Andre Norton Świat Magii Czarownic Przełożył Jarosław Kotarski Bursztyn z Quayth I Pszczoły pracowicie uwijały się w małym, otoczonym murami ogrodzie, starając się zebrać swe żniwo przed nadejściem Lodowego Smoka. Ysmay przysiadła na piętach, odgarniając natrętny kosmyk włosów przybrudzoną od piachu ręką. Za nią leżał oczekiwany plon - zioła, które przesuszy w szopie stojącej w przeciwległym końcu ogrodu. Gdy schylała się, aby je zebrać, nie usłyszała tak dobrze znanego brzęku kluczy. Strata, do której nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić. Parokrotnie złapała się na tym, że szukała ich podświadomie, przerażona, iż zgubiła je podczas prac ogrodniczych. Straciła je i to bezpowrotnie wraz z odpowiedzialnością za gospodarowanie w Uppsdale, ale nie dlatego, że przypadkowo urwały się z rzemienia. Teraz wisiały po prostu gdzie indziej; pełnoprawną panią zamku była Annet. Gdyby mogła zapomnieć przeszłość... Niestety, tylko tu, w tej maleńkiej, ogrodzonej przestrzeni pozostała władczynią. Klucze te nosiła przez pięć lat, lat początkowo przerażających, potem zaś przynoszących dumę i zadowolenie. W tym czasie uczyła się spraw o wiele trudniejszych od wiedzy o ziołach. Ona - kobieta - była zwierzchnikiem wszystkich w okolicy. * * * Wreszcie nadeszły wieści o zakończeniu wojny w High Hallack, o zagnaniu najeźdźców w morze i o ściganiu niedobitków. którzy uciekali niczym stado wygłodniałych wilków. Mężczyźni zaczęli wracać do domów... przynajmniej niektórzy. Zabrakło między nimi jej ojca i brata Ewalda. Powrócił za to drugi brat, Gyrerd, i to w dodatku z orszakiem i żoną Annet, córką Uriana z Langsdale. Ysmay oblizała spieczone wargi, poczuła na języku słonawy smak własnego potu. Pomyślała o dniach spędzanych pod jednym dachem z Annet. Teraz jej życie upływało pod zdecydowanie złą gwiazdą - z władczyni zamku stała się nikim. Mniej znaczyła od pomywaczki w kuchni - ta miała swoje obowiązki. Ona zaś nie miała żadnych, wyłączając ogród, ale i to tylko dlatego, że zasiewy Annet nie chciały rosnąć. Ysmay cieszyła się z tego, choć przy każdej nadarzającej się okazji powodowało to ataki ze strony Annet. Ludzie nadal przychodzili ze swymi chorobami do niej, a nie do małżonki Lorda. Ysmay miała bowiem uzdrawiające ręce. Ofiarowując zdrowie, nie mogła jednak uleczyć swego serca, nie mogła zapełnić panującej w nim pustki. Przez cały czas walczyła osłonięta swą dumą i odosobnieniem od świata, jak tarczą i mieczem. Być może oczekująca ją przyszłość jest mroczna i ponura, ale będzie to przyszłość, jaką sama sobie wybierze. Na tę myśl lekki uśmieszek przemknął po jej wargach. Annet planowała wysłać ją do Świątyni, ale Grathulda - Przełożona była temu przeciwna. Wiedziała bowiem, że Ysmay nie ma ani powołania, ani ochoty, ani też nie jest odpowiednim materiałem na Córę Świątyni. Mogłaby, co prawda, zmusić się do posłuszeństwa, ale było w niej zbyt wiele wewnętrznego ognia, którego ani modlitwy, ani rytuał nie mogły zabić. Czasami ogień ten wybuchał w niej ze zdwojoną siłą, lecz nawet jej służąca nie wiedziała nic o bezsennych nocach, podczas których Ysmay przemierzała swą ciasną komnatę, starając się znaleźć jakieś wyjście z pułapki. Gdyby to były normalne czasy lub gdyby jej ojciec przeżył, postąpiłaby zgodnie ze zwyczajem, wychodząc za szlachetnie urodzonego. Zapewne przed zaślubinami nie ujrzałaby swego przyszłego męża, ale tak było przyjęte. Jako żona ubiłaby teraz określone prawa, których nikt nie mógłby jej pozbawić - takie same jakie ma teraz Annet. Niestety, nie było ojca, który mógłby się tym zająć i co gorsze, żadnego posagu, aby przyciągnąć zalotników. Wojna zbytnio nadwerężyła zasoby warowni, a Gyrerd za nic w świecie nie pozwoliłby na umniejszenie tego, co pozostało. Jego siostra mogła iść do Świątyni, albo pozostać na miejscu wiodąc szarą egzystencję - było mu to najzupełniej obojętne. Wspomnienie o tym, co mogło ją spotkać, tak ją wzburzyło, że minęła dobra chwila, nim odzyskała samokontrolę i skoncentrowała się na sprawach bieżących. - Ysmay... siostro! - słodki głosik Annet Ysmay odczuła jak uderzenie pejczem przez plecy. - Jestem tu - - odparła. - Nowiny... wielce pożądane nowiny, siostro! Odwróciła się zaskoczona, obciągając szarą suknię na długie nogi, które w porównaniu z nogami Annet sprawiały wrażenie nieproporcjonalnych. Lady Uppsdale stała w bramie ubrana w szatę koloru błękitnego nieba, na której spoczywały mieniące się w słońcu srebrne naszyjniki. Wysoko upięte włosy były prawie tego samego koloru co srebro. Sprawiała tak miłe wrażenie, że tylko ktoś, kto zdążył ją już poznać, mógł zauważyć na jej twarzy lekki uśmiech i całkowity jego brak w oczach. - Nowiny? Własny głos zabrzmiał dla Ysmay chrapliwie, zupełnie jakby sama obecność Annet wystarczyła, aby stać się taką, jakie ta miała o niej wyobrażenie - bezkształtną i pozbawioną wdzięku istotą. - Tak, siostro! Jarmark, laki jak za dawnych dni! Przyniósł te nowiny jeździec z Fyndale. Jarmark! Annet zaraziła się entuzjazmem. Poprzedni jarmark w Fyndale ledwie pamiętała, ale poprzez te wszystkie szare lata wspomnienia nabrały złotego blasku. - Jarmark, na który jedziemy! - oświadczyła wesoło Annet, splatając ręce w geście, którym mogła oczarować każdego mężczyznę. My? Czy ją też miała na myśli? Prawdopodobnie. Ysmay słuchała więc uważnie. - Mój Pan powiedział, że jest już bezpieczny i wystarczy tu zmniejszona załoga. Czy to nie uśmiech losu? Musimy zaraz zabrać się za przeglądanie skrzyń i znaleźć coś, w czym nie przyniesiemy wstydu naszemu Panu. Ysmay wiedziała doskonale, co może znaleźć w swoich kufrach, ale udzieliło się jej podniecenie Annet. Wyglądało rzeczywiście na to. że ona też ma jechać do Fyndale. Choć wiedziała, że dystans między nimi nie uległ zmianie, przez parę następnych dni nie mogła nic zarzucić Annet. Wprost przeciwnie. Annet miała świetny gust i wyczucie, jeśli chodzi o stroje. W ciągu paru chwil przerobiła co się dało z odzieży pozostałej po matce i Ysmay stała się właścicielką dwóch nowych sukien. Gdy w dzień wyjazdu przyjrzała się sobie w służącej jako lustro wypolerowanej tarczy, stwierdziła, że wygląda nieźle. Nigdy nie uważała się za ładną, ani nie myślała o konkurowaniu urodą z Annet. Jej twarz zwężała się od kości policzkowych zbyt mocno, usta były za duże, podobnie jak nos. Kolor oczu trudno było określić - raz wydawały się zielonkawe, kiedy indziej brązowe. Włosy miała co prawda gęste i puszyste, ale nie kruczoczarne czy złociste; po prostu również brązowe. Karnacji nigdy nie miała mlecznobiałej, lecz ogorzałą - skutek częstego przebywania na słońcu. To, że jest zbyt wysoka jak na kobietę, wiedziała od dawna, ale musiała przyznać, że w tej sukni wyglądała bardziej kobieco niż kiedykolwiek. Suknia miała złocisty kolor, zupełnie jak mały amulet, który wydobyła z puzderka należącego niegdyś do matki. Jej bursztynowy talizman był tegoż koloru, a częste używanie prawie zupełnie starło pokrywające go znaki. Zawiesiła bursztyn na szyi i dla bezpieczeństwa wsunęła za materiał. * * * Mimo wewnętrznego napięcia, jadąc wraz z Annet, nie znalazła powodów do obaw. Gyrerd u boku mając marszałka, prowadził orszak, który zamykała ciżba mieszkańców grodu. Szczęśliwi posiadacze koni poruszali się z pewną wygodą, reszta zaś dzielnie maszerowała, jako że obietnica wzięcia udziału w jarmarku kazała im zapomnieć o bólu nóg. Opuścili Uppsdale o świcie, by nocą osiągnąć przedmieścia Fyndale i rozbić obozowisko opodal oddziału Lorda Marchpoint. Było dużo zamieszania, nowin i plotek. Ysmay odzywała się niewiele. Zafrapowały ją nadzieje Lady Dairine, córki Lorda Marchpoint, z których ta zwierzyła się dość szybko. Dotyczyły one możliwości znalezienia sobie męża podczas jarmarku. - Moja matka - zwierzyła się sekretnie Dairine - w czasach pokoju udała się na jarmark do Ulmsport, który był rzecz jasna o wiele większy i wspanialszy od tego, i który zaszczycali swą obecnością najwyżsi z Lordów. Tam właśnie ujrzał ją mój ojciec i jeszcze przed zakończeniem jarmarku porozmawiał ze swoim przyszłym teściem. Sprawy zostały tak dalece omówione, że w Zimową Ucztę odbyła się ceremonia zaślubin. - Życzę ci tego samego - odparła Ysmay, zastanawiając się, czy nie dlatego właśnie Gyrerd i Annet tu ją przywieźli. Tylko jakie szansę miała niezbyt urodziwa niewiasta, pozbawiona przy tym posagu i to w czasach, gdy ponad połowa Lordów straciła życie na wojnie. Z drugiej strony doszły ją wieści o mężach bez rodu, bez nazwiska, którzy zasiedlali opuszczone grody nazywając siebie Lordami; taka sytuacja stwarzała dobrą podstawę przetargową przy poszukiwaniu żony pochodzącej ze starego rodu, lecz pozbawionej majątku. Poczuła nowy przypływ podniecenia, uświadamiając sobie, że zaczyna mieć nadzieję na spełnienie skrytych marzeń. Dotąd myślała o Uppsdale jako o swoim świecie. Teraz zrozumiała, że byłaby w stanie porzucić go bez żalu, gdyby przyszłość oferowała jej inne miejsce, które byłoby jej własnością. * * * Jarmark zorganizowano tam, gdzie zawsze - na placu, przed szarą kolumną wykutą z kamienia. Kamień ten był pozostałością z czasów, gdy lud z High Hallack nie dotarł jeszcze do Fyndale. Był pozostałością po starej rasie, która zniknęła zanim pojawili się ludzie. Pozostawiła jednak po sobie liczne ślady istnienia, wzbudzające postrach i szacunek. Zbyt natrętne modlitwy mogły zbudzić coś, co byłoby nader trudne do kontrolowania. Stąd zrodził się respekt, który otaczał takie symbole jak ta kolumna, do której przed każdym jarmarkiem podchodzili najstarsi z rodów, kładąc nań dłonie i przysięgając pokój. Żadne bowiem waśnie czy żale nie powinny przerwać jarmarku. Rzędy kupieckich kramów stały zwrócone wejściami do kolumny; w niewielkim oddaleniu rozstawione były namioty gości, wśród których byli przybysze z Uppsdale. - Dziesięć kupieckich flag, siostro - Annet miała rumieńce i niezwykły blask w oku. Dziesięciu kupców, w tym może nawet jacyś z Uimsport! W rzeczy samej. Minął długi czas, odkąd kupcy mogący wylegitymować się własną flagą zjawiali się tak licznie w dolnym Dales. Ich obecność stanowiła niespodziankę, która zaskoczyła wszystkich. Ysmay, tak jak inni, drżała z niecierpliwości, aby obejrzeć towary wystawione na sprzedaż. Nie po to, by coś kupić lub sprzedać. Samo oglądanie stanowiło prawdziwą rozkosz dla oczu i było czymś, co można będzie rozpamiętywać podczas długich i nudnych wieczorów. Annet, Ysmay i dwie damy z Marchpoint wybrały się razem na zwiedzanie kramów. Towary nie były najwyższej klasy, ale po długich latach wojny i upadku zamorskiego handlu i tak stanowiły nie lada atrakcję dla kupujących. Lady Marchpoint miała srebrną bransoletkę, która, jak z dumą obwieściła Ysmay Lady Dairine, była przeznaczona na sprzedaż. Uzyskane w ten sposób pieniądze zamierzała przeznaczyć na materiał na suknię ślubną. Tak poważna transakcja wymagała ostrożności i długiego targu, toteż zapowiadał się ciekawy handel. Obejrzały kilka sztuk ciężkiego jedwabiu, ale żaden nie był nowy, a niektóry miał nawet dziurki od poprzednich szwów. Ysmay podejrzewała, że przynajmniej część z nich, jeśli nie wszystkie, pochodziły ze zdobytych obozowisk na jeźdźców. Kolory były piękne, ale sama myśl o noszeniu czegoś, co było niegdyś cudzą własnością, była nie do zniesienia. Wystawiono również koronki, które także nosiły ślady wcześniejszego używania. Upał we wnętrzu straganów sprawił, że Ysmay wyszła na świeże powietrze, mając dość oglądania materiałów, które i tak były dla niej nieosiągalne. Dzięki temu była świadkiem przyjazdu Hylla. To wydarzenie ze wszech miar godne było uwagi, gdyż korowód ludzi i jucznych zwierząt pod wieloma względami mógł rywalizować z orszakiem Lordów. Przybysze nie zatrzymali się przy kramach kupców, lecz stanęli w oddaleniu od wszystkich. Ludzie Hylla byli niżsi od większości obecnych, ubrani w niespotykaną ilość odzieży. Wyglądali nieporadnie i ociężale, choć pracowali z szybkością i pewnością siebie wskazującą na duże doświadczenie. Pomimo gorąca przez cały czas mieli głęboko nasunięte na twarze kaptury. Sam Hylle był natomiast doskonale widoczny, gdyż dosiadał wspaniałego wierzchowca, którego nie powstydziłby się żaden z Lordów. W siodle sprawiał wrażenie potężnego, a wyglądem bardziej przypominał wojownika niż kupca, choć w tych niebezpiecznych czasach musiał być jednym i drugim, jeśli nie chciał stracić swych towarów. Nie posiadał miecza; przy boku wisiał nóż o długim ostrzu, a przy siodle widniała lekka włócznia. W przeciwieństwie do swych ludzi jechał z odkrytą głową, zawiesiwszy hełm na łęku siodła. Miał bardzo czarne włosy, lecz dziwnie bladą twarz jak na człowieka, który odbywał dalekie podróże na świeżym powietrzu. Nie był przystojny, ale było w nim coś, co przykuwało wzrok. Miał ostre rysy, proste usta, jakby nie przyzwyczajone do wyrażania emocji i czarne brwi zbiegające się nad nosem w jedną linię. Koloru oczu Ysmay nie mogła dostrzec, gdyż miał na wpół opuszczone powieki, jakby z trudem walczył ze snem. Mimo tego nie wątpiła, że doskonale widzi wszystko, co się wokół dzieje. Odniosła wrażenie, że Hylle stara się wyglądać na kogoś innego, niż jest w rzeczywistości. Z pewnością był jednak osobą, którą warto poznać bliżej... Odczuwała dziwne gorąco i podniecenie, jakiego dotąd nie znała. Odwróciła się, zdając sobie sprawę, że jej spojrzenie jest zbyt natarczywe. Przyłączyła się do Lady Marchpoint, która w końcu wybrała jedwab na suknię. Dopiero przy wieczornym posiłku Ysmay dowiedziała się co nieco o tajemniczym kupcu. - Jest z północy - opowiadał Gyrerd. - Bursztyn... mówili, że ma prawdziwą formę w bursztynie. Ale źle wybrał. Nie wierzę, żeby zebrano w Fyndale wystarczająco dużo złota, aby kupić połowę tego, co ma. Nazywa się Hylle, a jego ludzie są jacyś dziwni. Trzymają się razem i nawet nie posłali po beczułkę jesiennego piwa z Mamere. Bursztyn! Dłoń Ysmay odruchowo powędrowała ku amuletowi. Ten kupiec faktycznie znajdzie tu niewielu nabywców dla swych towarów, ale najprawdopodobniej zatrzymał się tu tylko w drodze do Uimsport. Znała bursztyn - jej amulet był z bursztynu wydobytego z górskiego potoku w pobliżu Uppsdale. Dopóki pięćdziesiąt lat temu skały nie zakryły wejścia, był on źródłem bogactwa dla wszystkich mieszkańców grodu. Uśmiechnęła się. Gdyby nie ta skała, nosiłaby teraz nie tylko bursztyn, ale i złoto. Miejsce, w którym znajdował się bursztyn, było własnością jej babki, a potem matki. Teraz należało do niej! Obecnie nie było tam nic poza litą skałą i paroma karłowatymi drzewkami. Większość zdążyła już zapomnieć o istnieniu tego kawałka ziemi. - Bursztyn... - powtórzyła z błyskiem w oku Annet. - Bursztyn jest potężny, mój Panie. Lady Grayford miała naszyjnik z bursztynu, który pomagał leczyć zło gnieżdżące się w gardle. Poza tym jest piękny jak dojrzały miód... Chodźmy obejrzeć dobra Hylla. - Moja Pani - roześmiał się Gyrerd - to piękno jest poza zasięgiem mojego pasa. Mógłbym sprzedać całe Uppsdale i nadal nie wystarczyłoby na kupno takiego naszyjnika, o którym mówiłaś. Słysząc to Ysmay drgnęła... Gdyby Annet zobaczyła jej talizman, z pewnością zapragnęłaby go. Ale ten amulet nie był dla jej chciwych rąk! - Znajdzie tu niewielu nabywców - stwierdziła zamyślona Annet. - Ale skoro ustawił stragan, to musi pokazać swój towar. Może... jeśli będzie tak mało kupujących... - Myślisz, że obniży ceny? Może masz rację, ale nie wierzę w to. Nie dlatego, że nie chcę ci czegoś kupić - po prostu nie mam wyboru. Późnym wieczorem udali się do namiotu Hylla. U wejścia doń spostrzegli dwóch zakapturzonych służących z pochodniami w rękach. II Wnętrze sprawiało oszołamiające wrażenie. Na zasłanych aksamitem stołach i podłodze wyłożono niebotyczną ilość wyrobów z bursztynu. Wyobrażenia Ysmay o zgromadzonym tu bogactwie okazały się niewspółmierne do tego, co napawało rozkoszą jej oczy. Nie był to wyłącznie miodowy bursztyn: odcienie wahały się od białego po zielony, a wszystko osadzone było w kunsztownie wykonanych wyrobach: naszyjnikach, bransoletkach, zapinkach i pierścieniach. Większe bryłki obrobiono na kształt kielichów czy postaci bogów lub demonów. Na ten widok przybyli stanęli jak wryci. Wpatrywali się w skarby z takimi minami, jakie mieliby zapewne wieśniacy, przeniesieni nagle na bal wydany przez któregoś z Najwyższych Lordów. - Witam, Panowie! Damy!... - skłonił się Hylle ukłonem równego wobec równych, a nie kupca wobec Lorda. Klasnął w dłonie i na ten znak dwóch zakapturzonych służących wniosło taborety, ustawiając je przy środkowym stole. Pośpieszył za nimi następny z tacą zastawioną kielichami powitalnego wina. Napój był kwaskowy, a Ysmay starała się poznać po smaku z jakich ziół się składa, lecz mimo posiadanej w tej materii wiedzy nie potrafiła dociec. Z kielichem w dłoni rozejrzała się już spokojniej wokół. Znajdowało się tu o wiele więcej skarbów, niż przypuszczał Najwyższy Lord. Odwaga albo głupota były potrzebne, aby poruszać się z takimi skarbami w tak niepewnych czasach. Głupota? Spojrzała na Hylla. Nie było śladu głupoty na jego twarzy, malowała się natomiast odwaga i pewność siebie granicząca z arogancją. - Bogactwo - odezwał się Gyrerd. - Zbytnie bogactwo dla nas. Za bardzo poczuliśmy rękę najeźdźców, aby być dobrymi klientami. - Wojna jest ciężka - głos Hylla był głęboki i niski. - Nie oszczędza nikogo, nawet zwycięzców. W czasie wojny handel traci. Minęło wiele lat od czasu, gdy bursztyn z Quayth był oferowany na sprzedaż. Dlatego też ceny są niższe... nawet na coś takiego... - uniósł w górę długi naszyjnik o skomplikowanym wzorze. Ysmay usłyszała westchnienie Annet, które w pełni rozumiała. Jej własny głód ozdób obudził się również. Ale... coś tu było nie tak... Ujęła mocniej amulet Gunnory i nagle poczuła gwałtowną odrazę, zbyt duże nagromadzenie bogactwa było męczące i przykre. - Quayth? - spytał zdumiony Gyrerd. - Na północy, mój Panie. Bursztyn znajduje się w określonych miejscach na brzegu morskim lub wzdłuż biegu strumieni. Ignoranci powiadają, że są to łzy smoków. Prawdą zaś jest, że to zakrzepły sok drzew sprzed tysięcy lat. W Quayth musiała kiedyś być potężna puszcza, w której rosły takie drzewa, gdyż łatwiej tam znaleźć bursztyn w porównaniu z innymi miejscowościami. To, co tu widzicie, jest owocem wielu lat poszukiwań - tymczasem wojna uniemożliwiła sprzedaż. Zbiór ten nie byłby tak wielki, gdyby sprawy toczyły się zgodnie ze swą naturą - odłożył naszyjnik i wziął szeroki pas, którego kształtu Ysmay nie mogła wyraźnie dostrzec. - Oto jest talizman Tarczy Gromu, pochodzi on z dawnych lat. Widzicie różnicę? Im starszy jest wyrób, im dłużej działa na niego powietrze, tym jest on głębszej i bogatszej barwy. W jego zachowaniu nastąpiła ledwie wyczuwalna zmiana. Wyglądało to tak, jakby oczekiwał czegoś najpierw od Gyrerda i Annet, a w końcu od Ysmay. Zupełnie, jakby wbrew ich woli, chciał uzyskać odpowiedź na jakieś nieznane pytanie. - Wygląda na to, że Quayth cieszy się większymi laskami niż Uppsdale za czasów naszego dziadka - stwierdził Gyrerd. Uwaga Hylla przeniosła się z Ysmay na Gyrerda. - Uppsdale, mój Panie? - ton głosu Hylla domagał się wyjaśnień. - Była tam pieczara, w której można było znaleźć czasami trochę bursztynu, co ułatwiało nam życie - odparł Gyrerd - lecz lawina skał przysypała wejście, odcinając nas od bogactw. To, co pozostało, jest równie bezużyteczne, jakby leżało na dnie morza. - Bolesna strata - zgodził się Hylle. Amet wstała i zaczęła dokładniej przyglądać się wyłożonym na stołach ozdobom, tu dotykając naszyjnika, tam bransolety. Ysmay zaś pozostała na miejscu, obserwując Hylla kątem oka. Zdawała sobie sprawę, że on robi dokładnie to samo. W tym mężczyźnie było coś dziwnego, coś co przyciągało uwagę... Ale w końcu był to tylko kupiec. Wkrótce opuścili kram. W chwili, gdy mijali wyjście, Ysmay na moment przystanęła. Jeden z zakapturzonych służących wymieniał wypaloną pochodnię na nową. Jego dłonie ukryte były w grubych rękawiczkach, takich, jakie nosi się podczas trzaskających mrozów. Najdziwniejsze jednak było to, że każdy z palców zakończony był długim i zakrzywionym pazurem. Co prawda talizmany i amulety ochronne były w powszechnym użyciu, jak choćby ten, który sama nosiła, ale fakt, że rękawice z pazurami mogą być formą ochronnej magii, nie bardzo ją przekonywał. Nie mogła zapomnieć tego, jak Hylle przyglądał się jej, a poza tym starała się wywnioskować coś o życiu w Quayth na podstawie rysów jego twarzy. Ledwie zwracała uwagę na paplanie Annet o naszyjniku. - Ale mój Panie, czy nic nie pozostało z dawnych znalezisk? Przecież twój dziad nie mógł pozbyć się wszystkiego! To zdanie obudziło Ysmay błyskawicznie z zamyślenia. - Pamiętam tylko, że matka miała kiedyś amulet... - odparł Gyrerd. Dłoń Ysmay powędrowała ku piersiom. Annet zabrała jej wszystko, ale amulet Gunnory jest jej! I będzie o niego walczyć! - Czy na pewno nie można dostać się do pieczary? - naciskała Annet, nie zważając na słowa Gyrerda. - W żadnym wypadku. Mój ojciec, gdy był pewien zbliżającej się wojny, potrzebował pieniędzy na broń. Wynajął człowieka, który wcześniej pracował w kopalniach żelaza w South Ridgers. Ten zaklinał się, że nie ma sposobu, aby usunąć skałę. Ysmay odetchnęła z ulgą. Annet nie zwróciła uwagi na słowa Gyrerda o amulecie! Przeprosiła pozostałych i udała się do swego namiotu. * * * Spała źle. Gdy się obudziła, nie mogła sobie przypomnieć, co ją tak w nocy męczyło. Miała uczucie, że było to coś nader ważnego. Lady Marchpoint wraz z Dairine przybyły rankiem podniecone widokiem bursztynowych ozdób, z których coś niecoś zakupiły. Widząc minę Annet, Gyrerd wyciągnął zza pasa srebrny pierścień. - Jeśli obniżył ceny, to mogę kupić ci pierścień. Na więcej nie mogę sobie pozwolić. Annet podziękowała i czym prędzej ruszyła na zakupy. Doświadczenie nauczyło ją, jak dalece jej życzenia mogą być uwzględnione. Tak więc Ysmay, częściowo wbrew swej woli, znalazła się ponownie w królestwie Hylla. Tym razem zakapturzonych sług nigdzie nie było widać, za to przy drzwiach siedziała dziwnie wyglądająca kobieta. Była okrągła, a głowę zdawała się mieć osadzoną wprost na ramionach. Ubrana była, podobnie jak zakapturzeni słudzy, w luźną szatę, ale ozdobioną szlakiem czarno-białych symboli. Dłonie trzymała na kolanach w dziwnej pozycji - wewnętrzną stroną do góry - jakby dzierżyła w nich księgę, w którą wpatrywała się z napięciem. Dłonie były jednak puste. Spod przepaski zwisało parę kosmyków prostych, żółtych włosów. Twarz miała szeroką, z dość dużym zarostem pod dolną wargą i na brodzie. Jeśli była strażnikiem, to miernym, gdyż drgnęła dopiero, gdy przeszły obok niej. - Szczęścia, piękne Damy! - jej głos, w przeciwieństwie do wyglądu, był łagodny i melodyjny. - Czytając ze znaków na Kamieniu Esinora lub, jeśli wolicie, przepowiadając przyszłość z tego, co Starzy Bogowie wypisali na waszych dłoniach... Annet potrząsnęła niecierpliwie głową, kiedy indziej dałaby się skusić, ale teraz miała srebro i najlepszą okazję do użycia swych sił przetargowych. Ysmay też nie miała ochoty na wróżby. Nie wątpiła w możliwości adeptów tej sztuki, ale nie wydawało jej się prawdopodobne, aby spotkała właśnie kogoś takiego. - Ufaj temu, co nosisz. Pani... - kobieta spojrzała na nią szepcząc to, co najwyraźniej skierowane było tylko do jej uszu. - Ningue wygląda, jakby miała ci coś do powiedzenia, Pani - odezwał się Hylle, wychodząc z cienia. - Jest autentyczną wróżką, cieszącą się dużym uznaniem w Quayth. Tu nie jest Quayth - pomyślała Ysmay. Nie miała ochoty słuchać nawet wróżki, ale posłusznie siadła na podsuniętym stołku, patrząc w oczy Ningue. - Podaj mi dłoń. Pani, abym mogła odczytać znajdujące się na niej linie. Ysmay odruchowo podsunęła rękę, ale równie szybko zorientowała się o co chodzi i wyszarpnęła ją gwałtownie, przełamując czar. Kobieta nadal spokojnie wpatrywała się w jej oczy. - Posiadasz Pani więcej niż sądzisz. Jesteś ponad głupotą i problemami zwykłych kobiet. Ty... nie, nie mogę tego dokładnie odczytać. Jest tu coś... Ukaż to! - suchy głos miał w sobie potężną moc. Zanim Ysmay zdążyła pomyśleć, Ningue złapała za rzemyk i wyjęła amulet Gunnory. Zza pleców usłyszała syk gwałtownie wciąganego powietrza. - Bursztyn w Pani rękach - rozbrzmiał ponownie cichy glos - to twoje przeznaczenie i twoje szczęście. Idź jego śladem, a będziesz miała serce pełne dumy. Ysmay wstała, wyciągnęła z woreczka miedziaka i wrzuciła go w otwarte dłonie wróżbiarki. - Pani - Hylle stanął między nimi - ten drobiazg, który nosisz... jest z pewnością stary... Wyczuła, że chciałby go obejrzeć, ale nie miała najmniejszej ochoty wypuścić bursztynu z rąk. - To talizman Gunnory. Mam go od matki. - Znamię mocy dla każdej kobiety. Aż dziwne, że nie mam tu niczego takiego. Ale pozwól, że pokażę ci coś innego, coś co jest jeszcze większą rzadkością... - Wyjął z kieszeni pudełko z palisandru i odsunął wieczko. Wewnątrz znajdował się walec z bursztynu, w którym od stuleci zamknięta była skrzydlata istota tęczowej piękności. We wnętrzu swego amuletu Ysmay widziała malutkie nasiona, co było zrozumiałe, gdyż Gunnora była boginią płodności i obfitości. Ten zaś kawałek bursztynu wyglądał lak, jakby istota została tam umieszczona w określonym celu. To, co znajdowało się w środku, było tak piękne, że westchnęła. Hylle podał go jej bez słowa, prosto w mimowolnie wyciągnięte dłonie. Zachwycona przyglądała się kawałkowi bursztynu ze wszystkich stron, próbując odgadnąć, czy zamknięta w nim istota jest dużym owadem czy małym ptaszkiem. Nie znała bowiem tego zwierzęcia, które najprawdopodobniej dawno temu zniknęło ze świata żywych. - Co to jest? - Kto to może wiedzieć? - potrząsnął głową Hylle. - Kiedyś żyło, a teraz od czasu do czasu znaleźć je można zatopione w bursztynie. Zawsze to jest niezwykłe. - Siostro, co tam znalazłaś? - zainteresowała się Annet. - Ach, to doprawdy coś wspaniałego! Ale... nikt nie może tego nosić... - Masz rację, Pani - uśmiechnął się Hylle. - To tylko ścienny ornament. - Weź to - Ysmay wyciągnęła ku niemu dłoń. - Jest zbyt drogocenny, aby ryzykować czyjąś nieostrożność. - Jest drogocenny, ale są inne, podobne doń. Pani, czy zamieniłabyś swój amulet na ten? - spytał, wskazując trzymany przez Ysmay bursztyn. Ale chwila słabości już minęła. - Nie - odparła zdecydowanie Ysmay. - Masz słuszność Pani - skinął głową. - Takie amulety jak ten mają dużą moc. - Jaki amulet, siostro? - zainteresowała się Annet. - Czy masz jakiś wartościowy amulet? - Talizman Gunnory, który był własnością mojej matki. - Ysmay z niechęcią otwarła dłoń i pokazała jej wisiorek. - Bursztyn! I to Gunnory! Ależ nie jesteś mężatką, aby mieć prawo do ochrony dawanej przez Gunnorę! - piękna twarz Annet ukazała przez chwilę prawdziwą naturę tej kobiety: nie była przyjazna ani obojętna, była wroga. - Był własnością matki, a teraz jest mój - Ysmay zdecydowanym ruchem wsunęła go w poprzednie miejsce, poczym zwróciła się do Hylla: - Za uprzejmość i pokazanie mi tego klejnotu serdecznie dziękuję, Panie. Hylle skłonił się tak, jakby Ysmay była ulubioną córką Najwyższego Lorda. Opuszczając kram, Ysmay utwierdzała się w przekonaniu, że Annet zacznie teraz nalegać, aby odebrać jej ostatnią cenną rzecz, jaką posiadała. * * * Po powrocie do namiotu Annet nie poruszyła sprawy amuletu. Zachwycała się bransoletką z surowego bursztynu. Miodowego koloru bursztyn doskonale kontrastował z brązem miedzianej zapinki. Fakt, że otrzymała ją za srebrny pierścień, uważała za osobisty sukces. Ysmay miała nadzieję, że Annet jest w pełni zadowolona. Mimo to przy wieczornym posiłku była czujna i gotowa na wszystko. Po obowiązkowych zachwytach nad nową ozdobą Annet, Ysmay oczekiwała, że ta rozpocznie rozmowę o amulecie. Tę część rozmowy przerwał Gyrerd zwracając się do Ysmay: - Możliwe, że możemy mieć więcej szczęścia z Hyllem i zdobyć sporo bursztynu - zaczął. - Kopalnia! - przerwała mu Annet. - Mój Panie, czy on zna sposób, aby ją ponownie uruchomić?! - Ma taką nadzieję. - Szczęśliwy, po trzykroć szczęśliwy dzień! Szczęśliwy przypadek, który nas przywiódł do jego kramu! - Może szczęśliwy, może nie - ostudził ją Gyrerd. - Jeśli nawet kopalnia zostanie uruchomiona, to i tak nie należy do Zamku. - Jak to? - rysy Annet wyostrzyły się gniewnie. - Jest własnością Ysmay... jej posagiem... - Co za dureń... - pisnęła Annet. Pierwszy raz Ysmay była świadkiem, kiedy Gyrerd zdenerwował się na swoją żonę. - To postanowienie mojej matki, która z woli mego ojca była właścicielką kopalni. Istniała wtedy jeszcze nadzieja na jej ponowne uruchomienie i życzeniem ojca było zabezpieczenie majątkowe matki, za której posag odbudowano północną wieżę - stwierdził ostro. - Ależ gród zubożał przez wojnę i pieniądze są potrzebne dla dobra nas wszystkich - starała się argumentować Annet. - Prawda to, ale może istnieje sposób, abyśmy wszyscy byli usatysfakcjonowani. Rozmawiałem z tym człowiekiem. Nie jest zwykłym kupcem nie tylko z uwagi na swój majątek, ale również dlatego, że jest w Quayth Lordem i to nie gorszej krwi od naszej. Z jakichś nie znanych mi powodów zainteresował się Ysmay. Jeśli oddamy mu ją, w zamian zobowiązał się dostarczyć nam połowę tego, co wydobędzie z kopalni. Widzisz? - zwrócił się teraz do Ysmay. - Możesz mieć pana o większym bogactwie niż wszyscy okoliczni sąsiedzi razem wzięci, zamek, w którym będziesz nosiła klucze i perspektywę żyda prawdziwej damy. Jest to szansa, jakiej możesz powtórnie nie spotkać w życiu. Przyznała, że brat ma rację, ale co wiedziała o Hyllu poza tym, że przyciągał jej myśli jak nikt dotąd? Co wiedziała o jego północnych włościach? Z drugiej zaś strony miała pewność, że jeśli nie zgodzi się na niewiadome, Annet zrobi wszystko co w jej mocy, aby zatruć jej życie, a i Gyrerd nie będzie zadowolony z decyzji siostry. Wyboru więc nie miała. Quayth niekoniecznie mógł być gorszy od Uppsdale. Większość małżeństw zawierano w ten właśnie sposób - między obcymi. Niewiele dziewczyn znało tych, z którymi szły do łoża w noc poślubną. - Zgodzę się, jeśli sprawy tak się mają - rzekła wolno. - Droga siostro! - Annet była uosobieniem szczęścia. - Cóż za radość! Będziesz miała lepsze wesele od tej lalki z Marchpoint. Mój Panie, daję ci wolną rękę w wyborze, ale bacz, aby twa siostra szła do ślubu tak, jak przystało osobie z wysokiego rodu! - Najpierw będą zaręczyny! - ostudził ją nieco Gyrerd. I w jego głosie brzmiała radość. - Ach, siostro, przyniosłaś lepsze dni dla Uppsdale! Ysmay wątpiła w to. Może zbyt szybko dała słowo, a teraz nie miała już odwrotu. III Wszystkie lampy w wielkiej sali płonęły jasnym ogniem. Gyrerd nie oszczędzał na weselnym przyjęciu swej siostry. Przy suto zastawionych stołach bawiono się hucznie. Ysmay z wdzięcznością podporządkowała się zwyczajowi nakazującemu milczącą obecność panny młodej przy stole. Hylle dbał o nią, jak przystało świeżo upieczonemu małżonkowi, lecz i tak Ysmay ledwie skubnęła z podsuwanych jej przysmaków. Przed chwilą dała słowo małżeńskiej wierności, a teraz jedynym jej pragnieniem było uciec z tej sali i od tego mężczyzny. Jakże była głupia. Czy naprawdę musiała poświęcić wszystko, by uwolnić się od drobnych złośliwości Annet... A Gyrerd? Tak upierał się przy zamiarze otwarcia starej kopalni, że jego złość nie miałaby granic, gdyby nie spełniła jego woli. To co zrobiła, było normalną sprawą. Kobiety często wychodziły za mąż dla wzbogacenia swej rodziny, a w dodatku ten, którego zaślubiła, dawał jej władzę nad grodem. Hylle przybył z małym orszakiem dworzan i zbrojnych, którzy, jak oświadczył, od niedawna mu służyli, gdyż jego ludzie niezbyt dobrze znali się na broni. Obiecał, że rankiem, zanim oddech Lodowego Smoka zmrozi ziemię, jego robotnicy spróbują otworzyć wejście do kopalni. Ysmay nie spojrzała nań od chwili, gdy związano im dłonie przed niszą domowego ducha. Wiedziała, że robi wspaniałe wrażenie w szacie barwy złotego bursztynu, z rękawami i kołnierzem ozdobionymi klejnotami. Jego prezenty czuła na sobie: bransolety, naszyjnik, opaskę na włosy - wszystko to w różnych odcieniach i wszystko wykonane na kształt kwiatów i liści. Uczta była długa, lecz zbliżali się już ku jej końcowi. Gdyby od niej zależało, to zatrzymałaby czas, aby nigdy nie nastąpił moment, w którym powstaną i wśród toastów pójdą wraz z siedzącymi przy najwyższym stole do gościnnej komnaty. Serce waliło jej jak oszalałe, wargi miała suche jak pieprz, a palce mokre od potu, lecz duma nie pozwalała jej otrzeć ich o suknię. Duma musi teraz być jej pomocą, gdyż na nic innego nie mogła już liczyć. Dano sygnał i towarzystwo powstało. Przez chwilę Ysmay obawiała się, że jej drżące nogi nie utrzymają ciężaru ciała, ale przezwyciężyła swoją niemoc. Nie oparła się na ramieniu małżonka. Ani on, ani nikt z gości nie może domyślać się, jak bardzo się boi. Ogarnął ją strach, gdy stanęli przed wielkim, zasłoniętym kotarami łożem. Aromat świeżo rozduszonych przez ich stopy ziół, umieszczonych pod kobiercem, mieszał się z zapachem wina i rozgrzanych ciał. Nie słyszała życzeń, z jakimi kompania opuszczała komnatę. Hylle zamknął drzwi na zasuwę i podszedł do stołu zastawionego dzbanami wina i tacami ciast. - Moja Pani - odezwał się - muszę się z tobą podzielić tajemnicą wielkiej wagi. Ysmay była zaskoczona. Ton jego głosu doprowadził ją powoli do przytomności. Przestała się bać. - Powiedziałem, że posiadam sekret otwarcia kopalni, ale nie mówiłem, jak doń doszedłem. Jestem kupcem i jestem też Lordem Quayth, posiadam również inne zainteresowania - zajmuje mnie astrologia i alchemia, zgłębiam wiedzę o dziwnych miejscach. Czytam treści zawarte w gwiazdach, tak jak inni odczytują księgi. Dlatego też byłem zmuszony poświęcić pewne sprawy doczesne dla wyższych celów. Nie mogę być zatem prawdziwym mężem niewiasty, gdyż całą moją siłę spożytkowuję w innym celu. Czy pojmujesz to, Pani? Skinęła głową, ale strach powrócił. Słyszała rozmaite wieści o praktykach stosowanych przez magów. - Doskonale - powrócił mu najwyraźniej humor. - Uważałem cię za osobę trzeźwo myślącą, zdolną do przyjmowania rzeczy takimi, jakimi one są w rzeczywistości. Powinno się nam dobrze razem współżyć. Chciałbym teraz o jedno cię prosić: niektóre sprawy w moim życiu dotyczą wyłącznie mojej osoby, nie powinnaś o nie pytać i w ogóle się nimi interesować. Jest taka część Quayth, w której nie możesz przebywać. Będę ponadto czasami wyjeżdżał i nie powinnaś wypytywać mnie o te podróże. W zamian za to masz całkowitą władzę w mym domu. Myślę, że powinien ci się spodobać. A teraz połóż się, Pani. Ja porozmawiam z gwiazdami. Muszę dowiedzieć się, jaka pora jest najlepsza, by zwrócić się przeciwko skale tarasującej dojście do kopalni! Położyła się posłusznie, a Hylle zaciągnął zasłony wokół łoża. Słyszała jego kroki, doszedł ją dźwięk metalu uderzającego o kamień i to było wszystko. Czuła jedynie wdzięczność, nie zaś ciekawość. Ysmay wydawało się, że proponowany przez męża sposób życia jest do przyjęcia: on ma swoje sekrety, ona swoje gospodarstwo. Przygotowała już zioła, które zamierzała zabrać ze sobą. Jeśli uda jej się znaleźć odpowiedni teren, to założy tam swój ogródek, taki sam jak w Uppsdale. Snując takie i podobne plany na przyszłość, zasnęła nieświadoma tego, co działo się wokół. * * * W południe następnego dnia przybył wóz z ludźmi Hylla. Nie zatrzymali się jednak w zamku, lecz od razu pojechali w kierunku skał. Hylle polecił, by świadkowie cofnęli się na sporą odległość. Twierdził, że siła, którą wyzwoli, aby usunąć skały, jest wielkiej mocy i może wymknąć mu się spod kontroli. Podejść bliżej pozwolił jedynie Gyrerdowi, Annet i Ysmay. Zakapturzeni robotnicy kręcili się między skałami, po czym na gwizd swego pana rozpierzchli się na boki. Hylle trzymaną w dłoni pochodnią dotknął ziemi, po czym w wielkim pośpiechu ruszył ku oczekującym. Nastąpiła długa chwila ciszy przerywanej jedynie jego oddechem, po czym coś potężnie huknęło, skały pofrunęły w powietrze, ziemia zatrzęsła się pod stopami, a z nieba posypał się deszcz skalnych odłamków, grudek ziemi i różnego śmiecia. Annet wrzeszczała zatykając dłońmi uszy, a Ysmay patrzyła z niedowierzaniem na to, co odsłaniał powoli opadający kurz. Potężna skała została zamieniona w rumowisko drobnych odłamków, między którymi uwijali się już zakapturzeni robotnicy z motykami i łopatami. - Jakiż demon to spowodował, bracie? - spytał Hylla wstrząśnięty Gyrerd. - Nie jestem władcą demonów - roześmiał się. - To wiedza, którą zdobyłem dzięki długim studiom, ale sekret jest mój i zwróci się przeciwko każdemu, kto spróbuje go użyć, gdy mnie nie będzie w pobliżu. - Żaden człowiek nie będzie chciał tego użyć - Gyrerd potrząsnął głową. - Mówisz, że to nie demon? Cóż, każdy ma swoje tajemnice. - Wystarczy. Zobaczymy, czy resztę da się oczyścić ręcznie. Jeszcze raz jednak Hylle musiał użyć swojej wiedzy. Dopiero wtedy ukazało się dawne koryto strumienia i zakap.turzeni robotnicy ponownie oczyścili teren. Hylle zszedł do nich, po chwili wracając z garścią miodowych odłamków. - To jest pokład bursztynu. Wkrótce nasze trudy powinny zostać wynagrodzone. Robotnicy rozpoczęli kopanie. Hylle został przy nich, aby wszystkiego dopilnować. Dlatego też Ysmay musiała sama dokończyć przygotowania do podróży i to w ciągu dziesięciu dni, gdyż tyle według oświadczenia Hylla mogli tu jeszcze pozostać. Zbliżała się zima, a mieli do przejścia surowe i dzikie okolice. Wyniki pracy prowadzonej dzień i noc (wykonywano ją przy pochodniach i wyglądało na to, że robotnicy wcale nie spali) były dość nikłe. W przeciwieństwie do Gyrerda Hylle nie wydawał się rozczarowany. Twierdził, że jest to kwestia szczęścia i gwiazd. Na zakończenie Hylle zawarł z Gyrerdem umowę, która, ku zaskoczeniu Ysmay, była wspaniałomyślna: za parę okruchów wydobytych z kopalni zaofiarował kilka swych własnych, o wiele większej wartości. Gyrerd protestował jedynie przez grzeczność, co zresztą było jak najbardziej zrozumiałe. Odjechali na dziką północ, obiecując, że powrócą z nadejściem wiosny. * * * Zaiste był to dziki i obcy kraj. Gdy mieszkańcy Dales przybyli do High Hallack, trzymali się wybrzeża, bojąc się tego, co czyhało w głębi lasów. Wraz z upływem czasu zasiedlali coraz dalej od morza położone tereny, ale głównie na zachodzie i południu. Pomoc nadal pozostała mało znana i równie słabo zamieszkana. Wieści głosiły, że schronili się tam ci, którzy panowali na tych ziemiach przed człowiekiem. Podczas wojny Najwyżsi Lordowie korzystali z każdego sojuszu, jaki się nadarzył i sprzymierzyli się z jeźdźcami, pochodzącymi właśnie stamtąd. Po zwycięstwie ci ostatni wycofali się na swe ziemie, ale poczucie zagrożenia z ich strony pozostało. Mimo to Ysmay bała się mniej, niż powinna. Interesował ją przede wszystkim przyszły dom, reszta była mniej istotna. Drugiego dnia, po noclegu w ruinach Moycroft, podróżowali po zupełnie nie znanym Ysmay terenie, choć Hylle zdawał się w nim doskonale orientować. Był to pusty i dziki kraj, po którym szalał zimny wicher i w którym panowała pustka. Ysmay miała ochotę wypytać męża o sąsiadów i parę innych spraw tyczących się Quayth, ale ten zajęty był jakimiś manuskryptami. Zaczęła powstawać między nimi ściana, której nie była w stanie przebić. Umowa, którą zawarli w dzień zaślubin zaczynała nabierać nowego znaczenia. Jak mogła mieszkać z kimś, kto się nawet do niej nie odzywał i żyć bez jednej choćby służącej? Co prawda Hylle twierdził, że w zamku będzie wystarczająca ilość służby, lecz rzeczywistość okazała się inna. Pozostawiona sama sobie, Ysmay często rozmyślała. Nie rozumiała dlaczego Hylle ją poślubił. Z pewnością nie dla tych kilkunastu okruchów bursztynu, które wiózł w jukach. Przy jego bogactwie były one niczym. Niewiedza powoduje strach, toteż w miarę jak nie znajdowała rozwiązania trapiącej ją zagadki, rosły obawy. Hylle nie był również nowym przybyszem starającym się o ożenek, by złączyć się ze starym rodem. Nie zależało mu też na jej ciele, co jasno powiedział pierwszej nocy. Co zatem nim powodowało? Teraz podróżowali lasem. Wiatr ucichł już, lecz puszcza nadal nie budziła zaufania. Ich wóz z trudem mieścił się na szlaku wijącym się między starymi, wysokimi drzewami. Pnie były okryte włochatymi porostami, które mieniły się zielenią, bielą i jak krew intensywną czerwienią, przechodzącą w kolor rdzawy. Ysmay nie podobały się one zupełnie. Pod nogami wyczuła zalegające od wieków liście, które przegniły w cuchnący nawóz. Podróżowali tak przez cały dzień, zatrzymując się jedynie na posiłek i by dać odetchnąć koniom. Hylle nie narzucał specjalnie szybkiego tempa. Wszyscy poddali się panującej w lesie ciszy. Nie było rozmów, a przypadkowe kogokolwiek wypowiedzi nie były z reguły podchwytywane przez współtowarzyszy. Wreszcie drzewa przerzedziły się, a droga wiodła teraz po stromiźnie. Tej nocy obozowali wśród wzgórz. Wszystkie te dni były tak do siebie podobne, że Ysmay straciła poczucie czasu. Przejście przez góry nie było łatwe. Hylle każdej nocy spoglądał poprzez rurę z metalu na gwiazdy. Pewnej nocy ostrzegł przed burzą, która była niedaleko i miał rację. Pierwszy śnieg spadł przed świtem, toteż wyruszyli natychmiast. Droga prowadziła w dół, z czego Hylle wydawał się ucieszony, ale mimo to przynaglał do pośpiechu. Ysmay zgubiła się zupełnie. Skręcali już tyle razy, że przestała się orientować, w którą stronę w końcu jadą. Około południa wiatr przyniósł nowy zapach, a zbrojni ciaśniej otoczyli wóz, w którym jechała. Poprzez wycie wichrów usłyszała głos Hylla, który coś mówił o morskim wietrze. W końcu po długim zjeździe znaleźli się na prostej drodze wiodącej między skałami. Było tu zaciszniej, poruszali się natomiast wolniej z uwagi na zalegający śnieg. Szlak biegł zupełnie prosto, jakby jechali po jakiejś starej drodze. Nagle szlak skręcił i po prawej stronie ukazało się urwisko graniczące z morzem. Z boku widniała dziwna półka skalna, którą wiatr oczyścił ze śniegu, ukazując trzy kamienne krzesła z pewnością nie wyrzeźbione przez naturę. Na siedzeniu każdego z nich pozostało trochę śniegu wyglądającego z dala jak poduszka i łagodzącego nieco surowe kształty. Ysmay rozpoznała pradawną robotę Najstarszych. Teraz upewniła się, że poruszają się po starej drodze. Droga skręciła ponownie, tym razem w stronę lądu. Przed nimi, między skałami, widniała budowla przypominająca kolorem otoczenie, ale będąca z pewnością sztucznym tworem, z murami i wieżami, jak przystało na solidną warownię. - Quayth, moja Pani! - oświadczył Hylle, wskazując budowlę trzymanym w dłoni pejczem. Z drżeniem uświadomiła sobie, że jej nowy dom jest pozostałością po Najstarszych i że będzie musiała stawić czoła nie tylko jego zewnętrznej obcości, ale także, a może przede wszystkim, jego obcości duchowej, która, według wierzeń jej ludu, cechowała takie budowle. - Jest ogromny, mój Panie. - Nie tylko w wyglądzie - odparł wpatrując się w nią uważnie, tak jak przy pierwszym spotkaniu. Po chwili, nie doczekawszy się żadnej reakcji, odezwał się znowu. - Jest to jedno z miejsc wybudowanych przez Najstarszych, ale czas obszedł się z nim łaskawiej niż z innymi. Zobaczysz, że nie zbywa tu na wygodach. No, chodźmy do domu! Wierzchowce, mimo zmęczenia, przyśpieszyły kroku i wkrótce przejechali pod masywną bramą w grubym murze, flankowanym w każdym z rogów kamienną basztą. Dwie z nich były okrągłe, ta najbliżej bramy kwadratowa, a ostatnia miała dziwaczny kształt o ostrych kątach, jakiego nigdy dotąd Ysmay nie widziała. Choć w narożnych oknach było widać światło, to jednak nikt nie wyszedł, aby ich powitać. Zmęczona zsunęła się prosto w objęcia Hylla i wsparta na jego ramieniu ruszyła przez zaśnieżony podwórzec ku jednej z okrągłych baszt. Reszta przybyłych skierowała się w przeciwnym kierunku. W środku było zacisznie i ciepło. Ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że prawie całą podłogę pokrywają kobierce i skóry zwierząt, które utworzyły ciąg dróg przez długie korytarze i dziwne zakamarki budynku. Jedna z nich doprowadziła ją do komnaty, w której stały dwa wysokie krzesła i stół zastawiony do posiłku. W kamiennym kominku żywo płonął jasny ogień. Ysmay zrzuciła płaszcz i czym prędzej podeszła doń wyciągając dłonie. Po raz pierwszy od parunastu dni poczuła rozlewające się po ciele miłe ciepło. Usłyszała melodyjne brzęknięde; to Hylle pociągnął za szarfę przymocowaną do małego dzwoneczka. W drzwiach prowadzących na schody pojawiła się postać, ale dopiero gdy zbliżyła się do ognia, Ysmay była w stanie ją rozpoznać. Ledwie stłumiła cisnący się na wargi protest. Osobą, której głowa znalazła się na wysokości jej własnych ramion, była Ningue, teraz ubrana w podbitą futrem kamizelkę, narzuconą na prostą suknię rdzawego koloru i ściśle przylegający do głowy kaptur, zawiązany pod szyją. Wyglądała jeszcze mniej kobieco i mniej zachęcająco niż przy pierwszym spotkaniu. - Witaj Panie... Pani - ponownie jej miły głos był dla Ysmay szokiem w porównaniu z obleśnym ciałem. - Udało warn się przybyć przed pierwszą burzą śnieżną. Hylle przytaknął, po czym zwrócił się do Ysmay: - Ningue będzie ci służyła, Pani. Jest mi wielce oddana, tak że nie masz się czego obawiać. W jego tonie zabrzmiało coś dziwnego, ale zanim miała czas, aby się nad tym zastanowić, on był już przy drzwiach. - Nie odpoczniesz... nie posilisz się... tu, mój Panie? - spytała Ysmay. - Władca Quayth ma swoje kwatery i nikt mu tam nie śmie przeszkadzać. Będziesz tu bezpieczna i będziesz miała dobrą opiekę, Pani - odparł z ostrzegawczym błyskiem w oku i wyszedł. Gdy patrzyła na zamykające się za nim drzwi, ponownie naszły ją wątpliwości o słuszności podjętej decyzji. IV Ysmay stała w załomie korytarza, spoglądając przez ostro sklepione okno na ośnieżone podwórze. Sądząc ze śladów pozostawionych na śniegu, który spadł zeszłej nocy, tę wielką budowlę zamieszkiwało zadziwiająco mało ludzi. Przecież jutro przypadał właśnie Dzień Przesilenia, najkrótszy dzień zimy, i we wszystkich grodach przygotowywano się do wieczornej zabawy. Tutaj nie było ani gości, ani śladu żadnych przygotowań. Zresztą zarówno Ningue, jak i każda z dwóch służących, równie osobliwych, zdawały się nie rozumieć o co chodzi, gdy je oględnie spytała o zabawę. O małżonku miała niewiele wieści, poza tym, że mieszkał w tej dziwnej, wielobocznej wieży, do której nie miał wstępu nikt poza zakapturzonymi robotnikami. Teraz, gdy przypomniała sobie marzenia naiwnego dziewczęcia o władzy nad zamkiem, chciało jej się śmiać, albo raczej płakać, gdyby duma na to pozwalała. Czuła się więźniem, nie władczynią. Prawdziwą władczynią była Ningue. Oficjalnie wszystkie jej polecenia przyjmowano z szacunkiem i wykonywano. Zdawała sobie jednak sprawę, że gdyby przekroczyła pewien próg, mogłaby w ogóle nie zostać wysłuchana. Jedyną pociechę stanowił fakt, że było to przestronne więzienie: parter stanowił jeden wielki pokój - ten, w którym płonął ogień, gdy tu przybyła; wyżej znajdował się wielki pokój z korytarzykiem wiodącym ku schodom, nad nim zaś były dwie mniejsze zimne komnaty, noszące ślady użytkowania. Na piętrze mieściła się komnata z jej łożem i ciężkimi zasłonami na oknie, na których ktoś kiedyś wyszył skomplikowane wzory, dzisiaj już wypłowiałe i niewiele mówiące. Chyba, że dzięki jakiemuś złudzeniu i załamaniu światła na parę sekund pojawiła się gdzieniegdzie wyraźna twarz czy postać, niepotrzebnie Ysmay strasząca. Myśląc o tym podeszła do okna i rozłożywszy zasłonę próbowała wyczuć palcami wzór. Teraz był on trudny do odszyfrowania, a przecież parę chwil temu spojrzała na nią stamtąd twarz jak żywa. Na szczęście była to ludzka twarz, choć sporo wzorów wyglądało jak przerażające maski, nie wiadomo w jakim celu stworzone. Gładziła jedwabistą powierzchnię, zastanawiając się nad kunsztem palców, które ją utkały, gdy nagle napotkała dziwną nieregularność haftu... Próbowała dotykiem wyczuć wzór. Sięgnęła po lampę i zbliżyła ją ostrożnie do materii. Ujrzała wyszytą postać z naszyjnikiem. Jej uwagę przykuł ten fragment naszyjnika, który zaplątany był w nici. Za pomocą nożyka, który zawsze nosiła przy pasie, delikatnie je rozcinała. Trwało to długo, ale w końcu udało się jej wyłuskać zagadkowy przedmiot i przysunąć bliżej lampy. Okazał się bursztynem o tak kunsztownie rzeźbionym wzorze, że dopiero po chwili zorientowała się, co on przedstawia. Był to wijący się w dziwacznych splotach wąż z oczkami z jasnego bursztynu. Po bokach gada snuły się urzekające barwą i kunsztem zygzaki. Mimo wrodzonego wstrętu do tego rodzaju stworzeń, teraz nie czuła odrazy. Prawdę powiedziawszy, nawet jej się podobał, ale tylko przez moment. Za chwilę krzyknęła i chciała go rzucić, lecz nie mogła. Jego sploty drgnęły i poruszyły się! Z przerażeniem obserwowała prostujące się, a następnie zwijające w kłębek w zagłębieniu jej dłoni ciało. Wąż wyciągnął łepek, przyglądał się jej poruszając małym pyszczkiem. Przez długą chwilę trwali oboje nieruchomo, po czym gad zaczął wić się wzdłuż jej dłoni. Ysmay zamarła z przerażenia. Jednocześnie w powietrzu rozniósł się delikatny zapach, jaki wydzielają po rozgrzaniu pewne gatunki bursztynu. Wąż tymczasem pełzł wzdłuż dłoni. Poczuła ciepło okrążające nadgarstek. Powróciła na krzesło przy kominku, trzymając sztywno wyprostowaną rękę. To, co widziała, było niemożliwe. Bursztyn stanowił niegdyś część żywego drzewa, znajdowano w nim żywe istoty, takie jak ta, którą pokazał jej Hylle, ale sam bursztyn był martwy. Owszem miał pewne dziwne właściwości; jeśli się go potarło, to przyciągał różne drobiazgi, niczym magnes żelazo, czy też mógł być pokruszony i przetopiony na płyn. Właśnie! Destylacja! Podniosła się, z nadal wyciągniętą ręką, i zbliżyła się do skrzyni, którą z taką pieczołowitością pakowała w Uppsdale. Musiała użyć obu rąk, aby podnieść ciężkie wieko i już po chwili szperała w zgromadzonych tam ziołach. W końcu znalazła woreczek - antidotum na każde czary. Rozwiązała go wolną ręką, pomagając sobie zębami. Z rozkoszą wciągnęła w nozdrza aromat, który się z niego wydobył. Dzięgiel - talizman przeciwko truciznom i urokowi. Wyciągnęła rękę podwijając jednocześnie rękaw, wzięła szczyptę proszku i natarła nim węża. Gad ani drgnął. Natarła go więc powtórnie i wyjęła talizman Gunnory. Bogini będąca protektorką życia, zmagała się ze wszystkim, co pochodziło z mroku. Ysmay dotknęła nim węża i wolno wypowiedziała zaklęcie: Życie to oddech, życie to krew Przez nasiona i przez cebulkę Przez wiosenny czas i siew niech ta moc przyniesie ulgę! Ysmay nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. Talizman Gunnory okazał się bezużyteczny! Wąż w dalszym ciągu oplatał, niczym bransoletka, jej nadgarstek. Gorączkowo zaczęła rozglądać się po komnacie w nadziei znalezienia sposobu uwolnienia się od węża. Jej wzrok padł na kominek. Bursztyn topi się przecież w ogniu! Była zdecydowana cierpieć, byle pozbyć się tej bransoletki. Po krótkiej próbie cofnęła jednak rękę znad płomieni. Kuląc się na krześle, Ysmay poczęła wpatrywać się w żółte oczy stworzenia. Stawały się one coraz to większe i większe, aż zlały się w końcu w zimną poświatę. Wpatrując się w nią, Ysmay odniosła wrażenie, że stoi u wejścia do jakiegoś pomieszczenia. Obraz zaczął bowiem przybierać coraz bardziej realną formę. To, co ujrzała we wnętrzu, wprawiło ją w przerażenie. Przypomniała sobie skrzydlate stworzenie uwięzione w bursztynie, które pokazał jej Hylle jeszcze w Fyndale. Podobne, lecz o znacznie większych rozmiarach, przesuwały się teraz przed nią. W środku okręgu, po którym poruszały się figury, Ysmay dostrzegła dwie największe, oddalone od siebie, bryły bursztynu. Wewnątrz jednej z nich zatopiona była postać mężczyzny o twarzy łudząco podobnej do twarzy Hylla. Subtelną różnicę między nimi Ysmay tłumaczyła jako więź krwi, lecz nie duszy. Patrząc nań, poczuła dziwne podniecenie. Miała wrażenie, że jego oczy pragną wyrazić to, czego nie mogą usta. Po chwili jej wzrok spoczął na drugiej bryle, która więziła kobietę. Jej ciemne włosy były wysoko upięte i oplecione złotą siatką ozdobioną kwiatami z ciętego bursztynu. Na lewej ręce Yasmey dostrzegła obręcz w kształcie węża. Spowijała ją suknia z jedwabiu w miodowym kolorze. Jej oczy, podobnie jak oczy mężczyzny, były otwarte. Choć w całej postaci nie było śladu życia, oczy zdawały się wyrażać niemy krzyk. Zmysły Ysmay wirowały z wielką szybkością, a obrazy formowały się w jej umyśle i znikały, zanim zdążyła je pojąć. Odczuwała straszliwą potrzebę niesienia pomocy. Wiedziała, że jej nie odmówi, jeśli tylko nadarzy się ku temu sposobność. Wtem obraz zaczął się oddalać, odsłaniając jednocześnie wnętrze znanego skądś pomieszczenia. Nagle zniknął całkowicie. Ysmay siedziała przed kominkiem w swojej komnacie. - Pani... - głos Ningue wyrwał Ysmay z zamyślenia. Pośpiesznie opuściła rękaw i wsunęła w zanadrze amulet. Z niepokojem pomyślała o unoszącym się zapachu ziół. - O co chodzi? Właśnie porządkuję zioła przed Dniem Przesilenia. - Lord Hylle pragnie z tobą mówić. Pani - Ningue najwyraźniej coś podejrzewała. - To poproś go - z udawaną stanowczością rzekła Ysmay. Gdy tamta odwróciła się ku drzwiom, Ysmay błyskawicznie schowała woreczek z dzięgielem. - Panie? - spytała unosząc głowę, gdy Hylle znalazł się w pokoju. Nie słyszała jak szedł, ale bez trudu można było wyczuć jego obecność. Był jak niewidzialna moc naruszająca spokój powietrza. - Jutro jest Dzień Przesilenia, a nic dotąd nie słyszałam o żadnej zabawie - oświadczyła Ysmay tonem zdumionej niewinności. - Dzień Przesilenia... - powtórzył, jakby to słowo było z innego języka - Och... zabawa... Tak! Przykro mi, Pani, ale tego roku będziesz zmuszona spędzić go sama. Ważna wiadomość zmusza mnie do wyjazdu i mogę nieprędko wrócić. Cóż to za zapach się tu unosi, Pani? - spytał, rozglądając się po komnacie. - To zioła - Ysmay wskazała na otwarty kufer. - Posiadam trochę umiejętności w ich hodowli i wykorzystaniu, a teraz właśnie robiłam porządki, aby znaleźć coś odpowiedniego jako przyprawy, ale... Skoro nie ma zabawy, nie muszę się już tym martwić. Mówiąc to zamknęła wieko. - Jestem doprawdy niepocieszony, że pozostawiłem cię samą tuż po przyjeździe. Nie zauważyłem upływu czasu i zapomniałem całkowicie o świecie. Wybacz i tym razem, Pani, a obiecuję, że to się już nigdy nie powtórzy. Ysmay wiedziała, że są to czcze obietnice, jakimi mami się dziecko. Hylle wyszedł wkrótce po paru nic nie znaczących słowach. Przez okno obserwowała jak odjeżdża w asyście zbrojnych. Krótko potem nadeszła Ningue, niosąc brązową tacę, na której leżał mieniący się wszelkimi barwami naszyjnik. Musiała to być nader drogocenna rzecz, za którą najprawdopodobniej można by kupić wszystkie ruchomości w Uppsdale. Ysmay zapięła błyskotkę na szyi, udając, że czyni to z ogromną radością i mając nadzieję, że nie umknie to uwagi staruchy. Ściągnęła mocniej tasiemki przy rękawach, tak, aby niepowołane oczy nie ujrzały węża, po czym zasiadła do posiłku. - Nie chcę źle mówić o twej kuchni - powiedziała odstawiając puchar - ale gdyby było tu trochę mięty, napój byłby o wiele lepszy. Nie sądzisz? - Nie znamy się na południowych ziołach, Pani. Quayth leży w zbyt zimnej okolicy, aby mogły one u nas rosnąć. Słyszałam o mięcie, ale nie o takim jej użyciu. - A więc spróbuj i potem powiedz mi, czy mam rację. To wieczór zabawy w moim kraju. Jeśli mój Pan nie dotrzymuje mi towarzystwa, to może ty to zrobisz...? - Nie wystarczy na napełnienie drugiego pucharu, Pani. Nigdy nie chciałaś więcej i służba nie przygotowała napoju... - A więc niech przygotuje jeszcze jeden. Nie odmawiaj mi choć tak symbolicznej namiastki święta. Ningue wyglądała jak ktoś w sytuacji bez wyjścia, ale gotów odmówić przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ysmay ponownie wzniosła puchar, z którego dobywał się jedynie zapach dobrych ziół. Była jednak pewna, zupełnie jakby ktoś stał za nią i ostrzegał, że było w tym napoju coś jeszcze. Trucizna? Nie, w to by nie uwierzyła. Są jednak rośliny, które mogą przywieść głęboki sen czy zmącić pamięć. Nie miała pojęcia, dlaczego naszło ją tak silne podejrzenie. Czuła jednak, że została ostrzeżona. Ledwie Ningue wyszła, Ysmay niemal instynktownie odwiązała koniec rękawa i wyciągnęła nadgarstek nad kielichem. Wąż poruszył się, lecz jego reakcja bardziej Ysmay zainteresowała niż przestraszyła. Głowa gada schyliła się - dotknął powierzchni płynu - po czym na powrót zwinął się w obręcz na jej ręce, łapiąc w pyszczek koniec swego ogona. Ningue wróciła z tacą, na której stał puchar, i postawiła ją na stole. Ysmay tymczasem podeszła do kufra z ziołami. Mięta i coś ponadto znalazło się w kielichu Ningue, podczas gdy do swego dodała tylko mięty. Zamieszała zawartość obu małą łyżeczką. - Ponieważ nie ma warunków na to, abyśmy sobie powróżyły - uśmiechnęła się Ysmay - przyjmij zatem życzenia pomyślności. - Ja także ci tego życzę, Pani. Ysmay wypiła zawartość pucharu, targana jednak podejrzeniami co do skuteczności ostrzeżeń węża. Co prawda nieudana próba pozbycia się go przy pomocy talizmanu dowiodła, że powinien ją chronić, ale... - I co sądzisz o napoju? - spytała. - Ma świeży i przyjemny smak, Pani. Południowe zioła muszą być mocne. A teraz, jeśli pozwolisz, muszę dopilnować służbę. Mówiłaś o zabawie i zawstydziłaś tym mego Pana, który o niej zapomniał. Na jutro postaramy się zrobić, co możemy. - To doprawdy wzruszające. Tak, możesz iść. Chyba się dziś wcześniej położę. Uwaga o senności nie wywołała żadnej reakcji u wychodzącej, a odsłonięta ponownie wężowa bransoletka niezmiennie tkwiła na ręce Ysmay. - Nie wiem, czego się ode mnie oczekuje - wyszeptała patrząc nań - ale w Quayth jest wiele tajemnic, a może i wiele niebezpieczeństw. Nie używam miecza, ale i dobrowolnie nie dam głowy. To, co nałożono na mnie, niech się zacznie tu i teraz, gdyż lepiej jest spotkać się z niebezpieczeństwem nagle. Odwaga bowiem roztapia się jak śnieg na wiosnę. Po chwili Ysmay zaczęła działać: wstała, przebrała się w podróżną suknię, która dawała jej większą swobodę ruchu i narzuciła na ramiona szary płaszcz. Przy schodach przystanęła nasłuchując. Wiedziała, że mury łączące wieże są kwaterami zakapturzonych robotników i niższej służby. Przy odrobinie szczęścia powinna przemknąć nie zauważona. Dopadła drzwi prowadzących na dziedziniec. Był pusty. Najszybciej można by przejść go na ukos, ale nie byłoby to zbyt rozważne - ktoś mógłby ją zobaczyć z okna. Toteż ruszyła wzdłuż muru, suknią zamiatając śnieg, aż doszła do drzwi prowadzących do kwater Hylla. Wyciągnęła ku nim rękę - na nadgarstku błysnęła podobizna węża. W drzwiach nie było zamka. Otwarły się łatwo pod jej dotknięciem. Zbyt łatwo. V W pomieszczeniu o ostrokątnym sklepieniu panował półmrok. Ysmay jęknęła, gdyż nagle przed nią ukazała się zakapturzona postać. Dopiero gdy uniosła dłoń z bransoletą - a tamta powtórzyła jej gest - zrozumiała, że stoi przed lustrem. Poza nim i dwiema lampami zawieszonymi wysoko na ścianie nic tu nie było. W powietrzu rozchodziła się mieszanina zapachów. Powoli obeszła pomieszczenie, zaglądając do mrocznych kątów. Dopiero tu dało się zauważyć to, co niedostrzegalne było z zewnątrz - wieża zbudowana była na kształt pięcioramiennej gwiazdy. Ysmay miała jakieś niejasne wspomnienia o symbolice związanej z tym kształtem. W całej budowli odczuwało się atmosferę wiekowości. W jednym z narożników znalazła schody i powoli wspięła się po wydeptanych stopniach. Komnata, w której Ysmay się znalazła, była tak zastawiona różnymi rzeczami, że trudno się było zorientować w jej przeznaczeniu. Stały tu stoły zapełnione retortami i metalowymi rurkami, butle i flakony, z których kilka rozpoznała jako przyrządy służące do destylacji ziół. Odnalazła wzrokiem również i takie rzeczy, których nie umiała nazwać, gdyż widziała je po raz pierwszy. Bała się dotykać czegokolwiek, zwłaszcza, że przejmujący odór był tu wszechobecny i niósł ze sobą coś więcej niż poczucie zagrożenia. Mocno potarła bransoletę dla dodania sobie odwagi. Z niewyjaśnionych powodów było tu jaśniej - na tyle, że mogła zobaczyć następne schody. Podeszła do nich ostrożnie, przytrzymując płaszcz, aby nie strącić czegoś ze stołów. Gdy weszła na kolejne piętro, znalazła się w komnacie, której wnętrze przypominała sobie z zagadkowej wizji. Rozpoznała figury z bursztynu ustawione w kształcie podwójnej gwiazdy. Na szczycie ramienia każdej z nich stały, sięgające Ysmay do ramion, zapalone świece. Ich niebieskie płomienie nadawały pomieszczeniu upiorny wygląd. Nagle Ysmay wyciągnęła dłoń przed siebie, jak gdyby ręka przywiązana była do linki, za którą ktoś gwałtownie pociągnął. Idąc za nią, Ysmay znalazła się w środku pomieszczenia. Przed sobą ujrzała znajome sylwetki kobiety i mężczyzny. Ich ciała były martwe, ale oczy żyły i zdawały się krzyczeć do niej, jak gdyby starając się zmusić Ysmay do działania. Ich moc musiała być ograniczona, gdyż żadnej treści Ysmay nie była w stanie odebrać. Domyślała się, że poza wszystkim najbardziej pragnęli wolności! Wolności odebranej im przez jakąś magiczną siłę, o której słyszała dotąd jedynie w legendach. - Co mam robić? - spytała Ysmay, lecz odpowiedzią była cisza. Dotknęła walca, który w swym wnętrzu więził kobietę. Jego powierzchnia była gładka i twarda. Bursztyn był substancją dość łatwą w obróbce, może więc uda się go przeciąć? Wyjęła nóż i z całych sił zadała cios w połyskującą kolumnę. Nóż odskoczył, nie pozostawiając na powierzchni drobnej nawet rysy. Ysmay czuła, jak drętwieje jej ramię. Nawet przez moment nie przestawała wierzyć, że może ich w jakiś sposób uwolnić. Powoli obróciła się, dokładnie lustrując pomieszczenie. Upiorność wnętrza skłaniała raczej do szybkiego opuszczenia go. Ysmay postanowiła jednak wszystko dokładnie obejrzeć. Postacie z zewnętrznej gwiazdy w niczym nie przypominały ludzi, natomiast te z wewnętrznej były człekopodobne. Polowa spośród nich, ubrana w tuniki, była nikłej postury. Ich ciała były szczupłe, szerokie w ramionach, o długich rękach, zupełnie nieproporcjonalnych do reszty ciała. Każdy palec zakończony był pazurem, przypominającym ptasie szpony. Rysy twarzy miały wiele wspólnego z rysami Ningue i innych ludzi jej rasy, których Ysmay widziała wcześniej. Pazur, niski wzrost - Ysmay drgnęła. Przecież to tajemniczy robotnicy Hylla! Dlaczego tych paru więzionych było w bursztynie? Prawdziwą ulgą było spojrzeć na normalne, ludzkie oblicza stojące w centrum. Ich oczy płonęły intensywnie... gdyby mogła zrozumieć, o co im chodzi! Nagle powieki uwięzionych lekko się przymknęły. Na twarzach malował się wyraz głębokiego skupienia. Niemalże odruchowo Ysmay podciągnęła rękaw i wbiła wzrok w oczy węża. Już raz spowodowało to nieoczekiwany rezultat, może więc i tym razem będzie podobnie. Rzeczywiście. Oczy gada stawały się coraz większe i większe, by po chwili utworzyć pojedynczy, żółty krąg. Tym razem jednak nie uformował się tam żaden obraz. Ysmay wydawało się za to, że słyszy szept. Za wszelką cenę starała się zrozumieć słowa. Bezskutecznie. Głos coraz bardziej cichł, aż zamarł zupełnie. Ysmay poczuła falę ogarniającego ją zmęczenia. Oczy uwięzionych na powrót były otwarte. Nie było już w nich charakterystycznego wyrazu nadziei. Mimo tego Ysmay nie zamierzała rezygnować. Siła nie poskutkowała, próba porozumienia też nie, należało zatem szukać innego sposobu. Może pomogą jej w tym przedmioty znajdujące się w pomieszczeniu? Wolno zbliżyła się do jednego ze stołów. Stał na nim puchar o podstawie z bursztynu, lecz pękniętej, zmatowiałej i starej. Kielich zaś wykonany był z jakiejś szarobiałej substancji o połyskliwym wnętrzu. Obok, ostrzem skierowanym ku schodom, leżał nóż o rękojeści takiej jak kielich, a ostrzu... Cofnęła się, gdyż wzdłuż ostrza przesuwały się linie czerwieni, jak gdyby ryty zakazanej wiedzy. Leżała tam również otwarta księga o pożółkłych kartkach zapisanych ciężkim, czarnym pismem, jakiego dotąd nie widziała. Początkowe inicjały na każdej stronie przedstawiały scenki, których wymowa przyprawiała Ysmay o rumieniec wstydu. Na stole stała ponadto urna z metalowym dzwoneczkiem, którego serce zastępowała leżąca obok pałeczka. Nad całością górował świecznik o rzeźbionej podstawie, której wzór ponownie wprawił Ysmay w dziewczęce zakłopotanie. Zło było tu tak namacalne, jak gdyby zawisło w postaci czarnej chmury. Cofając się, Ysmay wpadła na stół zapełniony tym razem różnorodnymi kawałkami bursztynu, wśród których zobaczyła również i te przywiezione z Uppsdale. Widziała tyle, aby być pewną, że są to przyrządy i pomoce używane do czarnej magii. Miniona noc była jedną z czterech w roku, podczas których najsilniej można było wyzwolić zarówno magię białą, jak i czarną. Czego zatem w taką noc, w zimnie i panującym tu mroku, może szukać Hylle? Odpowiedź nasuwała się sama. W ślad za nią w umyśle Ysmay zrodziło się pytanie o przyszłość. Przypomniała sobie z jaką łatwością udało się jej tutaj wejść. Takie miejsca muszą być przecież strzeżone, a ona wślizgnęła się jak do zwyczajnej, opuszczonej komnaty. Czy to pułapka, w którą bezwiednie wpadła? Musiała to sprawdzić. Ściskając amulet, ruszyła ku schodom. Gdy schodziła do najniżej położonej komnaty, nagle zamarła w bezruchu. W lustrze opodal, oprócz swojego odbicia, zauważyła jeszcze jedną postać. Jej widok napawał trwogą. Wkrótce jednak przekonała się, że to odbicie bursztynowego posągu stojącego w pobliżu. Ysmay nie pamiętała, by stał tutaj, gdy wchodziła do wieży. Skąd się zatem wziął? Podbiegła do drzwi. Ku jej nieopisanej uldze ustąpiły po pierwszym pchnięciu i, jak poprzednio, Ysmay przemknęła pod ścianami okalającymi dziedziniec. Wpadła do pustej sieni, z trudem łapiąc oddech. Spokojniej już doszła do sypialni i zbliżyła się do okna. Jeśli nikt jej nie obserwował, to wzmagająca się zamieć do rana zatrze wszystkie ślady. Chwilowo nie powinno jej nic grozić. Ale co dalej? Jeśli Hylle dysponuje tak straszliwą potęgą, a skutki jej działania widziała na własne oczy, to jakie ma szansę działając przeciwko niemu? Mogła stąd uciec, korzystając z ciemności, ale bez odpowiedniego przygotowania i bez znajomości okolicy oznaczało to pewną śmierć. Z drugiej zaś strony pozostanie tu mogło być oczekiwaniem na coś jeszcze gorszego... Targana sprzecznymi myślami, Ysmay rozebrała się, zaciągnęła zasłony i wślizgnęła do łoża. * * * Nie potrafiłą określić, jak długo spała. Obudziła się nagle, jak gdyby na rozkaz, usiadła na skraju łoża całkowicie rozbudzona: wokół panowała szarość przedświtu. Wzory na zasłonach były wyraźne - jakby rozświetlone wewnętrznym blaskiem. Było ich wiele, ale najwyraźniejsza okazała się kobieca twarz... Twarz kobiety uwięzionej w bursztynowym walcu! Ku swemu zaskoczeniu i przerażeniu zobaczyła, że haftowane wargi poruszają się, jakby chciały przemówić. - Wąż... klucz... klucz... - dobiegł ją subtelny szept. Światło zbladło, motywy na zasłonach stały się niewidoczne, a wąż na jej ręce emanował wewnętrznym ciepłem. Klucz... ale do czego? Gdzie szukać zamka? - powiedziała do siebie. Odsunęła zasłony. Światło. Dziś nie była w stanie wrócić do wieży. Jeśli miała na nowo podjąć tę próbę, to musiała poczekać do nocy. * * * Dzień wlókł się w nieskończoność. Ningue przyniosła świąteczny posiłek i pozostała w komnacie, podczas gdy Ysmay wysilała się nad ułożeniem jakiegoś planu działania. Nie próbowała ponownie uśpić starej, bo to byłoby zbyt niebezpieczne, gdyż z pewnością wzbudziłoby niepożądane domysły. Czy jej dzisiejsze towarzystwo było oznaką wzbierających się wokół Ysmay podejrzeń? Plany spełzły na niczym, gdyż około południa powrócił Hylle. Swe pierwsze kroki skierował do wieży, co Ysmay początkowo przyjęła z ulgą. Po chwili jednak ogarnął ją niepokój. Zastanawiała się, czy jej nocna wizyta nie pozostawiła jakichś śladów. Ten, kto przyniósł bursztynowy posąg, mógł ją przecież zauważyć. Drżącymi palcami dotknęła węża-bransoletki. Klucz? Do czego? Postanowiła go dzielnie strzec. Gdy odzyskała kontrolę nad emocjami, zeszła do niższej komnaty, gdzie Ningue zastawiała stół do wieczornego posiłku. - Mój Pan powrócił? - rzekła Ysmay, udając zaskoczenie. - Tak, Pani. Czy życzysz sobie zaprosić go do stołu? - To noc zabawy i jeśli nie jest zmęczony podróżą, to może znajdzie czas na odrobinę przyjemności. Czy mogłabyś posłać po niego? - Sama pójdę, Pani. Zjawi się z pewnością - zabrzmiało to tak, jakby to ona decydowała o poczynaniach Hylla. Ysmay stanęła przy kominku, zbierając siły przed spotkaniem. Hylle od początku wydał się jej dziwny. Teraz poznała prawdę o nim. Ningue wreszcie wróciła oznajmiając w progu: - Pani, Lord przygotował ucztę na twą cześć. Pragnie abyś... - Umilkła, gdyż Hylle stanął w drzwiach. Rozwinął trzymany pod pachą pakunek, ukazując miodową suknię z jedwabiu z bursztynowymi zapinkami pod szyją i na rękawach. - Prezent dla mojej Pani - zarzucił Ysmay suknię na ramiona. - Uczta czeka, a więc chodźmy się zabawić według zwyczaju twego kraju, Pani. Nie potrafiła mu wymknąć się, złapał ją jak w sieć. Poczuła dziwną suchość w gardle. Zastanawiała się, po co była mu potrzebna. Czuła, że wkrótce dowie się wszystkiego. Gdy szli przez dziedziniec, wyglądali jak prawdziwie kochające się małżeństwo. Tak też weszli do lustrzanej komnaty, jak ją w myślach nazwała. Była obficiej oświetlona, a bursztynowy demon stał jak ostatnio, tyle tylko, że teraz patrzył w stronę drzwi, a nie w głąb pomieszczenia. Ramię Hylla zacieśniało się wokół jej talii. Drugą rękę wyciągnął przed siebie, wykonując jakieś magiczne gesty. Stwór drgnął, przeciągając się jak kot, zupełnie jakby był żywą istotą, a nie rzeźbą. Ysmay usłyszała cichy śmiech Hylla. - Przestraszyło cię to. Pani? Czyż nie ostrzegałem cię, że zdobywam wiedzę dziwnymi drogami. Teraz zobaczysz, że mam też dziwne sługi. Chodźmy dalej! Próbowała zwalczyć ogarniające ją przerażenie. To, że spotka ją coś złego, nie budziło już cienia wątpliwości. Zdecydowana była jednak nie poddawać się. Przez osłonę materiału, którym ją Hylle owinął, namacała głowę węża. - Witaj Pani w sercu Ouayth, którego tajemnice próbowałaś wykraść, a które teraz poznasz. Czy będziesz z tego zadowolona, to już zupełnie inna sprawa - rzekł, wprowadzając ją do wnętrza podwójnej gwiazdy i ustawiając tak, aby spoglądała na uwięzioną w bursztynie parę. VI - Nazywasz siebie Lady Quayth, Ysmay z Uppsdale. Przyjrzyj się prawdziwej pani tego grodu - Yaal. Podróżującej w Myślach. Swoją drogą zastanawiam się, gdzie teraz podróżują jej myśli - bo mogą się poruszać. Dziewko, to, co płynie w twych żyłach, nie da się przyrównać do szlachetności jej krwi. Ona dzierżyła władzę, zanim jeszcze twój lud wyszedł z jaskiń! - wyglądał jakby zarazem ją podziwiał i nienawidził. Tyle uczucia naraz nie widziała w nim nigdy dotąd. - Yaal jest kimś, o kim nie śniło się dotąd waszym największym czarownicom, a Quayth będzie tym, czym był niegdyś, gdyż władam potęgą. Słyszysz to, Yaal? Przypuszczałaś, że zbliży się koniec mej potęgi, gdy skończą się zapasy bursztynu. Zawsze mnie nie doceniałaś! Mnie i tych barbarzyńców z południa! A dzięki nim mam znowu bursztyn i znam wiele dziwnych sposobów jego wykorzystania. Posłuchaj, Yaal! Wyciągnął dłoń w jej stronę, lecz cofnął, zanim dotknął walca. Oczy Yaal były otwarte, ale całkowicie bez wyrazu. Uchwyt Hylla osłabł, co Ysmay zaraz wykorzystała, uwalniając się z krępujących ją zwojów tkaniny i składając uwięzionej głęboki pokłon. - Co robisz...? - wyjąkał Hylle. - Czy nie powiedziałeś, że ona jest tu panią? - przerwała mu, sama niezbyt dokładnie wiedząc, co nią powoduje. Zupełnie tak, jakby ktoś inny kierował jej ruchami i dyktował słowa. - Okazuję jej swój szacunek. A jeśli ona jest tu panią, to on jest zapewne panem! Mówiąc to, Ysmay złożyła równie głęboki ukłon przed uwięzionym mężczyzną. Twarz Hylla wykrzywił wściekły grymas... Ysmay nie zdołała uniknąć dosu, którego siła posłała ją prosto na filar. Gdy chwilowe zamroczenie ustąpiło, Ysmay spostrzegła w dłoniach Hylla złocisty sznur, który zarzucił na nią, mamrocząc jakieś słowa. Pętla wirowała wokół niej, by po paru sekundach opaść na podłogę. Twarz władcy wygładziła się, znów będąc pod kontrolą woli. - To po to, aby de zatrzymać - powiedział, kierując się do wyjścia. Odszedł pozostawiając Ysmay silnie wzburzoną. Lśniący krąg, gdy mu się bliżej przyjrzała, składał się z bryłek bursztynu nawleczonych na cieniutki łańcuszek. Zlekceważyła jego przeznaczenie. Nie mogąc porzucić myśli o odszukaniu zamka, ruszyła przed siebie. W chwilę potem przekonała się, że nie może opuścić miejsca, którego granicę wyznacza bursztynowy łańcuch. Spełniał swoją rolę znakomicie, jak stalowa klatka. Na parę sekund ogarnęło Ysmay przerażenie. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Gdy emocje nieco opadły, jej myśli skierowały się ku ewentualnym sposobom wyjścia z opresji. Było oczywiste, że Hylle kontrolował potężne moce, a tych dwoje trzymał jako więźniów. Oznaczało to, że - w myśl zasady - mogą oni stać się jej sojusznikami. Nabierała bowiem przekonania, iż problem tajemniczego klucza wiąże się z uwięzionymi. Gdyby mogła sobie zapewnić ich pomoc... Klucz! Gdzie i jak go wykorzystać? Bursztynowy wąż nie był zwyczajnym kluczem, a zatem sposób jego użycia również musi być odmienny. Może więc... Nerwowo podciągnęła rękaw, wyciągając jednocześnie dłoń przed siebie. Głową węża dotknęła bryły, w której wnętrzu tkwił uwięziony mężczyzna. W ciągu sekundy wokół nadgarstka pojawił się płomień. Ysmay nie była w stanie stłumić okrzyku bólu. Ręki jednak nie cofnęła. Walec zaczął się zmieniać. Od miejsca, w którym dotykała go głowa węża, rozchodziła się najpierw matowa szarość, a potem pojawiły się pierwsze rysy, błyskawicznie przechodzące w pęknięcia i obejmujące całą powierzchnię bryły. Kawałki popękanego bursztynu opadały na posadzkę, gdzie natychmiast zamieniały się w pył. Przez ciało mężczyzny przebiegi dreszcz, pierś łapczywie złapała potężny haust powietrza, a dłonie dotknęły twarzy. Sprawiał wrażenie, jak gdyby nie był pewien swego istnienia. Bacznie rozglądał się wokół, szukając potencjalnego zagrożenia. Od schodów dobiegał ostry syk. Ysmay krzyknęła, spojrzawszy w stronę, skąd pochodził dźwięk. W chwilę potem ujrzała dziwne monstrum, które spotkała na niższej kondygnacji. Potwór zbliżał się do nich, szukając sposobności, by móc uderzyć. Mężczyzna stanął jemu naprzeciw. Był nieuzbrojony. Ysmay nie miała złudzeń, co do wyniku tej konfrontacji. Niedawny więzień tymczasem uniósł rękę, dziwnie układając palce, i wykonał kilka magicznych gestów. W ułamku sekundy oddzieliła ich od potwora rozszczepiona wiązka światła. Potwór nie był w stanie jej pokonać, by zbliżyć się do Ysmay i jej towarzysza. Rozwścieczony zaczął biegać pomiędzy kolumnami, wyraźnie unikając świetlnej bariery. Mężczyzna natomiast co pewien czas powtarzał kombinację ruchów ręki, szepcząc przy tym jakieś słowa. Nagle w powietrzu pojawił się promień błękitnego ognia uderzając w zasłonę. Zachęcony czymś potwór ruszył wolno do przodu potrząsając głową, jak gdyby poruszał się pod gradem ciosów. Mężczyzna nie wyglądał na zmartwionego. Jedynie jego głos stał się wyraźniejszy. W komnacie nastąpiło jakieś poruszenie. Ktoś przemykał pod ścianami, poza zasięgiem światła świec. Ysmay nie musiała widzieć jego twarzy, aby być pewną, że to Hylle. Zmierzał do stołu, na którym leżały rekwizyty czarnej magii i wyglądało na to, że jego były więzień jeszcze go nie spostrzegł. Chciała go ostrzec, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu... Może właściwości otaczającego ją kręgu dławiły też dźwięki w jej gardle? Pomyślała o bursztynowej bransoletce. Dlaczego nie spróbować raz jeszcze? Wyciągnęła rękę, dotykając wężem otaczający ją łańcuch. Błysnął oślepiająco biały płomień. Ysmay krzycząc, zasłoniła sobie oczy. Płomień miał oślepiającą moc, lecz w ogóle nie wydzielał ciepła. Łzy płynęły jej ciurkiem, gdy usiłowała podnieść powieki. Obraz był tak niewyraźny, jakby spoglądała przez półprzeźroczystą zasłonę. Poczuła, że traci równowagę. Dotknęła gładzi drugiego z bursztynowych walców. Bez namysłu przysunęła do niego nadgarstek. Tym razem nie była w stanie dostrzec rezultatów. Czuła, jak cała konstrukcja pęka i rozpada się, a powstający przy tym pył, opada na nią. Wyczuła jakiś ruch... Czyjeś ręce złapały ją, pomagając wstać... Przez chwilę wspierała się na nich, po czym ręce cofnięto. Ysmay przetarła załzawione oczy. Wzrok jej się najwyraźniej poprawił, gdyż dostrzegła zrazu niewyraźną, potem szybko nabierającą ostrości postać Yaal, która zbliżała się do stołu. Dotarła doń prawie równocześnie z Hyllem. Stanęli naprzeciw siebie... Jego twarz wykrzywiał grymas wściekłości. Błyskawicznym ruchem sięgnął po nóż. Trzymając wolną dłoń nad znajdującym się na stole kielichem, Hylle usiłował wytoczyć z niej nieco krwi do wnętrza pucharu. Widząc to, Yaal uniosła dłoń i rana błyskawicznie się zabliźniła. Zaledwie parę kropel opadło na dno kielicha. - Nie tym razem - rozległ się jej głos. - Nawet za pomocą własnej krwi nie uda ci się przywołać... - Zamilcz! - krzyknął. - Jestem Hylle, Mistrz... - Tylko przez naszą nieuwagę stałeś się Mistrzem - potrząsnęła głową. - Twoje dni się skończyły, Hylle. Nie odwracając głowy, skierowała dłoń ku Ysmay. - Niech przybędzie wąż! - rozkazała. Ysmay wyciągnęła rękę, czując jak bransoleta ponownie ożywa. Wąż wyprostował się, po czym jakby odbił się, wpadając wprost w otwartą dłoń Yaal i natychmiast owinął się wokół jej nadgarstka. Hylle chciał temu zapobiec, ale było już za późno. - Teraz! - Yaal wyciągnęła rękę, na której wąż kręcił łepkiem z gorejącymi oczyma. Aphar, Stolla, Worwn, zbudźcie się! Co zostało wypite, musi zostać zwrócone. Co zostało zrobione, musicie zniszczyć! W imię... Ostatnie słowo wypowiedziała krzycząc. Puchar stojący dotąd na stole rozpoczął jakiś dziki taniec, nóż wypadł z dłoni Hylla i wisząc w powietrzu zaczął podobne pląsy. Hylle zapomniał o pucharze, całą uwagę skupiając na odzyskaniu noża, który powolutku odciągał go od stołu ku skruszonym kolumnom, przez cały czas pozostając blisko, ale jednak poza zasięgiem jego dłoni. Dopiero tu Hylle opamiętał się, jakby wyzwolony spod mocy rzuconego nań czaru. - Nie! - krzyknął, odwracając się w półprzysiadzie, jak szykujący się do ataku szermierz. Nie próbował tym razem dostać się w pobliże atrybutów zła. Jego dłonie zamknęły się na surowych bryłach bursztynu. - Jeszcze... jeszcze - wyjąkał i trzymając je w zaciśniętych dłoniach, skoczył ku schodom. Nikt nie próbował go zatrzymać. Yaal podeszła do stołu, gdzie znajdowały się wszystkie, jeszcze przed chwilą rozszalałe, przedmioty. Wyciągnęła rękę, której nadgarstek nadal oplatał wąż. Wyglądało, jakby przypomniała sobie coś bardzo ważnego. Wokół uspokoiło się. Ysmay ogarnęła wzrokiem komnatę. Bariera świetlna pociemniała, potwór wycofywał się do szczytu schodów, Yaal zaś dołączyła do mężczyzny. - Jego umysł jest zamknięty. Może być tylko jedno zakończenie, z czego powinniśmy zdać sobie sprawę dawno temu - wyszeptała. - Dokonał wyboru, a teraz musimy dopilnować, aby się spełnił - zgodził się mężczyzna. Ale Yaal była niezdecydowana. Z wahaniem rozejrzała się dokoła. - Tutaj jest coś jeszcze - powiedziała wolno. - Nie czujesz tego, Broc? Uniósł głowę, głęboko oddychając. - To ona! - pierwszy raz spojrzał na Ysmay. - Ona nie jest jego narzędziem - odparła Yaal, przyglądając się Ysmay. - Ona nosiła węża. To inna siła. Hylle działał ze śmiercią, albo ocierając się o śmierć, a to jest moc życia. Jaki czar posiadasz, dziewczyno? Zamiast odpowiedzi wyciągnęła dłoń tak, aby amulet Gunnory stał się dla nich widoczny. Yaal przyglądała mu się przez chwilę, po czym skinęła głową. - Dawno, bardzo dawno temu... Quayth... Obrona Rathonny... Tak, dodając to do rzeczy, które już miał, Hylle mógł stać się naprawdę groźny. - Ale nie powiodło mu się - Ysmay wreszcie przemówiła. - Rzecz takiej mocy musi przejść jako dar - uśmiechnęła się Yaal. - Moc zwróci się bowiem przeciwko temu, kto ją sobie przywłaszczył. Nikt nie będzie próbował czegoś takiego z Rathonną. - Nie znam tego imienia. To amulet Gunnory. - Kogo? - zdumiała się Yaal. - Pewne moce były znane od dawna i nadawano im różne imiona. Rozpoznaję to jako pochodzące od Rathonny. Od najdawniejszych czasów była z nami, starając się dawać wskazówki, gdy zaszła potrzeba. Jeśli Hylle uważał, że może użyć Jej... - Znasz Hylla - przerwał Broc. - Zawsze uważał, że jest ponad jakimkolwiek zagrożeniem i zawsze starał się wprowadzić w życie jakiś plan, który obróciłby porażkę w zwycięstwo. Tak jak robi to teraz, Yaal. Tak, jak robi to teraz! - Gwiazdy wykonały pełen obrót i wąż jest gotów do uderzenia. Nie sądzę, aby pomógł mu tej nocy jakikolwiek plan. Wybiła godzina, abyśmy skończyli z nim wreszcie. Ruszyli razem ku schodom, a Ysmay tuż za nimi. Za nic w świecie nie zostałaby sama w tym nawiedzonym miejscu. Potwór stał u szczytu schodów gotowy do skoku, a jego czerwone ślepia wpatrywały się w nich z nienawiścią... Broc wykonał skomplikowany gest i w jego dłoni ukazał się miecz. Klinga nie miała ostrza i wyglądała na wyciętą z brązowego drewna, ale na jej widok potwór rozpoczął odwrót, wściekle sycząc. Zeszli do pracowni Hylla, w której powietrze nasycone było najrozmaitszymi oparami. W centrum pomieszczenia, na kamiennym palenisku, płonął ogień, ponad którym wisiał potężny kocioł. Hylle wrzucał doń garście czegoś, co brał z pobliskiego kufra, nucąc coś pod nosem i nie zwracając uwagi na przybyłych. - Zgłupiał? - zdziwił się Broc. - Nie liczy chyba na to, że uda mu się powtórnie? - Och, ależ uda się - Yaal wyciągnęła rękę. Żółte oczy węża zaczęły rosnąć, aż zlały się w złotą kulę wiszącą w pomieszczeniu niczym miniaturowe słońce. Nieoczekiwanie dla Ysmay pojawił się potwór, który ruszył przez pokój, ale nie ku nim, lecz ku swemu władcy. Równocześnie amulet w jej dłoni rozbłysł zielonkawym światłem, które uformowane w wiązkę sięgnęło paleniska, nadając płomieniom zielonkawą barwę. Hylle krzyknął przeraźliwie, gdy monstrum ścisnęło jego ramię. Walcząc, objęci w uścisku, wpadli do bulgoczącego kotła. W okamgnieniu złota kula zniknęła, tak jak i zielona wiązka światła, a wrzenie w kotle zamarło. Mętna toń cieczy dokładnie kryła tajemniczą zawartość. * * * Świtało. Zbliżał się nowy dzień. Nie wierząc w to, że żyje, Ysmay stała oparta o ścianę wieży. Przez chwilę cieszyła się, że jest sama. Po chwili ręka Yaal znalazła się na jej ramieniu i już we troje stali na dziedzińcu. - Zmieniło się tu. To nie to samo, Quayth, jakim je pamiętam - stwierdziła smutno Yaal. - Zmieni się - zapewnił ją Broc. - To, co zatruwało jego serce, zniknęło, a dla nas przyszłość... - A co ze mną? - przerwała Ysmay. - Nie jestem już Lady Quayth. Nigdy zresztą nią nie byłam, a w Uppsdale znaczę jeszcze mniej. Byłam jego żoną. Z własnego wyboru tu przybyłam, choć nie wiedziałam kim... czym on jest. Mimo to poszłam za nim bez protestu. - Przyniosłaś nam wolność - odparł łagodnie Broc, przyglądając się jej. - Nie byłaś ani jego żoną, ani jego sługa. Gdyby było inaczej, nie mogłabyś nosić węża i nie byłabyś z nami tej nocy. - Nie mów "żona Hylla", ale raczej "córka Rathonny"! - glos Yaal miał w sobie coś z rozkazu. - Dziwne i bardzo skomplikowane są nieraz zrządzenia losu. Pochodzimy ze starej rasy, a nauka przypisuje nam moc, którą ignoranci obdarzyli bogów. A przecież jesteśmy ludźmi i dlatego zdarzają się między nami i tacy jak Hylle. On chciał okiełznać określone moce, aby... - Chciał więcej - przerwał jej Broc. - Chciał... - Mnie? Może, ale raczej chciał tylko dzięki mnie to osiągnąć. Wtedy był dla nas zbyt silny, choć robiliśmy, co tylko się dało... - Jak ukrycie węża? - spytała Ysma. - Tak. Potem czekaliśmy długo na przybycie kogoś, kto mógłby go użyć. Powiedziałaś, że nie jesteś Lady Quayth, ale nie powtarzaj tego. Hylle użył ciebie, aby dostać się do prawdziwego bursztynu. Ten, który produkował dla swej magii, był fałszywy. Każdy fałsz musi zawierać w sobie ziarno prawdy, aby istnieć. Pragnął się tobą posłużyć, ale nie byłaś mu przeznaczona. Masz prawo być z siebie dumna i szczęśliwa, córko Rathonny. - Witaj w Quayth! - dodał Broc. - Tym razem możesz być pewna, że to prawdziwe i szczere powitanie! Nigdy w to nie wątpiła, ani teraz, ani potem. Nigdy też nie musiała wchodzić do pięcioramiennej wieży, aby przyglądać się bezkształtnej bryle bursztynu, w której wnętrzu człowiek i potwór stali spleceni w nieskończonym uścisku, aby przypomnieć sobie, co tkwi pod pozorami wielu spraw. Kowal marzeń Wiele jest opowieści ubranych w połyskliwą mowę. Niektóre starsze, inne nowe, ale tego ile w nich prawdy, nikt nie wie. Mimo to, nawet w najniesamowitszej z nich leżeć może ziarno prawdy. Tak też jest z opowieścią o kowalu marzeń, choć nikt z żyjących nie może tego dowieść. Zadanie to jest równie łatwe do wykonania, jak osuszenie Fos Tern stołową łyżką! * * * Broson był kowalem w Ghyll. Znał wielkie i małe tajemnice swego zawodu. Umiał obrabiać zarówno brąz, jak i żelazo, a także rozmaite metale szlachetne. Miał on dwóch synów - Amara i Collarda. Obaj byli rośli i zgrabni. Broson cieszył się więc opinią szczęśliwca nie tylko w Ghyll, które leży przy ujściu Ithondale, ale nawet w tak odległych stronach, jak Sym i Boidre. Dwa razy do roku udawał się rzeką do Tryford z małym zapasem swych wyrobów: klingami, okuciami, broszami lub łańcuchami z górskiego srebra... Historia ta wydarzyła się w czasach, gdy nikt nie słyszał jeszcze o najeźdźcach, a High Hallack żyło w pokoju. Tylko banici, leśni rabusie czy inni tacy, urządzali na nich rajdy ze swych ostępów. Dlatego też mężczyznom ze śródgórskich dolin bardzo przydawała się broń. Lordem Ithondale był Vescys, ale mieszkańcy prawie go nie widywali. W spadku po swej matce odziedziczył włości na wybrzeżu, które powiększył, żeniąc się z dziedziczką sąsiednich dóbr. * * * Zdarzenia, o których mowa, miały miejsce trzy lata po drugim małżeństwie Vescysa. Mieszkańcy doliny dowiedzieli się o nich od posłańca. Po raz pierwszy w Ghyll wydarzyło się coś ważnego i ekscytującego. Pewnego dnia z okolicznych wzgórz zszedł handlarz. Jeden z jego kucyków obładowany był bryłami czystego metalu, lecz nawet Broson nie umiał określić nazwy minerału. Błyszczał intensywnie i ten właśnie blask zafascynował kowala. Wypróbowawszy go w ogniu, postanowił wziąć cały ładunek. Handlarz nie chciał podać źródła, z którego pochodził ów metal. Broson domyślał się, że chciał czerpać z tego korzyści. Jako że kucyk kulał, tylko dlatego mężczyzna zgodził się sprzedać ładunek. Zostawił Brosonowi w skrzyni dwa worki stopionych resztek, surową rudę zabierając z sobą. Broson nie od razu zabrał się do pracy. Wprost przeciwnie - spędził wiele czasu oglądając i badając nieznany metal. Zastanawiał się też, co najlepiej byłoby zeń zrobić. Zdecydował się na miecz, szczególnie, że coraz częściej słychać było wieści o planowanym przybyciu Lorda Vescysa do jego najbardziej na zachód położonej posiadłości. Sprezentowanie mu broni, w zrobienie której postanowił włożyć cały swój talent, z rzadkiego surowca, mogło dawać nadzieję przyszłych względów. Roztopienie metalu zostawił Collardowi, który był już dobrze zorientowany w sztuce kowalskiej. Broson postanowił obu synów przyuczyć do obróbki tego metalu, licząc na nowe jego dostawy. Był pewien, że handlarz pojawi się z kolejnym ładunkiem. Nie mógł przewidzieć, że w ten sposób zadał Collardowi śmierć już za życia. Nikt nigdy nie dowiedział się, jakie były przyczyny tragedii. Nikt również nie zauważył najmniejszej nieostrożności w postępowaniu Collarda, który zresztą znany był z solidności. Z niewiadomych powodów nastąpił wybuch, który omal nie rozniósł kuźni. Było sporo rannych i poparzonych. Najpoważniejszych obrażeń doznał Collard. Dla młodzieńca byłoby lepiej, gdyby zginął na miejscu. Gdy wreszcie powrócił do przytomności, po wielu miesiącach walki ze śmiercią, nie był już normalnym człowiekiem. Po wypadku jego połamane ciało wzięła do swego domostwa Sharvana - czarownica i uzdrowicielka. Collard z prostego jak struna, rosłego i krzepkiego młodzieńca, na którego każdy spoglądał z zazdrością, ale i przyjemnością, przeistoczył się w stwora, jakiego można zobaczyć na płaskorzeźbach, wśród ruin pozostałych po Najdawniejszych. Nie tylko ciało było zniekształcone - poruszał się jak człowiek, na którego barkach spoczywa ciężar setek zim. Również jego twarz została nieodwracalnie oszpecona. Sharvana znalazła na to radę. Zrobiła dla niego maskę, z którą się nie rozstawał, ale i wówczas starał się unikać ludzi. Rozumiejąc to, wszyscy starali się nie spoglądać nań, gdy przechodził obok. Collard nie powrócił do domu, lecz zajął starą chatę położoną w ogrodzie. Tam pracował. Sądzono, że pracuje bez przerwy, bowiem prawie wcale nie wychodził na powietrze. Wyremontował wnętrza i założył warsztat, gdyż dziwnym trafem, podczas gdy jego ciało doznało w czasie wybuchu uszkodzeń, zręczne palce i bystry umysł pozostały bez uszczerbku. W kuźni mógł pracować nocami, ale w końcu Broson zakazał tego. Odgłosy kucia przeszkadzały sąsiadom, a mieszkańcy Ghyll również chcieli zapomnieć o nieszczęściu, które ich dotknęło. Collard przestał przychodzić do kuźni. Odtąd nikt nie wiedział, co robi i prawie o nim zapomniano. Następnego lata jego brat poślubił Nicalę z Młyna. Collard nie pojawił się na uroczystości, ani na uczcie. Dopiero trzy lata po wypadku wyszedł z ukrycia i to tylko dlatego, że przybył do kuźni kupiec. Nie był to ten, który przywiózł feralny metal. Collard stał w cieniu przez cały czas, gdy przybysz targował się z ojcem. Gdy transakcja obejmująca partię noży doszła do skutku, wyszedł z cienia i dotknął ramienia handlarza. Bez słowa wskazał mu stół nakryty jakimś materiałem i zastawiony kolekcją małych figurek. Ich kształty były najrozmaitsze, ale żadna nie przypominała zwierząt czy ludzi, których można spotkać na ziemi. Ludzie byli tak doskonale piękni, że mogli być jedynie bohaterami z dawnych czasów. Odnosiło się wrażenie, jakby kaleka świadomie przelał w nie wszystkie swe tęsknoty za normalnym ciałem. Część z nich była z drewna, ale większość, co Broson zauważył ze zdumieniem, wykonana była z tego tajemniczego metalu. Kupiec rozpoznał ich wartość błyskawicznie i zapalił się do transakcji, ale Collard chrapliwym głosem przedstawił takie warunki, że nawet Broson był zaskoczony. Gdy targ został dobity, a kupiec oddalił się, Broson podszedł do syna, w którego twarzy jedynie oczy zdradzały, że ma się do czynienia z żywym człowiekiem. - Collard, w jaki sposób je zrobiłeś? Nigdy nie widziałem czegoś podobnego; nawet u kupców zamorskich w Tryford. Przedtem... przedtem nigdy nie robiłeś czegoś takiego... - głos cichł w miarę, jak długo patrzył na maskę skrywającą twarz syna. Czuł się tak, jakby mówił nie do niego, ale do jakiegoś dziwnego i obcego stworzenia. - Nie wiem... odezwał się chrapliwy głos. niewiele różniący się od zwierzęcego warczenia. - Przychodzą mi do głowy różne myśli, potem je przelewam na materię. Odwrócił się, chcąc odejść, lecz ojciec złapał go za ramię. - Twoja zapłata... - powiedział. Na stole leżały monety zza mórz, płat czerwonego sukna i dwa noże o rękojeściach wyrzeźbionych w rogu. - Zatrzymaj to - chciał wzruszyć ramionami, ale gwałtowny ruch pozbawił jego ciała równowagi, tak że musiał złapać się stołu. - Co za pożytek może mieć coś takiego jak ja z gromadzenia skarbu... Nie ma tej, dla której miałbym to robić. - To po co się targowałeś? - spytał obserwujący cale zdarzenie Amar. Był lekko urażony faktem, że jego młodszy brat, nie rokujący wcześniej żadnych nadziei, nagle okazał się zdolnym zrobić tak doskonałe rzeczy. - Nie wiem - Collard obrócił się ponownie, tym razem kierując maskę w stronę brata. - Sądzę, że chciałem wiedzieć, czy są wystarczająco cenne, aby zainteresować skąpego handlarza... Ale przypomniałeś mi o czymś, ojcze. Wziął ze stołu materiał i złotą monetę z otworem w środku, którą można było nosić na łańcuszku. - Czarownica zrobiła dla mnie wszystko, co mogła. To zabieram dla niej. Reszta niech będzie wkładem do domowego gospodarstwa, skoro nie mogę inaczej zapracować na chleb. * * * Wieczorem zaniósł Sharvanie prezenty. Obserwowała go, kiedy kładł je na stole, w jej domu przesiąkniętym aromatem schnących ziół i naparów. Na belce pod dachem poruszyła się sowa, a inne dzikie stworzenia, tu oswojone, czmychnęły do kryjówek wystraszone jego wejściem. - Już jest gotowa... - wyciągnęła ze skrzyni inną, delikatniejszą maskę. - Specjalnie obrobiony pergamin, odporna na działanie pogody. Szukałam czegoś, co byłoby praktyczniejsze. Wypróbuj ją! A co u ciebie, pracowałeś? Zamiast odpowiedzieć, wyjął z kieszeni najnowszą ze swych figurek. Ciekawe, ile za nią dałby handlarz, biorąc pod uwagę ceny, jakie zaakceptował dzisiejszego ranka. Rzeźba przedstawiała postać uskrzydlonej kobiety z szeroko rozpostartymi ramionami, jakby szykującej się do lotu w przestworza w poszukiwaniu sobie tylko znanego, a mocno upragnionego celu. W porównaniu z nią, te, które sprzedał, wyglądały jak pierwsze odkuwki stali przy gotowym ostrzu miecza. - Widziałeś ją? - Sharvana wyciągnęła rękę ku figurce, ale nie dotknęła jej. - Tak, jak resztę... sny, a gdy się budzę... Odkryłem, że mogę robić podobizny tych ze snu. Jeśli naprawdę jesteś moją przyjaciółką, daj mi ze swoich zapasów coś, co spowodowałoby, żebym zasnął i nigdy się nie obudził. - Wiesz, że tego nie mogę zrobić. Gdybym tak uczyniła, mój dar uzdrawiania zniknąłby, jak woda przeciekająca przez palce. A ty sam nie wiesz dlaczego i o czym śnisz? w jej głosie zabrzmiała nutka podniecenia, jakby wiadomość ta była jej bardzo potrzebna. - Wiem tylko, że kraj, który widzę, to nie Dales, albo nie to Dales, które znamy. Czy człowiek może śnić o dawnych czasach? - Człowiek śni o własnej przeszłości... zresztą dlaczego dary pozwalają widzieć ludziom rzeczy leżące poza zasięgiem ich normalnych zmysłów? - Dary! Jakie dary? - - to słowo w ustach Collarda brzmiało prawie jak zaklęcie. Przeniosła spojrzenie z niego na uskrzydloną postać. - Czy mogłeś kiedykolwiek przedtem zrobić coś takiego? - Wiesz, że nie! Ale moje ręce... oddałbym to wszystko za prosty grzbiet i twarz, na widok której kobiety nie będą krzyczeć z przerażenia. - Nigdy nie pozwoliłeś mi spojrzeć w swoją przyszłość... - Nie! Nie pozwolę! - wybuchnął. - Kto byłby jej ciekaw wyglądając tak, jak ja wyglądam? A co do tego, dlaczego i skąd się biorą te sny i moje późniejsze wyroby... cóż. to. w czym pracuję, nie jest zwyczajnym metalem. Musi być z nim związana jakaś tajemnica, ale ten handlarz nigdy więcej się tu nie pojawił i nie można go było o nic zapytać. - W moim przekonaniu - odezwała się po chwili Sharvana - ów metal pochodzi z którejś z warów ni Najstarszych. Oni też prowadzili wojny, choć ich bronią nie były miecze, oszczepy czy łuki, ale coś znacznie potężniejszego. Mogło się zdarzyć, że ten handlarz natrafił na ruiny jednej z warowni i przywiózł tu resztki takiej właśnie broni. - I co z tego? - To. że przedmioty, których człowiek używa z uczuciem, wykonuje własnoręcznie i nosi przy' sobie, nasączają się pewnym rodzajem... Określiłabym to jako życie. Z latami może to zaniknąć, lecz jeśli pozostałości tych uczuć, tego "życia", zostają nagle wyzwolone... może to w efekcie przerodzić się w coś, co bez ostrzeżenia staje się otwarte. - Rozumiem - mruknął przesuwając dłonią po gładkim blacie stołu. - Gdy leżałem ranny, byłem tak otwarty. ze być może weszły we mnie wspomnienia innych ludzi? - Właśnie! - przytaknęła. - Może widujesz w snach tych, którzy zamieszkiwali Dales przed nadejściem naszych szczepów? - A co to ma wspólnego ze mną? Jakie korzyści może mi to przynieść'? - Nie wiem. ale używaj lego. Jeśli dar nie zostaje użyty, ofiarodawca i cały świat na tym ubożeją. Świat? - zdziwił się Collard. - Wystarczy?, że mogę nimi handlować i zarobić na siebie. Nikt nie musi się o mnie martwić i nie powinien martwić mnie. Wcześnie, ale mimo wszystko nauczyłem się, że każdy musi wędrować ciemną drogą i nigdy nie skręcać ku otwartym, zapraszającym drzwiom. Sharvana milczała. Nagle złapała Collarda za rękę i obróciła dłoń wewnętrzną stroną ku światłu. Wyrwałby ją gdyby mógł, ale w tym momencie jej siła była zbyt wielka. Pochyliła się, studiując wyryte na dłoni linie i bruzdy. - Żadnego przepowiadania przyszłości! - krzyknął. - Czy coś mówię? Jeśli tak bardzo tego chcesz, to nic ci nie powiem! - Puściła jego dłoń. Niepewnie cofnął rękę, pocierając palcami nadgarstek. jakby za wszelką cenę starał się usunąć nieistniejące ślady jej uścisku. - Muszę iść - chwycił nową maskę, aby wypróbować ją dopiero w swojej chacie, gdzie z pewnością nikt nie ujrzy jego twarzy podczas zamiany. - Idź z błogosławieństwem domu - użyła tradycyjnego pożegnania, a słowa te przyniosły mu ulgę. * * * Mijały tygodnie. Wszyscy omijali domostwo Collarda. a i on sam nie zapraszał do siebie nikogo - nawet ojca. Nie pojawił się też następny kupiec. Zamiast niego przybyły wieści z wielkiego świata. Ze świata, o którym opowieści dla mieszkańców Ghyll brzmiały jak ballady harfiarzy. Druga żona Lorda, wychodząc za niego za mąż miała już córeczkę. Do ostatnich dni zresztą wiedziano o niej bardzo niewiele. Dopiero teraz gruchnęła wieść, jak Ghyll długie i szerokie... Do warowni przyjechała bowiem służba i na gwałt zaczęła ją przywracać do stanu nadającego się do użytku, przygotowując w środkowej wieży kwatery. Lord Vescys bowiem wysłał tu swą córkę. Lady Jacindę. aby uleczyła się od chorób miejskich. - Choroby! Collard przystanął w ciemnościach, słysząc donośny głos swej szwa gierki. - Kłamstwo stare jak świat. Gdy Dama Matylda przyszła obejrzeć zioła, mówiła wystarczająco swobodnie. Ta młoda dama nigdy nie czuła się lepiej. Przypomina małe pokręcone stworzenie, wyglądające na dziecko, a nie na dziewczynę w wieku odpowiednim do małżeństwa. Zresztą nasz pan i tak nie znajdzie dla niej nikogo. Chyba, że osłodzi propozycję takim posagiem, jaki mogą wnieść córki Najwyższych. Dama Matylda powiedziała mi, że Lady Gwennan nie chce jej mieć przy sobie. Jest bardzo delikatna i twierdzi, że nie urodzi normalnego syna naszemu panu, jeśli ciągle widzi tak pokraczną istotę! Słysząc te słowa Collard odstawił wiadro i bezszelestnie zbliżył się do okna. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł ciekawość. Z przyjemnością posłuchałby dalszych wynurzeń Nicali. na które zresztą nie kazała długo czekać, tyle tylko, że nie zawierały już nic nowego. Przerwał je dość szybko Broson. domagając się piwa. Gdy znalazł się u siebie, Collard zamyślił się patrząc w ognisko. Zdjął maskę i wolno pocierał twarz dłońmi, rozważając, słowo po słowie, opowieść Nicali. Lady Jacinda ma więc być tutaj ukryta, w dzikim i odległym miejscu, gdzie jej matka nie będzie zmuszona na nią patrzeć... Collard znał oczywiście ten stan' przesąd, zgodnie z którym ciężarna kobieta nie może widywać nikogo, ani niczego. co jest ułomne, aby nie rzucić uroku na dziecko. A Lord Vescys zrobi rzecz jasna wszystko, co może, by zapewnić sobie zdrowego syna. Uczucia Lady Jacindy nie liczą się w ogóle... Ciekawe, czy ta rozłąka sprawi jej ból. czy też, jak on, będzie wdzięczna za możliwość znalezienia ustronia. gdzie nie będzie rzucała się w oczy tym, którzy są normalnie zbudowani. Może chciała być wolna i ucieszy ją przyjazd tu? Pierwszy raz od wypadku został wyrwany z marzeń i zgorzknienia. Zainteresował się kimś, kto oprócz niego żyje na tym świecie. Collard wstał, ujął lampę i zbliżył się do niszy w ścianie, oświetlając stojące w niej figurki. Zebrała się spora gromada - bestii i ludzi... Kiedy krytycznym okiem spoglądał na nie, coś drgnęło w jego pamięci. Wybrał kilka i przyglądając się im w zadumie, obracał je po kolei w palcach. W końcu zdecydował się na tę, która wydawała mu się najbardziej odpowiednia. Ustawił je na stole i rozłożył narzędzia. Figurka wyobraża małe stworzenie, przypominające konia podczas skoku, jak gdyby cieszącego się dopiero co uzyskaną wolnością. Spomiędzy delikatnych uszu stworka wyrastał smukły i połyskujący róg. Collard obejrzał swe dzieło ponownie, po czym zabrał się do roboty. Gdy skończył, tańczący jednorożec był już pieczęcią z ozdobną literą J, ujętą w winne grona, wygrawerowaną w podstawie. Collard wstał od stołu. Przemożna potrzeba, która pchała go do pracy, zniknęła. W głowie zaczęło kołatać pytanie o cel tworzenia. Wkrótce zgasił lampę i pogrążył się w sennych marzeniach. * * * Collard nic był świadkiem przyjazdu Lorda Vescysa i jego córki, choć wszyscy mieszkańcy Ghyll stawili się przed warownią jak jeden mąż. Później dowiedział się, że Lady Jacinda dosiadała kucyka i była tak spowita w materiały, że widać było tylko drobną i bladą twarzyczkę. - Nie pożyje długo - usłyszał oświadczenie Nicali. - Słyszałam, że Dama Matylda posłała po Sharvane, bo panienka przyjechała tylko ze swoją starą piastunką, a ta też jest chora. Nie będzie zabawy w warowni... W jej głosie był autentyczny żal, ale nie z powodu stanu zdrowia nowo przybyłej, ale dlatego, że przepadła szansa na urozmaicenie codziennej szarzyzny. Collard przesunął palcami po swej masce, która, chociaż dbał o nią, niszczała i była coraz cieńsza. Coś kazało mu do wiedzieć się prawdy, której przecież znać nie musiał. Pragnął bowiem usłyszeć coś o dziewczynie. Chciał poznać przyczyny jej kalectwa, dowiedzieć się, czy ona również cierpi z powodu swojej ułomności. Ledwie zapadł zmrok, ruszył do domu czarownicy. W ostatniej chwali zabrał ze sobą pieczęć. W oknach paliło się światło. Collard zastukał na swój sposób. Ku swemu zaskoczeniu zobaczył Sharvane przy ogniu, siedzącą w podróżnej pelerynie z odrzuconym kapturem. W całej postaci widać było dziwne zmęczenie, jakiego nigdy dotąd u niej nie widział. Zbliżył się i ujął jej dłonie. - Co się stało? - To biedactwo, Collard, to okrutne... - Lady Jacinda? - - upewnił się. - Okrucieństwo! Wbrew wszystkiemu ona jest taka dzielna. Przez cały czas mówiła do mnie tak miło i uprzejmie, nawet wtedy, gdy musiałam sprawić jej ból. Piastunka jest stara i schorowana i mimo miłości do swej pani. niewiele może zrobić, aby jej ulżyć. Ta podróż musiała być dla niej zabójcza. Nie poskarżyła się nawet słowem... Piastunka mówiła mi. gdy dałam jej uśmierzający wywar i położyłyśmy ją, że ona nigdy się nie żali. Okrucieństwem jest przywozić ją tu... Collard przysiadł na piętach zasłuchany w słowa czarownicy. Był pewien, że Lady Jacinda podbiła jej serce. Kontynuując swą opowieść, czarownica popijała wonny napar, który jej zaparzył. Nie pytała, dlaczego przyszedł. Była mu za to wdzięczna. Collard, aby rozjaśnić jej myśli, wyjął pieczęć i pokazał w świetle lampy. Sharvana poznała ten dziwny metal - przyczynę jego nieszczęścia. Ostatnio pracował wyłącznie nad tym metalem, gdyż wydawało mu się, że właśnie z niego zrobi najlepsze i najwierniejsze postacie ze swoich snów. Jedna z nich błyszczała teraz w świetle. Sharvana westchnęła głęboko oglądając posążek, a gdy dostrzegła pieczęć, skinęła potakująco głową. - Piękne, Collard. Dopilnuję, aby trafił prosto do jej rąk. - Zaraz! chciał go odebrać, ale dłoń nie wykonała polecenia. - Tak, zaraz! potwierdziła stanowczo. - A jeśli poprosi, to zrobisz ich więcej. Jeśli zdołasz sprawić, żeby zapomniała o swoim smutnym życiu, nawet na tak krótki czas, jaki potrzebuje kropla, aby upaść, dokonasz wielkiej rzeczy. Przynieś twoje wesołe figurki, może i ona uśmiechnie się na ich widok, może i ją oczarują. Collard przejrzał swoją kolekcję i ze zdumieniem zauważył, że niewiele jest "wesołych". Zabrał się więc do pracy i, co dziwniejsze, teraz jego sny były weselsze, a ludzie, których zapamiętał, szczęśliwsi. Dwukrotnie był u czarownicy ze swoimi wyrobami, które tworzył teraz wyłącznie z tajemniczego metalu i, co ciekawsze, w którym mu się bardzo dobrze pracowało. Ich kolejne spotkanie odbyło się tym razem w jego chacie. - Lady Jacinda chce cię widzieć. Pragnie ci osobiście podziękować! - oznajmiła Sharvana. To niemożliwe! wybuchnął, odruchowo podnosząc ręce ku twarzy. - Nie bądź tchórzem - zdenerwowała się. Obawiasz się tej biednej dziewczyny?! Ona tylko chce tobie podziękować. Mówi o tym już od dłuższego czasu. Sprawiłeś jej ogromną radość! Nie zepsuj tego. Wie, co ci się stało i zorganizowała wszystko tak. abyś przyszedł wraz ze mną nocą. przez boczne wejście. Czy i teraz odmówisz? Chciał, ale jednocześnie nie mógł. Pragnienie ujrzenia tej dziewczyny narastało w nim od chwili, gdy o niej usłyszał. Teraz żałował, że tak nieśmiało wypytywał o nią Sharvane. Nie miał bowiem wyobrażenia, jaką osobą jest Lady Jacinda. Mimo obaw. w końcu się zgodził. Collard, mając Sharvane za przewodnika, znalazł się w zamku. Starał się zachować prostą sylwetkę. Maskę dokładnie przycisnął do twarzy i tak stanął przed drzwiami do komnaty Jacindy. * * * Siedziała na krześle, którego oparcie górowało nad nią, przez co wydawała się niezwykle drobna. Długie włosy o głębokim odcieniu miodu, splecione w warkocze, rozrzucone miała na ramionach i ozdobione wstążkami. Co do reszty, widać było jedynie bladą twarz i dwoje białych dłoni, które oparła na stoliku. Na nim ustawione były posążki, ofiarowane jej przez Collarda. Od czasu do czasu gładziła któryś z nich końcem palca. Collard nie mógł potem sobie przypomnieć, jak wyglądało ich powitanie. Czuł się tak, jakby spotkał dawną przyjaciółkę, której długo nie widział, a która także przeżyła w tym czasie wiele nieszczęść. Pytała o jego pracę, on opowiadał o swych snach, a potem powiedziała coś, co zapadło mu głęboko w umysł. - Jesteś błogosławiony, Collardzie o magicznych palcach, że możesz dawać życie swym snom - powiedziała z powagą. A ja jestem błogosławiona, bo dzielisz się teraz nimi ze mną - nazwij je... Collard zaczął nadawać im imiona, z początku wolno, potem coraz śmielej - zupełnie jakby je znał. - Zgadza się! - kiwnęła głową. - Nazywasz je prawidłowo! To wszystko było snem - rozmyślał - wracając przed świtem do wioski. Do idącej obok Sharvany nie odezwał się słowem przez całą drogę, rozpamiętując minuta po minucie wszystko, co zdołał utrwalić. * * * Rankiem Collard obudził się po paru godzinach snu, gnany nieodpartą ochotą do pracy. Przez cały dzień pracował z dziwnym uczuciem, że to, co robi, jest zadaniem niezwykłej wagi. Tym razem pracował nie nad figurką, lecz nad miniaturową komnatą. Komnatą, o jakiej można było marzyć, mieszkając nawet w zamkach Najwyższych. Drewno użył tylko na posadzki i boazerie, a dziwny metal na wszystkie pozostałe elementy. Zasypiał, gdy zmęczenie zwalało go z nóg, jadł, gdy głód skręcał mu wnętrzności. Nie liczył czasu, który pochłaniało i u u jego dzieło. Gdy skończył, uważnie obejrzał swoją pracę, tu i ówdzie nanosząc poprawki. Z niezadowoleniem zerknął na wykute dwa wysokie, ozdobne krzesła. Były puste. Z rozpaczą potarł twarz, której fałdy i szramy po raz pierwszy nic go nie obchodziły. Chwiejnie podniósł się. ruszył w stronę łóżka i padł na nie. Zasnął natychmiast. Gdy się obudził, doskonale wiedział, co musi zrobić. Znów wróciło poczucie braku czasu, więc klął chwile stracone na jedzenie i sen. Pracował z niebywałą ostrożnością. Odkładając narzędzia, z satysfakcją spojrzał na parę usadowioną na krzesłach. Ona - o twarzy Jacindy, ale prosta i piękna, gotowa do jazdy i do tańca, jak nigdy podczas swoich dni. On - Collard obejrzał go ze wszystkich stron - nie, tej twarzy nie znał, ale była jedyną, jaka mogła się tu znaleźć. Collard rozerzał się po chacie jak gdyby nowymi oczyma. W chwilę potem umył się i odział w co miał najlepszego. Wybór nie był duży, ponieważ przez ostatnie lata ubranie było dlań osłoną, a nie ozdobą. Następnie ułożył narzędzia, zebrał wszystkie figurki, które teraz wydały mu się groteskowe i wyrzucił je, jedna po drugiej, do tygla. Zawinął makietę w chustę i ruszył ku domostwu Sharvany. Gdy tam dotarł, zlany był potem mimo zimnych podmuchów szalejącego na dworze wiatru. Ponieważ jego pukanie pozostało bez odpowiedzi, zrobił coś, czego nigdy dotąd nie czynił - odsunął skobel i wszedł do środka bez zaproszenia. Powietrze przepełnione było tajemniczymi zapachami, a dwie stojące na stole świece, płonęły dziwnym, błękitnym płomieniem. Pomiędzy nimi leżały przedmioty mające, tego był pewien. ścisły związek ze Sztuką Magiczną - zwój pergaminu rozłożony i przytrzymywany przez kolorowe skały, naczynie wypełnione iskrzącym się płynem, nóż skrzyżowany z pokrytą różami pałeczką. Obok stołu stała Sharvana. Bał się, że może być zła za to wtargnięcie, ale wyglądało, że oczekiwała go. Zbliżył się na jej niecierpliwy gest. choć dotąd czary zawsze napawały go lękiem. Teraz czuł jednak, że coś traci, a czas ucieka mu gwałtownie. Collard nic położył pakunku na stole, póki mu nie rozkazała gestem. Sharvana zdjęła zasłonę. W błękitnym świetle komnata wyglądała jak prawdziwa, widziana ze znacznego oddalenia. - A więc to jest odpowiedź - odezwała się. wolno podchodząc do makiety, by ją dokładnie obejrzeć i upewnić się, że nadaje się do tych samych celów, co jej przysgotowania. Potem wyprostowała się i przyjrzała Collardowi. - Wiele zdarzyło się ostatnio, nie słyszałeś? - Co miałem słyszeć? Zajęty byłem pracą. Lady Jacinda...? - spojrzał badawczo na czarownicę. - Tak. Lord Vescys zmarł na gorączkę i zdaje się, że jego żona zbytnio się pospieszyła, przysyłając ją tu, gdyż Jacinda jest jedyną jego spadkobierczynią... Nie jest już jedyną zapomnianą dziewczyną, zwłaszcza przez tych, którzy nie życzą jej najlepiej. Lady Gwennan przysłała po nią. Ma poślubić jej brata, Hutharta, aby mogli zatrzymać te ziemie w swej władzy. Nie będzie to normalne małżeństwo, a jak długo po jego zawarciu biedactwo pożyje... Collard słuchał, zaciskając dłonie na krawędzi stołu. Słowa Sharvany wywoływały w nim ból. - Ona... Ona nie może odejść! - wyjąkał. - Nie? A kto ją zatrzyma? Kto stanie na drodze tym, którzy już wszystko zaplanowali? Zyskałą trochę czasu, pozorując chorobę. Piastunka i ja przeraziłyśmy służbę, sugerując śmierć po drodze. A tego się boją - zanim nie będzie małżeństwa. Teraz mówi się o przybyciu tu lorda Hutharta i o małżeństwie na łożu śmierci, jeśli zajdzie taka konieczność. - Co?! - Tej nocy wezwałam siły. których nie ważyłam się molestować dotąd, zwłaszcza ze mogą być wzywane co najwyżej raz lub dwa razy przez każdą z nas. Dały mi odpowiedź... Jeśli mi pomożesz... - Jak? Wysoko na północnym stoku jest świątynia Najstarszych. Siły, które tam działały, mogą być wezwane ponownie, ale muszą mieć jakiś punkt, w którym będą mogły się skupić. Masz to - wskazała na makietę komnaty z doskonałą podobizną Jacindy wewnątrz, wykonaną z metalu. którym posługiwali się Najstarsi. Co może się lepiej nadawać? Trzeba ją tam zanieść, a czasu jest bardzo mało! Collard bez słowa przykrył makietę. Sharvana była tak pewna tego, co mówiła, że nie spytał o nic więcej. Jeśli taktycznie miała rację... Jeśli nie, to i tak nie mógł nic zrobić! Walczyć z tymi, którzy przyjechali zabrać Jacindę wbrew jej woli? On - pokraka ledwie trzymający się na nogach? Lepiej uwierzyć, że Sharvana ma rację. Zwłaszcza, że nikt dotąd nie zaprzeczył, iż Najstarsi nadal posiadają moc. Zbyt wiele słyszano opowieści o takich wypadkach, by w to wątpić. Sharvana tymczasem wyjęła torbę, zapakowała do niej dwie nowe świece i paczkę liści. Połóż to na środkowym kamieniu - rozkazała. Zapal po obu strunach świece, dodając szczyptę ziół do płomienia, nawet jeśli ich tam zobaczysz. Zawołaj potem trzykrotnie: Tallana. Ja muszę wracać do warowni i robić co się da, aby zyskać na czasie. Spiesz się! - Tak - rzucił, kierując się już ku drzwiom. * * * Nie mógł biec. Stać go było jedynie na obłąkańczy trucht, przypominający zataczanie się po nierównym terenie. Na szczęście było niedaleko. Dom czarownicy stał w pobliżu świątyni Najstarszych. Przejście przez pola nie było trudne, ale wspinaczka, która nastąpiła w chwilę potem, wymagała użycia sporej siły. Była co prawda ścieżka, ale ze względu na panujące warunki trudno było ją odnaleźć. Największym problemem były ciemności - dopóki nie zorientował się. że owinięty materią pakunek świeci własnym światłem! Zdarł część osłony i zyskał w ten sposób latarnię. Dwukrotnie potknął się i upadł, kalecząc boleśnie, ale nie ustawał, bardziej troszcząc się o to, co niesie, aniżeli o siebie. Miał przed oczami pobladłą twarz Lady Jacindy, a to, co widział w jej oczach, dopingowało go do dalszego marszu. W końcu doszedł do starożytnej świątyni. Było to zagłębienie stworzone i ozdobione rękami ludzi, czy też jakichkolwiek innych stworzeń, które tu niegdyś panowały. W jego wnętrzu znajdowało się kilka prymitywnych rzeźb. Wydawało mu się, iż przypominają postacie z jego snów, ale były tak zniszczone przez czas i pogodę, że trudno było je rozpoznać. Uwagę skierował na znajdujący się pośrodku głaz w kształcie wschodzącego księżyca, z rogami skierowanymi tak, że Collard stał pomiędzy nimi, gdy ustawiał świece. Obok nich drżącymi rękami umieścił i odsłonił swoje dzieło. Zapalił świece i posypał na płomień szczyptę ziół. Z trudem opanował drżenie rąk. Ze świec buchnął wonny dym. a Collard oparł się o księżycowy ołtarz, krzycząc najdonośniej. jak mógł: Tallan, Tallan, Tallan! Nie wiedział, czego oczekiwać... Stare Siły budziły respekt swą potęgą. Gdy zawołanie pozostało bez odpowiedzi, opadł wyczerpany i zniechęcony na ziemię. Stare Siły - może zbyt są stare i od dawna już bezsilne? - pomyślał. Nagle doszedł go przenikliwy i głęboki głos. Czego chcesz? Próbował się odezwać. Był jednak zbyt oszołomiony i przerażony. Jedynie w myślach, z największym na jakie było go siać uczuciem, błagał za Lady Jacindę. Na wprost miał komnatę, która coraz bardziej lśniła, jakby tysiące lamp paliło się w jej wnętrzu. Wydawało mu się, że słyszy odległy gwar głosów, dźwięki lutni, czuje ciepło, aromat... Słowem - doznaje rozkoszy życia! Życia, które winno być również udziałem Jacindy! Takie. jak to... takie, jakie powinna mieć! Bez słów, które określałyby je... Po prostu wiedział. że jest tak, jak być powinno. Nic lękał się, że dzieje się to w innym czasie i miejscu. Ciepło i światło zapanowało wokół niego! Nie klęczał już w zimnie. Spoglądał w dół na wnętrze komnaty rozciągające się wokół. Przez chwilę wróciła pamięć, że oto znów śni i to z otwartymi oczami! Ale ten sen - odsunął od siebie wszelkie wątpliwości ten sen mógł zatrzymać, mógł go mieć na zawsze! Jego sen... i jej! Obrócił głowę. Lady Jacinda obserwowała go z uśmiechem powitania na ustach... A w oczach... tego blasku nic nie zdoła opisać! Wyciągnął dłoń. na której natychmiast zamknęły się jej dłonie... - Mój panie... Przez chwilę zwątpił w siebie. - Śnimy... - Naprawdę? A więc śnijmy razem i uczyńmy z tych marzeń rzeczywistość! Nie bardzo to zrozumiał, ale w jakiś sposób potrafiła go przekonać. Zaczął zapominać, tak jak ona... Na ołtarzu lśnił dziwny metal, który nagle zaczął opadać kaskadą na ziemię i stopniowo znikać w niej. W warowni Sharvana z piastunką zdmuchnęły świece stojące po bokach zakrytego zasłonami łoża i z uśmiechem skinęły do siebie. A w komnacie wykonanej przez Collarda trwała zabawa - przekute w jawę marzenie. Srebrna smocza łuska I Przybycie obcych Sztorm był silny. Fale uderzały o skały i przelatywały nad rafą osłaniającą port z zakotwiczonymi łodziami. Mieszkańcy Wark byli o nim uprzedzeni, gdyż nikt tak dobrze nie zna czarów pogody jak ci, którzy żyją z wiatru, fali i zmienności morskiego szczęścia. Stracili więc tylko jedną z mniejszych łodzi Omunda, która została wyrzucona na plażę i wymagała naprawy. Tego ranka Omund nie był jedyną osobą na nadbrzeżnych wydmach. Wzburzone morze nie tylko zabiera ludziom to, co jest w stanie dosięgnąć. Zdarza się również, że daje różne skarby. Dlatego wszyscy, którzy mogli utrzymać się na nogach i mieli wystarczająco ostry wzrok, byli tam, szukając tego, co mogło się dziś zjawić jako podarunek. Czasami był to bursztyn, innym razem Deryk znalazł dwie złote monety, bardzo stare, o których Aufricia, czarownica, powiedziała, że pochodzą z czasów Najstarszych. Deryk przetopił więc je, aby zdjąć ze złota zaklęcie. Prawie zawsze znajdowano drewno, wodorosty, z których kobiety robiły barwniki do zimowych okryć, oraz muszle, bardzo cenione przez dzieci. Niekiedy fale wyrzucały wraki statków, jakich większość mieszkańców nigdy nie widziała. Wyjątkiem byli ci, którzy gościli w Jurby, jako że statki nigdy nie kotwiczyły w zatoczce Wark. Tym razem jednak znaleziono obcych ludzi. Początkowo wydawało się, że dryfująca przez głębię ku brzegowi łódź jest pusta. Dopiero po chwili dostrzeżono na jej pokładzie nieznaczne poruszenie. Nie zauważono wioseł. Zebrani na brzegu krzyczeli i wymachiwali rękami, lecz nikt nie dawał odpowiedzi. W końcu Kaleb z Kuźni rozebrał się, przepasał w talii liną i popłynął w kierunku rozbitków. Zamachał energicznie, dając znak, że są ludzie na pokładzie, po czym zamocował na rufie linę. Wkrótce łódź znalazła się na brzegu. W środku leżało dwoje ludzi. Kobieta opierała się na boku, próbując słabymi dłońmi odsunąć z bladej twarzy sklejone solą włosy. Mężczyzna, z raną na skroni, leżał nieruchomo, jakby padł w boju. Sądzili, że jest martwy. Aufricia zsunęła z niego tunikę i zdołała wychwycić bicie serca. Z przekonaniem stwierdziła, że los jeszcze nie zabrał go ze świata żywych. Kobieta natomiast była w szoku. Nie słyszała pytań, targała tylko gorączkowo swe włosy i patrzyła otępiała na zgromadzonych. Oboje zabrano do domu Aufricii. Tak oto obcy znaleźli się w Wark i choć już pozostali tu na zawsze, nigdy nie traktowano ich jak swoich. Upływające dni bardzo zmieniły mężczyznę. Początkowo przypominał małe dziecko, o które trzeba się troszczyć i karmić je. Inaczej było z kobietą. Nie znała języka mieszkańców Wark, ale uczyła się go szybko. Po pewnym czasie zauważono, że Aufricia, która zawsze była szczera, coraz oszczędniej wypowiadała się o swoich gościach. Gdy wypytywano ją, zachowywała się tak, jakby strzegła jakiegoś nader ważnego sekretu. Zobowiązano więc Omunda, aby dowiedział się czegoś o obcych, co mógłby jednocześnie przesłać Lordowi Gaillardowi. Działo się to w roku Salamandry - przed inwazją. High Hallack żyło jeszcze pokojowym życiem i pokojowymi zwyczajami. Ranny wygrzewał się w słońcu, wystawiając na ciepło szramę na skroni. Ciemna karnacja i włosy już na pierwszy rzut oka odróżniały go od mieszkańców Dales. Był smukły i krzepki, a wygląd jego rąk wskazywał na to, że nigdy nie musiał ciężko pracować. Uśmiechnął się szczerze, widząc Omunda, na co tenże odpowiedział równie przyjacielskim uśmiechem. Pomyślał, że plotki kobiet we wsi i rozmowy mężczyzn przy winie, wywoływane przybyciem obcych są dla nich krzywdzące. Nagle przeniósł wzrok na drzwi chaty, które się otworzyły. Stanęła w nich kobieta. Omund patrząc na nią odczuwał dziwny niepokój. Kobieta była prawie tak wysoka jak on i podobnie jak jej towarzysz, szczupła. Wychudzona twarz, uwieńczona ciemnymi włosami, nie wyróżniała się pięknością, ale było w niej coś... Omund był niegdyś w zamku w Vestdale, gdy potwierdzano jego zwierzchnictwo nad Wark. Tamże widział Lorda i Lady w całej ich krasie i potędze. Kiedy spojrzał na tę kobietę ubraną w źle skrojoną jedną z sukien Aufricii, bez żadnych klejnotów i ozdób, poczuł jeszcze większy strach niż wtedy, w zamku. Sprawiały to jej oczy, co później sobie uświadomił. Nie potrafił określić ich barwy, poza tym, że były ciemne oraz zbyt duże jak na drobną twarz i miały w sobie coś intrygującego. Nie zastanawiając się, zdjął czapkę i uniósł otwartą dłoń ku górze, tak, jak zrobiłby przed samą Lady Vestdale. - Witaj w pokoju - jej głos był cichy, zawierał wiele kontrolowanej siły, zdolnej zawładnąć całymi górami. Gdy znaleźli się wewnątrz, siedząca przy ogniu Aufricia nie zrobiła najmniejszego gestu, aby spełnić obowiązki gospodyni, pozostawiając to nowo przybyłej, jak gdyby to ona była właścicielką, a nie gościem. Na stole stał róg powitalnego wina i talerz ciasta. Obca kobieta ujęła delikatnie chłodną dłonią nadgarstek Omunda i usadowiła mężczyznę na honorowym miejscu. Zgodnie ze zwyczajem usiadła naprzeciw niego. - Mój pan i ja wiele zawdzięczamy tobie i twoim ludziom, naczelniku Omundzie - odezwała się, gdy popijał wino. - Dałeś nam drugie życie, co jest największym darem, jaki można ofiarować. Dlatego jesteśmy twoimi dłużnikami. Teraz chcesz się czegoś o nas dowiedzieć i jest to zrozumiałe. Nie miał czasu na zadawanie pytań, ona bowiem kierowała rozmową, a wyglądało to tak naturalnie, że nawet nie protestował. - Przybyliśmy zza morza - kontynuowała - tam, gdzie toczy się wojna, gdyż nadchodzi taki czas, w którym trzeba wybrać między śmiercią a ucieczką. Żaden człowiek nie wybierze śmierci, dopóki ma choć den nadziei, więc i my wypłynęliśmy szukać nowej ziemi. Ludzie z Sulcarheep, którzy są marynarzami, powiedzieli nam o niej i na ich okręcie wyruszyliśmy, ale... Zawahała się i opuściła wzrok na swe dłonie o długich palcach, ułożone na stole. - Był sztorm - ciągnęła po chwili namysłu. - Zniszczył okręt, a mój pan zdążając do łodzi został zraniony przez spadający maszt. Los chciał, że byłam w pobliżu. Nikt więcej nie uratował się, a my zawdzięczamy życie tylko wam. Pomówię teraz z tobą otwarcie. Cały nasz dobytek zatonął, nie mamy nic. Mój pan uczy się życia tak, jak uczą się dzieci. Nigdy nie odzyska tego, co zabrało mu morze, ale na pewno będzie mógł pracować jak inni mężczyźni. Co do mnie, zapytaj Aufridi. Mam określone zdolności, które przewyższają posiadane przez nią i ofiaruję je na twoje usługi. - Ale... czy nie byłoby lepiej, gdybyś udała się do Vestdale? - zaproponował Omund. - Morze przywiodło nas tu i bez wątpienia w tym dziele była jakaś przyczyna - uczyniła jakiś znak nad stołem, a jego strach wzrósł. Wiedział już, że jest taką, jak Aufrida, lecz znacznie od niej potężniejszą. - Pozostaniemy tu - dodała. Omund nie wysłał raportu do Vestdale, a ponieważ podatek zapłacili w Jurby na czas, ludzie Lorda nie mieli powodu, aby przyjechać do Wark. Z początku boczono się na obcą, ale gdy zajęła się Yeleną w czasie porodu - wszyscy prorokowali, że dziecko urodzi się martwe - i dzięki jej wiedzy i umiejętnośdom maleństwo przyszło na świat żywe, przekonano się do niej. Nigdy jednak nie był to tak przyjazny stosunek, jak do Aufridi. Zawsze nazywano ją Lady Almondia, a jego Truan. Nie byli już jednak traktowani tak, jak wkrótce po przybyciu do Wark. Truan zdrowiał szybko i po pewnym czasie mógł już z innymi wypływać na połów. Od niego miejscowi nauczyli się nowego sposobu ustawiania sieci. Poza tym pracował w kuźni, gdzie obrabiał metal przyniesiony ze wzgórz. Wykonał z niego miecz, w którego władaniu wprawiał się tak, jakby od tego zależała jego przyszłość. Częstokroć oboje z Almondia wybierali się na wzgórza, gdzie nikt z Wark nie chodził. Żyła tam płowa zwierzyna, której mięso stanowiło odmianę po ciągłym spożywaniu ryb. Tam też znajdowały się ruiny budowli Najstarszych. W czasach, kiedy ludzie przybyli tu z południa, nie był to dziki i bezludny kraj. Choć Najstarszych było niewielu i trzymali się wysoko położonych okolic, kraj ten jednak należał do nich. Byli dziwni i straszni, nie wszyscy wyglądali jak ludzie. Nigdy jednak nie napastowali mieszkańców i nie szkodzili im. Gdy tych zaczęło napływać coraz więcej, Najstarsi wycofali się. Zostawili po sobie warownie i świątynie, miejsca, w których drzemały stare moce. Ludzie omijali je, nie chcąc ryzykować spotkania z czymś, czego lepiej w życiu nie doświadczać. Jedno z takich miejsc znajdowało się wśród wzgórz górujących nad Wark. Jak mówiono, omijały je nawet zwierzęta oraz zapuszczający się w te rejony myśliwi i pasterze. Nie miało ono złej sławy, raczej sprawiało wrażenie dziwnego spokoju, zawstydzającego przypadkowych przybyszów, którzy swą obecnością zdawali się przeszkadzać czemuś, co nie powinno być nawiedzane. Budowla otoczona była murami sięgającymi człowiekowi do ramienia i miała kształt pięcioramiennej gwiazdy, w środku której stał kamień tegoż samego kształtu, zrobiony na podobieństwo ołtarza. Na końcach, ramion rozsypano piasek o różnych barwach: czerwonej, błękitnej, srebrnej, zielonej i złotej, jak górski metal. Miejsca tego nigdy nie tknęło nawet najlżejsze tchnienie wiatru i wyglądał, jakby był tu od dawna, od czasu opuszczenia okolicy przez właścicieli. Poza murami rozciągały się pozostałości ogrodu ziołowego, do którego Aufrida przychodziła trzy czy cztery razy w ciągu lata, aby zebrać potrzebne jej rośliny. Ona przyprowadziła tu obcych; Później przychodzili tu sami, ale nikt nie wiedział po co. Z takiej właśnie wycieczki Truan przyniósł metal, z którego wykuł miecz. Potem wziął jeszcze więcej kruszcu i sprawił sobie kolczugę. Robota szła mu tak sprawnie, że Kaleb i rybacy z podziwem obserwowali metal zmieniający się w pręt, który później Truan formował w zachodzące na siebie pierścienie. Podczas pracy zawsze śpiewał w jakimś dziwnym języku i wyglądał, jakby był pogrążony we śnie. Czasami Lady Almondia przychodziła do kuźni, obserwowała go z żalem, ale nie przerywała pracy. Nadeszła pierwsza noc jesieni. Lady Almondia wstała zanim wzeszedł księżyc, dotknęła ramienia Aufricii, która leżała na swoim posłaniu. Truan spał, gdy wyruszyły, zostawiając za sobą dom i podążając ścieżką pod górę. Księżyc oświetlił im drogę zanim jeszcze osiągnęły szczyt, toteż widziały drogę tak jasno, jakby niosły ze sobą latarnie. Wędrowały tak, a każda niosła na ramieniu zawiniątko, w wolnej dłoni ściskając laskę pobielonego i osrebrzonego przez światło księżyca pyłu. Kiedy doszły na szczyt, każda z tobołkiem w rękach, księżyc nadal lśnił intensywnym blaskiem. Przeszły przez ogród i mur, a idąca przodem Lady zostawiała odciski stóp na srebrnym piasku. Aufricia pilnie uważała, aby stąpać dokładnie po jej śladach. Razem podeszły do ołtarza. Aufricia wyjęła z zawiniątka nasączone sproszkowanymi ziołami świece i ustawiła po jednej na każdym z ramion. W tym czasie Lady wyciągnęła ze swego pakunku dość topornie wyrzeźbiony z drewna puchar. Wyglądał, jakby wykonał go ktoś, kto nie miał w tej materii żadnego doświadczenia. Było to prawdą - wyrzeźbiła go ona sama. Ustawiła puchar na środku i napełniła do połowy piaskiem każdego z kolorów, z tym że srebrnego wzięła dwukrotnie więcej. Skinęła na Aufricię - wszystko robiły w całkowitym milczeniu - a ta rozsypała wokół pucharu biały proszek. Następnie Lady Almondia przemówiła. Było to zawołanie Imienia i Mocy. Zostało wysłuchane... Z nocnego nieba uderzył strumień białego ognia i zapalił proszek. Blask był tak silny, że Aufricia z krzykiem zasłoniła sobie oczy. Jej towarzyszka zaś stała spokojnie i zaczęła recytację. W miarę jak mówiła, ogień utrzymywał się, choć nie zostało już nic, czym mógłby się żywić. Na koniec wyrzuciła w górę ramiona, a gdy je powoli opuszczała - ogień zanikał. Tam gdzie stał toporny puchar, błyszczało coś, co wyglądało jak wysokiej próby srebro. Lady wzięła to w ręce i zakryła, przyciskając do siebie niczym skarb największej wartości. Świece wypaliły się, nie pozostawiając po sobie śladu. Kobiety bez słowa ruszyły w drogę powrotną. Przechodząc przez mur Aufricia obejrzała się akurat w chwili, gdy piasek zasypywał ich ślady, poruszany jakąś niewidzialną siłą. - Dobrze to zrobiłyśmy - odezwała się Lady. - Pozostało więc tylko zakończenie. - Smutne zakończenie - dodała Aufricia. - Będą dwa. - Ale... - Tak, podwójne życzenie ma szczególną wartość. Mój pan powinien mieć syna, który będzie mu towarzyszył tak, jak jest to zapisane w gwiazdach, ale musi być jeszcze ktoś, kto będzie tego pilnował. - A cena? - Znasz doskonale cenę, moja księżycowa siostro. - Nie... - Aufricia potrząsnęła głową. - Tak! Po stokroć tak! Obie czytałyśmy runy. Nadchodzi czas, gdy jedno musi odejść, aby inne mogło pozostać. Jeśli ten czas nadejdzie trochę wcześniej i ze słusznych powodów, cóż to za różnica? Mój pan będzie miał tych, którzy będą się nim opiekować... Nie smuć się. Wiemy obie, że takie rozstania to otwieranie drzwi, a nie zamykanie. Choć ludzie tego nie widzą, nie smuć się, będziemy się cieszyć. Wydawało się, że cicha i zwykle opanowana kobieta ogarnięta jest wewnętrznym ogniem, jaki jej dotąd nie towarzyszył. Poza tym, jakby wypiękniała. W chacie napełniła puchar specjalnie wybranym z zapasów Aufricii winem i dotknięciem obudziła swego pana. Rozmawiali w swym własnym języku, śmiali się i wspólnie opróżnili naczynie, po czym objęci udali się na spoczynek, jak robią to co dnia mąż i żona. Gdy księżyc szarzał w pierwszych blaskach poranka, została Wypełnioną. Nieco później stało się widoczne, że Lady jest przy nadziei, co już zupełnie zmniejszyło dystans między nią a resztą kobiet, które pospieszyły z radami co do zachowań odpowiednich dla kobiety w jej stanie. Przynosiły jej małe podarunki: sukno do owinięcia dziecka i smakołyki. Lady nie chodziła już ku wzgórzom, lecz zajmowała się domem lub rozmyślała wpatrzona w jeden punkt, jakby widziała tam rzeczy niedostępne zwykłym śmiertelnikom. Truan zaś stał się wreszcie pełnoprawnym członkiem społeczności. Pojechał nawet z Omundem do Jurby, skąd ten ostatni wrócił rozpromieniony, opowiadając, jak to dzięki Truanowi Lord obniżył podatki. Zima przyszła tego roku szybko i ludzie prawie nie ruszali się z domów, poza Dniem Yule, kiedy to odbywała się doroczna Zabawa na Koniec Roku i zaczął się Rok Węża Morskiego. Po niej przyszła wiosna i wczesne lato. W wiosce zaroiło się od dzieci. Lady Almonia nie wychodziła już, a co starsze kobiety rozmawiając o niej w domowym zaciszu, potrząsały ze smutkiem głowami. Widać było, że marnieje w oczach, tak, jakby dźwigała zbyt wielki dla siebie ciężar. Mimo to Lady Almondia i Truan wyglądali na zadowolonych i absolutnie nie zaskoczonych tym, co się dzieje. Jej czas nadszedł pewnej nocy - równie jasnej i cichej jak ta, w którą wybrały się z Aufricią na wzgórza. Aufricia była z nią cały czas, wypisała tajemnicze runy na jej brzuchu, dłoniach i czole. Była to długa i ciężka praca, ale uwieńczona krzykiem nie jednego, ale dwojga dzieci - chłopca i dziewczynki. Lady, zbyt osłabiona, aby się unieść, napełniła z pomocą Aufricii puchar czystą wodą i umoczyła opuszki palców prawej dłoni, po czym dotknęła dziewczynki. W tym momencie maleństwo przestało płakać, wpatrując się w Lady rozszerzonymi rozumnymi oczyma. - Elys - wyszeptała Lady Almondia. Przy niej stał Lord Truan z takim wyrazem twarzy, jakby budził się z długiego i miłego snu wprost w okrucieństwo życia. On też dotknął wody, a następnie dziko podskakującego chłopca i rzekł: - Elyn. Po czterech dniach od porodu Lady Almondia zasnęła i nigdy więcej się nie obudziła. Mieszkańcy Wark odkryli, o ile są ubożsi, gdy jej zabrakło. Lord Truan i Aufricia owinęli ją w wełniany płaszcz i zanieśli ciało na wzgórze. Truan powrócił następnego dnia i nigdy już o Lady nie wspominał. Stał się cichym mężczyzną. Pomagał, gdy było trzeba, ale rzadko się odzywał. Mieszkał u Aufricii, z wielką troską dbał o dzieci. Odtąd ludzie w jego towarzystwie nie czuli się już tak swobodnie. Zupełnie, jakby coś z dostojeństwa Lady przeszło z jej śmiercią na niego. II Czar pucharu Taki był początek tej historii zanim stała się ona moją historią. Opowiedziała mi ją przede wszystkim Aufricia, a także mój ojciec, Truan, gdyż ja jestem Elys. Były jednak sprawy, o których Aufricia mi nie powiedziała, bądź takie, których nie znała. Moi rodzice nie pochodzili, na przykład, z High Hallack, lecz z Estcarpu. Aufricia, będąc czarownicą, znała moc ziół, mogła wytwarzać amulety, znosić ból, odbierać dzieci, miała moc lasu i wzgórz. Nigdy jednak nie próbowała wysokiej sztuki magicznej i nie wzywała Wielkich Imion. Moja matka znała o wiele więcej ze Sztuki, choć używała swej wiedzy rzadko. Aufricia wierzyła, że straciła ona wiele ze swej mocy, gdy opuściła z mym ojcem ojczyznę dla powodów, których nigdy nie poznałam. Ale matka była urodzoną i doskonale wyuczoną czarownicą, tak że Aufricia była przy niej uczącym się dzieckiem. Mimo to istniała jakaś bariera uniemożliwiająca jej pełne użycie swych umiejętności w High Hallack. Dopiero gdy zapragnęła mieć dzieci, sprowadziła to, co niegdyś mogła przywołać samym słowem i zapłaciła drogo - życiem. - Rzucała laski runiczne - powiedziała mi Aufricia. - Pewnego dnia, gdy twój ojciec był na morzu, dowiedziała się z nich, że jej przyszłość jest krótka. Postanowiła więc, że nie zostawi swego pana bez pomocy: bez syna, który mógłby za nim nosić miecz i tarczę. Było rzeczą znaną, że kobiety, z których pochodziła, bardzo rzadko rodzą dzieci, gdyż zakładając pelerynę i wyciągając dłoń po moc, tracą zbyt wiele kobiecości. Muszą złamać przysięgi i to je wiele kosztuje, ale ona uczyniłaby wszystko dla swojego pana. - Elyn jest jego - przytaknęłam. Wyruszył akurat na połów z Truanem. - Ale jestem jeszcze ja... - Tak - odparła nie przerywając ucierania ziół w moździerzu. - Poszła tam prosić moce o syna, ale mówiła też o córce. Myślę, że chciała, aby ktoś zajął jej miejsce na świecie. Jesteś urodzoną czarownicą, Elys, choć to, czego ja cię uczę, jest niczym wobec wiedzy twojej matki. Postaram się jednak przekazać tobie wszystko, co sama umiem. Podczas gdy Aufricia widziała we mnie następczynię mojej matki, przeznaczoną do poznawania starych mocy, ojciec wychowywał mnie jak drugiego syna. Nosiłam spodnie i kaftan, gdyż ojciec nie lubił mnie oglądać w innych strojach. Aufricia sądziła, że dzieje się tak dlatego, iż w miarę jak dorastałam, stawałam się coraz bardziej podobna do matki. Zresztą mój ojciec nie tylko dbał o wygląd - od najmłodszych lat uczył nas obchodzenia się z bronią, najpierw drewnianą, a w miarę dorastania normalną, wykutą w kuźni Wark. Uważam, że o walce wiedziałam więcej niż przeciętny mieszkaniec Dales. Mimo tego krzyczał na Aufricię, gdy dowiadywał się, że spędzałyśmy czas razem wśród wzgórz, szukając ziół, zapoznając się z rytuałami i ceremoniami odprawianymi w określonym czasie i porządku. Widziałam to miejsce o kształcie gwiazdy, otoczone murem, gdzie moja matka przywołała Magiczną Moc Księźyca. Nigdy jednak nie weszłyśmy do środka, choć zioła zbierałyśmy pod murami. Wiele razy również oglądałam puchar, który matka przyniosła z ostatnich czarów. Aufricia trzymała go wśród swych najcenniejszych rzeczy, nie dotykając go nigdy gołymi dłońmi. Miał srebrną barwę, ale gdy ustawiło się go pod innym kątem, widać było kolory rozłożone na jego powierzchni. - Łuski smoka - tak to nazywała Aufricia. - To srebrzysta smocza łuska. Słyszałam o tym w starych legendach, ale nigdy wcześniej nie widziałam, aż do chwili, gdy smoczy ogień zrobił to dla twojej matki. Jest to rzecz posiadająca wielką moc. Strzeż jej dobrze. - Mówisz tak, jakby to było moje... - oglądałam puchar z zachwytem. Faktycznie - była to rzecz tak piękna, jaką ogląda się tylko raz w życiu. - Będzie twój, gdy nadejdzie czas i potrzeba. Jest związany z tobą i z Elynem, ale tylko ty możesz go używać. Mówiłam już o Aufricii, która była mi bardzo bliska, o ojcu żyjącym tak, jakby od reszty ludzi oddzielała go niewidzialna zasłona. Nigdy natomiast nie mówiłam nic o Elynie. Urodziliśmy się razem, ale, poza zewnętrznym podobieństwem, bardzo się różniliśmy. On kochał walkę, szermierkę, a życie w Wark nudziło go. Częstokroć był karany przez ojca za wprowadzanie innych chłopców w kłopoty lub niebezpieczeństwo. Gdy szedł na wzgórza, wpatrywał się w dal z utęsknieniem, jak uwięziony sokół. Nie miał cierpliwości do nauk Aufricii, a w miarę dorastania coraz częściej mówił o pójściu do Jurby, aby wstąpić na służbę do tamtejszego Lorda. Wiadomym było, że w końcu ojciec zezwoliłby na to, ale wojna rozwiązała za nas ten problem. W Roku Ognistego Trola najeźdźcy przybyli do High Hallack. Byli zza mórz, a mój ojciec, usłyszawszy o ich napadach na wybrzeżu, zasępił się poważnie. Wyglądało na to, że są wrogami jego ludu i to dobrze znanymi wrogami. Pewnej nocy z determinacją rozmawiał z nami i Aufricia o człowieku, który zdecydował się postąpić wbrew przekleństwu. Postanowił iść do Lorda Vestdale i ofiarować mu swój miecz oraz wiedzę o przeciwniku, co mogło zwiększyć skuteczność przygotowań obronnych. Widząc jego twarz, wiedzieliśmy, że nic nie zdoła go od tego odwieść. Elyn oświadczył, że pójdzie wraz z nim, a miał dokładnie taki sam wyraz twarzy jak ojciec - zupełnie, jakby byli swoi mi lustrzanymi odbiciami. Ale ojciec wygrał ten pojedynek woli, oświadczając, że obowiązkiem Elyna jest teraz opieka nade mną i Aufricią. Zaklinał się na wszystkie świętości, że przyśle po niego później. Poskutkowało. Ojciec nie wyruszył jednak natychmiast. Zamknął się na długie dni w kuźni. Pewnego razu wybrał się na wzgórza, skąd przyniósł dziwny metal, wyglądający jakby poddano go już obróbce, po czym znów stopiono w jedną masę. Po powrocie, przez kilka dni znowu nie wychodził z kuźni. Przy pomocy Kaleba wykuł dwa miecze i dwie kolczugi. Jedną dał Elynowi, drugą zaś mnie. - Nie posiadam daru przewidywania przyszłości, tak jak wasza matka. - Nigdy nie nazywał matki po imieniu, a teraz przemówił, jak ktoś, kto chce, aby jego słowa były pamiętane w dniach, które nadejdą. - Miałem sen i z mego snu jest to, co leży przed tobą i z czym możesz zdziałać więcej, niż da ci czysta odwaga i duch, moja córko. Choć nigdy nie traktowałem cię jak dziewczynę... jeszcze... Zabrakło mu słów, pogładził kolczugę, jak gdyby była z jedwabiu i, nie patrząc na mnie, odwrócił się gwałtownie, po czym wyszedł, zanim zdążyłam się odezwać. Następnego ranka skierował się górską drogą ku Vestdale. Nigdy więcej go nie zobaczyliśmy. Minął Rok Ognistego Trola i, choć byliśmy w Wark bezpieczni, Omund nie odbył corocznej podróży do Jurby, gdyż grupa okolicznych pasterzy przybyła z wieścią, że miasto złupiono w trakcie krwawej nocy. Mieszkańcy zaczęli radzić. Zawsze żyli z morza, a teraz wyglądało na to, że bezpieczeństwo leży w głębi lądu. Młodzi, którzy nie mieli własnych rodzin, byli za próbą obrony na miejscu. Inni twierdzili, że należy opuścić wioskę i powrócić, gdy nie będzie już groziło niebezpieczeństwo. Przez cały czas mój brat słuchał, ale nie zabierał głosu. Po jego twarzy poznałam, że podjął decyzję. Gdy wróciliśmy do domu, powiedziałam: - Nadszedł czas, gdy nikt nie może dłużej trzymać miecza w pochwie. Jeśli chcesz iść, to idź z życzeniami szczęścia. Wypełniłeś tutaj swój obowiązek, a my wśród wzgórz będziemy bezpieczne, bo kto zna je lepiej niż Aufricią i ja? Przez chwilę milczał, po czym rzekł, patrząc mi w oczy: - Czuję wezwanie, na które muszę odpowiedzieć. Przez rok byłem tu bezczynny. Wiązało mnie jednak przyrzeczenie. Podeszłam do skrzyni i wyjęłam z niej smoczy puchar. Siedząca przy ogniu Aufricią nie odezwała się ani słowem. Gdy postawiłam go na stole, materia opadła i ujęłam go w dłonie. Wtedy Aufricią przyniosła ze swych zapasów butelkę naparu, której nigdy dotąd nie otwierała. Wyjęła korek zębami, trzymając szkło oburącz, jakby w obawie, by nie uronić ani kropli. Napełniła puchar. Płyn był złocisty i wypełniał pokój aromatem żniw i lata. Potem Aufricią wycofała się, pozostawiając nas patrzących na siebie ponad napełnionym do połowy pucharem. Rozluźniłam uchwyt ujmując dłonie brata i zamykając je wokół pucharu. - Wypij połowę - powiedziałam. - Jest to puchar, który należy do nas obojga i musimy się nim zgodnie dzielić. Zrobił to bez słowa, po czym ja wypiłam resztę. - Gdy będziemy rozdzieleni, mogę wyczytać w nim twój los. Kiedy srebro pozostaje bez skazy, takie jak teraz, wszystko jest w porządku, lecz jeśli zacznie się ściemniać... - Teraz jest wojna, siostro, nikt nie jest bezpieczny - przerwał mi. - Prawda, ale czasem zło może być obrócone w dobro. - Elyn wzruszył ramionami. Nigdy nie interesowała go magia, przypisywał jej małe znaczenie. Nie mówiliśmy o niej więc i tym razem. Obie z Aufricią zajęłyśmy się przygotowaniem tego, co niezbędne w drodze i podczas walki, łącznie z woreczkiem uzdrawiających ziół. Wkrótce Elyn, podobnie jak mój ojciec, wyruszył w góry. Wyruszyli też mieszkańcy Wark. Część młodych poszła za moim bratem, gdyż uznawali jego przywództwo. Reszta z nas spakowała dobytek, zamknęła domy i wraz z jucznymi zwierzętami ruszyliśmy ku wzgórzom. To była zła zima. Znaleźliśmy schronienie najpierw w górskiej wsi, gdzie zaalarmowały nas wieści o zbliżaniu się wroga, a potem w samych górach. Żyliśmy w jaskiniach i dzikich ostępach, coraz dalej i dalej przeganiani postępującymi wieściami o rozszerzającej się inwazji. Aufricia i ja często musiałyśmy wykorzystywać swą sztukę leczenia, gdyż. choć nie staczaliśmy bitew, wielu było rannych, potłuczonych, chorych w skutek twardych warunków i złego pożywienia. Przez cały czas, żyjąc w zagrożeniu, nosiłam kolczugę i miecz. Nauczyłam się też dobrze sztuki strzelania z łuku, polując i broniąc się przed tymi, których nęcił nasz nędzny dobytek. Jak to zwykle bywa w takich czasach, na ziemi przestało obowiązywać prawo - liczyła się tylko siła. Celowali w niej renegaci naszej własnej krwi. żerujący na wszystkich, którzy byli zbyt słabi, aby się obronić. Zabijałam w tym czasie wiele razy i nigdy nie miałam z tego powodu wyrzutów sumienia. Ci, którzy ginęli od moich ciosów, nie zasługiwali na miano ludzi. Zawsze też miałam ze sobą puchar, który codziennie rano oglądałam i, jak dotąd, cieszyłam się widząc, że z Elynem jest wszystko w porządku. Czasami próbowałam go dosięgnąć w snach, ale tylko mnie to zniechęcało, przywodząc jedynie na wpół zatarte wspomnienia. W tych dniach szczególnie żałowałam, że matka nie zdążyła przekazać mi choćby części swoich umiejętności. Będąc wysoko w górach, natknęliśmy się na budowle Najstarszych. Z niektórych musieliśmy szybko uciekać, gdyż opanowane były przez zło całkowicie obce naszej rasie. Inne były opuszczone, parę zaś nam przyjaznych. Do tych wchodziliśmy mając nadzieję obudzenia tego, co przed nami. Jednak nasze umiejętności okazywały się za małe. Opuszczaliśmy te miejsca, unosząc ze sobą jedynie uczucie spokoju i wewnętrznego odprężenia, Nie istniały dla nas lata, liczyło się tylko przemijanie pór. Trzeciego lata znaleźliśmy wreszcie schronienie. Było nas już znacznie mniej, gdyż część zmarła, a sporo odłączyło się po drodze, obierając inne kierunki. Pozostało nas, przy zniedołężniałym Omundzie, niewielu: jego młodsi bracia z żonami, dwie córki z dziećmi (ich mężowie poszli z Elynem, za co czasami obdarzały mnie nieprzyjaznym spojrzeniem) - trzy rodziny, w których byli starzy mężczyźni, Aufricia i ja. Znaleźliśmy drogę do małej kotliny, która nigdy nie była zasiedlona, a odwiedzali ją czasami pasterze, po których zostały szałasy. Osiedliliśmy się tu, wraz ze stadkiem owiec i wycieńczonymi kucami. Ludzie żyjący dotąd z morza, zaczęli z podziwu godną cierpliwością pracować, aby wyżyć w górach. W miejscach górujących nad dwoma prowadzącymi do doliny traktami, trzymaliśmy wartę. Pełniły ją przeważnie kobiety uzbrojone w łuki i oszczepy przerobione z harpunów. Warty i system alarmowy były nam niezbędne, gdyż doskonale wiedzieliśmy, co może stać się z bezbronnymi gromadkami uchodźców. Był środek lata drugiego roku naszego pobytu w kotlinie i większość z nas pracowała, zbierając to, co urodziły mamę poletka. Ja trzymałam wartę, gdy zobaczyłam zbliżających się z południa jeźdźców. Uniosłam miecz, aby odbiciem słońca zasygnalizować niebezpieczeństwo wartownikom w dolinie, po czym ruszyłam ustalonymi ścieżkami, aby przyjrzeć się bliżej nieprzyjacielowi. W tych bowiem czasach wszyscy obcy traktowani byli jednakowo. Leżąc na rozgrzanej od słońca skale, mogłam spokojnie już ocenić, że nie stanowią dla nas zagrożenia. Nasze konstrukcje obronne mogły zatrzymać nawet dwudziestoosobowy oddział, a tych dwóch ludzi z pewnością. Zauważyłam, że byli obeznani z wojennym rzemiosłem - mieli zardzewiałe i poniszczone pancerze. Jeden z nich był przywiązany do siodła i gdyby nie to, a także pomoc jadącego przy nim towarzysza, dawno już spadłby na ziemię. Zakrwawione szmaty spowijały jego głowę i ramię. Drugi jeździec natomiast miał owiniętą lewą rękę. Co jakiś czas oglądał się za siebie, jakby spodziewał się pogoni. Miał na głowie hełm, uwieńczony symbolem zrywającego się do lotu sokoła, którego jedno ze skrzydeł było odrąbane. Obaj ubrani byli w strzępy heraldycznych opończ, lecz tak zniszczonych, że nie można było dociec, co niegdyś przedstawiały. Zresztą, nie uczono mnie heraldyki. Jeźdźcy posiadali miecze i kusze, lecz nie mieli ani płaszczy, ani jakichkolwiek zapasów, a ich konie byty okropnie zdrożone. Uniosłam się, cofając jednocześnie w cień i nałożyłam strzałę. - Stać! - zawołałam. Moje polecenie odebrali jak wydane z powietrza, gdyż ten w hełmie rozejrzał się na wszystkie strony. Odruchowo chwycił za miecz. Po chwili zmienił zamiar, rezygnując z ewentualnej obrony i pozostawił go w pochwie. - Pokaż się tchórzu! Stawaj! - głos miał chrapliwy, zmęczony, lecz stanowczy. - Nie tak szybko - odparłam. - Mam coś, co może cię przedziurawić, bohaterze. Złaź z konia i odłóż broń. - Możesz mnie zabić, jeśli chcesz, głosie ze skał - roześmiał się. - Ale nie odłożę swej broni. Jeśli chcesz, to chodź i ją weź. - Teraz już zdecydowanie dobył miecza i trzymał go w pogotowiu. Jego towarzysz jęknął, ten zaś ustawił konia w kierunku, z którego, jak mu się wydawało, dochodził mój głos. - Dlaczego tu przybyliście? - spytałam, pamiętając o tym, że oglądał się za siebie. Jeśli przywiodą duży pościg, to nie mamy szans, aby się tu utrzymać. - Jesteśmy ścigani, co zapewne zauważyłeś. Trzy dni temu w Haverdale tworzyliśmy z innymi tylną straż. Jesteśmy tym, co z niej zostało. Zyskaliśmy czas, tak, jak obiecaliśmy, ale jak wiele... Sądząc z mowy pochodzisz z Kotlin, a nie Houndów. Ja jestem Jervon, kiedyś Marshal of Horse, a to jest Pell - młodszy brat mego pana... Opuściło go napięcie i gotowość do walki. Byłam zupełnie pewna, jakbym czytała przyszłość, że nie są dla nas niebezpieczni, chyba że ściągną za sobą pogoń... Wyszłam więc z ukrycia. Wziął mnie, rzecz jasna, za mężczyznę, a ja nie wyprowadzałam go z błędu. Zaprowadziłam ich do doliny i oddałam pod opiekę Aufricii. Przygotowani do obrony przyjaciele zarzucili mi najpierw, że sprowadzam na wszystkich kłopoty, ale moje pyta nie, czy miałam ich zabić na drodze, zawstydziło ich. Ostatni okres nie wymazał im z pamięci dawnych dni, gdy podróżnych witały otwarte drzwi i poczęstunek, a obrońców cześć i sława, Pełł był tak ciężko ranny, że nie pomagały wysiłki Aufricii. aby powstrzymać cień śmierci. Jervon natomiast, choć lżej ranny, dostał gorączki od źle gojącego się przedramienia i leżał przez wiele dni z rozpalonym ciałem i nieobecnym umysłem. Zanim był w stanie rozumnie przemówić, pogrzebaliśmy Pełła na naszym malutkim Polu Pamięci, gdzie spoczywało już czterech naszych. Stałam przy nim, zastanawiając się, czy i jego spali bezpowrotnie gorączka. Gdy otwarł oczy, przyglądał mi się z uwagą i wyszeptał: - Pamiętam cię... - Podałam mu kubek ziół, unosząc jego głowę. - Powinieneś - odparłam. - Przyprowadziłam was tu. - A mój pan. Pell? - spytał po chwili, nadal bacznie mnie obserwując. - Wyruszył przed nami - odparłam używając określenia ludzi gór. Jervon zamknął oczy. Widać było jak zaciska szczęki. Nie wiem, kim byli dla siebie, ale to, że razem walczyli, bardzo związało ich ze sobą. Byłam pewna, że Jervon robił wszystko, aby tamtego uratować. Nie wiedziałam co powiedzieć. Są ludzie, którzy najlepiej godzą się z losem w milczeniu. Miałam nadzieję, że Jervon do nich należy. Obserwowałam go i oceniałam. Choć gorączka i wcześniejsze przejścia wychudziły go. to jednak widać było, że jest przystojny i dobrze zbudowany, tak jak mój ojciec - z urodzenia był rycerzem. Bezsprzecznie był z Dales. Miał złotobrązowe włosy i jasną, teraz opaloną, cerę. Podobał mi się jego wygląd, choć nie miałam żadnej nadziei, że poznam go bliżej. Wyzdrowieje I odejdzie. Tak, jak mój ojciec i brat... III Matowiejące srebro Jervon nie zdrowiał tak szybko, jak się spodziewaliśmy. Gorączka znacznie go osłabiła. Choć ciężko i wytrwale ćwiczył, nadal nie mógł zmusić palców do odpowiednio silnego uścisku. Mimo to brał udział w naszym życiu. Pracował w polu, bądź pełnił warty. W tym nie miał sobie równych. Zbieraliśmy się nocami, aby posłuchać jego opowieści o wojnie. Mówił o miastach i drogach, o których nigdy nie słyszeliśmy, jako że ci z Wark podróżują tylko wtedy, gdy są do tego zmuszeni. Mówił, że całe południowe wybrzeże jest stracone, a na północ i zachód wycofały się jedynie zdesperowane niedobitki obrońców. Właśnie w trakcie odwrotu został ranny. - Ale Lordowie zawarli pakt - poinformował nas na końcu - z tymi, których, jak mówią, moc jest większa niż ta pochodząca od broni. Na wiosnę tego roku spotkali się z Jeźdźcami i Najstarsi zgodzili się walczyć po naszej stronie. Usłyszałam cichutkie gwizdy zaskoczenia. To, co mówił, było niespotykane -mieszkańcy Dales wchodzący w układy z Najstarszymi. I do tego jeszcze nie z niewidzialną siłą za pomocą czarów, jak zrobiła to moja matka, ale osobiście spotkali się z nielicznymi, którzy pozostali jeszcze na tamtych terenach. Jeźdźcy byli po części ludźmi, po części monstrami. Nic bliższego o nich nie wiedziano, gdyż relacje były skąpe. Nie ulegało jednak wątpliwości, że są wspaniałymi sprzymierzeńcami. Tak wielka była nasza nienawiść do najeźdźców - tych Psów z Alizon - że woleliśmy sprzymierzyć się z potworami, jeśli tylko one zgodziły się walczyć po naszej stronie. Lato dobiegało końca, a Jervon ćwiczył nadal. Teraz zabierał już łuk i znikał w górach. Był samotnikiem, miłym co prawda, ale podobnym do mojego ojca - stwarzał barierę między sobą a światem. Dopóki rana się nie zagoiła, mieszkał u nas. Potem wybudował sobie opodal dom. Nie widywałam go często, chyba że z dala, szczególnie, że moim zadaniem, jako dobrego łucznika, było zaopatrywanie nas w mięso, a odkąd znaleźliśmy pokład soli, mogliśmy sobie pozwolić na gromadzenie zapasów. Pewnego dnia zobaczyłam go leżącego nad strumieniem. Na mój widok zerwał się z mieczem w ręku, ale rozpoznawszy mnie, odprężył się. - Przypomniałem sobie, gdzie widziałem cię pierwszy raz - oświadczył zamiast powitania. - Ale to niemożliwe. Nie mogłaś być z Franklynem z Edale i jednocześnie mieszkać tu? Mimo to przysiągłbym... Odwróciłam się natychmiast. Jeśli widział Elyna, to nasze podobieństwo mogło go zmylić. - To był mój brat bliźniak. Powiedz mi, kiedy i gdzie go widziałeś? - Zaskoczenie zniknęło z jego twarzy. Uspokojony siadł, zabawiając się kamykiem. - Na ostatnim przeglądzie w Inisheer. Ludzie Franklyna wynaleźli nowy sposób prowadzenia wojny: kryją się pozwalając przeciwnikowi przejść do przodu, po czym atakują go od tyłu. To bardzo niebezpieczna i bardzo skuteczna metoda - przerwał, sprawdzając, czy te wiadomości nie wywołają mych obaw o brata. - Będąc synem swego ojca jest tym zachwycony. Nigdy nie sądziłam, że można by go znaleźć daleko od bitwy. - Wygrali wiele bitew, a twój brat jest jednym z najsłynniejszych. Nazywają go Rogatym Wodzem. Nie zabiera głosu w radzie, zawsze jest przy boku Franklyna. Powiadają, że z jego woli jest zaręczony z Lady Brunisendą, kuzynką Iranklyna. Wieści o nim. jako o sławnym wojowniku, były dla mnie normalne, ale to, że jest zaręczony, wprawiło mnie w osłupienie. Od naszego rozsiania upłynęło wiele czasu, a ja wciąż oczami wyobraźni widziałam go takim, jakim wyjechał z Wark - niedoświadczonym i żądnym walki młodzieńcem. Pomyślałam, że jeśli on jest mężczyzną, to ja jestem już kobietą. Nigdy się nią nie czułam. Dla ojca byłam synem, dla Aufricii czarownicą, a dla reszty myśliwym lub wojownikiem, jeśli zaszła taka potrzeb. - Tak, jesteście bardzo podobni - głos Jarvena przerwał mi rozmyślania. - To ciężkie i dziwne życie, jak na kobietę, Lady Elys. - W tych dniach wszystko jest inne - odparłam, aby przypadkiem nie pomyślał, że dla mnie też jest to dziwne i nienaturalne. - I wygląda na to, że tak już będzie zawsze! - mruknął patrząc na swoją dłoń. - Robisz to lepiej! - wykrzyknęłam idąc za jego spojrzeniem. - Wolno, ale poprawia się - zgodził się ze mną. - Gdy będę miał już sprawne ramię, odejdę stąd. - Dokąd? Słysząc to uśmiechnął się nagle, a ja zobaczyłam przed sobą innego człowieka. Niespodziewanie zaczęłam się zastanawiać, jaki on jest naprawdę, jaki byłby, gdyby ciemności wojny nie ciążyły na nim. - Słuszne pytanie. Lady Elys, bo sam nie wiem dokąd jechać, ani jak się stąd przebić do znanych mi dróg. - Śniegi są wczesne na tych wysokościach - powiedziałam. - Jeśli spadną, jesteśmy odcięci od świata. - Spojrzał na górujące nad nami szczyty. - Myślę, że masz rację. Nie pierwszą zimę tu jesteście. Ale co tu robicie, gdy spadną śniegi? - Czekamy, aż się roztopią. Z początku było zimno, z braku drewna - jeszcze teraz wstrząsnęło mną na samo wspomnienie okresu, który przyniósł ze sobą trzy zgony i cierpienie nas wszystkich. - Potem Edgir znalazł czarny kamień, który daje płomień. Zrobił ognisko koło takiego kamienia, który zapalił się i doskonale ogrzał go w nocy. Teraz mamy zapasy na zimę. Musiałeś widzieć skrzynie stojące przy domach. Zimą sporządzamy też odzież, rzeźbimy rogi, robimy różne drobiazgi, które odbierają życiu szarość i monotonię. Mamy również harfiarza o nazwisku Uttar. Opowiada nie tylko stare pieśni, komponuje też nowe, oparte na naszych własnych przeżyciach. Nie można powiedzieć, żebyśmy się nudzili. - I to jest wszystko, czego doświadczyłaś w życiu? - w jego głosie było coś, czego nie rozumiałam. - W Wark mieliśmy więcej zajęć. Było morze, handlowaliśmy z mieszkańcami Jurby, a Aufricia i ja miałyśmy aż nadto sposobności, aby się nie nudzić. - Mimo to jesteś rybaczką. - Nie, jestem czarownicą, myśliwym, wojownikiem... a właściwie... Teraz jestem myśliwym i mam sporo do zrobienia! Wstałam, ale ton jego głosu nie dawał mi spokoju. Czyżby to było współczucie? Czyżby żal mu było mnie, Elys, która w pustej dłoni miała więcej, niż każda inna drewna w skrzyniach. Nie miałam wiedzy matki, ale mimo to mogłam robić rzeczy, o których, jak sądzę, dotąd nie słyszał. Zostawiłam go więc pożegnawszy machnięciem ręki i ruszyłam na poszukiwanie jelenia. Szczęście mi jednak nie dopisało i powróciłam, mając za całą zdobycz jedynie dwa lisy. Przez cały ten czas nie zaniedbywałam oglądania pucharu, choć robiłam to w sekrecie. Na czwarty dzień po spotkaniu nad strumieniem spojrzałam nań i przeraziłam się - połysk był leciutko przyćmiony, jakby spowijała go delikatna mgiełka. Widząc to Aufricia krzyknęła, a we mnie odezwał się po raz pierwszy w życiu prawdziwy strach. Potarłam powierzchnię, ale nie dało to żadnego rezultatu - ta zmiana była wewnętrzna. Było to pierwsze ostrzeżenie, że Elyn jest w niebezpieczeństwie. - Chciałabym zobaczyć... - wyszeptałam. Słysząc to, Aufricia wyjęła skórzaną flaszkę i miedzianą miseczkę, nie większą niż dłoń. Nasypała tam jakiegoś proszku, dodała płynu z kilku butelek, aż uzyskała rubinowy płyn, który dla pewności jeszcze rozmieszała. - Gotowe - oznajmiła. Zapaliłam go od ogniska - buchnął zielonkawy dym o silnym aromacie, wypełniając nim pomieszczenie. Aufricia napełniła dymiącym płynem puchar po brzegi, po czym szybko przelała go do muszli, przed którą siedziałam czując niezwykłą lekkość, mogącą mnie unieść, gdybym siłą woli nie umiejscowiła się na stołku. Nie po raz pierwszy robiłam coś takiego, ale nigdy nie było to dla mnie tak ważne. Byłam więc tak spięta, że gdy pochyliłam się, obraz ukazał się prawie natychmiast, czysty i wyraźny. Widziałam tak, jakbym spoglądała z bardzo dużej odległości do wnętrza pokoju, widząc jednakże wszystkie szczegóły. Noc rozświetlały płomienie świec stojących w potężnym kandelabrze, przy nogach zasłoniętego łoża. Wnętrze okazało się dostatnie, zasłony ręcznie haftowane, a na poduszkach leżała młoda dziewczyna z ludu Dales. Złociste włosy rozsypywały się na poduszce, oczy miała zamknięte - najwyraźniej spała. W cieniu coś drgnęło, a gdy światło padło na twarz tej osoby, rozpoznałam brata - starszego niż go sobie wyobrażałam. Spoglądał na śpiącą, jakby w obawie, że może ją zbudzić, po czym zbliżył się do przestronnego okna, zasłoniętego grubą dzianiną i dodatkowo zabezpieczonego trzema sztabami. Ktoś chciał mieć pewność, że nie da się go łatwo otworzyć. Elyn dobył noża i zaczął mocować się z zamknięciem. Pracował z taką koncentracją, jakby ta praca była najwyższej wagi i nic więcej się nie liczyło. Sądząc po stanie pościeli i po jego ubiorze, niedawno jeszcze leżał obok dziewczyny. Za oknem było coś, co go przyzywało i to tak silnie, że nawet ja czułam słaby ślad tego wezwania. Miałam wrażenie, że rozpalona drzazga dotyka mej skóry! Z wrażenia krzyknęłam i to wystarczyło, aby obraz zniknął. Oddychałam ciężko, jakbym uniknęła wielkiego niebezpieczeństwa, co było zresztą prawdą. To. co wołało Elyna, nie było mocą z naszego świata, chyba że on zmienił się od czasu, gdy piliśmy toast pożegnalny. - - Niebezpieczeństwo... - rzekła Aufricia - to było stwierdzenie faktu. - Elyn jest przyciągany przez coś z... Mroku i to Mroku Największych! - Teraz to tylko ostrzeżenie - wskazała na puchar. - Ślad cienia... - To ostrzeżenie dla mnie. Jeśli jest on mocno pogrążony, to wydostanie go z pułapki nie będzie wcale takie proste. On jest synem swego ojca, nie matki. W nim nie ma śladu daru! - Prawda. Musisz jechać do niego. - Pojadę mając nadzieję, że zdążę - oświadczyłam. - Masz wszystko, co mogłam ci dać - w jej głosie był żal. - Masz też wszystko, co mogłaś mieć po matce dzięki urodzeniu, ale nie masz tego, co chroniło twoją matkę. Byłaś mi córką przez te wszystkie lata, bo poszłam drogą, którą wybrała twoja matka. Nie będę powstrzymywała cię, ale wraz z sobą weźmiesz moje słońce... - przerwała, ukrywając twarz w szczupłych dłoniach, a ja po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że wszystkie te lata przytłoczyły ją. Aufricia nie była już młoda. - Zawsze byłaś dla mnie jak matka - położyłam jej dłonie na ramionach. - Bardzo chciałam, abyś uważała mnie za córkę, ale teraz nie mam wyboru. - Wiem. Mam w pamięci to, co mówiła twoja matka - twoją drogą będzie służenie innym, tak, jak ona to robiła w swoim czasie. Będę się niepokoić o ciebie... - Nie - przerwałam. - Strach skraca życie. Musisz pracować, mówiąc, że nie pojechałam bronić, ale zwyciężać. Uniosła głowę. Wyglądała, jakby czerpała siłę z moich słów. Wiedziałam, że teraz skierowała swą wolę w określonym kierunku, jak szermierz klingę miecza. Znałam jej siłę doskonale. Widziałam, jak walczyła ze śmiercią i wygrywała. Ceniłam to. - Gdzie będziesz szukać? - spytała już innym tonem. - Tam, gdzie zawiedzie mnie ślad. Ponownie udała się do swego magazynu. Po chwili wróciła z kawałkiem materiału, który rozłożyła na stole. Złote linie dzieliły go na czworo, a te z kolei podzielono czerwienią na małe trójkąty. W centrum znajdowały się inskrypcje, których nikt już nie mógł odczytać, ale w których były zawarte Słowa Siły. Wzięła złoty łańcuch z zawieszoną na końcu małą kulką kryształu. Znajdujące się po przeciwnej stronie kółko przesunęła przez palce i wyciągnęła kulkę. Kryształ znalazł się nad centrum rozłożonego materiału. Choć ręka była nieruchoma, kula zaczęła drgać, a po chwili przesuwać się tam i z powrotem wzdłuż jednej z czerwonych linii. Obejrzałam ją dokładnie i zapamiętałam. A więc południe i zachód. I to szybko. Albo, jak ostrzegałam Jervona, zastanie mnie śnieg i nie będzie mowy o jakiejkolwiek podróży. - Jutro - powiedziałam składając szatę. - Tak będzie najlepiej - zgodziła się Aufricią, wracając do swego składu i biorąc się do przygotowania niezbędnych na drogę zapasów, które są równie ważne jak Nauka Czarów. Ja zaś poszłam szukać Omunda. Ponieważ wszyscy wiedzieli czym zajmujemy się z Aufricią, nowiny które przyniosłam, nikogo nie zaskoczyły. Nie wdając się w tłumaczenie powiedziałam, że muszę jechać na ratunek. Omund skinął głową, a obecne u niego kobiety starym zwyczajem krzywo na mnie patrzyły. - Jest tak, jak mówisz. Lady i nie masz żadnego wyboru. Wkrótce więc wyjeżdżasz? - Jutro o świcie. Śnieg może spaść wcześnie tego roku. - Prawda. Cóż, pani, byłaś wobec nas uczciwa i pomagałaś nam tak, jak twoja matka i Lord - twój ojciec, gdy byli wśród nas. Więzy krwi są święte i zawsze należy odpowiedzieć na ich wezwanie. Za wszystko co było, serdecznie ci dziękujemy i... - z tymi słowami podszedł do szafy. - Oto dar, niewspółmierny do twych zasług, ale będzie cię chociaż ogrzewał podczas nadchodzących mrozów. Wyjął płaszcz, który musiał być owocem wieloletniej pracy. Ozdabiało go futro górskiego kozła i purpurowe hafty w odcieniu tak dobranym, ze niemożliwością byłoby go powtórzyć. Był czymś pięknym w naszych warunkach, a poza tym był szalenie praktyczny i ciepły. Podziękować mogłam mu tylko słowami i to dość nieskładnymi. Miałam bowiem już dużo użytecznych rzeczy, ale nigdy nie były one połączone z pięknem. Zrozumiał mnie chyba, gdyż uśmiechnął się i biorąc moją dłoń, złożył na niej pocałunek, jakbym była damą. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że odjeżdżając stąd opuszczam tych, którzy byli mi bardzo bliscy. Wiedziałam również, że część z nich, sądząc po spojrzeniach, cieszyła się z mojego wyjazdu. Powróciłam do domu, gdzie, ku swemu zaskoczeniu, znalazłam Jervona. Siedział przy stole z kubkiem miodu w dłoni, podczas gdy Aufricią pakowała do torby zapasy. Wstał na mój widok. - Czarownica mówiła mi, że odjeżdżasz, pani. - Muszę to zrobić. - Ja także. Odpoczywałem zbyt długo. Dlatego - zwłaszcza że są to dni, w których nikt nie powinien jeździć samotnie, a oczy są potrzebne, aby obserwować obie strony drogi - ruszymy razem. Mówił tak pewnym głosem, że mnie to zirytowało. Zdawałam sobie jednak sprawę, że ma rację. Znał bowiem jak nikt inny niespodzianki i zasadzki wojny. Mimo to nie mogłam powstrzymać się od pytania: - A jeśli nie jadę w tę samą stronę, rycerzu? - Czyż nie mówiłem parę dni temu, że wiem, gdzie może być twój pan? Jeśli będziesz szukała brata na południu i zachodzie, to mogę tam znaleźć wieści o nim. Ale ostrzegam cię, pani. że możemy jechać prosto w paszczę smoka, albo raczej w otwarte pyski Psów! - O tym powinna nas ostrzec twoja znajomość sztuki wojennej - odcięłam się. Nie pozwolę traktować się tak, jak tutejsze nobliwe damy. Jeśli mieliśmy jechać razem, to jako równorzędni i wolni towarzysze, tak w drodze, jak i w walce... Tylko nie bardzo wiedziałam, jak mu to powiedzieć. Aufricią spięła mój płaszcz piękną broszą, z którą, nie muszę chyba dodawać, związany był najsilniejszy czar podróży, jaki mogła przywołać. - A więc o świcie, pani? Nie musimy zresztą iść - mam wierzchowca, a rumak Pełła jest wolny. - O świcie - zgodziłam się ucieszona wieścią o koniu. Południe i zachód. Ale gdzie i jak daleko? IV Coomb Frome Wybraliśmy drogę, która przywiodła Jervona do kotliny. Ryła bardzo stroma i nosiła ślady napraw. Ciekawe, kto je robił - człowiek? Przed nami byli tu tylko pasterze i myśliwi, a to oznaczało, że był to trakt Najstarszych. - Dochodzi do Fortu na odległość Leagrei, po czym zakręca ku morzu - odezwał się Jervon. - Skąd i dokąd prowadzi, tego nie wiem. - Jest dziełem Najstarszych, a kto zna powody ich postępowania? - Nie jesteś z Dales - stwierdził nagle. - Urodziłam się w Wark, więc po części jestem. Rodzice moi pochodzili zza morza, ale nie z Alizon. Pochodzili z kraju już wtedy toczącego wojnę z Psami. Kiedy mój ojciec usłyszał o inwazji, podążył na wojnę. Od tego czasu nie słyszeliśmy o nim, więc najprawdopodobniej zginął. Matka zmarła zaś przy porodzie... Takie jest moje pochodzenie, rycerzu. - Nie, nie masz w sobie nic z tutejszej krwi - mruknął do siebie, jakby nie słysząc, co powiedziałam. - Różne rzeczy opowiadali o tobie ci, którzy niegdyś byli w Wark... - Jak o każdej obdarzonej Talentem - wzruszyłam ramionami. Wiedziałam, że nie wszystko co o mnie opowiadano było przychylne. - Mówili, że zadajesz się z Najstarszymi... - w jego głosie była ciekawość. Przypominał żołnierza stykającego się z nową bronią i próbującego ją zbadać. - Gdybym była w stanie to robić, to czy wyobrażasz sobie, że żyłabym tak, jak dotąd? Czyż ludzie nie mówią, że moc może wszystko - zbudować w jedną noc warownię, zmieść wrogą armię w pył, założyć ogród na litej skale? Widziałeś coś takiego w dolinie? - Raczej nie - roześmiał się. - Ale nauczyłem się szanować czarownice, obojętnie czy pochodzą z wioski, czy z Pałacu Dorm. Poza tym nie wydaje mi się, że Najstarsi mogliby być zainteresowani naszymi codziennymi kłopotami i raczej zniszczyliby kogoś, kto zawracałby im głowę głupstwami. - Musisz ich zobaczyć, nie przychodzą bowiem nieproszeni! Kraj nadal był dziki i pusty. W południe zjechaliśmy z traktu i spożyliśmy posiłek. - Jestem czystej krwi Dalesem - odezwał się niespodziewanie Jervon, leżąc pod drzewem. - Mój ojciec był trzecim synem, więc nie miał ziemi. Zgodnie ze zwyczajem złożył przysięgę Lordowi Dorm i został jego Marszałkiem. Matka zaś była dworką Lady Guidy. Odebrałem dobre nauki, gdyż mój ojciec zamierzał, gdy podrosnę, udać się na północ i tam poszukać swej ziemi, ale przybyli najeźdźcy i nie mogło być o tym mowy. Trzeba było bronić tego, co się już miało... Donn było na drodze pierwszego najazdu - wzięli nas w pięć dni. Mieli nową broń, która pluje ogniem i kruszy skały. Przedarłem się do Harerdale po pomoc. Trzy dni później spotkaliśmy w drodze powrotnej dwóch ocalałych obrońców. Dorm został zmieciony z powierzchni ziemi. Nie został kamień na kamieniu! Gdy dojechaliśmy, wyglądało to jak ruiny po Najstarszych. Nie można było stwierdzić, gdzie była ściana, a gdzie zaczynał się dziedziniec. Mówił to zupełnie spokojnie, najwyraźniej czas przytępił uczucia. Przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej. - Zostałem z Harerdalem i przysiągłem mu. Nie utrzymaliśmy zachodniego traktu, choć zniszczyliśmy diabelską broń Psów. Wyglądało, że nie mają jej więcej, a przynajmniej tak sądziliśmy. Zanim ją stracili, zrobili z niej godny użytek! Każda Warownia na północy została zniszczona. Każda! Nie było też wodza, który mógłby zgromadzić wszystkich z Dales. Psy postarały się o to. Remard of Dom, Myric of Gastendale, Durch, Yonan - wszyscy zginęli w walce, albo zostali zamordowani, a ich zamki zniszczone. Wrogowie znali nasze słabe punkty, a wyglądało na to, że mamy ich sporo. Lordowie nie mogli się zjednoczyć. Mogliśmy tylko cofać się, uderzać i znów cofać. Dawno zostałyby po nas tylko kości, gdyby nie przybyli z północy Czterej Lordowie. Oni wprowadzili wreszcie porządek i przekonali wszystkich, że jeśli się nie zjednoczymy, to zginiemy. Zawiązano więc Konfederację i podpisano układ z Were Riders. Długo to trwało, ale fala się odwróciła. Spychaliśmy Psów krok po kroku, choć kąsali wściekle. My, którzy byliśmy w Ingne Ford, możemy to powiedzieć. Myślę, że gdy przyprze się ich do morza, nastąpi ostateczne rozstrzygnięcie. Ci, którzy ocaleją... jest wiele ruin i jesz.cze więcej ofiar. High Hallack to inny kraj niż ten, który znaliśmy. Nigdy już nie będzie taki sam. - A co ty będziesz robił? - przerwałam mu. - - Pozostaniesz Marszałkiem w Harerdale? - Jeśli przeżyję? - uśmiechnął się. - Nie robię planów. Z pewnością sporo z nas przeżyje, ale będąc rycerzem nie mogę zakładać, że będę między nimi. - Legendy głoszą, iż na wschodzie i północy jest więcej Najstarszych. - Zgadza się, ale lepiej się tym nie przejmować, gdyż jedziemy przez ten kraj. Na noc zatrzymaliśmy się wśród skał. Nie rozpalaliśmy ognia, więc zaproponowałam mu wspólne okrycie się, co przyjął naturalnie. Następnego dnia byliśmy w Ford, w którym nadal widoczne były ślady walki. Jedna ze stron pochowała tam swych zmarłych. - Harerdale to zrobił - Jervon uniósł miecz oddając honory. - A więc zebrali siły i wrócili. Następnie wybrał się na poszukiwania, z których wrócił z tuzinem strzał i wysadzanym kamieniami sztyletem, który, choć przeleżał w wodzie sporo czasu, nie miał śladu rdzy na ostrzu. - Najlepsza robota Psów - stwierdził, zatykając go za pas. - A teraz ruszymy szlakiem kupców na południe, do Treremper, choć tego miasta może już nie być. Nie obozowaliśmy w Ford. Zbyt dużo wspomnień wiązało mego towarzysza z tym miejscem. Zatrzymaliśmy się opodal, w kręgu kamieni, wśród których znać było ślady ogniska. - Tu obozowaliśmy - oświadczył roztrząsając butem popiół. - Sądzę, że jesteśmy bezpieczni. Księżyc świecił wystarczająco jasno, abym mogła zbadać puchar. Świadomość, że nie będę tego robić w samotności, była dla mnie ciężką próbą. Gdy jedliśmy, wydobyłam go i omal nie upuściłam - dolną część pucharu pokrywał ciemny nalot. Jednak Elyn, choć w śmiertelnym niebezpieczeństwie, nadal żył, gdyż inaczej cały puchar byłby czarny. - Co to? - spytał Jervon. Miałam nadzieję, że nie będę musiała odpowiadać, ale nie udało się odwrócić jego uwagi. - To mnie ostrzega przed niebezpieczeństwem, które czyha na mego brata. Wczoraj puchar był matowy, a dziś... Widzisz te chmury? W miarę jak czerń rośnie ku brzegom, zwiększa się niebezpieczeństwo. Jeśli całkiem poczernieje, Elyn będzie martwy. - Jedna trzecia - stwierdził. - Czy możesz w jakiś sposób dowiedzieć się, co to za niebezpieczeństwo? - Nie! Wiem tylko, że nie jest spowodowane losami wojny. On jest pod wpływem jakiegoś czaru. - My nie praktykujemy czarów poza tymi, które uprawiają czarownice. Psy wcale się na tym nie znają, a więc... Najstarsi... Wolałam nie myśleć, dlaczego Elyn zdołał obudzić to starożytne zło. Nie miał przecież żadnego doświadczenia w tych sprawach. - Czy możesz poznać przyszłość? - spytał Jervon. - Tutaj nie. Nie mam przedmiotów do tego potrzebnych... - urwałam, ponieważ właśnie przypomniałam sobie nauki Aufricii i jej pewność o mej sile. Więź między mną a Elynem była najsilniejszą z możliwych. Kiedy spoglądaliśmy na siebie, to tak, jak byśmy patrzyli w lustro. Dlatego też... - Daj mi butelkę z wodą! - poleciłam. Wyjęłam jedną z chust zabranych do opatrywania ran, rozsypałam na niej trzy rodzaje ziół i zmoczyłam to wszystko wodą, po czym starannie umyłam miksturą ręce. Oczyściwszy się w ten sposób, wzięłam puchar i wpatrywałam się weń tak, jak poprzednio w muszlę. Tym razem był pusty. Starałam się wyrzucić z pamięci wszystko poza Elynem - tym gdzie jest i co robi. Nagle poczułam, jakbym znalazła się w pucharze. Otaczała mnie wokół srebrzysta poświata, przez moment nawet mnie oślepiła. Kiedy mogłam już patrzeć, stwierdziłam, że znajduję się wśród gładkich i lśniących kolumn. Nade mną nie było nic prócz rozgwieżdżonego nieba i jasno świecącego księżyca. Kolumny nie stały w rzędach, przypominały rodzaj spirali. Kiedy się weszło między nie, można było zbliżać się wyłącznie do czegoś, co leżało w ich sercu. Raptem poczułam strach, jakiego nie zaznałam nigdy dotąd. To, co czekało w centrum spirali, było tak dalekie od życia jakie znałam, że budziło grozę. Nagle wszystko się zmieniło - zupełnie jakby zostało zasłonięte maską lub tarczą. Strach zastąpiło uczucie wspaniałości i potrzeba zobaczenia jej źródła. Ponieważ wcześniej poznałam naturę tego, co tu przebywało, czar nie zadziałał na mnie i nie dałam się zwieść temu uczuciu. W pole mego widzenia wjechał na bojowym koniu i w pełnej zbroi rycerz. Przed kolumnami uwiązał wierzchowca, a sam z determinacją ruszył w głąb spirali. Chciałam krzyczeć, rzucić się między Elyna. a wejście w ciemności, gorszych niż śmierć, ale nie mogłam się ruszyć... - Elys! - ktoś mną potrząsnął. Siedziałam skulona nad pustym pucharem. Świecił księżyc. Kolumny i upiorne spirale zniknęły. Szybko podniosłam puchar do światła, obawiając się ujrzeć czerń pochłaniającą blask. Skoro Elyn znajdował się już w pułapce, to jak mogłam go uratować? Cień jednak był tam. gdzie poprzednio - na jednej trzeciej wysokości. - Co widziałaś? - dopytywał się Jervon. - Ty... wyglądało to tak, jak byś ujrzała coś strasznego, krzyczałaś imię brata, chcąc wyrwać go głosem z objęć śmierci! Jervon znał okolicę lepiej ode mnie, toteż powinien wiedzie, gdzie jest miejsce, które dane mi było ujrzeć. - Posłuchaj - rzekłam, odkładając puchar. Streściłam mu najlepiej jak mogłam moje widzenie. Opowieść zakończyłam pytaniem o rejon poszukiwań. - Nie w Treremper i nie w jego pobliżu - stwierdził po chwili Jervon. - To zabarykadowane okno... gdzieś... kiedyś... o tym słyszałem. Mam! Warownia Coomb Frome! Dawna legenda głosi, że z tego okna można zobaczyć stare, odległe wzgórza, a jeśli jakiś mężczyzna spojrzy tam o określonej porze - dosiądzie konia i ruszy w drogę, z której nie ma powrotu. Poszukiwania takiego jeźdźca nie dają żadnego efektu. Warownia ta nie jest już więc siedzibą władcy, ale garnizonu. a okno jest dokładnie zabezpieczone. Ale to wszystko działo się w czasach mego pradziada! - Możliwe, że stała się na powrót siedzibą Lorda. Sam mówiłeś, że mój brat był zaręczony, a z tego, co widziałam, jest już żonaty. Nie ma co, jedziemy do Coomb Frome! * * * Powitanie, jakie nam sprawiono w Coomb Frome, stanowiło nie lada niespodziankę. Gdy pierwsza warta zatrzymała nas biorąc mnie za Lorda Elyn, nie protestowałam, chcąc jak najwięcej dowiedzieć się o tutejszych zwyczajach. Moje tłumaczenie o zwiadzie nie było zbyt przekonywające, ale wyglądało na to, że są szczęśliwi widząc mnie z powrotem. Jervon nie zaprzeczył tej wersji, choć z początku w jego oczach malowało się zdziwienie. Udawałam wielką niecierpliwość, pragnąc czym prędzej zobaczyć się z "żoną" (tak, jak sądziłam, Elyn był małżonkiem Lady Brunisendy), co spotkało się ze stłumionym śmiechem i szeptami wśród żołnierzy. Najstarszy poinformował mnie, że żona wzięła sobie do serca mój wyjazd i od tego czasu nie opuszcza komnaty. Kiedy to usłyszałam, pognałam do zamku. Tu znalazłam się w tej samej komnacie, którą widziałam podczas pierwszej wizji. Zastałam tam znaną mi dziewczynę. Była w towarzystwie starszej kobiety, mającej w sobie coś z Aufricii. Zaliczyłam ją do tego samego rodzaju ludzi. - Elyn! - krzyknęła na mój widok dziewczyna, porywając się z łoża ze łzami w oczach. Siedząca przy niej wpatrzyła się we mnie, po czym uniosła dłoń i nakreśliła znak, który dobrze znałam i na który automatycznie odpowiedziałam. Wytrzeszczyła oczy w zdumieniu, ale ja musiałam się zająć Brunisendą, gdyż jej powitanie przybrało cokolwiek trudne do opowiedzenia formy. Coś musiało do niej w końcu dotrzeć, gdyż cofnęła się nagle z przerażeniem w oczach. - Ty... zmieniłeś się. Mój panie... co oni ci zrobili? - spytała, po czym ze śmiechem skoczyła ku mnie, sięgając paznokciami mej twarzy. Kobieta błyskawicznie powstrzymała ją i wymierzyła siarczysty policzek, ucinając histerię. Brunisendą wzdrygnęła się spoglądając na mnie. - Ty nie jesteś Elynem! - odezwała się kobieta i rozpoczęła recytację, którą również znałam, toteż przerwałam ją, zanim skończyła wypowiedź. - Jestem Elys. Czy brat nigdy nie mówił o mnie? - Elys... Elys.. - w głosie dziewczyny wyczuwało się zastanowienie. - Ale Elys jest jego siostrą! A ty jesteś mężczyzną, który wygląda jak mój pan! Przybyłeś tu, aby mnie oszukać! - Jestem Elys, a jeśli brat mówił o mnie cokolwiek, to wiecie zapewne, że jesteśmy bliźniętami. Walczyć zaś nauczyliśmy się jeszcze w dzieciństwie, choć dorastając wybraliśmy różne drogi. Mimo to jesteśmy ze sobą ściśle związani. Gdy dowiedziałam się, że jest w niebezpieczeństwie, przybyłam tak, jak on przybyłby, gdyby dowiedział się, że coś mi zagraża. - Ale... jak się dowiedziałaś, że on... zaginął wśród wzgórz? Nie wysyłaliśmy żadnego posłańca, trzymając to wszystko w sekrecie. Dziewczyna obserwowała mnie teraz tak samo podejrzliwie jak jej towarzyszka. Zaczynałam domyślać się, że niedługo będzie wolała samotność, aniżeli moje towarzystwo. Teraz jednakże miałam ważniejsze sprawy na głowie. Jej towarzyszka postąpiła krok do przodu, nadal przypatrując mi się uważnie, jakbym miała wymalowany jakiś znak rozpoznawczy. Nagle odezwała się. - To prawda, pani, Lord Elyn mówił o sobie niewiele, poza tym, że jego rodzice nie żyją, a siostra przebywa wśród ludzi, którzy opiekowali się nią od dzieciństwa. Domyślam się jednak, że mógł nam powiedzieć więcej, a z pewnością nie powiedział wszystkiego - ponownie wykonała znak, co przekonało ją, że nie jestem terminującą w Wiedzy. Skinęła głową jak ktoś, dla kogo wszystko jest jasne. - To musiało być spojrzenie w przyszłość, pani, a więc musisz także wiedzieć, gdzie on teraz jest - dokończyła. - To magia Najstarszych - wyjaśniłam. - I to z Mroku, nie ze Światła, a zaczęło się od tego... Przeszłam obok dziewczyny, która zdawała się nadal nic nie rozumieć i podeszłam do okna, z którym mocował się mój brat. Teraz było zamknięte i wyglądało, jakby nikt nie próbował go otwierać. Gdy położyłam dłoń na najniższej antabie, usłyszałam z tyłu stłumiony krzyk. Lady Brunisenda z przerażeniem w oczach zatoczyła się, krzyknęła i padła między pościele. V Czarownica szybko zbliżyła się do Brunisendy, po czym spojrzała na mnie. - To tylko omdlenie. Lepiej będzie, jeśli nie usłyszy tego, co masz do powiedzenia, gdyż magii obawia się nade wszystko. - Mimo to służysz jej. - Ach, jestem jej niańką, a ona nie ma pojęcia, czym się zajmuję. Od dzieciństwa obawiała się Klątwy, która ciąży nad jej Domem. - Klątwy? - To, co leży poza... i czeka... - wskazała na okno. - Opowiedz mi o tym. Nie należę do tych, które mdleją. Najpierw jednak zdradź mi swoje imię. Uśmiechnęła się. Ja także, wiedząc, że jedno imię ma dla świata, a drugie dla Sztuki. - Nie jesteś osobą nie potrafiącą słyszeć lub widzieć najgorszego. Co do mego imienia - tu jestem Damą Wirtha... jestem także Urice... - Damą? - dopiero teraz zwróciłam uwagę, że nie nosi barw Domu, ale szary, szczelnie osłaniający dało strój mniszek. Słyszałam, że status Damy i Stara Wiedza wykluczają się, jak też i to, że mniszki nie wychodzą ze swego zamknięcia po końcowych ślubach. - Damą - powtórzyła. - Wojna postawiła wszystko na głowie. W ubiegłym roku Psy zajęły Dom Kanthy Dwakroć Urodzonej. Uciekłam i znalazłam się tutaj, tym bardziej że złożyłam śluby po zaręczynach. Kantha Dwakroć Urodzona znała Starą Wiedzę, toteż jej córki tym się różnią od innych mniszek, że posiadają podobną. Ale mówiłyśmy o imionach... czy masz jakieś? - Zostałam błogosławiona w pierwszym imieniu nadanym mi według zwyczajów ludu, z którego wywodziła się moja matka... - Czarownice z Estcarpu! Musiałaś posiąść wiele z ich wiedzy, skoro zdecydowałaś się tu przybyć i pomóc bratu. - Powiedz mi o Klątwie, gdyż musi być związana ze zniknięciem Elyna. - Jest zapis, że Pierwszy tego Domu - Ingaret, z którego pochodzi moja pani, miał ciągoty ku dziwnej wiedzy, lecz nie starczało mu cierpliwości i dyscypliny, aby podążać znanymi drogami. Podjął więc ryzyko, o jakim nie pomyślałby normalny człowiek. Samotnie udał się do miejsc Najstarszych i stamtąd przywiózł sobie żonę. Nie mieli dzieci. Zaczął się lękać, gdyż pragnął kontynuacji rodu. Spłodził więc syna, a potem córki z kobietą, którą trzymał w ukryciu. Czy mógł być aż takim głupcem, aby sądzić, że to też utrzyma w tajemnicy? Pewnej nocy przyszedł, aby zaznać rozkoszy z małżonką i zastał ją siedzącą w fotelu, z którego zwykle ferował wyroki. Przed nią, trzymając dzieci na kolanach, siedziała kobieta, ich naturalna matka. Patrzyli prosto przed siebie, jakby byli odurzeni. Gdy zwrócił się do żony, żądając wyjaśnień, co i dlaczego czyni, odparła ze słodkim uśmiechem, że troszczy się wyłącznie o jego wygodę. Sprowadziła pod dach tych, którzy zaspokajali jego ciało, aby nie musiał tułać się w nocy i przy złej pogodzie, gdy będzie chciał ich zobaczyć. Potem powstała, a Ingaret spostrzegł, że stracił władzę w nogach. Ona tymczasem rozebrała się z sukien i klejnotów, które jej podarował. Naga podeszła do tego okna i stojąc na parapecie, odezwała się słowami, które mimo upływu wieków nie zostały zapomniane: "Będziesz wzywany, będziesz szukał i w trakcie tych poszukiwań będziesz zgubiony. Odrzuciłeś bowiem to, co miałeś, a to będzie przez lata wzywać innych, którzy również zaczną szukać, ale nie odnajdzie się nikogo z nich!" Kończąc odwróciła się i skoczyła w otchłań. Gdy Lord Ingaret, zwolniony z czaru, dobiegł do okna, było za późno. Zebrał potem wasali i uznał swego syna, unosząc go na tarczy; jego matka po tej koszmarnej nocy nie odzyskała w pełni zdolności myślenia i wkrótce zmarła. Lord nie ożenił się ponownie. Czterdzieści lat później wstał w nocy, przywdział zbroję i odjechał. Nikt go już nie ujrzał. Przez lata, inni - czasem Lordowie, czasem ich dzieci lub mężowie dzieci, bliscy władcom Coomb Frome - spoglądali podczas pełni przez to okno i odjeżdżali, by nigdy nie wrócić. Trwało to tak długo, aż okno zostało zapieczętowane, a rodzina wyprowadziła się stąd. Tak więc ostatnimi czasy nie było więcej zniknięć - aż do pojawienia się twego brata. - Skoro minęło wiele lat, możliwe jest, że to, co czeka, jest w wielkiej potrzebie. Masz wszystko, co potrzebne do spojrzenia w przyszłość? - spytałam. - Chcesz tu próbować? Siły Mroku muszą mieć wielką potęgę w tej komnacie! Miała rację i doskonale zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale było to konieczne. - W gwieździe księżycowej... - zasugerowałam. Skinęła głową i wyszła. Ja zaś zabrałam się za torby podróżne i wydobyłam puchar. Omal go nie upuściłam - krąg blasku był szeroki tylko na dwa palce, mierząc od krawędzi. To była moja jedyna nadzieja. Czarownica powróciła tymczasem z zapasami. Najpierw przy pomocy białego proszku nakreśliła na podłodze pięcioramienną gwiazdę w linii prostej z oknem. Następnie na każdym ramieniu ustawiła białą świecę. Gdy to zrobiła, spojrzała na trzymany przeze mnie puchar i głośno wciągnęła powietrze. - Smocza łuska. Skąd masz rzecz tak wielkiej mocy, pani? - Został wykonany dla mojej matki przed moim urodzeniem. Z niego zostałam ochrzczona, jak również Elyn, i z niego piliśmy toast pożegnalny. Dlatego ma moc ostrzegania o niebezpieczeństwie. - Niezwykłą siłę miała twoja matka, jeśli zdołała spowodować powstanie czegoś takiego... Słyszałam, że jest to możliwe, ale cena jest bardzo wysoka... - Zapłaciła ją bez wahania. - Tylko ktoś odważny mógł się na to zdobyć. Jesteś gotowa? Dam ci taką osłonę, jaką jestem w stanie zapewnić. - Jestem gotowa. Poczekałam, aż zamieszała płyn, po czym wstąpiłam w gwiazdę, a ona zapaliła świece. Usłyszałam, że recytuje Wezwanie, ale jej głos był słaby i daleki, jakby dzieliła nas wielka odległość, a nie dystans wyciągniętej ręki. Płyn zabulgotał wypełniając mi nozdrza aromatem. Kiedy zapach się rozwiał, płyn w pucharze przypominał lustro. Czułam, jakbym unosiła się w powietrzu, mając pod sobą spiralną kolumnadę, w centrum której stali ludzie nieruchomi jak głazy - nie oddychali. Stali także w spirali, a ostatnim z nich był Elyn! Siłą woli wycofałam się między równo płonące świece. - Widziałaś go? - Tak. Wiem też gdzie jest, ale, aby go uratować, należy się pospieszyć. - Stal i broń go nie uratują. - Wiem, na moją korzyść przemawia fakt, że dotąd żaden ze złapanych nie miał bliskiego pokrewieństwa z osobą taką jak ja. Miałam zbyt mało czasu, aby to w pełni wykorzystać. Jeśli się nie pospieszę, Elyna nie da się uratować. - Czy jest stąd prywatne wyjście? - spytałam. - Tak. Pójdziesz tam natychmiast? - Nie mam wyboru! Ze swych zapasów dała mi dwa amulety i zbiór ziół. Przeprowadził mnie umieszczonym między murami korytarzem - drogą ucieczki w razie niebezpieczeństwa. Jej służąca przywiodła mojego konia. Uzbrojona - wyruszyłam. Nie wiedziałam, jak daleko będę jechać, toteż poganiałam wierzchowca, gdyż teraz głównym wrogiem był czas. Przemknęłam między patrolami używając często Sztuki, aby zejść im z oczu. Znalazłam się w dzikim i groźnym kraju, gdzie wielokroć trzeba było szukać drogi, bądź wyrąbywać ją sobie przez chaszcze. Zorientowałam się, że jestem śledzona. Mogli to być ludzie z Warowni, zaniepokojeni ponownym zniknięciem swego pana. Jednak każda ingerencja mogła skończyć się fatalnie dla Elyna. Poszukałam osłony wśród krzaków i z mieczem w dłoni czekałam, co nastąpi. Ktokolwiek to był, był mistrzem w podchodzeniu. Tak musieli jeździć ci, którymi dowodził mój brat. Zbliżył się tak cicho, że gdyby nie przypadkowe spłoszenie ptaka, nie zauważyłabym go. Ale nie był to nikt z ludzi brata, lecz Jervon, o którym po opuszczeniu zamku na śmierć zapomniałam. Tylko czego on tu szukał? Dlaczego nie próbował znaleźć swego pana? - Czego szukasz na tej drodze, rycerzu? - z tymi słowami wyszłam z ukrycia. - To ma być droga? - zdumiał się unosząc brwi, robił tak zawsze, gdy był zaskoczony. - Nie nazwałbym tak tych wertepów, ale nie będę się sprzeczał. A co tu robię? Czyż nie mówiłem wcześniej, że nie należy się zapuszczać gdzieś samotnie, jeśli można w kompanii? - Nie możesz iść ze mną! - sprzeciwiłam się gwałtownie. To, co mnie czekało u celu, było bitwą o jakiej on nie miał pojęcia, a w finale mógł być bardziej wrogiem niż sprzymierzeńcem. - Cóż, więc jedź sama, pani... - ustąpił tak łatwo, że aż mnie to zdenerwowało. - A ty będziesz deptał mi po piętach? Jervon, to nie jest miejsce dla ciebie, to jest robota dla czarownicy. Muszę sprzeciwić się klątwie Najstarszych i to na tyle mocnej, że działającej do dziś. - A czy ja nie wiem o tym od samego początku? - spytał nie zmieniając wyrazu twarzy. - Idź i walcz czarami. Wiedz jednak, że jest to teren, gdzie można łatwo spotkać ludzkie wilki. Co się stanie, jeśli ugodzi cię strzała lub ostrze, zanim osiągniesz cel, lub wtedy, gdy będziesz zajęta magią? - Nie przysięgałeś mi, a poza tym masz swego Lorda, którego odszukanie jest twym obowiązkiem. - Nie przysięgałem ci, Lady Elys, ale obiecałem sobie, że będę przy tobie i nie próbuj czarami odwieść mnie od tego. Dama z Warowni dała mi to - sięgnął pod pancerz, skąd dobył rzemyk z zakręconym krzyżem, wykonanym z księżycowego srebra. Zaczęło mnie zastanawiać, po co Dama posłała za mną kogoś zupełnie nie obeznanego ze Sztuką. - Nich będzie - skapitulowałam. - Ale jedno kładę ci na sercu: jeśli poczujesz do mnie choćby najlżejszą niechęć, mów mi o tym od razu. Są czary zmieniające przyjaciół we wrogów i przynoszące straszliwe przykrości. - Zgadzam się - odparł Jervon. Tak oto resztę dnia jechałam już w towarzystwie. O zmroku zatrzymaliśmy się na wzniesieniu, gdzie stały dwa wielkie bloki skalne. Tu zsiedliśmy z koni. - Wiesz dokąd iść? - spytał po raz pierwszy tego dnia. Przez całą drogę zachowywał się tak cicho, że gdyby nie dochodzące od czasu do czasu odgłosy stąpań jego konia, nie wiedziałabym, że mam towarzysza. - Jestem przyciągana - stwierdziłam, nie wdając się w szczegóły. Czułam to coś przed nami, niecierpliwiące się. jakby było teraz rozbudzone. Zdawałam sobie sprawę z tego, że obojętnie jak dobrze przyuczona, nie jestem równorzędnym przeciwnikiem dla Najstarszych. - Jesteśmy blisko? - spytał. Blisko, a to oznacza, że musisz tu zostać. - Pamiętaj, co ci powiedziałem. Pójdę tam, dokąd poprowadzisz. - Ależ tutaj nie muszę się obawiać żadnych ludzi... - zaczęłam, ale po wyrazie jego oczu odgadłam, że żadne słowa go nie przekonają. Nie chcąc go atakować, nie miałam innej możliwości, jak ustąpić, rozważając, co też mogło go pchnąć do robienia takich głupstw. - Stoisz w obliczu zagrożenia, którego nie rozumiesz! Nie mamy do czynienia z tymi, którzy walczą ostrzem i siłą ramienia; ale za pomocą takich broni, o których ci się nie śniło... - Pani, odkąd zobaczyłem, co broń Psów zrobiła z Dorm, mam umysł otwarty na wszelkie jej rodzaje. Ponadto od tego dnia jestem martwy, gdyż według wszelkich reguł powinienem zginąć wraz z tymi, których kochałem. Nie cenię więc zbytnio swego życia, a mam wielką ochotę zobaczyć twą walkę z tymi wielkiej mocy i nieznanego oręża, o których tyle wiesz. Skoro jesteśmy blisko, przygotujmy się do bitwy! Mówił zdecydowanie. Nie warto było się z nim sprzeczać. * * * Spoglądając w dół w poszukiwaniu drogi, widzieliśmy okolicę pogrążoną w nienaturalnym mroku, choć blask księżyca był intensywny. W interesującym nas kierunku biegła jedna ze Starych Dróg, którą podążyliśmy. Była wąska i kręta, wiła się między potężnymi drzewami, rosnącymi tu od stuleci. Nader cichy był to las. Ciszę przerywał jedynie odgłos spadających gałęzi, żadnego odgłosu ptaka czy zwierzęcia. No i to uczucie czegoś powoli budzącego się... - Jesteśmy oczekiwani... - głos Jervona był cichy, ale brzmiał jak krzyk. - Jesteśmy obserwowani... A więc okazał się na tyle wrażliwy, aby to odczuć, choć jeszcze nic nam nie groziło. - Ostrzegałam cię - podjęłam ostatnią próbę. - Mamy do czynienia z tymi, którzy używają innych sposobów niż stosowane przez człowieka. Tak, jesteśmy obserwowani, a co z tego wyniknie, nie mam pojęcia... Odpowiedziała mi cisza i wiedziałam, że i ten argument zawiódł, jak wszystkie poprzednie. Droga zaś była tak pokręcona, że straciłam orientację. Nie zgubiłam jednak śladu, który mnie tu przywiódł. W końcu wydostaliśmy się na równinę, na której rozciągało się to, co już widziałam - kamienna spirala. Śnieżnobiałe i zimne kolumny połyskiwały na środku równiny. Jervon coś mruknął pod nosem. Odwróciłam głowę i zobaczyłam, że wiszący na jego piersiach krzyż rozbłysnął ogniem. Moje kolano również dotknęło czegoś ciepłego, a z juków szedł blask. Wydobyłam puchar, w którym srebrna pozostała już tylko cienka obwódka, ale nawet ona odpowiadała na płynące ze spirali emocje. - Zostań tu!... - rozkazałam. Mógł mnie nie posłuchać, ale ja musiałam mieć umysł czysty dla uratowania Elyna. Jervon dokonał wyboru, toteż na nim będą ciążyły rezultaty. Z pucharem w jednej, a darem Damy w drugiej ręce, ruszyłam przed siebie. Darem tym była różdżka z jarzębiny, na sączona sokiem jej owoców i wyłożona w pełni księżyca w miejscu emanacji Starych Sił. W zasadzie niepotrzebnie brałam ze sobą miecz. Pamiętałam, że wykuty był z metalu przyniesionego z dziwnych miejsc przez mych rodziców, toteż traktowałam go jako talizman. Tak wyposażona, wiedząc, że tylko sama mogę stawić czoło temu, co przebywało w środku, przekroczyłam cień pierwszych kolumn i ruszyłam wyznaczoną nimi drogą. VI Kamienne pole Z początku coś mnie przyciągało. Potem nastąpiła gwałtowna zmiana, jakby to, co się tu kryło, wyczuło że nie przychodzę otumaniona i bezwolna jak inne ofiary. Nastąpiła przerwa, w czasie której posuwałam się stale do przodu. W chwilę potem poczułam uderzenie. Był to cios wystarczająco silny, aby mną zachwiać, ale nie powalił mnie na kolana. Z jego skutkiem walczyłam tak, jak inni zwalczają zawieję. Zamiast iść normalnie, zaczęłam poruszać się zygzakiem, minimalnie posuwając się do przodu. Myślałam tylko o tym, co muszę zrobić, odrzucałam wszelkie obawy - najmniejsza mogła spowodować, że stanę się całkowicie bezbronna. Miałam też iskierkę nadziei. Prawda, że to przede mną było silne - silniejsze od wszystkiego, z czym Aufricia i ja miałyśmy do czynienia. Były to jednak siły nadwątlone. Ich część musiała zaniknąć przez tak długi czas. Fakt, że walczę, wystarczył, aby zachwiać jego pewnością. Zauważyłam też, że między kolumnami rozciągnięte jest pole uniemożliwiające inną drogę niż ta, która jest wyznaczona. Prawie dałam się złapać w najprostszą pułapkę: chwilowe rozproszenie uwagi i moje kroki, poza tym, że zbliżały mnie do celu, zaczęły spełniać czyjeś polecenia. Natychmiast, aby przerwać usypiający czar, zmieniłam rytm, idąc raz wolno, raz szybko, stawiając to długie, to krótkie kroki, podskakując - robiąc wszystko, aby nie wpaść w stan hipnotyzujący ciało i umysł. Przygotowałam się na następny atak - skoro dwa pierwsze zawiodły, ten powinien być groźniejszy. Czyste światło księżyca zniknęło, teren oświetlał blask o zielonkawym zabarwieniu wydzielany przez kolumny. Nadawał on skórze wygląd dotkniętej jakąś zaraźliwą chorobą. Ale puchar i różdżka były jak bliźniacze pochodnie; płonęły błękitem świec bezpieczeństwa, których używa się przy czarach obronnych. Ponownie zaczął się atak. Zza filarów i pomiędzy nimi poczęły ukazywać się rzeczy, oblicza i stworzenia tak obrzydliwe, że mogły należeć tylko do Ciemności. Moją jedyną obroną było nie dać się zmusić do odwrócenia oczu od blasku pochodni. Do obrazu doszedł dźwięk; pojawiły się głosy, które znałam - głośno płaczące, błagalne, bądź też mnie ostrzegające. Atak był dobrze pomyślany; musiałam walczyć jak szermierz mający przeciwko sobie kilku przeciwników znających różne techniki. Skoro udało mi się do tej pory, moja wiara we własne siły wzrosła. Nadal podążałam przed siebie. Nagle wszystko to - głosy, napór siły, obrazy - zniknęło. Był to odwrót, ale nie moje zwycięstwo. Władca spirali zbierał siły, aby w miarę rozwoju naszej walki, gdy wkroczę do serca spirali, zaatakować mnie ponownie. Skorzystałam z okazji i ruszyłam szybciej. Zbliżyłam się w końcu do centrum dzieła tej, która rzuciła klątwę na Lordów Coomb Frome i równocześnie zbliżyłam się do kilkunastu postaci. Stało tu dwunastu mężczyzn zwróconych twarzami do środka okręgu, a ostatnim z nich był Elyn! W żadnym nie było śladu życia. Wyglądali jak odlewy rzeźb, w które wystarczyło tchnąć życie i ciepło, aby ożyły. Wszystkich omotało to, na co spoglądali. Na środku wznosił się obelisk. Opary zgęstniały stając się kształtem, kształtem posągowo pięknej i nagiej kobiety. Uniosła ręce sięgając włosów wyglądających jak okrycie, ale nie spływających po jej ciele, a raczej unoszących się wokół falistymi ruchami, jakby żyły swym własnym życiem. Srebrzystobiałe, jak światło księżyca, było jej dało, srebrzyste były jej włosy, jedynie oczy ciemne i, jak sądziłam, pozbawione białek, obserwujące świat niczym dwie studnie ciemności bez cienia dobrej woli. Była doskonale piękna i miała w sobie to, co wabi każdego samca. Mnie nie przyciągała, lecz odpychała. Sądzę, że dopiero w tej chwili zrozumiała, iż nie jestem tym, na kogo wyglądam. Wraz ze zrozumieniem przyszła nienawiść, na którą byłam przygotowana... Uniosłam puchar i różdżkę, zasłaniając się nimi jak tarczą. Jej włosy dziko zawirowały, sięgając mnie, jakby miały zamiar zacisnąć się na szyi. Kobieta roześmiała się. Zabrzmiało to tak, jakby królowa zrozumiała, że najniższa z jej służących chce odebrać jej władzę. Uniosła dłonie, uspokajając taniec włosów, które rozbłysły jeszcze silniej, przybierając odcień topniejącego metalu. Zaczęła okręcać je w palcach, aby zrobić sznur. Nie czekałam na jej atak. Słyszałam o czarze, jakiego zamierzała użyć. Początkowo przypominał czar miłosnego wdzięku i w tej postaci mógł być uprawiany jako zupełnie niegroźny. Jednak drugim obliczem miłości jest nienawiść, a wówczas czar mógł zabijać. Zaczęłam więc śpiewać, nie na głos tylko w myślach, obserwując ją i naśladując rytmem każdy jej ruch, tak jakbym też plotła włosy, tylko w odwrotną stronę. Sądzę, że to, co robiła, było o wiele potężniejsze niż mogłam wiedzieć, ale fakt, że użyła czaru, który mogłam rozpoznać, był małym przyczynkiem do mego sukcesu. Przybyłam oczekując sztuki mistrza, a miałam do czynienia z tym, co było znane każdej czarownicy. Oczywiście tak mogły wyglądać początki sztuki, która rosłaby i potężniała w miarę rozwoju naszej walki, ale coś mi mówiło, że jest inaczej. Pętla była już skończona, lecz jeszcze jej nie zarzuciła, chwilowo bawiąc się nią i nie spuszczając ze mnie mrocznych oczu. Zauważyłam coś jeszcze - cenna kobiecość, której używała jako broni, rzedła, posągowe ciało falowało i starzało się, piersi obwisły, twarz stała się czaszką powleczoną skórą. Tylko włosy pozostały te same. Wargi drgnęły i po raz pierwszy zaatakowała mnie słowami. Tego czy wymawiała je głośno, nie pamiętam. - Wiedźmo... spójrz na mnie i zobacz siebie. Oto jak wyglądasz dla innych! Czyżby aż tak źle znała ludzką psychikę, aby liczyć, że obrazą zdoła odnieść choć chwilowe zwycięstwo? To nie słowa były ważne, lecz modulacja. Tego musiałam się strzec. - Jaki mężczyzna pójdzie za taką jak ty... - urwała nagle nasłuchując. Ponownie zaszła w niej przemiana - zmieniła się w posąg piękna i roześmiała się. - Nie doceniłam cię. Wydaje się, że znalazłaś kogoś podążającego twoim śladem. Szkoda... odbierzemy żebrakowi jego jałmużnę. Patrz uważnie, jak działa moc... - nagle potrząsnęła głową, a moje serce pojaśniało. Tak dalece się zapomniała. że omal nie zdradziła mi swego imienia! Gdyby nie przerwała, byłaby zgubiona. Długo nie napotykała oporu, więc zrobiła się nieostrożna. Musiałam być przez cały czas gotowa, aby wykorzystać takie potknięcie. - Obróć się i patrz! Patrz, kto nadchodzi na moje wezwanie tak samo, jak ci wszyscy głupcy! Nie musiałam, ani nie chciałam patrzeć. Skoro Jervon przyszedł, musi ponieść konsekwencje. Nie pozwolę, aby cokolwiek mnie rozpraszało w czasie tego spotkania. Bardziej usłyszałam niż zobaczyłam go. Po chwili w polu mego widzenia pojawiła się dłoń dzierżąca miecz skierowany ostrzem w kierunku kobiety. Ona natomiast zaczęła śpiewać słodką i upojną pieśń.wyciągała ku niemu ramiona, stając się uosobieniem wdzięku i seksu; największą obietnicą, jaką może być kobieta dla mężczyzny. Jervon podążył za głosem. Nie mogłam go za to winić. To była magia, której nie mógł sprostać nawet płonący na jego piersi krzyż. Była zbyt czysta, zbyt potężna... Rozbudziła we mnie złość. Poniżała wszystko! Nadal jednak byłam czarownicą, której ciało i uczucia muszą być kontrolowane przez umysł. Kobieta teraz mówiła, zalewając Jervona potokiem gładkich i obiecujących słów. Widziałam jak miecz drgnął, mierżąc już nie w nią, a w ziemię. Drugą ręką próbował zerwać z szyi krzyż. Wyczulam, że Jarvon usiłuje walczyć ze zniewalającym go czarem. Nie w strachu jak inni, ale spokojnie, jakby uświadamiał sobie, że nie jest prawdą to, co widzi. Nie wiem kiedy zrozumiałam, co się w nim dzieje. Może dzięki temu, że ona też to pojęła. Jego dłoń była na krzyżu, ale już nie próbował go zerwać, raczej zaciskał palce na nim, jakby, było to jedyne spokojne miejsce w rozhukanym żywiole uczuć. To, na co czekałam, stało się. Pętla wystrzeliła w powietrze - celem był Jervon. Jego odmowa poddania się ponownie wytrąciła ją z dokładnie określonego planu. Poczekałam, aż wierzchołek różdżki dotknie pętli. Owinęła się wokół gałązki, jak owinęłaby się wokół skóry, ale równie szybko rozluźniła uścisk, opadając na mą dłoń. Potrząsnęłam dłonią i posłałam ją ku tej, która ją sporządziła. Upadła u stóp bloku i powróciła do życia, jak wąż pełznąc ku nam. W tym czasie kobieta plotła już następny sznur, lecz tym razem robiła to szybciej. Efektownie wykorzystywała zręczność palców. Jervon stał jak poprzednio, tyle że ostrze miecza mierzylo w kamień. Wiedziałam, że nie potrafi obronić się lepiej niż dotąd i będę musiała odpierać jej ataki samotnie, w gorszym położeniu. Obawiałam się, że może nim zawładnąć, jeśli nie podzielę swej obrony. Zdenerwowałam się własną głupotą. Przecież nie miałam żadnego wyboru. Jeśli Jervon ulegnie czarom, muszę się z tym pogodzić, zatrzymując wszystkie siły na ostateczną rozgrywkę. Jeżeli wygram, uwolnię go. Drugiego sznura nie rzuciła, lecz opuściła na ziemię, a ten również zaczął wić się ku nam. Znowu się uśmiechnęła plotąc następny. Taki atak mógł się udać, ale miałam co do tego wątpliwości. Wsunęłam puchar za pas i lewą ręką wydobyłam miecz, który ojciec wykuł dla mnie ze starożytnego metalu. Jego ostrze nie odbijało światła - było ciemne jak bezksiężycowa, pochmurna noc. Nigdy go takim nie widziałam. Zawsze wyglądał jak normalna broń. Położyłam go przed sobą, nie wiedząc, jaką osłonę może mi zapewnić. Są moce, które mogą zostać pokonane przez metale, są też takie, które się nimi żywią. Ten miecz - jego dziwne pochodzenie i sąd rodziców, którzy go wysoko cenili - nie dawał podstaw do wątpienia. Ponownie ujęłam kielich. Teraz miałam podzieloną uwagę - między już pełzające sznury, a plotącą czwarty z kolei. Pierwszy zbliżył się do ostrza i przyjął pozę węża gotującego się do ciosu. Jednym końcem spoczywał na ziemi, drugim kołysał się w przód i w tył, jakby napotkał na swej drodze przeszkodę, której nie mógł ani obejść, ani się na nią wspiąć. Odetchnęłam z ulgą widząc, że mam nową osłonę, lecz ku memu zaskoczeniu Jervon nagle drgnął. Ciężko i powoli, jak ktoś, kto zmuszony jest pokonywać martwotę swego ciała. Uniósł miecz i przeciął gnący się sznur, który nieruchomiał i upadł na ziemię. A więc i stal była dobrą ochroną. Ci, którzy stali obok na podobieństwo rzeźb, mieli mnóstwo broni, ale żadne ostrze nie opuściło pochwy. Widząc co się dzieje, kobieta parsknęła jak rozzłoszczony kot i rzuciła pętlę tym razem na mnie. Ponownie obroniłam się odrzucając ją, ale uświadomiłam sobie, że nie należy pozostawiać jej inicjatywy. Ujęłam różdżkę niczym włócznię i rzuciłam prosto w jej pierś. Głośno i przeraźliwie krzyknęła, zasłaniając się włosami jak tarczą. Widziałam, że pocisk wszedł głęboko w tę osłonę, ale mimo wszystko udało się jej odrzucić go na ziemię i złamać. Jednak połowa jej włosów rozpadła się na drobniutkie kawałki. Szybko złapałam miecz, podczas gdy Jervon, wciąż poruszający się jakby miał ołowiane kończyny, uderzał zaciekle pozostałe zwoje sznurów. Posuwał się przy tym rozpaczliwie wolno. Nie miałam czasu rozważać, co się z nim stanie. Skoczyłam przez zbliżające się sznury prosto ku głazowi, na którym stała kobieta. Rwąc sobie włosy i nie tracąc czasu na ich splatanie, rzucała je garściami na nas, niczym kłębiącą chmurę. Machnęłam parę razy mieczem, oczyszczając pole widzenia i stanęłam przed nią. Nie była już posągowo piękna, lecz stara i zniszczona. Wargi rozsunęły się w grymasie, ukazując zęby, ręce oderwały się od włosów zmieniając się w pazury, gotowe drapać. Cięłam ją mieczem na odlew, lecz broń nie napotkała oporu. Nadal stała przede mną, gotowa skoczyć mi do gardła. Uderzyłam ponownie i nabrałam pewności - to, co widziałam, było iluzją, której źródło znajdowało się w pobliżu. Musiałam je znaleźć, jeśli nie chciałam przegrać wszystkiego. Z tyłu dobiegł mnie krzyk - Jervon rozciął dwa sznury, ale trzeci przyczepił się do jego buta i piął się teraz w górę. Ja jednak nie miałam czasu... Musiałam odnaleźć źródło czarów. Nie wątpiłam ani przez moment, że jest ono w sercu spirali. Nie mogłoby objawiać się tak silnie, gdyby leżało gdzie indziej. Przez cały czas kobieta nie ruszyła się z głazu, wodząc za mną wzrokiem. Z rozczapierzonymi pazurami, wściekłym grymasem i postępującą szpetotą traciła powoli wszelkie podobieństwo do człowieka. Zrozumiałam, że jest przywiązana do miejsca i nie może zrobić nic więcej poza sztuczkami z włosami. Dopóki trzymałam się poza jej zasięgiem, byłam wolna i zdolna szukać tego, co musiało być zniszczone lub wypędzone. Przeszłam między cichymi postaciami i osiągnęłam skrajne kolumny. Badając je oczekiwałam kontrataku przeciwnika. Ona tymczasem uniosła złożone dłonie ku twarzy, jakby osłaniając coś wartościowego, dmuchnęła w nie delikatnie i nagle wyciągnęła je, rozchylając dłonie. Między nimi siedziało coś, czego nigdy nie widziałam: miało błoniaste skrzydła, rogaty łeb i ostro zakończony, długi dziób. Jak płomień uniosło się w powietrze i wbrew mym oczekiwaniom odleciało. Nie miałam pojęcia skąd i kiedy wróci, toteż zamiast tracić czas na czekanie, kontynuowałam poszukiwania, ciągle będąc pod jej obserwacją - wykrzywionej w upiornym grymasie śmierci. Moje nadzieje pokładałam w pucharze - jako rzecz magiczna musiał reagować na wzrost mocy, jeśli zbliżyłby się do jej źródła. Ale jak dotąd srebrna obręcz nie rozbłyskiwała jaśniej. Obeszłam najwęższy krąg filarów i odkryłam prawdę - źródło leżało pod kamieniem, na którym stała. W jaki sposób zmusić ją do zejścia? Zbliżyłam się do Jervona, którego nogi były spowite nie tylko ostatnim sznurem, ale także sporą ilością włosów, które przeciw nam posłała. Pozostawał problem, czy on będzie mógł i chciał pomóc. Sama nie dałabym rady. Przesunęłam swym czarnym mieczem po jego ciele. Twarz miał trupio bladą, podobną do stojących opodal, ale oczy pozostały jak dawniej żywe. - Musisz mi pomóc... - szepnęłam. Dotknęłam ostrzem jego ramienia. Powoli ruszył z miejsca. Przez cały czas pamiętałam o skrzydlatym stworzeniu, które albo krążyło gdzieś nad nami szykując się do ataku, albo też było posłańcem spieszącym po pomoc. Jervon poruszał się tak wolno, jakby to kamień ulegał mej woli. Schowałam puchar i złapawszy go za rękę, wsunęłam ostrze jego miecza między kamień a podłoże. Ramię z bezkształtnymi pazurami zatrzymało się o cal od jego twarzy, najprawdopodobniej dzięki talizmanowi. Swój miecz wsunęłam obok jego i krzyknęłam najgłośniej jak umiałam: - Unieś! Gdy obie ręce oparłam na rękojeści, szkarłatny stwór zaatakował mnie, mierżąc w oczy. Odrzuciłam głowę, ale dzięki łasce sił, którym tak długo służyłam, nie rozluźniłam uchwytu. Przez policzek przebiegła mi smuga ognia, jednak jedyną rzeczą, która miała dla mnie znaczenie, był kamień, a ten drgnął! Nacisnęłam ponownie z całych sił krzycząc. - Jervon, pomóż mi! Kamień poddał się naporowi naszych mieczy. Uniósł się, choć latający stwór szalał wokół naszych głów. Usłyszałam krzyk Jervona, który zachwiał się na nogach. W końcu udało nam się; głaz stał przez chwilę na krawędzi, po czym runął w bok. VII Srebrny blask Kobieta zniknęła, ale latający napastnik zaatakował mnie ponownie. Odskoczyłam na wpół oślepiona. Trzymany w dłoni miecz cisnęłam ostrzem w dół do wnętrza dziury odsłoniętej przez głaz. Rozległ się niski pisk i czerwone "coś" zniknęło. Stałam na skraju otworu, w którym spoczywał metalowy pojemnik. Ostrze miecza przebiło go, jakby był spulchnioną ziemią. W środku coś się gotowało i skwierczało tak, że pojemnik tracił kształt, zmieniając się w masę, która z kolei wsiąkła w ziemię. W ciągu paru chwil nie było po nim śladu. Teraz podłoże, na którym stałam, zaczęło pękać i kruszyć się. Najpierw wokół brzegów, a następnie erozja rozprzestrzeniła się na kształt rozbiegających się fal. Jedna z nich dotknęła stóp pierwszego ze stojących mężczyzn. Drgnął i poruszył się, ale w chwilę potem stał się szkieletem okrytym zardzewiałym pancerzem, by rozsypać się z trzaskiem po ziemi. To samo działo się z następnymi. - Są martwi! - odezwał się Jervon. Spojrzałam na niego. Stracił swą sztywność i powolność. Rozglądał się wokół, jak ktoś zbudzony z odrętwienia. - Tak, są martwi od bardzo dawna, tak jak teraz martwa jest ta pułapka - odparłam, wyciągając z dziury miecz. Ale trzymałam tylko trzy czwarte broni. Czubek, który to "coś" przebił, zniknął, jakby zetknął się z kwasem. Schowałam miecz zaskoczona siłą tego, co eksplodowało z pudła. Elyn! Prawie zapomniałam, co mnie tu przywiodło. Przerażona spojrzałam tam, gdzie powinien stać. Był tam! Zaczął się nawet nieporadnie poruszać unosząc niepewnie dłoń i potknął się o kości mniej szczęśliwego poprzednika. Podbiegłam doń. Mrugnął oczami rozglądając się; jak ktoś budzący się ze snu i stwierdzający, że nie wszystko było jawą. - Elyn! - potrząsnęłam nim delikatnie jak dzieckiem, które obudziło się z krzykiem. - Elys? - spytał wolno, jakby nie wierząc własnym oczom. - Elys - potwierdziłam i wydobyłam puchar. Czerń zniknęła, a w świetle księżyca srebro lśniło tak, jakby puchar dopiero co wykonano. Elyn wyciągnął rękę i dotknął go palcem. - Srebrzysta smocza łuska... - wyszeptał. - Tak, powiedziała mi, że jesteś w niebezpieczeństwie... przywiodła mnie tu... Słysząc to rozejrzał się wokół. Erozja rozprzestrzeniła się, pochłaniając następne kolumny. Siła, która je zbudowała, zniknęła, a wraz z nią i one. - Gdzie... gdzie jest to miejsce? - spytał tak zaskoczony że zaczęłam się zastanawiać, czy cokolwiek pamięta. - To jest serce Klątwy Ingaret, byłeś w nie złapany... - Ingaret! - to słowo wystarczyło, aby go doprowadzić do pełni władz umysłowych - Brunisenda! - Co... gdzie ona jest? - Bezpieczna w Coomb Frome - odparłam, czując jak oddala się ode mnie, choć nie poruszył się wcale. - Nie pamiętam... - mruknął niepewnie. - To bez znaczenia. Jesteś wolny. - Wszyscy jesteśmy wolni, pani, ale należałoby się postarać, abyśmy takimi pozostali - odezwał się Jervon podchodząc ku nam. Nadal trzymał w dłoni miecz, a jego zachowanie wskazywało jasno, że czuje się jak na zapleczu wroga, lada moment oczekując ataku. - Moc zniknęła - tego byłam pewna. - A skąd pewność, czy to jedyna w okolicy? Poczuję się bezpieczniej, gdy będziemy na koniach i w drodze powrotnej. - Kto to jest? - zdziwił się Elyn. - To Jervon, Marszałek Harerdale, który udał się wraz ze mną. Dzięki jego pomocy wygraliśmy bitwę z Klątwą. - Wyrazy podziękowania - wymamrotał Elyn. Wybaczyłam mu brak manier, kładąc to na karb otumanienia. - Coomb Frome... gdzie ono leży? - spytał po chwili żywszym tonem. W tym momencie napięcie, w jakim żyłam ostatnio, i wysiłek włożony w walkę, jaką stoczyłam tej nocy, dały znać o sobie. Zachwiałam się, padając ze zmęczenia. Natychmiast objęło mnie ramię silne jak ściana Warowni, nie pozwalając mi upaść. - Jedźmy więc - usłyszałam z dali głos Elyna. - Zaraz! - głos Jervona był rozkazem. - Twoja siostra jest wyczerpana. Elyn rozejrzał się niecierpliwie. Wyraz twarzy miał taki jak przed laty, gdy był niezadowolony. - Ja... - zaczął, ale zamilkł i po chwili dodał - no dobrze. * * * - Może zachował się tak, jak każdy by się zachował. Tylko, że od twojego brata nie oczekuje się, aby zachowywał się jak każdy i... - przerwał, ale po chwili kontynuował. - Nie oczekuj pani... Och, dajmy spokój, może wszędzie widzę niebezpieczeństwo. Co powiesz na trochę jedzenia? Nie wiem, jak dostaliśmy się do koni... Pamiętam, jak przez mgłę, że leżałam przykryta płaszczem, a ktoś trzymał mnie za rękę i namawiał do zaśnięcia. Obudził mnie wspaniały aromat piekącego się mięsa. Przez na wpół otwarte oczy dostrzegłam blask ognia i nabitą na żerdź przepiórkę, przy której czuwał Jervon. Elyn... Wolno obróciłam głowę, ale nigdzie nie mogłam go dostrzec. - Elyn! - krzyknęłam. Jervon obrócił się błyskawicznie i podbiegł do mnie. - Jest bezpieczny. Odjechał o północy. Niepokoił się o żonę i swoje stanowisko. Rozbudziłam się już wystarczająco, aby wyczuć w jego głosie ton, który mnie zaniepokoił. - Ale niebezpieczeństwo... mówiłeś, że jechać samemu jest niebezpiecznie... we troje... - mamrotałam, czegoś tu nie rozumiejąc. - Jest dorosłym, dobrze uzbrojonym mężczyzną. Czy chciałabyś, abym go ogłuszył, żeby został? - spytał tym samym tonem. Wstał gwałtownie, na wpół obracając się w stronę ogniska. Teraz zauważyłam wyraz jego twarzy, który obserwowałam tylko w paru określonych sytuacjach. - Gdyby ktoś zrobił dla mnie to, co ty zrobiłaś dla niego, nie opuściłbym go. Tymczasem wszystko o czym on był w stanie myśleć, to jego pani! Skoro tyle o niej myśli, to jak się w to wplątał? - Najprawdopodobniej nie pamięta. Najczęściej czary taki mają skutek. A sam wiesz, jaki czar ona rzucała. Gdyby nie twój talizman, ty zachowałbyś się tak samo... - Wystarczy! - przerwał mi, nie tracąc jednak ciepła w głosie. * * * Kiedy skończyliśmy jeść, był już świt. Jervon nalegał, abym jechała na jedynym koniu, jaki został. Elyn wziął drugiego, co już samo w sobie o czymś świadczyło. Jadąc zastanawiałam się, co o nim sądzić. Mógł być nadal pod wpływem nie tyle czaru, ile jego skutków i szukał bezpieczeństwa. Jeśli Brunisenda tak wiele dla niego znaczyła, to mógł ją z nim utożsamiać. Nie mogłam o tym powiedzieć nic pewnego, gdyż sama nigdy nie byłam pod władaniem czarów. Miałam wrażenie, że będę musiała stawić czoła czemuś jeszcze, a czarownica nigdy nie lekceważy swych przeczuć. Elyn nigdy nie interesował się Sztuką, raczej unikał jej. Nie mógł posiąść takiej wiedzy, jaką ja dysponowałam, ale mógł nauczyć się choćby podstaw. Nigdy jednak nie próbował. Kiedy uczyliśmy się szermierki, traktował mnie zawsze jak brata, ale ledwie zaczynałam mówić o tym, co robię z Aufridą, chmurzył się i znikał. Tylko raz zgodził się na tolerancję wobec magii. Miało to miejsce wtedy, gdy wyjeżdżał - piliśmy wówczas oboje z pucharu. Znaliśmy historię matki i wiedzieliśmy, że nie jesteśmy zwyczajnymi dziećmi - od chwili poczęcia księgą naszego życia była magia. Czyżby się tego obawiał? Podobnie jak ojciec, ignorował tę część mego życia, która była z nią związana. Jakby było to coś wstydliwego, coś, co należało ukryć! Wzięłam głęboki wdech - to była zupełnie nowa interpretacja mej przeszłości - obaj mieli awersję... a nawet wstyd... ale jak mogli? Była przecież matka... Co takiego zdarzyło się w dalekim Estcarpie, że wyrwało rodziców z ich życia i kazało iść do skalistego Wark? Zawstydzenie potęgą? Czy ojciec i brat patrzyli na mnie jak na naznaczoną lub napiętnowaną?... - Nie! - stwierdziłam głośno. - Co nie, pani? Zaskoczona spojrzałam na idącego obok Jervona. Musiałam głośno myśleć. Skoro zaczęłam, najlepiej będzie skończyć - zdecydowałam. Może on pomoże mi rozwiązać problemy związane z Elynem. - Jervon, wiesz kim jestem? - spytałam z lekka drżącym głosem. - Wspaniałą damą... i posiadaczką mocy. - Tak, czarownicą - postawiłam sprawę jasno. - Tą, która ma do czynienia z niewidzialnym. - Dla szlachetnych celów. Co cię martwi. Pani? - Nie wierzę, że wszyscy myślą tak jak ty. Urodziłam się czarownicą i dla mnie to jest właściwe życie. Nie wyobrażam sobie życia bez Daru... a to właśnie odgradza mnie od innych. Zawsze znajdą się tacy. którzy będą spoglądali na mnie z niechęcią. - Jak Elyn? Łatwo odgadł moje myśli. Wydawało mi się. że zbyt łatwo, ale nie mogłam już rezygnować. - Może... nie wiem. - Jeśli tak jest, to wiele wyjaśnia. - Miałam nadzieję, że zaprzeczysz. - Elyn został osaczony przez siły. których istnienie lekceważy. Sądzę, ze pragnął uciec od tego. co mu je przypominało. - Ale z tobą tak nie jest? - Oto moja broń i osłona - odparł po chwili, kładąc dłoń na mieczu. - Jest ze stali, mogę jej dotknąć, wszyscy mogą ją ujrzeć w moim ręku. Ale są i inne środki, czego sama doskonale dowiodłaś. Czy powinienem się ich bać lub wstydzić? Uczyłem się sztuki wojennej, poznawałem też dziedziny zgoła odmienne. Wiedzę, którą posiadam, zawdzięczam uporczywemu poznawaniu. Podobnie jak ty. Mogę nie rozumieć twojej wiedzy, ale nie powinienem jej lekceważyć, tym bardziej, jeśli niesie ze sobą pomoc i ulgę. Zarówno w czasach pokoju, jak i wojny. Nie, nie patrzę na to co robisz ze strachem czy awersją. A więc potwierdził moje najważniejsze przypuszczenia. akcentując to, że Elyn myślał inaczej. Jaką miałam przyszłość? Wrócić do niedobitków w Wark - to byłaby wegetacja, a nie życie. Poza tym dwie czarownice w tak małej społeczności. to o Jedną zdecydowanie za dużo. Pozostać w Coomb Frome? Brunisenda mogła zaakceptować swoją Damę. ale nigdy nie zaakceptuje mnie. Przy otwartej wrogości brata, było to także niewykonalne. A skoro ani tu, ani tam, to gdzie? Aż przystanęłam, gdy w pełni dotarło to do mnie. - Ruszamy? - spytał po chwili Jervon. - Dokąd? - po raz pierwszy szukałam u niego odpowiedzi, sama nie mając żadnej propozycji. - Nie do warowni! - oświadczył zdecydowanie. - Chyba, że chcesz upewnić się o powrocie Elyna i wyjechać po krótkiej wizycie. Uchwyciłam się tego z wdzięcznością. Dawało mi to czas do namysłu nad przyszłością. - A więc z wizytą do Coomb Frome! * * * Wprowadzeni zostaliśmy przez orszak powitalny, który Elyn wysłał po nas około południa. Zaprowadzono mnie najpierw do łaźni, potem do komnaty gościnnej, gdzie położono na łożu o nie znanej mu miękkości, chociaż przyznaję, że poprzedniej nocy lepiej spałam na ziemi wśród dziczy. Rankiem. gdy wstałam, służba podała mi szaty, w jakich chodzą tutejsze damy. Na pytanie o moje rzeczy usłyszałam, że z polecenia Lady zostały spalone, ponieważ były zniszczone, Po długim naleganiu przyniesiono mi wreszcie porządne męskie ubranie, najprawdopodobniej z zapasów brata. Było zupełnie nowe. Ubrałam się wreszcie, założyłam kolczugę. przypasałam miecz i posłałam do brata, aby zawiadomić go, że wybieram się doń z wizytą.Przebywał wraz z małżonką w sypialni. Powtórnie więc odwiedziłam feralną komnatę. Brunisenda na mój widok jęknęła. a Elyn spojrzał ze szczera niechęcią. Obejrzał mnie od stóp do głów i spytał: Dlaczego przyszłaś w tym stroju. Elys? Czy nie rozumiesz. ze oglądanie cię w nim sprawia Brunisendzie przykrość? - Oglądanie mnie? Tak wyglądam przez całe swoje życie. Czyżbyś zdążył o tym zapomnieć?... - Niczego nie zapomniałem! - wybuchnął, jakby świadomie doprowadzając się do złości. - Ale to, co było w Wark, to przeszłość. Musisz zapomnieć o tych dzikich obyczajach. Moja ukochana pomoże ci w tym. - Czy na pewno? Musiałabym dużo zapomnieć, bracie. Wygląda zresztą na to, że ty już zapomniałeś! Myślałam, że mnie uderzy, ale się powstrzymał. Dopiero wtedy zrozumiałam, czego boi się najbardziej. Nie mnie jako czarownicy, ale tego, że mogłabym opowiedzieć jego żonie, w jaki sposób został zaczarowany. - To zostało zapomniane... - powiedział ostrzegawczym tonem. - To ty tak sądzisz - nie musiałam już podejmować decyzji. Podjęto ją za mnie i to dawno temu. - Mogliśmy być jednej krwi, ale byliśmy tak różni, jak to tylko możliwe. Nie proszę cię o nic poza koniem. Nie przywykłam do pieszych wycieczek... a poza tym sądzę, że chociaż tyle jesteś mi winien! - Dokąd pojedziesz? Do Wark? - nieco się rozpogodził, słysząc tę nowinę. Wzruszyłam ramionami. Jeśli uwierzył, to dobrze, jeśli nie, to też dobrze. Nadal byłam zaskoczona przepaścią, jaka się między nami wytworzyła. - Odjadę po południu - oświadczyłam, nie chcąc przedłużać tego, co nie było dla mnie ani miłe, ani pożyteczne. * * * Elyn dał mi najlepszego konia, jakiego miał, a do tego jeszcze drugiego, jucznego, obładowanego zapasami. Gdy wsiadłam nań, spojrzałam na brata stojącego opodal. Nie życzyłam mu źle. Instynktownie więc zrobiłam nad nim znak łączący bogactwo i błogosławieństwo. Widząc to, z ledwością powstrzymał się od gniewu. I tak opuściłam Coomb Frome. W bramie dołączył do mnie drugi jeździec. - Dowiedziałeś się, gdzie jest twój Lord? - spytałam. - Jak masz jechać, aby się tam dostać? - Nie żyje. A ci, którzy za nim szli i przeżyli, zaciągnęli się pod inne sztandary. Nie mam już Lorda. - A więc dokąd prowadzą twe drogi, rycerzu? - Jestem bez Lorda, ale znalazłem Lady. Twoja droga jest moją, Pani Mocy. - Niech i tak będzie. Ale jaka jest ta droga i dokąd prowadzi? - zapytałam uradowana. - Nadal jest wojna, Pani. Mam swój miecz, ty również dysponujesz bronią. Zobaczymy, gdzie możemy najdotkliwiej uderzyć Houndów! Roześmiałam się. Byłam wolna, pierwszy raz w życiu zupełnie wolna - od opieki Aufricii, od mieszkańców Wark, od czaru smoczego pucharu, który był już tylko zwykłym naczyniem, a nie przedmiotem prowadzącym mnie do niebezpieczeństwa. Dopóki... - spojrzałam na Jervona, ale nie patrzył na mnie - dopóki nie zdecyduję się na zmianę tego stanu rzeczy. Co, któregoś pięknego dnia, nie jest wcale wykluczone. Miecz niewiary Wiedziona wściekłością Bolały mnie oczy, gdy zmuszałam się do uważnego studiowania drogi. Tępy i pulsujący ból rozchodził się na oczodoły i czoło. Wytrzymały kuc górskiej rasy, którego zdołałam uratować z desperackiego spotkania z bandytami, potknął się tak mocno, że ledwie zdążyłam złapać się kulbaki. Czułam śmierć i zakrzepłą krew oblizując wargi, na których pot zmieszał się z szarym pyłem tych ziem. Ponownie zachwiałam się - tym razem potknięcie kuca było mocniejsze. Silny i przyuczony do walki, dochodził jednak kresu swej wytrzymałości. Przede mną rozciągał się długi, szary jęzor skał urozmaiconych pokręconymi i stłamszonymi krzakami tak pokracznych kształtów, że wydawało się jakby ukształtowały je jakieś ciemne moce. Każdy zmysł ostrzegał mnie, że wokół czai się zło - zmuszałam Falona do wolniejszego marszu. Wiatr targający połami płaszcza, niosący w sobie dech Lodowego Smoka, unosił drobiny szarego piachu, które cięły niczym igły nie osłoniętą hełmem część twarzy. Musiałam znaleźć jakieś schronienie i to szybko, jeśli nie chciałam, aby wściekła Burza Ruchomych Piasków złapała mnie i zapewniła spoczynek na dzień lub stulecie, w zależności od kaprysów wiatru i piasku. Po lewej stronie wznosił się nieregularny odłam skalny. Właśnie ku niemu skierowałam kuca, który był już u kresu wytrzymałości. U podnóża skały zsunęłam się z siodła. W pionie utrzymałam się tylko dzięki szybkiemu złapaniu się granitu - ból przeniósł się z głowy na plecy i ramiona. Uklękłam obok kuca, po czym narzuciłam swój płaszcz na siebie i jego łeb. Niewielka to ochrona, ale jedyna, jaką mogłam zapewnić przed wciskającym się wszędzie szarym pyłem. Oprócz zasypania trwożyło mnie jeszcze coś: bałam się, że burza zatrze ślad, którym podążałam od dwóch dni i będę zmuszona polegać wyłącznie na swych umiejętnościach, których nie byłam tak pewna. Gdybym była dostatecznie wyszkolona - jak te, które mają mój Talent i moje urodzenie - mogłabym ze znacznie mniejszym wysiłkiem wypełnić swoje zadanie. Moja matka była czarownicą z Estcarpu, mnie uczyła inna czarownica i choć stoczyłam już bitwę używając swej mocy, mimo to czułam wszechobecny strach ogarniający do bólu me ciało. Gdy tak klęczałam, nabrzmiał on we mnie jak atak nudności. Nie byłabym sobą, gdybym pozwoliła dać się owładnąć przerażeniu. Przywołałam więc znane mi doskonale siły, by uspokoić szalejące serce i plączące się myśli. Zamiast myśleć o bzdurach, powinnam myśleć o tym, którego wybrałam i o tych, którzy z nie znanego mi powodu go porwali. Zwyczajem bandytów było zabijanie i torturowanie więźniów. Jego porwano w głąb tego zakazanego lądu. Nie rozumiałam z jakiego powodu, bo przecież nie mogli liczyć na okup. Dopiero gdy uspokoiłam myśli, mogłam użyć daru, który był mi dany od urodzenia. Wywołałam w myślach obraz tego, z którym walczyłam i którego wybrałam - Jervona. Widziałam go, tak jak w rzeczywistości, gdy w lesie ogrzewał dłonie nad ogniskiem. Był sam... Gdy wróciłam, śnieg był splamiony krwią, a ogień doszczętnie zadeptany. Posiekane ciała dwóch bandytów spoczywały na śniegu. Jervon zniknął. Zabrali go ze sobą. Nie mogłam zrozumieć dlaczego. Zabitych zostawiłam drapieżnikom. Palona zaś, drżącego z przerażenia, znalazłam zaszytego w chaszczach. Za pomocą daru przywoływania udało mi się go uspokoić i wiedząc, że ponowna wizyta w sanktuarium Najstarszych może oznaczać śmierć Jervona, ruszyłam w drogę. Teraz, klęcząc wśród pustkowia, przesunęłam dłonią po zamkniętych oczach. Jervon! - wołanie umysłu popłynęło w świat. Między tym, którego wołałam, a mną, powstała chmura, której nie mogłam przeniknąć. Mimo to byłam pewna, że on żyje. Kiedy dwoje ludzi zwiąże się ze sobą i kiedy śmierć przywoła jednego z nich, to ten drugi - znający jedynie Najprostsze Tajemnice - będzie o tym wiedział. Pustkowie - ponure i nienawistne miejsce. Wiele tu pozostałości po Najstarszych, toteż zwykli ludzie nie zapuszczali się w nie dobrowolnie. Nie jestem z High Hallack, choć tu się urodziłam. Rodzice moi przybyli z osławionego, położonego za morzami Estcarpu, lądu na którym przetrwało najwięcej Starej Wiedzy. Matka były jedna z tych. które używały jej. Działo się tak. minio małżeństwa, pozbawiającego ja. zgodnie z ich prawami, tego przywileju. To co wiedziałam, zawdzięczałam Aufricii - czarownicy z Wark. Znałam dobrze zioła - zarówno leczące jak i niszczące - mogłam przywołać prawie wszystkie mniejsze siły. a czasami nawet wielkie. jak wtedy, gdy uratowałam tego. który był moim bratem. Jednak o większości sił nie miałam nawet pojęcia. Nie pozostawało więc mi nic innego, jak podążać tą drogą i zrobić wszystko, co w mojej mocy. dla Jervona. Był mi bliższy niż mój brat Elyn. - Jervon! - tym razem krzyknęłam głośno, choć zabrzmiało to jak szept wśród wycia szalejącego wiatru. Uspokoiłam konia i zaprzestałam bezowocnych prób. Gdy zawierucha w końcu ucichła, byłam pogrążona w piachu prawie po kolana. Połą płaszcza zmoczona zawartością jednej z drogocennych manierek, obmyłam nozdrza i oczy zwierzęcia. Sporo czasu zajęło mi poskromienie jego próśb o wodę. Nie wiedziałam, jaki teren przed nami i kiedy napotkamy wodę nadająca się do picia, Zbliżała się noc. Jednym z dziwów Pustkowia były stojące gdzieniegdzie strzaskane skały, które wydzielały wystarczająca ilość światła, aby móc dalej podróżować. Szłam obok kuca, prowadząc go za uzdę. gdyż musiał odpocząć. Nie byłam ciężka, lecz w kolczudze, hełmie i z mieczem ważyłam wystarczająco. Za plecami słyszałam jego gniewne parsknięcia. Był niezadowolony z kierunku podróży - coraz dalej w głąb tego niegościnnego bezludzia. Ponownie posłałam penetrującą myśl i ponownie zatonęła ona w dzielącej nas chmurze. Koncentracja z jaką to robiłam, odnowiła dokuczliwy ból głowy. Jedyna pociecha był fakt. że udało mi się w końcu odkryć kierunek, gdzie znajdowała się chmura i Jervon. Wszędzie wokół zdawały się pełzać mroczne kształty, rodem z otchłani Mroku, wyczekujące na pierwszy znak trwogi ogarniającej przybysza, aby przybrać wyraźniejsze kształty i z tym większą siła go zaatakować. Posuwając się, zastanawiałam nad losami tych ziem. Wojna toczyła się tutaj przez wiele lat. High Hallack zostało prawie opanowane przez najeźdźców, którzy przewyższali tubylców organizacją i uzbrojeniem. Zanim zdołano zorganizować obronę, prawie połowa mieszkańców zginęła. Nigdy między nami nie było jednego zwierzchniego Lorda - nie było w zwyczaju troszczyć się o innych, niż mieszkańcy Warowni. Dlatego też dopóty Czterej z Północy nie zawarli paktu, dopóki o swe ziemie walczono w odosobnieniu. Nie mogło być mowy o zwycięstwie. Wreszcie po zjednoczeniu się Lordów i dojściu do porozumienia z innymi, także z legendarnymi Jeźdźcami z Pustkowia, udało się zepchnąć Psy z Alizon do morza, gdzie czekała ich śmierć. Spustoszone, wyniszczone ziemie zaczęły nękać bandy rabusiów. Tropem takich właśnie podążałam. Mogło się zdarzyć, a na Pustkowiach wszystko jest możliwe, iż nie byli oni ludźmi, lub nie byli nimi w pełni. Niezależnie od swej formy zewnętrznej musieli w jakimś stopniu ulec Złu, które tak długo się tu utrzymywało. Najstarsi, wycofawszy się z Dales, pozostawili źródła różnorakiej energii: niektóre zapewniały spokój i dobre samopoczucie. Ten kto w nie wstąpił, wychodził odświeżony na ciele i duchu, lecz były i takie, którymi w całości władał Mrok. Przybysz był szczęśliwy, jeśli one niszczyły go natychmiast. Częściej jednak czekał go gorszy los: stawał się stworem powolnym Mocom Ciemności. Przede mną rozpościerał się słaby blask upiornej poświaty. Wszystkie ślady zatarł wiatr, lecz byłam pewna, że jestem na właściwej drodze. Zbliżyłam się do dwóch kolumn zwróconych ku sobie, jakby niegdyś flankowały bramę w rozciągającym się na boki murze. Z muru, jeśli takowy istniał, nie pozostało śladu, zaś z wierzchołków kolumn sączyła się zielonkawa poświata. Kolumny musiały być tworem ludzi lub istot zbliżonych do nich rozumem, gdyż miały kształt mieczy o szerokich ostrzach, na których rozróżnić można było zatarte przez czas otwory i linie, układające się w zarys rysunków dziwnych twarzy: długich i wąskich, z potężnymi nosami zwieszającymi się nad spiczastymi podbródkami. Miałam wrażenie jakby ich oczy, będące mrocznymi otworami, zwracały się do mnie nie z ostrzeżeniem czy zainteresowaniem, lecz z desperacją. Choć nie czułam emanacji zła, nie podobała mi się perspektywa przejścia między nimi. Tak jednak prowadziła droga. Zanim wstąpiłam między nie, szybko nakreśliłam odpowiednie symbole. Palona musiałam ciągnąć za sobą. Kolumny tworzyły wąskie przejście do rozciągającej się w dole okolicy, w której panował mrok. Zaczęłam więc schodzić z wielką ostrożnością, której nauczyły mnie lata spędzone na wojnie. Na zewnątrz doliny słychać było szum wiatru, lecz tu gdzie byłam, panowała prawie idealna cisza. Dopiero po dłuższej chwili doszedł mnie szmer płynącej wody. W powietrzu wyczułam wilgoć. Ucieszyłam się - Falon był jeszcze bardziej zadowoliły i niecierpliwy. Chciał się do niej dostać jak najszybciej. Dlatego też musiałam go bardzo mocno trzymać, aby nie narobił głupstw. Gdzie była woda, tam mógł być także obóz tych, których ścigałam. Stanowczo więc powstrzymałam kuca. Ten zaś zareagował na to wściekłym parsknięciem. Zamarłam, nasłuchując czy moja obecność została dostrzeżona. Jeśli ci, których goniłam, byli ludzkiego pochodzenia, to w tych ciemnościach widzieli jeszcze gorzej ode mnie. gdyż nie posiadali daru, który by im to ułatwił. Nic nie usłyszałam. Ruszyłam więc powoli krok za krokiem ku wodzie i dość szybko natknęłam się na przeszkodę. Pomagając sobie rękoma odkryłam zbudowany z kamieni wał. Z tego co mogłam wywnioskować, u mych stóp wypływał na powierzchnię podziemny strumień. Napełniał on basen, który po drugiej stronie na pewno miał jakieś ujście. Nie wyczulam żadnego zapachu minerałów czy jakiegokolwiek innego zagrożenia. Uspokojona obmyłam wodą twarz i napiłam się. po czym ustąpiłam miejsca niespokojnemu Falonowi. Odgłosy, z jakimi gasił pragnienie, rozlegały się donośnym echem, ale nie zwracałam już na nie uwagi. Ci, których ścigałam, musieli tędy przejeżdżać. - Jervon! - ponownie przysłoniłam dłońmi oczy. sięgając myślą jak daleko tylko mogłam. Przez chwilę owa rozdzielająca nas chmura osłabła, gdyż odnalazłam go: żył i nie był ciężko ranny. Kiedy starałam się pogłębić kontakt, aby poznać siłę, która go trzyma, połączenie zostało nagle Przecięte. Naturę tego zakłócenia byłam w stanie określić. To coś, we władzy czego był Jervon. zdawało sobie sprawę z mojej obecności, ale tylko wtedy, gdy starałam się doń dotrzeć. Wypełniający mnie strach zelżał. ucapił miejsca innemu uczuciu. Walczyłam już z prawdziwym złem, kiedy ratowałam niego brata, lecz to. co czułam do Elyna, było zaledwie cieniem mego uczucia do Jervona. W stosunku do tego, co stanęło między nami, czułam wszechogarniającą złość. Właśnie ona napełniła mnie nową siłą. Strach osłabiał ma obronę, złość natomiast stała się moim mieczem i tarczą, pod warunkiem, że byłam w stanie ja kontrolować. Tu właśnie, nad niewidoczną wodą, w mroczną noc. stworzyłam swój niewidzialny oręż, którego nikt poza mną nie był w stanie użyć. Widmowa pogoń Głupota byłoby ruszać dalej w takich ciemnościach. Łatwo moglibyśmy się poturbować, a byli to ostatnia rzecz, na która miałam ochotę. Choć uczucia popychały mnie naprzód, zwyciężył rozsądek. Ciemność była tak gęsta, jakby sama ziemia ja wytworzyła. Chmury kirem zasłaniały gwiazdy. Wydobyłam z juków suchary; były tak twarde, że można było połamać sobie zęby. Namoczyłam je więc w wodzie. Większość zjadł oczywiście mój kuc. Nakazałam mu nie oddalać się. a sama poszukałam spokojnego zakątka między dwiema skałami. Okryłam się płaszczem i postanowiłam odpocząć. Choć nie myślałam o śnie. zmęczenie wzięło gorę nad zdyscyplinowaniem i zanim zdałam sobie z tego sprawę, zapadłam w ciemność równie głęboka, jak otaczająca mnie noc. Zbudziłam się nagle w szarym półmroku poranka, zupełnie jakby ktoś zawołał mnie po imieniu lub zadął w bojowy róg. Rozejrzałam się wokół. Krajobraz wyglądał tak, jak sobie go w nocy wyobrażałam. Po drugiej stronie zbiornika pasł się Falon, wyszukując kępki zielonoszarej trawy. Wokół panowała cisza i spokój. Sprawdziłam ponownie, czy Jervon i owa tajemnicza siła są na miejscu, lecz nie próbowałam jej przeniknąć. Zadowoliłam się samymi stwierdzeniem, ze są obecne i wycofałam się. Przed sobą miałam jedyna drogę, obramowaną z obu stron pionowymi ścianami skalnymi. Widniały na nich znaki - po części spowodowane erozją, po części rękami budowniczych, Wydawały się zbyt dziwaczne, bym odważyła się odszyfrować ich znaczenie. Sam ich wygląd i forma powodowały dziwny zamęt w myślach. Nie starałam się nawet dociec, co mogłoby się stać. gdybym próbowała odgadnąć ich znaczenie. Posiliłam się sucharami. Starannie omijałam wzrokiem owe symbole i wsłuchiwałam się w odgłosy poranka. Poza pluskiem wody niczego nie słyszałam. Napełniłam oba bukłaki, dosiadłam Falona i ruszyłam w dalszą drogę, pozwalając koniowi wybrać najodpowiedniejszą dlań szybkość, powierzchnia usiana była rozmaitej wielkości skałami, a gdzieniegdzie natrafialiśmy na usuwiska gruntu, starannie je omijając. Poczucie kolejnego niebezpieczeństwa dochodziło mnie powoli. W pierwszym momencie nie zarejestrowałam go. zajęta utrzymywaniem kontaktu ze spowijającą Jervona pustka. Najpierw było ono powiewem sugerującym rozkład, ale szybko potężniało, jakbym zbliżała się do tego źródła. Nagle Falon parsknął, zadarł łeb i tylko dzięki mojej woli utrzymał kierunek, Dziwne to było. lecz nie umiałam wyczuć obecności żadnej ze starych sił, choć wytężałam wszystkie umiejętności nabyte od Aufricii, jak i swa własną moc, To nie pochodziło z żadnego ze znanych mi źródeł. Ślad prowadził do ludzi, a nie do Najstarszych. Zresztą, jak dotąd, w czasie mego polowania na bandytów, nie natrafiłam na siady mocy Najstarszych. Włosy zjeżyły mi się, jakby uderzył w nie powiew chłodu z otaczającej mnie porannej mgły. a strach usiłował wyrwać się z żelaznej kontroli, jaka narzuciłam swym emocjom, Wraz z mm poczułam obrzydzenie i złość, Jechałam trzymając dłoń na rękojeści miecza. Nasłuchiwałam, choć słuch nie rejestrował niczego, poza stukotem podków Falona. Mgła zgęstniała, wilgoć pokryła hełm i kolczugę, zwilżyła gruby, zimowy włos kuca. Po czym... Ruch! Falon zadrżał przerażony. Z otaczającej mgły wyłaniał się obraz nieopisanego okropieństwa budzącego przerażenie: owo "coś" dosiadało rumaka, a poprzez załamanie światła we mgle wydawało się niesamowicie wielkie, Jechało to na czymś przypominającym konia, składał się bowiem ze strzępów rozkładającej się skóry i ścięgien, które utrzymywały szkielet. Jeździec zaś był tak potworny, że nie podejmuje się go opisać. Podobnie jak koń, był już od dawna martwy, a mimo to obdarzony przerażającą formą życia. Nie posiadał typowej brom. Jego siła tkwiła w czymś innym. Kiedy ocknęłam się z szoku i przywołałam swą moc. zrozumiałam jej istotę. To cień, materializacja myśli nadana zestarzałemu przerażeniu i nienawiści. Żywiło się to takimi właśnie uczuciami, z każdą chwilą wzrastając w potęgę. Mój strach i gniew przywołały go i karmiły. Żywił się także przerażeniem Palona. Przylgnął do tych uczuć i wlókł się za nimi jak mokry płaszcz. Rżąc z przerażenia, kuc cofnął się, zaś budzący grozę wierzchowiec, jakby w odpowiedzi, otworzył pysk. Zmagałam się z oszalałym z przerażenia zwierzęciem, wdzięczna, że zajęło to choć na chwilę mój umysł, odciągając myśli od przerażającego widma. Uniesionym głosem, jak okrzyk bitewny, wyartykułowałam określone Słowa. Jeździec nawet nie drgnął. To stworzenie potrzebowało strachu i desperacji, aby istnieć. Jeśli uda mi się stłumić i zapanować nad swoimi zmysłami, ono nie będzie miało sił... Falon zlany był potem. Jedynie moja wola utrzymywała go w ruchu. Nie kwiczał już, lecz z głębi gardła dochodził głos, jakby zwiastujący zbliżający się koniec. Skupiłam się i ponownie wypowiedziałam Słowa - tym razem cicho i spokojnie. Od szkarady dzieliła nas odległość nie większa niż wyciągnięcie ręki. W nosie kręciło mnie od smrodu, przede mną pozbawione źrenic oczodoły skierowane prosto w moją twarz. Nagle wszystko to roztopiło się we mgle. Falon nadal jęczał, wstrząsały nim potężne dreszcze. Poruszał się niepewnie krok po kroku. Mgła, gęstniejąc, okrążała nas, jak gdyby chciała pochwycić w pułapkę. Miałam nadzieję, że to, co wiem o tego typu zjawach, jest prawdą - że są związane z określonymi miejscami, w których czyste uczucie spowodowało ich narodziny. Gdy zbliżaliśmy się do strumienia, usłyszałam z tyłu koński galop. Z każdą chwilą silniejszy tętent wskazywał, że ktoś pędzi ze zdecydowanie za dużą szybkością, jak na usianą skałami drogę. Słychać] też było głosy, ale nie mogłam ich rozróżnić, gdyż dzieliła nas zbyt duża odległość. Miałam wrażenie, że za mną odbywa się polowanie na człowieka. W umyśle rozbłysł mi dziwny obraz: nieznajomy mężczyzna leżący płasko na grzbiecie konia galopującego z wytrzeszczonymi z przerażenia oczyma, a za nim siejący przerażenie kościotrup. Obraz był bardzo sugestywny. Gdy zbliżyliśmy się do grupki skał, o które mogłam się oprzeć, zeskoczyłam na ziemię, trzymając w jednej dłoni miecz, a w drugiej cugle. Mgła zafalowała wokół, ale nie wyłoniło się z niej nic materialnego. Ponownie dały o sobie znać prastare cienie. Nic się nie poruszyło, nic się nie odezwało. Wokół niczego nie było. Zawstydzona własnym brakiem kontroli, ruszyłam w dalsza drogę, tym razem prowadząc Palona i przemawiając doń łagodnie, aby nabrał pewności, której ja w ogóle nie czułam. Otaczające drogę skały zaczęły się oddalać i obniżać, zaś mgłę rozwiewały pierwsze podmuchy mroźnego wiatru, który nadciągał z naprzeciwka. Oprócz mrozu niósł on ze sobą coś jeszcze: zapach dymu z ogniska, które niedawno zgaszono. Dotarliśmy do uskoku w jednej ze ścian. Nakazałam Falonowi pozostać na miejscu, sama zaś poszłam zobaczyć, czy przede mną są jacyś ludzie. Mój umysł nie odebrał jednak najlżejszego nawet podszeptu, rodem z ludzkiego mózgu, lecz to o niczym jeszcze nie świadczyło. Tu, na Pustkowiach, zdarzały się już różne rzeczy. Mogli się znaleźć tacy. którzy byli wyposażeni w osłonę przeciwko moim umiejętnościom. Zauważyłam, że nie tak dawno ktoś tu obozował. Zalane ognisko wydzielało jeszcze intensywny zapach, a końskie odchody były świeże. Tropy krzyżowały się ze sobą. choć sypki piasek nie pozwalał na dokładną identyfikację. Najwyraźniejszą z pozostałości był rysunek na wystającym ze ściany skalnym załomie. Wykonano go niedawno, gdyż ledwie zdążył wyschnąć, zaś piasek nie zdążył go jeszcze zmatowieć. Ktoś topornie namalował głowę wilka lub psa, obok drugiego - o wiele dokładniejszego i bardziej skomplikowanego - symbolu. Spostrzegłam, że stojąc przed nim wykonuję ruchy kreśląc ów znak w powietrzu. Gdy zrozumiałam co robię, przerwałam czynność. To nie był znak z mojej dziedziny, choć również miał dużą moc. Zrozumiałam też. co oznaczają owe symbole. Tkwiła w nich dziwna obcość i nie bardzo rozumiałam ich sens. natoniast powód, dla którego zostały wymalowane, był oczywisty. W High Hallack, według starego zwyczaju, kiedy Lordowie zawiązywali między sobą sojusz, w miejscu jego zawarcia malowali swoje herby na głazach. Dowiedziałam się więc, że bandyci, których ścigałam, mieli powiązania z jednym z władców Pustkowi, który nie był z ich rasy. Choć tego właśnie się spodziewałam podążając przez nawiedzoną dolinę, niezbyt mnie ucieszyły te wieści. Gdybym tylko więcej wiedziała. gdybym umiała odczytać ów drugi symbol, rozszyfrowałabym kto lub co będzie moim przeciwnikiem. Mój umysł podczas przeszukiwania obozu notował jedynie ślady tych. których od dawna ścigałam. Byłam pewna, że Jervon był tu i to żywy. Odetchnęłam z ulga. gdyż spodziewałam się. że odnajdę go martwego. Wilki Pustkowi nic brali jeńców, po co więc uprowadzili jego? Czy może byli jedynie sługami jakiejś innej mocy? Coraz bardziej upewniałam się w tym przekonaniu. Przywiedli go tu w określonym celu. Skoro nie pozbawili go życia, to musieli więzić go na czyjeś polecenie. Lata nauki u Aufricii nauczyły mnie. że są dwa rodzaje tego, co ludzie zwą "magią" czy też "czarami". Jednym była czysta magia oparta na wrodzonych zdolnościach i właściwościach ludzkiego umysłu. Tej właśnie używałam dotąd, aby znaleźć Jervona. Była też i druga, do której potrzebne były określone przedmioty, i która wykorzystywała związki współzależności - z tej właśnie miałam zamiar teraz skorzystać. Na szyi nosiłam amulet z dziwnego kamienia, ukształtowanego na podobieństwo oka. Niegdyś Jervon znalazł go i stale nosił przy sobie. Dał mi go w dniu naszych zaręczyn, nie mając nic innego, co przypominałoby biżuterie. Z juków wydobyłam jesionowa laseczkę zakończoną z jednej strony spiralą ze srebra, które jest metalem księżycowym. Stanęłam twarzą ku rysunkom, kierując na nie laskę krótszą od mojej dłoni. Ożyła natychmiast; wykręcała się na wszelkie możliwe sposoby, aby nie być skierowaną na owe znaki. Tak więc mc podejrzenia były słuszne - rysunki pochodziły od Ciemności, których nie mogło znieść coś, co było powiązane ze Światłem. Potarłam obydwa końce amuletem - jeden ku górze, drugi zaś ku dołowi, po czym wyciągnęłam dłoń. lekko trzymając laskę w połowie długości. Wykręciła się, wskakując kierunek na wprost przede mną. Walka ze strachem zbytnio mnie wyczerpała, abym mogła polegać w pełni na poszukiwaniach myślą. Dzięki jesionowej laseczce miałam do dyspozycji drogowskaz tak pewny, o jakim marzyłam. Trzymałam go mocno, aby nie zmylić kierunku gdy dosiadałam Palona i ruszałam w dalszą drogę. Dolina poszerzała się wychodząc na otwartą przestrzeń. Widać było zniekształcone drzewa, monolity, zwały kamieni sugerujące wyraźnie stare ruiny. "Nie było mowy, aby ktoś z mojej rasy był w stanie określić ich wiek. Ponownie natknęłam się na ślady, które wkrótce gwałtownie skręcały w prawo, laska zaś nadal wskazywała kierunek na wprosi. Jervon nie mógł więc być dłużej z tymi. którzy go porwali. Zsiadłam i rozpoczęłam żmudne poszukiwania, które w końcu zostały uwieńczone powodzeniem. Część moich przeciwników faktycznie skręciła w bok, ale dwa konie nadal podążały w starym kierunku. Jeden z nich musiał nieść Jervona. Jeśli pilnował go tylko jeden... Omal nie gwizdnęłam z radości. Miałam szansę, o jakiej dotąd nie marzyłam. Wskoczyłam na kuca. który ruszył z największa, na jaka mógł się zdobyć, szybkością. Uważnie obserwowałam otoczenie. Zamarznięty płomień Na otwartym terenie widoczność była dobra. Dostrzegłam błysk światła. Nie pochodził od ognia i skierowany był ku niebu. jakby na kształt drogowskazu. Głazy zapomnianych ruin zaczęły zbliżać się do siebie tworząc potrzaskane skały i ściany, W paru miejscach zauważyłam podwyższenia z obrobionego kamienia, przypominające kształt ołtarzy czy posągów. Były jednak tak zniszczone przez erozję, że pozostały jedynie ogólne kontury przywodzące na myśl niezbyt przyjemne postaci bogów czy strażników. Przez zwały chmur przebiło się słońce, lecz jego blask przypomina! poświatę pozbawiona wszelkiego ciepła. Wśród głazów nadal czaiły się cienie, które starannie omijałam wzrokiem, bowiem znałam siłę iluzji. Przede mną wznosiła się ściana z masywnych bloków. Czas nie potraktował jej tak brutalnie. Słaby słoneczny blask odbijał się tysiącem lodowych ogni od s za r o białych kryształów, wtopionych w jej powierzchnię. Droga, która jechałam, prowadziła do jedynego przejścia - bramy tak wąskiej, że jedynie pojedynczo można było się przez nią przedostać. Jesion w moim ręku drgnął gwałtownie. Szczęśliwie nie upuściłam go. Jego srebrzyste zakończenie wskazywało ciemną plamę rozmazaną na ścianie na wysokości mego uda. Krew! Nie miałam wątpliwości - była to krew Jervona. Mogłam jedynie mieć nadzieję, że nie jest poważnie ranny - plama była niewielka. Wiedziałam, że nie poddał się bez walki. Był zbyt wytrawnym rycerzem, a wygląd obozowiska świadczył o skuteczności, z jaką się bronił. Za pierwszą ścianą znajdowały się jeszcze dwie. Zewnętrzna była równie szara jak otaczający krajobraz, druga zaś ciemnozielona - była to barwa samego kamienia. Trzecią zaś stanowiły rdzawoczerwone, jakby spryskane zakrzepłą krwią, drobniejsze głazy. Przejście przez cały czas zwężało się, aż w końcu musiałam zsiąść z kuca. aby się przez nie przedostać. Przede mną stał budynek, troszkę tylko wyższy od otaczających go ścian, pozbawiony okien, a wykonano go z matowych, czarnych głazów. Z jego dachu wydobywał się widoczny z daleka słup światła, zawstydzający przytłumione słońce. Gdy byłam bliżej, spostrzegłam, że choć pulsował on jak płomienie ogniska, to jednak nie ognisko było jego źródłem. Istniało wejście do wnętrza tej budowli, lecz portal pozostawał tak głęboko w cieniu, że nie można było dostrzec, czy kryje się tam jakaś niespodzianka. Zatrzymałam się, by mu się przyjrzeć. Ślepe wchodzenie w pułapkę nie pomogłoby ani Jervonowi, ani też mnie. Nie słyszałam żadnego dźwięku - nawet szelestu wiatru. Nie wyczuwałam też żadnego zapachu, który ostrzegłby mnie przed zjawą w dolinie. Wyciągnęłam przed siebie dłoń z zaciśniętą laską, która najpierw lekko drgnęła, po chwili zaś kołysała się na boki ze wzrastającą szybkością. Srebrne zakończenie wskazywało na znajdujące się za mną wejście. To co przede mną, było zbyt silne dla mocy, które mogłam przywołać. Instynktownie uświadomiłam sobie, że jeśli przekroczę ten mroczny portal, napotkam niebezpieczeństwo, przy którym zjawa z doliny będzie niczym. Gdybym wiedziała więcej!... Chociaż kiedyś już ruszyłam w bój z jedną ze złych mocy Najstarszych, zupełnie nieświadoma i wyposażona w parę kiepskich rekwizytów. Jervon mający o wiele większe powody do strachu, gdyż nie posiadał prawie żadnych zabezpieczeń przeciwko czarom, poszedł wraz ze mną, mając do dyspozycji jedynie stal swego miecza i odwagę. Czy mogłam pozostawić go bez pomocy? Stojąc tu zastanawiałam się, kim on dla mnie jest. Najpierw był niechcianym towarzyszem podróży przez dziki kraj; doprowadzał mnie do szału, gdyż obawiałam się, że mógłby w jakiś sposób odciągnąć mnie od celu wyprawy. Potem... Nasze życia były ze sobą złączone. Jakakolwiek siła przywiodła go tu. mogła mieć na celu jedynie zniszczenie nas. Mimo to. a może właśnie dlatego, ruszyłam ku mrocznemu otworowi. Nie było drzwi. Kiedy postąpiłam w głąb, ogarnęła mnie chmura ciemności tak gęstej, jakby spadła na mnie zasłona z lekkiej, ale całkowicie nieprzeźroczystej materii. Uniosłam dłoń, której nie widziałam. Wydało mi się, że laska znajduje się na równi z ustami. Dmuchnęłam na nią i wypowiedziałam trzy Słowa. Światło było tak słabiutkie, jakby pochodziło od świeczki nie grubszej od palca i nieustannie drżało, lecz częściowe rozproszenie mroku podniosło mnie na duchu. Jak dotąd nic nie wskazywało na zainteresowanie moją osobą, a to już był duży sukces. Poprzednio miałam te przewagę, że to, co tak długo władało owym miejscem, stało się ufne w swoją moc. bo nie napotkało przeciwnika znającego czary, a tym samym nie widziało we mnie groźnego konkurenta. Na podobne zlekceważenie liczyłam obecnie. Nie zdawałam sobie sprawy, co mnie czeka. Jak zwykle w takich miejscach czas płynął inaczej. Istnieje masa legend o tych, którzy wkroczyli do podobnych jak to skupisk mocy na okres, który wydawał się im dniem lub rokiem, zaś do swego własnego świata powrócili po paru dziesiątkach lat. Mnie natomiast wydawało się, że jest akurat odwrotnie. Ciemność, którą ledwie co rozświetlał ogień utrzymywany przez moce mego ducha, był jak wartki strumień, który przepływał wokół mnie. Posuwałam się powoli krok za krokiem, zupełnie jakbym brnęła przez rwącą wodę. Na razie nikt i nic mnie nie atakowało. Coraz bardziej upewniałam się w przekonaniu, że zamieszkująca to miejsce siła nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności. Wydawało mi się, że minęły godziny, odkąd zaczęłam zmuszać swoje ciało do męczącego pokonywania mroku. Z mroku do jasności przeszłam tak błyskawicznie, że parę dobrych chwil trwało, nim oczy przyzwyczaiły się do światła... Gdy odzyskałam wzrok, stwierdziłam, że znajduję się w okrągłym pomieszczeniu, które wypełnione było dwoma potężnymi fotelami. Sądząc po rozmiarach. nie były one przeznaczone dla ludzi. Stały po obu stronach migoczącego filaru zwrócone ku sobie. Nie był to filar w dosłownym tego słowa znaczeniu, a raczej obracający się szybko walec migoczący blaskiem na podobieństwo płomieni ogniska. Coś wewnątrz mnie uderzyło na alarm, toteż natychmiast odwróciłam od niego wzrok. To właśnie była moc. która skupiała się w tym miejscu. Stałam za jednym z potężnych krzeseł. gdy nagle dostrzegłam coś, co spadło ze stojącego naprzeciw krzesła. Podeszłam bliżej i zobaczyłam, że jest to ciało jakiegoś człowieka o nieludzko wykrzywionej twarzy, w której uwagę przykuwały wytrzeszczone oczy z wyrazem takiego przerażenia, że aż się cofnęłam. Bez wątpienia był to jeden z tropionych przeze mnie napastników. Jervon zaś siedział na drugim fotelu, przywiązany do oparcia i nóg mebla. Nie miał hełmu, zaś na czole widać było świeża ranę. niezdarnie obandażowana, z której na policzki spłynęły strumyki zakrzepłej już krwi. Laska lekko drgnęła w mej dłoni - znaczyło to. że mój towarzysz jeszcze żył, w jego ciele kołatała jeszcze iskierka życia, karmiona jedynie wola i odwaga. Oczy utkwione miał w rozbłyskującym walcu. Wiedziałam, że to, co stanowiło o duchu Jervona, powoli, lecz nieustannie jest przezeń wysysane. Próba połączenia się z umysłem Jervona zawiodła, ponieważ zbyt głęboko tkwił w hipnotycznej mocy światła. Mogłam spróbować złamać tę więź, ale ryzykowałam zniszczeniem efektów jego woli i determinacji - uwolnię go. ale jednocześnie stracę, gdyż jego upór nie pozwoli mu na szybkie wycofanie się. Tkwiła w nim bowiem ogromna siła woli, która miałam okazję obserwować wielokrotnie w czasie naszych wspólnych wędrówek. Pozostało więc tylko podążyć w ślad za nim. w płomień, i spotkać się z tajemniczą mocą na jej własnym terenie. Żałowałam, że nic o niej nie wiem, poza tym, że jest potężna. Nie miałam pojęcia czy którekolwiek z mych umiejętności okażą się wobec niej skuteczne. Powoli odwróciłam wzrok spoglądając na martwego bandytę. Jako łatwiejszy łup, bo duchowo słabszy, został szybciej pozbawiony życiodajnej energii. Ze sposobu położenia ciała można było wywnioskować, że został odrzucony, gdy stał się już niepotrzebny. Wiedziałam, że nie mogę tak po prostu zabrać stad Jervona, nawet, jeśli ów zimny płomień pozwoliłby mi na to. Nigdy bowiem nie byłby on w pełni sobą. Musiałam zwrócić mu to. co już do tej pory stracił. Tyle tylko, że nie wiedziałam jak. Zbliżyłam się do drugiego fotela, uważając, aby nie trącić ciała, które leżało obok. Usiadłam opierając głowę o oparcie i ujęłam w obie dłonie laskę zmuszając ja do skierowania się w stronę piersi Jervona. Nie sądziłam, aby to. czerń u miałam się przeciwstawić, pochodziło z mego świata. Te zamrożone płomienie były raczej słabą namiastka jego obecności tutaj. Musiałam mu stawić czoła w jego świecie. Bez wątpienia zwłoki leżące u mych stóp za życia znajdowały się w jego mocy. Najprawdopodobniej został on wraz z innymi wysłany właśnie w celu znalezienia kogoś tak silnego jak Jervon. Ale on, jak dotąd, jeszcze mu nie uległ. Istniała też szansa, że owo "coś" nigdy dotąd me próbowało wchłonąć kogoś obdarzonego zdolnościami i będzie to dla niego nieprzyjemnym zaskoczeniem. Słaba to była nadzieja, ale poza odrobiną wiedzy i uporem, na nic innego nie mogłam liczyć. Pewne było jedynie to. że nie opuszczę tego miejsca sama. Albo wygramy oboje, albo... Tak czy inaczej będzie to naszym udziałem. Zaciskając dłonie na drewnie, powoli uniosłam oczy i spojrzałam prosto w pełzające promienie. Musiałam teraz jedynie trochę osłabić obronę. Gdzie indziej i kiedy indziej Znajdowałam się... gdzie indziej. Jak można opisać coś, co jest idealnie obce... Były to barwy, których nazw nie znałam, odniosłam wrażenia zupełnie dla mnie nowe i obce. Nic nie zdradzało tego, abym zdawała sobie sprawę z istnienia ciała, zresztą niewiele mnie ono obchodziło. Normalne, ludzkie zmysły na nic się tutaj zdawały. Zrozumiałam, że zależę od zupełnie nowego zmysłu. Miałam tylko sekundy na nabranie oddechu, nim jakaś przygniatająca siła złapała to wszystko czym byłam i pociągnęła za sobą poprzez ten fantastyczny i dziwny kraj. Cóż to był za kraj! Choć według moich ludzkich ocen, zły kraj. Rosły tu rośliny nie przypominające niczego, co kiedykolwiek widziałam. Wściekła żółć wraz z krwistą czerwienią wirowały walcząc z powietrzem, jakby chciały się uwolnić i zrobić to, na co mają ochotę. Czyjaś wola jednak przywiązywała je do miejsca. Gałęzie wgryzały się w ziemię lub bujały beztrosko wysoko w powietrzu. W oka mgnieniu były już poza mną, gdyż siła. której się chwilowo poddawałam, pędziła z błyskawiczną szybkością. Odrzuciłam zainteresowanie dziwnością tego świata, skupiając się w sobie, aby być jak najlepiej przygotowaną, gdy zbliży się owa decydująca chwila. Musiałam przy tym ukryć to. że jestem zdolna do oporu przed nieznanym, które mnie przywoływało, gdyż byłam pewna, że ujawnienie tego, zanim dojdzie do konfrontacji, byłoby wielkim błędem. Słyszałam od Aufricii legendy mówiące o tym. że gdy Najstarsi byli jeszcze władcami High Hallack, zajmowali się samą istotą życia i że udało im się otworzyć ,,bramy" do innych wszechświatów, w których człowiek był czymś tak nienaturalnym, jak dla mnie to, co przemykało przede mną. To właśnie mogła być taka ,,brama", ale z pewnością jej strażnik był czymś obcym. Znalazłam się nad płaszczyzną żółtego terenu, pozbawionego monstrualnych roślin, z licznymi głęboko wyżłobionymi ścieżkami. Nie musiałam z nich korzystać czułam, że uniesiono mnie jeszcze wyżej niż poprzednio, jakby dla pewności, że nie zetknę się z tym gruntem. Wszystkie ścieżki i drogi prowadziły ku wspólnemu celowi znajdującemu się gdzieś przede mną. Gdy nad nimi leciałam, zaczęłam dostrzegać poruszające się powoli krok za krokiem postacie. Żadna nie była wyraźnie widoczna, jakby okrywał je jakiś kolor na podobieństwo obszernego płaszcza: niektóre były ciemnoszare, parę szarych, inne zaś zielone lub krwistoczerwone. Gdy tak leciałam ponad nimi, wydało mi się, że od każdej emanuje ostry i gwałtowny jak cięcie miecza strach i zdesperowanie. Zrozumiałam, że są to właśnie ofiary, do grona których i ja mogę wkrótce dołączyć. Dlaczego leciałam zamiast iść. tego nie próbowałam zgadnąć. Przypuszczałam, że władający tym krajem wiedział kim jestem i jak najszybciej chciał mieć mnie w swej mocy. Nie była to zbyt przyjemna perspektywa, ale lepiej zdawać sobie z niej sprawę. Ilość idących w dole postaci zmalała i zaczęłam wierzyć, że ich przeznaczenie jest celowo odwlekane, a beznadziejne cierpienia są dla czegoś nader miłym pożywieniem... Czy Jervon był jednym z nich? Chciałam się dokładniej przyjrzeć którejś z ofiar, lecz po chwili doszłam do wniosku, że takie zainteresowanie może być uznane za coś nienormalnego i szybciej niż to konieczne ujawnię mój cel oraz możliwości. Pozwoliłam więc bez przeszkód nieść się, aż żółta równina skończyła się - ujrzałam zamczysko o ścianach płomiennoczerwonych i kolistym kształcie. Otoczone ono było kaskadą różnobarwnych świateł, które mieszały się ze sobą, tracąc własną oryginalność. Zorientowałam się, iż opuszczam się coraz niżej, prosto w całkowita czerń, tracąc jakakolwiek możliwość odbierania wrażeń. Toteż czym prędzej rozpoczęłam kontrolę swych wrodzonych umiejętności, aby nie zapomnieć kim jestem i po co tu przybyłam. Nadal nie stawiałam oporu, potęgując swą wewnętrzną wiarę. W tym momencie nawet musiałam usunąć ze świadomości Jervona. Tak mi podpowiedział instynkt - a dla każdej czarownicy instynkt jest rozkazem. Czerń rzedła - ponownie dostrzegłam światło. W okrągłym pomieszczeniu, zalanym falą żółtego blasku, nie było nic, oprócz stojącego na samym środku tronu. Był wykonany z czerni - z samego Mroku - a po nim przelewały się rdzawe opary, połyskujące różnobarwnymi cząsteczkami kształtem przypominającymi klejnoty. - Witaj. Nie usłyszałam dźwięku lecz poczułam wibrację, która wstrząsnęła mną, a raczej formą, którą aktualnie byłam. Opadałam powoli, aż znalazłam się dokładnie naprzeciwko ogromnego tronu i tego, co na nim przebywało. Czułam się tak, jakbym spoglądała na olbrzymią górę. - Dobrze... - ponownie wibracja łącząca w sobie ból i perwersyjną rozkosz, docierającą do najgłębszych zakamarków mojej jaźni. - Dużo czasu minęło od ostatniego razu... Połyskliwa chmura przemieszczała się, przybierając bardziej konkretną formę. - Czy znowu potrzebna jest Brama? - Forma pochyliła się na tronie, a błyszczące punkty skupiły się tworząc dwa dyski służące najprawdopodobniej nieznanemu za oczy, które skupiły się na mnie. - Gdzie jest prezent, sługo... Wypowiedź odczulam jak uderzenie ognia, tak silna była moc, jaka ze sobą niosła. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, owo "coś" potrząsnęło górną częścią ciała, jak gdyby potwierdzając przypuszczenia. - A więc podarunek przyszedł, ale nie sądzę, żebyś to ty spowodowała. Czy sadzisz, że mnie jest tak łatwo oszukać? - postać zatrzęsła się w napadzie straszliwego śmiechu. - Twoja rasa służyła mi długo i dobrze. Nigdy zresztą nie skąpiłem im nagród. Wtedy byłem nasycony tym pożywieniem. Uważaj! Z dołu ciała wystrzeliło coś, co mogło być ręką i zobaczyłam jak się pożywia. Ci, których wchłaniał, musieli zdawać sobie sprawę z tego, co ich czeka i bynajmniej nie wyglądali na zadowolonych. Macka powróciła, zaciśnięta na dziko podskakującej kuli szarości, u która zbiła się jedna z obserwowanych przeze mnie wcześniej wędrujących postaci. W chwilę potem została wsunięta do ciała, szarość zniknęła i następna siła życiowa została skazana na istnienie w strachu i zdesperowaniu. Widząc to, coś mnie olśniło - tak jak owa zjawa w dolinie, ta przede mną była myślowa materializacją, żywiąca się strachem. Obie formy były wytworem podobnych sił. Słyszałam, że ludzie stwarzają bogów na swe własne podobieństwo, wyposażając ich w swoje uczucia, tyle. że w o wiele większej skali. To. co miałam przed oczami zostało kiedyś stworzone, aby służyć ludziom, których bogiem zostało i którzy przez pokolenia karmili je. aż w końcu uniezależniło się od ich ofiar. Mogło kontrolować ludzkość na tyle. aby wybrać sobie daninę. Jeśli wszystko to było prawda, bronią przeciwko niemu była... niewiara. Należało zrobić wszystko, by oręż stał się realny, potworne oczy nie spuszczały spojrzenia ze mnie ani na chwilę. Ani na chwilę też nie zmieniło się przerażenie i desperacja, które atakowały mnie jak fala podboju z całą siłą. jaką wniosły ze sobą pokolenia wyznawców. - Pyle... - ponownie wstrząsnęły mną drgania jego potępieńczego śmiechu. - Ja jestem, istnieję, niezależnie od tego, jak mała była - iskra myśli, która mnie zrodziła. Przyjrzyj mi się! Materia zagęściła się. tworząc zarysy ludzkiej postaci nagiej i pięknej niczym bóstwo, bez wątpienia męskiej. Oczy zmniejszyły się do normalnych rozmiarów, stając się częścią twarzy o klasycznych, pięknych, wręcz boskich rysach. - Spójrz na mnie! - rozbrzmiało w sali. - Samice twego gatunku ubóstwiały mnie, gdy jeszcze nie znudziłem się przebywaniem w waszym świecie. Zanim jeszcze nie zamknęły się bramy poprzez światy. Spójrz... i zbliż się! Tym razem ponownie napłynęła fala owej przerażającej rozkoszy. Jednak przywołując na pomoc swą wiedzę o panowaniu nad własnym ciałem, zdołałam nie spełnić jego polecenia. Doskonałe usta wykrzywiły się ironicznie. - Jesteś czymś lepszym od tego. co próbowałem przez wieki. To faktycznie powinna być uczta - uniósł muskularne ramię, po czym skierował w moją stronę palec. - Chodź! Nie oprzesz mi się! Chodź dobrowolnie, a wielka będzie nagroda. Moje myśli skupiły się na imieniu, które mi podał na początku spotkania. Była niewielka nadzieja, że się uda. Niestety. Gdy odrzucił głowę i ryknął śmiechem, wiedziałam, że przegrałam. - Imiona! Myślałaś, że narzucisz mi swą wole posługując się imionami? Przecież to, które ci powiedziałem, było imieniem, którym ludzie, część ludzi w zasadzie, mnie nazywali. Nie jest to moje prawdziwe imię, a bez znajomości jego jesteś bezbronna. Jednakże podnieca mnie, że ośmielasz sprzeciwiać się mej woli. Czekałem, rosnąc w siłę, na tych, którzy zamknęli bramę i być może polują na mnie. Lecz oni nie przybyli, a zjawiłaś się ty, nędzna glisto, która ośmiela mi się sprzeciwiać, a której nawet nie da się z nimi porównywać. Możesz mnie jedynie rozweselić, co będzie dużą przyjemnością. Przyszłaś tu w poszukiwaniu kogoś konkretnego, inni przybyli tu wiedzeni dumą, bądź chęcią władzy. Otrzymali swe nagrody, o czym przekonasz się, gdy do nich dołączysz. Lecz nie używaj imion, które nie mają żadnej mocy! Tym razem nie próbowałam nawet silić się na odpowiedź. Skupiłam cały wysiłek umysłu na przypominaniu sobie różnych, często przypadkowych informacji, które słyszałam i na wydobyciu z nich czegoś, co mogłoby być pożyteczne w walce z nim. - Doskonale! - roześmiał się po raz trzeci. - Próbuj, jeśli chcesz, to mnie rozwesela. A teraz... spójrz, kto przybywa... Wskazał w lewo. a mój wzrok podążył za jego gestem. Powoli, jakby walcząc z przyciągającą ją siłą, zbliżała się jedna z otoczonych kolumnami światła postaci. Ta była żółta. Wiedziałam, zanim jeszcze dokładnie zobaczyłam, że zawiera to, co w tym świecie było Jervonem. Stal wyprostowany i spięty, rozpaczliwie próbował zwalczyć siłę, która emanowała od strony tronu. - Jervon! - nie miałam nic do stracenia, wysyłając myślowe wołanie. - Elys! - odpowiedź przyszła natychmiast, czysta i jasna. Władca tego świata spoglądał raz na jedno, raz na drugie z nas i uśmiechał się ironicznie. Ramię przy ramieniu - Cudowna uczta... - stwierdził oblizując się, jakby faktycznie myślał o czymś smakowitym. - Jesteście naprawdę dobrzy! - Ale nie do końca! - odparłam. Żółty płomień otaczający Jervona nie przybliżał się już ku niemu. Jervon stał obok mnie tak, jak wielokrotnie w przeszłości, gdy razem stawialiśmy czoła różnym niebezpieczeństwom. Wiedziałam jednak, że to nie cały on, że zatrzymał w swym spętanym ciele dość energii, aby nie stracić poczucia osobowości. Było mi raźniej. To, co siedziało przed nami, pochyliło się z twarzą zwróconą ku nam. - Przecież to takie proste. Jestem głodny, więc jem! - wyciągnął ramię na nienaturalną długość i wsunął w swoje podbrzusze inną szarą masę. Coś w moim umyśle desperacko wrzasnęło. - Widzicie jakie to proste! W odpowiedzi skierowałam moc ku Jervonowi i poczułam, że stoimy ramię w ramię przed tym, czego nigdy nie powinno być. Cała siła Jervona była z tym czymś w stanie wojny, toteż czym prędzej przyłączyłam doń swą moc, formując symbole i każąc im błyszczeć w powietrzu, jakby napisano je czystym płomieniem. To "coś" roześmiało się i wyciągnąwszy rękę zmiotło je w nicość. - Małe są twe umiejętności, kobieto. Czy sądziłaś, że wywrą na mnie jakiekolwiek wrażenie? Spójrz, co z nimi zrobiłem i co mogę zrobić z każdą taką dziecinadą. - Jervon! To odżywia się strachem! - Tak, Elys, i duszą mężczyzny także - zabrzmiało to tak pewnie, jakbym rzeczywiście znalazła bezpieczną przystań. Dwukrotnie jeszcze forma sięgała po swe pożywienie, a oczy zawsze skierowane miała na nas. Na co czekała, tego nie byłam w stanie odgadnąć. Przerwa ta dała mi czas na uporządkowanie myśli i zastanowienie się nad sposobem walki. Jak można zabić boga? Niewiarą - podpowiadała logika, lecz niewiara wydała się nader nieprawdopodobną do przywołania. Obdarzeni Talentem muszą wierzyć, gdyż wiedzą, że są różne siły poza granicami naszego świata, tak dobre, jak i złe, które mogą być przez człowieka przywołane. Choć nie rozumiemy ich natury, wiemy, że istnieją. U Jervona wiara owa spowodowana była raczej instynktem, a nie wiedzą. Choć drogi nasze różniły się, prowadziły do tego samego - do określonej bramy, największej ze wszystkich, za którą leżało coś, czego nie można było ani zrozumieć, ani też sobie wyobrazić. Tylko to ,,coś" nie mogło być objęte tą wiarą - nie należałam do tych, którzy bili mu w świątyniach pokłony, ani też nie potrzebowałam jego pomocy w czymkolwiek. Dlatego też dla mnie nie był on bogiem! - Tak ci się tylko wydaje - błysnęła w odpowiedzi myśl. - Jesteś z rasy, która mnie stworzyła, dlatego są w tobie rzeczy, których mogę dotknąć i które mogę poruszyć. Faktycznie poczułam obślizgłe, grzejące palce dotykające mej skóry i zostało we mnie coś... coś rozbudzonego. Gotowa odpowiedź na ten wstrętny dotyk. Od urodzenia miałam swoje słabości, tak jak i zdolności. Właśnie te pierwsze wzywał do walki przeciwko mnie. Ponownie usłyszałam jego śmiech. - Elys... - wołanie Jervona wzbiło się ponad ten śmiech. - Elys! Było to tylko moje imię, ale zdołało przełamać uczucie budzącej się odpowiedzi na ten potworny dotyk. Uciekłam się ponownie do pomocy logiki. Nikt nie jest doskonały i wiele z tego, co jest w nas, powinno być oglądane i sądzone z nienawiścią. Gdyby pozbawić nas tego, nie byłoby w nas równowagi dla pozytywnych cech naszego charakteru. Tak, była we mnie słabość, ale teraz, gdy o niej wiedziałam, słabość sama w sobie nie miała już znaczenia. Byłam Elys - czarownicą, o czym nawet Jervon przypominał mi wymawiając me imię. Nie byłam narzędziem, które przywiedziono przed ten tron - przyszłam tu z własnej, nie przymuszonej woli, a nie przyciągnięta ciemnymi mocami, które przeważały w mojej duszy. - Elys - rozbrzmiało ponownie wołanie Jervona. Stałam się znowu sobą, przywołałam na pomoc wszystko, co było skutkiem mego długotrwałego treningu, aby służyło mi za broń. Piękna głowa lekko się poruszyła - nadal spoglądała na mnie. lecz teraz obejmowała swym wzrokiem także Jervona. Jej właściciel uniósł dłoń i skinął na niego. Żółty płomień skierował się ku tronowi, lecz Jervon nie poddawał się. Nie wołał mnie, sam próbował przeciwstawić się temu. co przyciągało go do siebie. Poruszyłam się stojąc pomiędzy nim a tym, co już wyciągało po niego monstrualną rękę. Ponownie użyłam imienia, które w swym strachu nadali mu ludzie, ale tym razem nie nadałam mu formy znaków, lecz posłałam w myślach obraz pustego, zniszczonego od długiego czasu tronu. Zwalczyłam strach i złość, które teraz służyły moim celom. Forma znikneęa! Nie mogłam odciąć się od zmysłów, które zapewniały mnie, że jest przeciwnie. Nie byłam jej wyznawczynią i ani ja, ani Jervon nie wierzyliśmy w nią. Dlatego ona nie istniała! Mimo to forma stawała się coraz wyrazistsza, nawet gdy zaprzeczałam jej istnieniu! Jak mogłam zdominować pokolenia, które ciągle umacniały owo "coś" w tym przekonaniu? Pusty tron - nieistnienie...! Posłałam w tym obrazie wszystko co mogłam, wraz z pomocą ze strony Jervona. Nie karmiłam tego - to nie mogło istnieć! Była to prawdziwa tortura, gdyż równocześnie przywoływało ono tę część mnie, która skłaniała się ku zaakceptowaniu go. Wstrzymywałam to jak mogłam. To nie jest mój bóg! Musi być wiara, która przywoła bóstwo do życia - bez takiej wiary nie może ono istnieć! Nie było sensu uciekać się do pomocy mojej sztuki, gdyż w takim jak to miejscu, każdy rodzaj wiary w istnienie sił pozostających poza możliwościami naszych zmysłów, zostałby odczytany jako właśnie konkretna wiara, niezależnie od tego, jakim mianem nazwano by przywołanego na pomoc. Bronią była tylko otwartość mego ducha i moja wiara w siebie, a także wiara Jervona. Nie akceptowałam i nie poddawałam się, gdyż tego po prostu nie było. Mój przeciwnik stracił swą leniwą pewność siebie, złośliwy uśmieszek, a nawet pseudoludzką postać. Na tronie widniał teraz pulsujący płomień, przenikany głęboką czernią dominującego w nim Zła. Całość kołysała się na podobieństwo olbrzymiego węża. który przygotowuje się do ataku. Jego wściekłość była szaleńcza - długie lata istnienia nie przygotowały go na coś takiego. Był gotowy na wchłoniecie mnie. Tylko czy na pewno? Umysł ludzki składa się z wielu poziomów świadomości i uczuć. Ci, którzy władają Mocą, zdają sobie sprawę z tego lepiej od innych. Forma żywiła się strachem i złem mieszkającym w nas samych. Owe płomienne formy, skupione teraz ciasno wokół mnie i Jervona, były zdominowane przez te uczucia za swoich ludzkich czasów. Teraz, w więzieniu, utrzymywał je strach i złudna wiara, aż do chwili, gdy były tu przywoływane i zamieniały się w pożywienie swego władcy. Władcy, który z kolei nie mógłby nad nimi panować, gdyby nie poddali się temu. którego stworzyli i którego mogli zniszczyć, gdyby tylko chcieli! Rozpuściłam tę myśl najszerzej jak umiałam. Jeśli wszyscy byliby pogrążeni w wierze, to nie zyskałabym niczego, ale jeśli tylko paru z nich mogłoby dołączyć do nas... tylko paru! Owo "coś" na tronie było szybkie - pochyliło się, zagarniając pierwszy szereg form i pochłaniając je wraz z ich energią. - Elys... Elys... - tylko imię. ale Jervon włożył w nie wszystko co mógł, aby mnie wzmocnić i podtrzymać w walce. Uświadomiłam sobie, że jego ogień rozgorzał jaśniejszym blaskiem. Fałszywe bóstwo ponownie sięgnęło po pożywienie; w jego ruchach było coś, co wyraźnie sugerowało, że czas przestał być jego sługą, a szybko zaczął przekształcać się w przeciwnika, wobec czego forma starała się jak najszybciej napełnić życiową energia swych ofiar, by wzmocnić swoją siłę. Nie mógł się jednak odżywiać niewiarą - uczepiłam się tego jak jedynej deski ratunku. Pusty tron... Płomień zasiadający na tronie "krzyknął" rozdzierająco, po czym pochylił się w naszą stronę. Nie wierzyliśmy i dlatego nie mogliśmy być jego zdobyczą. Byłam w ciemnościach, a moje zmysły całkowicie zniknęły, byłam w... Nie, nie mogłam być w czymś, co nie istniało, byłam sobą - Elys. Jervon i ja nie byliśmy mięsem dla fałszywego bóstwa, którego wyznawcy dawno zamienili się w pył, zaś świątynie rozsypały w gruzy. Czułam się tak, jakby moje nagie ciało wystawione było na niesamowite zimno. Byłam... nie, nie byłam! Byłam Elys, a Jervon był Jervonem! Wyczuwałam go, poprzez torturę zimna, utrzymującego, tak jak ja, swą osobowość. Byliśmy sobą - nie sługami lub ofiarami tego, co nie należało do obecnego świata. Przestawaliśmy się bać, bowiem mogliśmy kontrolować coraz większe powierzchnie naszej świadomości. Tu stał tylko pusty tron... poza nim była nicość. Nic poza Elys i Jervonem, którzy nie wierzyli. Ból, zimno, ból, lecz ja ciągle trzymałam się. Teraz słyszałam już wołanie Jervona. Znalazłam nawet siły. aby mu odpowiedzieć. Staliśmy ramię w ramię. Byliśmy silni, ponieważ zjednoczyliśmy się. Ciemność, lodowaty ból - i nagle uczucie zmiany, zgubienia. Nie pozwoliłam, aby strach wziął górę. Bóg, który nie istniał, nie mógł wyrządzić mi krzywdy. Otworzyłam oczy wyczuwając wcześniej, że jestem już zupełnie gdzie indziej. Przede mną widniała kolumna światła - lecz ciemniała z każdą chwilą, zatapiając się w sobie. Drgnęłam, czując sztywność i chłód. Moje stopy i dłonie nie miały w ogóle czucia, gdy zsunęłam się z tronu, na którym siedziałam i na którym się zbudziłam, spoglądając na coś znanego. Byłam... byłam w okrągłym pomieszczeniu, w którym znalazłam Jervona. - Jervon! - krzyknęłam. Zataczając się podążyłam ku drugiemu fotelowi, szukając gorączkowo sztyletu, aby rozciąć krepujące Jervona więzy. Miał zamknięte oczy, lecz jego głowa nie zwisała tak bezwładnie, jak leżącego po drugiej stronie bandyty. Cięłam więzy prawie bezwładnymi rękoma, dwukrotnie upuściłam sztylet i szukałam go w pogłębiającym się mroku. Płomienista kolumna wydzielała już teraz tak mało światła, że widać było jedynie ogólne zarysy ciał. - Jervon! - krzyknęłam, potrząsając nim. Jego ciało potoczyło do przodu, a głowa oparła się na moim ramieniu. Pod tym ciężarem omal się nie przewróciłam. - Jervon! - powtórzyłam. Poczułam na plecach słaby oddech, po którym nastąpił cichutki jęk. Trzymałam Jervona w takim uścisku, że nawet fałszywy bóg nie zdołałby nas rozerwać. Usłyszałam jego cichy głos... - Moja droga Pani zamierza połamać mi wszystkie żebra... - dał się wyczuć leciutki uśmiech. Oboje parsknęliśmy śmiechem, będącym naturalną reakcją na przeżyte ostatnio chwile. Ledwie mogłam uwierzyć, że wygraliśmy, ale dowód był tuż przed nami - błyszcząca dotąd kolumna ognia wydawała właśnie ostatnie błyski. Teraz nie było już żadnej bramy, która prowadziłaby dokądkolwiek. Możliwe, że na zewnątrz oczekiwali nas bandyci Pustkowi, ale stoczyliśmy zwycięską bitwę z czymś o wiele większym i groźniejszym od nich, toteż nie przejmowaliśmy się nimi w ogóle. Pajęczy jedwab I Wielki Sztorm przyszedł późno w Roku Kobolda, długo po miesiącu, w którym zwykle oczekuje się tej furii żywiołu. Spowodowało go zło ściągnięte na Estcarp przez Strażniczki, kiedy zgromadziły wszystkie swe siły, by zmienić oblicze gór i odpieczętować prowadzące przez nie drogi, którymi nadeszła inwazja z Karstenu. Rannock było oddane na łaskę sztormu; gdyby nie ostrzeżenie, odebrane we śnie przez Ingvarnę, miejscową czarownice i uzdrowicielkę, które pozwoliło na wyprowadzenie dzieci i kobiet na okoliczne wzgórza, mogło się to zakończyć ofiarami, A tak z góry obserwowali pełni niepokoju wściekłe ataki morza, które kotłowało się z nie spotykaną dotąd siłą napierając na brzeg. Smocze Kły, używane jako przystań dla łodzi, pogrążone były prawie całkowicie w wodzie; kipiel zdawała się sięgać coraz dalej - jakby zbliżała się do skał, na których schronili się ludzie. Stracili już zupełnie nadzieję na ujrzenie łodzi, które poprzedniego dnia wypłynęły na połów - chyba, że pod postacią desek rozbitych przez fale i wyrzuconych na brzeg pustych kadłubów. Z mężczyzn pozostała w wiosce jedynie garść starców i podrostków oraz paru podobnych do Herdreka Kuternogi, wioskowego kowala. Rannock było ubogie w mężów, podobnie jak cały, spustoszony przez wojnę Estcarp. Na północy niczym jastrząb czaił się Alizon gotów zaatakować w chwili jakiejkolwiek słabości; na południu wrzał nadal Karsten, odcięty nieprzebytymi obecnie górami, lecz nadal niespokojny. Nikt nie wiedział, gdzie przebywają mężowie służący pod rozkazami Lorda Simona Tregartha czy pod Sztandarami Czarownic z Es. Nie wierzono już nawet w ich powrót. Od czasów młodości wiekowego Nabora, który liczył ponad sto wiosen, nie było na tych ziemiach prawdziwego pokoju. Nabór - teraz obok Ingvarny, wtulony miedzy skalne załomy na szczycie - opierając się wichurze, wpatrywał się w szalejące fale. Nie ujrzeli swych kutrów, za to wśród kipieli przy Smoczych Kłach ukazał się nagle obcy statek, a raczej jego wrak, który jakimś cudem nie roztrzaskał się o przystań, lecz wpłynął na stosunkowo spokojny przybrzeżny akwen, chroniony wysokimi zboczami przed głównym uderzeniem fal. Nabór odetchnął z ulgą. Będąc marynarzem ciężko przeżywał utratę każdego statku, no a poza tym Rannock miało prawo do ładunków ofiar żywiołu. Skoro statek wytrzymał już tyle, istniała szansa, że uda się potem wydostać na brzeg jego ewentualny ładunek. Odwracał się od pozostałych, którzy schronili się przed wiatrem nieco niżej, by przekazać im dobrą nowinę, gdy nagłe drgnięcie stojącej obok niego kobiety zwróciło jego uwagę. - Ktoś przybywa... - odczytał z ruchu jej warg, gdyż wycie wiatru zagłuszało słowa. W tym samym momencie z dołu usłyszeli potężny trzask. Obcemu statkowi udało się wyminąć niebezpieczne skały, ale potężna fala wyrzuciła go teraz na brzeg aż do połowy długości; kolejne zaś zaczęły wściekle uderzać o kadłub. Nie miał wiec szans na przetrwanie. - To pirat! - Herdrek przekrzyczał żywioł. Pewnie któryś z Morskich Wilków Alizon. Splunął w kierunku wybrzeża, po czym ruszył w ślad za Ingvarną, która zdecydowanie przedzierała się już ku nieruchomemu statkowi, jakby miało to być najważniejsze wydarzenie w jej życiu. Klnąc babską głupotę (miał nadzieję, że tego nie dosłyszała), zgarnął ze sobą dwóch podrostków i dogonił czarownicę przy samym wraku. Na szczęście sztorm przycichł, gdyż inaczej nie byłoby sposobu dotrzeć do przystrojonego wodorostami kadłuba. Kowal obwiązał się liną w pasie i. przypominając chłopcom, by rnocno trzymali, przedarł się przez wodę sięgająca do ud. Używając resztek olinowania zwisających z burt, zdołał wspiąć się na pokład. Luk ładowni był zamknięty i szczelnie zasłonięty płótnem żaglowym, owiązany linami tak, że zabrało mu spora chwilę ich poprzecinanie i otwarcie włazu. - Hej! - krzyknął w mrok. - Jest tam kto na dole? Odpowiedział mu cienki pisk, podobny do głosu mew. Ptaki zaczynały już kołować nad uspokajającym się morzem w poszukiwaniu łupu. Klnąc sztywną nogę utrudniającą ruchy, opuścił się do ładowni. To co w niej znalazł, wzbudziło w nim szczere pragnienie dostania w ręce kogoś z załogi. Bardzo żałował, że nie jest to możliwe. Słyszał już o takich statkach, ale zobaczył po raz pierwszy łajbę, której ładunkiem był żywy towar. Ocalała tylko jedna osoba - dziewczynka, która Herdrek wyniósł z tego przerażającego więzienia. Była drobniutka, przypominała obciągnięty skórą szkielet z wielkimi, szeroko otwartymi szarymi oczami. Patrzyła, lecz nic nie widziała. Ingvarna, autorytet w Klanie, wzięła ją od kowala i owinęła we własną opończę. Skąd wzięła się dziewczynka, mieszkańcy Rannock nie dowiedzieli się nigdy. Handlarze niewolników składali wizyty w nader odległych stronach, a Dairine nie umiała powiedzieć jak wyglądały jej ziemie. Szybko przekonali się, że dziewczynka jest niewidoma. Ingvarna, choć posiadała wielką wiedzę o ziołach, zaklęciach leczniczych, składaniu kości i leczeniu ran, potrząsała z żalem głową. Twierdziła, że ślepota ta nie jest wynikiem choroby czy uszkodzenia ciała, lecz możliwe, że spowodowały ją tragiczne sceny, których świadkiem była dziewczynka. Prawdopodobnie umysł dziecka zamknął się w sobie, nie chcąc nic więcej oglądać z otaczającego świata. Choć miała z sześć lub siedem wiosen, zdawało się jednak, że mowę także jej odjęło. Jedyne co pozostało - to nieustanny strach. Kobiety starały się jej pomóc, ale w skrytości ducha cieszyły się, że związała się najbliżej z Ingvarną, chociaż ta traktowała ją bez okazywania szczególnych względów. Nie starała się uprzyjemnić jej życia, jak komuś choremu na ciele lub umyśle, odnosiła się do niej raczej jak do córki wioski, wybranej na następczynię czarownicy i starała się przekazać jej swą wiedzą i sekrety. Lata, które nadeszły, były ciężkie dla Rannock; w sztormie stracono ponad połowę floty rybackiej, nie pojawił się także żaden statek kupiecki, zimy były dłuższe i cięższe niż zazwyczaj. W tych mrocznych dniach Dairine pokazała po raz pierwszy, co umie. Jej oczy nie widziały tego, co robią dłonie, lecz mimo to, sieci wykonane przez nią były tak równe, a praca szła tak szybko, że wzbudzała podziw nawet u doświadczonych w tej sztuce niewiast. Następnego zaś lata, gdy przyszła pora zbiorów i łuskania nasion pod kolejne zasiewy, jej dłonie były najzręczniejsze w całej wiosce, a jej zbiory największe. Jesienią, gdy zabrano się do przędzenia, otrzymała swój własny kołowrotek. Palce Dairine potrafiły wyciągnąć najcieńsza i wolną od węzłów nitkę - taką, jakiej nikt dotąd w wiosce nie widział. Mimo to zdawała się nie być zadowolona i ciągle próbowała uzyskać jeszcze gładszą i cieńszą. Ingvarna nadal uczyła ją, jak używać palców i węchu przy zbieraniu ziół, przekazywała zaklęcia i czary potrzebne komuś sprawującemu taką rolę. Dairine pojmowała szybko, a pojąwszy, jeszcze szybciej dochodziła do wprawy w robieniu z wiedzy użytku. Pozostała jednak niecierpliwą, zaś jej wściekłość na samą siebie, gdy zdarzało się jej zrobić błąd, była ogromna. Nie pogodziła się również ze swoją ślepota, łatwo wpadała w złość, gdy nie potrafiła opisać narzędzia, które było jej potrzebne, a którego nie znajdowała pod ręka. Ingvarna w rozmowie z Herdrekiem, który był teraz naczelnikiem wsi, wyraziła kiedyś nadzieję, że może jej umiejętności mogłyby pomóc przywrócić pamięć dziewczynie. Gdy spytał, dlaczego dotąd nie spróbowała, powiedziała: - To dziecko nie jest z naszej krwi i było branka Psów. Czy mamy przywoływać jej strach? Może to Gunnora, opiekunka wszystkich kobiet, odebrała jej pamięć z litości. Jeśli tak... Przygryzł wargi obserwując dziewczynę krążącą z pasją wokół krosien, które dla niej zrobił. Co chwilę przystawała i uderzała konstrukcję małą dłonią. Wyglądało, jakby chciała zmusić twarde drewno, by przyjęło inny, bardziej jej zapewne odpowiadający kształt. - Myślę, że czuje się ona coraz bardziej nieszczęśliwą - przyznał, wolno wymawiając słowa. - Z początku wydawała się być zadowoloną, teraz zaś są takie chwile, gdy zachowuje się jak uwięziona pantera. Niezbyt mi się to podoba. - Cóż... - westchnęła. - Według mnie to najwyższy czas na podjęcie decyzji. Podeszła do dziewczyny i ujęła ją za ręce. Spoglądając wprost w niewidzące źrenice, poleciła kowalowi: - Zostaw nas same! Dziewczyna znieruchomiała, czując jej dotyk. Tego samego dnia wieczorem Dairine przyszła do Herdreka, gdy pracował w swej kuźni. Poruszała się całkiem pewnie, zwykle posługiwała się jednak słuchem, bezbłędnie rozpoznając zbliżające się osoby po krokach. Teraz jednak już z daleka wyciągnęła ku niemu ręce tak. jakby zrobiła to wobec ukochanego ojca. Wiedział już. Że Ingvarnie się udało. Wraz z nadejściem wiosny często widać ja było na polach, gdzie dotykała roślin, czasem słychać było jej śpiew w dziwnym języku. Najprawdopodobniej im śpiewała, jakby były dziećmi, którymi trzeba się opiekować i otaczać troską. Herdrek przebudował jej krosna, tak jak chciała, Ingvarna zaś wprowadziła w tajniki barwienia przędzy i tkanin. Wśród dzieci tej umierającej wioski nie miała przyjaciół. Raz. że poza czarownicą nie garnęła się do nikogo, a po drugie jej zachowanie bywało niezrozumiałe, a ona sama wydawała się poważniejsza i doroślejsza, niż wskazywał na to jej wiek. W sześć lat po jej przybyciu zawinął wreszcie do Rannock pierwszy od pamiętnego sztormu statek. Była to jednostka sulkaryjska, której kapitan przyniósł wieść o szczęśliwym zakończeniu długiej wojny. Klęska najeźdźców z Karstenu, którzy tak nadszarpnęli w swoim czasie siły Strażniczek, była całkowita. Koris z Gormu był teraz dowódca Estcarpu. gdyż Strażniczki musiały zająć się przede wszystkim uzupełnieniem swych szeregów, mocno uszczuplonych walką 7. wrogiem. Nie oznaczało to jednak jeszcze zupełnego spokoju; resztki floty Karstenu przyłączyły się do piratów, a bandy dezerterów i wszelkich innych łupieżców napadały i paliły kogo się dało na lądzie, korzystając z ogólnego zamętu i braku silnej władzy centralnej. Wojska Generała Korisa strzegły granic, lecz niemożliwością było szybkie wyłapanie tych małych zwykle grup, które przenikały na ziemie Estcarpu tylko po to. by dokonać jednej lub dwóch napaści i zniknąć. Kapitana także zaskoczyły wyroby Dairine i ofiarował Ingvarnie znacznie wyższa cenę za towar, niż spodziewał się zapłacić w tak małej osadzie. Zainteresował się też samą dziewczyną, przemawiając do niej po kolei różnymi językami, starając się mówić bardzo wolno i wyraźnie, ona jednak odpowiadała mu w miejscowym dialekcie, twierdząc, że nie zna żadnego innego. Mimo to wyznał na boku Ingvarnie, że kiedyś już widział ludzi podobnych do dziewczyny i. chociaż nie mógł sobie przypomnieć gdzie, pewien był. że nie pochodzi ona ze zwykłego rodu. W następnym roku opiekunka zrobiła z ofiarą morskich łupieżców to, co uważała dla niej za najlepsze. Nikt nie wiedział, ile lat ma Ingvarna, gdyż po czarownicy, która znała dobrze sztukę uzdrawiania i biegła była w ziołach, nie było tak widać upływu lat, jak po innych. Niemniej zauważono, że poruszała się już wolniej i nigdy nie chodziła sama w miejsca, gdzie żyli Najstarsi, lecz zawsze ze sobą zabierała dziewczynę. Co tam robiły, nikt nie wiedział, bo i któż ośmieliłby się podglądać osoby obdarzone Talentem? Pewnej nocy, gdy tylko wzeszedł księżyc, udały się obie do pewnego, dawno temu stworzonego miejsca, w głębi lądu, gdzie Ingvarna rozpaliła ogień. Płonął on nie zwyczajnym, lecz błękitnym płomieniem. Wrzuciła weń następnie kilka garści różnych suszonych ziół, tak że dym stał się silnie duszący. Uwagę skupiła jednak nie na płomieniu. lecz na znajdującym się po przeciwnej stronie ogniska kamieniu, którego powierzchnia była gładka jak szkło, a kolor przypominał barwę dobrego ostrza. Dairine stała nieco za nią. Ingvarna nauczyła ją w ciągu tych razem spędzonych lat, jak zastąpić utracony wzrok innymi zmysłami i dziewczyna potrafiła tera? dotykiem, słuchem i węchem posługiwać się z wprawą nieosiągalna niemal dla pozostałych ludzi. Jednak, w takich właśnie chwilach, poczucie krzywdy wracało i to we wzmożony sposób, aż łzy płynęły jej po policzkach. Wiele zawdzięczała opiekunce, lecz wciąż była inna od mieszkańców Rannock i czasem ta samotność dotkliwie dawała o sobie znać. Teraz czuła, że Ingvarna zamierza zmienić coś w jej życiu, lecz nie miała odwagi liczyć na to, że znów będzie widzieć tak, jak pozostali ludzie. Wyraźnie słyszała zaklęcia, a zapach dymu, który wypełniał jej płuca, powodował, że miała wyraźną ochotę odejść na bok i zaczerpnąć świeżego powietrza. Opanowywała się jednak, czekając na dalszy rozwój wypadków. Poczuła lekkie dotknięcie na ramieniu, a polecenie, które rozbłysło w jej umyśle kazało ruszyć do przodu z wyciągniętymi ramionami, aż palce zetknęły się z pulsującą powierzchnią. Była ciepła, groziła niemal poparzeniem, zaś pulsowanie dziwnie przeplatało się z biciem jej własnego serca. Stała jednak wytrwale, podczas gdy głos Ingvarny stawał się coraz cichszy i odleglejszy, jakby była coraz dalej i dalej. Nagle poczuła, jak z dotykanej powierzchni wypływa ciepło, które ogarnia jej dłonie, nadgarstki, a w końcu całe ręce. Głos opiekunki stał się ledwie słyszalnym pomrukiem nadal proszącym o pomoc te dziwne i na pól zapomniane moce. Powoli ciepło odpływało. choć jak długo trwało to naprawdę, jak długo trzymała dłonie na powierzchni, której nie mogła dostrzec, nigdy nie ustaliła. W końcu ramiona opadły, jakby nagle stały się zbyt ciężkie. - Co się miało stać, dokonało się. - Rozbrzmiewający z lewej strony głos Ingvarny świadczył o jej zmęczeniu. Wszystko, co mogłam ci zaofiarować, dałam nieprzymuszona. Choć jesteś ślepa w ludzkim rozumieniu tego słowa, masz ten rodzaj wzroku, jakim tylko nieliczni mogą się posługiwać. Używaj go rozważnie, moje dziecko. Od tego dnia stało się wiadomym, że Dairine faktycznie ma dziwną moc, moc widzenia poprzez dłonie. Mogła, biorąc w nie cokolwiek, powiedzieć kto i kiedy wykonał daną rzecz. Biorąc w ręce kłąb sierści górskich owiec, potrafiła wskazać zrozpaczonemu właścicielowi miejsce, gdzie zatrzymało się spłoszone, zaginione stado. Jednakże posiadała jedno "spojrzenie", którego nigdy nie ważyła się używać, a o którym dowiedziała się przypadkiem. Kiedyś, w czasie dożynek, ujęła dłoń małego Hulde, ale natychmiast ją puściła i z płaczem pobiegła do domu Ingvarny. W ciągu miesiąca chłopiec zmarł na febrę. Nigdy później nie użyła już tego .,daru". Bała się, że mogłaby spowodować czyjąś przedwczesną śmierć. W Roku Czerwia, gdy Dairine była już młodą kobietą, Ingvarna zmarła tak łagodnie, jakby przywołała śmierć na podobieństwo tego, jak inni przywołują służbę. Choć Dairine nie była prawdziwą czarownicą - uzdrowicielką. jednak przejęła wiele obowiązków zmarłej. W miesiąc zaś po pogrzebie przypłynął ponownie statek z Sulkar. Jego kapitan, opowiadając wieści z szerokiego świata, co chwilę spoglądał na Dairine zajętą przędzeniem. Dziewczyna wyraźnie wyróżniała się spośród mieszkańców wioski: była jedyną osobą o srebrzystych włosach i oczach. Sibbald Ortis - Sibbald Jednoręki, jak go nazywano, odkąd w jednej z bitew stracił dłoń i zastąpił ją metalowym dziełem kowala z odległych ziem, kapitan owego statku, był młodym i mimo wszystko niedoświadczonym człowiekiem, chociaż podobnie jak wszyscy jego ludzie, prawie całe życie spędził na morzu. Powiadomił mieszkańców osady o pokoju, jaki wreszcie zapanował w Estcarpie rządzonym przez Korisa. Alizon doznało klęski próbując dokonać jakiegoś podboju za morzem, a Karsten pogrążony był w chaosie. Wystąpili tam przeciwko sobie książęta i lordowie. Piraci zostali bezlitośnie wytępieni, tak że już od paru miesięcy nie doszła żadna wiadomość o pojawieniu się choćby jednego ich statku u brzegów Estcarpu. Kiedy przekazał wszystkie nowiny, zabrał się do robienia interesów. Pytał, co też, jeśli w ogóle coś, mogą mu zaproponować na sprzedaż bądź wymianę. Herdrek za nic nie chciałby ukazać przybyszom całego ubóstwa wsi, lecz pomimo że miał ochotę na niektóre z ich towarów, jak broń i narzędzia, przyznać musiał, że wszystko co miał Rannock to trochę suszonej ryby potrzebnej do przeżycia zimy i nieco wełny. Z trudem zdobyli się na poczęstunek należny gościom, gdyż odmówienie im tego, co było określone zwyczajem, znaczyłoby wyprzeć się własnych tradycji i honoru. Dairine zaś, słuchając Sibbalda, marzyła o tym, by mieć tyle odwagi, żeby dotknąć jego dłoni. By dowiedzieć się, jakim jest człowiekiem ten, który bywał tak daleko i tyle w życiu widział. Narastała w niej tęsknota, by uwolnić się od ciasnych i aż za dobrze znanych ścieżek Rannocku, by dowiedzieć się, jak wygląda leżący poza nią świat. Jej palce nieustannie przędły, lecz myśli biegły własnym, odmiennym torem. Nagle zostały zakłócone, gdyż zdała sobie sprawę, że ktoś przy niej stanął. Ktoś o zapachu słonej morskiej wody, skóry i jeszcze czegoś.... ktoś obcy, z załogi statku. - Masz zręczne palce, Pani... - rozpoznała głos Sibbalda. - To jedna z niewielu moich umiejętności. - Powiedziano mi, że los nie obszedł się z tobą łaskawie. Był brutalnie szczery, lecz polubiła tę otwartość. - Nie całkiem, kapitanie. Ludzie z Rannock są mi nader przychylni, a ich czarownica była moją opiekunką... i choć moje oczy są zamknięte na świat, dłonie służą mi dobrze. Jeśli chcesz, chodź Panie ze mną, a sam zobaczysz! - powiedziała z dumą wstając i odsuwając warsztat. Zaprowadziła go do swojego, po śmierci Ingvarny, domu, gdzie panował słodki aromat ziół i wskazała na krosna, które zrobił dla niej Herdrek. - Jak widzisz, kapitanie, nie jestem niezręczna, chociaż ślepa. - Wiedziała, że w na pół wykończonej tkaninie nie ma ani jednego błędu. Ortis milczał przez chwilę, po czym wydał z siebie odgłos, którym mogłoby być gwizdnięcie z podziwu, gdyby nie zdusił dźwięku między wargami. - To jedna z najlepszych tkanin, jakie widziałem! Nie ma żadnej skazy ani we wzorze, ani w doborze barw... Jak tego dokonałaś? - Tymi dłońmi! - roześmiała się. - Proszę daj mi coś, co jest twoją własnością, a pokaże ci, jak palce przejmują funkcję oczu. Czuła dziwne podniecenie. Coś jej mówiło, że oto nadchodzi przełomowy moment w jej życiu. Usłyszała lekki szelest, jakby odwijanej tkaniny, po czym w wyciągniętej dłoni poczuła wąski pasek jedwabistej materii. - Powiedz mi więc, Pani, skąd to pochodzi i jak zostało sporządzone. Przesuwała materiał miedzy palcami... Tak, to zostało utkane... ale jej dłonie nie odbierały obrazu ludzkich palców dokonujących tego... Nie. ci, którzy to zrobili, nie mieli ludzkich kształtów i byli tak szybcy, że zdawali się być zamazaną smugą, a nie postaciami. Nie były to kobiety, tego była pewna: ale bez wątpienia wykonały to istoty rodzaju żeńskiego... silne... - Pajęczy jedwab... - dopiero gdy usłyszała swój głos, zdała sobie sprawę, że przemówiła. - Ale nie całkiem pająk go utkał... Kobieca praca, ale nie od kobiety... Uniosła wstęgę i dotknęła policzka. To. co trzymała w dłoniach, było tak doskonałym przykładem pracy tkacza. że wzbudziło w niej silną i z każdą chwilą silniejsza potrzebę, by dowiedzieć się jak najwięcej. - Masz rację. Pani - głos kapitana przerwał jej myśli. - To pochodzi z Ustrut. Gdybym miał tylko dwa zwoje tego materiału wśród ładunku, miałbym potrójny zysk z całego rejsu, - Gdzie leży Ustrut? - zapytała. - Jeśli mogłabym się tam dostać, nauczyć takiej doskonałości... kim są ci, którzy to tkają? Nie mogę ich wyraźnie dostrzec, ale z pewnością nie są do nas podobni. Usłyszała jak westchnął. - Zobaczyć ich to śmierć - odparł cicho. - Nienawidzą ludzi. - Nie, kapitanie! - przerwała mu. - To nie ludzi nienawidzą... Nienawidzą tylko wszystkich, którzy nie są rodzaju żeńskiego. Przez chwilę milczał, jakby wątpił w jej słowa. - Może to i prawda... - przyznał w końcu. - Faktem jest, że nikt dobrowolnie tam nie popłynie... Ten zaś skrawek mam od człowieka, który ledwie uszedł z Ustur żywy... Zmarł na pokładzie wkrótce po tym, jak wyłowiliśmy go z na pól zatopionej tratwy. - Jeśli ten skarb jest faktycznie tak cenny... Ludzie z mojej wioski są bardzo biedni... Jeśli ktoś posiadłby sekret takiego tkania, czy nie byłoby to opłacalne dla wielu? - Nie ma takiego sposobu! odparł głośno, zabierając materiał. - Ależ jest! Kobiety... czy raczej samice to utkały. Z kobietą mogę zawsze porozmawiać na ten temat... Zwłaszcza, jeśli też jest tkaczką! - Dziewczyno! - poczuła na ramieniu duża. poznaczoną odciskami dłoń. - Za całe złoto Karstenu, nie posłałbym na Ustur żadnej kobiety! Nie wiesz o czym mówisz! Może, gdybyś była Strażniczką z pełnią wiedzy i w sile lat... To: co proponujesz, jest nierealne... Co tam się dzieje. Vidruth? Dairine już moment przed nim usłyszała odgłos czyichś kroków. - Przypływ, kapitanie. Musimy wypłynąć za skały, by bezpiecznie zacumować. - Jasne. Cóż, kiedy statek woła, żaden kapitan nie zwleka. Niech cię chroni prawica Lraken, Pani. Odszedł, zanim zdążyła życzyć mu chociażby pomyślności... Siadła ciężko przy krosnach z drżącymi rękoma i łzawiącymi oczami. Czuła się jak ktoś, kto przed chwilą posiadał skarb i komu gwałtownie go odebrano. Pewna była, że ma rację. Jeśli ktoś mógł się nauczyć tajników tkaczek z Ustrut, to właśnie ona. Teraz, gdy dotykała swej własnej pracy, wzór wydawał się szorstki i trywialny, prawie brzydki. W myślach nadal jawiła się wizja trzymanego dopiero co w palcach piękna... I tego miejsca, gdzieś w głębokim lesie, gdzie nici biegły w równych odstępach od drzewa do drzewa... Przez otwarte drzwi wpadł morski wiatr i rozdmuchał jej włosy. - Pani! Podskoczyła. Tak głośny był szum wiatru, że nawet ona nie usłyszała czyjegoś nadejścia. - Kto tam! - Vidruth, Pani. Od kapitana Ortisa. - Namyślił się? - wstała, nie sądząc by marynarz mógł przybyć z jakiegokolwiek innego powodu. - Właśnie, Pani. Oczekuje nas. Proszę dać rękę... O tak -jego dłoń zacisnęła się na jej ręce. Dziewczyna wyczuła zło w tym człowieku. Próbowała uwolnić się. ale zanim zdołała to zrobić, zarzucił na nią grubą opończę tak zręcznie, że nie była w stanie się wyrwać, ani nawet zbytnio szamotać. Materiał śmierdział i lepił się od brudu, ale najgorsze było to, że Vidruth przerzucił ją sobie przez ramię jak tobół z materiałem, który mógł spokojnie nieść do statku. II Mimo tłumiącej dźwięki i zapachy materii była pewna, że znalazła się na statku, choć nie rozumiała dlaczego w taki właśnie sposób. Dlaczego Ortis tak gwałtownie i szczerze odmówił zabrania jej - wyczuła to wyraźnie w jego dotyku - a potem ten osiłek złapał ją i przeniósł, jakby kradł kobietę w nocnym napadzie... Ludzie z Sulkarkeep nigdy nie parali się niewolnictwem, była to powszechnie znana prawda. Dlaczego zatem?... W końcu uwolniono ją z krępujących zwojów, choć powietrze, które z ulgą wciągnęła, nie było specjalnie świeże ani przesycone wiatrem. Sądząc po zaduchu, musiała znajdować się gdzieś głęboko we wnętrzu statku. - Dlaczego to zrobiłeś? - spytała mężczyznę, którego ciężki oddech słyszała obok. - Rozkaz kapitana - odparł pochylając się blisko, tak że poczuła nie tylko smrodek jego brudnego ciała, ale i ciepło. - Ma dobry gust... Niezła z ciebie sztuka... - Zostaw ją, Wak! - był to głos Vidrutha. - Pewnie, kapitanie - mruknął tamten po lekkim wahaniu. - Tu będzie bezpieczna, jak... - I tu pozostanie bezpieczna, bez względu na takich jak ty czy tobie podobnych. Wynoś się! Usłyszała pomruk zdający się wskazywać, że Wak ma pewne wątpliwości co do prawa nowo przybyłego do rozkazywania, ale nie sprzeciwiał się temu otwarcie. Dobiegł ją odgłos zasuwania drewnianych drzwi. - Ty nie jesteś kapitanem - rzuciła w otaczająca ją cisze. - Nastąpiła zmiana dowództwa - odparł głos. - Stary kapitan nie przyniósł nam w ostatnich miesiącach zbyt wiele szczęścia, a gdy się dowiedzieliśmy, że nie chciał w dodatku spróbować takiego szczęścia, to... - Zabiliście! - Nie tak szybko! Kto by się dobrowolnie narażał na zemstę krwi jego klanu? Ci z Sulkarkeep nie żartują, gdy ktoś przeleje krew z ich krwi. - Nie rozumiem - przecież wszyscy jesteście z Sulkarkeep... - Właśnie że nie jesteśmy. Świat się nieco zmienił i oni nie władają już morzami sami. Byli waleczni, a waleczni giną. Walczyli z Kolderem, w tej walce wytracili wielu wrogów, ale też wielu swoich... Walczyli z Karstenem, brali udział w ataku na Gorm, potem patrolowali tereny nawiedzane przez Psów z Alizon... Wielkie były ich zasługi, ale i wielkie straty. Teraz, gdy wychodzą z portu, prawie zawsze mają na pokładzie obcych do pomocy przy stawianiu żagli, czasem tylko kapitan jest ich... Nie, nie zabiliśmy Sibbalda Ortisa. Może się jeszcze przydać, ale jest bezpiecznie zamknięty i całkiem niegroźny. A teraz wróćmy do interesów, które nas łączą. Słyszałem, co mówiłaś Ortisowi, a od tych zdechlaków w wiosce dowiedziałem się kim jesteś. Masz Talent - choć nie możesz wezwać Mocy, jak Strażniczki. Sama powiedziałaś zresztą, że jeśli ktoś ma szansę porozumieć się z tym demonem z Ustrut, to musi być ktoś taki jak ty... Pomyśl o pajęczym jedwabiu. Trzymałaś ten strzęp, który miał Ortis i zapewne rzeczywiście możesz zrobić podobny. Chyba, że wszyscy w Rannock powariowali ze szczętem, w co nie wierzę. To jest szansa, jaką miewa się raz w życiu. Słyszała w jego głosie chciwość, która mogła być jej ochroną... Z pewnością zrobi co tylko będzie mógł by była bezpieczna - podobnie jak zrobił to z Sibbaldem Ortisem. - Dlaczego więc mnie porwałeś, jeśli twoje zamiary są tak jasne? Jeśli słyszałeś co powiedziałam kapitanowi, to powinieneś wiedzieć, że poszłabym z tobą dobrowolnie. - Myślisz, że ci nieszczęśnicy z brzegu pozwoliliby ci odejść? - roześmiał się. - Gdy połowa Strażniczek nie żyje, a ich własna uzdrowicielka ledwie co zmarła?... Sądzisz, że oddaliby ciebie, chociaż masz tylko część Talentu? Cały kraj potrzebuje każdego, kto włada choćby najmniejszą cząstką Mocy. Nie ma się zresztą nad czym rozczulać. Tym goręcej powitają cię, gdy wrócisz bogata, z tajemnicami Ustrut. Jeśli wówczas nadal będziesz chciała wrócić. - A skąd wiesz, że gdy wrócę, będę chciała pracować dla ciebie? - Bo nie będziesz chciała, abyśmy obeszli się źle z kapitanem i zostawili go na tamtym niegościnnym wybrzeżu. Tam nie obchodzą się dobrze z jeńcami... - w jego głosie dźwięczał strach czy przerażenie, które usiłował bezskutecznie zwalczyć. - Poza tym, jeśli naruszysz naszą umowę, to po prostu odpłyniemy i zostawimy cię tam. Być może, do końca twoich dni. Żaden statek nie zawinie w tamte strony dobrowolnie. Długo będziesz czekała na śmierć, nie mając nikogo do towarzystwa... Zastanów się nad tym. Milczał przez chwilę, po czym dodał: - To ma być umowa - zaprzysięgniemy na co chcesz. Ty załatwisz sprawę z Ustrutami, a my zabierzemy cię do Rannock, czy gdziekolwiek będziesz chciała. Jeśli chcesz, możemy wysiać z tobą kapitana na brzeg i pozwolić ci zatrzymać jedną trzecią tego, co tam utkasz... Będziesz mogła wykupić za to trzy takie wiochy jak Rannock. - Jeszcze jedno - przypomniała Wakowi - nie jestem z tych, które twoi ludzie mogą posiąść, kiedy im przyjdzie ochota. Wiesz, co stałoby się wówczas z moim Talentem? - Wiadomo, że taka jak ty, która sypia z mężczyzną, traci go - odparł tonem zawierającym groźbę, lecz nie przeciw niej skierowana. - Możesz być pewna, że nikt cię nie tknie. - Zgoda więc - oznajmiła ze spokojem, choć był to spokój na pokaz i wiele ją kosztował. - Masz ten fragment jedwabiu? Daj go, spróbuję dowiedzieć się z niego ile tylko będę mogła. Usłyszała, że odsuwa drzwi. Ledwie wyszedł, ruszyła z wyciągniętymi rękami na zwiady. Pomieszczenie było małe, z półkopodobnym posłaniem przy jednej ze ścian i stołkiem przyśrubowanym do podłogi. Zastanowiła się przez chwilę czy Ortis znajduje się w podobnym miejscu, oraz, co bardziej nawet ją intrygowało, jak udało się to Vidruthowi osiągnąć. Sądząc z tego, czego dowiedziała się o Sibbaldzie w trakcie ich krótkiego spotkania nie należał do tych, którzy dają się tak łatwo pokonać. Gdy mężczyzna wrócił i podał jej skrawek jedwabiu, siedziała spokojnie na stołku, oczekując go tak, jakby nic innego nie robiła od chwili, kiedy ją opuścił. - Dowiedz się jak najwięcej. Mamy przed sobą ze dwa dni żeglugi, jeśli wiatr będzie nadal pomyślny. Pożywienie i co tylko będziesz chciała zostanie ci przyniesione. Za drzwiami stoi strażnik, nie musisz zatem niczego się obawiać. Trzymając materiał w obu dłoniach próbowała skoncentrować się wyłącznie na nim. Co do Vidrutha i reszty nie miała złudzeń; była tylko narzędziem w ich rakach. Niemniej, ponieważ była ślepa, mógł jej nie doceniać, mimo tego całego strachliwego gadania o Mocy. W przeszłości tak się zdarzało. Skupiła się i odcięła zmysły od dźwięków z zewnątrz: skrzypienia drewna, szumu fal, nie czuła zapachów unoszących się w ciasnym wnętrzu. Jej "wzrok" ponownie skoncentrował się na jedwabiu... Widziała błękitne dłonie (nie będące jednak naprawdę dłońmi w ludzkim rozumieniu) zajęte tkaniem... Kolory, które dostrzegała, były tak czyste i jasne, że nie sposób je opisać, sam materiał zaś był wielobarwny, lecz bez wyraźnej granicy między kolorami zlewały się łagodnie. Prawie cała rozpiętość tęczy... Starała się skoncentrować na samym sposobie produkcji: jak wygląda rama. na której powstaje ten materiał... Zarysowały się wysokie, ciemne kształty. Nie były to równo obrobione i umocowane deski... Były porowate, jak wolno stojące, żywe drzewa... Te ręce... Błyskawicznie poruszające się dłonie... Zdążyła tyle tylko zgłębić, gdy przywróciło ją do rzeczywistości pukanie do drzwi. - Wejść! - rzuciła z rezygnacją. Skrzypienie drewna, stukanie podeszwami, zapach wilgotnej od morskiej wody wyprawionej skóry. Przybyły odchrząknął jakby w zakłopotaniu, po czym odezwał się. - Oto posiłek. Pani. Okręciła jedwab wokół przegubu i wyciągnęła ręce, zdając sobie nagie sprawę jak bardzo jest głodna i spragniona. - Tu jest łyżka - wsunął miskę w lewą dłoń, a uchwyt kufla w palce prawej. - Pani wybaczy. To prosty posiłek, gulasz i piwo, ale to wszystko, co mamy, Pani. - Dzięki. Jak cię nazywają, żeglarzu? - Rothar, Pani. Nie jestem żeglarzem, lecz najemnikiem. Nie znam jednak zajęcia innego od wojaczki, mogę się zatem przydać w takim rejsie jak ten. - A mimo to masz co do tego rejsu wątpliwości - postawiła kufel na podłodze obok swojej nogi i szybko złapała jego dłoń, aby z niej czytać. Musiała skorzystać z okazji, by dowiedzieć się czegoś o załodze. Z pewnością był innym człowiekiem niż Wak. - Pani - miał cichy głos i pospiesznie wymawiał słowa. - Mówili, że znasz się na ziołach, dlaczego więc Vidruth nie zaprowadził cię do kapitana, byś mogła stwierdzić, jak to dziwna i gwałtowna, jak zła myśl go powaliła? - Gdzie leży kapitan? - Wiedziała, że Rothar mówi prawdę, wyczucie jej dotyku było niezawodne. - W swojej kajucie. Ma gorączkę i majaczy, wygląda, jakby ktoś rzucił na niego urok i... - Rothar! - rozległo się od drzwi. Dłoń szybko wymknęła się z jej uchwytu. Dairine zdążyła jednak wyczuć, że mężczyzna się boi. - Przyrzekłem, że nikt nie będzie cię molestował. Czy ten tu próbował? - dopytywał się Vidruth. - Nie - była zaskoczona pewnością i spokojem swego głosu. - Był bardzo uprzejmy przynosząc mi posiłek, którego bardzo potrzebowałam. - Skoro tak, to dobrze. Teraz odejdź. - Gdy drzwi zamknęły się za nim, spytał: - Czego się dowiedziałaś z tego kawałka materii? - Miałam zbyt mało czasu. Muszę się dobrze skupić, by mieć jasny obraz, a to wymaga i czasu, i spokoju. - Lepiej się postaraj - rozkazał wychodząc. Nie powrócił już tego dnia, nie zjawił się także Rothar zjedzeniem. Przemyślała jednak dokładnie to, co zdążył jej powiedzieć. Opowieść Vidrutha wskazywała, że cała załoga jest za nim i za rejsem do Ustrut... Były wszak zioła, które dodane do jedzenia czy picia mogły pogrążyć człowieka w majakach i gorączce. Gdyby tylko mogła się do niego dostać, wiedziałaby, co to jest, ale nie znała sposobu, by wyjść z tego zaniknięcia. Następnego dnia Vidruth wpadał często i pytał, czego się dowiedziała. W końcu, wyprowadzona z równowagi jego natarczywością i dźwięczącą w głosie chciwością, powiedziała mu to, co było prawdą, jak sama wierzyła. - Czy nie słyszałeś, że Talent nie może być przymuszony? Starałam się na wszelkie sposoby uzyskać wiadomości, lecz ten materiał nie został wykonany przez rasę nam podobną. Natura obcego rozumu nie jest łatwa do rozszyfrowania, a jeszcze trudniejsze jest jej zrozumienie. Pomimo wysiłków nie mogę sobie wyobrazić tych istot. Jedyne, co wyraźnie widzę, to samo tkanie. - Milczał, więc dodała: - To jest kwestia nie ciała, lecz umysłu, a po tych drogach człowiek porusza się jak dziecko, a nie jak młodzieniec; nie biegnie, lecz raczkuje. - Masz mniej niż dzień. Przed zachodem słońca będziemy na miejscu. O mocach takich jak twoja wiem tyle, że wielokrotne próby wyostrzają obraz. Pamiętaj, że od tego, co "zobaczysz", będzie przede wszystkim zależało twoje życie! Usłyszała, że wychodzi i westchnęła. Jedwab nie wydawał się jej już lekki i miękki - bardziej przypominał ciężki niewolniczy łańcuch przykuwający ja do cudzej woli. Rozmyślała jedząc suchary. Prawdą było, że chociaż czas mijał, ona nie dokonała, jak dotąd, niczego istotnego... Owszem, mogła sobie dokładnie wyobrazić olbrzymie krosna i powstający pod błękitnymi kończynami jedwab, ale ciała, którego polecenia wykonywały, nie widziała. Podobnie nie potrafiła zgłębić obcej osobowości, umysłu tych, którym poświęciła już tyle, czasu i wysiłku. Kapitan Ortis także pojawiał się w tym obrazie, jako, że posiadał dość długo ten kawałek tkaniny. Vidruth zresztą też. Był jeszcze ktoś trzeci, najmniej wyraźny, skryty pod wszechogarniającym tumanem strachu... Straciła poczucie czasu i pory dnia, czuła jedynie, że nie zmienili kursu i mają sprzyjający wiatr. Nagle wyczuła, że nie jest sama! A przecież nie słyszała ostrzegawczego skrzypnięcia drzwi. Strach spiął ją, siedzącą bez ruchu, zamienioną w słuch. - Pani? Rothar! Ale jak się tu dostał? - Co tu robisz? musiała zwilżyć językiem nagle spieczone wargi, by wydobyć z siebie głos. - Przygotowuje cię do zejścia na ląd. Jesteśmy u celu. Pani. Kapitan Ortis wyszedł wsparty na ramieniu Vidrutha, cały drżał. Nie on też wydaje rozkazy, tylko Vidruth. Pani, coś bardzo złego się dzieje... Jesteśmy u brzegu Ustrut i Vidruth dowodzi. Tak nie powinno być! - Wiem, że muszę dostać się na Ustrut.....odparła. - Rothar, jeśli jesteś wierny swemu kapitanowi, to wiedz, że jest on w jakiś sposób więźniem Vidrutha. podobnie jak ja. Jeśli nie zrobię teraz tego. co on chce, to będzie jeszcze gorzej... zginę... - Nie rozumiem. Pani - przerwał jej. - Tam żyją potwory. Zobaczyć je, jak mówią, starczy, by oszaleć... - Ale ja ich nie zobaczę - przypomniała mu. - Ile mamy czasu? - Niewiele... - Gdzie jestem i jak się tu dostałeś? - Jesteś Pani w osobistej ładowni kapitana, tuż pod jego kajutą, a ja wszedłem tu przez tajną klapę w podłodze, ledwie oni wyszli. Obaj są teraz na mostku, bo przy brzegu trzeba ominąć zdradliwe rafy. Kierują manewrami... - Możesz mnie wciągnąć do kajuty kapitana? - spytała z nagłą nadzieją. Może uda jej się odkryć, co Vidruth podał Ortisowi, może zdoła pomóc temu, któremu ufała. - Unieś ręce, Pani... Obawiam się, że mamy bardzo mało czasu. Ledwie to zrobiła, a para silnych dłoni złapała ją za nadgarstki i niezbyt delikatnie pociągnęła. Nie protestowała jednak. Rothar musiał dokonać tego jednym ruchem, inaczej oboje wylądowaliby w jej więzieniu. Gdy stanęła, wyczuła, że znajduje się w znacznie większym pomieszczeniu, posiadającym dopływ powietrza z zewnątrz, gdyż zapach morza był o wiele wyraźniejszy. Ale nie był na tyle wystarczający, by zagłuszyć znany i silny aromat całego okrętu - obecność zła. - Puść mnie i nie dotykaj. Muszę znaleźć tu coś. a najlżejszy nawet dotyk może mnie zmylić. Powoli odwróciła się w prawo od źródła świeżego powietrza. - Co jest na wprost przede mną? - Posłanie kapitana, Pani. Krok za krokiem, powoli i ostrożnie ruszyła w tamtą stronę. Obecność i natężenie zła stawały się coraz silniejsze w miarę jak się przybliżała. Co mogło być tego powodem, nie miała pojęcia, gdyż choć Ingvarna nauczyła ją rozpoznawać obecność sił mroku, to sama niewiele więcej o nich wiedziała... Odór czarnej magii stał się nie do zniesienia. - Łóżko - poleciła. - Zdejmij pościel, ale jak znajdziesz pod nią coś dziwnego, to nie dotykaj tego ręką, ale użyj czegoś, najlepiej stali, aby to zabrać i jak najszybciej wyrzuć do morza! Nie zadawał pytań. Słyszała jak rzucił się przewracać pościel. - Tu... tu jest jakiś korzeń, całkiem bez kształtu. Był pod poduszką, Pani. - Czekaj, możliwe, że cała pościel zdążyła przesiąknąć złem i samo usunięcie źródła nie wystarczy. Zwiń wszystko - poduszkę, kołdrę, prześcieradło i wyrzuć do morza! Opuść mnie potem na dół i, jeśli będziesz miał czas, zaściel ponownie posłanie. Nie wiem. jakiego uroku użyto, ale na pewno z Mroku, nie z Mocy. Uważaj, żeby trzymać to w dłoniach jak najkrócej. - O to nie musisz się obawiać - mruknął. - Odsuń się, zaraz pozbędę się tego wszystkiego! Posłusznie cofnęła się. słysząc jego kroki zmierzające ku otworowi, którym wpadało morskie powietrze. - Teraz - był już znowu przy niej - dopilnuję twego bezpieczeństwa. Pani... albo tej jego części, jaka ci pozostała do czasu, gdy kapitan nie powróci do siebie i nie zajmie się Vidruthem. Jego ręce złapały ją i opuściły, tym razem delikatniej, do pomieszczenia na dole. które tak dobrze znała. Słuchała uważnie, ale mimo że wiedziała o zamykaniu włazu nad głowa, nie usłyszała niczego. III Nie musiała długo czekać, a drzwi otwarły się ze znanym skrzypieniem i rozpoznała kroki Vidrutha. - Posłuchaj, dobra dziewczyno. Ustrut jest jedną z łańcucha wysp ciągnących się od tego tu brzegu. Kiedyś pewnie wszystkie były jego częścią, ale teraz większość to skupiska nagich skał z taka kipielą wokoło, że nikt nie odważy się jej przebyć. Nie sądź więc, że zdołasz opuścić tę wyspę inaczej niż z naszą pomocą. Wysadzimy cię teraz na brzeg i odpłyniemy, a kiedy nauczysz się tego. po co tu przybyłaś, wróć na brzeg i ułóż trzy kamienie, jeden za drugim, wtedy po ciebie przypłyniemy... Nie wydawał się jej to być zbyt przemyślny plan, ale ponieważ jedyna jej nadzieja i tak leżała w Rotharze i kapitanie, nie podjęła dyskusji na ten temat. Poczuła jego dłoń na ramieniu i pozwoliła się prowadzić, dopóki jej dłonie nie napotkały szczebli drabiny. - Na górę. dziewczyno, i dobrze graj swą rolę. Są wśród załogi tacy, co obawiają się czarów i twierdzą, że każdą czarownicę należy pozbawiać jej umiejętności. Jak - sama to wiesz... Zadrżała. Doskonale wiedziała, o co mu chodzi i nie miała na to ochoty. Wiedziała, że bardziej pragnie ją nastraszyć, niż przedstawić niebezpieczeństwo. - Rothar odwiezie cię na brzeg, a my będziemy was uważnie obserwować, nie próbuj więc przekonywać go, by odstąpił od tych rozkazów... T tak nie mielibyście dokąd płynąć. Była już na pokładzie i słyszała wokół kilkanaście głosów. Vidruth nie dał jej czasu na znalezienie wśród nich Ortisa. prowadząc ją do relingu. gdzie złapał ją wpół. jakby była mała dziewczynką, i opuścił wprost w inne, wzniesione ramiona, które posadziły ją na drewnianej ławeczce. Wokół słychać było szum morza i skrzyp wioseł w dulkach. - Rothar, wierzysz, że jestem czarownicą? - Nie wiem kim jesteś. Pani. ale wiem, że ze strony Vidrutha grozi ci niebezpieczeństwo. - Po chwili dodał: - Mogę przysiąc, że tak jest. Jeśli kapitan powróci do zmysłów... W czasie wojen znienawidziłem wszystko co sprawia, że mężczyzna lub kobieta zmuszeni są bezwolnie służyć innym. Nie mam przed sobą przyszłości, gdyż stworzyła mnie wojna, nie umiem niczego poza zabijaniem, ale zrobię, co będę mógł. żeby pomóc tobie i kapitanowi. - Jesteś zbyt młody, by mówić o braku przyszłości. - Jestem stary przez zabijanie odparł spokojnie - i przebywanie wśród takich jak ci. którym przewodzi Vidruth. Pani. jesteśmy w pobliżu wybrzeża, ze statku obserwują nas uważnie. Gdy postawię cię na plaży, ostrożnie wyjmij to. co znajdziesz za moim pasem i dobrze ukryj. To nóż wykonany z metalu, który spada z gwiazd. Nie masz lepszej stali od tej właśnie. Prawdę mówiąc nie jest mój, tylko kapitana, ale to nie ma chwilowo znaczenia. Zrobiła, jak kazał. Niósł ją przez niskie fale przyboju ku suchemu piaskowi. Obudziło to w niej wspomnienie - kiedyś poznała już taki nóż i płomienie odbijające się w jego ostrzu... - Nie! - krzyknęła, ale jej dłoń pozostała zaciśnięta na rękojeści. - Tak! - nie mógł zrozumieć dokładnie tego. co czuła, ale wiedział, co powinna zrobić. - Musisz go zatrzymać. Gdy dojdziemy, idź prosto zaraz, gdy cię postawię. Na statku mają wycelowaną w nas oblężniczą kuszę.,. Przed tobą są drzewa, wśród których, jak mówią, żyją te... pająki... Pani, nie mogę ci teraz otwarcie przyjść z pomocą, gdyż przyniosłoby to jedynie szybką śmierć, bez żadnego pożytku, ale co będę mógł, to zrobię. Gdy stanęła na ziemi, zawahała się. W nieznanym terenie czuła się naga i całkiem bezbronna, wiedziała jednak, że nie może tego okazać tym, którzy ją obserwują. Wokół nadgarstka owinięty miała strzęp jedwabiu, a w fałdach sukni ukryty nóż... Powoli obróciła głowę, słuchając z pełną koncentracją. Ruszyła po sypkim piasku. Poczuła, że robi się wokół niej chłodniej. Musiała wejść między drzewa, wyciągnęła rękę dotykając chropowatej kory i obeszła wokół gruby pień zasłaniając się nim od obserwatorów i ewentualnego ostrzału ze statku. Niemal natychmiast, tak jak gdyby mogła to zobaczyć, zorientowała się, że nie tylko ci ze siatkują obserwowali. Ktoś lub coś jeszcze śledziło uważnie jej kroki, tyle że z głębi lądu, a nie od strony morza. Użyła swego zmysłu dotyku - wyciągnęła rękę przed siebie, tak jak robi to ktoś będący w ciemnościach i szukający drogi. W chwilę później westchnęła zaskoczona. Jakiś silny umysł wtargnął do jej psychiki przez drzwi, które sama otworzyła. Poczuła się tak, jakby złapała ją potężna dłoń. uniosła na wysokość oczu tej wielkiej istoty, która obejrzała ją starannie tak z zewnątrz, jak i od wewnątrz. Omal nie upadła, taka była moc tego myślowego dotyku, całkowicie przy tym nieludzkiego. Zrozumiała, że nie jest on wrogi... na razie. - Dlaczego tu przyszłaś, samico? - pytanie odebrał jej umysł, nie słuch, lecz nadal nie umiała sobie wyobrazić tego. kto je zadał. Powoli uniosła prawą rękę, by ukazać owiniętą wokół niej materię. - Szukam tych, które potrafią utkać coś tak pięknego - odparła głośno, zastanawiając się, czy ci, do których mówi, mogą ja słyszeć i rozumieć. Ponownie doznała wrażenia badania i oceny, ale tym razem zachowała spokój, będąc na to przygotowaną. - Uważasz, że to jest piękne? - zabrzmiało znowu w jej umyśle pytanie. - Tak. - Ale nie masz oczu, by to ujrzeć - zabrzmiało to, jakby coś jej sugerowano. - To prawda, ale moje palce zostały nauczone, by służyć w miejsce oczu. Ja także tkam, choć jedynie tak, jak potrafią to robić ludzie. Cisza. Po chwili dotyk na dłoni, tak delikatny i szybki, że nie była pewna, czy nie uległa złudzeniu. Czekała cierpliwie, doskonale rozumiejąc, że znalazła się w miejscu rządzącym się własnymi prawami, stawiającym własne warunki i że będzie mogła ruszyć do przodu, jedynie wtedy, jeśli jego mieszkańcy na to jej pozwolą. Ponownie poczuła dotyk na dłoni, tym razem dłuższy. Nie próbowała uchwycić tego. co ją dotykało, ale usiłowała coś wyczytać o tej istocie: jedyne, co widziała, to świetliste kręgi. - Możesz posługiwać się włóknem według topornych zwyczajów twojej rasy, ale nie nazywaj siebie tkaczką! - żądanie zabrzmiało arogancko. - A czy ktoś taki jak ja nie może nauczyć się sztuki, którą wy znacie tak doskonale? - Z tak nieporadnymi dłońmi jak twoje? - coś silnie uderzyło ją w palce. - To niemożliwe, możesz jednak pójść z nami i spojrzeć przez swoje palce jak daleko ci do tego, przekonać się. że nie możesz mieć nadziei na dorównanie nam, Dotyk okrążył jej nadgarstek, zmieniając się w elastyczną obręcz zaciskającą się jak kajdany. Wiedziała, że nie ma już teraz ucieczki i poddała się spokojnie, ruszając w kierunku, w jakim prowadziło ją delikatne naprężanie się obręczy. Choć nie mogła odczytać natury stworzenia, które ją prowadziło, to w niejasny sposób ciągle płynął do jej umysłu obraz leżącej przed nią drogi. Była ona nader zawiła, wiodła serpentyną miedzy drzewami i polanami. W końcu zupełnie straciła orientację i nie wiedziała, gdzie znajdowała się plaża. Przybyli wreszcie na otwartą przestrzeń lecz osłoniętą czymś z góry, czymś innym niż gałęzie. Usłyszała, słabiutkie stukanie dochodzące z boków. - Wyciągnij rękę - polecono jej za pomocą myśli - i opisz to, co znajdziesz przed sobą. Posłuchała. Poruszała się powoli i ostrożnie... Jej palce natrafiły na twardą powierzchnię przypominającą pień drzewa, wokół którego nawinięto mocno naciągnięte nici. Przeniosła dłonie śladem nici, aż dotarła do poprzecznego kawałka gałęzi, z którego zwisał kawał materiału tak jedwabistego jak ten. który miała przy sobie... Kończył on się pojedynczą nicią, która prowadziła do czółen tkackich, jak mogła przypuszczać... - Jest przepiękna! - po raz pierwszy od czasu, gdy Ingvarna ją uczyła, brakowało jej wzroku, potrzeba ujrzenia tego, co dotykała, płonęła w niej z wszechogarniającą siłą. Mimo tego, że "widziała" strukturę i barwy utkanej materii, z postaci tkaczki dostrzec mogła jedynie wąskie i nieludzkie dłonie migające w bezustannym ruchu. - Czy zrobisz coś takiego ty, która nazywasz siebie tkaczką? - Nie tak doskonale - odparła zgodnie z prawda. - To coś idealnego... Nigdy nie dotykałam czegoś, co byłoby do tego podobne. - Wyciągnij ręce - wyczuła, że ten rozkaz pochodził od kogoś innego, z kim jeszcze dotąd się tu nie zetknęła. Zrobiła, co jej polecono, ułożyła dłonie spodem do góry i poczuła dotyk podobny do muśnięcia puchem wzdłuż każdego z palców. - To prawda - jesteś tkaczką... do pewnego stopnia. Dlaczego przybyłaś do nas? - Chcę się uczyć - w tym momencie plan ułożony i wymuszony przez Vidrutha nie miał dla niej znaczenia. - Chcę się uczyć u mistrzów, którzy potrafią tkać taką doskonałość. Czekała, wyczuwając, że obok niej toczą się obrady dotyczące jej osoby. Nie była jednak w stanie usłyszeć choć fragmentu rozmów. Jeśli tkaczki dadzą jej miejsce u siebie, nie będzie musiała wracać i liczyć na czyjejkolwiek pomoc czy łaskę. Jeśli zyska ich przychylność, ochroni się przed złem własnej rasy. - Twoje ręce są nieporadne i w ogóle nie masz oczu - zabrzmiało to jak uderzenie. - Pokaż nam jednak, co potrafisz. Wsunięto jej w dłoń czółenko, które ostrożnie, ale dokładnie, zbadała dotykiem - miało nieco inny kształt niż te, do których przywykła, ale nie było to dużą przeszkodą - po czym zabrała się do sprawdzania w ten sam sposób rodzaju wzoru na tkaninie, która przed nią wisiała. Nici były bardzo delikatne i cienkie, ale mogła je wyczuć. Powoli zaczęła tkać. jednak wykonanie półcalowej długości pasma zabrało jej cały wiek i to, co zrobiła, było zupełnie niepodobne do poprzedzającej części. Siadła zniechęcona, z drżącymi rękami; duma z dotychczasowej pracy i jej wyników opuściła ją. Wobec takiej doskonałości poczuła się jak dziecko próbujące uszyć ubranie nie gorzej od biegłego rzemieślnika. Kiedy nieco odprężyła się i przypomniała sobie o obecności obserwujących ją istot, usłyszała ocenę, która wprawiła ją w zdumienie. - Jesteś faktycznie tą, która może się nauczyć - rozległ się w jej umyśle głos. - Jeśli tego chcesz. - Oczywiście, że chcę - odparła bez namysłu. - Więc dobrze, ale zaczynać będziesz jako zbieraczka, bo tkaczką jeszcze nie jesteś. - Zgadzam się - odparła. Z lekceważeniem pomyślała o tym, że Vidruth oczekuje jej powrotu. Rothar zaś niech lepiej zajmie się kłopotami kapitana. Dla niej w tej chwili najważniejszym było nie zawieść zaufania, jakim obdarzyły ją tkaczki. Wydawało się, że jedynym terenem na jakim przebywają jest ta polana z warsztatami. Krosna rozmieszczone były chaotycznie, jakby bez żadnych reguł i sporo czasu zabrało jej zapamiętanie, które gdzie stoi. Wyczuwała wokoło obecność wielu istnień, lecz żadne z nich nie próbowało nawiązać z nią kontaktu ani bezpośredniego ani myślowego. Ona również odizolowała się. podświadomie zdając sobie sprawę, że nic by nie wskórała. Przyniesiono jej jednak świeże owoce i parę pasków czegoś, co przypominało suszone mięso. Może zresztą lepiej, że nie wiedziała dokładnie co to jest i jakiego pochodzenia. Gdy się zmęczyła, zasnęła na stercie utkanej materii - nie tak jedwabistej jak ta, którą znała, ale wykonanej w sposób pozwalający na pomyślne przejście legendarnej próby przeniesienia wody. Po obudzeniu wypadki, które rozegrały się na statku wydawały się bardzo odległe. Rothar lub kapitan przypominali jej postacie z dzieciństwa... Miejsce, w którym przebywała teraz, uważała coraz bardziej za swoje... Jedyne pragnienie stanowiła chęć uczenia się, Nagle coś upadło przed nią i dotarło do niej jedno słowo: - Jedz! Wymacała przed sobą owoce, takie same jak wczoraj, a ledwie skończyła się posilać, poczuła pociągnięcie za spódnicę. - To, co nosisz na sobie... Nie możesz tego nosić przy zbieraniu nici. Nie bardzo rozumiała dlaczego, ale już wczoraj zauważyła, że fałdy jej ubrania nieustannie zahaczały o gałęzie. Odwiązała tasiemki sukni i rozpięła podtrzymujący ją pasek, po czym zrzuciła ubranie na stos materiałów, na których spała. W samej jedynie krótkiej koszulce poczuła się swobodnie. Spięła ją paskiem, za który wsadziła nóż. Nie wiedziała do czego może się przydać, ale uznała, że mądrzej będzie nie rozstawać się z nim. Znów poczuła leciutkie dotknięcie i skierowała się w stronę, którą jej wskazano. - Nici wiszą pomiędzy drzewami - poinformowała ją przewodniczka, lekko pociągając za rękę, wskazując odpowiedni kierunek. - Ale dotykaj je ostrożnie. Gdy nimi potrząśniesz, staną się pułapką. Udowodnij, że masz lekkie i zgrabne palce, skoro chcesz się u nas uczyć. Na tym instrukcje się skończyły. Zrozumiała, że ponownie poddają ją próbie: musi dowieść, że jest w stanie zbierać nici... Tylko jak? Jakby w odpowiedzi na to pytanie coś wsunięto jej w dłoń: smukły, okorowany patyk z rozwidleniami na końcach, na łokieć długi. Bez dwóch zdań - właśnie nim się posługując - należało zbierać i nawijać nici. Ponownie złapano ją za rękę i poprowadzono z dala od krosien, pod drzewa, a gdy oparła się o pień, usłyszała polecenie: - Zbieraj! Rzucanie się na oślep, by za wszelką cenę nazbierać jak najwięcej, było nonsensem. Musiała skoncentrować swe dobrze przecież wyszkolone zmysły, by pomogły jej odnaleźć poszczególne nitki. Jej wyobraźnia przywołała zamglony obraz. Mógł pochodzić z odległej przeszłości, której nigdy nie próbowała sobie przypomnieć, Na zielonej łące słońce oświetlało perlące się od rosy pajęczyny. Czy teraz też szukała takich pajęczyn? Komuż może udać się zebrać pajęcze nitki... Ogarnęło ją przerażenie. Już chciała odrzucić patyk i zacząć krzyczeć, że to ponad jej siły. Wówczas ujrzała w myślach Ingvarnę. Ona zawsze jej powtarzała, że ktoś. kto twierdzi, iż czegoś nie potrafi, zanim tego nie spróbuje zrobić, jest głupcem; to, że dotąd jej zmysły nie miały do czynienia z czymś tak cienkim i delikatnym, o niczym jeszcze nie świadczyło. Po prostu teraz musi nauczyć się większej dokładności. Pod bosymi stopami, sandały zostawiła razem z resztą ubrania, poczuła miękki dywan z opadłych liści. Z tego, co dotąd zdołała wyczuć, to poza drzewami nic więcej tu nie rosło, żadne krzewy czy porosty... Tylko drzewa. Stanęła nieruchomo i wyciągniętą ręką wodziła wokół najbliższego pnia. Poruszała nią ostrożnie. Słabe z początku wrażenie zaczęło narastać - to było właśnie to, czego szukała. Nagle znalazła nić przyczepioną do pnia, mocno naciągniętą, przymocowaną najwyraźniej w górze i na dole... Bardzo delikatnie oderwała ją. nakręcając jeden jej koniec wokół któregoś z rozwidleń trzymanego w ręku patyka. Ku jej uldze, nić przylgnęła tak silnie, jak do pnia, od którego ją oderwała. Teraz nie starała się nawet jej dotykać - tylko nawijała ostrożnie, starając się, by przez cały czas była naprężona. Cała operacja przebiegała w ten sposób gładko i nawet dość szybko. Powtarzając sobie by się nie spieszyć, nawijając napiętą nić, szła krok za krokiem i niespodziewanie szybko znalazła się przy następnym pniu. Oderwała przyczepioną doń nić i odetchnęła z ulgą. Pierwszą nić udało jej się nawinąć bez problemów. Na ziemię sprowadziła ją myśl, że to jeszcze o niczym nie świadczy i nie należy zbyt szybko wpadać w zachwyt. Znalazła następną nić i równie delikatnie zaczęła ją zwijać. Dla ludzi ociemniałych dzień i noc są do siebie podobne. Przestała więc żyć według rozkładu godzin uznawanych przez jej rasę. Zbierała nici zawsze, poza przerwami na sen i posiłki, nie zwracając uwagi na pory dnia. Uwagę dziewczyny zaprzątała myśl, czy owe nici są wytworem samych tkaczek, czy też może innych stworzeń. Dwukrotnie zdarzyło jej się popełnić błąd i znalazła się w więzach lepkiego płynu, który straciła zbyt gwałtownym ruchem z wyżej umieszczonych nici. Musiała wówczas czekać na przybycie którejś z tkaczek, gdyż sama nie mogła uwolnić się od substancji, ściśle oblepiającej ciało i krępującej ruchy. Nigdy z tego powodu nie zganiono jej, ale wyczuwała, że przychodząca jej z pomocą tkaczka pełna była pogardy. Przechodziły ją wówczas dreszcze. Szybko zorientowała się, że wszystkie tkaczki były rodzaju żeńskiego. Nadal pozostawało tajemnicą co robiły z wytworem swych rak. Jedno wiedziała z całą pewnością: one ich nie nosiły i nic nie wskazywało na to, by na coś je gdzieś wymieniały. Możliwe, że sam fakt tworzenia był w ich przypadku zaspokojeniem jakiejś istotnej potrzeby. Te, które tak jak ona zajmowały się zbieraniem nici, były najmłodszymi w tej społeczności, lecz i z nimi, podobnie jak ze starszymi, nie była w stanie komunikować się. Parokrotnie zdawało się jej, że jest w pułapce. Narastały w niej pytania, na które nie znajdowała odpowiedzi: dlaczego wszystko. co wydarzyło się zanim tu przybyła, wydawało się jej tak odległe i nieistotne?... Tkaczki nie posługiwały się mocą, jeśli nie liczyć przekazywania myśli - a i to zdarzało się dość rzadko. Nie wydawały też dźwięków, poza dziwnym mruczeniem tych pracujących przy krosnach. Ta dziwna melodia nie przypominała niczego, co mogłoby wydobyć się z ludzkiego gardła. Dairine stwierdziła, że jej ręce poruszają się w takt owej "muzyki", umysł zaś ogarnia wtedy dziwny spokój. Liczyło się tylko tkanie i zbieranie nici - nic więcej. W końcu nadszedł dzień, gdy zaprowadzono ją do krosien i zostawiono przy nich, by tkała. Nawet gdy mieszkała w Rannock, praca ta wymagała od niej maksymalnej koncentracji i ostrożności. Teraz, gdy nie znała kształtu urządzenia, było to jeszcze trudniejsze. Tkała do czasu kiedy poobcierane palce i boląca głowa, nie zmusiły ją do odpoczynku, pomimo skłaniającej do dalszego wysiłku melodii. Gdy się obudziła, zajęła się posiłkiem. Zdawała sobie sprawę, że jego zaniechanie może uniemożliwić jej dalsza pracę. Pocierając bolącą nadal głowę, stwierdziła, że palce zesztywniały od wysiłku. Melodia nakłaniała ją jednak do pracy zgodnej z owym dziwnym rytmem. Ku jej zaskoczeniu nikt nie przyszedł, by sprawdzić dzieło i orzec czy jest coś warte, czy też całkiem do niczego... Gdy sztywność palców ustąpiła, zabrała się znów do pracy i stwierdziła po chwili, że też mruczy w takt hipnotyzującej melodii. Podczas pracy wracała jej energia i choć dłonie nie poruszały się tak szybko i sprawnie, jak te, które "widziała" w myślach, to jednak utrzymywały rytm nadawany przez melodię, działały z taką pewnością, jakby to nie ona, lecz jakaś inna siła je kontrolowała. Tkała. Przestało ją aż tak bardzo obchodzić, czy robi to dobrze, czy źle. Najważniejsze, że utrzymywała się w rytmie. Dopiero gdy skończył się zapas nici i siadła z pustym czółenkiem w ręku, poczuła się jak ktoś, kto budzi się z głębokiego snu. Całe ciało było obolałe, a ręce opadły bezsilnie na kolana... Poczuła skręcający wnętrzności głód. Wokół panowała cisza, umilkł nawet, zawsze dotąd słyszalny, melodyjny pomruk. Niezdarnie wstała i potykając się ruszyła ku miejscu, gdzie sypiała. Czekały tam na nią świeże owoce, które zjadła, nim położyła się z twarzą zwróconą ku niebu. Była bardzo wyczerpana, czuła jakby cała energia jej ciała odpłynęła. Pomyślała, że to logiczne następstwo pracy. IV Obudził ją strach: drżała, dłonie miała zaciśnięte w pięści. Sen, który spowodował ten stan, umknął już sprzed oczu, pozostawiając jedynie potężne poczucie zagrożenia, lęku... Dokonał też jeszcze jednego - przełamał czar rzucony przez tkaczki i jej pamięć była znów jasna i świeża. Ile czasu spędziła na wyspie i co mogło się wydarzyć na statku podczas jej nieobecności, nie miała pojęcia, ale wiedziała, że nie zazna już teraz spokoju, nim się nie dowie. Pewna była, choć nie mogła tego dostrzec, że znajdujące się w pobliżu krosna są martwe i że nie ma w okolicy ani jednej tkaczki. Zrozumiała, iż rzucono na nią jakiś czar, który skłonił ją do pozostania i podjęcia tej szaleńczej pracy... Jedwabna wstążka, którą miała dotąd owiniętą wokół nadgarstka, zniknęła. Czyżby to ona była właśnie źródłem tego czaru... Nie mogła widzieć świata tak jak ludzi, a teraz jeszcze okazało się, że jej zmysły "postrzegania", na których tak polegała, zawiodły. Wstała i przypadkiem dotknęła ręką krosna, na którym tkała: jej wyrób był na miejscu i choć nie tak doskonały jak prace tkaczek, to o wiele lepszy od tego, co do tej pory udało się jej zrobić. Tylko... gdzie są tkaczki? Cień strachu, który ją obudził, skłonił ją teraz do poszukiwań wokół polany. Tak jak sądziła, wszystkie krosna były puste... Omal się nie przewróciła o niedbale rzucony pręt do zbierania nici. - Gdzie?... Gdzie jesteście? Głos wchłonęła przytłaczająca groźna cisza. Oparła się plecami o pień, odruchowo przyjmując pozycję obronną. Nie wiedziała tylko przeciw komu lub czemu ma się bronić... Nie wierzyła, by Vidruth lub jego ludzie odważyli się zapuścić w las. Skąd jednak miałaby wiedzieć, czy tkaczkom nie zagrozili inni wrogowie i uciekły, nie trudząc się ostrzeżeniem jej. Oddychając coraz szybciej, ujęła rękojeść noża za przepaską. Gdzie one są? Jej głos odbił się tak dziwnym pogłosem, że nie próbowała się więcej odzywać. Wsłuchiwała się coraz bardziej w ciszę, a strach narastał. Poza szelestem liści nic nie słyszała. Czyżby nieobecność wszystkich tkaczek sugerowała, że zrobiły co trzeba i odeszły w pośpiechu? Czy odnajdzie je? Dairine postanowiła po raz pierwszy skorzystać z daru Ingvarny. Była pewna, że tkaczki miały własne, bardziej prywatne terytoria. Nie wiedziała jedynie, czy uważały, że jest na tyle groźną, by ustanowić jakąś granicę, mającą uniemożliwić szukanie ich towarzystwa... Przypuśćmy, że rozegra to tak, jakby szukała nici. To przecież robi się poza terenem, na którym są krosna. Najpierw jedzenie, znalazła je węchem, ale owoce były przejrzałe, mięsa nie było wcale, zjadła jednak tyle, ile mogła. Potem, z prętem w dłoni, ruszyła na poszukiwanie nici. Wszystkie znajdujące się w pobliżu musiano zebrać, ponieważ kiedy na wypadek, gdyby ją obserwowno, udała, że ich szuka, nie natrafiła na żadne. I w rzeczy samej, obserwowano ją! Podświadomie czuła, że to nie tkaczki, lecz inne stworzenia, których obrazu nie mogła sobie wyobrazić. Wiedziała, że są w pobliżu, przyglądają się jej, przesuwają równolegle z nią, nie próbują jednak nawiązać kontaktu. Odkryła nić na drzewie i zręcznie ją nawinęła, potem drugą i trzecią. Jednakże od następnej odskoczyła. Ktoś musiał ją nieostrożnie poruszyć, gdyż wyczuła kwaśny zapach lepkiej substancji, w której dwukrotnie się znalazła. Przy następnych dwóch, sytuacja powtórzyła się. Czyżby znaczyć to miało, że jest więźniem... Skręciła lekko w prawo, znajdując się w ten sposób poza znajomym jej terenem. W każdej chwili oczekiwała reakcji obserwatorów. Na kolejnym drzewie nie było w ogóle nici, węch podpowiedział jej, że za nim znajduje się coś w rodzaju przejścia. Miała nadzieję, że pozbawione nici drzewa wytyczają wolną drogę. Choć przyjęcie tego założenia pozwoliło jej poruszać się szybciej, nadal udawała, że poszukuje nici na każdym spotkanym drzewie. Obserwujący ją utrzymywali ciągle stałą odległość, chociaż nie zdradzał ich żaden dźwięk. Znowu natrafiła na wolne drzewo. Kręta droga zmusiła do wolniejszego i ostrożniejszego marszu. Z lewej strony doszedł do dziewczyny jakiś dźwięk... słaby jęk. Jęk wydany przez człowieka, Co do tego nie miała wątpliwości: spotęgowało to tylko jej strach... Miała wrażenie, że sytuacja ta kiedyś już się zdarzyła w jej zapomnianym śnie. że znała tego, który jęczał. Stanęła, czując nagłe poruszenie wśród obserwatorów, którzy teraz zgromadzili się pomiędzy nią a źródłem jęku. Pozostało jej zignorować ów dźwięk lub też spróbować dojść tam od tylu. Najważniejsze, to nie dać po sobie poznać, że coś słyszałaś - postanowiła w duchu. Udawaj, że szukasz nici, może ich oszukasz. Choć wszystko w niej sprzeciwiało się. by zaniechać pomocy pojękującemu, ruszyła przed siebie z wyciągnięta dłonią, przygotowana na wyczucie zapachu blokującego drogę. Zdawało się jej, że obserwujące ją stworzenia poczuły się niepewnie, a to mogła być jej jedyna szansa. Palce napotkały znajomy kształt utkanego wzoru, tylko tym razem materiał wisiał na gałęzi i miał kształt worku, z dodaną u góry klapą, tak silnie przytwierdzoną do otworu, że nie mogła jej otworzyć. Worek był duży, jego ciężar przyginał gałąź ku ziemi, a wewnątrz... wewnątrz był ktoś uwięziony! Odskoczyła krzycząc. Nie wiedziała nawet czy głośno - czy tylko w myślach. Zmysły poinformowały ją, że tam wewnątrz zamknięto coś, co dopiero zmarło. Zmusiła się, by ponownie przejechać palcami po powierzchni worka i odetchnęła z ulgą: to było z pewnością zbyt małe jak na człowieka. Zrozumiała, że nie ma sensu przejmować się zawartością worka. Zrobiła krok w lewo i natknęła się na następny. Musiała już od jakiejś chwili poruszać się między nimi, nie zwracając na to uwagi. Zdała sobie sprawę, że jest ich wokół sporo i wszystkie zawierają śmierć, i tylko śmierć. Stłumione jęki słyszała jednak nadal... bez wątpienia ludzkie. Miała też wrażenie, że obserwujący ją pozostali z tylu, jakby znalazła się w miejscu, do którego oni nie ważyli się wejść. Nie chciała dotykać worków, ale wciąż znajdowała je na swojej drodze i wpadała na nie mimowolnie. Niektóre ciężkie i pełne tak jak pierwszy, inne puste i sflaczałe bujały się spokojnie na wietrze. Jęk... Zmusiła się by sprawdzić, co przed nią wisi. Przezornie przedtem przygotowała nóż. Gdy dotknęła tego worku, poczuła słaby ruch w jego wnętrzu i usłyszała stłumiony, niewyraźny krzyk, który - miała pewność - był wołaniem o pomoc. Z trudem rozcięła materiał. Był tak ciasno tkany, że poddawał się ostrzu z oporem, jakiego dotąd nie znała. Cięła jednak i ciągnęła, dopóki nie usłyszała wyraźnie z wnętrza: - A niech to najczarniejsze demony... Odsunęła rozcięty kawał jedwabiu. Wewnątrz znajdował się człowiek, spowity w lepkie sieci, których kwaśny zapach uderzył ją prosto w nozdrza. Przeciw nim nóż był równie bezużyteczny jak gołe ręce. Gdyby dotknęła sieci, sama stałaby się więźniem i nie mogłaby pomóc. Poprzez materiał zaczną rozrywać więzy, co ku jej bezgranicznej uldze okazało się nawet skuteczną metoda.. Niemniej czuła, że wysiłki uwięzionego były skuteczniejsze. Wiedziała też już, o czyje życie walczy. To byt Rothar! Powoli przypominała droczący ją sen. Zapytała go, czy jest bliski uwolnienia. - Tak, choć nadal wiszę, ale teraz to już niewielki problem. Usłyszała silny trzask i łupniecie, gdy opadł na ziemię ciężko dysząc. - Pani, nie mogłaś przybyć we właściwszym momencie - złapał ją za ramię: czuła, jak chwiejąc się odzyskiwał równowagę. - Jesteś ranny? - Nie, głodny i spragniony, ale cały. Nie mam pojęcia, ile czasu wisiałem w lej spiżarni... Kapitan będzie sądził, że oboje nie żyjemy. - Spiżarnia! - to jedno słowo uderzyło jak obuch. - Nie wiedziałaś? Tak, to spiżarnia pajęczych samic, w której przechowują swoich samców... Ledwie zwalczyła ogarniające ją mdłości. Ten prześlicznie tkany jedwab... Oczywiście, musiał mieć jakieś zastosowanie... Idiotka! - Tu jest ktoś, czy coś... w pobliżu - mruknął. Obserwatorzy! Jej zmysły znów były sprawne i stwierdziła, że tamci znów są w ruchu. Widzisz ich? - spytała. - Niezbyt wyraźnie... - odparł, po czym krzyknął: - Tak! Rozwijają pajęczynę z takich splotów, w jaki mnie złapali. Żadne ostrze tego nie przetnie... - Worek! - Co masz na myśli? Mając palce osłonięte materiałem worka, mogła rozerwać więzy. Lepkie nici nie znajdowały na jego powierzchni punktu zaczepienia. Ledwie to ujawniła, porwał nóż i usłyszała wyraźnie dźwięk rozdzierania i cięcia materiału. Skoncentrowała się na obserwatorach, podczas gdy Rothar rozcinał następny worek. Oni tymczasem zbliżyli się, ale ponownie stanęli, jakby obawiali się zbliżyć do tego miejsca, chociaż mieli rozkaz pojmania ludzi. - Rozciągają grubsze nici pomiędzy drzewami - poinformował ją Rothar. - Chcą nas tu uwięzić. - Pozwólmy im wierzyć, że jesteśmy bezradni. - A sadzisz, że tak nie jest? - Z taką ilością jedwabiu wokoło może i nie. Gdyby tylko mogła widzieć! Chciało jej się płakać ze złości. Kim byli obserwatorzy? Wiedziała na pewno, że nie są to tkaczki, a kto zatem? Ci, którzy produkowali nici? Rothar był znów przy niej z naręczem materiałów. Zmusiła się, by nie myśleć o tym, co było uprzednio we wnętrzach tych porozcinanych worków. - Powiedz mi - spytała -jak oni wyglądają? - Pająki - czuła jego głęboką odrazę i obrzydzenie. - Gigantyczne pająki pokryte sierścią, wielkie jak dorodne psy. - Co teraz robią? - Zasnuwają pajęczyną wejście. Skończyli już ja robić po obu bokach i znikają stamtąd, został tylko jeden. Wisi pośrodku nowej sieci. Dzięki dłoni zaciśniętej na przegubie Rothara mogła czytać jego myśli i widzieć to co on, a nawet lepiej i dokładniej niż mogły przekazać to jego słowa. - Reszta najprawdopodobniej poszła po tkaczki - było to alarmujące przypuszczenie. - Na razie mamy tylko jednego wartownika do załatwienia. - I pajęczynę... Puściła go podnosząc z ziemi wstęgę jedwabiu. - Musimy się tym mocno owinąć. Jeśli będziemy dotykać pajęczyny przez materiał, nic nam nie grozi - wyjaśniła zabierając się do dzieła. - Ja zajmę się nićmi, a ty wartownikiem. Podprowadź mnie do jednego z drzew, między którymi rozpięto pajęczyny, kiedy tylko się odziejesz w jedwab. Poczuła jego dłoń na ramieniu i postąpiła w lewo, tak jak łagodnie nią pokierował, powoli, krok za krokiem. - Drzewo jest wprost przed tobą, Pani. A wartownikiem się nie kłopocz - obiecał ponuro. - Pamiętaj - tylko nie dotknij pajęczyny. - Możesz być tego pewna. Dotknęła porowatej powierzchni dłonią ciasno owiniętą w jedwab. Jest, już nie nić, ale linka raczej, o wiele grubsza i silniej przytwierdzona od tego, co dotąd zbierała. - Ha! - rozległ się okrzyk Rothara. Znalazła drugą i poczuła wibrację. Najwyraźniej strażnik się spieszył, by bronić przejścia. Ona jednak musiała skoncentrować się tylko na odnajdowaniu i zrywaniu poszczególnych splotów. Nie wiedziała, ile musi ich zniszczyć, by utorować przejście... Z prawej dobiegł odgłos ciosu i zaraz potem coś sporego upadło na ziemię... - No! - głos Rothara był nieco zdyszany, ale triumfujący. Stwór jest zupełnie martwy, zapewniam cię, Pani. Miałaś rację, liny, jakimi mnie próbował obrzucić, osuwały się bez szkody po materiale. - Patrz uważnie. Ci, którzy tu byli, mogą wrócić lada chwila - ostrzegła. - Wiem. nie bój się, uważam. Poruszała się tak szybko, jak tylko mogła, wyszukując sploty i rwąc je. Nie tylko pająki - wartownicy mogli wrócić, mogły się też zjawić tkaczki, a ich bała się o wiele bardziej. - Wystarczy - odezwał się Rothar. - Przejście jest tak duże, że spokojnie się zmieścimy. Prawie nie poczuła ulgi, tak małe było to zwycięstwo wobec całej sytuacji. - Pani, myślę że dobrze będzie owinąć nogi i stopy. Mogą rozsnuć to paskudztwo na ziemi. - Masz rację! - Nie pomyślała o tym, choć powinna. Skupiła całą uwagę na linach zwisających z drzew. - Poczekaj, przyniosę więcej jedwabiu! Czekała w napięciu, do maksimum wytężając zmysły, by wyczuć co mogą znaleźć przed sobą... Potem wrócił Rothar i bez słowa zabrał się za osłanianie jej nóg ciasno wiążąc poszczególne pasma jedwabiu. Dairine, która kiedyś uwielbiała wstęgę, którą pokazał jej Ortis, teraz z obrzydzeniem i zaciśniętymi zębami znosiła dotyk jedwabiu na swym ciele. Jedyne co ją powstrzymywało przed zerwaniem go, to świadomość, że był ich jedynym ratunkiem. - Zrobiłem to najlepiej, jak umiem - oznajmił, wiążąc ostatni węzeł wokół kostki - Słyszysz coś, Pani? - Jeszcze nie, ale przybędą na pewno. - Kim są tkaczki? - Nie jestem pewna, ale wiem, że nie darzą ludzkiej rasy szacunkiem, ani uznaniem nawet. - O tym sam się przekonałem roześmiał się. - Jednak tobie nie wyrządziły krzywdy. - Sądzę, iż dlatego, że jestem ociemniała i też rodzaju żeńskiego, a na dodatek także potrafię tkać. Są dumne ze swych umiejętności i chciały się przede mną pochwalić. - Cóż... jak sądzisz, Pani, możemy iść? - Tak. Szukaj drzew wolnych od nici. One wyznaczają drogę, chociaż jest ona kręta i z pozoru nie przypomina wcale drogi w naszym rozumieniu. - Może, jeśli zaufasz mojemu wzrokowi, pójdzie nam szybciej. Widzę te drzewa bez żadnych problemów. A po drodze opowiem ci nowiny. Vidruth nie żyje. Kapitan Ortis, choć znacznie osłabiony, znów dowodzi. Tyle, że nie zdołał skłonić tej bandy tchórzy, by poszli po ciebie na brzeg. Niemniej utrzymuje ich w ryzach. - I dlatego przybyłeś tu sam... - Złap mnie za pas - uniknął odpowiedzi, zmieniając temat. - Będę mógł wtedy szybciej prowadzić. Ten sposób maszerowania był dla niej upokarzający. Tyle czasu już minęło, gdy musiała kogoś prosić o przewodnictwo. Wiedziała jednak, że Rothar ma rację. Zastanowiła się przez chwilę, w jaki sposób zmarł Vidruth. gdy Ortis, uwolniony od czaru, powrócił do zdrowia i władzy, ale coś w tonie Rothara gdy o tym mówił, powstrzymywało ja od zapytania. Teraz zresztą i tak musi się koncentrować na tym, co ich czeka tutaj. Nie wierzyła, żeby tkaczki pozwoliły im tak łatwo uciec. Chwilę później wiedziała już, że się nie myliła. Ponownie wyczuła. że są obserwowani. - Przybyły! - ostrzegła go. - Musimy dotrzeć do brzegu! Swoje pułapki mogą zakładać tylko wśród drzew. Tam, na brzegu, przygotowałem ognisko, ogień będzie sygnałem dla ,,Morskiego Kruka". - Widzisz jakieś pułapki? Wyczuła wahanie. - Nie. ale tu nie ma prostego szlaku i drzewa zasłaniają to. co leży przed nami. Pajęczyny wiszą po obu stronach i musimy je ciągle omijać. Bez żadnego ostrzeżenia, nie mając czasu by puścić jego pas. została gwałtownie pociągnięta i poczuła, że spada w ślad za ciągnącym ją ciałem Rothara. Otarła się boleśnie o sterczące końce połamanych korzeni. Wyglądało to dokładnie tak, jakby niespodzianie rozerwała się pod nimi ziemia. V Czuła zapach świeżo rozkopanej ziemi. Leżała na Rotharze. Żył. Pomimo szoku spowodowanego upadkiem była cała i stwierdziła, że może bez trudu usiąść. Gdzie byli, tego nie wiedziała. Nie ulegało jednak wątpliwości, że pod ziemią. - Jesteś ranna? - zainteresował się przytomny już Rothar. - Nie, a ty? - Chyba skręciłem ręką przy upadku, przynajmniej mam nadzieję, że to nie złamanie. Jesteśmy w jednej z ich pułapek. Trzeba jednak przyznać, że świetnie ją zamaskowano - mruknął niezadowolony z siebie. Wdzięczna mu była za to, że powiedział prawdę i z wyciągniętymi rękami zabrała się za badanie dziury. Bez wątpienia była świeżo wykopana. Ziemia na jej ścianach była jeszcze wilgotna, a tu i ówdzie wystawały z niej fragmenty niedokładnie przyciętych korzeni. Zanim zdołała spytać Rothara, czy mogliby ich użyć jako szczebli przy wychodzeniu, w jej umyśle zabrzmiało pytanie: - Dlaczego ukradłaś nasze mięso? Uniosła głowę ku drzewom. Pytanie było tak głośne, że prawie "widziała" na tle nieba postać, która je zadała. - Nie wiem o co ci chodzi - odparła z całą siłą umysłu, na jaką było ją stać. - To jest mężczyzna z mojej rasy, który przybył w poszukiwaniu mnie, gdyż był o mnie niespokojny. - To co jest z tobą, to nasze mięso! Zimne okrucieństwo tego stwierdzenia nie wzbudziło w niej strachu, lecz wściekłość. Żaden człowiek, żaden mężczyzna nie jest i nie będzie traktowany jak żywy kawałek mięsa. To było nie do przyjęcia, nie akceptowała tego. Te stworzenia, tkaczki, traktowała jako większe i doskonalsze od siebie z powodu piękna, jakie potrafiły stworzyć, akceptowała ich arogancję, gdyż były zręczniejsze od niej w tej sztuce. A jakiż był cel lego tworzenia? Jakie było wykorzystanie tak doskonałego dzieła? Worek na mięso - coś degradującego, upokarzającego, według jej kryteriów. Nagle pojęła, że tak naprawdę, to była tu więziona do chwili, gdy obudziła się dziś wśród pustych krosien. Jej umysł został złapany w pajęczą sieć, właśnie tak jak ciało Rothara w pajęczynę z lin. Teraz dokończyły dzieła, uwięziwszy ją w tym dole. - Żaden człowiek nie jest waszym mięsem! - odparła. Odpowiedzią nie była myśl, ale błysk niekontrolowanej furii, który wstrząsnął nią, lecz utrzymała się na nogach. Słyszała Rothara krzyczącego jej imię i poczuła jego ramię. - Nie obawiaj się o mnie - powiedziała, starając się wyślizgnąć z jego uścisku. To była jej bitwa. Noga straciła przyczepność na wilgotnej ziemi. Rozłożyła szeroko ramiona, by oprzeć się o ścianę. Tuż nad oczami poczuła ostry ból, a potem była już tylko ciemność. w której zagubiła się całkowicie... * * * Gorąco... gorąco od szalejącego ognia... krzyki, straszliwe krzyki. które raniły jej uszy... na całym świecie nie było jednego bezpiecznego miejsca. Zwinęła się w błogosławionym mrocznym kącie, starając się ukryć... ale wciąż widziała... nie chciała, nie odważyła się patrzeć na miecze błyskające w świetle ognia, ale je widziała. Widziała krwawy i przeraźliwie wyjący kształt, wiszący na dwóch ostrzach wbitych przez ciało w ścianę i utrzymujący go w tej pozycji... nie chciała tego oglądać. - Dairine! Pani! - Nie!... - krzyknęła. - Nie chcę patrzeć! - Pani! Wokół błyskały kolory. Nie te zrodzone dotykiem... Ogień, krew, błysk ostrza... - Dairine! Twarz... Rozmyta, jak obraz odbijający się w niespokojnej wodzie, twarz mężczyzny... jego miecz... podnosi go i... - Nie! - krzyknęła ponownie. Silny cios zakołysał jej głową. Niespodziewanie obraz stał się wyraźniejszy. Widziała twarz mężczyzny blisko swojej, ale żadnego ognia, żadnych mieczy ociekających krwią, żadnych ścian z drewnianych bali z przybitymi doń wrzeszczącymi ciałami... Trzymał ją delikatnie w objęciach, uważnie wpatrując się w jej oczy. Nie, nie byli w zamku Trin... Wstrząsnął nią dreszcz. Powracająca pamięć zmąciła myśli. Trin było dawno, bardzo dawno temu... Potem było morze... Ingvarna i Rannock... A teraz, teraz byli na Ustrut... Niezbyt wiedziała, co się właściwie działo. Ale widziała! Ingvarna przewidziała to kiedyś, mówiąc jej, że pewnego dnia jej wzrok może powrócić, jako że nie spowodował jego zaniku żaden uraz fizyczny. Umysł dziecka, doznawszy kiedyś szoku, zamknął się na cały świat i nigdy nie chciał już odważyć się na oglądanie otaczających je okropności. Odzyskała wzrok dzięki tkaczkom. Jednak nie to było ich zamierzeniem. Wybuch wściekłości, który skierowały do jej umysłu, miał ja zabić, a tymczasem dał jej nowy powód po temu. by żyć. Wtedy właśnie ta. która posiała ów impuls, wychyliła się. aby uważniej rzucić okiem na ofiary. Duirir.e zwalczyła strach. Tym razem nie będzie odwrotu, musi przeciwstawić się tym stworzeniom, temu, co ją czeka. Nauki Ingvarny przygotowujące ja na podobną chwile, zapadły jej głęboko w pamięć, teraz dodając jej sił, jakby dawna opiekunka dokładnie przewidziała kiedyś te wydarzenia. Nie podniosła ręki, ale uderzyła cała siła umysłu, koncentrując się tylko na tym. co widziała własnymi oczyma, wzmacniając atak o obrzydzenie, jakie odczuwała. Stwór, który przykucnął na krawędzi dołu. po części pająk, po części człowiek, sprawiał odrażające wrażenie. W dodatku właśnie zbierał siły przed kolejnym, tym razem ostatecznym, atakiem. Jego wypukłe, wielosegmentowe oczy mrugnęły. Oczy Dairine pozostały nieruchomo wpatrzone. - Przygotuj się - poinformowała Rothara. - Będą nas chcieli teraz uwięzić. Do dołu spadły lepkie zwoje, tym razem o grubości lin okrętowych, czepiając się korzeni i skal wystających ze ścian, dosięgając w końcu stojącej na dnie pary. - Niech myślą na razie - dodała - że jesteśmy bezradni. Nie zadawał pytań, obserwując jak coraz więcej splotów opada na ich nogi i ramiona. Gdy pozostawali w bezruchu, liny układały się swobodnie i nie zbijały się w pętle, jednakże wkrótce i tak byli owinięci. Nie posiadały już tego błysku, który sobie wcześniej wyobrażała. Zniszczyło go zło, któremu służyły. W tym czasie dziewczyna nie spuszczała wzroku z wielkich czarnych oczu. które z zimnym, morderczym spojrzeniem wpatrywały się w nią. Swą siłą, którą Ingvarna w niej wzbudziła, a potem pielęgnowała, starała się w kolejnych atakach sięgnąć coraz głębiej tych oczu, by dotrzeć do umysłu, który nimi kierował. Intuicyjnie wyczuwała, chociaż nie miała treningu jaki powinni mieć posiadający Talent, że jest to jedyna możliwa forma ataku. Ataku, który musiał być tutaj obroną. Czyjej się zdawało, czy też faktycznie olbrzymie oczy nieco zmętniały? Nie była pewna, nie potrafiła jeszcze aż tak dalece polegać na dopiero odzyskanym wzroku. Pęta przestały opadać, na obrzeżu jamy dal się jednak zauważyć wzmożony ruch. Teraz! Zebrawszy całą siłę jaka posiadała, wykorzystując wszystkie swe rezerwy. Dairine wyprowadziła bezpośrednie pchnięcie prosto w umysł swej przeciwniczki. Ta odskoczyła wydając przeraźliwy pisk, niczym nie przypominający ludzkiego. Przez chwile jeszcze postać na górze była widoczna, znieruchomiała wpół gestu, po czym zwaliła się gdzieś do tyłu. znikając z pola widzenia. Dziewczyna zdała sobie sprawę, że presja psychiczna, która dotąd czuła, zniknęła. Teraz odczuwała strach i panikę odbierająca przeciwniczce całą siłę. - Odchodzą! - krzyknął Rothar. - Może tylko na chwilę - nadal nie chciała lekceważyć przeciwnika. Nie uważały jej przecież za godnego siebie nieprzyjaciela i mogły nie zaatakować jej od razu całą siłą. Jeśli tak było. należało skorzystać z tego. że były zaskoczone i przynajmniej jeśli nie wygrać, to zyskać na czasie. Rothar doszedł najwyraźniej do tego samego wniosku, gdyż strząsał już z siebie sznury, które spływały bez przeszkód po okrywającej go materii. Zrobiła to samo i zamrugała. Teraz, gdy nie musiała wpatrywać się w przeciwnika stwierdziła, że widzi niewyraźnie i że sprawia jej to dużą trudność. Najtrudniejsze było skupienie wyroku na konkretnym przedmiocie. Tego będzie musiała dopiero się nauczyć, tak jak uczyła się kiedyś "widzieć" palcami. Posykując z bólu przy próbach użycia lewej ręki. Rothar wydostał się na górę używając lin zaczepionych o korzenie, po czym odpiął pas i opuścił go. Ten sposób wydostania jej był najszybszy. Stojąc już na powierzchni, znieruchomiała na dłuższa chwilę. Nie mogła dostrzec niczego w mroku pod drzewami, ale wyczuła obecność tak samców jak i samic, wyraźnie wstrząśniętych. Jakby ich siła i zdolność działania zależały od tej. która, chwilowo przynajmniej. pokonała. Zorientowała się. że wszystkie te stwory, tak pająki jak i pająkokształtne, to dzieci tej Największej, która nie była, póki co, zdolna do walki. Stanowiły jej narzędzia, posłuszne jej woli. bez własnej inicjatywy. Jak długo ona pozostanie w szoku, tak długo będą bezpieczni. Tylko ile jej potrzeba czasu, by wrócić do zmysłów i ruszyć w pogoń za tymi. których uważała za swa zdobycz? Z przodu dostrzegła jaśniejszą plamę w krajobrazie: jakby światło słoneczne przebijało się przez mrok, wrogiego już teraz. lasu. - Chodź! - Rothar ujął jej dłoń, wskazując ten właśnie kierunek. - Tam musi być morze. Bez oporu pozwoliła się prowadzić, cały czas ostrożnie sondując poczynania przeciwnika. - Żebym tylko zdążył rozpalić ognisko, a kapitan przypłynie po nas. - Dlaczego właśnie ty się tu zjawiłeś... i to całkiem sam? spytała nagle, gdy znaleźli się już na plaży oświetlonej jaskrawymi promieniami słońca, tak jasnymi, że musiała zakryć dłońmi oczy. - Co za różnica jaką śmiercią umrze człowiek, który już jest martwy? - poprzez palce widziała, jak wzruszył ramionami. - Była szansa, że cię odnajdę, kapitan zaś nie mógł iść, bo. po pierwsze, urok mocno osłabił jego siły, a po drugie, ktoś musiał pilnować tej bandy zwanej załogą. Nie mógł też nikomu innemu zaufać, że... - Poza tobą! Mówisz o sobie, jak o kimś już martwym, a przecież żyjesz... Byłam ślepa, ale teraz widzę i myślę, że Ustrut dało nam obojgu coś, czego nikt nie odważy się tak łatwo odrzucić. Oczy Rothara, zbyt stare i mroczne jak na jego wiek, rozjaśniły się, gdy się uśmiechnął. - Pani, słusznie mówiono o twej mocy. Jesteś z tych, którzy potrafią sprawić, że człowiek uwierzy we wszystko... może nawet w siebie samego. A oto nasze ognisko - - wskazał na stos drewna i ruszył biegiem po sypkim piasku. Podążyła wolniej jego śladem. Pojawił się kapitan, był Rothar, który dla niej ryzykował życie, chociaż niewysoko je cenił... Może będą i inni w przyszłości, którzy znajdą miejsce w jej życiu, a może i w sercu. Wiedziała, że musi ostrożnie i umiejętnie tkać wzór swego przyszłego życia, teraz w pełnym świetle, podczas gdy uprzednio jedynie dopasowywała poszczególne włókna w mroku. Chciała stworzyć coś, co będzie warte spoglądania w nią. Lepiej zająć się przyszłością... Tam patrzeć... jak w morze, które mogło przynieść następną nić - pierwszą z nowego wzoru jej przyszłości. Siostra piasku Pora narodzin wypadła wczesnym świtem, gdy gęste mgły Tormash wciąż jeszcze snuły się wokół domu Kelvy. co samo w sobie było złym znakiem, gdyż - jak wszyscy wiedzą - w takim właśnie czasie przychodzą na świat dzieci obdarzone zdolnością zaglądania w przyszłość. Ostatnie chwile nocy i pierwsze nowego dnia to ich czas, podczas gdy Pełnia Tego, Który Lśni, jest najlepszą porą, by powitać nowy Głos wśród Ludzi. Nie było to silne dziecko, które przychodzi na świat z krzykiem proszącym o życie. Blada skóra pokrywała fałdami mniejsze niż zazwyczaj ciałko, nieruchomo leżące w rękach uzdrowicielki i nie próbujące nawet złapać oddechu. Jednakże lud Tor potrzebował wszystkich dzieci i każde nowe życie było cenne dla ich wymierającej rasy. Pracowano zatem ciężko, by i to uratować. Uzdrowicielka dotknęła wargami zimnych ust dziecka i tchnęła powietrze w jego płuca. Ogrzewano je i masowano, aż w końcu słabo krzyknęło. Nie przypominało to powitania życia, lecz protest przeciwko temu, że musi je przyjąć. Na dźwięk owego głosu Mafra przekrzywiła głowę - słuchała uważnie tego. co bardziej przypominało kwilenie złapanego w sieci ptaka, niż krzyk prawdziwego dziecka ludu Tor. Choć jej oczy od dawna były ślepe, pokryte błoną, przez którą nawet światło nie mogło przeniknąć, Mafra widziała w inny sposób. Gdy przyniesiono jej dziecko, by obdarzyła je błogosławieństwem Klanu, jako że była Matką Domu, nie wyciągnęła po nie rąk. - Nie jest ono z naszej rasy - powiedziała, potrząsając głową. - Duch, który je wypełnia, jest zupełnie obcy... to, co przywróciliście jednak życiu, to... Zamilkła, a kobieta, która wydała je na świat, odsunęła się od uzdrowicielki, wpatrując się w dziecko tak, jakby czysty materiał, w który było owinięte, zawierał jakiegoś oślizłego stwora z moczarów. Mafra powoli skierowała swoje niewidzące oczy na każda z obecnych, po czym oznajmiła ostro: - Niech nikt nie myśli, o Czarnej Śmierci dla tego dziecka: Ciało jego jest krwią z naszej krwi i kością z naszej kości i tylko jedno wam powiem: musimy przywiązać do nas to, co rządzi tym ciałem bo ma ono olbrzymią siłę. Z czasem dziecko nauczy się jej używać, a wówczas, gdy zrobi to dla tych, których wybierze, będzie doskonałym narzędziem i jeszcze doskonalszą bronią. - Ale nie dałaś jej imienia. Matko. Jak ktoś może żyć w Domostwie, jeśli nie będzie nosić naturalnie nadanego imienia? - spytała najodważniejsza z. obecnych. - Nie moim zadaniem jest nadać imię... Zapytajcie Tego. Który Lśni. Był już ranek i ciężkie opary mgły zasłaniały niebo, jednakże, jakby przywołana przez jej słowa, przeleciała między nimi jedna z dużych srebrzystych ciem, które zwykle krążyły w nocnym powietrzu. Przysiadła na moment na zawiniątku z niemowlakiem, jej skrzydła drgały przez chwilę, potem zerwała się i odleciała. - Tursla... - odezwała się uzdrowicielka. Było to imię Drużki Ciem z bardzo starej legendy - pieśni o Tursli i Ropuszym Diable, l tak dziecko duszą nie pochodzące z Klanu otrzymało imię, które nie kojarzyło się z dobrem, lecz niosło ze sobą zła sławę. * * * Tursla żyła wśród ludu Tor i zgodnie z ich zwyczajem nie znała tej, która wydalają na świat. Taki bowiem panował obyczaj, a wszyscy kochali jednakowo wszystkie dzieci Klanu. Ponieważ Mafra opowiedziała się za nią, a sam Tormarsh nadał jej imię. nie czyniono różnicy między nią. a resztą dzieci, których i tak było bardzo niewiele. W rzeczy samej lud Tor był bardzo stary. Ich Pieśni Pamięci zawierały wzmianki o dniach, gdy byli bestiom podobni i pozbawieni rozumu, o czasach, kiedy Volt Najstarszy nie będący człowiekiem, lecz ostatnim z rasy dawniejszej i mądrzejszej niż ludzie mogli zamarzyć, zjawił się jako ich przewodnik i wódz. Był on bowiem samotny, a w nich znalazł iskrę myśli podobną jego rozumowaniu i to zaintrygowało go tak dalece, iż postanowił zobaczyć, co mógłby z nich uczynić. Jego na wpół ptasią twarz nadal rzeźbili na totemach strzegących pól i domostw, jego pamięci ofiarowywali pierwsze zebrane plony oraz pazury i kły groźnych jaszczurów Wak, jeśli mieli akurat szczęście zabić któregoś. Jego imieniem zaklinali się i na nie przysięgali, i wiadomym było, że takiej przysięgi dotrzymają nawet za cenę życia. Tursla rosła przez lata w siłę i wiedzę o swoim ludzie, o ich ziemi. To, co leżało poza granicami kraju, nie interesowało ich. Wiedzieli, że są tam lądy i morza i wiele dziwnych ludów je zamieszkujących, choć nie tak starych jak oni i pozbawionych mocy, ponieważ nie wybrał ich Volt i nie kształtowała ich jego nauka. Tursla była inna. Najpierw poczuła to w snach. Nawet zanim jeszcze poznała słowa, by sny opisać, one ją posiadły i pokierowały jej życiem. Wielokrotnie inne światy, które w nich widziała, były prawdziwsze i bardziej pełne życia niż sam Tormash. Gdy podrosła, odkryła, że opowiadanie tych snów rówieśnikom sprawiało, iż źle czuli się w jej towarzystwie i najczęściej zostawiali ją samą. To bolało, a nawet i złościło, lecz wkrótce sny przyniosły myśl, że są tylko jej i z nikim ich nie wolno dzielić. Z tym zaś przyszła samotność - zanim nie odkryła, że Tormash (chociaż nie śniła o nim ani razu) był też miejscem pełnym tajemnic i radości. Taką opinię o tej krainie mógł mieć tylko ktoś, kto naprawdę pochodził z Klanu Tor, gdyż Tormasch był ponurym lądem z wielkimi cuchnącymi bagniskami, z których sterczały poskręcane szkielety dawno obumarłych drzew, pokrytych liszajami wilgotnych narośli. Były tu pozostałości starych dróg łączących wyspy lądu wyniesionego ponad moczary i równie stare mury kamienne, otaczające pola i tworzące ściany domostw. Cały obszar spowijała mgła, która rankiem i wieczorem tworzyła wokoło nieprzenikniona zasłonę. Tursli kojarzyła się ze srebrzystym welonem, a dźwięki dochodzące z bagien brzmiały swojsko i mile; mogła rozpoznawać po krzyku ptaki, jaszczurki, ropuchy, a nawet takie stworzenia, jakich nikt od dawna nie oglądał i nie myliła się nigdy. Najbliższe jednak jej sercu były ćmy, którym zawdzięczała swe imię. Odkryła, że przywabia je zapach pewnych bladych kwiatów, kwitnących jedynie nocą, a które ona także bardzo lubiła. Wplatała te kwiaty w swoje srebrzyste włosy, wiła z nich wieńce i tańczyła - chwiejąc się jak niezwykle przystrojona trzcina. Wówczas wokół niej kołowały ćmy, swoim własnym rytmem, muskały jej ciało, przelatywały między rozpostartymi palcami wyciągniętych rąk. Nie było to wszakże w zwyczaju ludu Tor, tańczyła więc zawsze samotnie i dla własnej przyjemności. Wszystkie lata w Tormash wyglądały podobnie, mijały wolno i niepostrzeżenie. Nikt nie zadawał sobie trudu, by je liczyć, gdyż odkąd opuścił ich Volt, czas stracił znaczenie. Wiedzieli zresztą, że poza ich granicami szaleje wojna i narastają różne inne problemy i konflikty. Dziewczyna słyszała, iż jeszcze przed jej urodzeniem sprowadzono, dzięki zdradzie, do Tormash wodza z obcych stron i następnie wydano go w ręce jego wrogów, z którymi zawarto niezbyt korzystny, a i tak wkrótce złamany pakt. Nie miało to dla niej większego znaczenia. Znała też jeszcze starszą opowieść szeptaną po kątach, złożoną w całość z zasłyszanych strzępków, a mówiącą o tym, że jeszcze wcześniej żył wśród nich obcy, razem ze statkiem wyrzucony na brzeg akurat w pobliżu ich siedzib. Znalazła go Matka Klanu. Ogarnięta litością dla rannego i działając wbrew zwyczajom przywiodła dla niego uzdrowicielki, co wkrótce zemściło się, gdyż rzucił on urok. Kiedy wyzdrowiał, odszedł i zabrał Pierwszą Pannę, która przystała na to, co także było przeciwne wszelkim zwyczajom. Nadszedł jednak czas, że ujrzeli ją ponownie - samotną. Wyznała im imię swego dziecka, potem zmarła. Imię to pozostało w pamięci Klanu i mówiono, że noszący je stał się wielkim wojownikiem, że władał ziemiami, których nigdy nie ujrzy nikt z ich plemienia. Tursla często myślała o tej historii, która miała dla niej o wiele głębszy sens (choć nie wiedziała dlaczego), od jakiejkolwiek innej legendy jej ludu. Myślała o tym władcy, który był półkrwi Torem - czy kiedykolwiek czuł zew tej krwi? Czy pełnia księżyca i mgły dalekiego świata budziły w nim sny, tak realne i dziwne, jak te, które ją nawiedzały? Czasem, tańcząc, wymawiała jego imię. Koris! Koris! - wołała i zastanawiała się, czy jego towarzyszka, pochodząca z obcego ludu, jest mu wierna i oddana; a jeśli tak. to jaka ona jest. Czy jest może równie rozdarty jak ona, która chociaż była czystej krwi Tor, miała duszę, która nigdy nie zaznała spokoju i której wzburzenie rosło razem z mijającym czasem. * * * Minęło dzieciństwo i Tursla posłusznie poddała się naukom, które powinna odebrać. Palce miała wprosi stworzone do warsztatu tkackiego, a jej wyroby były gładkie, pokryte delikatnymi, bladymi wzorami, zupełnie odmienne od tego, co znał dotąd lud Tor. Mimo to nikt nie twierdził o nich. że są dziwne czy inne. Ona zaś dawno już przestała wspominać swe sny. Odkryła z czasem, że zbyt głębokie wnikanie w nie niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo - uczucie, że przy braku ostrożności mogłaby się zatracić w tym innym świecie i nie być zdolną powrócić. Sny nakłaniały ją do różnych uczynków. Lud Tor władał wieloma siłami i tego rodzaju talent nie był uważany za coś obcego czy nienaturalnego. Istniało przekonanie, że każdy ma swój dar. Jeden umie rzeźbić, inny tkać, trzeci jest biegłym tropicielem. Mafra, Elin czy Unnanna potrafiły przenosić przedmioty samą siłą myśli. Prawda, że nie na duże odległości i kosztem szybkiego wyczerpania swej wewnętrznej energii; nie można zatem było zjawiska tego szeroko wykorzystywać. W późniejszych snach Tursla nie wędrowała po obcych krainach, lecz zwykle wracała w jedno miejsce: stała nad jakąś wodą. nie zarośniętą trzciną czy mętna jak w Tornish, lecz czystą i błękitnozieloną. Najważniejszy jednak w tych snach był czerwonozłoty piasek, otaczający wodę, tak jak stare złoto, w które lud Tor oprawiał kamienie o wielkiej wartości i znaczeniu. To piasek właśnie ją tak przyciągał. Dwukrotnie przy Pełni Tego, Który Lśni, budziła się nagle nie w domu Kelvy, ale na otwartej przestrzeni i, co gorsza, nie miała pojęcia, jak się tam znalazła. Zaczęła się obawiać nocy i snów, ponieważ kiedyś mógł ją któryś z nich zaprowadzić prosto w bagno, z którego nigdy już się nie wydostanie. Jednak z nikim nie podzieliła się tym ciężarem. Wyglądało na to, że sam Volt splątał jej myśli i swym palcem uciszył jej usta. Stawała się jednak przez to coraz niespokojniejsza i bardziej nieszczęśliwa, a wyspa, na której stały domy Klanu, poczęła przypominać jej więzienie. * * * Działo się to w nocy, gdy Ten, Który Lśni wznosi się najwyżej i świeci najjaśniej. Wówczas kobiety zbierały się razem i kąpały w jego promieniach, by przygotować swe ciało na nadejście czasu brzemienności, bowiem dzieci nadal brakowało. Tursla nigdy nie brała w tym udziału i nikt jej ku temu nie przynaglał, ale tej nocy nabrała ochoty i widząc, że zbierają się do wyjścia, uniosła się także... - Tursla... - usłyszała z mroków zalegających wnętrze domu cichy głos. Obróciła się i w blasku świetlików, które wypełzły ze szczelin i utworzyły krąg na ścianie, dostrzegła siedzącą na ławie kobietę. Skłoniła się chociaż wiedziałar że siedząca nie może tego dostrzec. - Jestem tutaj, Matko. - To nie dla ciebie... Matka nie musiała kończyć, by przekazać, o co jej chodzi. W dziewczynie rozpalił się najpierw wstyd, a potem złość. Nie wybierała, kim ma być. Ten los został jej narzucony w chwili narodzin. - Co w takim razie jest dla mnie? Czy nigdy nie mam dać Domowi nowego życia? Nigdy nie mam być brzemienna? - Masz szukać własnego spełnienia, Córko Ćmy, nie znajdziesz go między nami. Jest przyczyna, dla której jesteś taka, jaka jesteś, a jeszcze więcej czeka cię poza naszym światem - dłoń Matki wskazała otwarte drzwi. - Gdzie mogę to znaleźć. Matko? - Szukaj, a to cię samo znajdzie. Część leży nawet już w tobie samej. Gdy ożyje, nauczysz się tego i poznasz. - To wszystko, co mi powiesz? - To wszystko, co ci mogę powiedzieć, choć widzę i resztę. Lecz między twą a moją duszą leży mgła, bardziej gęsta i mroczna od tej, która zapadła kiedykolwiek nad Tormarsh, a w niej... - przerwała na dłuższą chwilę. - Ciemność leży przed' nami wszystkimi... My, które możemy widzieć przyszłość, widzimy tylko jedną z wielu dróg, z każdego uczynku powstaną dwie kolejne, z których jedna jest śladem podjęcia przez kogoś decyzji, a druga zaprzeczeniem tego. Widzę, że taka decyzja leży teraz przed naszym Klanem i może powstać z tego wielkie zło. Jest wśród nas ktoś, kto zdecydował się prosić o Wielką Moc. - Jak to możliwe? Wielka Moc nie nadchodzi na pojedynczą prośbę. Pojawia się, gdy wszystkim zagraża prawdziwe niebezpieczeństwo. Tak nauczał Volt. - Tak było, dziecko, ale czasy się zmieniają... taka prośba wymaga krwi, by była skuteczna. Powiem ci teraz tylko tyle - idź dziś w nocy, ale nie szukaj miejsca, gdzie są ci. którzy patrzą na Tego, Który Lśni, ich myśli są dziś dziwne... idź raczej tam, gdzie nakażą ci sny i zrób to, czego się w nich nauczyłaś. - Moje sny! Czy są one jakoś przydatne? - Sny rodzą się z myśli, naszych lub czyichś, a wszystkie myśli przydają się do czegoś. Nie można odwrócić tego, co się stało podczas twych urodzin... a jesteś teraz wystarczająco dorosła, by poszukać tego, co trzeba i to wykorzystać. Idź, i to zaraz! Ostatnie słowa brzmiały jak polecenie, ale Tursla nadal się wahała. - Czy mam twe błogosławieństwo. Matko Klanu i Domostwa? Zadrżała, gdy Matka milczała. To było tak, jakby została wyrzucona i stała przed zamkniętymi drzwiami odgradzającymi ja od współplemieńców. Po chwili jednak Matka uniosła dłoń. - Córko Ćmy, na tyle, na ile może to mieć w przyszłości znaczenie, gdy spełni się twój los, masz błogosławieństwo Domostwa. Musisz zarazem otworzyć swój umysł, posiąść sztukę cierpliwości i zrozumienia. Nie powiem ci, co widzę, gdyż musisz kierować się tym, co dyktować ci będzie umysł i serce. Nie powinnaś wiedzieć nic z tego, co mogłabym ci powiedzieć, gdy nadejdzie czas próby. Teraz idź. Ufaj temu, co ci powiedziałam i swoim snom. Idź! Wyszła więc w świat wypełniony księżycowym światłem, w którym drzewa są czarne, a mgła srebrna. Ale dokąd miała iść? Rozłożyła ramiona, lecz nie przybyła żadna ćma, by z nią zatańczyć. Czy sny mogły ją skierować tam, gdzie miała się udać? Wzorem tych, którzy posiadają Talent, zmusiła się do oczyszczenia umysłu i nie myślenia o niczym. Najpierw powoli, potem szybciej, ruszyła przed siebie, jak ktoś, kto ma określony cel i powód. Nie zwróciła się na wschód, lecz na zachód jedną z mniej ważnych dróg. Choć miała otwarte oczy, nie zdawała sobie sprawy z tego, co widzi, ani z tego, że w ogóle się porusza. Gdzieś przed nią leżało jeziorko z jej snów i ów, tak ważny, piasek. Mgła otulała ją, zasłaniając całkowicie widok na to, co leżało przed nią i za nią. Mijała kolejne wyspy, a gdy wreszcie droga skończyła się, jej stopy odnajdywały bezbłędnie stały grunt. W końcu, gdy była na szczycie kolejnego wzgórza, silny wiatr rozwiał .mgłę przed nią, przynosząc zapachy, jakich dotąd nie znała. Wiatr także obudził ją z transu. Zatrzymała się i rozejrzała dookoła. Była na pagórku w kształcie wyciągniętego palca olbrzyma, skierowanym wprost na zachód. Pod stopami czuła świeżą, soczystą trawę, dłońmi przytrzymywała swe srebrzyste, jedwabiste włosy, by nie zasłaniały oczu. Księżyc świecił na tyle jasno, by mogła zobaczyć, co leży przed nią... Zaczęła biec lekko i bez wysiłku... Przełamała się w niej jakaś bariera i czuła wielką potrzebę dotarcia do tego, co leży przed nią. To czekało na nią tak długo... tak bardzo długo... , Nie była nawet zaskoczona, gdy w końcu dotarła do miejsca znanego ze snów - do jeziorka czystej wody i okalającego je piasku. W księżycowym świetle zarówno woda jak i piasek były ciemne i nie lśniły barwami, które znała. Zdarła z siebie zachlapaną błotem, sfatygowaną w marszu przez bagna suknię, ale nie dopuściła, by spadła na piasek. Podświadomie czuła, że nic nie może skalać czy naruszyć jego gładkiej powierzchni. Sama też nań nie weszła. Wspięła się na niewielki głaz i skoczyła, zanurzając się w oczekującej na nią toni. Woda zamknęła się wokół niej - ani ciepła, ani zimna, raczej jedwabiście delikatna, trzymając ją niczym olbrzymia dłoń zamknięta wokół ciała, łagodna i czuła. Poddała się temu i unosiła się bezwładnie na powierzchni. Czy zasnęła, czy też znalazła się pod wpływem nie znanych jej rodakom czarów, tego nie dowiedziała się nigdy. Wtedy była jednak pewna, że zachodzą w niej jakieś zmiany... Otwarły się drzwi, które nigdy już nie miały się zamknąć. Nie była jeszcze pewna, co się za nimi znajduje, lecz to można było już przewidzieć. Tylko najpierw... Unosząc się na wodzie niczym na miękkiej poduszce, zaczęła nucić, potem śpiewać. Bez słów. Przypominało to raczej ptasi tryl, wpierw cichy, łagodny, a potem... przyzywający? Tak, przyzywający. Choć leżała z twarzą zwróconą ku gwiazdom, zauważyła, iż wokół niej coś się działo. Nie w kołyszącej ją wodzie, ale w piasku na brzegu. Częściowo zgodne z jej pragnieniem, a raczej przez jej śpiew, a po części dlatego... że taka była czyjaś wola... Nadal śpiewając, odwróciła głowę, by móc zobaczyć brzeg. Wyrastał tam słup piasku, z którego dobiegał słaby dźwięk jakby przesypujących się, trących i ścierających ziaren.,. Wirował tak szybko, iż wyglądał jak coś solidnego, a nie zbiór drobin w nieustannym ruchu. W świetle księżyca lśnił głęboką czernią... Im głośniej śpiewała, tym się powiększał. Nie zmieniał już wysokości - ustaliła się na poziomie mniej więcej jej wzrostu. Kontury kolumny zaczęły się zmieniać - gdzieniegdzie grubiejąc, gdzie indziej nabierając subtelności, upodabniając się do posągu. Głowa początkowo przypominała kulę, ciału brakowało właściwych proporcji i wdzięku, lecz zmiany postępowały w oczach, coraz bardziej upodabniając twór do ludzkiej postaci. W końcu ruch ustał. Na skale stała nieruchoma postać, której narodziny zużyły cały cenny piasek. Tursla podpłynęła do brzegu i zbliżyła się do niej ~"do swego dzieła - bo to ona nadała jej kształt i pieśnią powołała do życia. Pomyślała o imieniu, które powinna wymówić; imieniu mającym stworzyć stabilny pomost między nimi - choć nie próbowała sobie nawet wyobrazić natury istnienia tej drugiej. - Xactol! Powieki kobiety z piasku drgnęły, uniosły się i ukazały źrenice niczym rozpalone węgle skierowane na Turslę. Zobaczyła też, że piersi stojącej unoszą się w oddechu, skóra tamtej była tak samo gładka jak jej - tyle, że ciemna, lśniła w promieniach księżyca. - Siostro... Szept tamtej, mający w sobie coś z dźwięku przesypującego się piasku, nie przestraszył Tursli. Wygląd nowo narodzonej również wzbudzał zaufanie. Otwarła więc ramiona, ofiarując jej, kobiecie piasków, przyjaźń i ciepło... Rękoma ujęła dłonie równie gładkie i pewne w ruchach, oddając uścisk powitania. - Brak mi było... - od chwili zetknięcia się ich dłoni, czuła pragnienie, głód niemal, z którego odtąd nie w pełni zdawała sobie sprawę. - Czegoś brakowało - odparła Xactol - ale już jestem, siostro. Przybyłaś tu i znajdziesz to, czego szukasz. I dokonasz tego, co ci sądzone... - Niech i tak będzie... Tursla postąpiła krok do przodu. Ich dłonie rozłączyły się, by po chwili objąć się wzajemnie, jak zwykli to robić bliscy sobie ludzie po długim rozstaniu. Tursla poczuła łzy na policzkach... II - Co mam robić? - spytała Tursla rozluźniając nieco uścisk i przypatrując się twarzy, tak podobnej do jej własnej. Była spokojna i łagodna, tak jak piasek, zanim jej siła ożywiła go. - To tylko, co sama postanowisz - padła cicha odpowiedź, - Obudź myśli i serce, siostro, a we właściwym czasie zostanie ci to ukazane. Teraz zaś... Nieco szorstkimi palcami prawej dłoni Xactol dotknęła jej czoła, po paru sekundach przesuwając je po odruchowo opuszczonych powiekach, w końcu przenosząc na usta. Po chwili opuściła dłoń na piersi Tursli, tuż nad szybko bijącym sercem. Przy każdym dotknięciu Tursla czuła przypływ energii, skóra jej drżała, jakby w chłodzie; niczego takiego dotąd nie znała - wypełniło ją zniecierpliwienie, opanowała potrzeba działania. Jakiego, tego nie wiedziała... - Tak... - własny głos dochodził do niej Jakby zniekształcony odległością. - Ale jak? Kiedy... Powiedz mi, siostro piasku! - Sama będziesz wkrótce wiedzieć... - Więc odnajdę drzwi? Będę wolna w świecie moich snów? - Każdy ma gdzieś swoje własne miejsce, siostro. Nie szukaj bramy, póki nie przyjdzie na to czas. Masz do zrobienia coś i tu, i teraz. Przyszłość zaś jest osnową i nikt jeszcze na niej nie tkał. Spróbuj w sobie odnaleźć wzór, potem weź czółenko... i spróbuj go wykonać. W pewnym sensie jesteśmy twórcami własnego losu, ale nie całkiem. Jesteśmy też elementami innego wzoru, którego nie widzimy, umieszczeni tam przez inne siły i dla zadań, które są zbyt duże, byśmy mogli je dostrzec. Wzór jest dla nas zbyt skomplikowany i nie jesteśmy w stanie ogarnąć go w całości ani zrozumieć... A dla ciebie nadszedł czas. Masz dodać swoje dzieło do niewidzialnego wzoru. - Ale razem z tobą... - Siostrzyczko, moja obecność w tym miejscu i czasie nie może trwać zbyt długo, musimy się zająć tym, co nas obie czeka. Twój umysł jest już otwarty, oczy teraz widzą, usta są gotowe do wypowiadania słów, a serce oczekuje niecierpliwie. Słuchaj! Słuchała więc nad jeziorkiem ze snu, a umysł chłonął wszystko, jakby był dotąd suchą gąbką po raz pierwszy zanurzoną w wodzie. Wymawiała dziwne słowa i słuchała dziwnych dźwięków, których miała się nauczyć. Brzmiały one dziwnie, jakby nie wszystkie stworzono dla ludzkich ust. Dłonie nauczyły się kreślić w powietrzu dziwne symbole, po których pozostawał przez chwilę migotliwy kontur, najczęściej złocistobrązowy, przypominający ciało jej siostry, czasem zielonkawobłękitny jak woda, nad którą się znajdowały. Potem znów wyginała się tańcząc w rytm muzyki rozbrzmiewającej wyłącznie w jej myślach. Dziewczyna jeszcze tego nie rozumiała, choć wszystko miało swoje znaczenie. Wiedziała tylko, że może to być wykorzystane jako narzędzie, a w razie potrzeby jako broń. W końcu jej towarzyszka umilkła, ona zaś leżała wyczerpana na piasku, zupełnie wyzbyta sił. Przyswajanie tak upragnionej wiedzy pochłaniało wiele energii. - Dałaś mi wiele, siostro piasku... ale dlaczego? Przecież i tak nie mogę tu zostać przywódcą... To wbrew prawom Volta. - Nikt tego nie chce. Daj im to, czego potrzebują, lecz nie czyń niczego otwarcie. Nigdy dobrowolnie nie przyznawaj się, że władasz jakimiś mocami. Cokolwiek będziesz robiła, rób to tak, żeby nie było znać, od kogo to pochodzi... Nadejdzie czas, iż w ten sposób stworzysz swoją nową część wzoru, a wtedy, zapewniam cię, uczynisz to z całego serca. Ta, która miała na imię Xactol i takąż formę, a której prawdziwej postaci Tursla nie próbowała sobie wyobrazić, wstała i poczęła się obracać. Najpierw wolno, potem coraz szybciej i szybciej, tworząc kolumnę podobną do tej, z której powstała. Tursla odwróciła głowę i osłoniła dłońmi oczy przed piaskiem, który unosił się wokół opadającego z wolna wiru. Powoli osunęła się na ziemię, czując jej potężne ciepło, wszechogarniające zmęczenie i nieopanowaną senność. Prosiła naturę, siłę wszechwładną i wszechobecną, by zesłała odpoczynek bez snów... Piasek łagodnie, na podobieństwo pościeli z delikatnego jedwabiu, przykrył jej ciało. Prędzej nim zdążyła wypowiedzieć prośbę, zapadła w ciemność bez snów. Obudziło ją południowe słońce. Siadła, zsypując kaskady piasku. Kolory ze snu były rzeczywiste: błękit wody, złocistość piasku... ale ta ostatnia noc nie była snem... Nie mogła nim być. Wzięła garść piasku i pozwoliła, by przesypał się między palcami; bardziej przypominał pył lub popiół niż normalny piach. Strzepnęła go i podeszła do wody, uklękła na brzegu. Umyła się, starannie spłukując drobiny, a wiejący nieprzerwanie wiatr osuszył ją błyskawicznie, toteż już po chwili ubrała się w porzucone nocą szaty i skierowała poza skały otaczające jeziorko. Dotarła na plażę i po raz pierwszy w życiu ujrzała morze - tę część zewnętrznego świata, o której dotąd tylko słyszała. Oczarował ją szum fal i ich kształt, gdy załamując rozbijały się o brzeg. Wędrowała po wygładzonym falami piasku, a silniejszy niż dotąd wiatr szarpał materiałem tuniki i rozwiewał włosy. Rozrzuciła szeroko ramiona w geście powitania - pierwszy wiatr w jej życiu, który nie niósł bagiennych wyziewów. Świetnie się czuła na otwartej przestrzeni - siedziała i patrzyła na łamiące się przy brzegu fale, nucąc melodię bez słów, starając się zgrać z odgłosami wiatru i przyboju. Zaskoczona i zachwycona odnajdowała muszle - wszystkie na pierwszy rzut oka podobne do siebie, a odmienne po dokładniejszym obejrzeniu. Tak jak ludzie... niby wszyscy tacy sami, ale każdego coś zawsze odróżnia od innych. W końcu, z niechęcią, ale zawróciła przy świetle zachodzącego już słońca. Po raz pierwszy zastanawiała się, czy ktoś jej w tym czasie szukał i co powinna powiedzieć po powrocie, tak, by nie ujawnić prawdziwego biegu wydarzeń. Powoli upuściła zebrane muszle - były dowodem wizyty w zwyczajowo zakazanym miejscu. Nic nie stanowiło jednak dla niej przeszkody, by je ponownie odwiedzić przy pierwszej okazji. Żadne z praw Volta nie mówiło nic o zakazie oglądania morza tym, którzy żyli zgodnie z jego przykazaniami. Kiedy znalazła się w Tormarsh, stwierdziła, że miejsce to - dobrze jej przecież znane - stało się nagle dziwnie obce... Po drodze zaczęła zbierać zioła, aby mieć wymówkę dla długiej nieobecności i nawet - ku miłemu zaskoczeniu - znalazła parę krzewów Carfilii, rośliny będącej rzadkością w pobliżu domostw, doskonałej do produkcji czerwonego barwnika do tkanin, z których szyto zasłony. Były one zawsze potrzebne w świątyni Volta. Związała dół tuniki w rodzaj podołka i ułożyła w nim swoje, wcale bogate, zbiory. Zanim jednak dotarła do domostwa Kelvy, natknęła się na oczekującego na nią. - Więc jednak wpadło ci do głowy, by wrócić, Córko Ćmy? Czy skrzydlate towarzystwo już ci się znudziło, wędrująca po nocy? Zesztywniała, najmniej ze wszystkich miała ochotę widzieć teraz Affrica, który właśnie zagrodził jej drogę opierając się na włóczni i przyglądając bezczelnie. Jak zwykle, opinał go pas ze skóry jaszczura, a szyję zdobił naszyjnik z kłów - dowody zarówno odwagi jak i umiejętności, gdyż jedynie ktoś obdarzony świetnym refleksem i sprytem mógł nosić takie ozdoby. - Przyjemnego dnia, Affric - nie starała się nadać głosowi przyjemnego tonu. On sam naruszył zwyczaje zbyt poufałym powitaniem i było to niepokojące. - Przyjemnego... - odparł. - A co z nocą? Inne tańczyły przy księżycu... Teraz już zaniepokoiła się poważnie. Żaden mężczyzna nie miał prawa tak mówić, szczególnie do niej, która dotąd nie nazwała żadnego innego przed Voltem! - Nie zabijaj mnie wzrokiem, Córko Ćmy - roześmiał się. - Tylko córy Volta, prawdziwe córy, mogą zmusić człowieka, by zważał na język zgodnie z obyczajem. Nie szukałaś tej nocy księżyca, kogo zatem?... Zbliżył się o krok ze złośliwym uśmieszkiem na ustach. Nie odpowiedziała. Gdyby to zrobiła, naprawdę poniżyłaby się w oczach innych, którzy z pewnością siedzieli ukryci w krzakach i pilnie słuchali. Słowa Affrica były jawną obrazą. Odwróciła głowę i poszła przed siebie. Nie ośmielił się jej zatrzymać - tego zresztą oczekiwała. Ale fakt, że mógł ją publicznie znieważyć, był przerażający. Bardziej jeszcze zaniepokoiło ją, że nikt ze słuchających nie zareagował. Przypominało to zmowę... Ale dlaczego? Nikt nie stał przed drzwiami Domostwa, więc weszła tam z wysoko uniesioną głową, wyprostowana. - No, jesteś nareszcie - Parva, która zarządzała zapasami i była oczami, przywitała ją zimno. - Co takiego nazbierałaś, że trzeba ci było szukać tego po nocy i to akurat wówczas, gdy powinnaś być gdzie indziej? Wytrząsnęła liście na matę i spytała głosem, który celowo pozbawiła jakiejkolwiek emocji: - Naprawdę sądzisz, że ktoś taki jak ja powinien tańczyć dla pozyskania łaski Tego, Który Lśni? - Co masz na myśli? Jesteś dojrzałą kobietą i twym obowiązkiem jest rodzić dzieci, jeśli tyko potrafisz. - Jeśli tylko potrafię... Czy przez całe życie nie słyszałam, że nie jestem w pełni Tor i nie mogę przez to dać życia dziecku, gdyż mogłoby odziedziczyć po mnie moją inność? - Jest nas zbyt mało... - Czy dlatego klan może przyjąć nawet bękarta... To wbrew zwyczajom, a jeśli łamie się prawa, trzeba to robić otwarcie przed obliczem Volta i w obecności całego ludu. - Jeśli nas zabraknie - odparła tamta - Volt nie będzie miał tu-już nikogo, kto by chwalił jego imię. Wszystko się zmienia, nawet zwyczaje. Zdecydowano zresztą, że odbędzie się Wielkie Przywołanie. Tursla była zaskoczona. Dotąd jedynie słyszała o Wielkim Przywołaniu. Ostatnie miało miejsce wówczas, gdy przyzwolili, by ich ziemie najechali obcy. Wtedy właśnie ich wódz został uwięziony wraz z tą, o której mówiono, że była wybranką Korisa. Nie ponieśli z tego powodu wielkiej szkody, chociaż - jak później się dowiedzieli - zewnętrzny świat odpowiedział wzniesieniem wokół nich bariery, która uniemożliwiała im wyjście. Sami zresztą też zamknęli moczary dla obcych. Jedni wszystko to zinterpretowali jako błogosławieństwo, inni jako krzywdę. Prawdą jednak było, że z każdym rokiem spadała liczba urodzin. Tursla słyszała, jak Mafra i inne Matki Klanu rozważały powody tego zjawiska i mówiły, że być może ich rasa jest już zbyt stara, że już zbyt długo łączą się w obrębie tej samej krwi - słabszej przez to. Z tego właśnie powodu, choć tylko przy pomocy siły, mogły ją zmusić do urodzenia dziecka. Nie było wśród ludu mężczyzny, na którego patrzyłaby z upodobaniem. Tym bardziej teraz, gdy oznajmiono jej, że nie jest prawdziwą córką Volta... - Rozważ więc - kontynuowała Parva, przyglądając się jej zimno. - Będąc jednak czystej krwi Tor, możesz spełnić życzenie Volta. Tursla szybko odwróciła się ku alkowie zajmowanej przez Mafrę, która już nader rzadko opuszczała swój kąt. Dopóki miała sprawne dłonie, robiła co mogła, by przydać się swoim - przędła, lepiła z gliny naczynia i to lepiej niż ktokolwiek obdarzony wzrokiem. Teraz jednak Tursla dostrzegła, że dłonie te są dziwnie nieruchome, spoczywają na kolanach niewidomej, która siedzi w bezruchu, z głową lekko przekrzywioną, nasłuchując jakby. Tursla zastanowiła się, czy można przerwać Mafrze ten podobny do transu stan. Jednakże Mafra odezwała się sama: - Pogodnego dnia, dziecko. Niech dobrze wiodą cię drogi i niech pewne będą twe kroki po niepewnym gruncie. Ręce twe niech zawsze znajdują pożyteczne zajęcie, serce ciepło, a umysł myśli, które dadzą się wykorzystać. Tursla padła na kolana. To nie było zwyczajne powitanie! Tak witano tylko te, które wiedziały już, że noszą w sobie dziecko... ale... dlaczego? Matka podała jej dłoń, a ona szybko ucałowała długie, kościste palce. - Matko... ja nie... nie przysługuje mi takie powitanie. - Jesteś wypełniona. Nie każde wypełnienie polega na narodzinach życia, które o czasie odłącza się i staje samodzielne. W tobie jest teraz inne życie i we właściwym czasie da o sobie znać. Jeśli zrobi to w inny niż zwyczaj każe sposób, będzie to wola Volta lub siły, która była z nim, gdy wyprowadzał nasz lud z barbarzyństwa. Jesteś pod jego opieką jako wypełniona i tak też zostanie ogłoszone w tym Domostwie i Klanie. A skoro tak stwierdzą twoi, uzna to cały lud. - Ależ Matko, moje ciało nie zawiera życia takiego, które oni są w stanie zrozumieć, a gdy przyjdzie czas, bym wydała je na świat, jak zareaguje na to Klan? Jak zachowają się wobec kogoś, kto ich oszukał? - Nie będzie oszustwa. Masz przed sobą zadanie, które wykonać możesz tylko z pomocą wypełniającego cię życia. To, co nastąpi, będzie prowadziło do wyboru, o którym ci mówiłam, a który należy wyłącznie do ciebie. Co będzie potem, tego nie mogę dojrzeć, sądzę jednak, że postąpisz słusznie. Parva... Ostatnie zdanie wypowiedziała podniesionym głosem. Przywołana podeszła i przyklękła podobnie jak uprzednio Tursla. - Parva, Tursla, Córka Ćmy jest wypełniona i niech Domostwo i Klan strzegą jej zgodnie ze zwyczajami. - Ale ona... nie była na tańcu... nie było Wyboru... - Została wysłana tam, gdzie kazała skierować ją moja wiedza. Czy możesz ją podważyć? - ton Mafry stał się lodowaty. - Poszła w noc, mając moje błogosławieństwo, a to czego szukała i co znalazła, zgodne było z wolą Volta. Przedstawił mi to we śnie. Dzięki niemu też poznałam, że wróciła wypełniona. Teraz to ogłaszam. Parva otworzyła usta, chcąc jakby dalej protestować, lecz milczała. Matka Klanu przemówiła i jeśli oznajmiła, że Tursla jest wypełniona, nikt nie może tego kwestionować. Skłoniła się więc w milczeniu i ucałowała podaną dłoń, wycofując się ze wzrokiem utkwionym w Tursli. Wyraźnie nie odważyła się głośno poddawać w wątpliwość opinii Mafry, lecz nadal miała wątpliwości. - Matko - powiedziała Tursla szybko, ledwie Parva znalazła siej poza zasięgiem głosu - nie wiem, czego oczekuje się ode mnie. - To mogę ci powiedzieć. Wkrótce przybędzie ten, którego Unnanna wezwała za pomocą myśli i czarów. T on musi się podporządkować swoim więzom krwi... Cel. dla którego zostanie tu sprowadzony, to śmierć... Jego krew ma zostać przelana przed świątynią Volta i ta krew zakrzyczy... Jej wezwanie przywiedzie tu siły z dalekiego świata i przywiedzie ogień, żelazo... Lud Volta wyginie, a Tormarsh stanie się ziemią jałową i przeklętą. Widzisz córko, my uważamy dzieci za radość całego ludu i dlatego nikt nie przywiązuje dziecka tylko do siebie. Gdzie indziej jest inaczej. Ludzie nie skupiają się tam w Klanach czy Domostwach, lecz dzielą się na mniejsze grupy, a dziecko ma zawsze tylko dwoje osób, do których zawsze może zwrócić się w każdej potrzebie: rodzicielkę i tego, który wypełnił ją nasieniem w czasie wyboru. Nam wydaje się to dziwne i złe, gdyż nie stwarza więzów, które niosą siłę, ale taki już jest ich sposób życia. Daje on jednak im rodzaj więzów, których my nie możemy ogarnąć rozumem. Niech ktokolwiek skrzywdzi dziecko, a tych dwoje, którzy uważają je za swoje, rzuci się do walki z furią wilka widzącego człowieka i nic poza śmiercią nie zdoła ich powstrzymać. Ten, którego wzywa Unnanna dla swych celów, jest synem człowieka, który stanowi dla nas największe zagrożenie, jakie może zaistnieć z zewnątrz. Boję się o naszą przyszłość, córko... Prawdą jest, że coraz nas mniej i że po każdym wyborze przybywa dzieci nie tak dużo jak po poprzednim. To jest jednak nasz problem, może to wybór losu... Ale zmieniać go przy pomocy krwawej ofiary... Nie! - A jaka jest w tym moja rola, Matko? Chcesz, bym sprzeciwiła się Unnannie? Nawet jako Wypełnionej, nikt mnie nie wysłucha. Ona jest Matką Klanu, a odkąd ty nie przewodzisz tańcowi, ona przewodzi. - Nie, nie takie jest twoje zadanie. Gdy przyjdzie czas, by je wykonać, sama będziesz wiedzieć, co masz robić. Ta wiedza pojawi się sama... teraz podaj mi dłonie. Mafra wyciągnęła swoje - palcami ku górze, i Tursla dotknęła ich swoimi palcami. Ponownie, tak jak wtedy, gdy porozumiewała się z Xactol, poczuła przypływ energii. Pragnęła tego, to wiedziała, ale dotąd nie rozumiała jaki może z niej być użytek. - Tak... - głos Mafry był ledwie słyszalnym szeptem, jakby chciała wyznać wielką tajemnicę. - Wiedziałam, ledwie się urodziłaś, że pochodzisz z bardzo daleka, ale to teraz jest jeszcze dziwniejsze... - Dlaczego właśnie ja? - A dlaczego dzieje się tyle rzeczy? Nie znamy wielu powodów ani celów... Gdzieś jest ogólny, najważniejszy wzór, którego wszyscy jesteśmy częścią... - Ona też tak mówiła... - Ona? Pomyśl o niej - wyobraź ją sobie, córko. Zobacz ją dla mnie! Tursla posłusznie przypomniała sobie kolumnę piasku i tę, która się z niej wyłoniła. - Naprawdę zostałaś wypełniona - westchnęła po dłuższej chwili Mafra. - Wypełniona taką wiedzą, że nie masz równej sobie na całym świecie. Chciałabym porozmawiać z tobą o niej, lecz to niemożliwe. Nie jest mi przeznaczone mieć więcej, niż posiadam. Nie dziel się z nikim tą wiedzą, córko, nawet, gdybyś bardzo chciała... Kosz na ziarno, nawet najlepszy, nie utrzyma wody, dla której przeznaczony jest gliniany dzban... Odejdź teraz i odpocznij. I żyj zgodnie z zasadami uznanymi dla Wypełnionych, aż przyjdzie czas. To będziesz już sama wiedzieć, kiedy... Tursla poszła posłusznie do swej części domu, którą przydzielono jej, gdy przestała być dzieckiem. Zasunęła maty tkane z trzciny i siadła na łóżku pogrążona w myślach. To, co powiedziała Mafra, nie tylko wyłączyło ją już z Tańców, ale i ściągnąć mogło karę na tych, którzy wygłaszali słowa podobne zaczepkom Affrica, czy czynili jakiekolwiek gesty tego rodzaju. Wyłączało ją też z wielu prac, a jedynym ograniczeniem było to, że nie mogła już samodzielnie spacerować po wyspie. Wypełnione przez cały czas były pod czujną strażą, dla ich bezpieczeństwa. Pozostawał tylko jeden problem, przejechała dłońmi po gładkim ciele, jak długo nie zwróci nikt uwagi na fakt, że jej brzuch nie będzie się powiększał? Kobiety są dość spostrzegawcze w takich sprawach, gdyż uważają narodzenie się dziecka za wielką własną tajemnicę i nic nie uchodzi ich uwagi. Może uda się jej zrobić coś, czym będzie mogła wypchać tunikę... Wypełnione miały też zwykle niespotykany w innej sytuacji apetyt na różnego rodzaju przysmaki, zmieniały w widoczny sposób swój tryb życia. Może uda się i to nawet z jakąś własną korzyścią... Lecz czas, gdy odkryją wybieg i tak w końcu nadejdzie - i co potem? Z tego, co wiedziała, przypadki kłamstwa nie zdarzały się dotąd w takich sytuacjach, to zbyt uderzyłoby w same podstawy ich prostej wiary. I jaka byłaby kara, dość surowa za coś takiego?... Dlaczego Matka jednak to zrobiła? Nikt z jej ludu, tego była pewna, nie zaakceptowałby pomysłu, że można być wypełnionym wiedzą. Ale Mafra była Matką Klanu... Każde naruszenie tradycji, na które się zdecydowała, było tylko po to, by ona - Tursla - uzyskała spokój potrzebny do przygotowania się do wypełnienia zadania... Wezwanie, którego celem była krew - jeśli Mafra miała na myśli to samo, co ona - miało być wielkim naruszeniem tradycji. Ofiara... z człowieka?! Nigdy nie poświęcano Voltowi takich ofiar... I to jeszcze z kogoś, kogo śmierć mogła ściągnąć widmo zagłady nad Tormarsh i lud Tor. Jaka miała w tym być jej rola? Coś zabraniało na razie otworzyć owo przejście w umyśle, drogę do wiedzy, którą przekazała jej Xactol. Musiała być cierpliwa i dobrze grać swoją rolę. Odsunęła zasłonę i wstała. Najbardziej w tej chwili pragnęła coś zjeść. Podeszła do spiżarni z mocnym postanowieniem skoncentrowania się wyłącznie na potrzebach ciała, skutecznie uspokajając umysł i wszystkie kłębiące się w nim myśli. III Minęły trzy dni, które spędziła spokojnie - pracując i bijąc się z myślami. Opinia Mafry została bez zastrzeżeń przyjęta przez Klan. Jak zresztą mogłoby być inaczej? Otrzymywała teraz lżejszą pracę, miała pierwszeństwo w wyborze jedzenia i spokój, by rozmyślać, kiedy tylko miała ochotę. Trzeciego dnia zdecydowała się jednak przerwać ową bierną egzystencję, gdyż rozmyślania nie doprowadziły jej do niczego konkretnego. Odkryła jedynie pewne wskazówki, co do których była pewna, że są drogą do głębszej wiedzy, którą przecież miała, chociaż nadal nie mogła jej przywołać. Próby jej sięgnięcia doprowadziły tylko do bólu głowy i bezsenności. Nie mogła też przywołać żadnego snu. Teraz ledwie drzemała. Budził ją najlżejszy szelest - chociażby poruszenie się śpiących w sąsiednim pomieszczeniu. Wiedza nie jest pomocna, jeśli nie można z niej skorzystać, rozmyślała tak z coraz bardziej rosnącym niepokojeni. Chcąc być sama, wstała od krosien i wyszła na zewnątrz. Nagle poczuła w sobie rosnący gwałtownie strach. Tak zaabsorbowały ją własne myśli, że spostrzegła grupkę kobiet dopiero w tym momencie, kiedy między nie weszła. Unnanna stała zwrócona twarzą do szeregu kobiet, jakby nakładała na nie jakiś obowiązek i właśnie im to oznajmiała. Teraz spojrzała na Turslę z lekkim uśmiechem, który nie miał w sobie ani odrobiny ciepła, a tylko nieprzyjemnie wykrzywiał jej usta. - Przyjemnego dnia... - uniosła głos, zwracając się do niej. - Niech dobre będą twe szlaki i koniec, który cię oczekuje. - Dzięki za życzenia, Matko Klanu. - Nie wypowiedziałaś przed Voltem imienia swego wybranego - uśmieszek nabrał ostrości. - Czyżbyś nie była z niego dumna? - Jeśli muszę to zrobić - Tursla przybrała ten sam ton - to chyba ktoś znacznie zmienił zwyczaje. (Nie trzeba uchylać płaszcza Volta - był to ubiór Wypełnionych). Unnanna przytaknęła, grając pozór dobrej woli. Nie było rzadkością że dziewczęta po raz pierwszy Wypełnione, nie ogłaszały imienia partnera z księżycowego rytuału, choć zwykle było to ogólnie wiadome, najczęściej Matka Klanu podawała ku powszechnej radości nowinę, na którą wszyscy tak bardzo czekali. - Noś więc płaszcz Volta, Córko Ćmy. W dniach, które nadejdą, będziesz miała wiele sióstr. - Poparł ją zgodny chór słuchających kobiet, ale Unnanna jeszcze nie skończyła. - Nie odchodź nigdzie sama. Jesteś teraz bardzo cenna dla nas wszystkich. - Idę tylko do świątyni Volta, by mu podziękować. Był to całkowicie zrozumiały powód, by opuścić Domostwo i nikt nie mógł jej zabronić tej samotnej wycieczki. Minęła Unnannę, wpatrując się w pokrytą mchem powierzchnię starej drogi. Nikt nie szedł za nią, gdyż byłoby to wbrew zwyczajowi, odmawiać prywatności komuś, kto z prośbą bądź podziękowaniem udawał się do świątyni Volta. Czas nie obszedł się łaskawie z budowla - ściany osunęły się wchłaniane przez zawsze głodny, podmokły grunt, dach zapadł się w paru miejscach - wszystko dlatego, że żaden człowiek nie śmiał tu niczego naprawiać. Tak nakazywał zwyczaj. Były to te same kamienie, które dawno temu układał sam Volt, budując swój dom. Sądząc po rozmiarach budowli Volt był bardzo duży, o wiele większy niż którykolwiek z ludu Tor. Mówiły o tym przekazy. Teraz można było wejść do wnętrza nie tylko przez drzwi. W ścianach widniały dziury, gdzieniegdzie ścian nie było w ogóle. Ziemia i kamienie pod stopami zbiły się w jedną, twardą masę, udeptane przez niezliczone pokolenia, które żyły po odejściu Volta i które odwiedzały to miejsce jako świątynię. Tursla weszła do wnętrza. Przez dziurawy dach słońce oświetlało to, co było sercem budynku - masywny fotel wyrzeźbiony z jednego kawałka drewna (choć nikt nie wiedział, jakie to mogło być drzewo, gdyż nie gniło i nie poddawało się czasowi). Po obu jego stronach stały kamienne lampy, gotowe w każdej chwili do zapalenia, i naczynia z hubką, które przechowywały żar. Płomień mógł zatem rozbłysnąć natychmiast, skoro tylko zaistniała potrzeba. Przez chwilę wahała się - to, co chciała zrobić, nie było zakazane przez zwyczaj, ale mógł dokonać tego tylko ktoś bardzo poruszony w sytuacji, która go przerastała, której nie mógł sprostać ludzki umysł. Czy ona znalazła się właśnie w takiej sytuacji? Sądziła, że tak. Ale czy naprawdę? Zacisnęła zęby, dotknęła rzeźbionej poręczy, po czym, już zdecydowana, weszła na podwyższenie i siadła na fotelu. Czuła się jak małe dziecko zajmujące miejsce dorosłego mężczyzny. Była wysoka jak Tor, a mimo to nie sięgała stopami do ziemi, kiedy oparła się na krześle, poręczy mogła dotknąć jedynie wyciągniętymi dłońmi, co nie było zbyt wygodne, lecz jednak konieczne. Odprężyła się i zamknęła oczy. Czy Volt faktycznie słyszał ich tam, gdzie miał się znajdować od czasu, gdy odszedł z Tormarsh? Czy jego duch, esencja osoby, która mogła nadal istnieć gdzieś tam, faktycznie troszczyła się o los tych, których kiedyś chronił i uczył? Nie wiedziała tego. Nie istniał wśród ludzi Tor nikt, kto mógłby dać jednoznaczną odpowiedź. - Volt! - przemówiła w myślach, składając słowa, które nie powstawały z dźwięków. - Oddajemy ci cześć i zwracamy się do ciebie wtedy tylko, gdy naprawdę musimy. Jeśli naprawdę spoglądasz na nas... Nie, nie płaczę, nie jestem bezbronnym dzieckiem błagającym o opiekę starszych, chcę tylko wiedzieć, kim lub czym jestem i jak mam użyć tego, co mnie Wypełniło - jak przysięga Mafra. Nie noszę w sobie dziecka. Możliwe, że coś znaczniejszego, możliwe, że coś nieistotnego... ale skąd mam wiedzieć? Oparła głowę na zwieńczeniu tronu i zamknęła oczy. Z boków dobiegł ją delikatny zapach żywicy. Widziała Matki Klanów trzymające świece nasycone nią, śpiewające otulone wonnym dymem. Gdzie była? Przed nią rosła zielona trawa, która sięgała do podnóży pagórków, na niej zaś, niczym rzucona w rozpędzie garść klejnotów, kwitły kwiaty o kształtach tak różnych, jak muszle na morskim brzegu. Nad nimi latały ćmy lub przypominające je skrzydlate stworzenia, tyle że kolorowo mieniące się w jasnych promieniach słońca. Nie przypominało to Tormarsh ani jakiegokolwiek miejsca ze snów. Chciała biec, by ujrzeć jak najwięcej i jej życzenie spełniło się, nie poruszała się jednak po ziemi, lecz ponad nią, tak jakby leciała w powietrzu. Dotarła do wznoszących się nad łąką skał. Ponad nimi spojrzała na drugą stronę: była tam spora dolina, którą płynęła rzeka. Obok biegła droga, obie zaś przecinały dolinę. Na drodze zaś - jechał ku niej... Koń... Tak to był koń. Choć nigdy nie widziała tego zwierzęcia, wiedziała, że tak właśnie się nazywa. Na nim siedział mężczyzna. Jej pragnienie, by mu się przyjrzeć, wywarło dziwny skutek: ani ona nie ruszyła się z miejsca, ani on nie osiągnął mostu, a tylko obraz przybliżył się dość, by widzieć go jak na wyciągnięcie ręki. Miał na sobie koszulę utkaną z drutu na podobieństwo wełnianej tkaniny. Składała się ona z maleńkich kółek połączonych w jedną całość. Z ramion spływał płaszcz, spięty pod szyją broszą, ozdobioną zielonymi i szarymi kamieniami. Takie same kamienie stroiły skórzany pas, na którym wisiał miecz w pochwie. Czapka na jego głowie była zrobiona z metalu - wykuta zapewne z jednego kawałka stali i ozdobiona na szczycie pękiem zielonych piór. Wszystko to zauważyła jakby mimochodem, gdyż uwagę skierowała na twarz, a nie na strój, i jej właśnie, ocienionej okapem stalowego nakrycia głowy, poświęciła spojrzenie. Był to młody człowiek, o skórze o ton ciemniejszej niż u Tora, o twarzy znamionującej siłę i dobroć. Byłby zapewne dobrym przyjacielem lub bratem w Klanie, albo też najzaciętszym wrogiem - takie miała wrażenie. Jechał, spoglądając daleko w przód. Nie widział jednak drogi, był pogrążony w myślach, i to, sądząc z wyrazu twarzy, nie najprzyjemniejszych. Nagle uniósł głowę i spojrzał wprost na nią, Pionowa zmarszczka przecięła mu czoło. Dostrzegła poruszenie jego warg, ale nie usłyszała niczego... Potem jego ręka poruszyła się i wyciągnęła ku niej... i wszystko zniknęło... zakręciło się jej w głowie. Gdy otworzyła oczy, znów siedziała na tronie Volta, widząc przed sobą jedynie zrujnowane ściany. Ale teraz wiedziała: Volt odpowiedział na jej prośbę. Była złączona jakoś z tym jeźdźcem. I to w nie najprostszy do pojęcia sposób. Wyraźnie mieli się spotkać w niedalekiej przyszłości. To z tego spotkania miała się zrodzić owa próba sił i niebezpieczeństwo. Bała się i starała się o tym nie rozmyślać. Powoli wstała wciągając powietrze, jakby już przygotowywała się do walki, chociaż wiedziała, że jeszcze ma sporo czasu. Niemniej ten jeździec wyraźnie zdawał sobie sprawę z jej obecności. Jego obraz był ciągle wyraźny, jakby było w nim coś więcej, niż to co dostrzegła. * * * Tego popołudnia ponownie udała się do Mafry. Wprawdzie Matka Klanu nie chciała lub nie mogła dać jej odpowiedzi, musiała się jednak podzielić daną przez Volta wizją z kimś, komu mogła ufać, a jedyną taką osobą była Mafra. - Córko... - niewidzące oczy zwróciły się ku niej (Mafra nigdy nie myliła się, rozpoznając osoby po krokach). - Poszukujesz... - To prawda, Matko Klanu, szukałam i dotarłam do wielu miejsc, których nie mogę ogarnąć rozumem, ale widziałam to z tronu Volta, w sposób, który nie daje się już w ogóle wyjaśnić... Opowiedziała jej o swojej wizji, o jeźdźcu. Mafra przez długi czas milczała, po czym skinęła głową, jakby potwierdzała własne przypuszczenia. - A więc zaczęło się... a jak się zakończy? Nie mogę tego dostrzec. Ten, którego widziałaś, jest rzeczywiście z nami związany. Krew, która płynie w jego żyłach, jest częściowo krwią naszego ludu. - Koris! Dłoń Mafry, spoczywająca na kolanie, zacisnęła się gwałtownie, a głowa drgnęła, jakby unikając ciosu. - Więc stara opowieść nadal jest powtarzana... nie, to nie Koris. To ktoś, o kim ci opowiadałam. Dziecko tych, którzy potrafią poruszać góry, którzy posługują się stalą i pancerzem, gdy im coś zagraża. To syn Korisa - Simond, zawdzięczający imię obcemu przybyszowi, który walczył ramię w ramię z Korisem, by uchronić Estcarp od najazdu Kolderów... Jeśli zastanawia cię, skąd to wiem, powiem ci: gdy byłam młodsza i silniejsza, często odwiedzałam w snach krainy poza granicami Tormarsh, tak jak ty dziś. To właśnie przyjaciel Korisa, Simond Tregarth, został do nas sprowadzony przy pomocy obcej magii i wydany wrogom. Razem z nim była kobieta, którą Koris wybrał na partnerkę, zwyczajem obcych. Dokonaliśmy wtedy złego wyboru i zostaliśmy odgrodzeni od reszty świata bagnami. Uniemożliwiło nam to wyjście poza Tormarsh, a innym dotarcie do nas. - A brzeg morski? Też jest barierą? - Tak. Nie można do niego dojść. A barierę można by zobaczyć, ale mgły, które ją osłaniają, są taką samą przeszkodą dla oka, jak te kamienne ściany które nas otaczają. - Ależ Matko! Ja szłam brzegiem morza, zbierałam tam muszle... - Bądź cicho! Jeśli masz ten dar, by tam dotrzeć, nie pozwól, by ktokolwiek o tym wiedział. Może nadejść czas, że dar ten będzie dla ciebie bezcenny. - Czy to właśnie widzisz, Matko? - Widzę, ale bardzo niewyraźnie. Wiem tylko, że będziesz potrzebowała całego swego sprytu i siły. Unnanna wzywa dziś w nocy... jeśli dostanie odpowiedź, to... To pozostawiam resztę twojej zmyślności, Córko Ćmy... Zmyślności i temu, co od niedawna jest w tobie. Tursla zwolniona gesem dłoni odeszła do swego pomieszczenia i zajęła się szyciem. Każdy jednak, kto by ją obserwował, dostrzegłby, że niewielkie czyniła w tej pracy postępy. Nadeszła noc, a pracujące kobiety zaczęły szeptać między sobą. Do niej nikt się nie zwrócił, gdyż Wypełnione były otoczone troskliwą opieką do tego stopnia, że nie dopuszczano do nich wiadomości o tym, co ma się zdarzyć, by lęk nie zaszkodził życiu, które w sobie nosiły. Żadna też nie zwróciła się do Mafry - wszystkie konferowały z Parvą i kolejno wychodziły na zewnątrz. Na wyspie nie było straży, poza wartą na dwóch drogach, którymi mogły nadejść jaszczury i nikt też nie interesował się idącymi do świątyni. Tursla czuła się więc w miarę bezpiecznie, gdy, owinięta w swą chustę, powoli szła śladem innych. Ponownie przemierzała trasę, którą szła już tego dnia, tyle że teraz oświetlał ją tylko blask księżyca. Było na tyle widno, by stwierdzić, że w tej dziwnej procesji biorą udział kobiety ze wszystkich domostw. W przodzie stało dziesięciu mężczyzn - błyszczały groty ich włóczni - tworząc szereg zwrócony twarzą ku Tronowi, na którym spoczywała zakuta w materię postać. Kiedy Tursla znalazła kryjówkę za stertą głazów, siedząca podniosła głowę. Unnanna, mając zamknięte oczy, powoli skinęła głową, a stojący zaczęli nucić, z początku tak cicho, że w deszczu i wietrze ledwo było ich słychać. W miarę upływu czasu śpiew zaczął potężnieć. Była to sama melodia o opadającym i wznoszącym się niemal jednym tonie. Czuła, że cierpnie jej od tego skóra i jeżą się włosy. Zauważyła też, że bezwiednie zaczyna kołysać się podobnie jak reszta zebranych. Zrozumiała, iż grozi jej niebezpieczeństwo zostania jeszcze jedną uczestniczką obrzędu. Zasłoniła oczy, by nie widzieć tego wciągającego kołysania. Poczęła intensywnie myśleć o siostrze, o rozpędzonych morskich falach. Nie zdając sobie dokładnie sprawy z tego co robi, wstała i zaczęła przytupywać w rytmie zupełnie innym, od narzuconego przez Unnannę. Chciała przerwać czar, którym posługiwała się Matka Klanu. Moc wokół narastała. Czuła to całym ciałem. Walczyła z siłą, która napierała, by ją skruszyć. Wymawiała słowa, których dotąd nie mogła sobie przypomnieć, a które wezwało niebezpieczeństwo... Otworzyła oczy... Wszystko wyglądało prawie tak samo. Unnanna pochylona na Tronie Volta, dotykała czół i oczu stojących przed nią mężczyzn, którzy kolejno do niej podchodzili. Z jej palców spływało słabe światło, pozostające na czołach odchodzących w pulsującym blasku. Gdy wszyscy byli już naznaczeni, wykonali zwrot i w milczeniu wyszli na zewnątrz przez otwierającą się przed nimi lukę w szeregach nadal śpiewających kobiet. Przewodził im Affric, a wszyscy byli młodymi, najzręczniejszymi wśród ludu łowcami. Unnanna znów siadła nieruchomo z zamkniętymi oczami. Każda ze śpiewających dostarczała jej energie, którą ta zbierała, a potem przekształcała na podobieństwo broni i wysyłała w dal. Tursla czuła to. Do tej pory pozostała na uboczu. Szukała jednak obrony, czegoś, co byłoby gotowe odpowiedzieć na takie wezwanie. Nie miała jednak dość siły, by stworzyć stałą barierę... Zaczęła w myślach przeglądać "arsenał" broni, jakiej używał jej lud. Sieć! Zaciskając pięści skoncentrowała nieznaną dotąd energię i pomyślała o sieci - sieci, która może splątać stopy, unieruchomić tych, którzy wyszli niedawno i mają zastawić pułapkę. Teraz oni mają znaleźć się w potrzasku. Siły uchodziły z niej jak krew z głębokiej rany. Gdyby tylko mogła odwołać się do większych zasobów energii, tak jak to robiła Unnanna! Wciąż jednak myślała o sieci plączącej stopy i mylącej drogi Affrica... Tak, niech to będzie sieć! Zatoczyła się na ścianę. Nogi nagle się ugięły, ręce zwisły bezwładnie po bokach. Brakowało jej siły i woli, by je unieść. Osunęła się na ziemię. Czując pod plecami szorstkość kamieni, skryła się między nimi niczym w fortecy. Głowa opadła jej na piersi, gdy usiłowała wysłać resztę energii, jaka jej jeszcze została, by wzmocnić sieć oplatującą niepewne już teraz nogi Affrica... * * * Było zimno i wstrząsały nią dreszcze. Wokół ciemność i cisza, Słychać było jedynie delikatny szelest jakichś skrzydeł. Uniosła głowę i spojrzała w niebo. Tańczyły tam dwie ćmy o skrzydłach otoczonych leciutkim blaskiem. Większa sfrunęła niżej i na chwilę przysiadła na piersi dziewczyny, przytrzymując się łapkami mokrej od rosy tkaniny i spoglądając swymi błyszczącymi oczkami w jej oczy... - Siostro - szepnęła dziewczyna. - Witam cię i życzę przyjemnych lotów. Niech bądzie z tobą imię Volta! Ćma siedziała jeszcze przez chwilę, po czym uleciała, a skostniała Tursla wyprostowała się z trudem. Całe ciało miała obolałe, jakby tkała nieprzerwanie od rana do wieczora, czy raczej jak po całym dniu żniw. W głowie panował dziwaczny zamęt, nie mogła zebrać myśli. Trzymając się ściany, ruszyła przed siebie. Świątynia była pusta. Ze smutkiem spojrzała na tron Volta. Chciała ujrzeć tego, którego Mafra nazwała Simondem. Dziwne, ale i pociągające brzmienie miało to imię. - Simond! Nie było jednak odpowiedzi i nawet, gdyby wspięła się na drewniane krzesło, nie otrzyma jej. To, co tej nocy zrobiła, bądź próbowała zrobić, zbyt wyczerpało ją, by mogła nawiązać kontakt z siłą, która jej w tym pomogła. Powoli, łapiąc się od czasu do czasu załomów muru, opuściła świątynię. Nim jednak dotarła do Domostwa, musiała kilkakrotnie przysiadać i odpoczywać, by nabrać sił do dalszej drogi. Nim znalazła się we własnym łóżku, sporo musiała się natrudzić, by nikogo nie spotkać. Chciała opowiedzieć Matce Klanu o tym, co widziała, lecz pora nie była po temu odpowiednia: budzenie kogokolwiek było ostatnią rzeczą, o jakiej marzyła. Położyła się, a przed oczami miała ciągle jeden obraz: Affric walczący z oplatającą mu stopy pajęczyną, z ustami utwartymi w krzyku i z wyrazem przerażenia w oczach. Podświadomie uśmiechała się i zasnęła. IV Mgła zawisła nad Domostwem na podobieństwo kurtyny, zmieniając sylwetki przebywających pod gołym niebem w ledwie widzialne cienie. Wilgoć spływała wielkimi kroplami ze wszystkiego, również i z ubrań, a wilgotne włosy przylegały do skóry, niczym po ulewie. Tursia znała takie opary, towarzyszyły całemu jej życiu, lecz tym razem gęstsze niż zwykle. Nikt nie wyszedł na polowanie, zaś ognie rozniecono wysokie i rozbuchane, jak rzadko kiedy. Było przy nich tłoczno, gdyż większość chciała wysuszyć przemoczone ubrania. Sam blask ognia dodawał im też otuchy. Tursia odnalazła Mafrę, lecz ta nie zdradzała ochoty do rozmowy. Siedziała nieruchomo, wpatrując się oślepłymi źrenicami w ogień, jakby była zupełnie sama i nie chciała przyłączyć się do towarzystwa. W końcu Tursia odważyła się dotknąć dłoni spoczywającej nieruchomo na kolanie siedzącej. - Matko?... Mafra nie wykonała najmniejszego ruchu, ale dziewczyna wiedziała, że zdaje sobie sprawę z jej obecności. - Córko Ćmy, zbliża się czas... - doszły ją ciche-jak tchnienie wiatru słowa. - Co można zrobić, Matko? - spytała nerwowo. - Nic, by powstrzymać tych, pozbawionych rozumu... Nie możesz już ufać nikomu i niczemu, moja córko. Zło zostało już zapoczątkowane. W tym momencie do ich uszu doszedł głos, który wszystkich poderwał na nogi. Nigdy dotąd dziewczyna nie słyszała takiego basowego, głębokiego ryku, który przypominał wołanie jakiejś bestii. Dopiero okrzyki tych, którzy przed chwilą siedzieli przy ogniu, a teraz spieszyli do drzwi, pozwoliły jej zrozumieć. Był to Wielki Alarm, nigdy dotąd nie ogłaszany za jej życia, a być może, nie znany nikomu z żyjących, wszyscy jednak podążyli na jego zew. Musiało zaj^j coś nadzwyczajnego, skoro go ogłoszono. - Dziewczyno! - Mafra także poderwała się na nogi i ścisnęła ją za ramię. - Daj mi swą siłę, córko. Zło, i to po trzykroć, _;u> ^ie wydarzyło i ma się jeszcze wydarzyć! Czarno widzę przyszłość: Po czym ona, która prawie już nie opuszczała swej alkowy. r;:>7vh żwawo obok dziewczyny, najpierw ciężko się wspierajc. potem jednak prostując plecy, jakby z każdym krokiem wracały jej siły. Wyszły na dwór. Mgła była tak gęsta, że jedynie można było dostrzec kontury najbliższych osób lub budynków. Uścisk dłoni Mafry kierował nią tak pewnie, jakby niewidoma doskonale widziała we mgle. - Gdzie? - spytała dziewczyna. - Do świątyni Volta... Doprowadzą to do końca... Sprofanują miejsce, które jest sercem naszego ludu... Zabiją w jego imieniu. Jeśli to zrobią, to sami spotkają śmierć. Wybrali złą drogę, na jej końcu czeka zło... - Zatrzymać! - nie zdążyła powiedzieć więcej, gdy Mafra jej przerwała. - Właśnie, zatrzymać! Otwórz swe myśli i poddaj się temu, co jest w tobie. To jedyny sposób, ale musisz się pospieszyć! Nigdy by nie uwierzyła, że Mafra może mieć jeszcze tyle siły, by maszerować szybko po śliskich kamieniach starej drogi i nie potknąć się ani razu, mimo ślepoty. Otaczali je inni, którzy zmierzali w tym samym kierunku. Przed nimi zamajaczyły ruiny ścian Domu Volta, ale Mafra nie zwolniła, nim nie znalazły się wewnątrz, tuż pod tronem. Tutaj, może dzięki nadal trwającej mocy budowli, może dzięki jej kształtowi, mgła zniknęła. Unosiła się nad głowami zgromadzonych niby sufit, ale pozwalała na swobodną obserwacje tego, co działo się poniżej jej pułapu. Pochodnie wetknięte w szczeliny w ścianach płonęły jasnym ogniem, inne trzymane były przez część obecnych i oświetlały przede wszystkim Unnannę, znów zasiadającą na tronie i pochyloną teraz mocno do przodu. Na jej twarzy malowała się satysfakcja. Ci, którym się przyglądała, stali tuż przed podwyższeniem. Przewodził im Affric lecz nie ten arogancki, pewien siebie Affric, który wyruszył stąd z misją zleconą przez Matkę Klanu. Był blady, unurzany w błocie, prawą rękę miał ciasno przymocowaną łykiem do boku, tak jakby jej kości by połamane i unieruchomione po złożeniu, by dobrze się zrosnąć. Na ten widok w umyśle Tursli powstał inny obraz: jego niepewnych' stóp potykających się i ustających... zaczepiających o słup z wyrzeźbioną na nim twarzą Volta. Jej pragnienie, jej sen... czyżby opłakany stan Affrica był rzeczywiście jej zasługą? Jeśli nawet, to i tak nie spełniło się wszystko, czego pragnęła. Między dwoma mężczyznami stal obcy, którego widziała na drodze, a którego Mafra nazwała Simondem. Jego hełm zniknął, ukazując jasne włosy - prawie tak jasne, jak włosy Tursli! Teraz były zlepione krwią, a głowa bezwładnie opadała na piersi. Gdyby nie pomoc obu trzymających go, nie ustałby sam na nogach. - Stało się - głos Unnanny wzbił się ponad szum głosów, który zamilkł natychmiast i dało się słyszeć odgłosy nocnego życia z moczarów. - Stało się, stało! Oto jest to, co da nam nowe życie! Tak, jak wam powiedziałam, w nasze ręce Volt oddał go, byśmy mogli czerpać z jego siły... i... Dziewczyna nie wiedziała, czy tamta dała jakiś znak strażnikom, lecz w tej właśnie chwili puścili oni więźnia, który runął na twarz. Musiała w nim jednak pozostać jakaś cząstka świadomości, gdyż wyciągnął przed siebie ręce i choć nie zdołał się podnieść, złapał krawędź kamiennego podestu, na którym stał tron. Teraz z widocznym wysiłkiem, uniósł głowę i gwałtownie podrzuciwszy ciało stanął trzymając się tronu. Nie mogła dostrzec jego twarzy. Nie zdając sobie sprawy z tego, wymknęła się z uścisku Mafry i podeszła bliżej, rozpychając stojących bliżej więźnia.. - Czego chcecie ode mnie? - spytał, odwracając się nieco i ogar- J niając spojrzeniem część zebranych. - Bękarcie! - Affric podskoczył ku niemu i splunął. - Chcemy od ciebie tego, do czego ty nie masz prawa, mieszańcu, pomiocie. Chcemy tej części ciebie, która pochodzi z Tormarsh! Rozległ się dźwięk przypominający pisk. To Unnanna się roześmiała. - On ma rację. Jesteś po części z Tor i teraz ta właśnie część da nam to, czego potrzebujemy - pochyliła się niżej, oblizując wargi. - Potrzebujemy życia, a krew jest życiem, mieszańcu! Respektujemy wolę Volta i nie możemy wziąć jej od naszych, nie możemy też sięgnąć po kogoś, kto jest w pełni obcym. Ty nie należysz ani do jednych, ani do drugich i dla naszych celów nadajesz się doskonale. - Wiesz, z jakiego Domu jestem - uniósł głowę i spojrzał w jej oczy. - Jestem synem tego, który wziął topór Volta, z jego woli. Czy sądzisz, że Voltowi spodoba się los, jaki mi szykujecie? - Gdzie jest ten topór? Koris z Gorm wziął go, ale teraz już go nie ma, a przychylność Volta związana jest z tym toporem. Skoro broń nie istnieje, to i Volt nie interesuje się twoim losem. Pomruk wywołany tą wymianą zdań zamarł. Tursla przecisnęła się jeszcze bliżej, robiąc to, co poleciła jej Mafra: otworzyła umysł na moc, która w nim była. Nie czuła jednak jej obecności, nie czuła niczego, co mogłoby jej pomóc powstrzymać zło, które miało nastąpić i przynieść w konsekwencji zagładę jej ludowi. - Zabierzcie go... - Unnanna wstała z rozpostartymi ramionami i grymasem ekstazy na bladej twarzy. Tursla wyszła naprzód, wszyscy byli tak zapatrzeni w rozgrywające się przedstawienie, że zwrócili na nią uwagę dopiero wtedy, gdy minęła stojących za Affricem łowców i zatrzymała się przed Simondem, twarzą zwróconą do gotowych wypełnić okrutne polecenie. - Dotknij mnie, jeśli się poważysz - rzuciła ku najbliższemu. - Jestem Wypełnioną i tego oto biorę pod swoją ochronę. Na dźwięk jej słów najbliższy mężczyzna zamarł z uniesioną ręką, podczas gdy stojący za nim cofnęli się krok. - Bierzcie go! - wrzasnęła Unnanna, pochylając się i wyciągając rękę, jakby chciała uderzyć Turslę. Ta jednak nawet nie drgnęła. - Jestem Wypełnioną! - powtórzyła. - Odsuń się! - syknęła tamta, okazując furię godną bladych pająków atakujących zabłąkanego na moczarach. - W imię Volta, rozkazuję ci, ustąp! Zaś jeśli jesteś naprawdę Wypełnioną... - Spytaj Mafrę! Powiedziała, że... - Czy będzie konieczne - głos dopiero co wspomnianej rozległ się z tłumu - by Matka Klanu powtarzała swe słowa? Czy sugerujesz, Unnanno, że mogłabym popełnić krzywoprzysięstwo? Tłum zafalował, cofając się i otwierając przejście, którym zbliżyła się Mafra, krokiem pewnym i zdecydowanym, jakby była w kwiecie wieku i w pełni sił. - Wiele bierzesz na siebie, Unnanno - oznajmiła stając obok Tursli. - Zbyt wiele, być może! - Ty bierzesz znacznie więcej - pisnęła Unnanna. - Tak, kiedyś to ty siedziałaś tu i przemawiałaś w imieniu Volta, to jednak już przeszłość! Kieruj swym Domostwem jak potrafisz, do dnia. w którym wysłannik Volta przybędzie po ciebie i nie próbuj już decydować za innych! - Jak dotąd, wszystko co powiedziałam, jest zgodne z prawem. Tyle nadal mi wolno. Jeśli twierdzę, że córka mego Domostwa jest Wypełniona, to tak jest. Czy zamierzasz w to wątpić! - Przysięgasz przed Voltem? Wiele bierzesz na siebie tym razem. Ona nie tańczyła przy księżycu. Kto ja więc wypełnił? - Unnanna... - Mafra podniosła prawą rękę. Jej palce poruszyły się, jakby zbierały pasma mgły, toczyły z nich kłąb... W ciszy, jaka zapanowała, cisnęła ową niewidoczna kulę. Unnanna cofnęła się i dotknęła plecami oparcia. Nagle uniosła dłonie mamrocząc jakieś słowa, które dla zgromadzonych pozbawione były sensu. Niemniej Tursla pojęła, że przynajmniej chwilowo przeciwniczka jest w odwrocie. - Chodź! - poleciła łapiąc Simonda za ramię. Nie miała pojęcia czy uda się im wyjść, ani co poczną na zewnątrz, nie miała jednak ochoty pozostawać w miejscu, w którym jedynie cienka bariera, wynikająca z zakorzenionego odruchu poszanowania zwyczaju, ustrzegła ją dotąd przed kieską. Nie spojrzała nawet na rannego, lecz jej stanowczy głos musiał zrobić na nim wystarczające wrażenie, gdyż bez słowa podążył za nią. Z nadzieją, że zdoła on jeszcze przez chwilę sam utrzymać się na nogach, podążyła pierwsza do wyjścia. Affric stanął przed nią z uniesionym ramieniem, w ręce trzymał krótka włócznie. Widząc to. dziewczyna przysunęła się do Simonda. Jej intencje były jasne: najpierw by musiano ją pokonać. Skierowanie zaś broni przeciwko Wypełnionej... Affric parsknął, ale cofnął się, a za nim utworzyło się przejście, szpaler między ludźmi - taki sam, jaki wcześniej otworzył się przed Mafrą. Dotarli do wyjścia. Zatrzymała się na chwilę, zastanawiała się co dalej... Nie mogli wrócić do Domostwa. Nawet Mafra nie potrafiłaby ich tam ochronić... W dodatku każda chwila zwłoki odbierała im szansę skutecznej ucieczki. Droga do jeziorka! Morze! rozbłysło w umyśle dziewczyny, zupełnie jakby powiedział jej to kioś skrywany przez kłębiącą się wokół mgłę. - Nie możemy tu zostać - zwróciła się do Simonda. - Nie sądzę, by Mafra mogła ich zbyt długo powstrzymać. Musimy iść. Dasz radę? - Pani... Na śmierć Koldera... Spróbuję! l tak zaszyli się w ten dziwny obłok kłębiącej się mgły. Nie widziała dalej niż na odległość wyciągniętej ręki. Było to szczególnie niebezpieczne, ponieważ zgubienie drogi oznaczało zapadnięcie się w bagno i znikniecie bez najmniejszego śladu. Mimo to szła naprzód, prowadząc Simonda za sobą, a później, gdy osłabi, przełożyła na barki jego ramię i na wpół niosła go. Słuchała równocześnie jego prób powiedzenia czegoś, nie rozumiała jednak ani słowa. Byli już dość daleko od wyspy, gdy gdzieś za nimi zabrzmiał głęboki dźwięk rogu, odbijając się stłumionym echem wśród bagnisk. Oznaczało to, że mogą spodziewać się pogoni, a gęsta mgła, chociaż była niewątpliwym sprzymierzeńcem, nie stanowiła wystarczającej ochrony. Affric i inni znali bagna lepiej od nich. Tursla opanowała odruch ucieczki. Zadziałała resztka zdrowego rozsądku i świadomość. że mężczyzna, którego właściwie niosła, i tak nie był zdolny do szybszego marszu. Zastanowiło ją, że mimo braku dokładnej orientacji. nadal stąpa po utwardzonej drodze. Wewnętrzny przewodnik, instynkt, któremu zaufała, nie zawiódł jej, wspomagany przez tą dziwną, nową siłę. Może było to właśnie owo uczucie, to samo, które poprowadziło ją przy Księżycu na pierwsze spotkanie z Xactol. Nieustannie wytężała słuch, czy nie daje o sobie znać nadciągający pościg. Nic nie mąciło jednak otulającej ich ciszy, prócz odgłosów nocnego życia bagnisk. Nie słabła również gęstość mgły. Straciła poczucie czasu, nie było to zresztą takie ważne. Mogła jedynie żywić nadzieję, że dostatecznie wyprzedzają tropiących. To. że ogłoszono ją Wypełnioną, chroniło przynajmniej do czasu wykrycia fałszerstwa - lecz tylko ją. Simond i tak nie miałby żadnych szans. Na dobrą sprawę to sama nie wiedziała, dlaczego zaryzykowała całe swe dotychczasowe życie i miejsce w Klanie dla tego obcego mężczyzny. Wiedziała, że w jakiś sposób są połączeni. Wynikało to zarówno z jej odczuć podczas niedawnego widzenia, jak i przebiegu dzisiejszych wydarzeń. Tak musiało się stać. Dlaczego - tego nie wiedziała. Byli u krańca drogi o utwardzonej nawierzchni. Chociaż nic nie widziała, to czuła w jakiś dziwny sposób, że wiedza pojawiła się w jej głowie dzięki owemu szczególnemu darowi, a nie dzięki zmysłom. Zatrzymała się i przemówiła ostro do swojego towarzysza, chcąc wyrwać jego umysł ze stanu apatii, w którą popadł podczas marszu. - Simond! - imiona mają swoją moc, może więc użycie jego własnego obudzi go, pomyślała. - Simond! Uniósł lekko głowę, aby spojrzeć na nią. Byli prawie równego wzrostu, toteż mogła bez trudu dostrzec jego na wpół otwarte usta i strużkę krwi spływającą spod włosów na policzek. Jego oczy błysnęły jednak przytomnie. - Teraz musimy iść bagnem. - Mówiła wolno, robiąc długie f przerwy między wyrazami tak, jak mówi się do dziecka lub kogoś ledwo przytomnego. - Nie będę mogła cię podtrzymywać... Zacisnął usta i skinął głową, krzywiąc się jednak z bólu. - Zrobię, co będę mógł - wydusił w końcu z siebie. Rozejrzała się. Podróżowanie w takiej mgle było lekkomyślnością. Nie mieli jednak czasu. Mgła mogła przecież wkrótce się rozproszyć, a pogoń tuż. Wokół panowała cisza, lecz niczego to nie dowodziło. Myśliwi nauczyli się poruszać bezszelestnie po bagnach. - Musisz iść za mną i nie zbaczać. - Przygryzła wargę, wątpiąc, czy może się to udać. Nie było jednak wyboru. - Idę. Będę tuż za tobą - obiecał prostując sylwetkę. Obejrzała się po raz ostatni i wstąpiła we mgłę. Jej nowy przewodnik przejął znowu prowadzenie. Natrafiła stopą na twardy grunt, chociaż nie widziała niczego niżej kolan. Poruszała się powoli, zastanawiając się długo przed każdym ruchem, zostawiając zawsze czas Simondowi, by mógł ją uważnie śledzić. Dla niego ta podróż musiała być znacznie gorsza. Nie miał tej co ona pewności, kiedy stawiał stopy. Tursla nasłuchiwała i zastanawiała się, jak długo potrwa ten najtrudniejszy etap ich podróży. Wielokrotnie się oglądała, jednak za każdym razem widziała Simonda jak w miarę pewnie podąża za nią. Zrobiła kilka niepewnych kroków i poczuła, że napięcie opuszcza ją, dociera do świadomości ból barków i pleców, drżenie nóg... byli na wyspie o kształcie palca stanowiącej początek ostatniego etapu drogi do jeziorka. Odwróciła się na odgłos upadku. Mężczyzna klęczał tuż nad skrajem bagna, chwiał się na boki. Przyklękła obok i podtrzymała go. Jego twarz pokrywała mieszanina potu i krwi, pierś unosiła się w nierównym ciężkim oddechu. Z wysiłkiem skoncentrował na niej swą uwagę, spoglądając na wpół niewidzącymi oczami. - Jestem.... niemal... całkiem... wykończony... Pani - wykrztusił. - Niebezpieczeństwo minęło. Nie dosięgną nas tutaj. Do przejścia mamy jeszcze tylko kawałek i to łatwej drogi. - Jeśli to niedaleko... mogę pełznąć... - odparł, zdobywając się na cień uśmiechu. - Możesz iść! - oznajmiła zdecydowanie i wstała ujmując go pod ramiona. Korzystając z ostatnich rezerw siły, jakie jej zostały, postawiła go na nogi i ponownie wsunęła swoje ramię pod jego, prowadząc go miejscami, miejscami wlokąc, aż znaleźli się na otaczających jezioro skałkach. Chwilę straciła na zrzucenie ubrania, kierowana pewnością, że tak właśnie należy zrobić. Nie wiedziała jednak skąd ta pewność płynie. Wyczuwała, że. tutejsze zwyczaje są specyficzne i że należy je przestrzegać. Tylko wypełnienie wszystkich warunków rytuału, tego była pewna, umożliwia przywołanie sił, bez których dalsza ucieczka nie byłaby możliwa. Tunika opadła na piasek. Zabrała się za Simonda, który stał nieruchomo. Mocowała się ze sprzączkami i zapinkami jego kaftana i zbroi. Czując te manewry, otworzył oczy i spojrzał na nią zaskoczony. - Co?... - Musisz to zdjąć - odparła, .szarpiąc się z naramiennikiem. - Tam, gdzie teraz się udajemy, nie ma miejsca na ubranie... - Miejsce Najstarszych? - spytał mrugając oczami. - Nie wiem nic o twoich Najstarszych, wiem za to trochę o tym, co musimy przywołać. Jeśli... - przerwała, zastanawiając się nad czymś, co dopiero teraz przyszło jej do głowy: ją, to miejsce powita przyjaźnie, gdyż raz już tak się stało, ale jego?... I tak nie ma innego wyjścia, trzeba sprawdzić - zdecydowała. - Musimy tak zrobić - oznajmiła. - Nie znam innego sposobu, by umożliwić ci ucieczkę. Pomagała mu zrzucić całą plątaninę pasków, stali i sprzączek, aż całe muskularne ciało, z długimi ramionami, wyraźnie wskazującymi na powinowactwo z jej rasą, było nagie. Wskazała na skałę, z której poprzednio skakała. - Wejdź na piasek - powiedziała. - Musimy skakać do wody. Stamtąd. - Jeśli zdołam - jęknął, wspinając się za nią. Skoczyła i ponownie woda zamknęła się nad nią łagodnie i kojąco. Tym razem jednak, nie poddała się błogiemu uczuciu, lecz odpłynęła szybko na drugi koniec zbiornika, robiąc mu miejsce. - Skacz! Jego ciało rysowało się białym kształtem na tle kłębiącej się dalej mgły. Stał tam, gdzie ona przed chwilą. Zobaczyła, jak napina mięśnie, wyciąga ramiona i łukiem leci ku niej... Woda przyjęła go z głośnym pluskiem. Odwróciła się na plecy, pozwalając unosić się wodzie. Dla niej problemy się skończyły: przyprowadziła go tutaj zgodnie z nakazem instynktu. Reszta nie zależała od niej. To, jak przyjmie się tutaj Simonda, zależy od sił, z których mogła korzystać, lecz na które nie miała żadnego wpływu. Wpatrując się w niebo, widoczne przez luki w oparze, targanym tutaj morskim wiatrem, zaczęła śpiewać. Nie używała słów, a śpiew przypominał odgłosy ptaka raczej, nie człowieka. V Tak jak poprzednio, piasek drgnął, odpowiadając na jej wezwanie. Nie poczuła nawet podmuchu, lecz drobniutkie ziarenka uniosły się i zawirowały, tworząc kolumnę, która obracała się coraz szybciej i szybciej. Przybierała równocześnie kształt Xactol. Śpiewała jednak nadal, zupełnie zapominając o Simondzie. Postać stawała się wyraźniejsza, rzeźbiona śpiewem. Jeśli nawet Simond obserwował to, co działo się na brzegu, ani zająknięciem nie zdradził zaskoczenia. W końcu Xactol stanęła na brzegu. Widząc jej wyczekującą postawę. Tursla wyszła z wody na skałę, na której spotkały się uprzednio, a z której najdrobniejsze ziarenko piasku zniknęło, by utworzyć powłokę dla nowo przybyłej. - Siostro piasku... - uniosła ramiona, lecz nie objęła jej. - Siostro... -odparła Xactol swym świszczącym szeptem.- Czego potrzebujesz? Teraz ona wyciągnęła ramiona, dotknęły się dłońmi, piasek spotkał ciało. Jest tu ten, którego ścigają - powiedziała, nie odwracając głowy ku wodzie. - Nie mogą go dostać w swoje ręce. - To jest twój wybór? - upewniła się Xactol. - Zastanów się dobrze. Taka decyzja może zrodzić wiele zdarzeń, które możesz kiedyś uznać za złe. - Czy tylko złe? - Nic nie jest tylko złe, musisz jednak się nad tym zastanowić... Jesteś Tor. Gdy nadal będziesz się trzymać drogi, której teraz pragniesz, nie będzie już powrotu... A ci z ludu Tor nie są zbyt mile widziani poza Tormarsh... - Z Tor... - powtórzyła Tursla. - Ale tylko częściowo... tak jak on. Mam ciało Tor, ale... - Nie mów tak! - Xactol przerwała jej gwałtownie. - Nawet jeśli tak jest, to ciało może cię zdradzić. Wokół Tormarsh jest bariera, której nikt z twego ludu nie może przejść i... zostać żywym! - A on? - On jest nie tylko Tor. Został tu sprowadzony czarami tego ludu, gdyż część jego krwi na nie odpowiedziała. Ale jego obca krew jest dość silna, by mógł stąd odjeść... Jeśli spróbujesz iść z nim, nie wiem, co się stanie. Ten czar nie jest zrodzony z naszej magii. Ludzie z zewnątrz mają własne zaklęcia, a ich wiedza również jest stara i głęboka... Jeśli pójdziesz, to na własne ryzyko, a może i... zgubę... - Jeśli zostanę, to narażę się na coś więcej. Wiesz, czym osłoniła mnie Mafra i wiesz także zapewne, że mój lud nie uzna tego za prawdę... - Decyzja należy do ciebie, siostro... Czego potrzebujesz ode mnie? - Czy możesz sprawić, byśmy mieli dość czasu? Ci, którzy podążają za nami, niosą nam śmierć. - Tak, ich wściekłość i tłumiony strach docierają już tutaj... Jak mgła, którą tak kochają - przyznała Xactol, uwalniając prawą dłoń z uścisku. Dotknęła palcami czoła Tursli u nasady nosa. - Daję ci to - użyj tego, jeśli będziesz chciała... Muszę już iść... - Czy zobaczę cię jeszcze? - Nie. Jeśli zdecydujesz się iść z nim, a taką decyzję odczytuję w twoich myślach. To miejsce, to moja jedyna brania między dwoma światami. - Więc nie mogę... - Przecież wybrałaś już. Wybór leży w najskrytszym miejscu twego serca, siostro. Idź w pokoju i przyjmij to, co cię czeka, z odwagą, którą nosisz w sobie. To, co przytrafia się właśnie tobie, ma swoje znaczenie. Jeśli go jeszcze nie dostrzegasz, wyjaśni się ono w miarę upływu czasu. Czyń tak, jak uznasz za stosowne. Tursla opuściła ręce i przyklękła, zasłaniając oczy jedną dłonią, drugą zaś - otwartą, z palcami lekko wzniesionymi ku górze rając na kolanie. Xactol zaczęła się obracać szybciej i szybciej... aż zostały jedynie opadające wiry piasku. Na dłoni Tursli pozostał jednakże kopczyk piasku. Gdy powierzchnia plaży wygładziła się, dziewczyna wstała, zaciskając dłoń w pieść. Zwróciła się do Simonda. - Wychodź! Musimy iść dalej! Nagle drgnęła. Z tyłu dobiegł ją dźwięk, który jednoznacznie wskazywał na bliskość pogoni. Poczuła nagle strach i wściekłość, emanujące od łowców i poganiające ich w biegu. Nawet to, że była nazwana Wypełnioną, nie mogło zapewnić jej w .tej chwili ochrony. Ich zaślepienie było zbyt wielkie. Zadrżała. Nigdy dotąd nie odbierała uczuć tak silnych, tak przerażająco jej obcych... Nie miała teraz czasu na dłuższe refleksje nad tym faktem, jeśli nie chciała sama zapoznać się z tą wściekłością. Simond był już na brzegu. Szedł pewniej, z uniesioną głową. Jego uwaga była także skierowana na drogę, którą tu przybyli. Musiał coś usłyszeć lub wyczuć, chociaż zapewne słabiej niż ona. Wspięła się na skalę, na której leżały ich ubrania i wyciągając ku niemu jedną ręką tunikę, spytała: - Możesz udrzeć kawałek? To, co mam w ręku, musi być bezpiecznie niesione, przynajmniej tak długo, dopóki będzie nam niezbędne. Zrobił to bez zbytniego wysiłku. Wsypała garść podobnego do pudru piasku w zagłębienie przesiąkniętej mułem tkaniny i zrobiła z tego węzełek. Założyła tunikę, Simond w tym czasie narzucił wszystko, poza kolczugą, którą pozostawił na skale. - Utrudniałaby tylko ruchy - wyjaśnił, zauważając jej pytające spojrzenie. - Dokąd idziemy? - Do morza - odparła ruszając. Kontakt z wodą musiał go odświeżyć, a może nawet podziałał leczniczo, gdyż bez trudu dotrzymywał teraz kroku we wspinaczce na wydmy ku coraz bliższemu szumowi fal. Świeży wiatr rozgonił mgłę, odegnał zapachy bagien, coraz słabsze w miarę jak zbliżali się do morza. Wreszcie znaleźli się na plaży. Simond rozejrzał się i objął przewodnictwo, kierując się ku południowi. - Tędy najbliżej do Estcarpu... Chodźmy. Jeśli będę mogła tam iść - pomyślała. - Jak silny jest czar bariery? Czy podziała tylko na ciało, czy także i na umysł? I czy mój umysł może złamać pęta narzucone ciału? Ale nie wypowiedziała głośno żadnej z tych wątpliwości. Podążyli jak mogli najszybciej pasmem plaży, tuż przy linii wody. Z tyłu rozległ się krzyk i z pluskiem zanurzyła się w fale włócznia, która miała być ostrzeżeniem. Łowcy chcieli ich złapać, a nie zabić; może Unnanna zdobędzie swą ofiarę. Nagle Tursla krzyknęła i zatoczyła się. Tak, jakby wpadła na coś i odbiła się od tego. Nie mogła jednak dojrzeć tej ściany. Simond, który był już kilka kroków przed nią i nie napotkał żadnego oporu, zatrzymał się i obrócił, słysząc jej krzyk. Wyciągnęła ręce, macając przeszkodę. Wznosiła się przed nią niewidzialna bariera, twarda jak kamienny mur Domostwa... Ściana, którą odgrodzono Tormarsh! Wyglądało na to, że rzeczywiście nie zdoła jej przekroczyć. - Chodź! - Simond był przy niej, nie zdając sobie najwyraźniej sprawy z istnienia jakiegokolwiek oporu. Złapał ją i pociągnął za sobą, powodując kolejne, twarde zetknięcie się jej ciała z barierą. - Nie... nie mogę! Czary twego ludu... - jęknęła. - Idź! Oni nie mogą ścigać cię dalej... - Bez ciebie nie! - warknął wściekle, stając obok niej. - Spróbujemy razem.... umiesz pływać? - Nie za dobrze. - Kąpała się często tu i ówdzie, ale zanurzyć się w morzu, to była inna sprawa. Nie miała jednak wyboru. Docierająca z tyłu nienawiść zapowiadała straszne rzeczy. - Chodź... - Stać! - był to głos Affrica. Nie musiała nawet oglądać się, by wiedzieć, że to on przewodzi pościgowi. - Idź... - starała się przepchnąć Simonda przez miejsce, którego sama nie mogła przebyć. Nawet nie drgnął. - Morze! - powtórzył. Wyglądało jednak na to, że jest już za późno. Między nimi przeleciała druga włócznia, odbiła się od niewidocznej ściany i upadła na piasek. Tursla odwróciła się; ściskając w dłoni zawiniątko. Affric... Brunwol... Gawan... a za nimi grupa innych, szybko zbliżających się mężczyzn - z oczami błyszczącymi nienawiścią, jakiej dotąd nie doświadczyła. Świadomie lub nie atakowali ją swoją nienawiścią, - i bili w jej ciało i ducha. Było to tak silne, że zachwiała się... Miała jednak wciąż dość energii, by rozwinąć skrawek materiału i wysypać jego zawartość na dłoń. Uniosła ją na wysokość twarzy, po czym wzięła głęboki oddech. Dmuchnęła, wkładając w to wszystkie swoje siły. Rozpostarła się przed nią chmura piasku. Wtedy krzyknęła głośno, wydając raczej dźwięk o charakterystycznym brzmieniu, niż wymawiając jakiekolwiek słowo. Te czary nie mogły być przywołane przy użyciu ludzkiej mowy. Dźwięk, który wydała, przypominał nieco ton, którym ogłoszono poprzedniego dnia na wyspie alarm. Pył, który zaczął opadać, nagle jednak zgęstniał. Z plaży uniósł się na spotkanie ścigających obłok białego piasku i zaczął obracać się. Wyglądało to podobnie jak wtedy, gdy powstawała Xactol. Pojawiło się coraz więcej kolumn piasku, nie próbowały jednak przybierać żadnego kształtu. Rosły jedynie - były już wyższe od znajdujących się w pobliżu ludzi. Ścigający zatrzymali się i podejrzliwie zaczęli obserwować owo zjawisko. Wyczuwali niebezpieczeństwo, lecz nie zdawali sobie sprawy z jego natury. Nie wycofali się zbyt daleko. Tursla wiedziała, że nie poniechali pogoni. Czubek najwyższej kolumny pochylił się ku nim. Dziewczyna złapała Simonda za ramię. Siła poruszająca piach pochodziła od niej i czuła już mocno ogarniające ją osłabienie. Wiedziała, że nie zdoła utrzymać tego w ruchu zbyt długo. - Morze! Nie była pewna, czy krzyknął to Simond, czy też ona. Dość, że decyzję podjęli równocześnie. Poczuła jego ramię wokół swojej talii. Skoczyli do wody, a fale uniosły ich z łatwością. Czując już wodę, która sięgała coraz wyżej, starała się koncentrować na piaskowych kolumnach, choć nie poważyła się odwrócić głowy, by sprawdzić wyniki. Z brzegu dobiegały krzyki - niektóre stłumione, inne przenikliwe, raptownie urwane... Straciła grunt pod nogami; równocześnie usłyszała polecenie Simonda: - Połóż się na plecach! Nic nie rób, bezwładnie... Starała się robić, co jej kazał. Jak dotąd, nie było bariery. Leżąc na plecach mogła zerknąć w kierunku brzegu. Zakrywała go mgła... nie, nie mgła, ale piaskowy wir, tak gęsty, że niemal przysłaniał szamoczące się w nim ludzkie postacie. Wyglądało, że złapani w tę pułapkę słabną z każdą chwilą. Poczuła szarpnięcie - Simond zaczął holować ją, zmieniając nieco kierunek na równoległy względem brzegu. Długa koncentracja w panowaniu nad piaskiem wyczerpała ją. Czuła się wycieńczona i niezbyt zdolna, by się poruszać, nawet, gdyby wiedziała, jak utrzymać się na powierzchni. Okrzyki z brzegu stały się głośniejsze... i... Siła... siła odpychająca ją, wtłaczająca w wodę... szarpnęła się, poczuła słoną wodę w krtani... bariera! Chciała krzyczeć, uświadomić Simondowi, że jego wysiłki są bezcelowe... Nie było dla niej ucieczki. Jej ciało należało do Tormarsh przez czary ludzi z zewnątrz! Nie było nadziei... Bojąc się bliskiego utonięcia, starała się uwolnić z uchwytu Simonda, zanim fale przykryją ją całkowicie. - Nie! Puść mnie! - ponownie woda zalała jej usta i nos. Skądś, niespodziewanie, przyszedł cios... Poczuła tępy ból, jakby błysk, a potem, nie było już niczego... * * * Powoli wracała z ciemności... woda... tonęła... Simond musiał ją puścić... Wokół jednak nie było wody. Leżała na czymś stałym, co nie falowało jak morze... i mogła oddychać. Woda nie przykrywała głowy i nie wypełniała ust... Przez długą chwilę rozkoszowała się samą świadomością, że nie grozi jej utonięcie... ale... Musieli chyba wrócić na brzeg. Zawierucha piaskowa zniknęła zapewne w czasie, gdy była nieprzytomna. Może Affric... Otworzyła oczy, nad nią było czyste, błękitne niebo z chmurką czy dwiema, lecz ani śladu mgły, do której przywykła. Uniosła głowę, choć z dużym wysiłkiem. Piasek... miałki piasek plaży ze śladami przypływu... skały, morze. Nikt jednak nad nią nie stał. Siadła, podpierając się rękoma. Tunika była mokra i oblepiona piaskiem, czuła go nawet między zębami. Była sama. Jak okiem sięgnąć nikogo nie dostrzegała. Parę minut obserwacji wystarczyło, by upewniła się, że nie jest to ta sama plaża, z której uciekli. Po lewej, patrząc ku wydmom, w sporej odległości, wisiała szara zasłona, jakby dym z tysiąca ognisk. Rozciągała się od morza w głąb lądu, jak tylko daleko była w stanie sięgnąć wzrokiem, i ukrywała wszystko, co za nią leżało. Przebyli barierę! Była na zewnątrz! Podniosła się na kolana, chcąc zobaczyć jak najwięcej z tego nowego dla niej świata. Piach plaży pokrywała w niedalekiej perspektywie sztywna trawa, dalej krzewy... Nigdzie nie unosiły się charakterystyczne opary dla bagien. Gdzie Simond? Samotność, która była stanem komfortowym gdy bała się Affrica i wielu innych, zmieniała się w niepewność... Gdzie on się podział? T dlaczego? Jego nieobecność napawała ją strachem... Czy to dlatego, że była z rasy Tor? Czyżby nienawiść do mieszkańców trzęsawisk była tu aż tak silna, że po uratowaniu jej życia, stwierdził, iż wyrównał dług i odszedł, nie mając ochoty na dalsze jej towarzystwo? Ze smutkiem przeszła nad tym do porządku. Może i sam Koris wstydził się swego mieszanego pochodzenia i jego syn wychowany był podobnie? Może ta domieszka krwi czyniła ją w oczach innych kimś gorszym, podobnie jak wśród Tor nie uzna~wano żadnej innej krwi? Ona zaś była Tor przynajmniej dla niego... Oparła głowę na rękach i postarała się uporządkować myśli. Możliwe, że stało się to, przed czym ostrzegała Xactol: odcięła się całkowicie od przeszłości, decydując się na pobyt w miejscu, gdzie jednak była nie dość że intruzem, ale jeszcze ogólnie pogardzanym intruzem... Pierwszy raz od dnia wczorajszego zastanowiła się nad losem Mafry. Czy ktoś poza Unnanną poważył się podnieść na nią rękę lub głos... A jeśli nie, to jaki był ostateczny skutek jej pojedynku z tamtą... Przez chwilę zapragnęła odwrócić to wszystko i znów znaleźć się w Domostwie w noc poprzedzającą to, kiedy udała się na spotkanie siostry piasku. W końcu opanowała się. Rozpamiętywanie przeszłości było stratą czasu: nikt nie był w stanie cofnąć czasu, by jeszcze raz dokonać wyboru, skoro ruszył już drogą obraną pierwotnie. Podjęła decyzję i musi z nią żyć... lub umrzeć. Rozejrzała się wokół - morze było puste, nie oczekiwała zresztą stamtąd żadnej pomocy. Poczuła głód. Słońce przesunęło się już dobrze na zachodnią część nieba. Nie miała nawet noża... Kto wie, ile niebezpieczeństw czyha na człowieka w takim miejscu po zapadnięciu ciemności? Próba wstania zakończyła się upadkiem. Była zbyt wycieńczona i głodna, by utrzymać się na nogach. Doszedł jeszcze jeden problem: pragnienie, które dawało znać o sobie coraz natarczywiej. Przypomniała sobie też o oszustwie Wypełnienia. Ciekawiło ją, jak zareagował na to Klan. Podciągnęła kolana pod brodę i objęła je ramionami, kuląc się, gdyż wiatr stawał się coraz zimniejszy. Był to chłód, z jakim nigdy się nie spotkała w Tormarsh. Czy coś zmieniło się w jej życiu na lepsze, czy mogło? Bez wątpienia korzystne było to, że wydostała się z zasięgu Affrica i reszty... Że nie dosięgnie jej wściekłość i zemsta Klanu, który dowiedział się, że nie nosi w sobie dziecka. Miała też pewną wiedzę, którą otrzymała od Xactol. Nie umiała jej jednak użyć, a teraz na stałe odcięta od Xactol - nie mogła się już niczego więcej dowiedzieć. Gdzie się udać? Poszukać schronienia, żywności, wody... Co... - Hej! Byłskawicznie uniosła głowę. Przez krzewy przedzierał się w jej kierunku jeździec z gołą głową... Simond! Jakoś udało jej się wstać i odpowiedzieć, chociaż był to głos cichy i drżący... - Simond! Poczuła się tak, jakby coś twardego i ciężkiego pękło w niej i zachwiała się, nie upadła jednak. Nie była sama! Nie porzucił jej! Koń spokojnie stąpał po plaży... za nim, dostrzegła drugiego. Simond zeskoczył z siodła, obsypując ją piaskiem i nagle znalazła się w jego objęciach. Była zdolna jedynie zapamiętale powtarzać jego imię, czując jednocześnie, jak on unosi ją w swoich ramionach. - Wszystko w porządku! - usłyszała jego głos, gdy znów stanęła na ziemi. - Musiałem iść. Potrzebowaliśmy koni, a niedaleko stąd jest strażnica. Wróciłem tak szybko, jak mogłem. Udało jej się opanować. - Simond! - zdołała spojrzeć mu prosto w oczy; nie odkryła w nich kłamstwa. - Jestem z Tormarsh. Nie wiem, jak przedostałeś mnie przez barierę, którą zbudował przeciw nam twój lud, ale pozostałam Tor. Czy twoi rodacy przyjmą mnie? - Tak, Tor wybrali wrogość wobec nas - odparł nie unikając jej oczu - ale myśmy nigdy nie czuli jej wobec nich. Ja też jestem półkrwi Tor, a Koris, mój ojciec, sprawił, że w Estcarpie ta właśnie krew stała się błogosławieństwem. Nie przekleństwem i wszyscy dobrze to tutaj wiedzą. Władał toporem Volta, który od niego samego otrzymał i jemu Estcarp głównie zawdzięcza, że nie stał się ofiarą tych, którzy gorsi są od najgorszych wilków. Tor nie kojarzy się tu źle... Dziwne jest coś innego: znasz moje imię, chociaż nigdy dotąd się nie spotkaliśmy, a ja nie znam twojego. Czy ufasz mi na tyle, by uwierzyć już teraz w moją dobrą wolę? Jego twarz rozjaśnił uśmiech. Ze zdumieniem stwierdziła, że też się uśmiecha. - Jestem Tursla... Tursla z... nie, już nie z żadnego Domostwa czy Klanu... muszę się dopiero nauczyć, kim jestem. - To nie będzie trudne - przytaknął, - Są tacy, którzy z chęcią ci pomogą. - W to nie wątpię - odparła z przekonaniem uśmiechając się. Sokola krew Tangree ssała pokaleczone opuszki palców, wyczuwając językiem gorycz morskiej wody. Piekły mocne otarcia skóry na twarzy, osłoniętej teraz przez spadające w nieładzie włosy, mokre od fal. W tej chwili starczało jej to, że żyje i że jest przy brzegu. Dla ludzi z Sulcarkeep morze było wprawdzie synonimem życia, częściej jednak przynosiło śmierć. Ją zaś do walki z żywiołem zmusił ślepy instynkt, który zagłuszył zakorzenione w umysłach jej plemienia przekonanie o bezsensie przeciwstawiania się wyrokom losu. Kołujące w górze mewy zakrzyczały głośno. Uniosła głowę: ich stado atakował jakiś drapieżnik o szeroko rozpostartych ciemnych skrzydłach i charakterystycznym znamieniu w kształcie V na piersi. Sokół błyskawicznie runął w dół, złapał jedną z mew i wzbił się na szczyt urwiska ściskając zdobycz. Nadal pozostawał w zasięgu wzroku dziewczyny. Posilał się, rozdzierając skórę i mięso zakrzywionym dziobem i przytrzymując łapami, wokół których zawiązane były krótkie rzemienie - znak, że służył ludziom. Wypłukała piasek zgrzytający między zębami i oparła dłonie na okrwawionych kolanach, ledwie zakrytych koszulą. Zanim wyskoczyła za burtę zmierzającego na rafy statku, zrzuciła pozostałą odzież, by nie utrudniała jej ruchu. Statek! Wstała spoglądając w stronę morza. Na wzburzonych falach przyboju kołysał się "Kastyjski Dzik" z rozbitą rufą i kikutami masztów. Właśnie kolejna silniejsza fala cisnęła nim o rafę, przyspieszając jego koniec. Rozpadał się w oczach. Wzdrygnęła się i rozejrzała po wąskim pasie plaży. Ostatecznie mieszkańcy Sulcarkeep rodzili się i żyli na morzu, odkąd zniszczono ich gród. Z pewnością nie tylko ona jedna ocalała z katastrofy... Między skałami, twarzą do ziemi, leżał jakiś mężczyzna. Jego ciało zaklinowało się między głazami, toteż cofające się fale nie mogły go zabrać ze sobą. Uniosła pokaleczone dłonie z połamanymi paznokciami i nakreśliła w powietrzu Znak Wotina, wymawiając przy tym dawną formułę prośby: Wietrze i Falo, Morska Macierzy, Doprowadź nas do Ojczystych wybrzeży, Do przystani daleko Po wzburzonej fali Lecz Moc Twoja zawsze Sulcarów ocali! Leżący poruszył się, choć może było to złudzenie wywołane przez nieustannie nadpływające fale? On... to nie był marynarz! Do połowy ud okrywała go skórzana tunika, zaś wokół przylegających nogawic, w ciemnym kolorze, owinęły się pasma wodorostów. Sokolnik! Choć byli oni sprzymierzeńcami Sulcarkeep i pływali na ich statkach, stanowili osobną kastę - ludzi upartych, milczących, zawsze trzymających się na uboczu. Byli sprawni w bitwie, jeszcze lepsi w zwiadzie, ale nikt tak naprawdę nigdy nie był w stanie odgadnąć ich myśli ani wywnioskować czegokolwiek z wyrazu twarzy, zawsze ukrytej w głębokim cieniu hełmu, o kształcie przypominającym ptaka, który użyczył im swej nazwy. Ten jednak człowiek, leżąc na plaży bez żadnej zbroi na sobie, wyglądał dziwnie bezbronnie - jak ktoś nagle obnażony. W górze rozbrzmiał przenikliwy krzyk. To sokół skończył jeść i kierował się w stronę leżącego. Usiadł na piasku, tuż poza zasięgiem fal, nie przerywając wydawania swych odgłosów. Zupełnie jakby chciał obudzić swego pana. Z westchnieniem ruszyła przez piasek. Była świadoma tego, co musi zrobić. Sokół odezwał się głośniej na jej widok. Zatrzymała się i spojrzała na niego z nieufnością. Ptaki te były tresowane do wielu rzeczy, między innymi do udziału w bitwie podczas której atakowały twarz, a przede wszystkim oczy wroga. Sokoły uważano za nieodłączną część uzbrojenia. - Nie chcę zrobić krzywdy twemu panu, skrzydlaty wojowniku - odezwała się tak, jakby zwracała się do człowieka. Wyciągnęła dłonie w najstarszym geście pokoju i manifestacji dobrej woli. Oczy ptaka przypominały rozżarzone do czerwoności węgle. Przez chwilę ogarnęło ją dziwne uczucie, była pewna że ją rozumie. Przestał krzyczeć, lecz nadal bacznie się w nią wpatrywał, kiedy zbliżała się ostrożnie do nieprzytomnego. Nie była słabą kobietą - wysoka i silna jak wszyscy z jej plemienia, umiała wchodzić na maszty, przenosić w razie potrzeby ciężkie ładunki. Dla ludzi z Sulcarkeep statek był domem, płeć nie mogła stanowić przeszkody w nauce trudnej sztuki żeglowania ani podstawy do wyróżnienia i specjalnego traktowania. Dała sobie zatem radę z odciągnięciem bezwładnego ciała na suche miejsce i przewróciła go na plecy. W tym rejsie mieli na pokładzie z tuzin Sokolników, jako że zamierzali udać się na południowe morza, rojące się podobno od piratów. Nie wiedziała jednak, nie potrafiąc ich rozróżnić, który właśnie ocalał. Przez cały czas rejsu trzymali się na uboczu, tworząc osobne towarzystwo, z twarzami zasłoniętymi zawsze przez hełmy. Z załogą kontaktował się wyłącznie ich dowódca, a i to tylko w wyraźnej potrzebie. Twarz leżącego była oblepiona piaskiem. Unosząca się w płytkim oddechu pierś świadczyła o tym, że żyje. Oczyściła mu usta i nos, obserwując nieruchomą jak maska twarz z głębokimi zmarszczkami na czole, po czym przysiadła na piętach i zamyśliła się. O towarzyszu niedoli wiedzieć mogła niewiele. Tyle tylko, że Sokolnicy zwykli żyć zgodnie z własnymi prawami, nierzadko okrutnymi i nie akceptowanymi przez inne ludy. Nikt nie wiedział, gdzie właściwie leżała ich ojczyzna. Już wiele pokoleń temu coś zmusiło ich do wędrówki, wtedy też naród z Sulcarkeep wszedł z nimi w kontakty bliższe niż ktokolwiek inny. Sokolnicy potrzebowali do swej pielgrzymki dokądś na południe statków, a tak daleko wypływały tylko statki z Sulcarkeep. Wędrowców było jakieś dwa tysiące, dwie trzecie z tego to wojownicy, każdy z własnym sokołem. Ich zwyczaje czyniły ich jeszcze bardziej obcymi od zwykłych przybyszów z dalekich stron. Mieli ze sobą kobiety i dzieci, nie istniały jednak wśród nich rodziny czy klany. Wyznawali pogląd, że kobiety służą wyłącznie do rodzenia dzieci. Mieszkały one zatem w oddzielnych wioskach odwiedzanych raz doi roku przez wybranych przez naczelników mężczyzn. Związki zawierano wtedy w określonym celu i na krótki czas. Była to jedyna forma kontaktów między przedstawicielami obu płci. Najpierw zawitali do Estcarpu, gdyż dowiedzieli się, że jest to kraj otoczony przez wrogów. Jednak ich zwyczaje, a szczególnie stosunek do kobiet stanowiły zbyt silną barierę i nie przyjęto ich usług. W Estcarpie rządziła Rada Strażniczek, dla których plemię, w którym kobiety znajdowały się w pogardzie, nie mogło być partnerem do wspólnego działania. Udało się jednak znaleźć kompromis będący najlepszym wyjściem z sytuacji - Sokolnicy udali się na ziemię niczyją, w Góry Południowe graniczące z Estcarpem i związali się z nimi luźnym traktatem zakładającym współpracę w razie niebezpieczeństwa. W razie konieczności każda ze stron była zobowiązana pospieszyć drugiej z pomocą. Tam też zbudowali swoją siedzibę pomiędzy ziemiami Estcarpu i Karstenu. W wielkiej wojnie walczyli razem ze Strażniczkami Estcarpu. Jednak gdy wyczerpany Estcarp musiał stawić czoła przeważającym siłom Karstenu w ostatecznej rozgrywce i gdy Czarownice użyły całej swej mocy by zmienić oblicze ziemi, co kosztowało życie wielu z nich, ostrzeżeni w porę nie mieli innego wyjścia jak tylko powrócić, niechętnie dość, w doliny. Zmagania znacznie przerzedziły ich szeregi, jedynym zaś zajęciem jakie mogli znaleźć później, w okresie chaosu i anarchii, była najemna służba, do której byli zresztą świetnie przygotowani. Choć w samym Estcarpie panował ład, o większości sąsiednich ziem nie można było tego powiedzieć i jedynie czas mógł to zmienić. Leżący przypominał mężczyzn Starej Rasy: włosy miał czarne, twarz o jasnym odcieniu skóry, nos wydatny i przypominający solidny dziób, zielone oczy. Właśnie je otworzył i przyglądał się dziewczynie z wyraźnym i rosnącym niezadowoleniem. Usiłował usiąść, lecz nie udało mu się i opadł z powrotem na piasek z grymasem bólu. Jego słabość była tak widoczna, jak ślady uderzeń na twarzy. Ponownie chciał się unieść i odsunąć od niej. Dostrzegła wtedy, że jego lewa ręka zwisa bezwładnie, wykręcona nienaturalnie. Musiał ją złamać podczas katastrofy. Podeszła bliżej, chcąc go zbadać. - Nie! Ty... jesteś kobietą! - w jego głosie brzmiało obrzydzenie, które obudziło w niej gniew. - Jak chcesz... - rzuciła i odwróciła się. Ruszyła wąską plażą u stóp skalistej ściany, pod którą morze narzuciło girlandy wodorostów. Nie miała pojęcia, gdzie się znajdują. Burza zagnała ich tak daleko na południe, że dawno znaleźli się już poza granicami świata, po którym zwykli żeglować. To tutaj było nieznanym, a przed nieznanym należało się mieć na baczności. Coś błysnęło w stercie wodorostów przyciągając jej spojrzenie. Skoczyła, by złapać to coś, nim zniknie w głębinach razem z odpływającą falą i po chwili trzymała w dłoni nóż, czy też raczej coś podobnego do krótkiego miecza wbitego w kawał drewna. Wyciągnęła ostrze z niejakim trudem i stwierdziła, że trzyma dziesięć cali dobrego żelaza nie tkniętego jeszcze przez rdzę. Była to wspaniała i rzadka zdobycz w ich warunkach - bardzo szczęśliwy traf. Zacisnęła usta i podeszła do rannego, który zdrową ręką zasłonił twarz, jakby chciał się ogrodzić od całego świata. Obok przysiadł ptak, pokrzykując z cicha. - Słuchaj - odezwała się chłodno; nie potrafiła porzucić bezbronnego człowieka. - Możesz sobie myśleć o mnie co chcesz. Ja też nie pałam do ciebie gorącą przyjaźnią, lecz morze wyrzuciło nas oboje na ten brzeg i chyba jeszcze nie nadeszła godzina udania się w kierunku Ostatniej Bramy. Przyjmiesz wobec tego taką pomoc, jaką mogę ci okazać, chociaż nie będzie to wiele. Nie odsłonił twarzy, ale tym razem nie starał się odsunąć, gdy uklękła obok i wzięła się za rozcinanie rękawa. Nie robiła tego zbyt delikatnie - dłuższe manipulacje mogły tylko spotęgować jego cierpienie. Nie odezwał się też, gdy składała połamaną kość (Najwyższa Moc sprawiła, że złamanie nie było skomplikowane), przewiązywała przedramię paskami skóry wyciętymi z jego tuniki i przymocowywała zaimprowizowane łupki. - Czy to groźne złamanie? - spytał, spojrzawszy na nią dopiero wtedy, gdy skończyła. - Skóra nie jest uszkodzona, ale jak zdołasz się wspiąć na to urwisko, mając tylko jedną sprawną rękę? - Nieważne... - Właśnie, że ważne! - wybuchnęła. Nie wiedziała jeszcze, w jaki sposób wydostaną się spod tego klifu, ale pewna była, że nie będzie tu siedzieć czekając aż morze i skały zmiłują się nad nimi. Zacisnęła palce na sztylecie i ponownie przybliżyła się do skalnej ściany, tym razem badając możliwości wyjścia. Wodą droga była zamknięta - roztrzaskałoby ich o skały, ściana zaś tylko z pozoru wydawała się niedostępna - była popękana i zwietrzała. Mogła więc dać oparcie dla rąk i nóg. Obeszła niewielką plażę, badając wzrokiem układ szczelin. Tak jak i inni z Sulcarkeep, nie wiedziała, co to lęk wysokości. Sokolnicy zaś chyba zawsze byli górskim ludem; szkoda, że nie mieli skrzydeł... Skrzydła! Szybko wróciła do leżącego. - Twój ptak - wskazała na czerwonookiego sokoła siedzącego na ramieniu mężczyzny. - Jakimi mocami on włada? - Mocami? - pierwszy raz okazał jakąś emocje, w tym przypadku było to zdumienie. - One władają jakimiś mocami. Wszyscy to wiedzą - wyjaśniła niecierpliwie. - Czyż nie są waszymi oczami'i uszami? Co jeszcze potrafią poza walką i przeprowadzaniem zwiadu? - O co ci chodzi? - Tam są skalne iglice - wskazała na szczyt urwiska. - Twój ptak był tam już zresztą, widziałam jak złapał i zjadł jedną z mew, tam właśnie przysiadłszy. - Skalne iglice... i co... - Właśnie - znów przysiadła na piętach - rzadko lina jest mocniejsza od splecionych wodorostów. Takich właśnie, jakie tu leżą. Potrafisz wspinać się przy pomocy liny? Popatrzył na nią, jakby właśnie utraciła w jego oczach tę resztę rozumu, jaką Sokolnik był skłonny przypisać kobietom. Potem spojrzał ponownie na skalną ścianę, a oczy zwęziły mu się w dwie szparki: - Nie musiałabym o to prosić nikogo z Sulcarkeep - dodała złośliwie - Tego wyczynu dokonałoby nawet dziecko. - W jaki sposób myślisz umieścić tam linę? - przerwał ze złością, lecz nie wybuchnął gniewem, jak podświadomie tego oczekiwała. - Jeśli twój ptak zdoła unieść cienką linkę, owinąć ją wokół jednej z iglic i spuścić tutaj, wówczas przeciągniemy tam grubszą linę, która utrzyma nasz ciężar. Dowiążemy na niej pętle, które posłużą za coś w rodzaju drabinki. Wspięłabym się tam i bez liny, ale musimy wchodzić razem. Ty, z jedną tylko ręką, nie dasz sobie inaczej rady. Poza tym, tak będzie najszybciej. Przypuszczała, że odmówi, ale odwrócił się do sokola i syknął jękliwie. - Możemy spróbować - odezwał się po chwili. Tangree cięła łodygi, on natomiast jedną ręką przytrzymywał je i pomagał skręcać linę. Wreszcie, gdy cienka rzutka była gotowa, przymocowała do niej grubą linę, a drugi koniec ujęła w dłonie. Sokolnik wydal znów jękliwy okrzyk, ptak chwycił rzutkę w połowie długości i poszybował w górę. Dziewczyna rozwijała szybko linkę, miała nadzieję, że dobrze oceniła potrzebną długość. Sokół zniżył lot, znikając za jedną z iglic i nagle napięta dotąd linka zwisła luźno w jej dłoniach. Starając się robić to wolno i równomiernie, zaczęła ciągnąć, by przerzucić wokół iglicy linę zdolną utrzymać ich ciężar. Wreszcie drugi koniec dotarł do niej. Związała go z pozostałą . na dole resztą i odetchnęła z ulgą. Tylko powoli - przykazała sobie w duchu, gdy rozpoczynali wspinaczkę. Sokolnik zrzucił buty, zawiesił je sobie na szyi, po czym wcale żwawo zaczął się wspinać, pomagając sobie zdrową ręką. Trzymała się blisko niego - na odległość ramienia, spoglądając to na niego to na skałę. Nieoczekiwaną pomocą okazała się niewidoczna z dołu półka skalna. Przycupnęli na niej ciężko dysząc. Mieli za sobą jakieś dwie trzecie drogi, ale z twarzy mężczyzny pot lal się strumieniami. - Skończmy jak najszybciej - mruknął przerywając ciszę i zaczął wstawać. - Zaczekaj - wejdę na szczyt sama, a potem spróbuję cię wciągnąć. Dobrze trzymaj się liny. Zanim zdołał coś odpowiedzieć, była już w drodze. Gdy jednak wciągnęła się resztą sił na szczyt urwiska, długą chwilę leżała nieruchomo, ciężko dysząc. Zdawało się jej, że nie zrobi już ani ruchu, że siły uciekały z niej jak krew z otwartej rany. Przemogła w końcu słabość i podpełzła do iglicy, wokół której zaciśnięta była pętla liny z wodorostów. - Chodź! - krzyknęła, łapiąc ją oburącz. Ruchem wyćwiczonym przy wybieraniu lin okrętowych zaczęła ciągnąć wolno, po kawałku, czując jak protestują przemęczone mięśnie i jak drga lina, po której wspinał się Sokolnik. Wpierw pojawiła się jego dłoń, po omacku badająca krawędź zbocza. Raz jeszcze zebrała swoje siły, choć nie wierzyła, że może się udać. Upadła na plecy, liny jednak nie puściła. Mąciło się jej w głowie, ciemne fale napływały przed oczy... Dopiero po chwili dotarło do niej, że w jej pokaleczonych dłoniach lina zwisała luźno... Czyżby spadł? Przetarła oczy i rozejrzała się. Sokolnik leżał zwrócony głową ku niej, choć jego nogi wciąż wystawały poza krawędź urwiska. Chciała go odciągnąć w bezpieczne miejsce, tak jak przedtem na plaży, ale teraz nie miała siły, by wykonać najmniejszy nawet ruch. Sokół zniżył lot i siadł obok głowy swego pana, wydając trzykrotnie ochrypły okrzyk. Sokolnik drgnął, po czym zaczął pełznąć oddalając się od niebezpiecznej krawędzi. Tangree wstała z trudem opierając się o skałę. Miała wrażenie, że grunt pod jej stopami faluje jak pokład okrętu na pełnym morzu. Mężczyzna oparł się zdrową ręką o skałę i uniósł głowę, rozglądając się dokoła. Wyglądało na to. że mimo słabości usiłuje wstać. Właśnie wtedy jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a. wzrok padł na coś, co znajdowało się za plecami dziewczyny. Odwróciła się gwałtownie i znieruchomiała... Te skalne wieże i iglice nie były dziełem natury. To ludzkie ręce ułożyły kamienie, wykuły sklepienie i ciemne, nadgryzione zębem czasu ściany, które zdawały się nie mieć najmniejszej szczeliny. Dopiero wysoko, tuż pod szczytem budowli prześwitywały otwory. Długie i wąskie, wyrąbane jakby olbrzymim toporem. Wstrząsnął nią dreszcz. W świecie, który znała, istniało wiele takich ruin. Większość nie cieszyła się dobrą sławą, była złym miejscem na nocleg czy odpoczynek. W tym świecie niezliczone plemiona sięgały szczytu potęgi, by potem obrócić się w pył. Nie wszystkie należały do rodzaju ludzkiego, ale prawie wszystkie były obeznane z magią. Mieszkańcy Sulcarkeep znali wiele podobnych zakątków i omijali je starannie, chyba że chronił ich talizman wykonany przez jedną ze Strażniczek Estcarpu. - SALZARAT! - zaskoczenie zniknęło z twarzy Sokolnika, gdy przerwał jej rozmyślania. Co ten okrzyk oznaczał? Przerażenie, strach? Nie miała jednak wątpliwości, że on zna to miejsce. Wstał, z trudem opierając się o skalne bloki. - Salzaret... - powtórzył głosem przypominającym ostrzegawczy syk węża lub atakującego sokoła. Dziewczyna ponownie przyjrzała się ruinom, które bez wątpienia były czymś znajomym dla jej towarzysza. Możliwe, że było to tylko złudzenie wywołane cieniami i odbiciami światła, ale ściana sprawiająca przed chwilą jeszcze wrażenie monolitu, teraz przedstawiała się zupełnie inaczej. Wyraźnie ujrzała... Nie ścianę, ale łeb olbrzymiego sokoła z oczami dokładnie zaznaczonymi za pomocą ukośnych otworów wyżłobionych nad zakrzywionym dziobem. A w dziobie... Sokół trzymał w nim zdeformowany przez czas i pogodę przedmiot, nie na tyle jednak zmieniony, by nie dało się dostrzec ogólnych zarysów sylwetki człowieka. Im dłużej się wpatrywała, tym wyraźniej widziała, jak ów dziób wyciąga się w jej stronę gotów porzucić dawny tup, a pochwycić ją... - Nie! - krzyknęła, zamykając oczy. To były tylko kamienie; ułożone z wielkim artyzmem, lecz jedynie stare kamienie. Gdy uniosła po chwili powieki, widziała znów tylko gładką kamienną ścianę. W czasie, kiedy usiłowała zwalczyć dziwne złudzenie, Sokolnik dowlókł się do drugiej grupy iglic. Ptak siedział przez cały czas na jego ramieniu, lecz jego ciężar zupełnie Sokolnikowi nie przeszkadzał. Miał oszołomiony wyraz twarzy, jakby ktoś rzucił na niego czar. Jęknął, cały czas wpatrzony w jakiś punkt na szczycie budowli. To tylko kamienie - powtarzała sobie w duchu. Nie ma co przebywać tu zbyt długo. Na tym lądzie mogli znaleźć schronienie i żywność i wszystko potrzebne do życia. Ruszyła w ślad za nim, trzymając przezornie w dłoni błyszczącą broń. Mężczyzna, potykając się, szedł przed siebie. W końcu znalazł się w cieniu łupu trzymanego przez kamiennego ptaka. Wtedy wyprostował się jak żołnierz przed dowódcą albo jak... kapłan rozpoczynający obrządek. Powtarzał jakieś niezrozumiałe słowa, może jakieś nie znaczące nic dla niej dźwięki (w jego mowie przebrzmiewały tony, jakich używał w rozmowach z sokołem), budząc głuche echo wśród ruin. Zadrżała - miała dziwne przeczucie, że jest tu obecny ktoś lub coś, co może odpowiedzieć na te inwokacje. W górze rozległ się krzyk sokoła. Ptak, dotąd siedzący spokojnie na ramieniu swego pana, poderwał się do lotu krzycząc donośnie. Głosy człowieka i ptaka zlały się w jedno i nie była w stanie ich już rozróżnić. Nagle obaj zamilkli, a Sokolnik ruszył przed siebie pewnym krokiem, nie szukając już podpory, jakby nabrał nowych sił. Przeszedł pod kamiennym dziobem i - zniknął! Przygryzła wargi - tam nie było drzwi... Aż tak nie mógł zawodzić nawet jej zmęczony wzrok. Chciała uciekać, lecz gdy rozejrzała się, spostrzegła, że ruiny tworzą tunel kończący się właśnie w miejscu, w którym stała. Był on jedyną drogą na zewnątrz. I na tej drodze czaiło się zło. Wyczuła wyraźnie jego zbliżanie się - podobne ślimakowi pełznącemu po skórze i zostawiającemu śliski ślad. Zacisnęła stanowczo usta. Była przecież z Sulcarkeep i na pewno nie zawróci, skoro droga ta jest jedyną, jaką ma do wyboru. Ruszyła, uważnie lustrując otoczenie i siląc się na pewny krok. Najpierw padł na nią cień kamiennego dzioba, polem zrobiło się jej nagle zimno, chociaż nie wyszła z nasłonecznionej przestrzeni. Zobaczyła drzwi - dzięki jakiejś sztuczce budowniczych, cień maskował je tak skutecznie, że widoczne były dopiero wtedy, gdy można je było jednocześnie dotknąć. Westchnęła, jakby coś w niej samej buntowało się przeciw jej zachowaniu i zanurzyła się w mroczny tunel. Z przeciwległej strony ujrzała szarą poświatę; zaś pomiędzy światłem a nią coś się poruszało - Sokolnik. Przyspieszyła kroku, tak że na obszerny, otoczony murem dziedziniec wyszła tuż za nim. To, co zobaczyła, sprawiło, że zamarła w pół kroku. Ludzie! I konie! Dopiero po chwili zwróciła uwagę na ubytki i uszkodzenia: tu bezgłowa postać tam zamazany wierzchowiec. Rzeźby były bardzo realistyczne, na dodatek pomalowane naturalnymi kolorami. Farba musiała wsiąknąć w materiał rzeźb, niemniej zdążyła już wyblaknąć. Nieruchome postacie stały w zwartym szyku zwrócone w jednym kierunku - mężczyźni trzymali w rękach cugle, pod pachami ściskali hełmy, na łękach siodeł usiadły sokoły. Przypominali regiment zbrojnych czekających na rozkazy. Sokolnik ominął ich, nie dostrzegając czy tylko nie zwracając na nich uwagi. Poruszał się pewnie, jakby wiedział co może znaleźć dalej. Te ruiny musiały być częścią historii jego plemienia - Sulcarkeep nie miał z nimi nic wspólnego, lecz nie mogła przecież zostać w tyle... Przechodząc obok milczącego szeregu przyglądała się uważnie twarzom. Sokolnicy bez hełmów stanowili tak niecodzienny widok, iż zwrócenie uwagi na te oblicza było naturalnym odruchem. Zauważyła, że choć wszyscy należeli wyraźnie do tej samej rasy, rysy każdego były inne - posągi odwzorowywały konkretnych żywych ludzi. Kiedy stanęła w drzwiach po przeciwnej stronie dziedzińca, znów usłyszała połączone w jeden głosy człowieka i ptaka. Nic im się dotąd nie stało, choć tutaj czuła wyraźniej zalegające wokół zło. Wewnątrz panował mglisty półmrok. Znalazła się w wielkiej sali, której ściany ginęły gdzieś w ciemności. Nie była ona pusta - zapełniały ją równie nieruchome jak te na dziedzińcu postacie, niektóre z nich przedstawione w odzieniu przypominającym długie suknie... Kobiety! Kobiety w zamku Sokolników? Podeszła jak najbliżej, by sprawdzić! Słońce, deszcz i wiatr uszkodziły posagi na dziedzińcu, nie ruszyły jednak tych pod dachem. Wprawdzie na ramionach figur leżała gruba warstwa kurzu, lecz poza tym znajdowały się w idealnym stanie. Były naturalnej wielkości, na zastygłych twarzach malował się wyraz dziwnej egzaltacji. Niecierpliwego oczekiwania? I te spoglądające przed siebie oczy... Czy na ich tle nie tliły się iskierki życia, czy nawet świadomości? Odpędziła natrętne myśli podszepnięte przez jej wyobraźnię. Te postacie nie były przecież żywe! Są doskonałe, ale to tylko rzeźby... Chociaż... ich twarze... Przyjrzała się kolejno kobietom: twarz każdej miała ten sam, trudny do sprecyzowania, lecz niezbyt miły z pewnością, wyraz triumfu... czy też głodu, który ma zostać właśnie zaspokojony. Twarze mężczyzn były puste - pozbawione nawet pozorów życia. Sokolnik dotarł tymczasem do przeciwległej ściany i stał w milczeniu zwrócony w kierunku podwyższenia, na którym znajdowały się cztery posągi. Nie stały w pozycjach tak uroczystych, przypominały raczej osoby zastygłe w jakiejś gwałtownej scenie. Wyglądało, że była to scena walki na śmierć i życie, jak stwierdziła zbliżywszy się. Każdym krokiem wzbijała tumany kurzu, zaścielające dotąd podłogę. Mężczyzna siedział, a raczej na wpół leżał na podobnym do tronu fotelu z opadniętą na piersi głową i dłońmi zaciśniętymi na rękojeści wbitego w jego serce sztyletu. Drugi, młodszy, pochylony do przodu, mierzył mieczem w postać kobiety skulonej ze strachu. Na jej twarzy malowało się tyle wściekłości i nienawiści, że Tangree zadrżała. Na twarzy drugiej kobiety, stojącej nieco z boku, nie było strachu. Miała na sobie skromniejszą niż pierwsza suknię, rozpuszczone włosy okrywały ją niemal całą, jak pancerz i zdawały się świecić w półmroku. Nie miała żadnej biżuterii, która by odbijała światło, lecz coś rozświetlało jej postać... Oczy - ciemnoczerwone, nieludzkie, mądre i okrutne, triumfujące - żyły! Dziewczyna zdała sobie sprawę, że nie może wyzwolić się od tego spojrzenia i odwrócić wzrok. Poczuła, że coś atakuje jej umysł, sącząc się powoli i tworząc niewidzialną więź między nią a niezwykłym posągiem. To nie był jednak kamienny posag! Aż pochyliła się pod naporem nieznanej siły. która uderzyła w nią pragnąc owładnąć jej myślami. - Ty diablico - Sokolnik splunął na pierś postaci. Tangree podświadomie oczekiwała, że tamta zwróci głowę ku mężczyźnie, którego twarz wykrzywiała wściekłość, lecz postać nie poruszyła się. Natomiast okrzyk osłabił na chwilę .siłę czaru, pozwalając Tangree oderwać wzrok od nieludzkich oczu. Sokolnik odwrócił się, zacisnął zdrowa rękę na trzymanym przez posąg młodzieńca mieczu i szarpnął w bezsilnej złości. Wszystko wokół dziwnie zafalowało, jakby wielka sala była tylko malunkiem na chorągwi kołyszącej się na wietrze. - Zabij! - aż zachwiała się, z taka siła zabrzmiał w jej głosie ten rozkaz. - Zabij tego nikczemnika, który ośmiela się grozić jej. Jonkarze. Tej Która Otwiera Bramy Między Światami. Władczyni Cieni! Rozpalił się w niej dziki gniew: szła przez krwawy blask, wiedząc jedynie, co ma zrobić z tym mężczyzną, który ośmielił się rzucić wyzwanie samej Jonkarze. Była ramieniem Jonkary narzędziem poruszanym jej mocą. Gdzieś głęboko w jej umyśle coś drgnęło, ożyła jakaś jego część, której obca wola nie zdołała zmusić do posłuszeństwa. Jestem bronią, która musi być posłuszna. Jestem... Jestem Tangree! - zawołała la druga cześć. Ten spór mnie nie obchodzi. Jestem z Sulcarkeep, z ludu morza, Z innej krwi! Zamrugała oczami. Szaleńcze falowanie ustało, widziała otoczenie takim, jakim było, a nie zza krwawej mgły. Sokolnik nadal próbował wyrwać posągowi miecz. - Teraz! - ponownie uderzyła w nią obca silą. Zabij! Krew. daj mi jego krew, żebym znowu mogła żyć! Obie jesteśmy kobietami, a kiedy jego krew popłynie, ofiaruję ci coś więcej. Otworzy się moja brama... Zabij! Uderz go z tyłu pod łopatkę albo lepiej poderżnij mu gardło. To tylko mężczyzna! Nasz wspólny wróg! Zabij go! Zachwiała się, jakby nagle znalazła się w wartkim strumieniu - bez udziału woli uniosła się jej ręka trzymająca broń. Teraz będzie mogła zrobić to z łatwością. Popłynie krew i Jonkara zostanie uwolniona z więzów, które nałożyła na nią ta banda głupców. - Uderz! Zobaczyła, jak jej ręka porusza się całkiem samodzielnie, lecz ta ostatnia, niezależna część jej myśli po raz ostatni spróbowała stawić opór obcej woli. - Ja jestem Tangree! My, z Sulcarkeep. nie zginamy karku przed cudzymi rozkazami! - musiała powiedzieć to głośno, gdyż Sokolnik odwrócił się błyskawicznie. Ptak na jego ramieniu rozłożył skrzydła krzycząc donośnie. Nie miała pewności, ale wyglądało na to. że jego łapy okręca czerwona linka, przytwierdzająca je do ramienia mężczyzny... - Ty dziwko! - krzyknął Sokolnik unosząc rękę. jakby chciał ją uderzyć. Z tyłu wytrysnęła czerwona smuga i okręciła się wokół przegubu jego ręki i choć szamotał się wściekłe, trzymała mocno uścisk. - Uderzaj, szybko! - obca wola znów zaatakowała. - Ja nie zabiję! - Tangree rozchyliła po kolei palce, a stal z brzękiem uderzyła spadając o kamienną posadzkę. - Głupia! - nieznana moc natychmiast zrewanżowała się wywołując potężny ból głowy. Krzyknęła tracąc równowagę. Jej wyciągnięta dłoń zawadziła o miecz, którego Sokolnik nie zdołał wyrwać. Pod jej dotykiem broń poruszyła się i niezwykle lekko dała wyjąć. - Zabij! Nie panowała nad swym ciałem - ręce zacisnęły się wokół rękojeści, unosząc żelazo nad głowę. Stojący przed nią mężczyzna nie poruszył się nawet, by spróbować uniknąć ciosu. W jego oczach pojawiła się nienawiść - nie strach - równie gorąca jak ta, którą i ona czuła w głębi. Wiedziała, że musi walczyć, tak jak walczy się ze wzburzonym morzem. Była Tangree z Sulcarkeep, a nie narzędziem powolnym złemu duchowi, który już dawno powinien odejść w Wieczny Mrok. - Zabij!!! Z największym wysiłkiem zmusiła swe ciało do ruchu, czerpiąc energię z tej cząstki siebie, która pozostała poza zasięgiem obcej mocy i miecz opadł. Kamień uderzył o kamień. Lecz jak było naprawdę? Powietrze zafalowało, życie na ułamek sekundy pokonało śmierć. Kamienny miecz zazgrzytał o posąg Jonkary. - Głupia! - usłyszała gasnący krzyk. Nie trzymała już w dłoniach rękojeści broni. Przez palce sypał się pył, a w czerwonych oczach zamierało i światło i życie... W miejscu, w które uderzyła, pojawiło się pęknięcie... po sekundzie drugie i trzecie... Kamienna postać pękła, a szczątki spadły na podłogę. Lecz to, co było Jonkarą, nie odeszło samotnie - pozostałe posągi też zaczęły rozpadać się, zamieniając w duszący pyl. Tangree krztusiła się, jej oczy wypełniły się łzami... Zło zniknęło. Wielka sala była zimna i pusta, wolna od tego, co czaiło się w niej tak długo. Czyjaś ręka złapała ją za ramię, odciągając w bok. - Uciekaj! - rozległ się ludzki głos. - Uciekaj stąd! Salzaret ginie! Przecierając piekące oczy pozwoliła prowadzić się Sokolnikowi. Zewsząd dochodziły odgłosy padających kamieni, aż narosły do ogłuszającego łoskotu. Biegli klucząc, aż wreszcie znaleźli się pod gołym niebem kaszląc, ze łzami płynącymi z zaczerwienionych oczu i twarzami pokrytymi szarym, kamiennym pyłem. Powiał wiatr niosąc ze sobą czysty zapach morza. Osunęła się na suchą trawę, przez którą przebijały pierwsze nowe zielone źdźbła. Tuż obok, dotykając jej ramienia swoim, przysiadł Sokolnik. Jego ptak szybował gdzieś w przestworzach. Znajdowali się na niewielkim pagórku, choć nie pamiętała, by się na niego wspinali. Między nimi a skrajem urwiska, w dole leżała tylko zwykła sterta kamieni tak porozbijanych, że nikt nie odróżniłby kawałków obrobionych ręką człowieka od dziewiczej skały. Siedzący obok mężczyzna zwrócił się ku niej, przyglądając się z wyrazem ogromnego zdumienia. - Wszystko znikło. Klątwa straciła moc, wreszcie została pokonana... ale... przecież ty jesteś kobietą, a Jonkarą zawsze potrafiła narzucić każdej z was swą wolę! Na tym polegała jej siła i to stało się przyczyną jej klęski. Trzymała w garści każdą z nich. Wiedząc o tym przedsięwzięliśmy wszelkie środki ostrożności. Nigdy nie mogliśmy ufać tym, które w każdej chwili mogły znów otworzyć jej straszliwą Bramę. A właściwie to dlaczego mnie nie zabiłaś? Moja krew uwolniłaby ją, a ona obdarzyłaby cię częścią swej mocy. Zawsze tak robiła i musiała ci to obiecywać. - Ona nie mogła mnie wykorzystać! Nikt nie może mi rozkazywać. Jestem z Sulcarkeep, a nie z waszego rodu. To dlatego... przez nią, nienawidzicie i boicie się kobiet? - Rządziła nami za ich pośrednictwem, jej klątwa trzymała nas w niewoli, aż do śmierci Langwarda, który jak widziałaś, zginął z rąk własnej żony i wtedy w jakiś sposób zdołał wyzwolić część z nas. Przedtem długo szukał sposobu, by uwięzić Jonkarę i częściowo mu się to udało. Ci, którzy mogli uciec, stworzyli warunki uniemożliwiające jakiejkolwiek kobiecie ponowne zapanowanie nad nami. - Otarł rękawem twarz i ciągnął dalej: - To bardzo stary ląd i teraz już zapewne nikt tu nie mieszka. Musimy jednak tu pozostać, chyba że przybędą po ciebie twoi rodacy. Tak więc, inna bo inna, lecz jakaś klątwa ciąży nad nami nadal. - Z mego klanu nikt nie pozostał przy życiu - wzruszyła ramionami. - Pływałam na "Kastylijskim Dziku", ale z jego załogą nie łączyło mnie żadne pokrewieństwo. Nikt nie będzie mnie szukał ani tutaj, ani gdzie indziej. Jeśli ciąży nad nami jakaś klątwa, to musimy z nią żyć. A dopóki żyjemy, mamy przed sobą przyszłość. Dobrą czy złą, tego nie wiemy, ale musimy spotkać się z nią i zachować odważnie. W górze rozległ się przenikliwy krzyk. W smudze słonecznego blasku przebijającego się przez chmury krążył sokół. Wstała, przyglądając mu się z rękami na biodrach. - Ten kraj jest twoim, tak jak morze jest moim domem. Co zamierzasz teraz zrobić Sokolniku? - Mam na imię Rivery- również wstał - a twoje słowa są słuszne, pora, aby klątwy odeszły w niebyt, zostawiając dla nas przyszłość i pełny blask słonecznego dnia. Ramię w ramię zeszli z pagórka. Nad nimi kołował wznosząc się i opadając sokół. Dziedzictwo Moczarów Sorn Przy zachodnim murze Klavenport, na brzegu Morza Jesiennych Mgieł... Ale nie chcecie opowieści barda, rodacy? Doskonale, l lak nie mam harfy, aby sobie akompaniować, a to nie jest opowieść dla Lordów w ich zamkach. Choć jej początek rzeczywiście sięga Klawenport. Rozpoczyna się ona od człowieka o nazwisku Higbold. Było to po Najeździe, w czasach, gdy nic dotąd nie znaczący mężowie o bystrych umysłach mogli łatwo wybić się w świecie, jeśli sprzyjało im szczęście. Przekładając z języka bardów oznacza to, że wiedziełi oni, kiedy użyć noża, fałszywej przysięgi i położyć ręce na czymś, co nie było ich prawdziwą własnością. Higbold miał na zawołanie bandę ślepo posłusznych zabijaków i w końcu nikt, poza dobrze zbrojnym i rozglądającym się na boki mężem, nie odważył się wypowiadać o jego pochodzeniu. Zamieszkał w Strażnicy Bramy Klavenport, gdzie objął komendę i poślubił damę półkrwi, były wówczas takie, które za dach nad głową, miskę na stole i łyk miodu poszłyby z każdym po stracie zabitych lub zaginionych bliskich. Jego wybranka niczym nie wyróżniała się spośród innych tego właśnie rodzaju, poza tym że zachowała pewne wspomnienia z ciężkich czasów przedmałżeńskich i być może dlatego nawet wbrew Higboldowi, nigdy nie odmawiała wsparcia chodzącym od drzwi do drzwi i proszącym. Między takimi właśnie zjawił się Caleb. Nie miał oka, zaś poruszał się tak drobnym krokiem, że gdy przez zapomnienie chciał dać normalny, kończyło się to upadkiem. Jego wieku nikt nie podjąłby się określić, gdyż twarde życie nakłada na człowieka lata szybciej. niż robi to czas. Możliwe, że Lady Isabel znała go z dawnych czasów. Jeśli tak, żadne z nich o tym nie wspominało. Przystał do służby, zajmując się małym, otoczonym murem ogrodem. Mówiono, że jest jednym z tych, którzy posiadają ów szczególny dar, który sprawia, że pod ich okiem zioła wyrastają dorodne i wonne, a kwiaty piękne i barwne. Higbold nie interesował się ogrodem, chyba że miał z kimś do omówienia sprawy, o których nie chciał mówić w zamknięciu, gdyż, jak twierdził, ściany mają uszy. Ambicje jego nie kończyły się bowiem na tym, co już osiągnął. Dążenia takich jak on nigdy nie znają swych granic. Tylko do pewnego momentu można je zaspokajać przystawiając komuś nóż do gardła, czy nie powstrzymując pięści, potem trzeba nauczyć się wpływać na umysły ludzi, nie zaś ich ciała. Higbold był pojętnym uczniem. Tego, o czym mówiono w ogrodzie w pewną wiosenną noc, nie wiedział nikt. ale był przy niej świadek, o czym [o Higbold dowiedział się o wiele dlań za późno. Służba zawsze plotkuje o panach, stąd też poszła wiadomość, jakoby Caleb rozmawiał na osobności z Lady Isabel. Potem spakował swe skromne manatki i poszedł sobie. Nie tylko z wartowni, ale w ogóle z Klavenport, kierując się drogą na zachód. Port był w tym czasie odbudowywany i naprawiany, zaś z lądu powoli znikały ruiny po najeźdźcach. Caleb nie trzymał się długo drogi. Był dość bystry, by wiedzieć, że drogi nie tylko ułatwiają podróż ale przyspieszają także pościg. Droga na przełaj była ciężka, szczególnie dla jego pokręconego ciała, ale w końcu dotarł do obrzeży Moczarów Sorn. Ach. widzę, że potrząsacie głowami i krzywicie twarze! I słusznie, macie rację. Wszyscy wiemy, że są w High Hallack tereny należące do Najstarszych, gdzie nie wchodzi nikt z odrobiną oleju w głowie. Lecz Caleb odkrył, że inni zrobili to przed nim. Byli to pastuchowie zaganiający zdziczałe podczas wojny bydło ze wzgórza na targ. Coś niedawno przeraziło zwierzęta wywołując popłoch i pognało je prosto w Moczary Sorn i aby choć część z nich uratować, przerażeni utratą owoców ciężkiej pracy pastuchowie, rzucili się na poszukiwania. W tym też czasie znaleźli, wypłaszając z kryjówki, coś jeszcze, czego nie powinienem ważyć się opisywać. Sami wiecie, że są na moczarach miejsca otaczane najskrytszą tajemnicą. Dość powiedzieć, że była w takim pustkowiu kobieta wystarczająco ładna, aby wzbudzić pożądanie mężczyzn, od paru tygodni pozbawionych widoku spódnicy. Zaskoczywszy ją znienacka, użyli sobie, ile dusza zapragnie. Caleb nie był bezbronny pomimo swego kalectwa. Opuszczając Klavenport miał swą ulubioną broń - kuszę, którą władał wcale nieźle. Zastawszy gwałcicieli w trakcie czynu, ponownie potwierdził dobrą opinię, jaką cieszył się jako łucznik. Dwukrotnie strzelił i mężczyźni zawyli jak zwierzęta - lub i gorzej, jeśli wziąć pod uwagę, co zrobili - nawet zwierzęta nie traktują tak swoich samic. Wrzeszcząc rozkazy, jakby prowadził ze sobą zbrojnych, Caleb ruszył naprzód, napastnicy zaś, przejęci trwogą, uciekli. Mógł więc w spokoju zejść i spojrzeć na tę, którą porzucili. Nikt nie wie. co zastał i co się tam działo, gdyż z nikim o tym nie rozmawiał. Jednak gdy potem poszedł dalej, jego twarz była trupioblada, a spracowane dłonie drżały mu jak w febrze. Podążył nie w głąb moczarów, lecz jak ktoś, kto ma określony cel, wzdłuż brzegów. Dwie noce tam obozował. Kim byli ci, z którymi się spotkał, po co przyszli i o czym rozmawiali - kto to może wiedzieć? Rankiem trzeciego dnia ruszył z powrotem ku szlakowi. Dziwne to było, lecz w miarę jak szedł, jego krok wyrównywał się i wydłużał, a pokręcone ciało prostowało się. O zmierzchu, czwartego dnia szedł prawie jak każdy zmęczony podróżny. Wtedy też doszedł do wypalonych szczątków Gospody na Rozdrożu. Niegdyś był to nieźle prosperujący zajazd, w którym wiele srebra potoczyło się po stołach w ręce gospodarza i jego rodziny. Zbudowany u zbiegu dwóch traktów wiodących do Klavenport - jednego z Północy, drugiego z Zachodu - stracił swą świetność przed bitwą pod Fallons Cut. Przez pięć zim jego zwęglone szczątki stały na podobieństwo pomnika okrucieństwa wojny, nie oferując niczego poza ponurym widokiem. Teraz spoglądał na nie Caleb. Wierzcie lub nie, ale nagle nie było już spalonych zgliszcz lecz. cała gospoda. Bez śladu zaskoczenia wszedł do środka, stając się jej właścicielem, gdyż takim właśnie mianem powitali go kręcący się po podwórzu ludzie. Coraz więcej podróżnych jeździło obydwoma szlakami, ponieważ handel zaczął ożywać po zniszczeniach i zawierusze wojennej, a więc niewiele czasu minęło, nim wieść o odbudowanej gospodzie dotarła do Klavenport. Ci. którzy w nią nie uwierzyli, siedli na koń i prze konali się ku swemu zdziwieniu, że to prawda. Chociaż gospoda bardzo przypominała poprzednia, to ci. którzy znali ją przed wojną, twierdzili, że są pewne różnice. Nie potrafili jednak dokładnie ich określić. Wszyscy zaś byli zgodni, że gospodarzem jest tu Caleb i to odmieniony przez dostatek, bo rzeczywiście w krótkim czasie stał się bogatym. Higbold słyszał owe wieści i. co dziwne, nawet się nie wściekł, jak to miał w zwyczaju. Pocierał tylko w zamyśleniu kciukiem dolną wargę, co było jego nawykiem, gdy ciężko nad czymś dumał, po czym przywołał do siebie dziewkę o imieniu Elfra, która przy każdej okazji pchała mu się w objęcia. Wszyscy wiedzieli, że choć z początku sypiał z małżonka, aby mieć pewność, że nie będzie żadnej przyczyny do unieważnienia związku, od długiego już czasu znajdował przyjemność gdzie indziej, ale nigdy dotąd pod swoim dachem. Teraz rozmawiał z nią na osobności, dając jej jakiś papier, po czym głośno i otwarcie wyzwał ją i wyrzucił na ulicę w jednej zaledwie spódnicy. Rozpaczająca i chlipiąca ruszyła droga na zachód. Gdy dotarła do Gospody na Rozdrożu, przypominała zwykłego, brudnego i obszarpanego żebraka, których tłumy pałętają się zawsze koło domów co możniejszych kupców. Jednakże, gdy dopuszczono ją do Caleba. dała mu ów papier z wiadomością, która mogła być pisana dłonią ich dawnej pani. Tak tedy Caleb przyjął ją, dając posadę kelnerki w barze. Widać zajęcie to odpowiadało jej naturze, bo spisywała się znakomicie. Dni mijały, lato przeszło w jesień i Lodowy Smok zaczął mrozić swym oddechem ziemię, gdy Elfra w tajemnicy uciekła wraz z kupiecką karawana do Klavenport. Słysząc o tym Caleb wzruszył ramionami. mówiąc, że każdy wybiera sobie sposób na życie. Lecz ona pozostała z karawaną jedynie tak długo, dopóki nie osiągnęli bram miasta. Stamtąd poszła prosto do komnat Higbolda. Ten słuchał jej z takim złym wyrazem twarzy, że służba wtedy unikała go jak ognia, lecz dla niej nie było to ostrzeżenie, ale wyraz zdumienia. gdyż opowieść była zaiste dziwna. Aby dowieść prawdy swych słów. wyciągnęła nad stołem rękę. Na kciuku, gdyż jedynie na nim mogła go umieścić, nosiła pierścień wykonany z zielonego kamienia, poznaczony cieniutkimi, czerwonymi żyłkami, wyglądającymi tak. jakby nasączone były krwią. Trzymając go przed oczami Higbolda wypowiedziała swe życzenie. Na stole pojawiła się kolia wykonana z takich kosztowności, że była równowartością sporego miasteczka i to w dodatku za przedwojenne ceny. Higboldowi zaparło dech, lecz jego twarz pozostała bez wyrazu, zaś oczy na wpół ukryte pod powiekami. Błyskawicznie uchwycił jej dłoń w żelaznym uścisku i stał się właścicielem owego pierścienia. Zbyt późno zrozumiała patrząc w jego twarz, że była tylko narzędziem i to takim, które już spełniło swoje zadanie, a spełniwszy je... Zniknęła! Lecz Higbold, trzymając pierścień w dłoni, uśmiechał się jedynie złośliwie. Wkrótce potem gospoda stanęła w płomieniach, nikt nie potrafił ugasić rozbuchanego ognia, który pożarł wszystko, co czary Najdawniejszych powołały do życia. Ponownie Caleb stał na zimnie, nie mając nic prócz swej żelaznej woli. Nie tracił czasu na próżne żale czy wyrzuty na własną nieostrożność, która przyczyniła się do utraty skarbu. Obrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Nie szedł długo drogą uczęszczana przez ludzi. Nader szybko skręcił z niej i ruszył na skróty. Choć sypał w niego śnieg, na drodze były zaspy, a lodowaty wicher ciął jego plecy jak ostrze noża, niezmordowanie szedł ku Moczarom Sorn. Znowu mijał czas. Ani magia, ani ludzie nie odbudowali Gospody. Zmiany zachodziły zaś w Higboldzie. Ci, którzy dawniej byli jego zagorzałymi przeciwnikami, stali się jego stronnikami, bądź też przytrafiały im się najrozmaitsze nieszczęśliwe wypadki. Jego małżonka przestała prawie wychodzić ze swej sypialni, a wieść niosła, że nęka ją jakaś tajemnicza choroba i że biedaczka najprawdopodobniej nie przeżyje roku. W High Hallack nigdy nie było króla, gdyż Najwyżsi Lordowie z dawien dawna byli sobie równi i żaden nie mógłby wspomóc sąsiada, który chciałby górować nad pozostałymi. Lecz Higbold do nich nie należał, pozostało zatem zjednoczyć się przeciwko niemu lub też uznać jego władzę. Dziwne jednak było to, że ci, którzy pierwsi winni poczynić kroki aby go zniszczyć, nader opieszale się do tego zabierali. W tym czasie zaczęła też rosnąć sława człowieka żyjącego na obrzeżu Moczarów Sorn, a zajmującego się poskramianiem zwierząt i ich sprzedażą. Kupiec szukający czegoś niezwykłego był tak zaciekawiony owymi opowieściami, że wybrał się doń z wizytą. Powrócił do Klavenport z trójką dziwnych stworzeń. Były niewielkie, a wyglądały jak prawdziwe śnieżne pantery z wysokich gór, tyle że te były doskonale wytresowane, co szybko zjednało im niespotykaną łaskawość małżonek kupców i różnych innych dam pragnących koniecznie mieć je jako żywe maskotki. Dwakroć częściej wyprawiał się kupiec ku moczarom by kupić więcej kotów - za każdym razem wracał zadowolony z dobrego interesu. W miarę rozwoju owego handlu zaświtała mu myśl, że można by wywozić zwierzęta poza Klavenport. Do tego potrzebne było mu pozwolenie. Udał się więc do Higbolda przynosząc takowe zwierzę w podarunku, jak było to w zwyczaju. Higbold nie był nigdy miłośnikiem zwierząt. Dla niego konie były narzędziami przydatnymi do określonych celów, a na pokoje w jego domu nigdy by nie wpuszczono psa. Owego kota przyjął, każąc jednak zanieść go, o komnat małżonki. Być może przypomniał sobie o jej istnieniu, być może był to kaprys chwili. Któż to może wiedzieć? Krótko potem zaczął nawiedzać go sen. Z pewnością było aż nazbyt wiele spraw w jego przeszłości mogących wywołać nie jeden, lecz wiele koszmarów. Jednakże nie śnił o przeszłości. W każdym z tych snów (a były na tyle realne, że budził się zlany potem, wołając o światło) tracił pierścień, który przyniosła mu Elfra, a który teraz był podstawą wszystkich jego planów. Nosił go w tajemnicy na rzemieniu zawieszonym na szyi, lecz sny pozbawiły go zupełnie zaufania do tej metody, toteż sypiał zaciskając na nim kurczowo dłoń. Pewnego ranka budząc się nie znalazł go na dawnym miejscu i dopiero po dokładnym przeszukaniu łóżka odkrył zgubę. Od tego czasu sypiał trzymając go pod językiem, a jego zły humor tak się wzmógł, że służba zaczęła poważnie obawiać się o swe życie. W końcu nadeszła noc, podczas której miał tak realny sen jak nigdy dotąd. Coś przyczaiło się w nogach łoża, po czym powoli poczęło zbliżać się ku niemu. Leżał zlany potem, nie mogąc ruszyć palcem w oczekiwaniu na nieuniknione. Nagle ocknął się z majaków - pierścień leżał tam, gdzie go wypluł w czasie snu, zaś obok przykucnął dziwaczny kot z oczami płonącymi tak niesamowicie, że można było przysiąc, iż jest to coś zupełnie innego, obdarzonego niespotykaną inteligencją zamkniętą w małym ciele. Zwierz obserwował go z zimnym zainteresowaniem, podczas gdy on, zamarły nagle, nie mógł wyciągnąć ręki po pierścień. Po chwili stworzenie wzięło ów zielono-czerwony kamyk w pyszczek, zeskoczyło z łoża i zniknęło. Higbold rzucił się za nim z krzykiem, lecz zwierzę było już przy drzwiach, przemykając się pomiędzy nogami strażnika, który nadbiegł słysząc głos pana. Higbold odtrącił go i rzucił się w dziką pogoń. - Kot! -jego krzyki postawiły na nogi całą warownię. - Gdzie jest kot? Działo się to godzinę przed świtem, gdy wszyscy porządni spali, a ci zaś, których zbudziły krzyki byli przez moment zupełnie zaskoczeni. Higbold wiedział doskonale, że w warowni są setki jeśli nie tysiące miejsc, gdzie tak małe zwierzę mogło się ukryć, bądź porzucić swą zdobycz. Ta myśl ścinała lodem jego mózg tak, że z początku biegał jak oszalały tam i z powrotem, krzycząc na straż, aby łapała kota. Opamiętanie przyszło wraz ze śmiertelnym przerażeniem, gdy jeden z wartowników zameldował, że widziano kota zeskakującego z murów i podążającego w kierunku otwartych pól. Dla Higbolda był to nieomal koniec świata. Jeśli sam zamek stwarzał tak wielką ilość kryjówek, to co dopiero otwarta przestrzeń? Przybity stratą powrócił do sypialni, gdzie z wściekłości tłukł pięścią mury, aż ból otrzeźwił go i przywrócił świadomości. Wraz z nią wrócił rozsądek. Na zwierzęta można polować, a on miał wcale niezłą sforę psów, choć nigdy nie tracił czasu na polowanie, którym zabawiali się wysoko urodzeni. Tym razem postanowił zapolować jak nigdy dotąd nie polowano w High Hallack. Doszedłszy do tego wniosku, zaczął wydawać rozkazy takim tonem, że wszyscy aby tego uniknąć, woleliby zniknąć pod ziemią. Polowanie rozpoczęło się tuż przed świtem, choć z niewielką ilością uczestników. Towarzyszył mu bowiem jedynie psiarczyk z pomocnikiem i najlepszymi tropicielami ze sfory, oraz jego giermek. Trop był tak świeży, że psy rzuciły się na niego jak szalone. Nie poszły jednak wzdłuż drogi, od razu skierowały się na bezdroża, co spowodowało zwolnienie szybkości jeźdźców. W końcu psy wyprzedziły ich znacznie i jedynie ich poszczekiwania świadczyły o tym, że są na tropie. Higbold panował teraz nad swym niepokojem i nie poganiał konia, lecz widać było, że gdyby mógł przypiąć sobie skrzydła, nie zastanawiałby się ani sekundy. Teren stawał się coraz cięższy i bardziej dziki. Przeforsowany koń giermka okulał i wkrótce musiał zostać w tyle. Higbold nie rzucił mu nawet spojrzenia. Wschodzące słońce oświetlało rozciągającą się przed nimi łagodną zieleń moczarów. Jeśli kot skierował się tam, to nie mogło być mowy o dalszym pościgu. Lecz gdy osiągnęli skraj bagien, trop skręcił biegnąc obrzeżem, jakby zwierzę nie ufało bezpieczeństwu, jakie zdawały się zapewniać moczary. Po pewnym czasie dotarli do niewielkiej chaty zbudowanej z głazów i kamieni spojonych gliną, jedynych materiałów tej zapomnianej ziemi, oraz gałęzi służących jako dach. Gdy zbliżyli się dostatecznie, dostrzegli psy atakujące jakąś niewidzialną przeszkodę. Wyglądało to zupełnie tak. jakby napotkały przeźroczystą ścianę, od której się odbijały. Wyły, szczekały, rzucały się do przodu, lecz nieustannie padały na ziemię. Psiarczyk zsiadł ze zgrzanego konia i ruszył ku nim. On także napotkał tę samą przeszkodę. Zachwiał się i prawie upadł. Uratowały go jedynie wyciągnięte ręce, którymi zaczął wodzić po tym, co tarasowało mu drogę. Wydawało się, że obmacuje powierzchnię niewidzialnego muru. Higbold wyskoczył z siodła i podszedł. - Co się dzieje? - przemówił po raz pierwszy od paru godzin, czyniąc to szorstko. - Tu... tu jest ściana, Panie... - wyjąkał zapytany, uskakując zawczasu zarówno od przeszkody, jak i Higbolda. Higbold ruszył naprzód, mijając wpierw jego, potem skomlące psy. Wszyscy tu najwyraźniej poszaleli. Nie było żadnej ściany, była tylko chata i to, czego szukał. Jednym pchnięciem otworzył zniszczone drzwi. Przed nim na prostym stołku siedział Caleb, opierając się o blat stołu. Na jego powierzchni przycupnął kot, poddając się z zadowoleniem pieszczotom mężczyzny: obok zwierzęcia leżał pierścień. Higbold wyciągnął dłoń w jego stronę. Obaj - człowiek i zwierzę - byli dla niego niczym. Dłoń Caleba nakryła jego rękę i nagle poczuł, że nie jest w stanie się ruszyć. - Higboldzie - odezwał się Caleb, nie bawiąc się w żadne grzeczności czy tytuły - jesteś złym człowiekiem, lecz człowiekiem mającym władzę... zbyt wielką władzę. W ciągu ostatniego roku używałeś jej nader chytrze. Korona jest prawie w twoim zasięgu, nieprawdaż? Przemawiał cicho i pewnie, jak ktoś zupełnie pozbawiony uczucia strachu, a przecież nie miał przy sobie żadnej broni. Wściekłość w Higboldzie przeważyła strach i rzeczą, której teraz pragnął nade wszystko, było uczynienie z twarzy mówiącego krwawej miazgi. Nie mógł poruszyć nawet palcem. - Jak sądzę - ciągnął dalej Caleb - byłeś całkiem zadowolony z posiadania tego drobiazgu. - Mówiąc to uniósł nieco dłoń, aby ukazać pierścień. - Mój! - wychrypiał Higbold przez ściśnięte gardło. - Nie! - Caleb potrząsnął łagodnie głową, jak ktoś mający do czynienia z dzieckiem. - Opowiem ci pewną historię: Ten pierścień jest darem przeznaczonym dla mnie. Byłem w stanie trochę ulżyć umierającej, która nie pochodziła z naszej rasy, lecz została zabita przez takich jak ty. Gdyby jej nie zaskoczyli zupełnie nie przygotowanej, obroniłaby się skutecznie, ot choćby w sposób, którego właśnie kosztujesz. Ale została wzięta podstępem, a potem wykorzystana z takim okrucieństwem, że powinno to zawstydzić wszystkich zwących się ludźmi. Dlatego, że starałem się jej pomóc, choć niewiele zaiste mogłem zdziałać, otrzymałem pierścień, którego prawo własności potwierdzili jej ziomkowie. Mógł on być używany jedynie przez określony czas. Zamierzałem go użyć, by pomóc ludziom. Jest to pomysł, który cię z pewnością śmieszy, prawda, Higboldzie? Wtedy to użyłeś imienia swej pani, aby wybłagać u mnie pomoc dla tej, o której sądziłem, że ją skrzywdziłeś i w swej ślepocie dałem się podejść. Jestem prostym człowiekiem, ale są rzeczy, które może zrobić nawet najprostszy człowiek. Mieć kogoś takiego jak ty za Najwyższego Króla byłoby złem, które nawet nie mieści mi się w głowie. Porozmawiałem więc ponownie z władającymi moczarami i za ich pomocą zastawiłem pułapkę, aby cię tu sprowadzić. I przybyłeś zupełnie tak, jak tego oczekiwałem. Teraz... Uniósł dłoń ukazując pierścień, który zaczął nagle świecić. Ponownie wzrok Higbolda wbił się weń, nie dostrzegając niczego więcej, spoza płonącego kręgu zieleni i szkarłatu dobiegł go głos. - Zabierz pierścień, którego tak bardzo pragniesz. Załóż go z powrotem na palec i idź rządź swym królestwem! Higbold nagle odkrył, że znów może ruszać ręką, czym prędzej więc, aby znów mu go nie zabrano, złapał klejnot i włożył go na palec. Nie oglądając się na Caleba obrócił się i wyszedł, zupełnie jakby tamten przestał istnieć. Psy leżały na obłoconych brzuchach liżąc łapy poranione od długiego biegu po wertepach, obok przysiadł na piętach psiarczyk, oczekując powrotu swego pana. Oba wierzchowce stały opodal z opuszczonymi głowami, ociekając potem. Higbold nie podszedł do swego wierzchowca, nie odezwał się do psiarczyka. Zwrócony twarzą na południowy zachód ruszył prosto" w bagno, jak ktoś, kto widzi przed sobą upragniony cel i nie dba o to, co się wokół dzieje. Nikt się nie ruszył, aby go zatrzymać, zaś psiarczyk obserwował to wszystko z opadniętą szczęką, dopóki oddalająca się sylwetka nie skryła się w oparach. Caleb wyszedł z chaty trzymając kota na ramieniu i on był tym, który przerwał ciszę. - Wróć do swej pani, przyjacielu, i powiedz jej, że Higbold poszedł szukać swego królestwa. Powiedz jej też, że już nigdy nie powróci Po czym ruszył śladem Hibgolda, aż i jego skryły bagienne opary. G4y psiarczyk wrócił do Klavenport, opowiedział wszystko, czego był świadkiem. Wyglądało na to, że wieści owe przywróciły żonie Higbolda siły, jakby zniknął grożący jej cień jakiejś trucizny uprzykrzającej życie. Wyszła ze swych komnat, zajmując się zarządzaniem warownią i czyniąc prezenty z dóbr Higbolda. Nadeszła pełnia lata, gdy pewnej nocy opuściła warownię w towarzystwie tylko jednej służącej, która przybyła wraz z nią z domu jej ojca i łączyły ją z rodem długotrwałe więzy lojalności. Widziano ją podążającą szlakiem ku zachodowi, a potem nikt nie mógł rzec nic pewnego, co się z nimi stało, gdyż nikt ich już nie widział. Kto wie, czy wyruszyła szukać swego pana, czy też na poszukiwanie innego? Bo Moczary Sorn nie zdradzą swych sekretów istotom o innej krwi. Ropuchy z Grimmerdale I Śnieżne zaspy stawały się coraz wyższe i szersze. Hertha zatrzymała się, by złapać oddech i w jedną z nich wbiła drzewce włóczni. W drodze używała jej jako laski. Patrzyła teraz na wbity w dziewiczy śnieg kawałek drewna, ale nie widziała go. U pasa miała długi sztylet, a w drugiej ręce chronionej rękawiczką, krótką włócznię. Pod opończą kryła niewielki tobołek z rzeczami zabranymi z Horla's Hold. Podczas tej podróży, oprócz pogody i nielitościwego dla niej losu, doskwierało jej jeszcze inne, większe i cięższe brzemię. Mocno zacisnęła wargi, podniosła podbródek i splunęła ze świszczącym wydechem. Wstyd... Dlaczego miała odczuwać wstyd? Czy Kuno oczekiwał, że będzie rozpaczała?... A może myślał, że przyczołga się do niego prosząc o "wybaczenie", a on utwierdzi czeredę pochlebców w przeświadczeniu o wyrozumiałości i łagodności. Wyszczerzyła zęby, upodabniając się do zapędzonej w róg lisicy, i z furią kopnęła zaspę. Nie miała najmniejszego powodu do wstydu; po pierwsze, w tym, co się wydarzyło, nie było cienia jej winy; po drugie, takie rzeczy zdarzają się w czasie wojny. Byłoby całkiem normalne, gdyby los zrządził inaczej, gdyby sam Kuno zachował się podobnie i zniewolił kobietę wrogów. Przypomniało jej to, że szlachetny brat wygnał ją z zamku, gdy nie pozwoliła jego służącej uwarzyć cuchnący wywar, którym zapewne mieli otruć nie tylko to, co nosiła w sobie, ale i ją samą. Gdyby tak się stało (oczywiście nieszczęśliwie), jej kochający brat załamałby ręce przed Ołtarzem Gromowładcy, jęcząc nad złym losem. I wszystko skończyłoby się dobrze i ładnie. Prawie wierzyła, że tak wyglądały jego prawdziwe zamiary. Na chwilę zamarła, uświadomiwszy sobie ostatnie wydarzenia. Kuno... Kuno był jej bratem! Przed dwoma laty nigdy by tak o nim nie pomyślała. Wątpliwe zresztą, czy i o kimkolwiek w ogóle. Wtedy wojna była daleko. Stało się to nim wyruszyła do Londendale; w czasach, gdy zdawało jej się. że zna świat taki, jaki jest, a nie taki, jak wierzyła, że jest. Była wdzięczna, że szybko przejrzała na oczy: naiwne dziewczę, jakim ongi była, nie potrafiłoby sprzeciwić się Kunowi. Nie wybrałaby tej drogi. Wściekłość przepełniała ją takim gorącem, jakby pod opończą ukrywała rozżarzone węgle. Ruszyła w dalszą drogę pewnie stawiając stopy. Ani razu nie obejrzała się ku tej kamiennej budowli, która od pięciu pokoleń była siedzibą wszystkich z. jej krwi. Słońce zachodziło i musiała się spieszyć. Od czasu do czasu zmuszona była używać drzewca włóczni do badania śniegu przed sobą. Nie miała ochoty umrzeć tu, leżąc ze złamaną nogą. Utrzymanie kierunku nie nastręczało problemów, bowiem prowadziły ją z dala widoczne znaki - Igła, Mulma i Skrzydło Wyrerny. Czuła, że Kuno oczekiwał jej powrotu, skruszonej i gotowej przyjąć jego warunki. Uśmiechnęła się mściwie... Kuno zawsze był bardzo pewien siebie, a od kiedy pobił grupę wrogów, starających się ostatkiem sił dotrzeć do wybrzeża, stał się wprost nieomylny i nie do zniesienia. Właściwie Kotliny były już wtedy wolne od nieprzyjaciół, ale on uważał, że sam ich przepędził! Zwycięstwo wymagało zjednoczenia wszystkich sił High Hallack i sojuszu z istotami z Pustkowia. Dopiero dzięki temu złamano najeźdźców i przegnano ich nad morze, skąd przybyli, a zajęło to ładnych parę lat. Zatem Kuno pobił wrogów, którzy i tak byli więcej niż w połowie pokonani, zanim jeszcze do tej potyczki doszło. Dotarła do zbocza i przyspieszyła. Wiatr odgarnął tu śnieg i odkrył starą nawierzchnię drogi. Była to jedna z pozostałości po poprzednich gospodarzach tych ziem, których żaden człowiek nie pamiętał. Zniszczone przez czas i pogodę rzeźby u podstawy Skrzydła Wyrerny były już dobrze widoczne. Nie można było rozpoznać, co przedstawiały, ale bez wątpienia wytworzył je człowiek lub inne inteligentne istoty i to dawno temu. Dotknęła ich i osobiście nie wierzyła, jak czynili to miejscowi wieśniacy, by stanowiły jakieś zagrożenie, uważała natomiast, że doskonale oznaczają drogę. Teraz schodziła w dół. Osłaniało ją to od wiatru, ale zmuszało do przekopywania się przez zaspy. Dwadzieścia dni pozostało do Zmiany Roku. Po Roku Szerszenia miał przyjść Rok Jednorożca, a to był znacznie lepszy znak. Zwolniła. Staranniej stawiała kroki, klnąc w duchu - nie pomagały ciasno zawiązane buty. Przy każdym wejściu w głębszą zaspę śnieg przedostawał się górą i topniejąc spływał po nogach do środka. Z ulgą powitała drzewa na poboczach; choć bez liści, były jednak przeszkodą dla śniegu i zaspy pod nimi były mniejsze. Przy skutej lodem rzece skręciła na wschód, podążając do swego celu, do świątyni Gunnory. Najpierw zobaczyła niezbyt wysoki mur okalający martwy teraz ogród. Za nim była świątynia - niski budynek o wejściu zwróconym w jej stronę. Żadna brama ani drzwi nie zagradzały drogi, toteż weszła do wnętrza zdecydowanie choć z duszą na ramieniu. Z ogrodu dostrzegła okrągłe okno w drzwiach, przy których wisiał mocno już wytarty sznur od dzwonka i metalowy symbol Gunnory: kłos owinięty wokół gałęzi pełnej owoców. Oparła włócznię o ścianę i pociągnęła za sznur. Nie usłyszała dźwięku dzwonka lecz dziwny, stłumiony głos, jakby ktoś wołał w nie znanym jej języku. Przyjęła to jako coś naturalnego, tak samo jak wszystko, co dotyczyło tego miejsca, chociaż nigdy tu nie była, a całą wiedzę o świątyni stanowiły ukradkiem podsłyszane plotki. Skrzydła drzwi rozsunęły się, choć nikogo za nimi nie było. Uznała, że to zaproszenie. Weszła w miłe ciepło, przesycone zapachem ziół i kwiatów, jakby ten jeden krok prowadził z zimowego czasu śmierci w pełnię letniego życia. Z ciepłem przyszło odprężenie. Jej napięta twarz złagodniała, a czujnie sprężone, gotowe na odparcie jakiejś niespodzianki ramiona nieco opadły. Dwie lampy, umieszczone na kamiennych kolumienkach po bokach wejścia, oświetlały wąski korytarz. Jego ściany pokrywały barwy przywodzące na myśli letni ogród w pełni rozkwitu. Przed nią zwieszały się girlandy kwiatów i dopiero po chwili zauważyła, że widzi misternie utkaną zasłonę, niemal doskonale naśladującą rzeczywistość. A ponieważ nadal nikt się nie ukazał, zdecydowanym gestem wyciągnęła rękę, by ją odsunąć. Jednak nim dotknęła zasłony, ta odsunęła się sama, ukazując dość duże pomieszczenie. Na środku stal stół i krzesło. Na stole zaś czekał posiłek. - Jedz... Pij... - rozległ się głos w komnacie. Zaskoczona, rozejrzała się, lecz nikogo nie dostrzegła- Poczuła tylko, że jest potwornie głodna i to uczucie przesłoniło jej wszystko inne. Położyła włócznię i tobołek na podłodze, zrzuciła opończę i zasiadła za stołem. Choć nie widziała nikogo, zanim zaczęła jeść, powiedziała: - Za posiłek podziękowanie, za gościnę wdzięczność głęboka, a gospodarzowi tego domostwa szczęśliwa przyszłość i jasne jutro. Takie uroczyste podziękowanie brzmiało w tym domu jakoś pusto. Uśmiechnęła się do nagłej myśli. To była świątynia Gunnory; czy Wielka Dama potrzebowała przychylności i życzeń śmiertelnych? Mimo to wypadało coś powiedzieć, a nic innego nie przychodziło jej do głowy. Nie było odpowiedzi, choć oczekiwała jej. Z lekkim wahaniem zabrała się za posiłek. Ten okazał się godny uczty u najznamienitszego z lordów Kotlin. Zielonkawy napój równocześnie odświeżał i rozgrzewał. Zostawiał delikatny posmak ziół, których jednak nie potrafiła rozpoznać. Gdy skończyła, zauważyła, że największe z naczyń zawiera ciepłą wodę, w której pływają płatki rozmaitych kwiatów - w środku zimy! Obok był ręcznik, toteż umyła ręce. Wygodnie rozsiadła się na krześle i zastanawiała się, jaka następna niespodzianka czeka ją w tym zadziwiającym miejscu. Panująca wokół cisza nieco ją zaniepokoiła. W świątyni powinny być przecież jakieś kapłanki... ktoś przygotował ten posiłek i zaprosił ją. Co prawda tylko dwoma słowami, ale zawsze. Przybyła tu w konkretnym celu i potrzeba działania podyktowała jej następny krok. - Pani... - wstała, a nie widząc nikogo, zwróciła się do pustego pomieszczenia. - Pani... - ponownie zaczęła. Nigdy nie była przesadnie religijna, choć w czasie żniw zawsze składała ofiary i z szacunkiem odnosiła się do rad Zakonu Astron ze Służby Morn. Gdy była mała, jej przybrana matka ofiarowała jej amulet Gunnory. Zgodnie z obyczajem leżał on potem na domowym ołtarzu aż do chwili, gdy osiągnęła wiek stosowny do zawarcia małżeństwa. O misteriach Gunnory wiedziała tyle, ile zasłyszała od kobiet, gdy pozostawały z dala od męskich uszu; Gunnora była bowiem tylko patronką kobiet, a szczególnie tych, które nosiły w sobie nowe życie... Ponownie słowa ucichły w pustej komnacie. Zamiast zniecierpliwienia odczuła strach,., a może szacunek... Ludzkie prawa nie liczyły się dla Gunnory i nie było ważne, czy szukająca jej pomocy była żoną, kochanką czy zgoła kimś innym. Otwarły się następne drzwi prowadzące w głąb budynku - kolejne zaproszenie. Ruszyła ku nim, zostawiając na ziemi to wszystko, co złożyła tam przed posiłkiem. W drugiej komnacie zapach ziół i kwiatów był silniejszy. Stało tu łoże, a po obu jego stronach, na niskich kamiennych podestach, pokrytych rzeźbami owoców i zboża, umieszczono dwie brązowe misy, z których leniwie unosił się dym. - Odpocznij... - rozległ się głos, a ona naraz poczuła się senna, tak samo niezwyczajnie, jak niedawno czuła się głodna. Podeszła do oczekującego łoża i wyciągnęła się w miękkiej pościeli. Dym zgęstniał. Okrył ją niczym zasłona. Zamknęła oczy. * * * Znajdowała się w miejscu pogrążonym w półmroku. Wyczuwała obecność innych, zajętych swoimi sprawami... czuła się samotna i opuszczona. Wtem ktoś zbliżył się do niej. Ujrzała znajomą twarz, choć upływ lat zamazał w pamięci rysy. - Elfreda! - pewna była, że jedynie pomyślała to imię, ale jej przybrana matka uśmiechnęła się i starym, dobrze znanym gestem wyciągnęła ramiona. - Witaj, gołąbeczko - i te słowa były znajome. Spłynęły na nią jak balsam na ranę. Poczuła łzy, którym wcześniej nie pozwoliła płynąć; nadzwyczaj jej teraz ulżyły. Potem cień będący Elfreda poprowadził ją ku miejscu wypełnionemu światłem. Poczuła Obecność. Usłyszała pytanie i odpowiedziała zgodnie ze swoimi najgłębszymi pragnieniami. - Nie, nie chcę utracić tego, co noszę! Jasność, tożsama z Obecnością, wzrosła. Znów usłyszała pytanie i znów odpowiedziała wedle tego, co czuła. - Mam dwa pragnienia: pierwsze - by to dziecko było tylko moje; by nie dziedziczyło nic po tym, który je począł; by nie było w nim nic z warunków tego poczęcia. I drugie: by wyrównać rachunek z tym, który nigdy nie ogłosi, że to jego dziecko... Odpowiedź przyszła po dłuższej chwili. Z centrum blasku wystrzeliła smuga światła tańcząc przed nią symbol, który bez trudu pojęła, chociaż nie miała Talentu i nigdy nie pobierała żadnych nauk w tej dziedzinie. Jej pierwsza prośba zostanie spełniona. Dziecko będzie tylko jej, nie skażone dziedzictwem po gwałcicielu. Na drugą odpowiedź czekała daremnie. Blask znikł. Elfreda nadal stała przy niej, toteż do niej skierowała pytanie: - A co ze sprawiedliwością? - Zemsta nie należy do Niej. Ona jest życiem, nie śmiercią. Ponieważ wybrałaś życie, będzie ci pomocna. Co do reszty, musisz udać się inną drogą... ale nie obieraj jej, najdroższa, gdyż z ciemności rodzą się jeszcze większe mroki. Zniknęła. Jedyne co pozostało, to pamięć niedawnych zdarzeń... Zapadła w ciemność, której nie zakłócały żadne sny. * * * Ile czasu minęło, nim się przebudziła, nie miała pojęcia. Czuła, że jej ciało i myśli są jednakowo wypoczęte. Nie było dymu, a aromat kwiatów prawie zanikł. Wstała. Przyklęknęła przy jednej z mis i dziękczynnie skłoniła głowę... lecz nadal, mimo ostrzeżeń Elfredy, odczuwała potrzebę zaspokojenia drugiego pragnienia. W pierwszej komnacie znowu oczekiwał na nią posiłek. Dopiero gdy najadła się, opuściła świątynię. Nie miała nikogo, kto dalby jej schronienie. W odwet za sprzeciwienie się jego planom, Kuno rozgłosił o jej nieszczęściu szeroko i daleko. W ubraniu miała zaszyte nieco klejnotów, ale żadnego o większej wartości, i pieniędzy. No i miała pewne umiejętności, niezbyt jednak przydatne zwykłej gospodyni: znajomość ziół, sztukę wyrabiania maści, wyszywania, czytania, pisania i gry na lutni. Słowem, nic, co dałoby jej sposobność zarobienia na chleb. Mimo to nie upadała na duchu. Zaczynało budzić się w niej nowe, nieznane dotąd uczucie. Postanowiła, że najsłuszniejszą rzeczą będzie ograniczenie myśli o przyszłości do najbliższego oczekującego ją dnia. Tam, dokąd teraz zmierzała, znajdowały się jedynie dwa osiedla. Nordendale było niewielką miejscowością, zapewne w stanie całkowitego chaosu, gdyż zarówno pan jak i jego następca przed dwoma laty polegli w bitwie na Przełęczy Rotha i nie słyszała, by ktoś zajął ich miejsce. Dalej zaś leżało Grimmerdale. Grimmerdale... przypomniała sobie. Grimmerdale miało swoje własne tajemnicze miejsce, ale jeśli wierzyć plotkom, niezbyt przyjazne, a z pewnością nie witające gości zbyt ciepło. Miejsce magii równie starej jak droga, zbudowana być może po to, by tam prowadzić. Gdzieś w górach leżał Krąg Ropuch. Ludzie chodzili tam, by prosić o pewne rzeczy i, jak wieści niosły, otrzymywali je. Przed czym ostrzegała ją Elfreda? Gunnora nie włada śmiercią.... Trzeba po nią udać się inną drogą... Być może droga do Grimmerdale była właściwą... Rozejrzała się dookoła w oczekiwaniu jakiejś reakcji na swoje myśli, ale nic takiego nie nastąpiło. - Dzięki za poczęstunek - odezwała się - błogosławieństwo za nocleg, a na przyszłość wszystkiego, co najlepsze. Naciągnęła opończę, założyła kaptur i trzymając w jednej ręce włócznię, a w drugiej tobołek, ruszyła w jasnym świetle dnia tam, gdzie leżało Grimmerdale. * * * Zatrzymała się na wzniesieniu nad Nordendale. Zmieszana spoglądała na leżącą w dole osadę. Gdzieniegdzie dym unosił się z komina, a śnieg poznaczony był śladami płóz. Jednak górujący nad osadą zamek nie zdradzał żadnych oznak życia. Nie miała pojęcia, jak daleko było do celu, który sobie wyznaczyła, a noc w zimie zapadała wcześnie. Jeden z budynków odznaczał się zdecydowanie większymi rozmiarami od pozostałych. Niegdyś osada stanowiła stałe miejsce postoju pasterzy wożących owczą wełnę na targ w Komm High. To przeszłość, ale wyglądało na to, że oberża nadal stoi i może znajdzie tu schronienie. Nim do niej doszła, zadyszała się dość mocno. Z zadowoleniem stwierdziła jednak, że się nie myliła. Na budynku znajdował się wypłowiały szyld. Niewiele dawało się z niego odczytać, ale przynajmniej jednoznacznie wskazywał przeznaczenie budynku: gospoda. Ruszyła energicznie. Minęła po drodze paru mieszkańców; spoglądali na nią jak na ognistego smoka albo inne dziwo. Obcy musieli tu być rzadkością. Wewnątrz uderzyła ją mieszanina zapachów: jedzenia, piwa, tłumu ludzi zbyt długo przebywających w nie wietrzonym pomieszczeniu... Ale panowało tu przyjemne ciepło i względna czystość. Wszystko oświetlał ogień trzaskający w potężnym kominku. Za stołem siedziało jedynie dwu mężczyzn nad kuflami piwa, a obok stała służąca w poplamionym fartuchu. Wszyscy przyglądali jej się tak samo, jak mijani przechodnie. Odrzuciła kaptur, po czym spojrzała wyzywająco. - Pomyślność temu domowi. Przez chwilę jej słowa dźwięczały w ciszy. Czyżby obcy, który w dodatku mówi, przekraczał zdolność pojmowania tych ludzi? Pierwsza ocknęła się dziewczyna. Zbliżyła się i wycierając nerwowo ręce w i tak już brudny fartuch, odparła: - Pomyślności... - błyskawicznie oceniła tkaninę i krój ubrania nowego gościa. - Czym możemy ci służyć, pani? - Posiłkiem i noclegiem, jeśli taki macie. - Jadło mamy, pani, ale proste... pozwólcie mi zawołać właścicielkę. - Podbiegła do wewnętrznych drzwi i zamknęła je za sobą, jakby Hertha zamierzała ją gonić. Jej to nawet przez myśl nie przeszło. Oparła bagaże o ścianę, rozluźniła opończę i podeszła ogrzać się przy kominku. Nie zwracała uwagi na utkwione w sobie spojrzenia nadal milczących gości. Była przekonana, że w tę podróż odziała się w proste, nie zwracające niczyjej uwagi rzeczy: spódnicę do konnej jazdy, skróconą, by nie przeszkadzała w chodzeniu po górach, a teraz już nie pierwszej czystości i w opończę, owszem, lamowaną, ale skromnie, tak jak przed wojną u niejednej zamożniejszej wieśniaczki. Włosy ciasno związała, nie zdobiąc ich klejnotami ani wstążkami; sądząc po okazywanym jej zainteresowaniu, można było pomyśleć, że wystroiła się niczym na bal. Stała nieruchomo i czekała, co dalej nastąpi. Przez drzwi, za którymi zniknęła służąca, wbiegła niewiasta w zawoju matrony, luźnej chuście i fartuchu, nieco czystszym i furkocącym dookoła jej pokaźnej postaci. - Witamy, pani! Po trzykroć witamy! Henkim, Firn, zaraz mi wstawać i puścić panią do ognia! Obaj wezwani wynieśli się tak żwawo, jakby za zwłokę miało ich spotkać coś groźnego. - Malka mówiła, że pragniecie, pani, zostać na noc, przynosząc zaszczyt temu domowi. - Jeśli nie macie nic przeciw... - Ależ skąd! Wasi ludzie czekają na zewnątrz? - Podróżuję sama i na piechotę - odparła, uważnie patrząc na oberżystkę. - W takich czasach jak te różnie się ludziom wiedzie i z wdzięcznością przyjmę wszystko, co mi ofiarujecie. - Oj, to prawda, pani... samiutka prawda... Proszę, siadajcie! - Starła fartuchem z ławy nieobecny kurz i gestem zaprosiła. * * * Później, leżąc już w łóżku w pokoju, który najwyraźniej dość długo nie był używany, rozpamiętywała usłyszane od gospodyni nowiny. Nastały ciężkie czasy dla Nordendale; jak już słyszała, panowie zginęli w bitwie, a z nimi większość mężczyzn z osady. Tym, którzy przeżyli i wrócili, brakowało zwierzchniej władzy, do której nawykli i niezbyt przyczyniali się do odbudowy kwitnącej niegdyś osady. Podróżnych przybywało bardzo mało, ona była pierwszą od czasu, gdy spadł śnieg... Ponoć na wschodzie i południu sprawy miały się lepiej. Tak w każdym razie wieść niosła i stąd jej historia o wędrówce do bliskich w tamte góry spotkała się ze zrozumieniem. Najlepsze nowiny dotyczyły Grimmerdale: znajdowała się tam gospoda, o wiele większa i zasobniejsza (gospodyni mówiła o niej z jawną zazdrością). A droga ze wschodu na zachód, przy której stała, była znacznie bardziej uczęszczana. Tylko właściciel miał ciągle kłopoty z utrzymaniem służebnych dziewek, gdyż jego żona okazała się niespotykaną zazdrośnicą. Nie odważyła się pytać o Ropuchy, a dobrowolnie nikt nie poruszał takich tematów. Jedynie gospodyni przestrzegała ją przed dalszym trzymaniem się drogi. Doradzała stary szlak, choć także niebezpieczny. Widząc jakichś podróżnych lepiej było się schować, bo w tych czasach mogło się to różnie i nie zawsze dobrze skończyć. Jak dotąd, miała tylko szkic planu. Była jednak cierpliwa i wiedziała, że już niebawem dojrzeje on w jej świadomości i co ważniejsze - że wkrótce zacznie go realizować. II Gospoda była długa lecz niska. Bierwiona powały znajdowały się na wysokości głowy rosłego mężczyzny. Na krótkich łańcuchach zwisały z nich oliwne lampy, o słabym migotliwym świetle. Tylko najdalszy kąt, częściowo osłonięty rzeźbionym parawanem i dający złudzenie odosobnienia, oświetlały trzy świece. Płonąc, dodawały swój swąd do panującego wewnątrz zaduchu. W pomieszczeniu znajdowało się tyle gości, by na stale zaciśniętych wargach oberżystki pojawiło się skrzywienie mogące ujść za uśmiech. Jej małe oczka bezustannie latały, nie pomijając żadnego szczegółu dotyczącego obsługi gości. Sama stała przy stole za parawanem - nieomylny znak wyjątkowej uprzejmości; godność rozpoznawała po wyglądzie gości. Jednak tym razem, mimo długiej praktyki, niezupełnie miała rację: jeden z siedzących tutaj rzeczywiście był synem Lorda, ale jego zamek zniknął w wojennej pożodze, a w całym Corriedale nie został nikt kto nazwałby go dziedzicem. Następny był dowódcą łuczników u innego lorda, awansowanym szybko, gdy jego poprzednicy polegli. Trzeci prawie się nie odzywał i nawet jego towarzysze niewiele o nim wiedzieli. Był w średnim wieku, choć i to nie nadto pewne, gdyż należał do tych wysokich, suchych mężczyzn, których lata ocenić można jedynie po siwiźnie. On nie miał jeszcze jej zaczątków. Podbródek przecinała mu blizna lekko unosząca kąciki warg. Nosił włosy ścięte krócej niż większość zbrojnych, być może z uwagi na ciężki hełm, leżący teraz na stole w zasięgu ręki, wystarczająco pokiereszowany, by świadczyć o długim udziale w wojnie. Zdobiący go niegdyś grzebień pod wpływem otrzymanych ciosów zmienił się w bezkształtną bryłę metalu. Pod wytartą tuniką nieznajomego widniała dobra kolczuga. Oparty o ścianę prosty miecz oraz długi łuk były dobrze utrzymane i wskazywały na zawodowego żołnierza. Jednakże jeśli był najemnikiem, to ostatnio niezbyt dobrze mu się wiodło - nie nosił kosztownych brosz ani bransolet, które łatwo zdjąć i zapłacić za jedzenie i nocleg. Ale gdy wyciągał rękę po kufel piwa, światło odbijało się od czegoś innego niż stal i skóra. Osłona, która chroniła nadgarstek, była prawdziwym skarbem. Stanowiła ona szeroki pas kutego złota ozdobiony niewielkimi, lecz czystej wody kamieniami, ułożonymi przy tym w tak misterny wzór, że niepodobna było rozpoznać go jednym spojrzeniem. Obcy milczał, niby pogrążony w rozmyślaniach, lecz naprawdę wsłuchiwał się nie w pijackie wynurzenia swoich towarzyszy, ale w co głośniej wypowiadane słowa w ogólnym gwarze. Większość gości stanowili rolnicy. Czule tulili kufle piwa i wymieniali miejscowe plotki. Reszta to byli zbrojni, przemierzający te ziemie w poszukiwaniu kogoś, kto by ich zatrudnił, gdyż ich dawni panowie albo byli martwi, albo zrujnowani. Choć wojnę wygrali, to kraj był spustoszony, trzeba wiele czasu i wysiłków, by High Hollor powróciło do dawnej świetności. Czego zamorscy najeźdźcy nie rozgrabili i nie wywieźli, to - gdy los wojny odwrócił się od nich - zniszczyli. Sam był tego świadkiem, kiedy dotarł z wojskiem do ostatniego portu, gdzie desperacko broniły się resztki nieprzyjaciół. Przybyli oni bowiem zbyt późno, by wsiąść na statki, znikające właśnie za horyzontem, które mogły zawieźć ich do ojczyzny. Nad nabrzeżem unosił się ciężki dym spalonych zapasów: całą żywność, zagrabioną w okolicach, oblano olejeni i podpalono. Do wiosny daleko, a jak okiem sięgnąć nie było nic nadającego się do spożycia... prawdziwy cud, że cały ten obszar nie zamienił się w martwą pustynię. Teraz rosło tam zboże, a nawet pojawiły się stada owiec, nie wiadomo w jaki sposób ukrytych przed wrogiem, a potem przetrzymanych przez czas głodu. Wiele zamków i osad świeciło pustkami; mężczyźni poginęli, kobiety uciekły, jeśli miały szczęście, lub zostały zniewolone czy też zabite... Z tego co słyszał, te ostatnie mogły być najszczęśliwsze. Tak... Był to czas wielkich zmian i wielkich wstrząsów. Mechanicznie odstawił kufel, osłonił rękawem złoty pas i wpatrując się w parawan nasłuchiwał. W takich czasach odważny człowiek mógł zacząć nowe życie. To właśnie sprowadziło go w głąb lądu i skłoniło do zakończenia służby u Fitigena z Summersdale. Bo i kto pozostałby dowódcą jego straży, skoro mógł się stać kimś znacznie, naprawdę znacznie ważniejszym? Do tej osady najeźdźcy nie dotarli, ale wiedział, że byli nieco dalej stąd. I tam zamierzał rozpocząć poszukiwania... Poszukiwania zamku, w którym nie został nikt, kto mógłby zadąć w róg wojenny i unosząc proporzec poprowadzić ludzi do boju. A jeśli byłaby tam jakaś lady, próbująca ocalić dziedzictwo, to tym bardziej odpowiadałoby jego planom. Nie wierzył w zły ani dobry los, a raczej wierzył, ale z zastrzeżeniem, że los zależy od tego, czy ktoś wie czego chce i czy potrafi do końca działać zdecydowanie. Miał też przeczucie, że najwyższy czas wprowadzić w życie swe zamiary, o ile chciałby aby spełniły się jego młodzieńcze marzenia: aby Tristan Znikąd skończył jako Lord Tristan z jakiegoś GUZ mniejsza o to, z jakiego) skrawka ziemi, z własnym zamkiem i lenną osadą. Żeby tego dokonać, musiał działać teraz i tutaj. - Pusty! - warknął młody Urre, waląc kuflem w stół, aż stojące na nim świece podskoczyły, chlapiąc naokoło gorącym tłuszczem. Zaklął, strącił z dłoni krzepnący łój i cisnął pustym naczyniem za parawan. Zabrał je posługacz strzygąc jednym okiem na niego, a drugim na oberżystkę już nadchodzącą z pełną tacą. Tristan wstał. Zapowiadała się jeszcze jedna noc, kiedy to Urre będzie spijał się do nieprzytomności, wspominał utracone majętności i ani przez chwilę nie zastanawiał się nad przyszłością. Onsway zaś będzie go słuchał - dopóki tamtemu starczy pieniędzy na picie i nocleg. Gdy Urre nie będzie miał już czym płacić, zostawi go. Postanowił, że najwyższy czas zakończyć tę przypadkową znajomość. Nic mu ona nie dała i coraz mocniej zaczynała drażnić. Nie zamierzał jednak wyprowadzić się z gospody; jej położenie na jednym z ruchliwszych traktów handlowych pozwalało na zebranie rozlicznych informacji. Wystarczyło tylko siedzieć i słuchać. W dodatku wybrał tu już dwóch ewentualnych najemników, a miał zbyt mało pieniędzy, by werbować zbrojnych na normalnych przedwojennych warunkach. Tu trafiali ludzie pozbawieni domu i oparcia. Poszukiwali tego, co utracili, i to w lepszym wydaniu. Ci ludzie potrafili zgodzić się na ryzyko związania z kimś nowym. Umieli dostrzec korzyści, jakie sami mogą osiągnąć pomagając innemu wznieść się możliwie wysoko. A poza tym dla objęcia władzy lordowskiej nad opuszczonym zamkiem i pozbawionymi pana chłopami wcale nie potrzeba armii. Wystarczy pół tuzina, a niechby i tuzin ludzi godnych zaufania. Będzie lordem... Jak zawsze, gdy dochodził do tego miejsca swojego planu, ogarniało go podniecenie, ale już nauczył się trzymać je na wodzy. Zawsze był taki: spokojny i opanowany. Ku zaskoczeniu swoich towarzyszy mógł grabić, zabijać i gwałcić (i wszystko to czynił), ale nie było w tym żadnego porywu, nic, tylko kalkulacja. - Idę spać - oznajmił, sięgając po łuk. - Zrobiliśmy dzisiaj długą drogę... Urre mógł go słyszeć, ale żadnym gestem nie zdradził tego; całą uwagę skupił na zbliżającej się tacy z pełnymi kuflami. Onsway niedbale skinął głową, jak zwykle obserwując Urrego. Natomiast oberżystka zwietrzyła dodatkowy zarobek i natychmiast się zainteresowała. - Łóżko, dobry panie? Mamy pokoje, gdzie już napalono. - Dobrze - zgodził się. Przywołała kulawego posługacza wycierającego ręce lepiącym się od brudu strzępem fartucha i kazała mu zaprowadzić gościa do sypialni. Chociaż parterowa część budynku sprawiała wrażenie przestronnej, piętro było bardzo ciasne. Pokój, do którego go zaprowadzono, okazał się wąski, z jednym tylko oknem i zamkniętymi na głucho okiennicami. Zamiast kominka stał piecyk, dający nawet trochę ciepła. Na łożu kłębiła się byle jak zwalona pościel. Obok znajdowała się niska szafka i stołek służący za stół. Tu właśnie posługacz postawił świecę i wycofywał się ku drzwiom, gdy patrzący na zamknięte okno Tristan zatrzymał go. - Kto was tu oblega, chłopcze? Te okiennice zabito tak dawno, że już rdza dobrała się do gwoździ. Chłopak opierał się o drzwi. Opadająca dolna warga nadawała mu niezbyt przyjemny wygląd półidioty. A gdy również spojrzał na okno, w jego twarzy wyraźnie pojawił się strach. - Tttteee... Rrr...ooopuuchyyy... - wymamrotał, splatając dłonie, aż pobielały kostki palców. Tristan słyszał już różne określenia przeciwnika w życiu, ale jak dotąd nie zdarzyło się mu, by ktoś nazywał wroga ropuchą. Nie było też zbyt prawdopodobne, by Grimmerdale miało kiedyś doświadczyć inwazji prawdziwych ropuch. - Ropuchy? - upewnił się. Chłopak nie patrzył już ani w okno, ani na niego i było oczywiste, że tylko patrzy, jak i którędy najszybciej by się stąd wymknąć. Podszedł więc do niego i chwycił za ramię. - Co za ropuchy? - Rooo...ppuchyyy... tteee rrroo,..puch...yyy - najwyraźniej sądził, że to już wszystko wyjaśnia. - Te, które siedzą w Kamiennym Kręgu,., które szkodzą człowiekowi - znienacka jego wymowa poprawiła się, a twarz straciła debilny wyraz. - Wszyscy wiedzą o Ropuchach z Grimmerdale! - I z miną wskazującą na dogłębne doświadczenie uciekł. Tristan nie gonił go. Stał wpatrzony w płomień świecy. Ropuchy... I Grimmerdale. Razem brzmiało to znajomo. Co wiedział o jednym i drugim? Osada miała spore znaczenie. Teraz nawet większe niż przed wojną, gdyż przedtem podróżni woleli południowy trakt, który prawie natychmiast wpadł w ręce najeźdźców, został ufortyfikowany i odtąd był stale patrolowany. Pozostał ten, wcześniej używany głównie przez pasterzy. Przy zachodnim skraju Grimmerdale zbiegały się trzy różne szlaki. Zaraz, zaraz... słyszał przecież jeszcze o czwartym, biegnącym szczytami, bardzo starym i prawie przez nikogo nie używanym. Tak... Ropuchy z Grimmerdale - jedna z wielu opowieści o tych, którzy pierwsi sprawowali władzę nad tą ziemią, a wraz z pojawieniem się ludzi w większości zniknęli. Ludzie dotarli na opustoszały ląd, gdzie jedynie stare budowle świadczyły o tym, że ktoś tu już był. W tych budowlach i w niektórych innych miejscach - skupiskach skał czy jeziorkach, a tych było sporo - tkwiły nadal pewne siły. Mogły one być obudzone i przywołane przez tych ludzi, których zdominowały niepowodzenia lub byli dostatecznie szaleni, by to czynić... Czyż ponownie High Hallack nie poczuli się tak wyniszczeni wojną, że w końcu zawarli pakt z Nieznanym, podpisując traktat z Jeźdźcami? Wszyscy wiedzieli, że to właśnie ich pomoc pozwoliła pokonać najeźdźców. Niektóre z tych sił były przychylne, inne neutralne, a jeszcze inne wręcz niebezpieczne dla człowieka. Być może teraz nie przejawiały już niegdysiejszej aktywności, ale w swych siedzibach były nadal groźne dla każdego ryzykującego naruszenie ich spokoju. Do tych ostatnich należał Kamienny_ Krąg Ropuch z Grimmerdale. Wieść niosła, że zawsze zrobią to, o co się je prosi, lecz często sposób ich działania mija się z intencjami proszącego. I zawsze każą sobie płacić za przysługę. Przez wiele już lat ludzie omijali to miejsce. Wobec tego po co te zabite okiennice? Skoro, tak słyszał, Ropuchy (nikt nie wiedział, jak naprawdę wyglądają ale nazwa się przyjęła) nie opuszczają swej siedziby, to po co owo zabezpieczenie? I w dodatku nie na parterze lecz na piętrze? Wiedziony ciekawością, której zresztą w całości nie rozumiał, wyciągnął nóż i zabrał się za okiennice. Blokującą oba skrzydła drewnianą listwę przytrzymywały dobrze już pordzewiałe gwoździe. Upewniło go to w przekonaniu, że przez całe lata nikt jej nie ruszał. Praca była trudna, ale dopiął swego. Zdjął listwę i używając ostrza miecza jak dźwigni, podważył spaczone okiennice. Po chwili oporu skrzypiąc poddały się. Zimne, świeże powietrze nocy wpadło przez otwarte okno i szybko uporało się z odorem mało używanego i długo nie wietrzonego pomieszczenia. Z okna rozciągał się widok na pokryte śniegiem, z rzadka porośnięte drzewami zbocze. Pomiędzy gospodą a nim nie było żadnych zabudowań. Duża ilość bezlistnych teraz lecz gęstych, zbitych krzewów porastających stok wskazywała na to, że nie był on uprawiany i rzadko kto tamtędy chodził. Drzewa były niskie, zarośla gęste... ogólnie nie podobało mu się to miejsce. Dało znać o sobie wieloletnie doświadczenie żołnierskie: każdy, kto by zechciał zaatakować gospodę, mógł bez przeszkód nie zauważony podejść na odległość mniejszą niż rzut włóczni. Wyraźnie jednak od dawna nic takiego nie miało miejsca, a i mieszkańcy nie byli ani waleczni, ani nawet przewidujący. W miarę wznoszenia się zbocza krzewy rzedły i od połowy było ono nagie, jakby ktoś jednak podjął środki ostrożności, o których on przed chwilą pomyślał. Całość pokrywał niepokalanie biały śnieg. Odsłonięte były jedynie skały nie wyglądające na zjawisko naturalne lecz na efekt czyjegoś celowego działania. Nie tworzyły litej ściany. Ustawione były w regularnych, sporych odstępach. Przypominały sztachety w płocie, choć w porównaniu z nimi wydawały się zbyt wysokie i oczywiście nadmiernie masywne. Za pierwszym kręgiem mógł rozróżnić jeszcze pięć; w każdym z nich płyty stały bliżej siebie. Uprzytomnił sobie nagle dwie rzeczy. Po pierwsze, blask panujący w kręgu. Księżyc świecił jasno lecz nie aż tak... a ponadto tamta poświata zdawała się dochodzić z dołu, jakby świeciły skały lub ziemia otoczona nimi. Po drugie, od linii pierwszego kręgu ziemia była naga. Nie było na niej śniegu, a nad całością unosiła się przypominająca mgłę zawiesina, myląca wzrok i skutecznie zacierająca szczegóły. Zamrugał powiekami i przetarł oczy; gdy spojrzał ponownie, wrażenie było silniejsze. Zupełnie jakby to, na co patrzył, rosie w miarę oglądania. Nie wątpił, że widzi jedno z tych miejsc, którym władają obce siły... Konkretnie te, które w okolicy zwano Ropuchami. Zrozumiał teraz, że okiennicami zabito okno, by nie dopuście do oglądania tego, co widział. Zamknął je czym prędzej. Założył też listwę. Tylko gwoździ nie mógł wbić ponownie, gdyż zbyt mocno pogiął je przy wyciąganiu. Powoli rozebrał się. Złożył rzeczy na skrzyni i zaścielił łóżko. Zaskakujące, ale bielizna, choć prosta, była czysta, a nawet - co dało się zauważyć dopiero na świeżym powietrzu - nasączona lekkim aromatem ziół. Wyciągnął się z rozkoszą, nakrył pod brodę i poczuł ogarniającą go senność. * * * Obudziło go stukanie do drzwi. W pierwszej chwili nie bardzo wiedział, gdzie jest. Próbował przypomnieć sobie sen, był bowiem pewien, że coś istotnego mu się śniło... ale to rozwiało się wraz z powrotem przytomności. Podszedł do drzwi i odsunął rygiel. Stał w nich stary służący, kościsty i ponury, ale czystszy od wszystkich spotkanych dotąd w gospodzie. Postawił na skrzyni przyniesiony sagan i dopiero wtedy przemówił: - Gorąca woda do mycia, panie. Na dole czeka śniadanie: kasza, szynka i piwo. - Dzięki - mruknął i zabrał się do mycia. Nie spodziewał się ciepłej wody i ten niewielki luksus przyjął za dobry znak dla rozpoczynającego się dnia. * * * Sala na dole była pusta i właśnie posprzątana po ostatniej nocy. Gospodyni wsparła ręce na biodrach. Oczy jej błyszczały, a wysunięty podbródek upodabniał ją do wrony straszącej się nad stojącą przed nią dziewczyną, dostatnio odzianą, z kapturem opadającym na plecy. - Dobrze, ale tu się pracuje, nie obija. - Zda się, że gospodyni skończyła przemowę. Rzuciła mu szybkie spojrzenie i znowu wróciła do dziewczyny. Przechodząc obok, zdołał dojrzeć jej oblicze. Każdy mężczyzna mający akurat chętkę na amory na jej widok z radością zmieniłby zdanie i co rychlej znalazł sobie inne zajęcie. - Złóż rzeczy do skrzyni i bierz się do roboty, jeśli ci rzeczywiście na niej zależy - oznajmiła oberżystka i nie sprawdzając czy polecenie zostało wykonane, zwróciła się do Tristana. On już zdążył usiąść. - Świeża wieprzowina z kaszą... i kufel świeżo utoczonego piwa. Z aprobatą skinął głową, odruchowo okręcając osłonę nadgarstka, myślał bowiem zupełnie o czymś innym. Do rzeczywistości wrócił, gdy ktoś postawił przed nim tacę ze śniadaniem. Jej strój nie wskazywał na chłopkę - zbyt dobrze skrojony i z drogiego materiału. Miała zgrabną figurę, z którą tym ostrzej kontrastowała twarz. Nie potrzebowała oręża do obrony. Domniemanemu napastnikowi wystarczyłby widok tej twarzy; z nią była bezpieczna jak w klasztorze. - Posiłek, panie - mówiła znacznie uprzejmiej i milej od oberżystki. - Głębokie dzięki. - Stwierdził, że odpowiada tak, jak pani na zamku. Sięgnął po kufel i w tej chwili spostrzegł, że dziewczyna zesztywniała, wpatrując się w jego rękę. Ze zdziwieniem pomyślał, że złota obręcz wzbudziła w niej zainteresowanie większe niż zazwyczaj. Gdy spojrzał znowu na nią, już odchodziła ze spuszczonymi oczami, jak przystało porządnej służącej. - Coś jeszcze, panie? - jej głos był bezbarwny, a mimo to ją zdradzał. Nikt wychowany poza pańską siedzibą nie miałby takiego akcentu. Wiele się działo na tych ziemiach, ale wyrzucenie z zamku szlachetnie urodzonej dziewczyny, by zimą przemierzała te tereny i zarabiała jako posługaczka w gospodzie było naprawdę trudne do pojęcia. Z taką twarzą nie mogła mieć żadnej nadziei na znalezienie męża, chyba że byłby ślepy, a i to od niedawna, gdyż inaczej rozpoznałby dotykiem. - Nie - odparł, słuchając cichego stąpania; poruszała się sprężystym krokiem myśliwego, a czyniła to z gracją, jaką zdobywa się w możnym domu. No cóż, on również będzie miał taki dom w przyszłym roku. Tego był pewien, tak jakby oznajmiła mu to wyrocznia. I będzie to zawdzięczał tylko swoim rękom i sprytowi - co będzie więcej warte niż dziedzictwo krwi. Ona się zdeklasowała, on się wzniesie; jej widok tylko utwierdził go w przekonaniu o przystąpieniu do zaplanowanego dzieła. III Hertha odkryła, że droga wzdłuż szczytów za Nordendale jest jeszcze gorsza niż dotąd. Były miejsca, gdzie lawiny zniosły część nawierzchni. Pozostały spore wyrwy, a to znacznie opóźniało marsz. Nie rezygnowała z wędrówki wiedząc, że jest to jedyny sposób osiągnięcia wyznaczonego sobie celu. Wspinając się i schodząc, używając włóczni jako tyczki przy przeskakiwaniu co większych rozpadlin, zastanawiała się, co ją czeka. Udając się do Gunnory, zrobiła to, co powinna, co było zgodne z ludzkim obyczajem. Wędrując zaś do Ropuch, narażała się na wielkie niebezpieczeństwo. Na szyi zawiesiła woreczek z ziołami i talizmanem Gunnory. W bluzie, na piersiach zaszyty miała drugi, a w butach trzymała zioła chroniące przed zmyleniem drogi. Nim rozpoczęła tę podróż, wykorzystała wszystkie znane sobie zaklęcia ochronne. Nie wiedziała tylko, czy były one wystarczającą obroną przeciwko tak wielkim i nieznanym siłom, jak te, które chciała odnaleźć. Każda rasa miała własną magię. Najstarsi nie byli ludźmi, zatem ich wierzenia i zwyczaje musiały znacznie różnić się od ludzkich. Czy wobec tego nie igrała z większym złem, niż dotąd mniemała? Zawsze, gdy o tym zaczynała myśleć, wracała pamięcią do tamtych wydarzeń. Choć odległe w czasie, nadal pozostawały wyraźne. * * * Jechała do klasztoru w Lethendale, tak jak życzył sobie Kuno. Zresztą, może dlatego później był tak -nieprzejednany, bo czuł się częściowo winnym? Przez namowę i przez to, że eskorta była nieliczna. Większej nie dał przekonany, że w tych stronach już nic nie zagraża, że najeźdźców w ogóle tu nie ma... Nie warto dalej wspominać, w końcu nie oni byli winni jej losowi. Wyglądało to tak, jakby znikąd spadła nagle ulewa strzał. Dotąd słyszała charkot młodego Janneska walącego się z konia z przebitym gardłem. Nie widzieli atakujących do końca, to znaczy, gdy już tylko ona pozostała żywa. Zmusiła konia do galopu, a ten zaledwie po kilkunastu krokach uderzył w rozciągniętą linę... Pamiętała tylko lot nad jego łbem. Obudziła się w ciemności. Miała związane ręce. Widziała polanę, płonące ognisko i siedzących dookoła, pożerających na wpół surowe mięso, mężczyzn. Rozpoznała najeźdźców. Wiedziała, co ją czeka, gdy tylko zaspokoją głód. Przyszli do niej. Mimo związanych rąk walczyła, a oni śmiali się, przerzucali ją między sobą, zdzierali z niej ubranie bezwstydnie obmacując... Na nic więcej już im nie starczyło czasu... Nie, to już zrobił ktoś z jej rodaków! Nawet teraz, gdy o tym myślała, czuła zalewającą ją falę gorącej wściekłości. Bowiem jej napastnicy zostali zaatakowani w mroku i padali pod celnymi strzałami i włóczniami. Leżąc na wpół przytomna, widziała co się wokół dzieje, ale nie bardzo rozumiała. Dopiero gdy poczuła na sobie ciężkie łapy, wróciła do przytomności i pojęła... Nie dostrzegła jego twarzy, ale zobaczyła (i zapamiętała na resztę życia) złotą bransoletę na ręce uciskającej jej szyję, potem straciła przytomność. Gdy się ocknęła, była sama. Ktoś okrył ją opończą i zostawił w pobliżu przywiązanego do drzewa konia. Poza tym były tylko trupy, które zaczynał przysypywać śnieg. Nigdy nie zrozumiała, dlaczego ten, który ją zgwałcił, nie zabił jej. Może nie zdążył... Wtedy i tak nie miało to dla niej znaczenia. Chciała pozostać bez ruchu i pozwolić, by mróz zakończył, co inni rozpoczęli. Otrzeźwiła ją wściekłość: gdzieś żył człowiek, który winien być jej zbawcą, a zamiast tego był bandytą... który siłą wziął to, co powinno przyjść jako akt wolnej woli. Musi żyć, żeby wymierzyć mu sprawiedliwość. Kiedy odkryła, że nosi jego dziecko, wróciła ochota, by skończyć... albo, jak chcieli inni, pozbyć się płodu. Jednak nie mogła i nie chciała. Choć w części był to owoc zła, ale częściowo również należał do niej. Przypomniała jej się Gunnora i jej siła, która mogła być dla niej pomocną. Sprzeciwiła się więc i namowom, i groźbom Kunona. Z całym uporem, na jaki mogła się zdobyć, trzymała się dwu myśli: że dziecko będzie tylko jej i że wyrówna rachunki z tym, który nigdy nie będzie jego ojcem. To pierwsze obiecała jej Gunnora, a teraz szukała spełnienia drugiej. * * * Poprzedniej nocy znalazła miejsce wśród skał, osłonięte od wiatru i wolne od śniegu. Musiała tam zasnąć na suchych liściach, gdyż obudziwszy się, nie bardzo wiedziała, gdzie jest. Nie od razu też zorientowała się, co ją obudziło. A było to coś niepokojącego, krążącego w powietrzu, napięcie, zapowiadające wydarzenie się czegoś ważnego. Używając włóczni jako laski wyszła na otwartą przestrzeń oświetloną księżycową poświatą, odbijającą się w przeczystym śniegu. Rozejrzała się. W pewnej odległości przed sobą widziała poświatę nie pochodzącą od ognia, a być może oznaczającą miejsce, które szukała. Droga dotąd była wąska. Dla bezpieczeństwa sprawdzała ją co jakiś czas drzewcem. Czuła ogarniające ją zniecierpliwienie, potrzebę pośpiechu, jakby była z kimś umówiona i nie chciała się spóźnić. Przed nią wyrosły ciemne kształty ustawionych rzędami kamieni. Tworzące rząd zewnętrzny ustawione były dość luźno. Każdy następny był ciaśniejszy. Wreszcie doszła do litej ściany. Droga biegła prosto między rzędami, nigdzie nie skręcając. Na szczycie każdego kamienia błyszczało maleńkie światło. Te gigantyczne kamienne świece oświetlały jej drogę. Było zimne, błękitne, zamiast żółto-czerwonego koloru prawdziwego ognia. Nie docierał tu blask księżyca. Za siódmym rzędem droga przemieniła się w ścieżkę prowadzącą przez bramę. Dziewczyna wiedziała, że nawet gdyby chciała zawrócić, teraz nie byłoby to już możliwe. Jej stopy poruszały się niezależnie od woli, jakby żyły własnym życiem. Sunęła tą ścieżką coraz dalej i dalej... Tak dotarła do sześciokątnej polany wewnątrz kamiennych ścian. Środek tego miejsca otaczał niski murek. W każdym rogu płonął nienaturalny ogień. Stanęła, nie mogąc ani pójść dalej, ani wycofać się. Wewnątrz otoczonej murkiem przestrzeni stało pięć bloków wyciętych z zielonkawego kamienia. Miały połysk klejnotów, a ich górne powierzchnie były gładkie i tworzyły siedzenie dla tych, którzy jej oczekiwali. Nie była pewna, czego się spodziewać. To, co zobaczyła, okazało się tak obce, że nawet nie poczuła strachu tylko niebotyczne zdumienie. Jak takie stwory mogą istnieć w tym samym świecie co człowiek? Zrozumiała, skąd wzięła się nazwa "Ropuchy". Ona najlepiej określała ich wygląd, choć niezupełnie odpowiadała prawdzie. . Ze sposobu siedzenia, a ściślej - kucania, nie można było wywnioskować, czy poruszają się na dwu, czy na czterech kończynach. Z całą pewnością jednak, mimo podobieństwa, stwory te nie były ropuchami. Miały ciężkie, rozdęte ciała, przy których kończyny wyglądały rachitycznie. Duże głowy spoczywały na wąskich ramionach jakby pozbawione były szyi. W ich masywnych, bezwłosych obliczach największą uwagę zwracały duże, złociste oczy, osadzone wysoko w czaszce. Nosa i ust stwory nie posiadały. Ich rolę spełniały trzy szczeliny w skórze, dwie pionowe i jedna pozioma. - Witaj, poszukująca... - słowa zabrzmiały nie w uszach tylko w myśli. Nie można było stwierdzić, która z istot wypowiedziała je. Hertha poczuła pustkę w głowie. Teraz, gdy dotarła do celu, była tak ogłupiona wyglądem tych, których szukała, że nie mogła pozbierać myśli. Ale zdaje się, że nie musiała odpowiadać. Głos w jej umyśle ciągnął: - Przybyłaś tu szukać naszej pomocy. Czy chcesz pozbyć się tego, co wypełnia twoje ciało? - Nie. - Owo pytanie pomogło jej uporządkować myśli. - Choć nie jest to owoc legalnego związku, ale bólu i przykrości, będzie ono tylko moim dzieckiem. Tak obiecała Gunnora. - Czego wobec tego szukasz? - Sprawiedliwości! Sprawiedliwości wobec tego, który wziął mnie siłą i pozostawił w pohańbieniu! - Dlaczego wymyśliłaś sobie, że ty i twoje problemy znaczą cokolwiek dla nas, którzy byliśmy tu, zanim twoja rasa pojawiła się na tych ziemiach i będziemy jeszcze długo po zniknięciu ostatniego po niej śladu? Co mamy wspólnego z tobą? - Nie wiem. Jedynie posłuchałam starych opowieści i dlatego przybyłam. Poczuła coś dziwnego; nieludzki śmiech, który niepodobna usłyszeć, ale można wyczuć. Znacznie straciła na pewności siebie. Odniosła wrażenie, że stwory naradzają się między sobą. Miała ochotę uciec, ale nie mogła. Poczuła strach. - Kim jest ten, o którym mówisz? Jakie jest jego imię i gdzie on śpi tej nocy? - - Nie wiem, nie widziałam nawet jego twarzy. Wiem jednak jak go rozpoznać - zapomniała o strachu, teraz wypełniała ją jedynie nienawiść - i myślę, że odnajdę go w Grimmerdale. Wojna już się skończyła i droga wielu ludzi prowadzi przez tę osadę. Głos ponownie osłabł,.. Potem usłyszała kolejne pytanie. - Czy wiesz, że za nasze usługi wymagamy zapłaty? Co możesz nam ofiarować w zamian? To ją zaskoczyło. Naprawdę, nigdy nie myślała, co może nastąpić po przedstawieniu prośby. Zapłata musi być, oczywiście, ona jednak - idiotka - nie pomyślała o tym! Instynktownie osłoniła rękami brzuch, w którym spoczywało nie narodzone jeszcze dziecko i ponownie uśmiechnęła się. - Nie, od Gunnory masz to życie i my go nie chcemy, lecz twoje postanowienie może się i nam przydać. Damy ci klucz do tego, o co poprosisz, koniec zaś będzie należał do nas. Zgadzasz się? - Tak - choć po prawdzie, nie całkiem to zrozumiała. - Spójrz! - jedno ze stworzeń uniosło kończynę i wskazało coś ponad jej ramieniem. Odwróciła się. Na jednym z kamieni ujrzała błyszczący punkt. Wyciągnęła rękę i w dłoni znalazł się maleńki odłamek skały. - Weź go, a gdy znajdziesz tego, którego szukasz, włóż ten odłamek wieczorem do jego łóżka. Wtedy dosięgnie go sprawiedliwość, lecz stanie się to tutaj! Abyś nie zmieniła zdania lub nie zapomniała, zostawimy ci coś, co będzie przypominać o naszej umowie, ilekroć spojrzysz w lustro! Stwór zwrócił się w stronę dziewczyny. Z jego kończyny wysunęła się jakby smuga mgły, która przybrała kształt kuli i poleciała ku niej. Próbowała się uchylić, kula jednak dosięgnęła jej i rozpostarła się na twarzy, wywołując dziwne uczucie jakby pieczenia, które jednak trwało ledwie z sekundę. - Będziesz to nosić, dopóki rzeczony nie pojawi się tutaj, byś pamiętała o wszystkim! Dalszych wydarzeń nie była pewna, zbyt dziwnym i zamazanym stało się jej spojrzenie... * * * Gdy całkowicie doszła do siebie, świtało już. Znalazła się w wypełnionym liśćmi załomie skalnym, tym samym gdzie zatrzymała się wieczorem. O tym, że w nocy nie śniła, przekonała się rozwierając zaciśnięte palce lewej dłoni - leżał tam zielonkawy kamyk... Zatem spotkała Ropuchy z Grimmerdale. Grimmerdale zaś rozpościerało się poniżej - dobrze widoczne w promieniach wschodzącego słońca... zamek na przeciwległym zboczu, osada przy drodze, w niej gospoda, do której musiała dotrzeć. Pomimo wczesnej pory, z daleka widać było już oznaki życia. Jakiś mężczyzna zniknął w stajni, gdy wchodziła na podwórze. Skierowała się ku uchylonym drzwiom, zdecydowana za wszelką cenę dogadać się z oberżystą. Wielka sala była pusta, chwilę później pojawiła się w niej kobieta z zaciętym grymasem na twarzy i podeszła do Herthy, zamieniając grymas na złośliwy uśmiech. - Na pewno nie będziesz sprawiać tu kłopotu, dziewko. Nie z taką twarzą - odparła, wysłuchawszy jej prośby. - Prawda, przyda się dodatkowa para rąk, nie mamy aż takich dochodów, by szastać srebrem na prawo i lewo. W tym momencie na schodach prowadzących na piętro pojawił się mężczyzna. Zszedł i zbliżył się do stołu osłoniętego rzeźbionym parawanem. Wyglądało to tak, jakby jego pojawienie się ostatecznie przeważyło szalę na jej korzyść - usłyszała jedynie wskazówki, gdzie ma złożyć rzeczy i że ma brać się do roboty. Tak więc przyniosła temu, jedynemu jak dotąd, gościowi, tacę ze śniadaniem. Był wysoki, wyższy od Kuna, miał szerokie ramiona, ostre rysy twarzy i czarne włosy. Nie była w stanie określić jego wieku - w każdym razie nie był zbyt młody. Gdy postawiła tacę, sięgnął po kufel. Zdało się jej wówczas, że świat zamarł - zobaczyła złotą bransoletę na jego ręku. Całą uwagę skupiła na tym kawałku metalu. Zadziałał jednak jakiś pierwotny instynkt samozachowawczy i pewna była, że się niczym nie zdradziła. Odchodząc od stołu, zastanawiała się, czy to moc Ropuch sprawiła, że tak szybko odnalazła tego, kogo szukała... Tak czy inaczej, był tutaj, ona zaś musiała dopilnować, by na noc kamyk znalazł się w jego łożu. Co się stanie, jeśli on postanowi jechać dzisiaj dalej? Czy zdoła go wyśledzić i podrzucić po zmroku odłamek skały? Chwilowo nie spieszył się, w końcu usłyszała, ku swej uldze, że targuje się z oberżystką o cenę kolejnego noclegu. Używając podstępu, wymawiając się koniecznością odniesienia pościeli do jednego z pokoi, udała się na górę. Tam jednak zdała sobie sprawę, że nie wie, który z pokoi przy wąskim korytarzyku należy do niego. Tak pochłonął ją ten problem, że zauważyła czyjąś obecność dopiero wtedy, gdy poczuła ciężką rękę na barku i usłyszała szorstki młody głos. - O, jest ta nowa... - za nią stał młody mężczyzna o chłopięcym wyrazie twarzy, choć na policzkach znać było zarost, a przekrwione oczy i potargana czupryna nie dodawały mu uroku. Gdy zobaczył jednak jej twarz, skrzywił się z obrzydzeniem i odepchnął ją tak silnie, że upadła na podłogę. - Ale pokraka! Masz ode mnie całusa! - chciał splunąć, ale ślina nie zdążyła opuścić jego ust, gdy para silnych dłoni złapała go i cisnęła o ścianę. Mężczyzna ze złotą bransoletą przyglądał mu się z obrzydzeniem, nie zwalniając uchwytu, - Co jest? - szarpnął się młodszy. - Zabieraj te łapy, kolego! - Kolego!? Nie jestem twoim kolegą czy poddanym, Urre, a ty nie jesteś w Roxdale. Zaś co do niej, to nie jej wina, że ma taką twarz. Może z powodu takich jak ty, gotowych" wleźć pod każdą napotkaną kieckę, powinna być za to wdzięczna Mocom. - Ropucha! To twarz ropuchy... - wyglądał, jakby ponownie chciał splunąć, najwyraźniej jednak musiało go powstrzymać coś, co zobaczył w spojrzeniu tamtego. - Puszczaj! Wyszarpnął się i przeklinając ruszył niepewnie ku schodom. Dziewczyna w międzyczasie pozbierała się i podniosła upuszczoną pościel. - Zrobił ci krzywdę? Potrząsnęła milcząco głową. Wszystko stało się tak nagle, było takie dziwne. To, że on uniósł rękę w jej obronie... Nie pojmowała tego. Najszybciej, jak mogła, poszła dalej ku zakrętowi korytarza. Tuż przed, obróciła się. Akurat na czas, by dostrzec, jak znika w drzwiach, przy których zaczepił ją Urre. Wiedziała już, gdzie mieszka. Teraz jednak co innego nie dawało jej spokoju. Ropucha... ta kula mgły, która spłynęła na nią w nocy... co takiego zrobiła z jej twarzą? Pomacała się po twarzy, lecz na dotyk nic się nie zmieniło. Żadnych różnic! Potrzebne jest lustro... jeśli znajdzie się w tej gospodzie taki luksus. W końcu znalazła jedno w kuchni. Okazała się nim taca, którą kazano jej wyczyścić do połysku. Odbicie nie było zbyt ostre, dostrzegła jednak bez trudu brzydkie, brązowe plamy na skórze... Rzeczywiście, przypomniała sobie obietnicę złożoną przez głos i odetchnęła z ulgą. To okropieństwo zejdzie samo, gdy spełni swą rolę i wykona, co trzeba... A skoro tak, to im szybciej to zrobi, tym lepiej. Tylko jak znaleźć po temu okazję? Sporo wywiedziała się o mężczyźnie z bransoletką od posługacza, który okazał się kopalnią wiadomości: mężczyzna nazywał się Tristan i niedawno jeszcze był dowódcą straży u jakiegoś Lorda. Teraz był wolny i szukał prawdopodobnie lepszego pana, może zbierał własną drużynę. Wzmocnił ją już paroma zbrojnymi podczas krótkiego pobytu w gospodzie. Nie pił dużo, choć ci, z którymi siedział, a zwłaszcza Urre, syn jakiegoś Lorda, zamawiali tyle, że można by się było wykąpać w tym alkoholu. Były to plotki, lecz zawsze lepsze niż niewiedza, jak do tej pory. Sama obserwowała go uważnie przy każdej okazji. Ogarniało ją dziwne uczucie, gdy przypatrywała mu się ukradkiem. Obserwowała tego, który ją zhańbił i teraz nawet się nie domyślał, jak bliska jest chwila, gdy zapłaci za ten uczynek. Gdyby nie ta ozdoba, byłby ostatnim, którego podejrzewałaby z wszystkich w gospodzie. Urre - jak najbardziej, dwóch czy trzech innych podobnych w sposobie bycia, również. Przynajmniej tak się zachowywali, dopóki nie zobaczyli jej twarzy. Lecz Tristan był zagadką, której nie umiała rozwikłać. Jego obecne zachowanie nie pasowało zupełnie do tego, jak kiedyś z nią postąpił. W niczym nie zmieniało to jednak jej planów. Toteż gdy o zmierzchu udało jej się niepostrzeżenie dopaść schodów, od razu podążyła do jego pokoju. Pościel na łóżku była zmięta, ale nie zrobiła niczego, by ją wygładzić. Wepchnęła kamyk głęboko pod poduszkę i błyskawicznie pobiegła na dół, gdzie zaczynało się już robić tłoczno. Miała tu i tak za dużo zajęcia z nieustannym zbieraniem zamówień i roznoszeniem potraw oraz, częściej, kufli mocnego piwa. Zmęczenie podróżą i całodzienną pracą, do której nie przywykła, dawało już o sobie znać. Wśród gości zaś byli i tacy o niezbyt wyrafinowanym poczuciu humoru i musiała stale uważać, by nie potknąć się o nagle wyciągniętą nogę lub uniknąć niespodziewanego złapania za ramię, gdy szła z pełnymi naczyniami. Dwukrotnie nie udało się jej to i zapłatą były policzki od oberżystki złej za stratę jedzenia. W końcu została odesłana przez nią do kuchni, którą stanowiła dziura śmierdząca resztkami i gdzie omal nie zwymiotowała. Miała zmywać naczynia. Przynajmniej nikt tam nie dokuczał. Jakoś udało się jej dotrwać chwili, gdy gospodyni wskazała na ławę w pobliżu paleniska, mówiąc, że jest to najlepsze miejsce na nocleg, jaki może się tu dla niej znaleźć. Skuliła się na tym posłaniu i czekała aż reszta służby pozaszywa się w swoich dziurach i schowkach. Pokoje były jedynie dla gości i dla właściciela z żoną. Ogień na noc wygaszano, ale ciepło i tak buchało od kominka po całodziennym używaniu. Teraz, gdy miała całą salę dla siebie, ułożyła się jak mogła najlepiej, by odpocząć nie zasypiając. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to kamień powinien zadziałać. Zdecydowana była zobaczyć koniec swojego wroga. Co będzie potem? Nad tym się nie zastanawiała. Mają pod ręką swoją opończę i włócznię, czekała całą wieczność jak jej się zdawało, aż na schodach pojawiła się postać. Gdy ją mijał, upewniła się, że rzeczywiście jest to Tristan. Skierował się ku drzwiom, a ona, narzucając opończę, podążyła jego śladem. IV Trzymała się cienia przy ścianie, obawiając się, że mógłby ją dostrzec, gdyby się odwrócił. On jednak szedł prosto, krokiem szybkim i pewnym, jak ktoś, kto ma coś ważnego do zrobienia i nie chce tracić niepotrzebnie czasu. Księżyc był w pełni, niebo jednak zaciągnęło się chmurami, przez co zostawała coraz bardziej w tyle, zajęta co chwilę uwalnianiem opończy plączącej się w gałęziach krzewów. Zmęczenie też dawało znać o sobie, gdy posuwała się jego śladem ku Kamiennej Ścianie na szczycie wzgórza. Mimo to zdecydowana była na wysiłek, by znaleźć się w pobliżu, gdy on osiągnie cel. Nie bardzo wiedziała dlaczego: różne myśli kłębiły się jej w głowie. Skoncentrowała uwagę na drodze, po której stąpała, powtarzając sobie, że musi, musi być tam... Widziała już kamienie z przodu. Tristan kierował się tam najkrótszą drogą, zbaczając tylko wtedy, gdy nie był w stanie przebić się przez chaszcze. Tym razem nie dostrzegła żadnego światła, kształty stały mroczne i ciemne na tle niemal równie ciemnego nieba. Nie oglądając się zniknął za pierwszym szeregiem kamieni; przyspieszyła kroku, porzucając ostrożność - prawie straciła go z oczu. Kiedy ledwie dysząc, dotarła tam, gdzie był przed chwilą, dostrzegła go ponownie. Wyprzedził ją znacznie. Wiedziała jednak, że gdy dojdzie do ostatniego kręgu, nie ma tam przejścia między głazami, będzie musiał iść wzdłuż niego, aż dotrze do starej drogi prowadzącej od bramy. Ona tymczasem może zyskać na czasie, już teraz kierując się ku drodze i idąc o wiele szybciej po jej równej powierzchni. Zadyszana dotarła do celu i zdołała jakoś złapać oddech, czując, jak coś mocno kłuje ją w boku. Ruszyła między kolejnymi rzędami kamieni. Gdy spostrzegła bramę, Tristan akurat ją przekraczał, ale odległość między nimi i tak zmalała. Wokół pojaśniało. Zimny blask zamigotał na otaczających ją kamieniach, nadając skórze jej dłoni trupiobladą, błękitną barwę. Mężczyzna stał w bramie prowadzącej na sześciokątny plac, wewnątrz ostatniego kręgu. Nieporuszony wpatrywał się przed siebie w to, co go czekało. Z mieczem przy boku i łukiem na plecach. Był w pełni uzbrojony, lecz nie poruszał się i nie próbował nawet dosięgnąć jakiegokolwiek oręża. Potknęła się. Ta wspinaczka na skróty znacznie nadszarpnęła jej siły. Była jednak przy nim. Stanęła trochę z boku, aby jego postać ze zwisającymi teraz bezwładnie rękami nie zasłaniała jej widoku. Spojrzała w kierunku, w którym zwrócił głowę. Zielone bloki skalne stały jak poprzednio. Jednak nie było na nich żadnych stworzeń, lecz ognie, migoczące w dziwnym tańcu, przechodzące od oślepiającej bieli do głębokiego szafiru, nieustannie zmieniające kształty, natężenie... Czuła, że te światła przyciągają ją z nieodpartą siłą, dopóki nie zmusiła się do zamknięcia oczu. Wówczas poczuła ulgę, siła z wolna słabła i znikała. Rozumiała, że stojący w przedzie został szybko i pewnie złapany w pułapkę i nie jest w stanie nie patrzeć oczami szeroko otwartymi. Osłoniła oczy dłonią, by nie widzieć ogni w pełnym blasku i przyjrzała mu się. Nie uczynił żadnego gestu, wyglądał, jakby stał się fragmentem skały: nie mrugał powiekami, nie była nawet w stanie dostrzec, czy jego pierś unosi się, czy też pozostaje w bezruchu. Czyżby to właśnie była ta ich sprawiedliwość? Zamiana w posąg? Coś jej jednak mówiło, że to był zaledwie początek tego, co Ropuchy zamierzały zrobić z człowiekiem złapanym przy jej pomocy. Coś w niej drgnęło, usiłowała odpędzić od siebie ten zaczątek myśli czy też może... uczucia. Przywołała bezlitośnie wspomnienia: oto co jej zrobił, to przez niego straciła dom, ziemię, rodzinę. Nie miała nic i w dodatku była oszpecona. Cokolwiek miało go spotkać, w pełni na to zasłużył. A ona będzie tu stać i przyglądać się... a potem odejdzie syta zemsty, by urodzić syna lub córkę, którzy nie będą mieli nic ze swego ojca, jak przyrzekła Gunnora. Obserwując go uważnie, dostrzegła, że porusza palcami i zaciska je w pieść. Wiedziała, że kosztowało go to wiele, że toczy zaciętą walkę pod maską milczenia i spokoju. Że z całych sił próbuje przeciwstawić się temu, co go tak szybko i skutecznie opanowało... Ponownie odezwał się w niej głos sumienia. Tym razem silniej i ponownie go zwalczyła. On nie zasługiwał na nic więcej niż to, co go spotka! Na sprawiedliwość, o której wymierzenie tak prosiła Ropuchy! Powoli uniósł zaciśniętą pięść jakby przykuty był do niej ogromny ciężar. Kiedy spojrzała na jego twarz, bez trudu dostrzegła, jak trudne i wymagające wysiłku było to zadanie. Oparła głowę o kamienny mur. Gdyby miała linę, przywiązałaby się, by żadna słabość nie zmieniła jej zamiaru dopełnienia zemsty. * * * Przed nim roztaczało się światło. Poczuł nagle coś - bezkształtnego jak dotąd, lecz mrożącego krew w żyłach, zagrożenie większe niż jakiekolwiek inne zrodzone z ludzkich poczynań. Ten lęk pochodził ze źródła starszego od całej rasy ludzkiej. Jak się tu znalazł, nie miał pojęcia. Tak samo nie wiedział, czy dzieje się to naprawdę, czy może w jakimś koszmarnym śnie... i nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać. Wszystkie siły, jakie udało mu się zebrać, skupił na walce z tym, co trzymało go w niewoli, co chciało wypełnić go swym życiem, a na co nie mógł, nie chciał pozwolić. I wiedział, że będzie walczył, dopóki starczy mu świadomości. Podświadomie zdawał sobie sprawę, że jeśli zdoła złamać bezruch własnego ciała, to może mu się uda wybronić z sieci zarzuconej na jego umysł i wolę. Może odzyska kontrolę nad sobą... Całą uwagę skoncentrował więc na jednej dłoni... jej palcach. Miał wrażenie, jakby został pozbawiony nerwów. Ale udało mu się w końcu zacisnąć pięść, potem unieść rękę. Co prawda pochłonęło to wiele czasu. Wiedział, że gdyby choć na moment zdekoncentrował się, cały wysiłek poszedłby na marne. Lecz jednak się udało! Broń... czy mógł pomóc łuk lub miecz przeciwko wrogowi, którego praktycznie nie widział? Zrozumiał, że grożące mu niebezpieczeństwo mogło kpić sobie z każdej broni wykonanej i noszonej przez człowieka. Broń... miecz... żelazo... coś kołatało mu się po zakamarkach pamięci. Nagłe przypomniał sobie, jakby widział to wczoraj. Żelazo! Ten mężczyzna z Pustkowia, który przed spoczynkiem umieszczał u wezgłowia miecz, a sztylet wbijał w ziemię przy stopach, ilekroć nocleg wypadł w pobliżu jakichkolwiek ruin, twierdził, że tylko wtedy człowiek może spać spokojnie. Jedni śmiali się z niego, inni potakiwali: tak, żelazo... stal... to jest to, czego zawsze bały się Mroczne Siły z przeszłości! Miał przy sobie miecz, a przy boku sztylet, ale walka o władzę nad ręką tak nadszarpnęła jego siły, iż obawiał się, że nie zdoła sprawdzić, kto wówczas miał rację... Czego chciało od niego to coś? Ściągnęło go tutaj... czy raczej ściągnęli, bo pewien był, że nie jest to pojedynczy umysł. Odsunął od siebie te pytania. Musi skoncentrować się na swej dłoni... na całej ręce... Trwało to bardzo długo ale zdołał w końcu unieść rękę na wysokość pasa. Palce dotknęły rękojeści miecza... Nie była to broń Lorda, z posrebrzaną i zdobioną klejnotami pochwą, lecz prosty miecz, w skórzanej pochwie, poszczerbiony w wielu potyczkach. Rękojeść miał prostą, stalową, owiniętą drutem, by uniknąć ślizgania się w spoconej dłoni. Ledwo czubki jego palców zetknęły się z nią, ręka była wolna! Błyskawicznie mocno złapał za broń i wyciągnął ją płynnym ruchem, w którym widać było lata praktyki. Czubek miecza skierował pomiędzy siebie a owe błękitne błyskające światła. Poczuł sporą ulgę, lecz wiedział, że nie uwolnił się całkowicie, a moment wytchnienia nie potrwa długo. To, co się tutaj zaczaiło, nie było takie łatwe do pokonania. Przystąpiło już zresztą do walki. Jakaś obca wola zaczęła oddziaływać na jego dłoń. Ostrze miecza kołysało się, niemożliwie do utrzymania w jednej pozycji. Jeśli nacisk nie ustąpi, wkrótce nie będzie w stanie utrzymać go. Chciał się cofnąć, lecz nie mógł zrobić kroku, nogi nie chciały go słuchać... Miał tylko jedną wolną rękę, a w niej cięższy z każdą sekundą miecz, który opadał już z wolna smętnie ku dołowi... Spoza błękitnego blasku wyrosła macka - fosforyzująca, obca, uniosła się i zwróciła w jego kierunku. Do niej dołączyła druga... po chwili trzecia... Końcówka pierwszej, początkowo ostra jak grot strzały, pogrubiała teraz i zaokrągliła się. Nagle zobaczył zło w jednej z jego namacalnych postaci: groteskową kopię ludzkiej dłoni z czterema palcami skierowanymi wprost i wydłużonym cieniutkiem kciukiem. W pełni już uformowana kończyna zniżyła się ku niemu. Resztką sił uniósł miecz, starając się trafić jego czubkiem w zbliżającą się ku niemu mackę, ruchliwą i błądzącą. Ponownie odniósł chwilowe zwycięstwo. Ręka nie ośmieliła się przekroczyć granicy miecza. Atakowała z różnych stron, lecz cofała się zawsze, gdy kierował tam broń. * * * Hertha obserwowała ten niesamowity pojedynek z szeroko otwartymi oczami. Twarz jej wroga była mokra od potu spływającego po brodzie dużymi kroplami... Usta miał wykrzywione w grymasie ukazującym zaciśnięte zęby. Nadal jednak trzymał miecz i usiłowania Ropuch pozostawały bezowocne... - Ty! - głos zabrzmiał w jej umyśle z zimną arogancją. - Zabierz mu ten miecz! To był rozkaz, jaki musiała wykonać, jeśli chciała doczekać swego triumfu. Triumfu?... Obserwowała tę dziwną walkę. Miecz poruszał się tak wolno, nadążał jednak jeszcze i docierał gdzie trzeba na czas, by zastopować atak błękitnej dłoni. Mężczyzna reagował powolnie, co ją dziwiło. Dlaczego Ropuchy nie spróbują sięgnąć błyskawicznie tam, gdzie nie ma miecza? Chyba, że uformowanie i wprawienie w ruch tej ręki jest równie wielkim wysiłkiem jak dla niego obrona... - Miecz! - zabolało ją, tak gwałtowne było tym razem żądanie. - Nie mogę! - nie była pewna, czy wypowiedziała te słowa głośno. Nie wiedziała, dlaczego nie może, po prostu tak było. Ciemność... związane ręce... walczący... ktoś pada ze strzałą wbitą w pierś... okrzyki zwycięstwa... ktoś wyłania się z mroku... wyraźnie widać tylko miecz i kolczugę... silna ręka przyciska ją do ziemi... śmiech... zły, szyderczy... zrywa z niej resztki ubrania... jeszcze raz... Nie! Nie chce sobie przypominać tego wszystkiego! Nie mogą jej zmusić! Mogą... Po chwili obrazy nikną i znów jest tutaj, obok walczącego Tristana, którego ruchy są coraz wolniejsze i który traci już nadzieję na wygraną. - Miecz! Zabierz mu miecz! Podrywa się... musi to zrobić... wtedy i on będzie wiedział jak t jest być bezbronnym i zhańbionym... i, jakim? Martwym? Co wła; ciwie Ropuchy z nim zrobią? - Zabijecie go? - nie myślała nigdy, że to tak właśnie może się skończyć. - Miecz! - polecenie zapaliło się smugą bólu, jak po uderzeni biczem. Chciały by zrobiła swoje, a nie myślała. Nie uzyskała odpowiedzi, lecz była już pewna, że to nie śmierć mu przeznaczono. Przynajmniej nie taką, jaka jest właściwa ludziom a... - Miecz! Tym razem zamiast jedynie spętaną bólem istotą stała się kin więcej - istotą zagrożoną. To ona przywołała to coś, co nie m nic wspólnego z jej rasą! Zrozumiała, że uwolniła niechcący sił; z którymi najpotężniejszy nawet człowiek nie da sobie nigdy rad; Tristan zasługiwał na najgorsze, ale zgodnie z ludzkimi zwyczajami Nie na coś takiego! Lewą dłonią złapała amulet Gunnory, prawą zacisnęła na jakimś kamieniu leżącym na ziemi. Od chwili, gdy uchwyciła amulet, głos w jej umyśle osłabł, zniknął ból... Mocniej chwyciła kamień. Tristan obserwował kołyszącą się rękę. Jego własna, trzymając miecz, zaczynała drętwieć i lada chwila mógł stracić nad nią kontrolę. Hertha zerwała rzemyk, na którym wisiał amulet i potarła nim kamień, nie mając jednak pewności, czy to cokolwiek zmieni. Rzuciła z całych sił, celując w błękitną rękę i... trafiła. Ta natychmiast zmieniła kierunek ruchu, minęła Tristana i sięgnęła ku niej. Mężczyzna w lot pojął, że pojawia się dla niego jedyna być może szansa i najmocniej jak mógł, ciął przelatującą obok smugę błękitu. Ostrze przeszło przez nią i nie napotykając oporu wywołało nagły rozbłysk błękitu. Macka, wraz ze zwieńczającą ją dłonią, zniknęła. * * * W tejże chwili odkrył, że może się poruszać. Zatoczył się, poczuł dłoń na swoim ramieniu i szarpnął się wściekle sądząc, że to kolejna sztuczka przeciwnika. Usłyszał krzyk i obrócił głowę... Ciemny kształt leżał przy kamiennym portalu bramy. Zbliżył się powoli, z bronią gotową do ciosu. Kształt poruszał się, wyłoniła się biała dłoń, złapała ściany i zacisnęła na niej, podciągając resztę... Otumaniony umysł rozjaśnił się nieco. To była kobieta! I to ona rzuciła coś, co mu przeleciało koło głowy i trafiło w błękitną rękę. Nie była wrogiem, lecz przyjacielem! Z tyłu usłyszał nowy dźwięk - jakby syk rozwścieczonego węża, może stada węży. Stanął oparty plecami o ścianę obok podnoszącej się kobiety. Spojrzał ponownie na środek wyznaczonej przez kamienny krąg przestrzeni. Macka, którą przeciął, zniknęła, pojawiły się jednak nowe. Tym razem nie połączyły się w jedną, zakończoną wspólną dłonią, lecz działały osobno. Zwieńczał je kształt jakby wężowych łbów. Było ich tyle, że nie mógł nawet marzyć o stawieniu wszystkim czoła... Wiedział jednak, że spróbuje. Ponownie poczuł dotyk na ramieniu. Jego towarzyszka stała już i trzymała jedną rękę zaciśniętą na wysokości piersi. Twarz ocieniał kaptur, przebił się jednak przez głośny syk jej głos mamroczący coś, czego nie mógł zrozumieć - najprawdopodobniej zaklęcia. Nie wiedział, na ile może pomóc, lecz sam fakt, że ma sprzymierzeńca, dodał mu odwagi. Jedna z macek zbliżyła się i zniknęła, gdy tylko natrafiła na miecz. Cóż to jednak znaczyło? Macek było z tuzin, a jego ręka znów zdawała się ważyć tony, powróciły problemy z poruszaniem... Starał się uwolnić od dłoni spoczywającej na ramieniu. Nie miał jednak odwagi, by się odwrócić. - Puść mnie! - krzyknął. Nie usłuchała i nie odpowiedziała. Słyszał tylko pomruk, jakby błagała kogoś o wsparcie dla nich obojga. Nagle poczuł, że od jej palców rozchodzi się po jego ramieniu i plecach ciepło. Więzy, które go krępowały jakby zelżały... Tymczasem macki poruszyły się żwawiej, niektóre z nich zetknęły się ze sobą i natychmiast zlały w jedną, potężniejszą i żywotniejszą. Ruszyły niezwłocznie do ataku i znów miał pełne ręce roboty, osłaniając siebie i ją przed zbliżającymi się ze wszystkich stron mackami. Były teraz o wiele szybsze i trudniej było za nimi nadążyć. Bez jej pomocy, bez tego ciepła, które go teraz wypełniało, nigdy by tego nie dokonał. W otwartych pyskach nibywęży nie było zębów, lecz miał pewność, że jeśli któryś z nich dosięgnie go, to sprawa będzie przesądzona. Odwrócił się tnąc mackę atakującą z boku i poślizgnął na kamieniu. Przyklęknął, omal nie wypuścił miecza. Usłyszał krzyk i ciął m odlew. Ta, która go zaatakowała, zniknęła, gdy trafił. Miała tylko odwrócić jego uwagę od kobiety, którą w tym samym czasie złapał; dwie inne. Jedna zakryła prawie całą jej głowę, tłumiąc głos, drugi owinęła się wokół talii. Obie pociągnęły ofiarę ku sobie. Dziwne, ale schwytana nie opierała się temu. Jeszcze dwie następne owinęły się wokół niej i nagle stwierdził, że żadna nie atakuje jego, wszystkie skupiły się przy porwanej ofierze. Krzyknął ochryple i poderwał się na nogi z zamiarem zaatakowania. Nagle zamarł zaskoczony głosem, który zabrzmiał w jego umyśle - Cofnij się, człowieku, to nie dotyczy ciebie - ona złamała naszą umowę. - Uwolnijcie ją! - skoczył i przeciął mackę spowijającą ją w pasie. Błysnęła znikając, lecz natychmiast następna zajęła jej miejsce. - Ona nam ciebie wydała. Nadal chcesz jej bronić? - Uwolnijcie ją! - Nie zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Ni interesowało go w tej chwili czy to prawda, czy nie. Wiedział jedynie, że nie będzie tu stał i przyglądał się. Uderzył ponownie. Błękitne macki przyspieszyły i zwróciły się ku niemu, nadal trzymając bezwładną ofiarę. - Ona jest nasza! Odejdź stąd, albo dostaniemy i ciebie! Nie tracąc sił i czasu na argumentację, skoczył i stanął na murku okalającym centralną część placu i ciął macki oplatające kobiet Trzymał miecz oburącz, lecz i tak coraz ciężej mu było go unosi Wyglądało jednak na to, że zyskał przewagę. Teraz spostrzegł, że błękitne sploty omijały miejsce, gdzie j zaciśnięta na czymś dłoń dotykała piersi. Skoncentrował się zatem i tych, które owijały się poniżej. Udało mu się przeciąć wszystkie, ale głowa i ramiona dziewczyny znalazły się już po drugiej stronie murku. Macki ciągnęły zawzięcie, lecz nie mogły jakoś przeciągnąć jej całej, zabrał się zatem za te, które spowijały jej głowę i ramiona. Niektóre miały zamiar uchwycić ją ponownie poniżej pasa, ale musiały przesunąć się nad jej piersiami, a tego wyraźnie wolały uniknąć. Za każdym razem, gdy spuszczał miecz, zdawało mu się, że nie uniesie go ponownie, ale jakoś zbierał siły, by to zrobić, aż spostrzegł, że już nic jej nie trzyma. Lewą ręką złapał ją za dłoń, szarpnięciem postawił na nogi i pociągnął za sobą. Dobiegło go jeszcze wściekłe syczenie, lecz przeciwnikowi potrzebny był wyraźnie odpoczynek. Przerzucił nieprzytomną przez ramię i wycofał się powoli, nie spuszczając oczu z centrum sześciokąta. Przez cały czas przygotowany był na kolejny ewentualny atak. Niebieskie węże poruszały się jednak wolniej i o wiele bliżej ziemi. V Zdawało się, że ma chwilę spokoju. Węże nie zdradzały ochoty do ponowienia ataku, odważył się więc na chwilę odpoczynku. Położył dziewczynę na ziemi i dotknął policzka. Skóra była zimna, a cała twarz dziwnie nieruchoma. Martwa?... Czyżby te błękitne sploty zadusiły ją? Sięgnął pod kaptur, szukając pulsu tętnicy szyjnej, ale nie mógł znaleźć. Spróbował więc położyć dłoń bezpośrednio w okolicy serca, ale by to zrobić, musiał porozginać jej palce, kurczowo na czymś zaciśnięte... Zobaczył zaplątany o guziki rzemyk i przyczepione do niego jakieś zawiniątko. Dotknął go, a całą dłoń wnet ogarnęło ciepło. Gwałtownie cofnął rękę, zanim pojął, że to nie nowe niebezpieczeństwo, lecz źródło życia i siły. Serce dziewczyny nadal biło, toteż zdecydował się jak najspieszniej wycofać, teraz gdy przeciwnik zbierał siły. Nie wierzył bowiem, żeby to było ostateczne zwycięstwo. Zaryzykował. Schował miecz, chcąc mieć obie ręce wolne i podniósł ją. Była drobniejsza i lżejsza niż, sugerując się jej wyglądem, oczekiwał. Cofał się teraz na podobieństwo kraba, obserwując pulsujący z tyłu błękitny blask na zmianę z biegnącą przed nim drogą. Spokojniej odetchnął dopiero wtedy, gdy od centrum kręgu dzieliły go dwa rzędy kamieni. Czuł, że coś się za nim wlecze, co usiłuje zmusić go do zawrócenia. Wprawdzie siła tego słabła, lecz i tak musiał zdecydowanie się opierać. Zaciskając zęby wytężał cały instynkt samozachowawczy, by utrzymać kierunek prowadzący ku bezpiecznemu miejscu. Po kolei mijał kamienne szeregi, a w miarę jak oddalał się od labiryntu, dookoła narastała ciemność. Dziwne światło, w centrum jasne jak słoneczny dzień, coraz bardziej słabło. Na niewiele zdawał się dobry wzrok. Dwakroć stwierdził, że zszedł z drogi i obchodź kamień, który nagle wyrósł na ścieżce, jakby tylko po to, by zawróć go do środka Kamiennego Kręgu. Nauczyło go to ostrożności. Wybierał teraz konkretny punkt, oddalony zaledwie o kilka metrów i nie spuszczał zeń wzroku, dopóki go nie wyminął. A potem wyszukiwał następny. Wreszcie dotarł póz ostatni krąg. Znalazł się na otwartej przestrzeni. Pod czystym nocnym niebem poczuł się tak słaby i zmęczony, jakby po całodziennym marsz stoczył sporą bitwę. Przyklęknął i złożył bezwładne ciało na starej drodze, w tym miejscu, skąd wiatry zmiotły śnieg. Księżyc skrył s za gęstymi chmurami. Leżąca znowu była jedynie ciemnym kształtem Przykucnął obok. Bezwładnie opuścił zmęczone ręce i starał się logicznie myśleć. Nie pamiętał, jak znalazł się wśród kamiennych ścian. Położył się w swym pokoju w gospodzie, a obudziło go niebezpieczeństwo płynące z migotliwego blasku wewnątrz kamiennego kręgu. W t że walczył z niebezpieczeństwem pochodzących z dawnych czarów, n wątpił ani przez chwilę. Ale co go tu zwabiło? Przypomniał sobie, że poprzedniej nocy otworzył okno w gospodzie. Czyżby powodem była zwykła ciekawość? Niezbyt chciało mu się uwierzyć, by sama okiennica mogła być właściwą przeszkodą, jak i w to, by właściciele i służba żyli w tak niebezpiecznym miejsc skoro mogli - niczego nie tracąc - przenieść się dalej... A może właśnie to, że żyli tu tyle czasu i byli potomkami innych mieszkańców Grimmerdale dawało im immunitet od władzy Sił Mroku? Co powiedziano mu podczas walki? Że dostarczyła im go ta kobieta. Jeśli tak, to dlaczego? Pochylił się nisko, odsłaniając kaptur. Przyglądał się jej twarzy, choć w tym słabym świetle ledwie widział zarys postaci. Nagle dziewczyna odskoczyła z takim okrzykiem przerażenia, że zdrętwiał. Jakimś sposobem udało się jej podnieść. Po pierwszym krzyku nie wydała już żadnego głosu. Gorączkowo szukała czegoś w fałdach opończy. Wyłaniający się zza chmur księżyc odbił swój blask w tym, co trzymała teraz w dłoni. Ostrze krótkim łukiem zmierzało ku jego szyi. Zdążył chwycić rękę, zanim dosięgnęła celu. Przypominała dzikiego kota. Wyrywała się kopiąc i gryząc, aż w końcu postąpił z nią tak, jakby była mężczyzną - uderzył w szczękę. Ponownie znieruchomiała wyciągnięta na drodze. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko zanieść ją do gospody. Czyżby to, co przeżyła wewnątrz kamiennych ścian pozbawiło ją rozumu do tego stopnia, by w każdym widzieć wroga? Westchnął zrezygnowany, oderwał z opończy kawał materii i związał jej ręce, po czym zarzucił ją sobie na plecy. Potykając się o nierówności i od czasu do czasu nasłuchując, czy jeszcze oddycha, najkrótszą drogą ruszył do gospody. Nie wiedział, która była godzina. Nad drzwiami wisiała latarnia stanowiąc doskonały drogowskaz. Drzwi lekko otwarły się pod naciskiem ręki. Złożył ją na podłodze przy kominku i zabrał się do rozpalenia ognia, gdyż niczego w tej chwili nie pragnął bardziej niż ożywczego ciepła. * * * Bolała ją głowa, a raczej twarz... jedna strona twarzy promieniowała bólem na całą głowę. Naokoło był półmrok, ale widziała światło. Nie to obce, błękitne lecz normalny blask rzucany przez ogień, który właśnie ktoś z wprawą podsycał. Zaczynała czuć miłe ciepło i spróbowała usiąść. Wtedy spostrzegła, że ma związane ręce. Znowu powrócił strach i napięcie... Bacznie przyglądała się klęczącemu przy kominku. Twarzy nie mogła dojrzeć, ale pewna była, że to Tristan... Powróciło ostatnie wspomnienie: górujący nad nią, wyciągający ręce, gotów znowu posiąść ją jak wtedy! Omal nie zwymiotowała. Rozejrzała się: to była izba na dole... musiał ją tu przynieść... chyba nie sądzi, że uda mu się w cieple... narobi takiego wrzasku, że nie tylko goście, ale pół osady się zleci... Spojrzał na nią, a widząc, że jest przytomna, wpatrzył się uważnie. Poczuła się tak, jakby czytał jej myśli. - Powinnam cię zabić! - A nie próbowałaś? - pytanie brzmiało jak czysta ciekawość. - Następnym razem nie zemdleję! Roześmiał się jak nieostrożny chłopak, niedoświadczony przez życie. - Nie zemdlałaś, panienko - miałem w tym swój udział. - Spoważniał i nadal uważnie się jej przyglądał. Ona także nie spuszczała zeń oczu. - Albo masz coś innego na myśli, coś, co się stało, zanim wyciągnęłaś przeciwko mnie nóż... Czy... Czy to coś mówiło prawd' Czy znalazłem się tam za twą przyczyną? Musiała się zdradzić jakimś nieznacznym drgnięciem, gdyż nagle pochylił się, chwycił za ramiona i mimo szalonego oporu przyciągnął ją do siebie. - Dlaczego? Na Prawicę Kathera, dlaczego? Co ja ci zrobiłem, dziewczyno? Czy może tym tam wystarczy dowolny człowiek za posiłek? Są twoimi podopiecznymi czy panami? A nade wszystko, jak człowiek może zadawać się z czymś takim? A jeśli już się zadaje, to... dlaczego złamałaś ich czar i pomogłaś mi? Po tysiąckroć, dlaczego? Potrząsnął nią wpierw łagodnie, ale z każdym pytaniem coraz silniej, aż wreszcie jej głowa poczęła trząść się. To mu chyba uprzytomniło, że sam uniemożliwia odpowiedź. Uspokoił się więc, ale nadal trzymał ją blisko, jakby chcąc czytać prawdę nie tylko z jej warg lecz także z oczu. - Nie mam nikogo, kto wyzwałby cię na pojedynek - odparła znużona. - Dlatego musiałam sama się tym zająć. Poszukałam więc tych, którzy mogą mi pomóc znaleźć sprawiedliwość... - Sprawiedliwość! A więc nie był to przypadkowy wybór? Ale przysięgam ci na Dziewięć Słów Min, że nigdy dotąd cię nie widziałem... Zabiłem kogoś bliskiego w bitwie... Ojca, brata, kochanka? Ale jak? Walczyłem z najeźdźcami, a ci nie mieli innych kobiet poza brankami z Dałes... Czyżby któraś chciała pomścić swego gwałciciela? Czy o to chodzi, dziewczyno? Znalazłaś tam pana i władcę, zapominając o własnej krwi? - Gdyby tylko mogła, naplułaby mu w twarz. Musiał to wyczytać w jej oczach, gdyż dodał: - Więc to nie to... Nie jestem typem, który szukałby zwady z towarzyszami broni... Nigdy też nie wziąłem, kobiety, która nie przyszła do mnie z własnej woli... - Nie? - słysząc to, odzyskała głos. - Nigdy, mój lśniący i niepokalany bohaterze? A trzy miesiące temu przy drodze do Lethendale? Czyżby to było tak normalne, że już zapomniałeś o tym błahym incydencie? Choć była wściekła, bez trudu dostrzegła całkowite zaskoczenie w jakie wprawiły go jej słowa. - Lethendale? Trzy miesiące temu? Dziewczyno! Nigdy nie byłem tak daleko na północy! A trzy miesiące temu byłem dowódcą straży Lorda Ingrima, póki nie padł on przy obleganiu portu. Uwierzyłaby mu, gdyby nie obręcz na jego ręku. Mówił przekonująco. - Łżesz! Tak, możesz mnie nie poznać, bo wziąłeś mnie w ciemnościach, pokonawszy najeźdźców, którzy mnie złapali... Zabili oni wszystkich ludzi mojego brata. Co do mnie, mieli inne plany, ale gdy pomoc nadeszła, byłam nadal do wzięcia, co sam udowodniłeś, dowódco straży! - to ostatnie rzuciła mu w twarz niczym obelgę. - Mówię ci, że oblegałem wtedy port! - puścił ją. Skorzystała z tego natychmiast i cofnęła się pod ławę, jak najdalej od niego. - Przysięgłabyś przed Kamieniem Prawdy, że to byłem ja? Widziałaś moją twarz? - Przysięgłabym! A co do twarzy, to nie potrzebuję jej znać; wziąłeś mnie w mroku, ale jest dowód, który pamiętam i będę pamiętać do śmierci. Uniósł rękę, drapiąc w zamyśleniu starą .bliznę na policzku... W obręczy zamigotał ogień. Tak nie pasowała do jego ubioru, że nikt w żaden sposób by jej nie zapomniał. - Tym dowodem jest...? - Nosisz ją na ręku, świecąc wszystkim w oczy.... tak, jak mnie, gwałcicielu. To twoja bransoleta! W zamyśleniu popatrzył na klejnot. - I to jest twój dowód? Wystarczający, żeby mnie posłać Ropuchom? - uśmiechnął się, ale tym razem bez cienia wesołości. - Posłałaś mnie tam, nieprawdaż? Wyciągnął rękę i zanim zrozumiała jego zamiar, zrzucił kaptur i przyjrzał się jej twarzy. - Gdzie się podziało straszydło, dziewczyno? To była farba czy jakieś zaklęcie? Naprawdę musiałaś mocno chcieć mnie dosięgnąć, jeśli zdecydowałaś się zrujnować własną urodę, aby plan się powiódł. Uniosła związane dłonie i dotknęła policzków. Nie miała lustra, ale jeśli tak mówił, to oszpecenie musiało rzeczywiście zniknąć. - One to zrobiły... - mruknęła półprzytomnie. Zaiste, musiał mieć dużą wprawę w takich spotkaniach, by zachować się tak, jak to robił, udając zainteresowanie drobiazgami. - Masz na myśli Ropuchy? Wyjaśnij mi wobec tego jedno: dlaczego, mając mnie tam, gdzie chciałaś, w ich mocy, zaryzykowałaś życie, by mi pomóc? Tego nie mogę pojąć. Gdyż zdobyć się na coś takiego, jak umowa z tymi stworami może jedynie ktoś zdesperowany, a to uczucie nie przemija łatwo i nie jest łatwo je zwyciężyć... Dlaczego więc uratowałaś mnie? - Nie wiem. Może stwierdziłam, że skoro ból był mój, to zapłata też powinna być... Myślę, że trochę to, ale bardziej... - zrobił; pauzę - ...ale w końcu nawet kogoś takiego, jak ty, nie mogłam zostawić im! - To rozumiem i przyjmuję: nienawiść i rozpacz mogą nas wszystkich doprowadzić do rzeczy, których później żałujemy... Zrobiła to i stwierdziłaś, że za bardzo jesteś człowiekiem, by doprowadzi do takiego końca, a potem na drodze próbowałaś dobrą stalą i własną ręką... - A ty... ty chciałeś mnie zmusić... znowu! -jej policzki zaróżowiły się nie od ognia lecz wielkiego wstydu. - Tak myślałaś? Może po tym, co przeżyłaś, to normalne... Teraz kolej byś mnie wysłuchała i to uważnie, i bez przerywania. Po pierwsze, nigdy nie byłem w pobliżu Lethendale. Ani trzy miesiąc temu, ani trzy lata... nigdy! Po drugie: to, po czym mnie osądziłaś ta bransoleta, nie była przed trzema miesiącami moją własnością. Gdy skończyliśmy oblężenie portu, było wiele wolnego czasu, a wojsko składało się z ludzi pochodzących z różnych stron i nacji. Podobni byli wszyscy... Widzisz, oblężenie jest głównie nieróbstwem, oczekiwaniem na poddanie się wroga lub na szturm. My tylko pilnowaliśmy, by nie przedarli się lądem, czekaliśmy na okręty z Handelsburga i Vennesport, gdyż główny atak miał iść od morza, d zmniejszenia strat, gdyż z tamtej strony nie było żadnych umocnień. Czekając, zabijaliśmy czas w rozmaity sposób; dużo się grało w kości i różne losowe i hazardowe gry. A choć z natury jestem ostrożny, od czasu do czasu ryzykowałem i grałem. To właśnie jest wygrana. Te który przegrał, podobny do Urrego, był synem jakiegoś nieżyjącego Lorda, nie miał nic prócz ruin domu... Dwa dni potem zginął, gdy oblegani zrobili wycieczkę. Błagał mnie, bym zatrzymał klejnot, obiecywał odkupić go zaraz, gdy tylko los uśmiechnie się do niego; był to ostatni z rodowych skarbów. Nie zdążył, a ja odkryłem, że nie jest to tylko ozdoba, ale też całkiem użyteczną osłoną przy strzelaniu z łuku. I zatrzymałem ją. Jak się okazało, na swoje nieszczęście... Co do niego, to nie znam nawet imienia, miał jakieś przezwisko. Połowę czasu przepijał, a drugą przeznaczał na szukanie śmierci i tak zresztą był chodzącym nieboszczykiem. - Czym? -jego opowieść była przekonująca. Nie tylko przez to, co mówił, lecz także przez sposób mówienia. - Tak ich nazywam, a w High Hallack jest ich wielu... Niektórzy to młokosy jak Urre, czy ten, o którym mówię. Inni są wystarczająco starzy, by być ich dziadkami. Kraj został spustoszony ogniem i mieczem, a ci, którzy nie zaznali najazdu, musieli żywić obie armie. Te ziemie mają dwie drogi przed sobą: zapaść się w nicość z wyczerpania, albo stworzyć nowych wodzów, którzy pokierują odbudową. Mówił teraz bardziej do siebie niż do niej. Dla niej zresztą i tak nie miało to znaczenia. Była pusta wewnątrz, jakby pozbawiono ją czegoś ważnego. Kto był ojcem jej dziecka? Chłopak, który wszystko stracił i stał się pozbawionym przyszłości trupem, żyjącym z dnia na dzień i korzystającym ze wszystkiego, co znalazł na drodze. Nie straciła dziecka, ale straciła cel, który dotąd mobilizował ją do działania - potrzebę sprawiedliwości, która ją tu przywiodła... do Ropuch. Zadrżała od nagłego chłodu, mimo opończy i bliskiego ognia; w ślepej nienawiści omal nie wydała im niewinnego człowieka... Wydała na koniec, o jakim teraz nie odważyła się nawet myśleć. To, że w ostatnim momencie uratowała go, było nie tyle jej zasługą, co Gunnory... Co mogła powiedzieć temu, który teraz patrzył w płomienie, jakby mógł w nich czytać przyszłość? Odgarnęła opadające na czoło włosy. W tejże chwili popatrzył na nią ze szczerym uśmiechem, od którego skuliła się jak od uderzenia; pamiętała, co mogłoby dziać się z nim w tej chwili. - Nie ma potrzeby, byś była związana... Czy nadal pragniesz mojej krwi? - szybkim ruchem rozwiązał krępującą ją tkaninę. - Nie - odparła cicho. - Wierzę ci... Ten, którego szukałam, jest martwy. - Żałujesz, że nie zginął z twej ręki? Wpatrzyła się we własne dłonie, zastanawiając się, co ma teraz z sobą zrobić: pozostać dziewką karczemną?... Ugiąć się przed Kunonem?... Nie, na to nigdy się nie zgodzi! - Pytałem, czy żałujesz, że nie zginął od twojego sztyletu? - Nie! - Ale ciągle masz jakieś mroczne myśli. - To już nie twoje zmartwienie. Chciała wstać, lecz powstrzymał ją. - Jest taki stary zwyczaj: jeśli mężczyzna uratuje dziewczynę od śmierci, to ma pewne prawa. Przez chwilę nie pojmowała o czym mówi, a potem jej poszarpana, lecz ciągle obecna duma skłoniła ją, by spojrzała mu w oczy. - Nie jestem taką, do której odnosi się ten zwyczaj, już nie! Ze świstem wciągnął powietrze. - Więc to dlatego! Nie jesteś z plebsu i nie pogodziłaś się z tym, co ci wyrządził... Nie masz nikogo, kto by bronił twego honoru - Mój brat ma tylko jedno życzenie: bym poddała się starym praktykom, dla uniknięcia wstydu w oczach innych - uśmiechnęła się pogardliwie. - Gdybym na to przystała, pozwoliłby mi cierpię w moim własnym domu i, być może, nawet nie wypominałby mi swej dobroci częściej niż trzy razy dziennie. - A tego nie ścierpisz... Lecz, przy takiej nienawiści do ojca twego... - Nie! - odruchowo dotknęła talizmanu. - Byłam w świątyni Gunnory, a ona przyrzekła mi, że dziecko będzie całkowicie moje. - Ona również wysłała cię do Ropuch? - Ona broni życia, nie ma nic wspólnego ze śmiercią... O Ropuchach wiedziałam ze starych opowieści. Zaślepiona poszłam do nich, a one dały mi to, co umieściłam w twoim łożu, by sprowadzić cię do nich. I abym pamiętała, zniekształciły mi twarz. Czy... to zniknęło? - Zniknęło. Gdybym nie pamiętał twojego stroju, nie rozpoznałbym cię... Słuchaj, to coś w moim łożu... poczekaj tu, tylko wpierw przyrzeknij, że jeśli będę chciał odejść, to zabarykadujesz drzwi i zatrzymasz za wszelką cenę! - Przyrzekam! Poruszał się cicho i sprężyście, jak ktoś przyzwyczajony do życia w miejscach, gdzie niepotrzebny dźwięk może wiele zmienić w losie człowieka. Została sama i zaczęła myśleć o sobie; kto udzieli jej schronienia... poza, być może, klasztorem w Lethendale. Innego miejsca nie widziała. Może któregoś dnia Kuno... Nie! O nic go nie będzie prosić! Tristan wrócił. Szczypcami do rozgarniania ognia trzymał kamyk, który przyniosła z siedziby Ropuch. Wrzucił go w płonący na kominku ogień. Płomienie wystrzeliły tak wysoko, jakby nalał oliwy. Wstrząsnęli się oboje. - Już nie ma pułapki - mruknął - i nikt inny nie złapie się w nią. - Powiedzieć, że mi przykro, to puste słowo, ale... - Pani, komuś, kto tyle przeszedł, mogę tylko rzec, że rozumiem. Gdy ktoś jest zmuszony do czegoś, będzie szukał każdego sposobu, żeby się uwolnić... A wreszcie, i tak mnie ocaliłaś. - Wprowadzając najpierw w pułapkę! Powinieneś pozwolić im zatrzymać mnie tak, jak chciały, to by wszystko załatwiło. - Wystarczy! - uderzył pięścią w ławę. - Skończmy z przeszłością. Przypominanie tego, co złe, szkodzi tak sercu jak i umysłowi. Powiedz mi, pani, gdzie zamierzasz się udać, bo rozumiem, że do brata nie chcesz wracać. - Co do tego masz rację. Jest takie jedno miejsce. Klasztor w Lethendale, mogę tam prosić o schronienie. - Zastanowiła się, czy po tym wszystkim zaofiaruje się odwieźć ją, bo prosić o to nie miała prawa. Jego pytanie zaskoczyło ją całkowicie. - Pani, przybyłaś tu, nieprawdaż, drogą wzdłuż szczytów. - Zgadza się. Wydawała mi się bezpieczniejsza. Legendy mówią, że niekiedy używają jej ci, którzy ją wybudowali, ale sądzę, że są mniej niebezpieczni od niektórych moich pobratymców. - W takim razie musiałaś mijać Nordendale. Co powiesz o tej osadzie i zamku? Nie miała pojęcia, po co mu te wiadomości, ale opowiedziała mu o wszystkim, co widziała w osadzie. - Masz bystre oczy. Zauważyłaś więcej niż zdarza się to innym w tak krótkim czasie. A jeszcze co innego zaprzątało ci myśli. Posłuchaj mnie teraz, gdyż może to dotyczyć nas obojga: uważam, że Nordendale potrzebuje pana, który natchnąłby ludzi otuchą i odbudował osadę. Przybyłem tu właśnie w poszukiwaniu takiego miejsca. Nie jestem taki jak Urre, urodzony na dworze i przyzwyczajony do wygód, nie mający pojęcia o tym, co los może człowiekowi spłatać. Nigdy nie słyszałem, kim był mój ojciec, choć wiem, że był dobrze urodzony. Potem matka żyła z kupcem, by mieć za co nas utrzymać. Jako chłopak wiedziałem już, że jedynie przez to mogę się wybić - dotknął miecza - Gildia kupiecka nie przyjmuje ludzi bez imienia, ale na miecz i łuk popyt jest zawsze. Uczyłem się więc sztuki władania nimi tak dogłębnie, jak tylko mogłem. Potem przyszła inwazja; służyłem rozmaitym Lordom, aż zostałem dowódcą straży. Zawsze jednak pozostawała myśl, że w tak niespokojnych czasach i przy takich stratach wśród starej szlachty nadchodzi moja szansa. Teraz wielu zbrojnych, pozostających bez pana, po tylu latach walki nie zamierza zajmować się niczym innym. Część już stała się bandytami. Część jeszcze się do nich przyłączy. Mając tuzin porządnych, mogę objąć każdy bezpański zamek, choćby Nordendale. Mieszkańcy potrzebują wodza, a dziedzictwa nie pozbawiam nikogo. Zamierzam tam wprowadzić ład i spokój. Przez Grimmerdale ciągnie wielu zbrojnych gotowych zaciągnąć się dla takiego celu. Wystarczy ich, bym mógł wyszukać najlepszych. - Widzę, że ktoś naprawdę zdecydowany może to osiągnąć, tylko co to ma wspólnego ze mną? Przyjrzał się jej i nie mogła do końca odgadnąć, co kryje się w jego wzroku. - Myślę, pani, że jesteśmy bardzo podobni do siebie i moglibyśmy ku obopólnej korzyści kroczyć tą samą drogą. Nie proszę cię o odpowiedź dzisiaj... Jutro, nie, już teraz porozmawiam z tymi, których sobie wybrałem, jeśli mi przysięgną, pojedziemy do Lethendale, gdzie zamierzasz się schronić. To niedaleko. - Konno ze dwa dni na zachód. - Doskonale. Pozostawię cię tam i udam się do Nordendale. Po wiedzmy, za cztery dni przyjadę po odpowiedź, czy nasze drogi się zejdą, czy nie. - Zapominasz, że nie jestem żoną ani wdową, a... - Czy nie masz obietnicy Gunnory? Dziecko ma być tylko twoje, a ja powitam was oboje jednako gorąco. Przyglądała mu się, upewniając się, że nie żartuje. To, co zobaczyła, sprawiło, że zacisnęła dłoń na amulecie i odparła cicho: - Przyjedź, jak mówiłeś, do Lethendale. Na pewno dostaniesz odpowiedź, która powinna cię ucieszyć. Odmieniec Lethendale nie było fortecą ani zamkiem, lecz klasztorem i miejscem schronienia dla potrzebujących. Jednakże mimo wczesnej wiosny miało w sobie ponurość zamczyska. Nie stopione połacie śniegu zalegały błotnistą ziemię podwórza. Okna i kamienne ściany budowli były mokre od wilgoci. Uderzał o nie z wyciem zachodni wiatr, zbyt już słaby, by wedrzeć się do środka. Hertha przycisnęła czoło do tafli grubej szyby. Zginała się wpół, jakby to mogło jej przynieść ulgę w kolejnym ataku bólu, który ostatnimi czasy regularnie targał jej ciałem. Noszone przez nią życie mogło należeć do zapalczywego wojownika, pragnącego za wszelką cenę już wydostać się na świat, gotowego walczyć ze wszystkim i z wszystkimi. Nie zostawała długo sama - przeważnie był przy niej ktoś, kto w razie potrzeby podtrzymywał ją. Ta druga kobieta była dla niej postacią pozbawioną twarzy, kimś ze snu, a raczej z nie kończącego się nocnego koszmaru... W zaciśniętej dłoni Hertha ciągle trzymała wygładzony przez czas amulet Gunnory. Tak mocny był to uścisk, że prawie pozbawiony krawędzi przedmiot poznaczył jej skórę głębokimi bruzdami. Nie modliła się - nie teraz. Czy z tego miejsca, poświęconego zupełnie innym siłom, dotarłaby do Najstarszych jakakolwiek prośba? Z zaciśniętymi zębami oderwała czoło od szyby. Postawiła pierwszy krok, potem drugi... i znów zachwiała się pod wpływem przejmującego bólu. Ze zlepionymi potem włosami, wygięta prawie w łuk, padła na łoże. - Gunnora! - przeszywana rozrywającym wnętrzności bólem nie wiedziała czy krzyknęła głośno, czy tylko w myślach. Ból przeszył ją jak włócznia. Nagle ból ustal. Ogarnął ją spokój. Poczuła się dziwnie, jakby płynęła. W otaczającej ją ciemności usłyszała głęboki rechot, złowrogi śmiech przepojony złością. W rozpraszającym się mroku dostrzegła.... Kamienne kręgi, do szczytów których przywarły zdeformowane ciała. Ni to przykucały, ni to siedziały, zwracając w jej stronę monstrualne głowy. Wytrzeszczonymi oczami obserwowały ją z triumfem i mściwą satysfakcją. Pamiętała je; teraz krzyknęła, nie po to by wezwać na pomoc Najstarszych, lecz ze strachu, który już uważała za odległą przeszłość. Chciała uciekać czy choćby unieść ręce i zasłonić sobie oczy, mimo iż wiedziała, że to jej nie pomoże... Ropuchy z Grimmerdale! Nierozważnie odszukała je, potem oszukała i walczyła z nimi, a teraz one są tutaj! - Pani! - głos dobiegał z daleka i nie miał związku z koszmarem. Ale zdawało się, że zwalcza urok, gdyż obraz zmętniał i znikł. Drżąc, Hertha otworzyła oczy. Inghela, jedna z Dam zakonu, biegła w ziołach i pielęgnacji chorych, stała nad nią w świetle dwu lamp. Dzień, który wcześniej oglądała przez grube okna, musiał się więc skończyć, a ona pozostawała w długim omdleniu. Inghela trzymała ją za rękę i z wyraźnym niepokojem w ciemnych, czystych oczach natarczywie wpatrywała się w jej twarz. Dziewczyna zebrała resztki sił. Usta miała suche, jakby pokryte popiołem. - Dziecko? - nawet w jej uszach głos zabrzmiał chrapliwie. - Masz córkę, Pani. Córkę! Przez chwilę jej serce biło hymn pochwalny. Chciała unieść ramiona, choć czuła się tak, jakby założono jej ołowiane bransolety. Obietnica Gunnory: dziecko, które nie będzie miało nic z gwałciciela - przyczyny swego istnienia. Tylko jej dziecko, jedynie jej. - Dajcie mi je. - Miała nadal słaby głos, ale życie i wola działania wracały jej szybko. - Dajcie mi moją córkę! Dama nie poruszyła się. Nie trzymała w ramionach zawiniątka. Wydawało się jej, że w. oczach Ingheli pojawiło się więcej wątpliwości, których nie rozumiała. Spróbowała unieść się na łożu. - Czy dziecko... nie żyje? - miała nadzieję, że udało jej się zapytać spokojnie, tonem nie zdradzającym targających nią emocji, równie mocnych jak uprzedni ból. - Nie. - Teraz tamta poruszyła się i z podobnego do skrzyni łóżeczka podniosła zawiniątko, które nagle wydało przenikliwy dla uszu krzyk i próbowało wydostać się ze spowijającej je tkaniny. Żywe, cóż więc się stało? Sposób zachowania Ingheli wróżył nieszczęście. Tego była pewna. Wyciągnęła ramiona, starając się, by nie drżały i przygotowując się na przyjęcie najgorszego, choć nie miała pojęcia, co to mogłoby być. Sądząc po żywiołowości, z jaką próbowało pozbyć się okrycia, dziecku daleko było do śmierci. Wzięła je i ostrożnie rozwiązała powijaki, chcąc dokładnie przyjrzeć się, według przyrzeczeń Gunnory, jedynie jej dziecku. Pierwsze spojrzenie na czerwone ciało niemowlaka powiedziało jej wszystko. Obrzydzenie, aczkolwiek chwilowe, omal jej nie zadławiło, gdy spoglądała na żywe świadectwo zła, które musiało zawładnąć tym życiem, jeszcze nim ujrzało ono światłe dzienne, Świadectwo jej grzechu - jej kontaktów z siłami zła, starym i wielkimi, leżało teraz przed jej oczyma - kara spadła na dziecko nie na nią. Patrzyła na zdeformowaną twarz, ciągle wykrzywień; w tym przeraźliwym skrzeczeniu i na wyłupiaste oczy wlepione w nią z takim wyrazem, jakby to małe stworzenie wiedziało, jaki los je do tknął. Skóra zaczęła już miejscami nabierać brązowego odcieni; - znaku Ropuch... Zawinęła dziecko i opiekuńczo je przytuliła, spoglądając na stojącą obok Damę. Dłonie Ingheli wykonywały odwieczne znaki, odżegnujące siły ciemności, a usta szeptały coś, czego nie mogła dosłyszeć. Wreszcie chwyciła nawleczone na pasek pierścienie modlitewne i powoli zaczęła je przesuwać. - Odmieniec! - Służąca, z obecności której nawet nie zdawał sobie sprawy, wysunęła się zza swojej pani w krąg światła. To jedno słowo przywróciło jej całkowitą przytomność. - To jest - wyrzekła z wolna, biorąc w tym momencie na siebie wszystko, co zniekształciło dziecko, cały bagaż grzechów jej szaleństwa i nienawiści - to jest moja córka Elfanor, którą ogłasza prawowitą i która ma prawo nosić imię mojego Klanu. - Elfanor? - zastanowiła się, skąd przyszło jej do głowy to imię którego nigdy dotąd nie słyszała, a które wydało jej się najwłaściwsze. Co do reszty wygłoszonej właśnie mowy, była to pusta formułka: nie miała Klanu, nie miała imienia rodowego, nie miała pana, który w centralnej komnacie podniósłby dziecko i ukazał je wszystkim jako swoje i prawe. Była zupełnie sama, tym bardziej teraz, po tym, co spotkało jej dziecko. Słysząc szczęk pierścieni modlitewnych, wiedziała, że zostało już ono osądzone, a wraz z nim również ona. Jej nieugięta duma, która kiedyś sprzeciwiła się żądaniom jej rodziny, na którą liczyć już nie mogła, była dla niej nadal tarczą, a kto wie, może nawet bronią. - Moja córka - stanowczo powtórzyła, patrząc na Damę. - Odmieniec! - służąca ponownie wymówiła słowo gorsze od przekleństwa i znaczące śmierć. Dama Inghela władczo wydała szereg poleceń. Sługa zajęła się uprzątnięciem poplamionych płócien- i wiader., z brudną wodą, po czym wymknęła się z pokoju. Inghela, uważnie przypatrując się leżącej, ponownie zbliżyła się do łoża. - Dziecko... - zaczęła. Hertha uniosła głowę. Nikomu, a zwłaszcza tej kobiecie, nie wyjawi wypełniającego ją bólu i rozpaczy. - Jest przeklęte, to chciałaś Pani powiedzieć? - dokończyła. Dama nie okazała obawy, która w tych murach uważana być mogła zgoła za herezję. Idący Śladem Płomienia nauczali, że grzech zawsze zostawia swój ślad na ciele grzesznika. Wobec tego słowa Herthy były prawie równoznaczne spowiedzi. - Zło owocuje, gdy jest pielęgnowane przez wolę - powiedziała powoli, choć w jej oczach nie było potępienia. - Znasz, Pani, moją historię - odparła dziewczyna. Patrzyła na dziecko, ciche od chwili, gdy je wzięła; leżało spokojnie z na pół przymkniętymi oczyma, jakby słysząc i rozumiejąc, o czym obie rozmawiają. - Tak, szukałam zła, by sprowadzić je na tego, który mnie zhańbił. Szukałam zła Najstarszych otwarcie i dobrowolnie, gdyż przepełniała mnie nienawiść. Ale nie dopuściłam też, by spełniło się to zło: żyje ten, którego wysłałam Ropuchom. Walczyłam o niego i zwyciężyłam. - Ale nie był też to ten człowiek, którego szukałaś... - Tego dowiedziałam się później... dopiero, gdy go uratowałam. To... - przytuliła mocniej niemowlę - nie znam ani starej magii, ani wiedzy; nie sądziłam, że te moce mogą wniknąć we mnie i zmienić nowe życie, które już wtedy nosiłam. Elfanor jest moja i to też jest moim problemem. Może... może to, co uczyniła jedna noc, inna potrafi odwrócić? Wiedziała, że tego nie należało mówić w tym miejscu, ale była to jedyna słabiutka nadzieja, jaka jej została. - Niesłusznie mówisz - ponownie rozległ się klekot pierścieni. - My tutaj wyznajemy prawdziwą naukę, a ty już masz dowód, co spotyka zwracających się do innych mocy. - Prawda - resztką sił powstrzymała cisnącą się na usta odpowiedź: są moce i moce - nie mogę usidlić mych myśli. Uniosła jedną dłoń i chwyciła wiszący między piersiami amulet Gunnory Przypomniała sobie siebie ciężarną udającą się do świątyni po pomoc.... jak we śnie, a może nie tylko we śnie została przywitana i jak przyrzeczone jej spełnienie jednej z próśb. I była pewna, że Elfanor nie ma w sobie nic z ojca, Wszystko, czego urok nie odmienił, po chodziło wyłącznie od niej. Mijały dni, a ona nikomu nie wspominała, co zamierzała zrobić Wiedziała doskonale, że jej dziecko jest tematem wielu plotek i to nie tylko w kuchni czy w stajni i że gratulacje, które słyszała, są jedynie wynikającymi z dobrego wychowania frazesami. Zupełnie nagle nadeszły z południa ciepłe wiatry, zapowiadają' wczesną wiosnę. Szybko osuszyły ziemię z resztek śniegu i wilgoci Większość czasu spędzała w swojej komnacie. Opiekowała się córką sama, nie chcąc żadnej pomocy od innych, patrzących na jej dziecko jak na istotę przeklętą. Tym niemniej jej myśli były bardziej zajęte od jej dłoni. Gdy od porodu minął czwarty tydzień, poprosiła o audiencję u Przełożonej. Miała już gotowy plan. Z dzieckiem na ręku dokonała ceremonii powitania - w tej komnacie, w której prosiła o schronienie. Wspominała z żalem, ja wówczas wszystko inaczej wyglądało: wtedy miała (jakże złudna pewność przyszłej stabilizacji, miała kogoś, na kogo (choć przez krótki czas) mogła liczyć. Teraz te wspomnienia były tylko bolesną przeszłością, toteż co rychlej odsunęła je, skupiając się na teraźniejszość Była głupia i płaciła za to teraz, a być może będzie to robić do końca swoich dni. - Mówi się, Lady Hertho, że masz zamiar odjechać stąd, - Przełożona była niska, ale poczerniałe ze starości drewniane krzesło, z wysokim oparciem, całe pokryte ornamentami Ognia, dodawało jej wzrostu i powagi. Pierwsze podejrzenie dziewczyny zniknęło. Może była złym sędzią innych ludzi, ale ani w glosie, ani w zachowaniu mówiącej nie doszukała się oskarżenia czy potępienia -jedynie autentycznej troski. - Muszę - odparła i z dzieckiem na kolanach usiadła na brzegu taboretu wskazanego jej przez Przełożoną. Elfanor nigdy nie płakała, jeśli tylko była blisko niej. Leżała nieruchomo i nie spuszczała oczu z oblicza matki. Hertha złapała się na tym, że unika spojrzenia tych zbyt wielkich i mrocznych źrenic, gdyż mają wyraz, jaki już raz, a właściwie dwa razy w życiu widziała... - Ani ja, ani ono nie mamy miejsca w tych murach - dodała. - Ktoś tak powiedział? - pytanie padło błyskawicznie. - Takich rzeczy nikt nie musi mówić... Niey nikt mi tego nie powiedział... ale to prawda. Przeze mnie zło dostało się tutaj, gdzie powinny panować pokój i zgoda. - Zgodę mamy, a pokój... nie leży on w naszej tylko mocy. Jeśli odejdziesz stąd, to gdzie się udasz? Lord z Nordendale... - Błagam... - przerwała jej - był dla mnie dobry wówczas, gdy miał pełne prawo mnie zabić. Naraziłam go na takie zło, jakiego zapewne nikt z rodzaju ludzkiego nie miał okazji spotkać. Znasz, Pani, moją historię i wiesz, że prosiłam o zemstę stwory, których natura jest mroczniejsza od najgłębszej nocy i wiesz także, że potem jego wprowadziłam w ich sieć... - A następnie walczyłaś o niego. Czyż i wtedy nie byłaś pewna, że jest tym, który cię zhańbił? - Tak, ale to już nie miało znaczenia. Miałam prawo zabić go sama, ale żaden człowiek, nieważne jak bardzo zły, nie powinien być wydany takim mocom jak te. - Nie potępił cię, raczej uszanował za to, że starałaś się walczyć sama ze swoją hańbą. Ten Tristan rozmawiał ze mną, nim odjechał, a potem, czyż nie miałaś od niego dwakroć wiadomości potwierdzających, że osiągnął cel, zaprowadził tam pokój, dał więcej niż cień nadziei mieszkańcom i że pragnie, byś z wszystkimi honorami została jego panią... On jest twardy ale i dobry, podobny do stali, którą nosi. Co z nim? Udasz się tam? - W żadnym razie. On dopiero co objął te ziemie. Jest silny i roztropny, ale jeśli tylko weźmie kobietę z "odmieńcem" przy piersi, kłopoty spiętrzą się wokół niego jak woda wokół skały, która spadnie w nurt i, jak woda, przewrócą go. Nie pójdę tam i błagam cię, Pani, abyś nie posyłała tam żadnej wiadomości. A gdyby kto pytał, to powiedz, że wróciłam do swojego Klanu. - Mówiłaś, że go nie masz - ostro odparła przełożona - a my nie uznajemy kłamstwa i nie robimy różnicy czy jest ono użyte w dobrej, czy złej sprawie. - Od swego Klanu oddaliłam się przez własne postępowanie... i nie wrócę tam. Pójdę w miejsce, do którego winna byłam udać się na samym początku. - Na Pustkowie? To oznacza śmierć, a rozmyślne szukanie śmierci także jest grzechem. - Gdybym tam chciała się udać, już dawno bym to zrobiła. Nit szukam śmierci. Szukam odpowiedzi, a jeśli zaprowadzi mnie te w dziwne miejsce, to jestem na to przygotowana. - Ich drogi nigdy nie były naszymi. W takich poszukiwaniach narażasz coś więcej niż tylko ciało. - Zrobiłam to parę miesięcy temu, Pani. Przecież sama ni wierzysz, że nie powinnam walczyć o to maleństwo - powiedział z uniesieniem i oczami błyszczącymi jak u polującego sokoła. - Są stare miejsca, siedziby zła z czasów, gdy nie było tu jeszcze ludzi, ale są także takie miejsca, gdzie panuje dobro. Czyż biegła w ziołach nie używa niekiedy niewielkiej dawki groźnego leku. wiedząc, że ta ilość leczy chorobę, a większa zabija? Będę szukać uzdrowienia, a może mi to zająć całe życie. Przełożona w długim milczeniu studiowała twarz dziewczyny, jaki chciała samą siłą woli dostrzec myśli kłębiące się jej w głowie. - To twój wybór - rzekła powoli; - My nie używamy takich s ale niekiedy Ogień daje nam pewną wiedzę o przyszłości... Nie mo; powiedzieć ci dlaczego, ale wierzę, że jeśli cokolwiek można uczynić dla odwrócenia tego przekleństwa, to pomoc będzie ci dana. - A jeśli przybędzie Lord Tristan? - Hertha nigdy nie spodziewała się takiej odpowiedzi od kogoś tak silnie związanego z obrzędami odrzucającymi wszelką zależność od Starej Wiedzy. - Dowie się prawdy: że dałaś życie, o które musisz walczyć i poszłaś to uczynić, a my nie wiemy dokąd. Czy on pogodzi się z ty tego nie wiem i decyzję jemu pozostawię. Nie mogę pobłogosławić twoich poszukiwań, ale że dobrze ci życzę, pragnę, by ci się powiodło. Masz odwagę i wolę podobną mieczowi zaprawionemu już w bojach, ale ciągle czystemu i ostremu... Masz wierzchowca, którego zostawił dla ciebie Lord Tristan i radzę ci go przyjąć, nawet gdy twoja duma będzie się wzdragać. Jucznego kuca dostaniesz od nas. Mamy ich wiele, pozostawili je uchodźcy. Nie wszyscy przeżyli, a ich bliscy nie zawsze upomnieli się o własność i pewnie już tego nie zrobią. Zapasy i to, co niezbędne w podróży wybierz sama z magazynów. Nie mogę ci dać żadnej osłony na drogę, bo tam, gdzie się udajesz, nasze umiejętności byłyby przeszkodą a nie pomocą. Nie pytam cię też o to miejsce, ale radziłabym, byś nie jechała drogą, gdyż w tym kraju chaosu wielu jest pozbawionych Pana i sumienia, gotowych napadać na podróżnych. - Pani, dałaś mi więcej, niż ośmieliłabym się oczekiwać - Hertha wstała. - A największym z twych darów jest, żeś nie powiedziała: "Nie idź, bo to się i tak na nic nie zda!" - A gdybym, załamując ręce i powołując się na swój autorytet, którego zresztą i tak nie mam u ciebie, tak właśnie powiedziała - po jej twarzy przesunął się cień uśmiechu - posłuchałabyś? Sądzę, żeś wszystko przemyślała i że wybrałaś to, co według ciebie jest najlepsze, więc niechże tak będzie. Sami wybieramy sobie drogi, a niewielu ma do tego tak poważne powody, jak ty. Hertha stała nieruchomo. Było w tej kobiecie coś takiego, co w innych okolicznościach sprawiłoby, że zostałyby przyjaciółkami. Zastanawiała się przez chwilę, jakby to było gdyby powitano ją jako "córkę" w tym domu spokoju. Była to tylko przelotna myśl. - Za dach i poczęstunek dzięki i błogosławieństwo - powtórzyła starą formułę pożegnalną. - Na przyszłość zaś wszystkiego co najlepsze temu domowi i jego mieszkańcom. - Idź w pokoju, Lady Hertho - przełożona skłoniła głowę. - Może znajdziesz to, czego szukasz. Choć powiedziała wcześniej, że nie może dać jej błogosławieństwa, uniosła dłoń i kreśliła w powietrzu jakiś znak. Hertha i Elfanor opuściły miejsce spokoju hojnie opatrzone przez Przełożoną: koń wierzchowy, szerokie, podobne do spódnicy spodnie obcego kroju, objuczony kuc, którego wiodła teraz na rzemieniu, długi sztylet i krótka włócznia z ostrzem w kształcie harpuna - to wszystko pochodziło z klasztoru. Koń nie był zbyt okazały, ale za to spokojny. Od razu zauważyła, że jest w nim domieszka krwi dzikich górskich koni. Ucieszyła się, ponieważ ich droga wiodła przez górską i rzadko uczęszczaną okolicę, ponieważ zwykłym traktem, pomna rady Przełożonej, nie odważyła się jechać. Elfanor umieściła w specjalnych trokach na plecach. Wyruszyły wczesnym świtem, bo pierwszą część drogi najlepiej było pokonać wcześnie. Była zbyt znana i uczęszczana, a prócz niej nie było żadnej innej. Tylko wczesnym rankiem można przejechać nie napotykając nikogo. Gdy tylko było to możliwe, skręciła w góry. Tam prawdopodobieństwo spotkania kogokolwiek było znikome. Kraj pełen był ludzi bez wodzów i miejsc, których panowie zginęli. Ludzie i warownie oczekiwały każdego, kto chciałby nimi władać. Dla takich jak Lord Tristan była to okazja do zaprowadzenia w okolicy spokoju. Odpędziła myśl o tym, że mogłaby zasiadać obok niego, służyć mu w razie potrzeby pomocą. Było to marzenie równie nietrwałe jak dym na wietrze i niedawne wydarzenia rozpędziły je. Nim słońce wspięło się wyżej, znajdowała się już na porośniętej krzewami ścieżce wijącej się między kamieniami wyglądającymi jak naturalny element krajobrazu. Z delikatnych napomknień zasłyszanych w klasztorze wiedziała, że stanowią barierę, za którą kryje się początek innej, znacznie starszej drogi. Prawdą było, że Najstarsi, niegdyś władający tą krainą, lubili drogi wspinające się na szczyty gór bardziej niż te wijące się dolinami. Taka właśnie górska ścieżka doprowadziła ją przed miesiącami do świątyni Gunnory a potem do siedziby Ropuch. Chciała teraz powrócić do tej świątyni, gdyż tylko od Gunnory mogła oczekiwać jakiejś rady. Kochała ona dzieci i gdy szło o ich dobro, matki zawsze mogły oczekiwać jej pomocy. Czy pomoże przeklętemu... nie, nie przeklętemu. Klątwa ciążyła na niej, nie na dziecku, i to jej należała się kara. Niech ona ma plamistą skórę, wyłupiaste oczy... to wszystko, co ma teraz Elfanor. Jedyną nadzieją była wiara, że w jakiś sposób Gunnora powie jej, co czynić, by uwolnić córkę od uroku. Jechała powoli. Od czasu do czasu zsiadała, by zająć się dzieckiem. Milczenie i bezruch Elfanor były jedną z najdziwniejszych rzeczy, bardziej nawet przerażającą od jej wyglądu, od wyrazu oczu. które, jak zauważyła, nie miały w sobie nic ludzkiego; zwyczajne małe dziecko nie mogłoby z takim skupieniem przyglądać się otoczeniu Chociaż droga biegła wysoko, jej budowniczowie zatroszczyli się o to, by jadący nią byli ukryci przed niepowołanymi obserwatorami. Wysokie i gęste krzewy i drzewa rosnące po obu stronach skutecznie osłaniały i podróżnych, i samą drogę. Na noc zatrzymały się w miejscu, gdzie niegdyś mogło być obozowisko; skały ustawione były w taki sposób, że ich szczyty tworzyły coś w rodzaju dachu, wprawdzie topornego, ale nieźle spełniającego swe zadanie. Było tu nawet wgłębienie osmalone od wielu ognisk. Teraz ona roznieciła w nim ogień z pozbieranych po drodze gałązek i suchego mchu. Dodała też nieco suszonych ziół, tych otrzymanych od Damy Ingheli, nadających dymowi przyjemny aromat, a co ważniejsze, utrzymujących z dala koszmary senne. Odświeżający sen był jej teraz najbardziej potrzebny, by mogła dotrzeć o wyznaczonego celu. Podróżując tą drogą świadomie narażała się na wpływy, jakie mogły wywierać stare siły i każda, nawet najsłabsza ochrona, jaką mogła zapewnić sobie przeciwko złu, była cenna. Do ogniska zbliżyły się również zwierzęta'. Pożywiały się ziarnem, które wzięła na drogę. Nie odważyła się puścić ich na wiosenną trawę. Sądziła, że skoro mają nie opodal wodę z górskiego źródła, a są przy tym nakarmione, nie będą chciały jej opuścić. Spała dobrze, choć czujnie. Co jakiś czas budziła się, by podtrzymać ogień. Pod ręką miała nóż i włócznię. Nic nie zakłóciło spoczynku. Wyruszyła o świcie. Mijała skalne ściany, z których nawet czas nie starł wyrytych głęboko dziwnych symboli. * * * Czwartego dnia dotarła do miejsca, gdzie droga rozwidlała się na północ i na południe. Ona miała wędrować na północ; zaczęła szukać jakiegoś znaku. Jeśli się nie pomyliła i była to ta sama droga, którą przybyła tu w zimie, to powinna napotkać pewne skały, które zapamiętała. Jak dotąd nie napotkała nikogo, choć parokrotnie, gdy stary szlak przybliżał się do obecnej drogi, słyszała głosy podróżnych - wtedy zamierała w przestrachu. Na szczycie nie czuło się jeszcze wiosny. Zimny wiatr dął przenikliwie, toteż owinęła dziecko ciasno opończą i z ulgą zaczęła posuwać się w dół. Cienie już zaczynały się wydłużać, a ona jeszcze nie znalazła miejsca na nocleg. Traciła nadzieję, gdy naraz spostrzegła niski budynek będący celem jej wędrówki. Padające światło wyraźnie ukazywało zawieszony symbol Gunnory: okręcony wokół gałęzi z owocami kłos. Koń, stąpający dotąd z opuszczonym łbem, parsknął, kuc zawtórował mu. Hertha rzuciła zachrypniętym głosem: - Pomyślność temu domowi i jego mieszkańcom. Drzwi otworzyły się: potok światła zalał wejście. Nim zdążyła zsiąść, zwierzęta wmaszerowały do wnętrza i zatrzymały się w pomieszczeniu przypominającym przedsionek. Zachowywały się tak. jakby trafiły do ulubionej stajni... Sztywna od całodziennej jazdy nareszcie zsiadła i rozejrzała się. - Wejdź do pokoju. - Głos dobiegał z powietrza i przypominał jej poprzedni pobyt w świątyni. Spojrzała na konie - musiała je rozkulbaczyć i nakarmić. - Wejdź. - Otwarły się następne, prowadzące do wnętrza drzwi. - Zwierzęta zostaną oporządzone, gdyż także przybyły w pokoju, Nie ociągała się dłużej. Poczuła rozlewające się po ciele ciepłe i spokój. Przy drugich drzwiach wyjęła sztylet zza pasa i zostawiła go na podłodze, gdyż nie wchodzi się z bronią do świątyni Gunnory Drugi pokój wyglądał tak, jak go zapamiętała: zastawiony pożywieniem stół, gotowy do przyjęcia podróżnego. Elfanor niespodziewanie poruszyła się z cichym skrzeczeniem. Oczy wlepiła w jej twarz i Hertha nigdy dotąd nie była tak pewna, że w ciele małego nieporadnego dziecka tkwi umysł starszy od tkanki, z której się składa. Podświadomie oczekiwała protestu ze strony dziecka bądź sił obecnych w tym pomieszczeniu. Czyż nie jest złem przyprowadzać istotę przeklętą do świątyni światła i pokoju? Ale Elfanor uspokoiła się. Nie nastąpiła żadna oczekiwana przez nią reakcja. Z ulgą opadłą na krzesło. Lewą ręką trzymała dziecko, prawą sięgnęła po kielich z którego unosił się aromat korzennego wina, tak miłego podróżującym w zimne i puste noce. Posiłek napełnił ją błogim spokojem, wypierającym wszystkie troski i kłopoty. Poczuła się dziwnie wolna, tak wolna i spokojna, jak nie czuła się od poprzedniej wizyty w świątyni. Czując sytość, oparła się wygodniej o poręcz krzesła i zapatrzywszy się w płomienie stojących po drugiej stronie stołu lamp rzekła: - Za poczęstunek z serca podziękowanie, za gościnę wdzięczne głęboka, a Tej, która tu włada... - zawahała się, nie znajduj właściwych słów. Po raz pierwszy uświadomiła sobie z całą wyrazistością, co zrobiła, wpuszczając do siedziby spokoju i światła swój własny grzech i mroczne zło! Niewielkie drzwi po przeciwnej stronie stołu otwarły się, ukazując pogrążone w półmroku pomieszczenie, skąd dochodził aromat rozkwitłych w pełni lata kwiatów, głos pulsującego radośnie strumienia, szum pracowitych pszczół i powiew wiatru, najlżejszy, zdolny poruszyć owocujące gałęzie. Sprawiało to wrażenie, że Pani Świątyni nie oceniała jej tak, jak ona sama. Po raz pierwszy od chwili ujrzenia własnego dziecka rozbłysła w niej iskra prawdziwej radości. Szła szeleszcząc zabłoconą suknią, patrzyła przed siebie nie jak zmęczona podróżą, szukająca wytchnienia kobieta, ale jak ktoś kto wie, że ma poważny cel i że musi go osiągnąć. Otuliły ją pasma dymu, a aromat lata stał się całkiem wyraźny. Wydawało się jej, że dym przybierał kształt wielu ramion, przygarniających ją, tulących... Oszołomiona zapachem dotarła do posłania i wyciągnęła się w miękkiej pościeli. Oczy zamknęły się jej niemal natychmiast. Kolumna światła o barwie tak pożądanego przez ludzi złota uniosła się z podłogi tak wysoko, że mimo uniesionej głowy nie mogła dostrzec, dokąd sięga. Widziała tylko, że światło pulsuje podobnie do bicia serca. Piękne, świetliste zjawisko budziło respekt bliski leku; Hertha odruchowo uklękła. Chciała wyciągnąć ręce i błagać o wybaczenie, ale jej ramiona... były zaciśnięte wokół tego, co niosła. Z trudem oderwała wzrok od blasku, by się temu przyjrzeć. Dziecko miało zupełnie ludzką postać, ale było czarne głęboką, matową czernią, rozświetloną jedynie małą złotą iskrą, słabo rozbłyskującą na piersi. - Pani... - nie sądziła, że przemówiła głośno. W miejscu takim jak to używa się myśli, nie słów. - Zgrzeszyłam przeciwko życiu, które jest największym dobrem, ale nie pozwól, by kara spadła na dziecko. Niech sama odpokutuję winę, gdyż niewinny nie może być sądzony i karany za czyjeś uczynki. Boleśnie poraził ją nagły rozbłysk światła. Z załzawionymi oczami oczekiwała odpowiedzi, a gdy żadnej się nie doczekała, obudził się w niej strach. Skupiał całą siłę i odwagę, by nadal móc wpatrywać się w światło i nie opuścić oczu. Drżała, gdyż naraz wydało jej się, że otuliło ją zimno, odcinające nie tyło od łaski złotego ognia, ale także od życia. Krzyknęła. Jeśli to była śmierć, to... - Nie dla dziecka! - słowa nie przypominały prośby, były żądaniem. Stała się jeszcze bardziej przerażona: nikt nie żąda od Mocy, każdy prosi. Światło zgasło. Zamiast niego zobaczyła coś innego. Przed nią, a raczej pod nią, gdyż patrzyła z góry, rozpościerały się złożone w okrąg skalne płyty. Choć z powietrza wyglądało to inaczej niż z ziemi, bez kłopotu rozpoznała miejsce, w którym, jak dotąd, była dwukrotnie - siedzibę Ropuch. Zielonkawa poświata rozświetlała skały i przez moment obawiała się, że dosięgnie jej, zupełnie bezbronnej, gdyż odmówiono jej nawet tej znikomej osłony, jaką miała swego czasu przeciwko Siłom Mroku. Jednakże One zdawały się być nieświadome jej obecności, o ile w ogóle były obecne. Poruszyła się, jakby z pomocą skrzydeł - powolnymi, miarowymi ruchami oddalała się od środka skalnego labiryntu ku jego brzegom. Wtedy zobaczyła coś nowego: większość dróg, prowadzących w zielonkawą pajęczynę, zastawiona była skałami, a raczej przypominającymi niewielkie drzwi kamieniami, które jarzyły się jasnym błękitnym ogniem. Pozostały trzy drogi nie zastawione takimi płytami. Poczuła nagle, że wie. Tak, jakby ta wiedza zawsze była w jej umyśle, ale pogrążona we śnie, z którego teraz się obudziła, iż Ropuchy z Grimmerdale zostały już niegdyś osądzone i odcięte od ingerencji w ludzkie sny. Odcięte od wpływu na postępowanie jej rasy, a raczej jej przedstawicieli na tyle złych bądź głupich jak ona, gdy ich poszukiwała, l że takie się muszą stać ponownie. Wzięła głęboki oddech: jeśli takie było jej zadanie, to była gotowa. Nadeszło ostrzeżenie: ponieważ już próbowała użyć Ich, by osiągnąć swój cel, była teraz dla tych prastarych sił o wiele łatwiejszą zdobyczą od innych. Tak bliskie przebywanie przy ich siedzibie było ryzykowne, było śmiercią gorszą od każdego jej rodzaju, jaki mógł pochodzić z ręki człowieka. Do niej i tylko do niej należał wybór... Nie wiedziała, czy uratuje to Elfanor, miała jedynie nadzieję, ale silną, taką która może poprowadzić daleko, zastępując jedzenie i odpoczynek. Uchwyciła się tej nadziei z całej duszy. * * * Gdy się obudziła, czekał na nią posiłek, a w przedsionku stały gotowe do drogi wierzchowce, tak wypoczęte, jakby dopiero zaczynały podróż. Wyruszyła znów na wschód. Słońce pojawiło się nad szczytami gór. Drogę wybierała starannie, tak, by prowadziła z dala od ludzkich osiedli. Jadąc, uważnie szukała znaków widzianych dotąd tylko raz, i to zima. Wiedziała, że musi unikać ludzi, a nade wszystko Lorda z Nordendale. Jej jedyną przewagą była świadomość, że mieszkańcy tych stron omijali miejsca Najstarszych. Droga była prosta i szeroka, ale tylko do świątyni Gunnory, teraz stawała się coraz bardziej węższa i bardziej kręta. Za Nordendale mogła na nią nie zważać i skręciwszy na południe pojechać na przełaj. Ale dopiero za Nordendale. Nie odważyła się przyspieszyć. Szlak był zdradziecki, usiany głazami i rozpadlinami. Na dodatek był jeszcze mokry po roztopach, które dopiero teraz ogarniały skalne wierzchołki. Co chwila musiała zsiadać. Idąc obok konia, drzewcem włóczni sprawdzała stan drogi. Jak dotąd, wierzchowiec nie opierał się przed dalszą wędrówką. Wzięła to za dobry znak. Gdyby było inaczej, oznaczałoby to śmierć jej i dziecka. Miała nadzieję, że zmysły zwierzęcia, znacznie czulsze od ludzkich, zdążą w porę ostrzec je przed niebezpieczeństwem. Na nocleg wybrała zagłębienie między powalonymi przez wichurę drzewami. Z córką w ramionach spała spokojnie na posłaniu z trawy i liści, bez snów i koszmarów. Dzień wstał mglisty. Widoczność była ograniczona. Powietrze wypełniała wilgoć lepiąca włosy i ubrania. Z ulga minęła Nordendale i pozwoliła sobie na krótki odpoczynek, chcąc przyjrzeć się leżącej w dole osadzie. Zmiany zaszłe w tej na wpół opuszczonej, pozbawionej pana osadzie były znaczne: na wzgórzach pasły się owce, ludzie pracowali na polach, nad większością dachów unosił się dym. Wiele zmieniło się od czasu jej zimowych odwiedzin. A jednak... nad zamkiem nie powiewał żaden proporzec, a to oznaczało, że nie ma pana. Przygryzła wargę. Było takie miejsce, do którego Tristan, jeśli zaczął jej szukać, mógł się udać i z pewnością się udał. Lethendale... Odpędziła natrętne myśli. Jedna rzecz miała dla niej teraz znaczenie: kamienny krąg nad Grimmerdale. W górach było niewiele trawy i musiała użyć wszelkich sposobów, by zwierzęta nie poszły w zazielenioną już wiosenną trawą dolinę. W południe przekupiła je kawałkami placka. Potem zaczęła siąpić chłodna mżawka, a to już było wystarczającą zachętą do dalszego marszu. Przemoczona, drżała bez przerwy, ale posuwała się naprzód. Wieczorem, o ile nie zatrzyma się za długo na posiłek czy odpoczynek, powinna znaleźć się w takiej odległości od celu, by osiągnąć go rankiem i mieć cały dzień na wykonanie zadania. Siły, którym miała się przeciwstawić, zyskiwały największą władzę w ciemnościach. Jeśli wykona to, co powinna, w ciągu dnia, będzie to niewielką, ale zawsze liczącą się przewagą po jej stronie. Oczywiście, zakładając, że zdąży przed zmrokiem... Wieczór zapadł wcześnie. Na spoczynek wybrała miejsce, skąd mogła widzieć światło latarni zawieszonej nad drzwiami gospody. W tej gospodzie nie tak dawno pracowała, czekając na znienawidzonego człowieka, któremu przysięgła zemstę, a która stała się przyczyną jej obecnych nieszczęść. Pragnęła ciepła i odpoczynku, dźwięku ludzkich głosów, a zamiast tego miała chłód wiosennej nocy, milczenie zwierząt i dziecko, którego spojrzenie wyrażało nieludzką inteligencję i złośliwe, pełne triumfu oczekiwanie. Odpędzała od siebie to wrażenie. Tłumaczyła je zmęczeniem i uprzedzeniem. Tuliła to dziecko i nuciła jedną ze starych pieśni, którą kiedyś śpiewała jej piastunka, by odpędzić mrok i to wszystko, co w nim pełza. Nie spala tej nocy. Czuła się tak, jakby cel, dla którego tu przybyła, dał jej niespożytą energię. Musiała wysilić całą wolę, by nie opuścić tego miejsca i natychmiast nie udać się tam, gdzie czekali Oni. Ta potrzeba była tak silna, że zmusiła się do walki na klęczkach, aby tylko nie oddalić się, nie pójść w pułapkę, z której nie miałaby wyjścia. Noc ciągnęła się w nieskończoność. Gdy wschodzące słońce rozświetliło wzgórza, czuła się tak, jakby minęły wieki. Powoli wstała, była otępiała z zimna i bólu po stoczonej walce. A przecież zadanie dopiero czekało przed nią. Troki z dzieckiem położyła na ziemi i otwarła torbę podarowaną przez Damę Inghelę. Były w niej zioła wysuszone na proszek. Gdyby nie to, że znajdowały się we flakonach, połowy z nich nie potrafiłaby rozróżnić. Ale były i takie, które - choć suche jak wióry - zachowały kształt liści. Ostrożnie wybrała potrzebne. Zmieszała pięć rodzajów. Potem dodała jeszcze trzy, a na koniec jeden, najsilniejszy, o tak przejmującym zapachu, że z trudem powstrzymywała kichanie podczas mieszania. Spreparowaną miksturą natarła okolice oczu i brwi, nałożyła grubą jej warstwę na uszy i dłonie. Tak przygotowana zaniosła Elfanor w najbliższe zarośla. Wepchnęła zawiniątko tak, by ledwie jeden bok był widoczny i ogrodziła je łodygami ziół, dla pewności podpartymi niewielkimi kamieniami. Zwierzęta dotrzymywały jej kroku. Przywiązała je do okazałych krzewów, podzieliła resztę ciasta na dwie części i położyła w takiej odległości, by mogły je dosięgnąć. Po czym wstała i nie odwracając się ruszyła przed siebie. Wszystko, co mogła zrobić dla osłonięcia Elfanor, zostało już zrobione. Teraz nie mogła sobie pozwolić na żadną rozpraszającą myśl troskę. Musiała być skupiona wyłącznie na oczekującym ją zadaniu. Krąg zewnętrznych głazów, będący granicą siedziby Ropuch, był wyraźnie widoczny. Zbliżyła się z wyciągniętymi przed siebie, złożonymi dłońmi, które wydzielały silny zapach ziół. Powoli obchodziła naokoło ścianę. Nie rozglądała się na boki. Wzrok wbiła w ziemię, pod stopy. Poruszała się po spirali rozszerzającej się po każdym okrążeniu. Pierwszy z poszukiwanych kamieni znalazła przy trzecim nawrocie. Zadrżała: kamień był ledwie ociosanym odłamem skały. Sięgał jej do kolan, a był tak mocno wbity w ziemię, że nie miała pojęcia o jego rzeczywistej wielkości. Przyglądała mu się. Oblizując wargi, oceniała swoją siłę. Czy była w stanie poruszyć go? Uznała, że jedynym sposobem sprawdzenia jest spróbować. Zdjęła opończę i wparła się w błękitną powierzchnię. Kamień, wrośnięty w ziemię tak mocno jak kilkunastoletnie drzewo, nawet nie drgnął. Ale... musiał istnieć sposób, by go poruszyć. Odkrył go ten, kto przyniósł kamień tu z jego właściwego miejsca. Natężając siły, ścierając dłonie o szorstką powierzchnię i ostre krawędzie, ciągnęła go i pchała na przemian, aż po dłuższej chwili głaz drgnął. Sukces był niewielki, ale dawał nadzieję. Zadyszana, szarpiąc i pchając kamień, zostawiała na nim nie tylko maść ochroną, ale i kawałki naskórka. Nie odważyła się skorzystać z zatkniętych za pasek rękawic. Wreszcie zdołała wygrzebać go z ziemi i przetoczyć tam, gdzie stał niegdyś - w przejście, przez które dotąd wiodła otwarta dla wszystkich droga do kamiennego kręgu. Oparta o powierzchnię kamienia, mocno dysząc zbierała siły do dalszych poszukiwań. Wokoło coś narastało, jakby bezgłośny urągliwy śmiech z kogoś, kto podjął się zadania przerastającego jego możliwości - i to w sposób dla wszystkich prócz niego oczywisty. Wyprostowała się, unosząc głowę i zaciskając usta - trzecia część pracy poza nią, teraz trzeba poszukać następnego... Znalazła ten drugi. Był do połowy zasypany ziemią i drobnymi kamieniami. Najpierw gołymi rękami drapała go, potem próbowała go poruszyć. Był tak uparty, że omal dwakroć nie przygniótł jej nóg, jakby za wszelką cenę chciał powrócić do miejsca, gdzie tyle czasu przeleżał. Jej dłonie zostawiały na powierzchni dobrze widoczne krwawe plamy. Na koniec udało jej się go umieścić gdzie należało - na drodze, którą teraz zamykał. To już drugi... Głód skręcał jej wnętrzności. Zataczając się ruszyła na poszukiwanie ostatniego. W szerokiej spódnicy plątały się kroki stawiane z takim wysiłkiem, jakby stąpała po grzęzawisku, walcząc o każdy cal. Kamień musiał gdzieś tu być, ale nie mogła go dostrzec! Jej wizja w świątyni nie mogła być mylna. Ci, którzy władali Jasną Mocą, nikogo nie zwodzili. Mogli odmówić rady czy pomocy, ale nie oszukiwali. Gdzieś w pobliżu musiał leżeć ostatni z poszukiwanych przez nią kamieni. Powoli obróciła się. Uważnie badała grunt. Wokół znajdowało się wiele kamieni, większych, mniejszych, wbitych w ziemię i leżących na niej, ale żaden nie miał tej charakterystycznej błękitnej barwy. Co prawda, mógł być w całości ukryty pod kamieniami i ziemią, tak jak poprzedni był ukryty w połowie, ale nigdzie nie widziała usypiska na tyle dużego, by mogło go ukryć. Ponownie obeszła skalny krąg, a w miarę jak szła, w jej umyśle narastał ów bezgłośny śmiech. Uderzał w nią na kształt wzmagającej się wichury. Była pewna, że Ropuchy poznały już jej zamiary i obserwowały ją. A w miarę jej niepowodzenia rosła ich mściwa satysfakcja i pewność, że jej wysiłki spełzną na niczym. Zataczając coraz szersze kręgi oddalała się od kręgu i coraz wyraźniej słyszała krzyki Elfanor. To ostatecznie skłoniło ją do przerwania poszukiwań. Swoje zmęczenie poczuła dopiero wtedy, gdy trzymając dziecko w krwawych dłoniach, opadła na ziemię. Wstrząsnęły nią niemożliwe do opanowania dreszcze. Gdy karmiła dziecko, sama przestała być głodna. Pozostało tylko wrażenie tępego bólu. Zwierzęta stały przy krzewach tak, jak je zostawiła. Zjadły wszystko, co im dała, lecz nie oddaliły się. Naraz jej wierzchowiec potrząsnął łbem i nim zdołała zareagować zarżał. Odpowiedziało mu podobne rżenie nadbiegające z niezbyt wielkiej odległości. Pozostając na klęczkach znieruchomiała. Po czym odsunęła od piersi Elfanor i ułożyła ją na powrót w koszu, osłaniając go sobą. Spowodowało te pełen złości i żalu pisk dziecka. Z wysiłkiem podniosła się i uporządkowała odzienie. Ujęła rękojeść sztyletu. Nie padało, ale niebo było mocno zachmurzone i dzień przez to wydawał się mroczny. Mrok ten nie był na tyle ciemny, aby nie dostrzegła zbliżającej się postaci jeźdźca. Na tych spustoszonych przez wojnę terenach było wystarczająco wielu banitów i rzezimieszków, by odważyli się na podróż drogami Najstarszych. Pamiętała również przerażające opowieści o Rzeszach, które -jak powiadano - przemierzały te ziemie. Miejsce to cieszyło się za sławą i nikt nie znalazłby się tu przypadkowo. Ale cel, w jakim ktoś zechciałby odwiedzić Ropuchy z Grimmerdale, nie mógł być ani dobry, ani szlachetny. Przybysz wspiął się na wzgórze, pod którym obozowała. Zobaczyła, że okryty jest kolczugą, a przyłbica, mimo że uniesiona, zasłania połowę twarzy. Zwisająca z kulbaki świeżo malowana tarcza była jedyną barwną plamą w szarobrązowej sylwecie człowieka i gniadego konia. Niegdyś rozpoznałaby go po herbie. Ale panowie tych ziem spoczywali w wielu nieznanych, rozsianych po kraju grobach. Na ich miejsce pojawili się nowi. Ci wybierali własne znaki, takie jak ten, który teraz widziała. Rysunek był toporny, wyraźnie wykonany niezbyt wprawną ręką. Wyobrażał dziwnie niewyraźną, a mimo to czyniącą wrażenie potwornej, głowę. Przed nią zaś znajdował się o wiele wyraźniejszy i znacznie lepiej wymalowany miecz; zimna, czysta stal zdawała się bronić potworowi dostępu do łupu. Nie mogła rozpoznać jego twarzy ocienionej przyłbicą, ale słysząc powitanie, rozpoznała głos i zabrakło jej sił. Bojowy rumak czystej krwi stąpał powoli. Schodził ku niej, cugle luźno zwisały na jego szyi - znak, że jeździec w pełni ufał zwierzęciu. Chciała uciekać, lecz nie znała miejsca, w którym mogłaby się ukryć, dokąd jeździec nie podążyłby za nią... - nawet gdyby to była siedziba Ropuch, gdzie zresztą już kiedyś razem zawędrowali. - Pani... - powitanie zawisło między nimi, jakby zamknęła uszy na jego dźwięk. Wierzchowiec stal spokojnie. Jego pan zręcznie zsunął się z siodła i zbliżał do niej. Odzyskała głos i siły na tyle, by unieść dłoń w jednym geście na jaki mogła się zdobyć. - Nie! Jeśli usłyszał, to nie posłuchał. Dostrzegła już opalony podbródek i zdecydowane wargi. Przystanął na chwilę. Zdjął rękawice, po czym rozpiął sprzączki hełmu, ściągnął go energicznie, a jasne włosy rozsypały się na wietrze. Przymrużył lekko oczy i obejmował ją taksującym spojrzeniem, przed którym miała ochotę jak najdalej uciec i więcej go nie oglądać, ukryć się bezpiecznie przed wspomnieniami i myślami obudzonymi przez nadejście tego człowieka. Nic nie może przysłonić celu, dla którego tu się znalazła... Resztką sił wyciągnęła obtarte dłonie z połamanymi paznokciami, by bronić bliższego dostępu. - Mój Panie... dlaczego? - nie potrafiła nic więcej powiedzieć, choć myśli kłębiły się z zadziwiającą szybkością. - Udałem się do Lethendale, ale ciebie tam nie było. - Mówił prosto, jak mówi się do dziecka. - Powiedziano mi, że poszłaś po pomoc w niesamowite miejsce, wobec tego udałem się tam. - To... to moje zadanie... - próbowała się rozgniewać. Jak dotąd tylko raz nie potrafiła obronić swej niezależności. A już własne problemy potrafiła rozwiązywać bez niczyjej pomocy. - Nie znam się na czarach - odparł poważnie. - Może to i prawda, że tylko twoje dłonie mogą tego dokonać... ale nie jest niemożliwe, że dwoje potrafi o wiele szybciej zrobić to, co robi jeden. Zwinnie, niczym kot znalazł się przy niej i starał się pochwycić jej dłonie. - One są chronione! - krzyknęła, odskakując. - Chronione! - jedna brew uniosła się pod włosy; dobrze znała ten gest. - Sądząc po ich wyglądzie, to dzisiaj ta ochrona musi być dość licha. Powiedz mi, co tu robisz i po co? Musi go zniechęcić i to szybko. On nie miał tu nic do szukania. No i dość już miał przez nią kłopotów, Odwróciła się i wskazała na leżący na nią koszyk. Po czym uniosła okrycie, ukazując bez żadnego ostrzeżenia twarz Elfanor. Nawet przy tak słabym świetle ślady uroku były dobrze widoczne, a szczególnie te szeroko otwarte oczy, w których czaiło się mroczne zło. - Widzisz? - Przyglądała mu się uważnie, oczekując na pierwszy objaw obrzydzenia. Musiała jednak przyznać, że nieźle się przygotował. Na jego twarzy nie dostrzegła nic z tego, co spodziewała się znaleźć. - Powiedziano mi... odmieniec... - mówił pomału i cicho, jakby obawiał się przestraszyć ją, - Myślisz, że to jest odpowiedź? - Możliwe, tylko możliwe - czuła się dziwnie, przygotowana na reakcję, która nie nastąpiła. Jakim był człowiekiem, że bez drgnienia powiek patrzył na skutki zła? - Możliwe, to niekiedy wszystko, o co człowiek może prosić. - Nowy błyskawiczny ruch i już trzymał koszyk w rękach. Patrzył na dziecko. - Jak uważasz, co musisz zrobić? Chciała mu je odebrać, zasłonić twarz, jak robiła to zawsze, by nikt ciekawski nie oglądał Elfanor. Jednak zmęczenie odebrało jej zręczność. Zatoczyła się, niemal upadając. Jedną ręką trzymał teraz kosz, a drugą obejmował ją. - Chodź. - Pokonał słaby opór i poprowadził ku stercie kamieni. Usiadł i położył dziecko na kolanach. Ona także usiadła obok. Nie wiedziała, czy bardziej nie może, czy nie chce uwolnić się z tego objęcia. Patrząc na swe dłonie, bezużytecznie leżące na kolanach, zadrżała i, ku swemu wielkiemu niezadowoleniu, rozpłakała się. Tak bardzo pragnęła, by ktoś inny zajął się myśleniem... Ale wystarczyło, że spojrzała na cichą Elfanor, wpatrzoną wyłupiastymi oczyma w trzymającego ją mężczyznę... Zebrała siły, uwolniła się jakoś od jego ramienia, stanęła. - Kamień... ostatni... - musiała wziąć się do roboty. - Który kamień? - Nie usiłował jej zatrzymywać. Wstał i ostrożnie odstawił koszyk. Zdążyła się już odsunąć. Obawiała się ponownego objęcia. I tego, że poddałaby się. Zbyt silne uczucie obudziło jego przybycie, osłabiło ducha i siłę. - Błękitny... ostatni... szukałam i szukałam... dwa znalazłam, a trzeciego nie mogę... - zataczając się wyciągnęła pokrwawione dłonie i mruczała bardziej do siebie niż do niego. - Głazy... każdy musi być umieszczony w przejściu... jako pieczęć. To moje zadanie. Była ledwie w połowie drogi, gdy podszedł do najbliższego wejścia i dotknął głazu, który z takim trudem tu umieściła. - Taki jak ten? - Nie czekając na odpowiedź przyjrzał mu się uważnie, po czym rozpoczął poszukiwania wśród gruzowiska zalegającego skraj wzgórza, na którym znajdował się kamienny labirynt. Hertha ruszyła swoim starym szlakiem. Rozgrzebywała tu i tam skupiska pomniejszych głazów z nadzieją że pod nimi ujrzy ów poszukiwany błękit. Przebyła prawie trzy ćwierci drogi, jak dotąd daremnej, gdy usłyszała jego wołanie. Odwróciła się gwałtownie, tracąc równowagę i boleśnie tłukąc kolana. Przez chwilę nie widziała Tristana. Nagle jego głowa pojawiła się tuż nad ziemią. Przypomniała sobie o położonej w tym miejscu niewielkiej kotlince. - Myślę, że jest tu w dole! - oznajmił. Unikając kolejnego upadku pośpieszyła ku niemu. Z zapałem odrzucał niewielkie kamienie, a gdy stanęła na skraju kotliny, mogła dojrzeć połyskujący błękitno narożnik. Ten głaz był niemal zupełnie przysypany ziemią i drobnymi kamykami. Gdyby Tristan nie zszedł na dół, nigdy by go nie odnalazł. Tylko jak go zdoła podnieść? Odrzuciwszy kamienie, dobył miecza i przystąpił do rozcinania jeszcze twardej po zimie ziemi. Robił to coraz delikatniej, w miarę jak zbliżał się do skały. Dobry miecz trudno było zdobyć, zatem głupstwem byłoby zniszczyć miecz z powodu nieostrożności. Wierzchem dłoni otarła czoło, pokrywając je przy tej sposobności ziołową miksturą. Z otępieniem w oczach patrzyła na zawzięcie pracującego. Jasne, że można było wygrzebać kamień z ziemi. Ale w jaki sposób wydostać go z tego ciasnego zagłębienia. Wobec tak niewykonalnego zadania siły zaczęły ją opuszczać. - Jak... jak ktokolwiek mógłby go stamtąd wydostać? - usłyszała własny schrypnięty głos. Oczywiste było, że uniesienie go było ponad jej siły. A przecież musiała to zrobić sama. Tego była pewna od początku tej próby. - Juki na twoim kucu są przytroczone liną. - Wstał, spoglądając na odsłoniętą powierzchnię głazu. - Z pomocą koni powinno udać się wydobyć go. Zamrugała z wrażenia. To, co mówił, miało sens. Ona sama była tak otępiała ze zmęczenia, że podobne rozwiązanie w ogóle nie przyszło jej do głowy. Poderwała się i prawie biegiem ruszyła ku miejscu, w którym złożyła ładunki zdjęte z obu koni. Rzeczywiście, była lina i to wyglądająca na mocną. Czy jednak wystarczająco mocna okaże się do tego, by wykonać zamysł Tristana? Tego nie była pewna. Rozplatała węzły, zarzuciła ją na ramię i zaniosła na skraj kotliny. Rzuciła w dół. Pochwycił ją w locie. Przyklęknąwszy, starannie obwiązywał głaz, omotując linę na wszystkich wystających krawędziach. Wstał i jeszcze raz obejrzawszy efekt swojej pracy, uniósł ku niej głowę. - Przyprowadź nasze wierzchowce, zobaczymy, czy był to dobry pomysł. Jej szkapa była posłuszna - spokojnie człapała za nią na sami krawędź. Ale rumak Tristana, to co innego. Rzucał wściekle łbem ledwo tylko dotknęła cugli. Toczył ślepiami i parskał zawzięcie. Ni uważając na to, ciągnęła drania ze wszystkich sil, wdzięczna, że na około nie ma bitewnego zgiełku. Pomimo nieustannego oporu, udało jej się doprowadzić wierzchowca na miejsce. Tristan wyszedł już z kotlinki. Robił właśnie pętlę przeznaczoną do zaczepienia na kulbace jej wierzchowca. Drugi koniec liny, zakończony taką samą pętlą, miał być zaczepiony w identycznym miejscu końskiego rynsztunku, ale okrywającego jego rumaka. Ukończywszy tę pracę, wskoczył na siodło i cicho zagwizdał. Na ten znak ruszyły oba wierzchowce, napinając linę na podobieństwo cięciwy i wrzynając ją głęboko w ziemię na skraju stoku. Bała się, że lada chwila usłyszy ostry trzask pękającej liny. Jak dotąd panowała cisza przerywana jedynie stukiem podków. Po chwili usłyszała nowy dźwięk - to kamień szorował o ziemię. Uwolniony z legowiska głaz powoli wjeżdżał po stoku. Nareszcie ukazał się nad brzegiem kotliny i z hałasem opadł u jej stóp. Schyliła się, szarpała zaciśnięte mocno węzły. Delikatnie odsunęły ją mocne ręce Tristana. On dokończył rozpoczętą przez nią pracę. - Teraz dokąd? - zapytał. - Ja to muszę zrobić! - potrząsnęła głową. - Mój grzech i moja zapłata! Starała się przecisnąć obok niego, by dostać się do kamienia. To trzeba zrobić i ona musi tego dokonać. - Nie! - Jego głos dobiegał z daleka, ale jej umysł był zbyt zajęty koncentrowaniem się na zadaniu, by zwracać uwagę na otoczenie. - Jeśli musisz go dotknąć, to nie żaden kłopot, ale pamiętaj, że ja też stawiłem już czoła Ropuchom. - Ponieważ cię oszukałam. - Uświadomiła sobie, że płacze, dopiero wtedy, gdy na wargach poczuła słony smak. - To wszystko moja wina. Puść mnie! Kamień musi być na miejscu przed zmierzchem... Musi! Nie odpowiedział. Pochylił się i oburącz chwycił krawędź głazu. Gwałtownym szarpnięciem potoczył go naprzód. Z okrzykiem rozpaczy pobiegła za nim, a dopędziwszy kamień, który tymczasem utracił siłę rozpędu, popychała go tak mocno, jak tylko w tej chwili potrafiła. Kamień poruszył się zaledwie o parę cali w przód. Tristan był znowu przy niej. - Niegdyś walczyliśmy razem i teraz zrobimy to ponownie. Nie po to cię odnalazłem, żeby teraz zostawić. Jeśli musisz, to z moją pomocą. Żadna siła, która cię tu przywiodła, nie może ci odmówić prawa do mojej pomocy. Nigdy, jeśli ja tego chcę. Nie mogła złapać oddechu, żeby mu odpowiedzieć. Bez przerwy napierała na głaz, a ten poruszał się teraz łatwiej i nieco szybciej, kołysząc się przy tym na boki. Jeśli nie podoła nałożonemu na nią zadaniu, to daremne będą wszystkie poniesione dotąd wysiłki. Ale wiedziała również, że sama temu nie podoła. Kamień toczył sią wolno, a niebo nad nimi ciemniało nie z powodu nadciągających chmur, lecz zbliżającej się nocy. Zmierzch był ostoją i siłą zła. Jeśli nie zdąży przed jego nadejściem zatoczyć głazu na miejsce, później z pewnością im się to nie uda... Będzie za późno. Oddychała z trudem. Po lewej stronie widziała ostatnie wejście. Tristan również je dostrzegł. Zmienił pozycję. Toczył teraz głaz tak, by jak najkrótszą drogą zmierzał do otworu, który miał zamknąć. Wydawało jej się, że sam grunt odmawia im pomocy, że cienie specjalnie wydłużały się od kamiennych ścian, zasłaniając ziemię i czające się na niej przeszkody. - Teraz już blisko... - on także oddychał ciężko. Mimo to przyklęknął i mocno wparł ramieniem skalny blok. - Odsuń się! Widziała wysiłek mięśni i malujące się na twarzy napięcie... Przez długą chwilę głaz nawet nie drgnął jakby urągał jego wysiłkowi. Nagle... powoli ruszył i lekko balansując zatoczył pełny obrót. Zatrzymał się dokładnie na środku drogi, pomiędzy kamiennymi ścianami. Zerwał się przeraźliwie zimny, ostry wiatr, Szarpał ich okrycia i oślepiał kurzem. Z tej nawałnicy wyłoniły się ręce... ramiona... wreszcie cała masywna postać, która objęła Herthę i pozwoliła zachować równowagę... Czy poprzez wycie wichru rzeczywiście słychać było słabe zawodzenie, czy to tylko jej wyobraźnia? Poczuła, że ktoś ją unosi, niesie z tej zawieruchy ku krzewom gdzie panuje spokój i gdzie czeka Elfanor. W cichnącym wietrze usłyszała płacz dziecka. Tristan postawił ją na ziemi. Zataczając się pośpieszyła w stronę tego głosu. Noc jeszcze nie zapadła i można było w miarę wyraźnie widzieć. Klękając chwyciła zawiniątko i przy wtórze krzyku Elfanor rozsuwała okrycie. Zmrużonymi i załzawionymi oczami wpatrywała się w nią. Wreszcie wzrok jej wyostrzył się na tyle, że mogła wyraźnie zobaczyć... Twarz córki była czerwona z wysiłku, powieki zaciśnięte, a piąstki mocno wymachiwały. Twarz czerwona, ale... Nie było już odmieńca! Wygrała! Oczy otworzyły się. Były ciemne, lecz nie było w nich żadnej obcej świadomości, a zaczerwieniona ze złości skóra nie miała na sobie żadnych brązowych znamion. - Wolna! Jest wolna! - Hertha płakała, kołysząc niemowlę. Mocne dłonie ujęły jej ramiona. Z wolna pojęła, że przybyła nowa siła, że dłużej nie pozostanie samotna. - Ty ją uwolniłaś - rozległ się czysty głos. Odwróciła głowę. Patrząc na niego, czuła przepełniającą ją wdzięczność. - Mogłam tego dokonać jedynie z twoją pomocą. - Czy sądziłaś, że ci jej odmówię? - W zapadającym zmroku wyglądał twardo i ponuro, ale wiedziała, że nie jest to jego prawdziwy obraz. Po raz pierwszy od miesięcy, a nawet lat pozwoliła sobie na chwilę słabości, poczuła się bezpiecznie w jego objęciach. Jej niezależność padła. - Tylko z tobą - łagodnie powtórzyła i z nagłego błysku w jego oczach zrozumiała, że usłyszał. - Wiele jest darów Gunnory, różnych i dobrych... - Niech będzie pochwalone jej imię - odparł, choć wiedział, że była opiekunką kobiet i żaden mężczyzna nie przebywał w jej świątyni. - Dała nam obojgu wiele w godzinach próby... Robi się ciemno, Pani, czy nie powinniśmy wracać? Spojrzała na Elfanor. Jakakolwiek złość opanowała ją w chwili znikania mrocznych sił, odeszła i powieki dziecka unosiły się coraz rzadziej, by wreszcie sennie opaść. - Tak! - zawołała. - Ruszajmy... do domu! Na dźwięk tych słów jego twarz rozjaśniała się tak wielkim zadowoleniem, iż wiedziała, że niczego więcej nie musi pragnąć od życia. Posłowie Twórczość Andre Norton wysoko cenią miliony czytelników w Stanach Zjednoczonych i w Europie Zachodniej. Jej książki chętnie czytają zarówno dzieci, jak i dorośli. Należą one do tego typu literatury - obok powieści Karola Maya czy Juliusza Verne'a - którą jednocześnie znają zarówno rodzice, jak i ich dzieci. Są rodzajem pomostu przenoszącego wartości i wzory z pokolenia na pokolenie. Dzięki nim rodzice wprowadzają dzieci w fascynujący świat literatury, zaszczepiają do niej miłość, a także uczą humanitaryzmu i poszanowania najprostszych, ale i najcenniejszych wartości, takich jak zaufanie, miłość, wierność, dobro i prawda. Są to książki zwane "inicjacyjnymi", tak ważne w rozwoju duchowym dziecka. Powieści czy opowiadania Andre Norton, jak twierdzi C. J. Cherryh, każdy amerykański rodzic może bez wahania i z czystym sumieniem, sprezentować synowi czy córce ze słowami: "weź je na pewno ci się spodobają, gdy byłem w twoim wieku, bardzo je lubiłem". Należą one do tych książek, które mimo że czytało sit czterdzieści czy pięćdziesiąt lat temu, z wypiekami na twarzy prze czyta się jeszcze raz. Trzeba mieć talent Andre Norton, by tak pisać Tylko przeoczeniem polskich wydawców należy tłumaczyć fakt braki jej książek na polskim rynku księgarskim. Dzięki życzliwości Andre Norton i jej europejskiego agenta Uwe Luserke, możliwe jest zapełnienie tej luki. Polscy czytelnicy zapoznają się z tomem pt. ,,Magia Świata Czarownic", na który składają się zbiory opowiadań pochodzące z książek Andre Norton: Spell of the Witch World oraz Lore of the Witch World. Należą one do najsłynniejszych jej cyklu fantasy; będącego zarazem jednym z najsłynniejszych cykli fantasy w ogóle, zwanego "Światem Czarownic". 1 Andre Norton, tak jak Andrew North i Allan West, to pseudonim literacki Alice Mary Norton. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu wydawcy sądzili, że opatrzenie książki kobiecym nazwiskiem pozbawi ją wielu czytelników, szczególnie gdy jest ona adresowana do dorastających chłopców. Założenie to okazało się zupełnie błędne, a nazwiska Ursuli K. LeGuin czy Anny McCaffrey gwarantują obecnie sukces wydawniczy, a nie klęskę. Twórczyni "Świata Czarownic" urodziła się w 1912 roku w Cleveland w stanie Ohio w USA. W latach 1930-1932 studiowała na Western Reserve University w Cleveland. Następnie od 1932 roku, aż do 1950, pracowała jako bibliotekarka w Bibliotece Publicznej dla Dzieci w rodzinnym mieście. Andre Norton opuściła Cleveland tylko na okres trwania II wojny światowej, gdy pracowała w Bibliotece Kongresu w Washington DC. Od 1950 roku do 1958 była lektorem w Gnomę Press New York. Obecnie mieszka samotnie w letnim parterowym domku, otoczonym wieloma drzewami, w Winter Park na Florydzie. Jej otoczenie stanowią koty, książki, obrazy, różnorodne klejnoty i świecidełka czyli to co najbardziej kocha. Ponieważ nie ma prawa jazdy i nie lubi podróżować, garaż przekształciła w bibliotekę. Znajdują się tanr książki z rozmaitych, niekiedy wręcz bardzo odległych od siebie dziedzin. Do ulubionych jej pisarzy należą: Talbot Mundy, H. Rider Haggard i A. Merrit. Andre Norton napisała ponad sto książek. Są wśród nich powieści gotyckie, okultystyczne, detektywistyczne, przygodowe, historyczne i szpiegowskie. Nade wszystko jednak powieści i opowiadania science fiction i fantasy. Czytelnicy cenią je, ci najmłodsi i ci najstarsi, za jasny, prosty i zrozumiały język, jakim posługuje się opisując świat pełen tajemniczości i malowniczości. A. Norton jest pierwszą kobietą, która otrzymała Nebula ^rand Master Award (1983), choć początkowo nie była rozpiesz<5e%ia przez krytykę, jak chociażby Ursula K. LeGuin. Jednak nagróiy, które w końcu zaczęła otrzymywać: Boys' Clubs of America Award (1965), Grand Master of fantasy Award (1976), Gandalf Award (1977) - przyznane przez Światowy Konwent Fanów i Jules Verne Award (1984) przyćmiły wyróżnienia wielu innych autorów. Jest rzeczywiście wielką mistrzynią w sztuce pisania i bez wątpienia zasługuje na miano pierwszej damy SF i fantasy. Mimo że wiele współczesnych pisarek SF i fantasy powołuje się na nią jako na prekursorkę nurtu feministycznego w literaturze fantastycznej, ona sama z wielkim dystansem i ironią odcina się od tych sezonowych mód. Zauważa bowiem, że choć SF i fantasy korzeniami sięgają baśni i legend, to "na pewno nie korzystają z motywu Kopciuszka". Dzięki literaturze fantastycznej współczesne feministki nie przeobrażą się z Kopciuszka w królewnę. 2 Twórczość Andre Norton podzielić można na trzy okresy. Na początku zajęła się pisaniem książek dla młodzieży. Następny okres to książki SF. Rozpoczyna się wydaniem w 1974 roku krótkiego opowiadania People of the Crater (znanego później pod tytułem Garin of Tay). Jej książki fantastyczno-naukowe określa się terminem "western w kosmosie". Opisuje w nich przygody ludzi poznających "obce", tajemnicze cywilizacje. Często bohaterem jest młody chłopiec uwikłany w konflikt człowiek-obcy-zwierzę, u podłoża którego leży silny związek telepatyczny (Lord of Thunder, The Beast Master), który w trakcie zadziwiających przygód dojrzewa psychicznie. Pod tym względem twórczość Andre Norton zbliża się do pisarstwa Roberta A. Heinleina. Książki napisane w tym czasie zaliczane są do czystej SF, choć rzadko kiedy wykorzystywane są w nich techniczne rekwizyty i nowinki. Siłę jej pisarstwa stanowi rzetelna wiedza stenograficzna, dbałość o szczegóły w opisie kreowanego świata oraz klimat jaki tworzą niezwykli bohaterowie wyznający bardzo różne światopoglądy. Trzeci okres to pisarstwo fantasy. Zapoczątkowuje go w roku 1963 pierwszy tom cyklu "Świat Czarownic", mimo że wcześniej napisała kilka powieści fantasy. W ciągu ostatnich dwudziestu lat przede wszystkim, ku radości miłośników tej literatury, zajmuje się pisaniem książek fantasy. Na serię ,,Świat Czarownic" składają się następujące książki: Witch World (1963), Web of the Witch World (1964), Three Against the Witch World (1965), Warlock of the Witch World (1976), Sorce-ress of the Witch World (1968). Powyższe tomy tworzą tzw. cykl podstawowy zwany ,,Estcarp and Escore". Następne pięć tomów to: Year of the Unicorn (1965), The Crystal Gryphon (1972), The Jargoon Pard (1974), Gryphon in Glory (1981), Gryphon's Eyrie (napisany wraz z A. C. Crispin (1984) to cykl "Arvon and High Hallack", Z powyższymi cyklami powiązane są pozostałe książki wchodzące w skład serii "Świat Czarownic". Są to: Horn Crown (1981), Spall of the Witch World (1972), Lore of the Witch World (1980), Zarsthor's Bane (1978), Trey of Swords (1977), Ware Hawk (1983), Gate of the Cat (książka powstała po 1984 roku). Andre Norton nie jest jedynym twórcą historii "Świata Czarownic". W ostatnich latach ukazały się dwa tomy (trzeci jest zapowiadany) "Opowieści z Świata Czarownic " autorstwa innych pisarzy. Są to Tales of the Witch World - 1 oraz Tales of the Witch World - 2. Tom drugi zawiera 17 opowiadań i został wydany w 1988 roku przez Tor. Równolegle do "Opowieści ze Świata Czarownic" przygotowywana jest książka ,,Four from Witch World". Obecnie Andre Norton współpracuje z czterema pisarzami nad książką Chronicles of Lormt, która składać się będzie z trzech, oddzielnych tomów. Także w ostatnim czasie z inicjatywy niemieckiego agenta Andre Norton, Uwe Luserke, doszło do podpisania z wydawnictwem Doubleday Foundation Bantam Spectra umowy na następną książkę fantasy autorstwa Andre Norton, Marion Zimmer Bradley i Julian May. W lipcu 1988 roku Bradley oraz May przybyły do domku Andre Norton by wypracować idee i zarys książki. Najprawdopodobniej będzie to czwarty tom cyklu Gryphon z serii "Świat Czarownic". 3 Kim są bohaterowie książek Andre Norton? Jakie mają problemy? Czego się lękają, a co kochają nade wszystko? Są samotni, słabi, często żyją poza głównym nurtem życia społecznego, charakteryzuje ich odmienność od reszty ludzi. Bohaterami większości książek są czarownice i kobiety (Świat Czarownic) lub chłopcy (Lord of Thunder). Będąc odmiennymi i obcymi, zyskują szansę uzyskania nadnaturalnych mocy. Czasami bohaterowie Norton różnią się od innych ludzi nie tylko psychicznie, ale i fizycznie, jak chociażby Collard z opowiadania "Kowal marzeń". Dysponując nadnaturalnymi zdolnościami wykorzystują je jednak dla dobra łudzi. Czują się odtrąceni, ale mimo to mają świadomość przynależności do wspólnoty i stawiają dobro ogółu ponad wszystko. By móc dysponować ponadnaturalnymi mocami muszą wykazać się dobrym serce] i szlachetnym postępowaniem, a nade wszystko być mądrymi i poszukującymi, wątpiącymi i ufającymi. Ich wielkość nie jest im dana ani społecznie, ani biologicznie - nie są silni, piękni i wspaniali, nie posiadają pieniędzy czy władzy jak większość bohaterów "heroic fantasy" - oni ją zdobywają dzięki szlachetności serca i odwadze poszukiwania. Swymi czynami muszą zasłużyć na Moc - na nic l się zda oszustwo, gładkie słowa czy wykorzystanie nieświadomości i słabości przeciwnika. Podejmują walkę ze złem i ciemnością naw' wówczas, gdy nie dotyczą ich one bezpośrednio. Najczęściej to inni wywołują zło i ciemność, wplątują bohaterów w sytuacje, za które nie ponoszą odpowiedzialności. I właśnie owi odmieńcy, obcy i w rzuceni na margines życia, nie uciekają przed wyzwaniem losu. Podejmują niekiedy beznadziejną walkę dla dobra ogółu. Działania te determinuje przeznaczenie, choć oni mają wpływ na własne życie. Na takim ujęciu natury człowieka, jego przeznaczenia, zaciąży - jak sądzę - tradycja kalwińska. Tak jak w powieściach Heinlein tak i w utworach Norton bohaterowie łączą w sobie idee predestynacji z umiejętnością aktywnego radzenia sobie w rzeczywistości. Bardzo często w utworach Andre Norton słabi i niepełnowartościowi "inni" stają się dojrzali i twardzi, podczas gdy silni i wielcy świata - w sytuacjach wymagających odwagi i hartu ducha - okazują się być bezradni i nierozsądni. Naznaczeni piętnem losu, usunięci poza granicę tego co zwyczajne i powszechne, bohaterów Andre Norton "tkają" podstawowe wzory życia ludzkiego. 4 Jakie cechy szczególne posiada świat stworzony przez Andre Norton? Jakie reguły nim rządzą? Jakie są podstawowe motywy jej twórczości? Pierwszą podstawową cechą wyróżniającą twórczość Andre Norton spośród innych dzieł SF czy fantasy, jest rozległość i ogrom kreowanego przez nią świata, tworzonego na podobieństwo olbrzymiego makrokosmosu zaludnionego przez rozmaite rasy, gdzie ludzie są jedynie jednym z wielu elementów. Świat ten ma swą rozległą historie. Wiąże się to z wielką miłością Andre Norton do historii i archeologii. Autorka mówi: "Pierwszym wymogiem jaki należy spełnić, by móc pisać "heroic fantasy" jest głęboka miłość do historii. Zainteresowanie historią dla niej samej. Nie historią dat podbojów i imperiów, lecz tym rodzajem historii, który związany jest z codziennością przeszłości, z przekonaniami niegdyś wyznawanymi i aspiracjami ludzi, których już dawno nie ma". Wykreowany przez Norton świat charakteryzuje się naturalnością. Zamieszkujący go ludzie prowadzą prosty, surowy tryb życia. Przypominają społeczeństwo doby feudalizmu. Wojny są chlebem powszednim. Najczęściej są to pojedyncze starcia małej liczby rycerzy uzbrojonych w miecze czy łuki. Każda nowocześniejsza broń zwiastuje intruza, zło wkradające się do naturalnego porządku rzeczy. Ważną cechą opisywanych przez Andre Norton światów jest szczególna w nich rola religii i zasad moralnych. Fantasy należy do tego gatunku literackiego, który duże znaczenie przypisuje ładowi moralnemu. Rzeczywistość opisywana przez twórczynię "Świata Czarownic" jest dwubiegunowa. Dobro prezentuje natura, zło natomiast ma charakter nienaturalności. Takie ujęcie przybliża twórczość Norton do daoizmu i poglądów Lao-zi. Zakłócenie naturalnego biegu rzeczy - a czymś takim np. może być choroba -jest oznaką zła. Dojrzewanie moralne wiąże się zatem z umiejętnością leczenia innych i wyzdrowieniem. Podstawową cechą charakteryzującą czarownice jest ich umiejętność leczenia w oparciu o naturalne środki i zioła, talizmany, czary). Zło natomiast pochodzi z rozkładu, zaburzenia naturalnego rytmu świata, ze zniszczenia i sztuczności. W książce Gryphon in Glory zło jawi się jako odrażający zapach kojarzący się z rozkładem. Drugą istotną cechą twórczości Andre Norton jest jej podziw dla natury. Wszystko co naturalne jest dobre, prawdziwe i piękne, podczas gdy to co sztuczne symbolizuje zło, fałsz i brzydotę. Nauka, jako sztuczny wytwór umysłu człowieka, jeśli występuje na kartach jej książek, to związana jest z jej służbą pod sztandarami zła. Miejsce nauki w świecie Andre Norton zajmuje parapsychologia, a więc wykorzystywanie naturalnych zdolności tkwiących w umyśle człowieka. Instytucjonalnym wymiarem paranormalnych zdolności jest magia. To, co naturalne Andre Norton wiąże z kobiecością, chociaż wiele jej powieści kończy się odnajdywaniem tego co najlepsze i w kobiecie i w mężczyźnie zarazem (motywy androgeniczne). Szacunek do natury wyraża się szczególnie mocno poprzez miłość do zwierząt. Złe traktowanie zwierząt jest wyrazem zła, a niespokojne ich zachowanie sygnałem obecności przeciwników dobra. Pozytywni bohaterowie Norton żyją w przyjaźni ze zwierzętami, łączy ich czasami wręcz symboliczny związek. Szczytowym wyrazem uznania dla zwierząt są pół-ludzcy, pół-zwierzęcy bohaterowie książki Gryphon in Glory: Kerovan, Landisl i Galkur. Wreszcie trzecia cecha charakteryzująca twórczość Andre Norton - szczególne znaczenie przypisywane klejnotom. Posiadają one niespotykaną moc. W klejnotach zgromadzona jest cała siła i mądrość przyrody. Prawie zawsze są talizmanami. Z ich obecnością związane są paranormalne zdolności bohaterów. Smoczy puchar obecny na kartach jednego z opowiadań jest tu tylko drobną ilustracją tego motywu. "Świat Czarownic" zatem to świat głębokich, mrocznych sił natury, świat ludzi skazanych na odmienność, ale i na odkrywanie w sobie nadzwyczajnych zdolności, świat gdzie spotyka się zupełnie obce na pierwszy rzut oka osoby i siły, by po chwili ze zdziwieniem rozpoznać w nich bardzo nam bliskie zjawiska i przeżycia. "Spotyka się tam starych przyjaciół, odnajduje się resztki starożytnych potęg, wita się z dawno pożegnanymi gośćmi. Znajduje się... jeśli się tylko szuka" - pisze C. J. Cherryh. 5 Krytycy i miłośnicy fantasy twierdzą, że jest to literatura głęboko psychologiczna. Rozległej i solidnej analizie psychologicznej wymiaru "Świata Czarownic" warto byłoby poświęcić obszerną monografię, by tym samym złożyć wyrazy podziękowania Andre Norton za truć włożony w stworzenie "Świata Czarownic". Na pewno rzeczywistość ta zasługuje na analizę. Istnieją jednak przeciwnicy fantasy. Zarzucają temu rodzajów literatury nierealistyczność spojrzenia na życie i świat, wikłanie czytelnika w cudowność i niezwykłość, oderwanie go od problemów codzienności, czy wreszcie propagowanie życia snem na jawie. Problemem realności świata zajmuje się Andre Norton w opowiadaniu ,,Kowal marzeń". Straszliwie okaleczony kowal Collard zyskał dzięki swej inności zdolność do odkrywania i tworzenia prawdziwej natury świata. Prawda bowiem oznacza -jak sądzi Andre Norton - przede wszystkim piękno. A Collard, jak mało kto, potrafił wyrażać piękno w swych rzeźbach. To tylko fałsz, zło i sztuczność są obrzydliwe. Być może świat który nas otacza, świat rozmaitych atrap, substytutów i artefaktów jest światem iluzji. Świat prawdziwy, to świat gorących i autentycznych uczuć, prawdy i szczerości, uczciwości i zaufania. Może ten świat, w którym żyjemy, jest jedynie złym, okrutnym i obrzydliwym snem? Czasem tylko przeplatany dobrem, miłosierdziem i pięknem? Może ma rację ów starożytny, daoistyczny mędrzec Chou, któremu śniło się, że był motylem. Ogarnęła go wszechobejmująca radość, mimo że zatracił poczucie bycia człowiekiem. "Gdy się obudził, stwierdził, że jest ponownie człowiekiem. Nie wiedział jednak, czy to Chou śnił, że jest motylem, czy to motyl śnił, że jest Chou. Andre Norton sądzi, że jeśli tylko marzenia i pragnienia są dobre i piękne, to same przez się staną się realne. Magia tworzenia i piękna zawsze przewyższa siłę niszczenia i brzydoty. Jeśli więc nasze marzenia są dobre i piękne, to winniśmy zacząć je "śnić razem i uczynić je realnymi". W opowiadaniach "Smocza łuska" i "Miecz niewiary" Andre Norton podejmuje problem dojrzewania psychicznego człowieka. Oto bliźniaki Elyn i Elys, będąc dwiema androgenicznymi połówkami psyche, w obliczu niebezpieczeństwa starają się zachować swą wewnętrzną jedność. Elyn symbolizuje pierwiastek męski w psyche, a więc siłę i władzą społeczną. W sytuacji działania numinozum nie jest w stanie mu się oprzeć. Zostaje uwięziony i pokonany przez to, co za Jungiem nazwać możemy "wieczną kobiecością" (animą). Jego bliźniacza siostra, będąc kobietą, jest w stanie stawić czoła animie. Elys może pokonać demona tylko wówczas, gdy odnajdzie bardziej cenną i godziwą swą męską połowę. Symbolizuje ją Jerson, który dzięki autentycznemu, emocjonalnemu związkowi z Elys potrafi zniszczyć demona i "pobić" animę. Ciałem i uczuciem nie mogą rządzić demony, ich panem może być tylko umysł. Wielu krytyków zajmujących się fantasy zauważało, że literatura ta opisuje przede wszystkim obsesje i lęki współczesnego człowieka, że bogowie i demony obecne na kartach powieści fantasy odnoszą się bardziej do procesów życia wewnętrznego, niż do realnych zjawisk społecznych czy fizycznych. Jednak tylko niektórym pisarzom fantasy udaje się wykroczyć poza charakterystykę nieświadomego życia psychicznego człowieka i udzielić czytelnikom wskazówek dotyczących wyzbycia się strachu. Do tych wyjątkowych książek należą powieści Andre Norton. Autorka zdaje sobie sprawę, że to, co straszy i przeraża tkwi w nas samych, że jest projekcją naszych lęków i obsesji. Pojęła to Elys z opowiadania "Miecz niewiary", gdy krzyczy do Jersona: "To odżywia się strachem (...) i złem mieszkającym w nas samych". Ludzie na ogól radzą sobie ze swymi demonami w ten sposób, iż "oswajają" je, nadają im różne imiona i swą nieświadomością karmią je i pielęgnują. Tak postępując trwonią siły życiowe na podtrzymanie tego, co sztuczne i negatywne. By zwalczać demony, należy przede wszystkim pozbawić je realności, a tym samym siły w nich tkwiącej. Tak postępuje Elys, gdy "ponownie użyła imienia, które w swym strachu nadali mu ludzie. Tym razem jednak nie nadała mu konkretnej treści, posłała jedynie pusty obraz zniszczonego od dłuższego czasu tronu". Tak postępując pokonała strach i złość, podporządkowując je swoim celom. Mimo że zmysły karmione wcześniejszymi wyobrażeniami ciągle podsuwały obraz demona, to Elys już wiedziała, że "jedyną jej bronią jest otwartość ducha i wiara w siebie". Nie akceptując strachu, nie poddała mu się, a mogła to osiągnąć jedynie, gdy pozbawiła demona racji istnienia. Andre Norton zdaje sobie doskonale sprawę, że "nikt nie jest doskonały i wiele z tego co jest w nas powinno być oglądane i sądzone z nienawiścią. Lecz bez tego co złe nie byłoby przeciwwagi dla tego co pozytywne w nas". "Tak jestem słaba, ale teraz gdy wiem o tym, słabość ta nie ma już większego znaczenia". Tadeusz Zysk