodzi w tym roku. I będziemy się rozglądać za kimś, kto obejmie jego stanowisko. Spojrzałem mu w oczy. Były świńskie i przebiegłe. Były gotowe łypnąć usłużnie, kiedy zajdzie potrzeba. Chyba dlatego zwierzchnicy z Centrali lubili mojego Szefa. - Uhum - mruknąłem grzejąc w dłoni kieliszek. - W sumie Sprawa jest do załatwienia. Przeprowadzisz parę rozmów z paroma osobami. Oczywiście mają to być rozmowy w sensie towarzyskim. Lokal, miła, niewymuszona atmosfera i tak dalej. Pogadasz z ekonomicznym, technicznemu dasz butelkę „Białego konia" albo „Balerinę bols"; on pije tylko pewexówkę. Dokumentację przekaż kierownikowi produkcji razem z jakimś aneksem. Są na to fundusze. Odstawił nie dopitą whisky i wstał. Sięgał mi do piersi. Był mały, łysy i gruby, i nosił za ciasny garnitur. - Liczymy na ciebie, kolego. Masz doświadczenie... Mam, to fakt. W ciągu ostatniego roku załatwiłem akcelerator, dwie wyrzutnie elektronowe, przełącznik kaskadowy. W ciągu ostatniego roku trzykrotnie zwodzono mnie obietnicami awansu. - Kiedy mam jechać? - spytałem. Jego świńskie oczka zabłysły przyjaźnie. - Dzisiaj. To znaczy jutro, zaraz po pracy. - Szef przestąpił z nogi na nogę. - Delegację, pełnomocnictwo i tę całą resztę Zojka dostarczy ci za kilka minut - poinformował mnie i wskazał mi drzwi. *.*.* Obudziłem się o piątej piętnaście. Zegar na nocnej szafce wciąż wskazywał dziesiątą lub dwudziestą drugą. Jarzeniówki na korytarzu nuciły ulubioną sonatę. Miałem niesmak w ustach i bolała mnie głowa. Rozebrałem się do rosołu i wziąłem natrysk. Jakby pomogło. Wychodząc z pokoju zabrałem ze sobą kosmonautę, którego w nocy ukradłem z serwantki punktu sprzedaży pamiątek. Zabrałem go na pamiątkę. Należał mi się za straty moralne. Zjechałem windą w dół, do restauracji na parterze. Restauracja była pusta. W jej prawym rogu znajdowało się podium dla orkiestry, w lewym zaś - bar z ladą chłodniczą. Cztery rzędy stolików nakrytych czystymi obrusami cierpliwie czekały na ewentualnych klientów. - Niewielu macie gości - powiedziałem do tych czterech rzędów stolików. Lada chłodnicza zadygotała agonalnie i zamarła posykując wyłączonym agregatem. Zapadła cisza, tylko gong w holu pracował rzetelnie dalej: - Tiii-tuuu. Podrapałem się po nie ogolonym policzku i usiadłem przy jednym ze stolików. Umieszczony na regale za barem zegar analogowy wskazywał punktualnie dwudziestą drugą oraz wczorajszą datę. W rzeczywistości dochodziła szósta. Przedsiębiorstwo rozpoczyna pracę o siódmej. Miałem ochotę zapalić, ale papierosy zostały w samochodzie. Sięgnąłem po menu. Postanowiłem zafundować sobie dużą kawę, porcję szynki, dwie porcje masła i pieczywo - taki lekki posiłek na koszt Instytutu. Później włączyłem radiolę, która stała opodal podium dla orkiestry. Głośnik dyskotekowym sopranem ryknął: „Czekam, tak długo czekam", co miało szczególną wymowę. Na kelnera czekałem kwadrans, zmieniając płyty. - Nie - powiedziałem w końcu - tego już za wiele. Obszedłem bar. Pieczywa ani masła, ani też wędliny nie mogłem nigdzie znaleźć, ekspres do kawy był nieczynny, więc nalałem sobie koniaku z butelki o interesującej etykiecie i zagryzłem ciastkiem tortowym. Jak na ironię radiola zaprezentowała utwór, w którym refrenista straszył skutkami opilstwa. Od razu przypomniała mi się Sprawa. Na blacie baru pozostawiłem banknot o sile nabywczej przewyższającej wartość kieliszka koniaku i ciastka tortowego, i z kosmonautą w kieszeni wyszedłem na dwór. - Tiii-tuuu - posłał mi na pożegnanie gong w holu. W nocy padał deszcz. Ulice patrzyły ku niebu rtęciowymi źrenicami kałuż. Wokół panowała cisza, tylko w pobliskiej rynnie ciurkała woda, a po drugiej stronie jezdni skrzypiało okno poruszane wiatrem. I nie było tu nikogo. Absolutnie nikogo. Nie powiem, żebym nie był tym zdziwiony. Wsiadłem do swojego fiata i przekręciłem kluczyk w stacyjce. - Piłeś? - zapytał fiat. Pytanie było retoryczne. - A bo co? - odpowiedziałem pytaniem. Moje pytanie też było retoryczne. Paląc papierosa minąłem kilka przecznic. Ten zupełny brak ruchu na ulicach był mi częściowo na rękę, zaczynałem jednak odczuwać niepokój. Niedziela? Święto narodowe? Może coś się porobiło z moim zegarkiem i jest dopiero czwarta nad ranem? Zatrzymałem się przy kiosku z gazetami. Kiosk był otwarty; nad odsuniętą szybką wisiała kartka z napisem: „Czynny w godzinach od 6.00 do 23.00". Przed pustym krzesłem piętrzył się plik gazet popołudniowych, które nosiły wczorajszą datę. Wziąłem jedną i położyłem monetę na luksferze zastępującym tackę na pieniądze. W samochodzie ogoliłem się z grubsza maszynką mechaniczną, po czym ruszyłem opustoszałą ulicą, tłukąc lustra kałuż. Latarnie umykały do tyłu, jakby spłoszone donośnym warkotem silnika i strugami błota tryskającymi spod kół mojego fiata. Przedsiębiorstwo znajduje się za Miasteczkiem. Czteropiętrowy budynek z czerwonej cegły, gdzie mieszczą się biura dyrekcji, otacza wysoki, gruby mur. Hale fabryczne zlokalizowane są w piwnicach i pod rozległym dziedzińcem. Dawno temu produkowano tu broń, amunicję i różne militarne drobiazgi. Samochód zaparkowałem przed kutą bramą. Zabezpieczały ją dwie masywne sztaby, każda spięta kłódką. Boczna furtka także była zamknięta. Przez okno zajrzałem do portierni. Był tam stół nakryty brudną ceratą, krzesło, wieszak, kosz na śmieci oraz metalowa szafa. Na stole leżał opasły zeszyt, bloczek przepustek i długopis. Obszedłem mur otaczający teren Przedsiębiorstwa i znów znalazłem się przed portiernią. Zapukałem w szybę raz i drugi, a potem stanąłem przy kutej bramie i długo wpatrywałem się w okna budynku. Nic nie świadczyło o tym, żeby tam był ktokolwiek. Postanowiłem wrócić do hotelu i zostać w Miasteczku, dopóki nie załatwię Sprawy. Najwyżej zatelefonuję do Instytutu i poinformuję Szefa o sytuacji. *.*.* - Tiii-tuuu - przywitał mnie gong w holu. Poza nim nie przywitał mnie nikt. W holu nie było nikogo, nikogo nie było również w restauracji. Włączyłem radiolę, zabrałem z baru napoczętą butelkę koniaku, na co lada chłodnicza zadygotała z oburzeniem, i usiadłem przy swoim stoliku. - Pana zdrowie dyrektorze - powiedziałem konfidencjonalnie do krzesła naprzeciwko. Dyrektor techniczny Przedsiębiorstwa był chyba średniego wzrostu, szczupły, krótko ostrzyżony i miał twarz malkontenta. Niewątpliwie chodził zawsze w tych samych dwóch garniturach, które nosił na zmianę, ciemnych, uszytych z dobrej wełny, ale według starych fasonów. Wyobrażałem go sobie jako jednego z tych, co gdzieś po drodze do dobrobytu stracili złudzenia i zeskorupieli w rutynie. - Zdrowie - odrzekł. - Pańskie. Wypiliśmy. - Co tam słychać w Instytucie? - zagaił. Rozłożyłem ręce. - Mamy kłopoty z kooperantami. - Przesada. Pracuję w Przedsiębiorstwie prawie dziesięć lat i znam układy. Ponownie nalałem do kieliszków. Swój trzymałem w przyzwoitej odległości od siebie. Zapach koniaku trochę mnie odrzucał. Jestem przyzwyczajony do czystej. - Jeśli chodzi o staż pracy, panie dyrektorze - odparłem - to pan mnie nie przelicytuje. Już osiemnaście lat temu pełniłem w Instytucie obowiązki goń... Nie, to trzeba inaczej. Przygotowałem kieliszki do kolejnej próby. Ze swobodą znawcy, która kosztowała mnie wiele wysiłku i samozaparcia, uraczyłem się bukietem koniaku i powiedziałem niedbale: - Jeszcze przed studiami podjąłem pracę w Instytucie. Owszem, brakuje mi pewnych wiadomości z tak obszernej dziedziny, jaką jest fizyka, albowiem filologia obejmuje badania nad językiem i literaturą danego kręgu cywilizacyjnego, nie zaś nad terminologią, którą posługuje się pan w swoim wąskim zakresie, wszelako miałem również możność gruntownie poznać układy oraz rodzaje organizacji pracy między kooperującymi przedsiębiorstwami, aczkolwiek permanentnie brakuje mi czasu, pan rozumie, habilitacja. Tym go zniszczę. Będzie staranniej dobierał słowa i niech mnie szlag trafi, jeśli teraz on nie naleje. Na razie zrobiłem to za niego. - Zdrowie, dyrektorze - rzuciłem od niechcenia. - Pańskie zdrowie, pańskie - zapewnił mnie gorliwie. Poklepałem go bezceremonialnie, aż się zachłysnął. Ocierając ukradkiem nos obdarzył mnie znad swojego kieliszka lokajskim uśmieszkiem. - Przynieś z baru następną flachę - poleciłem mu - i pogadamy o wahadle. - Pan kolekcjonuje zegary? Analogowy zegar za barem nadal wskazywał punktualnie dwudziestą drugą. Podszedłem do radioli, wsunąłem do niej trzy monety, by ją nieco rozruszać, i z powrotem usiadłem naprzeciwko dyrektora technicznego Przedsiębiorstwa. - Na czym to stanęliśmy? - zapytałem. Dyrektor techniczny odstawił kieliszek i spojrzał na mnie wyniośle. - Mówił pan coś o swoim wykształceniu. Dziwi mnie, że Instytut zatrudnia osoby o nieodpowiednich kwalifikacjach. - Pracuję w dziale zaopatrzenia. - To mnie nie obchodzi. Będę rozmawiać tylko z pańskim Szefem albo z jego zastępcą. - Panie dyrektorze - powiedziałem - niech pan będzie człowiekiem. Ja muszę załatwić z panem tę Sprawę. - Przepraszam, ale nie mam czasu. Nie mogłem pozwolić, żeby mnie tak traktował. Poderwałem się z krzesła potrącając stolik. Pusty kieliszek spadł na podłogę i rozbił się na kawałki. Oprzytomniałem. Lada chłodnicza dygotała z oburzeniem, a gong w holu raz po raz słał mi swoje „tiii-tuuu". Jednak szkoda, że nie rozwaliłem tego gongu. Pomyślałem o skradzionym kosmonaucie, który został w samochodzie i sprawdziłem godzinę na ręcznym zegarku. Była jedenasta dwadzieścia cztery. Wziąłem z baru drugą butelkę koniaku, ale nie zapłaciłem, i chwiejnym krokiem wyszedłem z hotelu. *.*.* Powietrze było upalne, przesycone zapachem rozgrzanego betonu i woda z kałuż zdążyła już wyparować. Wsiadłem do samochodu, zapuściłem silnik i ruszyłem powoli, wyludnionymi ulicami. Do Przedsiębiorstwa dotarłem równo w południe. Budynek z czerwonej cegły stał milczący i ponury. Wpierw spróbowałem otworzyć boczną furtkę, później zajrzałem do portierni, a jeszcze później zatoczyłem się na kutą bramę. Chwyciłem się jej oburącz, by utrzymać równowagę, i zlustrowałem wzrokiem pusty dziedziniec. - Hej! - zawołałem. - Jest tam kto? Niewzruszony budynek Przedsiębiorstwa pozostał głuchy na moje pytanie. - Zamknęliście się i udajecie, że was nie ma, prawda? - kontynuowałem bełkotliwie. - Wam się wydaje, cholera, że możecie nie dotrzymywać terminów, co? No to zobaczymy! Tak czy owak załatwię tę Sprawę, żebym miał paść trupem! Wróciłem do samochodu i ruszyłem przed siebie, bez celu. Za rogiem musiałem wjechać na chodnik, żeby ominąć opuszczony autokar turystyczny, który tarasował całą szerokość jezdni. Jego przednie drzwi były otwarte, jakby kierowca wychylał się na zewnątrz, cofając go w boczną uliczkę. W skwarze południa mój poczciwy fiat toczył się ospale wzdłuż szpaleru zamkniętych sklepów i martwych kamienic. Była to jednak martwota pozorna. Przecież w Miasteczku funkcjonowały wszystkie urządzenia cywilizacyjne: paliły się neony i latarnie uliczne, działała instalacja gazowa, wodna i kanalizacyjna. Brakowało tu tylko ludzi. Ludzi, którzy z niewiadomych powodów porzucili swoje domy i odeszli. Ewakuacja? Ale dlaczego? Miasteczku musiało zagrażać niebezpieczeństwo, skoro zdecydowano się wysiedlić jego mieszkańców. Powódź? Lawina? Trzęsienie ziemi? Wykluczone. Istniała jeszcze jedna możliwość. Na samą myśl o niej chłód ściął mi skórę na plecach. Dodałem gazu. Wcisnąłem gaz do dechy. Bo ta ewakuacja ludności, z jednoczesnym pozostawieniem funkcjonujących urządzeń komunalnych, mogła świadczyć o tym, że Miasteczko miało posłużyć za autentyczny poligon doświadczalny. Nad Miasteczkiem zawisła groźba, że lada moment padnie na nie monstrualny cień grzyba atomowego. Gnałem przez wyludnione ulice, ścinając zakręty, wywracając kosze ze śmieciami, stojaki reklamowe i stragany, ciągnąc za sobą chmurę kurzu i spalin. Kosmonauta podskakiwał obok mnie, aż spadł z siedzenia i tłukł się między zapasowym kanistrem a gaśnicą tetrową, kiedy samochód z łomotem amortyzatorów pokonywał garb krawężnika. Minąłem park komunalny z wiązem przyjacielem, niemal zajęczymi skokami przebyłem wyboisty odcinek drogi na rogatkach i wreszcie wpadłem na autostradę. Pędziłem nią bite pół godziny, zanim zdecydowałem się zatrzymać. Bielizna oblepiała moje ciało, od wozu buchało gorąco, a jego silnik stukał jak serce po morderczym biegu. Zaciągnąłem hamulec ręczny, otworzyłem drzwiczki i rozpiąłem koszulę mokrą od potu. Termos z kawą chrzęścił w środku, więc napiłem się wody destylowanej, którą zawsze wożę w kanistrze pod siedzeniem. Sięgnąłem po papierosy. Szef będzie wściekły - pomyślałem. Mogłem przewidzieć jego reakcje do najdrobniejszych szczegółów. Wstanie zza biurka, oprze się na wyprostowanych rękach, wysunie do przodu łysą głowę i z wbitym we mnie spojrzeniem wycedzi: - Nie załatwiłeś Sprawy? A ja będę tkwił na progu gabinetu, z dokumentacją w spoconych dłoniach. - Miasteczko ewakuowano - odpowiem. - o ty, żarty sobie stroisz? - To nie żarty, panie dyrektorze. Na Miasteczko mają rzucić doświadczalną bombę. Na jego twarzy odmaluje się wyraz bolesnego politowania. - Bombę - powtórzy i podzieli to słowo na sylaby. – Bom-bę. Nasi ojcowie pracowali pod gradem bomb. - Tu nie chodzi o zwykłą bombę, panie dyrektorze - wyjaśnię potulnie. - Na Miasteczko ma spaść, o ile już nie spadła, bomba atomowa. Szef wytrzeszczy swoje świńskie oczka i tymi wytrzeszczonymi świńskimi oczkami prześliźnie się po suficie i ścianach gabinetu, by wlepić je w końcu w ekran kolorowego telewizora, do którego niedawno dokupił magnetowid. Za pieniądze przeznaczone na cele socjalne. - Skąd wiesz o tej bombie atomowej? - zapyta słodko. - Przypuszczam, że... - Przypuszczenia to domena fantastów. Zaopatrzeniowiec musi mieć pewność. Zwłaszcza że chodzi o taką Sprawę! - Ale, panie dyrektorze, Przedsiębiorstwo było nieczynne, brama zamknięta, nawet portiera nie zastałem. - To zwykły podstęp! - wybuchnie Szef. - Znam ja te uniki kooperantów. W krzakach gotowi się ukrywać. Pojedziesz tam jeszcze raz. Przeszukasz okoliczne lasy, wioski i tak dalej. A na razie twój awans... patrz! Chwyci z biurka byle jaki papier i podrze go na strzępy. Kiedyś już tak zrobił z poufnymi dokumentami Centrali. Później przez tydzień chodził struty, dopóki nie zwolnił kierownika kancelarii. - Pozostaje jednak kwestia bomby - wtrącę ostrożnie. - Bomba, bomba i po bombie - odpowie przewrotnie. - No, a skażenie promieniotwórcze terenu? Jego świńskie oczka znów prześlizną się po suficie i ścianach gabinetu. - Weźmiesz maskę przeciwgazową, płaszcz ochronny, gumiaki i tak dalej. Behapowiec wyda ci rentgenometr. I pośpiesz się! Sprawa, pamiętaj o Sprawie! Około pięćdziesięciu kilometrów za Miasteczkiem znajdowała się stacja benzynowa. Obsługi stacji nie było, pewnie też ją ewakuowano, toteż sam napełniłem paliwem bak swojego fiata. Kosmonautę posadziłem obok siebie tak, by mógł wygodnie spoglądać w niebo i układać projekty przyszłych trajektorii wiodących do gwiazd. Do Miasta przybyłem przed północą. Mój blok stoi na przedmieściach, tuż przy drodze wjazdowej. Samochód zaparkowałem na poboczu i udałem się prosto do swojego mieszkania na poddaszu, gdzie skonany padłem na tapczan. Zasnąłem natychmiast. *.*.* Obudziłem się, kiedy słońce wyjrzało zza dachu przeciwległego wieżowca. Leżałem spowity ciszą mąconą jedynie miarowym kapaniem wody z nieszczelnej rurki przy bojlerze w łazience. Mechanik, który naprawiał ten bojler, powiedział, że woda wkrótce przestanie kapać, bo nieszczelność w rurce jakoś się tam sama uszczelni. Powiedział to rok temu. W ciągu tego roku wyścielałem wannę folią polietylenową, żeby kapiąca woda nie zabarwiła mi wanny na żółto. Wielki dębowy zegar stojący przy regale bibliotecznym wskazywał godzinę dziesiątą. Ten zabytek pamięta jeszcze czasy mojego pradziadka, niemniej nadal dzielnie wybija godziny. Ale teraz jego złotawe wahadło wisiało nieruchomo. W pokoju Renaty panował artystyczny nieład. Na ławie przykrytej bieżnikiem stała butelka po winie, dwa puste kieliszki oraz dwie filiżanki z resztkami kawy, mosiężny świecznik i parę szklaneczek. Popielniczka była pełna niedopałków, wokół patery leżały rozsypane herbatniki, na podłodze zaś - koperty płyt, puszka po soku ananasowym i jabłka; jedno nadgryzione. Z fotela przy kanapo-tapczanie zwisały rajstopy. Kanapo-tapczan był rozłożony i piętrzyła się na nim sterta skłębionej pościeli, którą wieńczył wiśniowy krawat w delikatny biały deseń. Nigdy nie miałem wiśniowego krawata w delikatny biały deseń. Renata żyła ze mną od czterech lat, bez formalnego związku. Po skończeniu liceum plastycznego podjęła studia w akademii sztuk pięknych, ale już po pierwszym semestrze zrezygnowała z tych studiów, żeby zająć się wyrabianiem koszmarnych maskotek dla „Cepelii". Poznałem ją w okolicznościach dosyć banalnych: na balu sylwestrowym zorganizowanym przez nasz Instytut. Przyszła w towarzystwie kudłatego plastyka, który wtedy projektował wnętrze gabinetu Szefa. Kudłaty plastyk przez cały czas trwania balu pił piwo, regularnie wychodząc do toalety, aż o trzeciej nad ranem, kiedy nie miał już siły tam pójść, zrobił siusiu pod stolik, na kolana Renaty, czym wzbudził jej zachwyt. W zasadzie nie jestem zazdrosny, mogę jeść z tego samego talerza z drugim facetem, ale wolałbym, żeby facet jadł łyżką, a nie warząchwią. Renata częściej nocowała u niego niż u mnie. Umyłem się, ogoliłem żyletką, bo maszynka została w samochodzie i włożyłem czystą koszulę. Przed wyjściem z domu pchnąłem wahadło pradziadkowego zegara, który odezwał się znajomym „trdyk-dak". Z kosmonautą na przednim siedzeniu pojechałem do Instytutu. I w miarę tej jazdy ogarniał mnie coraz większy niepokój. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się przede mną wyludnione chodniki, martwe domy, zamknięte sklepy, unieruchomione wozy osobowe, furgonetki, ciężarówki i autobusy. Dochodziło południe, mimo to paliły się neony, uliczne lampy rtęciowe i jarzeniówki na wystawach. Zatrzymałem fiata przed skrzyżowaniem, za rzędem innych samochodów, i wyłączyłem silnik. Zapadła idealna cisza. Cisza tak w tym miejscu niespotykana, że niesamowita. Światła sygnalizacyjne zmieniały się w swoim ustalonym rytmie, nikt na nie jednak nie reagował. Samochody nadal stały pośrodku jezdni - milczące i nieruchome, i nie było tu nikogo. Nikogo. Żadnej ludzkiej istoty. Z piskiem opon zawróciłem w kierunku domu, wjeżdżając lewą parą kół na krawężnik i omal nie potrącając dziecinnego wózka pozostawionego na chodniku. Rwałem pełnym gazem, a jazgot silnika odbijał się głuchym echem od frontonów oniemiałych budynków. Moje Miasto także skazano na zagładę. Moje Miasto miało także posłużyć za poligon doświadczalny. Wyskoczyłem z fiata i wpadłem na klatkę schodową. Przez długą chwilę alarmistycznie dzwoniłem do drzwi sąsiada na parterze. Potem do drugiego. A potem po prostu włamałem się do paru mieszkań. Wszędzie zastałem podobny widok: rozścielone łóżka, wanny wypełnione wodą, kanapki na stołach kuchennych, drugie śniadania przygotowane z myślą o dniu jutrzejszym, bieliznę ułożoną na krzesłach, szafy pełne ubrań, obuwie starannie ustawione parami na korytarzach, dokumenty, pieniądze, kosztowności. To nie mogły być skutki zaplanowanej ewakuacji. Takie skutki mogło wywołać tylko ogłoszenie natychmiastowego ataku nuklearnego. Niespodziewane wypowiedzenie wojny. Wojna. Wbiegłem do swojego mieszkania na poddaszu i rozejrzałem się po kuchni i po obu pokojach. Z trudem zapanowałem nad instynktownym odruchem ucieczki. Zresztą nie było dokąd uciekać. Wojna już trwała. Dosłownie w każdym momencie mogłem przestać istnieć. Co za różnica, gdzie się to stanie - tutaj, na klatce schodowej, na ulicy, w samochodzie, czy poza Miastem. Wyjąłem z lodówki pół litra „Czystej wyborowej" i napełniłem szklankę do pełna. Wypiłem tę wódkę duszkiem. - Zaraz - powiedziałem głośno, siedząc na kanapo-tapczanie Renaty. - Nawet jeśli wybuchła wojna, to powinien jednak ktoś tutaj być w tym Mieście. Jakieś oddziały wojska, zmilitaryzowane oddziały specjalne, czołgi, transportery opancerzone, bo ja wiem co. Ponownie napełniłem szklankę. - No i przede wszystkim - mówiłem dalej - nie powinno być tych samochodów na ulicach. Przecież ludzie nie uciekli z Miasta pieszo. Łapczywym łykiem „Czystej wyborowej" znowu przepłukałem gardło. Odrobinę spokojniej rozejrzałem się teraz po pokoju. Mój wzrok padł na radio ustawione między kolumnami głośników, na półce regału. Był to wysokiej klasy, pięciozakresowy, stereofoniczny aparat firmy Philips. - Rany boskie - powiedziałem. - Od tego należało zacząć, ty idioto. Włączyłem radio. Przyciskałem klawisz po klawiszu, obracając pokrętłem strojenia to w jedną, to w drugą stronę. Wysokiej klasy, stereofoniczny aparat firmy Philips milczał na wszystkich pięciu zakresach fal. Z głośników dochodził jedynie szum wzmacniacza. Nieprawdopodobne. Nieprawdopodobne, żeby nie pracowała żadna stacja radiowa na świecie. Poszedłem do kuchni po nową butelkę „Czystej wyborowej". *.*.* Pradziadowy zegar wybił trzynastą, a ja leżałem na kanapo-tapczanie Renaty. Byłem rozkosznie pijany. Raczej unikam alkoholu, jeśli to w ogóle, możliwe w moim zawodzie zaopatrzeniowca, ale kiedy już nasze - moje i alkoholu - drogi się skrzyżują, często mi się zdarza przeżywać urocze halucynacje. Tym razem było podobnie. Leżąc zamknąłem oczy i z punktu zjawił się Kudłaty. - Śpisz, Renucha? - spytał. Powstrzymałem go gestem ręki. - Poczekaj sekundę, Kudłaty. Zapomniałem o charakteryzacji. Nałożyłem koronkowy peniuar i liliowo-popielatą perukę o lokach spadających na ramiona, i prędko wśliznąłem się pod przykrycie. Kudłaty stał przed kanapo-tapczanem. Rozmyślał. - No - ponagliłem go. - Zaczynaj. - Śpisz, Renucha? - spytał. - Uhum - mruknąłem tonem przymilnym i leniwym. - To ja, Kudłaty, poznajesz? Nie, nie tak. - Wpadłem zobaczyć, co tam u ciebie - poprawił się Kudłaty. - Posuń się. Zmierzyłem go. Kudłaty był wysoki, tęgi i kudłaty. Oczy miał przekrwione od pracy twórczej. Cuchnął piwem. - W ubraniu chcesz się pakować do łóżka? - zapytałem. Patrzyłem, jak ochoczo zwleka z siebie odzież i przyjmuje postawę pełną wyczekiwania. - Slipy też. Slipy zdjął z ociąganiem. Wstydliwie zasłaniał podbrzusze i drapał się w goły tyłek. - No, Renucha, posuń się, do diabła. - Chwileczkę - powiedziałem. - Wpierw mnie rozhecuj. Pobiegaj dokoła ławy. Spojrzał na tę ławę z niechęcią, potem przeniósł spojrzenie na mnie. - Co ty, żartujesz? - No, dalej! Rozhecuj mnie. Puścił się truchtem wokół pokoju, niezgrabnie omijając fotele, pufy i stojak na kwiaty. W garściach ściskał genitalia. Podyktowałem mu tempo: - Raz-dwa! Raz-dwa! Kolana unoś wyżej! Raz-dwa! I ręce zegnij w łokciach! Raz-dwa! Raz-dwa! Rozsypane koperty płyt ślizgały się po dywanie i utrudniały mu bieg. Kudłaty co rusz tracił równowagę. Łapał ją dzięki ciasno ustawionym meblom. - Raz-dwa! Łokcie, pamiętaj o łokciach! Raz-dwa! Kolana wyżej! Raz-dwa! Wyżej! Raz-dwa! Raz-dwa! Na jednym z zakrętów nie trafił ręką na regał, zabrakło mu oparcia i grzmotnął na podłogę. Dźwignął się z niej niezdarnie, otarł usta wierzchem dłoni i sapnął. Łypnął na mnie przekrwionym wzrokiem. - W porządku, Kudłaty - pochwaliłem go. - Teraz dwadzieścia pięć pompek. - Nie wygłupiaj się, Renucha, jak Boga kocham. - Powiedziałam - powiedziałem twardo. - Dwadzieścia pięć pompek. Zrezygnowany zaczął robić te pompki. Po siedemnastej padł. Padł i leżał z nosem w dywanie. - Co z tobą, Kudłaty? - zatroskałem się. Zbył milczeniem moją troskę. Dyszał. Zalotnie podkręciłem loki na skroniach. - Jeszcze osiem pompek - poinformowałem go. - Albo tych osiem pompek, albo pięćdziesiąt przysiadów. Jestem już prawie rozhecowana. Wybrał przysiady. Dwadzieścia wykonał nawet dość raźno, trzecia dziesiątka przyszła mu już z trudem, przy czwartej zaczął stękać. - Nie markuj, Kudłaty. Ręce mają być wyciągnięte, a pośladki dotykają pięt. Jasne? Zrobił czterdziesty trzeci przysiad, stęknął z rozpaczą i gruchnął dupą na sztywną sierść dywanu. - To ja już sobie pójdę - oświadczył słabo. *.*.* Bicie pradziadkowego zegara sprawiło, że Kudłaty zniknął. Poczłapałem do kuchni, by zaparzyć kawę. Kawa pobudza system nerwowy i znosi uczucie zmęczenia. Takie jest zdanie specjalistów. Przy okazji włączyłem bojler w łazience i puściłem wodę do wanny. Kąpiel również pobudza system nerwowy i znosi uczucie zmęczenia. To także jest zdanie specjalistów. Pradziadkowy zegar przestał bić i podjął swoją monotonną opowieść. - Trdyk-dak - powtarzał. W łazience szumiała woda. Zażyłem tabletkę od bólu głowy i z kawą usiadłem przy telefonie. Telefon był czynny. Kolejno zadzwoniłem do kilku znajomych, z góry wiedząc, że się nie zgłoszą. Zadzwoniłem też do Instytutu. I też bez skutku. W końcu wybrałem numer służby informacyjnej - pierwszy, jaki mi przyszedł na myśl. Usłyszałem damski głos epatujący serdecznością: - Dzień dobry. Dzisiaj proponuję paniom i panom domu przygotowanie dla ewentualnych gości tortu „Mocca". - Pół kilograma gotowych małych beżów, czterdzieści deka masła lub margaryny, siedem całych jaj, czterdzieści deka cukru, trzy czubate łyżki drobno zmielonej kawy lub mała paczuszka kawy „Marago", pół laski wanilii, buteleczka kremowej śmietanki, łyżeczka żelatyny. Do przybrania: płatki czekoladowe i łyżeczka startej czekolady. - Przygotować masę. Cztery jajka z cukrem, rozerwaną laską wanilii i trzema łyżkami zimnej wody ubijać w żaroodpornej misce ustawionej na siatce azbestowej, na zapalonym gazie. Gdy masa będzie już bardzo gęsta, tak że spływa z łyżki szeroką wstążką, zestawić z ognia i ubijać jeszcze, do wystudzenia. W kamiennej misce roztrzepać masło, dodając po łyżce masę jajeczną. Po jej wyczerpaniu wlać po trochu wraz z fusami zaparzoną kawę lub wsypać kawę „Marago". Dokładnie rozetrzeć. - Dno i boki tortownicy wyłożyć bezami. Ułożyć równą warstwą przygotowaną masę kawową, przykryć bezami, lekko je wgniatając w masę. Ubić śmietankę, dodając pod koniec żelatynę zmiękczoną w niewielkiej ilości zimnej wody i rozpuszczoną w jak najmniejszej ilości wrzątku. Przybrać płatkami czekoladowymi i posypać startą na wiórkowej tarce czekoladą. Przechowywać w lodówce. - Dzień dobry. Dzisiaj proponuję paniom i panom domu przygotowanie... Odłożyłem słuchawkę. Ten przepis sprawił, że zaczął doskwierać mi głód. Uprzytomniłem sobie, że ostatni posiłek jadłem wczoraj rano w Miasteczku, w restauracji „Continental". Posiłkiem tym było ciastko tortowe. Ani koniaku, ani wody destylowanej, ani też „Czystej wyborowej" nie sposób zaliczyć do posiłków. Ponieważ - jak to zwykle u mnie bywa, zwłaszcza po wizytach Kudłatego - lodówka była pustawa, postanowiłem wybrać się do „Amaltei", największego supersamu w tej dzielnicy. Wpierw jednak wziąłem kąpiel. Zmieniłem skarpetki, włożyłem siatkową koszulę i wyszedłem na dwór, wkraczając w słabnący upał dnia, który powoli przygasał nad tym wymarłym Miastem. - Na szaber? - zapytał fiat. - Przecież muszę coś jeść, no nie? - odrzekłem. Obie pary frontowych drzwi „Amaltei" były zamknięte i opatrzone kratą. Te od zaplecza także zabezpieczała krata. Bez stosownych narzędzi i z moją praktyką złodziejską szkoda było marzyć o sforsowaniu zamków. Do środka mogłem się dostać jedynie przez okno wystawowe. Z bagażnika samochodu wydobyłem łyżkę do opon i zważyłem ją w dłoni. Potem odruchowo spenetrowałem wzrokiem wyludnioną ulicę. - Do diabła, przecież muszę coś jeść - powtórzyłem. Zamierzałem wybić otwór w rogu wystawy. Niewielki, żeby się tylko przez niego przecisnąć. Uderzyłem raz, nawet niezbyt mocno. Szyba pękła skosem, zadrżała i górna jej część runęła na ziemię z takim hukiem, że ani chybi usłyszano go w kwaterze głównej Interpolu. - Wiesz, jak się to nazywa? - zapytał mnie fiat przez całą szerokość chodnika. - Co? - To się nazywa kradzież z włamaniem. Zajrzałem do wnętrza sklepu. - Nie przejmuj się - powiedziało jowialnie stanowisko kasowe. - Właź i rób swoje. Wlazłem. Z metalowym wózkiem ruszyłem wzdłuż stoisk. Nie przebierałem w towarze; po prostu pchałem przed sobą ten metalowy wózek i mimochodem wkładałem do niego warzywa, mrożonki, konserwy i słoiki: koreczki śledziowe, marynaty, kurczak w rosole z makaronem, frytki, sardynki w oliwie, klopsiki, pomidory, pęczek cebuli. Zatrzymałem się dopiero przy stoisku cukierniczym. Wziąłem makownik, szarlotkę, karton kruchych ciastek, puszkę kawy „Orient" i tabliczkę czekolady. Mijając stoisko monopolowe wyjąłem z transportera butelkę „Czystej żytniej" i dwie butelki szampana. Przed opuszczeniem sklepu zaopatrzyłem się jeszcze w pęto kabanosów, w kostkę masła oraz w bochenek chleba. Chleb był chrupiący, aromatyczny i ciepły. „Życzymy pomyślnych zakupów" - głosił napis nad wejściem do „Amaltei". Cały swój łup ulokowałem na tylnym siedzeniu fiata. - Ale nakradłeś - rzekł z podziwem kosmonauta. Położyłem go twarzą w dół i wróciłem do domu. *.*.* W mieszkaniu pozapalałem wszędzie światła, bo na dworze już zmierzchało. Musiałem zejść do samochodu trzykrotnie, żeby przetransportować na poddasze wszystko to, co przywiozłem z supersamu. - Trdyk-dak - cieszył się pradziadkowy zegar. Woda kapiąca z nieszczelnej rurki przy bojlerze w łazience także bębniła z radością o dno wanny. Otworzyłem słoik z klopsikami, na rozgrzaną patelnię wysypałem mrożone frytki. Krojąc pomidory i cebulę, i w ogóle krzątając się tak przy kuchni, popijałem ze szklanki ciepłą żytniówkę. Szampan mroził się .w lodówce. Z tym szampanem usiadłem po kolacji przy telefonie. Na kolanach położyłem książkę telefoniczną, przewróciłem pierwsze kartki i natknąłem się na spis kierunkowych numerów do niektórych stolic na świecie. Połączenia otrzymywałem bez trudu, ale nikt się nie zgłaszał, chociaż numery z reguły były wolne. W kilku jednak wypadkach trafiłem na numery zajęte, co natchnęło mnie nadzieją, dopóki nie przypomniałem sobie tych samochodów i mieszkań opuszczonych bez żadnej rozsądnej przyczyny. Może ktoś nie kończąc rozmowy, raptem postanowił odejść od telefonu i zamiast odłożyć słuchawkę na widełki, położył ją obok aparatu. Wybrałem następną kombinację cyfr, po niej jeszcze jedną i wtedy nieoczekiwanie usłyszałem ludzki głos. Przemówił prawie natychmiast, jakby czekał na mój telefon. Należał do kobiety, która płynną angielszczyzną wygłosiła parę zdań, potem umilkła i rozległ się śpiewny, dwusekurtdowy sygnał, rozwiewając resztki mojej nadziei. Świadczył on, że głos kobiety pochodził z ipsofonu. Nagrałem sobie ten głos na taśmie magnetofonowej, kiedy zadzwoniłem pod tamten numer ponownie. Wspomagając się słownikiem angielko-polskim, z trudem bo z trudem przetłumaczyłem to, o czym pragnęła zakomunikować mi ta kobieta. Brzmiało to mniej więcej tak: - Dzień dobry. Mówi automat rejestrujący w mieszkaniu doktora Jonathana T. Smitha, numer telefonu: 2217568. Pan Smith wyjechał na weekend do Appleby Point, numer telefonu: Appleby Point 26. Wróci w poniedziałek rano. Mniej pilne wiadomości można przekazać automatowi rejestrującemu, po usłyszeniu sygnału. Dziękują. Tiuuuuut! „Tiuuuuut" - to był właśnie ten śpiewny, dwusekundowy sygnał, po którym można było przekazać mniej pilne wiadomości automatowi rejestrującemu, podczas gdy doktor Jonathan T. Smith bawił w Appleby Point, numer telefonu: Appleby Point 26. Po raz trzeci wybrałem numer doktora Jonathana T. Smitha. Poczekałem na to śpiewne, dwusekundowe „tiuuuuut" i krzyknąłem: - Niech pana szlag trafi na tym weekendzie w Appleby Point, doktorze Smith! Do Appleby Point nie mogłem zadzwonić, ponieważ Appleby Point nie miało połączenia automatycznego z Miastem. Doktor Jonathan T. Smith - pomyślałem - wyjechał na weekend. Z całym światem. Wykończyłem butelką szampana i otworzyłem drugą. Z tą drugą butelką i z zapalonym papierosem poszedłem do swojego pokoju, gdzie wyciągnąłem się na tapczanie. - Cały świat wyjechał na weekend - powiedziałem. - Trdyk-dak - przytaknął pradziadkowy zegar. Oczywiście, ludzie opuścili swoje mieszkania wcale nie ze strachu przed wojną. Po prostu chcieli odetchnąć świeżym powietrzem i rozprostować kości. Obrzydły im już te betonowe mury, ten zgiełk i warkot, te spaliny i trujące wyziewy. Rzucili wszystko w diabły i wyruszyli na weekend. Zostawili funkcjonujące urządzenia, bo przecież niebawem tutaj wrócą, przerwali w połowie rozpoczętą pracę, machnęli ręką nawet na własne prywatne sprawy i nie kończąc ich, kierowani wspólnym impulsem, wyjechali na łono natury. Wzięli ze sobą swoje psy, koty, akwaria i klatki, zapomnieli tylko o mnie. No i dobrze. Leżąc patrzyłem przez okno na ulicę. Ciemność nocy rozpraszało światło lamp rtęciowych, światła paliły się także w mieszkaniach sąsiednich budynków, z dołu różnokolorowa łuna biła od neonów reklamowych i dekoracyjnych nad sklepami. Szampan z tej drugiej butelki był zimny, ale nie orzeźwiał. Wręcz przeciwnie. Zasnąłem. *.*.* Obudziła mnie cisza, którą przerywało tylko miarowe kapanie wody z nieszczelnej rurki przy bojlerze w łazience: - Kat-pef, kat-pef, kat-pef. Obudziłem się z kacem i ze świadomością, że w otoczeniu zaszła jakaś zmiana. Zwlokłem z siebie przykrycie, wstałem i otworzyłem okno. Świt zgubił swój mgielny welon, który opadł na Miasto kropelkami rosy. Ulice nadal były bezludne; wozy osobowe, furgonetki, ciężarówki i autobusy stały na jezdni jak wrośnięte w asfalt. U podnóża wieżowca z przeciwka płaszczył się długi pawilon handlowy z szeregiem sklepów: kosmetyki, wyroby wikliniarskie, optyk, artykuły piśmienne, galanteria skórzana, części elektrotechniczne. I sklep ze sprzętem myśliwskim - „Ryś". W pierwszych promieniach wschodzącego słońca przyblakłe neony wabiły nie istniejących klientów. Odwróciłem się do pokoju i mój wzrok padł na pradziadkowy zegar. Zegar stał - na tym polegała ta zmiana. Wyregulowałem ciężarki, czego nie zrobiłem wczoraj, i pchnąłem wahadło. - Trdyk-dak - odpowiedziało z wdzięcznością. Potem nakręciłem budzik na półce przy tapczanie. - Dzyk-dzak - odezwał się do mnie ciepło - dzyk-dzak, dzyk-dzak. Obu zegarom dzielnie wtórowała woda kapiąca na folię rozłożoną w wannie. Te trzy źródła dźwięków wytworzyły bardziej familijną atmosferę. Po śniadaniu znowu usiadłem przy telefonie. Zadzwoniłem do Instytutu i trzymałem słuchawkę przy uchu, dopóki centrala sama nie przerwała tego połączenia. Byłem bezradny. Nie mogłem znaleźć nikogo, kto by mi powiedział, co mam robić w tej sytuacji. Zdecydowałem się powierzyć swój los astrologii. Wybrałem stosowny numer służby informacyjnej i szczęśliwie trafiłem na początek zestawu horoskopów. Ten sam epatujący serdecznością damski głos, zamiast podawać sposób przygotowania tortu „Mocca", tym razem wyrokował, uprzedzał, doradzał i przestrzegał. - Baran. Nie upajaj się powodzeniem; trzeźwość sądu obowiązuje zarówno w dniach sukcesu jak klęski. Nie daj się nakłonić do zmiany planów i do porzucenia obranej drogi. - Byk. Bądź ostrożny, jeśli nie chcesz narazić na zerwanie trwałych i wypróbowanych związków uczuciowych. Nie dawaj okazji do plotek i domysłów. - Bliźnięta. Nie odkładaj roboty, która może być szybko ukończona; wystarczy ci przecież energii na sprawny finisz. - Rak. Przywrócenie harmonii w stosunkach z najbliższymi zależy teraz głównie od ciebie. Zachowuj się spokojnie i cierpliwie, okazuj zainteresowanie; nie wszczynaj i nie daj się wciągnąć do drażliwych dyskusji. - Lew. W miejscu twojej pracy zbliża się czas zasadniczych zmian, a wraz z nimi dużych i szybkich postępów. Jeśli zaproponujesz projekty oparte na realnych przesłankach, będą przyjęte i realizowane. - Panna. Twoja zawodowa pozycja znacznie się ostatnio poprawiła i rokuje nadzieje na dalszy postęp. Możesz więc stopniowo przechodzić od zajęć dorywczych do długofalowych bez obawy, że im nie podołasz. - Waga. Powodzenie u płci przeciwnej uderza ci do głowy. Ale znajdzie się w niej chyba miejsce na refleksję. Czy warto ryzykować długotrwałe więzy na rzecz ulotnych? - Skorpion. Jeśli chcesz polepszyć stosunki ze współpracownikami, zacznij kontrolować swoje słowa i całe zachowanie w pracy; popełniasz wprawdzie tylko drobne nietakty, ale jest ich stanowczo zbyt wiele i zbyt często się powtarzają. - Strzelec. Nie daj się w pracy onieśmielać ludziom eksponującym swój wiek, doświadczenie i dawne zasługi; nie podejmuj z nimi dyskusji na płaszczyźnie walorów osobowych. Omawiaj problemy, słuszność jest po twojej stronie. - Koziorożec. W najbliższych dniach czekają cię napięcia w stosunkach z rodziną, ale ciche dni nie będą trwały długo. Okres kanikuły i wypoczynku rozładuje zdenerwowanie i poprawi nastroje. - Wodnik. Jeśli zdecydujesz się wyjechać na urlop, przysiądź fałdów i wyprowadź swoją pracę na czyste wody. To, co wydaje ci się błahostką, pod twoją nieobecność może okazać się kłopotliwe i trudne do załatwienia. - Ryby. Twoje obecne szansę w pracy polegają na odsunięciu od siebie zagadnień drobnych i drugorzędnych oraz na podjęciu obowiązków trudnych i odpowiedzialnych. Jeśli się do tego zobowiążesz, przełożeni na pewno okażą ci niezbędną pomoc i poparcie... - No dobra - powiedziałem do słuchawki. - Ale ja nawet nie wiem, spod jakiego jestem Znaku. - Baran - zaczęła od nowa ta kobieta. Zabrzmiało to jak obelga, mimo że głos epatował serdecznością. Powstrzymałem się, by nie odpowiedzieć równie obelżywie i przerwałem połączenie. Nie daj się nakłonić do zmiany planów... Nie odkładaj roboty... W miejscu pracy zbliża się czas dużych i szybkich postępów... Możesz stopniowo przechodzić od zajęć dorywczych do długofalowych... Zacznij kontrolować swoje zachowanie w pracy... Nie daj się w pracy onieśmielać... Omawiaj problemy... Przysiądź fałdów i wyprowadź swoją pracę na czyste wody... Twoje obecne szansę w pracy polegają na podjęciu obowiązków trudnych i odpowiedzialnych... Postanowiłem uchwycić się tej szansy. Postanowiłem podjąć obowiązki trudne i odpowiedzialne. Ułamałem kawałek kabanosa i zszedłem do fiata, który w późnoporannym słońcu wygrzewał karoserię obok samochodu sąsiada. Z tego samochodu, za pomocą węża podciągnąłem około dwudziestu litrów paliwa - i pojechałem do Szefa. *.*.* Z zewnątrz budynek Instytutu podobny jest do budynku Przedsiębiorstwa, tyle że ma więcej pięter, nowocześniejszą sylwetę, bardziej przestronne okna, i zamiast muru otacza go żelazna sztacheta. Zatrzymałem się na podjeździe, wysiadłem z wozu, minąłem pustą portiernię i po przecięciu służbowego parkingu wszedłem na kamienne stopnie. Domyśliłem się, że drzwi wejściowe są zamknięte, zanim nacisnąłem klamkę, ale musiałem się upewnić. Istotnie, były zamknięte. Włączyłem silnik i ruszyłem przed siebie. Kosmonauta leżał twarzą do dołu na siedzeniu tuż przy mnie, kolebał się z boku na bok, ja zaś gryzłem kabanosa, lawirując między pojazdami unieruchomionymi na jezdniach i zajmując się liczeniem. Z Miasta wyjechałem w środę około szesnastej, późnym wieczorem przybyłem do Miasteczka. Spędziłem tam noc, po czym w południe udałem się w drogę powrotną. Do domu dotarłem w czwartek, dopiero przed północą, bo w trakcie jazdy dwukrotnie poszła mi guma. Nazajutrz w panice jeździłem po Mieście, włamałem się do paru prywatnych mieszkań i do „Amaltei", skąd skradłem żywność, następnie wypiłem pół litra „Czystej wyborowej" i półtorej butelki szampana, usiłując dodzwonią się do swoich znajomych i do kogokolwiek, aż wreszcie zasnąłem zmorzony alkoholem. To było wczoraj, czyli w piątek. Więc dzisiaj jest sobota. Dzień wolny od pracy. - Oczywiście - powiedziałem. - Przecież doktor Jonathan T. Smith wyruszył na weekend. Z całym światem. - Pieszo? - zdziwił się fiat. - Pieszo - odrzekłem kategorycznie. - Mamy już potąd tego warkotu i spalin. Na skrzyżowaniu, przed sygnalizacją świetlną, mimo woli zwolniłem. Całą szerokość jezdni tarasowały tu sparaliżowane pojazdy. Wjechałem na chodnik, żeby je ominąć, i wtedy zobaczyłem kobiecą dłoń, która nagle wyrosła pięć metrów przed maską mojego fiata. Była kształtna, opalona i wystawała wprost z chodnika, od nadgarstka aż po czubki paznokci pomalowanych perłowym lakierem. Wpatrywałem się w tę dłoń osłupiały. Na jej serdecznym palcu błyszczała grawerowana obrączka, palec środkowy zdobił pierścionek z granatem. Nadgarstek opinała bransoleta zegarka. Dłoń poruszyła się nad ziemią, jakby w geście pozdrowienia machała do kogoś po przeciwnej stronie ulicy, potem zniknęła wessana w beton chodnika. Nacisnąłem pedał gazu. Silnik ryknął i szarpnął fiatem do przodu. Pomknąłem ulicami, ścinając zakręty, wywracając kosze na śmieci i żłobiąc koleiny w trawnikach skwerów. Przed supersamem „Amalteja" gwałtownie skręciłem, by uniknąć zderzenia z dostawczym samochodem-chłodnią, który stał skosem na obu pasach jezdni. Z całej siły wdusiłem pedał hamulca i wóz wpadł w poślizg. Zablokowane koła piszczały na płytach chodnika, mur pędził mi na spotkanie, w końcu rozległ się huk, łomot, posypały się okruchy szkła i drzazgi. Uderzenie rzuciło mnie na obręcz kierownicy i pod moim ciężarem zabuczał klakson. Fiat znieruchomiał, posapując chłodnicą. Powoli otworzyłem oczy. Zobaczyłem przed sobą rozbite drzwi, wygiętą kratę i stwierdziłem, że mój samochód błotnikiem tkwi w supersamie. Niepewną ręką włączyłem wsteczny bieg i metr po metrze cofnąłem się na jezdnię. Muszę coś wypić - pomyślałem. - Cholera, muszę coś wypić. Alkohol ma zbawienny wpływ na moje nerwy. Wygramoliłem się z wozu i na miękkich nogach poszedłem do „Amaltei". Wyjąłem z transportera „Czystą żytnią", zdjąłem z niej zakrętkę i przytknąłem szyjkę butelki do ust. Piłem długo, niemal chciwie, czując, jak strumyczki wódki ściekają mi po brodzie i po mokrej od potu klatce piersiowej. Zapaliłem papierosa, przełknąłem jeszcze kilka łyków żytniówki i dopiero wtedy odważyłem się obejrzeć wyrządzone szkody. Drzwi supersamu stały otworem. W ich metalowej ramie tkwiły odłamki siedmiomilimetrowego szkła. Krata była wepchnięta w głąb sklepu i między nią a ościeżnicą powstało szerokie przejście, przez które wydostałem się na ulicę, niosąc przed sobą butelkę żytniówki opróżnioną prawie w dwóch trzecich. Mój poczciwy fiat także ucierpiał. Miał wgnieciony zderzak, zgruchotaną maskę i roztrzaskany prawy reflektor. Nadal posapywał i coś w nim chrobotało. Ale silnik ocalał. Rzuciłem niedopałek na ziemię i rozdusiłem go obcasem. Butelkę z resztą wódki cisnąłem na stos szkła pod zdemolowaną wystawą i wszedłem przez tę wystawę do środka „Amaltei”. Wyniosłem stamtąd transporter „Czystej żytniej" i kontent z tej zdobyczy zawiozłem ją do domu. W domu zrobiłem sobie mocną herbatę i czekając, aż ona ostygnie, wsadziłem głowę pod strumień zimnej wody nad zlewem. Porządnie natarłem okolice uszu. To poprawia krążenie. Przynajmniej takie jest zdanie specjalistów. W łazienkowej szafce znalazłem tabletki uspokajające. Wziąłem też tabletki przeciwbólowe. Zażyłem dubeltową porcję. Szklankę z herbatą zaniosłem do pokoju Renaty, postawiłem ją na ławie, obok rozsypanych herbatników, i zwaliłem się na fotel. Z ulgą rozprostowałem nogi. Tak, ludzie wyruszyli na weekend, mieli jednak piekielnego pecha. Wyruszając na ten wspólny, ogólnoświatowy weekend wywołali mnóstwo niepotrzebnego hałasu i zamieszania, co ściągnęło na nich uwagę mieszkańców planety Kanibalia. Ogromne i przepastne, czasoprzestrzenne statki Kanibalian wylądowały na Ziemi i wchłonęły w swoje trzewia wszystko, co żywe na naszej planecie, a następnie zawiozły to na inną planetę, skutą mrozem, żeby tam mięso skruszało i żeby jego zapasy były stale świeże. Kanibalianie pracowali w pośpiechu, dlatego przeoczyli pojedyncze dłonie czy ręce, może także nogi, może jeszcze to i owo. Przeoczyli również mnie, kiedy stałem ukryty pod wiązem przyjacielem. Zostałem sam na świecie. Ja jeden. Jestem jedynym władcą tego świata. Jedynym władcą, któremu nie grozi spisek, ani zdrada, ani przesilenie polityczne. - Trdyk-dak - przytaknął pradziadkowy zegar i wybił południe. - Władca świata? - powiedziałem głośno i bełkotliwie. - No i dobrze, ale od czegoś muszę zacząć te swoje rządy. Może właśnie od załatwienia Sprawy? Chwiejnym krokiem udałem się po teczkę z dokumentacją techniczną wahadła neutronowego. Od środy woziłem tę teczkę ze sobą w skrytce fiata. Przyniosłem ją do mieszkania i znów zwaliłem się na fotel. Chociaż miałem pewne trudności z czytaniem, od razu zorientowałem się, że to, co trzymam przed sobą, nie jest żadną dokumentacją techniczną. Była to korespondencja, która wpłynęła ostatniego dnia do Instytutu. Sekretarka pomyliła teczki. Ta właściwa leżała teraz niewątpliwie na biurku Szefa. Chyba powinienem po nią jechać. Jutro pojadę. Nie, jutrzejszy dzień przeznaczę na przejrzenie tej dokumentacji. Później łatwiej mi będzie dogadać się z dyrektorem technicznym Przedsiębiorstwa. A więc pojadę po nią dzisiaj. Natychmiast. *.*.* Klucze od głównego wejścia do instytutu wisiały w portierni, na osobnym haczyku w gablotce. Zdjąłem je z tego haczyka, halsem pokonałem służbowy parking i kamienne stopnie, i jakoś otworzyłem to główne wejście. Wdrapałem się na pierwsze piętro, skręciłem korytarzem w lewo, przy czym na zakręcie trochę mnie zarzuciło, i wszedłem do sekretariatu. Panował tu regulaminowy porządek. Biurka były posprzątane i zamknięte, popielniczki czyste, dywan odkurzony, nawet na maszynę do pisania założono pokrowiec. Zatoczyłem się lekko w kierunku gabinetu Szefa. Tak, na jego biurku, między popielniczką z dwoma amorkami a inkrustowaną szkatułką leżała ta właściwa teczka. Usiadłem za tym biurkiem i oparłem na nim nogi. Zapaliłem papierosa. - Zojka - powiedziałem. - Przynieś kawę. Z podręcznego barku wydostałem butelkę „Jasia Wędrowniczka" i kieliszek. Dla zabicia nudy wypiłem jeden głębszy globtroterski. - Co z tą kawą, Zojka? Fotel Szefa obity był skórą i miękki niczym puchowa poduszka. Można było na nim siedzieć przez osiem godzin bez obawy o hemoroidy. Wstałem z niego z żalem i wymknąłem się bocznymi drzwiami na korytarz. Potem odważnie wszedłem do sekretariatu. Rozkraczony stanąłem przed biurkiem, pod którym krąglutkie kolana Zojki wstydliwie tuliły się do siebie. - Gdzie jest stary? - zapytałem. Zojka uniosła brwi. - Przepraszam, kto? - Stary - odparłem. - Łysy, gruby, niski bałwan. Aż podskoczyła, biedactwo, na swoim krześle. - Panie dyrektorze! - zawołała przestraszona... Nie, nie tak. Sekretarka oblała się rumieńcem. - Pan chyba pomylił... - Niczego nie pomyliłem. Tutaj mieszczą się biura Instytutu, prawda? - Owszem - powiedziała. Jej cudowne oczy były teraz szeroko otwarte. - Szukam pewnego faceta - wyjaśniłem. - Uciekł z kliniki psychiatrycznej. To zboczeniec i przestępca, niebezpieczny dla otoczenia. Podaje się za naczelnego dyrektora rozmaitych instytucji. Taki łysy, tłusty kurdupel. Czy panią razi moje słownictwo? Przełknęła ślinę. - Nie, to znaczy... Ale o co panu chodzi? - O pętaka, knota, konusa. Taki spaślak z łysym łbem. Podobno jest u was dyrektorem. Zojka bezwiednie rozchyliła wargi. O rany, ale bym ucałował ten pyszczek! - Pana dyrektora teraz nie ma - wybąkała. - Pojechał do Centrali. - Więc jesteś sama? - Co? - Wstań, lalunia. Zdezorientowana wlepiła we mnie spojrzenie, a ja patrzyłem na nią. Zojka ma krótką fryzurę, proste brwi, piwne, migdałowe oczy, wąski nos, średnie usta i gładką cerę o raczej ciemnej karnacji. Jest w egipskim typie urody. Sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, sześćdziesiąt siedem kilogramów wagi. Wymiary: sto pięć, osiemdziesiąt, sto dwa. Rany boskie! - No, podnieś tę swoją słodką dupcię. Podniosła ją. - A teraz - zażądałem - rozbieraj się. - Co? - Rozbieraj się - powtórzyłem. - Ściągaj z siebie kieckę i tę całą resztę. Znowu rozchyliła wargi. - Och! - szepnęła. - Ja nie żartuję. Tak czy owak cię zerżnę. Zerżnę cię tutaj, w tym sekretariacie, na tej podłodze. - Nareszcie! - wykrzyknęła i zadarła spódnicę. - Zerżnij mnie, zerżnij! - Przymknęła powieki i rozkrzyżowała ramiona. - No, dalej! Och, na co czekasz? Popsuła mi całą zabawę. Odwróciłem się do niej tyłem i pchnąłem drzwi do gabinetu Szefa. Szef garbił się nad papierami i udawał, że coś tam czyta. - To ty - rzekł ponuro. - To ja - odrzekłem swobodnie. - Ty cymbale! Zastanowił się. Spojrzał na czubki moich butów i w zamyśleniu potarł dłonią brodę. - Dostałeś nową posadę? - zagadnął. Ze smutkiem pokiwał głową. Potem zdecydowanym ruchem odsunął na bok papiery i rozstawił przed sobą kieliszki. - Siekniem? - spytał konkretnie. - Możem. Usiadłem po przeciwnej stronie biurka. Sieknęliśmy. - Odchodzicie - podjął rzewnie Szef. - Wszyscy odchodzicie. I każdy z was tylko na tym korzysta. A ja... Głośno wytarł nos, - No - upomniałem go - nie maż mi się tutaj. - Łatwo wam, kolego, mówić. Przez czternaście lat kierowałem tym Instytutem, a teraz co. - Co? Wytrzeszczył na mnie świńskie oczka. Zakręcił butelką i wydoił „Jasia" do dna. - Nie wiecie? - Nie wiem - odparłem zgodnie z prawdą. Szef pochylił się ku mnie nad biurkiem. - Chcą mnie wysadzić ze stołka - zwierzył mi się płaczliwie. - W Centrali nastąpiły zmiany personalne. Nowy minister nie lubi niskich. Już na pierwszym posiedzeniu użył... użył słów „szkraby", „pędraki", „fąfle" i „smerdy". I gdzie ja się podzieję? Załkał. - Sieknij jeszcze - poradziłem mu życzliwie. Wydobył z barku drugą butelką „Jasia Wędrowniczka" i napełnił kieliszki. - A może - powiedział z nadzieją -znajdzie się jakieś wyjście. Zamówiłem sobie koturny. Dodadzą mi ze trzydzieści centymetrów. Będę waszego wzrostu. - Sądzi pan, że to coś pomoże? - Ma się rozumieć. Dyrektor wysoki, postawny i tak dalej, to... sami wiecie. Sięgnąłem po swój kieliszek. - Wobec tego życzę panu powodzenia, panie dyrektorze. Wypijmy za nasze przyszłe sukcesy w pracy zawodowej. - Jak to „nasze"? - zerknął na mnie podejrzliwie. - Gdzie ty właściwie pracujesz? - W Instytucie, rzecz jasna. Przyszedłem prosić o podwyżkę, którą pan mi obiecał rok temu. - U mnie? - U pana. W dziale zaopatrzenia. Szef spurpurowiał i jakby napęczniał. Jego świńskie oczka prześliznęły się po ścianach i suficie gabinetu, by wreszcie spocząć na drzwiach prowadzących do sekretariatu. - Zojka! - wrzasnął, a kiedy Zojka stanęła na progu, wskazał mnie palcem. - Widzisz go? Widzisz tego... tego... Za pysk i fora ze dwora! - Czy mam to traktować jako wypowiedzenie? – spytałem. - Za pysk i na zieloną trawkę! Sekretarka wywlokła mnie na korytarz i jak worek kartofli rzuciła w kąt, przy męskiej toalecie. Postanowiłem nie dać za wygraną. Zostałem znieważony i dyszałem zemstą. Podniosłem się z podłogi, strzepnąłem z siebie kurz, poprawiłem na sobie ubranie i z zapalonym papierosem wmaszerowałem zygzakami do sekretariatu. Nie było w nim nikogo, więc bezceremonialnie wtargnąłem do gabinetu Szefa. Zastałem ich tam oboje. Na mój widok przerwali robotę. - Inspektor z Centrali - przestawiłem się. Zojka zsunęła łydki z ramion Szefa. Zeskoczyła z biurka i opuściła spódnicę. Figi ściskała w lewej ręce i usiłowała schować je za sobą. - Widzę, że praca wre - stwierdziłem oschle. Szefowi opadła szczęka. Odwrócił się do mnie plecami i zgięty we dwoje gorączkowo i niezdarnie manipulował przy rozporku. - Może kieliszeczek whisky, panie inspektorze? - zapytał przez ramię. - Jestem zdeklarowanym abstynentem - oznajmiłem. Na powrót stanął do mnie przodem, zapiął marynarkę i przyjął pozę wiernopoddańczą. - Ja też nie piję - zapewnił gorliwie. - Trzymam to dla gości. Delegacje zagraniczne, kooperanci i tak dalej... Cygarko, panie inspektorze? Zgasiłem niedopałek papierosa pośrodku biurka i prowokacyjnie rozmazałem tym niedopałkiem popiół po blacie. - Jestem niepalący - rzekłem. Popatrzył na mnie, na swoje biurko i znów na mnie. Potem zachichotał jak matołek, ale ten chichot szybko zamarł mu w gardle. - Oczywiście, tak, oczywiście. Zojka, przynieś kawę panu inspektorowi. Ująłem go za klapy marynarki i zajrzałem w te jego świńskie oczka. - Posłuchaj, grubasie - powiedziałem. - Centrala chce wiedzieć, co się stało ze sprzętem audiowizualnym Instytutu. Chce mieć także dokładne rozliczenie kosztów budowy twojej willi, daczy i jachtu. Czy to jasne, eksdyrektorze? - Eee... eks? - wyjąkał. - Dlaczego eks? Wskaźniki naszego Iii... Instytutu... - Co z tymi wskaźnikami? - Wskaźniki wskazują wskazane wskazania! Aaa... albo i lepsze. Po wahadło neutronowe wysłaliśmy najwybitniejszego eksperta w zakresie fizyki jądrowej! Czknąłem pogardliwie. Szef zamilkł. - Co tu się działo przed moim przyjściem? - spytałem. - Gdzie? - Tutaj. - Tutaj? - Tutaj. - Ach, tutaj - Szef splótł dłonie pod rozdętym brzuchem. - No... - No? - Zaszła... tego, konieczność... - Zaszła? Potrząsnął łysym łbem. - Nie, Zojka nie zachodzi. To znaczy... chciałem powiedzieć, że... - Naprawdę nie zachodzi? - spytałem tonem bardziej przyjaznym. Szef ożywił się nieco i nabrał śmiałości. - Jeśli pan inspektor ma ochotę - rzekł porozumiewawczo - to ja zaraz... Zojka! -Znowu potrząsnął łysym łbem. - Nie, ona nie ma prawa zajść. Przecież to jest nasze ciało reprezentacyjne. Przeżyłem krótką chwilę rozterki duchowej. - Pozostaje tylko kwestia... no, umiejętności, przygotowania zawodowego. Uśmiechnął się całą twarzą. Nawet jakby trochę łysiną. - Każdego roku - zwierzył mi się - wysyłamy ją na wczasy do Danii albo Szwecji, żeby mogła spokojnie pogłębiać wiedzę fachową i podnosić kwalifikacje. Zojka! Sekretarka weszła, kołysząc biodrami. Szef zbliżył się do niej. - Pan inspektor - powiedział - ma zamiar zweryfikować twoją znajomość przedmiotu. Chciałby zobaczyć, jak dajesz... sobie radę w pracy. Koniuszkiem języka Zojka przesunęła po górnej wardze. - Zestawik standardowy czy reprezentacyjny? - zapytała rzeczowo, odpinając haftki. Nie, to nazbyt trywialne. Zresztą Zojka zawsze była trywialna. Kazałem im się wynosić do diabła. Sam także postanowiłem się stąd wynieść. Zanim opuściłem gabinet Szefa, nalałem do butelki po „Jasiu Wędrowniczku" wody z konewki stojącej na parapecie okiennym. Woda w konewce była rdzawa, bo zawierała nawóz przeznaczony dla kwiatów doniczkowych. Następnie za pomocą pilniczka do paznokci odkręciłem tylną ściankę telewizora i dokonałem wewnątrz aparatu kilku uproszczeń technicznych. Uproszczenia były tego rodzaju, że po włączeniu telewizor powinien stanąć w płomieniach. W końcu włożyłem pod pachę właściwą teczkę i wytoczyłem się na korytarz. *.*.* W portierni odszukałem wzrokiem odpowiedni haczyk w gablotce, by powiesić na nim klucze od głównego wejścia do Instytutu, i kiedy dla utrzymania równowagi oparłem się o ścianę, odniosłem wrażenie, że na podłodze w kącie coś się poruszyło. - Szczur - powiedziałem. - Przybysze z planety Kanibalia zapomnieli o szczurach. To coś poruszyło się powtórnie. Podpełzło bliżej moich stóp. Szczur albo kret. Krety żyją pod ziemią. Kanibalianie mogli o tym nie wiedzieć. Pochyliłem się nad tym czymś, żeby się temu lepiej przyjrzeć. To coś porastały rzadkie szpakowate włosy ostrzyżone na jeża. Taką fryzurę nosi jeden z wartowników Instytutu, którego nazywamy Drągalem. Nie był to więc ani szczur, ani kret. Był to czubek głowy Drągala. Rzuciłem w tę głowę kluczami. Klucze brzęknęły i wpadły do jej środka. Leżały tam błyszczące, odbijając promienie słońca czerwieniejącego na zachodzie. Krok po kroku wycofałem się z portierni na ulicę i pobiegłem do samochodu. *.*.* W domu przyszło mi opamiętanie. Nakręciłem budzik, wyregulowałem ciężarki pradziadkowego zegara; w łazience rozpostarłem folię na dnie wanny. Od ułożenia folii zależy, jak przemawia woda kapiąca z nieszczelnej rurki przy bojlerze. Teraz przemawiała „kap-tak". Ugotowałem sobie kurczaka w rosole z makaronem i jadłem go przysłuchując się dźwiękom rozbrzmiewającym w mieszkaniu. - Trdyk-dak - mówił pradziadkowy zegar. - Dzyk-dzak - mówił budzik. - Kap-tak - mówiły krople kapiącej wody. A w moim pokoju rozlegało się brzęczenie. Poszedłem tam, żeby sprawdzić, co to tak brzęczy. Brzęczała mucha. Mucha musiała wlecieć przez uchylone okno i teraz zaciekle atakowała szyby. Była pierwszą muchą, jaką widziałem od trzech dni. Przyniosłem jej z kuchni talerzyk z posłodzoną wodą, w której zanurzyłem pasek bibuły - dla wygody i bezpieczeństwa tego boskiego stworzenia. - Będę cię nazywać Renata - powiedziałem. Mucha zaatakowała szybę ze zdwojoną siłą, jakby przeraziło ją to imię. Skończyłem jeść kurczaka i wróciłem do muchy. Łaziła po ramie okiennej. Na dworze zapadał zmierzch, pawilon handlowy u podnóża wieżowca z przeciwka pulsował szeregiem różnobarwnych neonów. W odległym punktowcu uszkodzony automat to gasił, to zapalał światło na klatce schodowej. Pozamykałem wszystkie okna w mieszkaniu, żeby mój nowy przyjaciel zdradziecko mnie nie opuścił, i położyłem się na tapczanie. Wspomniałem czubek głowy Drągala wystający z podłogi w portierni i doszedłem do wniosku, że to sprawka docentów z Instytutu. Ci faceci wymyślają rozmaite sprytne urządzenia. Mogli wymyślić takie, co wywołuje obrazy w ludzkim umyśle, i teraz dokonują na mnie eksperymentów. *.*.* Nade mną stał Szef. Stał i patrzył na mnie z wyrzutem. Jego łysina lśniła w księżycowej poświacie. - Ukradłeś - powiedział oskarżycielsko. - Czekam na ciebie i czekam. Myślałem, że to obiektywne trudności, a ty się byczysz, złodzieju. - O czym pan mówi? - zapytałem. - O wahadle. Przywłaszczyłeś sobie mienie państwowe. - Nie mam żadnego wahadła. Wymierzył palec w pradziadkowy zegar. - A to? *.*.* Pan doktor Jonathan T. Smith zaprowadził ludzkość na krwawą rozprawę z przybyszami z planety Kanibalia. Kanibalianie jako pierwsi użyli broni jądrowej. Najdzielniej stawały szczury i krety. *.*.* Dyrektor techniczny Przedsiębiorstwa rozłożył ręce i powiedział: - Pan się myli. My nie produkujemy wahadeł neutronowych od pięciu lat. Produkujemy teraz wyłącznie regulatory balansowe. Owszem, w dobie elektroniki nikt nie kupuje zegarków mechanicznych, ale przecież elektronika kiedyś się ludziom znudzi i wtedy my opanujemy rynki światowe. *.*.* Doktor Jonathan T. Smith powrócił z wojny sam. Przybysze z planety Kanibalia mianowali go na stanowisko Szefa Instytutu. Docenci zgłosili ostry sprzeciw. Obudziłem się o godzinie ósmej rano, z morderczym kacem. Powlokłem się do kuchni, otworzyłem słoik z kompotem i nalałem do szklanki kawaleryjską porcję żytniówki. Z foliowego opakowania wyłuskałem dwa proszki przeciwbólowe, bo z przepicia i po wczorajszym zderzeniu z drzwiami supersamu czułem się połamany, obolały i rozbity. Popatrzyłem na ten kompot, wódkę i proszki na stole kuchennym przede mną. Było to śniadanie raczej niskokaloryczne i mało pożywne, ale mogło postawić mnie na nogi. Zasiadłem do tego śniadania. Kiedy od niego wstałem, kac mnie już tak nie dręczył, wzięła mnie natomiast nieprzeparta ochota na coś ostrego - jakąś paprykę w occie, kiszoną kapustę czy ogórki małosolne. Zapaliłem papierosa i poszedłem do swojego pokoju. Wahadło pradziadowego zegara na prawo i lewo szastało odbitymi promieniami słońca, budzik wystukiwał kod mechanizmu, ale nie słyszałem brzęczenia. No tak, zachłanna mucha, zamiast pić z bibuły, wlazła do talerzyka i utonęła w posłodzonej wodzie. Straciłem jedyną przyjaciółkę. Pochowałem ją w muszli klozetowej. W kuchni jeszcze raz poczęstowałem się żytniówką, potem wyszedłem na dwór, przed dom, gdzie mój poczciwy fiat wykrzywiał do mnie zgruchotaną maskę. Było niedzielne przedpołudnie, gorące i ciche. Odgłos moich kroków powracał do mnie zwielokrotnionym echem, kiedy zaś uruchomiłem silnik samochodu, ulica ryknęła pełną piersią. Fiat trząsł się i słuchał tego ryku. Z podziwem. Do „Amaltei" pojechałem chodnikiem, bo tak było wygodniej. Minąłem zakład zegarmistrzowski, otwarty kiosk z gazetami, sklep garmażeryjny. Poczułem się prawie szczęśliwy. - Czy wiesz - powiedziałem do siebie - że wszystko tutaj dokoła, i w ogóle na całym świecie, należy do ciebie? Możesz pojechać na Półwysep Synaj i przez Kanał Sueski dotrzeć nawet do Afryki, albo dla ochłody udać się w przeciwną stronę, gdzieś w okolice Bieguna Północnego. - Jak Sprawa? - odezwał się kosmonauta spod gaśnicy tetrowej. Leżał tam od czasu wczorajszej kraksy. Podniosłem go i posadziłem obok siebie. Był gruby, łysy i miał świńskie oczka. - O co panu chodzi? - zapytałem. - O Sprawę. - O niczym nie wiem - odparłem z godnością. - Właśnie wybieram się na Biegun Północny, żeby złożyć wizytę białym niedźwiedziom. - Ty lepiej przestań błaznować, dobrze ci radzę. Bo ta wizyta może się przeciągnąć. Odrobinę straciłem rezon. - Dzisiaj mamy niedzielę, dzień wolny od pracy - wyjaśniłem. - Ale skoro pan dyrektor nalega, mogę przywieźć wahadło z domu. Pradziadkowe. Jego świńskie oczka spoglądały ku niebu. - Pradziadkowe! - prychnął. - Miastu potrzebne jest wahadło supernowoczesne, skonstruowane zgodnie z projektem wykonanym przez nasz Instytut. Zawiesimy je u szczytu okazałej wieży, którą wzniesiemy w centrum Miasta. Rozciągnie ono kontrolę nad procesami egzystencjalnymi każdego człowieka, wyznaczając rytm snu, pracy i odpoczynku oraz narzucając tempo. Zatrzymałem się pośrodku chodnika i schowałem kosmonautę do skrytki, po czym opuściłem boczne szyby, bo wewnątrz samochodu panowała nieznośna duchota. Kiedy znowu spojrzałem przed siebie, zobaczyłem męską głowę. Głowa wyrastała z krawężnika, u podnóża słupa, do którego przymocowana była tablica z dużą literą „P" i z mniejszym napisem „Taxi". - Docenci z Instytutu - powiedziałem niepewnie - znowu włączyli to swoje urządzenie. Na pierwszym biegu podjechałem do tej głowy. Otworzyłem drzwiczki i wychylając się z samochodu obejrzałem ją uważnie. Była normalnych rozmiarów, wyglądała naturalnie - jakby należała do żywego mężczyzny, którego zakopano w ziemi aż po szyję. Mężczyzna rozglądał się na boki, prawdopodobnie za taksówką, i wyraźnie ignorował moją obecność. Wysiadłem z wozu i przykucnąłem przy tym mężczyźnie. Miał gładko wygolone policzki, krzaczaste brwi, ciemnoniebieskie oczy, bruzdy wokół ust i szpakowate baki. Mógł mieć nie więcej niż pięćdziesiąt lat. Pilnie szukał wzrokiem taksówki i nadal zdawał się mnie nie widzieć, ale za to ja widziałem go teraz lepiej. Kontury jego głowy obrysowane były cienką wiązką opalizujących prążków, jak to bywa przy zbyt kontrastowym obrazie telewizyjnym. - Wyregulujcie to swoje urządzenie, panowie docenci - powiedziałem półgłosem. - Odkryłem waszą mistyfikację. W odpowiedzi docenci pokazali mi drugą głowę, tym razem kobiecą; świadczyły o tym tlenione włosy i makijaż wokół oczu. Dół twarzy kobiety i jej całą resztę zakrywał chodnik. Kontury tego, co wystawało ponad płyty chodnika, również obrysowane były cienką wiązką opalizujących prążków. Kobieta ustawiła się za mężczyzną. Ona także czekała na taksówkę, tyle że była bardziej niecierpliwa. Co rusz unosiła rękę i machała mi nią przed nosem. Mnie jakoś nie dostrzegała, chociaż jej włosy niemal dotykały moich butów. Odsunąłem się na bok, potrącając przy tym kosz na śmieci. Starannie złożona na pół leżała przy nim gazeta: „Dziennik Miasta" z datą minionej środy. Gazeta była nieskazitelnie czysta, a kiedy ją rozpostarłem, poczułem zapach farby drukarskiej. Zostawiłem ją w tym samym miejscu i tknięty nagłą myślą podszedłem do stojącej na jezdni ciężarówki wyładowanej supremą. Wspiąłem się do kabiny i przetarłem dłonią po siedzeniu kierowcy. - Zapomnieliście o kurzu - powiedziałem w przestrzeń wierząc, że docenci z Instytutu dobrze mnie słyszą. - O czterodniowym kurzu, wy durnie! Z wysokości kabiny ciężarówki - przykładem mężczyzny z postoju taksówek - rozejrzałem się dokoła. Było więcej tych głów po obu stronach ulicy. Niektóre wystawały z ziemi w całości, większość wystawała tylko częściowo, innym wystawał tylko czubek. W jedną i w drugą stronę sunęły one ruchem falującym wzdłuż chodnika, trzymając się raczej jego brzegu, w pobliżu domów, niż środka. - To halucynacja - powiedziałem pod adresem docentów. - Wiem, że to halucynacja. Nie patrząc na boki udałem się prosto do fiata i zapuściłem silnik. Do „Amaltei" pojechałem jezdnią, z poszanowaniem przepisów ruchu drogowego. Zaparkowałem naprzeciwko rozbitych drzwi i z siatką na zakupy przeciąłem chodnik bacząc, by nie nadepnąć na czyjąś głowę. Zaopatrzyłem się w puszki z sokiem grejpfrutowym, cytrynowym i pomidorowym oraz w jeden z bochenków chleba, które wciąż były chrupiące, aromatyczne i jeszcze ciepłe. Opuszczając supersam wybrałem krótszą drogę - tę przez wystawę. Ale ta droga już nie istniała. Okno wystawowe było całe. Musiałem go dotknąć, by się upewnić, że nie jest to przywidzenie. Wyszedłem na zewnątrz przez rozbite drzwi. Chodnik przed sklepem, gdzie jeszcze niedawno leżała kupa stłuczki, świecił czystością, chociaż między płytami trylinki tu i ówdzie pobłyskiwały drobne okruchy szkła. Nieco dalej znalazłem grudkę rozdeptanego kitu. Ktoś wstawił tę szybę i zrobił tutaj porządek. Jeśli docenci chcieli mnie o tym przekonać, to im się udało. Jeśli chcieli mi napędzić strachu, to także im się udało. Czym prędzej zawróciłem do domu. A kiedy znalazłem się w swoim mieszkaniu na poddaszu, kiedy zamknąłem za sobą drzwi na klucz i kiedy upuściłem na podłogę kuchni grzechoczące w siatce puszki z sokami, wtedy odkręciłem butelkę „Czystej żytniej" i po pół godzinie byłem już dokumentnie urżnięty. *.*.* Leżałem kołysząc się łagodnie w hamaku rozpiętym między dwiema palmami na bezludnej wyspie. Bezludna wyspa nie była całkiem bezludna, ponieważ oprócz mnie znajdowała się na niej Renata i widziałem jakiegoś faceta zaczajonego za pobliskim pagórkiem. Wszyscy troje byliśmy nadzy. Renata stała przed sztalugami i malowała mój akt. Jej ciało pokrywały różnobarwne plamy w miejscach, w których mieszała ze sobą farby, dobierając odpowiedni odcień. Ten facet za pagórkiem to był Kudłaty. Z ociąganiem podszedł do sztalug, a Renata nie patrząc na niego machinalnie wykonała pędzlem na jego piersi napis: „Appleby Point 26". - Nie myśl, że ja tak ze wszystkimi - powiedziała do mnie. - Sam widzisz, że to dopiero dwudziesty szósty. - Dzisiaj - wtrącił Kudłaty, akcentując to słowo. - Numer kolejny mam na plecach. Odwrócił się do mnie plecami i rzeczywiście miał na nich numer: 2217568. - Dwa miliony, dwieście siedemnaście tysięcy, pięćset sześćdziesiąt osiem - powiedział Kudłaty dobitnie na wypadek, gdybym nie mógł odczytać tego numeru. - Mój Boże - Renata z niedowierzaniem musnęła palcami czoło, rozmazując na nim zieleń kobaltową. - Pojęcia nie miałam, że tyle się tego uzbierało. - Nie szkodzi - odparłem i zwróciłem się do Kudłatego. - Rozhecuj mnie. Postąpił kilka kroków w moją stronę i chyba wreszcie mnie poznał. - To ja już sobie pójdę - oświadczył i tchórzliwie wycofał się za swój pagórek. Tymczasem Renata usiadła okrakiem na sztalugach. - Ja cię rozhecuję - obiecała. - To już może innym razem - powiedział ktoś za mną. Obejrzałem się. Szedł ku nam Szef. On także był goły; na nogach miał koturny i zasłaniał krocze zdechłym szczurem, który pod rozdętym różowym brzuchem wyglądał jak korzonek gigantycznego jabłka. Jego świńskie oczka przewiercały mnie na wylot. - Ten człowiek jest poszukiwany przez milicję - dodał. - Ciążą na nim trzy ciężkie zarzuty. Po pierwsze: nawiązał kontakt z angielskim szpiegiem, Jonathanem T. Smithem o przydomku „doktor", i usiłował mu sprzedać dokumentację pewnego urządzenia. Po drugie: w celach sabotażowych zniszczył telewizor służbowy. Po trzecie: wypił całą butelką „Jasia Wędrowniczka", rujnując tym samym budżet reprezentacyjny Instytutu. - Co tam chowasz? - zaciekawiła się Renata. - Gdzie? - spytał Szef. - Pod tym zdechłym szczurem. - To wahadło. Jądrowe. - Neutronowe - sprostowałem. - Możesz pokazać? - poprosiła Renata. Szef przecząco potrząsnął łysym łbem. - To tajemnica państwowa - odrzekł stanowczo. Zza jego pleców wyjrzał androidalny robot. - Jestem - przedstawił się kobiecym głosem - doktor Jonathan T. Smith z Jonathan Smithsonian Hospital. Specjalista od chorób umysłowych. Na co pan cierpi? - zapytał mnie. - Na zaburzenia snu czy na demencję? - Jestem erotomanem oraz impotentem - wyznałem. - Spotkał się pan już z czymś takim w swojej praktyce lekarskiej? Jestem też cyklofrenikiem. Właśnie zaczęła mi się faza maniakalna. Poza tym kolekcjonuję wahadła. Doktor Jonathan T. Smith klasnął w metalowe dłonie. Z jam, wykrotów i kretowisk powyłazili docenci i zmienili dekoracje. Leżałem teraz na kanapo-tapczanie, we własnym mieszkaniu, a Renata tańczyła ognistego kankana z przytupem. - Kankan z przytupem to jest to, czego ci trzeba - powtarzała, przekrzykując muzykę i chlaszcząc piersiami. - Kankan z przytupem na pewno cię rozhecuje. Za ławą siedział Kudłaty. Był znudzony. - Ale mnie to piwo goni - odezwał się. - Renucha, gdzie tu jest kibel? - utaj, tutaj! - zawołała Renata i zachwycona nadstawiła mu swoje kolana. Z kąta wyszedł Szef i oczarowany zakradł się do nich, żeby zobaczyć, co Kudłaty trzyma przed sobą w garści. Aż zacmokał z podziwu. Dostał za to pięścią w brzuch od doktora Jonathana T. Smitha. Oddalił się skulony, popuszczając w spodnie. Renata wskoczyła na ławę. Strąciła przy tym mosiężny świecznik i popielniczkę. - Najpierw kozaka, potem trepaka! - oznajmiła. Powstrzymałem ją gestem. - Tym mnie nie rozhecujesz - rzekłem. Spojrzała speszona na mnie i na doktora Jonathana T. Smitha, podczas gdy Kudłaty wpychał do rozporka to, co z niego poprzednio wydobył: wiśniowy krawat w delikatny biały deseń. - Już wiem - powiedziała. - Przyprowadzę tutaj Zojkę. We dwie rozhecujemy cię, że się wściekniesz. Tak jak stała wybiegła z mieszkania na ulicę. Doktor Jonathan T. Smith, Kudłaty i ja w milczeniu czekaliśmy na jej powrót. Wkrótce rozległ się gong u drzwi wejściowych. *.*.* To nie był gong u drzwi wejściowych, to było bicie pradziadkowego zegara, które wyrwało mnie z pijackiej drzemki. Zegar wybijał godzinę dziewiętnastą, a ja leżałem na kanapo-tapczanie Renaty i czułem, że nadal jestem zalany w bryzg. Jakoś się pozbierałem z tego kanapo-tapczanu, w łazience puściłem wodę do wanny i poszedłem do kuchni, gdzie wypiłem dwie szklanki soku cytrynowego z glukozą. Glukoza wzmacnia organizm. Przynajmniej takie jest zdanie specjalistów. Po kąpieli ogoliłem się i umyłem zęby. Wypiłem trzecią szklankę soku z glukozą i nagi poszedłem do swojego pokoju. Stanąłem w szeroko otwartym oknie, schnąc w wieczornym upale, i wyjrzałem na ulicę. Ruch na ulicy był niewielki i panowała na niej cisza katakumb. Nieliczni przechodnie śpieszyli do domów, unosząc głowy nad chodnikiem, jakby właściwy grunt znajdował się półtora metra niżej. W nastającym mroku pasemka opalizujących prążków, które obrysowywały kontury tych głów, szyi i ramion były widoczne niczym aura Kirljana. Z przeciwnej strony ulicy biegła przez jezdnię dziewczyna w kwiecistej sukience. Poruszała się zwiewnie, za każdym krokiem unosząc nad powierzchnią asfaltu rozchylone usta, jakby chwytała powietrze. Biegła prosto na jeden ze stojących samochodów. Swobodnie przeniknęła jego karoserię i w następnym momencie uśmiechnęła się figlarnie, już znad płyt chodnika. - Halucynacja - wymamrotałem. - Trdyk-dak - przytaknął pradziadkowy zegar. - Dzyk-dzak - zgodził się z nim budzik. - Już bardziej realne są moje sny - podjąłem. - W każdym razie hecują mnie jak diabli. Niech mnie szlag trafi, jeśli zaraz nie pojadę do Zojki. - Kap-put - ostrzegały mnie krople wody miarowo kapiącej w łazience. Oczywiście inaczej ułożyłem folię w wannie. *.*.* Zojka mieszka po drugiej stronie Miasta, w dzielnicy willowej. Razem z rodzicami zajmuje połowę bliźniaka, przy czym do rodziców należy piętro, a ona samotnie rezyduje na parterze. Na ten parter dostałem się po masce mojego fiata przez otwarte okno, bo drzwi werandy były zamknięte na klucz. Chodziłem po pokojach, zapalając światła, i mechanicznie rejestrowałem w pamięci wygląd elementów wystroju: brokatowe zasłony na oknach, sekretera, wspaniały antyczny kredens, trochę pomniejszych antycznych mebli, fotele obite skórą, puszyste dywany, kinkiety, boazerie, kominek, luksusowy telewizor stojący na kurzej łapce, wysokiej klasy sprzęt stereo, w kuchni zaś pełna automatyzacja. Jeden z pokoi przysposobiony został na kurwidołek. Nie było w nim górnych świateł; boczne, dyskretne światła paliły się przy samej podłodze. Znajdował się tu gruby materac okryty włochaczem spływającym na podłogę, gdzie pełnił funkcję dywanu, barek, adapter i szafa, w której oprócz koszulek nocnych i peniuarów wisiały tylko męskie piżamy w różnych rozmiarach. Naprzeciwko mnie wznosił się pięcioskrzydłowy jedwabny parawan, a obok niego, w rogu - szklana kabina z natryskiem. Ta kabina była czymś w rodzaju teatru jednego cienia; tutaj Zojka dla specjalnych gości wystawiała swój monodram. - Nieźle cię urządził ten łysy, spasiony szczyl - powiedziałem. - On i inni. Dbają chłopcy o ciebie i o swoją przyjemność. Otworzyłem barek. Wyjąłem z niego baton białej czekolady. Obejrzałem etykietki na butelkach i postanowiłem zaufać „Vat 69". Z batonem i butelką szkockiej przeszedłem do łazienki. W łazience zastałem Zojkę. - Co za urocze spotkanie - powiedziałem do jej głowy wystającej z kratek na posadzce. Zojka szykowała się właśnie do kąpieli, wyjmując spinki z włosów i nie odrywając wzroku od kolumny maskującej kolanko pod zlewem. Chyba była rozebrana, bo nawet ramiączek halki nie mogłem dojrzeć na jej ramionach prześwitujących między kratkami na posadzce. Potem głowa Zojki przeniknęła bok wanny i zanurzyła się w niej, znikając całkowicie pod dnem. - Nie siadaj! - krzyknąłem. - Wstań! O rany boskie, wstawaj! Zojka jednak usiadła, głucha na moje prośby, i przestałem ją widzieć. Wanna nie była obudowana ze względu na swój kształt stylizowany na osiemnastowieczną modłę. Wyglądała jak balia i stała na sześciu grubych, wysokich, szponiastych łapach. Ukląkłem i zajrzałem pod nią z nadzieją, że coś tam zobaczę. Zobaczyłem jedynie rękę Zojki zaciśniętą na czymś obłym. Prawdopodobnie Zojka skrapiała głowę szamponem. Najważniejsza reszta znajdowała się dużo niżej, gdzieś pod posadzką. Klęcząc pocieszyłem się paroma łykami szkockiej i zagryzłem batonem czekoladowym. A może - pomyślałem - warto na to popatrzeć z drugiej strony? Wstałem i szorując bokami o ściany zbiegłem po schodach do piwnicy. Przez chwilę miotałem się tam w tych ciemnościach, aż nagle zamarłem - cały w oparach gorącego erotyzmu. Tak, warto było na to popatrzeć z drugiej strony. Obrysowane pasemkiem opalizujących prążków ciało Zojki wisiało pod sufitem w pełnej krasie. Nie, nie wisiało, raczej siedziało, o czym świadczyły jej nogi ułożone w stosunku do tułowia pod kątem prostym, i jej pośladki rozpłaszczone na dnie niewidzialnej wanny. Miałem te pośladki na wysokości oczu, prawie przed samym nosem. Bez pośpiechu obszedłem wokół ciało Zojki, a później zatrzymałem się między jej rozchylonymi nogami i przykucnąłem pod ścianą. Tym razem Zojka wystawiała swój monodram wyłącznie dla mnie i to nie w teatrze jednego cienia, ale w teatrze jednego aktora i w blasku jupiterów. Z odległości metra widziałem ją cudownie wyraziście i nawet kiedy wstała, żeby się podmyć, w stropie zniknęła tylko jej górna część, najważniejsza reszta nadal wyczyniała taneczne wygibasy przede mną. Poczułem, że drżą mi łydki i wytrysnęło ze mnie ciepło w ciasnotę kąpielówek. Odczekałem, aż wyrówna mi się oddech, i pociągnąłem łyk z butelki. Zojka włożyła na siebie mgielną podomkę do połowy ud, poszła do następnego boksu piwnicznego, gdzie znowu usiadła pod sufitem, tyle że w innej pozie: przodem do ściany i z nogami zgiętymi w kolanach. Rozczesywała mokre włosy. - Umyłaś głowę - powiedziałem - więc dzisiaj nie będzie sztafety, co? Czy może będzie? Odpowiedziało mi wycie. Było tak odległe i przytłumione, że z początku uznałem je za złudzenie. Ale powtórzyło się. Wróciłem po schodach na górę i podszedłem do otwartego okna. Wycie rozległo się po raz trzeci. Było donośne, długie i potępieńcze. W ten sposób jakiś przybysz z planety Kanibalia mógł przywabiać innych Kanibalian. Albo doktor Jonathan T. Smith dawał sygnał końca weekendu. Albo też docenci z Instytutu podłączyli do swojego urządzenia dodatkową przystawkę i wywoływali w moim umyśle halucynacje słuchowe. Chwiejnie ruszyłem do kurwidołka Zojki. Postanowiłem trochę odpocząć na jej materacu, a potem znieść do piwnicy ten materac i nieco zapasów z barku, by w komfortowych warunkach obejrzeć sobie, jak Zojka zalicza sztafetę. *.*.* Padł daleki strzał i jednocześnie ciszę nocną rozdarł skowyt. I znowu padł strzał, po którym ponownie zapadła cisza. *.*.* Obudziłem się, kiedy słońce stało już wysoko. Leżałem na materacu w kurwidołku Zojki i tuliłem do serca szczelnie zakręconą butelkę „Vat 69". Byłem wypoczęty, niemal trzeźwy i zdecydowanie mniej połamany, obolały i rozbity niż wczoraj. Byłem też głodny. Naglony tym głodem, wciąż tuląc do serca butelkę szkockiej, przetrząsnąłem pawlacze i obie lodówki w kuchni Zojki. Na śniadanie, które zjadłem z apetytem, zaserwowałem sobie pieczywo, masło, dwa plasterki szynki z czarnym kawiorem, udko kurczaka, kawałek wędzonej polędwicy i neskę. Neskę zaparzyłem w dzbanku o pojemności litra, bo mimo wszystko cokolwiek mnie suszyło. Na koniec zaprosiłem się na pół szklaneczki „Vat 69", by podtrzymać pogodny nastrój wewnętrznej harmonii. Nagłe odstawienie alkoholu może wywołać przykre objawy. Przynajmniej takie jest zdanie specjalistów. Po namyśle doszedłem do wniosku, że warto dodatkowo zabezpieczyć się przed tymi objawami i wlałem do szklanki resztę szkockiej. Popiłem nią witaminy, które znalazłem w apteczce Zojki. Witaminy są niezbędne do prawidłowego przebiegu procesów życiowych. To także jest zdanie specjalistów. Przypomniały mi się zdarzenia z wczorajszego wieczora i z przykrością uświadomiłem sobie, że przespałem frapujące widowisko. - Dzisiaj go nie prześpię - zapewniłem docentów. - Dzisiaj będę oglądać tę sztafetę, dopóki ostatni zawodnik nie dotrze do mety, dopóki nie zapadnie kurtyna. Zszedłem po schodach do piwnicy, żeby powtórzyć to Zojce. Ale w piwnicy były tylko graty i mroczne cienie w boksach. No- tak - pomyślałem. - Przecież dziś mamy poniedziałek. Ona jest teraz w pracy. Wracając na górę sprawdziłem godzinę na ręcznym zegarku. Było już po trzynastej. Ja też powinienem być teraz w pracy. Powinienem siedzieć w gabinecie Szefa i tłumaczyć się, dlaczego nie załatwiłem Sprawy. Domek Zojki opuściłem tą samą drogą, którą się tu dostałem. Cofnąłem fiata spod otwartego okna i zanim wjechałem na jezdnię, popatrzyłem na boki. Przechodniów nie było zbyt wielu i przeważały wśród nich kobiety. Właśnie zbliżała się jedna, dosyć młoda, ubrana w przewiewną bluzeczkę głęboko wydekoltowaną. Równo z linią tego dekoltu przecinały ją płyty chodnika. Reszty jej ciała nie widziałem, więc może była wydekoltowana jeszcze głębiej. Miała ładne piersi. - Podskocz! - zawołałem do niej przez otwartą szybę. - Podskocz trochę! Zamiast niej podskoczył chłopiec, którego prowadziła za rękę, i wyglądało to tak, jakby sprawdzał, co dzieje się na powierzchni, i z powrotem dawał nurka pod chodnik. Kobieta przeniknęła przez drzwiczki fiata; jej głowa oddzielona od szyi podwoziem samochodu prześliznęła się chybotliwie wzdłuż siedzenia pod moimi kolanami i wychynęła po przeciwnej stronie wozu. Środkiem jezdni przesuwała się ścieśniona grupa ludzi. Ci, co byli na zewnątrz, sunęli zanurzeni w asfalcie do pasa, pozostali tworzyli zbite stadko i jezdnia sięgała im tylko do kolan. Prawie wszyscy trzymali ręce wyciągnięte przed siebie lub uniesione w górę i wszyscy podrygiwali w tym samym rytmie. Byli to pasażerowie autobusu. Kierowca siedział z przodu na wyimaginowanym fotelu, opierał stopę na wyimaginowanym pedale gazu i kręcił wyimaginowaną kierownicą. Wyglądało to zabawnie. Jakiś czas jechałem za nimi żeby nacieszyć oczy tym widokiem. Wyprzedziłem ich przed Parkiem Kultury i Wypoczynku i przyśpieszając zobaczyłem psa leżącego na jezdni. Mogłem go z łatwością ominąć, ale nie zrobiłem tego, bo zabawa z tymi zjawami zaczynała mnie wciągać. - Przejechałeś psa - powiedział fiat. Roześmiałem się. - Przejechałeś psa - powiedział fiat powtórnie. -Nie czułeś tego? - Oczywiście, że czułem - odpowiedziałem mu ze śmiechem. - Podrzuciło cię, aż łomotnęły amortyzatory. Rzeczywiście nas podrzuciło - pomyślałem i z całej siły nacisnąłem hamulec. Na wstecznym biegu podjechałem do tego psa. Był wielki i płowy; leżał na boku, z otwartymi ślepiami i z otwartym pyskiem, na którym skrzepła krew. Krople skrzepniętej krwi widoczne były także wokół zwierzęcia. Pochyliłem się nad nim i dotknąłem go. Pod palcami poczułem gęstą skudłaconą sierść. To nie było złudzenie, ten pies istniał naprawdę. Był realny i martwy od kilku godzin. Przewróciłem go na prawy bok i ukazał mi się dość okropny widok. Przypomniałem sobie nocne wycie i strzały - odgłosy walki, która stoczyła się tutaj, a ja teraz miałem przed sobą jej rezultat. Ten pies może był agresywny, może nawet wściekły i należało go zabić. Ktoś uzbrojony stał gdzieś w tej okolicy. Tropił to zwierzę, niewykluczone zresztą, że ono zaatakowało tego kogoś. Pierwszy strzał, oddany w momencie zaskoczenia czy zawahania, był niezbyt dokładny. Kula rozorała psu mięśnie szyi i zdruzgotała mu lewą stronę pyska. Pies skowycząc z bólu i strachu przebiegł parę metrów, kiedy dosięgła go druga kula skierowana tym razem precyzyjnie pod łopatkę. To mi nie wyglądało na przypadkową ofiarę wojny atomowej, ani na trofeum doktora Jonathana T. Smitha, który polując podczas weekendu pomylił psa z zającem, ani tym bardziej na robotę przybyszy z planety Kanibalia. Prędzej skłonny byłbym uznać, że to docenci z Instytutu wyposażyli swoje urządzenie w kolejną przystawkę, zdolną wywoływać halucynacje dotykowe. *.*.* Coś kazało mi się zatrzymać przy ,,Amaltei", coś w wyglądzie tego supersamu. Nie zważając na tłum pieszych torujących sobie piersiami drogę przez beton chodnika, podszedłem do drzwi sklepu. Były otwarte, ale nie rozbite. Zamki zostały na powrót starannie przymocowane, a krata wyprostowana i zawieszona na zawiasach, które pokrywała farba dobrana pod kolor ościeżnicy. W metalowej ramie drzwi pyszniła się nowo wstawiona tafla z siedmiomilimetrowego szkła. Przyjrzałem się tej tafli i odkryłem na niej odciski palców. Jeden z nich, pozostawiony w trzech miejscach, przecinała skośna blizna. Wątpliwe, żeby przybysze z planety Kanibalia mieli linie papilarne. Wątpliwe też, by doktor Jonathan T. Smith zawitał do Miasta z ekipą remontową. Możliwe natomiast, że docenci udoskonalili swoje urządzenie i dbając o szczegóły, poszli z halucynacjami na całego. Zajrzałem w głąb sklepu. Liczni klienci zażywali terakotowej kąpieli między stoiskami, sprzedawczynie plotkowały albo wypatrywały złodziei. Wracając do fiata zlustrowałem spojrzeniem ulicę. Jakiś mężczyzna wynurzył się nagle z krawężnika i dołączył do innych pieszych. Chyba wysiadł właśnie z samochodu. Zatrzasnąłem drzwiczki swojego fiata i przekręciłem kluczyk w stacyjce. Kiedy ruszałem, poczułem na sobie czyjś wzrok. *.*.* Ciało martwego psa - rozmyślałem, stojąc przed lustrem na swoim poddaszu - pozbawione było aury. Moje także jej nie ma. Nie ma jej nikt i nic, co istnieje realnie. Pradziadkowy zegar przekomarzał się z budzikiem, dopingowała ich woda kapiąca z nieszczelnej rurki przy bojlerze w łazience, a ja zestawiałem fakty. Rozbita wystawa i drzwi „Amaltei". Nocne wycie, skowyt i strzały. Martwy pies. Wstawiona szyba wystawowa, naprawiona krata, zawiasy i zamki. Uprzątnięty chodnik, grudka kitu między płytkami trylinki, odciski palców na szkle. Człowiek - pomyślałem. - W Mieście oprócz mnie jest jeszcze jeden człowiek. Ludzkość odeszła, pozostawiła tylko strażnika, któremu nakazała mordować maruderów, mordować wszystko, co nie zdążyło zabrać się z innymi. Może jest to skądinąd konfident przybyszy z planety Kanibalia. Kanibalianie, przeprowadzając ludożerczą eksterminację ludzkości, zdawali sobie sprawę, że w pośpiechu mogli przeoczyć pojedyncze sztuki i polecili swojemu współpracownikowi ubić je, by usunąć świadków. Obiecali poruczyć mu za to absolutną władzę nad światem. - Trdyk-dak - przytaknął pradziadkowy zegar. Muszę pogadać o tym z Szefem. Zawiozę mu „Jasia Wędrowniczka", usiądę przed jego biurkiem i wyznam ponuro: - Ma pan rację, panie dyrektorze. Ci z Przedsiębiorstwa ukrywają się przed nami w krzakach. Szef oderwie od uszkodzonego telewizora wzrok przepełniony bólem. - O czym ty pleciesz? - spyta. Pochylę się ku niemu - nie zanadto poufale, raczej żeby podkreślić swoje oddanie. - Pan dyrektor wrócił z weekendu, prawda? - powiem. - A oni nie wrócili. Nie wrócił nikt. Nikt, jeśli nie liczyć jakiegoś indywiduum, które uzbrojone włóczy się po Mieście. I opowiem mu o zastrzelonym psie. Wtedy on odkorkuje prezent i otworzy inkrustowaną szkatułkę z cygarami. - Więc ma broń? - upewni się. - I zabija - dodam. Po drugim kieliszku jego świńskie oczka błysną przebiegle. - To dyrektor techniczny Przedsiębiorstwa - stwierdzi. - Na pewno on. Przez dwa lata przebywał w południowo-wschodniej Azji, u łowców głów. Tak mu to weszło w krew, że do dzisiaj nie może się powstrzymać. Zebrał już ładną kolekcję. Preparuje je ręcznie i suszy w piekarniku. Łzy spłyną mi po policzkach. - Ale dlaczego mnie...? - załkam. - Żebyś nie dotarł z naszą dokumentacją i zleceniem do Przedsiębiorstwa. W razie jakiegoś szumu oni wykręcą się sianem, a nas ci z Centrali wydupczą, bo nie będziemy mieli podkładki. Drżącą ręką podniosę z biurka swój kieliszek. - To co ja mam robić, panie dyrektorze? - zapytam. - Działać - odpowie Szef. - Zojka, przynieś dwie kawy! - wrzaśnie w stronę sekretariatu, po czym znów zwróci się do mnie. - Działać i pamiętać o Sprawie. Ani na sekundę nie wolno ci spuścić oka ze Sprawy. Sprawa Sprawy jest Sprawą Instytutu, Centrali i w ogóle, i tak dalej. Koncepcja budowy urządzenia, do którego potrzebne jest to wahadło, zrodziła się w umysłach ludzi godnych najwyższego uznania, w umysłach najwyższej zwierzchności. Sprawa nie ma precedensu w całej historii świata, wykuto ją tytanicznym młotem na kowadle dziejów... i tak dalej. - Trdyk-dak!, - Jadę do Instytutu - poinformowałem swoje odbicie w lustrze. I pojechałem do Instytutu. *.*.* Nie dojechałem jednak do niego. Dojechałem zaledwie do Parku Kultury i Wypoczynku, do miejsca, gdzie niedawno znalazłem martwego psa. Chciałem jeszcze raz go obejrzeć. Odszukałem zakrzepłe krople krwi rozpryśnięte wokół brunatnej, nieforemnej plamy na asfalcie. Odszukałem także kłaczki płowej sierści, którą wydarły opony mojego wozu. Ale pies zniknął. Ogólnie biorąc w Instytucie uważają mnie za półinteligenta. Posługując się tą znikomą ilością inteligencji obliczyłem, ile czasu upłynęło od chwili kiedy, przejechałem tego psa, i wykalkulowałem sobie, że przez ten czas Strażnik wraz z martwym zwierzęciem nie zdołał oddalić się stąd zbyt daleko i nadal przebywa gdzieś w tej okolicy. - Dzieli cię od niego akurat odległość strzału - odezwał się kosmonauta. - I ma cię na muszce. Jego głos dobiegł mnie przytłumiony, ponieważ kosmonauta leżał w skrytce samochodu. Kuląc się wróciłem truchtem do fiata. - To daremne - ciągnął kosmonauta. -Nie uciekniesz przed nim. Będzie cię tropił i nie ustanie, dopóki nie wpakuje ci kuli pod lewą łopatkę. Nie chciałem, żeby wpakowano mi kulę pod lewą łopatkę, toteż przycisnąłem gaz do dechy i pomknąłem do domu. *.*.* Tkwiłem przy oknie, ukryty za firanką. Pradziadkowy zegar wybił szesnastą i tłum na ulicy gęstniał. Ludzie opuszczali zakłady pracy, tworzyli kolejki przed sklepami i na przystankach autobusowych, i z zakupami szli do domów, brodząc po pas w chodniku i roztaczając wokół siebie opalizującą aurę. Strażnik, kiedy się tu zjawi, nie będzie brodził po pas w chodniku i nie będzie roztaczał aury. Ja także jej nie roztaczam. Przeniosłem wzrok na pawilon handlowy rozpłaszczony pod wieżowcem z przeciwka, na sklepy mieszczące się w tym pawilonie: kosmetyki, wyroby wikliniarskie, optyk, artykuły piśmienne, galanteria skórzana, części elektrotechniczne i sklep ze sprzętem myśliwskim- „Ryś". Sklep ze sprzętem myśliwskim. - Nie, cholera - powiedziałem - tak tanio nie sprzedam swojej skóry. Wziąłem ze sobą tłuczek do mięsa i w samym podkoszulku i slipach wyszedłem z mieszkania. Na trzecim piętrze spotkałem sąsiada pnącego się pod górę. Sąsiad minął mnie obojętnie, przebierając żwawo parą swoich długich nóg, które zwisały pod ciągiem schodów, podczas gdy jego tułów wystawał ponad schodami. Wybiegłem na dwór. Korzystając z osłony samochodów unieruchomionych przy krawężnikach i pośrodku jezdni, przekradłem się na drugą stronę ulicy, przy czym zostałem przeszyty na wylot przez jakiegoś mężczyznę, który szorując tyłkiem po asfalcie pędził przed siebie i udawał, że prowadzi ciężarówkę. Z tłuczkiem do mięsa stanąłem naprzeciwko sklepu ze sprzętem myśliwskim i popatrzyłem na tych ludzi grzęznących w chodniku dokoła. - Do diabła ze skrupułami - mruknąłem. - Tu chodzi o moją skórę. Z rozmachem rzuciłem tłuczkiem w wystawę. Wraz z hukiem pękającej szyby zawyła syrena. Nie spodziewałem się, że sklep ten wyposażony jest w system alarmowy i przez chwilę miałem wrażenie, że tłum na ulicy zamarł w swojej betonowej krynolinie, by śledzić dalszy rozwój wypadków. Ale ci ludzie zajęci byli wyłącznie własnymi sprawami. Odczekałem, aż ucichnie hałas rozsypujących się odłamków szkła, i przy akompaniamencie zawodzącej syreny wkroczyłem przez wystawę do wnętrza „Rysia". Za pomocą kordelasa o kościanej rękojeści, który zabrałem z regału, przeciąłem przewody instalacji alarmowej i rad z panującej na nowo ciszy zlustrowałem stojak z bronią. Zdecydowałem się na pięciostrzałowy sztucer z lunetą o dwunastokrotnym powiększeniu. Naboje były zamknięte w sejfie, ale klucze od sejfu odnalazłem z łatwością. Jak należało się spodziewać, pozostawiono je optymistycznie na zapleczu, wiszące w gablocie, na haczyku, pod którym widniał odręczny napis: „Klucze od seiwu". Załadowałem magazynek i trzymając odbezpieczony sztucer w prawej ręce, w lewej zaś - paczkę naboi, wróciłem na swoje poddasze. Miałem teraz broń i czułem się pewniej. Czułem się tak pewnie, że nawet upichciłem sobie obiad i zjadłem go z apetytem. Również z apetytem wypiłem setkę „Czystej żytniej". - Trdyk-dak - mówił pradziadkowy zegar. - Pij-tak, trdyk-dak, pij-tak. Powtórnie napełniłem literatkę, położyłem się na tapczanie i zapaliłem papierosa. - Twoje zdrowie, ty stary klamocie - powiedziałem do wahadła, które bezskutecznie usiłowało pochwycić promienie słońca wpadające przez okno pod coraz bardziej ostrym kątem. - Kap-chlap - zachęcała mnie woda kapiąca z nieszczelnej rurki przy bojlerze w łazience. - Kap-chlap. Chlapnąłem. Potem przysunąłem do siebie budzik, by usłyszeć, co z kolei on ma mi do powiedzenia. - Dzyk-dzak - mówił. - Dzyk-dzak, dzyk-dzak. - Tylko tyle? - zapytałem z rozczarowaniem. - Dzyk-dzak - powtórzył budzik i zaraz się poprawił: - Tu-gach, dzyk-dzak, tam-gach, dzyk-dzak. Czule spojrzałem na sztucer oparty o regał biblioteczny. - Kudłatego też dostanę - oświadczyłem. - A jak - zaciekawił się pradziadkowy zegar. - Pif-paf - wyręczyła mnie w odpowiedzi kapiąca woda. Z literatką żytniówki podszedłem do otwartego okna. Upał już zelżał i opadła fala pieszych, tylko przy pawilonie handlowym pod wieżowcem z przeciwka panował jeszcze ruch. Przed optykiem stała kolejka, dużo osób zachodziło do sklepu z kosmetykami, mnie jednak interesowali głównie klienci „Rysia" i kiedy ich podglądałem, przyszło mi na myśl, że skoro Strażnik z takim monomaniakalnym zapałem naprawia wyrządzone przeze mnie szkody, to niebawem powinien tutaj przybyć z nową szybą, kitem, farbą, miotłą i narzędziami. On tutaj niebawem przybędzie, a ja mam znakomity punkt obserwacyjny i niech mnie szlag trafi, jeśli nie urządzę w nim stanowiska ogniowego. *.*.* Stanowisko ogniowe urządziłem ostatecznie na dachu. Wydostałem się na ten dach pod wieczór, zaopatrzony w puszkę z sokiem grejpfrutowym, w tabliczkę czekolady, sztucer i w paczkę naboi. Na sobie miałem flanelową koszulę, dżinsy, tenisówki oraz rozpinany sweter - na wypadek chłodnej nocy. Z tego powodu zaopatrzyłem się także w butelkę „Czystej żytniej". Postawiłem ją przy podmurówce okalającej połać dachową, na co - pod łagodnym powiewem wiatru - maszt pobliskiej anteny skrzypnął z dezaprobatą. - No i o co ten szum? - powiedziałem do masztu. - Niewielkie dawki alkoholu zwiększają refleks, wzmacniają ostrość widzenia, podwyższają sprawność mięśni. Poważnie. Przynajmniej takie jest zdanie specjalistów. Usiadłem i oparłem stopy o podmurówkę. Sztucer położyłem obok siebie. Bez pośpiechu zwiększałem swój refleks, wzmacniałem ostrość swojego widzenia i podwyższałem sprawność swoich mięśni. Zapadała noc. Paliłem papierosa, patrząc na Miasto, które ciągnęło się aż po horyzont, okryte tęczową łuną i obsypane perłami punktów świetlnych. Potem wyciągnąłem się na jeszcze ciepłej połaci dachowej i zacząłem nadsłuchiwać kroków Strażnika. Miasto spowijała cisza. Oprócz poskrzypywania masztu anteny rozlegało się jedynie monotonne brzęczenie rtęciowych lamp ulicznych i wysoko wiszących neonów. *.*.* Wreszcie usłyszałem te kroki - tyle że gdzieś za moimi plecami. Spojrzałem za siebie i zobaczyłem Szefa, który sapiąc gramolił się na dach. Przed sobą taszczył służbowy telewizor. Postawił go na kominku wentylacyjnym, ekranem obróconym w moją stronę. - Przyniosłem go tutaj - wyjaśnił - żeby wam, kolego, było raźniej. Niestety, coś się w nim zacięło i niezmiennie wyświetla planszę z napisem „Sprawa wahadła”. - Pamiętam - zapewniłem Szefa. - Załatwię Sprawę, jak tylko... Czy to pan mnie uwięził na tym dachu, panie dyrektorze? Energicznie potrząsnął swoim łysym łbem. - Mnie w to nie mieszaj - odparł. - Sam się tutaj schowałeś. Z gwiazdozbioru Zegara Wahadłowego, a ściślej z planety Kanibalia przybyli do nas kosmiczni bracia i wprowadzają nowe rządy. Pojęcia nie masz, co to za cudowne istoty! Są wyłącznie na usługach dyrektorów i wyższych urzędników. Wszystkich nieudolnych zaopatrzeniowców przeznaczyli na odstrzał. Oczy mi zwilgotniały. - Załatwię tę Sprawę, przysięgam, panie dyrektorze. Zaraz, natychmiast. Wstałem i wtedy w otworze dachowym ukazała się kudłata głowa Kudłatego. - Przepraszam - powiedział Kudłaty. - Można? Szef zaprosił go gestem i Kudłaty wlazł na dach, ciągnąc za sobą Renatę. - Wszędzie tyle ludzi - zaczął się tłumaczyć - jakby zjechali zewsząd do Miasta na weekend. I kogo nie spotkasz, to albo doktor, albo dyrektor, albo co najmniej strażnik. Nigdzie nie ma zacisznego miejsca. Chyba że... Renucha, popatrz - szarpnął Renatę za rękę. - Może za tym kominem, co? - Wspaniale! - ucieszyła się Renata. - Chyba jedynie na dachu, za kominem jeszcze tego nie robiłam. - Panie dyrektorze - wtrąciłem się. - Pan na to pozwala? Pozwala pan, żeby takie kudłate coś dobierało się do żony... do prawie żony pańskiego pracownika? - A ty - odrzekł Szef - to nie dobierałeś się do mojej Zojki? Żal ścisnął mi gardło. - Ale nic mi z tego nie wyszło - powiedziałem. - Zojka daje tylko wyższej kadrze urzędniczej. - On ma rację - odezwała się Zojka. Szła ku nam z drugiego końca dachu, obciągając spódnicę. Miała wymiętą bluzkę, roztargane włosy, błędne spojrzenie i w ogóle wygląd kury, która w godzinach szczytu przedostała się z jednej strony autostrady na drugą. - Przepraszam za to spóźnienie - mówiła. - Wracam prosto z kursu szkoleniowego w Appleby Point. Przy okazji poddałam się badaniom kontrolnym u doktora Jonathana T. Smitha. To bardzo sumienny i gorliwy lekarz. Badał mnie w swoim gabinecie, potem w samolocie i przez całą drogę z lotniska aż tutaj, żeby niczego nie zaniedbać. - Tak długo? - zdumiał się Szef. Jego świńskie oczka zabłysły gniewnie. - Czy to jakaś dostatecznie ważna osobistość, że tak długo? - Sam go zapytaj - odrzekła Zojka. -Zdaje się, że nadal brak mu pewności, czy czegoś nie zaniedbał. Właśnie nadchodzi. Machnęła ręką za siebie, skąd dobiegał odgłos zbliżających się kroków. *.*.* Odgłos zbliżających się kroków dobiegał z dołu ulicy, ja zaś leżałem na dachu, oślepiony światłem słonecznym. Po nocy spędzonej pod gołym niebem i na twardym podłożu byłem zziębnięty i odrętwiały. Miałem obolałe mięśnie i zesztywniałe stawy, a odgłos każdego z tych kroków odzywał się w mojej czaszce jak uderzenie kafara. Usiadłem i stękając rozprostowałem kręgosłup. Przetarłem oczy, ugasiłem pragnienie sokiem grejpfrutowym z puszki i podpełzłem do podmurówki na okapie dachu. Strażnik akurat mijał moje stanowisko obserwacyjno-ogniowe. Szedł powoli i niefrasobliwie niczym turysta, który zwiedza ruiny Colosseum. Kroczył blisko krawężnika, po prawdziwym, namacalnym gruncie, podczas gdy inni ludzie, śpieszący na ranną zmianę, stąpali grzęznąc w chodniku po kolana. Przez lunetę sztucera patrzyłem na jego przygarbioną sylwetkę. Był siwy, ubrany w kombinezon roboczy; w prawej ręce niósł strzelbę myśliwską, z lewego ramienia zwisała mu ciężka torba narzędziowa, którą zrzucił na ziemię, kiedy dotarł do „Rysia". Po zgrzytającej mu pod butami stłuczce zbliżył się do wybitej wystawy, obejrzał tkwiące w niej odłamki szkła, potem wszedł do sklepu, by po paru minutach wyjść z niego z moim tłuczkiem do mięsa. Położył ten tłuczek obok swojej torby narzędziowej, gdzie pozostawił także broń, i znowu zbliżył się do wybitej wystawy. Drelichową rękawicą strzepnął okruchy szkła z gzymsu, po czym usiadł na tym miejscu i z kieszeni na piersiach wyjął papierosa. Zapalił go leniwie i paląc, tak samo leniwie szacował wzrokiem wyrządzone przeze mnie szkody. Teraz - pomyślałem. Myślenie sprawiało mi niejaką trudność. - Jeśli mam go zaskoczyć, jest to właściwy moment. Odpełzłem od podmurówki na okapie aż pod otwór dachowy i po klamrach osadzonych w murze zlazłem na poddasze. Poruszanie się sprawiało mi także niejaką trudność. Mój rozmiękczony mózg z bezwładnością rtęci przelewał się w czaszce i boleśnie uderzał o jej sklepienie. Musiałem się przemóc, by nie wejść do mieszkania po środki przeciwbólowe. Wytłumaczyłem sobie, że nie ma na to czasu, i po schodach zszedłem do bramy. Jeszcze raz upewniłem się, że sztucer jest nabity i odbezpieczony i zerknąłem na ulicę. Widok na sklep ze sprzętem myśliwskim „Ryś" zasłaniała mi ciężarówka załadowana workami z cementem. Podkradłem się do niej i ostrożnie wyjrzałem zza jej maski. Odnalazłem spojrzeniem wybitą wystawę „Rysia" i stwierdziłem, że Strażnik zniknął. Pewnie znów wszedł do sklepu. Na chodniku została jednak jego torba narzędziowa leżąca w przyjaznej bliskości z moim tłuczkiem do mięsa, oraz strzelba. Podniosło mnie to na duchu. Strażnik bez strzelby był wymarzonym partnerem do rozmowy. Wyprostowałem grzbiet i rozluźniłem się wewnętrznie. Z bólem głowy, ale w nastroju niemal beztroskim wyszedłem zza osłony, którą dawała mi maska ciężarówki. Przecinając jezdnię skosem, ruszyłem w stronę „Rysia". Spacerowym krokiem. Nie musiałem się już ukrywać; wszystko wskazywało na to, że jestem panem sytuacji. Strażnik nie zdąży dopaść swojej strzelby. Kiedy ukaże się w famie wybitej wystawy, uniosę broń i powstrzymam go słowami: - Stój! Nie ruszaj się. Tak, to właśnie powiem. Tylko że teraz nie ja to powiedziałem. Powiedział to ktoś z tyłu, za mną. - Nie ruszaj się - powtórzył ten ktoś. To nie był głos fiata ani też kosmonauty. Głosy rzeczy martwych, z którymi niekiedy rozmawiam, słyszę tylko ja, nikt więcej, tymczasem ten głos usłyszała cała ulica i odpowiedziała mu echem. - Halucynacja - wyklarowałem to sobie. - Niezwykle realistyczna. Docenci z Instytutu nabierają wprawy. Szlag wam na charakter - dorzuciłem pod ich adresem. Ale spełniłem ich żądanie: zatrzymałem się i zamarłem bez ruchu. Patrzyłem na strzelbę, która nieco dalej leżała na chodniku przy torbie narzędziowej Strażnika. Obok mnie w zupełnej ciszy pędzili w obu kierunkach kierowcy niewidzialnych pojazdów - jedni byli zanurzeni w asfalcie aż po ramiona, inni wisieli w powietrzu nad jezdnią, w pozycji siedzącej, trzymając przed sobą ręce uniesione na wysokość piersi. - Połóż broń na ziemi - podjął głos, a wraz z nim cała ulica - i cofnij się pięć kroków. Powoli. Żadnych gwałtownych ruchów. Posłusznie położyłem sztucer na ziemi i cofnąłem się pięć kroków. - Teraz się odwróć. Odwróciłem się. W odległości dwudziestu metrów ode mnie, z dubeltówką opartą kolbą o biodro, stał Strażnik. - Bardzo to rozsądne z twojej strony, przyjacielu - oświadczył. - Mogłeś sobie zrobić jakąś krzywdę tym sztucerem. Jego dubeltówka lśniła nowością. Ani chybi skradł ją przed chwilą ze sklepu. Zemdlałem. *.*.* Wiatr wył mi w uszach. Siedziałem okrakiem na krawędzi olbrzymiej tarczy wahadła, z nogami oplecionymi wokół jego ramienia, którego drugi koniec znajdował się poza Układem Słonecznym. Wahadło opadało ku Ziemi, przecinając z gwizdem atmosferę i nabierając prędkości, by pokonać siły grawitacji i wynieść mnie w przestrzeń kosmiczną, gdzie mógłbym doznawać nieograniczonej swobody. Pode mną leżała rozległa równina podziurawiona jak ser plątaniną podziemnych korytarzy, perforowana gęsto otworami szczurzych nor i kretowisk. Nad tą równiną unosiły się trujące wyziewy i opary, radioaktywne obłoczki i dźwięki muzyki orkiestrowej. Wkrótce też zobaczyłem tę orkiestrę. Składała się z kompanii polnych myszy zawzięcie dmących w rogi, puzony, trąby oraz tuby i z przejęciem walących w bębny i talerze. Zbliżałem się do niej z zapierającą dech szybkością. Orkiestrą dyrygował androidalny robot ubrany w mgielną podomkę z napisem: KLUB SPORTOWY „JASIO WĘDROWNICZEK”. Na prawo od niego z zadartą głową stał Szef. Od czasu do czasu podskakiwał w miejscu i ryczał. Dzieliło mnie od niego już zaledwie kilkadziesiąt metrów, więc wyraźnie słyszałem, co ryczy. - Zostałeś wyjęty spod prawa! - ryczał. - Zostałeś wyjęty spod prawa! Palcem wskazywał mnie Zojce, która stała obok niego z dubeltówką w swoich biegłych dłoniach. - Odstrzel mu! - ryknął Szef do niej. -Jego jaja są potrzebne naszemu Instytutowi! Odstrzel mu je! On prowadzi niekontrolowane reakcje jądrowe! Tak szybko, że obraz rozmazał mi się przed oczyma, minąłem ich ze świstem i wtedy huknęły strzały. Otoczył mnie rój bzyczących kuleczek śrutu, które przez chwilę asystowały mi w locie, by zamienić się w różnokolorowe konfetti i osiąść na moim ciele. - Jesteś mój! - wrzasnęła za mną Renata. Drogę przecięły mi spirale papierowych serpentyn. Dwie z nich były kobiecymi rękoma, które od tyłu objęły mnie w pasie, wyciągając się na niewiarygodną długość. - Jesteś mój! - wrzasnęła powtórnie Renata słabnącym głosem. Dzieląca nas odległość rosła teraz gwałtownie i jej ręce na moim brzuchu, wzorem papierowych serpentyn, napięły się i pękły. Pozostał z nich tylko turkoczący po obu moich stronach fragment, który w końcu skurczył się, przywarł mi do rozporka i przybrał dwuznaczny kształt. Rozsunąłem nogi i położyłem ten fragment na dłoni, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Był wiśniowy, jakby nabiegł krwią. Wiśniowy w delikatny biały deseń. Jeszcze trochę rozsunąłem nogi i nagle straciłem pod sobą oparcie. Wiatr nadal wył mi w uszach i znowu opadałem ku Ziemi - z tym że teraz pionowo w dół. Zachowując swoją poprzednią pozycję siedzącą, ściskałem w garści krawat Kudłatego. Ten krawat trzepotał na wysokości mojej twarzy. Przede mną wisiało wahadło, z którego właśnie ześliznąłem się nieopatrznie. Było wielkości słonecznego krążka, wykonywało szybki miarowy ruch i mówiło: - Trdyk-dak, trdyk-dak, trdyk-dak. *.*.* Przeniosłem wzrok wyżej i zobaczyłem tarczę pradziadkowego zegara. Dochodziła siódma. Kąt, pod jakim promienie słońca wpadały do mieszkania świadczył, że jest to siódma po południu. Gdzieś wyleciało mi z życia ponad dwanaście godzin. Siedziałem na tapczanie w swoim pokoju, ubrany w koszulkę polo z krótkimi rękawami i w sztruksowe spodenki. Strażnik również tu był. Stał przy oknie i patrzył na ulicę. Miał chyba ponad sześćdziesiąt lat, ogorzałą twarz pokrytą zmarszczkami i kilkudniowym zarostem o srebrzystym zabarwieniu, małe usta, krótki, prosty nos i wypukłe czoło, na które opadały kędziory siwych włosów przylegających do głowy. Było w nim coś z greckiego posągu. - Nie zdążę - powiedział. - Nie zdążysz? - zapytałem. Wydało mi się, że jest to pytanie, jakiego ode mnie oczekuje. - Z tą szybą. Nie zdążę jej wstawić do jutra. - Dlaczego do jutra? - Mówiłem ci przecież - odparł patrząc na ulicę. - Jutro wieczorem świat wróci do punktu wyjścia. Mgliste i fragmentaryczne wspomnienie nawiedziło mnie przelotnie. Przypomniałem sobie, że niedawno wziąłem kąpiel i zrobiłem małą przepierkę, rozmawiając przez otwarte drzwi ze Strażnikiem, który szykował dla nas obu obiad w kuchni. Ale temat naszej rozmowy wyleciał mi z pamięci. Miałem przerwę w życiorysie. Jako zaopatrzeniowiec nie po raz pierwszy miałem taką przerwę. - Zostawię ten sklep w takim stanie, w jakim jest - kontynuował Strażnik. - Zresztą ty tam na domiar zniszczyłeś instalację alarmową, a ja się nie znam na elektronice. - Uhum. - Musisz tylko odnieść ten sztucer i naboje. I usunąć swoje odciski palców ze wszystkiego, czego dotykałeś w tamtym sklepie. Zapaliłem papierosa. Palenie papierosów pomaga mi w koncentracji. - Ty też zostawiłeś odciski - odezwałem się. - Na drzwiach „Amaltei". Masz bliznę na palcu, prawda? Z roztargnieniem spojrzał na swoją prawą dłoń. - Wyczyszczę te drzwi jutro rano - powiedział - kiedy ty będziesz już w drodze do Miasteczka. Skąd mu przyszło do głowy, że ja jutro dokądkolwiek wyjadę? Strzepnąłem popiół do twista pełniącego funkcję popielniczki i mruknąłem na wszelki wypadek: - Uhum. - Pamiętaj, że musisz znaleźć się w Miasteczku dokładnie o tej samej porze, o której przyjechałeś tam tydzień temu - ciągnął Strażnik. - Dokładnie o tej samej porze i dokładnie w tym samym miejscu. To ważne. W przeciwnym razie zmienisz bieg wydarzeń. Trudno przewidzieć, jakie by to miało następstwa. - Uśmiechnął się smętnie. - Mógłbyś nawet zniknąć w tak zwany tajemniczy sposób. - Mógłbym zniknąć? - Oczywiście w pojęciu wszystkich tych ludzi, którzy jutro o godzinie dziesiątej wieczorem wrócą do tego świata. „Wrócą” to może zresztą niewłaściwe słowo. Oni się w tym świecie zmaterializują. Z parapetu okna Strażnik wziął swoją szklankę z sokiem i usiadł na krześle. Stopy oparł na transporterze z butelkami „Czystej żytniej”, który rąbnąłem z supersamu. Zawiesił na nim spojrzenie. - Pojutrze - rzekł - w wielu miastach na łamach popołudniowych gazet znowu ukażą się doniesienia o serii włamań, o kradzieżach i aktach wandalizmu, których sprawców nigdy nie uda się ustalić. O ofiarach nagłej śmierci, osobach zaginionych w nie wyjaśnionych okołicznościach, zagadkowych awariach i katastrofach, o tych wszystkich niewytłumaczalnych zjawiskach i osobliwych zdarzeniach bulwersujących za każdym razem opinię publiczną w różnych rejonach świata. - Jak to, „za każdym razem”? Jego zamyślone spojrzenie spoczęło na mojej twarzy. - Zdawało mi się, że słuchałeś tego, co do ciebie mówiłem, kiedy byłeś w łazience - powiedział. - O tych trojgu, na których natknąłem się podczas trwania poprzednich anomalii. - Aha, o tych trojgu - odpowiedziałem z głębokim zrozumieniem. W gruncie rzeczy rozumiałem tyle, ile może zrozumieć Europejczyk, do którego przemawiają w języku suahili. - Jeden z mężczyzn, prezes bardzo ważnej instytucji, sprofanował zwłoki młodej kobiety w kostnicy i splądrował osiemnaście sklepów. Część łupu przeniósł do swojej willi, część ukrył w rodzinnym grobowcu, część zakopał w lesie i wreszcie powiesił się na własnym pasku od spodni. Ten drugi... to był jakiś komendant... wpierw okradł swoich sąsiadów, potem włamał się do kilku sklepów jubilerskich, a potem usiłował wyjechać za granicę. Akurat w czasie, kiedy ta anomalia dobiegała końca. Nazajutrz jego samochód znaleziono na poboczu drogi, w pobliżu przejścia granicznego. Silnik samochodu pracował na biegu jałowym, w bagażniku znajdowały się zagrabione kosztowności, ale facet zniknął bez śladu. A tamta dziewczyna... przez trzy dni buszowała w salonach mody, w cukierniach i aptekach. Czwartego dnia łyknęła za dużo środków narkotycznych i wypadła z okna swojego mieszkania na ósmym piętrze. Miała na sobie kradzione futro z norek... bo to było zimą... i kolię ze szmaragdów. Sztucznych. Strażnik potrząsnął głową jakby opędzał się wspomnieniom. - Czy myśmy dostali się w jakiś strumień czasu ujemnego? - zapytałem. Było to pytanie w formie refleksji. - Może przesunęliśmy się o tydzień w przyszłość i teraz świat powoli nas dogania? Bo to mi wygląda tak, jakby Bogu na jego stole montażowym coś się rozstroiło. Jakby klisza animująca ludzi i zwierzęta w pewnym momencie zaczęła biec szybciej względem pozostałych klisz ukazujących losy innych elementów materii ożywionej i nieożywionej, a teraz Bóg powolutku to wszystko synchronizuje na nowo. Tylko że wobec tego, na której kliszy znajdujemy się my dwaj i ci podobni do nas? Może nasze postacie umieszczono w ostatniej chwili, na pierwszej lepszej kliszy, jako uzupełnienie krajobrazu? - Widzę, że nie daje ci to spokoju - zauważył Strażnik. - Nie, przyjacielu, te anomalia nie mają nic wspólnego z rojeniami domorosłych fantastów. Coś ci poradzę. Kiedy już załatwisz swoją Sprawę, zapytaj o to docentów z twojego Instytutu. Nasi docenci, doktorzy i profesorowie są specjalistami od wyjaśniania. Ziemscy uczeni to jedyne w całym Wszechświecie istoty uprawnione do interpretacji wszelkich zjawisk nadprzyrodzonych. Znają słowo, które tłumaczy wszystko. To słowo brzmi: halucynacja. Odstawił szklankę z nie dopitym sokiem na parapet i spojrzał na tarczę pradziadkowego zegara. - Zostało już niedużo czasu - dodał - a jest jeszcze trochę do zrobienia. - Ociężale ruszył do drzwi. - Pamiętaj o tych odciskach palców. I postaraj się, żeby od jutra rana wszystko przebiegało tak jak tydzień temu. Wyszedł cicho, pozostawiając mi tę radę na pożegnanie. Była za kwadrans dwudziesta. Zgasiłem niedopałek papierosa i wstałem. Więc jednak załatwię Sprawę. Jutro wieczorem przyjadę do Miasteczka, przenocuję w hotelu „Continental", a pojutrze, kiedy zajdę do Przedsiębiorstwa, na biurku w sekretariacie zobaczę kalendarz otwarty na stronie z datą sprzed tygodnia. I tak, jakby przez ten tydzień nic się nie stało, dyrektor techniczny poprosi mnie do swojego gabinetu, wysłucha, po czym życzliwie przyjmie dokumentację wraz z załącznikiem. - Załatwię Sprawę - powiedziałem. - Trdyk-dak - przytaknął pradziadkowy zegar. On zawsze mi przytakuje. Ustawiłem jego wskazówki na godzinę dziesiątą i zatrzymałem wahadło. Niezbadane siły natury uruchomią je we właściwym czasie. Musiałem jeszcze doprowadzić mieszkanie do porządku, zawieźć do „Amaltei" transporter „Czystej żytniej", odnieść do sklepu ze sprzętem myśliwskim sztucer oraz paczkę naboi i zatrzeć pozostawione tam ślady. Musiałem także przygotować sobie prowiant na drogę i korzystając z zasobów pobliskiej stacji benzynowej napełnić baki samochodu. Miała to być moja ostatnia kradzież. *.*.* Pokonując drogę z Miasta do Miasteczka mój poczciwy fiat w krzywym, przeraźliwym uśmiechu szczerzył do świata zgruchotaną maskę, mrużył roztrzaskane oko reflektora i wył niczym władca piekieł ściskany kleszczami za męskość. Przy prędkości nieledwie stu piętnastu kilometrów na godzinę cała karoseria dygotała epileptycznie, jej dygot zaś udzielał się kosmonaucie, który podrygiwał zawieszony przy szybie i zerkał to na mnie, to na drogę - wyciętą we wzniesieniach i rzuconą na przełaj przez lasy. Paliłem dużo i wmawiałem sobie, że pomaga mi to w koncentracji. Czasem, dla urozmaicenia, doganiałem jakąś roznegliżowaną kicię sunącą nad ziemią, wyrównywałem szybkość swojego fiata z jej wyimaginowanym wozem i najeżdżałem na nią tak, by znalazła się na siedzeniu obok mnie. Pewna szatynka dobrze po trzydziestce, prowadząca swój samochód jedną ręką, zachowywała się w sposób szczególnie swobodny i nieskrępowany, co błogo rozpraszało mi nudę samotnej jazdy przez blisko sto kilometrów. - Będzie lało - zauważył fiat. Popatrzyłem na niebo. Od zachodu nadciągały chmury zwiastujące burzę. - Dokładnie tak samo jak tydzień temu - powiedziałem. Ulewa lunęła z nadejściem zmierzchu, ale zanim przybyłem do Miasteczka, potoki wody z wolna zamieniły się w pojedyncze krople, aż w końcu deszcz ustał całkowicie. Przy rogatkach wpadłem na grupę pieszych, którzy tego nawet nie spostrzegli. Ich kontury obrysowane były cienką wiązką opalizujących prążków. Przechodzili na drugą stronę ulicy, stawiając stopy na pasach zebry i może tylko podeszwy ich butów nieznacznie zagłębiały się w asfalcie. Dochodziła dwudziesta druga. Zatrzymałem samochód przy parku komunalnym, u wylotu głównej alei strzeżonej przez betonowe pachoły. Z drzew deszcz padał nadal i kiedy dotarłem do znajomego wiązu, koszula przemokła na mnie do suchej nitki. Poklepałem schorowany pień bez przesadnej czułości, niemniej ze współczuciem. - Znów jesteśmy razem, stary - rzekłem. W milczeniu strząsnął z siebie resztki wody. - Może kiedyś wrócę tutaj - zwierzyłem mu się w sekrecie. - Na stałe. Jako emeryt mógłbym siadać na tej koślawej ławeczce przy tobie i spędzać tu każde popołudnie. Mógłbym... Może mógłbym nawet zostać Strażnikiem Miasteczka. Ponownie klepnąłem pień i wtedy poczułem, że powietrze wokół mnie zaczyna gęstnieć i tężeć. Okrył mnie klosz z grubego kryształu i nastała taka cisza, jakby cały świat wstrzymał oddech. W tę ciszę wkradł się wysoki, przenikliwy dźwięk i nagle nade mną wybuchła bomba decybeli. Rozbiła okrywający mnie klosz i do moich uszu wdarła się kakofonia ludzkiej mowy, pokrzykiwań, szumu, warkotu i dudnienia. Miasteczko ożyło. Jeszcze chwilę stałem pod wiązem przyjacielem, a następnie puściłem się pędem na spotkanie ludzi. Stratowałem dwa klomby, pokonałem gęstwinę krzewów cisowych, wydostałem się z parku i wbiegłem na ulicę. Pojedynczo lub parami, rzadziej w paroosobowych grupkach obojętnie mijali mnie przechodnie. Nie było ich wielu, wszyscy jednak byli materialni i żywi; któryś mnie nawet potrącił i z uśmiechem przeprosił. Oszołomiony postąpiłem jeszcze kilka kroków do przodu. Ostatnie z rzeczy, które zapamiętałem, to światła reflektorów nadjeżdżającego samochodu, pisk opon, uderzenie i zimno wilgotnego asfaltu. *.*.* W szpitalu spędziłem niemal pół roku, zaliczając kolejno trzy oddziały: chirurgiczny, internistyczny i psychiatryczny. W tym czasie Renata definitywnie postanowiła mnie opuścić, spakowała manatki i przeprowadziła się do Kudłatego, a kierownik biura kadr w naszym Instytucie zaproponował mi przejście na rentę inwalidzką. Przyjąłem tę propozycję. O ile dobrze wiem, nikogo więcej od nas nie wysłano do Przedsiębiorstwa po wahadło neutronowe. Nie było takiej potrzeby. W magazynie Instytutu znajdowały się trzy zapasowe wahadła - zmodernizowane zgodnie z wymogami. Nikt o nich nie pamiętał. Odpowiedzialnością za ten bałagan obarczono mnie, ponieważ magazynier był szwagrem Szefa, mnie zaś i tak było wszystko jedno. Szpital opuściłem zaraz po Nowym Roku. Był słoneczny, mroźny dzień, na ulicach leżał śnieg, a z wystaw nie zdjęto jeszcze świątecznych dekoracji. Wracałem do domu pieszo, okrężną drogą wiodącą przez Park Kultury i Wypoczynku, snując w myślach plany na przyszłość. Miałem zamiar przenieść się do Miasteczka i tam poszukać sobie jakiejś pracy na pół etatu. Minąłem miejsce; gdzie sześć miesięcy temu znalazłem zastrzelonego psa, ocknąłem się z zadumy i stanąłem. Poznałem go natychmiast. Ubrany w watowaną kurtkę i w spodnie z grubej wełny Strażnik siedział na ławce ustawionej pod zadaszeniem utworzonym przez ośnieżone gałęzie drzew. Miał gołą głowę i twarz bez wyrazu. On także mnie poznał. Ale nie uczynił najmniejszego ruchu. Czekał. Zapragnąłem uścisnąć mu rękę, usiąść obok niego i wdać się z nim w rozmowę. Miałem mu mnóstwo do opowiedzenia. Wiedział o tym. Ale nie uczynił najmniejszego ruchu. Czekał. Wypadało coś zrobić. Jeszcze chwila i będzie za późno, by z całą prostotą położyć sobie dłonie na ramionach. Będzie też za późno, by po prostu odejść. Byliśmy związani wspólną tajemnicą. Mówiliśmy tym samym językiem. Staliśmy po tej samej stronie barykady. W szpitalu bardzo długo nad tym wszystkim rozmyślałem. Wypadało coś zrobić. Przechodnie zaczęli już zwracać na nas uwagę. Wahałem się...