Trevor Rees-Jones Moira Johnston OPOWIEŚĆ OCHRONIARZA DIANA, WYPADEK l TEN JEDYNY, KTÓRY PRZEŻYŁ Przełożył PIOTR ROMAN PRIMA WARSZAWA 2000 Oświadczenie Trevora rzedstawianie tego, co mi się przydarzyło, w formie książki, to ostatnia rzecz, jaka mogłaby mi się przyśnić. Gdyby ktoś zasugerował to rok po wypadku, odpowiedziałbym: „Bzdety!". Od samego początku, kiedy leżałem nieprzytomny w szpitalu, moja rodzina próbowała trzymać się na uboczu i nie wkraczać w światła reflektorów. Po odzyskaniu przytomności zająłem identyczne stanowisko. Prowadziliśmy skromne i spokojne życie w Oswestry, miasteczku w Shropshire *. Czyż nie jest tak, że to, co się ma, ceni się zawsze dopiero po tym, kiedy się to straciło? A to właśnie nastąpiło w dniu wypadku. Media siedziały nam na głowie — mnie, mamie i ojczymowi, nawet mieszkającej w Walii babci. Większość tego, co pisano, nie miało związku z prawdą, niektóre artykuły były po prostu wymyślone. Od razu podjęliśmy decyzję, że nie dajemy wywiadów. Przez dwa i pół roku od wypadku udzieliłem tylko jednego wywiadu — ponieważ czułem się źle wobec mojego pracodawcy, Mohameda Al-Fayeda, który stracił syna. Wkrótce jednak tego pożałowałem — i żałuję do dziś. Nawet po rezygnacji z pracy, gdy mogło się wydawać, że łatwiej mi będzie mówić — nie chciałem. Jedyne, czego potrzebowałem, to utrzymać życie w garści do zakończenia francuskiego śledztwa i chwili, gdy będę w stanie poukładać sobie w głowie to, co się stało. Moim celem był powrót do formy fizycznej i normalnego życia, które kochałem: pracy, kumpli, rugby. Nie było to jednak zbyt realistyczne. Szybko dotarło do mnie, że moje Hrabstwo na granicy z Walią (wszystkie przypisy od tłumacza). życie już nigdy nie będzie takie jak przedtem. Nie byłem osobą sprzed wypadku. Nawet bym tego nie chciał. Jak można zostać częścią tragedii, w której giną trzy osoby — w tym księżna Walii — i się nie zmienić? Nie miałem i nie mam poczucia winy. Zginęli na mojej zmianie i będę musiał z tym żyć do końca swoich dni, ale patrzę co dzień w lustro i wiem, że zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy. Nie pamiętam samego wypadku i niczego, co zdarzyło się trzy minuty przed nim. Straciłem pamięć wszystkiego, co działo się między odjazdem samochodu sprzed „Ritza" a odzyskaniem przytomności dziesięć dni później w szpitalu. Nie żyje nikt, kto dokładnie wie, co się działo w ostatnich sekundach przed wypadkiem — w samochodzie, którego kierowca okazał się pijany, oraz wokół niego, wiem jednak, że nie można było zrobić więcej, by zapobiec wypadkowi i śmierci moich pracodawców. Zawsze drażniły mnie ataki na mój profesjonalizm, które rozpoczęły się zaraz po wypadku, zwłaszcza opinie z drugiej ręki tak zwanych ekspertów, którzy nie będąc na moim miejscu, wymyślali, co powinienem był robić. Z początku starali się w ten sposób popisywać byli ochroniarze Fayeda, potem jednak, w rok po wypadku, sam zaatakował, oskarżając mnie o zdradę z powodu rezygnacji z pracy i — co było znacznie gorsze — o to, że przyczyną wypadku były moje czyny — a raczej ich brak. Byłem zły i zraniony, ale próbowałem ignorować ostrzeżenia bliskich mi ludzi. Próbowałem pozostać lojalny. W dalszym ciągu czułem do Al-Fayeda sympatię i z przyjemnością wspominałem pracę u niego. Kiedy jednak zaatakował mnie w „Timie", w CNN i w prasie — do tego zaatakował też Keza, mojego kolegę-ochroniarza — zrozumiałem, że muszę odpowiedzieć. Zarówno dla zachowania szacunku wobec siebie samego jak i dla przedstawienia prawdy. O tylu sprawach związanych z tym, co się stało, media nie miały pojęcia... Wiedziałem już wtedy, że jeśli się milczy, ktoś wypełnia próżnię. Prasa nigdy nie przestanie robić swego. Nie mogłem pozwolić na to, by ludzie dalej wierzyli w kłamstwa i wymyślone historyjki. Przede wszystkim nie mogłem stracić szacunku, jakim — jak mi się wydaje —jestem darzony w Oswestry. Chybaby mnie to czekało, gdybym nie zdecydował się dać świadectwa prawdzie. Musiałem odpowiedzieć Fayedowi. Ataki pana Fayeda nie były jedynym powodem, dlaczego zacząłem się w końcu zastanawiać nad napisaniem książki. Lekarze nie umieją przewi- 10 dzieć, jak będzie w przyszłości wyglądał stan mojego zdrowia ani czy mam przed sobą normalną liczbę lat pracy. Nie dostałem jakiejkolwiek rekom- pensaty, a zarówno moi adwokaci jak i rodzina nieraz naciskali, bym spróbował dostać odszkodowanie, by móc odłożyć nieco na przyszłość — na wypadek, gdyby okazała się nieciekawa. Nawet po rozpoczęciu ataków przez pana Fayeda ani razu nie przyjąłem pieniędzy, by móc mu od- powiedzieć w prasie codziennej, telewizji czy czasopismach. Za półdniowy wywiad proponowano mi więcej, niż zarobię za kilka miesięcy pracy nad książką, uznałem jednak, że książka będzie honorowym sposobem na zapłacenie rachunków od adwokatów — a moim zdaniem zarobili na każdego pensa — i odłożenie nieco na bok. Jedynym sposobem uzyskania odszkodowania byłaby droga sądowa. Jestem niezły w walce, ale przyznam uczciwie — ani przez chwilę nie byłem szczęśliwy jako uczestnik francuskiego śledztwa. Każdy, kto miał związek z tą historią— może z wyjątkiem pana Fayeda — wie chyba, że nie chcę mieć nic wspólnego z sensacyjnymi tytułami i wojnami na salach sądowych, które mogłyby trwać wiecznie. Niczego więcej nie chcę, jak pozostawić tę tragedię za sobą. Był to ostateczny argument, który przekonał mnie do napisania książki. Kiedy się ukaże i powiem na jej temat co trzeba, mam nadzieję nigdy więcej nie zajmować się tą historią. Jeśli ktokolwiek będzie się chciał dowiedzieć, co się stało albo co myślę — niech przeczyta. Koniec. Moje życie będzie mogło ruszyć dalej. Kiedy zebrałem wszystkie argumenty, podjąłem decyzję, by napisać książkę najszybciej jak się da. We wrześniu pan Fayed zaskarżył wyrok francuskiego sędziego, nie chciałem w tym jednak uczestniczyć. Proces mógł trwać wiecznie, ale ja nie miałem czasu. Mimo wszystko jeszcze się wahałem. Było oczywiste, że po wydaniu książki zarówno rodzice jak i ja sam będziemy musieli przeżyć na nowo minione dwa lata — ze wszystkimi emocjami, z całym bólem. Sam rzadko okazuję emocje, ale było jasne, że mama ujawni różne osobiste sprawy. Kocha mnie za to, że zawsze staję w obronie słabszych i tych, którym gorzej się wiedzie, choć całe życie wpadałem przez to w kłopoty. Jako autor książki czuję się mocno wy- eksponowany. Napisałem ją jednak i przedstawiam swoją opowieść w sposób najlepszy, jaki umiem — prawdę o tym, co się wydarzyło ze mną i moją rodziną przed wypadkiem i w jego wyniku. Początkowo problemem wydawało się, jak wszystko opowiedzieć, jeśli przez ważny etap wydarzeń byłem nieprzytom- 11 ny, a co do pozostałych moja pamięć przypomina szwajcarski ser. Lekarze twierdzą, że to normalne, ale niewiele mi to daje. Była także inna część wydarzeń — ważna, jeśli mam przedstawić całą prawdę: co działo się z moją rodziną albo to, co odkryli prawnicy. Zdecydowałem się na prawdę taką, jak ją widzę. W związku z tym postanowiliśmy z współautorką, Moirą Johnston, napisać książkę w trzeciej osobie oraz poprosiliśmy moją mamę i ojczyma Erniego, moich trzech adwokatów oraz mojego kumpla Keza, który był ze mną do trzech minut przed wypadkiem, o dołączenie swych wspomnień. Wszystko na następnych stronach jest prawdą— tym, co zarówno ja jak i wymienione osoby uważamy wedle najlepszej woli i wiedzy za prawdę. Czytając wspomnienia bliskich mi osób, często przeżywałem wstrząs — nieustannie zaskakiwało mnie coś, o czym nie wiedziałem. Bez pomocy matki i Erniego nigdy nie spróbowałbym napisać tej książki. Ich odwaga pomogła mi zacząć, a nie zaprzestali wysiłków nawet na jeden dzień, robiąc wszystko, co mogło mi pomóc. Fundamentem opowieści jest to, co wiem od nich. Patrząc wstecz, dla chłopaka takiego jak ja i jego rodziny, to co się z nami wszystkimi stało i przez co przeszliśmy — wypadek, media, Al-Fayed, śledztwo, zmiany w naszym życiu — było czymś niesamowitym. Jestem zadowolony, że zostanie powiedziane wszystko, co zostanie po- wiedziane, ale dla wielu ludzi prawda okaże się trudna. Dotyczy to zarówno tych, których rola w spowodowaniu wypadku nie była dotychczas w pełni znana, oraz tych, którzy tworzyli po nim liczne legendy — bzdury o pierścionku zaręczynowym, teorie zamachu i tak dalej. Im się niniejsza opowieść nie spodoba, ale jest ona pełna i prawdziwa na tyle, na ile mnie stać. Chcę i muszę podziękować wszystkim, którzy pomagali przy powstawa- niu tej książki. Nigdy przedtem nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak powstają książki, ale im lepiej się tego dowiadywałem, tym więcej zdoby- wałem szacunku dla mojego agenta, Michaela Carlisle'a i mojego wydawcy, Philippy Harrison, których entuzjazm do niniejszej opowieści dopingował nas od początku do końca. Nauczyłem się, jak dobry pisarz może słuchać wszystkich głosów, wpleść liczne wątki w swoją opowieść, a mimo to pozwalać przemawiać każdej postaci w wiarygodny sposób. Za tę naukę dziękuję Moirze Johnston. Moja matka i ojczym — Jill i Ernie Rees-Jo- nes — są ostatnimi osobami, które pożądają publicznych występów, mimo to opowiedzieli, co przeżyli, ponieważ uznali to za ważne — dla ludzi, dla 12 mnie, w celu przeniesienia wypadku do przeszłości. Bez względu na to, jak bardzo bym im dziękował, nie będzie to wystarczające. Moi adwokaci — łan Lucas i David Crawford w Oswestry oraz Christian Curtii w Paryżu — wnieśli ogromny wkład w powstanie tej książki, ujawniając fragmenty, które tylko oni mogli poznać. Bez ich nieustępliwości i odwagi wiele ukrytych faktów nigdy nie ujrzałoby światła dziennego i — nieprzygoto- wany do obrony — musiałbym wytrzymywać niewyobrażalne naciski ze strony prasy, Fayeda i międzynarodowego świata prawniczego. Wreszcie prawdziwym kumplem okazał się Kez — dzieląc się swymi wspomnieniami i trzymając mnie w niektórych sprawach na ziemi, do tego zawsze z wielkim poczuciem humoru. Choć nie bywam sentymentalny, jest jeszcze wiele osób, którym chciał- bym podziękować: moi trzej bracia — Gareth, John i Chris, lojalni zarówno w Paryżu jak i po moim powrocie do domu; doktor Luc Chikhani, mój znakomity chirurg, oraz zespół szpitala La Pitie-Salpetriere — za ciężką pracę i cuda, jakie ze mną zrobili (mam nadzieję, że nie byłem złym pacjentem); rodzina Sue — Jonesowie — za wielkie wsparcie; Lara, która podnosiła mnie na duchu w Paryżu i w dalszym ciągu jest wspaniałą przyjaciółką; członkowie klubu rugby w Oswestry — za dokuczanie, dzięki któremu nie podnosiłem za wysoko nosa, a na koniec: wszyscy mieszkańcy Oswestry — za zwieranie szeregów i dbanie o bliźniego w ich specyficzny sposób. Nigdy wam tego nie zapomnę. Nie wypieram się tego, co zrobiłem, i będę trwał przy tym, co tu powiedziałem. Chcę, by ludzie wiedzieli, co się stało. Ponieważ jestem ostatnią osobą, która się wypowiada, mam nadzieję, że niniejsza książka będzie ostatnim słowem o wypadku. Czas zacząć żyć dalej. K. kiedy Trevor służył w wojsku w Irlandii Północnej, nocny dzwonek telefonu był największą obawą Jill Rees-Jones. Zawsze uważała, że będzie oznaczał, iż jej syna trafiła kula snajpera. Telefon zadzwonił w niedzielę 31 sierpnia 1997 roku, za piętnaście trzecia nad ranem, kiedy spała z mężem w ich domu w Oswestry. Jill natychmiast się obudziła, przerażona. Dzwoniła Sue, synowa — z telefonu komórkowego, z taksówki. — Właśnie usłyszałam w radio. Dodi i Diana mieli wypadek. Na pewno wszystko jest w porządku, ale chciałam, byś wiedziała. Jill i Eddie złapali szlafroki i popędzili do telewizora. Właśnie przeka- zywano informację, że Dodi i kierowca zginęli. Diana i ochroniarz są ciężko ranni. Żadnych nazwisk. Żadnych szczegółów. W Oswestry nikt poza nimi trojgiem nie wiedział, że dwudziestodziewięcioletni bycz- kowaty syn Jill jest ochroniarzem Dodiego Fayeda. Nie wiedzieli tego nawet jego bracia ani kumple z klubu rugby. Kiedy romans Diany i Dodiego stał się światową sensacją lata, a paparazzi zaczęli ścigać Dianę jak zwierzę, Trevor cały czas był u ich boku. Musiał być w samo- chodzie. Siedząc tej gorącej letniej nocy na kozetce, Jill tak drżała z zimna, że aż Emie musiał rozpalić w kominku. Włączyli oba telewizory i przełączali między Sky News, BBC i ITV, część programów nagrywając, by nie stracić ani słowa. Kiedy pokazano pierwsze zdjęcia zmiażdżonego samo- chodu, ich nadzieje rozprysły się jak bańka mydlana — nikt nie mógł w nim przeżyć. Pierwsze, chaotyczne słowa świadków sugerowały jednak, 15 że w kimś może jednak tlić się jeszcze życie, „...czwarty pasażer poważnie ranny... ma oderwane pół twarzy...". Zaraz potem Emie usłyszał wiadomość, której Jill bała się przez wiele lat, i zawołał do sypialni, gdzie rozkojarzona zastanawiała się, jak dotrzeć do Paryża do syna: — Mówią, że Trevor nie żyje. Chcąc uzyskać potwierdzenie, Ernie zadzwonił pod numer kontaktowy w londyńskiej kwaterze głównej Fayeda. — Nie, nie, niech pan w to nie wierzy. Żyje — odpowiedziano mu z centrali dowodzenia przy Park Lane. Skąd mogli to jednak wiedzieć? Emie włożył garnitur, który wkładał jedynie na pogrzeby. Był pewien, że przywiozą Trevora z Paryża w skrzyni. Trevor Rees-Jones leżał w tym czasie bliski śmierci w paryskim szpitalu Pitie-Salpetriere. Był nieprzytomny, twarz miał tak zmasakrowaną, że kiedy matka ujrzała go po raz pierwszy, rozpoznała go po nogach. Minęło dziesięć dni, nim dowiedział się, że jako jedyny przeżył najsławniejszy wypadek samochodowy w historii. Aż do dziś Trevor nie opowiadał tego, co tylko on mógł opowiedzieć — o odbywającej swą ostatnią odyseję bardzo ludzkiej księżniczce, o niemal cudownej rekonstrukcji swej twarzy i powrocie na boisko rugby, o znanych jedynie jemu aspektach francuskiego śledztwa, mającego zbadać przy- czyny wypadku. W niniejszej książce Trevor przedstawia prawdę. Po raz pierwszy opowiada o walce zwykłego człowieka, próbującego oprzeć się naciskom ze strony jednego z najbogatszych manipulantów w Europie — Mohameda Ał-Fayeda — i wreszcie odpowiada na stawiane mu przez Al-Fayeda za pośrednictwem światowej prasy oskarżenia, że jest od- powiedzialny za wypadek, w którym zginęła Diana. W niniejszej książce Trevor broni swej uczciwości, uzasadnia swe czyny i mówi prawdę. Opowiada o zwykłej rodzinie, na którą spadły niezawiniona katastrofa oraz niewyobrażalny nacisk i która znalazła w sobie siłę, nie tylko by przeżyć, ale wyjść z sytuacji silniejszą— nie tracąc życia ani nie zaprzedając swych dusz. Tragiczne okoliczności śmierci osoby, której wizerunek jest jedną z najlepiej pamiętanych twarzy stulecia, mogły zniknąć w książkach historycznych jako kolejna nie do końca wyjaśniona tajemnica i nikt by tego nie kwestionował — książka Trevora jest jednak świadkiem historii i wersją ostateczną. Nic nie może sprawić, by jego życie wróciło do normalności — zostało zmienione na zawsze. Trevorowi bardzo zależało na tym, by nie roz- 16 drapywać ran synów Diany, ponieważ jednak Al-Fayed dalej się procesuje, rozpowszechnia teorię spisku i atakuje nawet dziadka księżnej, księcia Filipa, uważa, że jego opowieść może stać się dla Williama i Harry'ego, dla ciągle jeszcze pogrążonych w żałobie milionów ludzi oraz dla niego samego zakończeniem. CzęŚĆ l Preludium tragedii 1. Człowiek Dodiego Y^becność księżnej na jachcie Fayeda, „Jonikalu", prze- wróciła pracę Trevora do góry nogami. Trevor był człowiekiem Dodiego — najbliższym, pracującym metodą „jeden na jeden", ochroniarzem syna Mohameda Al-Fayeda, egipskiego magnata, u którego po zakupie Harrodsa jeszcze bardziej nasiliła się obsesja otrzymania brytyjskiego paszportu i zdobycia szacunku ze strony rodziny królewskiej oraz establishmentu. „Szef poruszał się w wysokich sferach i był bardzo kontrowersyjny — zdaniem Trevora miał udział w upadku rządu Johna Majora, ale jeśli miał ochotę paradować po Harrodsie otoczony ośmioma ludźmi w cywilu oraz mundurową ochroną i odjeżdżać spod niego konwojem złożonym z dwóch opancerzonych mercedesów — świetnie. Przypominało to nieco Trevorowi zachowanie gwiazd rocka. Jeśli jednak Szef był z tego powodu szczęśliwy... Fayed mógł mieć wrogów, ale zagrożenie Dodiego było uważane za tak niewielkie, że Trevor woził go po Londynie sam. W najgorszym wypadku mogło dojść do próby porwania — choć w mieście znacznie prawdopodob- niej szy był wypadek samochodowy. „Dodi był anonimowy — któż rozpo- znałby go na ulicy? Jest masa bogatych ludzi, których nikt nie rozpoznaje. Ulicą Oswestry mógłby sobie iść sułtan Brunet i nikt by nie wiedział, kto zacz" — uważa Trevor. Miało się to jednak szybko zmienić. Siedząc rankiem 14 lipca 1997 roku w centrali dowodzenia organizacji Al-Fayeda przy Park Lane — Fayedowie byli na południu Francji z Dianą i książętami, a Dodi w Paryżu — Trevor spodziewał się niesamowicie nudnych dwóch tygodni. Kiedy popatrzył na uaktualniony plan, odkrył 21 jednak, że Dodi właśnie leci do Londynu, ma się zjawić za kilka godzin i natychmiast pospieszy na południe, by dołączyć do specjalnych gości. Gdy helikopter Harrodsa przywiezie Dodiego z Paryża, Trevor miał do niego dołączyć. Był tym zachwycony. „Kiedy kilka dni wcześniej prze- glądałem leżący na biurku w centrali uaktualniony grafik, zauważyłem nazwisko księżnej. Grupa królewska wyjechała z rodziną trzy dni temu. Uczciwie mówiąc, byłem nieco zaskoczony. Nie zauważyłem, że między rodziną a księżną wytworzył się tak bliski związek". „Wydawało mi się, ze będzie to cholernie ciekawa wycieczka. Niektórzy kumple nie lubią długich wyjazdów, ponieważ z biegiem czasu narasta napięcie — poziom stresu jest wyższy, gdyż w trakcie wakacji rodzina oczekuje perfekcji". Trevor zaobserwował jednak, że nikogo nie wywalano. „Sami prosili o możliwość odejścia, po czym po podpisaniu kolejnego zobowiązania do zachowania tajemnicy, byli spłacani. Z księżną na pokładzie rodzina będzie jednak tak spięta, że wszystko będzie musiało iść jak po sznurku". Trevorowi to nie przeszkadzało. Zaniepokojeni byli jednak kumple w Saint-Tropez. „Kiedy chłopcy się dowiedzieli, że Szef kupił wielki jacht, pomyśleli: »Fantastycznie! Po- pływamy tego lata trochę po morzu« — mówi przyjaciel Trevora, Ałexander Wingfieid, znany jako „Kez", stacjonujący wtedy w willi Fayeda we Francji. Kiedy jednak dotarła notatka, że w wycieczce uczestniczyć będzie JKM i obaj jej synowie, wszyscy pomyśleli: »Cholera, to się skończy łzami...«. Mając na pokładzie tak ważne osoby, rodzina dostanie kręćka, a nastroje będą się gotować. Zapowiadało się kilka wywaleń z roboty". Spodziewając się najgorszego, „zespoły terenowe wcale nie cieszyły się z uczestnictwa w wycieczce". „Chłopcy" mieli jednak powiedzenie, które ułatwiało im życie mimo ryzyka, związanego z pracą dla Fayeda: „Można dzięki temu spłacić hipotekę". Trevor też spłacał kredyt hipoteczny — za uroczy, zbudowany w połowie z drewna dom, stojący w Whittington, kilka kilometrów od Oswestry, w Shropshire. Tyle tylko że nie on tam teraz mieszkał, lecz Sue — po powrocie do Oswestry wynajął mieszkanie od przyjaciela. Sue zostawiła go w maju, przed niecałymi dwoma miesiącami — po zaledwie dwóch latach małżeń- stwa. Trevor ciągle miał nadzieję, że się pogodzą. Była kapitalną dziew- czyną, absolwentką Uniwersytetu w Leeds, bardzo niezależną osobą. Trevor pomógł jej otworzyć w Oswestry własny sklep z rzeczami do wyposażania mieszkania i upominkami. „Facet jak ja musiał być nieźle zaślepiony, jeśli był gotów sprzedawać filiżanki i kryształy — albo zmienić nazwisko 22 z Rees na Rees-Jones, tylko po to, by zrobić jej przyjemność". Sue Jones zamierzała po małżeństwie zachować swoje nazwisko i dodać je do jego, a Trevor „był gotów na wszystko". Przypadek chciał, że jego matka połączyła te same dwa nazwiska, wychodząc siedem lat wcześniej za Emiego Jonesa. Poza mamą i przybranym tatą, w wolnym czasie ciągnął go do domu klub rugby. Odwiedzał także Nain—babcię, mieszkającą w walijskiej wsi, odzie wychował się i został pochowany jego ojciec i gdzie miał swe silne walijskie korzenie. Bez Sue nie były to jednak prawdziwe powroty do domu, więc takie wycieczki za granicę, jak ta, która się szykowała, były jeszcze bardziej pociągające. „Prawdę mówiąc, nieco zazdrościłem chłopakom z Saint-Tropez: tam była zabawa i tam coś się działo". Praca za biurkiem w londyńskiej centrali stanowiła rutynę. Z domów, jachtów, samochodów czy samolotów — gdzie akurat znajdzie się jakiś członek rodziny — napływają informacje przez telefon, trzeba ciągle uważać, koordynować, śledzić ruchy. Teraz jednak Trevor miał uczestniczyć w akcji. Szybko zorganizował sprzęt i jedzenie od Harrodsa, których życzyła sobie rodzina, wziął swoje radia i telefony. Założył specjalny pas z kiesze- niami na sprzęt, wziął oba pagery — osobisty i do przekazywania rozmów telefonicznych, oraz małą pałkę. Nie miał — nie było w tym nic za- skakującego — broni. Noszenie broni jest w Anglii zakazane — akurat ten przepis zawsze Trevor uważał za słuszny. Jego zdaniem nie ma nic groźniejszego od wymachującego bronią niedoszkolonego ochroniarza. W trakcie szkolenia uczono go walki wręcz. „Te ćwiczenia mają sens jedynie, jeśli człowiek trzyma formę. Większość chłopaków na szczęście to robi. W piwnicy biur przy Park Lane była siłownia. Ciężary, worki bokserskie — nawet mi się to podobało. Naszym zadaniem było jednak zapobieganie niebezpiecznym sytuacjom". Trevor ubierał się i zachowywał tak, by wtopić się w otoczenie. Nosił zwykle spodnie z mocnej bawełny i luźną koszulę, pod którą dało się ukryć załadowany sprzętem pas. Nie chciał także, by jego pracodawca zbytnio rzucał się w oczy. „W Londynie, kiedy spotykałem go rano, zwracałem się do Dodiego per »sir«, ale jeśli byliśmy większą grupą w klubie i nosiłem tak jak on garnitur, mówiłem do niego »Dodi«". Spotkał się z Dodim na lądowisku helikopterów w Battersea i polecieli maszyną Harrodsa na znajdujące się na północny wschód od Londynu lotnisko Stansted. Rano Dodi, razem ze swą przyjaciółką Kelly Fisher, 23 amerykańską modelką, którą Trevor często woził po Londynie, oglądał z balkonu swego apartamentu przy Champs-Ełysees paradę z okazji Dnia Zburzenia Bastylii. „Nie miałem pojęcia, czy byli zaręczeni. Prawdę mówiąc, kompletnie mnie to nie interesowało" — powie później Trevor. Zadzwonił do centrali dowodzenia przy Park Lane, że przybyli na miejsce i wystartowali odrzutowym gulfstreamem Fayeda. Pan Fayed, szykujący się do wejścia na pokład jachtu i odbycia podróży między Saint-Tropez a Cannes, poznał ruchy swego syna, zanim wystartowali, i oczekiwał, że zostanie natychmiast powiadomiony, kiedy samolot wyląduje. „Całkowicie nad wszystkim panował. Al-Fayed wie- dział o wszystkim, co się dzieje" — ocenia Trevor obserwujący obsesyjną chęć panowania nad wszystkim, która nawet jak na świat ludzi sławnych i bogatych wydawała się przesadzona. „Bądź lojalny wobec Szefa, a on o tobie nie zapomni" — tak brzmiała pierwsza lekcja, której musiał się nauczyć każdy podwładny. Druga brzmiała, że nigdy nie kwestionuje się żądań Szefa — nawet mając rację. Wyglądało na to, że Dodi nigdy nie próbował. W Nicei Trevor załadował bagaże i przywiezione zapasy do czekającej furgonetki, pojechał do pobliskiego portu St-Laurent-du-Var i wszedł na pokład „Cujo" — statku Dodiego, elegancko przebudowanego ze starego torpedowca. Kiedy rozpoczęli czterdziestominutowy rejs wzdłuż wybrzeża, zarówno do bazy w Saint-Tropez jak i na mostek „Jonikala" przekazał: „Ruszamy do Cannes". Fayedowie i księżna byli w drodze do nich. „Cujo" przypłynął pierwszy, zacumował i czekał, podczas gdy Trevor nawiązał kontakt radiowy z kapitanem. Wkrótce ujrzeli płynący w ich kierunku fantastyczny jacht motorowy. Trevor oszacował go na przynajmniej pięć- dziesiąt metrów. Wyglądał, jakby na długość mógł zająć pół boiska do rugby. Smukły i świecące biały „Jonikal" robił wrażenie nawet w tym miejscu — gdzie roi się od superjachtów. „Widziałem raz księżną, w Harrodsie, kiedy przyszła w odwiedziny do Szefa, pana Fayeda. Założenie jest takie, by nie stać jak kołek i się gapić, ale człowiek jest tylko człowiekiem. Pierwsze, co mi przeszło przez głowę, to jaka jest piękna". Księżna nie należała jednak do kręgu przyjaciół Dodiego, więc Trevor więcej się z nią nie zetknął. Teraz, płynąc szalupą do wspaniałego nowego jachtu Fayeda, dostrzegł ją na tylnym pokładzie. Zbliżała się szósta wieczór — w Paryżu zaraz miały się zacząć fajerwerki. Nawet z oddali dostrzegł jej blond włosy. „Muszę przyznać, że przyglądałem się zarówno jej jak i książętom, i widząc całą trójkę, dotarło do mnie, jak 24 wspaniałe będzie to lato. Było ogólnie znane, że księżna pozbyła się swej ochrony — jeździła po Londynie tylko z kierowcą. Była gościem »naszej rodziny«, Fayedów, i do nas należało zajęcie się jej bezpieczeństwem". W czasie dziesięciodniowych wakacji bazą miała być posiadłość rodziny Fayedów w Saint-Tropez, usytuowany od strony klifów Castel Ste-The- rese — rajski teren pełen basenów, tarasów i ogrodów, gdzie Fayed trzymał kilkunastu ochroniarzy i sporo warczących psów. Książęta — William i Harry — mieli ze sobą dwóch policjantów ze Special Branch, ale ponieważ w trakcie tych wakacji Al-Fayed ani razu nie wyszedł na kolację, a wy- glądało na to, że towarzyszenie księżnej przejął Dodi, Trevor szybko pojął, że będzie się opiekował księżną Walii. Zauważył kilka łodzi wypełnionych paparazzi, prześladujących „Jonikal" w słabnącym świetle. Był to jego pierwszy kontakt z wielkonakładową prasą sensacyjną. Zagrożeniem nie były lunetki snajperskich karabinów — stały strach matki o niego, kiedy służył w Belfaście — lecz olbrzymie, teleskopowe obiektywy fotografów, mogących zrobić majątek na jednym, ukazującym intymną scenę, zdjęciu. Trevor sądził, że rząd mimo wszystko ciągle dyskretnie czuwa nad bezpieczeństwem matki przyszłego króla Anglii. „Gdyby ryzyko było tak wielkie, że komukolwiek groziłoby zastrzelenie, roboty nie wykonywałby człowiek na moim stanowisku. Zastąpiłby mnie ktoś z policji albo sił specjalnych. Ryzyko utraty prywat- ności nie uzasadniało tego. Otaczali ją fotografowie, a zdjęcie jeszcze nigdy nikogo nie zabiło". Kiedy Trevor szedł na mostek, by zgłosić do londyńskiej centrali, że przypłynęli, Dodi ruszył na tylny pokład, gdzie rodzina i królewscy goście jedli przed fajerwerkami kolację. Saga się rozpoczęła. Nikt z rodziny i przyjaciół Trevora — nawet matka — nie wiedział, że jest na południu Francji z księżną Walii. Czytając gazety, domyśliła się jednak tego. Matka i Sue były jedynymi osobami znającymi numer telefonu w centrali dowodzenia, przez który można się było z nim kontaktować. „Mama mogła powiedzieć Erniemu, ale byli jedynymi, którzy wiedzieli, dla kogo pracowałem. Niektórzy kumple z klubu rugby mogli się domyślać, że pracuję jako osobista ochrona, ale nic więcej". Grafik (tydzień dyżuru i tydzień wolnego) pozwalał mu prowadzić w Oswestry niemal normalne życie. W czwartek wieczór trening, w sobotę mecz, po obu wyprawa na piwo. W wojsku, w zawodzie ochroniarza i w drużynie rugby tematy są 25 takie same: sport, kobiety, picie i trening. W wojsku nauczył się całkowicie oddzielać pracę od domu. Trzeba przyznać, że wiele z tego, co robił, nie było warte opowiadania. Największym zagrożeniem przy zabezpieczaniu cywili nie jest kula wroga, lecz nuda. Trevor uwielbiał służbę w l. Batalionie Regimentu Spado- chroniarzy w Irlandii Północnej: nadzór z ukrycia czteroosobową grupą, wślizgiwanie się nocą na punkt obserwacyjny na wzgórzach. Stał się mistrzem cichego zachowania, samodzielności i szybkiego reagowania na niebezpieczeństwo. „Byliśmy plutonem bliskiej obserwacji, przednimi oczami naszego batalionu. Stanowiliśmy świetny oddział. Gdyby tworząc jednostkę, pomyślano o tym, by zapewnić możliwość stałego działania, byłoby to fantastyczne — ciągle jeszcze bym tam był. Po mojej turze musieliśmy jednak wrócić do Adiershot i nie umiałem znów zająć się idiotyzmami". Po sześciu latach w wojsku Trevor znalazł nowe zajęcie. Ponieważ dobrze się uczył, zapisał się do szkoły wieczorowej, by poznać tajniki fizjoterapii sportowej. W ten sposób buntowniczy średni syn pró- bował podążyć w ślady ojca chirurga i matki pielęgniarki, niestety kursy nie okazały się tym, czego oczekiwał. W którymś momencie usłyszał od byłego kumpla z wojska o możliwości pracy jako osobista ochrona i pomyślał sobie: „To ma ręce i nogi. Trzeba myśleć i być aktywnym. Podoba mi się". Tak samo spodobała mu się roczna pensja w wysokości 25 000 funtów szterlingów*. Wziął udział w dwóch kursach osobistej ochrony cywili, nauczył się podstaw. Wsiadanie. Wysiadanie. Techniki prowadzenia samochodu i chodzenia. Odrywanie się od cienia. Walka wręcz. W 1995 roku natknął się w gazecie na ogłoszenie i poszedł na rozmowę w sprawie pracy u Fayeda. Pauł Handley-Greaves, robiący wrażenie, niewiele starszy od Trevora mężczyzna, który zajmował przy Park Lane 60 stanowisko szefa ochrony, zatrudnił go od razu. Czuł się, jakby wrócił do wojska — była tu wspaniała banda chłopaków, mniej więcej czterdziestoosobowa — a każdy były żołnierz. Ponieważ od osiemnastego roku życia, kiedy wstąpił do spadochroniarzy, Trevor ciągle był bliski tego środowiska, od razu przypadli sobie do gustu. „Robi się to samo, mieszka się razem, razem się bawi — naprawdę jedzie się na tym samym wozie. Obowiązuje tu ten rodzaj błyskotliwego kpiącego humoru, który nie pozwala nikomu z niczym się prześlizgnąć". Humoru, który nie pozwala człowiekowi się nadąć i sprawia, że nie mięknie się uczuciowo. Obecnie około 160 000 złotych. 26 Różnica była jedynie taka, że nie wolno było kwestionować decyzji Szefa — nawet jeśli groziło złamanie wymogów profesjonalnych procedur. W odróżnieniu od wojska „trzeba było działać jak idiotyczny dyplomata. Nie istniał idealny sposób załatwiania spraw. Oczywiste było, że trzeba chronić rodzinę [Fayedów], człowiek uczył się więc różnych delikatnych sposobów na uniknięcie potencjalnie niebezpiecznej sytuacji na drodze — powiedzmy: takich, które nie złościły pryncypała ani nie żenowały go w obecności przyjaciela". Jeśli zaczynają latać kule albo fruwać pięści, jest to dowód, że coś poszło nie tak. Trevor i jego kumple zawsze śmiali się z hollywoodzkiej wizji ochroniarzy. „Nie masz garnituru i ciemnych okularów i nie wodzisz wzrokiem wokół w poszukiwaniu wyskakujących z bram skrytobójców. Oszalałbym od tego. Zasłanianie ciałem pracodawcy przed nadlatującym pociskiem to głupota. To hollywoodzkie fantazje. Najlepszymi broniami, jakimi dysponujesz, są zdrowy rozsądek i umiejętność planowania. Jeśli jednak gówno wpadnie w wentylator, byłbym szczęśliwy, mając pod ręką kogoś takiego jak ja, ponieważ wiem, że byłbym w stanie coś zrobić". Stereotyp ochroniarza, jaki stworzył Kevin Costner, także i Keza Wing- fielda doprowadzał do śmiechu. Kez, przyjaciel Trevora i ochroniarz, który pracował z nim podczas tego rejsu oraz w trakcie nieszczęsnej wyprawy, zakończonej tragedią w Paryżu, różnił się od Trevora jak niebo od ziemi. Były członek Royal Marines Commando, absolwent elitarnego kursu ochrony osobistej RMP w Longmoor, Kez był niski i miał lekką obsesję na punkcie koni — podczas gdy Trevor był wysokim, opanowanym, mało- mównym facetem, pasjonującym się rugby. Obaj dojrzewali w wojsku, ale Trevor był synem chirurga, a Kez pochodził z rodziny, będącej barwną mieszanką handlarzy starzyzną, podróżników i dokerów z Hessie Road w Hull. „Zajrzyj do słownika pod »ponury«, to dowiesz się, jakie jest Huli — mawiał Kez, zawsze mając na podorędziu dowcip. Zgadzał się jednak ze swoim przyjacielem co do roli ochroniarza. — Musisz być bardzo dyskretny. Wbrew temu, co się opowiada, nie ratujesz im życia, jedynie starasz się sprawić, by ich życie biegło gładko. Zawsze słuchasz szefa. Choć jesteś niezadowolony, że nie mogłeś być na ślubie przyjaciela albo musisz pracować w nadgodzinach, w dalszym ciągu musisz robić swo- je. Jeśli nie — nie jesteś profesjonalistą i wystawiasz do wiatru kolegów". Praca w charakterze człowieka Dodiego oznaczała służbę i inne roz- czarowania. Kez przyznaje, że „nikt nigdy nie zazdrościł wielkiemu Johno [innemu ochroniarzowi] ani Trevorowi, którzy pracowali z Dodim". 27 „Myśmy pracowali najcięźej ze względu na godziny — mówi Trevor. — Wstawaliśmy rano i praktycznie co wieczór byliśmy w Jakiejś restauracji, na filmie albo w nocnym klubie. Do tego każdy był pozostawiony sam sobie — to było najgorsze. Gdybyśmy pracowali w parach, przynajmniej można by się było razem pośmiać". W którymś momencie na tydzień miała przylecieć Kelly Fisher. Sekre- tarki zadzwoniłyby wtedy, by ktoś odebrał ją z lotniska, i Trevor woziłby ją i Dodiego po okolicy. „Była bardzo atrakcyjna. Dodi zawsze spotykał się z atrakcyjnymi kobietami, ale plotki, że był playboyem... nie uważam tak. Z kimkolwiek spotykał się w nocnych klubach, kończyło się to tym, że odwoziłem do domu najpierw jego, potem gości". Zarówno przyjaciele jak i przyjaciółki, „wszyscy, których oglądałem w telewizji, mówili, że umie świetnie słuchać, co prawdopodobnie było prawdą. Był dobrym słuchaczem chyba dlatego, że nie miał zbyt wiele do powiedzenia". Nocne życie Dodiego mogło być nużące, najbardziej jednak frustrowała jego nieprzewidywalność. Szkolenie podstawowe ochroniarza przedstawia pewien ideał — czteroosobowe zespoły, precyzyjne schematy czasowe, dobrze sprawdzone trasy i zapasowe samochody — ale z Dodim ideał był nie do osiągnięcia. „Mogłeś siedzieć na mieście do trzeciej nad ranem, potem dostawało się wiadomość, że wybiera się dokądś o dziesiątej, i człowiek tkwił nie wiadomo gdzie do popołudnia, i tym podobne". Najgorszy był Dodi, kiedy jechali samochodem. Wtedy jego zachowanie było dla Trevora jedynie frustrujące, ale w kontekście wypadku można je uznać za zjawisko rzucające istotne światło na jego okoliczności. „Tkwiliś- my na przykład w londyńskim korku w godzinach szczytu i nagle rzucał: »Dlaczego pojechałeś tędy?«. Nienawidził stać w korku, zawsze chciał przeć do przodu, zmieniać pasy, próbować szybko gdzieś dotrzeć. Kazał przyspieszać tam, gdzie wiedziałem, że stoi kamera rejestrująca prze- kroczenia prędkości. Mógłbym stracić prawo jazdy i pracę — w życiu bym go nie posłuchał". „Dodi skarży się, że jeździsz za wolno" — ostrzegł kiedyś Trevora Handley-Greaves. „W porządku, będę jeździł szybciej". Cztery tygodnie później Trevor znów był na dywaniku. Tym razem zarzut brzmiał: „Dodi mówi, że twoja jazda jest niekonsekwentna — albo jedziesz za wolno, albo za szybko". Kelly Fisher zezna francuskiemu sędziemu pod przysięgą: „Trevor był idealnym pracownikiem, bardzo skrupulatnym w pracy, ale... Dodi zachowywał się wobec niego jak dyktator. Nie mówił do niego: »Zawieź mnie tam i tam«, ale: »Zawieź mnie tam i tam, inaczej wywalę cię 28 z roboty«. Sytuacja... zawsze była napięta i nerwowa". Trevor zgadza się z tym, dodaje jednak: „był bezmyślny względem swoich pracowników, ale nie był mściwy. Może robił takie wrażenie, ale nie było w nim mściwości". Bvł jednak kompulsywny — miał niemal natręctwa, jeśli chodzi o rzeczy w samochodach. „W jednym schowku musiały leżeć perfumowane chus- teczki, w innym cukierki. Człowiek musiał pamiętać, by był odpowiedni zapas wszystkiego co trzeba". Konwersacje, jakie prowadzili, można w najlepszym przypadku określić mianem „ograniczonych". „Nie był facetem, z którym można sobie poga- wędzić, ale w końcu, Boże drogi, nie zamierzałem zostawać jego kumplem. Spędzał wiele czasu, rozmawiając przez telefon komórkowy. Ciągle do kogoś dzwonił, a ja byłem zadowolony, że mogę się koncentrować na robocie. Gdyby ktoś mnie wtedy zapytał: »Dobrze się dogadujesz z Do- dim?«, odpowiedziałbym, że znacznie lepiej dogaduje się on z moim zmiennikiem, Johnem. Tydzień lub dwa później John został jednak zdjęty, a ja zostałem. Nie wiem, dlaczego odsunięto go od Dodiego, i tak naprawdę, John też tego nie wie. Najprawdopodobniej jego czas w tej robocie po prostu dobiegł końca". Jedno, na co Dodi nigdy nie narzekał, to pasy bezpieczeństwa. W mieście nikt ich nie zapinał, „ale kiedy wjeżdżaliśmy na prowadzącą do Heathrow M4 dwupasmówkę, na której jeździ się szybko, zapinaliśmy pasy. Za- zwyczaj Dodi siedział w rangę roverze z przodu, obok mnie". Nie padało żadne słowo — kiedy Trevor zapinał pas, Dodi robił to samo. Dodi uwielbiał samochody. Było sporo wozów, które uważano za jego własność — rangę rover, kilka aston martinów, ferrari; uwielbiał też różne gadżety, zabawki. Fascynowało go wojsko. Miał ogromny zbiór antyrada- rów — bardzo skomplikowanych technicznie urządzeń, i czapek bejsbo- Iowych z amerykańskich okrętów wojennych. Trevor stopniowo nauczył się obchodzić z Dodim. „Jechaliśmy, rzucał okiem do jakiegoś sklepu i mówił: »Dowiedz się czegoś o tym czy tamtym«, choć wcale go to bardzo nie interesowało. Kiedy odpowiadało się: oczy- wiście, zrobi się«, zazwyczaj zapominał o sprawie. Czasem kazał się zatrzymywać, byśmy rzucili okiem na nowe opony do któregoś z samo- chodów. Kiedyś przejeżdżaliśmy obok salonów porsche i lamborghini, mieszczących się tuż obok kwatery głównej Fayedów przy Park Lane i wszedł do środka po jakieś informacje. Dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto nic z tego nie wynikało". Gdyby jednak Dodi zrobił następny krok i pieniądze miały faktycznie zmienić właściciela, na przykład na nowy 29 samochód, Trevor byłby zmuszony zagrać rolę w poniżającym spektaklu. „Portfel Dodiego kontrolował ojciec. Jeśli Dodi zrobił coś, co nie było zgodne z wolą ojca, miałem obowiązek o tym zameldować. Pracowałem nie dla niego, a dla jego ojca, i miałem obowiązek składać raport dowódcy oddziału, który przekazywał co trzeba Szefowi. Rzadko chodziłem bezpo- średnio do Fayeda, ponieważ tak jak w wojsku obowiązywała droga służbowa. Gdyby jego ojciec powiedział: »Nie«, a ja bym przekazał: »Twój ojciec mówi, że nie możesz tego zrobić«, Dodi przez jakiś czas robiłby z tego powodu dużo hałasu, a ja bym siedział cicho i w końcu stwierdził: »Porozmawiaj o tym z ojcem«". Trevor uważa, że związek Al-Fayeda z synem był naprawdę zasmucający. Sam musiał wcześnie zapomnieć o swoim ojcu. Nie skończył jeszcze siedemnastu lat, kiedy znalazł go — zmarłego właśnie na zawał, zwalonego na kierownicę samochodu, podczas gdy klakson wył jak armia zawodzących płaczek. To wspomnienie tkwi w nim głębiej, niż kiedykolwiek to okazał. „Kiedy Szef opowiadał po wypadku w telewizji, jakim wspaniałym synem był Dodi, byłem zdziwiony. Muszę przyznać, że nie sądziłem, iż byli sobie tak bliscy. Zdawało mi się, że Szef chciałby, by Dodi był nieco bardziej do niego podobny — bardziej przebojowy. Można było odnieść wrażenie, jakby Fayed starał się zawsze zaskoczyć syna, kiedy ten najmniej się tego spodziewał. Zawiozłem go kiedyś do Harrodsa, a ojciec zgodził się spotkać z nim jedynie na kilka minut. Kiedy indziej — tuż przed moją zmianą — Dodi pojawił się na umówione spotkanie, ale ojciec nie chciał go widzieć. Zamknął drzwi. Trzeba było zabrać Dodiego do domu". Mimo wszystko Al-Fayed często zapraszał Dodiego na kolację do swego apar- tamentu na dachu przy Park Lane i od wczesnego dzieciństwa spełniał różne jego zachcianki. Kiedy Dodi miał piętnaście lat, dał mu w prezencie rolls-royce'a z kierowcą i apartament w Mayfair. Teraz, choć Dodi skończył czterdzieści dwa lata, ojciec mógł mu zabronić kupić sobie nowy samochód. Trevor nie pojmował tego, „teraz jednak rozumiem, że mogli być sobie bliscy w specyficzny sposób. Syn pierworodny musi być kimś specjalnym". Trevor był szczęśliwy, że może pracować dla Fayedów. „Fayed wymagał lojalności i szacunku, ale płacił wy starczające, by spełniano jego życzenia". Trevor nie wiedział, jak długo pisane mu jest pozostać w pracy, czuł jednak, że starsi pracownicy ochrony szanują go za to, że tak dobrze wytrzymuje z Dodim. Robota mogła się nawet okazać wspaniała — wręcz znakomita! Można wytrzymać wiele, jeśli po siedmiu dniach pracy ma się tydzień wolnego. No i spędzi się część lata w Saint-Tropez. 30 Kiedy szedł na mostek, by zadzwonić do Londynu i pogawędzić z chło- pakami, spotkał dwóch ludzi ze Special Branch, którzy zajmowali się książętami. — Jak mam się odzywać do księżnej? — spytał. — My zwracamy się do niej Madam — odpowiedział jeden z nich. — A jak mówicie do książąt? — Po imieniu, William i Harry. Dowódca zespołu policyjnego oprowadził go po jachcie i pokazał wszystko, co należało znać: magazyn sprzętu przeciwpożarowego, schowek na kamizelki ratunkowe, apteczkę, toaletę, mesę, kambuz. „To był niesa- mowity jacht, luksusowy pod każdym względem". „Jonikal", który kilka razy opłynął kulę ziemską, został kupiony przez Al-Fayeda za 20 milionów dolarów i w ciągu kilku miesięcy gorączkowych prac odnowiony zgodnie z ekstrawaganckim gustem nowego właściciela. Zatrzymano włoskiego kapitana, Luigiego Del Tevere, który dowodził „Jonikalem" od lat, ale brytyjska załoga została zwolniona. „Moje pierwsze wrażenie było: »Co za piękny jacht, ale czy kiedykolwiek nauczę się po nim poruszać?«. Nie zamierzałem wpaść w strefę prze- znaczoną tylko dla rodziny, gdzie nie powinienem się znaleźć. Tak samo jak każde miejsce, które widzi się po raz pierwszy, jacht wydawał się większy, niż był w rzeczywistości". Dzięki radarowi, całodobowym wachtom i ograniczonemu dostępowi, „Jonikal" był bezpieczny. Fotografowie mogli nękać pasażerów, ale nie byli w stanie dostać się na pokład. Przy piętnastu węzłach, jakie mógł osiągnąć „Jonikal", wystarczyło wykręcić dziób na morze, by zostawić za sobą łódeczki i pontony paparazzi, ale na lądzie, gdzie Trevor miał pracować... tam nieprzewidywalność Dodiego, połączona ze sławą księżnej, mogła się okazać koszmarem ochroniarza. Trevor znajdował się na nowym dla siebie terenie i czekały go wyzwania, z jakimi jeszcze nigdy nie miał do czynienia. Musiał przyznać, że podobało mu się to. Kiedy zaczęły się fajerwerki, usiadł na mostku z jakimś bezalkoholowym napojem. Wzdłuż całego brzegu nocne niebo rozświetlały kolorowe wybu- chy. Nie był wielkim miłośnikiem fajerwerków, musiał jednak przyznać, że nigdy dotąd nie widział podobnego spektaklu. Zastanawiał się, co jeszcze się zmieni — kilka tygodni przedtem nawet mu przez myśl nie przeszło, że mógłby, prosty chłopak z Walii, znajdować się na południu Francji i opiekować się księżną Walii. 2. Na morzu Z— każdym dniem wakacji i kolejnymi porcjami wycinków prasowych, które przysyłano z Londynu dla Fayedów i ich królewskich gości, kilkudziesięciu ochroniarzy w willi żartowało sobie coraz częściej, powtarzając pytanie: „Z którym ona właściwie sypia?". Wśród zdjęć ukazujących książęta i ich mamę, nurkujących i jeżdżących na skuterach wodnych, były ujęcia pokazujące księżną, jak rzuca w zabawie lód na głowę Dodiego, obejmuje Al-Fayeda, widać też było ich obu naraz — syna i ojca — stojących nad siedzącą na pokładzie, zamyśloną Dianą. Trevor nie został formalnie przedstawiony Dianie do następnego poranka, ponieważ kiedy po fajerwerkach płynęli do Saint-Tropez, a następnie szalupami na brzeg, do willi, wszyscy byli zbyt zmęczeni, by rozmawiać. „Halo Trevor, jak się masz?" — spytała, kiedy dowódca ochroniarzy przedstawił go na plaży. Ubrana w kostium kąpielowy, w klapkach na nogach, była tak naturalna jak ktoś, na kogo mógłby wpaść na ulicy Oswestry. „Znakomicie, Madam, dziękuję" — odpowiedział. Dla książąt od samego początku był „Trevorem". „Pamiętali, jak się nazywasz. Mieli czas dla każdego. Byli znakomicie wychowani — rewelacyjni chłopcy". Stałym dowcipem miały się stać żarty Williama i Harry'ego z luźnych, kolorowych koszul Trevora. Trevor czuł, że to będzie świetna wycieczka. Szef, który normalnie po trzech albo czterech dniach wróciłby do Londynu, promieniał i tryskał przyjacielskością — ewidentnie zadowolony, że może gościć największą zdobycz sezonu na Lazurowym Wybrzeżu. Wbrew oczekiwaniom ochro- niarzy, dzieci Fayedów zachowywały się jak należy. Kez przez pięć lat 32 zajmował się w Oxted — głównym domu rodziny w hrabstwie Surrey — przede wszystkim młodszymi dziećmi, dwoma chłopcami i dwoma dziew- czynkami, i obserwował, jak rosną— w atmosferze zaspokajania zachcianek i nadmiernej opiekuńczości. Kez uwielbiał konie z Oxted — zarówno fantastyczne, kruczoczarne ogiery, które ozdobione mnóstwem piór, ciąg- nęły powozy Harrodsa, jak i spokojne konie do jazdy. Był tam także wspaniały instruktor jazdy konnej, ale dzieci nigdy nie jeździły konno. „Przez pięć lat widziałem tylko jedno z dzieci, jak jechało może trzy razy na koniu — prowadzonym przez instruktora, z dwoma dziewczynami z ujeżdżalni po bokach. Pan Fayed ma paranoję na punkcie bezpieczeństwa swoich dzieci". Bywa. Choć Kez był przekonany, że Fayed kochał swe dzieci, odebrał im szansę dostania kilku kuksańców od życia i dorastania w atmosferze większej odpowiedzialności i dyscypliny. Do zbierania ciosów zmuszani byli ochroniarze. Kiedyś Fayed dał mu 200 funtów — „plaster" po jakiejś rodzinnej awanturze i Kez twierdzi, że „znacznie lepiej się po tym poczułem. Była to największa wziątka, jaką kiedykolwiek dostałem". „Wziątki" były cukierkami dla kierowników sal w restauracjach, słu- żących, kierowców — i ochroniarzy. Nie były to łapówki, a napiwki, podziękowania za dobrze wykonaną pracę. W trakcie podróży za grani- cę — jeśli wszystko poszło jak należy — każdy dostawał 50 funtów. „Wziątki" oliwiły maszynerię, by gładko chodziła. Tak to się odbywało. Poza „wziątkami" na pokrycie wydatków potrzebne były „drobne". W Lon- dynie „wziątki" i „drobne" zazwyczaj dawały sekretarki, ale tutaj wydawał je w gotówce sam Al-Fayed. „W trakcie takiej wycieczki jak ta możesz wystartować, powiedzmy, z czterystoma funtami w kieszeni i raz-dwa może się okazać, że musisz sięgnąć do własnej kieszeni" — mówi Kez. Dzięki obsadzie willi i bezpieczeństwu „Jonikala" Trevor miał czas na prowadzenie odpowiednich rekonesansów, na które rzadko go było stać w Londynie. Powiedziano mu, że jest dużo dziennikarzy, ale jeszcze nie stanowią problemu. Pierwszego ranka Trevor zszedł z posiadłości na plażę. Znał drogę — był tu już dwa razy, towarzysząc rodzinie na wakacjach. Kamienistą ścieżką, skąd doskonale widać okolicę, miał zejść na dół, by pomóc chłopakom przygotować wszystko dla rodziny. Zaszokowała go liczba czekających niedaleko brzegu łódek dziennikarzy. 33 Jak wszystkie francuskie plaże, także i ta jest publiczna. Do tego wąziutka. Zadaniem ochroniarzy było ją zająć. „Wyjmowaliśmy wszyst- ko — skutery wodne, pływające zabawki, krzesła plażowe, parasole, by wyglądało na to, że zjawiła się rodzina, która zamierza zostać cały dzień". Członkowie rodziny oraz królewscy goście zjawiali się między dziesiątą a jedenastą. Nieco później, kiedy fotografowie zaczęli w niebezpiecznych miejscach rozstawiać trójnogi na skałach, Trevor po raz pierwszy doświadczył na własnej skórze, co oznacza polowanie paparazzi na sławnego człowieka. Poza fotografami wokół kręcili się także turyści. Plaża była wyboistym, kamienistym skrawkiem bez piasku, ale ludzie siadali na jej skraju i wpat- rywali się pożądliwie w obóz Fayedów, w nadziei, że uda im się ujrzeć księżną. Fayed był wściekły, że turyści podchodzą tak blisko, i irytował go brzęczący tuż nad głowami prasowy helikopter. Nie można jednak aresz- tować francuskich rodzin za pobyt na publicznej plaży. Diana z początku wydawała się zatroskana utratą prywatności, na której tak jej zależało w trakcie wakacji z synami, i wypłynęła — co zostało bardzo nagłośnione w mediach — do łódki pełnej paparazzi z prośbą, by dali jej nieco spokoju. Ochroniarze odnieśli wrażenie, jakby zawarte zostało niepisane porozu- mienie: zgodziła się w imieniu swoim i chłopców znosić aparaty w ciągu dnia — w zamian za spokojne noce. „Nie chowali się. Na brzegu był mały pirs i nasze szalupy bez przerwy krążyły między plażą a »Jonikalem«, tak że było mnóstwo okazji do robienia zdjęć" — mówi Kez. Wielokrotnie cytowano słowa Debbie Gribbie, szefowej stewardes „Jonikala", która twierdziła, że już pierwszego dnia po wejściu na pokład Dodiego i Trevora widziała, jak „zasiane zostało ziarno romansu". Ta pełna życia, atletyczna Nowozelandka, wysoka i szczupła jak Diana, przez lata pracy w międzynarodowych hotelach i na jachtach udoskonaliła umiejętność trzymania się blisko, a mimo to bycia niewidoczną, oraz dostrzegania najdrobniejszego skinienia goszczących na „Jonikalu" osób. To Debbie dyskretnie oglądała kieliszki, by Dom Perignon spływał do nieskazitelnie czystego kryształu, pilnowała, by łóżka były idealne, a co- dzienny lunch alfresco w salonie na pokładzie został perfekcyjnie przygo- towany. Tego wieczora dyrygowała przygotowaną na tylnym pokładzie ucztą, podczas której czterech wybitnych kucharzy serwowało swe specjal- ności. W wywiadzie dla „News of the Worid", jakiego udzieliła po wypadku, powiedziała, że to właśnie w trakcie tego posiłku była świadkiem obrzucania 34 się „na całego" przez Dianę i Dodiego jedzeniem, a następnie „prze- znaczenia", kiedy „coś między nimi zaiskrzyło". „Nigdy nic takiego nie powiedziałam — oświadcza Debbie. — Moim zdaniem obie rodziny dobrze się bawiły, jedząc, pijąc i oglądając fajerwerki. Mogła do nas podpłynąć łódka z fotografami i chyba Dodi zaczął brać owoce z pięknie ułożonych na tacach stert i rzucać w nich. Przemieniło się to w ogólną rzucaninę z udziałem obu grup dzieci — oczywiście także Diany i Dodiego. ABSOLUTNIE nie widziałam tego wieczora nic erotycz- nego . ^ Czasami Trevor zajmował się w ciągu dnia dziećmi. „Dobrze sobie radzę z dziećmi, a one były zadowolone, ponieważ byłem nową twarzą, nową zabawką. Zajmowanie się dziećmi należało jednak zasadniczo do Keza — Trevor organizował nocne życie. „Zazwyczaj grupa składała się z trójki królewskiej, Dodiego, żony pana Fayeda — pani Heini — oraz dwóch starszych córek Fayedów — Camilli i Jasmine. Dochodziło trzech albo czterech naszych chłopaków i policja księżnej. Jechaliśmy do miasta, po czym spacerowaliśmy po Saint-Tropez, niemal wypełniając całą szero- kość ulicy. Ubieraliśmy się po sportowemu — w dżinsowe stroje, spodnie i szorty, ale nie da się ujść uwagi, jeśli idzie się tak dużą grupą, w której większość stanowią rośli mężczyźni". Kiedy Trevor po raz pierwszy ujrzał „panią Heini", jak ochrona nazywała żonę Al-Fayeda — w płóciennych spodniach, luźnej koszuli i z delikatnym makijażem, sprawiła na nim wrażenie „jasnowłosej, ładnej kobiety o nor- dyckich rysach". Kiedyś była fińską królową piękności i modelką, poznała Al-Fayeda przez Dodiego, po czym zamieszkała w Oxted, gdzie przed ślubem w 1985 roku, urodziła Al-Fayedowi dwoje z ich czworga wspólnych dzieci. Jasmine, rozkwitająca siedemnastoletnia brunetka arabskiej urody, i pięć lat młodsza Camilla były w trakcie tych wieczornych wypraw wiekowo pasującym towarzystwem dla książąt. Spędzane na brzegu wieczory miały w sobie coś upiornie spokojnego. Należało sądzić, że Saint-Tropez, jedna z najmodniejszych miejscowości na Lazurowym Wybrzeżu, to dla najsławniejszej kobiety na świecie najgorsze miejsce na spokojne wakacje — ulice są tu w lecie pełne ludzi, w rzeczywistości jednak, kiedy przechodzili, niewiele osób się za nimi odwracało i zazwyczaj nie było dziennikarzy. „Pojechałem z jednym z policjantów w ciągu dnia i staraliśmy się jak najlepiej zaplanować wieczór — wspomina Trevor. — Robiliśmy rekone- sans, zapoznawaliśmy się z układem ulic i możliwościami przejazdu, 35 ustalaliśmy, gdzie są szpitale, miejsca oferujące małe przygody, trasy spacerowe, ciągi sklepów z wartymi obejrzenia wystawami. Saint-Tropez ma tylko jedną drogę wjazdową i jedną wyjazdową. Pierwsza restauracja, którą obejrzeliśmy, znajdowała się mniej więcej pół godziny jazdy za miastem. Spodobała się nam i wynajęliśmy ją". Trevor dał szefowi sali 100 funtów „wziątki", by zapewnić odpowiednią obsługę anonimowej grupy, która miała zjawić się wieczorem. W drodze powrotnej Trevor dostrzegł wesołe miasteczko. Uznał, że może warto by wejść do niego po kolacji. Dowiedzieli się szczegółów — gdzie jest wjazd, jakie są ceny, znaleźli bezpieczne miejsce do parkowania. „Wieczorem w restauracji było czterech albo pięciu ludzi z naszej ochrony. Siedzieliśmy z policjantami książąt na tarasie i obserwowaliśmy rodzinę. Było ich dwóch, żadna ogromna świta, jakiej można by się spodziewać wokół następców tronu. Zaskoczyło mnie, jak swobodnie się zachowywali wobec księżnej i książąt. William i Harry wyszli na zewnątrz i chwilę z nimi rozmawiałem. Policjanci nawet na sekundę się nie spięli. Trzymali się na dystans i pozwalali bawić się swym podopiecznym wedle uznania. Po kolacji pojechaliśmy do wesołego miasteczka. Tego wieczora panowała bardzo luźna atmosfera". Trevor zauważył, że pojawienie się księżnej i chłopców całkiem zmieniło nastrój. „Zawsze uważałem, że ich obecność wydobywała z rodziny, dla której pracowaliśmy, to co najlepsze. Znikały złośliwości. Nasza rodzina była bardzo wymagająca — jeśli nie skakało się natych- miast na każde skinienie, często wyrzucali misia z wózka. Księżna i jej chłopcy tworzyli znacznie lżejszą atmosferę. Wszystko było łatwiejsze, ponieważ nie było Fayeda — wieczorami nigdy go z nami nie było. Kiedy znajdował się w pobliżu, mieliśmy wrażenie, że chodzimy po jajach". Wizyta w wesołym miasteczku okazała się najlepszą częścią wieczora. Trevor jeździł z Williamem i Harrym samochodzikami i kolejką górską. „Dzieciaki chciały, by ktoś im towarzyszył. »Chodź z nami!« — zawołali zgodnym chórem. Pani Heini i księżna zachęcały mnie, ale z początku się wahałem. Nie chciałem psuć dzieciakom zabawy, nie uważałem, by moje miejsce było w wagonikach. Wtedy wsiadł jeden z policjantów; pomyślałem, że jeśli oni uważają, iż nie ma w tym nic złego, nie ma sensu doszukiwać się problemu. Wsiadłem więc i ja. Patrząc wstecz, uważam, że był to doskonały pomysł, ponieważ nigdy nie ma się dobrego uczucia, widząc, że obok tego, kogo masz ochraniać, siedzi obca osoba". Myślał sobie, jakimi 36 bvli całkowicie normalnymi dzieciakami. Zauważono księżnę, ale nikt jej nie męczył. Nie było ani jednego paparazzi. Wszyscy chcieli przyjechać znów następnego dnia. W trakcie spędzonych w mieście wieczorów Trevor poznał bliżej księżnę i jej synów i zrozumiał, jak wielki wpływ ma sława na ich codzienne życie. Któregoś wieczora uświadomił sobie, jak kruchym tworem jest ich prywatność. Cała grupa znajdowała się na pokładzie komfortowego, starego szkunera Al-Fayeda „Sakara", który podpłynął do nabrzeża przy schodach, prowadzących do jednego z najpopularniejszych lokali Saint-Tropez — „Cafe de Paris". Kiedy rodzina zeszła na brzeg pospacerować, na pomoście natychmiast uformował się gęsty tłum, złożony z turystów i paparazzi. „Nic można sobie wyobrazić gorszego miejsca na chronienie kogokolwiek. Były tam wszystkie kawiarnie i tysiące ludzi. Fala ludzi ruszyła naprzód, by otoczyć grupę. Turyści pchali się, nadchodzili ze wszystkich stron, próbowali wepchnąć księżnej aparaty w twarz, by zrobić zdjęcie". Tego wieczora zespół ochroniarzy Fayedów, który oddał przywództwo policjantom książąt, dostał cenną lekcję. „Byli całkowicie rozluźnieni. Można było sądzić, że są wujkami". Kiedy jednak ciśnienie wzrastało, zachowywali się rewelacyjnie. „Byli bardzo grzeczni, lecz stanowczy, wyjaśniali ludziom sytuację, prosili o cofnięcie się — i ludzie się cofali. Mogło dojść do kotłowaniny, ale nawet nie zrobiło się gorąco. Mimo wszystko czuć było, że jest się w pracy" — mówi Trevor. Wydarzenie było otrzeźwiające. „Widząc coś takiego, można było zrozumieć, że ta kobieta nie ma prywatnego życia". Wieczorny spacer odwołano. „Było widać gołym okiem, że ją to ruszyło". Trevor i Kez byli pod jeszcze większym wrażeniem, kiedy się dowie- dzieli, że policjanci nie mają broni. Nie wynikało to z bohaterstwa ani z zasad. „Zgoda na wwiezienie broni do Francji wymagałaby zbyt wiele papierkowej roboty. Nawet ochroniarze członków królewskiej rodziny mieli ręce związane biurokratycznymi przepisami!". Policjanci w czasie pracy byli rozluźnieni, ale ochroniarze wstrzymywali oddech. W rozstępującym się tłumie nie czuć było wrogiej rezygnacji, której należało się spodziewać. Ludzie Fayeda nie mogli uwierzyć, jak szybko wokół zapanowała wymarzona dla ochrony atmosfera. Niektórzy ochroniarze mówili, że księżna nie zawsze jest miła i czasem bywa „zagotowana" — Trevor dowiedział się potem od jej kierowców, że umiała być dość gwałtowna i wywalała ludzi, jeśli nie robili, co chciała. Nie da się jednak udawać tego, co widział przez dziesięć kolejnych dni — 37 kiedy była bez makijażu, zrzuciła z siebie blask i formalność i miała do czynienia z ludźmi, na których nie musiała robić wrażenia. Określił ją jednoznacznie: jako „żywą, tryskającą energią i bardzo przystępną osobę". Była rozmowna, a Trevor nie zamierzał stać jak kołek i się nie odzywać. Kiedy dowiedziała się o zamordowaniu 15 lipca jej przyjaciela, kreatora mody Gianniego Versace, wyraźnie dostrzegł, jak wiele jest w niej powagi. „Nie pamiętam, kto zaczął o tym mówić, ale nastąpiło to w drodze z Chaty Rybaka do samochodów, którymi mieliśmy gdzieś jechać. Doszedłem do Diany i Harry'ego, kiedy mówiła o tym, że musi jechać na pogrzeb i jak bardzo jest jej smutno. Była mocno przygnębiona wiadomością. Współ- czułem jej, ale nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Żeby zmienić temat, chyba bąknąłem coś w stylu: »Mam nadzieję, że jeszcze spędzimy kiedyś razem miły wieczór«. Miałem na myśli wesołe miasteczko". Trevor i Kez głównie pamiętają księżną w dobrym nastroju. „Miała zwyczaj żartować sobie z moich ubrań — śmieje się Kez. — Miałem na przykład takie ogromne szorty, na których widok mówiła: »Nie było dużych rozmiarów?«, ja zaś odpowiadałem: »Lubię obcisłe«". Pewnego poranka, kiedy Kez stał na plaży przy szalupach, „zaczęła żartować z moich nie najlepszych umiejętności żeglarskich. »A więc to pańska łódź« — powiedziała, jakby zagadywała właściciela ekskluzywnego jachtu, którym chętnie wybrałaby się na wycieczkę. »Zgadza się, należy do mnie« — odparłem, wskazując wielkopańskim gestem podskakującą na fali maleńką szalupę. »Ma pani ochotę na przejażdżkę?«. Raz-dwa założyła na kostium kąpielowy kamizelkę ratunkową i ruszyliśmy —ja sterowałem, jeden z chłopaków siedział na dziobie. Lubił sobie żartować z tego, że służyłem w piechocie morskiej, i mówił na mnie »Łeb dorsza«. »Łeb dorsza?«. »0ch, to takie pieszczotliwe przezwiskom Podjęła żart ze śmiechem. »Łeb dorsza«. Bardzo jej się to spodobało. Nie chciała przestać". Przygoda zakończyła się głośnym hukiem, kiedy przy powrocie Kez nieco zbyt mocno uderzył burtą w nabrzeże. Łatwo jest uwierzyć w lansowany przez czasopisma obraz życia sławnych rodzin — niekończące się wakacje, kolacje, sprawowanie różnych funkcji i zaangażowanie w sprawy społeczne, ustawianie się do fotografii rodzin- nych oraz krążenie po przepięknie utrzymanych domach i ogrodach. Po wypadku Fayed przedstawiał światu obraz rodzinnej idylli, twierdząc, że Diana odnalazła prawdziwe szczęście podczas wakacji spędzonych z jego całkiem normalną rodziną. Fakt — były chwile, kiedy chłopcy zachowywali się jak wszyscy młodzieńcy w ich wieku. Książę Harry dał na przykład 38 lekcję fair play Omarowi, najmłodszemu synowi Fayeda. Wszyscy o tym mówili. „Omar chciał, by coś odbyło się tak, jak on chce, i książę Harry mu się postawił. Omar skoczył na niego i Harry nieźle go trzepnął. Potem uznano, że »fair to fair«". Kez usłyszał, co się dzieje — był w pokoju obok, ale tak samo jak osobisty policjant Harry'ego, nie wtrącił się. Trzeba pozwalać zachowywać się chłopakom jak chłopakom, nawet jeśli są książętami. „Plotka o walce rozeszła się z szybkością pożaru buszu. Wszyscy ochroniarze uważali: »Takjest! Książę Harry skopał mu tyłek!«. Zrobiło mi się ciepło na sercu" — śmieje się Kez. Trudno jednak było mówić o Fayedach „normalna rodzina". W oczach Keza wszystkie dzieci Al-Fayeda — w tym najstarsze — nieco odbiegały od normy. „Weźmy na przykład Dodiego, niezłego marnotrawcę. O panu Fayedzie można mówić, co się chce, ale jest bardzo zmotywowany, podczas gdy wydaje mi się, że Dodi szedł przez życie spacerkiem, niezbyt się wszystkim martwiąc". Dodi grał skomplikowaną i pełną tajemnic grę ze swoją przyjaciółką Kelly Fisher, z którą rozstał się w Paryżu w dniu święta narodowego Francji. Zeznała ona francuskiemu sędziemu, że dwa dni później — 16 lip- ca — przyleciała do Saint-Tropez. Dodi ulokował ją na którymś z należą- cych do rodziny statków, sam zaś spędzał dnie z przedstawicielami królewskiej rodziny. „Wśród chłopaków krążyła plotka, coś w rodzaju dowcipu, że dziewczyna Dodiego jest na »Cujo« — przyznaje Trevor. — Dwa razy, kiedy byłem z Dodim, księżną i panią Heini, kończyli wieczór drinkiem na »Sakarze«, po czym ktoś mówił: »Czas jechać«, księżna i pani Heini wsiadały do samochodu i jechaliśmy do willi. Towarzyszyłem księżnej i pani Heini, ponieważ główne zagrożenie dotyczyło księżnej. Nic nie groziło Dodiemu, jacht był bezpieczny, więc zostawałem w willi na noc. Dodi był wtedy jeszcze »osobą nieznaną« i nie ochraniałem go przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. O ile wiem, Dodi płynął potem szalupą na »Cujo«. Była zacumowana niedaleko i należała do niego, ani razu nie widziałem jednak Kelly Fisher". Widziała jaj ednak Debbie Gribbie. „Widziałam Kelly pewnego wieczora, kiedy Dodi, Kelly i jeszcze jakiś facet przyszli na pokład »Jonikala« na bardzo późny lunch, o czym zostaliśmy poinformowani w ostatniej chwili". Debbie krzątała się, by przygotować posiłek, a wtedy „nagle zaczęli wchodzić po drabince. Uznałam, że przypłynęli z zacumowanego niedaleko 39 »Cujo«. Nie miała. wydała mi się baw ^^nego pojęcia, kim jest ta kobieta, od razu jednak z siebie: »Chcę nah, ° ^zkapryszona. Wyraźnie pamiętam, jak wyrzuciła Było dość oczy\vi„ ^iastjeść! Nie chcę drinka, chcę jeść. Natychmiast!«. Debbie przyznaje ^ e' 2e jest zdenerwowana, zła, albo na coś oburzona". „Był naszym jedy„ °di czasami płynął na »Cujo«, ale spał na »Jonikalu«. Oburzona prawri ^ałym gościem". rodziną, Kelly pg Próbnie tym, że Dodi ukrywa j ą przed księżną i swoją Dodiego i Diany ^ n0 nic nie wiedziała o coraz większej przyjaźni na pierwszych stro ^i, aż kilka tygodni później ujrzała w Los Angeles, jedną z pierwszych^ gazet, ukazujące ich'we dwoje zdjęcia. Została w ciągu kilku mieś- lar prowadzonej przez media manipulacji, która fala — pod postaci ^ "liała spaść na Trevora i Keza jak niszczycielska małżeństwie Dodig -^esyjnego rozpowszechniania mitu o planowanym Kiedy Fayed dosf° ł ^any. między Dodim a k126^ możliwość wykorzystania faktycznego romansu taktował się z pub}, ^n^ Michael Cole, rzecznik prasowy Fayeda, skon- sobie z wybuchów^ ^st^ Maxem Cliffordem, by ten pomógł mu poradzić dziennikarzowi Mart P°tencjałem afery z Kelly Fisher. Clifford przyznał szeregowi dziennika °wi Gregory'emu, że wraz z rozwojem romansu dał kalem", a także poda 2^ i fotografów „cynk", by zainteresowali się „Joni- że rozmawiał „z JT> lrn informacje o miejscach pobytu pary. Powiedział, znałem od dawna a K "^Rii ludźmi, zwłaszcza przyjaciółmi (...) których »Wybierają się do. "^Y pracowali w mediach, i kiedy pytali: »Sąw...?«, typu: „Uważam, że i^' Potwierdzałem". Zapytany, czy dawał, dobre rady tak. Było kilka taki'^ w Saint-Tropez", Clifford przyznaje: „Robiłem Kelly Fisher musi Wypadków". kilka tygodni pózn-3 ^niknąć ze świata Fayedów, choć —jak twierdziła To, co zrobiono Kp, "^ jej ślub z Dodim był wyznaczony na 9 sierpnia. charakteru Dodiego ^ było bezdusznym oszustwem, nie pasującym do śle niestety nie przystawała ona do schematu. Zdaniem Trevora na początku jak po o„ Wiązywanie romansu z księżną Dianą szło Dodiemu zaprowadził grupę ri le- Pewnego wieczora, po kolacji, nieoczekiwanie lokalu, a niemal nat\ ° ^"cnego klubu. Nie było czasu na sprawdzenie prasa. Był to nie\v^ ^^iast po tym, jak weszli do środka, pojawiła się w oddalonym kawały klub i mieścił się w piwnicy domu, stojącego ^^k od nadmorskiej promenady zaułku. „Było tam dość obskurnie, do tego całkiem pusto. Dodi wyraźnie znał właściciela — musiał poznać go w trakcie lat kręcenia się po Saint-Tropez — który był zachwycony". Trevorowi wcale się tu jednak nie podobało: aby mieć spokój, Dodi wynajął cały lokal, więc grupka siedziała na niewielkim parkiecie i popijała drinki. Trochę potańczyli „w tym pustym, tandetnym lokaliku. Było żenująco sterylnie. Co za pomysł na wywarcie wrażenia na księżnej...". Następnego dnia żartowano sobie, że Dodi ma „dwa lewe kopyta". Księżna też się śmiała. Dodi nalegał i zabrał wszystkich ponownie do tego klubu, na szczęście tym razem było tam więcej życia. Byli inni goście, a kiedy kierowca odwiózł dzieci, Trevor i drugi kierowca zostali z Dodim, Dianą i panią Heini. „Co tu mówić o złym zabezpieczeniu. Siedziałem sam z trojgiem ludzi. Gdyby ktokolwiek powiedział, że to kompletny bałagan, całkowicie bym się zgodził". Może i nakłaniał go do tego ojciec, ale Dodi sam z siebie był bardziej niż chętny do spędzania czasu z księżną i „nie było wątpliwości, że księżna i Dodi lubią ze sobą rozmawiać. Byłem zaskoczony, bowiem — o ile znam się na ludziach — uznałbym, że znajdują się na różnych biegunach". Diana wyglądała jednak na pochłoniętą Dodim. Kiedy siedzieli we czwórkę w klubie, podeszła do niego pani Heini (Trevor siedział przy osobnym stoliku), usiadła i zaczęła z nim rozmawiać. „Było to bardzo niezwykłe". Taka przyj acielskość ze strony pani Heini była naprawdę zaskakująca, bowiem to przecież ona sprawiła, że po przyjeździe rodziny i książąt rozszalały się nastroje. Ochroniarze wypacali wiadra wody, wyładowując bagaż, a kiedy skończyli, księżna — wsiadając do samochodu — powie- działa: „Chciałabym wszystkim podziękować za noszenie tylu ciężarów w tak upalny dzień". Pani Heini zareagowała na to: „Proszę się nie przejmować, nie ma takiej potrzeby". Jakąż minę zrobiła księżna! Heini znów przysiadła się do Trevora kilka wieczorów później, kiedy we trójkę pili na pokładzie „Sakary" późnego drinka. Trevor pilnował trapu — jedynej drogi wejścia na statek. Nieoczekiwanie zjawiła się pani Heini, by z nim pogawędzić, zostawiając Dianę i Dodiego samych. Można spekulo- wać, że zrobiła to dla Fayeda albo próbowała ich swatać, ale kto wie? „Może chciała rozprostować nogi? Może zaczęli rozmawiać między sobą i znudziło ją to?". Księżna i książęta polecieli do domu w niedzielę, 20 lipca. Mieli to zrobić w piątek, ale nie mogli się oprzeć okazji pozostania dwa dni dłużej. Natychmiast po przybyciu do Londynu rozdzielili się — książęta pojechali 41 do Balmoral, by spędzić sierpień z ojcem. Fayedowie polecieli do Finlandii, ojczyzny Heini, Dodi został w Saint-Tropez z Kelly Fisher. Kiedy Diana 22 lipca uczestniczyła w Mediolanie w pogrzebie Gianniego Versace, Dodi i Kelly pływali po Morzu Śródziemnym. Polecieli do Paryża 23 lipca, skąd Kelly udała się do Los Angeles, ciągle przekonana, że w sierpniu wyjdzie za mąż za Dodiego. Fayed przekazał ochroniarzom, że nie muszą natychmiast wracać do Anglii i mogą zostać jeszcze kilka dni. Dał im trochę gotówki, więc Trevor z kilkoma kumplami pojechali do znajomego klubu. Był tak zapuszczony, jak Trevor pamiętał, i z niejakim rozbawieniem stwierdził, że doskonale symbolizuje wysiłki Dodiego. „Dodi robił co mógł, ale było to żenujące". Kez, który zawsze ma pod ręką ciętą odpowiedź, dodał: „Nie sądzę, by Dodi bardzo się starał. Moim zdaniem jego ojciec za mocno ich swatał... a księżna szła na to". Coś musiało jednak „zaskoczyć". Przez dwa ostatnie dni wśród personelu rozeszło się, że Dodi i księżna stają się parą. Debbie z „Jonikala" była przekonana, że szykuje się przynajmniej letni romans, jednak Kez mówi: „Kiedy nasz zespół poznał lepiej ją i jej synów, wszelkie spekulacje, że ma z Dodim romans, przyjmowano szyderczo. Nie ukrywam, że jestem republikaninem, ale ona była pierwsza klasa, cudowna — a jej dzieci fantastyczne". Tego samego zdania byli ludzie na lądzie. „Myśleli: »To świetna dziewczyna i fantastyczne dzieciaki. Nie wszystko jest na pokaz dla fotografów. Na Boga — mogłaby sobie znaleźć kogoś sto razy lepszego od tego gościa«". Zaabsorbowana milionami, które można zarobić na sprzedaży zdjęć Diany, i dziką dyskusją, czy Diana powinna czy nie powinna gościć u Fayeda, prasa nie zauważyła rozkwitania romansu. Media nawet nie skomentowały przybycia Dodiego na początku wycieczki. Powoli za- czynano dostrzegać pierwsze przebłyski, ale jeszcze nikt o niczym nie wiedział. Trevor nie wierzył, by istniał jakikolwiek romans. Dziesięć dni wyraźnie pokazało, czym różniły się obie rodziny. Kiedy później słuchał opowieści Al-Fayeda w telewizji — o tym jak to podczas wyprawy do Saint-Tropez Diana odnalazła w nich normalną rodzinę, z którą mogła się identyfikować i dobrze czuć, a jakiej nigdy nie miała, natychmiast zawołał: „Bzdura! Normalne rodziny, które znam, nie jeżdżą na wakacje z królami, nie mają willi w Saint-Tropez i pięćdziesięciomet- rowych jachtów! Normalne rodziny, które znam, jeżdżą na wakacje na Majorkę z dmuchanymi materacami". 42 Z całej wycieczki najlepiej zapamiętał sceny, których nie widział żaden dziennikarz: podczas wizyty w wesołym miasteczku. Księżna, nie męczona przez dziennikarzy, chodzi wokół, dowcipkuje, bada z synami okolicę. Książęta siedzą z odrzuconymi do tyłu głowami w wagonikach kolejki, śmieją się i dokuczają Trevorowi z powodu koszuli. Jak niezwykłe było dla niej, móc całkiem zwyczajnie się bawić. Prawdopodobnie były to ostatnie spędzone z Williamem i Harrym szczęśliwe, wolne od napięcia chwile. Po wyjeździe synów do Balmoral więcej ich nie ujrzała. 3. Ciśnienie rośnie l revor wrócił do pracy 6 sierpnia, po dziesięciu dniach wolnego, i dowiedział się, że charakterystyka jego pracy jako „człowieka Dodiego" została mocno zmieniona. Anonimowy człowiek, którego woził po Londynie, został oświetlony mocnymi reflektorami. Teraz Trevor miał mieć do czynienia z krążącymi wokół księżnej Walii paparazzi. Kiedy zaczynał pierwszą zmianę, Dodi i księżna właśnie wracali z Sardynii, z drugiej z dwóch krótkich wycieczek, jakie odbyli razem od powrotu z Saint-Tropez. „Kiedy się dowiedziałem, że byli razem na wakacjach, poczułem się, jakbym dostał w gębę". Po wysłaniu Kelly Fisher do Los Angeles i powrocie do Londynu Dodi nasilił awanse względem księżnej. W piątek, 25 lipca, wyciągnął ją helikopterem Harrodsa do Paryża, gdzie odbyli pierwszą randkę — zjedli kolację w trzygwiazdkowej restauracji „Lucas Carton" i spędzili noc w „Ritzu". Sześć dni później wrócili nad Morze Śródziemne na tygodniową wycieczkę — tylko we dwoje, na pokładzie „Jonikala". Pierwszym zadaniem Trevora było odebranie wracającej pary na lądo- wisku helikopterów w Battersea. Trevor bardzo chciał się spotkać z księżną i podziękować za liścik, który wysłała mu w związku z pobytem w Saint- -Tropez. „Leżał w mojej przegródce w centrali dowodzenia. Każdy z chło- paków, który wtedy z nami był, dostał podobny. Prawdopodobnie to wydrukowany gotowiec", jednak wytworny, a na dole kilka słów dopisali własnoręcznie książęta! Na górze kartki znajdowała się tłoczona złotoczarna pieczęć Kensington Pałace. List datowano na 23 lipca 1997 roku, czyli trzy dni po powrocie z Saint-Tropez. Został zaadresowany do WP Trevora 44 Rees-Jonesa, tekst napisano na maszynie, a Diana podpisała się włas- noręcznie swym pewnym, okrągłym pismem. Dziękowała Trevorowi za opiekę nad nią i jej synami w trakcie podróży do Saint-Tropez i przepraszała za sprawienie, że jego praca stała się jeszcze cięższa, niż była, z powodu samej ich obecności. William dopisał kilka słów od siebie, a Harry zrobił uwagę o jaskrawych koszulach Trevora. Kiedy księżna przywitała go zwykłym: „Cześć, Trevor, jak się masz?", odparł: „Chciałbym podziękować za list, Madam — w imieniu swoim i chłopaków. Wszyscy bardzo się ucieszyli". Tak naprawdę list nie był niczym wielkim, ale w kontekście miesięcy, które miały nadejść, stał się cenną pamiątką. Dla Trevora następnego dnia „gówno wpadło w wentylator". Późnym popołudniem 7 sierpnia pod jedno z wyjść z apartamentu Dodiego przy Park Lane 60 podjechało ciemnoszare BMW. Obserwujące okolicę kamery zarejestrowały fotografów, krążących bezlitośnie przed wejściem głównym i bocznymi, czekających, aż coś zacznie się dziać. Trevor i dwóch innych ochroniarzy stali tuż za drzwiami, by nie rzucać się w oczy zebranej prasie. Zawiadomiwszy telefonicznie kierowcę Diany, kiedy może podjeżdżać, Trevor stwierdził, że podjechała tylko z kierowcą — bez ochrony. „Fotografowie znali jej samochód i numer rejestracyjny". Natychmiast po tym jak dostrzeżono samochód, zaczęły błyskać flesze. Trevor skoczył do prawych tylnych drzwi i zastawił samochód ciałem, by mogła wysiąść, i po chwili ta zapierająca dech w piersiach kobieta pojawiła się na ze- wnątrz —jeszcze opalona słońcem Lazurowego Wybrzeża, długonoga, na wysokim obcasie, ubrana w bardzo błyszczącą, obcisłą, krótką sukienkę koktajlową. Ciągnąc ją w kierunku wind, Trevor nie zauważył, w co była ubrana, ale następnego dnia wszystkie gazety opublikowały zdjęcie ubranej w niebieską sukienkę, uśmiechającej się wstydliwie księżnej — jedno z najlepszych, jakie zrobiono w czasie romansu. Budynki Park Lane 55 i 60 stoją na rogu Park Lane i South Street. Dyskretne szare fasady skrywają, jak modna jest to okolica — tuż obok znajduje się hotel „Dorchester", a za rogiem ambasada ojczyzny Al-Fayeda, Arabskiej Republiki Egiptu. Skrywaj ą także, jaka potęga mieści się za nimi. Fayed miał biura i apartamenty przy Park Lane 60, dobrze schowane nad salonem sprzedaży lexusa. W biurach Fayeda mieściły się także centrala dowodzenia oraz kwatery ochrony. Podczas pobytu w Londynie mieszkali 45 tu kuzyni i wujowie Fayeda. Były tam też apartamenty Fayeda, jego rodziny i Dodiego i wszyscy — z szefem kuchni i personelem włącznie — mieli wspólną kuchnię. Służący Dodiego określił, że „wyglądało to, jakby mieli własną kuchnię hotelową". Budynki miały wspólny garaż i były połączone —-Diana najpierw została przeprowadzona przez 55, potem weszła do 60 i wjechała windą do apartamentu Dodiego. W środku budynki były bezpieczne. „Cały kompleks jest uważany za bezpieczny, ponieważ przy drzwiach wejściowych stoją ochroniarze, w nocy budynki są sprawdzane przez patrole, wszyscy zbliżający się są filmo- wani — wejścia, punkty dostępu, wszystko jest pod obserwacją". Obraz był stale przekazywany na szereg monitorów w centrali dowodzenia. „Dopóki chłopcy oglądający to, co rejestrowały kamery, i patrolujący budynki by się nie pospali, było bezpiecznie". Z uzasadnionego powodu Dodi zamówił kolację na górę. Następnego dnia brukowce napisały, że jedzenie z wielką pompą, na błyszczących srebrnych tacach, przynieśli ubrani w liberie kelnerzy z hotelu „Dorches- ter". Opublikowano zdjęcia ludzi wnoszących tace do budynku przy Park Lane 60, które podpisano między innymi: „Lokaje dostarczają gruchającym gołąbkom jedzenie". Nie tylko brukowce tak zrobiły — później zostanie napisane w jednej z książek: „Dodi kazał przysłać z pobliskiego hotelu »Dorchester« kolację na srebrnych tacach". „Jedzenie wcale nie pochodziło z »Dorchester«, a z »Harry's Bar«" — chichocze Trevor. — A poza tym to ja je przyniosłem! Przywiozłem je z jeszcze jednym chłopakiem z »Harry's Bar« i poprosiliśmy kierowcę, by podjechał do wejścia dla dostawców budynku przy Park Lane 60, które było zaraz za rogiem. Wzięliśmy tace z tylnego siedzenia i weszliśmy do środka. — Zaśmiał się pod nosem. — W sumie nie jestem niczym więcej jak lokajem. Bywa". Minęła północ i podczas gdy para jadła, Trevor siedział i rozmawiał z chłopakiem, który pełnił służbę przy pulpicie i czekał, aż Dodi zadzwoni i powie: „Schodzimy", co było znakiem, że ma się szykować do odwiezienia księżnej do domu. Zamiast tego ktoś krzyknął: „Dzwoni Sue, twoja była żona!". Pierwsze, co Trevor pomyślał, to: „Cholera, co się stało?". Gdyby sprawa nie była pilna, nigdy nie zadzwoniłaby do niego do pracy, do tego w środku nocy. Podniósł słuchawkę. „Trevor, słucham". Jej głos brzmiał dziwnie, była nieco rozgorączkowana. — Dzwonię, by ci powiedzieć, że z kimś jestem. — Z „kimś"! — Kto to? — Chyba wiesz. 46 Trevor od dawna podejrzewał, że na scenie pojawił się ten właśnie człowiek. Ponieważ Sue prosiła, skontaktował się nawet z kancelarią prawniczą Crawford Lucas, by zacząć konieczną do rozwodu papierkową robotę. „Mimo wszystko w dalszym ciągu miałem nadzieję, że uda nam się wszystko posklejać. Choć żyliśmy w separacji, stwierdziła, że nie jest z nikim i powie mi, gdyby... cóż, umówiliśmy się, że jeśli któreś z nas się z kimś zwiąże, powiadomimy się o tym. Kiedy jednak mi powiedziała, do tego w pracy, o mało się nie przewróciłem". Wszyscy chłopcy podnieśli głowy, kiedy Trevor zaczął krzyczeć do słuchawki: „Co ty, do jasnej cholery, wyprawiasz?! Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłaś!". Zaraz miał dzwonić Dodi, a Trevor się gotował. Był wytrącony z równo- wagi i zraniony. Bardziej jednak chyba „chodziło o to, że Sue okazała się tak nieczuła, by dzwonić w takim momencie, i poprzewracała mi w głowie, kiedy za niecałe pół godziny miałem się zająć księżną". Później dostrzegł ironię sytuacji —jego nadzieje zostały rozbite akurat w momencie, kiedy miał odwieźć do pałacu rozpoczynającą romans księżnę. Walnął słuchawką o widełki i uderzeniem pięści otworzył drzwi do holu, czym przestraszył dwóch chłopaków, którzy oglądali telewizję. „Wszyscy słyszeli moje wrzaski i doskonale wiedzieli, o co chodzi. Byliśmy ze sobą dość blisko". „Jeśli chcesz, by ktoś cię zastąpił, wyznaczę któregoś z chłopaków — powiedział Andy, jeden z szefów, który miał tej nocy kierować. Trevor szybko jednak wrócił do pracy, wziął się w garść. — Przez kilka minut płonąłem jak pochodnia i nieco zajęło mi zebranie się w sobie. Kiedy jednak coś zaczęło się dziać i odwoziliśmy ją do domu, zapomniałem o Sue". Była to pierwsza jazda Trevora z księżną po Londynie. Centrala dowo- dzenia przekazała, że zarówno od frontu jak i przy wyjeździe z garażu czekają fotografowie. Dodi odprowadził ją do samochodu, a Trevor kazał wsiąść do nierzucającej się w oczy furgonetki toyoty. Kiedy otworzyły się drzwi garażu, ich oczom ukazała się chaotyczna scena. Wszędzie było pełno fotografów. Oślepiały ich flesze, o okna uderzały obiektywy aparatów. Reporterzy twierdzili potem, że samochód przejechał jednemu z nich po stopie — Trevor nic takiego jednak nie widział ani słyszał. „Skoczyli na nas jak sępy. Jeśli coś takiego się zdarzyło, przykro mi". Andy, kierowca — ponieważ nie widział nigdy księżnej — poprosił 47 Trevora, by mógł tego dnia kierować. Przed zobaczeniem reakcji Andy'ego Trevor nie dostrzegał, jak bardzo przyzwyczaił się do jej obecności w Saint-Tropez. „Śmieszne, jak szybko człowiek się przyzwyczaja do kontaktu z kimś takim jak ona... dla mnie było to wówczas dość normalne. Nie powinno się chyba poza tym czuć nadmiaru respektu, bo wtedy sytuacja szybko człowieka przerasta, nie?". Trevor pilotował kierowcę Park Lane na południe, kazał mu skręcić w Knightsbridge, minąć Hyde Park i jechać w stronę Kensington High Street. Na skraju Kensington Gardens mieli skręcić w prawo, w Pałace Avenue — długi podjazd do Kensington Pałace. Kiedy znaleźli się kilkaset metrów od podjazdu, Trevor usłyszał głos z najdalszego siedzenia furgonetki: „Przejdę kawałek do przodu". „Dobrze, Madam" — odparł Trevor i kiedy spojrzał do tyłu, musiał się dobrze wziąć w garść, by zachować zimną krew na widok przekładanych nad oparciem kanapy królewskich nóg. Natychmiast skierował wzrok ponownie na drogę. Dobry Boże! Przełaziła do przodu, by usiąść na siedzeniu tuż za Trevorem i kierowcą, znaleźć się bliżej drzwi. Księżna Walii! Podjechali do bramy, przy której czekali fotografowie, i tu zostali zatrzymani przez napisy: ZAKAZ WJAZDU, DROGA PRYWATNA i ZAKAZ PARKOWANIA BEZ POZWOLENIA oraz opuszczony szlaban. Kiedy strażnik, który widział Trevora po raz pierwszy, powiedział bardzo formalnie: „Dobry wieczór, sir", księżna „opuściła szybę, wystawiła głowę i powiedziała: »To tylko ja«". Szlaban został podniesiony, strażnik machnął, by przejeżdżali, a promieniująca energią księżna, wbiegając schodami do ozdobionego białymi kolumnami portyku, rzuciła za siebie: „Dobranoc, Trevor, do zobaczenia jutro!" i zniknęła w drzwiach wejściowych. „Znam mały pub zaraz za rogiem, w Mayfair. Sądzę, że przyda ci się kufelek" — powiedział Andy. Obu mógł się przydać. Andy był zaskoczony, jaka ludzka okazała się księżna — nie mógł w to uwierzyć. — „Dzięki, stary" — odparł Trevor. Byłby to świetny pomysł, gdyby nie był na służbie. Po przybyciu na Park Lane, do kwater ochrony, jeszcze raz przemyślał sytuację. Wrócił do pracy i stwierdził, że romans księżnej i Dodiego jest tematem z pierwszych stron gazet. Po Saint-Tropez, gdzie przynajmniej wieczorne wycieczki były spokojne, był to niezgorszy wstrząs. Tym silniejszy po dziesięciu dniach spędzonych w Oswestry, gdzie jego naj- większym zmartwieniem było, jak wygrać następny mecz rugby. „Dla 48 wielu z nas tego typu zainteresowanie było czymś nowym. Nie sądzę, by przedtem ktokolwiek tak intensywnie zajmował się naszą organizacją. Diana nagle spotykała się z kimś nowym i cały świat był tym zacie- kawiony". Od tej chwili budynek — nieważne, dokąd udawali się Dodi i księżna — oblegiwano. Ocena zagrożenia Dodiego wzrosła dziesięciokrotnie. Należało sporo pozmieniać. Trzeba było wzmocnić ochronę, stworzyć nowe schematy działania. Wprowadzić dwusamochodowe konwoje. „Mnie to się podobało". Z powodu nowych wyzwań praca stała się wspaniała — działanie było lepsze od nudy. Wszyscy chłopcy mieli się włączyć do pomocy — prowadzić samochód, robić różne rzeczy. Trevor dostał „masę pomocy, ale w dalszym ciągu byłem jedynym członkiem ochrony, który mógł iść bezpośrednio do Dodiego i rozmawiać z nim. W dalszym ciągu byłem człowiekiem Dodiego". Kiedy paparazzi zwąchali krew, Diana wyjechała — następnego dnia, 8 sierpnia — do Bośni, by zaprotestować przeciwko stosowaniu min przeciwpiechotnych. Nie było zadaniem Trevora komentować życie prywat- ne Dodiego, czy się nim interesować, ale widział, że jest oczarowany. Tak dążył do kontaktu z księżną, że choć miała przebywać w Bośni jedynie dwa dni, „chciał, by wzięła telefon, by mogli rozmawiać. Załatwiliśmy jej przez organizację telefon satelitarny. Przywieziono go późno i musiałem odbyć szaleńczą jazdę na Heathrow, by go dostarczyć, nim Diana wystartuje. Wszystko wskazywało na to, że nie zdążę. Nie leciała maszyną królewską, a małym prywatnym odrzutowcem". Trevor wpadł do hali odlotów, krzycząc i wymachując telefonem, podbiegł do bramki i podał aparat komuś z obsługi w momencie, kiedy maszyna miała zacząć kołować. Otwarto drzwi i podano telefon na pokład. „Jak się okazało, nie potrzebowała telefonu satelitarnego. Na tę odległość wystarczały normalne komórki". Zachowanie mediów było spokojnym preludium tego, co miało się stać w dniu powrotu Diany z Bośni. Podczas ostatniego pobytu pary na „Jonikalu" jeden z fotografów został wybrany z hałaśliwej hordy i dostał informację swego życia. Mario Brenna, osobisty fotograf drogiego, zamor- dowanego przyjaciela Diany, Gianniego Versace, znalazł „Jonikala" w od- ludnej sardyńskiej zatoczce i skierował potężny teleobiektyw na siedzące na pokładzie dwie osoby w kostiumach kąpielowych — w intymnym momencie. Do dziś nie wiadomo do końca, kto napuścił Brennę — padały oskarżenia i kontroskarżenia, zarówno że zrobiła to Diana, jak i że sprawcą był Fayed. Zdjęcie, które udało się zrobić Brennie, było zamazane. Trudno 49 powiedzieć, czy ukazuje, jak Dodi obejmuje Dianę, czy pocałunek, dla Brenny fotka miała jednak wartość miliona dolarów i w niedzielę rano, 10 sierpnia, zdjęcie — opublikowane wyłącznie przez „Sunday Mirror" — pojawiło się na stoiskach z gazetami, opatrzone złożonym z niemal pięciocentymetrowych liter tytułem: POCAŁUNEK i podtytułem: KSIĘŻ- NA WRESZCIE ZNAJDUJE SZCZĘŚCIE W RAMIONACH KOCHAN- KA. Nawet Dodi zaczął chyba pojmować, jakie szykują się konsekwencje dla jego życia osobistego. Renę Delorm, jego lojalny lokaj, został wezwany z Paryża i przyjechał jeszcze tego samego dnia. Było jasne, że związek będzie się coraz bardziej zacieśniać. Przez siedem lat prowadzenia domów Dodiego w Beverly Hilis, Paryżu i Londynie Reno nauczył się tworzyć romantyczną atmosferę, jaką Dodi lubił — gdzie każdy szczegół ma swoje miejsce. Renę był „sentymentalnym impresario", który organizował srebra, wykrochmalone obrusy, świece, kawior, muzykę w tle, ulubione wina i cygara — scenę, na której Dodi był gospodarzem takich gwiazd Hollywoodu jak Brooke Shields czy Julia Roberts. Problemem Trevora była w dalszym ciągu nieprzewidywalność Dodiego. Nie informując go, Dodi wymyślił sobie, by zaraz po powrocie księżnej z Bośni wyciągnąć ją do posiadłości Fayedów w Oxted w hrabstwie Surrey. Późnym popołudniem 10 sierpnia para pojechała razem z Trevorem i Reno drogą M25 do posiadłości. Trevor widział, że miejsce kusi Dodiego prywatnością. Nie było w tym w końcu nic złego — historia miłosna potrzebuje spontaniczności i odosobnienia. Przy wjeździe na teren stało niewielkie grono reporterów, ale w środku Oxted było bezpiecznym i ślicznym portem. W Barrow Green Court —jak oficjalnie nazywa się posiadłość — Fayed stworzył wymarzoną angielską wieś. Choć Trevor nieraz przyjeżdżał tu z Dodim na niedzielne rodzinne obiady, widok za każdym razem robił na nim wrażenie. Potężny elźbietański dom otaczały wspaniałe zielone krajobrazy — łąki, na których pasły się konie, oraz pełne kwiatów ogrody. Fayed wydał miliony na odrestaurowanie wyłożonych dębową boazerią pokoi, zbudowanie wielkiego basenu, spro- wadzenie koni, stworzenie paru hektarów znakomitych ogrodów i do- prowadzenie do powstania tego, co określano mianem „świata dziecięcych marzeń" dla jego dzieci — pełnego zabawek z Harrodsa. Fayed prowadził swe imperium —jeśli tylko pozwalała na to pogoda — z białego plastikowego namiotu, postawionego na trawniku i wyłożonego zieloną sztuczną trawą. Wyglądał on nieco na brytyjską wersję pustynnego 50 namiotu szejka, ale jego zadanie było nieco mniej romantyczne — izolacja zapobiegała podsłuchowi. „Wszystkie inne posiadłości były wariacjami Oxted, z namiotem włącznie" — mówi Kez Wingfieid, który stacjonował tam pięć lat. Oko ochroniarza każe spojrzeć na to miejsce pod nieco innym kątem: Oxted to mniej więcej dwieście hektarów patrolowanego przez strażników terenu. Dzięki dużej ilości sprzętu zabezpieczającego i nadzorującego posiadłość była „wodoodporna". „Każdy, kto przebywał nieproszony w nocy, był uważany za osobę o wrogich zamiarach" — mówi Kez. Reno miał poprowadzić magiczne przedstawienie na jeden wieczór. Dobrał wina i kawior do podania pod ogrodowym namiotem, ustawionym w czymś w rodzaju mieszczącego się daleko od domu tajemniczego ogrodu oraz zorganizował kolację przy świecach, przygotowaną na skraju innego ogrodu. Był oczarowany renesansowymi zmarszczkami na białej satynowej bluzce księżnej, ale tak samo zły na niezdecydowanie Dodiego co Trevor. Nienawidził przenoszenia w ostatniej chwili koktajlu i zakąsek z miejsca na miejsce. Kontakt z księżną nie polepszył Dodiemu wyczucia czasu. Trevor nie mógł powiedzieć mu prosto z mostu, że musi zacząć patrzeć na zegarek i żyć wedle jakiegoś planu. „Oczywiste było jednak, że nie może być jak dotychczas — stwierdził. — Miało to dobrą stronę, że nagle mogłem tupnąć i powiedzieć, że ponieważ wszystko weszło na inny poziom, to czy owo ma się wydarzyć tak a nie inaczej. Dodi chyba to rozumiał. Sprawy po prostu się wydarzały". Nasilono działania zabezpieczające przy Park Lane. „Paparazzi robili zdjęcia każdego samochodu, w którym ich zdaniem mogli być księżna albo Dodi, a my próbowaliśmy zapewnić parze jak najwięcej prywatności. Nie chcieliśmy, by paparazzi ciągle za nami jeździli, zaczęliśmy więc stosować metody dywersyjne — bez przesady jednak i starając się o maksymalne bezpieczeństwo". Z Park Lane wyjeżdżali dwoma samochodami — „oby- dwa miały przyciemniane szyby, więc była nadzieja, że dziennikarze nie domyśla się, w którym jedzie para. Dbaliśmy o to, by drzwi od garażu otwierać w ostatniej chwili, tak by dało się wyjechać ze sporą prędkością. Nasze kamery obserwowały South Street i skrzyżowania, kiedy więc łączyliśmy się z centralą, mogli dać znak: »Droga czysta« i zamiast stać i czekać, można było wyprysnąć do przodu". Przywiezienie księżnej z Kensington Pałace na Park Lane tak, by nie być non stop prześladowanym przez hałaśliwą hordę samochodów z dzien- 51 nikarzami, wymagało większej pomysłowości. Wymyślili sposób, jak po drodze gubić przedstawicieli mediów. „Kiedy mi mówiono, że księżna ma przyjechać wieczorem, dzwoniłem do jej kierowcy i pytałem: »Będziesz dziś wieczór?«, co oznaczało, czy ją będzie wiózł. Kiedy potwierdzał, ustalaliśmy cichą ulicę i godzinę. Wsiadałem z naszym kierowcą do toyoty-busa i po drodze nieco się kręciliśmy, sprawdzaliśmy, czy nie jadą za nami paparazzi. Na miejscu parkowaliśmy i zaczynałem wyglądać. Kiedy nadjeżdżał, dzwonił do nas. »0kay, mamy cię«. Podjeżdżał, ona przesiadała się do naszego samochodu i natychmiast odjeżdżaliśmy". Raz jej kierowca musiał zmienić miejsce spotkania, ponieważ był śledzony. Jako eks-oficer oddziału ochrony Scotland Yardu, był mistrzem w gubieniu paparazzi i chętnie uraczył Trevora opowieścią o tym, jak się wykręcał, by pozbyć się ogona. „Nie wiem, czy schylanie się było moim pomysłem czy jej", ale stało się niezmiennym elementem. Kiedy podjeżdżali do garażu przy Park Lane, Trevor informował chłopaków przez radio. Dwie minuty od celu podawał hasło „Księżyc", przed samym wjazdem przekazywał hasło „Promień", a kiedy człowiek przy monitorach odpowiadał: „Ulica czys- ta, jeszcze czysta...", „mogliśmy ją przeciąć bez zwalniania i wjechać prosto do garażu. Kiedy zbliżaliśmy się do South Street, mówiłem: »Teraz proszę się schylić, Madam, jesteśmy prawie na miejscu«". Zsu- wała się na podłogę, często śmiejąc się z tej konspiracji, niemal w tym samym momencie, kiedy chłopcy przyciskali guzik otwierający garaż. Najważniejsza była koordynacja w czasie. Kiedy fotografowie widzieli, że drzwi się otwierają, szykowali się do skoku i komunikowali się przez radiotelefony z resztą sfory. Kierowca zjeżdżał szybko do garażu, mijał fotografów — a księżnej nie było widać. Drzwi zamykały się jak spuszczana krata. „Nigdy żaden nie wbiegł za nami do garażu" — mówi Trevor. „Traktowała to trochę jak żart. Zwykle śmiała się z tego numeru. Wydaje mi się, że bawiło ją to, co robi. Potem szedłem z nią przez Park Lane 55 do 60 i prowadziłem do apartamentu Dodiego". Po drodze rozmawiali. „Nigdy nie były to wielkie rozmowy, ale rozmawiało mi się jak z każdą inną osobą. Gawędziliśmy o różnych rzeczach — raz o Facetach w czerni, na co wzięła chłopców do kina. Film jej się nie podobał, a ja uważałem, że jest dość śmieszny. Opowiadała o tym, jak wzięła kiedyś Harry'ego na film o terroryzmie IRA, nieprzeznaczony dla jego wieku, i trochę nim wstrząsnął. »Nigdy bym tego nie zrobiła, gdybym wiedziała, 52 o czym jest«. Nie była głupia. Może nie była fizykiem rakietowym, ale ja też nim nie jestem. To były miłe rozmowy". Prywatność i romantyzm Oxted przyciągały z taką siłą, że Dodi i księżna wkrótce tam wrócili — co zaczęło się od wywołanego przez Dodiego incydentu, tak rażąco pomijającego wymogi bezpieczeństwa, że nie tylko doprowadził Trevora do rozpaczy, ale wręcz nim wstrząsnął. Kiedy przyjechał z Dodim do lądowiska helikopterów w Battersea, gdzie mieli spotkać się z księżną i lecieć do Oxted, został poinformowany o zmianie planów. Para najpierw miała „dokądś" polecieć — bez niego. Dokąd się, do cholery, wybierali? W planie, wywieszonym do wglądu w centrali dowodzenia, nie było przewidziane nic poza Oxted. „Sądzę, że powi- nienem z państwem lecieć" — stwierdził Trevor, kiedy Dodi i księżna wesoło wspinali się do helikoptera. „Nie jesteś potrzebny. Spotkamy się w Oxted" — stwierdził Dodi. Kierowany chwilowym odruchem, Dodi odlatywał sam — bez ochrony ani wsparcia. Przerażony, lecz bezradny Trevor zadzwonił do centrali dowodzenia, że Dodi z gościem odleciał helikopterem w nieznanym kierunku. Do chwili startu także pilot nie miał pojęcia, dokąd będą lecieć. „Pilot musi planować trasy, lądowanie — ten pomysł był kompletną katastrofą. Helikopter wystartował tylko z nim, Dodim i księżną. Bez jakiejkolwiek ochrony" — stwierdził rozgoryczony Trevor i ruszył z dużą szybkością w kierunku Oxted, by przygotować się na przylot helikoptera nie wiado- mo skąd. Prawda jest taka, że Diana zabrała Dodiego na spotkanie ze swoim medium — Ritą Rogers, która mieszkała w Derbyshire, godzinę lotu od Londynu. Postanowiła ujawnić mężczyźnie, który pojawił się w jej życiu, tę swoją część, która wierzyła w słowa jasnowidzów, astrologów i terapeutów. Jeżeli celem Dodiego było utrzymanie tajemnicy, poniósł kompletną porażkę. Jego rosnąca nieufność wobec najbliższych ludzi miała mu właśnie teraz wystrzelić w twarz. Pilot nie wiedział, za czym się rozglądać ani gdzie lądować, a Diana miała problemy z rozpoznaniem domu pani Rogers. Klekocząca zielonobeżowa maszyna, którą każdy, kto widział w ostatnich dwóch tygodniach choć jedną gazetę, natychmiast rozpoznawał jako własność Harrodsa, unosiła się nisko nad kolejnymi posiadłościami, aż ustalili prawidłową. Kiedy wylądowali na pobliskim polu, zebrał się tam 53 tłum podekscytowany^ gospodyń domowych i dzieci — robiąc zdjęcia i filmy które poja^Y s1? w wieczornych wiadomościach. Choć Trevor i gl^pa chłopaków gorączkowo próbowali przenieść lądo- wisko ze zwykłeg0 miejsca na starsze, położone bliżej domu i nieco bardziej ukryte, dostrzeżono ich, kiedy zbliżali się do Oxted. Paparazzi poustawiali teleobiektywy na wzgórzach za posiadłością. „Kiedy przylecieli do Oxted Dodi był mec0 zagotowany. Nawet Michael Cole, rzecznik prasowy Fayeda powiedział w wyniku tego wydarzenia, co odnotowała prasa: »Dodi, powio^^s ^ać sobie sprawę z tego, że jesteś w tej chwili na widelcu i będą cię śledzić«. Nie trzeba było geniusza, by się domyślić, że udadzą się albo do posiadłości w Oxted, albo na Park Lane, albo do Kensin"ton Pałace, albo do Harrodsa. Były tylko te cztery możliwości". Dowiedziawszy si?, gdzie byli. Trevor jęknął, jeśli jednak jego głównym zadaniem było sprawianie, by życie pryncypała biegło gładko, to musiał przyznać, że radzi sobie nieźle. Kiedy biegli od helikoptera do domu, czuć było atmosferę pośpi^hu; ale „sprawiali w tym czasie wrażenie, jakby uczestniczyli w jak16)8 g™"- Jakby świetnie się ze sobą bawili. W domu Renę znów zaczął czarować — para wypiła po drinku w oświetlonym księżycowym światło1 ogrodowym namiocie, kolację jedzono tym razem na werandzie z widokiem na ogrody. „Wydaje mi się, że Renę bardzo to podniecało _ mówi Trevor. — Jest bardzo, wiesz, zakochany we wszyst- kich »wspaniałych<<; »pieknych« rzeczach. Nie jest typem człowieka, który mi odpowiada". Następnego dnia l°kaj i ochroniarz mieli przyjemność wspólnie uciec z Oxted aston martins"1' którego Dodi pozwalał prowadzić jedynie Trevo- rowi i Johno natoniia51 Dodi z księżną wsiedli do furgonetki toyoty. Oszukali prasę przy same) bramie: kiedy wyjechali z niej, w idealnie dobranym momencie między oba samochody a konwój paparazzi wjechała wielka rolnicza cięźs^ka, dzięki czemu mogli wrócić do Londynu bez towarzystwa. ,Nie »zahukaliśmy radośnie«, jak nazwałby to Renę, ale ulżyło nam". Tego wieczora p^ poszła na pokaz filmu z Harrisonem Fordem Air F orce One. Kucharz Fayedów przygotował dla nich skromną kolację, którą ziedli przed wyiście111' a sekretarki zawiadomiły Trevora o planie na tyle wcześnie, że sdąźyts1? przygotować. Nie pierwszy raz coś takiego robił. Ponieważ byt to pokaz przedpremierowy, pojechał po kopię do biura wytwórni — tym razem była to Columbia — i zawiózł ją do kina. „A»- f orce One jest na ośmiu czy dziewięciu szpulach, więc pudła były całkiem ciężkie. Zostawiłem je w kinie wcześnie. Dodi nie bardzo lubił, kiedy tak robiłem, bo jeśli ktoś ukradłby kopię, straty wyniosłyby tysiące funtów. Ponieważ jednak miała być z nami księżna, nie chciałem nosić całego towaru, kiedy będę ją eskortować". Para i Renę gawędzili o filmach, Trevor koncentrował się na wymanew- rowaniu mediów. Był w stałym kontakcie radiowym z jadącym z tyłu samochodem, który — gdyby dostrzeżono paparazzi — miał ich blokować i zwalniać, podczas gdy Trevor zacząłby kluczyć i uciekać po uliczkach West Endu. Kiedy podjechali do małego kina, mieszczącego się przy ulicy nie szerszej od chodnika, nie było widać śladu fotografów. „Zgubiliśmy wszystkich paparazzi i mogliśmy wejść niezauważeni do kina. Zapar- kowałem, otworzyłem drzwi, szybko się rozejrzałem i wprowadziliśmy ich do środka". Po powrocie — po zaparkowaniu samochodu — Trevor zrobił to co zawsze w takich przypadkach: „Kiedy wchodzę ze światła w ciemność, idę wzdłuż ściany i siadam w pierwszym fotelu przy drzwiach". Tym razem niemal usiadł księżnej na kolanach. „Bardzo przepraszam, Madam" — wyszeptał Trevor przerażony i zaczął macać w poszukiwaniu wolnego fotela. Nie wiadomo dlaczego, Dodi posadził Dianę w fotelu na przedzie, gdzie zwykle siadał Trevor. Na szczęście było to jedyne potknięcie tego wieczora — poza tym przebiegł podniecająco i nieskazitelnie. Był to jedyny wieczór podczas dwutygo- dniowej londyńskiej przygody, kiedy para dokądś wyszła. Po filmie odwieźli Dianę do pałacu. Gdy wartownik przyglądał się uważnie samochodowi, jak zwykle zaświergotała: „To tylko ja". Machnięto im, by wjeżdżali. Choć obecność księżnej w ich samochodzie stawiała szereg nowych wyzwań, jej plusem było to, że odwracała uwagę Dodiego, który nie dręczył już Trevora: „Jedź szybciej, jedź wolniej, rób to, rób tamto". Parze najwyraźniej było ze sobą dobrze — choć oboje byli uzależnieni od telefonów komórkowych, dużo ze sobą rozmawiali. Nie było oczywiście publicznego okazywania uczuć — nie robiliby takich rzeczy, „ale sprawiali wrażenie, że są sobie bliscy. Najwyraźniej cieszyli się nawzajem swą obecnością. Zaczynała krążyć plotka, że jeśli romans będzie się rozwijał, 55 dostaną czteroosobową ochronę". Szefem grupy prawdopodobnie zostałby Trevor. Taka praca mogłaby być znakomita. Nieoczekiwanie — dla Trevora — rozwój wypadków się zatrzymał. 15 sierpnia księżna poleciała do Grecji, na od dawna zaplanowaną wyciecz- kę ze starą przyjaciółką Rosą Monckton — nie zabierając żadnej ochrony. Najwyraźniej zaakceptowała fakt, że Fayed jest jej nowym biurem podróży, bowiem z chęcią zrezygnowała z lotu nad Morze Egejskie samolotem liniowym i przesiadła się na gulfstreama IV. Szczodrość Fayeda dawała mu kontrolę nad ruchami księżnej. Dodi poleciał do Los Angeles, bez wątpienia między innymi po to, aby uspokoić Kelly Fisher po konferencji prasowej, którą odbyła poprzedniego dnia. Kilka dni wcześniej, kiedy na pierwszych stronach brukowców zaczęły się pojawiać pierwsze zdjęcia i artykuły, Fisher dowiedziała się o romansie i zeznała później francuskiemu sędziemu pod przysięgą, że „nasz związek trwał do 7 sierpnia". Stwierdziła, że do tego dnia przygo- towywała się do ślubu. „Ceremonia była zaplanowana na 9 sierpnia, wszystko było w najlepszym porządku. Co dzień rozmawiałam z Dodim przez telefon, aż do dnia, kiedy gazety opublikowały zdjęcia Dodiego i Diany". Debbie Gribbie, główna stewardesa „Jonikala", zdawała sobie jednak sprawę z tego, że nie wszystko jest w najlepszym porządku. Podczas wycieczki, w trakcie której zostało zrobione „zdjęcie pocałunku", zauważyła, jak Renę „ze spoconym czołem — rozmawia przyciszonym głosem przez telefon". Przyznał się Debbie, że był to telefon od Kelly Fisher. „Dowiedziała się, że Renę jest na statku, i zażądała od niego informacji, czy Dodi jest na pokładzie »Jonikala« z księżną Di. Był to dość stresujący okres". Kiedy „pocałunek" stał się światową sensacją, podejrzenia Fisher zmieni- ły się we wściekłość i nakłoniły odtrąconą modelkę do zwołania 14 sierpnia konferencji prasowej w Los Angeles, w trakcie której jej sławna feminis- tyczna adwokat Gloria Alired oświadczyła, że: „Kelly dowiedziała się o zdradzie pana Fayeda... ze »zdjęcia pocałunku«". Zagroziła, że zaskarży go o złamanie umowy. Kiedy księżna była w Grecji, Trevor dowiedział się, że para zamierza 21 sierpnia wybrać się w kolejną podróż „Jonikalem". Mieli być jedynie we dwoje. Przez dziesięć dni „miałem mieć wolne i ktoś inny miał się nimi zajmować. Chłopak nie był tym jednak zachwycony. Nie bardzo mu się 56 podobało, że będzie musiał wyjechać z domu na dwa tygodnie". Po oorączkowym Londynie „Jonikal" musiał się wydawać stosunkowo spokoj- ny i bezpieczny. „Telefon od Sue ostatecznie dowodził, że nie mam po co jechać do domu, więc praca sprawiała mi w tym czasie wielką przyjemność. powiedziałem sobie: »Cóź, zajmę się tym. W ramach nadgodzina Tak więc zgłosiłem się na ochotnika". „Czy ktoś jeszcze pojedzie ze mną?" — spytał Trevor. Niepokoiło go, że będzie sam. Słyszał opowieści o tym, jak podczas ostatniego, krótkiego pobytu na „Jonikalu", kiedy na pokładzie był z nimi tylko John Johnson, para czmychnęła gdzieś bez opieki. Choć John należał do ludzi traktujących wszystko na luzie i nigdy się nie skarżył, też się nieco zdenerwował. „Na Boga, tylko mi nie mówcie, że jadę sam. Jeden człowiek nie wystarczy do pilnowania dwóch osób, zwłaszcza teraz, kiedy romans jest na oku prasy". „Będzie też Kez" — powiedziano Trevorowi. „Nikt więcej?" — spytał zdziwiony. Nalegał, że potrzebują więcej ludzi. „Nikt więcej" — zamknął sprawę dowódca oddziału. W tej sytuacji było jednak coś pociągającego. Trevor myślał sobie: „W Londynie jestem jedynie kółkiem w wielkiej maszynerii, a na »Jonikalu« będę miał odpowiedzialność. Będziemy z Kezem tylko we dwóch". Miał trzy dni „na wyjazd do domu i przygotowanie się do zadania. Skrzynką kontaktową była mama — miała numer telefonu. Powiedziałem jej, że wyjeżdżam na dwa tygodnie". Wkrótce dość wiedziała, by się domyślić, że Trevor jest z Dodim i Dianą na „Jonikalu". Dodi wrócił do Londynu 21 sierpnia. Tego dnia wróciła też Diana — przyleciała z Grecji tak samo jak poleciała: gulfstreamem Fayeda, potem helikopterem do lądowiska w Battersea. Pojechała szybko do pałacu, by się odświeżyć i spakować, po czym Dodi przetransportował ją helikopterem z powrotem do Stansted. Było późne popołudnie. Trevor spotkał się z Dodim na lotnisku Stansted. Przyjechał z bagażami samochodem, wniósł walizki na pokład odrzutowca, po czym sprawdził manifest, by upewnić się, „że wszystko co przywieźliśmy, leci z nami. Nie chcielibyśmy stracić ani sztuki". Wsiedli — celem podróży była Nicea. Jechał z nimi także Renę. Kez był w Saint-Tropez z rodziną Fayedów, która wróciła z Finlandii, i kiedy zszedł ścieżką z posiadłości na plażę, spotkał Al-Fayeda obok kilkusetkilogramowego bagażu, który miał zostać dostarczony na pokład „Jonikala" na wycieczkę — jak mu powiedziano — trzydniową. Nie 57 pytano go, czy chce wziąć w niej udział, po prostu poinformowano go, że ma wejść na pokład. Nie był zachwycony, ponieważ już dawno należały mu się wolne dni i miał stracić pokaz, organizowany przez klub hippiczny. Powiedziano mu także, że będą z Trevorem jedyną ochroną na pokładzie „Jonikala". „Potrzebujemy jeszcze paru chłopaków, sir" — odparł Kez Szefowi z szacunkiem. „Nie, nie, chcemy, aby wszystko odbyło się po cichu. Cicho i spokojnie — powiedział Al-Payed. — Chcę, by dobrze się bawili, a mimo to byli bezpieczni". Kezowi nie mieściło się w głowie, jak człowiek o tak wielkiej obsesji na punkcie środków bezpieczeństwa może tak je redukować dla własnego syna i księżnej Walii. No cóż, jeśli miały to być tylko trzy dni... 4. Ostatnia Odyseja szystko zaczęło się dobrze. Kez przeprowadził parę z samochodu do szalupy; „Jonikal" czekał niedaleko od brzegu. Trevor został na lotnisku, by zająć się bagażami. Kez przywitał księżną swym zwykłym: „Dobry wieczór, Madam", a jej odpowiedź: „Halo, Kez, co słychać?" była uprzejma jak zawsze. Kilka sekund później Dodi, który zauważył na nabrzeżu (byli w St-Laurent-du-Var niedaleko Nicei) fotografa, odwrócił się do Keza i rozkazał: „Zabij skurwysyna!". Zarówno Kez jak i marynarz obsługujący szalupę byli zszokowani — wycieczka jeszcze się nie zaczęła, a Dodi już walnął tak chamski tekst przy księżnej. W chwili napięcia Kez szybko się pomodlił, by złość Dodiego nie popsuła odświętnej atmosfery. Księżna stanęła na wysokości zadania i udając, że nie słyszała, z niewzruszonym opanowaniem chwyciła Keza za rękę i pozwoliła pomóc sobie wejść do szalupy. Po jak najdelikatniejszym usadowieniu Diany Kez podszedł do fotografa i pełnym nacisku głosem, na tyle cichym, by księżna nie usłyszała, powiedział: „Spadaj!", co fotograf zrobił. Szalupa szybko odbiła od nabrzeża, a Kez połączył się przez radio z mostkiem „Jonikala", zawiadamiając kapitana Luigiego: „Jesteśmy w drodze". Trevor został na lotnisku, zmuszony do tego, by szybko i gładko wsadzić parę do opancerzonego mercedesa, kierowanego przez jednego z najlep- szych kierowców w organizacji, a następnie posłać ją na nabrzeże — bez jego opieki. Zadzwonił do Keza i przekazał: „Wylądowaliśmy. Jadą w twoim kierunku, ja zajmuję się bagażami". Nie podobało mu się jednak, że musiał spuścić ich z oczu. Mieli za mało ludzi. „Byłem ja, ich dwoje i góra bagażu. Teoretycznie 59 mógł się nim zająć ktoś inny, ale nikomu nie ufali w sprawie swoich rzeczy. Gdybym z nimi pojechał, a jakaś walizka zostałaby w samolocie, bez mrugnięcia okiem by mnie wywalili — mówi Trevor. — Nic jednak nie wskazywało na to, by parze groziło fizyczne niebezpieczeństwo. Wycieczka miała się odbyć dyskretnie, jedynym zagrożeniem byli foto- grafowie". Tak też było. Po przybyciu Dodiego i księżnej na nabrzeże okazało się, że czeka na nich nie tylko fotograf, którego dostrzegł Dodi — na molo zebrało się sześciu paparazzi. Czekając na przybycie pary, Kez kilka godzin wcześniej zauważył, jak paparazzi rozstawiali na molo trójnogi, a w porcie pojawiły się dwie łódki. „Dostali cynk. Nie jestem pewien od kogo, ale mam swoje podejrzenia" — mówi Kez. Szalupa szybko odbiła od brzegu w kierunku „Jonikala". Żadna z łódek dziennikarzy nie była na tyle szybka, by móc ich przechwycić. W ciągu dziesięciu minut byli na pokładzie, Trevor przybył niedługo, za następnym nawrotem szalupy. Wakacje mogły się zaczynać i Trevor był zdecydowany, by przebiegły tak, jak zażyczył sobie Szef: „cicho i spokojnie". Kapitan Luigi Del Tevere uruchomił silniki i przez kilka godzin płynęli na południe, rzucając kotwicę około drugiej nad ranem w okolicy Saint- -Tropez. Rankiem następnego dnia, dwadzieścia po dziewiątej, wyruszyli w kierunku Zatoki Pamplońskiej — pomijając wyeksponowaną plażę pod rodzinną willą, najbliższe miejsce, gdzie mogła przybić szalupa. Tamtejszy mały jachtklub mógł zapewnić większą prywatność. Trevor dowiedział się od Luigiego, który rozmawiał z ochroną Fayeda na brzegu, że para uda się do willi. Trevor uznał, że prawdopodobnie na późny rodzinny obiad. Kiedy chciał dołączyć do pary, Dodi powiedział mu, że nie będzie potrzebny. „Dodi nie chciał, bym z nimi płynął. Jeśli dwoje ludzi wyjechało na wakacje, mogą nie mieć wielkiej ochoty, by cały dzień stało nad nimi dwóch goryli, nie?". Rozumiał decyzję, ale nie podobała mu się. O czwartej po południu Trevor musiał się przyglądać, jak jeden z chłopaków wiezie ich szalupą na brzeg. Co prawda mieli do przepłynięcia jedynie kawałek, ale ścigały ich dwie łódki z paparazzi. Chłopcy z Saint-Tropez czekali w jachtklubie w samochodach, które miały ich zawieźć w pięć minut do willi. Trevor dostał z lądu telefon z informacją: „Przejęliśmy ich", potem jeszcze jeden — z informacją, że dotarli do willi. Lokaj i główna stewardesa — Renę i Debbie — zaczęli się krzątać, by wszystko było idealnie przyszykowane na powrót pary na jacht. Przygoto- wano drinki, muzykę, świece. Potem, w trakcie kolacji, ciągle kręcił się 60 wokół nich Renę — zdaniem Trevora zbyt blisko, zostawiał im za mało wolnej przestrzeni. Trzy godziny później para wróciła na pokład. Płynęło za nią siedem łódek z paparazzi. Kiedy kilka godzin później wypłynęli z Zatoki Pamplońskiej, „Jonikal" opuścił „pole siłowe", tworzone przez ochronę Fayeda. Trevora i Keza pozostawiono samych sobie, zostali jedyną ochroną kobiety, której każdy ruch — dla fotografa, któremu udałoby się pierwszemu rzucić jej zdjęcie na rynek — był wart fortunę. Kiedy para znajdowała się na pokładzie, Trevor uważał, że jest bezpieczna — najlepiej, gdyby w ogóle z niego nie schodzili. Było jednak jasne, że będą schodzić na ląd. Wtedy potrzebnych będzie więcej ludzi. Jako człowiek Dodiego, Trevor „dowodził", choć nie miał zielonego pojęcia, dokąd płyną. „Podczas wycieczki jak ta można chyba oczekiwać informacji o czasie trwania, celu, datach, miejscach i tak dalej. Nie mieliśmy planu podróży". Debbie potwierdza, że Dodiemu zależało na zachowaniu tajemnicy: „W tym superjachtowym przemyśle właściciele zazwyczaj podają kapitanowi i załodze ogólny plan trasy oraz kilka dat, ale tu — zgodnie z fayedowskim zwyczajem — nikt nie miał pojęcia o planach, trasach, gościach ani planowanych na pokładzie kolacjach". „Jonikal" cały czas miał towarzystwo. Nieustannie, niczym bezlitosny cień, ciągnęły za nimi łódki z przedstawicielami prasy, maleńkie wyna- jmowane motorówki, prześladujące ich jak albatrosy. Trevor mimo wszystko nie tracił optymizmu. Po tym co się działo w Londynie, nabrał przekonania, że poradzi sobie z paparazzi. Marzenie o pozbyciu się ich było utopią — w końcu robili jedynie swoją robotę i należało ich traktować jako element podróży. Trevor nauczył się, że najlepszym sposobem jest pogawędzić z nimi i próbować nawiązać jako taką współpracę. Nie warto było robić sobie z nich wrogów. „Nie można wsadzać jajec w imadło. Moja osobista opinia jest taka, że sytuacja była do opanowania" — uważa Kez. Drugiej nocy na morzu Trevor i Kez zgłosili się ochotniczo do dodatkowej roboty: nocnej wachty. Oznaczało to sprawdzanie łańcucha kotwicznego, kontrolę radarowych namiarów stałych punktów (dla pewności, że jacht nie dryfuje), kontrolę przeciwpożarową oraz patrolowanie pokładu. „Załoga wyglądała na zredukowaną i czuliśmy, że musimy pomóc. Ponieważ jednak naszym zadaniem była praca dla pary, teoretycznie nasz dzień kończył się, kiedy szli do łóżka". Ustalili, że będą trzymać nocną wachtę od północy do 61 czwartej rano — jeden miał spać przez dwie godziny w fotelu kapitana na mostku, drugi przez ten czas patrolować pokład. „Przez część nocy nie czuwał nikt z ochrony. Było nas tylko dwóch i musieliśmy w ciągu dnia.; funkcjonować. Większość czasu pracowaliśmy po osiemnaście godzin na | dobę — działaliśmy cały dzień, robiliśmy nocną zmianę, potem chwilę spaliśmy i wstawaliśmy. Chciałbym, byśmy mieli więcej ludzi" — mówi Trevor. Kiedy spali, kilka godzin do świtu czuwał jeden z marynarzy — z te- go, co powiedziano Trevorowi, nie było możliwości skierowania do ochrony „najgorętszej pary dnia" dodatkowego, wyszkolonego profesjo- nalisty. Było to męczące, ale Kez twierdził, że wycieczka potrwa tylko trzy dni. Po wejściu na pokład Trevor ostrzegł go, że nieco dłużej, ale Kez wolał wierzyć w dotychczasową wersję. Wiedział, że przez trzy dni sobie poradzi, poza tym niezależnie od tego, jak był senny, po zjawieniu się księżnej natychmiast robił się niezwykle czujny. Przychodziła na pokład przed Dodim, mniej więcej o ósmej. Zazwyczaj zastawała Keza obserwującego przez lornetkę paparazzi i pytała: „Ilu dziś, Kez?". „Podawałem jej lornetkę, patrzyła i śmialiśmy się oraz żartowaliśmy na temat fotografów. Czasami chichotała i machała im. Pewnego dnia zjawiła się na pokładzie w kostiumie kąpielowym — wyglądała zachwyca- jąco — zobaczyła liczbę fotografów i poszła na dół. Po chwili wróciła w innym kostiumie kąpielowym, ale i w tym wyglądała zachwycająco". Współpracowała z paparazzi, nie próbowała się chować. Kez zauważył, że „na zdjęciach rzadko widać, by była przygnębiona". Dodi nie był tak rozluźniony. Kiedy następnego dnia, 23 sierpnia (drugiego pełnego dnia pobytu), „Jonikal" wypłynął z Saint-Tropez wczes- nym przedpołudniem, sunęły za nimi trzy jachty, a nad głowami krążył helikopter. Dodi był wyraźnie zaniepokojony. Jak co rano, wszedł na mostek, by porozmawiać z Luigim o nadchodzącym dniu. „Co można z tym zrobić?" — spytał. Luigi spisał numery rejestracyjne śmigłowca, ale wzruszył ramionami. Maszyna nie latała niebezpiecznie blisko. Luigi wziął kurs prosto na morze i helikopter zawrócił. Jachty podążały jednak dalej za nimi — „niczym rekiny" — mówi Kez. Dodi chciał oderwać się od nich, przyspieszając. Tego dnia Trevor spędził sporo czasu na mostku — stamtąd najlepiej dało się obserwować zbliżające się jednostki, mógł także próbować wydobyć od Luigiego informacje o planach Dodiego. Zazwyczaj określał je on 62 spontanicznie podczas porannego spotkania z kapitanem i tak często zmieniał w ciągu dnia, że Trevor dzwonił do Londynu podać ich pozycję, dopiero kiedy rzucili kotwicę. Za pięć trzecia po południu zadzwonił do Londynu, że „Jonikal" zacumował przy St-Jean-Cap-Ferrat — kawałek na zachód od Monte Carlo. Nieopodal cumowały dwie łodzie z paparazzi, ponieważ jednak Trevor uważał „Jonikala" za bezpieczny, postanowił zejść z Kezem na ląd, na mały rekonesans. „Rozpoznanie we dwóch jest znacznie lepsze niż same- mu". Dołączyła do nich Debbie, która potrzebowała świeżych kwiatów. „Dodi poprosił, bym zapełniła jacht kwiatami, co na jednostce pływającej jest dość trudne. Wszystko musi być na pokładzie umieszczone w bez- piecznym miejscu, więc wożenie wazonów nie jest sensowne. Przed wypłynięciem kupiłam masę kwiatów w San Remo — głównie białe i różowe lilie, które zawsze wyglądają zachwycająco i pięknie pachną — i porozstawiałam je na jachcie". Niestety w Monte Carlo nie było ciętych kwiatów, podobnie jak w kolejnych niewielkich włoskich portach, do których zawijali. Kupiła tylko nieco zapasów dla szefa kuchni, Christiano, by mógł przygotować na wieczór główne danie. Późnym popołudniem Dodi wpadł na kolejny pomysł. Kez i Trevor siedzieli na pokładzie, mając nadzieję na spokojnie zapowiadający się wieczór, kiedy dowiedzieli się, że nagle podjęta została decyzja o spacerze po Monte Carlo. Za pięć minut para miała wejść do szalupy i płynąć na brzeg. Był wspaniały wieczór — zjedli kolację na pokładzie, obserwując, jak noc spływa na przepiękne wzgórza, nakrapiane plamkami domów. Łatwo dało się zrozumieć, dlaczego brzeg magnetycznie przyciągał. Z krótkiego rekonesansu Trevor wiedział jednak, że ulice będą pełne ludzi. Domy jak z pocztówki w rzeczywistości stały na bardzo stromych zboczach. Trevor jeszcze nigdy przedtem tu nie był i krótki „zwiad" nie pozwolił stworzyć planu — dowiedzieć się, gdzie jest szpital, porozumieć z policją, wybrać trasy. Nawet jak na akcję cywilną, było to z punktu widzenia nie do przyjęcia, ale w końcu to były ich wakacje i musiał się dostosować. W pośpiechu włożyli na siebie spodnie i koszule, złapali telefony, połączyli się z centralą i popędzili do szalupy. Kiedy Luigi podpływał szalupą do ustronnego, ukrytego w cieniu fragmentu portu, cała piątka — Dodi, Diana, dwóch ochroniarzy i Renę — nie byli w stanie uwierzyć w swe szczęście. Wyglądało na to, że nie zostali dostrzeżeni. Wysiadając, Trevor umówił się z Luigim, że gdy będą wra- cali, zawiadomi go przez radio. Ledwie ruszyli do miasta, Diana jęknęła: 63 o względy prasy, ale z tego, co mówiła Trevorowi o niedawnej wycieczce do Grecji, gdzie nie miała nikogo do ochrony, wynikało, że jest już znużona napastowaniem przez dziennikarzy. Przyglądał się, jak spuszcza głowę, gdy mijali zapraszające do wejścia restauracyjki i bary i rozpo- znawano ją. „Jeśli mam być uczciwy, trochę było mi jej szkoda". Spacer szybko przemienił się w ciężki marsz. To, co wyglądało wspaniale od morza, okazało się cholernie strome. Pocąc się, Trevor z ironią myślał: „Cóż za piękny wakacyjny spacerek". Kiedy znaleźli się na głównej drodze, wychodzącej z Monte Carlo, zobaczyli znak drogowy z informacją, ile kilometrów jest do Francji. Szli do Francji! Stracili z oczu port. „Gdzie my jesteśmy?" — spytał Dodi, kiedy doszli do przystanku autobusowego. Ludzie, będący celem każdego fotografa każdego brukowca na świecie, stali w polu, skupieni wokół przystanku autobusowego i próbowali w słabym świetle ulicznych latarń zobaczyć coś na umieszczonej na wiacie mapie. Z profesjonalnego punktu widzenia Trevor był przerażony, nagle jednak księżna zaczęła chichotać. „Wyobraźcie sobie tę sytuację — mówi Tre- vor. — Nie pozostawało nic, tylko się śmiać. Dwóch ochroniarzy — ja i Kez, do tego lokaj i najsławniejsza kobieta świata, która próbuje dowie- dzieć się z mapy na idiotycznym przystanku, gdzie jest w Monte Carlo! Nie ma lepszego żartu". Chichotała, że Dodi wyprowadził ich w pole i tkwią w środku przygody. Dodi poprowadził grupę w dół zbocza, w kierunku hotelu przy plaży, który chyba pamiętał — zdaniem Keza przypominało to nieco odwrót Napoleona spod Moskwy. Para przestała rozmawiać, „Dodi był wykoń- czony". Zgrzany i spocony Trevor najchętniej by mu powiedział: „Czło- wieku, odpręż się i ciesz się wakacjami. Zadbamy o ciebie. Zrobimy co będzie w mocy, by o ciebie zadbać". „Dotarliśmy do hotelu, gardła mieliśmy wyschnięte na wiór. Nie byliśmy najlepiej ubrani, ale sądziłem, że wejdą do środka, usiądą w recepcji i zaczekają, aż załatwimy transport". Dodi usiadł jednak na zewnątrz, na murze — zdaniem Trevora było to „kompletnie, idiotycznie absurdal- ne" — i kazał ochroniarzom przynieść od dyrektora butelkę wody evian. Podczas gdy inni goście jedli i bawili się w środku, księżna Walii czekała na zewnątrz, pokazując Trevorowi kolejny raz, jak bardzo jej życie jest w rzeczywistości ograniczone. Trevor zadzwonił do Luigiego, który na szczęście wiedział, gdzie jest hotel, i mógł ich zabrać — pod warunkiem oczywiście, że uda im się otworzyć bramę na plażę, którą na noc zamknięto na kłódkę. 65 Kiedy Trevor i Kez siedzieli na murze, dzieląc się butelką wody mineralnej i czekali na nocnego ochroniarza, by otworzył im bramę na P azę i pomost, K:ez zauważył, że jeśliby spróbował zaproponować swojej dziewczynie tego typu rozrywki, pogoniłaby go z miejsca. o wypadku opisany tutaj spacer po Monte Carlo okazał się ważnym wydarzeniem: sprowadził jeden z najbardziej roztrąconych „dowodów" poważnego romansu do poziomu scenariusza filmu klasy B. W filmach na kasetach^ ^o, które Trevor oglądał po wypadku, przynajmniej w woch książkach i w sporej ilości artykułów prasowych, twierdzi się, 2e—rozme- -^bo 23 sierpnia, czyli drugiego albo trzeciego wieczora po róży (czy jak podają inne wersje: tydzień do dziesięciu dni przed ypa iem w Paryżu) — para zeszła w Monte Carlo na brzeg, ponownie odwiedziła jubilera Repossiego, u którego była poprzednio 5 sierpnia, zamówiła pierścionek ze szmaragdami i brylantami za 200 000 $ i umó- wiła się, ze Repossi dostarczy go osobiście do Paryża 30 sierpnia — ostatniego dnia wycieczki. Chodzi tu o sławny „pierścionek zaręczyno- wy ^ który Dodi miał jakoby zamiar dać Dianie w nocy, kiedy zginęli. Pierścionek może nie jest bajką, ale okoliczności zakupu, przeznaczenie sposób, w jajy zmieniał mieisce tragicznej nocy i zaraz po niej, giną w otchłaniach mitu Trevor dobitnie mówi: „Nie!". W trakcie „spaceru" nie byli u Repossiego. Kez to potwierdza, para zeszła na brzeg w Monte Carlo tylko raz, 23 sierp- nia, trzeciego wieczora wycieczki, i na pewno nie wchodziła do jubilera. Jedyną mną okazją, kiedy mogliby się tam udać, był poprzedni wieczór, . e Y ^szli na brzeg w Saint-Tropez. Analiza z zegarkiem w ręku wykazuje jednak, ze w ciągu trzech godzin nieobecności na jachcie trudno byłoby im dotrzeć zatłoczoną i fa-ętą nadmorską drogą do sklepu jubilerskiego, zatrzymać się w nim jakiś czas i wrócić. Poza tym „byłem odpowiedzialny za ich bezpieczeństwo — mówi Trevor — i jest nie tylko kurtuazją, a starannie pilnowanym przepisowym wymogiem, by ochrona na lądzie informowała nas o wszystkich ruchach pryncypałów poza teren posiadłości. y ym me został o czymś takim poinformowany, byłoby to całkowitym pogwa cemem rozkazów, wykroczeniem zasługującym na natychmiastowe lenie z pracy. Nie poinformowano nas o opuszczeniu posiadłości przez parę i jest praktycznie niemożliwe, by do niego doszło". oza ym byłoby to nielogiczne. Dlaczego para miałaby zostawiać 66 Al-Fayeda i resztę rodziny, by podjąć męczącą podróż do Monte Carlo, jeśli następnego dnia miano rzucać kotwicę u wejścia do portu? Choć Repossi przyznał reporterom, że para odwiedziła jego sklep „mniej więcej dziesięć dni przed wypadkiem", osobiście jej nie widział, ponieważ był nieobecny. Nieważne, co mogło się wydarzyć innego dnia — Trevor podejrzewa, że było puszczone w obieg, by „rozkręcić" romans, i zostało podjęte przez dziennikarzy, którzy nie sprawdzili faktów. Pozorne fakty stały się „bom- bowe", kiedy Fayed zaczął nie tylko twierdzić, że zakup pierścionka w Monte Carlo podczas ostatniej podróży „Jonikalem" jest dowodem na to, iż Diana zamierzała wyjść za mąż za jego syna, ale także uczynił z niego sedno swej dzikiej teorii zamachu — spisku, którego idea niesamowicie rozkwitła, niezależnie od Fayeda, w Internecie — oraz podstawę zarzutów (stały się one jednym z wątków francuskiego śledztwa po wypadku), wymieniających wśród sprawców wypadku rząd brytyjski, księcia Filipa, Camillę Parker Bowles i Trevora. Dodi i Diana najwyraźniej odwiedzili sklep Repossiego w Monte Carlo podczas wcześniejszej podróży „Jonikalem", wizyta ta jednak nie pasowała Fayedowi do schematu. 5 sierpnia romans był tak świeży, iż data ta nie przekonuje jako chwila zamówienia pierścionka zaręczynowego. Choć plotki o „pierścionku" pojawiły się już w kilka dni po wypadku, Fayed przedstawił cały „przebieg wypadków" dopiero w lutym 1998 roku, w wywiadzie dla „Mirrora". Twierdził tam, że Diana przyjęła oświadczyny Dodiego w dniu wypadku, a „Dodi planował pokazać pierścionek, kiedy dojadą do jego apartamentu". Fayed twierdził także, że zapłacił „za zachwycający pierścionek zaręczynowy... wybrany tydzień przed wypad- kiem w ekskluzywnym sklepie jubilerskim Repossiego w Monte Carlo". Na wiosnę 1999 roku, w wywiadzie dla „Daiły Star", Fayed bezpośrednio powiązał pierścionek z teorią zamachu. Miało to wyglądać tak: Diana i Dodi planowali ogłoszenie zaręczyn w poniedziałek, l września, zaraz po przekazaniu wiadomości książętom. CIA dowiedziała się o zbliżającym się oświadczeniu, ponieważ po południu, w dniu śmierci Diany, podsłuchała jej rozmowę z przyjaciółką, Lucią Flecha de Lima, żoną ambasadora Brazylii w Waszyngtonie. CIA natychmiast zawiadomiła MI6 *, który bez * MI6 (dawna nazwa wydziału, nazywającego się obecnie SIS) — „zagraniczna" brytyjska służba wywiadowcza, zajmująca się głównie zbieraniem informacji wywiadowczych poza granicami Wielkiej Brytanii. 67 wahania wysłał swych agentów na Place d'Alma. „Plan zabicia Diany f uruchomiono natychmiast po tym, jak brytyjskie władze dowiedziały się od H1 CIA, że Dodi wybrał... pierścionek dla przyszłej narzeczonej — twierdzi H „Star" — pierścionek, który zobaczył dziesięć dni wcześniej". „Jedynym J powodem, dlaczego mój syn i Diana byli tego wieczora w Paryżu, było to, H że chciał osobiście odebrać pierścionek i oświadczyć się jej — powiedział jft Fayed w wywiadzie dla „Stara". — Zasługiwali na miłość trwającą całe |H życie, a ten przepiękny pierścionek był tego pieczęcią". Pierścionek — ;| wystawiany obecnie w Harrodsie w ramach wystawy upamiętniającej Dianę i Dodiego — stał się iskrą, rozprzestrzeniającą na cały świat ogień teorii spiskowych, które rozpaliły namiętności polityczne i rasistowskie, zamąciły śledztwo i oczerniły niewinnych. To była jednak dopiero przyszłość. Rejs na pokładzie „Jonikala" trwał dalej. Kiedy następnego dnia opuścili Monte Carlo i rzucili kotwicę w Portofino, Dodi mógł pomyśleć to samo, co pomyślał po wpadce w Monte Carlo. Zapowiedział Trevorowi: „Wychodzimy wieczorem na kolację". Mogło to być ciekawe wyzwanie. Portofino jest małe, bardzo popularne i niezwykle malownicze — księżna mogła oprzeć się o reling i obserwować, jak dzieci skaczą do morza z klifów. Reguła była prosta — im sławniejsze miejsce, tym więcej paparazzi: tutaj były ich całe chmary. Jeśli jednak para nie chciała stać się więźniami na pokładzie, Kez i Trevor musieli wykonać wieczorną robotę. Wydusili od Luigiego kilka rad, którędy warto się przejść i gdzie są ciekawe restauracje. Kiedy Diana i Dodi zakończyli przedpołudniowe pływanie, Trevor i Kez zeszli na brzeg. „Para zapewniła nas, że zostanie na pokładzie. Mogły się zdarzyć tylko dwie złe rzeczy: a) jacht zatonie albo b) odpłyną bez nas" — mówi Kez. Ujrzeli niewielki zamek — droga na górę była stroma, ale dało się wejść. Wrócili w pośpiechu na jacht, by przypilnować kolejnego pływania — tym razem musieli umieścić szalupę między księżną a łódkami dziennikarzy, potem, kiedy para zasiadła do późnego lunchu na pokładzie, udali się ponownie na brzeg. Pół godziny za Portofino znaleźli czarującą restaurację. Miała patio z pięknym widokiem, atrakcyjne tropikalne rośliny i zielono-białe markizy. „Dobre miejsce na przyprowadzenie kobitki. Nie będzie też zbyt wiele kosztować" — stwierdził Kez, dając swe przyzwolenie. Sprawdzili wyma- gania w zakresie stroju. „Mogą być sportowe ubrania? Mamy tylko spodnie i koszule". Załatwili parking, dali maitre d' „wziątkę" i powiedzieli: „Zadzwonimy, kiedy będziemy w drodze". Nie dało się zdobyć mercedesa, 68 limuzyna zbyt rzucałaby się w oczy, wybrali więc dwa najlepsze samochody, ]'akie mogli zdobyć. Sprawdzili, gdzie są szpitale i komisariat — i za- chwyceni wrócili na jacht. Ludzie nie wiedzą, jak długo trwają rekonesan- se — zwykle aby zorganizować pobyt w teatrze potrzebny jest cały dzień. Ten „zwiad" był jednym z najstaranniejszych, na jakie było ich stać w trakcie wycieczki. „Wróciliśmy na pokład i... nic" — mówi ze śmiechem Kez. Dodi i księżna postanowili zjeść kolację na pokładzie. Powód był widoczny gołym okiem: wokół jachtu, tak na wodzie jak i na lądzie, roiło się od fotografów. Na cyplach i plażach stały całe ich tłumy. W porcie cumował olbrzymi niebiesko-biały statek pasażerski z amerykańską banderą, spusz- czone z niego szalupy podwoziły pasażerów pod samego „Jonikala", turyści wychylali się jak najdalej i próbowali fotografować parę. A biuro podróży nie zapowiedziało tej atrakcji! Trevor odwołał wszystko na brzegu — tracąc 100 funtów szterlingów. Do końca podróży para nie zeszła na ląd na posiłek. „Dodi zaczyna się robić spięty — uważał Trevor. — Zbytnio zależy mu na tym, by sprawy szły gładko, chce robić na księżnej wrażenie". Nie da się cały czas działać w napięciu. Ochroniarz wypala się wtedy i staje się bezużyteczny. Niestety Dodi nie ufał załodze. Podejrzewał jej członków o sprzedawanie informacji prasie. Kierownik obsługi jachtu, Mario, został wyrzucony za rzekome przecieki na temat supertajnego wyjazdu Dodiego i Diany na początku sierpnia na Sardynię, choć Luigi powiedział Debbie, iż jest pewien, że to nie był on. Teraz Dodi pytał Trevora: „Dlaczego są tu ci wszyscy paparazzi? Uważasz, że Luigi do nich dzwoni?". Podejrzewał wszystkich. „Widział duchy pod własnym łóżkiem". Dla uczciwości trzeba przyznać, że choć zdaniem Trevora i Keza załoga była „fantastyczna, w pełni profesjonalna", też nie do końca jej ufali. Po zwolnieniu poprzed- niej, angielskiej załogi, ta została zebrana w pośpiechu i składała się z Filipińczyków, Francuzów, Portugalczyków, Włochów i Nowozeland- czyków. Kiedy rosnąca nieufność Dodiego sprawiła, że zaczął utrzymywać swe zamiary w tajemnicy także przed ochroniarzami, nakłonili dwie kobiety z załogi, by przekazywały im wszystko, czego dowiedzą się o planach Dodiego. Nie chodziło o szpiegowanie, a o ostrzeganie ochroniarzy, by byli przygotowani. Zarówno Debbie jak i wielebna Myriah Daniels, osobista masażystka Dodiego, miały dostęp do pary nawet w bardziej intymnych sytuacjach. Myriah, żywa młoda Amerykanka, która określała siebie jako 69 „misjonarza naturalnego spirytualizmu", praktykowała coś, co zdaniem Trevora było dotykowo-energetycznym holistycznym masażem leczniczym. „Na jachcie byli ludzie rozmawiający po angielsku. Gawędziliśmy ze sobą. Trochę wykorzystywałem Myriah, bo była przyjaciółką Dodiego. Nacis- nąłem ją lekko, by delikatnie wypytywała Dodiego i przekazywała mi informacje. Sprawiłem też, by popychała Dodiego w kierunku, w którym chcieliśmy. Była przydatna". „Załoga urabiała się po łokcie — mówi Kez. — Kapitan skarżył się, że jest zbyt zmęczony, by nawigować — odwalał wachty jak reszta ludzi!". „Luigi stale mi się skarżył, że nie ma dość wykwalifikowanych ludzi. Próbował wyjaśnić to przez telefon, ale nigdy nie mógł się dodzwonić do nikogo kompetentnego" — mówi Debbie. Powiedziano mu, że jeśli chce, niech weźmie sobie załogę z „Sakary", ale nigdy do tego nie doszło. Trevor i Kez zastanawiali się kiedyś — na „Jonikalu" brakowało miejsca dla dodatkowej załogi i ochrony — czyby nie wykorzystać „Cujo" jako pływającego baraku, zwłaszcza że kiedyś pełnił taką rolę, służąc na potrzeby „Sakary". Nie mieli szczęścia — powiedziano im, że „Cujo" idzie do remontu. Trzeciego dnia wycieczki do „Jonikala" podpłynęła szalupa, przywożąc Stefano, kapitana „Cujo". Kiedy Trevor i Kez powitali go na mostku, powiedział: „Dołączam do załogi, ponieważ to będzie tygodniowy rejs". Kez o mało nie oszalał. „Próbujemy we dwóch robić za czterech i jeśli mogli przysłać kogoś z załogi, mogli też podesłać paru naszych chłopa- ków!". Stojąc na mostku, bez zastanowienia wyciągnął telefon i powiedział do Trevora: „Dzwoń do Londynu... jeśli mogą posłać do Finlandii pięć worków piachu, by usypać dzieciakom plażę, mogą nam przysłać chłopaka albo dwóch". Niestety miał rozładowany telefon. Kez przypomina sobie, że Trevor przebił się do dowódcy oddziału w londyńskiej centrali i powiedział: „Potrzebujemy więcej chłopaków. Zaczynamy pękać, a okazuje się, że rejs ma potrwać dłużej". Po minie Trevora Kez od razu się domyślił, jaka była odpowiedź. Był to pierwszy z dwóch telefonów z żądaniem wzmocnienia, jakie wykonali ochroniarze — zespół Fayeda będzie potem twierdził, że nie zostały przeprowadzone. Ponownie poprosili o pomoc następnego popołudnia. Podczas gdy para kończyła na tylnym pokładzie późny lunch, Trevor i Kez poszli na dziób, by dać im nieco odosobnienia, i czekając na nocną zmianę, rozmawiali. Trevor prowadził kolejną ze swych częstych rozmów z londyńską centralą 70 i Kez usłyszał, jak znów prosi o wsparcie. „Możecie dać nam więcej chłopaków? Paparazzi robią się coraz gorsi". Biorąc pod uwagę, że w Saint-Tropez była ogromna grupa ochroniarzy, a „Jonikal" miał lądowisko helikopterów, ludzie mogli przybyć w ciągu godziny. Odpowiedź brzmiała jednak: „Nie". Była to ostatnia prośba o pomoc. Nawet tryskająca energią księżna zaczynała zdradzać pierwsze objawy zmęczenia urządzanym przez prasę polowaniem. Następnego dnia para poszła na spacer plażą w znacznie mniej popularnym miejscu, w Porto Yenere. Kiedy szli plażą, a Trevor i Kez czekali od strony lądu, przy wydmach, ujrzeli samotnego fotografa. Wyglądał na kogoś miejscowego; zakrywał obiektyw dłonią. Zażądał: „Pozwólcie mi zrobić zdjęcie", ale Trevor i Kez próbowali go zniechęcić. „I tak je zrobię albo będę wam dokuczał!" — odkrzyknął. Dyplomacja nie miała sensu. Kiedy Dodi i Diana wracali do szalupy, „jej mina świadczyła o tym, że skarży się Dodiemu: »Nawet nie możemy przejść się po plaży«". Potem, na pokładzie, Diana była „wkurzona" i widziano, jak płacze w salonie. Wśród załogi natychmiast się rozeszło, że jest we łzach. Jedynym bezpiecznym miejscem był „Jonikal", nawet jednak to „bez- pieczne otoczenie" zaczynało być niszczone od wewnątrz przez Dodiego. „Może zechcecie wiedzieć, że Dodi właśnie poszedł pływać po drugiej stronie" — powiadomiła Trevora i Keza Debbie, podrywając ich gwałtownie na nogi. „Jezu! — pomyślał Kez. — Dlaczego nic nam nie powiedziałaś, idiotko?!". Tego typu słowa z pewnością nie pozwoliłyby Kezowi zdobyć Debbie, która kilka miesięcy później została jego dziewczyną. Trevor był maksymalnie zezłoszczony. Wiedział, że załoga nigdy przedtem nie miała na pokładzie tak prominentnych gości, „ale przekazałem im, że mają nas o wszystkim informować. Powiedziałem: »Jeśli ktoś z was zobaczy, że idą pływać, ma przyjść i przekazać to mnie albo Kezowi«". Wskoczył do szalupy i wpłynął między Dodiego i łódki paparazzi. „To nie miało nic wspólnego ze wskakiwaniem w tor lotu pocisku. Mógł się utopić, zostać potrącony przez kogoś przemykającego na skuterze wodnym albo coś w tym stylu". Dodi chciał mieć oczywiście wolność decyzji, kiedy wchodzi do wody, ale w końcu też zdecydował, że chce podróżować z księżną Walii. Chyba nie docierało do niego, że już nie jest osobą prywatną. Epizod z pływaniem, w połączeniu z utrzymywaniem przez Dodiego w tajemnicy swoich planów, był dla Trevora kroplą, która przepełniła dzban. Po raz pierwszy i ostatni w trakcie rejsu zadzwonił prosto do 71 Londynu, do szefa ochrony osobistej Fayeda, Paula Handleya-Greavesa, by poskarżyć się na zachowanie Dodiego. Miał nadzieję, że dotrze to do Szefa — w takim przypadku sprawa na pewno wróciłaby do Dodiego. Debbie także dostrzegała cechy Dodiego, które powodowały rozpacz ochroniarzy. „Uwielbiał mieć władzę i naprawdę sprawiało mu przyjemność rzucać rozkazami na prawo i lewo". Był w tym jak echo ojca. Debbie zauważyła też, że Dodi sprawia wrażenie człowieka, który lubi bez przerwy mieć wokół siebie ludzi, co potwierdzało zdanie Myriah, że jest mało pewny siebie. Powiedziała kiedyś Debbie, że dawniej zapraszał ją na przy- jęcia wyłącznie dla towarzystwa. „Uważam, że potrzebował, by personel nieustannie zwracał na niego uwagę, i był bardzo ekstrawagancki". Pewnego razu Dodi wrócił z zakupów na brzegu z — wedle opinii Debbie — pię- cioma kaszmirowymi swetrami (które do chwili jego śmierci nie zostały wyjęte z folii), trzema parami butów i dwoma skórzanymi torbami. Dwa razy była świadkiem, jak traci zimną krew z Reno, „ale nigdy nie zachował się wybuchowo w stosunku do mnie. Był bardzo miłą osobą, umiał doceniać wszystko, co robiliśmy. Był grzeczny i uprzejmy wobec załogi, na pokładzie wyraźnie się rozluźniał". Debbie już tak długo wykonywała swą pracę, że czasami traciła poczucie, jak ekskluzywne życie prowadzą jej pracodawcy. Księżna na przykład sama rozpakowywała swą torbę, ale zadaniem Debbie i Renę było sprawie- nie, by zarówno Dodi jak i Diana nie musieli ruszać palcem, ręką ani nogą, by dostać to, na co mają ochotę — ręcznik, drinka, gazetę — i móc całą energię skoncentrować na przyjemnościach, rozmowie, opalaniu się, prze- nośnych komputerach, telefonach komórkowych czy czytaniu przysyłanych codziennie faksem wycinków prasowych. Gdyby zmarszczyli czoło z po- wodu jakiejkolwiek niedoskonałości, znaczyłoby to, że Debbie zawiodła. Dodi jakiś czas wcześniej zasugerował, że chętnie widziałby ją z Renę i Myriah w swoim osobistym zespole, ale do końca umowy, która podpisała do października, koncentrowała się na mikrokosmosie „Jonikala" i z wyjąt- kowej, bliskiej pozycji obserwowała rozwój romansu — romansu roz- grywającego się na żądanie Diany do muzyki z filmu Angielski pacjent. „Nie byli czuli w sposób otwarty, kiedyś jednak kręciłam się po jachcie i zdarzyło się, że weszłam do salonu, by zapalić światło i... całowali się. Zaczęli chichotać, po tym incydencie przestali się jednak mną przejmować i — prawdę mówiąc — starałam się ich nie zauważać. W trakcie tego typu podróży ludzie nie rozmawiają o interesach. Księżyc, szampan i kawior? Daj spokój...". 72 Oburzona późniejszymi doniesieniami, że ujawniła, jak spali, Debbie mówi na ten temat jedynie, że: „spali w głównym apartamencie, złożonym z marmurowej en suitę, dwóch podwójnych kabin, garderoby, szaf i kabiny przechodzącej przez całą szerokość kadłuba. Wejście do niej jest zamknięte holem i podwójnymi drzwiami. Korzystali ze wszystkich trzech kabin — trzymali w nich bagaże, brali w nich prysznic, spali tam i ubierali się". Koniec historii. Załoga — szczególnie bezpośrednia obsługa romansującej pary — naj- wyraźniej nie zdawała sobie sprawy z frustracji ochroniarzy. Kez widział, „że bawi ich możliwość obserwowania pary". Obserwując romans z za- mkniętych kabin, z daleka od świata zewnętrznego, z którym musieli się użerać Kez i Trevor, odczuwali jedynie drobne niedogodności — zmianę doboru win, brak kwiatów. Dla Renę dni rejsu były „festiwalem słońca, morskiej wody, światła świec i blasku gwiazd — jednego nie dało się odróżnić od drugiego". Ciekawym aspektem tej sytuacji była plotka, która krążyła na temat Trevora i Keza. „Byliśmy zbyt zajęci, by zauważać takie bzdury — nawet gdybyśmy chcieli" — mówi Kez. „Załoga uważała nas za dwóch naprawdę nadętych i spiętych gości" — zdaje sobie z tego sprawę Trevor. Kez dodaje: „Nie mogli zrozumieć, jak można tak pracować. Kiedy zaczynał się lunch, Trevor zwykle zostawał na mostku z lornetką, ja zaś gnałem do kambuza, pakowałem sobie na talerz ile się dało, zjadałem w ekspresowym tempie i pędem wracałem schodami na górę. Wtedy Trevor zbiegał pod pokład i powtarzał moje przedstawienie". Dla ochroniarzy środek dnia trwał do chwili, aż para podjęła decyzję, by gdzieś iść — popływać, zejść na brzeg. Dla załogi obiad był najważniejszym wydarzeniem dnia i z oburzeniem obserwowali obu Brytyjczyków. „Potę- piali nas za nakładanie na ten sam talerz makaronu, mięsa, wszystkiego. Mówili: »Ci Anglicy to barbarzyńcy«. Jeśli wszystko przebiegało cicho i spokojnie, Dodi uważał, że nic nie robimy" — dowiedział się potem Kez od Myriah. Patrząc, jak załoga pije do obiadu wino, obu ckniło się za piwem, ale „w życiu byśmy tego nie zrobili. Wyobrażasz sobie rozmowę z pryncypałem, który łapie w którymś momencie zapach alkoholu? Z miejsca by człowieka wywalili". Musieli być stale czujni, ale nie byli tępakami, za jakich uważali ich członkowie załogi. „Nie mówimy, że były to dla nas wakacje, ale praca sprawiała nam przyjemność. Musisz ją lubić" — mówi Trevor. Wieczorami różnice priorytetów załogi i ochroniarzy zazwyczaj łagod- 73 niały. Kez, zamiłowany czytelnik literatury okultystycznej, relaksował się w kambuzie, żywo dyskutując z Myriah zagadnienia duchowe i para- psychiczne. Trevor uważał to jednak za „mącenie we łbie". „Moja matka umie współczuć i dba o ludzi, ale sprowadzać to do działania jakiegoś cholernego ducha!". Kiedy Myriah próbowała go wciągnąć w dyskusję, odpowiadał: „Wolę zająć się jedzeniem i piciem". Udało jej się stracić także Keza jako słuchacza — kiedy po tym, jak zadał proste pytanie w stylu: „Co sądzisz o kolacji?", odpowiedziała: „Ciekawe, co kolacja sądzi o tobie?". Kiedy wczesnym popołudniem 25 sierpnia opuścili Porto Venere i wzięli kurs na Elbę, popłynęły za nimi trzy łodzie. Dwie podążały za nimi od kilku dni, w każdej było pięciu albo sześciu dziennikarzy — wyglądali na Niemców i Włochów. Rozmawiali już w ich sprawie z kapitanatem portu, ale łodzie zignorowały ostrzeżenia. „Spróbujcie coś z nimi zrobić" — za- żądał Dodi, więc Luigi i Trevor wsiedli do szalupy, podpłynęli do jednej z łodzi i Luigi nawrzucał im jak cholera po włosku. Włosi bez wahania odparowali zarzuty: „Nie robimy nic złego, a jeśli chcecie, możemy sprawić, by było jeszcze gorzej — wystarczy zadzwonić po angielską prasę!". Kiedy wrócili na pokład, Dodi od razu spytał, jak przebiegła rozmowa. „Bez efektu — odparł Trevor. — Poprosiliśmy, by trzymali się w większej odległości, ale stwierdzili, że nie złamali granicy naszej osobistej przestrzeni. Uważają, że jedynie wykonują swoją pracę. Nie można zakazać komukol- wiek podróżować tym samym szlakiem wodnym". Keza bardzo podniecało, że popłyną na Elbę, gdzie internowano Napole- ona, kiedy jednak wczesnym popołudniem rzucili kotwicę, był rozczaro- wany. Wyspa wyglądała posępnie, wiał mistral. Także Dodi i Diana zostali tu przywiezieni wbrew woli. „Jonikal" został pozamykany, by nie zaszkodził mu wiatr, salon zewnętrzny opróżniono z poduszek i wszyscy spędzili wieczór oraz noc na pokładzie. Następnego dnia sytuacja się poprawiła — może jednak idylla miała się okazać możliwa. We wtorek, 26 sierpnia, kiedy stali na kotwicy u wybrzeży małej wyspy Molary, Dodi wpadł na pierwszy — zdaniem Trevora — podczas tej podróży, znakomity pomysł. Późnym popołudniem, kiedy wszystko było przygotowane do kolacji, a stoły zastawione, powiedział Reno: „Postanowiliśmy z księżną, że zrobimy dziś wieczór grilla — na plaży". Słysząc to, Renę i Christiano lekko się załamali, kucharz zaraz 74 zaczął jednak wyjmować z zamrażarki hamburgery z kurzego mięsa, żeberka i wędzoną kiełbasę. Debbie i Renę zabrali się do pakowania sreber, kryształów, kubełków do wina i składanych stolików. Nie miał to być piknik, w trakcie którego je się chleb z dżemem i ściera piasek z twarzy. Kez po południu sprawdził wybrane miejsce i przekazał swoje spo- strzeżenia Trevorowi, który poinformował Dodiego: „Nie radzę chodzić tam po ciemku". Było to najbardziej odludne miejsce, jakie znaleźli w trakcie rejsu — kilka opuszczonych chat i ścieżek, po których wędrowały kozy. Było jednak zaciszne i odosobnione, ajegojałowość skryje ciemność. Luigi popłynął na brzeg jako pierwszy, by wybrać miejsce na rozłożenie się i zrobić ognisko. Pierwsza szalupa dobiła do brzegu o wpół do dziesiątej albo o dziesiątej — z Renę w pełnym stroju lokaja i czarną muchą oraz Christiano w wysokiej kucharskiej czapce. „To jak skecz z Monty Pyto- na^' — pomyślał Kez. Ustawiono grill i sceneria zrobiła się bardziej jak z filmu Felliniego. Renę był w swoim żywiole — wyczarowywał magiczną atmosferę w miej- scu tak nienadającym się do mieszkania, że nawet owczarze je porzucili. Rozłożył koce, sprzątnął każdą gałązkę i kamyk, po czym zestawił trzy maleńkie stoliki i przykrył je adamaszkową serwetą, by stworzyć wrażenie pełnowymiarowego stołu, na koniec poustawiał na nim świece. Otworzył ulubione białe wino Dodiego z doliny Loary, wstawił je do kubełka z lodem, a kiedy Christiano rozpalił węgiel na wielkim metalowym grillu, podał ulubiony kawior księżnej. Trevor sprawdził okolicę. Była surowa i kruczoczarna. Miał pewność, że nikt nie będzie się kręcił w okolicy, nikomu nie uda się podkraść. Było bezpiecznie. Kiedy para zjadła, szalupą przypłynął Luigi i zabrał personel oraz sprzęt na jacht, a Dodi i Diana zostali dokończyć wino. Towarzyszył im jedynie Trevor — siedział dyskretnie w cieniu, na skalistym występie, nie więcej jak siedem metrów od pary, za znalezienie której tysiąc paparazzi byłoby gotowych zabić. „Pozostały jedynie ognisko, butelka wina, kieliszki, Dodi i Diana" — mówi Trevor nietypowym dla siebie tonem, zbliżonym do sentymentalnego. Siedzenie z radiotelefonem i pagerem w ręku, „z księżną Walii i jachtem w oddali... istnieją gorsze roboty. Mogłoby się człowiekowi przydarzyć tak, że musiałby gdzieś kopać rowy" — myślał. Zdarzało się w tej robocie, że „człowiek wykrwawiał się od ukąszeń komarów", ale czasami bywała wspaniała. Przez sześć dni wytrzymali zachowanie Dodiego bez większych incydentów i w końcu zrobił coś, co Trevor określał mianem „zapewnienia 75 dziewczynie dobrej zabawy". „Nie umiałbym ocenić, czy byli szczęśliwi H czy nie, ale miły grill na plaży miał sens". Obserwując Dianę, Trevor ciągle U nie mógł się nadziwić: „Jak udało mu się załapać na taką dziewczynę?" — J piękną, pełną życia kobietę, którą Trevor bardzo cenił za tyle ludzkich cech. Był blisko nich od sześciu tygodni, a miał wrażenie, że nawet za milion lat nie umiałby wyobrazić sobie tej dwójki jako pary. Trevor i Kez, którzy kilka godzin później rozpoczęli nocną wachtę, obserwowali, krążąc po statku, ostatnie błyski dogasającego na plaży ogniska. Mieli dobry nastrój. Uznali, że para nie pojawi się na pokładzie przed dziesiątą rano, co dałoby im jedną, może nawet dwie dodatkowe godziny snu. Noce były najspokojniejszymi chwilami podróży — chodzili po pokładzie boso, by nie powodować hałasu. Nawet paparazzi spali. By nie zasnąć, Trevor i Kez trochę łowili ryby — choć niewiele złapali — i co piętnaście minut sprawdzali radar. Trap był wciągnięty. Jacht był niczym zamknięty na noc dom. Niestety spokój długo nie potrwał. Następnego dnia, 27 sierpnia, helikop- tery trzy razy nalatywały nisko na jacht, spędzając księżną z pokładu. Przedtem Dodi kazał: „Spiszcie ich numery, zawiadomcie policję!". Zrobili, jak kazał. Teraz, wściekły, zaczął wykrzykiwać: „Zestrzelcie ich!". Dodi wpadł na pomysł, by zakryć nazwę jachtu i zakamuflować „Jonikala", ale nic by to nie zmieniło. Jachtu nie dało się nie zauważyć. Na dodatek zamierzał zacząć prowadzić wojnę! Powiedział Trevorowi, by „zadzwonił do Londynu i dowiedział się, czy możemy dostać laser z noktowizorem, którym można niszczyć skierowane na nas obiektywy". „Może przeczytał coś o laserowych dalmierzach, które ma wojsko —jeśli błyśnie się z czegoś takiego komuś w oko, niszczy siatkówkę — uważa Kez. — Tak naprawdę, to czytał za dużo komiksów". Uspokoili Dodiego zwykłym: „Tak jest, porozumiemy się z Londynem i sprawdzimy, czy coś takiego mają". Jedyne czego chciał, to odpowiedzi — i nigdy więcej nie zapytał. Następnego dnia, na brzegu, po raz pierwszy rozpoznano Dodiego. Dotychczas był anonimowy, ale „teraz był sławny z jej powodu". Podczas gdy Trevor próbował powstrzymać fotografa, Dodi zniknął — rozpłynął się w powietrzu i Trevor musiał zacząć go szukać na pobliskich ulicach. Obserwując kolegę, Kez zauważył, że zmienia się układ między nimi dwoma. „Początkowo to ja byłem zawsze oburzony, Trevor miał na naszą dwójkę uspokajający wpływ". Z biegiem dnia Kez robił się coraz bardziej 76 zrezygnowany, podczas gdy frustracja Trevora narastała. „W ciągu kilku dni ta praca miała się dla mnie skończyć i miałem wyjechać, ale Trevor, co widziałem wyraźnie, patrzył w przyszłość i myślał sobie: »Cholera jasna, czeka mnie jeszcze kilka lat pracy z tym facetem«. Oczywiście można było się zwolnić, kto jednak to robił, nie czuł się dobrze. „Wraz ze zbliżaniem się rejsu do końca, zasady nieco się zmieniły. To ja — gorzki karzeł — uspokajałem delikatnego olbrzyma". Kez i Trevor byli zgodni co do tego, że jeśli Dodi i księżna zostaną razem, będzie „z ochroniarskiego punktu widzenia katastrofą, że on nie zacznie nam ufać i przekazywać więcej informacji". Przed wyjazdem z Londynu krążyły plotki, że jeśli pozostaną parą, dowódcą oddziału będzie Trevor. „W sektorze cywilnym nie było bardziej prominentnej podopiecznej od niej". Dodi powinien jednak dorosnąć. „Muszę to i owo z nim poustalać" — myślał Trevor. Nie mogło się to jednak odbyć w obecności księżnej. Trzeba było dobrze wybrać moment — może w Londynie. Trevor nie umiał ocenić, czy pozostaną ze sobą. Uwaga, jaką Diana zrobiła przy Debbie, sugeruje, że miała wątpliwości, na ile zna Dodiego. ..Pewnego razu, kiedy Dodi zachował się dramatycznie z powodu jakiegoś drobiazgu, chyba komarów, spytała mnie: »Debbie, jacy są arabscy męż- czyźni?^'. Debbie nie miała pojęcia. „Nie wiem, Madam" — odparła, myśląc, że Diana najwyraźniej wcale nie zna dobrze Dodiego i jest dość naiwna. Kiedy rzucili kotwicę w Cala di Volpe, eleganckim i prywatnym kurorcie na Sardynii, czuć było, że rejs się kończy. Zmienił się nastrój. Para sprawiała wrażenie nieco zniecierpliwionej. Co prawda nie wyznaczono terminu zakończenia wycieczki, ale ochroniarze czuli, że wakacje dobiegają końca. „Przez większość czasu cieszyli się sobą nawzajem" — mówi Kez. „Pływając po Morzu Śródziemnym, trudno źle się bawić" — dodaje Trevor, ale obaj ochroniarze obserwowali parę i legendarny rejs z bliska. „Niewielu ludzi jest po obudzeniu pięknych. Samo życie. Bogaci i sławni też są tylko ludźmi". Ochroniarze widzieli rosnące zmęczenie lepiej niż ktokolwiek inny. Przedostatni pełen dzień rejsu spędzili na zawijaniu do kolejnych maleńkich sardyńskich portów—jakby podejmowali ostatnią, słabą próbę odnalezienia wolności, która im umknęła. Ani na chwilę nie udawało im się jednak oderwać od paparazzi. Wrócili do Cala di Volpe i po raz ostatni rzucili kotwicę. W piątek, 29 sierpnia wśród załogi zaczęła krążyć plotka, że następnego dnia zejdą z pokładu. Że wybierają się do domu. „»Dom« oznaczał Wielką 77 Brytanię. Byliśmy rozradowani" — mówi Kez. Po kolacji para, ochroniarze i Reno zeszli na brzeg na spacer. Byli zbyt dużą grupą, by móc wejść do sklepu czy kawiarni, kiedy więc para znalazła wytchnienie od wpatrujących się w nią oczu w czarującym ogródku, pozostała trójka zatrzymała się w oddali. Późnym wieczorem pojawiła się kolejna plotka: jutro wyruszamy do Paryża. Dodi nic nie zdradzał. Nie dawało to możliwości ustalenia czegoś z centralą dowodzenia ani skoordynowania działań ze statkiem flagowym Fayeda w Paryżu — hotelem „Ritz" — którego pracownicy mogliby przygotować wszystko na lądzie. Trevor był oburzony dalszym zatrzymy- waniem przez Dodiego informacji dla siebie. Spakowali z Kezem sprzęt — by być w gotowości na wszystko, co przyniesie nadchodzący dzień. Przekazali do Londynu wiadomość o możliwości wyjazdu do Paryża, by uruchomiono plan awaryjny. „Wcześnie rano następnego dnia [choć Trevor przyznaje, że ze względu na problemy z pamięcią nie wyklucza, iż mogło to być późną nocą] dowiedzieliśmy się, że następnym celem jest Paryż. Poinformowano Londyn i G4 [odrzutowiec gulfstream] i dostaliśmy okienko na start. Londyn miał zorganizować transport po przylocie i poinformować Ritza". Obaj kumple uznali, że wycieczka do Paryża to miły sposób na zakoń- czenie rejsu. 5. Preludium tragedii l revor sprowadził księżną schodkami samolotu w upał, który sprawiał, że bryzy na „Jonikalu" i Lazurowe Wybrzeże wydawały się dawnym snem. W sierpniu paryżanie opuszczają miasto, przekazując je turystom. Zawsze jest to miesiąc, w którym niewiele się dzieje. Gulfstream przyleciał bez fanfar. Lotnisko nie otrzymało kodu sigma, oznaczającego odlot albo przylot VIP-a, nikt nie dostał żadnej specjalnej instrukcji. Księżna nie zapowiedziała swego pobytu we Francji ambasadzie brytyjskiej, nie zażądała także ochrony od władz francuskich — co zostało później ujawnione w trakcie francuskiego śledztwa. Paparazzi jednak czekali. Znów poinformowani — należało przypusz- czać, że przez kolegów na Sardynii albo ludzi Fayeda — zebrali się przed terminalem dla maszyn prywatnych, ich gigantyczne obiektywy rejestrowały każdy ruch wysiadającej grupy. Trevor sprowadził podopiecznych schod- kami, przekonany, że poradzi sobie jeszcze przez tę ostatnią noc. Widział kilku żandarmów i parę motocykli policyjnych — uznał, że to policjanci lotniskowi. Przyjechali także ochroniarze z „Ritza". „Księżna i Dodi byli szczęśliwi, że są w Paryżu, wcale nie byli zaniepokojeni" — zauważył. Czekał ich jednak całkiem nowy, przerażający wymiar pościgu: w Londynie paparazzi jeżdżą samochodami, w Paryżu także na motocyklach i skuterach. Wzdłuż peugeotów stał sznur gotowych do pogoni srebrnych hond i mit- subishi. Kiedy Diana się pojawiła, silniki zawyły. Napięcie, jakie narosło w ciągu lata między księżną a jej prześladowcami niczym gorąca ściana, było gotowe zakipieć. U dołu zjazdu stały zamówione przez „Ritza" dwa samochody — mer- 79 cedes i rangę rover z kierowcami. W fednym samochodzie siedział Philippe Doumeau, stały kierowca Dodiego w Paryżu, licencjonowany szofer Etoile Limousine, w drugim Henri Pauł, łysiejący czterdziestoparolatek w okula- rach — zastępca szefa ochrony „Ritza". Dodi podszedł prosto do niego, podali sobie ręce i chwilę pogawędzili. Trevor już kiedyś go spotkał, „nie przypadł mi jednak do gustu jako człowiek. Był może trochę zbyt roz- gadany... choć sądząc po sposobie, w jaki podszedł prosto do niego, Dodi najwyraźniej mu ufał". Trevor widział, że para chce jak najszybciej odjechać. Trevor, kierowca Philippe, Dodi i księżna wsiedli do mającego jechać z przodu mercedesa, Henri Pauł, który prowadził rangę rovera, wziął Keza, Debbie, Myriah, Renę i bagaże. Kiedy ruszyli, panująca wokół sceneria sprawiała, że to co się działo w Londynie, można było uznać za dziecinadę. Otaczały ich ry- czące motocykle, przemykające wokół obu samochodów, po części obsa- dzone przez dwóch ludzi, by fotograf mógł swobodnie nastawiać ostrość i poruszać potężnym teleobiektywem. Trevor widział z samochodu, jak eskorta policyjna zatrzymuje się na granicy lotniska. Byli pozostawieni sami sobie. Księżna wyraziła zaniepokojenie — nie z powodu natarczywości fotografów, ale w obawie, że któryś może spaść z motocykla i zginąć pod kołami. Trevor czuł, jak dobry nastrój odpływa. Dodi dał Philippe'owi polecenie, by wdepnął gaz i zgubił ich, co też się udało — fachowo przejechał slalomem przez chmarę motocykli i zostawił je z tyłu. Pozbywszy się na chwilę pogoni, pojechali z dużą szybkością do Villa Windsor, byłej siedziby księcia i księżnej Windsoru, wynajmowanej teraz przez Mohameda Al-Fayeda. Podczas pobytu w Paryżu ochroniarze spędzali tam noce w specjalnych kwaterach. Dodi kazał Trevorowi zadzwonić do Keza i przekazać, by po wypakowaniu bagaży i ludzi w jego apartamencie przyjechał do willi. Kez i Henri Pauł zostali przywitani przez Bena Murrella, jednego z przydzielonych do willi angielskich ochroniarzy Fayeda. Rozmawiając z Paulem, Murrell zauważył, że pachnie on, jakby jadł znakomity lunch. To, że nie poczuł zapachów wina i czosnku, wynikało zdaniem niepalącego Keza stąd, że przytłumiał je nachalny zapach cygar Paula. Trevor przypo- mina sobie, że zostali w Villa Windsor pół godziny, może czterdzieści minut. Zapis kamer obserwacyjnych precyzuje czas na trzydzieści osiem minut. Trudno uważać to za „długi i spokojny spacer po przyszłym domu", jak określi potem ten pobyt rzecznik prasowy Fayeda. Zanim wyszli, Trevorowi udało się zapytać księżną: „Jaki i'est program 80 na wieczór, MadamT'. „Może pójdziemy na kolację do restauracji" — odparła. Trudno było na podstawie tego strzępka informacji dokonać „rekonesansu". Nieustępliwość dziennikarzy, która stała się tak wyraźna kilka dni wcześniej na „Jonikalu", zmieniła się w ciągu kilku najbliższych godzin w maniakalne prześladowanie. Z Villa Windsor para pojechała do „Ritza". Po gładkim przeprowadzeniu obojga z samochodu do Apartamentu Królew- skiego Diana — na bezpiecznym terenie hotelu, gdzie ochroniarzy wspierał miejscowy personel zabezpieczający — poszła do fryzjera. Dodi z Trevorem pojechał w tym czasie mercedesem do znajdującego się kilkadziesiąt metrów od „Ritza" sklepu jubilerskiego Repossiego — jednego z wielu sławnych sklepów jubilerskich, otaczających Place Vendóme niczym naszyjnik. To, że Dodi postanowił jechać samochodem, świadczy, jak bardzo czuł się zagrożony. Kez i kierownik zmiany w hotelu, Cłaude Roulet, poszli za nim na piechotę i kiedy Dodi wszedł do sklepu, czekali przed wejściem — razem z Trevorem — przez pięć, może dziesięć minut. Dodi nie powiedział Trevorowi, co zamierza robić w sklepie, najwyraźniej jednak chodziło o dostarczenie do „Ritza" „pierścionka" — tego, który miał jakoby wybrać z Dianą i zamówić w Monte Carło, podczas właśnie skończonej wycieczki „Jonikalem". Choć Trevor mętnie przypomina sobie, że Dodi wyszedł ze sklepu, niosąc małą, elegancką torebkę na sznurkach, nieustannie twier- dzono, że pierścionek został odebrany i dostarczony do „Ritza" przez Rouleta i przekazany Dodi emu później. Kiedy Kez szedł z powrotem, udając, że ogląda kolumnę, którą kazał zrobić Napoleon z 1200 armat, zdobytych w bitwie pod Austerlitz, w rze- czywistości przyglądał się paparazzi. Było szereg skuterów, sporo motocy- kli, zbierali się turyści. Trevor dostał telefon, że para zamierza iść na znajdującą się tuż obok Champs-Ełysees Rue Arsene-Houssaye, by przebrać się na kolację. Po- stanowiwszy dać im nieco prywatności dla przeciwdziałania narastającemu naciskowi, Trevor puścił ich przodem, w mercedesie, z Philippe'em za kierownicą, sam zaś pojechał z Kezem rangę roverem. „Widzieliśmy, że sytuacja ich zżera, i pomyśleliśmy, że trzeba dać im chwilę dla siebie, jednak w granicach naszego podstawowego celu, czyli dbania o to, by cieszyli się sobą i byli bezpieczni" — mówi Trevor. Jechali za nimi dziennikarze, ale sprawdziła się technika przemawiania im do rozsądku. „Poprosiliśmy, by nie robili zdjęć podczas jazdy, zwłaszcza na skrzyżowa- niach i światłach. Zrobili to, o co prosiliśmy". 81 Czar prysł, kiedy dojechali na miejsce i czekający pod apartamentem Dodiego paparazzi otoczyli wejście. Zrobili się agresywni i doszło do . niemiłego incydentu, kiedy Gerard, ochroniarz wyznaczony do zajmowania | się mieszkaniem, zablokował któregoś fotografa i pchnął go. Delikatnemu | rozejmowi między ochroniarzami a paparazzi groził rozpad. Księżna była wstrząśnięta, Dodi wściekły. Natychmiast po zaprowadzeniu pary na górę Kez i Trevor zeszli na dół, by uspokoić fotografów (powodem, dlaczego Kez był w Paryżu — jedynym, jaki mu podano — było to, że zna nieco francuski). „Wiemy, że tylko robicie swoją robotę — powiedział. — Foto- grafujcie ich, kiedy przychodzą i odchodzą, nie dokuczając im, i po- wstrzymujcie się od fotografowania, kiedy przejeżdżają z miejsca na miejsce". Trevor podał rękę kilku fotografom w nadziei, że rozładuje napięcie i kupi parze nieco spokoju w drodze na kolację — niezależnie od tego, gdzie się wybierali. Renę przygotował ubranie dla Dodiego: sportową brązową zamszową kurtkę, dżinsy, szarą koszulę w drobną kratkę i kowbojki. Twierdził, iż właśnie wtedy Dodi zdradził mu swój plan, że zamierza się wieczorem oświadczyć księżnej, i pokazał lokajowi, któremu odebrało oddech, „pierścionek, niesamowity, wysadzany brylantami pierścionek — wielki szmaragd, otoczony grupkami brylancików, osadzony w żółtym i białym złocie", a sam pierścionek tkwił w „maleńkim, szarym aksamitnym pudełeczku z napisem... Repossi". „Zadbaj, by szampan był przygotowa- ny" — miał powiedzieć Dodi, starannie zamykając puzderko i chowając je do kieszeni. Biorąc pod uwagę oddanie Renę Fayedom i Dodiemu oraz jego zobowiązania względem nich, można podejrzewać, że wspo- mnienie to jest nieco podbarwione — przynajmniej — bujną wyobraź- nią i myśleniem życzeniowym. Kiedy przed ich wyjściem na kolację Renę podawał schłodzone wino i kawior, Diana przebrała się w spor- towe ubranie, dozwolone w Paryżu pod koniec sierpnia: obcisłe białe dżinsy, czarne, wiązane z tyłu buty od Versace na wysokim obcasie, bluzkę bez rękawów i pięknie uszytą czarną marynarkę. Założyła złote kolczyki, które uwielbiała, i bransoletkę z perłami, którą dostała od Dodiego. Kiedy para się przebierała, Trevor raz za razem pytał Renę: „Dokąd oni jadą?", rozpaczliwie próbując się dowiedzieć, jakie mieli plany. „Byłem bezradny. Dodi nic nie ujawniał. Nie mogłem iść do jego pokoju, zapukać 82 i spytać: »Hej, dokąd się wybieracie?«. Nie mogłem nic więcej zrobić. Nie da się podejść do lokaja, capnąć go za kołnierz i wrzasnąć: »Cholera jasna, muszę wiedzieć!«. To było takie frustrujące...". Reno wchodził i wychodził z apartamentu. Jeśli cokolwiek wiedział, nie podzielił się informacjami z ochroniarzami. Rezerwację na 21.45 w eleganckiej restauracji „Chez Benoit", mieszczącej się niedaleko Centrum Pompidou, zrobił Ciaude Roulet z „Ritza". Miał tam czekać na parę. Czterdzieści minut później zeszli na dół i na widok liczby paparazzi zdrętwieli, Trevor miał jednak nadzieję, że umowa, jaką zawarł, zostanie dotrzymana, i wsadził parę z Philippe'em do mercedesa, a sam pojechał z Kezem z tyłu rangę roverem. Kiedy pojazdy ruszyły, Kez zadzwonił do Londynu: „Ruszyliśmy". „Dokąd?". „Nie mamy pojęcia!". Fotografowie pędzili obok, ale uszanowali umowę, dając parze kilka minut wytchnienia. Trevor miał nadzieję, że uda się utrzymać spokój. W mercedesie podjęto decyzję, by zrezygnować z kolacji w „Chez Benoit", ponieważ byłaby zbyt publiczna, i Trevor dostał telefon, że jadą do „Ritza". Jezu! Bez przygotowania! Kiedy ostatnim razem wyjeżdżali z „Ritza", paparazzi i turyści wyglądali jak uliczny jarmark: wszędzie było pełno aparatów, kilkaset osób tłoczyło się przy wejściu, jakby czekano na paradę. Wraz ze wzrostem podniecenia na temat tego, gdzie para spędzi noc, mogło się robić tylko goręcej. O 21.50 dwa samochody podjechały do „Ritza". Tłum czekał. Trevor podbiegł do drzwi samochodu, otworzył je i przygotował się na robienie parze drogi, by mogła przejść przez drzwi obrotowe i wpaść do środka. W środku hotel uważano za „bezpieczne otoczenie". Dodi siedział bez ruchu. Oboje nawet nie drgnęli. Wnętrze samochodu przypominało stopkłatkę filmu. Nic się nie działo. Zdaniem Trevora „granica została osiągnięta". Co Dodi, do cholery, wyprawiał? Kiedy paparazzi zbliżyli się do samochodu, Trevor delikatnie zamknął drzwi. Bezruch trwał jedynie kilka sekund, ale to wystarczyło, by skuteczne wyprowadzenie podopiecznych zmieniło się w katastrofę. Kiedy Dodi się poruszył i coś zaczęło się dziać, samochód był już obstawiony aparatami. Para została pochłonięta przez gigantyczną meduzę. Dodi podniósł rękę, by zasłonić twarz, księżna, która wyglądała na cierpiącą, skoczyła ku drzwiom. Kiedy Trevor odpychał fotografów, widać było, że efekt wahania Dodiego niezwykle zaniepokoił parę. W zamieszaniu jeden z paparazzi wślizgnął się do środka przez obrotowe drzwi. Trevor błyskawicznie się go pozbył, ale Dodi odwrócił się do Keza i rzucił wściekle: „Jak do jasnej cholery, ta 83 katastrofa mogła się wydarzyć? Dlaczego nie kazaliście recepcji się przygotować?". „Nie powiedział nam pan, dokąd jedziemy. Gdyby pan to zrobił, moglibyśmy zadzwonić i wszystko poszłoby jak należy!" — odpalił natychmiast Kez, na granicy wybuchu, i Dodi nieco spuścił z tonu. Kez wyraźnie starał się nie wciągać w spór Trevora. Zaprowadzili parę do restauracji na końcu długiego holu i posadzili ją w środku. „Porozmawiam jeszcze dziś poważnie z Dodim" — mruknął Trevor do Keza, kiedy wracali do wejścia. Trevor zepchnął dziennikarzy na drugą stronę prowadzącej do „Ritza" alejki dla dostawców i nakłonił policję, by ustawiła kordon na tyle daleko od wejścia, by nie mogło dojść do bezpośredniego kontaktu fizycznego. Wreszcie mieli okazję zjeść w barze kanapkę. Nie jedli od śniadania na „Jonikalu", który wydawał się odległy o lata i miliony kilometrów. Ledwie zdążyli zamówić coś do picia, kiedy zobaczyli Dianę i Dodie- go — idących przez hol. Z jakiegoś powodu opuścili restaurację. Kez zauważył, że księżna płacze. Podejrzewał, że musi to być wynikiem nadmiaru obciążenia — najpierw prześladowano ich na mieście, teraz pewnie wszyscy w restauracji zaczęli się na nich gapić. O 22.01 Kez i Trevor zaprowadzili parę wspaniałymi schodami na górę, do Apartamentu Królewskiego. „Zjemy tutaj, wy też idźcie coś zjeść" — powiedział Dodi, zamykając drzwi. Po powrocie do baru usiedli przy stoliku niedaleko wejścia, skąd mieli widok na schody. Wreszcie mogli zjeść po kanapce. „Jedzenie jest tu wspaniałe" — myślał Trevor. Następnym zadaniem miało być dowiezienie pary po kolacji do apartamentu Dodiego — jeżeli Dodi postanowi tam jechać. Zjedli, potem czekali pod drzwiami apartamentu. Henri Pauł wszedł drzwiami obrotowymi „Ritza" kilka sekund przed 22.08 — w garniturze i krawacie, z jowialnym uśmiechem na ustach i nieodzownym cygarem w lewej dłoni. Choć nie był na służbie, często dzwonił z prośbą o informacje na temat pary i tuż przed dziesiątą zatele- fonował do niego kierownik nocnej zmiany ochrony „Ritza", Francois Tendii, przekazując informację, że para będzie jadła w swoim pokoju. Pauł wrócił do hotelu z własnej inicjatywy. Poszedł do baru i dołączył do Trevora i Keza, którzy — informując go o sytuacji — byli przekonani, że Pauł jest na służbie. Kez chwilę z nim pogawędził, Trevor kończył jeść w milczeniu, myśląc: „Trochę nadęty facet, nie?". Kez miał „dziwne wrażenie, że Trevor nie lubi Henriego Paula. Spotkałem go wtedy po raz pierwszy, nawet nie wiedziałem, że jest 84 drugim po Bogu, jeśli chodzi o ochronę Ritza. Zdawało mi się, że to zwykły szofer". Kez był zdegustowany zapachem cygar Paula. Kiedy Pauł zamówił żółty napój — Kezowi zdawało się, że to sok — Pauł zażartował, że to »ananas«, i obaj się roześmiali z dobitnie wymawianej końcówki *. „To był dość koszarowy dowcip. Wiem, że żałosny, ale obaj chichotaliś- my" — mówi Kez. Śmiech zrobił się nerwowy. „Robiło się gęsto, ponieważ Trevor z nim nie rozmawiał, i nagle Henri Pauł zaczął mówić, że nie powinniśmy tu jeść, bo nie spodobałoby się to panu Kleinowi, szefowi hotelu". Co za tupet! Nie było nigdzie kafejki, poza tym nie mogli wyjść z hotelu! „Nie byłbym taki pewien, ponieważ pracujemy z panem Fayedem. Nikt inny" — odpalił natychmiast Kez. Trevor siedział i albo wpatrywał się w jedzenie, albo wyglądał przez okno. „Muszę przyznać, że szybko straciłem zainteresowa- nie" — mówi. Kiedy jednak usłyszał, jak Henri Pauł twardo obstaje przy tym, że jego szefem jest pan Kłein, jednoznacznie zamknął sprawę: „Kłein pracuje dla Szefa i ty też!". „Wzięliśmy nasze kanapki i wyszliśmy" — mówi Kez. Spędzili z Henrym Paulem niewiele czasu w barze — „tylko pięć minut". Kiedy jedli, krążył „w tę i we w tę po hotelu. Nie wiem, o co mu chodziło, ale nie był to mój problem" — przypomina sobie Trevor. Pauł nie wyglądał jednak na podenerwowanego. „Uznałem, że próbuje załatwić różne sprawy w hotelu". Ani Kez, ani Trevor nie znali Henriego Paula, nie było jednak w jego zachowaniu nic, co kazałoby podnieść czerwoną flagę. Kiedy Henri Pauł wyszedł z baru, barman podał mu drugi pastis z Ricarda, popularny we Francji aperitif z wysokoprocentowego alkoholu, aromatyzo- wanego lukrecją. Dwa drinki, które wypił w „Ritzu", miały się wkrótce okazać jedynie dodatkiem do szeregu innych, które wypił między powrotem do domu po odebraniu po południu Diany i Dodiego z lotniska a powrotem do hotelu. Kiedy skończył pastis, stężenie alkoholu w jego krwiobiegu — co stwierdzono w trakcie sekcji — „znacznie przekraczało dopuszczoną przez prawo granicę". W jego krwi znaleziono poza tym mieszankę dwóch leków, dostępnych jedynie na receptę — środka przeciwdepresyjnego oraz leku mającego odstraszać od picia alkoholu, stwierdzono także tak niski poziom transferryny (białkowego nośnika żelaza), że wyciągnięto wniosek o „chronicznym nadużywaniu alkoholu w ciągu przynajmniej ostatniego tygodnia". Gra słów. Ass to po angielsku „dupa". 85 Kiedy później Trevor szukał w pamięci szczegółów krótkiej scenJkU1 w barze, był pewien, iż nawet przez głowę mu nie przeszło, że napój PaulU może zawierać alkohol. Pauł rozmawiał z nimi po angielsku i jego mowU się nie rozmywała. Jeśli nie był na służbie, miał pełne prawo wypić drinkąH choć pracownikom „Ritza" nie wolno było pić w barach hotelowych;^ „Henri Pauł jednoznacznie sprawiał wrażenie bycia na służbie" —pamięta Trevor. Co innego miałby robić w hotelu, jeśli znajdowali się w nimi księżna i syn Szefa? Picie na służbie było dla Trevora tak wielkim tabu,! że możliwość ta nigdy nie wpadłaby mu do głowy — zwłaszcza w przy-1 padku starszego rangą i najwyraźniej zaufanego człowieka. „Nie mówię,| że ludzie mają całkiem nie pić, ale w przeddzień powrotu na służbę niel wziąłbym alkoholu do ust. Jeśli idziesz do pracy we wtorek, nie pijesz! w poniedziałek". O 23.07 obaj ochroniarze weszli na górę i usiedli przez Apartamentem Królewskim, czekając na jakąś informację. Oba samochody stały od fron- tu — na rozkazy czekali w nich Jean-Francois Musa, dyrektor Etoile Limousine, oraz Philippe Dourneau. Trevor i Kez nie mieli pojęcia, co ma się dziać dalej. Tak samo nie wiedzieli, że kiedy jedli, Dodi odbył rozmowę telefoniczną, która miała gruntownie zmienić ich życie. Zadzwonił on do dyrektora nocnej zmiany, Thierry'ego Kochera, który opowiedział mu o akcji z paparazzi przy wejściu, kiedy zaś się dowiedział, że jest Henri Pauł, poprosił o przekazanie mu, że chce, by do tylnego wejścia podje- chał trzeci samochód — dla niego i księżnej. Dwa samochody, których używano normalnie, miałyby pozostać przy frontowym wejściu, na Place Vendóme — dla odwrócenia uwagi. Kiedy Trevor i Kez czekali pod apartamentem, kilka razy pojawiał się Henri Pauł, wchodził po schodach i schodził na dół i wyglądał na bardzo zajętego rozmowami z obsługą hotelu. Fotografowie stwierdzili potem, że kręcąc się wokół wyjść, był pobudzony i niecodziennie towarzyski. Te kilka razy, kiedy Trevor go widział, wydał mu się dość teatralny. Nie było to nic nowego. O 23.40 Henri Pauł pojawił się przy drzwiach apartamentu (jak pamięta Kez, ciągle śmierdział cygarami) i przekazał: „Plany się zmieniły. Wyjeż- dżamy od tyłu hotelu, tylko jednym samochodem. Chce, bym prowadził. Pozostałe dwa samochody odjadą spod frontu, by odwrócić uwagę paparazzi. Dodi nie chce ochroniarza". Mieli wyjechać za pół godziny. 86 Był to okropny plan. Henri Pauł był ochroniarzem, nie kierowcą. potrzebowali dwusamochodowego konwoju. I ochroniarza! Trevor wrzasnął na Paula: „Mowy nie ma, by wyjechał bez ochrony — za milion lat nie pojedzie beze mnie... Jeśli tak zostanie to przeprowadzone, jadę z wami". Ochroniarze oświadczyli, że muszą zameldować o powstałej sytuacji do Londynu — dopiero drugi raz uznali, że centrala dowodzenia powinna się dowiedzieć o złym planie Dodiego. Henri Pauł stwierdził jednak: „Pan Mohamed wyraził zgodę". Kez jest pewny sformułowania — „Pan Moha- med" różniło się od używanego przez chłopaków „Szef. Usłyszał wyraźnie, jak zastępca szefa ochrony „Ritza" powiedział, że plan został zaakceptowany przez Al-Fayeda, wiedział jednak, że pracownicy często nadużywają jego nazwiska — nie było bowiem żadnej możliwości sprawdzenia prawdziwości takich słów bez spowodowania obrazy — albo i gorzej. Plan w każdym razie był beznadziejny. „Martwiło mnie nie to, że Henri Pauł ma kierować — mówi Trevor. — Już kierował tego dnia i zarzucanie mu czegokolwiek przypominałoby kwestionowanie kompetencji Paula Handleya-Greavesa do wożenia Szefa". Nie podobał mu się sam plan. Kilka minut później Dodi wystawił głowę z apartamentu i wszystko potwierdził. Mieli przygotować trzeci samochód i ustawić go za hotelem, dwa pozostałe miały służyć jako przynęta, kiedy para będzie uciekać od tyłu. Powiedział także, że Pauł ma kierować. Trevor był jednak stanowczy: „Nie pojedzie pan bez ochrony — jadę z wami". Argumentował, że fotografowie i gapie zostali zepchnięci na drugą stronę ulicy, nie znajdują się bardzo blisko i można bezpiecznie odjechać od frontu. Dodi nalegał jednak, żeby grupa odjechała od tyłu — tylko jednym samochodem. W dalszym ciągu scenicznym szeptem Trevor dodał: „Nic z tego nie będzie. Nie ma mowy, by pojechał pan gdziekolwiek całkiem bez ochrony". Temat był poza dyskusją. „W porządku, jeden z was może jechać w samochodzie, z przodu" — ustąpił Dodi. „Potrzebujemy także zapasowego samochodu. Zajadę jednym z aut, które stoją z przodu, na tył" — dodał Kez, naciskając. „Nie, nie, wtedy ludzie się domyśla. Kiedy będziemy wychodzić od tyłu, każcie tak podjechać samochodom do przedniego wejścia, by wszyscy myśleli, że zaraz będziemy wychodzić" — zakończył i zniknął w Apar- tamencie Królewskim. Mało brakowało, a Trevor poszedłby do Dodiego i zdecydowanie 87 stwierdził: „Nie można pozwolić, by to trwało dalej". Streszczając, zamie- rzał powiedzieć: „Nie możemy wykonywać swojej pracy bez większej ilości informacji od pana". Kez ostrzegł kolegę: „Dziś jest nasz ostatni dzień, porozmawiaj z nim, kiedy wrócimy do pracy". Choć Trevor był przeciwny podjętej decyzji, musiał wprowadzić ją w życie. Szybko. Para zamierzała za kilka minut wychodzić. Zszedł na dół, by znaleźć Henriego Paula. Znalezienie trzeciego samochodu należało do „Ritza", zadaniem Trevora było poinstruowanie kierowców. Trevor zadzwonił do Philippe'a i Musy, czekających przy znajdującej się po drugiej stronie Place Vendóme Etoile, i kazał podjechać do hotelu. Wprowadził ich w sytuację i poprosił o pomoc dla Henriego Paula. Szybko. Było sześć minut po północy. Znalazłszy się tylko z Dodim i Dianą, Kez podjął ostatnią próbę: „Dwa samochody to najlepsze...". Dodi w tym momencie wypowiedział magiczne słowa: „Mój ojciec wyraził zgodę". Mówił prawdę czy nie? Kez nie miał możliwości spraw- dzenia tego. Al-Fayed przyzna potem, że piętnaście minut przed wyjazdem Dodiego z „Ritza" rozmawiał z nim, oświadczył jednak, iż na sto procent nic nie wiedział o tym, że Henri Pauł został poproszony o kierowanie. Miał poprosić Dodiego o ostrożność i zostanie w razie potrzeby na noc w hotelu. Kez znalazł się w trudnym położeniu. Dzwonienie o północy do Al- -Fayeda, by sprawdzić, czy jego syn mówi prawdę, nie było metodą na utrzymanie się w pracy. „Nie można z szacunkiem zasugerować, że plan jest bez sensu. Jeśli szefowie cię nie słuchają, masz związane ręce". Poza tym chodziło o fotografów, niestanowiących zagrożenia dla księżnej. Kiedy Trevor wprowadził ich w sytuację, obaj kierowcy nie mieli pojęcia, dlaczego prowadzić ma Henri Paul. Przyjęli to jednak do wiadomo- ści, świadomi, że Trevor przekazuje rozkazy pochodzące z „Ritza". Niemal natychmiast po tym, jak Trevor przekazał kierowcom informacje o Henrim Paulu, pojawił się Roulet — pełniący obowiązki dyrektora pod nieobecność Franka Kleina — i kazał Musie wyznaczyć kolejny samochód do dyspozycji Dodiego. Według Philippe'a, kilka razy powtórzył, że ma go prowadzić Henri Paul, a para wyjedzie Rue Cambon (tu znajduje się tylne wyjście). Trevor nie wiedział, że Henri Paul nie ma uprawnień do prowadzenia limuzyny, którą zamówił Musa. Musa twierdzi, że zaoferował swe usługi jako kierowca, ale ponieważ wszystko działo się w trybie awaryjnym i w pośpiechu, nikt nie miał czasu pomyśleć. Między chwilą, w której Trevor poprosił kierowców, by podjechali, a uruchomieniem silnika trze- ciego samochodu minęło niecałe dziesięć minut. „Ritz" był praktycznie jedynym klientem Etoile, więc jak Musa mógłby odmówić wykonania polecenia Rouleta? Samochodem okazał się mercedes S280, kupiony z drugiej ręki przez Etoile w 1994 roku za 114 666 franków francuskich*. Na tablicach rejestracyjnych widniało oznaczenie: 688 LTV 75. Był to standardowy samochód — bez przyciemnianych szyb i opancerzenia. Opancerzony mercedes, którym zawsze jeździł Al-Fayed, także należał do Etoile, nie proszono jednak o niego — ani na wyjazd na lotnisko, ani do wożenia królewskiego gościa Dodiego. „Odkąd przy nim byłem, Dodi nigdy nie użył »ciężkiego« samochodu" — mówi Trevor. Dlaczego Dodi nalegał, by kierował Henri Paul? Tajemnica ta nigdy nie zostanie rozwiązana, Trevor uważa jednak, że powodem było, iż ufał Paulowi — tak jak Philippe'owi, który miał jechać przodem, samochodem mającym odwrócić uwagę. Po napięciach rejsu Dodi ufał coraz mniejszemu kręgowi ludzi. Tuż po północy hotelowy kierowca, Frederic Lucard, otrzymał wiado- mość, że ma wyprowadzić samochód z garażu podziemnego, objechać Place Vendóme i zatrzymać się pod dyskretnym tylnym wyjściem „Ritza" przy wąskiej Rue Cambon. Kez zauważył, że kiedy Dodi i Diana wychodzili z Apartamentu Królewskiego, księżna nie płakała, a oboje wyglądali na szczęśliwych. Oboje. Było oczywiste, że wypili po kieliszku albo dwóch wina. „Kiedy człowiek napije się wina, jego nastrój może iść w różnym kierunku. Może stać się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie albo zachowywać się wściekle i wrednie". Rozmawiając z parą, Kez powiedział: „To tylko dziesięć minut jazdy. Spotkamy się w apartamencie". Potem mimochodem dorzucił: „Prosto z powrotem? Nie do klubu nocnego?". „Nie, prosto z powrotem" — odparła ze śmiechem Diana. Kiedy Dodi i księżna się odwrócili, Kez ujął Trevora za ramię. „Posłuchaj, stary, może ja pojadę, bo jeśli coś nie wyjdzie, nie przypieprzy się do mnie. A nawet jeśli, mam to gdzieś, bp jadę jutro do domu". Trevor nie chciał jednak ustąpić. „Jestem człowiekiem Dodiego, więc ja jadę. Zobaczymy się za dziesięć minut". * Obecnie 114 tyś. franków to ok. 73 000 złotych. 89 Kiedy rozdzielili się pod drzwiami Apartamentu Królewskiego, Kez zażartował: „Wypchaj się". Plan Dodiego okazał się klapą, jeszcze zanim dotarli do wyjścia na Rue Cambon. Kiedy wychodzili we czwórkę z apartamentu, skręcili w prawo i schodzili w dół schodami, grupa paparazzi domyśliła się, że szykuje się podstęp, i czekała przy tylnym wyjściu. Dziewiętnaście minut po północy czteroosobowa grupa stanęła w wąskim korytarzu dla dostawców — Dodl i Diana naprzeciwko tablicy informacyjnej, na której umieszczano komuni- katy dla personelu, uśmiechający się Henri Pauł mówił do nich, żywo podkreślając obydwoma rękoma swoje słowa. Trevor stał z prawej strony pary i wyglądał na zewnątrz. Gdzie był mercedes? Po otrzymaniu dziesięć minut wcześniej polecenia, by go podstawić, młody kierowca „Ritza" był jeszcze w drodze, starał się jak najszybciej dotrzeć do miejsca, które mu wyznaczono. Dodi i księżna czekali, stojąc blisko siebie, Dodi obejmował Dianę lewym ramieniem wokół talii, Pauł gadał jak nakręcony. Trevor pamięta, że oboje wyglądali na rozluźnionych. Trevor wyjrzał na zewnątrz i zobaczył, że „kawałek od wejścia stał mały biały samochód — trzydrzwiowy hatchback, biały albo jasny, ze skośną klapą, z tyłu i chyba skuter albo motocykl, wydaje mi się... z dwoma albo trzema dziennikarzami". Poczuł ulgę, że nie ma ich więcej, zdawał sobie jednak sprawę z tego, iż to próżne zwycięstwo. Było jasne, że wkrótce dziennikarze chwycą za telefony i zawiadomią kolegów od frontu. Zgraja otoczy ich w ciągu kilku sekund. Kiedy podjechał mercedes, Henri Pauł pchnął metalowe, ażurowe drzwi i poszedł do auta, by zamienić się z kierowcą miejscami. Obserwatorzy i zdjęcia zrobione przez kamerę obserwacyjną potwierdzają zgodnie, że w jego zachowaniu nie było wahania. Jego zaufanie we własne zdolności znacznie przerastało faktyczne możliwości. Henri Pauł wsunął się za kierownicę, mając w krwiobiegu tyle alkoholu, że ponad dwukrotnie przekroczył próg, od którego nie wolno prowadzić samochodu. Trevor jest pewien, że gdyby dostrzegł jakąkolwiek nieprawidłowość, powstrzymałby go. Nawykł wykonywać rozkazy, ale wymogi bezpieczeń- stwa były święte. Istniały sposoby na dyskretne pozbycie się kierowcy. „Mógłbym podać prosty pretekst, na przykład: »Wydaje mi się, że robi mu się niedobrze«". Trevor mógł wezwać Francois i Philippe'a, którzy stali za rogiem, przed wejściem do hotelu, i wrócić do wersji z konwojem dwu- samochodowym albo zawołać Lucarda, chłopaka, który przyprowadził mercedesa z garażu. Mogłoby to opóźnić Dodiemu wyjazd i dać paparazzi 90 używanie, ale Trevor nigdy nie pozwoliłby prowadzić człowiekowi, o któ- rym by wiedział, że jest pod •wpływem alkoholu. Tak samo — wiedząc — nie pozwoliłby prowadzić kierowcy o niewystarczających uprawnieniach. Dlaczego — wiedząc, ile wypił — Pauł nie „zdyskwalifikował się" sam? Trevor uważa: „Jego błędem było to, że nie powiedział: »Nie mogę prowadzić. Za dużo wypiłem«". Chwila minęła, koło historii potoczyło się dalej. Trevor wyprowadził księżną na zewnątrz, mniej więcej trzy metry za nimi szedł Dodi. Kiedy obchodzili samochód od tyłu, by wsiąść prawymi tylnymi drzwiami, zaczęły błyskać flesze. Kiedy Trevor energicznie prowadził ją do tylnych drzwi, księżna — choć miała szpilki na delikatnym, wysokim obcasie — robiła wielkie kroki. Kez odebrał telefon od Trevora przez wewnętrzną linię hotelową, z aparatu mieszczącego się tuż obok frontowego wejścia do „Ritza": „Zaraz ruszamy". Wyszedł na zewnątrz i dał obu kierowcom znak, tak by ujrzeli go paparazzi i turyści. Pięć minut. Oznaczał on, że mają podjeżdżać, by skoncentrowała się na nich uwaga obecnych. W chwili kiedy samochody stanęłyby przed wejściem, Diana i Dodi mieli odjechać od tyłu. Trevor byłby pozostawiony sam sobie — z kierowcą, którego ledwo znał. Musiał jednak przyznać, że Henri Pauł kilka godzin wcześniej jak należy jechał z lotniska Le Bourget. Są dwie rzeczy, na które nie można się przygotować: wariat i wypadek. Plan przewidywał, że Kez zaczeka pięć minut i pojedzie za nimi. Ponieważ jednak zauważył, że ruszają paparazzi, co oznaczało, że plan nie wypalił, skrócił czekanie do półtorej minuty. Ruszając stojącym z przodu mercedesem, zadzwonił z telefonu samochodowego do Londynu — jego komórka ciągle jeszcze była rozładowana. Odebrał Martin Ouaife — dyżu- rujący tej nocy w centrali dowodzenia świetny fachowiec. „Ruszyli". Świetnie. Natychmiast potem zadzwonił do apartamentu przy Champs- -Ełysees. „Jadą do was od dwóch minut. Możecie się ich spodziewać za sześć". Znajdujący się na Rue Cambon paparazzi fotografowali, jak zamykają się drzwi mercedesa i auto rusza. Prawdopodobnie najsławniejsza seria ostatnich zdjęć pary została zrobiona z tyłu od prawej strony — aparat ukazuje jedynie blond włosy patrzącej do przodu księżnej, Dodi pochyla się nad jej plecami i z niepokojem wygląda przez okno. Prawdopodobnie ostatnie zdjęcie, zrobione przed wypadkiem, ukazuje 91 Trevora. Zostało zrobione przez fotografa z „Sygmy", Jacquesa Langevina, i widać na nim zbliżenie Trevora, który opuszcza osłonę przeciwsłoneczną i próbuje się przebić wzrokiem przez wypełniającą czarne tło tarczę jaskrawego światła. Widać wyraźnie potylicę księżnej — odwraca głowę, patrząc do tyłu. Używając obiektywu ze zmienną ogniskową, Langevin podjechał do mercedesa od przodu, z prawej strony, na odległość mniej więcej trzech metrów. Trevor sądzi, że „próbuję zasłonić dwójkę z tyłu, ustawiając przeszkodę między nimi a fotografami, żeby utrudnić im robienie zdjęć". Mercedes ruszył spod hotelu z dużą prędkością kilka sekund przed godziną 0.20. Ostatnim wspomnieniem Trevora z tej nocy jest odjazd spod hotelu. Znów ujrzał biały albo jasny samochód, który przeciął jezdnię i „zaczął za nami jechać... Nie pamiętam, czy jechały za nami motocykle, ale wiem, że ścigali nas dziennikarze". Pamięta, że powiedział do księżnej i Dodiego: „Jest za nami kilku dziennikarzy, ale niewielu". Jego pamięć być może już zawsze będzie zawodzić, ale wierzy w to, co przypomniał sobie najwcześniej w szpitalu — to, o czym powiedział sędziemu i co przetrwało. Wspomnienia te pojawiły się niezamącone kanonadą publikacji, które zamąciłyby w gło- wie nawet komuś bez zaników pamięci. Mówiąc w skrócie, to co Trevor pamięta, w spójny sposób przedstawia przebieg wypadków tuż sprzed odjazdu spod „Ritza": Henri Pauł sprawiał normalne wrażenie. Pierwotny plan zmienił Dodi. Wspomnienia Trevora urywają się w chwili odjazdu spod hotelu. „Ostatnie, co pamiętam, to jak ruszamy... Nie pamiętam nic więcej". CzęŚĆ II W oku cyklonu 6. Wypadek H, lenri Pauł jechał do apartamentu najszybszą w sierp- niową sobotnią noc trasą, mądrze omijając tłum, który wysypuje się po ostatnim seansie filmowym na Champs-Ełysees — zamierzał zjechać do Sekwany, pojechać kawałek wzdłuż brzegu, po czym skręcić w prawo, w Avenue George V i dostarczyć swój niezwykły ładunek do apartamentu znajdującego się w pobliżu Łuku Triumfalnego. Dobrej nocy przejecha- nie tej trasy zabiera sześć, może siedem minut. Głównymi przeszkodami są światła na skrzyżowaniach. Kiedy dotarli do pierwszej przecznicy, mieli już agresywną eskortę motocykli, których liczba z każdą chwilą rosła. Minęli następne skrzyżowanie — z Rue de Mont Thabor, gdzie nie musieli zatrzymywać się na światłach, zostali jednak zatrzymani na skrzyżowaniu z Rue de Rivoli, gdzie skręcili w prawo i przejechali kawałeczek do Place de la Concorde. Kiedy stali przed Rue St-Florentin, patrząc na samochody, wjeżdżające na szalony ruch okrężny wokół ozdobionego egipskim obeliskiem z Luksoru Place de la Concorde, a Henri Pauł szykował się do skrętu w lewo, na północną flankę placu, mercedes został zatrzymany przez pierwsze z licznych po tej stronie świateł ulicznych. Była to niepokojąca okazja dla paparazzi, by dołączyć. Świadek M. Bonin stał na następnych światłach, przy Avenue des Champs-Ełysees, gdzie zobaczył mercedesa. Wracał tej ciepłej nocy z restauracji do domu, z zamkniętymi oknami, i kiedy zauważył tłum pod „Ritzem", pomyślał: „Pewnie jakaś gwiazda". Jadąc wokół Place de la Concorde tą samą trasą co mercedes, czyli kierując się na brzeg rzeki, 95 znalazł się tuż przy „wielkim czarnym mercedesie po mojej lewej". Poi chwili zauważył „wielki czarny motocykl, zarejestrowany w [departement] 1 75, Paryż — z dwoma ludźmi. Osoba z tyłu... trzymała aparat fotograficzny 'i i dosłownie bez przerwy robiła zdjęcia, błyskając fleszem do wnętrza ||| samochodu — nie miał przyciemnionych szyb". Pomyślał, że to paparazzi. H Na żadnym ze skonfiskowanych fotografom filmów nie znaleziono jednak ujęć, zrobionych przy tej rzadkiej okazji. „Wtedy rozpoznałem Dodiego Fayeda". Bonin widział jego zdjęcie w gazecie. Dodi trzymał się lewą ręką za haczyk nad oknem i choć zasłaniał twarz prawą, dało się go rozpoznać. „Po jego prawej siedziała księżna Diana, która próbowała się schować w głębi samochodu. Za kierownicą siedział mężczyzna w wieku czterdziestu pięciu łat. Był w okularach... a obok niego młody blondyn, założyłem, że ochroniarz. Ochroniarz wyglądał na zirytowanego i bardzo często poruszał głową" — chcąc, jak Bonin przypuszczał, by samochód jak najszybciej ruszył. Świadek spostrzegł także, że Dodi i księżna nie mieli założonych pasów. Nie umie stwierdzić, czy mieli je zapięte mężczyźni z przodu. Kiedy światło zmieniło się na zielone, Bonin ruszył przed siebie, zauważając, że przed mercedesem stoi czarny samochód, który nie ruszył, blokując samochód księżnej. „Wtedy zobaczyłem w lusterku wstecznym, że mer- cedes... zjechał na prawo, i usłyszałem, jak jego silnik robi mnóstwo hałasu". Po przejechaniu kilku metrów, tuż przed skrętem w prawo na nabrzeże „zauważyłem, że mercedes na bardzo dużej prędkości mija mnie od prawej". Mercedes pomknął prostą, pozbawioną przeszkód drogą szybkiego ruchu wzdłuż Sekwany i Bonin stracił go z oczu. Właśnie tutaj Henri Pauł mógł przyspieszyć, by oderwać się od motocyklistów — i zrobił to. To tu, biorąc pod uwagę, jak wściekle reagował na paparazzi, Dodi mógł kazać Paulowi przyspieszyć i odjechać. Mercedes po chwili znalazł się w długim tunelu między dwoma mostami — Pont Alexandre III i Pont des Iiwalides, po czym wyjechał między dwoma szeregami drzew, którymi jest tu obsadzone nabrzeże. Do wypadku pozostało niecałe dziesięć sekund. Jest niemal pewne, że Henri Pauł planował zaraz po wyjeździe z pierwszego tunelu, przed zjazdem w lewo do tunelu pod Place de 1'Alma, zjechać z drogi szybkiego ruchu. Ostatni zjazd w prawo przed drugim tunelem pozwoliłby mu pojechać Avenue George V prosto do apartamentu Dodiego niedaleko Champs-Ełysees. Do mieszkania Dodiego były stąd trzy minuty jazdy. 96 Co stało się w tamtej chwili, zawsze będzie wywoływać kontrowersje. Najlepszym opisem wydarzeń, jakim dysponuje Trevor — najrzetelniejszym zastępstwem jego własnej pamięci — są wyniki cztemastomiesięcznych skrupulatnych badań technicznych, przeprowadzonych w trakcie śledztwa kryminalnego przez francuskich specjalistów, na podstawie których doko- nano rekonstrukcji przebiegu wypadku. Jeden z wysnutych wniosków — że Henri Pauł mógł zostać zmuszony do zjazdu w tunel pod Place de 1'Alma, ponieważ motocykliści zablokowali zjazd, którym chciał opuścić drogę szybkiego ruchu — w dalszym ciągu nie ma oparcia w „twardych" faktach. Został on jednak wyciągnięty na podstawie najdokładniejszej możliwej rekonstrukcji wydarzeń. Zbliżając się do tunelu, mercedes jechał z prędkością między 118 a 155 kilometrów na godzinę — w miejscu, gdzie obowiązuje ograniczenie do 30 kilometrów na godzinę. Ścigało go pięć motocykli z paparazzi — honda, yamaha i trzy BMW. Choć zdania świadków różnią się na temat tego, w jakich odległościach od mercedesa i w jakich pozycjach wzglę- dem niego jechały motocykle, to zarówno honda (maksymalna prędkość 155 kilometrów na godzinę) oraz BMW (maksymalna prędkość 196 kilo- metrów na godzinę) mogły na ostatnich półtora kilometra nadążać za mercedesem, a nawet go wyprzedzić. Co zrobił ochroniarz, kiedy Henri Pauł wcisnął pedał gazu? Wie na pewno jedynie tyle, że musiał czuć zwykłe rozgoryczenie, iż znów po- zbawiono go możliwości prawidłowego wykonywania swej pracy. „Gdyby Henri Pauł jechał tak krańcowo szybko, iż groziłoby to wypad- kiem, chybabym coś powiedział". Na pewno nie złapałby za kierownicę ani nie wcisnął hamulca — byłoby to niebezpieczne. „Powiedziałbym dyskretnie: »Zdejmij nogę z gazu« albo »Zwolnij, jedziemy za szybko«". Dodi mógł się z tym nie zgodzić. Gdyby Pauł usłyszał sprzeczne polecenia, czyjego by prędzej posłuchał? Każdy, kto przejeżdżał przez ten albo inny paryski tunel, wie, że niedostosowywanie się do ograniczenia prędkości to norma. W tym jednak przypadku zadziałały nieoczekiwane czynniki. Henri Pauł wchodził w lewy zakręt, równocześnie zjeżdżając w dół, do tunelu, i w tym momencie pojawił się przed nim blokujący prawy pas biały fiat uno. Kiedy Pauł go zauważył, fiat prawdopodobnie miał właśnie wjechać do tunelu. Samo- chód, mimo przeprowadzonego w całej Francji heroicznego poszukiwania, w ramach którego rozmawiano z 3000 właścicieli białych fiatów uno, nie został odnaleziony. Ślady farby, wgniecenia, okruchy szkła, ślady na 97 mercedesie oraz zniszczonym lusterku bocznym udowodniły jednak bez najmniejszej wątpliwości, że pędzący Henri Pauł miał drobną kolizję z fiatem uno. W tym momencie mogły zadziałać odruchy Trevora — być może wtedy złapał za pas i zaczął go zaciągać przez pierś. Jeśli tak było, wszystko odbyło się zbyt szybko i gwałtownie, by zdążył się zapiąć. Wypadek rozpoczął się od otarcia o fiata uno. Wypadek nie miał związku ze stanem technicznym mercedesa — pro- wadzone przez dwa lata wyczerpujące badania udowodniły, że wiozące parę auto było w idealnym stanie. Zaczęły się jednak nakładać na siebie inne czynniki. Po pierwsze, zdaniem policji, zjazd, w który chciał wjechać Henri Pauł, mógł być zablokowany przez jeden albo dwa ze ścigających motocykli, co nie pozostawiło mu wyboru i kazało zjechać do tunelu. Po drugie, przy prędkości, zbyt wysokiej do najmniejszych skrętów, samochód był trudny do opanowania. Po trzecie — doszło do kontaktu z fiatem uno. Niemal równocześnie nastąpiły trzy niebezpieczne wydarzenia i z każdym należało sobie poradzić w ułamkach sekund. Henri Pauł mógł być zmęczony. Było późno, miał mieć wolne, napięcie, wynikające z odpowiedzialności, było ogromne. Do tego był pod wpływem alkoholu. Ostatecznym, decydującym czynnikiem był alkohol, który spo- wodował, że mózg, nagle mający do czynienia z większą ilością sygnałów niebezpieczeństwa, nie był w stanie sobie poradzić. Zadziałały stałe prawa fizyki. W chwili gdy mercedes wszedł w lewy zakręt, siła odśrodkowa — być może wspierana zamiarem Paula, by zjechać w tym miejscu w prawo *, zaczęła go wyrzucać w niemożliwy do powstrzymania sposób. Zauważa znajdującego się na jego drodze fiata uno. Zjeżdża na lewo, by go wyprzedzić, ale ociera się o lewy ty my bok fiata. Choć kolizja jest niewielka, siła uderzenia wystarczy do zepchnięcia tyłu fiata w prawo, czyli spowodo- wania przesunięcia przodu w lewo i dalszego zmniejszenia ilości miejsca dla mercedesa. * Martyn Gregory, uważany za wiodącego angielskiego eksperta w zakresie wypadku Diany i Dodiego, w recenzji angielskiego wydania książki krytykuje ten fragment. Jego zdaniem w chwili wypadku Henri Pauł nie mógł myśleć o zjeździe w prawo, ponieważ „w tym miejscu" nie ma takiej możliwości. 98 Pauł pędzi teraz wąskim wąwozem — z lewej ma szereg betonowych kolumn, z prawej fiata — tak blisko, że przez ułamek sekundy auta znów się stykają: kiedy Pauł próbuje objechać fiata, prawe zewnętrzne lusterko mercedesa rozbija się o samochód z prawej. Mercedes sunie 19 metrów z uniesionym nad jezdnię jednym kołem i w chwili gdy wyprzedził fiata, a Pauł skręca w prawo, by podążyć ku swemu przeznaczeniu, okazuje się, że pas jest zablokowany przez jadący tuż przed fiatem uno kolejny samochód — citroena BX. Pauł skręcił kierownicę w lewo, jednak zbyt mocno, przez co mercedes zaczął sunąć z zablokowanymi kołami ku dzielącym tunel na dwie części kolumnom. Wysokie, kwadratowe, białe i nie znające wybaczenia kolumny przez trzydzieści lat zapraszały do wypadków. Tunel pod Place de 1'Ałma był sceną trzydziestu czterech wypadków, w których zginęło osiem osób, a dalszych osiem odniosło bardzo poważne rany. Walcząc w ostatnich sekundach życia o odzyskanie panowania nad pojazdem, Henri Pauł odruchowo sięgnął do drążka zmiany biegów, by zredukować bieg z czwar- tego na trzeci i w ten sposób zwolnić pęd pojazdu, jego błędy zaczynają się jednak potęgować. Być może zapomniał, że prowadzi samochód z auto- matyczną skrzynią biegów, a nie swego austina mini i ustawia drążek w pozycji „neutralnej" — przez co zamiast zwalniać, pozwala się swobodnie obracać kołom. Jest za późno na jakąkolwiek próbę naprawienia błędu. Sześćdziesiąt cztery metry przed miejscem uderzenia wciska wreszcie hamulec, jest już jednak za późno. Mercedes zamienił się w śmiercio- nośną kapsułę, poruszającą się, zdaniem ekspertów, z prędkością między 100 a 110 kilometrów na godzinę. Dwadzieścia trzy minuty po pomocy, jedynie trzy minuty od opuszczenia „Ritza", mercedes uderza czołowo w trzynastą kolumnę — prostokątny róg, który robi w osłonie chłodnicy głębokie „V" i sprawia, że blacha maski zostaje zgnieciona jak garść celofanu w dłoni giganta. Po uderzeniu obie przednie poduszki powietrzne zadziałały idealnie — w ciągu niecałych 20 milisekund. Wybuch ładunków sprawił, iż zostały nadmuchane, zamieniając się w dwa białe, wypełnione dwutlenkiem węgla balony, tworzące barierę między pędzącymi dalej do przodu ciałami Trevora i Henriego Paula a komorą silnika. Poduszka powietrzna od strony kierowcy natychmiast zatrzymała ciało Paula, nie była jednak w stanie zahamować ruchu kierownicy, silnika i chłodnicy, które — poruszając się ku kabinie pasażerskiej — uderzyły w Paula, zabijając go na miejscu. Kiedy poduszka powietrzna pękła, wydobył się z niej dwutlenek węgla, który został 99 wtłoczony do płuc Paula, co podniosło jego poziom we krwi do 20,7% — jest to ekwiwalent wypalenia dwóch paczek papierosów*. Poduszka powietrzna Trevora uratowała mu życie, choć prawa strona samochodu zmieniła się w plątaninę poskręcanego i poszarpanego meta- lu. Uderzenie przeszedł niemal nietknięty — nie był to jeszcze jednak koniec. Mercedes odbił się od kolumny, zgodnie z ruchem wskazówek zegara obrócił się z dużą prędkością i uderzył w prawą ścianę tunelu. Gwałtowne zahamowanie auta spowodowało, że Dodi i księżna zostali nagle rzuceni do przodu — tym samym torem i z tą samą prędkością, co przed pierwszym zderzeniem, w efekcie czego ich ciała uderzyły w przednie fotele. Tym razem jednak obracanie się samochodu zwięk- szyło bezwładność ich ciał, powodując, że zaczęły się z bardzo dużą prędkością obijać o wnętrze. Siła uderzenia w ścianę i ogromne przeciążenia, spowodowane gwałtow- nym zatrzymaniem rozpędzonych mas, sprawiły, że serce Diany przemieś- ciło się do prawej części klatki piersiowej i powstały u niej tak poważne obrażenia — przerwanie żyły płucnej oraz pęknięcie osierdzia — że „nie ma w historii medycyny przykładu, by ktoś o tak poważnych uszkodzeniach wewnętrznych przeżył" (co stwierdzili powołani przez sędziego rzeczo- znawcy). Wreszcie się zatrzymali. Mercedes stał przodem do wjazdu do tunelu. Głowa Henriego Paula opierała się o zagłówek, jego twarz układała się w ten sam uśmiech, jaki gościł tam przez większość dnia. Po czole i policzku spływało mu kilka strużek krwi. Nie było słychać oddechów, żadnych odgłosów, nic się nie ruszało. Połamane żebra Dodiego narobiły szkód w klatce piersiowej, poprzebijały płuca i naczynia krwionośne, powodując krwawienie wewnętrzne, które zostanie uznane za przyczynę śmierci — wraz z pęknięciem aorty oraz złamaniem kręgosłupa szyjnego. Jego koszula w drobną kratkę była poszarpana na piersi, ale twarz wyrażała spokój i łagodnie się uśmiechał. * Także i do tego zdania krytycznie odnosi się Martyn Gregory. W trakcie ekspertyz powypadkowych firma Mercedes stwierdziła jednoznacznie, że zatrucie Paula tlenkiem węgla nie wynikło z pęknięcia poduszki powietrznej. Gregory (który uważa opis wypadku za „byle jaki") dodaje jednak, że choć takie błędy podważają wiarygodność, niewiele osób będzie czytać niniejszą książkę dla poznania przebiegu wypadku. 100 Podobnie jak w przypadku Henriego Paula, jedynymi zewnętrznymi oznakami zadanego jego ciału gwałtu było kilka długich strużek krwi, spływających po czole. Księżna znalazła się na podłodze, oparta plecami o tył fotela Trevora, jej twarz zwracała się w kierunku, z którego przyjechali. Nogi miała poskrę- cane — jedna podkuliła się pod tułów, druga leżała na tylnej kanapie. Z rany ciętej na czole spływała krew, kapała także z nosa i ust, twarz była jednak niemal nienaruszona, Z opartą na klatce piersiowej brodą i zamkniętymi oczami księżna wyglądała pięknie i poważnie — jakby spała. Z zewnątrz nie było widać, jak istotnych wewnętrznych obrażeń doznała. W kieszeniach umieszczonych na tyle przednich foteli tkwiły „Newsweek" i „Time" — media były nawet tutaj obecne. Przyciskany ciałem Henriego Paula klakson wył, wydając z siebie ten sam mrożący krew w żyłach dźwięk, który Trevor słyszał, kiedy dziesięć lat wcześniej jego ojciec opadł po zawale na kierownicę. Przednia część wraka dymiła. Księżna wydawała z siebie jakieś dźwięki, próbowała poruszać ręką. Pasażer z prawego przedniego fotela też się poruszył i zajęczał. Kiedy jednak podeszli pierwsi świadkowie, natknęli się na upiornie spokojną, cichą i niemal bezkrwawą scenerię. Wyjątkiem był Trevor. Pierwsze uderzenie przeżył prawie bez ran, jednak ochrona, jaką dawała poduszka powietrzna, zniknęła niemal tak samo szybko, jak się pojawiła. Po pierwszym uderzeniu mercedes się obrócił — zawirował w prawo i uderzył w ścianę, natychmiast wytracając impet — ale ciało Trevora w dalszym ciągu leciało do przodu i uderzył twarzą oraz klatką piersiową w deskę rozdzielczą i przednią szybę. Siłę uderzenia najbardziej odczuła lewa strona jego twarzy. Gdy świadkowie ujrzeli półprzytomnego Trevora, przeraził ich widok krwawych ran szar- panych i naderwanych fragmentów ciała, luźno zwisających z przyciśniętej do deski rozdzielczej twarzy. „Dolną część twarzy miał oderwaną i zwisała luzem" — brzmiał jeden z obrazowych opisów, dających wyobrażenie o stanie TJevora. Inny, brzmiący: „Miał oderwane usta i język", spowodował szybkie rozchodzenie się plotki, że Trevor stracił w wypadku język. Na szczęście nie była to prawda. Paparazzi zatrzymali motocykle i pognali z aparatami w ręku do miejsca wypadku. Pierwszy był fotograf Romuald Rat*. Zeskoczył z motocykla prowadzonego przez Stephane'a Darmona, podbiegł do mercedesa i na- * Mimowolna gra stów. Rat to po angielsku „szczur". 101 tychmiast zrobił trzy zdjęcia. Przeszkolony w udzielaniu pierwszej pomocy Rat twierdzi, że chcąc pomóc księżnej, otworzył prawe tylne drzwi i powiedział jej po angielsku, by zachowała spokój, a pomoc zaraz przyjedzie. Twierdzi, że słyszał, jak ktoś krzyczy: „Wezwałem karetkę!". Nie zwlekając, razem z innymi fotografami zaczął agresywnie robić zdjęcia — powstało ich 118, a zostały zrobione z odległości od metra do dziesięciu metrów od głowy Diany. Fotograf Serge Amal zadzwonił pod 112, następnie do swego redaktora naczelnego, po czym zbiegł do tunelu, gdzie zdążył zrobić szesnaście zdjęć. Jego telefon — pierwszy zarejestrowany alarm — odebrano o godzinie 0.23 — kilka sekund po wypadku. Dentysta James Hutte usłyszał ze swego znajdującego się w pobliżu balkonu „odgłos gwałtownego hamowania i potrójnego potężnego uderze- nia", po czym pobiegł do tunelu, skąd dolatywał „stały dźwięk klaksonu". Zobaczył „nieco dymu" oraz błyski fleszy fotografów. Zbierali się ludzie. Pobiegł z powrotem do wjazdu do tunelu, wziął od mężczyzny w jaguarze telefon komórkowy i zadzwonił — jako człowiek z branży pamiętał nu- mer — pod 01 45 67 50 50, zawiadamiając centralę służby ratunkowej SAMU (Service d'Aide Medicale d'Urgence) o wypadku. Następnie zadzwonił pod nr 18 — do straży pożarnej, która chwilę wcześniej otrzymała zawiadomienie od innego świadka, Paula Carrila. Pierwszy kompetentny raport o stanie Trevora został dokonany przez Frederica Maillieza, lekarza pracującego w paryskim pogotowiu ratun- kowym, który wracał z przyjęcia. Kiedy zapalał niebieską lampę na dachu swego samochodu, szybko dokonał w myśli „selekcji" napotkanej w samo- chodzie czwórki, prowadzonej w przypadku niedostatecznej liczby ratow- ników, zmuszonych do podjęcia decyzji, komu pomóc najpierw. Kierowca był tak zablokowany, że ledwie go widział, „nie miałem jednak żadnych złudzeń... wiedziałem, że nie żyje". Tylny lewy pasażer także nie żył. Prawy przedni odniósł poważne obrażenia twarzy. Nawet jako doświad- czony lekarz pogotowia ratunkowego, Mailliez był zszokowany „makab- rycznym" widokiem: „Lewa strona jego twarzy zwisała luźno — to było okropne". Skierował uwagę na kobietę. „Wyglądało, że jest w najlepszym stanie". Wrócił biegiem do swojego samochodu przez morze paparazzi i gapiów, którzy znajdowali się w „stanie paniki", by zadzwonić ze swego telefonu komórkowego — po straż pożarną, karetki oraz służby zajmujące się rozcinaniem samochodów powypadkowych, było bowiem jasne, że nie da 102 się zrobić nic z Trevorem, dopóki nie zostanie usunięty dach mercedesa. Złapał skąpe wyposażenie lekarskie, które miał w samochodzie, i stwier- dził, że przybyli pierwsi pompiers — strażacy, którzy zajęli się rannym z przodu, dzięki czemu sam mógł się skoncentrować na kobiecie z tyłu. Udzielił księżnej pierwszej pomocy. Niewiele mógł zrobić bez niezbędnej aparatury, mając jednak łatwy dostęp do niej przez otwarte drzwi, ostrożnie uniósł rannej podbródek, lekko pochylił jej głowę do tyłu, odblokował górne drogi oddechowe i założył na usta maskę z tlenem. Była półprzytom- na, ale mówiła — niestety nie rozumiał słów — ulga w oddychaniu sprawiła, że zaczęła się mocniej poruszać. Nie wiedział, z kim ma do czynienia. Kiedy pojawiły się kolejne ekipy ratunkowe, dobry samarytanin odjechał. Pierwsi policjanci natychmiast stwierdzili, że księżna jest w lepszym stanie od ochroniarza, a obaj mężczyźni nie żyją. Policjanci Lino Gag- liardone i Sebastien Dorzee, którzy usłyszeli komunikat radiowy o godzi- nie 0.30 i natychmiast pognali na miejsce wypadku, przybyli przed ekipami ratunkowymi i musieli się siłą przebijać przez fotografów, robiących zdjęcia ze wszystkich możliwych pozycji. Choć „księżna krwawiła z ust i nosa i miała poważną ranę na czole", była bardzo żwawa i kiedy Dorzće zaczął do niej mówić i uciskać ranę, próbując sprawić, by nie straciła przytomności, powiedziała coś po angielsku, chyba „Mój Boże". Modlił się, by ekipy ratunkowe przyjechały, dopóki Gagliardone będzie w stanie powstrzymać fotografów, którzy używali obiektywów „jakby to były karabiny maszynowe". Jeden z nich powiedział mu „arogancko, że gdybym był w Bośni, nie robiłbym takiej tragedii... Inny odezwał się bardzo bezpośrednio: »Zostaw mnie w spokoju. Pozwól mi wykonywać moją pracę. W Sarajewie policjanci pozwalali nam praco- wać. Trochę by do ciebie postrzelali, to zobaczyłbyś, jak to jest«". Wreszcie, wraz z przybyciem ekip ratunkowych, policja była w stanie zapanować nad paparazzi, ustawić kordon i powiększyć strefę, do której nie wolno wchodzić. Trevorem zaczęto się zajmować zaraz po przybyciu pierwszych dwóch ekip pompiers samochodami ratunkowymi numer 94 i 100, które wjechały na scenę wydarzeń o godzinie 0.32, dwie minuty po zawiadomieniu. Dziesięciu strażaków w powszechnie znanych granatowych spodniach i podkoszulkach wysiadło z wozów i zabrało się do pracy. Dowodzący sierżant Xavier Gourmelon szybko ocenił stan pasażerów, stwierdzając, że 103 Trevor „żyje, jest uwięziony, przytomny, ma uraz twarzy". Kiedy stanął| przy kobiecie, usłyszał po angielsku: „Boże, co się stało?", a kiedy wydawał l rozkazy, widział, jak porusza lewą ręką i nogami. Kez właśnie odłożył słuchawkę po rozmowie z centralą dowodzenia w Londynie, kiedy ujrzał po lewej stronie migające niebieskie światła i usłyszał syreny. „Wypadek — powiedział do Philippe'a Dourneau. — Da się go jakoś ominąć?". „Nie, jesteśmy za blisko. Jesteśmy w to wciągnięci". : Przez kilka minut zdążył się zrobić duży korek. Kez zadzwonił do ochrony w apartamencie. „Przyjechali już?". Nie. „Mogą się nieco spóźnić, bo po drodze był wypadek. Czekajcie przy drzwiach, na pewno będą chcieli wejść szybko. Może się okazać, że z powodu wypadku będziecie musieli zaczekać kilka minut". Kez zadzwonił do Trevora, by ustalić ich pozycję. Nie było odpowiedzi. „Cholera, zrobili to! — pomyślał. — Wyskoczyli do klubu za rogiem i nie słyszy telefonu". Koszmarną wizją Keza było to, że Dodi nagle wpadł na pomysł, by iść do nocnego klubu, i Trevor został jedynym człowiekiem do ochrony — bez zapasowego samochodu i nikogo do pomocy. Nadał wiadomość na pager Trevora, też jednak nie dostał odpowiedzi. Minęło już jakieś sześć albo i osiem minut od wyjazdu pary z „Ritza". „Dojechali?" — spytał ochroniarzy z apartamentu. Gerard, ochroniarz, który miał kilka godzin wcześniej starcie z fotografem, stwierdził, że jeszcze nie. Kiedy sunęli powoli zapchanymi ulicami, pojawiły się kolejne ambulanse i rozległy kolejne syreny. Kez był oburzony. „Nie wierzę w to! Zgubiliśmy ich! Skręcili w bok i poszli do klubu" — myślał, kiedy zrobili niepełne okrążenie wokół Łuku Triumfalnego i zaparkowali na ulicy niedaleko Rue Arsene Houssaye. Kez wrócił kawałek z Philippe'em i Jean-Francois Musą, wszedł ciężkim krokiem do apartamentu, kazał Gerardowi czekać w dyżurce tuż za drzwiami, by mógł natychmiast odebrać wszelkie telefony z samochodu, po czym ruszył przygotować się do przyjazdu mercedesa. „Francois, przesuń samochód, by zająć miejsce dla mercedesa. Kiedy zobaczysz, że wjeżdżają w uliczkę, krzyknij". Z telefonu stacjonarnego w biurze zadzwonił do Londynu, do centrali dowodzenia. „Zgubiliśmy ich. Możliwe, że skręcili w bok. Był wypadek i kilka przecznic jest zablokowanych, więc prawdopodobnie próbują objechać zator". 104 Kiedy Kez szykował się na przyjęcie pary, Philippe wrócił z Musą do budynku. Czekało przed nim mniej więcej dziesięciu dziennikarzy, w środ- ku było dwóch ochroniarzy z „Ritza", którzy spytali, czy mercedes Dodiego już przyjechał. „Byłem zaskoczony, że jeszcze nie przyjechali, ponieważ wyjechali przed nami, a jechałem wolno" — mówi Philippe. Wszyscy razem czekali zaniepokojeni, co mogło się stać, kiedy zadzwonił telefon komórkowy jednego z dziennikarzy. „Odebrał i twarz zbladła mu jak płótno, a zarazem zrobił się bardzo podniecony". Zwróciło to uwagę Philippe'a. „Mówił i równocześnie ruszył do swojego samochodu; po- szliśmy za nim z Musą, ponieważ zaczęliśmy podejrzewać, że coś się stało". — Powiedz, co się stało — zażądali kierowcy. Dziennikarz nie odpowiedział, sprawiał jednak wrażenie napiętego i zdenerwowanego. Chwycił swą kurtkę. W dalszym ciągu nie chciał nic powiedzieć i Philippe strasznie się zdenerwował. — Był wypadek. — Gdzie? Gdzie? — W tunelu Alina. Nie musiał dodawać, że chodzi o Dodiego. Pobiegli do rangę rovera, wskoczyli do środka i pojechali jak najszybciej do tunelu — razem z dziennikarzem. Kez, który znajdował się w tym czasie w biurze ochrony, zauważył zamieszanie na zewnątrz, zobaczył ruszającego gwałtownie Philippe'a i pomyślał: „Cóż, jedzie do domu, tak by nie utknąć w korku spowodowa- nym przez wypadek". Był zaabsorbowany łapaniem Trevora, raz za razem wystukiwał jego numer, czekał i czekał, słuchając sygnału, wściekał się coraz bardziej, myśląc: „Nieważne, gdzie jest. Ma odebrać!". Nie mogły minąć więcej jak trzy minuty po tym, jak patrzył na odjeżdżającego Philippe'a, kiedy Philippe do niego zadzwonił. Gdzie do cholery...? — Był wypadek. Dodi. — Cholera! Jak poważny? Dowiedz się wszystkiego i oddzwoń. Philippe i Musą podjechali do tunelu najbliżej jak się dało i pobiegli do niebieskich świateł pojazdów ratunkowych. Kez rozpatrywał możliwości. Będą potrzebowali jeszcze jednego samochodu, by zabrać parę? Może mercedes został zablokowany i Philippe będzie musiał wziąć parę do swojego samochodu i odwieźć ją na miejsce? Mieli rację — on i Trevor — gdyby mieli zapasowy samochód, już by nim wywoził parę. Cholera, po to jest samochód zapasowy! 105 Kez ponownie zadzwonił do Londynu. „Był WS [wypadek samochodo- wy] z udziałem auta pracodawcy. Nie znam jeszcze żadnych szczegółów. Zadzwonię ponownie najszybciej jak się da". „Rozumiem — odparł Martin. — Potrząsnę Dave'em". Dave Moody, kierownik zmiany ochroniarzy, był dobrym przyjacielem Keza. Kezowi ulżyło, równocześnie pomyślał o Trevorze, który tkwił w centrum wydarzeń i robił co mógł. Gourmelon przydzielił Trevorowi dwóch strażaków i kazał podtrzymy- wać mu głowę, by ułatwić oddychanie, założyć na wypadek urazu kręgo- słupa kołnierz ortopedyczny i podawać tlen. Kilka obecnych na miejscu wypadku osób stwierdziło, że widziało, jak strażak obejmuje dłońmi zakrwawioną głowę Trevora, unosząc zmasakrowaną twarz nad deską rozdzielczą. Trevor był ostatnią osobą w samochodzie, której udzielono „dużej" pomocy, nie wynikało to jednak stąd, że po stwierdzeniu, iż kobieta to księżna Diana, zainteresowanie nim zeszło na drugi plan. Był „uwięziony" — otoczony ciasną klatką utworzoną ze zmiażdżonego metalu i można mu było udzielić intensywnej pomocy dopiero po zabraniu Diany z wraka i „wycięciu" go. By to zrobić, trzeba było odciąć dach. Camion de desincarceration — „otwieracz puszek" — wyjechał z bazy o godzi- nie 0.32 i był w drodze. Gourmelon wyznaczył innego członka zespołu numer 94 do zajęcia się księżną— Philippe'a Boyera. Delikatnie założył on jej na szyję kołnierz ortopedyczny, sprawdził wszystkie funkcje życiowe i spróbował ustalić urazy, po czym —jeszcze przed wyjęciem Diany z samochodu — przekazał opiekę nad nią przybyłemu lekarzowi SAMU. Kilku ludzi z ekipy numer 100 wydobyło ciało Henriego Paula z groteskowego metalowego całunu, położyło je na jezdni, dokonało ostatecznego potwierdzenia zgonu i przy- kryło zwłoki niebieską plastikową płachtą. Chwytając się szansy, że da się zreanimować Dodiego, dwóch ludzi z ekipy numer 94 wyjęło z samo- chodu jego ciało, położyło je na betonie i przez pół godziny prowadziło intensywny masaż serca. Potem i jego przykryli niebieską plastikową płachtą. „Otwieracz puszek" i furgonetka z reflektorami przyjechały — pod dowództwem Amauda Forge'a -— o godzinie 0.44. Wykonując rozkazy Gourmelona, Forge zapalił wszystkie reflektory, zablokował furgonetkę i zabrał się do odcinania dachu mercedesa — zaczął od tyłu, następnie 106 przeciął fotel Trevora i drzwi. Po oddaniu księżnej pod opiekę lekarza SAMU, Boyer przystąpił do swej właściwej pracy — wydostania Trevora z wraka. Stwierdził, że ranny siedzi niemal prawidłowo w fotelu, jest nieco uniesiony do góry i ma klatkę piersiową przyciśniętą do deski rozdzielczej. Pas bezpieczeństwa był naciągnięty, a zapięcie klinowało, trzeba więc go było przeciąć przed wyjęciem bezwładnego ciała Trevora. Dopiero wtedy dało się ułożyć rannego na sztywnej desce, unieruchomić i zanieść do karetki, która zawiozła go na sygnale do szpitala. Zdjęcie policyjne, zrobione w chwili unoszenia głowy i klatki Trevora nad deskę rozdzielczą, ukazuje szokujący fakt: twarz została spłaszczona, nos i kości policzkowe wciśnięte tak głęboko, że nos ledwie wystaje przed Pierwsze zabiegi medyczne wykonywali strażacy, od chwili przybycia nadzorował je jednak doktor Amaud Derossi, lekarz pogotowia SAMU, skierowany do wypadku z informacją, że jedna z ofiar to „wysoko postawiona osobistość". Szybko oszacował, co się stało, zamówił do- datkową pomoc i wkrótce dowodził działaniami trzech ekip strażaków oraz trzech ekip SAMU. By móc skoncentrować się na ofiarach, wyznaczył swego partnera, doktora Marca LeJaya do zajmowania się komunikacją radiową i telefoniczną. To LeJay dowiedział się od służb ratunkowych, że należy przewieźć Dianę i Trevora do szpitala La Pitie-Salpetńere. Nie był to najbliższy szpital — znajdował się mniej więcej sześć i pół kilometra od miejsca wypadku, ale był najlepiej wyposażony do ratowania ofiar wypadków. Derossi, który szybko i sprawnie ocenił stan czwórki pasażerów, był — podobnie jak inni — zdania, że stan Diany jest „poważny, ale nie krytyczny". Wypowiadane przez nią słowa były niezrozumiałe, ale mówiła. Kiedy wreszcie uwolniono ją z wraka o 1.00, Derossi nadzorował strażaków, którzy wyjmowali ją z samochodu, i był świadkiem, jak w chwili kładzenia jej na nosze nastąpiło zatrzymanie pracy serca. W tym momencie stało się j asne, w j ak ciężkim jest stanie. „Dla ratowania j ej, musiałem j ą intubować *, rozpocząć sztuczne oddychanie i przeprowadzić masaż serca". Dopiero po * Intubacja — wsunięcie do tchawicy odpowiedniej rurki w celu umożliwienia prowadzenia sztucznego oddychania. Zazwyczaj podłącza się do niej tzw. worek Ambu, czyli ściskany ręcznie, wtłaczający powietrze balon albo (w warunkach szpitalnych) respirator. 107 tych zabiegach można było umieścić księżną w karetce, gdzie prze- prowadzono kolejne zabiegi przed wyruszeniem do szpitala. Po zbadaniu przez lekarzy stan Diany został określony — w raporcie policyjnym — następująco: „zapada w śpiączkę, wielokrotne złamanie prawej ręki, krwawiąca rana na głowie i prawej części pleców, uraz klatki piersiowej — stan bardzo poważny". Francuskie karetki ratunkowe są wyposażone jak miniaturowe izby przyjęć oddziałów urazowych i można w nich wykonać znacznie więcej zabiegów początkowych — w zakresie ustabilizowania stanu pacjenta i przeprowadzenia zabezpieczenia pourazowego — od amerykańskich, które stosują system „zabierz i zawieź". Na zawsze pozostanie nieroz- wiązana kontrowersja, czy Diana by przeżyła, gdyby jak najszybciej zawieziono ją do szpitala. Choć była uwięziona we wraku przez niemal czterdzieści minut, w trakcie których krew płynęła z pękniętego naczynia krwionośnego, wielu lekarzy zgadza się z francuskim raportem, że „żadna strategia chirurgiczna, anestezjologiczna czy reanimacyjna nie zapobiegłaby pogorszeniu się stanu pacjentki". Kiedy w końcu wyjęto z wraka Trevora, niezidentyfikowanego ochro- niarza, oceniono jego stan jako: „uraz twarzy, złamanie lewej ręki, pęknięcie czaszki oraz uraz wynikający ze ściśnięcia" (cytat według raportu policyj- nego). Był w „bardzo poważnym stanie". Od 0.45 do niemal czwartej rano Kez nie odchodził od telefonu. Obsługiwał równocześnie trzy aparaty — dwa komórkowe i telefon wartownika, tworząc gorącą linię między miejscem wypadku a centralą dowodzenia w Londynie. — Halo, halo! — Dzwonił Philippe. Kez słyszał w tle chaotyczne dźwięki. Syreny. Krzyki po francusku. Philippe próbował przekrzyczeć hałas. — To Dodi. Dodi. — Jak się czuje? Co się stało? — Nie żyje. „Wtedy poczułem się jak przy skakaniu ze spadochronem. Wszystko jakby ze mnie wypadło". Przez ułamek sekundy Kez był kompletnie zaskoczony, pusty w środku. Kiedyś, były wtedy jego urodziny, zaczęto mówić: „Twoja mama nie żyje". Okazało się to pomyłką, wtedy jednak poczuł tę samą niewiarę co teraz. Nie istnieje określenie, którym dałoby się 108 opisać takie wszechogarniające człowieka chwile. Najchętniej przekazałby piłkę dalej komuś wyższemu rangą, zaraz jednak zadziałały wyrobione nawyki: „Fakty. Uspokój się. Potwierdź". Kez usłyszał, jak Philippe krzyczy przez kordon policyjny: „Zaczekajcie! Zaczekajcie!" — prawdopodobnie do ratowników albo policjantów. Po francusku. Zbyt szybko, by Kez mógł zrozumieć. Zaraz jednak zadzwonił ponownie. — Dodi nie żyje. — Jak księżna? — Przytomna. Jest ranna w nogi, ale nic jej nie jest. „Dzięki bogu", pomyślał Kez. — Co z innymi? Dowiedz się. Natychmiast oddzwoń. Philippe nie rozłączył się jednak, jedynie przestał mówić do telefonu — zdawało się, że przez wiele minut. Kez słyszał odgłosy w tle, wyobrażał sobie, jak Philippe stara się przebić w pobliże samochodu, widzi leżącego na ziemi Dodiego, jest spychany za policyjną taśmę. Nadszedł czas, by zrezygnować z wszelkich kodów. „Martin, przekazuję czystym tekstem, bo gówno wpadło w wentylator. Dodi zginął w wypadku samochodowym. Księżna jest ranna w nogi, ale nic jej nie jest. O pozo- stałych nic nie wiem". W tym momencie telefon przejął Dave Moody, dowódca ochrony, chyba najbardziej profesjonalny człowiek, jakiego Kez widział w życiu. Wyrwany ze snu, w który zapadł na kozetce w dyżurce, siedząc przy mikrofonie w centrali dowodzenia prawdopodobnie w samych majtkach, powiedział: „Świetnie sobie radzicie. Przekazuj dalej, co się stało". Zgromadziwszy ile się dało informacji o wypadku, przekazanych mu przez Philippe'a via Kez i trzymając się wersji, że Trevor żyje, Dave zadzwonił do Oswestry, uspokoić Rees-Jonesów, następnie zadzwonił do Paula Handleya-Gravesa, szefa osobistej ochrony Al-Fayeda, by zawiadomić go o śmierci Dodiego. W tym czasie Kez dostał nowy telefon od Philippe'a. Przekazał: „Obaj z przodu nie żyją". Zdając sobie sprawę, że dla świata był to wypadek Diany, Trevor powie później: „Z medialnego punktu widzenia najważniejszą osobą była księżna. Kierowca i ochroniarz niewiele znaczyli. Im poświęcono by tylko jedno zdanie w wiadomościach, mówiąc, iż ranni zostali także kierowca i członek ochrony". Dla „chłopaków" Trevor był jednak wtedy centrum wszechświata. 109 Kiedy Pauł zadzwonił do Keza, by potwierdzić wiadomość przed przekazaniem jej Al-Fayedowi, Kez uzupełnił: „Henri Pauł i Trevor też nie W. Wraz z przybyciem nadzoru medycznego, na przykład Derossiego oraz policji, wypadek stał się wydarzeniem oficjalnym, a zajmowanie się nim przechodziło do rąk prokuratora. We Francji o każdym wypadku samocho- dowym i o każdej gwałtownej śmierci —nieważne, czy jest to morderstwo, czy wynik wypadku samochodowego — należy informować prokuraturę. W kilka minut od zgłoszenia wypadku do biura prokuratora w Palais de Jusdce, sercu francuskiego systemu sądowniczego, do zajmowania się wypadkiem wyznaczono Madame Maud Coujard. Pani prokurator błyska- wicznie wkroczyła do akcji, pojawiając się na miejscu wypadku w skórzanej kurtce — na motocyklu, prowadzonym przez jej męża. Natychmiast rozszerzyła sprawę biurokratycznie, by włączyć do niej wyższej rangi funkcjonariuszy wszystkich departamentów, mogących mieć związek ze sprawą: szefa Brygady Kryminalnej, asystenta dyrektora Wydziału do spraw Bezpieczeństwa Publicznego, dyrektora Policji Sądowej. Wszyscy wkrótce pojawili się na miejscu wypadku. W ciągu kilku najbliższych chaotycznych dni i nocy Coujard musiała podpisać dziesiątki oficjalnych dokumentów, które sprawiły, że rozpoczęte zostało śledztwo, wydano akty zgonu, a także można było odesłać zwłoki do domów i oddać je rodzinom. Rozszerzenie kręgu osób zajmujących się sprawą szło równolegle z globalną ekspansją wypadku jako tematu dla mediów, która nastąpiła zaraz po dotarciu wiadomości o nim do agencji informacyjnych i stacji telewizyjnych. Sprawa rozszerzyła się w jeszcze jeden sposób: osobisty — około pierwszej w nocy, kiedy o śmierci syna dowiedział się Mohamad Al-Fayed, oraz dyplomatyczny — mniej więcej za piętnaście druga w nocy, kiedy (Diana jechała wtedy do szpitala) zawiadomiono ambasadora Wielkiej Brytanii, sir Michaela Jaya. Do niego należało zadzwonienie do rodziny królewskiej i powiadomienie najpierw księcia Karola, że Diana została ciężko ranna. Podczas gdy „wypadek nad wypadkami" zataczał kręgi, które miały uczynić z niego jedną z najważniejszych informacji końca dwudziestego wieku, niezidentyfikowany brytyjski ochroniarz, trzymający się kurczowo życia, był w dalszym ciągu w rękach niewielkiej grupki francuskich strażaków. 110 Kręcili się wokół niego także o godzinie 1.30, kiedy to ambulans z księżną ruszył powoli z tunelu pod Place d'Alma w kierunku znaj- dującego się za Sekwaną szpitala Pitie-Salpetńere. Aby nie informować prasy ani gapiów, kurs ambulansu nie został zapowiedziany, nie podano także trasy, jaką miał jechać. Serce Diany było w tak kiepskim stanie, że lekarze kazali kierowcy dwa razy zatrzymywać się po drodze, by stabilizować jej stan. Zaraz za zoo zatrzymano się na pięć minut, by całkiem unieruchomić ciało księżnej. Za Font d'Austerlitz, kilkaset metrów od szpitala, musieli zatrzymać się ponownie, potem jednak pojechali prosto Boulevard de 1'Hópital i kiedy podniósł się przed nimi czerwono-biały szlaban, skręcili w lewo i wjechali na teren szpitala — rozległy teren, zastawiony budynkami z czerwonej i żółtej cegły. Miga- jąc niebieskim światłem, minęli siedmiopiętrowy, nowoczesny, zielono- -szaro-stalowy budynek oddziału nagłych wypadków i skręcili w prawo, na izbę przyjęć. W ambulansie, w którym leżał Trevor, ratownicy zaintubowali go, monitorowali na bieżąco funkcje życiowe, założyli mu kroplówkę, by mózg i narządy wewnętrzne dostawały odpowiednie ilości krwi i tlenu, próbowali zapanować nad krwawieniem z twarzy. Bez tomografii i rentgena nie dało się jednak ocenić, jakich doznał urazów narządów wewnętrznych oraz zakrwawionej, puchnącej głowy. Ciała Dodiego i Henriego Paula zostały przewiezione do znajdującej się obok szpitala kostnicy. Na Paulu przeprowadzono sekcję, ciało Dodiego miało — zgodnie z wymogami islamu — zostać jeszcze tego samego dnia przewiezione do Anglii w celu natychmiastowego pochówku. Pauł i Dodi nie żyli od chwili wypadku, czyli od godziny 0.23, ale ich śmierć stwier- dzono oficjalnie dopiero o drugiej w nocy. Kilka minut później do zadaszonego wejścia podjechała karetka z Dianą, dwadzieścia minut potem — karetka z Trevorem. Nosze na kółkach, na których ich przywieziono, wtoczono do środka otwierającymi się auto- matycznie drzwiami, przetoczono mniej więcej trzydzieści metrów oszklo- nym korytarzem i wjechano nimi do windy, która zawiozła najpierw Dia- nę, potem Trevora, na pierwsze piętro, do oddziału intensywnej opieki medycznej największego paryskiego szpitala, wyposażonego w najno- wocześniejszy sprzęt i zatrudniającego najlepszych lekarzy. Z punktu widzenia fizyki, Trevor był najbliżej księżnej w chwili, gdy skazany na zagładę mercedes się zatrzymał — dzieliło ich jedynie kilka centymetrów oparcia fotela. Teraz — oddalonych o kilka pokojów — łączyła ich walka 111 o przetrwanie. Walka-o życie dwóch pełnych życia i silnych młodych ludzi — księżnej i jej ochroniarza — wkroczyła w następną, decydującą fazę. Pierwszą osobą, która po przybyciu księżnej do izby przyjęć i zawiezieniu jej o godzinie 2.06 na Reanimation udzieliła jej intensywnej pomocy medycznej, był pielęgniarz Dominique Hagnere. Podał jej tlen. „Jestem stuprocentowo przekonany, że w chwili przybycia na oddział księżna była nieprzytomna i w mojej obecności — a nie opuściłem jej ani na chwilę — nigdy jej nie odzyskała". Ponieważ nie było widać zewnętrznych ran i podejrzewano uszkodzenie płuc, natychmiast zlecono rentgen. Założono odpowiednie czujniki i stale monitorowano pracę serca, puls oraz parametry oddechowe. Księżną przywieziono w czasie dyżuru dwóch wiodących chirurgów. Zawiadomiono ich o konieczności przygotowania się w chwili, gdy pierwszy ambulans opuszczał tunel. Kardiochirurg doktor Alain Pavie i anestezjolog doktor Bruno Riou myli się przed wejściem na salę operacyjną, kiedy powiedziano im, kto będzie ich pacjentem. „Zaraz po tym jak przyszły rentgeny, zrozumieliśmy, że ma ciężkie krwawienie wewnętrzne — powiedział Hagnere. — Chirurg otworzył klatkę piersiową, by dostać się do płuc i określić przyczynę krwawienia". Wnętrze klatki piersiowej było pełne krwi. Stwierdzenie, że powodem jest pęknięcie żyły płucnej — głównego naczynia krwionośnego między płucami a sercem — oznaczało najgorsze. Trwający ponad półtorej godziny wyciek krwi oznaczał, że powstały nieodwracalne uszkodzenia narządów i niemal na pewno doszło do uszkodzenia mózgu. „Natych- miast spróbowaliśmy usunąć krew za pomocą drenu, by płuca nie były tak mocno uciskane — stwierdził Hagnere. — Przetoczyliśmy jej duże ilości krwi, zarówno cudzej jak i własnej", ale to nie wystarczyło. Serce Diany stawało. Aby utrzymać ją przy życiu, pielęgniarki wstrzyknęły w mięsień sercowy „ogromne" ilości adrenaliny — 150 wstrzyknięć po 5 miligramów. W ostatniej, desperackiej próbie ratowania księżnej lekarze przez wiele minut masowali jej serce własnymi rękami, niestety ich kunszt nie był w stanie uratować rannej. O czwartej rano lekarze przyznali się do porażki i uznali ją za zmarłą. Nie ogłaszano tego do godziny 4.30. Hagnere w czasie trwania dramatu z księżną doglądał przyjęć innych 112 ' pacjentów i obserwował strażaków, pracujących nad Trevorem, którego tożsamość była jeszcze nieznana ratownikom i personelowi szpitala. Doktor Luc Chikhani, który czekał w gotowości dyżurowej, odebrał telefon od młodszego lekarza oddziału intensywnej opieki szpitala La Pitie-Salpetriere w domu, w łóżku. Przekazano mu to, o czym jeszcze świat nie wiedział: że doszło do wypadku z udziałem Diany i jest ranny również ochroniarz księżnej, wymagający maksimum opieki. Najgorszy dzień w życiu Trevora Rees-Jonesa okazał się o tyle szczęśliwy, że po kilku minutach jeden z najlepszych chirurgów plastycznych, specjalizujących się w operacjach twarzy, był już ubrany i jechał do szpitala. Zaledwie trzydziestopięcioletni, przystojny i tryskający energią mężczyzna, któremu studia wstępne w New Hampshire pozwoliły niemal perfekcyjnie opanować angielski, należał już wtedy do obejmującej jeden procent francuskich lekarzy elity, która przeszła szkolenie chirurgiczne w prestiżowym Internat de Paris. Niestety nie może się dostać do szpitala. Wjazd blokuje przynajmniej dziesięć wielkich mercedesów z dyplomatycznymi tablicami rejestracyjnymi a jedno z wejść do szpitala zamknięto. Wszędzie są fotografowie, kamery, prasa, policja, przedstawiciele oficjalnych urzędów. Okrąża swym samo- chodem budynek — na przedniej szybie ma znaczek lekarza — ponieważ jednak zapomniał zabrać identyfikatora, policja każe mu odjechać. Zdając sobie sprawę z tego, że ma przeprowadzić pilną tracheotomię *, jedzie jak szalony prawie kilometr do swego gabinetu, łapie w pośpiechu biały kitel z identyfikatorem, zostawia samochód „w szczerym polu" i wraca biegiem do wejścia. Strażnicy zatrzymują go, biorąc pager za aparat fotograficzny, na szczęście w tym momencie znajduje go ordynator oddziału intensywnej opieki, wrzeszczy na strażników: „Wy dranie!" i we dwóch wbiegają na pierwsze piętro. W drodze na salę operacyjną oddziału nagłych wypadków Chikhani mija szereg uzbrojonych mężczyzn. Oburzony, że korytarz szpitalny jest pełen noszonych na widoku narzędzi śmierci, dowiaduje się, że to członkowie tajnych służb angielskich, francuskich i egipskich. Wchodzi na salę operacyjną i odcina się od hałaśliwego świata. Pa- * Tracheotomia — zabieg polegający na przecięciu tchawicy otwór rurki, by zapewnić tą drogą oddychanie. wprowadzeniu przez 113 cjent — ochroniarz, którego nazwiska jeszcze nie zna i którego nigdy l w życiu nie widział — jest nieprzytomny. Został uśpiony za pomocą | leków, znieczulony, ale związek pacjent-lekarz właśnie się rozpoczął, i To, co widzi Chikhani, to fracas — zmiażdżona twarz. Nos nie jest ; nosem. Wokół lewego oka, przy lewej części ust i na policzku widać ; poważne uszkodzenia. Co prawda nie jest to „zwisająca twarz", jak wkrótce zaczną pisać media, ale mimo to jedna z najbardziej uszkodzonych twarzy, jakie doktor Chikhani widział w swej karierze. Nawet inni lekarze oddziału intensywnej terapii, którzy widzieli już wszystko, przychodzą, by obejrzeć tak dziwny przypadek. Szczęśliwym trafem skóra — z wyjątkiem dwóch dużych ran ciętych — jest w miarę zachowana, twarz sprawia jednak wrażenie... jak to nazwać?... worka z orzechami, który został zgnieciony, a połamane kawałki naciskają od środka... Kiedy Chikhani dotyka twarzy, wszystko pod spodem się rusza i rozlega się chrzęst... takie CHCHCHRRR. Od razu wie, że pod skórą jest miazga. Zleca rentgeny. Tomografię komputerową. Badanie tomograficzne wyka- zuje rozległe krwawienie z naczyń otaczających czaszkę, na szczęście nie doszło do pęknięć czaszki ani znacznych uszkodzeń mózgu — to pierwsza dobra wiadomość w sprawie Trevora. Prześwietlenia wykazują złamanie lewego nadgarstka, wewnętrzne obrażenia klatki piersiowej i tyle złamań oraz przemieszczeń kości twarzy, że od początku wiadomo, iż poskładanie jej w całość będzie wymagać intensywnych zabiegów chirurgicznych. Złamania to jednak w tej chwili sprawa drugoplanowa. Pierwszym zadaniem lekarzy jest sprawić, by Trevor oddychał — utrzymać go przy życiu. Chikhani musi zacząć od przeprowadzenia tracheotomii, następnie zająć się krwawieniem wewnętrznym i urazami wewnętrznymi — pęcherza moczowego, wątroby, nerek, serca. Nie ma mowy o jakichkolwiek zabie- gach plastycznych przed ustąpieniem opuchlizny i zatrzymaniem krwawie- nia w okolicy głowy — jeżeli pacjent przeżyje. Kiedy anestezjolog przygotowuje Trevora do zabiegu, Chikhani prosi o konsultację neuro- chirurga, oftalmologa i chirurga-ortopedę. Przed wschodem słońca w niedzielę, 31 sierpnia, dwóch chirurgów pochyla się nad zniszczonym ciałem. Chikhani szybko dokonuje tracheoto- mii, po czym zespół lekarzy i pielęgniarek podłącza Trevora do respiratora, który będzie za niego oddychał, aż zagoi się ponakłuwane płuco, i umieszcza w jego klatce piersiowej dren. Kiedy Chikhani zabiera się do twarzy — specjalność tego artysty rekonstrukcji — ortopeda doktor Ramare ustawia nadgarstek. 114 Chikhani czyści wszystkie rany, którym grozi zapalenie, zamyka je, zszywa największe płaty skóry i ciała oderwane od kości nad górną wargą i lewym policzkiem oraz opatruje wielką ranę nad lewym okiem, gdzie oderwane zostały kawały skóry. Drutuje prowizorycznie prawy staw skroniowo-żuchwowy, umieszczając żuchwę na miejscu — „redukuje" go i wymyśla ad hoc technikę pobrania odcisku zębów. To na razie wszystko, co można zrobić. Zajmując się rannym, Chikhani czuje mimo wszystko radosne pod- niecenie. Rzadko widział i jeszcze rzadziej miał szansę odbudowywania tak zniszczonej twarzy. Widywał przypadki, będące podobnym wy- zwaniem — twarze zniszczone przez raka albo gwałtowne urazy, ale tamci pacjenci umierali. Chikhani wie, że jeśli ten człowiek przeżyje, będzie mógł przez lata wykładać o tym przypadku, a młodzi lekarze mnóstwo się dzięki temu nauczą. W myślach planuje kolejne etapy leczenia. Ustala strategię — krok po kroku. Będzie potrzebował dwóch rzeczy: zdjęć i rzetelnych danych anatomicznych, czyli dostępu do albumów rodzinnych i danych dentystycznych. Natychmiast. Wie, że technicznie jest w stanie sobie poradzić. Dla tego młodego chirurga jest jednak znacznie ważniejsze, że jeśli pacjent przeżyje, będzie mógł podarować mu nowe życie. „Moim celem jest przywrócenie tych funkcji ciała, które utraciłeś, czyli oddychania, możliwości patrzenia na przedmioty, jedzenia, żucia, otwierania ust, mówienia, także odzyskania miejsca w społeczeństwie — zadowolenia z życia, możliwości spotykania się z dziewczyną, ożenienia się" — mówi w myśli do anonimowego młodego mężczyzny. „Jesteś jedynym, który przeżył — najważniejszą dziś osobą na świecie, dziennikarze nie interesują się jednak tobą jako człowiekiem" — obawia się Chikhani. Przede wszystkim liczą się pieniądze i „temat". Fotografowie zrobią wszystko, by zdobyć zdjęcie. W najbliższych dniach kilku zostanie złapanych na oddziale i wyrzuconych. Zaoferuj ą niektóry m kolegom doktora Chikhaniego 300 000 franków * za umożliwienie dojścia do pacjenta! Chikhani wie, że nawiązanie kontaktu z Trevorem jest niezwykle ważne dla jego przeżycia — nawet nieprzytomny, nie jest nieobecny, poza tym głównym motorem powrotu do zdrowia każdego rannego są jego własne rezerwy. Nawiązuje pierwszy kontakt fizyczny. Wyciąga rękę, dotyka Trevora i mówi mu: „Nie umrzesz. Nie umrzesz". Jeżeli pacjent ma Obecnie około 195 000 złotych. 115 przeżyć i ponownie stać się sobą, będzie musiał okazać niezwykłą siłę woli. Będzie musiał wnieść wielki wkład w swe zdrowienie. Kez, który ciągle siedział przy telefonach w apartamencie Dodiego i funkcjonował dalej mimo najnowszych informacji, że jego kumpel nie żyje, dostał o 2.30 telefon z Londynu, od Paula Handleya-Greavesa. „Weź parę samochodów z »Ritza«, Fayed przylatuje o piątej na Le Bourget". Kez znajdzie się na lotnisku — z dwoma samochodami — o 4.20. Przebywający w Londynie Dave zdawał sobie sprawę, że dwie rodziny rozpaczliwie będą przeszukiwać fale radiowe i kanały telewizyjne w po- szukiwaniu jakichś informacji: rodzice Trevora i Keza. Kilka godzin wcześniej, w Hulł, mama Keza oglądała ciągnienie Loterii Państwowej. „Mama gra jak większość ludzi. Nie trafiła ani jednej liczby i była wściekła na ojca jak cholera. Kiedy poszli do łóżka, zadzwonił telefon i mama patrzyła na aparat, myśląc, że ktoś dzwoni w sprawie loterii. Ojciec odebrał i Dave przekazał mu niemiłe wieści. »Był wypadek, zaraz będzie o nim w wiadomościach, ale Kezowi nic się nie stało«". Ojciec spytał Dave'a: „A co z jego kumplem?". „Mój ojciec zachowuje się nieco jak zimna ryba" — mówi Kez. Nie okazuje względem syna uczuć ani dumy, „poszedł jednak do matki i powiedział: »Właśnie wygraliśmy coś, co jest chyba lepsze od każdej wygranej na loterii«". W drodze na lotnisko Le Bourget towarzyszył Kezowi Ciaude Roulet, kierownik zmiany w „Ritzu". Podjechali samochodami tuż do lądowiska helikopterów. Była godzina 4.55. Śmigłowiec właśnie miał osiąść na ziemi, gdy Roulet odebrał telefon. Przekazał aparat Kezowi ze słowami: „Konsulat brytyjski, do pana". — Księżna nie żyje — usłyszał. — Rozumiem, dzięki. — Na więcej nie było go stać. Wsunął antenę i podniósł wzrok, by ujrzeć, jak z helikoptera wysiada Al-Fayed i dwóch ochroniarzy. Jeszcze nigdy nie dotykał Szefa, tym jednak razem położył mu dłoń na ramieniu i powiedział: „Sir, bardzo mi przykro z powodu pańskiej straty". Fayed, niepocieszony, wymamrotał coś niezrozumiałego. — Przykro mi, sir, ale mam jeszcze inne złe wieści. — Księżna? — Obawiam się, że wszyscy nie żyją. W pięciu pojechali do Paryża po ciało Dodiego — Kez z przodu, Fayed z tyłu. 116 — Mam nadzieję, że rząd brytyjski jest nareszcie zadowolony! — nagle wyrzucił z siebie w wybuchu emocji Fayed. — Nikt nie mógł sobie tego życzyć — odparł zszokowany Kez, nie zastanawiając się długo nad odpowiedzią. Szef opadł ciężko na oparcie. Kiedy Fayed i Kez podjechali od frontu, straszliwa wieść o śmierci Diany, Dodiego i Paula została właśnie ogłoszona w innym skrzydle szpitala. Skromne, niczym nieozdobione wejście do oddziału nagłych wypadków, do którego wchodzi się po dwóch granitowych stopniach, a następnie — po minięciu automatycznie odsuwających się drzwi — do niewielkiego holu z kilkoma kwiatami i kanapami, stało się centrum świata. Przedstawiciel szpitala wyszedł Fayedowi naprzeciw na schody. Choć wkrótce Fayed zacznie twierdzić, że po wejściu do środka pielęgniarka przekazała mu ostatnie słowa Diany: „Chciałabym, by wszystkie moje rzeczy z apartamentu Dodiego dostała moja siostra Sarah — w tym biżuterię i ubrania — i proszę jej przekazać, by zajęła się moimi chłopcami", Kez doskonale wie, że nic takiego nie miało miejsca. (Także szpital nieraz dementował tę wersję). Fayed nie wszedł do budynku szpitala — nie był nawet w holu; po góra dziesięciu minutach odjechali. Kez cały czas stał obok Fayeda na schodach. Przedstawiciel szpitala — ponieważ miał na sobie biały kitel, Kez uznał, że musi być lekarzem — zdawał się czekać na kogoś. Po chwili odezwał się do Keza łamaną angielszczyzną: „Jest pan ochroniarzem?". — Tak, czego pan chce? — warknął Kez, odrętwiały z cierpienia. „Wiem, że może wydam się bezdusznym zwierzęciem — powiedział potem Kez — ale gdyby mi powiedział: »Troje musi odejść, kto ma przeżyć?«, odparłbym: »Trevor«. Ponieważ był kumplem po fachu". — Pański przyjaciel żyje — stwierdził przedstawiciel szpitala. Kez złapał go mocno. Potrząsnął nim. Co to ma znaczyć? Co to ma znaczyć? Może chodziło mu o Henriego Paula? — Ochroniarz żyje. Nagle Kez poczuł przerażenie, że będą musieli mu coś amputować, zeszpecić go. — Co z nim? — Ma urazy głowy. — O, to świetnie. Z tym sobie poradzi — odparł Kez, po czym wziął radiotelefon i oznajmił bez używania kodu, by mogli usłyszeć wszyscy kumple-ochroniarze: — Trevor żyje. Trevor żyje. Zawiadomcie Lon- dyn. — Przekazał wiadomość Fayedowi, który był z tego zadowolony, nic 117 jednak nie zmieniało faktu, że właśnie stracił syna. Kez popatrzył na stojących po drugiej stronie uliczki ochroniarzy i zauważył, jak po ich twarzach niczym fala „przepływa zadowolenie". Poszli do kostnicy po ciało Dodiego. Kiedy Fayed musiał czekać, aż | znajdą się klucze, by wpuścić ich do środka, Kez współczuł Szefowi. Stał oszołomiony, w bezruchu i wpatrywał się w drzwi. Następnie zabrali z apartamentu bagaże — spakowane przez Debbie ubrania księżnej. Kiedy wracali na lotnisko, Al-Fayed znów przejął dowodzenie: kazał ludziom robić to i tamto, polował na kogoś, do kogo można by się przyczepić, Kez widział jednak tylko jedno — chłopaków, unoszących w górę kciuk i uśmiechających się. Trevor przeżył. 7. Rekonstrukcja twarzy Londyn zareagował na tragiczną śmierć księżnej Diany kwiatami — setkami metrów kwadratowych, tonami kwiatów. Pierwsze, owinięte w celofan bukiety, które złożono przy ozdobnej bramie Kensington Pałace już przed świtem, zamieniły się błyskawicznie w powódź — pełną listów, zdjęć i pamiątek — która miała narastać dzień i noc i rozlać się na trawnik, tworząc pachnące, kwieciste jezioro. Kościoły i brytyjskie am- basady na całym świecie zostały spontanicznie zamienione w kaplice. Odwoływano mecze piłkarskie, a pociągi, autobusy i składy metra przywo- ziły tłumy ludzi pod Kensington Pałace. Jak legenda mogła zostać przerwana przez wypadek samochodowy? Los nie mógł wybrać dla Diany tak prymitywnej i zwykłej śmierci. Kogo należało winić o jej zabicie? O wschodzie słońca znaleziono ofiarę: miliony ludzi ujrzały w telewizji żałosną grupkę fotografów, wiezionych z miejsca wypadku do więzienia — siedmiu załamanych mężczyzn w wygniecionych ubraniach, bezlitośnie ukazywanych światu we wnętrzu jasno oświetlonej policyjnej furgonetki. Naoczni świadkowie chętnie opisywali ich bezduszne zachowanie: nie udzielili pomocy, opadli miejsce wypadku jak sępy, flesze błyskały jak karabiny maszynowe, przeszkadzali w udzielaniu pierwszej pomocy. „Obmierzłe kreatury" — potępił ich na konferencji prasowej rzecznik prasowy Fayeda, Michael Cole, w dniu kiedy paparazzi zostali wrogiem publicznym numer jeden. W ciągu dwóch dni dziewięciu foto- grafów zostanie przez francuskich śledczych uznanych za podejrzanych. W kilka minut po wypadku — w nurcie niezależnym od prasy i agencji informacyjnych — zaczęto wymieniać kolejną przyczynę: skrytobójstwo. 119 Spisek. O godzinie 6.40 i 59 sekund, dwie i pół godziny po ogłoszeniu śmierci Diany, pojawiła się pierwsza strona intemetowa na jej temat, trzynaście minut później — pierwsza strona intemetowa o spisku. W efekcie końcowym miało powstać 36 000 stron internetowych, na których przed- stawiano teorię spisku — oskarżając o spowodowanie śmierci Diany MI6, CIA, rząd brytyjski, rodzinę królewską, a nawet handlarzy bronią, „za- niepokojonych" kampanią księżnej przeciwko stosowaniu min przeciw- piechotnych. Prasa egipska, która przedstawiała letni romans Dodiego jako zjawisko godne narodowej dumy, natychmiast podjęła wątek spiskowy, nakłaniając najlepsze w kraju pióra i tytuły do wysunięcia oskarżeń, że określone brytyjskie kręgi zdecydowały się na zadanie skrytobójczej śmierci, by zapobiec ślubowi muzułmańskiego syna sławnego Egipcjanina z matką przyszłych królów. Do chóru dołączył przywódca libijski, pułkownik Kadafi. Wodą na północnoafrykański spiskowy młyn były zarówno rasizm, ciąża Diany, jak i zemsta za udział Al-Fayeda w upadku brytyjskiego rządu. Choć z początku nie wyrażał jej głośno, także Al-Fayed stworzył własną teorię spiskową. O pierwszej w nocy dowiedział się o wypadku, o piątej rano wykrzyknął w samochodzie do Keza: „Mam nadzieję, że rząd brytyjski jest nareszcie zadowolony!". W tym czasie zaczęły się wśród kierowców i paryskich ochroniarzy Fayeda pojawiać pierwsze plotki, że Henri Pauł pił alkohol. Czy teoria spisku była reakcją na nie? O godzinie 4.30 dyrektor „Ritza", Frank Klein, udał się do paryskiej policji sądowej, gdzie złożył oświadczenie o towarzyszących wypadkowi „podejrzanych okolicznoś- ciach", a John Macnamara, dowódca ochrony Fayeda, otrzymał polecenie przeprowadzenia pełnego, ogólnoświatowego śledztwa. Następnego dnia, l września, pojawił się kolejny istotny element teorii spisku — zaręczyny i plany małżeńskie Diany i Dodiego. Michael Cole przekazał dziennikarzom tytuł: DODI ZAMIERZAŁ SPĘDZIĆ RESZTĘ ŻYCIA Z DI. Wszystkie nitki zbiegały się u drzwi pokoju Trevora. — Och Trevor, dlaczego zawsze musisz to być ty? — szepnęła Jill u progu sali 107 szpitala La Pitie-Salpetriere, po czym podeszła do nieprzypominającej człowieka, opuchniętej kukły z bandaży, utrzymywanej przy życiu poprzez plątaninę rurek i przewodów. Te słowa matki człowieka, którego życie wisi na włosku, mogą się wydać dziwne, wyrażały jednak miłość, jaką Jill Rees-Jones odczuwała dla 120 średniego syna, który — w porównaniu z braćmi — często pakował się w kłopoty, zawsze próbując robić, co należy, i walczyć w imieniu słabszych. Trevor często przyprawiał ją o ból serca, a rzadko obejmował, było to jednak cechą rodzinną. Jill nigdy nie widziała, by Colin, ojciec Trevora, okazał matce coś serdeczniejszego od uścisku ręki. Nie oznaczało to jednak, że między Jill i Trevorem nie było miłości. Od chwili gdy w połowie nocy zadzwoniła Sue i powiedziała im o wypadku, Jill i Ernie znajdowali się w szoku. Po pierwszym reportażu telewizyjnym, o trzeciej nad ranem, z którego się dowiedzieli, że „Diana jest poważnie ranna, kierowca i Dodi nie żyją, a ochroniarz doznał ciężkich obrażeń", przeżywali wzloty i upadki — w zależności od tonu kolejnych, sprzecznych wiadomości o stanie Trevora, Raz mówiono, że jest ciężko ranny, raz że zmarł, potem znów, że żyje. Po ogłoszeniu śmierci księżnej i koncentracji świata na jej osobie o ochroniarzu pojawiały się jedynie strzępki wiadomości. Mniej więcej o 7.30 ludzie Fayeda z Londynu przekazali: „Nie wierzcie w to, że nie żyje. Wiemy, że żyje". Jill i Ernie musieli się jakimś sposobem dostać do Paryża. „Kiedy ponownie skontak- towaliśmy się z Park Lane, zaproponowano zorganizowanie dla nas przelotu. Nie zdawaliśmy sobie w tym momencie sprawy, że wszystko będzie zapłacone, prawdę mówiąc, nawet nie myśleliśmy o pieniądzach — po prostu potrzebowaliśmy transportu". Zadzwoniła Sue, mówiąc, że chce do nich dołączyć, i zgodzili się — choć Jill czuła niepokój, jaki wpływ na Trevora może wywrzeć jej obecność. Cóż, Sue w dalszym ciągu jednak była jego żoną i miała prawo go zobaczyć. Mieli wylecieć z Manchesteru po południu i jakoś udało im się spakować torby. Jill, rozkojarzona —jak sama mówi — „stałam na środku sypialni, wkładałam do torby majtki, potem je wyjmowałam — po prostu nie wiedziałam, co robię". Emie przebierał się w czarny garnitur. „Ani przez chwilę nie myślałam, że on umrze" — powiedziała Jill. Trzęsąc się z zimna przed płonącym kominkiem (była gorąca sierpniowa noc), Jill musiała porozmawiać z chłopcami. „Wytrzymać przy telefonie, nie załamując się, wcale nie było takie łatwe. Garetha, najstarszego syna, złapałam w Birmingham — nie miał zielonego pojęcia, gdzie Trevor pracuje". Bez względu na to, ile miała podziwu dla Trevora, do tej chwili zachowywała wszystko dla siebie. Potem zadzwonili do syna Erniego, który mieszkał w Oswestry. Kiedy chłopcy powłączali telewizory, by śledzić los brata, doznali „wstrząsu, głębokiego wstrząsu". Jill próbowała także złapać swego najmłodszego syna, Johna. „Nie mogłam się z nim 121 skontaktować. Wyjechał na weekend. Nie mogłam ot tak po prostu, zostawić mu wiadomości na automatycznej sekretarce". Jill była rozdygotana. Co będzie, jeśli dowie się o wszystkim z telewizji? Jak się okazało, John przez niemal cały dzień śledził wiadomości o wypadku, nie zdając sobie sprawy z tego, że ranny ochroniarz to jego brat. Emie zapakował Sooty, sukę, i zaniósł ją razem zjedzeniem i koszykiem do sąsiadów, pytając: „Strasznie mi przykro, ale możemy ją zostawić u was?", i odjechali. Wieść, że ranny ochroniarz to Trevor Rees-Jones, rozniosła się po Oswestry, jeszcze zanim większość stacji telewizyjnych znała jego nazwis- ko. Miasteczko przeżyło podwójny wstrząs — śmierć Diany oraz kata- strofalne rany młodego człowieka, który — o czym się z zaskoczeniem dowiedziano — pracował w ochronie osobistej Mohameda Al-Fayeda. „Nigdy nic nie mówił o swojej pracy" — powiedział przedstawicielom mediów Mikę Owen, wiceprezes klubu rugby. Kiedy przy bramie pamięci w parku Cae Glas zaczęły się zbierać wiązanki kwiatów dla księżnej, która nigdy nie była w miasteczku na granicy Shropshire, modlono się także i roniono łzy za Trevora. Sue nie mogła znaleźć paszportu, co spowodowało jedyne opóźnienie w pracy British Airways, której pracownicy gładko przeprowadzili całą trójkę przez kokon obsługi przewidzianej dla VIP-ów — bez odprawy i kolejek, prosto na fotele pierwszej klasy. „Wzięli nas pod swe skrzydła i przeprowadzili bez zatrzymywania" — powiedziała wdzięczna Jill. W trakcie lotu siedzieli w milczeniu, sprawa rozwodu Sue i Trevora wisiała między nimi jak ściana. „Byliśmy roztrzęsieni od emocji i stresu, za- stanawialiśmy się, co wydarzy się w Paryżu". Na lotnisku Charles de Gaulle „stewardesa objęła nas i powiedziała: »Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze«". Zaprowadzono ich następnie do samochodu z „Ritza" — „wielkiej, długiej, czarnej limuzyny z zaciemnionymi oknami — nie do wiary" — uznała Jill. Tak samo „nie do wiary" był widok wokół szpitala: „liczba ekip telewizyjnych i dziennikarzy, główny dojazd zastawiony talerzami anten satelitarnych i stojącymi zderzak w zderzak wozami transmisyjnymi, morze fleszów, które zaczęły błyskać, kiedy jechaliśmy w kierunku wejścia, i gigantyczne tłumy ludzi, chcących po prostu tam być". Zostali przeprowadzeni przez morze hałaśliwych przedstawicieli mediów niczym wielkie sławy i wprowadzeni po dwóch schodkach do tego samego holu, przed którym dziesięć godzin wcześniej stali Al-Fayed i Kez i gdzie teraz zbierali się przywódcy Francji, by pożegnać angielską księżną, zmarłą 122 na ich ziemi. Prezydent Chirac z żoną czekał na srebrnoszarego jaguara z królewskim proporcem, którym na czele złożonego z dziesięciu samo- chodów konwoju jechali książę Karol i brytyjski ambasador we Francji, sir Michael Jay. W którymś z samochodów za nimi siedziały siostry Diany — Jane i Sarah. „Proszę zaczekać — powiedziano Jill, Erniemu i Sue — książę Karol chce spotkać się z wami po przybyciu". „W tym momencie przywieziono trumnę, przykrytą ciemnopurpurową flagą z herbem i wniesiono ją do windy" — zauważył wstrząśnięty Ernie. W niej Diana miała zostać przewieziona do Anglii. Zarówno ich troje jak i książę Karol zostali rzuceni na tę samą koszmarną scenę. Lekarze zaprowadzili ich do windy, która wjechała do oddziału inten- sywnej opieki medycznej na pierwszym piętrze. Przeszli przez chroniący Trevora gęsty kordon francuskich policjantów do sterylnych korytarzy oddziału Reanimation. Słowo to poruszyło Jill. „Re-animacja... cóż za wspaniałe słowo — pomyślała. — Chcą ponownie dać Trevorowi duszę...". Przy drzwiach oddziału „powitała nas dziennikarka z naszej lokalnej gazety". Byli przerażeni. Jak się tu znalazła? Jak mogła ich w takiej chwili nagabywać? „Jestem ze »Shropshire Star«, znam francuski i przyjechałam pomóc państwu przejść przez tę okropną procedurę" — wyjaśniła dzien- nikarka, kiedy małżeństwo, intuicyjnie wyczuwając, że rozmowa z przed- stawicielem mediów to ostatnia sprawa, której potrzebują, usiłowało ją odprawić: „Niech pani sobie idzie! Nie chcemy z panią rozmawiać". „Ale ja znam francuski!" — nalegała, kiedy podszedł policjant, by ją wy- prowadzić. Jill wiedziała, że „muszę zdjąć głowę matki i założyć głowę pielęgniarki" albo nigdy nie poradzi sobie z sytuacją, z którą miała się skonfrontować. Jeszcze przed zobaczeniem Trevora musiała się dowiedzieć tego, czego nie mogły przekazać fragmentaryczne doniesienia telewizyjne. „Musiałam się dowiedzieć, co się dzieje i jaka jest prognoza" — prawdopodobieństwo urazu mózgu albo paraliżu. Czy uda mu się... czy przeżyje? Doświadczona pielęgniarka przeszła szybko listę pytań z doktorem Puybussentem, który przejął opiekę nad rannym, po tym jak doktor Chikhani zakończył nad ranem wstępne zabiegi. „Jeśli ktoś mnie wtedy widział, pomyślałby: »Cóż za wyrodna matka«, ale był to jedyny sposób, jaki znałam, by poradzić sobie z sytuacją". Ernie, emerytowany technik medyczny, zbyt wiele lat pracował w szpitalach i widział zbyt wiele tego typu urazów, by mieć jakiekolwiek złudzenia. Doktor Puybussent pokazywał rentgeny i streszczał listę złamań, stłuczeń i krwawień w okolicy głowy. Urazy były straszne. 123 Jill zrozumiała, że „miał złamaną każdą kość twarzy", dzięki Bogu nij doszło do pęknięć czaszki. „Rana drążąca płuca" groziła zapadnięcier płuca, po którym nastąpiłoby prawdopodobnie zapalenie opłucnej i płuca stąd trzeba było nieustannie drenować płuco. Obrzęk mózgu groził śmiercią Przeprowadzono nakłucie lędźwiowe i stwierdzono obecność krwinell w płynie mózgowo-rdzeniowym, co oznaczało, że gwałtowne szarpnięcia! głowy w momencie uderzenia samochodu w beton naderwały opony! mózgowe — otaczające mózg skórzaste błony, między którymi znajdujel się płyn mózgowo-rdzeniowy, tworzące osłaniającą mózg „poduszkę".! Zapalenie opon mózgowych było tylko jednym z zagrożeń. | Opuchlizna wewnątrz czaszki — lekarze nazywają to obrzękiem móz- gu — może spowodować taki wzrost ciśnienia na tkankę mózgową, że dochodzi do zaniku ważnych dla życia funkcji i niedomagania różnych układów organizmu — do śmierci włącznie. „W każdej chwili mogliśmy się dowiedzieć o zatrzymaniu krążenia albo oddechu lub niewydolności wątroby czy nerek" — mówi Jill. Nadmierne pobudzenie — przy nadmiarze wywieranego na mózg ciśnienia i podrażnienia — mogło spowodować załamanie funkcjonowania układu nerwowego. Konieczne było tłumienie Trevora za pomocą silnych środków uspokajających. Gdyby odzyskał przytomność, mogłoby dojść do samozniszczenia organizmu. Jak na razie lekarze nie byli w stanie określić, czy urazy w trakcie wypadku spowodo- wały uszkodzenia mózgu. Stan Trevora balansował „na ostrzu noża". Rozpaczliwe próby zmniej- szenia obrzęku i ustabilizowania stanu były wymogiem chwili. Jill wiedziała, że konieczna do odtworzenia twarzy plastyka „musi być robiona, zanim kości zaczną się zrastać. Trzeba albo operować szybko — w ciągu pięciu albo sześciu dniu od urazu — albo zaczekać trzy lub cztery tygodnie, by móc na nowo połamać kości w pożądanych miejscach". Gdy kości zrosną się częściowo, nie ma możliwości dokładnego i czystego ich połamania i powstaje ryzyko przypadkowych pokruszeń. Kiedy prowadzono ich do sali numer 107, byli przygotowani — jak wyraża się Emie — na jeden z trzech scenariuszy: „Umrze, będzie miał uszkodzony mózg albo będzie sparaliżowany". Przed drzwiami lekarz ostrzegł: „Możliwe, że nie rozpozna pani syna". Lewy nadgarstek Trevora był w gipsie, co stanowiło zwykły widok dla pielęgniarki z wieloletnim doświadczeniem na sali operacyjnej szpitala ortopedycznego w Oswestry. Nic nie było jednak w stanie przygotować Jill na widok głowy. „Wyglądała jak okrągła piłka z wystającymi rurkami — 124 twarz była niczym globus, jak napompowany balon". Przez zakrwawione bandaże ujrzała twarz, która wyglądała, „jakby została obita patelnią, niczym w komiksie z serii Tom i Jerry. Jakby ją wyklepano, poszerzono i spłaszczono. Konturów twarzy praktycznie nie było". Oczy zakrywała opuchlizna, lewy oczodół był rozerwany i opadnięty. Prowizoryczne szwy trzymały razem płaty skóry. Był nie do poznania. Aparatura, która utrzymywała i monitorowała funkcje życiowe, wyraźnie mówiła, w jak krytycznym jest stanie. Miał rurki w nosie, wkłucie dotętnicze, wlew do żył prawego przedramienia, wystający spomiędzy żeber dren płucny. Przyklejone do nagiej piersi elektrody zbierały impulsy, ukazujące elektryczną aktywność serca, oddychający za rannego respirator wtłaczał mu do płuc powietrze przez tkwiącą w tchawicy rurkę. Na palec założono mu czujnik pulsu, kołnierz ortopedyczny na szyi unieruchamiał naruszone kręgi szyjne. Życie Trevora zostało przerobione na wykresy, krzywe, oscylacje i popiskujące w rytmie uderzeń serca dźwięki. Pielęg- niarski instynkt Jill odruchowo kazał jej wsłuchać się w dźwięki, czy nie ma w nich jakichkolwiek nieregulamości. Na szczęście wszystko robiło wrażenie ustabilizowanego. Poznała go po nogach. I po uszach, poobijanych w meczach rugby. „Och, te uszy Trevora są niepowtarzalne". Najmilsze wspomnienia nabrały teraz gorzkiego posmaku — sobotnie popołudnia, kiedy razem z Eraiem kibicowali mu, a Trevor zawsze był w samym centrum wydarzeń, „zawsze na samym dnie młyna". Był pod wpływem środków znieczulających i praktycznie nieprzytomny, ale doktor zaczął do niego krzyczeć, próbował wywołać jakąś reakcję: „Trevor! Otwórz oczy! Trevor!". Odpowiedzią było lekkie mrugnięcie prawej powieki i ślady ruchów rąk i nóg. Nie był sparaliżowany, wręcz sprawiał wrażenie, jakby chciał wstać z łóżka! Były to dobre znaki, ale pobudzenie układu nerwowego ciągle stanowiło niebez- pieczeństwo. Matka dotknęła jego ramienia, zachęcając go do życia. Byli u niego niecałe dziesięć minut, kiedy przyszedł jakiś oficjel i oznajmił: „Właśnie nadjeżdża książę Karol. Proszę ze mną". Jak mogli się oderwać od syna? Niechętnie, cała trójka poszła za przybyszem do windy i zjechała do holu. Rozgrywał się wokół nich surrealistyczny dramat. Wszędzie kręcili się ochroniarze, policjanci, pracownicy szpitala. Podprowadzono ich do drzwi wejściowych, które flankowała dwunastoosobowa gwardia honorowa Gardę Republicaine. Kiedy miano ich przedstawić księciu Walii — ogarniętemu żałobą mężczyźnie, który mimo to był w stanie o nich pamiętać — podbiegła 125 podniecona pielęgniarka i rzuciła: „Państwa syn — obudził się!". „Opu ciłiśmy oficjalną grupę — wystawiliśmy do wiatru Jego Wysokość i popi dziliśmy na oddział" — określa to Ernie. Kiedy biegli po wypolerowane podłodze, rzucili za siebie słowa przeprosin i podziękowania księciii Karolowi — i jak najszybciej podążyli do sali Trevora. Stanęli przy jegqi łóżku, rozradowani, że otworzył jedno oko, wzięli go za ręce i zaczęli dw niego mówić. Dołączyli do chóru, powtarzającego: „Trevor! Otwórz oczy!"! i zareagował. „Nie byliśmy pewni, czy nas widzi, ale bez najmniejszej wątpliwości wiedział, że przy nim jesteśmy" — uważa Jill. Pozwolono im zostać jedynie pięć minut; kiedy zeszli na dół, okazało się, że książę Karol. odjechał z trumną Diany. Na schodach przed budynkiem objął ich ze łzami w oczach brytyjski konsul generalny Keith Moss, po czym zaprowadzono ich do czekającej limuzyny. Nie wiedzieli, dokąd mają zostać zawiezieni. „Nie mieliśmy zielonego pojęcia". Kierowca dostał jedynie polecenie, by zawieźć ich „do apartamentu", i sam więcej nie wiedział. Zaraz za Łukiem Triumfalnym samochód podjechał do drzwi apartamentów Fayeda przy Rue Arsene- -Houssaye, gdzie dwadzieścia cztery godziny wcześniej był Trevor. W holu wyszedł im naprzeciwko „bardzo krzepki, silny mężczyzna" — ochroniarz Gćrard, ten który miał starcie z paparazzi. Było to dziwne. Na spotkanie z nimi nie zjawił się nikt reprezentujący Fayeda, a ktoś na poziomie dozorcy. Zawiózł ich piękną starą windą — z marmurowymi ścianami i ozdobną metalową kratą zamykającą — na czwarte piętro. Kiedy drzwi windy się otworzyły, weszli do „pomieszczenia tak luksusowego, jakie można zoba- czyć jedynie w rezydencjach bogaczy — taka to była skala" — powiedział Emie. Zaczęli chodzić we trójkę i wzdychać na widok przepychu „wspa- niałego salonu, wystarczająco dużego, by urządzić w nim bal, zastawionego olbrzymimi czerwonozłotymi wazonami, jadalni z ogromnym marmurowym kominkiem, pełnej antycznych francuskich mebli, wspaniałych dywanów i ścian obitych jedwabiem". Jill przeszła się po pozostałych pokojach i naliczyła „trzy podwójne sypialnie, dwie en suitę z wielkimi okrągłymi wannami, marmurem tu i marmurem tam...". Wyglądało tu jak w muzeum. Wyszli na balkon z filigranową balustradą z czernionego kutego źela- \ za, z widokiem na Łuk Triumfalny i Champs-Ełysees. „Zdawało nam się, że bylibyśmy szczęśliwi, mogąc mieszkać w niewielkim mieszkaniu" — stwierdził Emie, „ujrzawszy jednak apartament tak bogaty — dodaje Jill, dokańczając rozpoczęte przez Erniego zdanie (co robią często) — nie 126 mogłam uwierzyć własnym oczom. Nigdy w życiu nie byłam w tak szpanerskim miejscu". Jeśli chodzi o jedzenie, Madame, wyjaśnił po francusku dozorca — wszystko, co tylko sobie państwo zażyczą, może zostać zamówione z Ritza". Nie jedli od poprzedniego dnia, więc... „cóż, może moglibyśmy coś zjeść... unpeu a manger" — powiedziała niepewną francuszczyzną Jill. Nie potrwało długo, jak w eleganckich kremowych i złotych pudełkach pojawiło się jedzenie — w ilości wystarczającej dla ośmiu albo dziewięciu osób. Wędzony łosoś, baranina i wołowina na zimno, pasztety, świeże bułki, sałata i wspaniały francuski sos. Przysłano także wino oraz paterę z owocami, która wyglądała jak siedemnastowieczny obraz przedstawiający martwą naturę. Nie mogli patrzeć najedzenie. Apartament był klimatyzowany, czuli się jednak jak podduszeni i z trudem oddychali. Jill dręczyła perspektywa powiedzenia Trevorowi, że tylko on przeżył. Czy wytrzyma to? Kiedy będzie mu to mogła powiedzieć? Jill i Emie musieli wyrwać się z czterech ścian apartamentu, postanowili więc zostawić Sue i iść na spacer. Ta przeciętnie ubrana para ludzi tuż po pięćdziesiątce mogła bez trudu ujść za turystów. Na każdym z nielicznych zdjęć, które zrobili, widać Jill — szczupłą kobietę o różowych policzkach i falujących naturalnie jasno- brązowych włosach — w tej samej luźnej białej bluzce i jasnobrązowych mokasynach, które włożyłaby zarówno do ambasady jak i luksusowego mieszkania. W tamtej chwili ubrania wcale się nie liczyły. Tuż przed północą szli Champs-Ełysees. Nagle, kiedy okrążali Łuk Triumfalny, z piskiem opon zaczął sunąć ku nim samochód, który naj- wyraźniej wpadł w poślizg. Emie miał jedynie ułamek sekundy, by odepchnąć Jill na bok. Wściekły, kopnął w samochód i zanim auto zahamowało i pognało dalej, krzyknął coś wściekle na kierowcę. By się uspokoić, musiał w coś walnąć. Kiedy ruszyli w kierunku ustawionych na chodniku stolików kawiarnianych, Jill wybuchnęła śmiechem. Nagle wyob- raziła sobie, że leży w szpitalu — łóżko w łóżko z Trevorem — a Emie został zamknięty w Bastylii. Nawet czarny humor może pomóc. Zamówili po piwie i z zaskoczeniem stwierdzili, że rachunek wyniósł 8 funtów szterlingów! Uznali, że nie wytrzymają w Paryżu dłużej jak dwa dni, poczuli się jednak lepiej. Liczyło się tylko jedno i wznieśli za to toast, ustanawiając rytuał: „Za całkowite wyzdrowienie Trevora!". Było w dalszym ciągu duszno i natrętnie gorąco. Byli wycieńczeni. Zadzwonili do szpitala, by dowiedzieć się co z Trevorem, i poszli do łóżka 127 w luksusie, nie mogli jednak zasnąć. Nie do końca wierzyli w to, co sil dzieje, mimo to byli bardzo wri^' we a0 Konca wlerzyn w l"' c0 "1 nimi zajął. Dał im nawet kierowe02111 Mohamedowi Al-Fayedowi, że si^ woził Dodiego i samego Al-pa. ę~~philiPPe'a Dourneau, który regułami się ku nam w drodze do szpital ea' Kllka dm później "phm^ Pochyliła od pana Franka Kleina. W - w nam szara kop^? i powiedział, że to| spotkaliśmy się z panem Kleina byto 2500 franków- Kiedy poteln! co to?«, na co odparł: »Pan p.111'Pytaliśmy: »Bardzo dziękujemy, ale: ^yed chce, byście mieli na wydatki«". Tego wieczora Kez udał się n t> ^ Handleyowi-Greavesowi. Po od park Lane' ^z[e złożył "P01"1 paulowii Dodiego helikopterem do lą^^1"11 pana Fayeda i trumny z ciałem' gulfstreamem. Na lądowisku h i8, Battersea Kez wrócił d0 Londynu która udała się do meczetu przy R pterów na Fayeda czekała rodzilla> dnia odbyła się ceremonia po^T"1'' parku' ^w^^cw ^0 samego krążownik na morzu, zostały ^^^ swiatła' otaczające Harrodsa jak poświęconą zmarłej parze kaplip0^20"0' a w ^^m z okien zrobion0 jak przybysza z zaświatów., w" - park Lane chłopaki P02'^111 Keza Nic mi nie jest". „Co z Treyor-S w P0"^' ^-""y7"- "Tak' świetnie- Handleyowi-Greavesowi raport • "Jest w dobrych rękach"- Kez złożył prasy, pomyśle Dodiego, by Hen0^0^ 0 wszystkim - "^żywości był jednak zbyt odrętwiały i „ pau1 Prowadził i by odjechali od tyłu - uzmysławiać sobie skalę tego ^z01^ by czuć wielkie emoqe albo „Najlepiej będzie, jeśli weźn- slę ^d^0- poradził mu Handley-Greaves T sobie wolne i ^Gdzlesz d0 domu" - „pierwsze wakacje od pięciu ^ z l tak miał taki zamiar- Byłyby t0 kilka dni był chyba najrozsądn-^y w "^ż^1- ^azd ^zleś na dnia po Park Lane, po czym _ •)szym wyjściem"• pokT^ si? d0 końca pojechał z dwoma przyjaciółin,00 nle ze swym "P"^"™ zamiarem - aukcję koni w Goresbridge p. IrlandiL D0 ^^Y - na doroczną o tym, by wsiąść na prom do Ro""1 c0 się ^d^o. marzył jedynie - 1 '•-JS^I''iT-/-i •i '•'i •• '•'''ii J „Chciałem uciec jak najdalej od ' moze kuplc 1 uplc slęj się znów wśród prawdziwych ^azet 1 te\ewiz^ marzyłem o znalezieniu Tej niedzieli mecenas łan T» telewizję. Minęło dużo czasu od^J ~~ tak jak całe oswestry - ^^ u dnia, kiedy został obudzony przez swą 128 sześcioletnią córkę, która wpadła do sypialni rodziców, krzycząc: „Mamo! Tato! Podają straszne wiadomości! Księżna Walii zginęła!". Choć pół spał i nie jest zagorzałym rojalistą, mówi o sobie, że jest „dość sentymentalny i ronię łzę przy tego typu okazjach. Uważam, że to co się stało, było smutne, bardzo smutne". Jak wszyscy inni, włączył telewizor i wczesnym przedpołudniem dowiedział się, że przeżył ochroniarz. Może nawet usłyszał nazwisko, ale nie zwrócił na nie uwagi. Kilka godzin później zadzwonił u niego telefon: sekretarka z kancelarii prawniczej Crawford Lucas, mieszczącej się przy Upper Brook Street, Tessa Lioyd, zadzwoniła do szefa do domu. „Sądzę, że powinien pan wiedzieć, iż będziemy reprezentować ochroniarza", łan z początku nie załapał. Wszystko stało się jasne, kiedy usłyszał nazwisko: Trevor Rees- -Jones. łan nigdy przedtem nie spotkał Trevora, pamiętał jednak, że kancelaria — dokładniej mówiąc młoda pracownica, specjalizująca się w sprawach małżeńskich, Linda Hill — prowadziła jego sprawę rozwodową, a przyjaźń Tessy z Trevorem mocno wiązała go z ich kancelarią. „Na tym etapie nie dało się jeszcze ocenić, co należy robić, natychmiast jednak zdałem sobie sprawę z tego, że stanie się szybko ośrodkiem zainteresowa- nia — mówi łan Lucas. — Chcieliśmy coś dla niego zrobić, ale wahałem się między chęcią pomocy i staraniem, by nie zrobić wrażenia, że gonimy za sprawą dla rozgłosu". Tej niedzieli łan Lucas powstrzymał się od wszelkich akcji. David Crawford, poprzedni właściciel kancelarii, nic nie wiedział o związku Trevora z jego firmą do poniedziałku rano, kiedy przyszedł do pracy. Spokojnie wszedł po dwustuletnich schodach na trzecie piętro, do swego gabinetu, z którego wypełniał obowiązki częściowo emeryto- wanego konsultanta. Jego dawny gabinet — znajdujący się dokładnie pod nowym, piętro niżej — zajmował łan Lucas, któremu sprzedał kancelarię kilka miesięcy wcześniej. Wkrótce przyszła do niego Linda i spytała: „Wie pan, że reprezentujemy Trevora Rees-Jonesa, ochronia- rza?". To, że mógłby mieć jakiś związek z tragedią, wydawało się niewyob- rażalne, ale David Crawford znał ojca Trevora, Colina Reesa — wręcz uważał go za dobrego przyjaciela. Ojciec Trevora, dobry i szanowany lekarz ogólny i chirurg, był lekarzem Davida Crawforda. Choć adwokat nigdy nie spotkał Trevora, wiedział, że jeśli jest podobny do ojca, byle rana go nie złamie. „Colin był wspaniałym facetem, miał silną osobowość — nikt o zdrowych zmysłach z nim nie zadzierał. Służył jako lekarz w wojsku 129 i aż tryskał energią. Miał mnóstwo przyjaciół" — powiedział Dav^ Crawford. Wspominając ojca, nie wiedział, jak bliski był opisu syna Zawał, który zabrał Colina w kwiecie wieku, był tragicznym wydarzę? niem — czyżby rodzina musiała znieść kolejną stratę? •; Crawford dość dobrze znał środowisko rugbistów — często zajmował się prawnymi sprawami klubu i jego członków. Musieli zaoferować swa pomoc. Natychmiast skontaktował się z łanem i obaj zgodzili się co de tego, że przy takiej wagi wydarzeniu Rees-Jonesowie będą potrzebowali pomocy. Ułożyli wspólnie list do szpitala, w którym oświadczali, że są „adwokatami Trevora Rees-Jonesa, leczonego obecnie w Waszym szpitalu.;, [są] osiągalni, gdyby szpital chciał się [z nimi] kontaktować... i proszaj o przekazanie tego listu jak najszybciej Trevorowi albo jego rodzinie"^ Zakończyli podziękowaniem za pomoc udzieloną ich klientowi oraz „innym ofiarom tego straszliwego wypadku". List został wysłany faksem do dyrektora szpitala La Pitie-Salpetriere w poniedziałek l września, o godzinieji 12.35. Biorąc pod uwagę panujący w Paryżu chaos, nie mieli pojęcia, czy; ktokolwiek zwróci uwagę na pismo, i Dwaj adwokaci, którzy wysłanym przez siebie faksem rzucili karty do gry wokół jednego z najsławniejszych w historii wypadków, byli wysokiej klasy prawnikami miejskimi, którzy zdecydowali się zajmować prawem na ' wsi — testamentami, rozwodami, naruszeniem nietykalności cielesnej,, drobnymi pozwami, sporami biznesowymi. Tak niezwykły przypadek wcale : ich jednak nie przerażał, łan Lucas pochodził z robotniczej rodziny, mieszkającej w przemysłowym północnym-wschodzie, a jego zdolności zaprowadziły go na wydział prawa uniwersytetu w Oksfordzie. Pobyt tam wyleczył go z wszelkiego strachu przed establishmentem. Choć miał dopiero trzydzieści siedem lat, w ostatnich wyborach parlamentarnych kandydował z ramienia Partii Pracy północnego Shropshire i poradził sobie w tym tradycyjnie konserwatywnym regionie lepiej od wszystkich dotychczaso- wych kandydatów labourzystowskich. Kampania wyborcza nauczyła go kilku rzeczy o tym, jak radzić sobie z mediami. Dzięki podróżom na kontynent i pobieranym tam naukom Crawford znał dobrze język francuski, poza tym miał czas i możliwości, by w razie potrzeby zaoferować osobistą pomoc. Po wysłaniu faksu zadzwonił do rodziców Sue w Whittington. Był zaprzyjaźniony z jej ojcem, leuanem Jonesem — kiedyś pojechali razem do Hiszpanii. „Jeśli masz kontakt z Jill i Erniem Rees-Jonesami, może mógłbyś im napomknąć, że repre- zentujemy Trevora i chętnie pomożemy w sposób, w jaki sobie zażyczą. 130 Mówię płynnie po francusku i jestem dyspozycyjny" — przekazał Jo- nesom. Tego rana zapukano do drzwi paryskiego apartamentu — stała przed nimi młoda kobieta. „Jestem Myriah, byłam na jachcie z Trevorem. Czy ino°łabym wam w czymś pomóc?". Była to holistyczna masażystka Dodiego. Wyjaśniła, że przepełnia j ą wspaniała energia, która może pomóc każdemu, kto jest w potrzebie. Zachowywała się z niesamowitą charyzmą i Jill zapamiętała, że przedstawiła się jako dobra przyjaciółka i powiernica Trevora. „W tym okresie uważaliśmy, że każde wsparcie — jeśli nie było w stanie nikogo zranić —jest dobre. Jestem za wszystkim, co sprawia, że człowiek czuje się lepiej". Tak więc pojechali we czworo do szpitala i zebrali się wokół łóżka Trevora. Wizyta miała się szybko przerodzić w rutynową południową wizytę. Jill i Emie wzięli Trevora za ręce, a Sue kręciła się za ich plecami, komentując, że niestety jest za mało rąk do trzymania. Emie czuł, że Sue czuje się odtrącona. Myriah położyła Trevorowi dłonie na czole i chyba zaczęła się modlić. Nie było żadnej reakcji. Kiedy się odsunęli, Sue pochyliła się nad Trevorem i zaczęła do niego mówić. Zareagował natychmiast. „Całkowicie na nią zareagował. Poznał jej głos — mówi Jill. Był to dobry znak, mimo to poczuła ukłucie niepo- koju. — Zrozumiałam, że do czasu, aż się dowiemy, jaki jest stan jego pamięci, obecność Sue może okazać się nie najlepsza". Czy Trevor będzie pamiętał, że są w separacji? Co prawda nie miał na palcu obrączki, ale bez dwóch zdań w dalszym ciągu ją kochał. Co będzie, jeśli zechce ją mieć przy sobie — a jej nie będzie? Jill wiedziała, że Sue nie miała zamiaru wracać do Trevora — co do tego była stuprocentowo szczera. Na prośbę Jill Sue poszła tego dnia do domu. „Kto wie, może byłoby lepiej dla Trevora, gdyby Sue została?". To pytanie długo będzie ją dręczyć. Ani przez chwilę nie chodziło jednak o zemstę na Sue — półprzytomny Trevor był po prostu zbyt podatny na kolejne urazy. „Doktor Puybussent poradził nam, że musimy go sprowadzić z powrotem do realnego świata", tak więc Jill zaczęła mówić do syna, próbując złapać ten błysk świadomości, którym zareagował na Sue. Powiedziała mu cztery rzeczy, które miała powtarzać jak mantrę podczas każdej wizyty: „Miałeś wypadek. Jesteś w Paryżu. Leżysz w szpitalu. Wszystko będzie dobrze". W apartamencie czekał na nich Ben Murrell, ochroniarz stacjonujący 131 w Villa Windsor. Uważał się za dobrego kumpla Trevora i wyznaczono gg do zaspokajania wszelkich życzeń, jakie mogli wyrażać Jill i Ernie. Miał wpadać każdego dnia. Mając na każde zawołanie kierowcę i Bena, mogli| się całkowicie skoncentrować na Trevorze. | Stałe niebezpieczeństwo stanowiła prasa. Gdziekolwiek spojrzeli z bal-| konu, „wszędzie były ekipy filmowe, które fotografowały budynek, Bóg| wie po co... Chyba musieli się dowiedzieć, że tu mieszkamy i czekali" —1| stwierdził z niesmakiem Emie. Anonimowa para z Oswestry stała siei głównym celem paparazzi. Za każdym razem, gdy wychodzili z apar-1 lamentu, „wszyscy na nas się pchali, aż człowiek odnosił wrażenie, że nie l może oddychać. Czuliśmy się, jakbyśmy byli pod oblężeniem". Emie | z oburzeniem wzdycha na „nacisk ze strony prasy, niewiele różniący się od '• tego, który mógł spowodować wypadek. Uważam, że w dużym stopniu należy właśnie ją obwiniać". Francuski śledczy ustalił złożoną z dziewięciu nazwisk listę fotografów i motocyklistów, którzy stali się obiektem dochodzenia. Z powodu obowią- zującego we Francji prawa, nakładającego obowiązek pomocy innym ludziom (z wyjątkiem sytuacji, gdy zagroziłoby to pomagającemu), oskar- żenie miało dotyczyć niezamierzonego spowodowania śmierci, zaniechania pomocy ludziom w potrzebie i niezamierzonego zranienia rannego, który przeżył — Trevora. Gdyby uznano ich za winnych zarzucanych czynów, każdemu groziłoby do pięciu lat więzienia i bardzo wysoka grzywna. Może się to wydawać dziwne, ale jak na razie Jill i Emiemu udało się uniknąć sfotografowania. Świat chciał się jednak czegoś dowiedzieć o ochroniarzu. Ambasada brytyjska była zasypywana wnioskami o udziele- nie zgody na wywiad z Rees-Jonesami i jej przedstawiciele poprosili Jill i Emiego, by przyszli w środę po wypadku w celu omówienia strategii kontaktu z mediami oraz poznania ambasadora. Sprawy coraz bardziej się komplikowały. Podczas rozmowy telefonicznej rodzice Sue przekazali Rees-Jonesom propozycję Davida Crawforda dotyczącą ich reprezentowa- nia. Wieczorem (w poniedziałek) Jill zadzwoniła do niego do Oswestry. — Jak pani syn? — spytał. — Mogłoby być lepiej, ale mogło także być gorzej — odparła Jill, demonstrując to, co Crawford miał poznać jako „flegmatyczną, prag- matyczną postawę, która pojawiała się w trakcie całej tej gehenny zarówno z jej strony, jak i ze strony Erniego". Crawford nie widział niczego, co wymagałoby natychmiastowego zaan- gażowania się prawnika. Ponieważ Trevor był nieprzytomny, Crawford 132 i Lucas nie mogli mówić w jego imieniu, jednak mecenas poprosił Jill, by dzwoniła natychmiast, gdyby w Paryżu cokolwiek się zmieniło. „Czekamy na wasz znak, gdybyście nas potrzebowali". Kiedy Crawford i Jill gawędzili przez telefon, prawnik spytał, co Jill sadzi o wiadomości, którą właśnie podało brytyjskie radio: że poziom alkoholu w krwi kierowcy samochodu trzykrotnie przekraczał granicę, od której zakazane jest prowadzenie pojazdów mechanicznych, czyli prak- tycznie biorąc — był pijany. Pijany kierowca! Ta niesamowita wiadomość sprawiła, że miliony cierpiących żałobę ludzi na świecie nagle musiało się wyprzeć wersji epickiej bitwy między myśliwym a zwierzyną i przyjąć do świadomości coś tak prostackiego i idiotycznego jak wypadek pod wpływem alkoholu. Wina paparazzi stała się w tym momencie wątpliwa, oskarżycielski palec przeniósł się na pracownika „Ritza". Jill jeszcze nie słyszała tej wiadomości. David był mocno zdziwiony. „Czy rodzina Fayedów się wami zajmuje?" — spytał. Zajmowała się. Jill nie umiała podać Crawfordowi adresu, pod którym mieszkają, ale przekazała mu numer telefonu. Adwokat nie wątpił, że rodzina Fayedów dobrze dba o Rees-Jonesów, czuł jednak, że telefon od Jill mógł być spowodowany rosnącą potrzebą kontaktu z kimś jeszcze. Wiadomość dotycząca Henriego Paula zmusiła adwokata do zastanowie- nia. Przewidywał możliwość konfliktu Trevora z Fayedem i „Ritzem". Trevor został ranny na służbie, był niewinną ofiarą i miał w związku z tym pewne prawa, których należało dopilnować. Crawford dostrzegał także, jak pilne i ważne jest dla Fayeda dowiedzieć się, co Trevor ma do powiedzenia. Był jedyną żywą osobą, która mogła wiedzieć, co działo się w ostatnich trzech minutach przed wypadkiem. Nie trzeba było wielkiej umiejętności dedukcji, by dostrzec, że po ogłoszeniu faktu upicia Henriego Paula — co oznaczało, że wypadek spowodował wysoko postawiony pracownik „Ritza" — Fayed będzie chciał szybko i na wyłączność poznać wspomnienia Trevora. Media od samego początku zdawały sobie sprawę z wagi wspomnień Trevora. Rozczarowanie, że nie może mówić, pojawiło się bardzo wcześnie. Po poniedziałkowym tytule: POLICJA CZEKA NA MOŻLIWOŚĆ PRZE- SŁUCHANIA KLUCZOWEGO ŚWIADKA, trzy dni później, w „Mirrorze" pojawił się następny: ŚLEDZTWO KRYMINALNE UTKNĘŁO W MIEJ- SCU Z POWODU STANU ZDROWIA REES-JONESA. Jeszcze jednak przez wiele dni po rozległej operacji plastycznej trzeba będzie bez przerwy podawać Trevorowi silne środki uspokajające. 2 wrześ- 133 nią uczyniono kolejny krok w kierunku odtworzenia zniszczonej twarzy —| Jill i Emie spotkali sl(? z doktorem Chikhanim. Przyszedł sprawdzić | opuchliznę _ w nadziei, że uda się przeprowadzić operację jak najszybciej. | Opuchlizna była jednak jeszcze zbyt duża, a temperatura spowodowana '| zapaleniem w klatce piersiowej Trevora zbyt wysoka. Mimo to Chikhani | był niezwykle optymistyczny. Obrzęk twarzy zmniejszał się i wykonano | nowe badania, mające pomóc ustalić, czy pacjent nadaje się do zabiegu. „Nie może się doczekać chwili, kiedy będzie mógł zabrać się do Trevora i poskładać go jak puzzle. Uważa, że operacja się powiedzie" — pomyśleli Jill i Emie. Byli zauroczeni tym „bardzo bystrym, żywym emocjonalnie, entuzjastycznym człowiekiem — młodzieńcem po trzydziestce, który nosi sztywną muszkę... i xnówi znakomicie po angielsku". Chikhani od początku ustalił, że nie będzie się kontaktował z prasą. Stwierdził, że jest lekarzem, nie showmanem. Za każdym razem, kiedy włączał telewizję, widział twarz Trevora. Wiadomości były przerażają- ce _ i wszystkie błędne! Pierwszego wieczora dowiedział się, że Trevor stracił ięzyk. Podejrzewał, że plotka ta wzięła się z informacji, iż nie może mówić _ wynikało to jednak z tracheotomii, nie z braku języka! Mimo wszystko najważniejszą sprawą było nawiązanie kontaktu z pa- cjentem — ba, oznaczało to jego być albo nie być. Chikhani wiedział, że musi dać mu wiarę, chęć, nadzieję. Jak na razie Trevor nie nadawał się jeszcze do operacji, a dopóki to nie nastąpi, jego jedynym dojściem do rannego miała pozostać Jill. Musiał działać za jej pośrednictwem z taką samą intensywnością i takim samym skupieniem, co bezpośrednio z Trevo- rem. Ernie i inni ludzie mogli być obecni, ale tak samo dobrze mogliby być nieobecni — rozmawiał jedynie z nią, wyjaśniał jej wszystko w kate- goriach technicznych i ludzkich. Szybko dostrzegł, że Jill Rees-Jones będzie się perfekcyjnie zajmować synem. Była co prawda pielęgniarką, ale zachowywała się przede wszystkim jak matka. Nie mógł się nadziwić swemu szczęściu — jak często udaje się znaleźć tak idealne dojście do pacjenta? W myślach przekazywał Trevorowi, że umowa dotyczy ich dwóch. Nie możesz mówić, ale twoja matka powiedziała: „Wierzę w pana. Ufam panu. Może się pan zajmować moim synem". Jill stała się ważnym elementem w rehabilitacji Trevora, częścią zgranej trójki: Chikhani, Trevor, Jill. Organizacja Fayeda bardzo wcześnie wyraźnie zasugerowała, że Trevor powinien zostać przeniesiony do prywatnego Szpitala Amerykańskiego. Jill i Emie z zadowoleniem zauważyli, że troska Fayeda o zdrowie Trevora 134 nie słabnie — być może uważał, że w tak trudnej fazie można go tam lepiej chronić przed wpływami świata zewnętrznego. Oparli się jednak naciskom, byli bowiem zadowoleni z pracy personelu La Pitie-Salpetriere. Całkowicie mu ufali, poza tym Trevor nie nadawał się do transportu. Chikhani czuł bezpośrednie naciski ze strony Al-Fayeda. „Ponieważ Trevor był VIP-em itepe, nasz szpital nie był dla pana Fayeda wystarczająco dobry" — stwierdził Chikhani. — Poprosił więc o przybycie kilku lekarzy ze Szpitala Amerykańskiego, który jest — jeśli chodzi o pieniądze — bardzo ekskluzywny. „Kiedy przyjechali i ujrzeli sytuację na własne oczy... kiedy go zobaczyli... — Chikhani chichocze na wspomnienie tej chwili — jeden przez drugiego zaczęli się przekrzykiwać: »Tu ma bardzo dobrze. Oczywiście, jak najbardziej. Powinien tu zostać«". Jako chirurdzy wiedzieli, że aby być naprawdę dobrym, trzeba zrobić wiele, bardzo wiele dużych rekonstrukcji twarzy. Być może zdawali sobie sprawę z tego, że zrobili ich za mało. Dla takich przypadków żyje jednak Chikhani. Uwielbia leczyć poważne urazy. Kocha swych pacjentów. Ponieważ zniszczeniu uległy kontury twarzy Trevora, potrzebne były fotografie. Jill i Ernie przywieźli kilka ze sobą, nie były jednak wystar- czająco dobre. Zaczęły się telefony do Oswestry i gorączkowe szukanie lepszych. Takich, na których wyraźnie widać twarz Trevora. Zdjęcia ślubne! Tak jest! Przyjaciółka Trevora z kancelarii prawniczej, Tessa, gorączko- wo zebrała najlepsze, jakie dały się znaleźć, i wkrótce wysłała paczkę do Paryża. Dzień skończył się dobrze. Nowa tomografia komputerowa wykazała „istotne zmniejszenie się obrzęku mózgu". Zespół Reanimation wyraził zgodę na operację. Została wyznaczona na czwartek, 4 września. Chikhani się cieszył. W środę, dzień przed operacją, Jill i Emie poszli na południowe spotkanie z ambasadorem w ambasadzie brytyjskiej. Zostali zabrani przez wielką limuzynę spod hotelu „Crillon" na Place de la Concorde, wygodnego miejsca dla Philippe'a, by wysadzić ich w drodze powrotnej ze szpitala, i zawiezieni kilkaset metrów do ambasady przy Rue St-Honore — pokonanie tej odległości spacerkiem zajęłoby trzy minuty. Wokół frontu budynku kłębili się dziennikarze, goście zostali więc zawiezieni przez tylną bramę do ogrodu, gdzie czekali na nich sir Michael i lady Jay i gdzie podano 135 pyszną herbatę. Jill i Ernie nie widzieli powodu, by nie wznieść w amba- sadzie swego zwykłego toastu. „Za każdym razem, kiedy coś pijemy! wszędzie gdzie jesteśmy, pijemy za zdrowie Trevora" — wyjaśniła JilL|J Jayowie byli zachwyceni. Odurzeni upałem, wznieśli w ogrodzie, herbatą,! toast: „Za całkowite wyzdrowienie Trevora". | Po herbacie pokazano im pierwsze pliki wycinków z gazet. Jill i Emiel byli zaskoczeni, jak dużo pisze się o wypadku i Trevorze. Czytanie byłog niezwykle denerwujące, zgodzili się jednak przejrzeć przekazane im przezij ambasadę artykuły. Jak na razie nie powiedzieli prasie ani słowa, a Trevor 5 nie mógł mówić, nie powstrzymało to jednak dziennikarzy przed zrobienieml z ich syna bohatera wojennego. Jill i Emie wiedzieli, że kiedy się o tymj dowie, umrze ze wstydu — nie był bowiem ani w Zatoce, ani na Falklan- j dach, nigdy nie służył w „oddziałach ochrony osobistej Royal MilitaryJ Police" ani nie „uciekł z Kuwejtu po inwazji irackiej". | Choć stan Trevora wcale jeszcze nie był zadowalający, jedna z brytyjskich ; gazet napisała, że „były oficer Military Police wróci w pełni do zdrowia", a „Mirror" w dniu operacji miał napisać, że „stracił w straszliwym wypadku język i pół twarzy". Plotka ta wkrótce spowodowała, że pewna działająca w USA firma przysłała mu mający zastąpić język „mówiący" komputer. Od początku do końca pogłoski o utracie języka były fantazją, nonsensem i objawem braku odpowiedzialności. Jill i Ernie uznali, że dopóki nie będą musieli, nie zamierzają czytać gazet. Czuli bezradność. „Ambasada chciała, byśmy zaczęli mówić, pokazali się, ale odmówiliśmy — mówi Ernie. — Chyba im się wydawało, że nasze milczenie ma związek z Al-Fayedem, że działamy zgodnie z jego polece- niami. Nie było to prawdą. Bardziej chodziło o to, że byliśmy w tamtym czasie tak rozemocjonowani, iż każde pytanie mogłoby spowodować reakcję, na którą dziennikarze czekali, to znaczy...". — Jill dokończą zdanie: „...byśmy się załamali". Ambasada zgodziła się na wersję, że Jill i Ernie napiszą oświadczenia dla prasy, które ambasada roześle. Nie będzie wywiadów. Kiedy wychodzili z ambasady, nakłoniono ich, by wzięli telefon komór- kowy. Miał im być potrzebny jeszcze tego samego dnia: między 17.30 a 19.00 miał do nich zadzwonić książę Karol. Znów „wystawili go do wiatru": w czasie przewidzianym na telefon od księcia odbywali swą codzienną wizytę u Trevora i ze względu na wrażliwe urządzenia elektroniczne, znajdujące się na oddziale intensywnej terapii, musieli zostawić telefon w samochodzie. „Czuliśmy się okropnie. Dwa 136 razy wystawiliśmy do wiatru JKM. Często się zastanawialiśmy, czy w naszym imieniu rozmawiał z księciem nasz kierowca — i co mógł mu powiedzieć". Następnego dnia rano doktor Luc Chikhani uniósł skalpel i przeciągając wzdłuż starej blizny, pozostałej po meczu rugby, przeciął skórę w poprzek twarzy Trevora — zaczął od wnętrza ust, tuż nad górnymi zębami, potem ciął od policzka do policzka poniżej dolnych zębów. Kiedy to zrobił, zaczął ściągać skórę z dolnej połowy twarzy w kierunku podbródka. Była godzina 7.30 i doktor Luc Chikhani stanął przed największym wyzwaniem w swej karierze — miał całkowicie zrekonstruować twarz Trevora Rees-Jonesa. Choć zobaczył kilka uszkodzeń, z jakimi dotychczas się nie spotkał — na przykład nie natknął się nigdy na publikację, w której opisano by podobne przemieszczenie stawu skroniowo-żuchwowego — wiedział, że z więk- szością zadań może sobie poradzić. Niesamowity — wyjątkowy! — był widok wszystkich uszkodzeń równocześnie, u tego samego, żyjącego człowieka. Z każdym dniem funkcje życiowe Trevora stawały się coraz silniejsze. Anestezjolog, który badał rano jego serce, uznał, że jest wystarczająco silne, by pacjent nadawał się do operacji, wiadomo było jednak, że zarówno dla lekarzy jak i pacjenta maraton będzie wyczerpujący — należało się spodziewać minimum jedenastu, jeśli nie dwunastu albo trzynastu godzin pracy non stop. Jeśli operacja by się udała, Trevor miałby nową twarz i szansę na jako tako normalne życie. Mógłby wychodzić na ulicę bez upokorzenia i odzyskałby anonimowość oraz prywatność, czego większość ludzi nie ceni, dopóki nie straci. Chikhani lubił operować w naturalnym, wpadającym przez okna, świetle. Ponieważ jednak wszędzie pchali się dziennikarze z teleobiektywami, trzeba było prowadzić operację w ukryciu. Okna pozasłaniano ekranami, a dyrektor do spraw medycznych ostrzegł personel chirurgiczny: „Jeśli ktokolwiek powie choć słowo komukolwiek, wyleci z pracy". Na ścianach poprzyczepiano kolekcję zdjęć ślubnych Trevora — dwa metry od jego znieczulonego ciała. Cóż za ironia, że Chikhani musiał się kierować obrazami z najlepszego okresu życia Trevora — szeroko uśmiech- niętego, we fraku i cylindrze, zachwyconego, że może stać u boku pięknej kobiety. Na pierwszy rzut oka widać było, że przed wypadkiem Trevor należał do ludzi, na których się ^zwraca uwagę. Nie dlatego że był 137 ochroniarzem Diany, ale dlatego że miał wyrazistą twarz. Dobrze wygląoagg Choć chirurg musi przede wszystkim myśleć w kategoriach anatomiczny^ zwykle nie zapomina także o estetyce. Nie może jednak przesadzić ani by| aroganckim — nie wolno mu „zrobić" pacjentowi twarzy takiej, jaką b| chciał, musi odtworzyć to, co ranny miał przedtem. Cel był jasny: stuprocentowe przywrócenie nie tylko wyglądu, ale takz wszystkich funkcji twarzy. Dopiero wtedy Trevor miał szansę znów sta się sobą. Drugim celem było przeprowadzenie wszystkiego w jednyl, zabiegu — druga operacja, w późniejszym czasie, byłaby znacznie trud^ niejsza i miałaby mniejszą szansę powodzenia. | Atmosfera była początkowo gęsta, ale kiedy Chikhani zaczął, napięcia natychmiast w nim opadło. W jego głowie operacja już była przeprowadzo*, na. Miał trzy dni na jej przemyślenie i wiedział, co zamierza — krok po| kroku. Wszystko było stuprocentowo jasne. Jedynie musiał sobie przypo-| minąć kolejne etapy. || Na samym początku powiedział Trevorowi dokładnie, co się wydarzy. | Kolejny raz zapewnił go: „Nie umrzesz". Przez wiele długich godzina będzie walczył o zachowanie symetrii i podobieństwa do mężczyzny na l zdjęciach, j Jeśli pierwszy widok Trevora wywołał u Jill skojarzenie z komiksem '; z serii Tom i Jerry, operacja bardziej kojarzyła się z science fiction. Po zrobieniu nacięć Chikhani starannie ściągnął skórę ku brodzie. Ten nie- zwykły element ukazał leżące pod spodem pół twarzy. Choć technika nie jest tak sensacyjna jak hollywoodzkie fantazje, na przykład w filmie Bez twarzy, gdzie w celu dokonania zamiany tożsamości zdejmuje się skórę z całej twarzy jednej osobie, by nałożyć ją komu innemu, pozostaje jedną z najniezwyklejszych procedur, jaką ma w swym repertuarze chirurgia. W niczym nie przypomina to obierania pomarańczy — Chikhani określał metodę mianem „podkopywania się". Ponieważ celem jest takie działanie, by nie pozostały blizny, niczego się nie przecina. Nie używa się siły. Twarz ma szereg warstw — najpierw naskórek, potem tkankę podskórną, następnie mięśnie, a wszystko przeplatają naczynia krwionośne — tryskające krwią tętnice, sączące się kapilary — i pęczki bardzo wrażliwych nerwów. Bardzo ostrymi nożyczkami kawałek po kawałku przecina się warstwy, „podkopuje się", odkrywa, oddziela nerwy i tkanki od kości, odsłaniając kość. Trzeba pracować precyzyjnie i ekonomicznie. Przecięcie nerwów może spowodować paraliż twarzy. Należy ograniczać krwawienie — opera- cja ma trwać dwanaście godzin. Ponieważ wielki płat skóry był ciągle 138 ołaczony z resztą, przepływała przez niego krew i utrzymywała go przy życiu. .Oderwanie" dolnej połowy twarzy trwało pół godziny, może godzinę. Kiedy Chikhani odkrył usta, podbródek, dolną szczękę — ujrzał pobojowis- ko Tak jak się spodziewał, wszędzie były połamane, pokawałkowane kości, poodrywane luzem fragmenty i drobiny, popękane i powypychane z zebodołów zęby. Krótko mówiąc: „breja". Bardzo istotne było odtworzenie stawu skroniowo-żuchwowego oraz dopasowanie do siebie górnej i dolnej szczęki. „Trevor, unieruchomimy teraz żuchwę poprzez przymocowanie jej do szczęki" — wyjaśnił Chikhani. Zamocował drut na zewnętrznych końcach kości policzkowych, przeciągnął go — do góry i do dołu — przez górną i dolną szczękę, tworząc dwa łuki z drutu. Potem zdrutował szczękę — owinął drut wokół każdego zęba, przymocował go do łuków z drutu i unieruchomił szczęki kolejnymi drutami. Usta zostały zamknięte na stałe. Następnie nawinięto fragment skóry tak, by zasłonił usta, i przymocowano klamrami na miejscu — jeszcze nie szyjąc. Nie była to nawet połowa zabiegu. Chikhani był na sali operacyjnej jedynym starszym chirurgiem — pomagało mu kilku młodszych. Zarówno młodsi lekarze jak i pielęgniarki wymieniali się co trzy albo cztery godziny, by miał do pomocy ciągle świeżych ludzi. Zazwyczaj pozwala się młodszym lekarzom asystować przy operacjach, by się uczyli, ale stan Trevora był tak ciężki, że nie wchodziło to w rachubę. Przez mniej więcej godzinę pomagał mu kolega o większym stażu, ale nawet wtedy Chikhani nie mógł odejść od stołu. Chirurg nie ma możliwości przerwania raz zaczętego zabiegu — pacjent mógłby nie przeżyć. Kiedy skończył pracę nad dolną częścią twarzy, przerwał na dwadzieścia minut, by coś zjeść. Była to jedyna jego przerwa. Potem zajął się górną częścią twarzy. Najdłuższa, najbardziej dramatycz- na część operacji była dopiero przed nimi. Oczy. Nos. Powtarzając technikę, zastosowaną przy dolnej połowie twarzy, naciął skórę na górze głowy Trevora — od ucha do ucha, przez włosy, dbając o to, by nie poprzecinać naczyń dostarczających krew do włosów i nie spowodować u Trevora łysienia — i delikatnie, bardzo delikatnie ściągnął skórę poniżej linii oczu, najdalej jak się da przy tej technice. Kiedy odsłonił kości górnej części twarzy, ujrzał bezpośrednio kolejne pobojowisko, które znał doskonale z rentgenów i tomografii komputerowych. Górna część twarzy została poważnie przemieszczona — wciśnięta do środka i rozepchnięta na boki. 139 Odległość między oczami zwiększyła się z 36 do 56 milimetrów. Trev| nie tylko wyglądał jak Azjata — każde oko patrzyło w innym kierunki Oczodoły zostały wepchnięte po dwa i pół centymetra w głąb czaszki -l patrząc z profilu, widać było, że nasada nosa znajduje się głębiej niż us| 1 zęby' -'k Chikhani miał przygotowany zestaw różnej wielkości miniaturowycJ i mikroskopijnych płytek z tytanu — z odpowiednimi śrubkami i podkład! karni. Tytan jest lekki, mocny i nadaje się do umieszczania w twarzyj Chikhani mógł odpowiednimi szczypcami wyginać płytki do kształtu kość do której miały być mocowane. Praca polegała na zestawianiu pękniętyc kawałków kości, przykładaniu do obu części płytek i skręcaniu ich, w ten sposób umieścić kości na poprzednich miejscach. Miał za pomc płytek przymocować stawowe powierzchnie stawu żuchwowego do czasz poskładać spękane kości policzkowe i podbródkowe, odbudować d_ oczodołów oraz kości otaczające oczy — i wyciągnąć całą twarz do przodui| Oczy były groteskowe, mimo to w trakcie badania Chikhani stwierdzili że — choć wepchnięte w głąb i rozsunięte na boki na dwa razy większą;! odległość niż zwykle — jakimś cudem nie zostały uszkodzone. „Teraz | unieruchomimy ci oczy w odpowiedniej pozycji, byś nie miał diplopii,! podwójnego widzenia — powiedział swemu pacjentowi. — Oczy wy--| zdrowieją". Przez kilka godzin, niczym mechanik, delikatnie poruszał potrzaskanymi kawałkami kości, a kiedy znalazły się na swoim miejscu, wiercił w nich maleńkie otworki, mocował tytanowe płytki i — używając maleńkich śrubokrętów — przykręcał tytanowe śrubki, zmuszając kości do łączenia się w celu zrośnięcia. Jeżeli dolna część twarzy była pomnikiem drutu, to górna — tytanowych płytek! Użył ich trzydzieści albo czterdzieści. „Trevor, teraz będę odbudowywał nos" — powiedział do nieruchomego kształtu. W celu stworzenia nowego szkieletu zamierzał pobrać nieco materiału kostnego z potylicy i przymocować go do kości policzkowych. Następnie za pomocą przeszczepów tkanki miękkiej i chrząstki zamierzał ukształtować nowy nos. Po kolejnych pięciu godzinach skończył robić górną część twarzy Tre- vora — okolicę oczu, nosa i kości policzkowych. Skórę odwinięto i nałożono na kości, po czym zszyto w miejscach przecięcia. O godzinie 18.30, po ponad jedenastu godzinach operacji, naprawione zostało wszystko, co dało się naprawić. Na koniec pozostało szycie wokół ust. To miejsce — pełne bakterii i najbardziej narażone na zakażenie — musiało iść na koniec. Wraz ze swymi asystentami Chikhani naciągnął 140 korę dołu twarzy, by zetknęła się ze skórą górnej połowy, i zszył obie r/eści. Operacja została zakończona. Chikhani był pewien, że jeśli na twarzv zostaną blizny, to tylko te, które były wynikiem wypadku albo gry ruoby. Po dokonanych przez niego cięciach nie powinno być śladów. Najwcześniej za tydzień miał się dowiedzieć, czy udało się załatwić wszystko podczas jednej operacji. Konieczność kolejnego zabiegu ozna- czałaby porażkę. Kiedy owijano głowę Trevora bandażami, a doktor Chikhani zdejmował chirurgiczny kitel i ubierał się w „cywilne" ubranie, które sprawiało, że wyglądał, jakby wracał z biura, czuł satysfakcję, że zrobił tego dnia wszystko, co mógł najlepszego. Teraz Trevor musiał znaleźć odwagę do pokonania mogącej zniechęcić długiej drogi rekon- walescencji. Chikhani musiał zadzwonić do rodziców. Dla Jill i Emiego świat skurczył się do czterech ścian apartamentu, myśleli jedynie o Trevorze. Przez jedenaście godzin nie wolno im było wyjść. Po raz pierwszy w ciągu nierealnych ostatnich czterech dni Jill miała okazję się zastanowić. Emie zaordynował sobie terapię polegającą na notowaniu co wieczór wydarzeń dnia — pomagało mu to odnaleźć sens w chaosie. Jill postanowiła rozładować uczucia, pisząc list do Helen, przyjaciółki i koleżanki z oddziału, w którym pracowała. Droga Helen! Ponieważ dziś jest przeprowadzana gigantyczna rekonstrukcja twarzy Trevora, siedzimy cały dzień w apartamencie, pod telefonem... Najważniejszym naszym zmartwieniem jest Trevor —jak na razie ani przez chwilę nie wrócił całkiem do przytomności. Wczoraj mieliśmy wrażenie, że zdaje sobie sprawę z naszej obecności, i chyba mnie poznał... Jest utrzymywany na środkach uspokajających... i nie obudzą go do zakończenia operacji. Nie mam pojęcia, w jakim stanie umysłowym będzie po obudzeniu. Doktor jest przekonany, że uraz mózgu był niewielki, nie powinien więc cierpieć na długotrwałe ubytki funkcji. Dopiero jednak po jego obudzeniu dowiemy się, co pamięta z wypadku, z dni i godzin sprzed wypadku. Jestem głęboko przekonana, że ci, których ujrzy, kiedy się obudzi, muszą być jego najbliższą rodziną, a będziemy tym dla niego w naj- bliższych miesiącach. Mam nadzieję, że odwiodłam Sue od przy- chodzenia, ponieważ jeśli najpierw będzie, a potem jej nie będzie, 141 może to się okazać dla Trevora zbyt dezorientujące. Być może nawet nie pamięta, że są w separacji. Gareth, John i Chris przylatują w piątek, więc w weekend, kiedy mają pozwolić mu się obudzić, będziemy z nim wszyscy. Informacja, że Diana i Dodi nie żyją, będzie dla niego strasznym wstrząsem — ponieważ byl z nimi blisko, trzeba mu będzie powiedzieć o tym bardzo delikatnie. Nawet gdyby to było wszystko, mielibyśmy wystarczająco dużo na głowie, ale z powodu okoliczności znaleźliśmy się w sytuacji, z jaką nigdy się dotychczas nie zetknęliśmy — zamiast prowadzić spokojne życie, nagle staliśmy się celem prasowej sfory. Pracodawcy Trevora bardzo o nas dbają, i chronią nas najlepiej jak się da, ale nagła zmiana zjeżdżenia w Oswestry rowerem do pracy na bycie wożonym po Paryżu wielka, limuzyną z przyciemnianymi szybami, to coś, do czego trudno się przyzwyczaić... Uczymy się, jak się zachowywać... Czuję się teraz dobrze — wspomagamy się z Erniem jak umiemy... Widzieliśmy szereg wycinków prasowych, co dzień dostajemy Tele- graph, ale żadne z nas nie jest w stanie czytać — trzymamy się więc z dala od tego, co nas denerwuje... Aby przekazać ci coś weselszego, powiem, że apartament jest tak wielki, iż Ernie ciągle gubi buty! Nie możemy się doczekać powrotu do normalności — obiecuję, że już NIGDY nie będę uważać mego życia za nudne i nieciekawe... Pozdrawiam cię serdecznie... Wczesnym popołudniem zadzwonił Chikhani. Operacja się udała. Stan Trevora był stabilny. Wróci całkowicie do zdrowia. Jill i Ernie uciekli z apartamentu — rozradowani, wycieńczeni. Poszli do jaskrawo oświet- lonego sklepu z płytami firmy „Virgin", mieszczącego się kilka przecznic dalej, w dół Champs-Ełysees. Jill założyła słuchawki i zaczęła słuchać kantaty Bacha, która bardzo ją wzruszyła. Kupiła płytę, nigdy jednak jej więcej nie przesłuchała. „Kiedyś spróbowałam, ale mnie wykończyła". 8. Ten jedyny, który przeżył U iii za wszelką cenę starała się skontaktować się z do- mem — musiała zobaczyć chłopców. W piątek wieczór, po wizycie u Trevora, odebrali ich z Erniem na lotnisku: najstarszego Garetha, najmłodszego Johna i syna Emiego — Chrisa. Ich przylot został zorga- nizowany i zapłacony przez pana Fayeda. Zaczęli się obejmować w sposób, który Jill mogła przewidzieć — z bardzo różnym okazywaniem emocji. „Gareth sprawia wrażenie, jakby wszystkim niewiele się przejmował". Jest dentystą, fizycznie przypomina ojca. John uczynił z rodzinnego zamiłowania do sportu zawód — uczy wychowania fizycznego w college'u. „Jest bardzo poważnym i emocjonal- nym chłopakiem", który — jak spodziewała się Jill — okazał przy ich spotkaniu najwięcej uczuć. Chris, syn Emiego, „bardzo intensywnie zajmo- wał się organizowaniem wszystkiego w domu, wziął na siebie sporo obo- wiązków, dbał o to, by wszystko było tam, jak należy" — może dlatego, że mieszkał w Oswestry. Jill i Emie zaplanowali rodzinne spotkanie przy stole w jadalni. Pomiesz- czenie to było jedynym miejscem w ogromnym, luksusowym apartamencie, które przypominało ich dom — tu więc się zebrali, by porozmawiać, zjeść i snuć plany. Przygotowali na spotkanie coś w rodzaju porządku obrad, który realizowali punkt po punkcie. Stan Trevora. Ostrzeżenie chłopców o strasznym ruchu w Paryżu — i wysokich- kosztach utrzymania. Powiedzieli im o pieniądzach od Al-Fayeda na drobne wydatki. „Nie chcieliśmy brać więcej niż konieczne, ale byliśmy bardzo wdzięczni i docenialiśmy wszyst- ko, co zrobił dla nas pan Fayed i jego ludzie". Także ambasada „nam 143 pomagała" i zajęła się oświadczeniami dla prasy. Istotne było, by chłopcy! się dowiedzieli, że „nie czujemy żadnych nacisków ani ze strony grupy; Fayeda, ani ze strony ambasady — możemy podejmować własne decyzje".! O „naszej sytuacji, apartamencie i o tym, gdzie jesteśmy" wiedzieli^ jedynie chłopcy i ich partnerki — „jedynie Heather i dwie Heleny". Chodziło o ochronę grupy Fayeda. „Nie chcieliśmy, by mieli wrażenie, że; ich zdradziliśmy, ujawniając, że w trakcie pobytu w Paryżu mieszkamy w takim luksusie — łatwo sobie wyobrazić tytuły w »Shropshire Star«, gdyby to się wydało. Poprosiliśmy ich, by wszystkim w domu powiedzieli: | Nie wierzcie w to, co czytacie w gazetach, czytajcie jedynie oficjalne-J oświadczenia. Napisaliśmy dziś jedno o operacji Trevora i ambasada ma je | opublikować". Dodali, że z powodu ujawnienia stanu upojenia alkohole- | wego kierowcy „atmosfera wokół wypadku stała się bardziej napięta, ale Trevor miał wysokie notowania u Dodiego, jego rodziny i w całej or- ganizacji". Ben Murrell zapewnił ich o tym. Gdyby Trevor potrzebował reprezentacji prawnej we Francji, ambasada zgłosiła chęć pomocy. W odwo- dzie czekali adwokaci z Oswestry. „Jesteście bardzo, bardzo ważni dla Trevora i dla nas. Potrzebujemy was — przekazali chłopcom w trakcie spotkania. Choć rodzice sprawiali wrażenie skoncentrowanych jedynie na Trevorze, trójka młodych mężczyzn musiała dowiedzieć się o tym, że nie została zapomniana. — Potrzebujemy się wszyscy nawzajem. Musimy przeć do przodu jako rodzina, razem". Co miała przynieść przyszłość? Jill zamierzała poprosić w szpitalu o urlop. „Spędzimy święta całą rodziną. Jeśli Trevor wróci do domu — to w domu, jeśli będzie gdzie indziej — pojedziemy do niego". Po formalnej części spotkania zaczęli grać w remika, co miało potrwać cały weekend i pozwoliło pozbyć się mnóstwa napięcia dzięki „masie śmiechu". Jill i Emie szybko pojęli, że aby nie zwariować, należy się śmiać. Śmiali się z drobiazgów, śmiechu wartych lapsusów — żony dozorcy, która zabrała Jill bieliznę i bluzkę w chwili, gdy płukała je w umywalce, i która od tej chwili upierała się, by prać, prasować i składać jej majtki, jakby były królewskimi sukniami balowymi. Dobrze po północy rodzina wyszła na spacer. Tu też dużo się śmiali. Nagle odkryli nowe zagrożenie: hordy chłopaków na łyźworolkach, rozpędzających przechodniów na chodnikach wzdłuż Champs-Ełysees. Nie mogli jednak oglądać pogrzebu Diany, który odbył się następnego dnia. Było to nie do zniesienia. 144 Dianę pochowano w sobotę 6 września, po mszy w Opactwie West- rninsterskim, odprawionej wedle pełnego królewskiego porządku, co zostało wymuszone na rodzinie królewskiej przez objawy uczuć ze strony opinii publicznej, znacznie przekraczające wszelkie znane i pamiętane przypadki śmierci w rodzinie królewskiej. Pięćdziesiąt dziewięć procent dorosłych Brytyjczyków oglądało ceremonię w telewizji, do tego doszło mniej więcej dwa i pół miliarda ludzi na całym świecie. Kiedy Karol i obaj synowie szli za trumną, kroczył za nimi duch zmian. Po okresie milczącego — mimo wściekłości narodu — pobytu w Balmoral, poprzedniego dnia królowa okazała pierwsze oznaki, że słyszy to, co mówią nowy premier Tony Blair i naród. Kiedy synowie Jill i Emiego lecieli do Francji, królowa przyjechała wreszcie do Londynu i pokazała się publicznie, spacerując wokół Pałacu Buckingham. W końcu przemówiła, wyrażając w przykuwającym uwagę oświadczeniu telewizyjnym uznanie dla Diany. Na czas pogrzebu opusz- czono flagę pałacową do połowy masztu. Musiała uspokoić bezgraniczną wściekłość swych poddanych, ale jeżeli monarchia miała przeżyć ten kryzys, trzeba było wreszcie zrezygnować z pozbawionych treści ceremonii bez elementu ludzkiego. Złamane serca najbardziej poruszył marsz Williama i Harry'ego przez morze kwiatów przed Pałacem Kensingtońskim. Po- chlipująca kobieta dotknęła dłoni Williama i powiedziała: „Twoja matka żyje dalej w twojej twarzy, chłopcze. Niech Bóg ma cię w opiece". Wśród żałobników dało się dostrzec Mohameda Al-Fayeda — w ciemnym gar- niturze, z cierpiącą miną. Kiedy świat czekał na pogrzeb, Rees-Jonesowie poszli razem do szpi- tala. „Trevor jest trochę poobijany. Trzymali go na środkach uspokajają- cych" — powiedziała chłopcom Jill, by nieco ich przygotować na widok w dalszym ciągu opuchniętego, nie reagującego kształtu, który mieli zobaczyć. John tak był wstrząśnięty rzeczywistością, niesamowitością tego, co zobaczył, że przez jakiś czas stał, wyglądając przez okno. Nie był w stanie patrzeć wprost na Trevora. Chris i Gareth byli jak zwykle bardzo spokojni. Gareth — tak różny od Trevora, że mogli przez miesiąc nie rozmawiać — podszedł prosto do jego łóżka i zaczął opowiadać o ciąży żony, dwóch poronieniach, obecnym optymizmie i o tym, jak wkrótce pokażą mu swoje pierwsze dziecko. John dołączył w końcu do stojących przy łóżku braci i każdy na swój sposób próbował wzbudzić w Trevorze wolę wyleczenia się. 145 Po południu poszli na spacer — jak zwykle. Jill i Emie wymyśli| „zabawę z prasą w chowanego. Wyglądaliśmy na zewnątrz, czekaliśmy, a| fotografowie znikną za rogiem, po czym wychodziliśmy — mówi Jill. -j Na zewnątrz znów byliśmy anonimowi — mogliśmy chodzić bez ryzykal rozpoznania". Kiedy wracali, chowali się po drugiej stronie ulicy, aż „tereq był czysty", po czym biegli do bezpiecznego mieszkania. Poszli zwykła trasą: Champs-Ełysees, Place de la Concorde, w dół do Sekwany i — tyi^ razem — do miejsca wypadku. „Paryż wydawał się pusty, taki cichy, a| trudno było uwierzyć — wszyscy zapewne oglądali pogrzeb" — zauważył Emie. Podeszli do płonącego w pozłacanym naczyniu płomienia przy Placg d'Alma, umieszczonego tuż nad tunelem — paryskim miejscem kultuj Diany. Nieprzebrana liczba ludzi położyła tu kwiaty, poprzyczepiała kartki? z wierszami i pozdrowieniami. Były napisane w różnych językach. „Wresz-? cię dotarło do nas, jak wielu ludzi dotknęło to wydarzenie". | Jill rozumiała poczucie straty, jakie odczuwał świat. „Bardzo ją szano-| wałam i byłam okropnie zdenerwowana, że zginęła. Uważam, że została';> straszliwie wykorzystana przez establishment i zrobiła co mogła, by j prowadzić własne życie i służyć społeczeństwu. Czuliśmy się dziwnie | niezwiązani z tym wszystkim — choć byliśmy wplątani w sprawę, byliśmy obserwatorami, nie uczestnikami". Obserwując wydarzenia z wyjątkowego punktu widzenia, byli świadkami, : jak księżna z krwi i kości, która śmiała się z ich synem, przemienia się w legendę, w charyzmatyczną postać, jedną z tych, które trafiają na karty . historii. Pochowano Dianę jako Królową Ludzkich Serc, jej legenda rozbłysła dzięki temu, że krótko żyła i można było spekulować na temat wielu mogących czekać ją w życiu wydarzeń. Gdyby — jak wuj Karola, książę Windsoru Edward, zawarła związek małżeński z obcokrajowcem, mogłaby (jak spekulowała Tina Brown z „New Yorker") prowadzić „życie na luksusowym wygnaniu, którego treścią byłoby nic nieznaczące krążenie między kolejnymi miejscami rozrywki" i zostać starzejącą się pięknością, której jedyną nadzieją na odkupienie byłoby to, co „uratowało ją po śmierci: poważne, pozbawione jakiejkolwiek ironii wysiłki ulżenia ludziom w cierpieniu. Teraz jednak jest pomnikiem, przedstawiającym wiecznie klęczącą kobietę, chcącą pocieszyć kogoś skrzywdzonego". Przy płomieniu rodzina Rees-Jonesów zaczęła pojmować, jak wielki i długotrwały wpływ będzie miała śmierć Diany na ich życie. Kiedy stało się jasne, jak niezatarta będzie pamięć o księżnej, oczywiste stało się także, jak ważne będzie wszystko, co miało z nią związek. Trevor — chyba jako 146 iedyny człowiek na zachodniej półkuli — nie miał pojęcia, że księżna, z którą tak niedawno przebywał na sardyńskiej plaży i z którą uciekał przed paparazzi, nie żyje. Mimo to jej śmierć miała wywrzeć wpływ na całe jego życie. Wracając wokół Łuku Triumfalnego, rodzina omijała obiektywy ulicz- nych fotografów, którzy robią zdjęcia turystom, po czym namawiają ich do zakupu. ,//on, merci. Non, merci" — powtarzali, śmiejąc się z faktu, że ludzie ci, nie zdając sobie z tego sprawy, mieli okazję zrobić zdjęcie swego życia, które próbowali zrobić wszyscy paryscy paparazzi — i im się nie udało. „Mogli zbić fortunę — na szczęście nie wiedzieli, kim jesteśmy". Chłopcy poszli odwiedzić Trevora w niedzielę, przed wyjazdem z Paryża. Stanęli wokół niego — Emie ujął prawą rękę, Gareth lewą, John i Chris po nodze. Jill stała przy głowie i położyła mu ręce na klatce piersiowej, by sprawdzić, czy ciągle jeszcze jest rozpalony i gorączkuje. Ciało było chłodne. Gorączka opadła. Pokonał infekcję, która groziła zapaleniem płuc. Przyszedł lekarz dyżurny, doktor Poett. „Chcemy go obudzić w po- niedziałek i mamy nadzieję, że układ nerwowy nie jest zbyt pobudzony". Po wyjściu ze szpitala Jill i Emie „pożegnali się ze smutkiem z chłopcami". Kiedy Jill i Emie przyszli następnego dnia rano, na oddziale panowało wielkie podniecenie. Po zmniejszeniu dawek leków Trevor obudził się w nocy. Stażysta, który był u niego — niemiecki student — spytał go po angielsku, czy pamięta wypadek, na co Trevor tak się pobudził, że stażysta musiał uspokajać go siłą. Trevor otworzył następnie oczy i dobrze reagował na polecenia. Trevor nie zapamiętał tego incydentu i potem — w typowy dla siebie sposób —bagatelizował jego znaczenie, „Prawdopodobnie tylko mrugnąłem okiem. Raczej nie usiadłem, by uciąć sobie pogawędkę". Był poniedziałek 8 września, od wypadku minęło dziewięć dni. „Zmiana jest niesamowita — zapisał w pamiętniku Emie. — Zmniejszono ilość bandaży i już nie wygląda jak Niewidzialny Człowiek — mamy znów kogoś, kto wygląda jak Trevor!". Przede wszystkim „ma otwarte oczy, reaguje na Jill ruchami mięśni policzka i oka — kilka razy. Wie, że jesteśmy oboje przy nim". „Byliśmy zachwyceni" — dodaje Jill. „To był bardzo pozytywny dzień" — sumuje Emie, jak zwykle bagatelizując. Przed przyjściem do szpitala Jill i Emie poszli do „Ritza", zaproszeni przez prezesa, Franka Kleina, na spotkanie z Jean-Pierre'em Brizayem, członkiem zespołu prawników Fayeda. „Celem tego spotkania — mówi Ernie — było wyrażenie troski o Trevora i zasugerowanie nazwisk od- powiednich paryskich adwokatów, przede wszystkim Theo Kleina z Klein 147 Goddard". „Trevor upoważnił do reprezentowania go pana Davida Cra\ forda" — oświadczyli menedżerowi hotelu, który po raz drugi przekazał i| gotówkę — 2250 franków. Wzięli pieniądze bez poczucia, że zobowiązuj ich to do czegokolwiek wobec pana Fayeda — Trevor, ważny pracownia został ranny w czasie pełnienia obowiązków zawodowych. Jak powi| później David Crawford: „To była najmniejsza rzecz, jaką mógł zrobić'5 Jedząc późny lunch w „Cafe Tiłbury", złożony z piwa i kanape| z camembertem, Jill i Emie stwierdzili, że w porównaniu z dohryn|j— wieściami dotyczącymi Trevora, spotkanie w „Ritzu" było nieistotnyrgJI przypisem. W mieszczącej się niedaleko ich apartamentu skromnej, małe ozdobionej czerwonymi markiyam; ^ciiir;.->,-or,^ i,*-;—-^-' . -._-—.^ .*.„ uyu.±iaiu^uiu aisJuliinc), małej) ozdobionej czerwonymi markizami kawiarence, która stała się ich klubem, ich sanktuarium, wznieśli toast za Trevora. Co dzień, między południowi a wieczorna wi'7vta w s-r^ti^' •——-.--•-'• • . _--.„-„. ^,v ^t-i^ii, uin^u^y poluomowąi a wieczorną wizytą w szpitalu, zamawiali ten sam posiłek za 45 franków! i czuli się dobrze. Byli anonimowi. W bezpiecznym otoczeniu mogli siej podzielić przeżyciami dnia. Mogli też rozkoszować się swą małą tajemnicą: właściciel nie miał pojęcia, kim są. O 19.30, w Żółtym Salonie rezydencji ambasadora, spotkali się ze swoim posłem, Owenem Patersonem. „Mamy dziś wspaniałe wiadomości o Trevorze. Obudził się" — poinformowała Jill. „To aż się prosi o szam- pana" — odparł sir Michael. Wznieśli toast za zdrowie Trevora — tym razem z wysokich kryształowych kieliszków. Świąteczny nastrój zamienił się w milczenie, kiedy w pliku nowych wycinków prasowych Jill i Emie dostrzegli „Al-Fayed". Od początku zauważali wrażliwość ambasady na jego nazwisko. „Kiedy wymienialiśmy nazwisko pana Fayeda, robiło się dziwnie i ton rozmowy ziębnął. Nie padał żaden komentarz, ale przechodziliśmy do innego tematu. Nigdy nie powiedziano nam dlaczego. Chętnie byśmy usłyszeli, co takiego zrobiliś- my" — komentuje Emie. „W Oswestry niezbyt sobie uświadamialiśmy istnienie Fayeda" — dodaje Jill. Czując zażenowanie ambasady z powodu tego, że mieszkają u Fayeda, zawsze walący prosto z mostu Emie zapytał: „Czy gdybyśmy przestali mieszkać w apartamencie pana Fayeda, mógłby pan coś w tym zakresie dla nas zrobić?". Niestety, panu ambasadorowi było przykro, ale nie istniała taka możliwość. Konsulat z chęcią by pomógł, ale nie dysponował mieszkaniami, tak samo samochodem, którym można by ich wozić do szpitala — czasem trzy razy dziennie. Podczas gdy Jill i Ernie unikali czytania artykułów o wypadku, w am- basadzie — zagranicznym reprezentancie zarówno rządu jak i Korony — czytano je gorliwie. Kiedy Trevor wyszedł z kryzysu, pojawiły się pierwsze 148 c-ypnały, że z kryzysu może także wyjść monarchia. Wrzaski w prasie - ^likwidowanie monarchii zostały zastąpione wołaniami o jej zrefor- mowanie. „The Times" opublikował artykuł Davida Dimbleby'ego pod tytułem: Ciężka lekcja dla królowej, w którym napisane zostało: „Zmienia- jący się naród domaga się — nie republikanizmu, ale monarchii w nowym stylu, lepiej odzwierciedlającej dzisiejszą Brytanię". „Financial Times" dał artykułowi o niedzielnym lunchu Blaira w Balmoral tytuł: BLAIR UWAŻA: RODZINA KRÓLEWSKA MUSI SIĘ ZMIENIĆ. Po ogłoszeniu wiadomości o poziomie alkoholu we krwi Henriego Paula oskarżenia Fayeda wobec fotografów nagle straciły podstawę, w dalszym jednak ciągu wywierał na nich naciski. W artykule w porannym wydaniu „International Herald Tribune" z tego dnia cytowano wypowiedź jednego z prawników Al-Fayeda, Bernarda Dartervelle'a, który twierdził, że zdaniem świadków, wypadek spowodowały natrętne samochody i motocykle papa- razzi i że policja szuka samochodu, „który mógł próbować zablokować i spowolnić mercedesa, by podążający za nim fotografowie mogli zrobić Dianie zdjęcie przez okno". „Sprawa pierścionka" wybuchła w Paryżu we wtorek, 9 września. „International Herald Tribune" cytowała artykuł z „Washington Post", w którym jubiler Repossi stwierdził, że „mniej więcej dziesięć dni przed wypadkiem para nieoczekiwanie przyszła do filii jego zakładu w Monako... i wspólnie wybrała pierścionek z diamentami, który Dodi dał Dianie kilka godzin przed śmiercią". Opowieść ta zaczęła się rozprzestrzeniać jak złośliwy rak, popierając twierdzenie Fayeda o zaręczynach. Jak jednak wiedzieli Kez i Trevor, przynajmniej część opowieści była nieprawdziwa. W dniu, kiedy pierścionek stał się częścią legendy, Trevor został odłączony od respiratora — po raz pierwszy od wypadku zaczął sam oddychać. Był „przytomny i reagował". Nie mógł mówić, ponieważ miał zadrutowaną szczękę, a rura dotchawicza nie pozwalała na wydobywanie dźwięków, Jill i Ernie zachęcali go jednak do odpowiadania gestami. Zadawali pytania, mówiąc: „Trevor, jeśli »tak«, ściśnij moją rękę". Mógł pokręcić głową albo spróbować otworzyć oko. Na odwrocie jednego ze złotokremowych pudełek, w jakich „Ritz" dostarczał jedzenie, zrobili tabelę z alfabetem. Kiedy otwierał oko, wskazywali na kolejne litery i próbowali tłumaczyć sobie jego słabe reakcje, by utworzyć słowo. Czy był w stanie myśleć, wnioskować — i pamiętać? Tego dnia był bardzo pobudzony, tiki i ruchy bardzo się nasiliły. „Chce odkaszlnąć, by oczyścić sobie drogi oddechowe. Chce nam coś powie- 149 dzieć" — uznał Emie. Chcesz nam coś powiedzieć? Ucisk ręki. Tak. Co? Czuł rozpacz Trevora. Tabela, Mięśnie twarzy się kurczą, skóra się krzywi. | To takie trudne... takie bolesne. Tak mało mu brakowało, by coś przeka- fl zał — na czymś bardzo mu zależało, był jednak tak rozedrgany, że nie ośmielili się tego wieczora spróbować jeszcze raz. W apartamencie czekali na nich Pauł Handley-Greaves i John Mac- namara, szefowie ochrony Fayeda. Handley-Greaves odwiedzał ich drugi raz, Macnamara pierwszy — specjalnie przyleciał w tym celu z Londynu. Personel szpitala odmówił im dostępu do Trevora, zadawali więc wiele pytań. Jill i Ernie oczywiście nic nie wiedzieli. „Tak naprawdę to chcieli jedynie informacji — stwierdził Emie — czy Trev coś pamięta". Następnego dnia Jill i Emie przyszli do łóżka Trevora z tabelą z alfabetem i zaczęli wskazywać na litery, układając imiona. Trevor wyglądał bardziej po ludzku — umyto mu włosy, gojenie się twarzy postąpiło kolejny kawałek — był jednak strasznie podniecony. Demonstrując swą wielką siłę, rzucał się na boki i próbował poruszać ustami. Jill z ulgą stwierdziła, że nie przestał walczyć — tak jak w czasie pływania, kiedy zaraz miał zdobyć mistrzostwo Walii, czy meczu rugby, kiedy po raz tysięczny wyrywał się ze spodu młyna. Stary Trevor nie zniknął! „Jest zadziwiająco silny — zapisał Emie — i chce wstać z łóżka. Może oprzeć nogę o metalową ramę nad łóżkiem i przekręcić ciało. Łapie matkę i obejmuje ją zdrową ręką. Trzymał Jill". Aby się o coś oprzeć? Aby okazać jej uczucie? Jill podejrzewała, że Trevor walczył z faktem, że jest poważnie ranny. Myliła się. Trevor był przekonany, że nic mu nie jest. „Kiedy się obudziłem, zacząłem sobie przypominać różne rzeczy i jeśli mam być uczciwy — sądziłem, że nic mi nie jest. Kiedy mózg zaczyna ci pracować, sądzisz, że jesteś zdrowy. Nie wierzyłem, że jest ze mną tak źle, jak wszyscy chcieli mi przekazać. Sądziłem, że jestem zdrowy. Mogłem wstać i iść do domu". Jill i Emie mają do wykonania pewne zadanie. „Chcesz zapytać o Sue? Nie, odpowiada Trevor, wskazując na tabelę. O twojego szefa? Nie. O Helen, przyrodnią siostrę, która jest w ciąży? Nie". — Chodzi o coś mającego związek z wypadkiem? TAK. — O kierowcę? NIE. — Chcesz zapytać o ludzi, którzy byli w samochodzie, o innych pasażerów? TAK. Nadszedł czas, by mu powiedzieć, był jednak tak wycieńczony walką o dowiedzenie się prawdy, że pielęgniarki znów podłączyły go do re- spiratora. „Spróbujemy się dowiedzieć, co się stało z pasażerami i powiemy ci jutro". Sprawiał wrażenie, jakby go to zadowoliło. W głowie Trevora pojawiły się pierwsze świadome wspomnienia. „Wiedziałem, że miał miejsce wypadek". Pamiętał, że kiedy wyjechali z „Ritza", z tyłu siedzieli Dodi i Diana. Pamiętał, jak walczy i siłuje się z kimś, by się wydostać. Nie pamiętał samego wypadku, nie pamiętał, kto prowadził, ale w końcu zrozumiał, co powiedziała matka: „Był wypadek...". Był przytomny jedynie przez krótkie okresy, pamięć wracała kawałkami. „Odjeżdżałem, potem wracałem, podłączyli mnie tego dnia do respirato- ra — pewnie musiałem dostać też na uspokojenie" — spekulował później. Cokolwiek by jednak powiedzieć — wracał do świata. Jill i Emie odwiedzili psychologa szpitalnego, bardzo chcieli bowiem wiedzieć, „czy robimy dobrze, mówiąc Trevorowi tak wcześnie o śmierci Dodiego i Diany — może powinniśmy zaczekać? Nie wiedzieliśmy, co robić". Psycholog dużo im pomógł. „Zrobił znakomitą uwagę: »0bserwujcie państwo rytm jego reakcji«. Mieliśmy słuchać, co Trevor chce nam przekazać, i zgodnie z tym reagować". Nie chcąc się wtrącać, dopóki się go nie wezwie, David Crawford zawiadomił Rees-Jonesów o swym przylocie do Paryża dopiero kilka dni przed przybyciem tam z matką 9 września. Decyzja o wycieczce została podjęta spontanicznie. Przypadkiem nadarzyła się okazja zabrania matki na doroczne wspólne wakacje z wykorzystaniem przecenionych o połowę biletów kolejowych pierwszej klasy, które zaoferował mu kolega z agencji podróży. Bardzo chciał pojechać do Paryża, zwłaszcza że miał nadzieję, iż być może będzie mógł pomóc Jill i Erniemu. Uczciwie mówiąc, atmosfera wokół paryskich wydarzeń działała na niego jak magnes. Zameldował się z matką w hotelu „Apollo" — najbliższym, jaki udało mu się znaleźć w pobliżu Gare du Nord, gdzie przyjechali koleją TGV. Wcześnie rano następnego dnia zadzwonił do swego biura w Oswestry i dowiedział się, że dzwonili Rees-Jonesowie, prosząc o pilny kontakt. Czy mógłby dołączyć do nich w trakcie spotkania w ambasadzie, umówionego na 15.45? Oczywiście! Konsul generalny Keith Moss przed- stawił ich Dominicowi McCIuskeyowi, adwokatowi zatrudnionemu w parys- kiej kancelarii Klein Goddard, znajdującej się na liście firm prawniczych, 151 150 polecanych dla znajdujących się w potrzebie Brytyjczyków. Był takźta doradcą prawnym ambasadora. Temat spotkania został szybko określony| Trevor potrzebował francuskiego adwokata i McCIuskey chciał zaofero wać usługi kancelarii Klein Goddard, szczególnie zaś jednego ze współ ników — Theo Kłeina. Nazwisko pojawiało się ponownie. Grzecznie rzucając nazwę swej kancelarii, McCIuskey wyjaśnił, dlaczegoj Trevor może potrzebować adwokata: „W trakcie śledztwa może być jedną z trzech postaci: ofiarą, świadkiem albo oskarżonym". ; Oskarżonym! Jak na razie nikt nie sugerował, że Trevor może być; uznany za odpowiedzialnego za wypadek. Przesłuchanie przez francuską' policję miało zostać przeprowadzone zaraz po tym, jak będzie fizycznie się; do tego nadawał. Mogło to być w następnym tygodniu — choć Trevor nie; będzie mógł jeszcze mówić. Czy oznaczało to, że mógł być przesłuchiwany; jako podejrzany? „Przeraziło nas to, ponieważ taka myśl nie przeszła nam • nawet przez głowę" — mówi Crawford, który kilka godzin wcześniej i zapewnił rodziców, że nie ma takiej możliwości. Widział, że Jill i Ernie próbują zachować spokój, ale nie dało się nie dostrzec, że są mocno wstrząśnięci. „To było bardzo, bardzo niepokojące" — przyznaje Emie. : Unikali czytania gazet, nie wiedzieli więc nic o niedorzecznym wzroście niecierpliwości, która pojawiła się po wyrażeniu przez „niezależnych ekspertów" krytyki wobec metod pracy ochroniarzy Dodiego. „Gdyby to było moje zadanie, spodziewałbym się oskarżenia" — powiedział w „Herald Tribune" Ivor Haring, specjalista od ochrony osobistej. Chodziło o pas bezpieczeństwa. M. Boyer, strażak, który pomagał Trevorowi, zauważyw- szy, że pas bezpieczeństwa był wyciągnięty i przyciśnięty do ciała Trevora, uznał najwyraźniej, że Trevor był w chwili wypadku przypięty. W raporcie Gourmelona miano stwierdzić później, że „prawy przedni pasażer był zapięty pasem" — jako jedyny z całej czwórki. Mit o zapięciu przez Trevora pasa bezpieczeństwa powstał w wyniku nieumyślnie błędnego zinterpretowania dowodów. Legenda narastała, z jednej strony przynosząc mu pochwały za dawanie dobrego przykładu, równocześnie jednak powodując różne wściekłe ataki — ich spektrum sięgało od zarzutu nieprofesjonalizmu po uczestnictwo w spisku. „The Times" napisał: „Jedyną osobą w samochodzie, która miała zapięty pas bezpieczeństwa, był ochroniarz, który przeżył", a anonimowy wysoki funkcjonariusz policji stwierdził: „Dlaczego był jedynym, kto miał zapięty pas, jeżeli zasady pracy ochroniarzy określają, że dla lepszej ochrony klientów mają być niezapięci?". Choć sformułowane jako pytanie, oskar- 152 żenię padło. Anonimowy informator przekaże wkrótce brytyjskiemu wy- wiadowi, że „Trevor wiedział o zamachu i godził się z tym, że będzie celem. Dlatego zapiął pas bezpieczeństwa". Im bardziej plotki się roz- chodziły, eksperci medyczni zaczęli spekulować — do tego na piśmie — że Trevor może nie pamiętać tych szczegółów wypadku, że uraz, jakiego doznał, mógł skasować pewne obszary pamięci. Potrzebowali drinka. „Możemy dostać coś zimnego do picia?" — spytała Jill z rozpalonymi policzkami. Nagle byli w stanie myśleć jedynie o pragnieniu. Zaczęła się surrealistyczna scena: siedzieli w jednej z najbardziej prestiżowych za- granicznych placówek Wielkiej Brytanii, wyglądali przez okno na luk- susowo utrzymany kort tenisowy, Keith Moss i kilku innych ludzi grzebało po kieszeniach i portmonetkach, by zebrać drobne na kupienie w automacie coca-coli, a kiedy to się udało, wysłano wicekonsula po napoje. Spragnieni, czekali na jego powrót z colą i oranżadą. Toast za „całkowite wyzdrowienie Trevora" został tego dnia wzniesiony colą. Kiedy wychodzili z ambasady, w głowach huczało im słowo „oskarżony". „Byliśmy przerażeni i poczuliśmy nagle, że być może do tej chwili żyliśmy w raju dla pogodnych matołków. Potrzebowaliśmy pomocy, i to szybko, mogło bowiem dojść do oskarżenia Trevora" — mówi Emie. Wszyscy byli zgodni co do tego, że Trevor potrzebuje francuskiego adwokata, popierał to zwłaszcza Crawford. „Wyszliśmy z ambasady odrętwiali i przerażeni. Nie spaliśmy tej nocy" — powiedziała Jill. Nie odpoczywali także prawnicy Fayeda. Późnym wieczorem poprzed- niego dnia, 9 września, biuro prokuratora wydało trzecie oświadczenie o poziomie alkoholu we krwi Henriego Paula. Potwierdzano w nim wyniki dwóch poprzednich badań: we krwi znajdowało się nie tylko trzy razy tyle alkoholu, ile wolno mieć, jeśli chce się jeździć samochodem, ale także znaleziono w niej ślady leków dostępnych jedynie na receptę, które mogły pogorszyć zdolność prowadzenia samochodu. Wiadomość opublikowały wszystkie poranne gazety: TRZECIE BADANIE POTWIERDZA, ŻE KIEROWCA INTENSYWNIE PIŁ — oznajmił „The Times". Prawnicy Fayeda kontynuowali ataki na fotografów. Mecenas Dartevelle oznajmił, że Al-Fayed złożył przeciwko krążącym wokół willi w Saint-Tropez helikopterom pozew o naruszanie prywatności i poprosił sędziego o rozszerzenie śledztwa w sprawie wypadku o aspekt 153 naruszenia prywatności przez paparazzi. Sprawiało to wrażenie zasło dymnej. Pewnych dowodów Al-Fayed nie mógł jednak pominąć milczenie Został w końcu zmuszony do publicznego przyznania, że Henri Pauł m we krwi wysoki poziom alkoholu, i przez Michaela Cole'a potępił jaz pod wpływem alkoholu. „Mohamed chce poznać prawdę, a jeśli ktokolwi| jest winny, osobiście napluje na jego grób". Nie mógł jednak zrezygnowi z obrony po linii, że nikt nie wiedział o upojeniu alkoholowym Paula — fl dowieść, że jego ludzie są niewinni. Trevor nie mógł mówić, nadszedł wi|| czas wezwać Keza. | Kez odebrał telefon od Paula Handleya-Greavesa w Kilkenny. Właśni kupił konia i świetnie się bawił. Zostało mu jeszcze ponad tydzień wolnegd „Chcemy, byś dał wywiad dla amerykańskiej telewizji". Nie ma mowj pomyślał Kez. „Ostatnią rzeczą, jaką chciałem, było ujawnienie, że jestei| zamieszany w tę aferę". Wiadomość o alkoholu we krwi Paula usłyszą, dzień po przyjeździe z Paryża. „Jezu, to niemożliwe... Wyglądał normal| nie!" — brzmiała jego reakcja. Każdy prowadzący talk-show telewizyjni zadałby jednak pytanie: „Naprawdę nic pan nie wiedział?", powiedział więc Handleyowi-Greavesowi: „Nie jestem zainteresowany. Na Boga, manii' wakacje!". Handley-Greaves oddzwonił zaraz z Londynu: „Słuchaj, Szefj pyta, czy nie masz odwagi". „Jak mogłem odmówić?". Następnego dma| Kez był na promie, odebrano go z portu i natychmiast zawieziono na Parls| Lane. Przebrał się w garnitur i po kilku minutach siedział przed kameramif stacji ABC i odpowiadał na pytania Cynthii McFadden — przekonany, że:'| audycja będzie nadana jedynie w USA. „Zanim włączono kamery, John| Macnamara powiedział mi: »Zastanów się nad tym, co mówisz«, co| zinterpretowałem jako ostrzeżenie, że jeśli powiem cokolwiek, co mogłoby | zostać użyte przeciwko Fayedowi, moja kariera będzie zakończona — po \ czym usiadł na sali". ] „Jeśli masz jeszcze chwilę, spotkamy się z gościem z »Mail on Suń- : day« — powiedział po nagraniu Macnamara. — Pisze artykuł na niedzielę". „Na Boga!" — wykrzyknął Kez, kiedy Macnamara prowadził go na spotkanie z Chesterem Sternem. Wywiad był krótki i głównie potwierdzał, że w dniu wypadku Dodi i Diana byli bardzo krótko w Villa Windsor. Kez leżał godzinę w łóżku, kiedy ktoś zaczął potrząsać go za ramię. „Musisz wstawać, Kez, występujesz dziś wieczór w »Panoramie«". „Wsta- łem, wziąłem prysznic, założyłem sprzęt i zrobiłem wywiad dla »Panora- my«". Oglądając go później, usłyszał własne słowa: „Plan Dodiego był 154 rlobrv. Zadziałał". „W dalszym ciągu próbowałem oszczędzać uczucia nana Fayeda. Nie chciałem powiedzieć: »Plan był gówno warty«. Zwłaszcza ye kilka metrów ode mnie siedział Macnamara i... jak to się mówi?... doglądał mnie?". Następnego dnia, 11 września, tytuł na pierwszej stronie „Daiły Maił" brzmiał: LUDZIE FAYEDA OSKARŻENI. W artykule napisano: „Paryski »Ritz« może zostać oskarżony z powodu kierowcy będącego pod wpływem leków... Kierownictwo paryskiego hotelu »Ritz« może zostać w związku ze śmiercią księżnej Diany oskarżone o zabójstwo". Frank Klein z „Ritza" zwołał spotkanie z Jill, Emiem i Davidem Crawfordem, który przyszedł z egzemplarzem „Daiły Maił". Kiedy pokazał gazetę Kleinowi, stwierdził, że dyrektor wielkiego hotelu zamienił się pod wpływem zagrożenia w roztrzęsioną galaretę. Crawford nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Klein — znowu — zwołał spotkanie głównie po to, by zmusić Trevora do przyjęcia francuskiego adwokata, wybranego przez Fayeda. Jego przerażenie jednak nasiliło zdecydowanie Crawforda, by znaleźć dla Trevora adwokata niezależnego. Crawford czuł, że im więcej Trevor sobie przypomina, tym pilniejsza jest potrzeba chronienia go. Informacja, że Trevor może zostać zarówno oskarżonym, świadkiem jak i ofiarą, mocno zaniepokoiła Emiego, poprosił więc doktora Puybussenta o odpowiedź wprost na pytanie, czy badanie krwi Trevora dowiodło, że nie pił alkoholu, i czy istnieje cokolwiek, co mogłoby go obciążać? Doktor Puybussent potwierdził to, o czym Jill i Ernie byli przekonani od początku: próbki krwi Trevora nie wykazywały zawartości jakichkolwiek obcych substancji. Było to wielką ulgą, bowiem Emie bardzo się niepokoił możliwymi reperkusjami, gdyby krew Trevora okazała się zanieczyszczona. „Musimy powiedzieć dziś Trevorowi, że jest jedynym, który przeżył" — powiedziała ze zdecydowaniem Jill, kiedy po koszmarze w „Ritzu" weszli rano do szpitala. Postanowili spróbować obserwować rytm jego reakcji. Przed przybyciem zadzwonili do szpitala, by się dowiedzieć, w jakim jest stanie. Wiadomości były dobre — Trevor oddychał samodzielnie przez sześć godzin. Mimo to mieli obawy — bali się skutków szoku, jakiego dozna, kiedy dowie się prawdy, niepokoiło ich także, w jakim stanie jest jego poobijany mózg. Jill bała się o jego głowę od przylotu do Paryża. Jak zwykle, Jill zaczęła od swej mantry: „Był wypadek... wyzdrowie- jesz...", po czym ujęła go za rękę i łagodnie powiedziała: „Trevor, jesteś jedynym, który przeżył wypadek". Choć nie zareagował, zrozumiał. Jego myśli krążyły powoli, był jednak w stanie przyjąć słowa matki. Mimo to 155 były przerażające, nie mógł w nie uwierzyć. Musiał potwierdzić wiadomość. Prawą ręką wskazał na tabelę i przeliterował: DODI. — Nie żyje. Trevor znów zaczął pokazywać. Przeliterował: DIANA. — Też nie żyje. Henri Pauł tak samo. Trevor, jesteś jedynym, który przeżył — powtórzyła Jill. „Chyba wtedy dopiero zrozumiałem, co się stało. Byłem wstrząśnięty jak jeszcze nigdy w życiu" — wspomina Trevor. Pierwsze „poważniejsze" wspomnienie odzyskał prawdopodobnie dzień przedtem, chwili tej nie zapamiętał jednak tak wyraźnie jak wiadomości o śmierci Diany i Dodiego. „Byłem wtedy chyba jeszcze nafaszerowany lekami po czubek głowy". Nie jest w stanie opisać, co w tym momencie poczuł — emocje rozmyły się w pamięci, ale jego rodzinie — dwójce cudotwórców i swej własnej sile — udało się przywrócić go do naszego świata. „Wtedy pojawiły się łzy" — mówi Jill. Widok był straszny. Domyślała się, jakie emocje się z niego wydobywają — rozczarowanie tak silne, aż chce się wyć albo wrzeszczeć z wściekłości i rozpaczy. Ponieważ powietrze omijało jego struny głosowe, pozostawał niemy. Nie mógł wydobyć z siebie dźwięku. Nie mógł pochlipywać ani otworzyć ust. Próbowała go pocieszyć, ale prawda głęboko go ugodziła. Straszliwa potrzeba okazania uczuć została zredukowana do kilku łez, które stoczyły się po opuchniętych i po- zszywanych policzkach. Zadali mu jeszcze jedno istotne pytanie: — Pamiętasz wypadek? — Nie. Trevor nie mógł mówić, mogła jednak mówić jego babcia. Jill bardzo szybko się dowiedziała, że media odnalazły babcię Trevora, jego Nain, w walijskiej wiosce, gdzie mieszkała. Odmówiła czasowego przeprowa- dzenia się stamtąd do domu córki, która mogłaby ją ochronić. Rano, dzień po tym jak Trevor dowiedział się o śmierci reszty pasażerów mercedesa, zadzwoniła przyrodnia siostra Jill i zrozpaczona przekazała, że znowu cytowano Nain w „Daiły Maił". Osiemdziesięciopięcioletnia Sarah Ann Rees nie miała zbyt dobrego zdrowia, mówiła jedynie po walijsku i nie była nawykła do podniet. Nie mogąc dostać się do Trevora ani jego rodziców, dziennikarze dokonali inwazji na jej dom. Siedzieli przy jej stole i pili jej herbatę, ona zaś opowiadała z dumą o ukochanym wnuku, o tym jak wiedzie się jej rodzinie w Paryżu i co sądzi o ostatnim badaniu krwi. To okropna wiadomość... myśl o tym, że można by tego wszystkiego uniknąć, gdyby był nieco bardziej odpowiedzialny...". Manipulacja ufną starszą panią była złamaniem świętości rodziny, której Jill i Brnie tak zazdrośnie strzegli. Jak na razie ich twarze nigdzie się nie pojawiły (prasa zdobyła jedynie zdjęcie ich pleców — kiedy biegli w górę schodami), nigdzie nie pojawiła się żadna ich wypowiedź, więc kiedy Jill ujrzała na pierwszej stronie brukowca, wystawionego na stoisku na Champs- -Ełysees, zdjęcia Nain, o mato nie zemdlała. Ponieważ w artykule bagateli- zowano winę prasy, jej niechęć do mediów jeszcze wzrosła. Nain została ulubienicą prasy, a Trevor w tym czasie pierwszy raz usiadł na krześle. Był świadom, że to triumf, i był z siebie zadowolony — równocześnie jednak rozczarowany, że nie może przekazać swej radości Jill i Erniemu. Musieli stworzyć lepsze sposoby komunikacji. Poznać stan jego mózgu. Przynieśli mu białą zmywalną tablicę i zachęcili go do położenia jej sobie na kolanach i pisania słów flamastrem. Kiedy przyszli następnego dnia, siedział na krześle, a na tablicy było coś napisane. Od razu widać było, że chce, by przeczytali. Choć litery były toporne, dla Jill i Emiego były wspanialsze od „Iliady". Trevor napisał: „Cześć mamo i tato. Cieszę się, że tu jesteście. Dzięki za wszystko. Całuję, Trev". Ta pierwsza wiadomość przyniosła ogromną ulgę. Trevor mógł się z nimi porozumiewać. Sprawił, że zniknęła ich największa obawa — że ma uszkodzony mózg. W swej bezradności i słabości ujawnił także tę stronę swej osobowości, którą rzadko pokazywał: „chłopaka, który dba o innych". Słowa Trevora poruszyły Emiem do łez. Zrobił wszystko, co było w jego mocy, by przerzucić most między sobą a synem Jill. Brak naturalnej bliskości między nimi nie mógł dziwić, kiedy bowiem Emie pojawił się w ich życiu, Trevor był już młodzieńcem, nie powstrzymało go to jednak od dzielenia się nieszczęściem z Jill i Trevorem. Czuł się jak jego ojciec, a teraz ta wiadomość... więcej nie było trzeba. Po raz pierwszy od wypadku Jill zalała się łzami szczęścia. 156 9. Nie pamiętam » ,T o nie była pod żadnym względem wina Trevora" — te słowa dla Jill i Erniego były najważniejsze ze wszystkiego, co opowiedział im Kez. TO NIE BYŁA POD ŻADNYM WZGLĘDEM WINA TREVORA. Ich ulga była bezgraniczna. Kez właśnie przyjechał z Londynu, gdzie rozegrała się scena, o której postanowił im nie mówić. Wezwał go do swego biura Pauł Handley- -Greaves. „Chcę, byś pojechał do Paryża i spróbował zobaczyć się z Trevo- rem. Jeśli uda ci się do niego dostać, powiedz mu, żeby mówił każdemu, kto będzie pytał, że nic nie pamięta". Zegar tykał. Za kilka dni Trevora czekała rozmowa z sędzią — krążyła plotka, że w następnym tygodniu. Handley-Greaves i Macnamara próbo- wali — bez skutku — dostać się do niego, a teraz Trevor sam „otworzył drzwi". Według słów Bena Murrella sam z siebie poprosił o możliwość spotkania z Kezem. Mieli więc konia trojańskiego — kogoś, kto mógł wejść do pokoju Trevora i przekazać mu polecenia Szefa. — Dlaczego? — spytał Kez, bowiem „poczułem, jak gdzieś we mnie w środku dzwoni ostrzegawczy dzwoneczek i coś zadawało mi równocześ- nie pytanie: »Chwileczkę! W jakim celu mam mu coś takiego mówić?«". Handley-Greaves zbył jednak pytanie, twierdząc: „Och, tak będzie najlepiej z powodu historii z piciem. Powiedz mu, że wszystko będzie dobrze. Szef wszystko załatwi. I powiedz też Trevorowi, że dostanie odpowiednią opiekę". — Dobrze, powiem mu — odparł Kez. „Gdybym odmówił, nie byłoby zbyt wielkiej szansy dostać się do Trevora". Kiedy jednak leciał w sobotę, 158 i3 września, do Paryża, by poprosić o zgodę na zobaczenie się z Trevorem, nie miał zamiaru spełniać polecenia. Czego oczekiwali od niego, jeśli chodziło o łagodzenie żalu Szefa? Czy była to de facto prośba, by prowadził walkę Fayeda? Kez z przyjemnością znalazł się w Paryżu, chętnie uciekł od publikacji prasowych, które —jak zdawał sobie sprawę — posypią się w ciągu dwóch następnych dni w Stanach i w Anglii. Obawiał się, że ponieważ francuska policja nie wydawała żadnych oświadczeń, a główny cel — Trevor — nie był dostępny, poświęci się wielką uwagę słowom „drugiego ochroniarza". Miał rację. To, co powiedział w amerykańskiej sieci ABC, cytowano całymi fragmentami. Artykuł Chestera Stema został opublikowany w „Maił on Sunday" 14 września, a następnego dnia — w poniedziałek — BBC nadało godzinny program w serii „Panorama" pod tytułem: „Diana: Jej ostatni dzień", w którym też było pełno Keza. Kez wyraźnie usłyszał, jak pomaga Szefowi w konstruowaniu oskarżeń przeciwko fotografom i odsuwa winę od Henriego Paula i „Ritza", i nie był zbyt dumny z tego, do powiedzenia czego czuł się zmuszony, mając na karku Macnamarę. „Nic nie wskazywało na to, że Pauł był pod wpływem alkoholu; był normalnym, miłym facetem" — mówił Kez do kamer w „Panoramie". Naprawdę tak uważał, jednak szczerość jego wypowiedzi grzęzła w mroku i niejasności, próbował bowiem zadowolić Szefa, nie kłamiąc. Tak, Dodi wymyślił plan, by Henri Pauł kierował, i „był to dobry plan... i zadziałał". Oświadczenie to sprawiło, że nieraz musiał potem chować głowę w ramiona. Najbardziej pomogło Fayedowi, że Kez nie przytoczył stwierdzeń Dodiego i Henriego Paula, iż Fayed senior zaaprobował plan. Milczenie Keza pozwoliło Szefowi zdystansować się od uczestnictwa w podejmowaniu fatalnej decyzji w „Ritzu" — mógł powiedzieć francuskiemu sędziemu, że nic nie wiedział o zleceniu Henriemu Paulowi kierowania mercedesem. Niewzruszenie twierdził, że nie konsultowano się z nim w tej sprawie. Malując obraz eskalacji napastliwości paparazzi, Kez zakończył wywiad dla „Panoramy" dobitnym oskarżeniem: „Jeżeli ktokolwiek jest winny, to ci, którzy napastowali samochód. Napastowanie nasilało się i osiągnęło tego wieczora szczyt". Jill i Emie byli szczęśliwi, że Kez się pojawił w ten weekend — dzień po Garecie i Chrisie, którzy przywieźli z domu wielki kawał cheddara. Obecność rodziny i przyjaciół ułatwiała im znoszenie ciężkich chwil. 159 Przeżycie na poziomie fizycznym było dla Trevora najłatwiejszą czesi zadania. Teraz, kiedy się obudził, musiał stawić czoła rozgrywającym wydarzeniom i jeśli zamierzał powrócić do czegoś, co przypomina dotychczasowe zdrowie, czekała go długa i ciężka walka. Wszyscy czu że rehabilitacja weszła w nową fazę. Głównym ryzykiem przestały bl rany, a stały się siły, działające za ścianami szpitalnej sali: nacisk ze stron| mediów, śledztwo policyjne oraz demony pamięci, filtrowane przez głov^ dudniącą bólem i mąconą środkami przeciwbólowymi, a Świadomość złego stanu zdrowia i bezradności powodowała, że nastrd Trevora był niestabilny. Jedynie od czasu do czasu przebijało się jeg) poczucie humoru. W sobotę, kiedy Gareth opowiadał, jak Helen, która byi w trzecim miesiącu ciąży, cierpi z powodu nudności, Trevor napisał n tablicy: „Ja też muszę być w ciąży". Jego ogromna siła, połączoni z rozczarowaniem, mogła stać się zagrożeniem dla niego samego. Chcia się dowiedzieć, jakie odniósł rany, i napisał na tablicy: „Co jest ze mną| O mało nie umarłem?". Zaczął wymachiwać ramionami, jego czoło zrobiłd się gorące. :» Pojawiały się kolejne wspomnienia. Z wysiłkiem napisał: „Wywalą mnie" i „To nie moja wina". Próbował, choć nieskutecznie, przypomniefi sobie cokolwiek, co nastąpiło po tym, jak wsiadł do samochodu z Dodiiy i Dianą. Po raz pierwszy spoglądał w przyszłość — był to dobry znak, jeślij chodzi o stan umysłu — myślenie to przybierało jednak formę zmartwienia,! zwłaszcza w kontekście pracy. Zamierzano go wyrzucić? Martwił siej Szefem i swym małżeństwem. Jill i Emie spytali: „Chcesz się zobaczyćj z Sue?", na co napisał na tablicy: „W jakim celu?". Nie zadawał najtrud-| niejszego pytania: „Czy będę mógł znowu pracować jako ochroniarz i graćj w rugby?". Jill nie chciała wymawiać słowa „depresja", gdyż „jest nad-1 używane", ale Trevor był wyraźnie „zdołowany". Chciał porozmawiać ) z Kezem. ' Jill i Ernie uznali, że doda mu to otuchy. Tak bardzo zależało im na dowiedzeniu się o wszystkim bezpośrednio od Keza, że kiedy w apar- tamencie opowiadał o wydarzeniach, które doprowadziły do tragedii, nie przerwali mu słowem. Słuchali o tym, jak Henri Pauł jechał do apartamentu. Jak próbowali pozbyć się paparazzi. Dowiedzieli się szczegółów planu Dodiego. „To nie była pod żadnym względem wina Trevora". Kez na pewno był w stanie uśmierzyć szereg niepokojów Trevora. W niedzielę Trevor był jednak tak pobudzony, że zaczął walić pięścią w tablicę. Nie chciał widzieć Keza. Chciał rozmawiać z Lara, przepiękną 160 Irlandką, która zdaniem Jill była jego najlepszą przyjaciółką — kiedy przyszli, stwierdzili, że napisał do niej list. Gdyby tylko Lara mogła tu być... Poza tym Trevor chciał wiedzieć, co się dzieje. Jill i Emie powiedzieli mu, co gazety piszą o upojeniu alkoholowym Henriego Paula. „Wypił tylko dwa drinki" — napisał Trevor ku przerażeniu rodziców. Trevor, którego znali, nigdy, przenigdy nie pozwoliłby usiąść za kierownicą komuś, kto pił alkohol. Kez uspokoił ich potem, wyjaśniając, że tamtego wieczora sadzili, iż Henri Pauł pije sok ananasowy*. Mimo to Jill i Ernie byli zaniepokojeni. W poniedziałek rano, 15 września, zegar zaczął tykać jeszcze szybciej. Kiedy Jill i Emie spotkali się przed wizytą u Trevora z doktorem Chikhanim i szefem Reanimation, profesorem Jean-Jacques'em Roubym, dowiedzieli się, że nastąpiły dwa istotne wydarzenia w procesie rehabilitacji. Pacjentowi usunięto z ust druty, uwalniając szczęki od skomplikowanej konstrukcji, usztywniającej zęby i kości w celu Rozrastania się tkanek. Szczęka pozostawała zamknięta, ale można było rozpocząć jej uruchamianie. Dru- gim — nie mniej ważkim wydarzeniem — było to, że Trevorowi założono nową rurkę dotchawiczą — taką, która miała umożliwiać wydobywanie dźwięków. „Wspaniale!" — wykrzyknęli jednym głosem Jill i Emie. Nie mogli się doczekać, by go zobaczyć. „Kiedy weszliśmy do sali, siedział na krześle. Zrobił przed naszym wejściem kilka kroków po pokoju. Próbował mówić i najwyraźniej wyda- wało mu się, że mówi wyraźnie — był z siebie bardzo dumny" — Jill koniecznie chciała mu pomóc, bo w to, co robił, wkładał wielki wysiłek. „Rozpaczliwie próbował układać słowa, ale zanim się przyzwyczailiśmy, ledwie dało się go zrozumieć. To co mówił, brzmiało jak próba mówienia u dentysty, z ustami pełnymi wody i narzędzi". „Było to bulgotanie, przypominające rozmawianie pod wodą" — przyznaje Ernie, biorąc jednak pod uwagę entuzjazm Trevora, było jasne, „że będzie coraz bardziej próbował mówić i coraz rzadziej stosować tablicę". Już na początku zrozumieli, że wkrótce będzie mówił na tyle dobrze, by spotkać się z sędzią. Po tym skoku do przodu wyznaczono przesłuchanie na piątek, 19 września. Zachwycony nowymi możliwościami, Trevor zażyczył sobie spotkania z Kezem, tyle tylko, że jego kumpel ciągle jeszcze nie miał oficjalnego * Nieporozumienie to byłoby w przypadku języka polskiego niemożliwe, ale po angielsku drink stosuje się zarówno do określenia napoju zawierającego alkohol jak i napoju bezalkoholowego. 161 pozwolenia. „Nikt nie przedstawił nam jednak żadnego powodu, dlaczegi Trevor nie miałby kogokolwiek widzieć" — mówi Jill, która zaplanowała,;! że przy następnej wizycie z Erniem u syna po prostu wezmą ze sobą Kezai i Davida Crawforda. Crawforda, który w dalszym ciągu przeczesywał Paryż w poszukiwaniu odpowiedniego francuskiego adwokata dla Trevora,iB zaskoczył widok Keza. „Uznałem jednak, że przy nieograniczonych środ-| kach, jakimi dysponuje Fayed, przysłanie Trevorowi kolegi to rodzaj; miłego gestu". | Kezowi wyraźnie powiedziano, czego się od niego oczekuje. „Kiedy: wszedłem, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Miał tak bardzo opuch4B niętą głowę... Widać było, że to Trev, ale wyglądał jak dynia, jakby ktośuJ. napompował mu głowę. Półsiedział, z ust ciekła mu ślina. Miał smutne oczyljB| i najbardziej wstrząsnęło mną to, jak mało brakowało, by stracił oko — ta|| rana i to opadające oko...". Następne kilka minut udało im się pokonać dzięki! staremu dobremu męskiemu humorowi. „Podaliśmy sobie ręce i trzymaliś-j my się przez minutę. Pomyślałem sobie: »Spoko, Trev, chyba nie chcesz się', zaręczać«. Zaraz jednak dałem mu kosza: »Nie ma mowy, stary, nie z taką gębą«. Nie mógł otwierać ust, więc miał małą tablicę do pisania. Próbował coś napisać, ale ponieważ nie najlepiej mu to szło, zdenerwował się, i próbował mówić. A to też nie szło mu najlepiej". W końcu zaczął pisać i pokazał tablicę Kezowi. NIEZŁE NG. NG oznaczało: „nadgodziny". Kez natychmiast zrozumiał i wybuchnął śmiechem. W dwóch słowach Trevor podsumował ironię tego, co sprowadziło ich obu do tej szpitalnej sali. — Dobrze ci służą, pazerny draniu — odpalił natychmiast Kez. „Było to wzruszające, naprawdę, bowiem próbował się śmiać, ale nie l mógł, ja zaś ścierałem syf, który leciał mu z ust. Kiedy zaczął się śmiać, pomyślałem, że nic się nie stało z jego głową. Zachowywał się jak stary dobry Trev. Wróci do zdrowia. Nic mu nie będzie. To było fantastyczne". Kez miał nadzieję, że udało mu się ukryć przerażoną minę, ale Trevor napisał: JAK WYGLĄDAM? Kez cieszył się, że nie ma Jill i Emiego — czekali na zewnątrz z Crawfordem. Z żołnierskim poczuciem humoru odparł: „Uczciwie mówiąc, jak warzywo i śmierdzisz szczynami". Trevor zatrząsł się ze śmiechu, którego nie był w stanie wyartykułować. „Próbował dalej mówić, zrobił się przy tym rozemocjonowany. Potem napisał na swojej tablicy: WSZYSCY NIE ŻYJĄ". — Tym się teraz nie martw. Powinieneś się skoncentrować na leczeniu i powrocie do Anglii. Nic ci nie będzie. 162 Trevor, który robił się nieco senny, powtórzył: WSZYSCY NIE ŻYJĄ. potem dopisał: MÓWIĄ, ŻE BYŁ PIJANY. — Nie, nie był pijany. Nie przejmuj się tym. Wrócisz do pracy, zanim się zorientujesz. MYŚLISZ, ŻE MNIE JESZCZE CHCĄ? Po tym zdaniu „odjechał". — Do zobaczenia — powiedział Kez, wychodząc. Spędził z Trevorem nie więcej jak pięć, może dziesięć minut. Nie przekazał mu słów Handleya- -Greavesa. Wstrząs, jaki przeżył na widok kumpla, sprawił, że zapomniał. — Przekazałeś mu wiadomość? — spytał Handley-Greaves, jak Kez wrócił jeszcze tego samego dnia do Londynu. — Tak... tak. Kiedy Kez wyszedł, Jill przeprowadziła Davida Crawforda obok dwóch oficerów Brigade Criminelle, siedzących przed drzwiami Trevora i wpro- wadziła go do sali. Crawford był zaskoczony panującym w środku gorącem. Przypomniał mu się wszechobecny, otumaniający upał, o jakim Camus pisał w Obcym. „Musiało to być dla Trevora straszne". Wizyta okazała się „niewizytą. Ledwie zdążyłem się przedstawić i powiedzieć: »Zna- łem twojego ojca«, wyprosiła mnie pielęgniarka, nie miałem bowiem pisemnej zgody na wizytę". Mecenas mimo to przeżył wstrząs na widok Trevora. Z „niesamowicie opuchniętej głowy" wydobywały się stłumione dźwięki — odgłosy, które zaczynali rozumieć jedynie Jill i Emie. Widząc, jak David „jest wyprowadzany za ucho", Jill i Ernie bardzo się zaniepokoili. Ciągle dręczeni słowem „oskarżony", które usłyszeli w am- basadzie, nie mogli nic zrobić, byli jedynie „bardzo, bardzo zaniepokojeni agresywnymi środkami ochrony. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy może nie jest chroniony jako świadek, a pilnowany jako oskarżony? — mówi Jill. — Dlaczego każdy musiał pokazywać dyżurnemu policjantowi paszport? Był ofiarą i świadkiem, obostrzenia były całkowicie nie na miejscu". „Ponieważ niczego nam nie wyjaśniono, byliśmy bardzo podejrzliwi... i zaniepoko- jeni" — dodaje Ernie. Tak się zezłościł, że zadzwonił na policję, która zapewniła, iż środki bezpieczeństwa służą jedynie ochronie Trevora przed paparazzi — niczemu innemu. Znalezienie Trevorowi francuskiego adwokata stawało się coraz pilniejszą sprawą. Tego ranka konieczność ta wzrosła do kwadratu — na piątek wyznaczono rozmowę z sędzią. Podniecenie związane z założeniem Tre- vorowi nowej, umożliwiającej mówienie rurki oraz sznurem wchodzących 163 do niego i wychodzących od niego ludzi sprawiło, że nie miał oka przedstawić dokonanych postępów, w końcu jednak wykorzystał woj chwilę na rozmowę z Jill i Erniem. Crawford uważał, że znalazł odpowi< niego adwokata. „ Po wyrażeniu zgody przez Jill i Emiego zadzwonił do starego przyjaciell Francois D., który mieszkał u Crawforda dwadzieścia lat temu jako stude na wymianie zagranicznej i był obecnie wspólnikiem w jednej z paryski kancelarii. Crawford określił przez telefon pięć kryteriów, jakie powinien spełni, mający reprezentować Trevora adwokat: „Musi płynnie mówić po angielsk Mieć doświadczenie w prawie karnym. Być na tyle zamożny, by n myśleć o honorarium. Nie może być osobą, która zechce wykorzysti sytuację dla zdobycia rozgłosu i będzie co pięć minut stawać prze—— kamerami telewizyjnymi. I — oczywiście — musi być całkowicie niezalgH leżny od organizacji Fayeda". 'f T* - l ' • • Podczas eleganckiego niedzielnego obiadu 14 września, w domu rodzi- ców Franęois na południu Paryża — w trakcie którego doszło do świątecz*^ nego złączenia rodziny i przyjaciół — Francois wymienił nazwiska Christiana Curtiia. Choć dopiero trzy lata wcześniej skończył wydział! prawa, miał olśniewające referencje: był magistrem prawa Uniwersytetu? Nowojorskiego, zrobił doktorat na Sorbonie z jednym z najlepszych! wyników, istniał także list, który dyskretnie informował o tym, że jest on \ Secretaire de la Conference, wybranym w wyniku bardzo prestiżowej3 rywalizacji, służącej corocznej selekcji dwunastu młodych avocats, którzy1 jeżdżą po dwudziestu miastach świata, reprezentując francuską palestrę. | Jedną z nagród Conference są ciekawe sprawy kryminalne. Aktualnie — razem z dwoma kolegami po fachu — Curtii reprezentował w powództwie zbiorowym tysiące ludzi, którzy w czasie transfuzji zostali zakażeni wirusem HIV oraz zapalenia wątroby. Był to we Francji gigantyczny skandal. Jill i Emie mieli wrażenie, że muszą się z nim natychmiast spotkać. Crawford następnego dnia rano miał wyjechać z Paryża, ustalili jednak, że zaraz po wyjściu ze szpitala do niego zadzwoni. W tej właśnie chwili Curtii wracał z Fleury-Merogis, największego więzienia w Europie i miejsca pobytu szeregu jego klientów. Odebrał telefon od kolegi, który podjął się działania w imieniu Francois i przekazania wyzwania. — Kilka dni temu był w Paryżu wypadek samochodowy. Może sły- szałeś o nim? 164 _- Słyszałem — odparł Curtii, choć przez tydzień od wypadku był pozostałymi jedenastoma Secretaires w Montrealu i praktycznie nie śledził paryskich wydarzeń. „Uważałem, że to paskudna sprawa, ale nie byłem aż tak bardzo nią zainteresowany". — Ktoś, kto ma związek z wypadkiem, chciałby z tobą porozmawiać — dodał lego przyjaciel, natychmiast wzbudzając zainteresowanie Curtiia. ,Byłem oczywiście zaintrygowany". W ciągu godziny zadzwonił do niego Crawford, który wyjaśnił swe kłopotliwe położenie, „Muszę jutro o dziesiątej wyjechać z Paryża". Curtii zaproponował wieczorne spotkanie z Jill i Erniem — o ósmej, w jego biurze. Kiedy weszli we trójkę do apartamentu przy Avenue de Friedland, pierwszą myślą Crawforda było, jaki Curtii jest młody. „Kiedy ten młody człowiek wprowadzał nas do swego imponującego salonu, pełnego antyków, obrazów oraz zbiorów sreber i porcelany, błyszczących w oświetlonych wnękach, robiło to wrażenie. Pomieszczenie wyglądało jak przeniesione żywcem z Musee d'0rsay". Curtii i jego ojciec — Michel — mieli gabinety po drugiej stronie korytarza, dwa kroki od salonu. Ojciec, wybitny prawnik, który napisał dużą część francuskiej ustawy o prawie autorskim, zrealizował w tym apartamencie swe marzenie, by w tym samym miejscu mieszkać i pracować. Christian był co prawda zwolennikiem nowoczesnego stylu, ale przy jego zawodzie, mieszkanie jako tło było niezrównane. Posadził gości wokół stołu konferencyjnego. — Jesteśmy tutaj — zaczął Crawford — ponieważ sędzia chce roz- mawiać w piątek z Trevorem. Niepokoi nas fakt, że nie wiemy, czy będzie przesłuchiwany jako świadek czy jako podejrzany, — Nie wyobrażam sobie, jakim sposobem miałby być przesłuchiwany jako podejrzany — wyraził swe zdanie Curtii — ale znam osobiście Herve Stephana, Juge d'Instruction, i zadzwonię do niego jutro, by wyjaśnić tę kwestię. Gdy słuchał dalej uważnie Crawforda i Rees-Jonesów, uderzyła go „rozpacz rodziców, ich desperacja, by znaleźć kogoś odpowiedniego do reprezentacji syna, który nie mógł mówić ani samodzielnie działać". Curtii co prawda nie przejął jeszcze formalnie reprezentacji Trevora, w trakcie rozmowy zaproponował jednak sposób, mogący umożliwić Trevorowi zostanie partie civile. Status ten — nieistniejący w prawie amerykańskim ani brytyjskim — pozwala bezpośrednim ofiarom, krewnym ofiar oraz wszystkim, którzy są moralnie zainteresowani losem ofiary, 165 zostać pełnym uczestnikiem sprawy. Będąc partie civile, Trevor miał! dostęp do każdego dokumentu — stenogramu każdego przesłuchali i każdego dowodu — zebranego w trakcie prowadzonego przez sędzię; śledztwa. W trakcie przesłuchań mógłby mu towarzyszyć adwokat. Ch( widział, że rodzinie Trevora bardzo zależy na zabraniu syna do dom i kontynuowaniu dotychczasowego życia oraz jak wielką wagę przywiązujr ona do prywatności, zasiał ziarno. Jeśli padnie na podatny grunt, TrevoH będzie nierozerwalnie spleciony ze sprawą. .IK Kiedy Crawford przymierzył Curtiia do wyznaczonych pięciu kryteriowU młody adwokat „zdał na piątkę". W sprawie pieniędzy Crawford ostrzegU go: „Panie Curtii, nie widzę możliwości zaoferowania honorarium zaj kontakt z sędzią ani za mogącą wyniknąć w jego efekcie pracę". Rees+j -Jonesowie nie posiadali funduszy na pokrycie kosztów paryskiej repre*| zentacji prawnej. 3 — Z przyjemnością zacznę pracę bez wynagrodzenia, po czym zoba- czymy, jak sprawa się rozwija — odparł Curtii. h Jill i Emie mieli wrażenie, jakby realizował się piękny sen. „Zrobił na/; nas wielkie wrażenie" — powiedziała Jill. Kiedy się rozchodzili, Crawforctj czuł, że: „mogę w spokoju wyjeżdżać z Paryża, oddawszy sprawy w ręce^ kogoś znacznie kompetentniejszego od siebie". Rok później powiedział: i „Uważam, że najlepszą rzeczą, jaką zrobiłem w tej sprawie, to znalezienie | Trevorowi Christiana Curtiia". it Późnym wieczorem, po dniu pełnym wydarzeń, do Emiego zadzwonił z Londynu Pauł Handley-Greaves. „Powiedział nam, że po powrocie Keza do Londynu pan Fayed natychmiast chciał się z nim widzieć. Kez przekazał mu, że Trevor jest przygnębiony i martwi się o pracę, czym pan Fayed bardzo się zdenerwował". Handley-Greaves stwierdził, że nigdy nie widział go w takim stanie. Fayed miał zacząć pochlipywać i wyrzucić z siebie: „Jest jak mój syn, może chcieć, co tylko chce!". Potem Handley-Greaves przekazał od Szefa: „Niech Trevor się nie martwi. Ma pracę dożywotnio". „Da mi to pan na piśmie?" — spytał Emie, nie z braku zaufania, ale w poczuciu, że gdyby pokazał Trevorowi list od Al-Fayeda, bardzo dobrze by mu to zrobiło, uspokoiło go. „Pauł powiedział: »0czywiście, nie ma sprawy« — mówi Jill — ale nie dostaliśmy nigdy takiego listu". 166 Curtii energicznie maszerował przez Palais de Justice, mijając wielkie marmurowe kolumny i dumne figury. Przypominający poddasze korytarz o niskim suficie, do którego wszedł wąskimi schodami, nie miał w sobie nic ze wspaniałości dolnych pięter. Adwokat otworzył drzwi i wszedł z koryta- rza do szeregu pokoików, przypominających labirynt króliczej nory i po chwili znalazł się w pokoju numer 58 — ponurym pomieszczeniu, którego jedyną ozdobą była zawieszona na ścianie metalowa szafka na akta, mieszcząca teczki spraw, aktualnie prowadzonych przez Herve Stćphana. Mecenas umówił się na krótkie spotkanie i pogawędkę z Juge d'Instruc- tion, sędzią prowadzącym sprawę wypadku Diany, w dzień po spotkaniu z rodziną Trevora. Było to niezłe osiągnięcie. „Zwykle, jeśli nie uczest- niczysz w sprawie, sędzia nie rozmawia z tobą. Z tym sędzią miałem jednak dobry kontakt — znałem go z innych spraw. Mógł mieć więc pewność, że nie naopowiadam mu żadnych kłamstw". Oto przykład dla angielskich prawników, „jak to się robi po francusku". W Wielkiej Brytanii jakakolwiek rozmowa między adwokatem a sędzią jest nie do pomyślenia. Jako sędzia śledczy, Hervć Stephan miał praktycznie nieograniczoną władzę określania nazwisk osób, które chce podejrzewać, wzywać, przesłu- chiwać i aresztować. Po zakończeniu śledztwa miał przekazać wyniki — określające jego zdaniem przyczyny wypadku i winnych — prokurator Maud Coujard, kobiecie niewiele starszej od Curtiia, aby określiła, czy ktoś i jeśli tak to kto, ma zostać oskarżony. Przy podejmowaniu tej decyzji zasadniczą rolę grałaby treść raportu Stćphana. Akta zatytułowane: WY- PADEK SAMOCHODOWY Z WYNIKIEM ŚMIERTELNYM, 31 SIERP- NIA 1997, które miały osiągnąć objętość 10 000 stron, były tworzone w takiej tajemnicy, że media zostały zmuszone do korzystania jedynie z przecieków. Herve Stephan prowadził śledztwo wspólnie z Marie- -Christine Devidal, elegancką kobietą o silnej osobowości, która, jako dyżurujący fatalnej nocy sędzia, mogłaby — gdyby sprawa była rutyno- wa — zostać wyznaczona do jej prowadzenia. Stephan był jednak jednym z niewielu paryskich sędziów, wyznaczanych do prowadzenia najdelikat- niejszych spraw — affaires delicates. Tak więc sprawa przypadła jemu. Curtii miał przed sobą niełatwe zadanie — nakłonić sędziego do powiedzenia, czy Trevor będzie o coś oskarżony, ale tak, by Stephan nie musiał ujawniać informacji poufnych. Kiedy Curtii oświadczył, że być może będzie uczestniczył w sprawie, sędzia odparł, że dla Trevora: „Istnieje minimalne ryzyko, by został o cokolwiek oskarżony, a w tej chwili nic takiego nie jest planowane". „Zadzwoniłem do rodziców Trevora z telefonu 167 komórkowego i przekazałem: »Nie będzie o nic oskarżany, przynajmniej na razie. Sędzia nie będzie go oskarżał. Może zrobią to inne strony, al^ sędzia nie«". g Było to drugie zapewnienie, jakie tego dnia dostali Jill i Emie. Ich takż®j wezwano do Palais de Justice — sławnego starego budynku, gdzie kręconol serial detektywistyczny z komisarzem Maigretem — na rozmowę z Madameis Martine Monteił, komisarz i szefową Brygady Kryminalnej. Wezwała ict|| w celu „potwierdzenia" ku ogromnej uldze Jill tego, co policja powiedziałaś! Emiemu: „że Trevor był chroniony dla własnego dobra. Jest świadkiem.||| Nie ma wobec niego zarzutów". Był to dobry dzień, ale wieczorne! wydarzenia w szpitalu sprawiły, że poranny sukces zbladł. | „Proszę zaczekać pięć minut" — powiedział policjant, kiedy Jill i Emie przybyli na wizytę u Trevora. Ich pierwszym odruchem był niepokój, gdy jednak otworzono drzwi oddziału i pozwolono im wejść do środka, ujrzeli sunący w ich kierunku wielki kształt w szlafroku. Był to Trevor, który szedł ku nim korytarzem. Jill z trudnością skrywała dumę. „Szesnaście dni po wypadku i poważnej operacji... i idzie, wysoki jak zawsze, jedynie trzeba mu nieco pomagać, by mógł przejść jakieś dwadzieścia metrów do nas i z powrotem". „To nie do wiary — pomyślał Emie. — Tylko Trevora stać na coś takiego". „Cztery pielęgniarki wokół niego, jak holowniki przy wielkim liniowcu" — pomyślała Jill, śmiejąc się, zachwycona widokiem. Ze wszystkich korytarzy schodziły się pielęgniarki, by popatrzeć na wielkie wydarzenie.,// est grand! II est grand!" — wołały, klaszcząc i śmiejąc się. Trevor ma niejasne wspomnienia ludzi, wychylających głowy z pokojów i uśmiechających się do niego. „Chyba nie wierzyli, że nastąpi to tak szybko — szesnaście dni po wypadku, a człowiek wstaje i chodzi". Wyraźnie pamięta „mamę i Emiego, wchodzących na oddział, na co pomyślałem: »Nie rób z tego nic wielkiego, mamo. Nie popadnij w za- chwytu Trzeba przyznać, że nie zrobiła tego... Przeszedłem wzdłuż korytarza, potem z powrotem, byłem bardzo z siebie zadowolony. Myślałem sobie, że powrót do stawania na własnych nogach to kolejny krok naprzód, nie? Choć czułem, że stać mnie na więcej, po niecałych czterdziestu metrach byłem wykończony". Po powrocie do pokoju Trevor wyglądał na wystarczająco silnego, by Emie przeczytał mu napisany w negatywnym tonie artykuł z niedzielnej gazety, w którym krytykowano profesjonalizm ochroniarzy. 168 Trevor sprawiał wrażenie, jakby „jedynie słuchał i myślał i wcale nie był zdenerwowany", w środku się jednak gotował, myśląc: „Śmierdzące dranie, nie było ich tam! Ja tam byłem!". Choć Emie stosował się do rady doktora Puybussenta, że „trzeba sprowadzić Trevora z powrotem do realnego świata", spytał go, czy dobrze zrobił, czytając artykuł, na co Trevor odparł — mówiąc w dalszym ciągu niewyraźnie, ale czytelnie dla Jill i Erniego: „Cieszę się, że to zrobiłeś". Nie kłamał. „Mogłem sobie leżeć i myśleć: »Jezu, przeżyłem i wszyscy myślą, że jestem wspaniały«. Nigdy bym nie pomyślał: »Jestem bohaterem«, ale pochwały i zainteresowanie mogłyby stworzyć takie złudzenie. Człowiek potrzebuje jednak rzeczy- wistości. Emie dobrze zrobił". Krytyka nie była w każdym razie przyjemna, „bowiem bez najmniejszej wątpliwości nie była to moja wina". Następnego dnia, 17 września, zdaniem Jill „prawda chyba całkiem do niego dotarła. Był bardzo smutny". Gryzł się artykułem. „Zacząłem się martwić: »Jezu, czy wszyscy tak uważają — że to moja wina?«. Było to dość egoistyczne myślenie" — przyznaje Trevor. Chcąc go pocieszyć, Jill i Ernie podkreślili, że to opinia tylko jednej gazety. „Nieco się zdenerwowałem — przyznaje Trevor. — Potem jednak zaczęliśmy krążyć wokół tematu, wrzuciliśmy go pod dywan i kontynuo- waliśmy wizytę wedle rutynowego programu". Przeczytali mu kilka z ty- sięcy kartek i listów, jakie spływały ze wszystkich zakątków świata. Dla Trevora przez cały czas było nie do pojęcia, że: „ludzie, których nie widziałem na bezy, pisali do mnie". Najwięcej listów było z Ameryki. Dlaczego nagle obchodził Amerykanów? Szczególnie poprawił mu nastrój album z wycinkami prasowymi, który zrobili jego przyjaciele z Adiershot, gdzie stacjonował, służąc w wojsku. Głos Trevora był w dalszym ciągu przytłumiony, ale kiedy Jill i Emie przyszli na wieczorne odwiedziny, bez trudu zrozumieli, co z siebie wyrzucił. — Dlaczego zawsze przytrafia się to mnie? Trevor praktycznie powtarzał słowa, które powiedziała jego matka, kiedy po raz pierwszy ujrzała go w szpitalu. Trevor i jego kumple mieli może wspólne dowcipy, ale matka i syn mieli często podobny kod myślenia. Wiedziała, że to: „Dlaczego zawsze przytrafia się to mnie?" nie wzięło się z niczego. Trevorowi kłębiło się w głowie od ich południowej wizyty. „Wiedziałem, że o mało nie zginąłem. Nie bałem się, byłem jednak 169 w stanie myśleć wyłącznie o trupach w szafie — co zostałoby po mni{ gdybym zginął. Niektórzy lubią zostawiać za sobą posprzątane biurko, s pozostawiałem po sobie rzeczy, które mogłyby wywołać u rodziny zażenoi wanie czy coś w tym stylu". Takie myślenie o rodzinie było dla Trevoii| nowością. „Gareth i John poszli zwykłą drogą — uniwerek, magisteriuni||B dobra robota — ja w tym czasie zrobiłem maturę, potem wstąpiłem d^B wojska. Armia nie była tym, co szczególnie życzyli sobie rodzice chcieliby, by się wstąpiło jako oficer, ale nie poszedłem do szkoły. Zawszt^B robiłem to, co chciałem. Moi dwaj bracia nigdy nie mieli żadnych kłopo.^| tów — w porównaniu ze mną. To mnie czekał rozwód, mnie ^adzililU kiedy byłem młodszy, za jazdę po pijaku, ja pakowałem się w bójki i zbierałem szramy. Patrząc wstecz — byłem w rodzinie czymś na kształt czarnej owcy. Nie mówię tego, by być złośliwym wobec siebie samego, ale cholera jasna, zawsze pakowałem się w kłopoty. Sprawiłem matce i ojcu więcej kłopotów niż pozostali dwaj". Jill powiedziała kiedyś: „On naprawdę lubi spokój, tyle tylko, że ciągle coś mu się przydarza. Jeśli gdziekolwiek cokolwiek się dzieje, zawsze Trevor znajduje się w środku wydarzeń — choć z dobrych chęci". Czasami bywały w pubach Oswestry bójki. „Trzeba uczciwie przyznać Trevorowi, że nie może przyglądać się bezczynnie, jak ktoś jest bity. Zawsze staje w obronie słabszego — mówi Emie. — Zawsze starał się jak najlepiej rozwiązać problem". Tak samo, jak starał się jak najlepiej rozwiązać problem, powstały w Paryżu. Kiedy Jill weszła do sali Trevora po raz drugi tego dnia, przypomniały mu się wszystkie „bójki i szramy" życia i był w stanie myśleć jedynie: „Boże drogi, znowu ja... Jak mogło być inaczej? A mama znów do mnie przychodzi". Podczas powitania Jill przypomniała się pewna historia. Była to klasyczna rodzinna opowieść o Trevorze, która streszczała jego cechy, zarówno bardzo utrudniające życie matce, jak i wyjaśniające, dlaczego tak bardzo go kocha. „Przed naszym domem był wypadek samochodowy i Trevor znalazł gościa, który mocno krwawił — był cukrzykiem. Ponieważ Gareth, starszy brat, też jest cukrzykiem, Trevor wiedział, że rannemu potrzebna jest szczególna opieka. Przyniósł go więc do mieszkania i facet najpierw zakrwawił nam cały dywan w holu, a potem w salonie". Trevor też dokładnie pamiętał tę historię. „Skończyło się na tym, że zawiozłem go do szpitala, ponieważ jego kumple byli pijani i nie mogli 170 prowadzić. Znałem go z widzenia. Przeciął sobie mocno palec, więc obandażowaliśmy mu go z braćmi. Ponieważ miał cukrzycę, dałem mu trochę glukozy. Chciałem, by dostał się do szpitala, więc prowadziłem... w samochodzie też było wszędzie pełno krwi. Było mroźno, ślisko na ulicach, więc nadtłukłem reflektor i podrapałem bok samochodu jego kumpla. W izbie przyjęć doktor spytał go: „Jest pan w dalszym ciągu nosicielem wirusa zapalenia wątroby?" — gość był nosicielem wirusowego zapalenia wątroby, a ja siedzę na korytarzu i myślę sobie: »Fajnie, dzięki, skurwielu, że mi powiedziałeś^ Potem zadzwoniłem do jego matki, na co spytała: »Mógłby pan przywieźć go do domu?«. Był środek nocy, a oni chcą, bym czekał, aż gościa pozszywają, i przywiózł im go do domu! Przyznam, że odpowiedziałem: »Niech go pani sobie sama przywozi«. Potem jego kumple chcieli pieniędzy za nadtłuczenie im samochodu. Pojechałem do domu i następnego dnia opowiedziałem mamie i tacie, co się stało". „Trevor strasznie się denerwował, co ojciec powie na krew na dywa- nie — wspomina Jill. — Zwykle, jeśli na dywanie pojawiała się krew, oznaczało to, że Trevor znów coś zmalował". „Zazwyczaj tata dawał mi w ucho". Tym razem jednak było inaczej. „Tym razem — mówi Jill — powiedział: »Dobra robota, Trevor«". Kiedy Jill i Emie wychodzili ze szpitalnej sali, Trevor powtórzył: „Mamo, to zawsze ja — po czym dodał: — Przepraszam". Przepraszał nie tylko za obecny bałagan, ale za wszystkie poprzednie. „Trevor, tym razem to nie twoja wina — odparła Jill, szukając sposobu, by zmniejszyć jego cierpienie. Trudno było go po prostu objąć, powiedziała więc dobitnym szeptem: — Zaczęliśmy dbać o ciebie w tej katastrofie i zamierzamy robić to dalej. Będziemy przy tobie, aż powiesz, że czujesz się wystarczająco dobrze, by znów móc zacząć żyć na własny rachunek". Emie dokończył myśl: „Zaczęliśmy to we trójkę i zostaniemy do końca we trójkę". Następnego dnia Trevor dostał pierwszy obiad. Jasnoróżowe kotleciki mielone, otoczone —jak Jill to nazywała — „packą". „Wygląda nieźle" — stwierdził optymistycznie Emie. „To gówno — odparł Trevor — i nie wy musicie to jeść". Choć usunięto druty ze szczęki Trevora, usta miał w dalszym ciągu zamknięte, musiano mu więc podać jedzenie strzykaw- ką — był to jednak kolejny krok naprzód. „Gdzie mam blizny na twarzy?" — spytał nagle. „W sali nie było luster, nie wolno mu było bowiem się oglądać — wyjaśnia Jill. — Był w tak 171 strasznym stanie, że nie zniósłby swego widoku... Nie miał w twa czucia — kiedy ściągano mu skórę, nerwy zostały poprzerywane". „M wrażenie, jakbym miał nie swoją twarz — uważał Trevor. — Jakbym u w masce". Jill i Ernie stanęli więc przed nim i zaczęli mu pokazywać „ własnych twarzach, gdzie ma blizny. Jill przeciągnęła palcem, by zarysowa głęboką ranę, która tak przeraziła lekarzy na miejscu wypadku: bies poziomo znad lewego kącika ust do kości policzkowej i miała mniej więc piętnaście centymetrów. Chikhani nie był w stanie jej zlikwidować - może uda się to kiedyś zrobić w zabiegu plastycznym. Nie mieli sumienia pokazać mu ani powiedzieć, jak bardzo ma „przeki szoną" twarz. Zdaniem Jill: „Nigdy nie był próżny, jeśli chodzi o wyglą Jego twarz i tak była poobijana od rugby. Nie była nieskazitelna, a., znacznie lepsza od tej, jaką miał teraz". Jill zdawała sobie jednak sprawi z tego, że Trevor musi dowiedzieć się o swej nowej fizjonomii. Był tflj element godzenia się z nową rzeczywistością. , Wchodzenie w kolejne etapy rehabilitacji powodowało pojawianie się,, kolejnych niewygód i zadań. W pokoju Trevora było bardzo gorąco i niej dało się tego nijak uniknąć. „Zaczynało swędzieć na twarzy, ale nie moźesa| się podrapać, bo nie czujesz, co robisz. Jesteś odrętwiały i nic się nie da;:| zrobić" — wspomina Trevor. Jedno oko miał zabandażowane. Jedzenie —i po zaprzestaniu karmienia go przez kroplówkę — polegało na wyciskaniu S sobie do ust przez strzykawkę „paskudztwa", bez zbytniego brudzenia wokół. Doszło upokorzenie z basenami. „Niegrzeczny chłopiec" — powtarzały pielęgniarki, kiwając mu palcem, choć próbował się nie zabrudzić. „Nie robiłem tego specjalnie. Nikt przecież nie sra sobie na własny próg" — myślał, oburzony zachowaniem pielęgniarek. Kiedy wyjęto mu cewnik, kilka razy próbował bezskutecznie nasikać do kaczki — nie wiedząc, że odpowiednio manipulując łóżkiem, mógłby ułatwić sobie życie. Po kolej- nych strofowaniach spróbował uklęknąć na łóżku i wysikać się jak należy, uważając przy tym, by nie wyrwać sobie rurek z przedramion, ale pielęg- niarki przyłapały go i myśląc, że próbuje zeskoczyć z łóżka, zrobiły mu kolejną burę. Po tych wszystkich doświadczeniach mycie w łóżku było przyjemnością. „Było tak gorąco... Nie byłem zażenowany. Jeśli mam być uczciwy, było łatwiej, jeśli robią to kobiety, a nie facet. Nie chciałbyś, by facet mył ci jaja". Walczył o to, by móc się przekręcić na łóżku, ale nie było to łatwe z rurkami w przedramionach. „Pewnego ranka usłyszałem trzask. Ziew- 172 nałem i musiałem zerwać druty w szczęce, ale od razu poczułem się lepiej. Maigorsza była rura w gardle. Często napełniała się płynem i zatykała. Musiałem wtedy walczyć o powietrze. Mama zawsze czyściła jaz syfu, ale czasami, kiedy byłem sam i zaczynałem się dusić, przychodziła pielęgniarka, wsadzała do środka cieńszą rurkę i wyciągała czop. Cóż to była za ulga... Raz pamiętam, że wykaszlałem rurkę dotchawiczą i pielęgniarki znalazły ,ą w nogach łóżka. Groziła infekcja, bo zrobiła się otwarta dziura w szyi, ale oddychanie szło znacznie łatwiej. Nigdy nie byłem wielkim śpiochem i teraz zrobiło się jeszcze gorzej. Zwykle w nocy leżałem wpół śpiący, wpół przebudzony i kręciłem się rozpalony jak piec. Zawsze akurat kiedy łapało się pół godziny najlepszego snu, wpadały pielęgniarki i zabierały się do mycia. W nocy najchętniej brałbym coś, co zwalałoby mnie z nóg. Cały czas byłem trochę wkurzony, ale trzeba uczciwie przyznać, że byli znako- mici. Pielęgniarki i lekarze byli wyjątkowi". Z czasem, zamiast wybuchać przy byle okazji, stwierdził, że „zaczyna się odczuwać niesamowite wrażenie, że jest się akceptowanym... To niesamowita rzecz, co człowiek uznaje w takiej sytuacji za normalne: godzi się, że się nim obraca, myje go, goli". Zamiast rzucać się z powodu drobnych rozczarowań, coraz więcej czasu spędzał obojętnie. Czy sprawa dotyczyła basenu, czy krytyki w prasie, „robisz się jak gąbka i po prostu przyjmujesz sprawy jako takie. Stajesz się elementem instytucji. Brzmi to okropnie — nikt nie lubi być chory — ale nagle staje się to twoim życiem i niemal zaczyna ci się ono takie podobać. Przez cały pobyt w szpitalu nigdy nie czułem prawdziwego, silnego bólu; byłem pod wpływem środków znieczulających... Frustracji, którą od- czuwałem przez kilka pierwszych tygodni, a która dolegała bardziej niż rany czy cokolwiek innego, nie dało się nijak przekazać — nie dało się o niej mówić, kiedy przychodzili do mnie mama, Ernie i chłopaki. Tablica była lepsza niż nic, ale porozumiewanie się w ten sposób trwa wieki, nie?". Kiedy zaczął mówić, „myślałem, że mówię dość wyraźnie. Wiedziałem w myśli, co chcę powiedzieć, i było to dla mnie klarowne, ale najwyraźniej ludzie nie byli w stanie tego zrozumieć. Kiedy mówiłem coś trzy razy, a ktoś dalej nie rozumiał, denerwowałem się". Stale go słuchając, Jill i Ernie zaczęli rozumieć jego niewyraźną mowę, ale dla pozostałych ludzi Trevor w dalszym ciągu mówił w obcym języku. Ponieważ ciągle przy- jmował środki przeciwbólowe, jego myśli nie zawsze były jasne i choć czasami układał sobie w głowie całą przemowę, na zewnątrz wydobywało się tylko pojedyncze zdanie — nic więc dziwnego, że słuchacze byli zdezorientowani. 173 Myślał o książętach. Obawiał się, że William i Harry zapamiętają i jedynie z powodu wypadku, w którym zginęła ich matka. Chętnie by s z nimi spotkał i powiedział: „Jest mi bardzo przykro. Nie mogłem zrobi nic więcej". Podyktował Jill listy do książąt i do pana Fayeda, któremu ba w dalszym ciągu „bardzo, bardzo wdzięczny". Dostał natychmiast p< dziękowanie od prywatnego sekretarza księcia Karola, Stephena Lamports ale żadnej odpowiedzi od Fayeda. Chciał także zobaczyć groby Dodieg i Diany. ^ Następnego dnia czekało go przesłuchanie przez policję. „Nie wida sensu. W dalszym ciągu nic nie pamiętam" — powiedział Jill i Erniema kiedy wychodzili. ^ l W piątek, 19 września, Jill i Ernie spotkali się z sędzią Stćphanem w te|| samej komendzie głównej policji, gdzie rozmawiali z Madame Monteill Było to ich pierwsze zetknięcie się z prowadzącym śledztwo. Kiedy kilk^l samochodów ruszało do szpitala, gdzie miało się odbyć przesłuchanie! Trevora, zaczęli się śmiać z kolejnej ironii ich nowego życia: sędzia jechał j| przodem maleńkim samochodem, oni podążali za nim limuzyną Fayeda. | Wejście do szpitala było otoczone przez setkę dziennikarzy i morze anten l satelitarnych. Było to „największe zbiorowisko reporterów, jakie widzieliś-1 my w życiu". Najważniejszy świadek wypadku oraz poprzedzających go | wydarzeń nareszcie miał przemówić. Kiedy samochody wjechały, paparazzi || wskoczyli przed pojazd wiozący Jill i Erniego, oddzielili ich od sędziego | i zaczęli robić zdjęcia przez szyby. „Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to jedynie niewielka próbka nacisku, jaki musiała odczuwać Diana". Ponieważ mowa Trevora była w dalszym ciągu niezrozumiała i jedynie Jill i Ernie ją pojmowali, pozwolono im uczestniczyć w przesłuchaniu, a Ernie został mianowany specjalnym tłumaczem. „Jill stała za Trevorem i trzymała go za ramiona. Siedział na krześle, ja zaś pochylałem się jak najniżej, by słyszeć każde jego słowo" — wspomina Ernie. Obecny był także profesor Jean-Jacques Rouby, ordynator Reanimation, by w razie pogorszenia się stanu Trevora przerwać rozmowę. Ustalono, że zadanych zostanie jedynie dwadzieścia pytań, w rzeczywistości sędzia zadał ich jednak więcej. Z powodu powolności procedury — od tłumacza do Trevora, od Trevora do Erniego, od Emiego do tłumacza i w końcu od tłumacza do sędziego — rozmowa zajęła ponad godzinę. Pod koniec Trevor był wycieńczony. 174 pamiętał bardzo mało, ale fragmenty, które nie zostały usunięte z umysłu, były wyraźne i zdaniem Trevora — biorąc pod uwagę, że mózg ciągle regenerował się po amnezji pourazowej — prawdziwe. „Byłem dość pewny tego. co mówię. Zdecydowanie bym wszystko podtrzymywał". Ton roz- mowy został ustalony przez odpowiedź na pierwsze pytanie sędziego: Pyt.: Czy pamięta pan, co się stało po odjeździe z „Ritza"? Odp.: Pamiętam, jak wsiadam do samochodu, nie pamiętam nic poza tym. Pamiętał, że: „Dodi zmienił plan. Nie ja". Także Dodi wezwał Henriego Paula i kazał mu odjechać sprzed tylnego wejścia. Niejasno sobie przypo- minał, że za mercedesem jechały od „Ritza" motocykl i dwa samochody — w tym jeden biały, z otwieraną z tyłu skośną klapą, tak zwany hatchback. Czekając, aż nagrywana na taśmie rozmowa zostanie ręcznie przepisana, Trevor objął głowę dłońmi. Dopiero po podpisaniu każdej kartki mógł wrócić do łóżka. Następnego dnia to niezwykle tajne przesłuchanie zostało opublikowa- ne — słowo w słowo, w „Guardianie" i „Mirrorze". Jak mogło do tego dojść? Emie, wściekły, zadzwonił na policję, wymyślając: „Wasze zabez- pieczenia są jak sito — same dziury!". Wyjaśniono mu, że to nie policja zrobiła przeciek. Mogli go zrobić pracownicy biura prokuratora... albo fotografowie. Jako parties civiles mieli dostęp do tekstu. Kiedy w szpitalu prowadzono przesłuchanie, Christian Curtii napisał pierwszy list do Davida Crawforda, wyraźnie podkreślając, że: „naprawdę uważam, iż nie powinniśmy zbyt długo zwlekać z zostaniem partie civile". Przy wadze jego wspomnień dla sprawy, Trevor nie powinien był spotkać się tego dnia z sędzią bez adwokata. „Dopóki jednak był świadkiem, nie mógł mieć adwokata — praktycznie nie miał żadnych praw" — wyjaśnia Curtii. Jedynym sposobem ochronienia Trevora przed intrygami było uczynienie go stroną w śledztwie. Wieczorem Jill i Emie polecieli na weekend do Oswestry. Na lotnisku w Manchesterze wymienili się kluczami do domu i samochodu z Chrisem i Johnem, którzy lecieli razem z rodzicami Sue — leuanem i Mary Jone- sami — do Paryża, by zająć ich miejsce. „Kiedy przyjechaliśmy do domu, zeszli się sąsiedzi i przynieśli nam wspaniały posiłek — sałatę, pieczo- ne ziemniaki, pudding, butelkę świetnego wina, kartki z powitaniami". Obejrzeli w BBC „Panoramę", którą nagrał dla nich jeden z przyjaciół. 175 „Mówiono nam, jak świat odebrał śmierć Diany, ale tak naprawdę rozumieliśmy tego do chwili obejrzenia tej »Panoramy«. Uświadomi nam, jak byliśmy wyizolowani — mówi Jill. — Jedyne wiadomości, jak mieliśmy, pochodziły od chłopców, z którymi rozmawialiśmy przez telefoi z wycinków z ambasady — na większość z nich nie mogliśmy patrzeć - i od ludzi z »Ritza«, dzielących się z nami pikantnymi kąskami". Teraz marzyli o pooddychaniu normalnością i posłuchaniu śpiew ptaków. Wzięli Sooty'ego na długi spacer na mieszczący się przy wzgórzacil za miasteczkiem, przy granicy walijskiej, tor wyścigów konnych. JifiJ zrobiła sobie nową fryzurę, a w sobotę wieczór Emie poszedł na kufel piwa|B do „The Oak", gdzie wypił toast za całkowite wyzdrowienie TrevoralB z grupą chłopaków z klubu rugby. W ogrodzie zasadzili garść kasztanów,^ które zebrali w paryskich ogrodach Tuileries. „Postanowiliśmy, że chcemy,| by z tej sprawy wyrosło coś pozytywnego". | Odwiedzili Nain w walijskiej wsi. Była cała we łzach i niezwykle się? ucieszyła ich widokiem. A we wszystkich wywiadach tak się zachwycałam wspaniałym wnukiem... „Chyba z początku sądziła, że to co robi, jest l wspaniałe, i z początku dobrze jej służyło — uważa Emie. — Kiedy jednak powiedziała nam o natarczywości prasy, zaczęliśmy rozumieć, jak bardzo: jest zaszczuta". Zdjęcie rodziny, które opublikowała prasa na całym świecie, j zostało „pożyczone" przez szczwanego fotografa, który rozmawiał z Nain j po walijsku, a potem sprzedał zdjęcie. „Nain była wycieńczona, w dalszym s jednak ciągu nie chciała się przeprowadzić do córki ani zmienić numeru; telefonu". W niedzielę odprawiono w Whittington — w starym ceglanym kościele, gdzie Trevor brał ślub — specjalną mszę na jego intencję. Jill i Emie nie poszli, zawieźli jednak Trevorowi taśmę z nagraniem. Rozmawiając co dzień przez ; telefon z rodziną w Paryżu, która zdawała im sprawozdania ze stanu syna, „mieliśmy wrażenie, jakbyśmy go porzucili". Nie mogli się doczekać powrotu. Pod nieobecność Jill i Emiego Trevor nie był sam. Matka Sue, Mary, zorganizowała chłopakowi, którego w dalszym ciągu kochała jako zięcia, całkiem nowe rozkosze kulinarne. Przywiozła z domu jedzenie — trochę swego sławnego gulaszu po wiejsku — oraz maszynkę do mielenia mięsa na potrawy dla dzieci — małą, plastikową zabaweczkę. Zmieliła nieco gulaszu i dała Trevorowi pierwszy smaczny posiłek, karmiąc go przez dziurę między zamkniętymi szczękami plastikową łyżeczką. Najbardziej smakowały mu mielone świeże brzoskwinie. Różowa i zielona szpitalna „breja" wreszcie dostała konkurencję. 176 W sobotę rano, kiedy przyszli Chris, John, leuan i Mary, Trevor siedział. Jest dziś dość ożywiony, w niezłym stanie" — stwierdzili, weekend miał się jednak okazać dla Trevora okropny. Musiał znieść szereg nowych badań, w tym badanie metodą rezonansu magnetycznego, zlecone przez doktora Chikhaniego w celu określenia stanu pooperacyjnego. W sobotę wieczór Trevor jak nigdy przedtem potrzebował dobrego jedzenia. „Przechodziłem przedtem masę badań, ale byłem wtedy nieprzytomny". Rezonans magnetyczny był apogeum baterii testów, które spowodowały największe niewygody od odzyskania przytomności. W dolną część pleców wbito mu grubą igłę — aby pobrać płyn mózgowo-rdzeniowy. Poprzyczepiano mu do głowy elektrody, po czym przepuszczano przez nie prąd, aż „musiałem podskakiwać". Poszturchując go czymś, co pamięta jako wielką pałeczkę perkusyjną, przepuszczono mu prąd przez plecy, by doprowadzić do skurczu mięśni, potem pobudzano inne części — nogi, całe ciało. „Ktoś robi to dla żartu" — jęczał pod nosem. „To tak męczyło, wszystkie mięśnie były wtedy do niczego. Czułem się jak kawał miecha. Potem wyskrobali mi haczykiem z ucha mnóstwo zaschniętej krwi i robili badania słuchu". Trevor leżał w skanerze do rezonansu magnetycznego pół godziny albo czterdzieści minut. Gorąco i przedziwne odgłosy były okropne. „Jesteś zamknięty w wielkiej rurze. Nie miałem klaustrofobii, ale było za gorąco i nieprzyjemnie. Od czasu do czasu wyciągali mnie, potem znów wsuwali i myślałem sobie: »Ile to jeszcze potrwa?«. Trwało to cholernie długo. Dają człowiekowi guzik, który można przycisnąć, jeśli spanikuje i chce wyjść, i w pewnym momencie przeszło mi przez głowę: »Zaraz nacisnę«, pomyś- lałem jednak: »Ale z ciebie mięczak! To tylko hałasy, więc leż dalej«. Poszedłem na badania, ale z powrotem musieli mnie przywieźć na wózku, tak mnie zmęczyły". Kiedy rodzina przyszła na drugą sobotnią wizytę, „leżałem jak kłoda, ledwie zdolny cokolwiek powiedzieć". „Różnica była nie do wiary" — powiedział później Trevorowi leuan. Rezonans magnetyczny pokazał zniechęcającą perspektywę nowego życia. „Świat kurczy się do tego, co masz. Przestajesz patrzeć szerzej. Widzisz tylko, co jest wokół ciebie". Świat zewnętrzny, w którym tak dobrze funkcjonował, skurczył się do pokoju 107 oraz trzaskającej, szu- miącej kapsuły, w której go uwięziono. Nie widział niczego poza nią. Rozpaczliwie próbując ożywić jego dni, Jill zadała delikatne pytanie: „Chcesz, by przyszła Sue... jako przyjaciel?", na co człowiek, który nawet nieprzytomny zareagował na jej głos, a gdy pierwszy raz zadano mu to 177 pytanie, odparł apatycznie: „W jakim celu?", teraz stwierdził: „Nie, cb Sue jako żonę, nie jako przyjaciela". Z Oswestry Jill i Emie zadzwonili do Lary, przyjaciółki Trevora z Irlandiial i poprosili ją o przyjazd do Paryża. Lara obiecała przyjechać. Każdemtj| mogła się przydać jej energia. Teraz wracali do Trevora, otoczeni wylatując cymi z Manchesteru biznesmenami. | „Zdecydowanie różniliśmy się od reszty — mówi Jill. — Nie mieliśmyl przenośnych komputerów ani telefonów komórkowych. Siedzący naprze<| ciwko nas mężczyzna zajmował dwa fotele — jeden był dla niego, drugj|i dla komputera". „Takie jest życie, Jill, ale nie nasze" — skomentował to|BJ Emie. Mijając się na lotnisku Charles de Gaulle z odjeżdżającą częścią|H rodziny, „tak mocno się uściskaliśmy, że musiało to wyglądać jak młyn w rugby". ,; „W Paryżu nie śpiewają ptaki" —zauważyli nagle, byli jednak szczęśliwi, że znów mogą oglądać swego ulubionego włóczęgę — elegancko ubranego^; palącego cygaro „włóczęgę z wyższej klasy", którego spotykali co dzień na, Champs-Ełysees w drodze do supermarketu. Brakowało im codziennej wymiany bonjour. Trevor mógł jeść. Było to wspaniałe. Choć ledwie otwierał usta, próbował jeść sam. Niestety szpitalne jedzenie było w dalszym ciągu „diaboliczne. : Zielony i żółty śluz. Przerabialiśmy kolejne kolory tęczy" — zanotował i Emie. Jill odnalazła maszynkę do mielenia mięsa Mary i zaczęła za jej ; pomocą przerabiać na papkę najlepsze dania z „Ritza". „To dziwny sposób podawania dań dla smakoszy — stwierdziła ze śmiechem, wkładając ekskluzywne wyroby do maszynki. — Wspaniałe steki, delikatnie ugoto- wany łosoś, kurczęta, ziemniaki, maleńkie marcheweczki, pasztety...". Nic jednak nie było w stanie poprawić Trevorowi humoru. Na szczęście wieczorem miała przylecieć Lara. Wysoka, atletyczna dziewczyna z jasnobrązowymi, sięgającymi ramion włosami, ubrana w wielką, luźną żółtą bluzę, była w środę mile widzianym gościem. Lara i Trevor wyglądali jak brat z siostrą. Jill i Ernie zaprowadzili ją do sali 107 a tu... kolejny szok! Trevor zniknął! „Przyszliśmy na Reanimation jak zwykle, ale nie było Trevora ani informacji, gdzie się podział". Zdenerwowani, szybko zostali uspokojeni przez pielęgniarkę, która przekazała, że przeniesiono go na oddział szczę- kowo-twarzowy doktora Chikhaniego. Pielęgniarka zaoferowała się, że ich zaprowadzi, trzeba było bowiem przejść po terenie do innego budynku, znajdującego się mniej więcej kwadrans drogi piechotą od dotychczasowego 178 oddziału. „Była to nasza pierwsza okazja zobaczenia, jak wielki teren zainwjs szpital. To właściwie małe miasto. Ma kościół, boisko do gry w boules i ogrody, gdzie siadają pacjenci z rodzinami. Jest tam tyle budynków — starych i nowych — że zdawało nam się, iż ciągną się po horyzont" — mówi Jill. .Kiedy weszliśmy na oddział, skierowano nas na pierwsze piętro, gdzie musieliśmy iść na koniec korytarza. Widok, jaki się nam ukazał, był niesamowity" — mówi Emie. „W sali było czterech detektywów, dwóch lekarzy i pielęgniarka. I Trevor. Najbardziej niepokojące było jednak to, że go zamknięto! — dodaje Jill. — W małym pokoiku, usytuowanym tak, że można obserwować stamtąd wnętrze sali, ale samemu nie być widzianym, siedział strażnik, a drzwi zatrzaskiwały się automatycznie. Aby wyjść, trzeba było zapukać w okienko". Nowi strażnicy Trevora podejrzliwie obejrzeli Jill i Erniego, sprawdzili paszport Lary. „Chciałabym zostać zrewidowana" — powiedziała, przyglądając się przystojnym policjantom i jak zwykle rozładowując sytuację śmiechem. Kiedy Jill zobaczyła, jak serdecznie Trevor i Lara się witają — „objęcia, pocałunki i łzy" — odetchnęła z ulgą. Zaczęli rozmawiać o wszystkim. Była fizjoterapeutką, ale umiała uzdrawiać na wiele sposobów. Wieczorem Jill i Emie uczcili pobyt Lary jedyną czynnością turystyczną, jaką wykonali w Paryżu — pojechali na wieżę Eiffia. Jill i Emie rozejrzeli się po sali. Była znacznie bardziej luksusowa od pokoju 107. Pomieszczenie było większe, miało własną łazienkę, fotele. Wyjaśniono im, że sala została zbudowana dla więźniów i musiała spełniać wszelkie wymogi ściśle chronionej celi. Ponieważ z sali korzystał także doktor Chikhani, Trevora tu przeniesiono. O ile nadzór w poprzednim oddziale ich denerwował, to więzienie przerażało. Naprawdę musiano aż tak ochraniać Trevora? Przed czym? A może traktowano go jako więźnia? Nawet jeśli nie był więźniem, obawiali się, że otwierający i zamykający drzwi strażnik będzie miał na niego zły wpływ psychiczny. Trevor był jednak zachwycony nowym lokum. „Policjanci byli fantas- tyczni. Wpadali pogadać". Nie czuł się pod kluczem, uważał, że przepro- wadzka to „był dla mnie wielki krok naprzód". Im bardziej wracał do zdrowia, tym bardziej czuł się w poprzedniej sali znudzony i wyizolowany. Nie miał telewizora. „Nie mogłem czytać. Nie miałem muzyki. Nie było absolutnie nic do roboty. Najciekawszymi chwilami dnia były wizyty Jill i Erniego". W nowej sali „pozwalano mi wstawać z łóżka. Mogłem chodzić po pokoju, miałem telewizor. W dalszym ciągu nie mogłem czytać, ale 179 mogłem słuchać kaset na walkmanie — irlandzkiej muzyki, taśm, « przysłali chłopcy z klubu rugby i Lara". Miał łazienkę z lustrem. „MOE myć twarz, widzieć ją". Kiedy tego poranka został sam, po raz pierwszy spojrzał w lustro. „ byłem przerażony. Nie pobiegłem do łóżka się wypłakać, byłem jeda nieco poruszony. Twarz była spuchnięta, oczy ciemne. Włosy w oko| przecięć zmatowiałe od krwi. Pomyślałem sobie: »Hej, nie wygląd| pięknie!«. Najgorsze były zęby — powybijane z przodu, jeden pęknii dolne poszczerbione. Nie wyglądało to ładnie". | „Choć baliśmy się chwili, gdy Trevor popatrzy w lustro, uważałam,! jakoś sobie z tym poradzi, miał bowiem mnóstwo ran ciętych, siniaka i guzów od rugby — mówi Jill. — Zdenerwowało mnie jednak, ki^| powiedział, że choć cieszy się na spotkanie z bratankami i bratani obawia się, że widok jego twarzy może przerazić dzieciaki". Trevor mówił wiele, ale matka dokładnie zdawała sobie sprawę z tego, co cz gdy stwierdził: „Kto może się zainteresować kimś tak brzydkim?". Wszyscy widzieli, że twarz nie jest jeszcze w porządku. Miała i prawidłowe kontury, lewa strona opadała. „Chikliani jeden jedyny ; okazał mniej niż stuprocentowy optymizm — kiedy uznał, że lewa strc mojej twarzy wymaga poprawki". Trzeba było przesunąć oczodół bardzai w przód i zlikwidować opadanie oka. Następnego poranka miał powiedzie Trevorowi, że zabieg został zaplanowany na piątek. W czwartek rano, zanim Jill, Emie i Lara wyszli do szpitala, w apari mencie pojawił się Frank Klein. „Nie bardzo wiedzieliśmy po co. Przyjęci! bez zapowiedzi — wspomina Jill. — Wtedy zasugerował po raz pierwsza że wypadek nie był zwykłym wypadkiem, a spartaczonym zamachem. B^ to dla nas szok. Nigdy o tym nie pomyśleliśmy". Po raz pierwszy dowiedzie! się o teorii spisku, którą rozpowszechniano od dnia wypadku w świecie arabskim i Intemecie, a która rozwijała się przede wszystkim w umyślte Mohameda Al-Fayeda. Tego samego dnia Philippe Dourneau przekazał io| anonimowy list, przysłany do „Ritza". Sugerowano w nim, że próby| zamachu na Dianę i Dodiego — oczywiście także na Trevora — dokonały] służby specjalne Francji i Wielkiej Brytanii, a ponieważ Trevor przeżyte jego życie może być zagrożone. „Zaczęliśmy się zastanawiać... czy dlatego J policja umieściła go pod strażą w strzeżonym oddziale — by ochronić gol przed zamachem? Wyglądało to nie na normalne życie, a na scenariuszj filmu z Jamesem Bondem". f Zaczęto coraz głośniej mówić o teorii spisku. Media spekulowały na| 180 mat tajemniczego samochodu, o którym Fayed początkowo twierdził, •e wiózł fotografów, a teraz sądził, że mógł być jednym z narzędzi yarnachu. Policja zaczęła ogólnokrajowe poszukiwania samochodu, który kilka sekund przed wypadkiem musnął mercedesa. W sumie rozmawiano 3000 właścicieli fiatów uno, ale auto się nie znalazło, co tylko nasiliło tajemnicę wokół i sugerowało złowróżbne motywy kierowcy i ewen- tualnych pasażerów. Bezpośrednim zagrożeniem dla Trevora było obecnie to samo, co dla Diany: paparazzi. W minionym tygodniu na terenie Reanimation przyłapano dwóch fotografów, których usunięto siłą. Policja poinformowała, że jeden z nich przechwalał się, iż ma plany szpitala — z piwnicami włącznie — i jest w budynku od ósmej rano. Miał powiedzieć, że „użyje wszelkich środków, by zdobyć zdjęcie Rees-Jonesów, ponieważ zaoferowano mu za nie dużą sumę pieniędzy. Wymienił dwa miliony dolarów". Byli bardzo zadowoleni, że Lara przyjechała. Trevor był „naprawdę, naprawdę przygnębiony. Chikhani powiedział mu, że następnego dnia ma mieć zabieg. Zostawiliśmy go z Lara, by spróbowała go podnieść na duchu. Zrobiła dla nas tyle dobrego...". Wyjechała następnego dnia, kiedy Trevor miał drugi zabieg. Po południu Jill i Emie siedzieli w szpitalu i czekali, aż obudzi się z narkozy. Podczas gdy Jill i Emie czekali, David Crawford po raz drugi zjawił się w kancelarii Klein Goddard — na spotkanie z Theo Kleinem, dwoma jego współpracownikami i M. Brizayem, który, choć reprezentował rodzinę Henriego Paula, najwyraźniej przyszedł w ramach pomocy Mohamedowi Al-Fayedowi. Crawford sądził, że wzywa się go do Paryża w celu omówie- nia odszkodowania dla Trevora — musieli chcieć zaoferować ugodę. We Francji wypadek przy pracy zazwyczaj nakłada na pracodawcę obowiązek wypłaty odszkodowania — system ubezpieczeń państwowych wypłaca pieniądze bezpośrednio ofierze, a następnie skarży stronę odpowiedzialną za wypadek o zwrot sumy. Dopiero później Crawford się dowiedział, że obowiązek taki dotyczy jedynie pracodawców mających siedzibę we Francji. Ponieważ Trevor był pracownikiem firmy angielskiej, nie należało mu się odszkodowanie według francuskiego systemu. We Francji można było podejmować działania z kodeksu cywilnego albo kryminalnego przeciwko francuskiemu imperium Fayeda — nawet przeciwko samemu Fayedowi — ale nie można było skarżyć go tu o odszkodowanie za wypadek przy pracy. 181 Francuskim adwokatom nie chodziło jednak o odszkodowanie. „Kiedy się zjawiłem, zaczęliśmy rozmawiać — znowu — o reprezentowaniu Trevora przez adwokata, którego wybierze Fayed — i za usługi którego będzie płacił". Było to czwarte spotkanie poświęcone temu samemu tematowi. Crawford sądził, że zamknięto sprawę ostatnim razem, kiedy wprost spytał Theo Kleina: „Reprezentował pan kiedykolwiek Mohameda Al-Fayeda?", a ten uczciwie odparł: „Reprezentowałem i gdyby mi zlecono' zrobiłbym to ponownie". Klein dostrzegał ryzyko konfliktu interesów^ i powiedział Crawfordowi, że gdyby Trevor skarżył Fayeda o odszkodowa-1 nie w osobnym procesie cywilnym — nie w aspekcie ustawy o prawach pracowniczych — ograniczyłby swą rolę jedynie do doradztwa. ; „Coś tu nie gra — myślał Crawford. — Zdawali się nie dostrzegać mojego niepokoju. Zachowywali się godnie, ale próbowali udawać głup- ków. Jasne, że za wszelką cenę zależało im na dostaniu Trevora jako| klienta. Jeśli jednak chodziło o mnie, nie byłem na sprzedaż. Tak samo mój klient — Trevor". Trevor i Crawford mieli za kulisami Christiana Curtiia. Z pierwszej poważniejszej próby sił z mogącą onieśmielić organizacją Fayeda wiejski prawnik z Oswestry wyszedł cało. Próbując zachować nieco panowania nad Trevorem, ekipa Fayeda! oznajmiła, że Szef będzie opłacał honorarium adwokata wedle wyboru, Trevora. Oferta była jednak ograniczona: miała obowiązywać jedynie do chwili, dopóki Trevor nie zaskarży Fayeda, nie będzie rozmawiał z prasą i okaże się, że nie jest w żaden sposób winien wypadku. Odbierało to Trevorowi swobodę działania. Zaproponowali także, by umowa byłai poufna — wersja na piśmie zostałaby przesłana Crawfordowi przez Theod Kleina. | Wraz ze zbliżaniem się zachodu słońca, kiedy Theo Klein udał się do| domu świętować szabas, w spotkaniu nastąpiła przedziwna wolta. Crawford| został sam na sam z adwokatem Henriego Paula, Brizayem, który nagle| stwierdził: „Jeżeli istnieje spisek, życie pańskiego klienta jest zagrożone", l Brizay dalej się zwierzał. „Samochód powinien był prowadzić kompetentny] kierowca albo pracownik firmy wynajmującej limuzyny". Ujawniając| w takim momencie to, co wiedział, adwokat okazał się co najmniej nieroztropny — fakty, że Henri Pauł nie miał uprawnień do prowadzenia mercedesa i nie był pracownikiem Etoile Limousine, były dość istotne. „Może uważał, że stoimy po tej samej stronie, ale wypuścił kota z wor- ka" — mówi Crawford. Tego popołudnia Trevor znalazł się emocjonalnie na dnie. Nie spodziewał 182 się i nie chciał kolejnej operacji twarzy. Kiedy wieziono go do sali anestezyjnej, myślał: „Daj sobie z tym spokój. Daj sobie spokój". Operacja trwała pięć godzin, nie była więc takim maratonem jak pierwsza, jedenas- togodzinna, ale kiedy Trevor obudził się w sali pooperacyjnej, ciągle jeszcze nieco oszołomiony narkozą, „byłem przerażony. Nie mogłem oddychać. Zacząłem dostawać ataku paniki, nogi zaczęły same kopać, a ręce latać jak wiatrak". Leżał na plecach, a rurka dotchawicza się zatkała. Wpadły pielęgniarki, posadziły go i oczyściły rurkę, czuł się jednak „całkowicie i kompletnie wykończony. Miałem wrażenie, że nie wy- trzymam... nie zniosę więcej. Gdybym miał wyłącznik, nacisnąłbym go". Kiedy przyszli Jill i Emie, powitał ich słowami: „Mam dość". Przyszedł Chikhani i od razu wyczuł, że Trevor jest na granicy rozsypania się. Próbując wzbudzić w nim ducha walki, który gdzieś się schował, stwierdził: „W następny weekend wywalamy go stąd". Trevor wracał do domu! „W Trevorze nie było jednak podniecenia, żadnej iskierki, nic — stwierdzili rodzice. — Znacznie bardziej niż czym innym zaczęliśmy się niepokoić jego stanem psychicznym". Kiedy wychodzili ze szpitala i udawali się do apartamentu na spotkanie z Davidem, oboje byli przygnębieni. Opowieść o katastrofalnym przebiegu spotkania z Theo Kleinem i innymi prawnikami nie mogła im poprawić nastroju. Poprosili, by podczas dwudniowego pobytu w Paryżu zamieszkał z nimi. Crawfordowi apartament bardzo się spodobał i zachwycał się luksusowymi szczegółami. „Pralka jednak nie działała. Mieszkaliśmy w superiuksusie, ale urządzenia, które działają w każdym normalnym domu, nie pracowały. Był to luksus dysfunkcyjny". Wkrótce miał stwierdzić, że to metaforyczne określenie pasuje do całej organizacji Fayeda. Przedstawił Jill i Emiemu warunki, jakie postawił Fayed, gdyby miał płacić za adwokata Trevora. Ich zdaniem sprowadzało się to do żądania, by za pewność zatrudnienia i niewiele więcej Trevor zrezygnował z możliwości jakiegokolwiek kontaktu z prasą. Umowa byłaby tajna, a Jill i Ernie też musieliby ją podpisać. „Szantaż — skomentował zwięźle Emie, po raz pierwszy wyrażając względem Al-Fayeda coś innego niż wdzięczność. — Skutecznie przykułoby to Trevora do Fayeda do końca życia". Ich wdzięczność i koncentracja wyłącznie na Trevorze sprawiły, że Jill i Ernie pozostawali w stanie wielkiej naiwności. Wreszcie jednak zbierające się przez dwadzieścia sześć dni kawałki ułożyły się w konkretne podejrzenie. „Wyglądało na to, że Fayed chce przejąć na przyszłość opiekę nad Trevorem, która naszym zdaniem była obecnie naszą domeną". Emie 183 doszedł do wniosku, że Fayed próbuje przez Kleina i innych prawników -sługusów, manipulować Trevorem i sprawować nad nim kontrolę. ,; W ostatnich dwóch tygodniach, kiedy sieć ich kontaktów tak bardzo są rozszerzyła i pokomplikowała, że trudno im było wszystkie spamiętać, Ji| narysowała mapę wszystkich uczestników dramatu, ich związki z Rees -Jonesami i między sobą. Schemat otrzymał nazwę „Pająk". W centrm; znajdowali się Trevor i jego rodzina, na boki rozchodziły się linie d kolejnych nazwisk—pracowników ambasady, „Ritza", szpitala, adwokatów i tak dalej. Pająk potwierdził przypuszczenie — Jill musiała stwierdzić, a umieściła Fayeda na samej górze, a największa liczba linii ma odnóg prowadzące bezpośrednio albo pośrednio do niego. Kartka papieru ukazy- wała jego władzę nad ogromną liczbą ludzi, z którymi mieli do czynie- nia — i pośrednio nad nimi samymi. Jeśli rodzina Rees-Jonesów była sercem Pająka, Al-Fayed był kierującą nim głową. s| W dalszym ciągu czuli wobec niego wdzięczność, ale na koniec długiego! i trudnego dnia zniknęło bezkrytyczne uznanie wielkoduszności magnatal „Rozmawialiśmy z Davidem do późnej nocy — zapisał Emie — i doszliśmy! do wniosku, że Trevor musi podjąć decyzję. Albo będzie trzymał z praw-i nikami Fayeda, albo zacznie działać niezależnie". Umowę musiał przyjął albo odrzucić sam Trevor. | W niedzielę, 28 września, David wracał do Wielkiej Brytanii tunelemi pod kanałem La Manche i z jakiegoś powodu został zatrzymany przez! policję, a następnie poproszony o otwarcie bagażnika. Ponieważ zaofiarował! się, że zabierze rzeczy Trevora, wiózł do Oswestry między innymi czerwoną| torbę, pełną zapoconych strojów do rugby. „Co to jest?" — spytał policjant," na co Crawford odparł: „Nie wiem. Jestem adwokatem Trevora Rees-Jonesa i wiozę do Anglii jego rzeczy". Nie kazano mu tego udowadniać, z pełnym szacunku salutem pozwolono jechać dalej. Dobry Boże, pomyślał Crawford. „Cały świat wie, kim jest Trevor Rees-Jones". Ostatni człowiek na świecie, który miałby na to ochotę, został sławny. Jakby za sprawą cudu, następny dzień okazał się najlepszy. Zaban- dażowana głowa Trevora co prawda wyglądała jak napompowany balon, a po obu stronach — niczym dwa wielkie czerwone kolczyki — wystawały dreny, ale Chikhani znów porozmawiał ze swoim pacjentem, który wpadł w zachwyt, że będzie mógł iść w weekend do domu. Najlepsza wiadomość brzmiała następująco: w przyszłości będzie mógł grać w rugby i pracować 184 jako ochroniarz! „Po raz pierwszy w ciągu dwudziestu siedmiu dni widzieliśmy, jak Trevor się śmieje!" — mówi Jill. ,To było wspaniałe. Po wczorajszym wycieńczeniu i załamaniu Trevor odzyskał ducha". Był podniecony, a ponieważ mógł mówić, chciał się podzielić dobrą wiadomością ze wszystkimi. Jill wyjęła telefon komórkowy. pogawędził z Nain. Rozmawiał ze swoją przyrodnią siostrą, Helen". Miał wrócić do domu cały! Pielęgniarka tkwiąca w Jill spróbowała wykorzystać dobrą chwilę. Trevor, uśmiechnij się! To dobre ćwiczenie — powiedziała mu. Chyba robiłam się nieco nudna, ale musiał ćwiczyć szczękę, inaczej zarastające ciało mogłoby sparaliżować mu twarz" — na stałe unieruchomić szczękę. Następnego dnia nastrój Trevora znów gwałtownie opadł, emocjonalna huśtawka zabrała go ze sobą w dół. Nastroju nie poprawili mu dwaj lekarze, wyznaczeni przez Brygadę Kryminalną do przeprowadzenia nie- zależnego badania lekarskiego, wymaganego przed zwolnieniem do domu. Obecność i zachowanie pary zadziwiło Jill i Emiego. Mężczyzna, który „miał okulary w czerwonych oprawkach, by pasowały mu do cery", narysował na kartce ludzką twarz i zaczął nanosić na rysunek przebieg blizn po ranach powypadkowych. Nie zdając sobie z tego sprawy, rysował także blizny po ranach z rugby. Kiedy druga część zespołu — kobieta — zaczęła wypytywać Trevora o stan jego umysłu, „przypominała nam Rosę Klebb z filmu z Jamesem Bondem. Brakowało jej tylko wystających z butów kolców. Zimna jak ryba" — mówi Jill, chichocząc na to wspo- mnienie. Drążyli i gnietli, a Trevor powtarzał: „Dlaczego nie spytacie o to mojego lekarza?". Chikhani stał obok, „zażenowany incydentem". Zdaniem Jill i Emiego para doktorów „powinna była dawno temu zostać odesłana na emeryturę". Po zakończeniu badania zjawił się fizykoterapeuta, który „próbował wyrwać mi szczękę", jak stwierdził nieszczęśliwy Trevor po powrocie Jill i Emiego z obiadu. Wypisanie Trevora ze szpitala było uwarunkowane odpowiednią opieką medyczną, zgodną z wytycznymi doktora Chikhaniego i pozostałych francuskich lekarzy. Zgodzili się oni na stworzony przez Jill plan. Trevor miał zostać zawieziony do Oswestry, gdzie miałby do dyspozycji czterech gotowych w każdej chwili do pomocy specjalistów, którzy mogliby go w razie potrzeby hospitalizować. Później, kiedy Jill i Ernie chcieli omówić z nim zaproponowaną przez prawników umowę, Trevor nie był w nastroju. Powtarzał jedynie: „Nie 185 chcę denerwować Szefa... Nie chcę denerwować Szefa". Jasne, że niyśj|| o zachowaniu pracy. Kilka dni później czarny nastrój jeszcze się pogłębił Trevor mówił o wypadku, rozpatrywał sprawę pasa bezpieczeństwa próbował sam siebie przekonać. „Gdybym zapiął pas, kazałbym pasaźero|| zrobić to samo". Przechodził przez piekło klasycznego zespołu „człowieJa|| który przeżył". „Załamał się i zaczął pochlipywać". Potem przepraszał -.l) raz za razem. Czy kiedyś wyrzuci z siebie to, co czuje, bez przeprasza nią? — zastanawiała się Jill. ; „Sądzę, że byłem wtedy nieco zażenowany, bo prawdę mówiąc, człowid nigdy nie ma ochoty się załamywać, a pokaz emocji nigdy dobrze mi ni robił" — powiedział później Trevor. ; Opracowano plan wyjazdu Trevora z Paryża. Miał wyjechać w piątekU 3 października. Aby utrzymać media z dala, Jill i Emie ogłosili — prze^H. ambasadę — że pozostanie w szpitalu jeszcze kilka tygodni. Frank Kleu|R przekazał, że w piątek będą mieli do dyspozycji helikopter Harrodsa, któr^H poleci z nimi do Anglii. ^Sl' Crawford szykował sprawy w domu. Skontaktował się z przyjacielem^l pilotem-amatorem, który zadbał o to, by wstrzymano na czas weekendu! wszystkie przyloty na maleńkie lotnisko niedaleko Oswestry. Inny przyja*. ciel, instruktor pilotażu helikopterów w Anny Air Corps, zaoferował przygotowanie w razie potrzeby lądowiska w znajdującej się trzydzieści kilometrów od Oswestry bazie RAF Shawbury. Helikopter mógłby wyła-' dować tam bez najmniejszych przeszkód. Crawford porozumiał się z policją j Oswestry i Royal Protection Unit na teren zachodniej Mercji *, gdzie j słyszano o teorii spisku i chciano jak najdyskretniej ochraniać rodzinę | Rees-Jonesów. W czwartek, dzień przed wyjazdem, Trevor był drugi raz przesłuchiwany przez policję. Tym razem przedstawił szczegółowy przebieg wydarzeń, jakie rozegrały się przed wyjazdem mercedesa z „Ritza". Po raz pierwszy opowiedział wersję ochroniarzy o ostatnich godzinach: zmianie planów przez Dodiego, o tym jak Henri Pauł pił coś żółtego — nie wiedział, co to było — o decyzji Dodiego, że Henri Pauł będzie prowadził. Przedstawił swe impresje na temat frustrującej dynamiki pracy z Dodim i opisał, jak * Royal Protection Unit — Królewski Oddział Zabezpieczający. Mercja — jedno wczesnośredniowiecznych królestw anglosaskich, położone w środkowej Anglii. o ^ 186 ochrona musiała robić to, co szef każe, nawet jeśli uważała, że określone działania im się nie podobają. Trevor podkreślił, że to Dodi był szefem — i nawet jeśli często nie mówił im o planach, nie dało się nic w tym zakresie zrobić. Jego pamięć ostatniej jazdy nie poprawiła się. Pamiętał, że kiedy odjeżdżali, widział jasny samochód, ale potem była pustka. Policja poprosiła go o wyrażenie szczerej opinii o Dodim — zanim odpowiedział, ostrzegł przesłuchujących, że jeśli zapiszą jego opinię, wyciągnie wtyczkę ich komputera. Na koniec pozostawili mu możliwość przedstawienia wniosków i własnych uwag. Jedyne, o czym był w stanie myśleć, to że boli go głowa. Jill i Emie poszli na ostatnie spotkanie do ambasady, gdzie ostrzeżono ich, by byli bardzo ostrożni w wypowiedziach. „Zacytowano" już Jill w pewnym „ekskluzywnym" wywiadzie, który był całkiem wyssany z palca, i ambasada obawiała się, że Jill i Emie mogą zostać wykorzystani wbrew swej woli. Nie padło co prawda nazwisko „Fayed", ale jego duch unosił się wokół. Zrobiło się niemiło. Dwa dni przed wyjazdem zadzwonił Frank Klein. Organizacja chciała zabrać Trevora do Londynu, do prywatnego szpitala: na badania i spotkanie z Al-Fayedem. Jill i Emie mieszkaliby w tym czasie przy Park Lane. „Było to dość mocne. Wszystko zostało przygotowane. Zamknięto na czas jego przylotu lotnisko". Na niedzielę mieli już jednak zorganizowane w domu przyjęcie dla rodziny. „Jeśli Szef chce, pojadę na dwa dni, potem chcę jechać do domu" — oświadczył Trevor, gdy mu o tym powiedzieli. Niechętnie — i tylko pod warunkiem, że zostanie umieszczony w szpitalu — Jill i Emie wyrazili zgodę na jazdę przez Londyn. Od dnia wypadku stawiali czoła wszelkim sytuacjom i przychodzili na najrozmaitsze spotkania z poczuciem panowania nad tym, co się dzieje, „ponieważ dużo planowaliśmy". Udało im się uniknąć kontaktu z mediami, nie wpuścili dziennikarzy do swego życia i życia Trevora, teraz jednak wszystko zmieniało się co godzinę i mieli wrażenie, że nikt się z nimi nie konsultuje. Następnego dnia Frank Klein powiadomił Jill i Emiego, że w dniu wyjazdu mają nie iść do szpitala. Wieść o wypisaniu Trevora przeciekła, szpital był oblegany przez media i miał zostać otoczony kordonem. Mieli posłać torbę z rzeczami Trevora przez Philippe'a. Świetnie. To byli w stanie zrozumieć. „Wyjazd z Paryża był jednak pierwszym przypadkiem, kiedy Fayed pokrzyżował nam plany. Teraz myśmy musieli za nim podążać". 187 „Całe zdarzenie jest jak jeden wielki wąż. Nie pomszamy się prostymi drogami. Załatwiamy sprawy tylko po to, by się dowiedzieć, że wszystko! mamy robić inaczej — napisał wieczorem zezłoszczony Emie. — Zaczynam się dziwić, co przyniesie następny dzień... Wszystko zostało pozmieniane, sytuacja wymknęła się nam spod kontroli". Były to „najgorsze zmartwienie i stres, jakie przeżyliśmy w życiu". Jutro, po powrocie do Anglii, mieli jednak odzyskać panowanie nad | sytuacją. Będą mieli Trevora w domu, ale choć nie mogli powiedzieć tego f głośno, Ernie podejrzewał, że „dla mnie i Jill życie już nigdy nie będzie Hj takie samo". Aby podbudować ich oboje, kiedy stali w przeddzień powrotu do domu na balkonie i patrzyli na Łuk Triumfalny, Emie objął Jill ramieniem. „Byliśmy dobrym zespołem. Pierwsza klasa". Nic i nikt ich nie zraziło. Wspominając rozmaite spotkania — w ambasadzie, w „Ritzu" — mogli się jedynie śmiać „z naszego widoku w byle jakich, tanich letnich ubraniach, otoczonych ludźmi w eleganckich garniturach. Ale nawet gdyby był tam i książę Karol, to my byśmy panowali nad sytuacją". „Ani razu nie straciliśmy gruntu pod nogami — mówi Jill. — Napędzało nas to, że musimy dbać o interesy Trevora. To, z kim się spotykamy i o czym rozmawiamy, było sprawą drugorzędnej wagi. Mógł to być sir Michael Jay, profesor Rouby, pan Klein — mógłby nawet być sam Al-Fayed. Jeżeli pomagali osiągać najważniejszy cel, czyli zdrowie Trevora, to wspaniale". Wieczorem, dzień przed wyjazdem, do Trevora przyszło paru pilnujących go policjantów. Przybyli w imieniu wszystkich policjantów, którzy to czy tamto dla niego zrobili, by się pożegnać — i życzyć szanowanemu koledze bon voyage. Pozostawiali mu swoje numery telefonów, dali w prezencie podkoszulek i czapkę bejsbolową z emblematami Wydziału Śledczego. Tak naprawdę gest miał znaczyć, że nie jest oskarżony ani niczemu winien. Ten, który najlepiej mówił po angielsku, powiedział w imieniu pozostałych: „Uważamy cię za ofiarę i nic więcej. Życzymy zdrowia i dużo szczęścia". Był to może drobiazg, ale dla Trevora znaczył wiele. „To było z ich strony bardzo wspaniałomyślne". Podkoszulek powędrował do niewielkiej torby, którą Trevor miał następnego dnia zabrać do domu. Nie zamierzał oprawiać go w ramki — planował wkładać go na treningi i znosić. „Nie jestem zbyt sentymentalny. Podkoszulek to coś, czego się używa". Następnego dnia, kiedy ubierał się na drogę do domu, wywrócił policyjną czapkę środkiem na zewnątrz, by ukryć logo, i założył ją na głowę. 188 Wiedział, że kiedy policjanci ją zobaczą, zrozumieją, iż przyjął gest i jest jedynie ostrożny. Założył ciemne okulary, zgodnie z zaleceniem lekarza, i został wyprowadzony z sali. Kiedy przewożono Trevora kilkaset metrów od oddziału szczękowo- -twarzowego do Reanimation, skąd miał go zabrać helikopter, Chikhani i personel przeprowadzili sztuczkę mającą oszukać paparazzi. Wzięto podstawionego człowieka, obwiązano mu głowę bandażami i posadzono na tylnym siedzeniu samochodu, który powoli ruszył spod drzwi oddzia- łu. Kiedy przedstawiciele prasy rzucili się w pogoń, wyprowadzono Trevora innymi drzwiami i umieszczono w nierzucającym się w oczy samochodzie. Sztuczka się udała, jednak kiedy dojechali do Reanimation, gdzie Trevor zaczął miesiąc wcześniej swój szpitalny pobyt, był tu dom wariatów. Wszędzie stało pełno policjantów, jeden przekrzykiwał drugiego. Trevor był bardzo zmęczony i położył się na łóżku na kółkach w oczekiwaniu helikoptera. Następnie wwieziono go windą na dach — na wszystkich okolicznych domach stali fotografowie. Byli z nim jego trzej lekarze. Kiedy podszedł im podziękować i się pożegnać, „byli ze mnie dumni". Jest to oczywiście mocno osłabione określenie ich emocji. „Doktor Chikhani był znakomity. Zawsze myślał pozytywnie. Cały czas mówił: »Będziesz zdrowy«, zawsze wierzył w kompletny powrót do zdrowia". Dla Chikhaniego Trevor był przypadkiem najtrudniejszym, największym wyzwaniem w jego karierze, więc niemal eksplodował z radości. Widział, że oczy Trevora są na jednakowym poziomie. Nos wyglądał jak nos. Najdumniejszy był ze środka twarzy. Bardzo dumny. Patrząc na Trevora od prawej strony, niełatwo było zauważyć, że jeszcze niedawno miał zmiaż- dżoną twarz. Przy tym tłumie, masie policji i klekocie helikoptera nie mógł powiedzieć Trevorowi, co czuje. Kiedy ścisnął jego zdrową rękę i delikatnie go objął, pomyślał: „Mam wrażenie, że przeżyliśmy eksperyment. Byliśmy razem ponad cztery tygodnie — godzinę, dwie co dzień. Zawracałem ci głowę, sprawdzałem wszystko — nowe bandaże, stan ran, usuwałem druty i szwy. Byłem z tobą, wyjaśniałem ci leczenie, próbowałem otwierać ci usta. Nie miałeś wyboru — musiałeś się na wszystko godzić. Na zewnątrz stali ludzie z bronią, ale udało nam się nawiązać bliski kontakt. Wiele mnie nauczyłeś. Nie technicznie — gdybym miał robić coś takiego jeszcze raz, zastosowałbym tę samą metodę i strategię — ale nauczyłeś mnie wiele o wytrzymałości. O woli. Nauczyłeś mnie, co znaczy chcieć". 189 Pożegnali się i Trevor poczłapał na pokład — z ponad pięćdziesięcio^ szwami na głowie. „Nigdy nie będziesz taki, jaki byłeś — zdawał sobi sprawę Chikhani. — Nie jestem Bogiem". Na pewno jednak Trevor zabier do domu normalną twarz. Pół godziny przed odlotem Jill i Emie poszli po raz ostatni do „^, Tiłbury" — ich paryskiego sanktuarium spokoju i normalności. Jill napisuu na serwetce liścik do właściciela, dziękując za piwo, camembert i anoni- mowość. Wyjaśniła, dlaczego jej potrzebowali, ujawniając swą tożsamość., „Właściciel przeczytał liścik, wypadł na zewnątrz rozpromieniony i zaczai nam ściskać ręce; wyszły za nim dwie kelnerki i wszyscy zaczęli krzyczeć »Bofine chance«, a my pobiegliśmy do apartamentu". Późnym popołudniem w apartamencie pojawiła się delegacja ludzi Faye-; da — Handley-Greaves, Frank Klein, Kez i Ben Murrell — która miała im towarzyszyć na lądowisko helikopterów. Zjawili się także policjanci, jeden z nich rozłożył radiostację — wyglądało to jak operacja wojskowa! Po jakimś czasie zadzwonił kolejny policjant: „Przygotowania do państwa wyjazdu z Paryża zostały zakończone". Jill i Emie wyszli na balkon. „Spojrzeliśmy na dół i z początku nie załapaliśmy, że to dla nas. Nie mogliśmy uwierzyć". Po drugiej stronie ulicy parkowało w idealnej formacji pięć błyszczących policyjnych moto- cykli, fantazyjnie ubrani motocykliści w niebieskich hełmach stali obok na baczność. Podjechały trzy samochody. Przewidziano dla nich przejazd przy włączonych niebieskich światłach, zarezerwowany dla prezydenta oraz odwiedzających Francję głów państw. Mając dziwne wrażenie, że widok nie ma nic wspólnego z nimi, Emie złapał kamerę wideo, by go sfilmować. W jakim celu francuska policja potraktowała ich jako gwiazdy tego pokazu siły? „Przez pięć tygodni wędrowaliśmy po Paryżu bez fanfar". Po chwili kawalkada ruszyła: prowadził samochód policyjny, za nim jechali Jill i Ernie (prowadził Philippe), zamykał kolejny mercedes. Wszystkie klaksony wyły, niebieskie lampy wirowały, motocykle flan- kowały auta. Gnali z maksymalną prędkością, zatrzymywano dla nich ruch w poprzek, kazano zjeżdżać na bok samochodom przed nimi, turyści gapili się na tę paradę. Jill i Ernie płakali. „To szaleństwo. Kompletna przesa- da — powtarzała bez przerwy Jill z niewiarą. — To co przeżywaliśmy, było nie do wiary. Mieliśmy do czynienia z krystalizacją całej sytuacji w jednym akcie". Kiedy dotarli do lądowiska helikopterów Issy-de- 190 Moulineaux, „ludzie z prasy stali w ośmiu szeregach". Przepchnięto ich do luksusowego zielono-złotego helikoptera Fayeda, gdzie mieli czekać na przylot policyjnej maszyny z Trevorem. Jill była zszokowana, kiedy „zobaczyłam, jak Trevor człapie w naszym kierunku. Widząc kogoś w szpitalu, siedzącego na łóżku, w szlafroku, nie dostrzega się, jak bardzo się zmienił, ponieważ widzi się go w roli chorego". Stary Trevor", któremu wiwatowali, gdy szedł w ich kierunku korytarzem dwa tygodnie wcześniej, wyglądał zdaniem Jill tak, jakby mógł już występować w meczu rugby, ale nagle ujrzała go w koszulce polo i spod- niach od dresu — jego normalnym stroju — i „dotarło do nas, jak bardzo się zmienił". Ten Trevor „skurczył się — stracił na wadze niemal dwanaście kilo — i był mocno zgarbiony". Lewa ręka, ciągle jeszcze w gipsie, wystawała sztywna, pod skrywającymi oczy ciemnymi okularami widać było głębokie blizny. Miał spuszczoną głowę. Na widok syna w oczach Jill pojawiły się łzy. „Cały Trevor... gdyby dali mu wózek inwalidzki, odmówiłby. Chciał iść — mówi Emie. — Jeśli ktoś odnosi kontuzję na boisku i znoszą go na noszach, żartuje się z niego i płaci karę — podwójną, jeśli potrzebna była karetka". Trevora nie czekała jednak podwójna kara — opuszczał Paryż na własnych nogach. Sfora dziennikarska cisnęła się wokół niego, długie obiektywy przepychano przez siatkę. Jill zdawała sobie sprawę, że dudni mu w głowie — był ciągle bardzo chory. Nagle pojęła, jak długą ma jeszcze przed sobą drogę. CzęŚĆ III l Życie toczy się dalej 10. W domu , e to nie jest szpital" — stwierdził Emie zaniepokojony, kiedy samochód z przyciemnianymi szybami, który przywiózł ich z lon- dyńskiego lotniska Stansted, wjechał do podziemnego garażu przy Park Lane. Choć był wycieńczony, a głowa huczała mu od bólu, Trevor doskonale wiedział, gdzie są. W kwaterze głównej Fayeda. Przy Park Lane numer 60. W stanie, w jakim się znajdował, mógł myśleć jedynie: „Świetnie. Fajnie będzie spotkać się z chłopakami". Jill i Emie nie byli tak optymistyczni. „Sądziliśmy, że Trevor ma jechać prosto do szpitala na dwudniowe badania, potem do domu. Wszystko zostało ustalone" — powiedziała Jill do Paula Handleya-Greavesa, który w czasie lotu przez kanał siedział obok Trevora, a następnie ich tu przywiózł. Jill zdawała sobie sprawę z tego, że mimo luksusu i „kapiącego wszędzie złota" lot helikopterem był dla Trevora „dwoma godzinami piekła. Widać było, że cierpi. Nie mógł mówić — nikt z nas nie mógł z powodu hałasu, ale on nie miał wcale ochoty". Jedyne, co mógł robić, to „trzymać się za głowę i starać się przeżyć". Teraz rozpaczliwie potrzebował odpoczynku i opieki lekarskiej. Początkowo Jill i Emie nie wiedzieli, gdzie się znaleźli, ale kiedy Pauł wprowadził ich do serca imperium Fayeda, minęli kamery obserwacyjne i wartowników, z suchym trzaskiem zamknęły się za nimi drzwi i pojechali windą do apartamentu 152-A, panująca atmosfera sprawiła, że zaczęli się denerwować. „Wyglądało tam jak w luksusowym więzieniu — zauważa Jill. — Wszystko było pod obserwacją, każde drzwi pozamykane. Wpraw- dzie bardzo dyskretnie, ale dokładnie wszystkiego pilnowano. No i nie było śladu szpitala ani czegokolwiek mającego związek z opieką medyczną". 195 „Lekarze przyjdą tu go obejrzeć. Uznaliśmy, że tak będzie wyg niej" — wyjaśnił Handley-Greaves, widząc, jak Eraie z rosnącą ob| obserwuje wszechobecne bogactwo, które tak dobrze poznali w apai mencie w Paryżu. Trevor poruszał się powoli, a kiedy pozwolono mu usiąść na kana] ciężko na nią opadł. Musiał coś zjeść, potem odpocząć. Mogli zaś wić najlepsze jedzenie — Fayed nie żałował wydatków, za co byli i wdzięczni — i zażyczyli sobie czegoś po chińsku. Zamierzali zacząć je kiedy do drzwi zapukał Handley-Greaves. l „Szef chce kilka minut porozmawiać z Trevorem" — oznajmił i w| prowadził ich ledwie poruszającego nogami syna z pokoju. „Nie ma sprawj to pierwsza jego okazja od wypadku. Trevor i tak chciał się widzi| z Szefem" — pomyślał Emie. l Dziesięć minut po zabraniu Trevora zjawił się osobiście Mohamel AJ-Fayed. Był niższy, niż Jill go sobie wyobrażała, ale zdawał się wypełnia sobą pomieszczenie. „Och, miał prezencję dowódcy — określa to Brnie. -Ą Kiedy wszedł, odnieśliśmy wrażenie, że odsuwa nas na bok. Chcieliśni uścisnąć mu dłoń i powiedzieć: »Bardzo panu dziękujemy za wszystko, d pan dla nas zrobił. Przykro nam z powodu pańskiego syna«. Nie dostaliśni| jednak takiej możliwości", l Zanim zdążyli przywitać się i powiedzieć coś grzecznościowego, Faye| zaczął machać rękami i wydymać się niczym statek pod pełnymi żaglami! „To straszne, straszne, to nie wypadek. Nie, nie, to spisek, skrytobójstwo -- to morderstwo!". -^ Wyrzucał z siebie kolejne słowa, ale przeszedł na coś w rodzaju szlochu-J Cudowni młodzi ludzie zamordowani, zanim zdążyli przeżyć życie... to] straszne! „Gotował się, wykrzykiwał rozemocjonowany i przepełniony! rozpaczą— najwyraźniej związaną ze stratą syna, a przed chwilą rozmawiał; z Trevorem...". Choć bardzo mu współczuli, byli niezwykle zaskoczeni, l Pamiętali o przysłanym do szpitala anonimowym liście, mówiącym o spar- taczeniu zamachu i zagrożeniu życia Trevora, ale starali się go ignorować, czuli się bezpiecznie w ściśle chronionym oddziale, pilnowanym przez francuską policję, teraz jednak... — Zaraz, zaraz. Sekundeczkę, nie możemy się z tym zgodzić — odparł Emie. — Jeśli bowiem tak jest, to nawet teraz Trevor jest zagrożony. — A jeśli on był zagrożony, tak samo byli zagrożeni oni, ponieważ stale znajdowali się blisko niego. — To prawda, prawda! — wyrzucał z siebie Fayed. 196 _. W takim razie musi się tu natychmiast zjawić policja — stwierdził Emie na ^^ S^08110' by go usłyszano. _. Nie ma potrzeby, nie ma potrzeby, nie ma potrzeby — oświadczył Szef i wyszedł z pokoju. Cała zadziwiająca scena nie trwała dłużej jak dwie minuty. _ Zmartwiło nas to — powiedział Emie do Paula Handleya-Greavesa, kiedy Fayed wyszedł. — Co z bezpieczeństwem Trevora? — Proszę się nie martwić — odparł szef ochrony Fayeda. — To miejsce to forteca. Nikt tu nie może wejść i nikt nie może stąd wyjść. Trevor przygotował się na zwykłą burę od Szefa. „Jest bardzo władczy. Nie można z nim rozmawiać ani prowadzić konwersacji. On przemawia do ludzi". Tym razem miał jednak przed sobą innego Szefa, człowieka w straszliwej rozpaczy. „Kiedy mnie ujrzał, był dość mocno zaskoczony. Miał łzy w oczach i mogłem jedynie przeprosić i powiedzieć: »Przykro mi«. Zaczął mówić o lekarzach i opiece na miejscu, na co odpowiadałem tylko: »To świetnie, znakomicie«. Czułem, że jestem jego wielkim dłuż- nikiem, i było mi go bardzo żal. Czułem się także trochę odpowiedzialny, bo to przecież jego syn zginął". Handley-Greaves zaprowadził następnie Trevora korytarzem do pomiesz- czenia, „w którym czekało na mnie trzech lekarzy". Trevor był tak „całkowicie wypompowany", że kiedy mu powiedziano, iż „to potrwa jedynie dziesięć, góra piętnaście minut", opadł potulnie na krzesło. Wyjaś- niono mu, że obecni to psycholog, psychiatra i lekarz ogólny. „Sprawiali wrażenie, jakby uważali, że zostanę na Park Lane przez kilka tygodni. Żaden nie powiedział słowa o tym, że chcieliby sprawdzić, czy coś pamiętam. W trakcie tego spotkania — i następnych — nie padło nic na ten temat. Czuć było jednak, że są tym zainteresowani". Od czasu do czasu zadawali pytania, świadczące o trosce: — Dobrze się pan czuje? Chce pan przerwać? — Nie, nic mi nie jest, kontynuujcie — odpowiadałby Trevor, gdyby mógł mówić. „Kiwałem jedynie głową, zbyt zmęczony, by się przejmować. Nie podobało mi się to jednak. Moim zdaniem powinienem iść na tydzień do szpitala, przede wszystkim, by odzyskać siły". Pozostawieni sami Jill i Emie patrzyli po sobie, po raz pierwszy byli naprawdę przestraszeni. „Sytuacja ta była znacznie gorsza niż kiedykolwiek 197 podczas pobytu w Paryżu — uważa Ernie. — Było oczywiste, że nie da! rozmawiać z Fayedem racjonalnie". A Trevor nie wrócił. Nie wiedzie gdzie jest, nie mieli także pojęcia, co lekarze zrobili z nim po badaniu. „N miał nic do jedzenia ani leków — mieliśmy wszystkie jego środki przecie bólowe i antybiotyki". „Idę do Trevora" — oznajmił Emie. „Proszę się nie martwić, Trevor i jest daleko" — poinformował siedzący przed drzwiami strażnik, dyskreti wskazując na drzwi w głębi korytarza. Zdaniem Jill i Emiego musiał to b) chcący im pomóc jeden ze znajomych chłopaków Trevora, ale w cal sytuacji było coś, co kazało nie ufać nikomu. Emie zapisał w swoi| pamiętniku: „Po wejściu do pokoju nie mogłem uwierzyć własnym oczonj Trevor siedział na krześle, przy nim trzej ludzie, których nam nigdy n| przedstawiano" —jak wyjaśniono, lekarz ogólny, psycholog i psychiatra Wszedłszy za Emiem do pokoju, Jill zadygotała. „Siedzieli wokół nieg| Sprawiało to wrażenie przesłuchania". | „W pomieszczeniu były kamera i magnetowid. Nie pracowały, ale byłeij głęboko przekonany, że za ich pytaniami kryje się więcej, niż cha przyznać" — pomyślał coraz bardziej zaniepokojony Emie. i Gdzie był sprzęt, potrzebny do badania lekarskiego? Nigdzie nie byi| widać aparatu do mierzenia ciśnienia ani oftalmoskopu do zaglądania w oczy. Nawet nie było łóżka — stwierdziła Jill. Było oczywiste, że Trevo| cierpi na krześle. „Natychmiast po przybyciu tutaj powinien był znaleźć si§ w łóżku" — pomyślała. Trevor był wycieńczony i emocjonalnie łatwy d$| zranienia. ,l| W ciągu ostatnich dni pobytu w Paryżu w ich głowach zaczynały sNi rozdzwaniać dzwonki alarmowe, ale to co się działo tutaj, było ogromnąj eskalacją tamtejszej sytuacji. „Pan Fayed rozpaczliwie chciał, by Trevor| przypomniał sobie wypadek — aby móc kogoś oskarżyć o spowodowanie'! śmierci Dodiego. Nie był w stanie pogodzić się z tym, że Henri Pauł byłj pijany — znajdujemy wpis w pamiętniku Erniego. — Było dla na^j oczywiste, że chciał od Trevora znacznie więcej niż ciało; chciał dokładnie! wiedzieć, jakie Trevor posiada informacje. Pożądał jego umysłu". | „Na pewno nie masz nic przeciwko temu, Trevor?" — spytał Emie,| kiedy Trevor ciężko opadł na oparcie. Trevor drętwo odparł: „Nic mi nie| jest". Taką samą bierną rezygnację okazywał nieraz w szpitalu. „Jesteściej tu całkiem nie na miejscu!" — wrzasnął na lekarzy Emie, bezradny| i rozdygotany z wściekłości, po czym odwrócił się na pięcie i trzasnąłl drzwiami. Zaczęli czekać w apartamencie. Piętnaście... dwadzieścia minut, j 198 Zapukano do drzwi. Kiedy okazało się, że to Handley-Greaves, Jiłł pytała gwałtownie: „Kiedy będziemy mogli stąd wyjść?". „Był bardzo miły, nigdy niczym nie groził, sprawiał wrażenie, jakby chciał pomagać — wspomina Jill. — Jego słowa zmroziły nas jednak: »Państwo możecie wyjść, kiedy chcecie«. Oznaczało to, że my możemy iść, ale Trevor zostaje". _ Idziemy po niego — stwierdził Emie, którego złość znalazła sobie konkretny cel. Pomaszerowali korytarzem i gwałtownie otworzyli drzwi. — Trevor nie nadaje się na takie zabawy — rzuciła Jill z odwagą, na którą stać ją było zawsze, kiedy zagrożone było dobro syna. — Obiecano nam, że Trevor znajdzie się na czterdzieści osiem godzin w szpitalu. W innym przypadku pojechalibyśmy prosto do domu, gdzie przygotowana była opieka medyczna, zaordynowana przez francuskich lekarzy. Nie jest w dobrym stanie. Po prostu jest w kiepskim stanie. — Oczywiście, nie ma problemu — odparł psychiatra, demonstrując nieco zrozumienia. — Chodź, Trev, musisz wziąć lekarstwa — powiedziała Jill, kładąc mu dłonie na ramionach, gdy niepewnie wstał i ruszył w kierunku drzwi. — Pan Fayed robi to z jak najlepszymi intencjami względem Trevora, to wszystko ma mu jak najlepiej posłużyć... — stwierdził do ich pleców lekarz ogólny, kiedy Emie poprowadził Trevora do apartamentu. Trevor był zbyt wycieńczony, by się tym przejmować, ale chciał w to wierzyć. „Pan Fayed uważa, że najlepiej zawsze robić to co najdroższe i najbardziej luksusowe: najlepsi lekarze... W owym czasie nie traktowałem tego jako próby kupienia moich wspomnień przy pomocy opieki lekarskiej. Jedynie uważałem, że stara się robić co w jego mocy". Po kilku minutach przy drzwiach apartamentu stał psycholog — z kamerą i sprzętem do nagrywania — i bardzo chciał znów widzieć się z Trevorem. Trevor znalazł w sobie na tyle siły, by powiedzieć: „Zadzwonię do pana jutro", i poczłapał w kierunku kanapy. Kiedy psycholog mimo to wepchnął się ze swoim sprzętem do apartamentu, jeden z ochroniarzy, Darren, szepnął do Emiego: „Jeśli pan chce, wywalę go z całym majdanem". Mieli sojusznika, ale jak daleko Darren odważyłby się posunąć dla kumpla po fachu? Chłopcy byli znakomici, ale dopóki pracowali dla Fayeda, byli w wielu sprawach bezradni. Emie obawiał się, że jeżeli nie zabiorą Trevora do domu, rzucają wyzwanie losowi. Czy zarówno im samym jak i Trevorowi coś groziło? Emie przekazał mu przekonanie Fayeda o skrytobójstwie, na co Trevor wymamrotał, że gdyby Dodi wiedział coś o spisku, powiedziałby mu o nim, ale o niczym takim nie 199 wspominał. „Już sam nie wiem, jaka jest prawda, pojawiło się bowig kilka teorii, zwariowanych sugestii — coś o karabinie laserowym —: pisał później w pamiętniku Ernie. — Nie wiemy, komu wierz a komu nie". Utrata panowania nad sytuacją, co zauważyli w Paryżu, zamieniała s w usuwanie się ziemi spod nóg. „W szpitalu mieliśmy wrażenie, żejesteśo częścią zajmującego się nim zespołu. Po przylocie do Londynu nagle t nam jednak zabrano i sprawiało to wrażenie, jakbyśmy go stracili. N; umiem wyrazić słowami, jakie to było okropne — mówi Jill. — N] jesteśmy gotowi oddawać nasze życie w czyjeś ręce. Lubimy panować n^ tym, co się z nami dzieje, a straciliśmy nagle panowanie". | Spotkali się z Fayedem i poczuli jego potęgę. Chcieli wierzyć w to, ż( nawet jeśli nie będą się z nim zgadzać, Fayed będzie dalej działać dla dobą Trevora, ale zamiast pomagać, zaczynał wywierać nacisk. Trevor okażą się kolejnym służącym, któremu płaci się za spełnianie rozkazów. A Treva był tak bardzo lojalny... j O dziesiątej wieczór wreszcie zaczęli jeść, Trevorowi najwyraźniej smakowała siekana chińszczyzna. Znów zapukano do drzwi — przys " trzej lekarze. — Chcieliśmy się tylko pożegnać. Wrócimy rano. „Nic z tego, jeśli najpierw my was zobaczymy" — pomyślała Jill. — Wychodzić, wychodzić! — polecił Emie. ,e| „Emie szybko się z nimi rozprawił. Tata chyba jeszcze szybciej by ich| spławił" — pomyślał nagle Trevor, przypominając sobie ojca. Głośnol powiedział: 'f — Wydaje mi się, że gdyby był tu tata, to ktoś już by dostał po nosie, i Jego ojciec miał „krótki lont". „Nie czekałby długo. Nie pozwoliłby Fayedowi skakać sobie po głowie" — myślał. ; Od śmierci ojca minęło bardzo wiele lat, ale Trevor zaczął się za- stanawiać, jak poradziłby sobie nie tylko z Fayedem, ale całą sytuacją, i Wiedział, że na zewnątrz był dość twardy i zapalczywy, ale w środku dość ; wrażliwy. „Nie okazałby mi emocji, nie okazałby ich mamie, ale zadbałby o to, by wszystko odbywało się jak należy". '• Miał nadzieję, że swymi słowami nie uraził Emiego. Obserwując przez , minione pięć tygodni, jak ojczym „dorasta" do sytuacji, miał coraz większy szacunek do jego hartu ducha. „Tata robiłby wszystko inaczej, znacznie intensywniej, ale Emie jest znakomity" — myślał, kiedy kończył jeść i rnarzył o łóżku. Bądźmy uczciwi, Trevor, powoli dochodzę do punktu, by kogoś wal- ^" — stwierdził ze śmiechem Ernie. Zbliżała się jedenasta, a Trevor był na nogach od piątej rano. Znów. jednak zapukano do drzwi. Zjawił się lekarz ogólny. _ Czy Trevor czegoś sobie życzy? Ernie ponownie zamknął mu drzwi przed nosem. Musieli stąd wyje- chać — do Oswestry. — Trevor, zaraz jak uda się to zorganizować, jedziemy do domu. Nie wiem jak, ale pojedziemy. — Tak, chcę jechać do domu... — powiedział słabo Trevor. — Chętnie tu wrócę, ale jak na razie, chcę do domu. Spakowali nieliczne bagaże. Było późno. Położyli Trevora do łóżka, dali mu leki przeciwbólowe i antybiotyki. Do rana byli uwięzieni. Już o trzeciej nad ranem Jill i Emie nie spali, kończyli swój plan. Nie budzili Trevora; mniej więcej o dziewiątej Emie zadzwonił do Oswestry, do Davi- da Crawforda. Mógłby po nich przyjechać? „Oczywiście". Z przyjemnością zrobi cokolwiek. Obiecał Emiemu, który był wyraźnie napięty — David zastanawiał się, czy to z obawy przed podsłuchem — że zjawi się za cztery godziny. Gdzie mają się spotkać — w holu czy w pobliskim Dorchester? Jak wydostaną się na zewnątrz? „Zadzwonię za jakąś godzinę" — obiecał Emie. Zaczęło się o 9.30. Przyszedł psycholog. Trevor usłyszał pukanie, po czym tajemniczą wymianę zdań. — Wszystko z Trevorem w porządku? — Tak. — Śpi? — Tak. — Mogę go zobaczyć? — Nie, śpi. — A co z Jill? Mogę się z nią zobaczyć? — Nie — zakończył Ernie i zatrzasnął drzwi. Nie będą się wymykać jak zbiedzy! Kiedy przyjechał Pauł Handley- -Greaves, od razu poznał, czym jest ich zdecydowanie, z jakim prowadzili w Paryżu bitwę o życie Trevora. — Chcemy wyjechać o pierwszej. — Było to ultimatum, Handley- -Greaves przystał na nie. Wyraziwszy zgodę, szef ochrony okazał się wspaniałomyślny. 201 — Zawieziemy was do domu i poślemy z wami kogoś, by zac o wszystko. Emie zadzwonił do Davida. — Dają nam samochód i kierowcę. Jedziemy dziś, przewidywany ^ przybycia piąta po południu. Wjeżdżamy bez fanfar. — Policja mia wyglądać białego volvo. Po całej pompie i ceremoniach mieli przyjech, do domu w zwykłym rodzinnym samochodzie. „O dziesiątej Trevor wszedł do holu. Wyglądał strasznie. Obejmował głou, rękami. Widać było, jak mu się w niej kłębi, straszliwie kłębi — nie chcia denerwować Szefa, ale chciał jechać do domu" — wspomina Emie. „Byłe totalnie rozbity... fizycznie byłem wrakiem — przyznaj e Trevor. — Słyszałe propozycję, by mama i Emie pojechali do domu, a ja zostałbym w apartamenc sam. Od razu pomyślałem, że nie jestem zbyt zdolny do dbania o siebie". Trev opadł ciężko na kanapę, Jill przyniosła kołdrę i go przykryła. Znów zasną, Jedynym pozytywnym wydarzeniem w całym tym koszmarze była wizyta chirurga szczękowo-twarzowego, najwyraźniej wezwanego w celu dokonał nią czysto medycznej oceny jakości operacji twarzy Trevora. „Znakomici! przeprowadzona operacja, ale dentysta będzie miał masę roboty" — przekąsi zał Trevorowi. „To on pokazał nam, jak stosować do fizykoterapii szczękji Trevora drewniane szpatułki — mówi Jill. — Trevor mógł otwierać usta a(| góra centymetr i mieliśmy wsuwać mu w nie drewniane szpatułki i co dzioftj próbować bardziej rozwierać usta. Było to bardzo bolesne, gdybyśmy jednali zaniechali ćwiczenia, szczęka by mu zarosła na stałe". Mocno zmotywowani| tą groźbą, Jill i Emie wzięli pęczek szpatułek, które podarował im lekarz,3 Jego wizyta zajęła — niesamowite! — półtorej godziny. i| Następne pół godziny było nerwowe — Darren Wardman, przydzielony! im ochroniarz, wziął Trevora do znajdujących się niedaleko pomieszczeń |« dla ochrony, by zabrał stamtąd swoje rzeczy. Kiedy Jill wyszła na korytarz, | spotkała czekającego tam psychologa, który dał jej magnetofon. „Trevor; może mieć ochotę nagrać się na taśmę — zasugerował. — Jeśli zaczną mu ; wracać wspomnienia, powinien mieć możliwość wyrażenia ich głośno, opowiedzenia o nich". Potem powiedział, na co zwracać uwagę, by spostrzec i| na czas, czy nie doszło do posttraumatycznego zaburzenia stresowego *. * Stany lękowe, wywołane głębokim przeżyciem poważnego albo przerażającego zdarzenia. Reakcja może być natychmiastowa lub opóźniona o miesiące. Pojawiają się koszmary nocne, bezsenność, poczucie izolacji, winy, drażliwość i utrata koncentracji. Może dojść do zaniku emocji oraz rozwoju depresji. 202 Jill wybuchnęła w duszy: „Tak jest, to bardzo prawdopodobne, że ^ostanie tego zaburzenia, ale w tej chwili mamy rekonwalescenta po poważnym wypadku i dwóch operacjach i przede wszystkim potrzebna mu jest pomoc lekarska oraz czuła opieka. Nie potrzebuje tego psychobełkotu! Tego, czego potrzebuje, nie ma przy Park Lane 60!". Darren — jak polecił mu Fayed — miał ich zawieźć do domu i zostać przez kilka dni w Oswestry, by dopatrzyć, czy Trevor ma wszystko czego potrzeba. Jill i Ernie postanowili na chwilę zapomnieć o nieufności co do |ego motywów — najważniejsze, że będą mieli Trevora w domu. Wyruszyli o trzeciej po południu. Kiedy Darren wyjechał z podziemnego garażu, westchnęli z ulgą. Pojadą powoli przez Londyn, wreszcie jednak ujrzą najwspanialszy w tym mieście widok: drogowskaz na Shropshire. „Uda nam się" — pomyślał Ernie. Uciekli z „pola siłowego" jednego z najpotężniejszych ludzi w Anglii. Dojadą do Oswestry na herbatę. Niedziela, 5 października. Pięć tygodni od wypadku. — Muszę iść do kościoła. Muszę komuś podziękować — oznajmił Trevor Jill i Emiemu, kiedy dotarli sobotniego wieczora do domu. „Nie byłem częstym gościem w kościele, czasami śpiewałem w chórze, ale czułem, że muszę iść. Kiedy leżałem w szpitalu, odprawili mszę na moją intencję". W niedzielę o dziewiątej rano nie wyglądał dobrze. „Bolą go plecy, jest chudy, ale ciągle trzyma się prosto i wysoko nosi głowę" — zanotował Emie, zaniepokojony ambitnym planem Trevora. Wykąpali go i nakarmili i bardzo, bardzo powoli Trevor się ubrał w elegancki strój — bawełniane spodnie, zielonobłękitną koszulę, krawat i blezer. Pojechali mniej więcej trzy kilometry do Whittington, znajdującej się na skraju Płaskowyżu Shropshirskiego czarującej wioski, w której domy są zbudowane z cegły i drewna, a o której Jill mówi: „To typowa tutejsza wioska. Jest w niej dużo zieleni, są pub, kościół i zamek z fosą". W kościele dzwoniły dzwony — te same co dla wielu małżeństw, w tym Trevora i Sue, Emiego i jego pierwszej żony, Chrisa i Heather. Kościół w Whittington ma dobrych wiernych i tego poranka był dość pełny. Trevor wszedł powoli do środka, wspierany przez Jill, Emiego i Darrena. „Poszliśmy na tył, ludzie się odwracali i wzdychali. Wszyscy patrzyli po kolei, dostrzegali Trevora i przez kościół przebiegło wielkie westchnienie. Słychać było pochlipywania. To było niesamowite" — mówi Jill, do dziś wzruszona wspomnieniem. 203 Posadzili go w ławce, mniej więcej w połowie długości kościoła. wpadało przez okna, raniąc wrażliwe oczy Trevora. Kiedy pastor _ tynuował mszę, kościół był jak naelektryzowany od emocji. „Wtedy Trę postanowił wziąć komunię. Musiał to zrobić. Podeszłam więc z niin| barierki. Pomyśleliśmy: »Nie uda mu się«. Zapadła cisza, było ogroMJ napięcie. Ludzie zaczęli podchodzić, by mu pomóc — i udało mu | uklęknąć, choć był sztywny jak deska" — wspomina Jill. ;| „Nie byłby sobą, gdyby nie został do końca" — mówi Emie. „Potem,| zakończeniu mszy, wszyscy zaczęli podchodzić i obejmowali go, ścisŁ mu rękę, obejmowali mnie i Emiego — dodaje Jill. — Każdy chciał p] nas zostać i rozmawiać, dotknąć go". „Reakcja ludzi sprawiła mu przyje ność" — zauważa Emie. ^ „Szczerze mówiąc, nie najlepiej się wtedy czułem. Niewiele ze wszy kiego pamiętam. Wiem, że nie bardzo mogłem chodzić. Ktoś musiał pomagać, bo słabo trzymałem się na nogach. Do tego paskudnie widz łem — podwójnie. Stawiasz stopę na stopniu i nie widzisz, gdzie jest Kiedy jednak Darren przygotował się, by pomóc mu wsiąść do samochc planowano bowiem (krótką) jazdę na farmę rodziców Sue, Trevor stwierd „Chcę iść na piechotę". Dwieście metrów pokonywał wieczność. Jill i Emie rozpoczęli ten dzień w ogrodzie, gdzie sprawdzili wszyst rośliny i mogli się cieszyć spokojem, którego nie zaznali od pięciu tygod Nie było ludzi, samochodów, napięcia — tylko ptaki. Kiedy u leuan i Mai pojawili się pastor i David Crawford, wszyscy usiedli na filiżankę kaw i swobodną pogawędkę. Spokój trwał dalej. Czyż możliwe jest, myślał Jill, kiedy wieźli Trevora z powrotem do domu, by życie wróciło do normyl Media dodały jednak do swej listy celów Oswestry. Na ich powrC ustawiono na rynku „naziemne stacje satelitarne" i ledwie wrócili z ko ścioła, do ich drzwi zapukali dziennikarze „Shropshire Star". Darrei odesłał ich. Do Harrodsa zaczęły spływać wnioski o wyrażenie zgody na udzielenie*! wywiadu — taką bowiem nazwą opiekuni Trevora w Oswestry określaU| wszystko, co miało coś wspólnego z Fayedem. Ukazały się już liczne'| wyssane z palca reportaże, ale rodzinna zasada obowiązywała dalej: żadnych || wywiadów, łan Lucas, młody właściciel kancelarii Crawford Lucas prze-|| kazał rzecznikowi prasowemu Harrodsa, Michaelowi Cole'owi, by wszyst-1| kie prośby ze strony prasy kierował bezpośrednio do niego. .; Tak samo jednak jak paparazzi, ekipy telewizyjne, które zjawiły się w Oswestry, mało się przejmowały protokołem. Media nie wiedziały 204 ^ycie Trevora w kościele. „Spali jeszcze w »The Boote« naprzeciwko kościoła i nie nakręcili wydarzenia roku" — mówi Jill. Było jednak jasne, ye nie przepuszczą żadnej kolejnej okazji. Najmowanie się Trevorem nagle rozrosło się z dwóch godzin, spędzanych orzy isg° szpitalnym łóżku, w wyczerpującą całodobową pracę — przy czym początkowo sam Trevor przeszkodził, by rekonwalescencja po- stępowała. Zaraz po powrocie z kościoła zatelefonował do Nain, potem do Garetha, Johna i Chrisa. Wkrótce zadzwonił dzwonek u drzwi i „zaczął płynąć strumień gości". Przyszli bracia z żonami, syn Emiego. Kumple z klubu rugby. O wpół do trzeciej dom pękał w szwach. „Inwazja", jak określili to Jill i Emie, miała trwać tygodniami — tłum zaczynał się zbierać o dziewiątej rano, przerzedzał dopiero pod wieczór. „Chyba powinienem był jeszcze z tydzień poleżeć w szpitalu — wspo- mina Trevor. — Nie czułem się dobrze. Zwykle leżałem na kanapie, łykałem pigułki, które mi podawano i tyle. Byłem szczęśliwy, że jestem w domu, ale nie było tam spokoju. W szpitalu rozpieszczają człowieka. Byłem w domu chyba tylko dlatego, że mama jest dyplomowaną pielęg- niarką". Starannie skrywał jednak swe niepokoje. Każdemu kto przychodził, Trevor opowiadał o wypadku, podczas gdy w tle, na wideo, migotały obrazy ukazujące to, co się działo po wypadku i pogrzeb Diany. Słysząc, jak raz za razem powtarza swą opowieść, Jill myślała: „Szczerze mówiąc, chodzi mu głównie o możliwość spotkania z przyjaciółmi, pokazania im, że jest cały, i opowiedzenia, co się wydarzyło. Potrzebuje się wygadać". Ufała, że znajomi zachowaj ą wszystko w tajem- nicy, czuła jednak równocześnie, że „być może ktoś, kto zawsze był wielki, silny i dowodził — z kim ludzie chcieli przebywać i kogo chcieli naślado- wać — a teraz nagle stał się słaby, niezdolny do dbania o siebie, czuje się łatwy do zranienia i jest przestraszony". Może mówienie było sposobem potwierdzania własnej wartości, trzymania lęków z dala od siebie. „Za każdym razem, kiedy dzwonił telefon, pytał: »To do mnie? Do ninie?«. Nawet kiedy leżał w łóżku, odwracał głowę i pytał: »To do mnie?«. Niemal jakby nie mógł znieść, że coś wydarzy się bez jego udziału". Jill podchodziła do tego spokojnie. „Byłam do tego nawykła. Zawsze mieszkałam z trzema chłopami, którzy sprowadzali kumpli. Przyzwyczaiłam się do domu pełnego głodnych chłopów. Byłam Mamuśką i lubię być Mamuśką". Jill mogła nakarmić naraz tuzin ludzi, lodówka ciągle była pełna jedzenia. Sue stale wpadała i wypadała, jedynie denerwując Trevora. Wszyscy wiedzieli, że nadal ją kocha. Dzwonił czasem do niej i usprawied- liwiał ją. „Mama i Emie powiedzieli kiedyś, że gdyby chciała ze mną by siedziałaby teraz z nami" i pomagała się nim zajmować. „Rozpaczliwi potrzebował wtedy kontaktu z poprzednim życiem. Potrzebował przyj aci^ Było to dla niego niezbędne" — uważa Jill. „To przegrana bitwa" — powiedziała kiedyś do Emiego, kiedy „prób waliśmy zapanować nad strumieniem ludzi na tyle, by dostawał kie< trzeba odpowiednie jedzenie, odpoczywał ile trzeba, na czas robił fizyk terapię". Jeśli blizny miały kiedyś zniknąć, trzeba je było masow i smarować. Musiał się zmuszać do chodzenia, pokonywania z bóle każdego kroku. Trzeba było walczyć ze szczęką. „Kazano nam rob| fizykoterapię osiem razy dziennie, ale dzień miał jedynie dwadzieśc cztery godziny. Nie mieliśmy na wszystko czasu — mówi Jill. — Straszą go bolały plecy, z bólu pękała głowa — całe ciało przeszywał mu ból Silne środki przeciwbólowe od Chikhaniego skończyły się, dostęp: w Oswestry środki nie likwidowały bólów głowy. Pewnej nocy, o wpół i piątej rano, usłyszała, jak chodzi. „Był w okropnym stanie, ciągle powtarz; »Nie mogę spać... nie mogę spać«". Powrót do zdrowia odmierzała liczba szpatułek, którą można by wepchnąć Trevorowi do ust. Ćwiczenie było wykańczające, a poste] powolne jak przesuwanie się lodowca. Nie mógł ćwiczyć sam. Pień szego dnia zaczęli od siedmiu, „zmuszając szczęki do rozwarcia sze minut, dodając po szpatułce. Doszliśmy tego dnia do dziewięciu". C lem było dwadzieścia cztery. „To były nasze kamienie milowe — móv Jill. — To wspaniałe, kiedy można otworzyć usta na dwa i pół cent; metra". Wozili go po doktorach, chirurgach szczękowych, oftalmologach. O drugiej operacji ciągle był od ucha do ucha poklamrowany, trwało zapaleni! jednej z blizn. Czekały go jeszcze zabiegi chirurgiczne oka i nadgarstka odbudowa zębów. Jill wzięła bezterminowy urlop bezpłatny — w trakcie pierwszej wizyty na oddziale przyjaciele przekazali: „Nie spodziewamy si^ ciebie wcześniej jak po Nowym Roku". Mieli trzymać dla niej etat. „Nas% dzień całkowicie wypełniała opieka nad Trevorem. Aby jego stan SĄ poprawiał, potrzebne było pełne poświęcenie — mówi Jill, wspominajs „energię, jakiej to wymaga". Kiedy stanęła na wadze, okazało się, 2 straciła dwanaście kilo — tyle samo co Trevor! Darren i — potem — Kez pomagali każdy przez tydzień. Handley- -Greaves zlecił im, by „nie był męczony przez prasę — która w tamtyffl| okresie desperacko chciała rozmawiać z nim albo kimś z jego rodziny 206 oraz pomaganie Jill i Emiemu". Doświadczenie, jakiego nabrali w ob- chodzeniu się z paparazzi, bardzo im pomagało. „Kez i Darren zbywali krajową prasę przez telefon i u drzwi i świetnie sobie radzili z unikaniem kontaktu z prasą lokalną, która zawsze jakoś się dowiadywała, kiedy Trevor ma jechać do fizykoterapeuty, specjalisty albo dentysty. Udawało im się także ukrywać go przed obiektywami większości ekip telewizyj- nych" —jak mówi z uznaniem Jill. Odbierali dziennie dziesiątki telefonów, oddzielając przyjaciół od dziennikarzy. Darren i Kez byli także dobrzy do „niższych zadań", na przykład chodzenia po zakupy. „Szczerze mówiąc, z początku czułem się dziw- nie, ale po prostu zabrali mnie ze sobą i traktowali jak członka rodzi- ny" — mówi Kez. Co dzień rozmawiał z centralą dowodzenia przy Park Lane: „Nic wielkiego, przekazywałem tyle, by chłopcy wiedzieli na bieżąco, jak postępuje rehabilitacja Treva, przynajmniej z grubsza. Źródłem wielkiego rozbawienia były przede wszystkim opisy spożywa- nia przez niego posiłków, raczyłem ich bowiem przypominającymi horror relacjami, jak Trev ssąc i plując, przebija się przez wspaniałe danie Jill, które z powodu stanu jego szczęki i tak trzeba było przerobić niemal na papkę. Zazwyczaj tylko rozmawiałem z Trevem, co dzień chodziliśmy też na krótki spacer". Obserwując, jak chodzi, Jill widziała „bardzo młodego starca. Dwudziestodziewięciolatka, który zbliża się do siedemdziesiątki. Kiedy leżał, nie było tego zbytnio widać, ale kiedy robił coś, co przedtem było normalne — na przykład chodził — uderza- ło to człowieka jak obuchem". W oczach Keza „wyglądał jak słaniający się i śliniący wypluty pasztet". Złośliwostki nie urywały się ani na chwilę, ale nawet Kez był wzruszony, widząc Trevora chodzącego po terenie wyścigów konnych. „Był w stanie przejść góra dwieście metrów, ale zaczął ćwiczyć. To się nazywa charakter". Kez powiedział mu któregoś dnia: „Za rok będziesz biegał". Tak też się stało. Biegał już, zanim minął rok. Z fizycznego punktu widzenia, dokonywał postępów. 11 października, sobota po powrocie do domu, okazał się wielkim triumfem. Trzy dni wcześniej doszli do trzynastu szpatułek, ale cały pliczek wyprysnął mu z ust, doprowadzając matkę i syna do łez — Trevor płakał z bólu, Jill z poczucia winy. Tego dnia udało się im skutecznie wsunąć czternaście szpatułek. Triumfem okazał się także kolejny etap powrotu do poprzedniego życia: PO raz pierwszy odwiedził klub rugby. Pozdrowiła go ekipa filmowa, ale 207 kiedy znalazł się w zakrytej platformie widokowej, był chroniony i mśi spokojnie oglądać mecz. „Był ciągle jeszcze mocno rozdygotany i straszri marzł. W połowie meczu wyszedł i usiadł w samochodzie, by napić si herbaty — mówi Jill. — Potem wrócił na stadion". Jill zarówno modli się, by ta chwila nadeszła, jak i bardzo się jej lękała. W domu — zabawiaj! ludzi — był rannym bohaterem, ale jak będzie się czuł tutaj, gdzie zdób sobie miejsce tylko dzięki sprawności fizycznej i osobowości? Jakprzyja go kumple? ; — Hej, właśnie wszedł manekin do wypadków samochodowych! - odezwał się jeden z chłopaków, kiedy Trevor wszedł do klubowej są i usiadł tuż obok kaloryfera. Jak mówi jego matka: „objął kaloryfer", a Zaczęło się dowcipkowanie. „Ledwie stałem w drzwiach, a już byłej »puzzle« i: »Masz na czole odciśnięty znaczek mercedesa!«. Tutaj nic s| nie przemknie". Trevor widział, że „paru było zaskoczonych moim w giądem i nie wiedziało, co powiedzieć". Podeszła dziewczynka i z fascyn cją zapytała: „Dlaczego masz na twarzy wszystkie te kreski?". „Bo miałe dużo operacji". Wystarczyło to jej. Nie zamierzał straszyć dzieci, s Trevor wstał i poczłapał do baru. „Nie został długo, ale widok, jak stti przy barze z przyjaciółmi, był wspaniały — mówi Jill. — Panowała O niesamowita atmosfera. Od lat pomagał klubowi — malował budynetg) schodził do kanałów — rugby to jego życie i powietrze. Przywitali g(j niesamowicie", i Trevor wypił tego dnia pierwszy od wypadku kufel piwa. „Trzeba przyznać, że nigdy nie musiał za nie płacić — stwierdził Ernie. Zazdroszczę mu". Jego drużyna przegrała, ale Trevor odzyskał ważny kawał życia. .1 Zdaniem Emiego postępy, jakich dokonywał Trevor, kosztowały zbyt| wiele. „Jeśli chodzi o mnie, sprawy robią się nieco przycięźkie" — wpisałj do pamiętnika w tydzień po rozpoczęciu się inwazji. — Moim zdaniemJ Trevjest bardzo żądający i zapomniał, jak się mówi »proszę« i »dziękuję«. | Rezyduje w salonie, zajmuje sofę i gada — co jest dla niego dobre — ale | dom jest pełen, siedzi jakieś osiem osób. Brett, Mikę Owen, Terry Roberts,, Derek, Jane, Sally, Betty — wszyscy są na miejscu. Przyszedł Gareth i spytał, czy nic mi nie jest, na co odparłem: »Nie wiem. Chyba dostaję świra, ale to nie szkodzi, bo znam dobrego psychiatrę«. Trevor wyjaśnia, kogo mam na myśli, i wieczór trwa dalej beze mnie". 208 Wspominając męczący tydzień, Ernie mówi: „Sądzę, że byłem bardzo opiekuńczy dla Trevora i coraz trudniej było zapanować nad sytuacją — odpowiednio się nim zajmować, tak jak robiliśmy w Paryżu. Odpoczywał za mało, za szybko jadł, wykonywał niewystarczającą ilość ćwiczeń. \V tamtym okresie priorytety Trevora i moje różniły się". Kiedy nie robił nic dla Trevora, Emie próbował zająć się swymi hobby, zwłaszcza wykorzystaniem umiejętności z kursu tapicerki — obił krzesła w jadalni różowym brokatem. W każdy wtorek wieczorem grywał ze swym synem — Chrisem — w badmintona, szukał spokoju w swym maleńkim gabinecie — „jedynym zakątku normalności w domu, który oszalał". Podobnie jak Trevor, Jill i Emie bardzo potrzebowali odnowienia stosunków z przyjaciółmi. Pierwsze wieczorne wyjście zaprowadziło ich do przyjaciół-brydżystów. „Grywaliśmy raz w miesiącu, a ponieważ na długo wypadliśmy z kursu, bardzo się cieszyliśmy, że dokonamy kolejnego kroku, będącego powrotem do normalnego życia — mówi Jill. — Przywitali nas serdecznie, poza zadaniem pytań: »Jak Trevor?« i »Jak sobie radzicie?«, nie pytali o więcej. Było wspaniałe, wiedzieć, że nie musimy być strzeżeni, i szybko się rozluźniliśmy. Napiliśmy się ginu z tonikiem, naszego stałego napoju brydżowego, i usiedliśmy do stolika. Graliśmy okropnie! Ani razu nie zalicytowaliśmy. Nie mogliśmy się skoncentrować na grze, ale to było nieważne. Byliśmy w domu i cieszyliśmy się naszym zwykłym środowis- kiem". W rodzinie narastało ciśnienie, opieka nad Trevorem zaczęła bowiem być w konflikcie z otaczającym go tłumem. „Jill radzi sobie z tym lepiej ode mnie. Moim zdaniem to absolutna inwazja. Nie da się w ten sposób żyć — skarżył się Emie. — Dom jest pełen obcych, gości, ciągle ktoś dzwoni". Emie czuł się coraz bardziej wyizolowany. Chowając się w swym gabinecie, narysował swój portret — człowieczka pod szklaną kopułą, wznoszącego ręce w bezradnym geście, w którego wbijają się cztery strzały: Trev, prasa, przyjaciele, goście. Jill i Ernie zaczęli się martwić tym, że ich rzadkie szczęśliwe godziny przy butelce chilijskiego czerwonego wina stają się codzienną ucieczką. „Lubimy po południu wypić kieliszek wina, ale chyba zaczęło nas niepokoić, że pijemy za dużo". Dla Erniego — od chwili gdy orbita ich rodziny przecięła się z orbitą Fayeda — ich życie „stało się wężem, który wściekle bije ogonem. Nigdy nie było wiadomo, jak ogon zacznie bić następnym razem". Późnym popołudniem 12 października (niedziela) Ernie wreszcie zwiał. „Po prostu prysnąłem". Spowodował to drobiazg — Sooty nie chciał iść na 209 spacer, więc „poszedłem na piwo do »The Oak«. Wszyscy zaczęli y pytać o Trevora, nikt nie pytał o mnie. Po dwóch kuflach wcale nie byli szczęśliwszy!". Odkrywszy, że wyszedł bez słowa, Jill wskoczyła,! samochodu i zaczęła go gorączkowo szukać. Natknęła się na niego, .g szedł właśnie do domu. Wsiadł do samochodu. „To, że Jill zaczęła n desperacko szukać po Oswestry, przywróciło mnie do rzeczywiste wtedy jednak nie byłem wcale pewien, że do niej wracam", .jjg Nie chodziło jedynie o „inwazję". Brnie miał wrażenie, że z LonchU przyleciał za nimi nacisk ze strony Fayeda. Zaczął dostawać obsesji,,1! jakoś pozbyć się z ich życia zarówno „inwazji", jak i Fayeda. Tręij napomknął któregoś dnia, że „pan Fayed chce mi kupić mieszki w mieście" i zainstalować w nim drogi system zabezpieczający. i Erniemu przeszło nawet przez głowę, że Kez i Darren — choć wygląi na fajnych chłopaków — odbywają tajną misję, by móc donosić Fayedot| co Trevor pamięta. Nie było na to dowodów, „ale z powodu londyńsjq| doświadczeń zaczęliśmy widzieć duchy" — mówi Jill. Ben Murrell pow|| dział im w końcu w Paryżu, że kazano mu składać sprawozdanie. | Kiedy Darren przyjechał na pierwszy tydzień pobytu Trevora w doiri okazało się, że przywiózł ze sobą pieniądze od Fayeda — 1000 funt6| szterlingów. Trevor uważał, że dał mu je, „aby pomóc pokryć koszjB karmienia dwóch dodatkowych osób i zajmowania się nimi", ale J|| z przyjemnością karmiła ich jako przyjaciół. ,'| „Nie chcemy jego pieniędzy. Nie chcemy mieć go u siebie w domij w naszym życiu. Nie potrzebujemy pieniędzy, by zajmować się Trevorenj ponieważ go kochamy — stwierdził Emie. — Istnieje życie poza ti organizacją — próbował przekonać Trevora. — Istnieje życie po Fayedzi^ tak samo jak istniało przed Fayedem". Trevor chciał jednak wrócić d<| pracy i nie chciał obrazić Szefa, dając do zrozumienia, że nie jest mIS wdzięczny. Nie miał wrażenia, że „wziątki" od Fayeda służą manipulacji^ a kiedy Fayed dał mu 3000 funtów na tak bardzo mu potrzebne wakacjq przed Bożym Narodzeniem, przez chwilę tylko się zastanawiał, jak będzi<|j to wyglądać na taśmach, nagrywanych przez zamontowane przy Park Lanej kamery, potem przyjął pieniądze z czystym sumieniem. Było wspaniało-| myślne, że Fayed zapłacił za prywatnego konsultanta lekarskiego i fizyko-;! terapeutę, których pracy nie pokrywało ubezpieczenie zdrowotne, ale Jill| i Brnie generalnie nie lubili być utrzymywani. „Nie ma możliwości oddania j tych pieniędzy bezpośrednio Fayedowi" — poinformował ich Trevor, na| co Jill i Emie wpadli na pomysł: „W takim razie oddaj je szpitalowi". Tak | 210 postanowił Ernie. Odeślą pieniądze do La Pitie-Salpetriere — Trevor weźmie je ze sobą, gdy będzie następnym razem leciał do Paryża na spotkanie z doktorem Chikhanim. To, co się działo w Paryżu, miało wciągnąć ich jeszcze głębiej w nienor- malny świat, który kręcił się w dalszym ciągu wokół śmierci Diany. Christian Curtii wreszcie został mianowany adwokatem Trevora i po kilku tygodniach walki o przyznanie mu adwokata z własnego wyboru, Fayed zgodził się płacić honorarium zarówno jemu jak i brytyjskim reprezentan- tom Trevora. W liście z 13 października Christian poinformował Davida Crawforda, że ma podpisać odpowiednią umowę w paryskim biurze Bri- zaya — za dwa dni, w środę, o 14.30. Był to wielki triumf prawników Trevora. Uzyskali dla swego klienta całkowitą niezależność prawną, utrzymując przy tym dobre stosunki z Fayedem. „Christian i ja byliśmy przygotowani do reprezentowania Trevora bez tej ugody, ale była dla nas znacznym ułatwieniem — zwłaszcza jeśli chodzi o koszty" — stwierdził bardzo zadowolony David. Trevor wyraził zgodę na podpisanie tej umowy, a także na zostanie partie civile. Christian przygotowywał dokumenty na 16 października. Jak wyjaśnił Jill i Erniemu w Paryżu, zostanie partie było jedynym sposobem, by Trevor uzyskał dostęp do akt sędziego, mógł sprawić, by włączono do śledztwa wątki będące w jego interesie, i chronić się oraz — a nie było to wcale takie nieistotne — działać w kierunku uznania przez francuski system sądowy jego uszkodzeń ciała. Był jeszcze jeden aspekt zostania partie civile, ale biorąc pod uwagę lojalność Trevora wobec Szefa, Christian nie wspominał o nim. „Fakt zostania przez Trevora partie civile jest już sam w sobie pewnego rodzaju atakiem na Fayeda". Dawał on Trevorowi możliwość otwarcia puszki Pandory, jeśli chodziło o decyzje i działania, w wyniku których o mało nie zginął, oraz rzucenia światła na sfery, mogące postawić w złym świetle paryskie imperium Fayeda. Jako partie civile, Trevor byłby w ciekawym towarzystwie: dziesięciu fotografów; reprezentowanych przez Pierre'a Brizaya rodziców Henriego Paula; matki Diany, Frances Shand Kydd, jej siostry Lady Sarah McCor- quodale z mężem, reprezentowanych przez M. Toucasa; oraz samego Mohameda Al-Fayeda, reprezentowanego przez Bernarda Dartevelle'a i Georgesa Kiejmana. Christian listownie przypomniał Davidowi Crawfor- 211 dowi, że: „Jak panu mówiłem, bardzo dobrze znam pana Kiejmana,, jest bliskim przyjacielem mojego ojca, jego i nasze kancelarie specjaL się bowiem w prawie autorskim". Christian był ciekaw, czy oso| kontakty z Kiejmanem pomogły przekonać obóz Fayeda do zaakceptoy go jako adwokata Trevora. 16 października, gdy Trevor został partie civile, Christian uda natychmiast do Palais de Justice, by zacząć czytać akta. Odsunął na bo tor pozostałe prowadzone przez siebie sprawy i przez trzy tygodnie spę| wiele godzin na studiowaniu rosnącej sterty dokumentów. Siadał przy; na korytarzu — tak by miał go na widoku uważny sądowy genda Dokumentów nie wolno było wynosić dalej. Ze strachu przed kradz zdjęć, przechwyconych od fotografów — zdjęć tak wstrząsających^) Christian obejrzał je tylko raz — przez pierwsze trzy miesiące d przetrzymywano w sejfie. Sąd utrzymywał iluzję całkowitej dyskrecji.1 W rzeczywistości od pierwszego dnia dochodziło do poważnych pi| cieków, media bowiem wściekle polowały na każdego, kto miał.l| sprzedania choć fragment informacji. „Wszystko zostało już powiedz ne — mówi Christian. Jedynym ważnym, niewykorzystanym źródłem, I Trevor. — Nagle dochodzi do nowego ruchu. Pojawia się nowa szansa ( mediów". Z powodu jednej z największych ironii francuskiego prawoda stwa, akurat Trevor — jedyny żywy świadek — miał prawo mówić,; tylko zechce. Parties są stronami niezwiązanymi wymogiem dyskrecji i dopóki i pokazują jakichkolwiek dokumentów z akt sędziego, wolno im mówić l na co mają ochotę, każdemu, komu chcą cokolwiek powiedzieć. Tera kiedy Trevor został partie, jego przedstawiciel, Christian, natychmiast st się ulubieńcem prasy. Zaczęły do niego spływać listy i faksy, dręczono f^ telefonami, dziennikarze obozowali na jego progu. „Bywałem już obiekte