ANNA BOJARSKA CZEGO NAUCZYŁ MNIE AUGUST 2 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 CZĘŚĆ PIERWSZA WYKLĘTY POWSTAŃ LUDU ZIEMI I Miałem osiem lat. Siedziałem w moim pokoju i malowałem kredkami towarzysza Stalina z ratlerkiem. Marzyłem wtedy o ratlerku, bo większych psów się bałem. Ratlerek miał zielony kubraczek w czarne kropki; towarzysz Stalin trzymał go na smyczy. Właśnie, wysuwając ję- zyk z przejęcia i naciskając ze wszystkich sił żółtą kredkę, rysowałem na piersi towarzysza Stalina order w kształcie słońca, kiedy za drzwiami zastukała laska, klamka uniosła się i opa- dła, a zardzewiałe zawiasy zawyły: to ojciec przyszedł. Natychmiast przykryłem rysunek ga- zetą. Ojciec zawiesił laskę na poręczy krzesła. Usiadł. Przez chwilę kaszlał. Odchrząknął. Wreszcie spojrzał mi badawczo w oczy. Na ile to było możliwe. – Guciu – powiedział. – Jest coś, o czym ci nigdy nie mówiłem. Masz brata. Zerwałem się. Kredki spadły na podłogę. Żółta aż pękła. Podbiegłem do ojca, chwyciłem go za ramię, bełkotałem. Ojciec jednym ruchem ręki uciszył mnie i odesłał na moją stronę stołu. – Siadaj – powiedział. Usiadłem. – Słuchaj – powiedział. Słuchałem. – Muszę ci wszystko wytłumaczyć. I wytłumaczył. No więc – mam brata. Nigdy o nim nie słyszałem, ale teraz słyszę. Nie wolno mi powie- dzieć o tym nikomu, choćby mnie torturowano, choćby mnie przypiekano żywym ogniem, bo tego wymaga Dobro Sprawy. Są, jak wiem, dwie strony barykady, a okrakiem na barykadzie siedzieć się nie da. (Kiwałem głową, choć wszystkie barykady, które widziałem na zdjęciach i obrazkach, nadawały się wprost cudownie do tego, żeby siedzieć na nich okrakiem.) Mam nie zadawać naiwnych pytań. Nie, nie zobaczę mojego brata i mowy nie ma, żebym się z nim bawił w kucyki: brat ma czterdzieści lat i dzieci starsze ode mnie. Moja mama nie jest jego mamą. Tylko ojciec jest jego ojcem. To się nazywa „brat przyrodni”. Otóż mój brat przyrodni mieszka w Anglii. Czyli po drugiej stronie barykady, zgadza się, miło mu, że tak wszystko rozumiem. Do tej pory utrzymywanie z nim kontaktów było niemożliwe (znów wyglądam, jakbym rozumiał, to dobrze), ale czasy trochę się zmieniły... no, w każdym razie ojciec dostał od niego list, napisał odpowiedź, i ma sposób, żeby ją wysłać. I przyszło mu do głowy, że dobrze by było, gdybym i ja napisał do brata. Mam mu po prostu opowiedzieć o sobie. W końcu jesteśmy rodziną. Ojciec podał mi kartkę, pokasłał trochę, zabrał laskę i wyszedł. Poło- żyłem kartkę przed sobą. Na moim obrazku. Odkręciłem kałamarz i sprawdziłem palcem sta- lówkę (nikt już nie pisał stalówkami w obsadkach, maczanymi w atramencie, istniały „wiecz- ne pióra”, „pióra kulkowe” i maszyny do pisania, ale w naszych szkołach obowiązywały wciąż kałamarze i stalówki, wyrabiające ponoć Dobry Charakter – i pisma, i człowieka; pod- łoga w naszym domu była upstrzona nie dającymi się usunąć plamami z atramentu, i meble także, i ściany, i wszystko). Długo myślałem, gryząc polakierowany na granatowo koniec obsadki. Wreszcie zacząłem pisać: (Brudnopis tego listu znalazłem po latach w szufladzie ojca: wtedy poprawił tylko błędy ortograficzne i kazał mi wszystko przepisać. Nie wiem, czy wysłał – przez sobie tylko znaną „okazję” – czyściutką, ostateczną wersję. 5 ------------------------------------------------------------- page 6 Sądzę, że tak, niestety. Nie trzeba dodawać, że nigdy nie dostałem odpowiedzi.) List był taki: Drogi Antku! Dowiedziałem się właśnie, że jesteś moim bratem. Bardzo się cieszę. My- ślałem zafsze, że nie mam brata ani siostry. Szkoda, że jesteś dorosły. Napiszę ci o sobie. Mam 8 lat i jestem komunistą. Będę teraz chodzić do trzeciej klasy. Nie lubię szkoły. Lubię czytać. Moją ulubioną książką jest ,,Soso”, o towarzyszu Stalinie. Przeczytałem ją już mnust- fo razy. Najbardziej mi się podoba, jak tow. Stalin rysował w szkole mapy. Pszykładał je pod szybę i tak pszerysowywał. Były zupełnie takie same jak naprawdę. Tego nie wolno było ro- bić, bo w szkole hcieli żeby rysować mapy z pamięci, ale tow. Stalin wymyślił jak ich nie słuchać, i jego mapy były takie piękne jak w atlasie, i zawsze miał najlepsze stopnie, bo na- uczyciele nie wiedzieli o szybie. Dlatego puźniej tak zafsze zwyciężał. A towarzysz Bierut, nasz prezydent, wymyślił sposób, żeby woda nie wylewała się z wia- dra. Był bardzo biedny i musiał nosić po piętrach wodę w wiadrze, i zawsze się wylewała, i tow. Bierut nagle wymyślił taki sposób: jak się na wodzie położy na kszysz dwa patyczki, to woda się nie wylewa. Nie wiem, czy to prawda, bo nigdy nie nosiłem wody w wiadrze. Hciałbym to sprawdzić, ale u nas niema wiadra. Bardzo się cieszę, że mam brata, ale szkoda, że nie mieszkasz z nami i nie jesteś młody. Hciałbym się z kimś bawić w kucyki. Jak się jest jedynym kucykiem, to nudne. Z komunistycznym antyfaszystowskim pozdrowieniem twój brat Gustaw August wkroczył w moje życie o tydzień, może dwa tygodnie później. Dzień, kiedy się to stało, był pochmurny i wietrzny; co chwila zrywał się deszcz, mijał i znów zaczynał padać; ludzie, idący ulicą obok naszej szkoły, nawet nie zamykali parasoli. Siedziałem skulony w ostatniej ławce i wyglądałem przez okno tak, żeby nauczyciel tego nie widział. Przychodziło mi to bez trudu: byłem zezowaty. Powiem teraz coś, czego-się-nie-mówi. Ciągle mam ochotę płakać nad tym chłopcem z ostatniej ławki, tak samo, jak on chciał wtedy płakać nad sobą. Bardziej. Miałem odstające uszy, rude włosy i zeza. A kiedy się bardzo bałem – coraz częściej się wtedy bałem – zaczynałem się jąkać. Reszty już nie muszę opowiadać, prawda? Łatwo sobie wyobrazić, czym była dla mnie szkoła! Nie wysyłano mnie na podwórko. Nie stykałem się z innymi dziećmi. Żyłem w świecie do- rosłych – aż do tego strasznego dnia, kiedy poszedłem do szkoły – i ceniłem to sobie, i nie żałuję tego: to był piękny świat. Czerwone chorągwie powiewały na białych, strzelistych wie- żach, wspaniali ludzie o potężnych muskułach budowali głaz po głazie Gmach Sprawiedliwo- ści Społecznej, nad biednymi ludźmi – ach, jak źle było kiedyś, d a wn i ej a lb o je s t i t er a z, gdzie indziej, biednym ludziom! – zlitował się wreszcie ktoś tak wielki, że ta wielkość nie mieściła się w głowie, i mądry jak nikt od początku świata, i dobry, i szlachetny, i wszystko- ale-to-wszystko rozumiejący, zlitował się i zmienił świat, zburzył stary, stworzył nowy, po- zwolił biednym ludziom wziąć swój los we własne ręce... Już go nie oddzielę od jakiegokol- wiek wspomnienia z dzieciństwa. Stoi za każdym. Nazywał się Stalin i miał wąsy. I prostą bluzę całą w orderach. Czasem był z nim ten dru- gi, pradawny i nieważny: mały człowieczek z bródką i chytrym uśmiechem, Lenin, ale on się nie liczył. Był kiedyś, na początku, zaczął walczyć o szczęście ludzkości i zaraz umarł. Stalin sam musiał dokonać wszystkiego. Dokonał. Współczułem każdemu, kto żył przed nim. Mama czytała mi głośno Dawida Copperfielda, a ja skręcałem się cały ze współczucia dla tego nieszczęsnego angielskiego chłopca, samotnego wśród koszmarów. Uwielbiałem jego 6 ------------------------------------------------------------- page 7 słodką, dziecinną, niezaradną matkę, nie umiejącą go obronić przed ojczymem sadystą (do tej pory pamiętam osłupienie, gdy moja matka, kończąc rozdział, w którym ojczym katuje Da- wida, a śliczna Klara popłakuje cicho w kącie, powiedziała nagle: „Ależ to była kanalia, ta matka Dawida Copperfielda!”), trząsłem się z wściekłości, kiedy oddanemu do szkoły z inter- natem Dawidowi dyrektor kazał przyczepiać na plecach tabliczkę z obelżywym napisem, tru- chlałem co chwila ze zgrozy podczas jego wędrówki przez Anglię... Biedny Dawid, mój brat, mój sobowtór, napadany, okradany, oszukiwany, straszony, bezbronny! Gdyby żył w naszych czasach nie mogłoby się to zdarzyć. W świecie, w którym żyje Stalin, znęcanie się nad dziec- kiem jest czymś nie do pomyślenia. Tu małym Copperfieldem zainteresowałyby się zaraz odpowiednie CZYNNIKI, i umieściłyby go w cudownym białym pałacu z płomiennymi cho- rągwiami na wieżach, takim z Makarenki (sam wolałbym taki sierociniec od mojego domu rodzinnego!), i od tej pory byłby szczęśliwy. Biedny Dawid! A potem Stalin umarł. Umarł w marcu. We wrześniu poszedłem do szkoły. Takie to było oczywiste, takie normalne. Przyprowadzono do szkoły zezowatego rudzielca z odstającymi uszami: w jakiej to szkole świata nikt by go nawet nie przezywał? Chłopiec był w domu rozpieszczany, chowany pod kloszem (może chciano go jak najdłużej uchronić przed cierpieniem?), więc doznał wstrząsu. O, podli, podli jego rodzice! Gdyby spotkał się przed- tem z wyzwiskami to jednego, to drugiego szczeniaka, gdyby ojciec nauczył go choć jednego zgrabnego ciosu w odpowiedzi, przystosowałby się po trochu do życia, jakie go czekało: bo- leśnie, ale po trochu... I jakby mało było tej potwornej, ośmieszającej brzydoty, zarazili go jeszcze, biednego kretyna, swoją naiwną, szaleńczą ideologią. Śpiewali mu pieśni rewolucyj- ne (fałszując), czytali wiersze rewolucyjne, wręczali jako bezcenne prezenty komplety zdjęć Stalina w sztywnych kopertach (malec trzymał je w szufladzie i oglądał ukradkiem, drżąc z zachwytu), a w dniu śmierci krwawego tyrana szlochali od świtu do zmierzchu (wszyscy, wszyscy ludzie, których potem spotkałem, mówili mi o tym dniu jako o dniu radości, nadziei i triumfalnego pijaństwa – a my zataczaliśmy się od ściany do ściany, ślepi od łez: ojciec, mat- ka i ja) – i zrobili z niego podwójnego, potrójnego potwora! Nie tylko moje ciało było żywą prośbą o bicie i kopniaki, dusza także. Niczym przecież nie zawiniłem! A ojciec miał pięćdziesiąt osiem lat, kiedy się urodziłem (matka czterdzieści); gdy podra- stałem, ciężko już chorował, chodził o lasce, pokręcony artretyzmem: jakich to ciosów bok- serskich miał mnie uczyć? Jakiej samoobrony? Stary partyjniak, przekazał mi to, w co sam wierzył. Najświętsze Ze Słów: PARTIA. W marcu upadła, runęła opoka, sens mojego życia, sens wszechświata: Stalin. We wrze- śniu zaprowadzono mnie, czystego, w odświętnym ubranku, ostrzyżonego tuż przy skórze (jakże to uwydatniało moje koszmarne uszy!) do szarego budynku z czerwoną tabliczką: Szkoła podstawowa nr... – i popchnięto do przodu. Ruszyłem przed siebie, prosto w wybuch śmiechu. Wielki, powszechny, chóralny. Nigdy nie przestałem go słyszeć. Młoda kobieta, nauczycielka, uspokajała dzieci. Ale pamiętam, że też z trudem powstrzy- mywała śmiech. Musiałem mieć bardzo głupią minę, musiałem być niesłychanie zabawny. Coś do nas mówiono. Długo mówiono. Potem posadzono nas przy stolikach, a przed każdym postawiono kubek kakao i ciastko z kremem. Siedziałem sam, nikt nie chciał usiąść ze mną; pani dosadziła kogoś przemocą, ale gdy tylko się odwróciła, uciekł. I znowu śmiech. Nie mo- głem pić, nie mogłem jeść ciastka, gardło miałem za bardzo ściśnięte. Wreszcie się to skończyło. Wyszedłem przed szkołę, do moich starych, cudacznych, ubra- nych jak strachy na wróble rodziców. Do mojego siwego ojca opartego na lasce, do mojej ostrzyżonej po męsku, szpakowatej matki w półbutach, czerwonym szaliku i komisarskiej kurtce. Zapytali, jak było. Odpowiedziałem: dobrze. 7 ------------------------------------------------------------- page 8 Odpowiadałem tak latami. Zawsze, ilekroć pytali – o szkołę, o kolegów, o cokolwiek. A oni – kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że to właśnie było naprawdę straszne, tylko to – oni mi wierzyli. Długo podejrzewałem, że udawali tak samo jak ja. Nie mogli przecież wierzyć w to „do- brze”: widzieli mnie i znali ludzi, nie mogli w końcu niczego o nich nie wiedzieć, w swoim wieku! Wreszcie zrozumiałem, że oni mi naprawdę wierzyli. I ręce mi opadły. Chwileczkę. Jeszcze chwileczkę zanim zacznę mówić o Auguście. Nie mogę teraz o nim mówić. Najpierw muszę coś wyjaśnić. Coś bardzo ważnego. Od początku świata byli zwycięzcy i pokonani. Zwycięzcy twierdzili, że to słuszne; poko- nani, że nie. Od początku świata byli krzywdziciele i krzywdzeni, potężni i słabi, źli i dobrzy, poniżający i poniżani: pierwsi twierdzili, że to słuszne, drudzy, że nie. Ci drudzy cierpieli, strasznie cierpieli; pierwsi ignorowali ich cierpienie albo upierali się, że wynika ono z praw natury i porządku wszechrzeczy. Że nie można nic na nie poradzić. Ci drudzy upierali się, że można. W czasach niewolnictwa dochodziło wciąż do buntów niewolników. Nawet do wojny niewolników z wolnymi – o wolność niewolników; ale niewolnicy przegrali, Spartakus prze- grał. (Tak, tak, książki o Spartakusie to część mojego wychowania; tak, płakałem nad nimi; nie podoba się? To daj mi spokój, wyjdź, nie słuchaj mnie dłużej!) Potem był feudalizm, ka- pitalizm... i ciągle to samo, i ciągle ktoś się buntował, i ciągle przegrywał, i tłumaczono mu, że musiał przegrać, bo buntował się przeciwko czemuś większemu niż jedna, doraźna nie- sprawiedliwość (toż chytry, silny, bezwzględny i mający szczęście niewolnik zawsze miał szansę stać się wolnym człowiekiem dzięki lasce swego właściciela lub ucieczce; biedny mógł się wzbogacić, iść na wojnę, wziąć łupy, przypodobać się możnym: zawsze tak było). W dziewiętnastym wieku (niewiarygodna epoka, takiego przyspieszenia dobra nie było nigdy, zgadzam się z tym, wierzę w to, żałuję, że mój kraj został przez wiek dziewiętnasty ominięty) znalazł się człowiek, który udowodnił słuszność i niepodważalność wiekuistego porządku świata: Darwin. I drugi człowiek, który mu zaprzeczył: Marks. Było to w Londynie. (Czekoladowe domki, gęsta mgła, niewyraźne światło latarń.) Nie, nie zacznę jeszcze mówić o Auguście, do cholery! Darwin stworzył teorię, zgodnie z którą zawsze i wszędzie przetrwać mogą tylko najsil- niejsi, i jest to nieuniknione, logiczne, więc słuszne. W każdym razie nie ma co przebijać głową muru! Drugi brodaty wiktorianin, Marks, uznał, że głową można przebić m ur; w ka żdym ra zie czemu nie spróbować? Jeżeli słabi się zjednoczą, będą potęgą. Jeżeli słabość zaciśnie pięści i puści je w ruch, może stać się groźna. I zwycięska. A jeśli zwycięży i urządzi świat po swo- jemu, świat ten może stać się rajem. Niech tylko zrozumie jedno: najpierw trzeba poznać i zaakceptować prawa obecnego świata, bo one są, bo one istnieją: nie osiągnie się niczego bez walki. Więc stań do walki, biedny, pokonany, słaby i dobry człowieku; stań do walki i wygraj po to, żeby już nie trzeba było walczyć, a potem bądź nadal dobry, tylko nie wypuszczaj z ręki zatrutego sztyletu, na wszelki wypadek. Nic więcej. W następnym stuleciu zwolennicy tego drugiego brodacza spróbowali i zwyciężyli. W Ro- sji. (Moskwa, Sankt Petersburg, kopułki cerkiewne, miasta jak z kolorowego piernika, puste, ogromne przestrzenie...) Chwileczkę. Mówię o sobie. Dopiero potem mogę zacząć mówić o Auguście. Najpierw o sobie. 8 ------------------------------------------------------------- page 9 Próbowali w 1905 i zostali pokonani. Spróbowali w 1917 i wygrali. Bo oni naprawdę wy- grali. Mówi się, że nie było żadnej rewolucji, że był tylko zamach stanu opatrzony później tą nazwą, sam to mówiłem, bo tak było wygodnie, bo tak było słusznie – tego nauczył mnie Au- gust – ale to była rewolucja, nie oszukujmy się. Biedni, uciemiężeni ludzie, po całym życiu pełnym poniżeń i wyrzeczeń, po trzech latach wojny, wpadli w furię. Nie wystarczyły im ła- godne zmiany, proponowane przez innych, nie wystarczyło im, że mogli być trochę mniej krzywdzeni, chcieli wszystkiego. Wylegli na ulice. Zabijali. Palili, burzyli. Wypełniali sobą ogromne place i śpiewali na całe gardło Bój to jest nasz ostatni – w starej pieśni pokonanych, w swym hymnie zmienili słowo „będzie” na „jest” (JEST! JEST! JEST!) – i wygrali. A po- tem, prawie natychmiast, wyjęto im z rąk ich zwycięstwo. Tak gładko, tak zręcznie. Zarea- gowali na to. Natychmiast, w Kronsztadzie. Ale kto, choćby o dziesięć kilometrów dalej, mógł wtedy wiedzieć o Kronsztadzie? Zresztą, co by to zmieniło? I zaraz po rewolucji, po tym zrywie – cudownym, tak – zaczął się ucisk taki sam jak przedtem. Potem coraz większy. Potem tak wielki, że aż śmieszny. Wreszcie po siedemdziesięciu dwóch latach wszystko się zawaliło: ze śmiechu. No, nie tylko. Nie łap mnie za słówka. W końcu byłem jednym z tych, dzięki którym się zawaliło, prawda? Tak, to ja podkładałem miny pod największą twierdzę epoki! To ja za- rżnąłem epokę! To ja wyrywałem z niej i pożerałem surowe, dymiące mięso! Ja i August. August i ja. I jeszcze inni, oczywiście, ale nie było ich wielu. Czy nie mam prawa czuć się dumnym? Nie, jeszcze jedno. Ja nie uważam, że ten bunt pokonanych został wykorzystany przez łajdaków. Został wyko- rzystany przez ludzi takich jak August. Mądrych i mocnych. Takich, którzy zawsze i wszę- dzie by wygrali, ale woleli stanąć na czele pokonanych. Nie małe, samotne zwycięstwo. Wej- ście do historii. Tworzenie historii. Zmienianie losów świata, zmienianie praw natury! Są lu- dzie, których nie zadowoli nic mniejszego. Ludzie ci – Lenin, Trocki, Stalin, Zinowiew, Kamieniew, Beria e tutti quanti – ludzie ci mieli jak najlepsze intencje. W to nie wątpię. O Boże, czytałem, czytałem idiotyczne powiast- ki w kolorowych, lakierowanych okładkach ze ślicznie odmalowanymi fontannami krwi, czytałem, jak to już w kołyskach wyrywali muchom skrzydełka, jak to już siedmioletni lubili zabijać, jak to sparaliżowani i konający umieli się jeszcze zwlec z mar, żeby udusić świąto- bliwego, białowłosego księdza, czytałem o ich nienawiści do wszystkiego, co żywe i do wszystkiego, co martwe, sam ich jako takich przedstawiałem (tego nauczył mnie August), przedstawiałem ich jako potwory kalające w gnoju, dla własnej, zboczonej przyjemności, świetlaną ideę, potem zacząłem oskarżać samą ideę (Niech Pokonani, Wyzyskiwani i Krzyw- dzeni Wezmą Swój Los We Własne Ręce), ją samą nazywać zbrodniczą, to pomniejszając, to powiększając odpowiedzialność ludzi, którzy się nią posłużyli (tego nauczył mnie August) – ale w jedno wciąż nie mogę uwierzyć. W to, że ci ludzie byli urodzonymi zbrodniarzami. Coś się stało. Coś popsuło im pracę, jakiś kamyk wpadł w tryby maszyny, a oni maszyny nie za- trzymali, zmuszając ją do dalszych obrotów, aż w końcu przestała działać i została zniszczo- na, a oni wraz z nią... ale robili to, co uważali za słuszne. Na pewno. Jak zresztą każdy. Ty też. Jak każdy. Ale do nich przyszedł wielki wybuch. Nie; raczej trzęsienie ziemi. Nie, znów nie tak. To było jak ruchome piaski. Poruszyły się powoli, wciągając ofiarę w głąb. Cichutko, spokojnie. To, w czym wziąłem udział, nie było wielkie. Udusiliśmy epokę poduszką. Można by się nigdy nie domyślić, że to było zabójstwo! 9 ------------------------------------------------------------- page 10 Tłumy nie wiwatowały na naszą cześć. Nie śpiewały o boju ostatnim. I wkrótce zaczęły żałować ofiary. A myśmy się spodziewali... Zaśliniona poduszka w rękach, tyle było naszego triumfu! Już kończę. Chcę tylko powiedzieć, że nawet ten, kogo nazywamy zbrodniarzem, robi to, co uważa za słuszne i nieuniknione. Każdy ma czyste intencje. Nigdy nie spotkałem człowieka, który by świadomie wyrządzał zło. Nieświadomie, oczywiście, wyrządza je każdy. Z wyjątkiem Augusta. Jeżeli ON robił coś złego, był pewny, że robi coś złego. Jeżeli ON kogoś krzywdził, nie wątpił, że krzywdzi. Nie miał złudzeń. Był przytomny. Był bystry. Był jednym z tych, którzy tworzą historię. Tak, dopiero co mówiłem o czystych intencjach i najlepszej woli ludzi przez 72 lata budu- jących ten gmach, który my z Augustem... – I wieloma innymi, zgoda, ale niezbyt to uprzejme, wciąż o tym przypominać... – ...który my z Augustem obaliliśmy w proch. Gmach, w którego jasnych, pięknych, zacisz- nych pokojach wyrosłem. Na którego wieżach powiewały chorągwie, w którego oknach od- bijało się wschodzące słońce. Tak, mówiłem o dobrych intencjach. Nie wiem, czy TAMCI mieli dobre intencje. Nazwałem ich podobnymi do Augusta. August był jedynym wielkim człowiekiem, jakiego znałem. Jeżeli inni wielcy byli, są, będą tacy jak on, mówiłem i mówię głupstwa. Możliwe, że August był łajdakiem. Możliwe, że był aniołem z ognistym mieczem, aniołem, niepojętym dla maluczkich. Możliwe też – zgadzam się – że wcale nie był wielkim człowiekiem. Że był po- stacią drugorzędną, kabotynem, megalomanem, marionetką, nadymającą się żabą. Że wcale nie zburzył tamtego gmachu. Że nigdy nawet się do niego nie zbliżył, co dopiero mówić o podkładaniu min! Przechadzał się w pobliżu i dużo gadał, zajadając wafle. Dobrze. Dzień był pochmurny i wietrzny, co chwila zrywał się deszcz, mijał i znów zaczynał pa- dać; ludzie idący ulicą obok naszej szkoły nawet nie zamykali parasoli. Siedziałem skulony w ostatniej ławce i wyglądałem przez okno tak, żeby nauczyciel tego nie widział. Łatwo mi to przychodziło: byłem zezowaty. Na przerwy nie wychodziłem, żeby uniknąć bicia. To było na ostatniej lekcji. Już nie wiem, jak się nazywała, można pójść do biblioteki i sprawdzić: nazwę co chwila zmieniano. Taka godzina czerwonej indoktrynacji. Nauka o spo- łeczeństwie, wiedza o społeczeństwie, nie pamiętam: na pewno nie nazywało się to nauko- wym komunizmem jak w Rosji, na pewno nie marksizmem-leninizmem, nie dla takich dzieci jak my. Godzina ideologii, o to chodziło. Na początku roku mieliśmy zastępstwo, teraz wreszcie przysłano właściwego nauczyciela: faceta z Komitetu Dzielnicowego. Inni szemrali i kpili sobie z góry z tego, który miał przyjść, słyszałem to, zawsze tak było (i bolało, zawsze bolało: jakbym widział własnych rodziców na torturach); do mnie nikt się nie odzywał i ja nie odzywałem się do nikogo. Nagle drzwi otwarły się z rozmachem... Nie, jeszcze zanim drzwi się otworzą. Zanim August wejdzie do klasy szkolnej i w moje życie. Chwileczkę. Zatrzymajmy te drzwi. 10 ------------------------------------------------------------- page 11 Zapomniałem powiedzieć, co poprzedziło ich otwarcie. O tym, co mnie przygotowało na wejście Augusta w moje życie, w historię, w wieczność. Moi rodzice byli czerwoni, jasne. Ale niczego nie zrozumiesz, jeżeli ci nie powiem, że ta ich czerwoność była tym samym, co wrażliwość na piękno. Żarłoczność na piękno. Pęd do piękna. Gnali na zebrania partyjne tak samo jak malarz – geniusz czy superpartacz – rzucał się do sztalug, żeby jak najprędzej, natychmiast utrwalić i uwiecznić coś niewiarygodnego, porażającego, co go właśnie nawiedziło i opętało: objawienie. Albo jak pisarz, geniusz czy grafoman. Albo muzyk. Oni oboje przez tyle lat widzieli, naprawdę widzieli przed sobą coś niewyobrażalnie pięknego; zasłaniali im to wykrzywieni złośliwie, cuchnący czosnkiem i najtańszą wódką, pryszczaci ludzie, więc ich odtrącali i przewracali; zasłaniały im to przed- mioty, z którymi robili to samo; piękno wciąż się oddalało, wciąż uciekało przed nimi, więc biegli, biegli w nadziei, że wreszcie je dogonią i pochwycą. To było jak próba dotarcia do horyzontu. Głupia, tak. Zgadzam się: moi rodzice byli głupi. Ale szli za czymś niewyobrażal- nie pięknym, to wiem, o tym mówię jako ekspert. Wiem i już, i daję za to głowę, daję życie. Jak mówił Stalin – oddam za to całą moją krew, kropla po kropli. Wiem też, że piękno często towarzyszy złu, bo i czemu nie miałoby mu towarzyszyć? Każdego normalnego człowieka wzruszają marsze wojskowe, za każdą orkiestrą wojskową biegną gromady oczarowanych dzieciaków jak za szczurołapem z Hammeln – i tak właśnie każda zbrodnia pozyskuje sobie zwolenników, których nie pokonałaby przemoc, których rozwścieczyłby szantaż. Ale za tym – za rytmem, dźwiękiem, światłem – pójdą na koniec świata. Za to umrą. Tak, wiem. Drzwi za długo pozostają uchylone. Drzwi z roku 1954, ze skomunizowanej przemocą po zbrojnym zajęciu jej przez Rosjan – przypadkowo akurat czerwonych Rosjan, nie innych – Polski. Drzwi do klasy wypełnionej milczącą, wszczepioną przez dorosłych, wrośniętą pod skórę nienawiścią, z jednym, jedynym dzieciakiem potworkiem drżącym z upartej, głupiej miłości. Zaraz pozwolę im otworzyć się do końca. Zaraz. Już nawet nie wspomnę o płytach obracających się na starym gramofonie w pokoju ojca, o tych płytach z marszami (Wsio wysze, wysze i wysze, albo Jesli zawtra wojna, jesli zawtra w pochod), wal- cami (Proszczanije sławianki i Ech, smuglanka małdawanka), z balladami o chłopcu orlątku, o partyzancie Żelezniaku, o zakochanej parze komsomolców rozdzielonej przez wojnę do- mową (jej kazano iść na wschód, jemu na zachód, ale będą do siebie pisać bez adresów, będą pisać wiedząc, że żaden list nie dojdzie), albo... Nie, ani słowa o piosenkach, ani słowa. Tylko o wierszach. W pokoju ojca, na odrapanej ścianie, wisiało zdjęcie Majakowskiego. Barda rewolucji. Olśniewające. Z bujnymi włosami odgarniętymi z czoła, z oczami pełnymi płomieni... nie śmiałem marzyć, żeby tak kiedyś wyglądać, żeby być kimś takim, ale kiedy słuchałem jego wierszy, byłem taki. Stawałem się taki – na chwilę. Wcielałem się w moją przyszłość. Opro- mieniwszy świat gromem głosu, szedłem piękny, dwudziestodwuletni... Ojciec recytował te wiersze „jak trzeba”. Jak na akademiach czy wiecach. Głośno. Wyrą- bując każde słowo w powietrzu, rytmicznie wymachując pięścią. Po rosyjsku i w tym nędz- nym, miejscowym dialekcie, po polsku. Odę do rewolucji mówił po rosyjsku. Tiebie, oswistannaja, osmiejannaja batieriejami, tie- bie... Chyba zawsze rozumiałem. To była rewolucja. Zwierzęca, dziecinna, małostkowa i wielka, topiąca po pijanemu siwych admirałów, a nazajutrz ratująca z tonącego statku pisz- czącego kociaka... Mieszczuch przeklina cię po trzykroć, rewolucjo; ja, poeta, po tysiąckroć błogosławię... I jeszcze Brookliński most lubił, pamiętam, pamiętam ten zachwyt bolszewika nad bro- oklińskim mostem: Brookliński most! Tak! To jest coś! (Jakże się w niego później wpatrywałem w Nowym Jorku, kiedy przyjechałem do Ameryki po nagrodę za wyjątkowe zasługi w walce z komunizmem: przewieziono mnie statkiem do- 11 ------------------------------------------------------------- page 12 okoła Manhattanu, a ja zadzierałem głowę i gapiłem się jak sroka w gnat, i nie chciałem od- powiadać na czyjeś niedorzeczne pytania – czyż Amerykanie potrafią zrozumieć, czym jest dla kogoś wychowanego w smudze czerwieni Brooklyn Bridge? Ta ażurowa konstrukcja, te harmonijnie wznoszące się i opadające pręty... Tam stał Majakowski, tępaki, tam w górze stał kiedyś Majakowski! A potem napisał jeden ze swych najpiękniejszych wierszy. Brookliński most! Tak! To jest coś!) I wiersz o towarzyszu mauzerze ojciec lubił – nie zadusi Sowietów Ententa, komuny nikt nie zwycięży, lewą marsz! – i wszystkie te najbardziej dobitne, najkrzykliwsze, najczerwień- sze, i te agitki przeciw spekulantom, antysemitom czy chłopakowi, który rzucił gorzej ubraną dziewczynę dla szykowniejszej, takiej w szmuglowanym polskim swetrze... Matka inaczej. Pamiętam, jak siedzi na brzegu mojego łóżka i czyta łagodnym, miękkim głosem, takim na pograniczu łez: Posłuchajcie! Przecież jeśli zapalają gwiazdy – to znaczy, że one komuś potrzebne są nocą? To znaczy: ktoś chce, żeby blask ich świecił? Jej twarz w świetle nocnej lampki, jej czuły i trwożny głos. Jakby czytała o sobie. O kimś, kto szlocha, całując żylastą rękę Boga i błagając, żeby koniecznie była gwiazda na niebie, przysięgając, że nie przeżyje tej bezgwiezdnej męki. A potem to pocieszenie, to „już dobrze”, już wszystko dobrze, już zapaliła się gwiazda... Nagle wpadł ojciec. Słuchał pod drzwiami. Był wściekły. Krzyczał, waląc laską o krzesło: „To jest poezja re-wo-lu-cyj-na, idiotko, idiotko, idiotko! Jak ty ją mówisz? Co ty z niej ro- bisz? Chcesz wychować chłopca na mięczaka?” Spojrzała na niego. Nic więcej. Spojrzała. Uspokoił się, zagryzł usta, wyszedł. Odtąd czytała mi wiersze tylko pod jego nieobecność. O chłopcu, który się zastrzelił na ja- kiejś śnieżnej przestrzeni, a wiatr wyrwał z jego kieszeni list pożegnalny i rozkrzyczał go, rozkrzyczał, rozdzwonił: Żegnajcie. Proszę nie oskarżać. Koniec. I o Marii, która miała przyjść o czwartej. Nie przyszła. Mija godzina po godzinie, północ stacza się Jak głowa ska- zańca z szafotu, człowiek chciałby oprzeć się na własnych żebrach i wyskoczyć z siebie, wy- skoczyć, wyskoczyć... Ojciec grzmiał na cały dom: Partia i Lenin – bliźnięta-bracia – kogo bardziej matka-historia ceni? Mówimy – Lenin, a w domyśle – partia, mówimy – partia, a w domyśle – Lenin. Dla ojca – otwieranie tomów Marksa jak okiennic o świcie. Lufy tytułów. Wyostrzone piki rymów. Tym miała być sztuka. Mama czytała mi ukradkiem, w tajemnicy przed nim. Ten ostatni strzępek wiersza, napisa- ny tuż przedtem, zanim Bard Rewolucji palnął sobie w łeb. Jak to się mówi: zawalona spra- wa... Często to powtarzała, zbyt często. Jak to się mówi: zawalona sprawa! I o tęsknocie mi 12 ------------------------------------------------------------- page 13 czytała, o rozpaczy, o miłości. O Bogu, zacierającym ręce z uciechy, gdy widzi z góry czło- wieczą mękę. Tak, mama czytała mi o Bogu. Dla niej on istniał. Jako wróg i kat. Ale istniał. Dla ojca nie. Nie było problemu. Ale dla niej... Czytała mi. Bez krzyku. Spokojnie. Miękko. I tak, że nigdy, nigdy tego nie zapomniałem. Jej cichy, łagodny głos. Jeśli jesteś doprawdy, jeżeliś jest, Boże, jeśli na dywan gwiazd klęknę, jeśli tego bólu, co wciąż się mnoży, tyś dla mnie, Panie, wymyślił mękę – sędziowski łańcuch włóż, sam ci wizytę złożę. Będę punktualny, nie spóźnię się już. Słuchaj, Najwyższy Inkwizytorze. Zrozumiałem wtedy – na krótko, później wolałem o tym nie myśleć, nie pamiętać, zapo- mnieć, żeby móc ją oskarżać – zrozumiałem, że jest nieszczęśliwa. Co ja o niej wiedziałem? Tak łatwo było widzieć tylko siebie i własne cierpienie! Jak się czuła, żona starego, schoro- wanego człowieka, matka zezowatego potworka? Myślę, że nigdy nie zaznała miłości; a to, w co wierzyła i co miało nieuchronnie nastąpić, żeby opromienić świat, runęło. Motyl jej serca. To też wyszukała u barda rewolucji, to też z niego wyciągnęła: motyl me- go serca. A na tego motyla gramolą się w kaloszach i boso mężczyźni z kapustą na wąsach, wymalowane kobiety, tysiącgłowa wesz... Ach, plunąć im w twarz! Strząsnąć ich z siebie! Zniszczyć! Znalazłem kiedyś w jej biurku reprodukcję marnego obrazu marnego malarza: oczywiście, nie pokazała jej ojcu. Oczywiście, nigdy nie ośmieliłaby się zawiesić jej na ścianie. Ładniut- ka, lalkowata kobietka, pieścidełko bogatego i dobrego mężczyzny, cała w koronkach, z roza- nielonym uśmiechem dotyka ogromnego bukietu róż stojącego w kryształowym wazonie. I wtedy zrozumiałem – Ależ tak, oczywiście! Mogłem to ująć znacznie krócej: od urodzenia żyłem w kulcie Maja- kowskiego, od urodzenia każdego dnia widziałem portret Majakowskiego, a przynajmniej co parę dni, czasem codziennie, czytano mi jego wiersze. Majakowskiego, który wkroczył w poezję, sztukę i sławę, który wdarł się w krwawiące mięso epoki słowami: Opromieniwszy świat gromem głosu Idę piękny, dwudziestodwuletni. A teraz drzwi mogą się wreszcie otworzyć. Niech wejdzie August. Piękny i dwudziesto- dwuletni. Drzwi otwarły się z takim rozmachem, że uderzyły klamką o ścianę i rozchybotały się, przerażone. A ON nie wszedł, ale wtargnął do naszej klasy, dysząc jak buldog, szybki, moc- ny, wielki. Roztrącił sobą powietrze i odrzucił na boki, już niepotrzebne. Wyrąbał sobą ścież- kę w przestrzeni, we wszechświecie. Piękny i dwudziestodwuletni. W rozpiętej skórzanej kurtce na zielonej zetempowskiej koszuli, w czerwonym krawacie, z ciemną czupryną tak 13 ------------------------------------------------------------- page 14 samo odgarniętą do tyłu, zamaszysty, hałaśliwy, bezwstydny. Spojrzał na nas z góry wąskimi, tatarskimi oczami bez blasku, oczami, w których nigdy nie umiałem się niczego dopatrzeć, z których nigdy nie potrafiłem niczego odgadnąć. Przesunął po nas tym wąskim, skupionym spojrzeniem, działającym tylko w jedną stronę: on nas widział, my jego nie. Nasz wzrok za- trzymywał się na tej białej powierzchni z brązowymi kołami tęczówek, z czarnymi kołami źrenic, nie sięgał głębiej. Poczułem się nagle mały, nędzny i odepchnięty – jeszcze raz ode- pchnięty. Zezowata pokraka z odstającymi uszami. Aż się skuliłem. Żeby jak najmniej było mnie widać nad ławką. A jego spojrzenie omiotło klasę i zatrzymało się na mnie. Coś mówił. Mówił od pierwszej chwili, jeszcze z jedną nogą za progiem, wtargnął między nas jednocześnie głosem i ciałem, zakrzyczał, uciszył, pokonał. Mówił – tak, na pewno – że nazywa się Stefan Marzec, ale od lat wszyscy mówią na niego „August”. Może dlatego, że urodził się w sierpniu, nie w marcu: zabawne, prawda? Tego samego dnia, co Napoleon, pięt- nastego. Dzień największej aktywności słońca, powiedział mu to pewien astronom. (Nic nie zrozumieliśmy, ale po chwili stał się bardziej przystępny.) Chciałby, żebyśmy i my tak go nazywali, przywykł do tego imienia. Możemy mówić mu „ty”, tak będzie prościej. Nie będzie nas niczego uczył. Będzie nam opowiadał o świecie i spróbuje nam pokazać świat, to wszyst- ko. Oczywiście, każdy ma jakiś świat, zna jakiś świat; jego zadaniem jest wyprowadzić nas poza jego granice. Możemy się nie obawiać: nie będzie nas uczył zgrabnych formułek. Tak, jest dorosły, wiele przeżył i widział, ale nie zamierza twierdzić, że wszystko wie. Spróbuje nam jednak pomóc w czymś bardzo ważnym – przysięga, że to bardzo ważne! – i ma nadzie- ję, że my pomożemy jemu. Banały, owszem. Ale nikt tak przedtem do nas nie mówił. Nikt tak przedtem nie mówił, rozumiesz?!!! August zapytał, czy ktoś ma jakieś pytania. Chwila chichotów. Czekał cierpliwie. Potem Krzysiek podniósł rękę. – Chciałbym wiedzieć, czy pan jest partyjny. – Tak – odpowiedział August. – I to moje zadanie na ten rok z wami: chcę, żebyście zro- zumieli, dlaczego. To jedyne zadanie, jakie sobie stawiam. Będę szczęśliwy, jeśli mi się uda. Zadrżałem po tych słowach, ja, potwór z ostatniej ławki. I wydało mi się, że zauważył to drżenie – drżenie nadziei. Zresztą widział mnie od pierwszej chwili, widział i rozumiał – jak Bóg. (Dopiero po latach zrozumiałem, że dobrze wiedział, kim jestem. Ja tego nie wiedziałem, on tak. Zanim jeszcze wszedł do klasy. Wystarczyło odszukać mnie wzrokiem, to nie było trudne. Trzeźwo ocenił to, co mógł mu dać syn starej partyjnej szychy. Ale ja nie miałem po- jęcia, kim był mój ojciec, i czułem się tylko obdarowany, obdarowany bez zasług, cudem i ponad miarę, a kiedy wreszcie, dorosły, coś zrozumiałem, niczego to już nie mogło zmienić.) Dobrze. Przez całą lekcję opowiadał. Cudownie. O pierwszym filmie, jaki widział w życiu – krzy- czał wniebogłosy, kiedy coś złego działo się na ekranie (,,Dlatego potem wstąpiłem do partii; wkrótce zrozumiecie, jaki to ma związek”), o ojcu, dziadku, matce, babci, o wojnie, o tym, jak strasznie cierpiał – ZAWSZE, ZAWSZE! – widząc krzywdzonych, jak to nigdy nie mógł znieść widoku cudzego cierpienia, aż wreszcie zrozumiał (dzięki partii), że litość jest tylko plasterkiem przylepionym do skóry człowieka umierającego na gruźlicę, podłą sztuczką ma- jącą zadowolić tego, kto przykleja plasterek, niczym więcej, że plasterek należy spalić, że trzeba inaczej... – Dobro może być czymś głupim i szkodliwym. Kiedy byłem mały, czułem straszną litość na widok każdego kaleki. I – wyobraźcie sobie – kiedy widziałem kulawego, sam zaczynałem kuleć, żeby go pocieszyć, żeby mu pokazać, że nie jest jedynym kulawym, że to się często zdarza. Kiedy widziałem garbatego, sam zaczynałem się garbić. – (Klasa wybuchnęła śmie- chem; on też się roześmiał.) – No właśnie. Dopiero potem zrozumiałem... do tej pory dławi 14 ------------------------------------------------------------- page 15 mnie wstyd... co naprawdę mogli o mnie myśleć ci nieszczęśni. Że ich przedrzeźniam. Że zachowuję się gorzej niż ci obojętni. I to była prawda. Człowiek głupio dobry jest bardziej niebezpieczny od złego. To też każdy powinien zrozumieć. Zanim zrobimy coś, co uważamy za dobre, musimy to dokładnie przemyśleć. Żeby nie wyrządzić jeszcze większego zła niż robiąc coś, co uważamy za złe. Mam nadzieję, że wszyscy w tym roku czegoś się o tym na- uczymy. Wiecie, co mówi Pismo Święte: bądźcie łagodni jak gołębie i chytrzy jak węże. To bardzo mądre słowa. Krzysiek znów podniósł dwa palce. August skinął na niego z serdecznym uśmiechem. Krzysiek wstał z ławki. – Chciałem zapytać, czy pan jest wierzący. – Nie, chłopcze. Jak masz na imię? Krzysztof? Nie, Krzysiu. Kiedy byłem mały, chodzi- łem do kościoła, bo wszyscy chodzili, bo taki był zwyczaj. Ojciec był absolutnie niewierzący, matka wierzyła trochę, zresztą czasy były takie, że wszyscy chodzili do kościoła, więc i ja. Ale zrozumiałem, że to kłamstwo. Kłamstwo, które ma ludzi jednocześnie i pocieszyć, i prze- razić. Widzicie, ludzie pierwotni byli bardzo dzicy. Żyli w puszczy. Kiedy wybuchała burza, bali się piorunów. To było straszne, wyobraźcie sobie tę czarną, gęstą puszczę, i nagły błysk, a po nim huk, ogłuszający huk, i pioruny trafiające w drzewa, i pożary... Tak bardzo bali się piorunów, że wymyślili sobie kogoś, kto je rzuca z góry, kogo można uprosić, żeby nas oszczędził. Tak powstał Bóg, tak powstała modlitwa. Jeżeli mimo wszystko ktoś był poszko- dowany, to znaczyło, że nie modlił się dość szczerze albo że jego winy były za wielkie, i to Coś W Górze musiało wymierzyć mu karę. Ale Benjamin Franklin wynalazł piorunochron, i w tym momencie upadły wszelkie podstawy do wiary w Boga. Mówił o tym, grzmiał o tym jeszcze przez parę minut, a ja oskubywałem pod ławką skórkę z paznokci, nagle nim rozczarowany. O tym, że Boga wymyśliły jakieś pradawne dzikusy ze strachu przed piorunami, słyszałem już nieraz. Tak nas uczono w szkole. Moi rodzice, moi czerwoni rodzice oczywiście nie wierzyli (zapomnij o tym, co mówiłem o mamie, to się nie liczy) w żadnego Boga; oczywiście, nie ochrzcili mnie ani nie prowadzali do kościoła: raz zabrała mnie mama, żebym wiedział, jak tam jest, i było cudownie, strasznie, ale cudownie, kołysały się płomyki świec i pachniało tak, że można było zemdleć z zachwytu (to chyba było Boże Ciało i palono kadzidło), i zawsze marzyłem o tym, żeby tam wrócić, ale miałem dość rozumu, żeby się do tego nie przyznać. Ojciec opowiadał mi o tym, jak to wiara w Boga po- wstała ze strachu przed burzą, i nagle sam się zawahał. Miałem sceptyczną minę: uwielbiałem burze. I czemuż to ludzie mieliby się ich bać tylko dlatego, że żyli dawno? Czy musieli być aż tak różni ode mnie? O tyle głupsi? Ojciec zastanowił się i powiedział: – Chociaż prawdę mówiąc, Guciu, to jest wulgarny materializm. To zbytnie uproszczenie. Ludzie zawsze bali się zła, które może w nich niespodziewanie trafić, i starali się je zażegnać. Obłaskawić potęgi przyrody. Nie tylko pioruny. Także choroby, śmierć, krzywdy, które mo- gły ich spotkać od innych ludzi... Dlatego wymyślili Boga. Rozumną i zdolną do litości przy- rodę. A przyroda nie jest rozumna, nie jest logiczna, i nie zna litości. Jest rzeczywistością i tyle. Jeżeli spotkasz kogoś, kto wierzy w Boga, będziesz wiedział od razu: to tchórz. Nie umie znieść świata takiego, jaki on jest. Tchórz! To mnie przekonało. A teraz August – AUGUST! – znów opowiadał stare bajeczki o pio- runach. Zrobiło mi się wstyd za niego, spuściłem oczy. Głupszy od mojego ojca! Już wtedy nie mogłem pogodzić się z tym, że August – AUGUST!!! – mógłby być głupszy od mojego ojca. W czymkolwiek. Pod jakimkolwiek względem. Mówił o tym, jak wyobraża sobie nasze lekcje. Chciał zabierać nas na wycieczki. Pokazy- wać nam ciekawe rzeczy, których zapewne nie znamy. A czasem zapraszać do szkoły cieka- wych ludzi. Fantastycznych ludzi, wspaniałych! Pojęcia nie mamy, jakim człowiekiem jest ktoś, kto – nie w czasie wojny, nie, w czasie wojny to co innego – stał przed plutonem egze- kucyjnym! I przeżył! Czy znamy kogoś takiego? 15 ------------------------------------------------------------- page 16 August zawiesił głos tylko na chwilę, tylko żeby nabrać powietrza w płuca i mówić dalej, pytanie było przecież retoryczne. Ale znienacka Kasia z drugiej ławki w środkowym rzędzie podniosła rękę. – Ja znam. Augustowi szczęka opadła. Przez moment, przez cząstkę sekundy był zaskoczony i bez- radny. I oto już zebrał się w sobie, naprężył mięśnie... – To na pewno nie było to, o czym mówię! Ale porozmawiamy o tym... jak się nazywasz? Kasia? Porozmawiamy o tym, Kasiu. Opowiesz nam kiedyś. Kasia wstała. Z wyrazem uporu, jakiego nigdy przedtem u niej nie widziałem. (Czym dla mnie była ludzkość? Tysiącgłowa wesz wchodząca na motyla mojego serca!) Z wypiekami na policzkach. Z drżącymi ustami. – Ale ja chcę powiedzieć teraz. Mojego tatę rozstrzelali komuniści, tylko że on przeżył. Wycięli mu scyzorykiem swastykę na piersi, a potem strzelali do niego, a potem sobie poszli, bo myśleli, że umarł, ale on żył. Chłopi go znaleźli i wyleczyli. I żyje, tylko ma tę bliznę, tę swastykę, i boi się ją komuś pokazać, boi się iść do lekarza, żeby ją usunąć, bo... Zachłysnęła się, zawahała. Koleżanka z ławki – Marta, ta blondyneczka, która tak mi się od początku podobała – ciągnęła ją za rękaw, cała klasa syczała: nie mów, nie mów, nie mów! Nie wiem, co napadło Kasię. Nagle odezwała się Ewa. Na cały głos. – No, i czego ma się wstydzić? Że ma swastykę? Mnie rodzice opowiadali. Hitlerowcy byli bardzo dobrzy. Rzucali dzieciom cukierki z ciężarówek. Jak ktoś był szybki i blisko podleciał, to mógł zebrać i z dziesięć cukierków. A teraz... kto rzuca dzieciom cukierki? Nikt, nigdy! Moja mama zawsze mówi, że jakby Hitler wygrał, to wszystkim byłoby lepiej. – Głupia! – pisnął Henio. – On nienawidził Polaków! – Ale cukierki im dawał, nie? No dobrze, to kazał dawać! Więc był lepszy niż wszyscy inni, nie? Siedziałem skulony, z pochyloną głową. To była moja klasa. Moi wrogowie. Moi prześla- dowcy. Dobry, szlachetny Hitler, dawca cukierków rzucanych podbitym narodom z wojsko- wych ciężarówek i wozów pancernych! Gdyby to słyszał mój ojciec, załamałby ręce. Gdyby słyszała matka, rozpłakałaby się chyba. Gdyby słyszał Stalin... August już od dawna nie był speszony. – Kochani! – powiedział serdecznie. – Jestem starszy od was. Widziałem na własne oczy te rzucane przez hitlerowców cukierki. Raz, na początku okupacji. Jeden, jedyny raz, kiedy tyl- ko wkroczyli. Cała garść padła mi pod nogi. I nie schyliłem się, żeby je podnieść. Klasa zaszumiała: nie wierzyła, kpiła. – Przysięgam! Wierzycie w duszę? I w jej zbawienie? Klasa kiwnęła głowami. Ja ciągle siedziałem pochylony nad podrapanym blatem ławki. – Ja nie wierzę. Ale dopuszczam możliwość, że to prawda. Że to wszystko istnieje. Więc przysięgam wam na zbawienie duszy. Nigdy nie podniosłem takiego cukierka. Nigdy nie sta- nąłem w kolejce do kotła, z którego ONI, faszyści, rozlewali zupę głodującym... bo i to cza- sem robili, a jakże. Ani ja, ani nikt z moich bliskich. Bo ktoś, kto zamierza cię zabić, a przedtem, na przynętę, rzuca ci, głodnemu, cukierek, żebyś podszedł bliżej, żebyś zaufał... ktoś taki zasługuje na pogardę. Nienawidzi się go. – Jeszcze raz zebrał się cały w sobie i za- grzmiał: – Tak, widziałem te rzucane przez najeźdźców cukierki! I nigdy, nigdy... Staszek podniósł rękę. – Proszę, mów. – Czy pan jest Żydem? Klasa znów syknęła, głośniej niż przedtem, przy Kasi. A na twarzy Augusta, po drgnieniu zdumienia, pojawił się smutek. Prawdziwy smutek. Może wtedy właśnie go pokochałem, na dobre i złe, na całe życie: za to, że poczuł aż taki smutek po tym pytaniu. Aż taki ból. Staszek przyczepiał komu popadło – każdemu, z kim się pokłócił – takie żółte gwiazdki, „gwiazdy 16 ------------------------------------------------------------- page 17 Dawida”, tak je nazywał, to miała być najgorsza zniewaga (mnie też je przyczepiał, ale chyba niewiele częściej niż innym, choć takim byłem potworem: zawsze chowałem się po kątach, żeby mu się nie narażać). A Ewa nieraz mówiła o dobrych hitlerowcach, którzy palili w pie- cach tylko Żydów i Cyganów (słusznie!), Polaków zasypując cukierkami, i w dodatku wytłu- kli dwadzieścia milionów ruskich, za co im cześć i chwała: znałem to. Ale po raz pierwszy widziałem – poza domem – kogoś, kogo bolało i smuciło to, że ludzie są właśnie tacy, dla kogo to było jak rana. Jak dźgnięcie nożem. Przysięgam, po raz pierwszy. – Nie – powiedział August wolno – nie jestem. Ale dlaczego o to pytasz, na miłość boską? Szmer w klasie. Czy z powodu pytania, czy odpowiedzi, czy tego odruchowego „na miłość boską” w ustach człowieka z KD, nie wiem. August znów zaczął mówić. Zaciskałem pięści pod ławką. Tyle razy już to słyszałem! A on wyglądał na kogoś, kto w to wierzy – jak moi rodzice. – Kochani! – wołał August. – Wy jesteście zatruci, zatruci. To jakby ktoś wam podawał w jedzeniu, po troszeczku, całymi latami, strychninę... no, trutkę na szczury. Tak, że już do niej przywykliście. Jesteście odporni. Nie poznacie się na niej. Kochani, co to w ogóle znaczy: Żyd? Przecież Żydów nie ma! Nie ma!!! Są tylko ludzie! Tak, znałem to. I też wątpiłem, tak samo jak w Boga wymyślonego ze strachu przed burzą. Na pierwszym piętrze w naszym domu mieszkał Naftalin Samuel – a może Samuel Naftalin, nie wiedziałem wtedy, co było imieniem, a co nazwiskiem – i on był Żydem, słowo honoru. Uważał się za Żyda. Mówił: „Ja, Żyd”. Mówił: „My, Żydzi”. Nie miał pojęcia, że nie istnieje. I ani trochę się nie wstydził, choć moi rodzice uważali, że powinien. Załamywali nad nim ręce. O nim też mówili, że jest zatruty. „Jak może uważać siebie za Żyda, przecież Żydów nie ma! My, internacjonaliści...” Załamywali ręce, że Naftalin Samuel – czy Samuel Naftalin – nie zmienił imienia i nazwiska. Że mówi o narzuconej mu hańbie jakby był z niej dumny. To tak, jakby kobieta przedstawiała się słowami: „Jestem panną z dzieckiem”. Nie ma już panien z dziećmi, są tylko matki! Albo jakby dziecko mówiło: „Jestem bękartem”. Nie ma już bę- kartów, są tylko dzieci! Nie ma już kochanków, są tylko małżeństwa faktyczne. Wszyscy jesteśmy równi. Niestety, niektórym poniżenie tak weszło w krew... Ach, długo jeszcze trzeba będzie walczyć, długo trzeba będzie pracować! Naftalin Samuel wierzył w Boga. W jakiegoś żydowskiego Boga, Jehowę. Był dumny, że jest jego wyznawcą i że jego wyznawców nazywa się Żydami. Na tym polegał jego obłęd. – Przecież – mówiła matka, kiedy siedzieliśmy we troje nad talerzami z jajecznicą – prze- cież ten człowiek, gdyby mu pozwolono, nosiłby myckę i pejsy! I modliłby się w synagodze, gdyby jeszcze były synagogi. Jak można budować nowy świat z takimi ludźmi? Ojciec kiwał głową. Zapytałem, co to takiego „mycka”. Odpowiedziano mi, że to „taka śmieszna czapka”. Nie widziałem nic złego w noszeniu przez ludzi takich czapek, jakie im się podobają, ale poczu- łem, że lepiej się nie odzywać. Nabrałem na widelec kolejny kęs jajecznicy. Nigdy nie mówiłem rodzicom, że połowa mojej klasy wielbi Hitlera, bo ten podobno (w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich i następnych władców naszego kraju) kazał rzu- cać dzieciom cukierki. Ani że Żydzi istnieją, skoro istnieje Naftalin Samuel, i że gdyby Naf- talin Samuel chciał się dziwnie ubierać, co by to komu szkodziło? Ani o niczym podobnym. Nie chciałem ich martwić. Traktowałem ich jak dzieci. A oni mnie jak dorosłego. Stąd całe nieszczęście. Lekcja się skończyła. Pierwsza lekcja w życiu szkoły, która skończyła się za wcześnie! Dzwonek przerwał Augustowi w pół zdania, ale nikt się nie zerwał, nikt nie złapał tornistra czy teczki, żeby biec na wolność, kilka uniesionych rąk wciąż tkwiło w powietrzu: o tyle rze- czy chciano go jeszcze zapytać! August uśmiechał się jak triumfator. 17 ------------------------------------------------------------- page 18 – Już nie ma czasu. Zapytacie mnie następnym razem. Będę z wami długo... mam nadzieję. W przyszłym tygodniu gdzieś was zabiorę. Już to omówiłem z dyrekcją. Zaraz po pierwszej lekcji idziemy na wycieczkę. Wycie zachwytu. A on się uśmiechał. – Na razie idźcie. Zobaczymy się za tydzień. Wszyscy, brzęcząc jak rój pszczół, zbierali swoje rzeczy, wychodzili. August uchylił okno i zapalił papierosa. Zapalniczką. Jak amerykański gangster. Chłopcy zatrzymywali się jesz- cze, żeby popatrzeć na niego z zachwytem: ten papieros, ten błysk zapalniczki, ta ręka w kie- szeni skórzanej kurtki! Wziąłem mój tornister i próbowałem wymknąć się chyłkiem, teraz, kiedy nie zwracali na mnie uwagi, kiedy nie byli w nastroju do bicia. Byłem już przy drzwiach, gdy August odwrócił się nagle – jakby miał oko z tyłu głowy, niczym czarownicy w bajkach – i zatrzymał mnie. – Poczekaj, chcę cię o coś zapytać. Tak, ciebie. Zawróciłem z opuszczoną głową. Inni zaszumieli, zamruczeli coś i wyszli. Byłem z nim sam. Po raz pierwszy sam z Augustem. Stałem przed nim – mały, rudy, zezowaty, ostrzyżony na zero, z tornistrem na plecach. A on stał przede mną, nade mną, piękny, dwudziestodwuletni, z grzywą włosów sczesaną z czoła, z lewą ręką w kieszeni swej bolszewickiej, komisarskiej kurtki, z papierosem między palcami prawej. Zaciągnął się, wypuścił z ust trzy kółka dymu – jak sztukmistrz z cyrku – nonszalancki, pewny siebie, wspaniały. Patrzył na mnie tymi swoimi oczami otwartymi tylko w jedną stronę. Zadzierałem głowę do góry. Ja też na niego patrzyłem. I może moje zezowate oczy też były otwarte tylko w jedną stronę, nie wiem. Ale nie w tę, co jego oczy. Na mnie wystarczyło spojrzeć i widziało się mnie na wylot, aż po dno duszy. Tak myślałem. Tak mi się wtedy zdawało. – Słuchaj, chłopcze... – zaczął August. – Jak się nazywasz? – Gu-gu-gustaw Szreder. – Ładnie. Słuchaj, Guciu. Chcesz zostać moim pomocnikiem? Przeraziłem się. Zabiją mnie. To, że August zainteresował ich dziś na lekcji, to, że może im się nawet spodobał, nic jeszcze nie znaczy. Zabiją mnie niechybnie, mnie, kapusia. Jakby czytał w moich myślach. – Ależ nie, nie bój się! Nienawidzę donosicielstwa. Nie chcę robić z nikogo kapusia. – (Użył tego słowa!) – Kiedy cię zapytają, po co cię zatrzymałem, powiedz... hm, powiedz, że wziąłem od ciebie plan lekcji w waszej klasie i przepisałem go. To nam zajęło czas. A czemu wziąłem plan właśnie od ciebie, nie masz pojęcia. Zawsze się kogoś wybiera. To im powiedz. A teraz słuchaj. Wyjął rękę z lewej kieszeni. Podał mi złożoną we czworo karteczkę. – Tu jest mój numer telefonu. Zawsze możesz zadzwonić, w każdej sprawie. Gdybyś miał jakikolwiek kłopot. Ja ci pomogę. Pytaj o Augusta. A jaki jest twój numer? Pamiętałem go. Podyktowałem. Zapisał. – Rodzice pozwalają ci wychodzić samemu z domu? – Nie wiem. Nigdy nie próbowałem. – Spróbuj. A jeśli nie będziesz mógł, czy ja mogę przyjść do ciebie i porozmawiać? Zapy- taj tatę. – Dobrze. – Zresztą zadzwonię i sam zapytam. A teraz idź. Prosiłem cię tylko o plan lekcji, pamiętaj. Lepiej, żeby nikt o niczym nie wiedział. I mrugnął do mnie. Nie umiałem mrugnąć w odpowiedzi. Zaczerwieniłem się, szurnąłem nogą, spadł mi tornister, podniosłem go, wziąłem pod pachę, szurnąłem nogą jeszcze raz, za- czerwieniłem się jeszcze bardziej i wyszedłem, potykając się w progu. 18 ------------------------------------------------------------- page 19 W szatni rzucono się na mnie, tak jak się spodziewałem. Pytano, czego chciał ode mnie „ten partyjniak”. Powiedziałem, że planu lekcji. Zostało to przyjęte cudownie, idealnie. Nikt nawet nie pytał, czemu właśnie ode mnie. Nikt mnie tego dnia nie pobił. Włożyłem buty, schowałem kapcie do worka z wyhaftowanymi niezgrabnie przez matkę literami GS i poszedłem sobie, oszołomiony. Do domu miałem parę kroków i pozwalano mi – pewnie z lenistwa – wracać samemu. Ale gdy raz się spóźniłem (właśnie szczególnie długo bito mnie na boisku) – cóż to był za dramat! Telefonowano już na milicję. Odtąd wracałem ze szkoły prawie biegiem. Prawie: żeby chłopcy nie myśleli, że uciekam przed biciem. Nie wiem, czemu obejrzałem się przy furtce i spojrzałem w okno mojej klasy. ON tam stał. On, August. Stał w otwartym oknie na pierwszym piętrze, przypalał zapal- niczką kolejnego papierosa i patrzył na mnie. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, uśmiechnął się i, z papierosem w kąciku ust, podniósł rękę z zaciśniętą pięścią. Nogi się pode mną ugięły. Pozdrowienie antyfaszystowskie. Z hiszpańskiej wojny domowej. Znak rozpoznawczy tych, którzy w krwi umaczanym palcem na ścianie Wypisywali No pasaran. Nikt go nie znał prócz naszych. Nawet nie wiem, czemu. Nikt. To było jak najwyższe wtajemniczenie. Jak rytuał masoński. Wśród nich wszystkich, skaczących po motylu mojego serca, wśród nich wszystkich, zachwycających się dobrym i szlachetnym Hitlerem, żądających wysłania Nafta- lina Samuela do gazu, bijących rudych, słabych i zezowatych, wyśmiewających się po cichu z towarzysza Stalina, wśród nich wszystkich był i on, August. Znał gest, którego oni nie znali, który dla nich nic nie znaczył. I oto sprawdzał mnie, sprawdzał. Jak ksiądz, patrzący, czy umiem się przeżegnać; jak... Wyprostowałem się. Uniosłem wysoko głowę. A ponad głową – rękę z zaciśniętą pięścią. I uśmiechnąłem się do okna na pierwszym piętrze. Do Augusta, oświetlonego słońcem, stoją- cego przed miejscem mojej codziennej kaźni jak złota wycinanka na czarnym tle. Oddałem mu pozdrowienie antyfaszystowskie. I nie obchodziło mnie, czy ktoś to widzi, czy nie. Tego dnia byłem gotów bić się z każdym. Tego dnia byłem gotów zmiażdżyć każde- go, kto by mi się nawinął pod tę zaciśniętą pięść. To wszystko. Nie czekałem na jego reakcję. Pozdrowiłem go z uśmiechem i odszedłem. Po powrocie do domu ukradłem matce – ojciec nie palił – paczkę papierosów. Wziąłem z kuchni zapałki i poszedłem do toalety. Żółte, odrapane ściany, obtłuczony sedes, za nim szczotka, na bocznej ścianie umywalka z małym kranikiem, z którego ciekła stale cienka, pomarańczowa strużka zimnej wody. A nad umywalką lustro. Stanąłem przed nim, mały po- twór. Pokraka z wystrzyżonymi maszynką rudymi włosami, z odstającymi uszami, zezowaty, kaprawy, okropny. Próbowałem patrzeć samemu sobie prosto w oczy. To było trudne. Pró- bowałem patrzeć prosto w odbicie własnych oczu. Próbowałem. Próbowałem. Udało mi się. Były piękne. Nie tak nieprzeniknione jak oczy Augusta. Przejrzyste. Szarozielonkawe. Ale piękne. Przyglądając się sobie, włożyłem między wargi i zapaliłem papierosa. Nie, nie zakrztusiłem się, nie dostałem mdłości. Po prostu nie wiedziałem, że trzeba się za- ciągnąć. Nabrałem w usta trochę dymu i wypuściłem go nonszalancko, z lewą ręką w kiesze- ni. I jeszcze raz. I jeszcze. Zachwycający! Piękny! Wspaniały! Ach – pomyślałem, po raz pierwszy beztroski, pogodny i pełen wiary w przyszłość – czym ja się tak dręczyłem? Czyż rodzice nie mówili mi, że zeza się operuje? I że po prostu jestem na to za mały? Jeszcze tro- chę cierpliwości i pozbędę się tego. A oczy mam piękne. Naprawdę piękne. Poproszę matkę, żeby nie strzygła mi włosów tak krótko. Jeżeli będą trochę dłuższe, moje uszy przestaną razić. I w ogóle – wszystko przede mną! 19 ------------------------------------------------------------- page 20 Patrzyłem w lustro i widziałem Augusta. Prawdziwego mężczyznę. Małpowałem jego ge- sty. Paczka papierosów wyjmowana z kieszeni, stuknięcie w jej dno, złapanie wysuwającego się papierosa wargami, błysk zapalniczki. (Miał zapalniczkę! Co tam, i ja ją kiedyś zdobędę.) O tak, miał zapalniczkę. Jak amerykański gangster. Jak Dillinger, o którym słyszałem od ma- my. Mój Dillinger! Gwałtowne, szybkie pociągnięcie, jak gdyby miał umrzeć bez tej kolejnej, szybko wciąganej w płuca dawki dymu. I wydmuchnięcie dymu w górę, z ulgą. Jakby za każ- dym razem ożywał. Reanimowany na sali operacyjnej. Napojony na Saharze. I ten nonsza- lancki, bezczelny ruch ręki, trzymającej między palcem wskazującym a kciukiem papierosa! Chyba że zostawiał go na chwilę w lewym kąciku ust. Uczyłem się od niego. Naśladowałem go. Tego właśnie dnia zacząłem palić i nie przestałem już nigdy. Jego pierwsze zwycięstwo nade mną! Stałem przed lustrem, tuż obok sedesu, paląc papierosa. Piękny i zwycięski. Opromieniają- cy świat. Z coltem w tylnej kieszeni spodni. Co prawda, moje spodnie nie miały tylnej kieszeni. Głupstwo! Skrzyżowanie czerwonego komisarza z Dillingerem. Jak August. Piękny, dwudziestodwuletni. Paliłem papierosa. Wydmuchiwałem dym pod sufit. I mamrotałem pod nosem: O, gdybym był cichy – jak gromy! O, gdybym byt ciemny – jak słońce! O, gdybym był nędzarzem – jak miliarder! O, gdybym był mały – jak wszechświat! Jak ocean! Jak... Wtedy zadzwonił telefon. Matka podeszła do drzwi. Zastukała. To był telefon do mnie! Pierwszy w życiu! Do mnie! Do mnie! Zgasiłem papierosa pod strużką cieknącą z kranu. Wrzuciłem niedopałek do sedesu i spu- ściłem wodę. Ruszyłem przed siebie – wyprostowany, dumny, rudy, zezowaty, większy niż wszechświat, jaśniejszy niż słońce, głośniejszy niż gromy, czerwony Dillinger z nie istniejącą spluwą w nie istniejącej kieszeni – ruszyłem prosto na wycelowaną we mnie lufę telefonu. Podniosłem słuchawkę. Przyłożyłem ją do mego odstającego ucha. W słuchawce rozległ się głos Augusta. 20 ------------------------------------------------------------- page 21 II Szliśmy wiejską drogą. Między wierzbami. Gdzieś w oddali połyskiwało błękitne jezioro. Było nas siedmiu: siedmiu chłopców w wieku od ośmiu do dwunastu lat. I on, wódz. Śpiewa- liśmy chórem: Gdzie rozkwita kwiat, róży kwiat, Na gałązce siadł lotny ptak. Zadrżał wśród listowia purpurowy pąk, Czemu serce drży, Suliko? Piosenka mogła nam się wydawać (i wydawała się – na początku) głupia, naiwna, taka dla dziewczyn. Ale to była ulubiona piosenka towarzysza Stalina. A zatem śpiewaliśmy tę słodką melodię, te rzewne słowa jakby to był marsz bojowy wiodący bohaterów na barykady. Ulu- biona piosenka towarzysza Stalina! I Augusta. Czemu serce drży, Suliko? Szliśmy wiejską drogą, między wierzbami. Jakieś baby grabiące siano oparły się na gra- biach i patrzyły na nas ponuro spod przyłożonych do brwi dłoni. Szliśmy śpiewając, my, siedmiu wybrańców. Jeden z nas był synem członka sekretariatu KC, dwaj – synami wicemi- nistrów, ktoś miał matkę w Komitecie Warszawskim, inny w Dzielnicowym (ale na górze), jeszcze inny i ojca, i matkę związanych (ale się odcięli) z facetem skazanym za odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne. Ja szedłem na czele z Augustem. Czy dlatego, że moi rodzice byli aż tak ważni, choć nie piastowali żadnych oficjalnych stanowisk (no, mama też pracowała w KW, ale ojciec był emerytem, a co robił przedtem – tego wciąż nie wiedziałem), czy przeciwnie, dlatego, że byli najmniej ważni w tej elitarnej grupie? A więc ja – najmniej skompromitowany w razie czego? Jeżeli uważasz, że demonizuję Augusta przypisując mu takie rachuby, jesteś cymbałem. Ja po prostu znam Augusta. Na tyle, na ile może go znać ktokolwiek. Nie był pedałem. Dolary przeciw orzechom, że nie był. Jestem tego pewny. A może i był. Albo chciał być. Co ja mogę o nim wiedzieć? Może wcale nie kochał Mony. Może wcale nie był moim przyjacielem. Może mnie potajemnie nienawidził. Może chciał zniszczyć mi życie i cieszył się widząc, jak mu się to udaje. Tylko czy moje życie można nazwać nieudanym? Przeciwnie, pasmo sukcesów. Każdy ci to powie. Każdy potwierdzi. Wtrącił mnie do więzienia. Dwa razy. Gdyby nie on, na pewno bym tam nie trafił. Ale to było w słusznej sprawie. Tak należało. Tylko czy ON uważał sprawę za słuszną? Czy wmówił mi to, żebym wykonał każde jego polecenie, żebym nie wątpił? Słuchaj, mnie nie chodzi o władzę. Nigdy nie chciałem władzy. August tak. 21 ------------------------------------------------------------- page 22 W tym jednym, jedynym był szczery. Nie ukrywał tego. Nie próbował ukryć: i tak by nie potrafił. A poza tym władzę daje się – w tych wielkich, rzadkich chwilach, kiedy świat wy- chodzi z wiązań – tylko temu, o kim od dawna wiadomo, że jej pragnie. Tego nauczył mnie August. „Kto inny, Guciu” – wciąż słyszę jego grzmiący głos – „kto inny po prostu nikomu nie przyjdzie do głowy. Trzeba mówić, czego się chce. Najpierw się ośmieszysz; przetrwaj to. Potem skojarzysz się wszystkim ze swoim celem. Ktokolwiek o nim pomyśli, pomyśli jedno- cześnie o tobie. To już pół wygranej. A kiedy wreszcie będzie się tasować karty, znajdą ciebie przylepionego do twojej karty: pierwsza możliwość, oczywistość! On, to jasne. Tylko on. August. As pik to August. Premier to August. Już zapomną, dlaczego. Nikt się nawet nie do- myśli, jak tego dokonałeś.” Tyle że mnie nie chodziło o to, o co chodziło jemu. Nie, nie myślę, żeby odważył się być pedałem. Chociaż nim był. To by mu przeszkodziło w osiągnięciu celu. Wykorzystał ze swego pedalstwa tyle, ile mu było potrzebne. Uwodził platonicznie. Doty- kał tylko kobiet, kochał tylko mężczyzn. Skądże znowu, August nikogo nie kochał! Na pewno nie. Nie wiem, czy kogoś kochał. Jedzie kary koń spoza wzgórz. Jeździec zbliża się, wchodzi w próg. Spragnionemu dajże wody, wyjdź przed dom, Czemu kryjesz się, Suliko? Powtórzyliśmy chórem, dopasowując nasze piskliwe, chłopięce głosy do głębokiego, moc- nego głosu Augusta. Czemu kryjesz się, Suliko? Za zakrętem był las. W lesie polana. Tyle wiedzieliśmy. Ale nie mieliśmy pojęcia, co wy- myślił dla nas August na ten dzień, na tę słoneczną niedzielę: to zawsze była niespodzianka. Może musztrę wojskową? Może zabawę w partyzantów? Zawody w ukrywaniu się przed przeczesującym las wrogiem? Coś zupełnie innego? Tyle było możliwości! Jak daleko zaszedłem od tego dżdżystego dnia, kiedy to drzwi klasy otwarły się z rozma- chem, żeby zmienić moje życie! I życie się zmieniło. Byłem teraz szczęśliwy. Byłem wśród swoich. W szkole August mnie nie wyróżniał. Na swoich lekcjach – podczas których nigdy już nie dochodziło do takich wybuchów szczerości jak za pierwszym razem (rodzice musieli się do- wiedzieć i natrzeć szczeniakom uszu za taką nieostrożność), na wycieczkach do fabryk, PGR- ów i obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu... nie, nie wyróżniał mnie. To, co mówił i robił, było sztampą zgodną z odgórnymi poleceniami Wychowywania Młodzieży W Duchu... i tak dalej. (Tyle że mówił i robił to dobrze; że był lubiany; że czasem udawało mu się nawet naszą klasę do czegoś malutkiego i drugorzędnego przekonać.) Ale tamtego dnia, kiedy go pozna- łem i kiedy zadzwonił, a potem przyjechał po mnie i zabrał mnie (autobusem) do swojego domu, tamtego dnia coś się stało. Zostałem wybrany. Nielegalnie wybrany. I o to chodziło! Mój wstyd, że tak bardzo różnię się od innych dzieci, zmienił się w dumę. Oczywiście, że się różniłem! Ale byłem lepszy od nich, nie gorszy. Istnieją masy i istnieje elita. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. (August musiał mi wytłumaczyć, co to takiego: elita. Nie znałem tego słowa. Ale zrozu- miałem od razu.) Należałem do elity. Do tych, którzy kiedyś będą rządzić Kasią i Krzyśkiem, Staszkiem i Heniem. Bo ja rozumiałem coś, czego oni nie byli w stanie zrozumieć. Mogli mnie bić, krzywdzić, poniżać, ale tego nie powstrzymają. Mojej drogi w górę. Mojego przyszłego bla- 22 ------------------------------------------------------------- page 23 sku. Tego nauczył mnie August, pierwszego dnia, w swoim zagraconym mieszkanku na Mo- kotowie. Przy stole nakrytym ceratą. Przy herbacie (dla mnie zabielonej mlekiem, takiej, jaką pijałem w domu) i biszkoptach. Brzydkie kaczątko dowiedziało się, że zostanie łabędziem. Dowiedziało się w porę, nie musiało czekać, aż mu wyrosną śnieżnobiałe pióra, aż zobaczy swoją przemianę w osłupiałym wzroku innych. Inni to kaczki – a ty nie jesteś szpetną kaczką, tylko młodym łabędziem. Kaczki tego nie widzą i nie rozumieją. Kiedyś zobaczą, zrozumieją, i uciekną przed tobą w popłochu, kwacząc głośno – i żałując, żałując, żałując!... Nie muszę czekać aż do tego dnia. Mój triumf nie musi być zaskoczeniem i niespodzianką. Mam już te- raz wiedzieć i wierzyć, że przyjdzie. Że jest pewny. To powiedział mi August. Tego nauczył mnie August. A łabędzie powinny żyć wśród innych łabędzi. Swoi wśród swoich. Tego też mnie na- uczył. Czy mogłem go nie kochać? Kochałem go. Jak nikogo na świecie. Od pierwszej chwili. Bo kogoś, kto ci powie takie rzeczy o tobie samym, kogoś takiego się kocha. Choćby kłamał. Tego nauczył mnie August. Och, nie kłamał co do mnie. Ale tego mnie nauczył – później. Że można to mówić kłamiąc, i będą cię kochali. Podwładni. Kobiety. Nauczył mnie. I jeszcze tego, czego nie wiedział stary Andersen, biedny, apolityczny Andersen. Że bycie brzydkim kaczątkiem może być czymś – ależ tak, czymś perwersyjnie rozkosznym! Inni nie wiedzą tego, co ja wiem. Inni poszturchują mnie, biją, wyśmiewają, nie mając pojęcia o mojej władzy. Obecnej lub przyszłej. Słyszysz ten wewnętrzny chichot bitego? Rozumiesz tę po- krętną, skrytą, mroczną, a tym potężniejszą przyjemność? Zrozumiałem. Nauczyłem się ją odczuwać. August zapoznał mnie z innymi, z chłopcami podobnymi do mnie. Wyłuskał ich z klas po- dobnych do mojej, z piekieł podobnych do mojego. Choć moje piekło – piekło zezowatego rudzielca z odstającymi uszami – było najcięższe. I dlatego uczynił mnie swoim wybrańcem. Jakie ty idiotyczne pytania zadajesz! Tak, wiem. Dowiedziałem się potem. Mój los – los dziecka ludzi z Kręgów Władzy (ale to nazywasz!) – nie był „typowy”. Ale wyjątkowy nie był także. Tak, wiem. Komuniści rządzili krajem, w którym żyłem. A rządzący zawsze i wszędzie mają przywileje. Tak, była jakaś specjalna, luksusowa szkoła dla dzieci tych rządzących. Mo- że nawet kilka szkół. Ale czy przyszło ci kiedyś do głowy, że dzieci komunistów było o wie- le, o wiele więcej niż miejsc w tych szkołach? Dzieci tych wszystkich, którzy nie tkwili na stanowiskach, były tak samo bite i prześlado- wane jak ja. Bo rządziła mniejszość. Tyle że nie tak nieliczna mniejszość, jak ci się teraz wy- daje! Z dziećmi idealistów – choćby mieli stanowiska i dostęp do przywilejów – było tak samo. Właśnie te dzieci wybierał August. Wypełniał lukę. Po raz pierwszy pokazał swój geniusz. Zrozpaczone, przerażone, zaszczute dzieci ludzi zbyt żarliwie walczących o szczęście ludzkości, żeby choć zauważyć ich cierpienie. Bo należało żyć z ludem i wśród ludu. Skrom- nie i ascetycznie. Dając przykład. Hartując siebie na stal. Dając zezowatemu, wystraszonemu szczeniakowi możność hartowania się na stal. Idealiści nawet nie próbowali ułatwić szczenia- kowi czegokolwiek. Poszukać dla niego lepszej szkoły. Lepszego ubrania. Lepszego piórnika. Lepszego jedzenia. Jadło się wyschnięty chleb z margaryną przy stołach nakrytych ceratą. Żadnych owoców. Żadnych frykasów. Nie było czasu, żeby zwracać uwagę na sterczące ko- ści, krwawiące dziąsła, psujące się zęby, skrzywione kręgosłupy; zresztą – tak było zawsze, to było normalne. Dzieci uciskanego ludu znały smak szynki i pomarańczy, ich dzieci nie. Tak 23 ------------------------------------------------------------- page 24 należało. Trzeba było dawać przykład. Trzeba było zmuszać sześciolatków i siedmiolatków do dawania przykładu. To było ponad ludzkie siły. To było ponad siły sześciolatków, siedmiolatków, dziesięciolatków. August to zauważył, August to zrozumiał. Młody aktywista. Bez zaplecza rodzinnego, bez furtki do przywilejów. Wyszedł znikąd. Zdzierał zelówki u jedynych butów, biegając z akcji na akcję, zdzierał głos na zebraniach. On, Napoleon, Cezar, on, największy z wielkich, już szósty czy siódmy rok walczył o uznanie i władzę. Miał dwadzieścia dwa lata, aż dwadzieścia dwa! W tym wieku Aleksander Macedoński... Ale Aleksander Macedoński urodził się królem. Napoleon i Cezar musieli czekać dłużej, walczyć dłużej, widzieć dalej. I August wymyślił sobie nas. Między innymi nas. Odnalazł nas, wyszukał, wyłuskał, zachwycił, przekonał – bez trudu – naszych zaharowa- nych rodziców, żeby pozwolili mu zająć się nami po szkole, w niedziele, w wolne dni, w wolnych chwilach. Sformował z nas... sformował z nas swoje przyszłe legiony, swoją gwardię cesarską! Tak to było. Już widzisz? Już rozumiesz? A czy nas przy tym lubił, czy nienawidził, szanował, czy pogardzał – to nasz problem, nie jego. Niestety. Zbliżaliśmy się do lasu. Śpiewając. Wiłam z przędzy nić, długą nić. Z przędzy powstał szal, zwiewny szal. Szal do przędzy niepodobny nic a nic, I ty jesteś już nie ten sam. – Zmieniamy szyk! Teraz gęsiego. Przy tej uschniętej jodle – cisza. Szal do przędzy niepodobny nic a nic, I ty jesteś już nie ten sam. Szliśmy gęsiego, jeden za drugim. Pobladł jeździec i ruszył w cwał, W locie zerwał kwiat, róży kwiat – Pierwszy z nas doszedł do uschniętej jodły. Umilkliśmy natychmiast. Wierne, karne woj- sko Augusta! Za uschniętą jodłą było wejście do lasu. Chwila przedzierania się przez krzaki, a dalej – ścieżka. Poszliśmy w milczeniu tą ścieżką. Już wiedzieliśmy, że to będzie zabawa w partyzantów. Kontrrewolucja zwyciężyła. Jak damy sobie radę, żeby przetrwać, przechytrzyć wroga i znów zwyciężyć? August uczył nas walki o władzę. Myślę, że przy naszej pomocy on sam się uczył. Dlatego było nam z nim aż tak dobrze. Wchodził w grę aż po koniuszki rzęs i paznokci. Nie zniżał się do nas, nie udawał. Ciągle przecież nie umiał zwyciężać. Byliśmy mu potrzebni. Choćby do nauki. Byliśmy mu potrzeb- ni. Ale w zabawie łatwiej jest i przetrwać, i wygrać. Życie to co innego. 24 ------------------------------------------------------------- page 25 III Co robiliśmy z Augustem? Bawiliśmy się. Cudownie. Nigdy bym nie uwierzył, że można się aż tak bawić! A w dodatku były to zabawy Kształcące, Rozwijające i Użyteczne Społecznie. Rodzice byli zachwyceni. My byliśmy zachwyceni. Marks, Engels, Lenin i Stalin byli zachwyceni, jeżeli mogli widzieć nas z zaświatów. Świetna zabawa i czyste sumienie, i poczucie misji na dodatek: czy może istnieć coś lepszego? Kleiliśmy latawce na Święto Latawca. Budowaliśmy tratwę i próbowaliśmy płynąć nią po rzece (nie udało się, Paweł utonął, August miał sprawę w sądzie, ale się wywinął). Zimą poje- chaliśmy na partyjny kinderkulig, Augustowi udało się nas zabrać, ale czuliśmy się paskud- nie, rej wodziły nabzdyczone dzieci prominentów, a my trzymaliśmy się z boku jak ubogie sierotki. Ależ nami pomiatano! Zemściliśmy się za to: z wyciem bojowym Komanczów (a może Siuksów) zalaliśmy tym pieścidełkom ognisko, od którego nas odpędzono. W ostatniej chwili – ostrzeżeni przez realistę Jacka – porwaliśmy pieczone na patykach kiełbaski, dopiero potem chlusnęliśmy w ogień pojemnikami pełnymi stopionego śniegu. Przez tydzień nie mo- głem niczego dotknąć poparzonymi palcami. Ale jak nam smakowały te ukradzione kiełbasy! August znów miał kłopoty. Tyle że my też byliśmy dziećmi comme il faut. Mała kłótnia wśród NASZYCH LUDZI. Nie wyciągnięto z tego konsekwencji. Naśladowałem Kolę Sinicyna. Wabiłem pszczoły na balkon, chciałem je – pszczoły – zna- czyć białą farbą i prowadzić dziennik obserwacji. Niestety, żadna pszczoła nie przyleciała do moich kwiatów, cukru i miodu, rozłożonych w środku hałaśliwego miasta. Bawiliśmy się w timurowców. Oczywiście! Po wszystkich Krajach Budujących Socjalizm szalały wtedy drużyny timurowców, z ukrycia w sekrecie pomagających biednym ludziom. Tyle że inni działali w ramach organizacyjnych, jako pionierzy czy harcerze, sekret nie był naprawdę sekretem, stawiano za to wszystko punkty czy stopnie, okropność! My byliśmy grupą Nieformalną i Spontaniczną – jak w powieści Gajdara. My robiliśmy swoje naprawdę w tajemnicy. Tak nam się przynajmniej zdawało. Podrzucaliśmy cienko przędącym miesz- kańcom starych, zrujnowanych domów kosze żywności ukradzionej z własnych spiżarni, książki kupione za nasze kieszonkowe, gazety partyjne kupione za nasze kieszonkowe – i uciekaliśmy szczęśliwi, nie omieszkawszy namalować nieszczęsnym na drzwiach czerwonej, pięcioramiennej gwiazdy: naszego znaku rozpoznawczego. Podczas gdy na wszystkich są- siednich drzwiach pyszniły się nakreślone święconą kredą napisy K+M+B z numerem roku! Malowaliśmy bolszewickie gwiazdy wyłącznie na drzwiach nie tkniętych święconą kredą, to jasne. Jedynie ludziom mieszkającym za takimi drzwiami udzielaliśmy pomocy. Tyle że człowiek nie przyjmujący księdza po kolędzie wcale nie musiał być zwolennikiem komuny! Zrozumiałem to później, dużo później. August twierdził, że to są nasi zwolennicy. Ależ naro- biliśmy zła! Do tej pory śmieję się, kiedy o tym myślę. Ludzie tłukli się ze sobą, obrzucali wyzwiskami swych wrogów, których podejrzewali o nasze szlachetne czyny, ciskali im w twarze, przyniesione przez nas książki, darli partyjne gazety, policzkowali się nawzajem i szarpali za włosy; ktoś wylał komuś na głowę mój kom- pot z rabarbaru. Jakaś kobieta złożyła skargę na milicji. Fakt, miała na pieńku z proboszczem – ale czy to powód, żeby piętnować ją czerwoną gwiazdą? Oskarżyła o to sąsiadów. Przy- puszczała, że działali z polecenia perfidnego proboszcza. Było śledztwo. Była wielka afera. 25 ------------------------------------------------------------- page 26 Któregoś dnia August powiedział nam, że Ten Kraj nie dorósł do Timura i jego drużyny, trze- ba odczekać. Na razie kleimy latawce. Któryś z naszych chłopców wycofał się wtedy, dotknięty. Nie pamiętam nawet jego imie- nia. Biedny głupek! Stracił takie wspaniałe perspektywy! Karierę! Władzę! August przyniósł nam aparat fotograficzny. Nauczyliśmy się robić zdjęcia. Zaczajaliśmy się na złych ludzi. Na takich na przykład, którzy pędząc do tramwaju przebiegają przez za- gradzający drogę do przystanku trawnik. Z przejęciem wywoływaliśmy potem te zdjęcia w ciemni. Ze składek kupiliśmy powiększalnik. Powiększone zdjęcia naklejaliśmy na kartony z bloku do rysunków i podpisywaliśmy je tuszem. ON DEPCZE TRAWNIKI! – CHULIGAN! – SZKODNIK! – NISZCZYCIEL ZIELENI! – TWÓJ WRÓG! To było nasze Bezkrwawe Safari – zanim jeszcze świat wymyślił Bezkrwawe Safari. Po- lowania na ludzi! Chwytanie ich, zabijanie naciśnięciem migawki, niszczenie! Cóż to była za rozkosz! Któregoś dnia wyszedłem z domu z tornistrem na plecach. Szedłem do szkoły. Ale na dole schodów, tuż przy drzwiach, zobaczyłem namalowaną czerwoną farbą strzałkę zamkniętą w kółku. A więc wzywał mnie August. To był nasz znak. Wzywał mnie. Tylko dokąd? Wiadomo było, że nie pójdę tego dnia do szkoły! Wylazłem na podwórko. Rozejrzałem się w obie strony. Nigdzie nie widziałem czerwonego znaku. Poszedłem kawał w prawo. Nic. Zawróciłem. Poszedłem w lewo. Była! Była czerwona strzałka! Kazała mi iść w kierunku Łazienek. (Mieszkałem na Szucha, jak mówili ludzie, przy ulicy Pierwszej Armii Wojska Polskiego, jak mówili nasi. Dla Ludzi ta nowa nazwa równała się hołdowi dla zdrajców naro- du, służących w wojsku najeźdźców i zaborców. Dla Naszych stara nazwa równała się hoł- dowi dla gestapowców – czyż przy ulicy Szucha nie mieściło się w czasie wojny Gestapo? czy nie tu męczono, torturowano, mordowano? i czy Niemcy nie zmieniliby nazwy ulicy, gdyby jej patronem nie był ich rodak, zapewne jakaś zbrodnicza kanalia? Po latach ze zdu- mieniem dowiedziałem się, że biedny Szuch był słynnym ogrodnikiem. – Tak, bredzę, ględzę, ale chodzi mi o to, że wszystko było naznaczone polityką, pchała się sama w oczy, w ręce, wszędzie jej było pełno! Wszędzie jej jest pełno. Zrozum!) Dobrze. Strzałka kazała mi iść w kierunku Łazienek. Poszedłem w stronę Łazienek. Ale po drodze zobaczyłem strzałkę na koszu do śmieci. Ka- zała mi iść w lewo. Następna była na dole tablicy z rozkładem autobusów. Jeszcze następna – na latarni. I znów kosz na śmieci. Strzałka wskazywała w dół. Przyglądałem się jej, niepewny. Czy należało wejść pod ziemię? Do studzienki kanalizacyjnej? Iść – z rozkazu Augusta – niczym Jean Valjean, kanałami pod Warszawą? Ale obok nie było studzienki. Po długim zastanowie- niu się uniosłem kosz. Leżał pod nim list. Złożona we dwoje koperta z czerwoną strzałką! w kółku zamiast adre- su. Otwarłem ją. U MNIE O SZESNASTEJ ZERO PIĘĆ. Schowałem kopertę i kartkę do kieszeni. Ludzie już mi się przyglądali. Nie zastanawiałem się, dlaczego nie zadzwonił, dlaczego nie umieścił kartki bliżej: cóż, taki był August. Uczył nas konspiracji. Prowadził prywatną szkołę szpiegów. Tylko – o mój Przedfranklinowski Pio- runochronie – co z tego wynikło! 26 ------------------------------------------------------------- page 27 August wymyślił dla nas dwa rodzaje zabaw: w ukrywanie się i w śledzenie. To drugie kończyło się najwyższą radością: demaskacją wyśledzonego. Jak mogłem się tym cieszyć? Znajomi rodziców mówili o sobie z dumą takie rzeczy, ze wzdrygałem się ze zgrozy: to było ohydne! Przyjaciel ojca opowiadał, jak pakował do wię- zienia knajpiarzy, podających mięso w dni bezmięsne. Oczywiście, knajpiarze nie robili tego jawnie. Ale przyjaciel ojca przychodził jako klient, z żoną – towarzyszką partyjną. Narzekał, klął rząd i partię, błagał o „normalne żarcie”, coś szeptał, mrugał, wtykał kelnerowi banknot w łapę – albo i nie, to nie zawsze było potrzebne. Kiedy przenoszono go do jakiegoś „dys- kretnie ustawionego” stolika – albo wręcz na zaplecze – i podawano kotlet schabowy, wycią- gał legitymację, wzywał milicję. Ci, którzy się nad nim zlitowali albo wzięli łapówkę, szli do mamra. Pewien kolega matki był jeszcze perfidniejszy. Chodził do kawiarni z trzyletnim dzieckiem. Rząd i partia ogłosiły właśnie Dni Bezciastkowe. Dziecko – kopane i szczypane pod stołem – kwiliło, chciało zjeść coś smacznego, nie mogło przecież pić kawy; kochający tatuś pytał szeptem, czy nie znalazłoby się jednak (co za kretyńskie zarządzenia wydaje ta banda czerwonych Żydów!) jakieś ciasteczko dla maleństwa: toż maleństwo nic nie rozumie, nie wie, że dziś akurat dzień bezciastkowy, on sam zapomniał, wziął dzieciaka do kawiarni, obiecał ciastko z kremem i owocami – a tu taki szpas! Nie znalazłoby się jakieś ciasteczko dla maleństwa? Kiedy się znajdowało, kolega matki wyciągał legitymację... To wydawało mi się okropne. I ta duma, z jaką o tym opowiadano! Ta podłość wobec lu- dzi, którzy się zlitowali nad szpiclem i jego bachorem! Nawet się nie domyślałem, że sam nie jestem lepszy. Tak łatwo jest zrobić z człowieka świnię. August potrafił to jak nikt. Bo w końcu – rozumiesz mnie chyba? – ciastko jest niewinne, sztuka mięsa czy kotlet też jest niewinny, a powód, żeby nie jeść tego akurat w poniedziałki czy środy (zakaz nigdy nie dotyczył postnego katolickiego piątku, kiedy przeszedłby łatwiej, należało zwalczać reli- gianctwo), powód ten nie był zbyt łatwy do zrozumienia. Słysząc o ludziach, trafiających za kraty, bo umożliwili komuś zjedzenie ciastka, byłem bliski płaczu, tak ich żałowałem. No, ale alkohol – alkohol to przecież co innego, prawda? Od strasznych historii o alkoholikach zama- rzała krew w żyłach. Przepijali cały zarobek. Ich dzieci konały z głodu. Przepijali węgiel do ogrzania mieszkań i ciepłe buty dla synka, i sukienkę dla obdartej żony. Po piciu zmieniali się w dzikie zwierzęta, szaleli, rozwalali krzesła, bili, katowali, ryczeli wniebogłosy budząc śpią- cych po uczciwej pracy sąsiadów... August zabrał nas na milicję, tam, gdzie trzymano dzieci, które uciekły z domu. Wychudzone, sine od bicia, ubrane w podarte łachy, okryte krwiakami, często poranione. Nie chciały nic mówić, wstydziły się mówić. Ale w końcu udawało się wy- dusić z nich zdławione, jękliwe wyznanie: „Tatuś pije”. I odbierało się dzieci pijącym potwo- rom, i umieszczało się je w jasnym pałacu z czerwonymi chorągwiami na wieżach, i odtąd już były bezpieczne i szczęśliwe. Wierzyłem w to. Ale od samej myśli o alkoholu trząsłem się z nienawiści. Czemu po prostu nie wieszano na szubienicy każdego, kto pije? Znajdowałem przy drzwiach czerwoną strzałkę w kole. Szedłem jej tropem. Odszukiwałem dalsze strzałki, dalsze znaki, tak małe, że nikt inny nie zwracał na nie uwagi. W końcu trafia- łem na skrytkę z listem. Inni wybrańcy Augusta szli własnymi tropami i też trafiali na skrytkę z listem. Czasem była to tylko litera „W”, pora i adres. Zatem chodziło o wódkę. Zbieraliśmy się o właściwej godzinie przed właściwym domem i zaczynaliśmy śledzić. W domu była melina. Bo źli ludzie sprzedawali alkohol w dni bezalkoholowe i po za- mknięciu sklepów. Jeżeli komuś zabrakło wódki, zawsze mógł ją u nich kupić. Wystarczyło znać adres. Niestety, istnieją ludzie z gruntu źli, ludzie zacierający ręce z uciechy na myśl o katowanych, torturowanych dzieciach, o poranionych, szlochających kobietach, o połama- nych meblach, o cudzym głodzie i nędzy. Tacy ludzie, zastanowiwszy się nad sposobem speł- nienia tych marzeń, zaczynali we własnych mieszkaniach sprzedawać alkohol. Mieszkanie 27 ------------------------------------------------------------- page 28 nazywało się odtąd „meliną”. A że kto raz wstąpi na drogę zła, ten się już nie zatrzyma, wła- ściciel meliny wkrótce zaczynał gościć złodziei i morderców, ukrywać ich przed wymiarem sprawiedliwości, kupować od nich zrabowane przedmioty: wykrycie i zdemaskowanie choć jednej meliny było obowiązkiem komunisty. Kręciliśmy się po podwórkach, po schodach, po bramach – kilku małych chłopców, na któ- rych nikt nie zwracał uwagi. Patrzyliśmy na mężczyzn zbierających pieniądze, na ich wysłań- ca, wchodzącego na któreś tam piętro, dzwoniącego dwa razy pauza trzy razy pauza jeden, albo po prostu dwa czy cztery razy, różnie. Skradaliśmy się cichutko i liczyliśmy dzwonki. Czasem wystarczyło przekazać potem Augustowi sam szyfr. Nasi Ludzie wysyłali w stosow- nym czasie Naszego Człowieka, Nasz Człowiek udawał opryszka i mieliśmy handlarza w ręku. Czasem w poleceniu Augusta, na kartce ukrytej pod koszem na śmieci czy w schowku na licznik gazowy, było napisane X!!!, a wtedy my musieliśmy odwalać robotę. Otaczaliśmy faceta wychodzącego z butelkami utkniętymi po kieszeniach, w teczce, owiniętymi w gazetę. Podnosiliśmy dziki wrzask. Jak na zamówienie, jak w filmie zjawiała się milicja. Łapała fa- ceta. Wpadała do meliny. Byliśmy bohaterami. W końcu trzeba było to robić, nie? Trzeba było karać pijaków! Trzeba było karać zbrodniarzy! August pił, oczywiście. Pił co- dziennie. Czasem gdzieś szedł, gdzieś jechał, i wracał opuchnięty, ze zwężonymi, przekrwio- nymi oczami, „film mu się zerwał”, jak mówił, ale to było w porządku, w porządku było „pić kulturalnie”, wszyscy, których się znało, pili, „kulturalnie”, zresztą August nie miał żadnych dzieci, które mógłby katować, a rodzice, z którymi mieszkał, raczej jego by zatłukli, gdyby awanturował się po pijanemu, niż on miałby im wyrządzić jakąś krzywdę. I wszystko było w porządku. U mnie w domu też się piło. Wino do obiadu, kieliszek wódki przed obiadem, kieliszek wódki na poprawę nastroju, kieliszek koniaku czy likieru do kawy. Kilka butelek, kiedy przy- chodzili goście. Ale rodzice nigdy nie wpadali w szał, nie bili mnie, nie wymiotowali na podłogę, nie zasypiali na chodniku, nie zabierano ich do Izby Wytrzeźwień. Po prostu byli przyzwoitymi, kulturalnymi ludźmi. A niekulturalnych, te dzikie bestie, należało przykładnie karać. Oczywiście, że ja sam piję. Nie jestem maniakiem, na Boga! Ale nie przewracam się na ulicy, nie rzygam w mieszkaniach znajomych – no, nie zdarzyło mi się to więcej niż parę ra- zy: piję jak normalny, przyzwoity człowiek. Tylko w 1981 – od marca do grudnia – byłem, szczerze mówiąc, bez przerwy pijany. Cholernie sobie wtedy zaplątałem życie, cholernie. Ale równie cholernie bałem się aresztowania i rozstrzelania, nie rozumiesz? Kto by się nie zale- wał w trupa, mając przed sobą takie perspektywy? Ha! Uważasz, że to klasowy punkt widzenia? Klasyczna pogarda uprzywilejowanych do „klasy niższej”? Klasyczne usprawiedliwienie zła, wyrządzanego „klasie niższej”? Bo ona robi to samo, co my, ale jakoś brzydziej, jakoś inaczej – a przede wszystkim na pewno z in- nych, gorszych pobudek? Ha! Nie pomyślałbym o tym. No, może. Może. Tylko jakie to ma znaczenie? Czepiasz się szczegółów! No, więc ujawnialiśmy meliny. Czując się jak bohaterowie. Jacy my byliśmy z siebie dumni! Meliny zresztą prosperowały dalej. Wpadliśmy na to przypadkiem, sprawdziliśmy. Wcale ich nie likwidowano, wcale nie zamykano handlarzy! W pierwszej chwili byliśmy przerażeni. Ale to nic nie znaczyło, naprawdę nic. Nie umniejszało wagi naszej pracy. Milicja – tłuma- czył nam August – specjalnie utrzymuje różne kontrolowane meliny. Szantażuje ich właści- cieli. Ma od nich informacje o tych pijakach i degeneratach, którzy są ich klientami. W razie wielkiej zbrodni wie, gdzie szukać sprawców. To się opłaca. Opłaca się tolerować mniejsze zło, jeżeli zyskuje się przez to szansę unicestwienia zła większego. To jest POLITYKA. Tego nauczył mnie August. Polityki. 28 ------------------------------------------------------------- page 29 Nauczył mnie, że nie ma ona nic wspólnego ze sprawiedliwością. Czy raczej – że jest to sprawiedliwość innego rodzaju, wyższego rzędu. Niezrozumiała dla maluczkich. Pijaństwo jest rzeczą potworną, ale morderstwo – na przykład – jeszcze potworniejszą. Więc czasem lepiej tolerować pijaństwo, żeby zdemaskować i ukarać morderstwo. Rozumiesz, Guciu? Prawdę mówiąc, niełatwo mi było zrozumieć. Byłem tępy, byłem oporny. Buntowałem się przeciwko słowom Augusta, jak wy się buntujecie. No, wy. Lud. Czy jak tam was nazwać. Niczego nie rozumiecie. Ja też kiedyś niczego nie rozumiałem. Osiemnasta zero trzy. Czerwone strzałki zaprowadziły mnie aż na Stare Miasto. Ostatnia, narysowana na murze starej kamienicy, wskazywała w górę. Już przyglądałem się w rozpaczy rynnie, zastanawiając się, czy udźwignie mój ciężar, gdy nagle zrozumiałem, że August nie mógł mi wyznaczyć aż tak trudnego zadania. Przyjrzałem się uważnie parapetowi parterowego okna. Kartka była przylepiona od spodu. Prywatna kartka. Do mnie i tylko do mnie. Zaproszenie na wieczór. Na herbatę. Na rozmowę. Tylko my dwaj. Takie szczęście, takie wyróżnienie nie trafiało się co- dziennie. U mnie, sam, osiemnasta zero trzy. Miałem już zegarek. Wyprosiłem u rodziców zegarek. Zadzwoniłem do drzwi Augusta o osiemnastej zero trzy. Co do sekundy. – Słuchaj, Guciu – powiedział August o dziewiętnastej zero pięć, popijając kolejną herbatę z wódką (ja, jak zawsze, piłem moją zwykłą lurę zabielaną mlekiem, lubiłem ją). – Słuchaj, Guciu. W czasie ostatniej wojny była taka sprawa. Anglicy złamali niemiecki szyfr. Wiedzieli o wszystkim, co się święci. No, i przechwycili meldunki, z których wynikało, że Niemcy tego a tego dnia zamierzają zrównać z ziemią miasto Coventry. Jasne, można było ewakuować ludzi albo przygotować obronę przeciwlotniczą i w ogóle. Ale wtedy by się ujawniło, że był przeciek, że złamano szyfr. Niemcy by go zaraz zmienili, to pewne jak amen w pacierzu. Churchill uznał, że znajomość szyfru jest więcej warta niż życie jakiegoś tam zupełnie cywil- nego miasta. Miasta nieważnego strategicznie! Dopuścił do nalotu dywanowego. Niemcy zmienili Coventry w kupę gruzu, wymordowali jego mieszkańców. Ale Anglicy udowodnili przez to, że nie znają szyfru. Bo szyfr mógł im się przydać później w czymś bardzo ważnym, w czymś, co by decydowało o losach wojny... No i jak: mieli rację Anglicy, czy nie mieli? Oczekiwał, oczywiście, odpowiedzi: „Tak, mieli rację”. Nie usłyszał jej. Z rękami w kie- szeniach gapiłem się na czubki moich butów. W końcu zapytałem: – A przydał im się ten szyfr? Do czegoś nadzwyczajnego? August zgłupiał. Rzadko widywałem go tak zbitego z tropu. Patrzył na mnie osłupiałymi, pustymi oczami. – Nie wiem. – Jak to: nie wiesz? – Och, nie wiem! Ale jeśli nawet się nie przydał, to teoretycznie mógł się przydać, praw- da? – Ja jestem za Coventry – oświadczyłem. August szurnął krzesłem, przysuwając je do ściany. Wpatrywał się we mnie jak w raroga. – Jak to: za Coventry? Uważasz, że należało ratować jedno nieważne strategicznie mia- sto... mieszkańców jednego nieważnego miasta, ich domy i wszystko... Widziałem te domy: fotografie i obrazy na ścianach, kanarki w klatkach, niczego nie ro- zumiejące psy i koty, szafy pełne ukochanych książek, zegary z mosiężnymi wahadłami, kwiaty w wazonach; widziałem tych ludzi: staruszkę z szydełkiem w ręku, dziewczynkę z piłką, niemowlę w kołysce, widziałem ojca i matkę, i Jacka, i Augusta, i tłumy ludzi takich jak my, i nagły cień nadlatujących samolotów, i wybuch płomieni, i walące się domy, i siebie samego konającego przez tydzień pod gruzami, i psa konającego przez tydzień pod gruzami – to było jeszcze straszniejsze, bo pies nic nie rozumiał, pies nie miał pojęcia, że takie są Żelaz- 29 ------------------------------------------------------------- page 30 ne Prawa Wojny, że to Mniejsze Zło, że to POLITYKA; widziałem to wszystko i powtórzy- łem z uporem: – Tak. Uważam, że należało ratować Coventry. – A gdyby Niemcy doszli do tego, że uratowanie Coventry było możliwe tylko dzięki zła- maniu szyfru? Gdyby zdecydowali się na nowy szyfr? – To trzeba było starać się złamać ten nowy. Jak mieliście takich dobrych szpiegów, to mogli jeszcze popracować. WY! WY, skierowane do Augusta – w takiej sytuacji! – Oszalałeś? – spytał August. – A gdyby to było trudne? A gdyby to było niemożliwe? Wzruszyłem ramionami. – Dużo jest rzeczy trudnych. Ja uważam, że należało ratować Coventry. Niezależnie od wszystkiego. A gdyby Niemcy zmienili szyfr... co wcale nie było takie pewne... starać się znów złamać szyfr W końcu od tego są szpiedzy, prawda? To ich robota. A robot polityka – to chronić swoich. August zachrypł. Coś mu stanęło w gardle. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Spojrzałem na niego. Poczerwieniał, przyłożył rękę do szyi, oczy wyszły mu na wierzch. Prostując się, wyzywająco, uparcie, powtórzyłem piskliwym głosem: – Należało ratować Coventry! Należało ratować Coventry! August odzyskał głos. Nigdy nie widziałem go takiego. Miał złą twarz, twarz wykrzywio- ną, ściągniętą, pełną furii. – Wyjdź! Wyjdź stąd natychmiast, ty bydlaku! I nigdy nie wracaj! Wstałem. Podszedłem dumnie do drzwi. Obejrzałem się. August już nie chrypiał, nie krzyczał. Patrzył na mnie tym nowym, złym wzrokiem. Poło- żyłem rękę na klamce – i cofnąłem ją. – August, przepraszam. Milczał. Nie poruszał się. Zawróciłem. Powoli, niechętnie, ale zawróciłem. Całe moje życie rozstrzygało się w tamtej chwili. Całe życie! Nic o tym nie wiedziałem. Zamiast uciec przed tą jego nową, nieznaną twarzą, przed tym jego nowym spojrzeniem, za- wróciłem. – August. Słuchaj. Pewnie masz rację. Należało zniszczyć Coventry. Trochę stracić, żeby bardzo dużo wygrać. Tak? August milczał. Wciąż te złe oczy. Nigdy bym nie uwierzył... – Ale oni przecież przegrali! – krzyknąłem. – Anglicy. Tak naprawdę, to oni przegrali tę wojnę! Stracili Indie, stracili kolonie, stracili wszystko! Po co było tracić jeszcze to biedne Coventry? Co im przyszło z tego, że byli tacy rozsądni? August wciąż milczał. – Taki rozsądek jest gorszy od najgorszej głupoty – powiedziałem. – Normalny, porządny człowiek ratowałby Coventry, i kto wie, czy wszystko nie skończyłoby się lepiej? No, lepiej, niż się skończyło? Milczenie. – Ale masz rację – powiedziałem, złamany. – Ja mało wiem. Pewnie masz rację. Polityka... Ja się tak nie znam na polityce jak ty. Pomóż mi, August, zamiast na mnie wrzeszczeć. Ja cię tylko pytałem, co uzyskali Anglicy w zamian za Coventry. Milczenie. – Trzeba będzie poszukać w książkach – dodałem pocieszająco. – Na pewno coś uzyskali. Na pewno coś im z tego przyszło. Ciągłe milczenie. – Jak chcesz, to poszukam w różnych książkach o wojnie. I powiem ci. 30 ------------------------------------------------------------- page 31 August wykrzywił się. Cała jego twarz była pogardą i niczym więcej. Uraziłem go. Urazi- łem jego dumę. W jakie ja bagno zabrnąłem? A przecież kochałem Augusta. A przecież – co ja bym zrobił bez Augusta? – Masz rację, trzeba było zburzyć Coventry – powiedziałem skwapliwie, lizusowsko. – Nie-czas-żałować-róż-gdy-płonie-tajga. Odezwał się wreszcie. – Gdy płoną lasy, durniu – warknął. – Jak cytujesz, cytuj porządnie, bo wyjdziesz na de- bila i zaraz cię wykończą. Ośmieszysz się. – Prychnął ze wzgardą, po angielsku. – Tajga! Pchchch...! Już było dobrze. Wróciłem na moje krzesło. Po chwili August wyciągnął z szuflady pudełko biszkoptów. I krzyknął na swoją matkę, i kazał jej zrobić więcej herbaty. Dla niego bardzo mocnej, z podwójnej porcji, dla mnie z mle- kiem. Wódka wciąż stała na biurku. To był miły wieczór. Wystarczyło zgodzić się na śmierć miasta Coventry, żeby spędzić miły wieczór. Dzięki Augustowi wchodziłem w politykę. 31 ------------------------------------------------------------- page 32 IV Któregoś dnia August zabrał mnie na polowanie. Polowanie na ludzi. Aktywiści szli każdy osobno, rozproszeni w tłumie. My, chłopcy, kręciliśmy się to tu, to tam jak czujne wyżły, wietrząc wroga. To ja wystawiłem ofiarę do strzału. Jak wyżeł, wysuwający rozedrgany nos i zgiętą przed- nią łapę w kierunku, w którym należy strzelać. W tłumie, między normalnymi, uczciwymi, szarymi ludźmi przewijali się i tamci. Koloro- wi. Z długimi włosami, w butach na grubych, gumowych podeszwach, w pasiastych lub kra- ciastych skarpetkach, w wąskich spodniach i w krawatach malowanych w gołe piękności wśród palm. Bikiniarze. Zwolennicy wojny atomowej, a może i wodorowej: dla nich to była tylko kwestia postępu zbrojeń. Wielbiciele bandyty Paramonowa, mordercy milicjantów. Śpiewający piosenki o bandycie Paramonowie. Tańczący szybkie, szalone, obce tańce. A przede wszystkim – kolorowi, kolorowi, kolorowi! Wychodzący na ulice, żeby rzucić nam wyzwanie. Wyzwanie należało podjąć. Pokazać naszą odwagę i determinację. Tak powiedział August. Szukaliśmy ich gorliwie, szukaliśmy rzetelnie. Machając ręką na tych, którzy nie dość dokładnie pasowali do wzorca wroga. Rozglądaliśmy się za ideałem. Ja pierwszy go wypatrzyłem. Miałem szczęście. Dziewczyna i dwóch chłopaków. Wszyscy mieli długie włosy. U chłopców spadały na kołnierzyki marynarek, dziewczynie sięgały prawie do pasa – rozpuszczone, nie splecione w warkocz jak należało, nie upięte, ale grzesznie, bezwstydnie rozpuszczone! Gładkie, czarne, połyskliwe. Chłopcy mieli wąskie, wyzywająco wąskie spodnie i buty na słoninie. Podbie- głem, żeby spojrzeć na nich z przodu. Mieli! Mieli jaskrawe krawaty malowane w palmy! A dziewczyna – dziewczyna szła między nimi też ubrana w spodnie (nie w spódnicę!!!), w obci- słe spodnie zapięte na biodrze na trzy lśniące guziki, z nogawkami nie sięgającymi do kostek, i w czarne pantofle bez obcasów; miała umalowane usta i – ależ tak! – polakierowane na czerwono paznokcie. I szczyt wszystkiego: cała trójka nosiła okulary słoneczne. Lustrzanki. Okulary odbijające światło, a nie pozwalające widzieć oczu tego, kto je nosił, nie nasze okula- ry, u nas takich nie było, amerykańskie, na pewno amerykańskie. Zawróciłem biegiem. Poka- załem ich Augustowi. Kiwnął głową. Szliśmy jeszcze przez chwilę, jakby się nic nie działo. Oni z przodu, nieświadomi niczego, rozchichotani. My już przegrupowani: manewr oskrzydlający. Zbliżaliśmy się do Komitetu Dzielnicowego. My o tym wiedzieliśmy, oni nie. Gmach Komitetu był coraz bliżej. Drzwi były coraz bliżej. Po lewej. Po właściwej stronie. Tuż tuż. A oni wciąż nic nie wiedzieli! Jak jelenie. Jak zające. Jak sarny. Nagle wszystko się zakłębiło. Kilku naszych okrążyło tamtą trójkę. Chwila szamotaniny. Obaj chłopcy wyskoczyli z kłębowiska i rzucili się do ucieczki. Nikt ich nie gonił. August i drugi z naszych, blondyn o chłopskiej, zaciętej twarzy, złapali dziewczynę pod ramiona i pociągnęli ją ze sobą, biegiem. Trzej inni ich osłaniali. Wyżły – Jacek, Marek i ja – biegły za nimi. Dziewczyna krzyknęła przeraźliwie, ale tylko raz. Zatkali jej usta. To się stało tak szyb- ko. Już byliśmy w środku, w hallu. Tamci ciągnęli dziewczynę po schodach. Prawie ją nieśli. Wpadli na pierwsze piętro, blondyn wyciągnął klucz z kieszeni i otworzył drugie drzwi po prawej. Wtargnęliśmy do środka. Blondyn zamknął drzwi i schował klucz. Dwaj towarzysze trzymali dziewczynę, wykręcając jej ręce. Blondyn kopniakiem podsunął krzesło. Posadzili ją. August stał z boku. Patrzył. My dyszeliśmy pod ścianą. Ona już nie 32 ------------------------------------------------------------- page 33 krzyczała. Wpatrywała się w nas nieruchomymi, błyszczącymi, szeroko otwartymi oczami. Pasmo długich, bezwstydnych włosów spadło jej na nos. – No, co? – zapytał blondyn. – Uciekli twoi kawalerowie? Tchórz ich obleciał? Milczała. – Co ci złego zrobiła władza ludowa? Dziewczyna wciąż milczała. Blondyn złapał ją za podbródek i szarpnął jej głową. – Co ci zrobiła władza ludowa, pytam?!!! Uderzył ją w twarz. Wzdrygnąłem się. Ku mojej uldze August też się wzdrygnął. Podszedł do blondyna. – Nie, Wojtek, tak nie można. Słyszysz? Tak nie można. Blondyn kiwnął głową i sapnął głośno. Znów spojrzał na dziewczynę. – To odpowiadaj, jak cię pytam! Nie wyprowadzaj ludzi z równowagi! Każdy się może zdenerwować. MY nie bijemy. Dziewczyna prychnęła pogardliwie i ręka blondyna znów uniosła się do uderzenia, ale opadła. Jeszcze raz włączył się August. – Zrozum, dziewczyno – powiedział swoim miękkim, głębokim, serdecznym głosem – my chcemy ci tylko pomóc. Z kim ty się zadajesz? Do czego dążysz? Dlaczego sama siebie odzierasz z wszelkiej godności? Odezwała się po raz pierwszy. Zachrypniętym głosem, który miał być wyzywający, a drżał ze strachu. – Z czego? – Czy wiesz, co to kobieca godność? – pytał August. – Kobieta jest towarzyszką mężczy- zny. Jest mu równa. Skończyły się czasy poniżenia. Jest równa mężczyźnie, rozumiesz, co to znaczy?! A odrzucając swą kobiecą godność, rezygnuje z tej równości! Skazuje się na rolę niewolnicy, pomiotła, popychadła. Jak oni cię traktują, ci twoi znajomi, ci z krawatami w palmy? Prychnęła. – Lepiej niż wy! – Czy ty wiesz, co to jest bomba jądrowa? Czy wiesz, co się do dziś dzieje w Hiroszimie? Co to jest choroba popromienna, w jakich mękach się z nią żyje, jak strasznie się na nią umie- ra? – W głosie Augusta było słychać łzy, prawdziwe łzy. Wibrował współczuciem. – Oni w ogóle nie mają włosów, wypadają im, rozumiesz? Wypadają!!! A ty obnosisz swoje – po pas! – na znak poparcia dla bomby? Z radości, że wiele takich dziewcząt jak ty w ogóle nie ma włosów? Że umierają powoli, w męczarniach, że skóra schodzi im płatami? Dziewczyno, nikt cię tu nie chce krzywdzić! Chcemy ci pomóc zrozumieć. Dziewczyna spróbowała poruszyć głową. Blondyn trzymał ją jak w kleszczach, nie mogła. Wychrypiała tylko: – Jaka bomba, co pan ględzi? – Jesteś bikiniarą, tak? I zadajesz się z bikiniarzami? Wiesz, że tak was nazywają, prawda? Sami tak siebie nazywacie! A wiesz, co się stało na atolu Bikini? – Głos Augusta załamał się z bólu. – Wrogowie ludzkości, mordercy zrzucili tam śmiercionośną bombę, nakleiwszy na niej, dla śmiechu, zdjęcie dziewczyny takiej jak ty. Dziewczyny odrzucającej kobiecą god- ność. Robiącej z siebie dziwkę. Nagły podrzut głowy. I już brak strachu. Złe, wyzywające spojrzenie. – To była Rita Hayworth, ty jołopie! Ty analfabeto! Wiesz, kto to Rita Hayworth?!! – Wymalowana, goła dziwa z rozpuszczonymi kudłami! – wrzasnął blondyn. – Taka jak ty! – Dziękuję – powiedziała dziewczyna. – Ten komplement będę pamiętać do śmierci. – Nie tylko to zapamiętasz do śmierci, słyszysz? – wrzasnął blondyn. – Wiesz, co robiono z takimi jak ty podczas okupacji? 33 ------------------------------------------------------------- page 34 Ktoś podał mu nożyczki. Blondyn zaczął wymachiwać nimi przed jej twarzą jakby chciał wykłuć jej oczy. Nie zamknęła ich. Stała się brzydka. Pierwszy raz widziałem, żeby ktoś tak nagle stał się brzydki. Z nienawiści. – A wiesz, co zrobią kiedyś z takimi jak ty? – zapytała. Blondyn chwycił pasmo jej włosów, to zwisające na nos, i uciął je tuż przy skórze. August znów wysunął się do przodu, znów zaczął łagodzić. Tłumaczył dziewczynie, czym jest ta „kobieca godność”, którą obie z amerykańską gwiaz- dą filmową Ritą Hayworth odrzuciły. To uczciwa praca. Macierzyństwo. Dbałość o dobro ludu pracującego miast i wsi. Budowa nowej, świetlanej przyszłości dla wszystkich. A także spódnica lub sukienka – nigdy spodnie! Pantofle na małych obcasikach – nigdy płaskie, płó- cienne buty na gumie, niweczące cechy jej płci! Włosy zaplecione, upięte albo obcięte! I żad- nej szminki, pudru, lakierowanych pazurów, tych znamion prostytutek, biednych kobiet cza- sów bezrobocia i wyzysku człowieka przez człowieka, biednych kobiet, skazanych przez głód i nędzę na to, co najstraszniejsze: na handlowanie własnym ciałem. Przyozdabiały je tak, żeby jak najlepiej je sprzedać. Ale MY, KOMUNIŚCI zlikwidowaliśmy bezrobocie, a wraz z nim i prostytucję. – (Dziewczyna zachichotała; blondyn ścisnął jej szczęki tak, żeby nie mogła wy- dobyć z siebie dźwięku.) – A więc kobieta, która naśladuje prostytutki (szminka, puder, la- kier, rozpuszczone kudły, opięty tyłek) postępuje tak, jakby chodziła z transparentem: chcę powrotu nierówności i poniżenia, i wyzysku człowieka przez człowieka, chcę wojny, nędzy i bezrobocia, chcę chorób popromiennych, chcę... Dziewczyna zaczęła się dusić. Blondyn rozluźnił chwyt. Szarpnęła głową, pochyliła się i zwymiotowała między własne, rozsunięte jak najszerzej kolana. Nie mogłem powstrzymać się od myśli, że gdyby – zgodnie z wymogami kobiecej godno- ści – miała na sobie spódnicę, zniszczyłaby ją. Dzięki spodniom wyszła z tego cało. Przeczekali jej torsje. – No, jak? – zapytał łagodnie August. – Zmienisz się? Od jutra będziesz normalną, przy- zwoitą dziewczyną? Wyrzucisz to wszystko? – Wskazał na jej spodnie, buty, chwycił dłoń i przejechał palcem po lakierowanych paznokciach, złapał w garść jej włosy, uniósł je do góry i puścił. Patrzył na nią swym najwspanialszym spojrzeniem, błagalnym i aksamitnym. – Przyjdź do nas – powiedział. – Pomożemy ci. To, w czym tkwisz, cuchnie trupem, rozu- miesz? Z nami zaczniesz żyć. Chcemy ci pomóc. Pomóc! Zgadzasz się? – Kiedy przeszliśmy na ty? – warknęła dziewczyna. – Chcemy wam pomóc. Miejcie trochę rozsądku, a pomożemy. Będziecie kobietą nowych czasów. – Jacy my, baranie? Ilu nas razem świnie pasało? – Dość tego! – krzyknął blondyn. August kiwnął głową i odsunął się. Blondyn strzygł dziewczynę. Najkrócej, jak się dało. Kalecząc ją nożyczkami. Twarz miał sadystycznie wykrzywioną, z ust ciekła mu ślina. Ale dziewczyna nie patrzyła na niego. Jak- by go nie dostrzegała, jakby nie wiedziała, co robi. Patrzyła na Augusta. Z nienawiścią. Nie rozumieliśmy, dlaczego. Właśnie jego nienawidziła, nie tego, który ją strzygł. Jego, który chciał pomóc! Nie widzieliśmy w tym dotąd nic naprawdę strasznego. Nas też strzyżono, choć czasem błagaliśmy, żeby tego nie robić. Strzyżono bezlitośnie, co parę tygodni. I nieraz nas przy tym kaleczono. Takie już jest życie. Blondyn chwytał długie, lśniące włosy dziewczyny i naciągał je aż do bólu. Prawie wy- szarpywał ze skóry. Dopiero wtedy ciął. Krzywiła się. Ale nie krzyczała. Patrzyła na Augusta. Już. Głowa z nieregularnymi kępkami czarnych włosów obok miejsc prawie łysych, si- nych. I z paroma szramami, z paroma strużkami krwi. 34 ------------------------------------------------------------- page 35 Blondyn zebrał włosy w jakąś szmatę, wyciągniętą z szafy. Przez chwilę jeszcze ciął je i szatkował nożyczkami. Nie rozumiałem, o co chodzi. Wreszcie nabrał całą garść włosów i przemocą otworzył dziewczynie usta. – Żryj! Krztusiła się, dusiła. Oczy wychodziły jej z orbit. Nie patrzyła już na Augusta. – Żryj! Nie wyjdziesz stąd, dopóki nie zeżresz całego tego świństwa. Odwróciłem się. Za sobą słyszałem charkot, mlaskanie, odgłosy duszenia, hałas wymio- tów. Chłopcy, stojący obok mnie, też się odwrócili. Jacek miał łzy w oczach. Podszedł do nas August. Trzymał w ręku klucz. Otworzył drzwi, wyprowadził nas. Na korytarzu pachniało zupą, było pełno, ludzie szli do stołówki, śmiali się, rozmawiali. Odwracałem głowę. Płakałem. August wziął mnie pod ramię, Jacka objął. Zeszliśmy na dół. Wyszliśmy na ulicę. Tu też wszyscy szli szybko, nie patrząc na nikogo, nie zwracając na nikogo uwagi, szarzy, szarzy, szarzy, nie było na kogo polować. – Jego ojcu kazano przed śmiercią zjeść legitymację partyjną – powiedział nagle August. – Nie mamy prawa oceniać. To dobry towarzysz. – Ale co komu szkodzi, że dziewczyna ma długie włosy? – spytał Jacek, głosem już prawie normalnym. Ja nie śmiałbym jeszcze się odezwać. – Nie długie, tylko rozpuszczone. No i cała ta reszta... Wy nie znacie tego towarzystwa. Oni nas nienawidzą. Oni... August siłą odwrócił mnie do siebie, popatrzył na moją mokrą od łez twarz. – My postępujemy jak ojciec, który ma prawo przylać czasem dziecku pasem, żeby po- wstrzymać je od upadku. Jak ojciec! A oni... Chłopcy, każdemu wrażliwemu człowiekowi jest żal tego, kogo biją. Nawet nie pomyśli o najważniejszym: czy biją słusznie. – Prychnął. – Gdyby wszyscy tak się rozczulali, nie byłoby rewolucji. Myślałem o człowieku, któremu kazano zjeść legitymację partyjną. Tak było tuż po woj- nie, to się zdarzało. Ulubiona zabawa naszych wrogów. Słyszałem o tym, czytałem o tym, i zawsze drżałem ze zgrozy. Gdyby tylko zabijano partyjnych, nie przejąłbym się aż tak bar- dzo. Człowiek wchodzący w politykę wie, na co się naraża. Ale to poniżanie przed śmiercią? Nie wolno poniżać! August też tak mówił. Nie wolno poniżać. A tu poniżano. I dlaczego puścili wolno mężczyzn, dlaczego złapali tylko dziewczynę i tylko ją ukarali? I co komu szkodzą rozpuszczone włosy dziewczyn, spadające na kark wł osy c hł opc ów , śmieszna czapka Naftalina Samuela? I dlaczego ojcowie mieliby bić dzieci? Mnie nikt nigdy nie bił! Czemu bicie miałoby po- wstrzymywać od upadku? I co to jest upadek? I dlaczego wszystko jest takie trudne, dlaczego tak mnie dławi w gardle – i dlaczego tak bardzo chcę uderzyć tamtego blondyna kolanem w brzuch, tak, żeby się przewrócił, uderzyć go, zanim się jeszcze cokolwiek stało, i uwolnić dziewczynę, i krzyknąć jej: uciekaj!? Już było za późno. Siedziała tam, w KD, oszpecona, zarzygana, i chyba już zjadła swoje długie włosy. Chyba wepchnął je do jej gardła. A jeśli się zadławiła? Jeśli ją udusił? Jeśli umrze? Zaszlochałem głośno. August przyciągnął mnie do siebie. – No, czemu tak się mażesz? – zapytał bez gniewu, miękko. – Czy ona to przeżyje? – wychlipałem. Głośny śmiech Augusta. Jakże on mnie uspokoił! 35 ------------------------------------------------------------- page 36 – Oczywiście, że przeżyje! Daję ci słowo honoru! I zastanowi się nad sobą. Niektórym taki wstrząs jest potrzebny. Przestanie marzyć o bombach atomowych. Zresztą pomożemy jej, zajmiemy się nią, nie skończy się na tym, co było dzisiaj. – Naprawdę? – zapytałem. – Na pewno? – zapytał Jacek. – Na pewno! Gwarantuję wam! Miejcie rozum: po co by się robiło coś takiego, gdyby miało nie być dalszego ciągu? Uspokoiłem się. – Idziemy na lody? Poszliśmy na lody. W nocy śniło mi się, że ktoś każe mi łykać obcięte włosy – nie moje; nie wiem, czyje. A może i moje, chociaż nigdy nie miałem tak długich. Rude. Obudziłem się. Krzyczałem. Następnej nocy było to samo. Potem przywykłem. August nigdy więcej nie zabierał mnie na polowania. A może i zaprzestano polowań. Miałem nadzieję. Wierzyłem w to. Może i tak było. Śpiewaliśmy piosenki. Pomagaliśmy staruszkom dźwigać torby z zakupami. Naprawiliśmy komuś płot. Odwiedzaliśmy czerwonych weteranów. Przynosiliśmy im jabłka i kwiaty. Ba- wiliśmy się w walkę, partyzantkę i przetrwanie. Był Światowy Festiwal Młodzieży, August prowadzał nas na place miejskie i do jakichś sal, wszędzie było pełno młodych ludzi z najróż- niejszych krajów świata, kolorowych, egzotycznych, cudacznie ubranych, w zwojach, turba- nach, burnusach, i nagle okazało się, że to jest dobre, piękne, cudowne, ta różnorodność i to zbratanie; ci, których przedtem szkalowano i bito, którym obcinano włosy i kazano je poły- kać, stali się nijacy, zwykli i bezbarwni przy tych jaskrawych, rozszczebiotanych papugach, nie można ich było w ogóle zauważyć; o co nam kiedyś chodziło? Wszyscy klaskali i padali sobie w objęcia, upojeni tym, że ludzie są tak zachwycająco różni. August rozpłakał się, kiedy śpiewano chórem Międzynarodówkę w kilkudziesięciu językach. Zrobiono mi zdjęcie z Mu- rzynem! Zrobiono mi zdjęcie z dwiema Chinkami! Potem wszyscy wyjechali i zrobiło się smutno. Nawet August posmutniał. Wszystko było szare, szare. I wszystko dygotało w oczekiwaniu czegoś nowego. Czegoś – kolorowego. Święta. Wielkiego święta. August cytował mi Stalina. Gdyby Stalin nie umarł tak nagle – kto wie, czy nie wykoń- czyli go lekarze, których nieopatrznie zaatakował? Lekarze to potrafią, Gorkiego też otruli! – gdyby Stalin nie umarł tak nagle, może Festiwal Młodzieży stałby się naszą codziennością. Toż na parę miesięcy przed śmiercią, na ostatnim Zjeździe KPZR, wódz zapowiadał wielką demokratyzację. Sztandar swobód demokratycznych – tak powiedział wódz – został wyrzu- cony z kapitalistycznej łódki. (,,Chodzi o maccartyzm”, wyjaśnił August; nie zrozumiałem). MY go wyłowiliśmy i podniesiemy. To u nas, nie u was, będzie wolność, a kuku! Wrogowie Stalina nie dopuścili do tego. Ale teraz coś się zmienia, i to jest jego zwycię- stwo zza grobu. Podnosimy sztandar wolności. Wyciągnęliśmy go z w ody , w łaśn ie s chn ie , wkrótce rozwinie się na wietrze. Festiwal Młodzieży to tylko początek. Jeszcze zobaczymy! I zobaczyliśmy. Wkrótce potem wszystko się zawaliło. Runęła epoka. 36 ------------------------------------------------------------- page 37 V Wydawało się, że świat upadł w przepaść! A to tylko przesunęła się poduszka pod głową. Dla mnie świat upadł w przepaść. Ale August wytłumaczył mi, że tylko przesunęła się po- duszka. Był rok 1956. W Moskwie odbył się XX Zjazd KPZR. W ostatnim dniu obrad znienacka wygłosił swój nie zapowiadany referat nikomu specjalnie nie znany Chruszczow, bonza par- tyjny z Ukrainy. Oczywiście – August mi to wyjaśnił – takie rzeczy nie dzieją się ni stąd, ni z owąd. Podczas zjazdu jedna z grup walczących o władzę odwaliła niezłą krecią robotę, żeby doprowadzić do wygłoszenia tego referatu, a potem go odpowiednio nagłośnić. Oczywiście, nagłośnienie odbyło się niby przypadkiem, przez czyjąś niedyskrecję, sprawa szła zresztą przez nasz kraj, Polskę, August był ponoć bardzo blisko epicentrum – a może się tylko prze- chwalał; no, w sumie tamtej grupie politycznej udało się puścić tekst referatu przez rozdziel- nik, do wglądu – stuprocentowa dyskrecja, rozumiemy się?! – dla szczególnie zaufanych to- warzyszy; niestety, niesforni Polacy pchnęli tekst na Zachód, rozwalając w driebiezgi funda- menty światowego komunizmu... et patati, et patata, sztuczka z politycznego elementarza, nawet nie warto o tym mówić, takie to prościutkie. W tym rzecz, że sekretarzyna z Ukrainy wraz ze swą grupą zagrał o władzę cholernie ostro. Musiał mieć naprawdę mało szans: tak mało, że położył wszystko na szali. Ściśle mówiąc, położył na szali imperium. August go ro- zumiał. August też pragnął władzy. Żył tylko po to, żeby ją kiedyś zdobyć. Choćby to miała być władza nad kupą gruzów! Ja, oczywiście, nie rozumiałem. Rozumiałem metodę i powody. Tego nauczył mnie August. To było długo po kłótni o Coventry! Wiele już złapałem z polityki. Do tej pory zdumiewam się, jakim cudem inni nie rozumieli. Nawet moi rodzice. Przysięgam! Tłumy dorosłych, tłumy starych, doświadczonych ludzi nie rozumiało tego, co było jasne dla mnie, dziesięciolatka. Tego nauczył mnie August. Może miał rację, aż tak strasznie, tak bezgranicznie pogardzając ludźmi. Swoją drogą trudno żyć w oślepiającym świetle takiej pogardy, trudno mieć tak znakomity wzrok. To rozumiem. Mnie było trudno. Ale jednak...! No, więc zjawił się mały, łysy facet z Ukrainy i oskarżył Stalina – ten symbol, ten mit, te- go świeckiego Boga – o niesłychane zbrodnie. A właściwie niby to o zbrodnie i niby to nie- słychane. Oskarżył go o to, o czym wszyscy wiedzieli, a zachowywał się, jakby zdradzał nie wiadomo jaki sekret. W ZSRR były łagry, ludzie kochani, wyobrażacie sobie coś takiego?! A kto mógłby sobie tego nie wyobrażać? Nawet w książeczkach dla dzieci co chwila ktoś trafiał do łagru. Taki był rosyjski system więziennictwa, setki razy słyszałem, jak o nim dyskutowa- no, i na ogół wszyscy zgadzali się, że system jak system, jedni mają taki, a drudzy inni, żadne więzienie nie może być eo ipso rzeczą dobrą, ale w sumie, jak już godzimy się na pozbawia- nie ludzi wolności, to może i lepiej byłoby trafić do obozu pracy niż kisnąć w celi? Moi ro- dzice na przykład (słyszałem to) twierdzili, że by woleli. A tu nagle łysy grubasek z Ukrainy UJAWNIA ŚWIATU, że za tego zbrodniarza, Stalina, zsyłano ludzi do obozów pracy, za- miast trzymać ich w spokojnych, cichych, zapluskwionych celach! Toż wystarczyło przeczy- tać Koguciki, żeby o tym wiedzieć! Dom na wzgórzu! Los dobosza! August mi to wytłumaczył. August mnie ocalił. To nie przepaść, Guciu, świat nie wyszedł z wiązań, zwykła gra polityczna, w polityce oskarża się poprzednika o wszelkie zbrodnie, po czym spokojnie popełnia się je samemu, bo jak inaczej rządzić tym stadem baranów? Jeśli polityk jest naprawdę dobry i ma trochę szczęścia, umiera, przedtem – jak Stalin. Jeśli nie ma 37 ------------------------------------------------------------- page 38 szczęścia, znosi to za życia. Tak czy owak, to spotyka każdego. A za jakieś sto lat przyjdzie skryba i wszystko wyrówna. To się właśnie, Guciu, nazywa historią. Pocieszył mnie. Bo było mi ciężko, hombre, cholernie ciężko. Widzisz, ja KOCHAŁEM towarzysza Stalina. Tego mojego, tego z ratlerkiem w zielonym kubraczku. I nie było tak, jak mówił August. Ktoś u nas w domu krzyczał pewnego wieczora, że to właśnie wyszło na jaw, to i tylko to, i dlatego świat naprawdę wyszedł z wiązań: że nie było ustroju sprawiedliwości społecznej, tego marzenia ludzkości; była tylko walka o władzę, jak zawsze, a potem walka o utrzymanie władzy, choćby przez przywrócenie niewolnictwa, bo tym był SYSTEM łagrów – liczby, kochani, tu jednak chodzi o liczby, o te miliony ludzi wykonujących niewolniczą pra- cę, za darmo, pod batem, tak w starożytnym Egipcie wznoszono piramidy, a kilka tysięcy lat później w tym spełnionym marzeniu skrzywdzonych i poniżonych tak wykopano kanały i zazieleniono pustynie (jeśli to prawda), tak zawracano bieg rzek i z grubsza rzecz biorąc re- alizowano pięciolatki, choć to nie takie pewne; co za prymityw! – a jeśli mimo takich ofiar tak niewiele się osiągnęło... tego brak w referacie Chruszczowa, danych ekonomicznych, bo gdyby je podał, przyznałby, że i on nie ma prawa do władzy, że ustrój był nie tylko zbrodni- czy, ale i nieskuteczny... no, kiedy doszedł do tego słowa, już wszyscy krzyczeli, nic więcej nie słyszałem, dopiero po chwili głos mojego ojca: – Może i Lenina nazwiesz zbrodniarzem, co?! Może i Lenina? – Tak! – zawołał tamten (kto to był?), a potem przebijał się co chwila przez powszechny wrzask, krzycząc, że Lenin miał może na początku dobre intencje, ale władza, ludzie, potem już chodzi tylko o nią... i że marzenie, kpiny sobie zrobili – wyraził się nawet ostrzej, nie od razu to zrozumiałem, musiałem zapytać chłopców –jaja sobie zrobili z ludzkiego marzenia o sprawiedliwości, z marzenia tysiącleci, tylko o władzę im szło, to jest najgorsze, to łgarstwo, to ohydne łgarstwo... ale wtedy jego głos już się oddalał, trzask, huk: wyrzucono go za drzwi. Jak cyrkowa małpka, jak cyrkowa papuga, powtórzyłem potem jego (czyje?) słowa Augu- stowi, podając je za własne. – Czy zauważyłeś, że ten... Chruszczow... nie mówi o... no... o gospodarce? Wiesz: czy się to wszystko opłaciło, czy nie? August po raz pierwszy wpatrzył się we mnie jak w tęczę. – Baza i nadbudowa! – krzyknął. – Skuteczność systemu niezależnie od jego oceny moral- nej! Masz rację, Guciu. Mądry z ciebie chłopak. I zamyślił się, a ja wtedy nabrałem odwagi, i zapytałem cienkim, łamiącym się głosem: – Ale o co ludziom chodzi? Z tymi obozami? Czemu aż tak się przejmują? Przecież to lep- sze niż więzienie, ty też to mówiłeś. No więc? August, wciąż zamyślony, odpowiedział mi w roztargnieniu: – Ach, to tylko problem techniczny. W takim systemie więzień by po prostu nie starczyło. Praca więźniów to gdzie indziej margines. Zwykli więźniowie nie zbudowaliby Biełomor- skiego Kanału. – Więc to prawda? – jęknąłem. – To prawda, że... August pochylił się ku mnie nad swoim biurkiem. – Coś ci powiem, Guciu – wyszeptał. – I zaraz o tym zapomnij. Ja spotkałem ludzi, którzy tam byli. Łagier to piekło na ziemi. Prawdziwe piekło. – A więzienie? – zapytałem. – Nie wiem – odpowiedział August. – Nie byłem w więzieniu. Nie byłem w łagrze. Pytaj tych, co byli. Myślę, że jedno i drugie to piekło. Ale jak żyć inaczej? Bez więzień nie ma społeczeństwa. – Bez piekła na ziemi nie ma społeczeństwa – oznajmiłem złośliwie. August ani się nie oburzył, ani nie obraził. – Ano, tak chyba jest – przyznał. – Masz inne wyjście? Pewnie, można ostrzej, można ła- godniej. Lepiej nie myśl o tym, szczeniaku. Ci, co o tym za dużo myślą, kończą w kruchcie. 38 ------------------------------------------------------------- page 39 Nie zrozumiałem, mały ateusz. Znów nie zrozumiałem. – No, w kościele – warknął August niecierpliwie. – U księdza za pazuchą. Albo u czub- ków. Wracaj już do domu, późno się robi. A do mnie ma ktoś przyjść. Ubieraj się. Kiedy wkładałem kurtkę, popatrzył na mnie uważnie. Z czymś w rodzaju czułości. Chyba tak. – Czy ty sobie zdajesz sprawę, Guciu, że tak jak ciebie chowano kiedyś tylko przyszłych królów? Trzeba cię będzie jeszcze zapisać na angielski do metodystów; czasy się zmieniły, teraz wypada. I czytaj rosyjskie gazety. Czytasz? – Próbuję – powiedziałem oględnie. Fakt, co rano (zaraz po matce) przeglądałem Prawdę. Rosyjski znałem lepiej niż ktokolwiek w szkole. I francuskiego się uczyłem, ale jakoś mi nie szedł. – Ucz się, ucz – upomniał mnie August, wciąż (widziałem to) myśląc o czym innym. – I zadzwoń do mnie jutro po szkole. Ach, szkoła! W szkole przechodziłem właśnie – na domiar wszystkiego nawet czasy się zmieniły – moje piekło na ziemi. Dziecko partyjniaków, dziecko bezbożników. Wątpiłem, czy nawet łagier mógł być czymś gorszym. Ale nigdy o tym nikomu nie powiedziałem, o tym, co robiono wtedy ze mną w szkole. Przez rok. Zwłaszcza odkąd wprowadzono do szkół religię i powieszono krzyże. Ile to trwało? Rok? Chyba rok. Nigdy nikomu, ani słowa. Myłem się do- brze zamknięty w łazience, rozbierałem się w ukryciu; rodzice aż się śmiali z mojej wstydli- wości. Nikt nigdy nie zobaczył mojego czarno-żółtego od bicia ciała. Nikt nie słyszał mojego cichego płaczu po nocach. I nienawidziłem, nienawidziłem... Co cię to obchodzi, ty bezduszny szpiclu? Wychodząc, minąłem jakąś kobietę – wydała mi się strasznie stara – tak uperfumowaną, że włażąc w obłok jej odurzającego zapachu, kichnąłem. Obejrzałem się za nią. Zadzwoniła do drzwi Augusta. Otwarły się natychmiast. Ramię Augusta wysunęło się na zewnątrz jak wąż, wciągnęło ją do środka. Postałem tak jeszcze chwilę i poszedłem sobie. Rozcierając po drodze obolałe miejsce na moim kościstym biodrze. Ślad po czyimś celnym kopniaku. Nigdy w życiu tak nie cierpiałem jak wtedy. Nigdy. Przez ten rok po referacie Chruszczowa. Po XX Zjeździe. Weź to pod uwagę, hombre. Już wtedy – tak, już wtedy – powieszono w klasach i na korytarzach krzyże. A przed pol- skim i biologią – dwie stare dewoty to prowadziły, cholerne stare dewoty – odmawiało się modlitwę. NA POWSZECHNE ŻYCZENIE CAŁEGO NARODU, A ZWŁASZCZA NASZEJ KLASY. Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje... Ależ ja nienawidziłem tego ich ojca! Wstawałem razem ze wszystkimi i poruszałem ustami podczas modlitwy, i kręciłem się, próbując choć raz nie dopuścić... ale nigdy mi się nie udało, zawsze po modlitwie na moich plecach wisiała żółta gwiazda Dawida, i wszyscy się śmiali, a kiedy to zrywałem, kłując się szpilką, śmiali się jeszcze bardziej. Panie od pol- skiego i biologii też się śmiały. Nienawidziłem ich ojca. Ich Ojca, Który Był W Niebie i kazał im to ze mną robić. A po- tem bić mnie i kopać na przerwie, na boisku, po lekcjach. I wciągać mnie do toalety, i rozpi- nać spodnie, i kazać patrzeć na to, co w nich mieli (jakbym ja nie miał dokładnie tego sa- mego!), i bić mnie, kiedy odwracałem głowę... zresztą i tak by mnie bili. Zawsze, za wszyst- ko. Cokolwiek bym zrobił, niczego nie mogłem zyskać. Ach, ten ich O jciec, Który Był W Niebie! Ten przedfranklinowski piorunochron! I Chruszczow, jego sojusznik: toż nie powie- szono by krzyży, i nikt by mnie AŻ TAK nie bił, gdyby nie ten jego referat na XX Zjeździe. Nienawidziłem ich obu. Obu tak samo. No, prawie tak samo. W końcu Ten W Niebie nie ist- niał. 39 ------------------------------------------------------------- page 40 Nic nie rozumiesz. W książkach dla chłopców były proste rady na los taki jak mój. W książkach dla chłopców istniały tylko bójki jeden-na-jednego. Łg a ł y j a k p s y t e w s z y s t k i e Twainy, i ruskie też łgały: nauka boksu nic by mi nie pomogła, w proletariackich szkołach bije się co najmniej w stylu dziesięciu-na-jednego. A jeszcze lepiej piętnastu albo dwudziestu- na-jednego. Kogo wybrali na ofiarę, ten nie miał szans. Nie mogli nie wybrać mnie. Myślę, że zabiłbym się wtedy, gdyby nie August. Czas był gorący. Ale codziennie lub co parę dni znajdowałem gdzieś po drodze, wycho- dząc z domu, strzałkę w czerwonym kółku, narysowaną na ścianie, na pokrywie śmietnika albo na rynnie. Szedłem jej tropem. O którejś tam godzinie trafiałem do Augusta. Lubił mnie wtedy widywać. Lubił ze mną rozmawiać. Lubił mówić do mnie. Szklanka z herbatą zabieloną mlekiem. Szklanka z herbatą zmieszaną z wódką. Pomarań- czowy abażur. Krąg światła na biurku. I my dwaj po jego dwóch stronach. Podobno – August skręcał się ze śmiechu, opowiadając mi o tym – podobno kilku partyj- nych intelektualistów ostentacyjnie wyniosło dzieła Stalina (dziewięć tomów w brązowych, skórkowych okładkach, reszty wydać nie zdążono, więc tylko dziewięć tomów plus ogromne Zagadnienia leninizmu w czerwonej skórce, plus Marksizm a zagadnienia językoznawstwa – broszurowane, plus Krótki kurs historii WKP(b) – wydany anonimowo, ale jego autorstwa i w identycznej brązowej skórce, co Dzieła) – a więc intelektualiści z partyjnego awansu ostentacyjnie wyrzucali to wszystko na śmietnik. – Głupie zagranie – tłumaczył mi August, przypalając papierosa od papierosa. – W końcu liczy się przede wszystkim to, gdzie jest ten śmietnik. Zapewniam cię: te śmietniki nie były aż tak dobrze usytuowane, żeby gra się opłacała. – I nagle zachichotał. – Ach, Guciu, najzabawniejsze jest to, że oni to robili z autentycznym oburzeniem! Skakali po tych nieszczęsnych książkach, kopali je, wyrywali kartki, nie mając nawet zorganizowa- nych dobrych świadków. Ani fotografa. I co im pozostało? Mówić teraz tym, których omieszkali poprosić na świadków, mówić im: „Ja, kiedy się dowiedziałem, wyrzuciłem wszystkie książki Stalina na śmietnik!” A o czym to się dowiedzieli, kaczątka niewinne? Że były łagry? Że trafiali do nich czasem uczciwi komuniści? Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą: każdy czekista to cytował, a każdy partyjniak znał. Cholera, jakie głupie zagranie! Poza tym powiedział mi pewien inteligencik... o czym mówiłem? – Że ktoś ci coś powiedział – przypomniałem. – Aha. No, więc mówił mi jeden inteligencik z Komitetu, że to samobójczy strzał. Że ża- den prawdziwy inteligent nigdy nie wyrzuci ani nie spali książki. Że po tym się ich poznaje, inteligentów. Taka cecha kastowa, rozumiesz. Że to robi fatalne wrażenie na świecie, takie popisy a la Hitler. On mi przysięgał, że tak jest, ten inteligencik. Myślisz, że faktycznie?... Ale o czym ja przedtem mówiłem? – Że tamci to robili naprawdę. – Właśnie. No, wiesz, zawsze trzeba trochę wierzyć w to, co się gra, wtedy gra idzie lepiej. Ale trochę, do licha! Trochę, nie całkiem! Człowiek, który uważa, że referat Chruszczowa cokolwiek ujawnił, to kretyn! Jest w tym parę rzeczy powszechnie znanych, parę głupawych insynuacji – wódz naczelny planował bitwy na globusie! Ludzie kochani! Cóż, jeżeli je wy- grywał, to widać sposób był dobry, prawda? Roześmiałem się. – No, a wszystko służy walce o władzę i niczemu poza tym. Jak od początku świata. Swoją drogą ten mały grubasek posunął się w walce o władzę cholernie daleko. Zaryzykował, że nie będzie miał w ogóle nad czym władać. – August przypalił kolejnego papierosa, zostawiając palącego się peta na brzegu popielniczki i patrząc w przestrzeń. – To jedyna słuszna metoda, 40 ------------------------------------------------------------- page 41 kiedy się ma mało szans. Rozwalić dom w gruzy, żeby go odziedziczyć. Może to i sposób. – Zamyślił się jeszcze bardziej. – Tak, może to i sposób. – Ale co TY o tym wszystkim myślisz? – pytałem, zrozpaczony. (Tak, zrozpaczony: to chyba oczywiste? Na tyle mnie już chyba znasz, żeby to wiedzieć?) – Co myślę? No wiesz, Guciu... Wzruszył ramionami. – Facet zagrał o władzę, zburzył przy okazji dom, zarysował fundamenty... rzecz sprowa- dza się do tego, czy dom jednak się utrzyma. Czy można go naprawić. Bo sad, ogród i pole stracone... rozumiesz mnie, Guciu? Zachód stracony! Świat! Intelektualiści, artyści, wszystkie te bęcwały. Te pieprzone Picassa, Eluardy czy jak im tam. Te postkatolickie głupki. Ksiondz pedoł z łambony, znaczy je prawda. – (Wykrzywiał się, przedrzeźniał, chichotał; ja też chi- chotałem; odstawił takiego Picassa, że największy aktor by tak nie potrafił; a jak cudownie mówił po chłopsku! Ja, dziesięciolatek, konałem z zachwytu. – Aha, nie rozumiesz tego o Picassie. To był najsławniejszy malarz naszego stulecia, ty mój czytelniku-ignorancie... nie, nie do ciebie mówię, ty tylko nagrywasz: przyjmij do wiadomości, i to raz na zawsze, żebym nie musiał powtarzać, że wszystkie moje czułe apostrofy są do kretyna, który to przeczyta, bo rozsądny człowiek do rąk takiej bzdury nie weźmie, prawda? Do jasnej cholery, jak śmiesz kiwać głową i chichotać? Przyjmuję przeprosiny, stawiam ci whisky, i wracam do moich baranów. Ale pamiętaj na przyszłość, dobra?! Zatem obiło ci się o uszy nazwisko Picassa, mój przyszły czytelniku? Więc jak możesz nie wiedzieć, że nas popierał? Narysował nam takiego czerwonego, śnieżnobiałego Gołąbka Po- koju, że świat zgłupiał! Ale jak partyjny ksiądz powiedział z ambony, że można było tworzyć nowe społeczeństwo w śnieżnobiałych rękawiczkach, białych niczym ten jego gołąbeczek, uwierzył z miejsca, jak wszyscy. Ależ ja nimi od tej pory gardziłem, tymi artystami, intelek- tuałami... Piorunochronie Ty mój Przedfranklinowski! A im bardziej gardziłem, tym bardziej jedli mi z ręki, bezmózgowcy. No, ale o tym potem. Mówimy o Auguście.) Siedzę, dziesięcioletni, w mieszkaniu Augusta, nad pustą szklanką po herbacie. I już się nie martwię, i już nie jestem w rozpaczy. August mi wszystko wyjaśnił. To po prostu polityka. – No, więc tych sławnych cymbałów nasz grubasek wyrzucił na śmietnik. Cóż, powiem ci krótko: jeśli komunizm przetrwa i odzyska dawne siły, to znaczy, że intelektualiści nie są potrzebni. Że liczy się tylko lud. Jeżeli komunizm za jakiś czas runie, znaczy, że jednak waż- ny jest mózg, a nie bicepsy. Chruszczow postawił na bicepsy. Ciekawe. Myślę, że miał rację. To zresztą zgodne z marksizmem-leninizmem. Z diamatem: – Tak myślisz? – Aha. Liczą się masy, nie jednostki. Głupcy, nie geniusze. Plechanow plótł o roli jednost- ki w historii, robiliśmy to na ostatnim szkoleniu, bardzo trafnie nam dowiedli, że to bzdura. Jednostka niczym, jednostka zerem. Jeśli tak, komunizm przetrwa Chruszczowa. Mało tego, dopiero teraz rozkwitnie! – To znaczy, że TY nie jesteś ważny? Zafrasował się. Chyba po raz pierwszy w ogóle o tym pomyślał. – Nie, JA jestem ważny... ale o tyle, o ile rozumiem masy. O ile zdołam zdobyć ich popar- cie. Tak jest zgodnie z diamatem. – A z rozumem? – zapytałem złośliwie. August nawet się nie obraził. – No, pewnie, że zgodnie z rozumem! No, przecież miliony muszą być więcej warte niż jakiś tam Napoleon... czy Stalin. – Bzdury mówisz! – krzyknąłem. – Jeśli to jest aż Stalin... albo ten tam, Napoleon... to on te wszystkie miliony, te twoje masy w garść i już... Ten twój Chruszczow nigdy by tego nie potrafił! Nawet by się nie ośmielił! Mądry człowiek wmówi im, co zechce, będą tańczyć, jak on im zagra! Przecież wiesz, że tak jest! 41 ------------------------------------------------------------- page 42 – Stul pysk! – wrzasnął nagle August, zrywając się z miejsca. – Komunizm nie upadnie, zapewniam cię, Guciu. Bo niby co? Tylko dlatego, że Stalina zastąpiło to zero, Chruszczow, i rozwaliło, co się dało? Dobrze zbudowany budynek nie wali się tak łatwo. JA partii nie rzucę, i zobaczysz, zobaczysz, szczeniaku! Ach, nikt wtedy nie rzucał partii, nikt nie odwracał się od mas. Nikt poza dziwadłami. W naszym mieszkaniu wciąż zbierali się różni ludzie. Siadali przy okrągłym stole w du- żym pokoju, pod lampą, nad kieliszkami z wódką. Mówili podniesionymi głosami. O Chrusz- czowie, o Dwudziestym Zjeździe, o łagrach i o planowaniu bitew na globusie. Nagle głos ojca wzbił się ponad inne głosy, zagłuszył je: – Wolę mylić się razem z partią, niż mieć rację bez niej!!! Zapadła cisza. Długa cisza. Potem ktoś się podniósł, przewrócił krzesło, trzasnął drzwiami. I znów cisza. Drugi huk zatrzaskiwanych drzwi. A potem spokojny szmer rozmowy, taki, jak przedtem. Brzęczenie kieliszków. Zasnąłem. Kiedy zadzwonił telefon? Nie pamiętam! Chyba nazajutrz po południu. Chyba tak. Odebrałem. Głos Augusta. – Ostry alarm! Natychmiast! Pod KC! Nawet nic nie powiedziałem rodzicom. Złapałem czapkę i wybiegłem z domu. Jak timurowcy. Chciałem wskoczyć do autobusu. Autobusy nie jeździły. Tak mówili ludzie, wołali to, bie- gnąc gdzieś, machając na samochody, zatrzymując się i dysząc na przystanku: autobusy straj- kują! Autobusy nie jeżdżą! Ktoś krzyczał: Za mną! Wiejska baba z koszami płakała pod ta- bliczką z niepotrzebnym rozkładem jazdy: ,,Kiedy wreszcie będzie spokój? O Boże, kiedy wreszcie będzie spokój?” Łysy mężczyzna z teczką powiedział babinie, że jeszcze jeżdżą tramwaje, ale tylko na Mokotów, tam – nie. To mi było niepotrzebne. Rzuciłem się biegiem w stronę KC. Kawał drogi. Biegłem otoczony głośnym świstem własnego oddechu, na mięk- kich nogach. Ale przydały mi się moje nakazane przez Augusta codzienne treningi, moje pompki, moja gimnastyka: uspokoiłem się, przeszedłem na równy bieg, ten na pozór wolniej- szy, a naprawdę szybszy, długodystansowy; ugiąłem ręce w łokciach, pochyliłem głowę. Bie- głem Alejami. Wymijałem grupki ludzi, coraz częstsze, coraz gęstsze. Aż wreszcie znalazłem się pod tym szarym gmachem. Siedzibą władzy. Komitet Centralny PZPR i, z boku, Komitet Warszawski PZPR. Ten główny był obstawiony milicją; przed Warszawskim kłębił się tłum. Przyhamowałem. Rozejrzałem się. Dałem nura w ten tłum. Krzyczano, rozdawano biało- czerwone chorągwie, transparenty, szturmówki. Nie zdążyłem nawet zobaczyć, co się dzieje. Prawie natychmiast usłyszałem głos Augusta. – Od placu! Od placu! Powinni wyjść z Bagateli! Stanąć z lewej! Zagrodzić! Formować pochód! Przepchałem się w stronę tego głosu. Przy Auguście stał Jacek. Tylko on jeden z naszych chłopców. Poza tym sami dorośli. August trzymał pęk szturmówek. Denerwował się. Ręce mu drżały. Na mój widok aż jęknął z ulgi. – O, jesteś! Stało się coś strasznego! Prowokacja! To grozi wojną! Zatrząsłem się z wrażenia. – Chcą zrobić demonstrację pod ambasadą radziecką – wychrypiał August. – Trzeba prze- ciąć im drogę, nie dopuścić. Nasi ludzie próbują ich kierować na boczne ulice, żeby opóźnić. Ale nie zdążymy. Wy musicie ich zatrzymać. Wy, chłopcy, na przedzie. Dzieci atakować nie będą. Masz. Ty i Jacek. Wręczył nam transparent. Dwa kijki, zwinięty materiał. 42 ------------------------------------------------------------- page 43 – Biegnijcie z tym na Belwederską przy Bagateli. Tam poczekajcie na resztę pochodu. Je- śli tamci będą pierwsi, zagródźcie im drogę. Powinni wyjść z Bagateli. Skandujcie: ,,Prowokacja”. Śpiewajcie hymn. – Złapał mnie jeszcze za ramię. – Ni c ra d zi ec k ie g o , s ły - szysz?! Hymn. Jeszcze Polska nie zginęła. Nie straćcie głowy. Tylko hymn! A potem Rotę! Popchnął nas obu. Pobiegliśmy, wyrywając sobie po drodze zwinięty transparent: każdy chciał sam go nieść. Kiedy dobiegliśmy na miejsce, złapaliśmy każdy za swój kijek. Transpa- rent był długi. Ogromny. Rozwinęliśmy go w poprzek ulicy. Stanęliśmy na dwóch chodni- kach, na rozstawionych, mocno wpartych w ziemię nogach – i dopiero wtedy zobaczyliśmy, wychylając głowy do przodu, pokrzykując do siebie, każdy swoją część napisu. Zestawiliśmy je w całość. UWAGA! PROWOKACJA! To nieśliśmy, z tym ustawiliśmy się na jezdni. (Nic zresztą nie jeździło, ulica była pusta, martwa. Tylko my dwaj.) UWAGA! PROWOKACJA! Byliśmy sami, sami w opustoszałym, wymarłym mieście. Ale już po sekundzie usłyszeliśmy szum, niewyraźny, groźny szum nad- ciągającego tłumu. Transparent był wyblakły, litery – kiedyś białe na czerwonym tle – pożół- kłe; ile to już razy gdzieś go niesiono, w deszczu, w upale? Przeciw jakim tłumom, przeciw jakiej groźbie? Nie zastanawiałem się nad tym. Dopiero potem. Szum zmienił się w huk. Narastał. Nogi tupotały. Śpiewano. Śpiew rwał się, odbijał od murów, nie przypominał niczym śpiewu, wiedzieliśmy, że nim był, to wszystko. Staliśmy na szeroko rozstawionych nogach, transparent chwiał się i dygotał. Jak na innej planecie. Nie zdołałem tego pomyśleć, zobaczyłem tylko, zobaczyłem obrazek z tej strasznej książki, którą czytała mi mama: pierwsi ludzie na księżycu, pod czarnym niebem, na którym świeci, wy- krzywiając się swoimi oceanami i kontynentami, nasza ziemia. Słowa „księżyc” i „ziemia” należy pisać dużymi literami. To była moja ostatnia myśl. Widziałem nad sobą, na czarnym tle, świetlisty krąg, rozróżniałem w tym kręgu, w tym blasku, obcas włoskiego buta i wielką szynkę Afryki, widziałem to i myślałem o zasadach pisowni. Wtedy się pojawili. Wypłynęli zza rogu ulicy. Wylali się zza niego jak powódź. Już byli naprzeciwko nas. Tłum. Zwarty tłum z biało-czerwonymi sztandarami. Ze śpie- wem. Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy. Hymn. Nasz hymn. Wybaczalny na etapie przejściowym objaw nacjonalizmu, tego nauczył mnie August. Obejrzałem się. Za nami tłu- mu jeszcze nie by ło. Paru wy rostków. Kilku mężczy zn w paltach w jodełkę. Tamci szli w naszą stronę równym, straszliwym krokiem. Ktoś wymachiwał czymś czarnym, niedużym; pomyślałem, że to pistolet. Że zaraz nas zabiją; że mnie zabiją. Wypiąłem dumnie pierś. Ta- kiej euforii... Usłyszałem cienki, piskliwy głos Jacka, włączający się w to, co śpiewali ludzie idący z przeciwka. Śpiewał to samo. Jeszcze Polska nie zginęła, Póki my żyjemy... Że też mogłem dać mu się wyprzedzić! Transparent wciąż drżał, wciąż podrygiwał w na- szych rękach, co za hańba! Ścisnąłem mocniej drzewce, opanowałem mój żałosny dygot. Przyłączyłem mój cienki, piskliwy głos do cienkiego, piskliwego głosu Jacka. Co nam obca przemoc wzięła, Szablą odbierzemy! 43 ------------------------------------------------------------- page 44 Tłum, prący na nas, zatrzymał się, zakłębił. Nie wiedział, co robić. Zbiliśmy go z tropu – dwaj mali chłopcy pod wielkim napisem, białym na czerwonym tle: UWAGA! PROWOKACJA! Śpiewaliśmy dalej; ich śpiew zerwał się, zamącił, nadciągał z oddali fa- lami, które łamały się przy wejściu w ulicę i milkły; nagle wzmocnił się i zahuczał za nami, nie przed nami. Nie oglądałem się. Ale już po chwili był przy mnie August. Z raptowną ulgą, ze szlochem w głębi krtani, przerwałem śpiew. Zresztą teraz już inni śpiewali za mnie. – Świetnie, mały! – ryknął mi w ucho August. – Świetnie! Będą z ciebie ludzie! Teraz się obejrzałem. Za nami kłębił się tłum, już tłum. Nie garstka ludzi. Tłum. Z transpa- rentami. Ze sztandarami. Z tymi nacjonalistycznymi sztandarami. Do przyjęcia na etapie przejściowym. Tylko tu i ówdzie powiewały nasze, czerwone szturmówki. Ktoś dał znak. Nie wiem, kto; widziałem tylko, jak sygnał przejął August, jak on też machnął ręką. Nasi zaczęli. Zaczęli śpiewać Rotę, pieśń tamtych. Pieśń naszych wrogów. Te wszystkie nacjonalistyczne kawałki, wybaczalne na etapie przejściowym. Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród, Nie damy pogrześć mowy... a potem: Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz – jak gdyby to Niemiec się wtedy liczył! Poruszałem tylko ustami, nie śpiewałem. Tamci przyłączyli się do nas, odśpie- wali wszystko do końca razem z nami, a potem, złagodniali, rozpogodzeni, zaczęli się roz- chodzić. Zabierając swoje amatorskie, wypisane krzywo na kawałkach dykty, napisy: NIECH ŻYJĄ WĘGRY!!! (nie miałem pojęcia, że wojska rosyjskie właśnie wkroczyły na Węgry, głupie Węgry, wyciągające nader pochopne wnioski z tego, że jakiś mały grubasek potępił stalinowski imperializm i narzucanie przez mocarstwo swej woli innym narodom... o Pioru- nochronie, co za głupcy, co za głupcy, August miał rację, kto widział wierzyć walczącym o władzę politykom?) i NIECH ŻYJE WOLNA POLSKA!!! Wkrótce było tak, jak gdyby nic się nie zdarzyło. Nie znalazłem już Augusta. Gdzieś zniknął. Zanieśliśmy transparent do KW. Przyjęto go, nawet na nas nie patrząc. Pytaliśmy o Augusta, ale nikt nie wiedział, kto to taki. Nikt nie wiedział, kto to taki!!! Obraziłem się. Wściekły, kopiąc kamyki, wróciłem do domu. Wieczorem zadzwonił i już było dobrze. Jak zawsze. Oczywiście, miał tyle zajęć, masę zajęć, nie wiadomo, do czego ręce przyłożyć, miasto pełne wybuchów, dynamit podłożony, lada chwila wszystko może gruchnąć, ale to, czegośmy dziś dokonali – MY! – to jest wielkie. Chyba zapobiegliśmy wojnie, rzezi, oceanom krwi. MY. August i ja, ja i August. Zatrzymując pochód, protestujący przeciwko masakrze na Węgrzech (którą August popie- rał). I żądający czegoś potwornego, czegoś, co mogło wywołać wojnę. Nie wiem czego, i tłum chyba też do końca nie wiedział. Wolności? Nie, chyba aż tak daleko nikt się wtedy nie posunął. Więc czego? Ach, jakichś drobiazgów bez znaczenia. W każdym razie, gdyby tłumu nie rozpędzono, obrażona Rosja zrobiłaby i wojnę. JA do tego nie dopuściłem. Ja z Jackiem. I Augustem. Uwierzyłem. Promieniałem. Jeszcze nieraz wysyłał nas na manifestacje. Nas, chłopaczków. Swoich „znajomych”, swoich „wychowanków”, swoich „podopiecznych”. Było też wielu dorosłych, wielu aktywi- stów, przebranych za normalnych ludzi (potem, potem, jak to było z tym „przebraniem” i o co mi chodzi; potem; przestań przerywać, do licha!). Naszym zadaniem było wmieszać się w tłum i skierować go na właściwą drogę. Zadanie dzieci było najważniejsze. (Genialny, nie doceniony August!) Tak, zadanie dzieci było najważniejsze. Nikt nie podejrzewa dzieci. O, jakże August to zrozumiał, jak to wykorzystał! To my, jego „chłopaczkowie” pchaliśmy się na przód każdego pochodu w tych gorących czasach; to my, kiedy tylko zaczynały się anty- sowieckie okrzyki, intonowaliśmy – niby to w zgodzie z tymi okrzykami, niby to w zupełnej zgodzie – śpiewać Międzynarodówkę. Pieśń protestu, Znów pieśń protestu. Czasem trzeba 44 ------------------------------------------------------------- page 45 było skandować: „Prowokacja! Kopa prowokatorom!” Dorośli z aparatu, wmieszani w tłum, podejmowali to natychmiast, chwytali krzyczących o wolności czy sprawiedliwości i, przy aprobacie przekonanego tłumu, kopniakami wyrzucali ich z pochodu – prosto w ręce tajnia- ków. I robiło się z nimi porządek, z tymi wrogami okupacji własnego kraju. Ale czy ja to wtedy rozumiałem? Zmieniliśmy potem poglądy, August i ja, ja i August. Metod nie. Bo innych metod nie ma. Tego nauczył mnie August. Dziesięcioletni, byłem już prowokatorem pierwsza klasa. I wcale n ie os zu ka ny m, wc al e nie nieświadomym. Zmyj z mordy tę minę litości nad biednym, manipulowanym dzieckiem. Wiedziałem, co robię. W wiele lat później to ja wysyłałem szczeniaków pod kościoły, żeby po każdej Mszy Za Oj- czyznę ucinali zbyt daleko idące hasła (może i słuszne po tygodniu czy po miesiącu, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie dziś) wrzaskiem: „Prowokacja! Prowokatorzy są wśród nas!” A ludzie się na to brali – o Piorunochronie, jak oni się na to brali! I czy można nimi nie pogardzać? Tego nauczył mnie August. Ale i sam bym do tego doszedł. Każdy by do tego doszedł. Do pogardy. Pewnie, prawdziwi prowokatorzy też się zdarzali. Ale rzadziej niż mogło się to wydawać maluczkim. My z Augustem wykańczaliśmy – wtedy i zawsze – uczciwych ludzi, próbują- cych przeskakiwać etapy, robiących o jeden krok za dużo. Wydawaliśmy ich naszym wspól- nym wrogom. Tylko czy dla nas istnieli wrogowie? To była polityka. Gra. Cudowna gra. Zawsze można było dokonać zwrotu. Wybrać innych sprzymierzeńców. To wszystko było drugorzędne. Jedynie głupcy wierzą w idee. Fakt, poza ideami istnieją jeszcze uczucia. Gorzej: sentymenty. Czy August miał sentymenty? Monę. Może. Piosenkę. Na pewno. Jakże na niego działały piosenki! Zwłaszcza ta jedna. Poruszyła go do żywego mięsa, przepuściła przez maszynkę, zniewoliła. Po tylu latach wystarczy mi strzęp melodii, a widzę łzy w oczach Augusta, prawdziwe łzy! Jeśli było w nim coś prawdziwego, to tylko to jedno. Ta piosenka. Gdzie rozkwita kwiat, róży kwiat, Na gałązce siadł lotny ptak. Zadrżał wśród listowia purpurowy pąk, Czemu serce drży, Suliko? Ulubiona piosenka Stalina. Niestety. Gruzińska melodia ludowa, teksty różne w każdym kraju, nie odnajdę już tego pierwszego, prawdziwego, nie mam czasu, pamiętam tylko kawa- łeczki, urywki, coś po rosyjsku – człowiek szuka grobu ukochanej, se r ce mu o bu mi er a od tęsknoty, w sierdcu biez lubwi nielegko, gdi-–że ty, moja Suliko?, coś po francusku – L'oi- seau s'envola et chanta... nigdy nie zapomnę! To dla mnie wszystko, ta piosenka, właśnie dla mnie. Nie dla Augusta, a dla mnie, nie rozumiesz? I Stalin, i August, i chorągwie na wieżach. I to straszne drżenie dzieciństwa. Ta słabość, ta naiwność dzieciństwa, która jest potęgą. Jak to napisał Kafka? (Nie rób takiej miny, jakby cię dziwiło, że znam Kafkę: co ty wiesz o epo- ce, człowieku?!) Jak on to napisał? Niektórzy z was nazwą to może słabością. Ale czyż goto- wość do lotu nie jest także słabością, skoro jest to przecież chwianie się, niepewność, trzepo- tanie skrzydłami? Chwiałem się, trzepotałem skrzydłami, szykowałem się do lotu. A obok mnie był August. Mój mistrz, moja opoka. Ależ miałem szczęście! 45 ------------------------------------------------------------- page 46 Zadrżał wśród listowia purpurowy pąk, Czemu serce drży, Suliko? Ach, tak. Oczywiście. Były jeszcze kobiety. Ale tego nie nazwałbym „sentymentami”. Nigdy. To było co innego. 46 ------------------------------------------------------------- page 47 VI Pierwszą dziewczyną Augusta, jaką poznałem – jaką poznaliśmy wszyscy – był Aliczek. Słodki Mały Aliczek, tak ją nazywaliśmy. Jeszcze po wielu latach każdy z nas śmieje się, kiedy ją sobie przypomni. Wystarczy spytać – „A pamiętacie Aliczka?” – i każdy, kto widział Aliczka choć przez pięć sekund, kona ze śmiechu. Ależ to była kretynka; bogowie, ależ to była kretynka! Człowiek z miejsca rozumiał, co to takiego seks, wystarczyło zobaczyć Augu- sta z Aliczkiem. I można było zatrząść się ze zgrozy, gdyby nie ta odwieczna, praludzka, zgubna wiara: nas nic podobnego nigdy nie spotka. Po prostu nie może. My nigdy tak nie zgłupiejemy, skądże! Jesteśmy impregnowani. Mowy nie ma! Aliczek po roku 1956 wyjechał i grał na flecie w Księstwie Monaco, Bóg mi świadkiem. Słyszeliśmy go kiedyś przez radio. A potem ujrzeliśmy go pewnego dnia w kronice filmowej wyświetlanej przed wschodnioniemieckim Winnetou, trochę postarzałego, ale ciągle równie słodkiego. Ubranego w suknię wieczorową odsłaniającą ramiona, z fletem przyłożonym do wypukłych usteczek. Akompaniował baletowi Księstwa Monaco. Zdaje się, że tańczono Po- południe fauna, na widowni siedziała ze znudzoną miną księżna Grace, niegdyś amerykańska gwiazda filmowa, a słodki Aliczek siedział w trzecim rzędzie orkiestry i grał na flecie. Zrobił karierę! Zobaczyliśmy go po raz pierwszy w mieszkaniu Augusta. Blondyneczkę, niewiele wyższą od nas (choć nosiła pantofle na wysokich obcasach), z lokami, w głęboko wyciętej bluzce, szerokim pasku i kloszowej spódniczce. Rzęsy miała podejrzanie czarne, a usta podejrzanie czerwone; pachniała jaśminem. Uwielbiałem zapach jaśminu, ale nie spodobała mi się ta blondyneczka, od razu mi się nie spodobała. Byłem dzieckiem; wiedziałem zatem o seksie więcej niż wiedzą dojrzali mężczyźni. Nie umiałem nazwać tego, co wiem, ale wiedziałem. Byłem zimny jak lód, byłem trzeźwy jak sodaliska mariańska. Mnie nie można było nabrać – jeszcze nie. Blondyneczka pachnąca jaśminem przykucnęła przed nami szczeniakami, rozpościerając dokoła czarną spódnicę w groszki. – To ja jestem Aliczek! Nie znacie mnie? August nigdy wam nie mówił, że zna takiego słodkiego, małego Aliczka? – No dobrze. Alka, nie wygłupiaj się – powiedział August, ale w jego głosie była czułość, a w spojrzeniu duma. O, święty Karolu Marksie, przysięgam na czerwony sztandar, że w tamtej chwili zrozumiałem raz na zawsze, co to takiego seks, choć później sam nieraz głupia- łem, choć mnie także oczy zachodziły mgłą, a gardło się ściskało z powodu stworu, na wspo- mnienie którego miałem potem ochotę walić głową w mur, przeklinając własną ślepotę; zro- zumiałem też Sokratesa (czy to aby był Sokrates? Sprawdźcie to, dobra? Nie chcę się ośmie- szyć), Sokratesa, który na pytanie, czy nie boli go to, że przestał być MĘŻCZYZNĄ, odpo- wiedział pytaniem: „A któż nie byłby szczęśliwy, wyrwawszy się spod władzy szaleńca, który wdarł się do jego domu?” (Sprawdź ten cytat, co?) Blondyneczka podniosła się i zachichotała. Nawet obrąbek jej spódnicy pachniał jaśminem. August objął ją ramieniem, zadzierając głowę. Jak po wygranej bitwie. – No, chłopcy, to właśnie Aliczek. Śliczna, co? Aliczek tulił się do niego; my milczeliśmy, czerwoni ze wstydu. Na szczęście w tej samej chwili weszła cała gromada dorosłych. Mężczyźni całowali maleńką rączkę Aliczka, rzucając Augustowi porozumiewawcze spojrzenia; kobiety brały od niechcenia maleńką rączkę Alicz- 47 ------------------------------------------------------------- page 48 ka, a potem zamieniały porozumiewawcze spojrzenia między sobą. Usiedliśmy, gdzie kto mógł. Matka Augusta z męczeńską miną roznosiła herbatę i kanapki. Aliczek wdzięczył się do wszystkich, potrząsał loczkami, głośno chichotał. Przysiadał przy krzesłach dziewcząt – właśnie dziewcząt, nie mężczyzn – i szczebiotał, sepleniąc: – Czy ON ci nigdy nie mówił, że zna takiego małego Aliczka? Nigdy? Żartuuuujesz! Na- bieeeerasz mnie! Musiał ci powiedzieć! ON był za każdym razem kim innym. Czasem Augustem. Częściej facetem dziewczyny, z którą Aliczek rozmawiał. August snuł się za Aliczkiem i uśmiechał się wyrozumiale, a męż- czyźni mrugali do niego (odpowiadał mrugnięciami) albo spuszczali wzrok (wtedy uśmiechał się triumfalnie, obejmując palcami kark Aliczka). Potem usiadł w swoim, świętym i nietykal- nym fotelu, a Aliczek zaraz znalazł się na jego kolanach. August wydmuchiwał dym z papie- rosa prosto w jego różowe uszko z kolczykiem, a ona krzywiła się i piszczała. My, nieletni, nie wiedzieliśmy, gdzie oczy podziać. Potem były inne dziewczyny – mówię o tych jawnych, oficjalnych, tych pokazywanych światu. Już nie tak zabawne. Prawdę mówiąc, nudne. Zamaszyste działaczki. I jedna ładna studentka, paląca bez przerwy, zawsze z książką pod pachą, ale ta szybko znikła. Podobno stało się z nią coś strasznego. Nikt nie wiedział, co. Zamordowano ją? Tak mówiono; nie wiem. August nigdy już o niej nie wspomniał. A potem – potem zaczęła się Mona. Zdaje się, że była gońcem w redakcji Po prostu – a może siedziała w dziale listów? – i po- znali się z Augustem podczas manifestacji po zamknięciu pisma. W których zresztą August nie brał udziału. Ani nikt z naszych. Przyglądał się z boku, a Mona stanęła przy nim, klnąc jak szewc i płacząc. August zagadał do niej i w pięć minut zmienił dia-me-tral-nie jej poglądy polityczne, a potem poszli na kawę. Przynajmniej on tak o tym opowiadał. Mona nigdy nic nie opowiadała, August mówił za nią. Nawet o tym, co Mona czuje, mówił August. Jej rzecz- nik prasowy, tak go kiedyś nazwał Jacek, ale nie powtórzyliśmy tego nigdy Augustowi: byłby wściekły, że oceniamy go tak nisko. Ale to prawda. Ach, ona mnie tak kocha! – mówił Au- gust, a Mona stała obok i milczała. Zwykle milczała. Zresztą przy Auguście trudno było do- rwać się do głosu. Był rok 1957, oczywiście. Na pewno. To nie mógł być inny rok. Trochę wcześniej czy tro- chę później Mona byłaby kim innym. Wtedy była wydarzeniem. Zjawiskiem. Tak bezbłędnie pasującym do roku, tygodnia, miesiąca! Przyszła do mieszkania Augusta któregoś popołudnia, kiedy ja tam byłem. Wysoka, po- ważna, w berecie i płaszczu z podniesionym kołnierzem; kropelki d eszczu l śniły na niej w świetle lamp. Wyciągnęła do mnie rękę, bez uśmiechu. – Monika – powiedziała. – Mona – poprawił August. – Widzisz, Guciu, to jest moja Mona! – i objął ją ramieniem. – Moja miłość! Mona Moja Miłość! Em, em, em. Patrzyłem na Monę. Oczu od niej nie mogłem oderwać. Wszyscy tak na nią patrzyli. Wte- dy. W 1957. Jak ci to wytłumaczyć? Jak ci opowiedzieć Monę? Komuś z innej epoki? Nie mogę, nie potrafię, nawet nie będę próbować! Przecież ja sam wtedy nie do końca Monę rozumiałem. Jako zjawisko. Byłem za młody. Dobrze: za mały. A co dopiero teraz, po tylu latach! Nie, nie będę próbować. Powiedziałem. Powspominam sobie Monę, nic więcej. I pamiętaj: ja też nie widziałem jej w całości. Widziałem cień Mony, część Mony, nic więcej. Jej czarne, bawełniane pończochy i solidne buciki na gumowych, „traktorowych” pode- szwach. (Ależ tak, oczywiście, że już wolno było je nosić, w końcu były takie wygodne i praktyczne, zwłaszcza na naszych nierównych, wyboistych ulicach; od zjadania włosów w Komitecie Dzielnicowym minęły, pamiętaj o tym, ze trzy lata! Czy może dwa i pół. Tak czy owak, wieczność. Wyobrażasz sobie, ile razy po drodze zmieniły się wytyczne?!) A więc – jej czarne pończochy i mocne buty. I beret baskijski, i podniesiony kołnierz prochowca. Wtedy 48 ------------------------------------------------------------- page 49 nie rozumiałem, co się za tym wszystkim kryło, no, nie rozumiałem, keine, a teraz ręce mi opadają, nie umiem powiedzieć, o co mi chodzi, nie wytłumaczę tego nigdy! Te skojarzenia. Te znaki. Te symbole. Nigdy strój nie był tak ważny jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem, kiedy byłem dzieckiem w komunizmie, każdy jego element wprowadzał w nowy świat, w sztukę, w ideologię, groził pobiciem, karą, wyrzuceniem ze studiów, złamanym życiem, albo przeciwnie, budził zaufanie, budził zachwyt, kazał dopatrywać się w człowieku wielkości, odwagi, bohater- stwa, kazał go ratować z opałów, uznawać za swojego, powalał na kolana oczarowanych... ka- wałek materiału, szmatka zawiązana na szyi, skarpetka, tak, te drobiazgi wywoływały trzęsienia ziemi lub otwierały sezamy... i jak to potem wytłumaczyć? Nie można, nie można! Głowa Mony. Równo obcięte ciemne włosy z przedziałkiem, odsłaniające czoło. Baskijski beret i podniesiony kołnierz. To oczywiste, każdy z tamtych czasów powie wam bez wahania: Joanna Madou, Łuk triumfalny, Remarque! Mgła na Pont d'Alma, namiętna miłość w cia- snych hotelowych pokoikach, pęk kwiatów ciśnięty na łóżko, światło księżyca wpadające przez okno i srebrzące kochanków, calvados i papierosy z czarnego, żołnierskiego tytoniu, i mgła, mgła, mgła, i zagubieni ludzie we mgle... Spojrzenie samotnej kobiety spod baskijskie- go beretu, sponad podniesionego kołnierza prochowca, spojrzenie rzucone na uciekiniera, na wygnańca; a potem już miłość. I to jaka miłość, Wszechmocny Odgromniku! Wszyscy o takiej marzyli, nawet ja, szczeniak; wszyscy u nas w komunizmie. Calvados i papierosy w nocnym barze; a potem trzymając się za ręce poszli w kłębiącej się mgle ku majaczącemu niewyraźnie Łukowi Triumfalnemu. Wolność. Miłość. Miłość ludzi wolnych – gdzieś w innym świecie, na innej galaktyce. A my w więzieniu. Choćbyśmy o tym nie myśleli, nie mówili, nie wiedzieli. Paryski smog przesycony tytoniem, alkoholem, zapachem kwiatów, wolnością i miłością: tym był wtedy baskijski beret na gładko uczesanej głowie kobiety w prochowcu z podniesionym kołnierzem. Kobiety, która weszła z warszawskiego deszczu do mieszkania Augusta. A czarne, grube, prążkowane pończochy, ta perwersja? Ach, to już było co innego! W tym był dźwięk trąbki, ależ tak, uwierz mi, samotnie i patetycznie roztrącający ciemność dźwięk trąbki jazzmana i swingujący kobiecy głos: Alabama! Na drugiej półkuli, w stanie Alabama, rozklekotanym fordem jedzie diabeł, jedzie do Noemi w czarnych prążkowanych pończo- chach. Noemi z uśmiechem, bez lęku, otwiera piekłu drzwi. Diabeł łasi się do niej, okręca ogon wokół jej zgrzebnych nóg – jeszcze pamiętam! ...swój ogon długi jak most w San Francisco, mięciutki niby sztruks! A w brudnym barze Joe cocktail miesza, karaluch tłucze głową w szkło... poczekaj, fałszuję, to szło tak, już wiem – Przez szynkwas nocy niebo nogi zwiesza, obrączek czarnych sto! Czarne pończochy Mony. Takich nie noszą aniołowie, rozumiesz? Czarne pończochy Mo- ny i natychmiastowe skojarzenie: diabeł w sercu! Diabeł w sercu! Gdy w Alabama u Noemi w szafie Stróż Anioł włosy z głowy rwie, Ty z diabłem w sercu siedzisz na kanapie: Ach, te pończochy dwie! Góra: Joanna Madou i Łuk Triumfalny. Dół: Alabama. I któż nie zakochałby się wtedy w Monie? Ja się w niej kochałem. O Przedfranklinowski Piorunochronie, jak ja się w niej kochałem! W dorosłej, wyższej ode mnie o pół metra, czarnookiej, czarnonogiej, tajemniczej i bladej, niosącej ze sobą kłąb mgły z mostu Alma! 49 ------------------------------------------------------------- page 50 Ona, oczywiście, kochała Augusta. Augusta, który z żalem wyrzekł się swojej zielonej ze- tempowskiej koszuli, a z ulgą czerwonego krawatu (nigdy nie nauczył się porządnie wiązać krawatów), i który nie mógł pogodzić się z anonimowością nierozpoznawalnego w tłumie, zwykłego działacza partyjnego, aktywisty z KW. Nosił teraz żółte buty na słoninie, byle jakie spodnie i zielonkawą wiatrówkę. Gdy było ciepło, wkładał ją na gołe ciało. Cień, resztka jego organizacyjnego munduru. Byłem dzieckiem. Ciągle byłem dzieckiem. Ale już wtedy, patrząc na Monę, przysięgałem sobie, że za kilka lat to mnie będą kochać kobiety, mnie, nie Augusta. Ależ będą za mną sza- leć! Największe piękności, najsławniejsze aktorki, wszystkie te cuda, za którymi oglądają się mężczyźni. Będą się oglądać za nami: za czerwonym Dillingerem oprowadzającym po świe- cie – niczym niedźwiedzie na łańcuchu – rozkochane seksbomby. (Tak nazywano wtedy, w czasach komunizmu i kultu broni jądrowej, kobiety, wzbudzające szaleństwo tłumów: seks- bomby.) Widząc siebie samego z przyszłości (czy mówiłem ci, że byłem już po operacji zeza? że normalniałem? – no, to teraz mówię), widząc własne marzenie o sobie, nie pojmowałem, co mogło się podobać kobietom w Auguście. Co mogło się w nim podobać Monie. Bo Mona była jedyną niezwykłą kobietą w życiu Augusta. Wszystkie poprzednie i następne były prze- ciętne, głupie, śmieszne, szare, byle jakie, August lubił dominować, nie znosił konkurencji – w polityce czy w życiu prywatnym: w jednym i drugim musiał być jedynym kogutem na po- dwórku. Bał się nawet urody. Nie mógłby być z piękną kobietą. Nie zniósłby, gdyby ktokol- wiek choć przez chwilę patrzył na jego kobietę, nie na niego. Nawet Aliczka nie zniósł dłużej niż przez parę tygodni. Myślisz, że Mona też wcale nie była taka niezwykła? Że byle kto może włożyć na głowę baskijski beret, a na nogi prążkowane pończochy? Poczekaj. Też tak czasem myślałem. Mona. Jakże on lubił zmieniać imiona! Swoje wymyślił, jej skrócił z Moniki, ale jak! Znów te skojarzenia, znów te podteksty. Mona Lisa. Leonardo. Kobieta z obrazów Leonarda. Madonna Leonarda. Mało mówiła. Po prostu weszła w mokrym od deszczu prochowcu i odtąd już była. Zaw- sze. Niektórzy ją znienawidzili za wkroczenie w nasz świat, świat męskich przyjaźni; ja by- łem nią urzeczony. Chodziła z nami na mecze piłki nożnej (które mnie zresztą nudziły; potem okazało się, że Augusta też. Ale czy swój chłop, wielki wódz in spe, mógł nie chodzić na mecze, którymi pasjonował się cały naród?), i na mecze bokserskie (które Augusta nudziły tak samo, a mnie się podobały: widziałem samego siebie w tych facetach o tańczących pod skórą pętlach mu- skułów, lubiłem twardy rygor trzech rund, imponowała mi dobra garda, a gdy trafiał się knock-out – knock-out w wadze ciężkiej, to było piękne jak Botticelli! – umierałem wprost, coś skręcało mi się w brzuchu, rozmiękało serce, śniło mi się to potem po nocach). Podczas tych drugich nie miałem czasu patrzeć na Monę, zbyt mnie pochłaniało to, co działo się na ringu, w kręgu światła, między linami. Kiedyś jednak – nie wiem czemu – spojrzałem. Szła waga ciężka, pamiętam. Mecz międzynarodowy. Murzyn pchnął białego na liny i walił go pięściami, sędzia skakał dokoła jak wróbel, śledząc, czy wszystko odbywa się zgodnie z prze- pisami, biały miał niezłą gardę, ale i tak lada moment mógł się trafić knock-out; nie mam po- jęcia, jakim cudem zdołałem oderwać wzrok od ringu. Fakt, że to zrobiłem. August siedział w swojej zielonej wiatrówce, z papierosem w ustach, z rękami w kiesze- niach. Nawet nie patrzył na ring. Wzrok miał utkwiony gdzieś w górze, oczy nieruchome i zamglone: o czymś myślał, o czymś nie mającym związku z tym, co się przed nami działo. Nie słyszał, jestem tego pewien, nie słyszał ryku sali. Może wyobrażał sobie samego siebie za stołem prezydialnym jako Pierwszego Sekretarza. Może składał właśnie wizytę oficjalną na Kremlu. Może wygłaszał swoje exposé jako premier. A może tylko zastanawiał się, jak do 50 ------------------------------------------------------------- page 51 tego dojść. Rytmicznie wciągał w siebie i wydmuchiwał kłęby dymu z papierosa, przesuwając go samymi ruchami warg, ze zmarszczką między brwiami, nieobecny. Mona ściskała nogi tak mocno, jak gdyby chciała je zmiażdżyć o siebie; oplotła się ramio- nami, skuliła i pochyliła do przodu. Nic w tej pozie nie było aż tak nadzwyczajnego, można ją było uznać za wyraz zwykłego skupienia. Tylko to zaciśnięcie ud, zbyt gwałtowne, przesad- ne. I jej twarz. Ten kontrast między zwartym, zamarłym w jakimś skurczu ciałem, a rozluźnieniem twa- rzy. Usta miała półotwarte. Powoli, nie wiedząc, co robi, przesuwała językiem po dolnej war- dze. Źrenice były tak rozszerzone, że oczy zmieniły jej się w dwie czarne plamy. Dwie plamy skierowane w stronę czegoś na ringu, w jeden punkt na ringu. Spojrzałem dokładnie po linii jej spojrzenia. Zwrócone było niżej niż spojrzenia wszystkich w hali, spojrzenia normalnych ludzi. Nie na pięści czarnego, nie na pięści białego. Niżej. Spojrzałem dokładnie wzdłuż linii jej spojrzenia. Spodenki czarnego. O mało nie wzruszyłem ramionami. Taką zabrać na mecz! Na co ona patrzy? Spojrzałem jeszcze raz. Spodenki czarnego. Powinny być luźne, takie nosili wtedy bokserzy. I były – przed chwilą. Teraz stały się dziwnie ciasne. „Ach, to przez muskuły” – pomyślałem. Tak się spiął w tym ataku... Muszę ćwiczyć, mu- szę wyrobić sobie takie same mięśnie. To fantastyczne, co człowiek może zrobić z własnym ciałem! Muszę osiągnąć to samo. Być takim, jak na pocztówkach z fotografiami kulturystów, które zbierałem. Kule, pętle, bochenki muskułów, siłą woli przesuwane pod skórą, wypinane to w tej, to w innej części ciała, na barkach, plecach brzuchu, łydkach... Ale, oczywiście, bok- ser nie jest kulturystą. Spojrzałem jeszcze raz na Monę. Podniosła lewą pięść do ust i wbiła w nią zęby. Cóż, zna się jednak na boksie. August znalazł sobie naprawdę świetną dziewczynę. Znała się na boksie. Bo ledwo oderwałem od niej oczy, stało się to, na co zawsze czekałem. Mały błąd w gar- dzie białego. Lewy prosty Murzyna. Biały osunął się na deski, czarny odskoczył i stanął nad nim, o krok od niego, na szeroko rozstawionych nogach. Sędzia liczył, sala zerwała się z miejsc i wyła, ja też się zerwałem. – ...dziesięć!!! Biały wciąż leżał na deskach. Dopiero teraz niemrawo się poruszył. Knock-out. Wydałem z siebie okrzyk wojenny Siuksów. Czarny uniósł triumfalnie obie ręce nad gło- wą; ja zrobiłem to samo. Tylko August i Mona nie zerwali się z miejsc, żeby krzyczeć, gwizdać, wiwatować, prze- klinać. On nawet nie zauważył knock-outu, formował chyba właśnie zwycięską frakcję par- tyjną. Ona siedziała już nie skulona, ale odprężona i miękka, z rozsuniętymi nogami, z rękami złożonymi na szerokiej spódnicy wnętrzem dłoni do góry, z przymkniętymi oczami. Rozma- rzona. Rozluźniona. Półprzytomna. Pojęcia nie mająca o boksie! Tylko dlatego to zapamiętałem. Z powodu tej myśli: ależ oni oboje nie mają pojęcia o bok- sie! Co pewien czas to do mnie wracało. Ta hala. Mgiełka, reflektory, krzyk, dwa męskie ciała w walce, August myślący o czym innym, Mona zachowująca się dziwacznie i bez sensu. Któ- regoś dnia nagle zrozumiałem. Zrozumiałem, o co chodziło Monie. Ale dopiero w jakieś dziesięć lat później zrozumiałem, o co chodziło im obojgu. Co ich łą- czyło, co ich dzieliło. A w dwadzieścia lat później zrozumiałem jeszcze więcej. I wtedy przespałem się z Moną. 51 ------------------------------------------------------------- page 52 Tamtego dnia miałem ochotę splunąć z pogardą. Popsuli mi swoim idiotycznym zachowa- niem całą radość z meczu, z knock-outu. Na szczęście dwaj nasi chłopcy, siedzący po prawej stronie Augusta, też wrzeszczeli jak skalpujący czerwonoskórzy, August nagle oprzytomniał i podniósł się, bijąc zdawkowe oklaski, Mona zrobiła to samo – a potem poszliśmy na lody. Po powrocie do domu zrobiłem pięćdziesiąt pompek. Przysiągłem sobie, że wkrótce dojdę do stu rano i stu wieczorem. Zresztą doszedłem. Przyglądałem się Monie. Wciąż jej się przyglądałem. Chwilami żałowałem niemal, że już nie jestem zezowaty i nie mogę patrzeć na nią tak, żeby sobie z tego nie zdawała sprawy, żeby chociaż nie była pewna. Zresztą nie okazywała tego, że cokolwiek zauważa. Myślę, że kochaliśmy się w niej wszyscy. Myślę, że kochaliśmy się w niej z powodu Augusta. Że widzieliśmy w niej coś, co August przed nami ukrywał, co ukrywał przed całym światem, a co ona bezwstydnie ujawniała. W końcu był powód, dla którego ją wybrał! Była ucieleśnieniem tego, co August w sobie ma- skował. Pogardy. Wielu uważało, że August pogardza ludźmi. Że myśli tylko o tym, jak ich oszukać i wyko- rzystać. Zawsze się na to zżymałem. Protestowałem. August pogardliwy? Pozory! On tylko zadzierał głowę: dlaczego miałby ją opuszczać? Wysoko nosił podbródek. Patrzył na ludzi z góry wąskimi szparkami oczu. Zakładał ręce na piersi, a pierś wypinał. Jak Mussolini. Mimo to był najlepszym, najserdeczniejszym, najbardziej otwartym facetem świata... tak mówiłem tym, którzy oskarżali go o pychę i pogardę. Co myślałem, to inna sprawa. Ale powtarzam ci jeszcze raz: trzeba było zobaczyć go z Moną! Wszystko stawało się jasne! Dwudziestoletnia dziewczyna. Wysoka, wyższa od Augusta, choć i on nie był ułomkiem. Szczupła. Ciemna. Zawsze w pantoflach na płaskich obcasach, jakby się wstydziła swojego wzrostu. Ale nosiła je z takim szykiem, z taką pewnością siebie spoglądała na niższych, że trzeba to było wykluczyć. Może August narzucił jej noszenie płaskich pantofli, żeby nie raziła przy nim za bardzo; może. Ale reszta? Czy reszty też mógł ją nauczyć? Niemożliwe! Tak samo jak on trzymała głowę. Wysoko podniesioną. Z zadartym podbródkiem. I ten wzgardliwy wyraz ust – on tego nie miał, ona tak. Wzgardliwy. W tej twarzy było coś odpy- chającego, dopóki nie rozjaśniła się na twój widok, właśnie twój: to ty byłeś wybrańcem! I lubiłeś ją za to, że tak cię wyróżniła z motłochu, dla którego nie miała ani śladu uśmiechu, ani odrobiny życia w ciemnym, ponurym spojrzeniu. Och, ona pogardzała ludźmi. Taka wynio- sła, taka niechętna. Taka wysoka. I z tą zadartą głową. Te jej spojrzenia z góry: jakby chciała cię zmiażdżyć, zetrzeć na proch. To lubił August. „Kobieta powinna być królewska” – wołał. – „Powinna zmieniać mężczyzn w niewolników, powinna sprawiać, żeby przed nią klękali!” Przejąłem to od niego, jak wszystko. Ale byłem inny. I August nigdy nie mógł mi darować („Z kim ty się zadajesz?!” – krzyczał. – „Z kim ty się zadajesz?!”) mojego pociągu do tych nieśmiałych, neurotycznych, nie znających własnej wartości. Takich jak ja, zanim go pozna- łem. Nie mógł mi darować mojego pragnienia, żeby być czyimś Augustem! Niespójne to, co mówię? Tak uważasz? Pytasz, jak mogła mi się w takim razie podobać Mona? No, jak to? Przecież Mona była własnością Augusta! Nie rozumiesz? Była własnością Augusta! Wkrótce miała się nią stać legalnie, formalnie i na amen. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Nigdy. – Przyjdziecie na mój ślub? – zapytał. Przyszliśmy na jego ślub. Krótkie odklepanie formułek w urzędzie. Tylko świadkowie i my, jego chłopaczkowie, jego podopieczni, jego „młodzi przyjaciele”. (Ekscentryczne? Nie 52 ------------------------------------------------------------- page 53 widzieliśmy tego wtedy, a ludzie chyba uważali, że to ładne. August-społecznik. Tracący czas na pomoc w wychowaniu gromady cudzych bachorów. Już nie na ich ,,wychowanie dla ko- munizmu”, nie, czasy takich słów minęły.) August był w swojej zielonej wiatrówce rozcheł- stanej na piersi, Mona w czymś szarym, codziennym, w płaskich pa n to f la ch i w c z a rn y ch prążkowanych pończochach (Alabama!). Podpisali papiery i poszliśmy sobie. Wesele miało być później, w mieszkaniu Augusta. Skromne, proletariackie wesele. Mały poczęstunek, na który zaproszono i dorosłych. My, chłopcy, pojechaliśmy od razu z Augustem i Moną, świadkowie jeszcze dokądś tam poszli. Pojechaliśmy ,,pomóc wszystko przygotować”. W autobusie August promieniał, obejmował Monę, targał jej włosy; Mona się uśmiechała. To było rzadkie, ten jej uśmiech, nie mogliśmy oderwać od niego wzroku. Chyba byliśmy wszyscy bardzo szczęśliwi. Chyba tak było. Wysiedliśmy na osiedlu Augusta, poszliśmy na przełaj do jego bloku. Winda działała, to było wyjątkowe: nawet mechanizm windy uznał ten dzień za święto! Wjechaliśmy na górę, zaśmiewając się i gadając wszyscy naraz; weszliśmy do mieszkania. Rodzice Augusta sie- dzieli w swoim pokoju, nie wyszli do nas. August kazał nam przesunąć krzesła, zrobić z nich krąg wokół miejsc bohaterów dnia: jego i Mony. Zrobiliśmy to, ciągle rozbawieni, ciągle ra- dośni. Usiedliśmy. August i Mona pośrodku. I wtedy August podniósł nagle rękę, uciszając nas. – Teraz patrzcie – powiedział. Schylił się i wziął w obie dłonie stopę Mony. To nie była mała stópka barokowej ślicznot- ki. Była długa, wąska, ale mocna. Zdjął z niej pantofel. Jego ręka powędrowała do góry. Po czarnej pończosze z Alabamy. Kostka. Łydka. Odsunął trochę spódnicę. Kolano. Ręka zgi- nęła pod fałdami szarej flaneli. Mona patrzyła tylko na Augusta, na ciemną głowę Augusta, gardząc nami, nie dbając o nas. Królewska. Taka, jaką jej pragnął. Jego ręka poruszała się pod spódnicą Mony, na jej udzie, odpinając podwiązki. Potem pomogła jej dru ga. Obi e d łoni e, duże, szerokie dłonie Augusta starannie i delikatnie ściągały pończochę Mony. Ostrożnie zwijały ją koło palców. Już. Jedna noga Mony, w prążkowanej pończosze i pantoflu na pła- skim obcasie, mocno i pewnie opierała się na podłodze. Druga, goła i biała, spoczęła na kola- nach Augusta. August głaskał stopę Mony, tę mocną stopę z krótko obciętymi paznokciami i z odciskiem na małym palcu. Głaskał ją obiema dłońmi. Jedną. Palcami jednej. Samym kciu- kiem. Wreszcie podniósł stopę Mony do ust i zaczął całować. Patrzyliśmy na to wytrzeszczonymi oczami. Banda szczeniaków. Ile już mówiliśmy o ko- bietach, ile sprośności słyszał każdy z nas! I te rysunki, i zdjęcie, które przyniósł kiedyś Pa- weł! Ale to – to było co innego. August przesuwał wargami po stopie Mony. Kiedy doszedł do palców, zatrzymał się. Z je- go ust wysunął się miękki, ruchliwy, ciemny język. Wpił się między dwa palce, które Mona podkurczała nerwowo, zginała w pół, i które wreszcie, powoli, rozchyliła pod jego naporem. Język Augusta uwijał się między dwoma drżącymi palcami Mony. Potem między następnymi. W końcu August wziął duży palec Mony – z blizną po oparzeniu, z nieco wrośniętym pa- znokciem – do ust i zaczął go ssać. Zaschło mi w gardle. Głośno, zbyt głośno przełknąłem ślinę. Mona już nie patrzyła na Augusta. Zamknęła oczy. Odchyliła głowę do tyłu. Jej zaciśnięte usta trochę drżały. Ojciec Augusta wyszedł ze swego pokoju. August rzucił na niego szybkie spojrzenie, ale nie puścił stopy Mony. Ojciec stanął i patrzył, jak my wszyscy. Jeszcze przez chwilę August ssał palec Mony. Nagle wypuścił go z ust, nagle z głębokim, chrapliwym jękiem rozchylił jej dwa palce – ten duży i ten drugi z kolei – i zapadł się między nie, i zaczął lizać zagłębienie między nimi tak gwałtownie, że cofnąłem się raptem razem z krzesłem, zdrętwiały. Ze zgrozy? Tak, ze zgrozy. Język Augusta szalał na stopie Mony, mię- 53 ------------------------------------------------------------- page 54 dzy jej palcami. A Mona wygięła się w łuk. Zacisnęła ręce na fałdach spódnicy. Otwarła usta. Wydała z siebie głośne „A–a–a–ch!”, które zmroziło mi krew w żyłach. Nikt się nawet nie uśmiechnął. Tego – nie, tego nie mogliśmy podejrzewać, my, znający rysunki w szkolnej ubi- kacji i opowieści kolegów o tym, co widzieli, co przeżyli... Jakoby. Rzekomo. Mona jęczała jękiem konających. Tego nie wiedzieliśmy, tego nie można wiedzieć! Może inni, może ci z małych mieszkań, gdzie każdy żyje na oczach pozostałych, gdzie każdy dźwięk przebija się przez cienkie ściany, może ci – no tak, nazwę to po imieniu – może ci z proletariatu; my byli- śmy uprzywilejowani, my nie mogliśmy tego znać. Mona gruchała jak gołąb. Łkała. Aż nagle krzyknęła tak strasznie, jakby nóż mordercy zagłębił się w jej gardle, z prawej na lewą, po- przecznie, cienkim, srebrzystym ostrzem. Długi, przeciągły, dławiący się samym sobą krzyk. Wreszcie zwiotczała, zapadła się w fotel, August złożył na jej stopie ostatni, przelotny poca- łunek i puścił ją. Odetchnął głęboko. Wstał. – Co ze mnie za gospodarz? Jest przecież ciasto. Chłopcy, kto pomoże je przynieść? Ojciec Augusta potrząsnął kilkakrotnie głową i poszedł do swego pokoju. Chciałem wstać, powiedzieć coś normalnym głosem, pomóc Augustowi przynieść ciasto, ale nie mogłem. By- łem sparaliżowany ze wstydu. Nie mogłem. Mona wkładała pończochę. Nie patrzyła na niko- go. Nie wyglądała na zmieszaną. Znów miała ten swój wzgardliwy grymas, wyniosłe wygię- cie szerokich ust. Ostatecznie – co się stało? Nie było nagości, nie było odsłaniania genita- liów, sama przyzwoitość. Zapięła podwiązki, opuściła spódnicę, poszukała stopą pantofla, który gdzieś się potoczył, przyciągnęła go do siebie, włożyła, poprawiła piętę... August skinął na dwóch chłopców siedzących z brzegu. Wstali ze spuszczonymi oczami, purpurowi, i poszli za nim. Po chwili wrócili z wiązkami łyżeczek, z piramidą talerzyków. August wniósł placek z wiśniami. Nie mogłem na niego patrzeć. Nienawidziłem go. Tak, od tego dnia, od dnia jego ślubu, nienawidziłem go także. Także. Poza miłością, poza uwielbieniem. Od tego dnia pod moim pokornym zachwytem była i niepojęta, mroczna, nie dająca się wyjaśnić – a zresztą nie potrzebująca wyjaśnień – nienawiść. Wiedziałem, że któ- regoś dnia wyjdzie z ukrycia. Że wybuchnie. I że tego dnia August, mój władca, mój mistrz, mój guru powinien się mnie strzec. Powinien się mnie bać. Och, miał powody, żeby się mnie bać, on, który nigdy się tego nie domyślił, który nie umiałby się domyślić! Kiedy August wyszedł po szklanki, wstałem. Chciałem wymknąć się ukradkiem do przed- pokoju i uciec. Ale usiadłem z powrotem. Nie dam mu tej satysfakcji. Pytałby mnie potem. Śmiałby się ze mnie. Po co innego zrobił to przedstawienie? Śmiałby się z tego, że się zgorszyłem – „Naprawdę, Guciu, zgorszyłeś się tym, że pocałowałem stopę mojej żony? Tydzieciaku! Niedługo dorośniesz: ależ będzie ci wtedy głupio!” – i obróciłby wszystko w żart, i zrobiłby z tego drobiazg bez znaczenia, i rozbroiłby moją nienawiść, zmie- niając ją w naiwne i głupie zgorszenie dziecka czymś, czego dziecko jeszcze nie rozumie. A to nie było to. I nie chciałem tracić mojej nienawiści. Od tej chwili była moim skarbem, moim bezcennym skarbem, który miałem przechować aż do właściwego momentu jak świętego Graala... Do właściwego momentu! Jakiego? Nie wiedziałem. Ale usiadłem. Z moim Graalem w zanadrzu. Twarz przestała mnie palić. Mona poszła zaparzyć herbatę. Kiedy August podawał mi placek, spojrzałem na niego szcze- rym, otwartym spojrzeniem. Bez rumieńca. Jeżeli czegoś we mnie szukał, nie znalazł tego. Po chwili pewnym, normalnym głosem pochwaliłem placek. Przyszli koledzy Augusta i kole- żanki Mony. Brat Augusta, bracia i siostry Mony. Nastawiono gramofon. Tańczono. August tańczył z Moną, brat Augusta z siostrą Mony, eks-zetempowcy z eks-zetempówkami. Nie- winni, weseli, beztroscy. Nienawidziłem ich wszystkich. Nie tańczyli długo. Usiedli. Przynie- siono jeszcze jeden placek z wiśniami. Dorośli pili wino. Ktoś miał akordeon. „Chłopcy, za- śpiewamy?” – zapytał nas August i, nie czekając na odpowiedź ani na akompaniament, sam 54 ------------------------------------------------------------- page 55 zaczął śpiewać – nie sądziłem, że to, w pierwszej chwili nie uwierzyłem, od tak dawna już tego nie śpiewano, tej reakcyjnej piosenki z czasów blasku i chwały komuny, ulubionej pio- senki tyrana. Wydawało mi się, że sam August ją zapomniał. Gdzie rozkwita kwiat, róży kwiat... Kiedy śpiewał, był znów taki, jakim go pokochałem. Zadrżał jeździec i ruszył w cwał, W locie zerwał kwiat, róży kwiat. Zdrada rani serce, kolec rani dłoń, Zapłakała w głos Suliko. Wciąż go takim pamiętam. W dniu jego ślubu z ukochaną. Młodego i pięknego. Z wysoko uniesioną głową, z błyszczącymi oczami, śpiewającego mocnym, radosnym głosem – o ryce- rzu, odjeżdżającym na karym koniu od płaczącej Suliko. 55 ------------------------------------------------------------- page 56 CZĘŚĆ DRUGA PLAC CZERWONY 56 ------------------------------------------------------------- page 57 I Wkroczyłem na Plac Czerwony. Ja, dwudziestodwuletni. Wysoki chłopak w rozpiętej zie- lonej kurtce, z rękami w kieszeniach, z papierosem przylepionym do dolnej wargi. Z szarą cerą, z pierwszymi zmarszczkami na czole, ze spierzchniętymi ustami. Dwudziestodwuletni. Nie piękny, nie; to mi się nie udało. Drobiazg. Wkroczyłem na Plac Czerwony. Przede mną rozpostarł się, zamykając horyzont, Kreml z kolorowego, lukrowanego piernika, różowy, se- ledynowy, żółty. Uśmiechnąłem się. Zgasł mi papieros, marny, polski papieros; wymacałem palcami prawej dłoni zapalniczkę, wyjąłem ją, nacisnąłem przycisk. Już. Zaciągnąłem się dymem, nabrałem go głęboko w płuca, a potem wypuściłem powoli z taką ulgą, jak gdyby napojono mnie na Saharze, jak gdyby podano mi tlen na sali operacyjnej, jak gdyby... Zrobi- łem krok w prawo – i nagle zamknąłem oczy, coś mnie oślepiło, coś wybuchło przede mną, światło, straszliwe światło, ognista brzytwa przecięła mi źrenice... Ach, nic. To tylko słońce odbijało się od kopuły cerkwi Wasyla Błogosławionego. To tylko słońce. Papieros oparzył mi wargę, wyplułem go i przydeptałem butem na grubej, gumowej podeszwie. Już się schylałem, przerażony własną lekkomyślnością, żeby podnieść i schować sponiewierany niedopałek, kiedy uświadomiłem sobie, że nie trzeba. Że teraz już naprawdę nie trzeba. A jednak schyliłem się po rozdeptanego peta i starannie włożyłem go do paczki. Nigdy nic nie wiadomo. Miesiąc wcześniej wypuszczono mnie z więzienia. Na długo przed terminem. Niespodzie- wanie. Wywołano mnie z celi, prowadzono od pokoju do pokoju, kazano coś podpisywać, odbierać, sprawdzać, kwitować, już prawie rozumiałem, ale jeszcze nie śmiałem uwierzyć, przechodziłem przez kolejne drzwi, pokoje, korytarze, pokoje, korytarze, bramy; wreszcie ostatnia brama zamknęła się za mną ze zgrzytem, znalazłem się na ulicy, pod stopami miałem szczerbaty, nierówny chodnik, nad głową zachmurzone niebo, obok mnie przejechał, wlokąc za sobą cuchnący tren spalin, czerwony autobus; więc jednak! Rzuciłem się przed siebie – biegiem. Rzuciłem się przed siebie jak kamień wystrzelony z procy. Jak pies spuszczony ze smyczy. Biegłem wzdłuż więziennego muru w podskokach jak pies, jak szczęśliwy pies, prawie fruwałem w powietrzu, nie mogłem się zatrzymać, nawet nie zauważyłem taksówki, która na mnie czekała, biegłem i zawracałem, i znów przed siebie, i z powrotem, skakałem, dyszałem, sapałem, obiegałem mur, więzienie, świat – aż wreszcie osłabłem, straciłem dech, zawróciłem pod bramę, już na mięknących nogach, ale ciągle bie- giem, wolny, wolny, wolny! Odbijając się od ziemi jak od trampoliny. Oddychając głośno. Ociekając potem. Szczerząc w uśmiechu zepsute w więzieniu zęby. Obok taksówki stała kobieta. Machała do mnie ręką. Wysoka kobieta w niemodnym pro- chowcu, który już nikomu nie kojarzył się z mgłą na Pont d'Alma. Mona. Objęła mnie, do- tknęła policzkiem mojego policzka, położyła mi rękę na ramieniu. Wytłumaczyła, dlaczego tylko ona po mnie wyszła, tylko ona jedna. Znów przysunęła policzek do mojego; usunąłem się. Rodzice nie żyli. Umarli oboje na krótko przed moim wyjściem. Zresztą nie wiadomo do- kładnie, kiedy. Oboje. Przez chwilę na coś czekałem. Nie umiem tego wyjaśnić. Spojrzałem w g ór ę, w n ie bo . Czekałem. Potem pocałowałem Monę. Pogłaskała mnie po włosach. Po chwili wsiadła do taksówki. Usiadłem obok niej. Podała adres: swój adres. Jechaliśmy zatłoczonymi ulicami, taksówka 57 ------------------------------------------------------------- page 58 długo stała na czerwonych światłach, ciągle stała na czerwonych światłach, wydawało się, że nigdy nie dotrzemy na miejsce. Wreszcie zatrzymaliśmy się; Mona zapłaciła. Byliśmy gdzieś na peryferiach miasta, w nowym osiedlu, nawet nie pamiętałem, że tam właśnie zamieszkali z Augustem tuż przed tym wszystkim, doczekali się spółdzielczego mieszkania, nie pamięta- łem o tym. (August ciągle siedział: nie w tym więzieniu, co ja, w innym, na drugim krańcu Polski. Siedział za to samo, za PRÓBĘ OBALENIA PRZEMOCĄ USTROJU; ale był pro- wodyrem, dostał dłuższy wyrok, miał przed sobą jeszcze dwa lata). Mona wyjęła klucze z kieszeni prochowca, otwarła drzwi, wpuściła mnie do środka. Małe mieszkanko w wieżowcu z wielkiej płyty, bez izolacji dźwiękowej: słychać było radio od sąsiadów. Ten ryk!... Na stole stało zdjęcie Augusta z papierosem przyklejonym do dolnej wargi, z oczami utkwionymi w moich oczach, z tym spojrzeniem, które czegoś żądało, na coś czekało... Mona nabrała wody do szklanki, dała mi jakiś proszek. Pomogła mi się rozebrać. Natychmiast zasnąłem. Pamię- tam jeszcze, jak otulała mnie kołdrą. Zasnąłem w łóżku Augusta. W ich łóżku; jej i Augusta. Sama przeniosła się do drugiego pokoju. Słyszałem, jak wychodzi, jak zamyka drzwi. Pod- niosłem jeszcze głowę, chciałem coś powiedzieć; zobaczyłem twarz Augusta, błyszczącą niewyraźnie w świetle ulicznej latarni; zasnąłem. Nazajutrz Mona zabrała mnie do mojego domu, pustego, pustego. Rodziców już nie było i nigdy nie miało ich być, nigdy, nigdy więcej. Uspokajała mnie, kiedy się wreszcie rozpłaka- łem – ona, Mona. Nie przespałem się z nią. Płakałem z głową na jej ramieniu. Sierotka! Śmiejesz się ze mnie, prawda? Każdy by się śmiał. Och, ja znam ludzi; wiem, jak na to pa- trzą. Wyklęty lud ziemi, niech go diabli porwą! Facet miał fart, rodzice mu umarli, nawet przy tym nie był, nawet nie musiał ich pochować, żadnych kłopotów – i zostało mu takie mieszka- nie, takie wielkie mieszkanie, w takim świetnym punkcie, w takim kraju, w takim czasie, w komunizmie! Przy odrobinie sprytu zdoła je przecież zatrzymać, to tylko kwestia łapówek i protekcji, drobiazg!... Płakałem z głową na ramieniu Mony. Ty też nie rozumiesz, dlaczego nawet nie pomyślałem o seksie, też tego nie rozumiesz, prawda? I co z tego, że po roku wię- zienia, po roku postu? Co z tego, że w ramionach kobiety, w której się od dzieciństwa kocha- łem, na brzegu łóżka, na łóżku... czegokolwiek chciała Mona, ja tego nie chciałem. Łóżko ojca, rozumiesz? Wczoraj łóżko Augusta, który siedział, dzisiaj ojca, który nie żył. Leżeliśmy na łóżku ojca, a ja płakałem. Tuliliśmy się do siebie. Nikt nie zmienił pościeli, na wszystkim leżał półmetrowy kurz, Mona przepraszała, że przyjaciele – ona, inni – nie zdążyli posprzątać: chcieli, zrobią to, ale nie zdążyli przed moi wyjściem, nagle tak przyspieszonym; przeprasza- ła. Cieszyłem się, że nie zdążyli. Oni jeszcze byli, byli oboje – w tym kurzu, w tej brudnej pościeli, w zarośniętej fusami szklance po herbacie, w popielniczce pełnej niedopałków: oni, moi rodzice. Cieszyłem się, że nie posprzątano. W miesiąc później wszedłem na Plac Czerwony. Rozpiąłem kurtkę: było ciepło. Przysłoniłem ręką oczy. Ten błysk, który mnie oślepił! Myślałem, że to tylko słońce, odbijające się od kopuły soboru Wasyla Błogosławionego. Nie: to był Żar-Ptak z mojego dzieciństwa, z bajek, które czytała mi w dzieciństwie mama. Z tych rosyjskich bajek. Bohater musiał w nich dokonać wielu wspaniałych czynów, musiał walczyć z potworami i wspinać się na szklane góry, musiał wykradać wodę życia, a wrogom podsu- wać wodę śmierci, ale przede wszystkim musiał pochwycić Żar-Ptaka. Musiał schwytać żywy ogień zbrojny w dziób i szpony, i skrzydła, i rozum, najstraszliwszy i najwspanialszy stwór świata, musiał go schwytać i nieść tygodniami przez bezdroża, przez chaszcze, i nie spłonąć, i nie dać się przechytrzyć, i pokazać swój łup królowi, a potem – potem sam zostawał królem. Widziałem jeszcze mamę, siedzącą na brzegu mojego łóżka i czytającą mi o Żar-Ptaku. Przymknąłem oczy i przysłoniłem je ręką: raził mnie blask. Zabili się, wiesz? Zabili się oboje na miesiąc przed moim wyjściem z więzienia. Przyspie- szonym wyjściem: uznano mi „dobre sprawowanie” i skrócono wyrok. Rodzice o tym nie 58 ------------------------------------------------------------- page 59 wiedzieli. Ja też nie wiedziałem o ich śmierci. Nie powiedziano mi o tym i nie puszczono mnie na pogrzeb. Zresztą po co? Znaleźli ich Mona z Jackiem – pamiętasz Jacka? Jednego z moich koleżków, jednego z „chłopaczków Augusta”? Jacek nie siedział, wyrzucono go tylko ze studiów. Przez cały czas opiekował się Moną i moimi rodzicami, a kiedy telefon w naszym mieszkaniu długo nie od- powiadał, kiedy nikt nie otwierał drzwi – przez kilka dni z rzędu, o żadnej porze – to Jacek zawiadomił milicję. Mało tego, uparł się, że oboje z Moną muszą wejść do środka razem z milicją, że są „najbliższymi przyjaciółmi”, zrobił piekło; wpuszczono ich. Widzieli. Widzieli ich oboje, leżących na łóżku, od dawna już martwych (wolę o tym nie myśleć: o ich wyglądzie, o ich zapachu, a zresztą nie myślę; co mnie to obchodzi?), i bute- leczki po proszkach nasennych stojące na szafce nocnej też widzieli – i jeszcze list. Nie po- zwolono im dotknąć listu, ale on był, był. Mona, obejmując mnie na tym samym łóżku, wy- cierając mi mokrą od łez twarz swoją chusteczką, szeptała do mnie, że muszę iść na milicję, jutro muszę iść na milicję i zażądać pokazania mi tego listu, zażądać jego fotokopii, wpraw- dzie na kopercie nic nie było napisane, nie było mojego imienia, ale syn ma prawo przeczytać taki list, adwokat powiedział, że syn ma prawo, mogę jej wierzyć; nie chciałem tego słuchać. Odsunąłem Monę. Wstałem. Poszedłem do kuchni. Zajrzałem do szafki przy drzwiach, do tej brązowej. Znalazłem dwie butelki koniaku. Otwarłem pierwszą, nalałem sobie pół szklanki, usiadłem przy stole i zacząłem pić. Butelka stała przede mną. Po chwili znów sobie nalałem. I jeszcze raz. Kiedy Mona przyszła do mnie, poprosiłem ją, żeby sobie poszła. Żeby wróciła do domu. Chcę być sam. Zrozumiała. Włożyła swój stary prochowiec. Poszła. Piłem dalej. Po pewnym czasie zrobiło mi się niedobrze. Kiedy spojrzałem na siebie, na własne odbicie w lustrze nad umywalką – z kranu ciągle, jak przez wszystkie te lata, ciekła pomarańczowa strużka zimnej wody – kiedy spojrzałem na swoje przekrwione od wymiotów oczy, na swoją szarą po więzieniu twarz, na swoje znów wystrzyżone tuż przy skórze włosy, przypomniał mi się tamten dzień, dzień, w którym po raz pierwszy ktoś zatelefonował do mnie, do mnie, do mnie!!!, dzień, w którym byłem większy niż wszechświat, jaśniejszy niż słońce, głośniejszy niż gromy, i odruchowo sięgnąłem do tylnej kieszeni spodni po zgniecioną paczkę papiero- sów, zapaliłem jednego i przyglądałem się sobie, wydmuchującemu dym, i zapewne coś czu- łem, na pewno coś czułem, coś ważniejszego od wszystkiego w życiu, ale nie wiem, co to było. Nie wiem, co to było! Wróciłem do kuchni. Piłem dalej. Potem znów był dzień, głowa pękała mi z bólu, na milicji odmówiono pokazania mi listu rodziców przed zakończeniem śledztwa, a trwanie śledztwa przewidywano na rok, może dłu- żej, powiedziałem: „Aha”, i poszedłem sobie, a kiedy wieczorem, w jakimś mieszkaniu, przy jakiejś lampie w seledynowym abażurze, zapytano mnie, co można dla mnie zrobić, odpowie- działem: „Chciałbym wyjechać”. Ach, nic łatwiejszego. To była Polska, nie Sowiety. Najweselszy barak w całym obozie, znasz ten żarcik? Mimo że siedziałem w mamrze, już w dzień po wyjściu wolno mi było po- jechać nawet w góry, nawet nad morze! Ale ja chciałem gdzie indziej. Sam nie wiem, czemu. To po tym samotnym piciu w mieszkaniu, w którym umarli. O którejś tam godzinie w środku nocy wyjąłem z pudełka stojącego na lodówce klucz od piwnicy, wziąłem leżącą obok latarkę – działała! – i zwlokłem się ze schodów. Potykałem się na ciemnym korytarzu, walczyłem z zardzewiałą kłódką. Wreszcie wtoczyłem się, pijaniusieńki, do naszej piwnicy, oświetliłem latarką tekturowe pudło po telewizorze, strąciłem z niego stare buty ojca i otwarłem. Był tam ciągle, namacałem go, wyciągnąłem. Nawet nie rozbiłem szkła. Wyszedłem, zataczając się i nie zamykając kłódki. Wróciłem do mieszkania. Postawiłem to na stole, oparłem o ścianę. Patrzył na mnie. Piękny, dwudziestodwuletni. Majakowski. Bard rewolucji. 59 ------------------------------------------------------------- page 60 Oczywiście, że rodzice wynieśli któregoś dnia jego portret do piwnicy! Oczywiście! Prze- cież czasy się zmieniły, czasy się ciągle zmieniają, a my musimy zmieniać się razem z nimi, nie wolno nam inaczej; zginęlibyśmy, gdybyśmy próbowali opierać się czasom. Portret znik- nął ze ściany, kiedy byłem w liceum; i tak bardzo późno, prawda? Kiedy wróciłem z wakacji, zobaczyłem jaśniejszy prostokąt na ścianie i zrobiło mi się przykro, ale przecież rozumiałem: czasy się zmieniły. Już nie wieszało się takich portretów w mieszkaniach, tak samo, jak nie nosiło się tużurków i krynolin. To wszystko. A teraz przyniosłem sobie zakurzonego barda rewolucji z piwnicy i pomyślałem, że znów go powieszę na ścianie. Jeśli ktoś się zdziwi, powiem: „To z powodów prywatnych, nie poli- tycznych”. Rodzice już mi nie zabronią. (Pierwszy moment ulgi, ohydnej ulgi: oni mi już ni- czego nie zabronią, jestem wolny!) Piłem drugą butelkę koniaku, bard rewolucji na portrecie miał czasem czworo oczu, a czasem sześcioro, i myślałem sobie o tym, że przecież on też się zabił. Napisał: Jak to się mówi: zawalona sprawa..., a potem strzelił do siebie. Myślałem też o mamie, i o tym, jak lubiła powtarzać te słowa: Jak to się mówi: zawalona sprawa... A zatem w końcu wszystko było normalne i logiczne, nic nie mogło stać się inaczej. Zawaliła się jej sprawa, ich sprawa; czymkolwiek była, zawaliła się. Chciałem powiesić portret na dawnym miejscu, ale wisiało tam co innego, nie miałem siły. Obudziłem się nazajutrz na podłodze w kuchni, obok potłuczonej butelki. Nawet się nie skaleczyłem; tylko głowa bolała jak wszyscy diabli. Kiedy mnie zapytano, dokąd chciałbym wyjechać, powiedziałem: – Tylko nie zemdlejcie. Uświadomiłem sobie nagle, że nigdy nie byłem w Moskwie. Zafrasowali się. Gdzież ja dostanę zgodę na taki wyjazd, ja, świeżo zwolniony więzień, ja, siła antysocjalistyczna?... A potem nagle ktoś krzyknął, że to świetny pomysł. Trzeba na- wiązać kontakty w Moskwie, czyż August nie mówił o tym przed swoim uwięzieniem? I Monie mówił na widzeniach, i ciągle powtarzał: „Ale to tylko Gucio mógłby zrobić, tylko Gucio! On zna język, on wyczuwa ludzi, on jest chytry, śliski, to istny piskorz, ten Gucio!” Tak mówił August, August zaczynał już zapuszczać macki w Ojczyźnie Światowego Komu- nizmu, Mona ma w przyszły czwartek widzenie, spróbuje jakoś się z Augustem porozumieć, a co do zgody na wyjazd z Polski, ojciec Artura załatwi to bez trudu, natomiast co do zgody Rosjan na mój – powiedzmy, dwutygodniowy? – pobyt turystyczny, to stryj Piotra, dla stryja Piotra to głupstwo, poznasz ludzi, Guciu, załatwisz masę spraw, trzeba w końcu potrząsnąć tym stadem baranów, przyniesiesz im ex occidente lux, a konkrety załatwi stryj Piotra, wy- bornie, Guciu, możesz się już pakować! Nie chcę cię nudzić. Naprawdę mi to załatwiono. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, czy przy- czyną był wiekuisty polski bałagan, czy też ktoś próbował pociągać za sznureczki marionetek – mnie, Augusta – wobec czego mój wyjazd był jak najbardziej na rękę naszym wrogom: tyle informacji, przyniesionych im przeze mnie w zębach!; nie wiedziałem i nic mnie to nie ob- chodziło. Wsiadłem do pociągu zaopatrzony w adresy i numery telefonów ludzi, którzy tam, w Rosji, próbują myśleć; Mona dała mi kwiaty, Jacek butelkę koniaku, Artur butelkę wódki, a jakiś mały staruszek, który przybiegł, zadyszany, w ostatniej chwili, po upewnieniu się, że to naprawdę ja, wyszeptał mi do ucha: „Byłem przyjacielem pańskiego ojca, panie Gustawie, to przyszło już po jego śmierci, miałem kłopoty, ale wola zmarłego święta, zachowałem to dla pana, niech się pan trzyma, panie Gustawie, a mnie pan nigdy nie widział, zgoda?” – i wsunął mi w rękę jakąś kopertę, i uciekł, jeszcze mnie całowano i poklepywano po ramionach, scho- wałem kopertę do kieszeni, coś zahuczało przez megafon, pociąg ruszył. Machałem przez okno. Potem przełożyłem kopertę do innej kieszeni. Nie mogłem się powstrzymać, spojrza- łem. Zwykła, biała koperta. I pismo ojca. Dla mojego syna, po mojej śmierci. Nie chciałem na to patrzeć. Nie chciałem, żeby kto inny zobaczył. Schowałem kopertę do kieszeni. Wysze- dłem na korytarz. Wypaliłem kilka papierosów. Potem gadałem z ludźmi z przedziału – wszy- scy jechali na handel, drobny polski szmugiel, wiozło się kosmety k i i d ż i n sy , p r z y w o z i ł o 60 ------------------------------------------------------------- page 61 złoto, dali mi parę rad, jak mam najlepiej spieniężyć mój towar, poczęstowałem ich konia- kiem, oni mnie wódką i kanapkami, przysnąłem na trochę, a potem już był Brześć, kazali wy- siadać, trzy godziny przerwy, zmieniali koła naszego pociągu, w Rosji była przecież inna sze- rokość torów, przy okazji mundurowi chodzili po przedziałach i zaglądali pod półki – „Ludzi szukają, panie” – zachichotał jakiś brodacz. – „Im się ciągle wydaje, że ktoś chciałby się tu dostać nielegalnie, do tego ich raju!” Wszyscy się śmiali; ja też się śmiałem. Poszliśmy przejść się po mieście. Pozwolono. Mżył deszcz, ciężkie szare chmury zwisały tuż nad głową. Na moście zwolniłem, zostałem trochę z tyłu, już wyjąłem kopertę, chciałem ją otworzyć, ale tamci zatrzymali się, czekali na mnie; nie mogłem. Deszcz. Padał deszcz. Nad małą cerkiewką wisiała, moknąc na deszczu, czerwona chorągiew z napisem AGITPUNKT. Prowadzono rekrutów. W pierwszej chwili pomyślałem, że to dzieci: tacy byli niscy, tacy maleńcy! Mieli ogolone głowy, smutne twarze; milczeli. Potem zobaczyliśmy prawdziwe dzieci: nosiły czerwone krawaty i strzelały do siebie z plastykowych pistoletów. W domu towarowym były tylko olejne portrety Lenina i zabawki. Jeden z moich handlarzy powiedział, że te portrety Lenina to na pewno z Polski, nasi malarze majątki na tym robią, co za rynek, co za zbyt! Przecież tu tego potrzebują na kilometry, do wszystkich szkół, do wszystkich urzędów! Słyszałem może o facecie, który zrobił ten słynny drański plakat...? Sły- szałem, każdy słyszał. – Panie, on majątek na tych Leninach zrobił! Mercedesami się rozbija, ma willę w Taormi- nie, żyje jak król, jeździ sobie po świecie... Westchnął. I dodał, wzruszając ramionami: – Zresztą ma rację: żyć jakoś trzeba, nie? Potwierdziłem, że trzeba żyć, choć doprawdy nie byłem wtedy o tym przekonany. W dziale zabawek kupiłem dla Augusta – dam mu to, kiedy wyjdzie z mamra – figurkę czekisty z pistoletem w dłoni. Można było poruszać jego rękami i nogami. Na czapce miał czerwoną gwiazdę. Kosztował parę kopiejek, tyle co nic. Trzymałem go w ręku, kiedy wracaliśmy na dworzec. Wciąż mżył drobny, brudny deszczyk. W pociągu zaraz zasnąłem. Po iluś tam godzinach obudzono mnie, częstowano wódką. Piłem, gadałem, śmiałem się. Cały wagon śpiewał o Polakach – sokołach stepowych, cały wagon domagał się pochowania na zielonej Ukrainie, przy ukochanej dziewczynie, okna były zabite deskami czy blachą, nie pamiętam, a może tylko zamalowano je na czarno, żeby nie można było wyglądać, ale ktoś poty wiercił scyzorykiem, aż wreszcie dało się coś zobaczyć, jakieś bagna i lasy w mroku, i wołano: „To wszystko nasze, ludzie! To wszystko nasze! Za- brali nam, zabrali, zabrali!”, a potem śpiewano o czerwonych makach na Monte Cassino, tych, które zamiast rosy piły polską krew, i jeden z handlarzy aż się popłakał, a potem – po- tem znów spałem. Śniła mi się Ewa z mojej klasy; rzucała mi cukierki z ciężarówki. Śmiała się, kiedy nie chciałem ich podnosić, strasznie o coś obrażony i strasznie śmieszny – wie- działem, że jestem śmieszny! Na moskiewskim dworcu czekano na mnie. Ktoś trzymał tekturkę z moim nazwiskiem. Było ich kilkoro, chłopcy i dziewczyny, chłopcy klepali mnie po ramionach, dziewczyny ca- łowały, wtłoczyliśmy się do dwóch taksówek, dojechaliśmy na osiedle, znów te domy z wiel- kiej płyty, znów ryk radia od sąsiadów, ale ktoś usiadł zaraz do pianina i przestałem słyszeć ten ryk, śpiewano mi Ja wstrietił was, skolko wpieczatlenij!, a potem tę cygańską piosenkę z Tołstoja, znałem ją z Tołstoja, z Żywego trupa: Chor nasz pojot: priwiet, lubimyj!... a potem powtarzali w śpiewie – dziesięciokrotnie! – moje imię i kazali mi pić do dna; wypiłem, i uśmiechnąłem się do czarnowłosej dziewczyny w ogromnych okularach, zapytałem: „– Mic- 61 ------------------------------------------------------------- page 62 key Mouse, a co ty tutaj robisz?”, ona się zaczerwieniła, więc pocałowałem ją czym prędzej w rękę, przepraszając... no, a potem, po iluś tam kieliszkach i kanapkach, powiedziałem, że chciałbym zobaczyć kawałek Moskwy, ale wybaczcie, sam: wybaczyli natychmiast, wytłu- maczyli mi tylko, jak zorientować się w metrze, dano garść pięciokopiejkówek (tyle wtedy kosztował przejazd moskiewskim metrem, pięć kopiejek), zapisali adres na kartce, umówili- śmy się na wieczór, no, i poszedłem do siebie. No, i wszedłem... Wszedłem na Plac Czerwony. Nie wiedziałem, kto na mnie patrzy. Czekałem na właściwą chwilę. Zresztą bałem się. Samego siebie się bałem! Wokół placu wiła się, zakręcona kilkakrotnie, kolejka do mauzoleum Lenina. Wiedziałem, że do mauzoleum: nawet w mamrze oglądałem czasem telewizję. Stanąłem na jej końcu. Stałem tak długo. Przesuwałem się do przodu krok po kroku, jak to w kolejce. Rozgląda- łem się trochę. Widziałem, jak milicja wyrzuca z kolejki dziewczynę w spodniach (nieodpo- wiednio ubrana! wzgardziła kobiecą godnością!), i przypomniałem sobie nasze z Augustem polowania na ludzi, i uśmiechnąłem się: jak daleko pozostali za nami, o ile lat są spóźnieni, biedni ruscy! Widziałem, jak chcą wyrzucić z kolejki chłopca z włosami do pasa, związanymi w koński ogon, do tego jeszcze z kolczykiem w uchu, ale okazał się Amerykaninem, speszyło ich to, pogadali między sobą i pozwolili mu zostać. Za to bez litości odbierali aparaty fotogra- ficzne. Och, tylko na trochę, tylko w depozyt. Paliłem papierosa po papierosie; bałem się, że za palenie też wyrzucają z kolejki, ale to nie był ten etap, jeszcze nie wyrzucali. Ach, tempora mutantur et nos mutamur in illis! W ileś lat później wyrzucono mnie za papierosa z baru w Los Angeles, mnie, bohatera walk z totalitaryzmem, bohatera walk o wolność jednostki... mniejsza o to. Zbliżałem się do wrót mauzoleum. Kiedyś to było Mauzoleum Lenina i Stali- na, leżały tam zabalsamowane zwłoki ich obu, twórców czerwonego imperium, potem Stalina wyrzucono. Jak tę dziewczynę w spodniach. Nie pasował do czasów. Znów sięgnąłem po papierosa, znów namacałem w kieszeni kopertę – i wyjąłem szybko rękę, kolejka nagle na- brała przyspieszenia, zaczęliśmy prawie biec, już byłem przy wejściu, a przed framugą stał malutki czerwonoarmista w mundurze, trzymał palec wskazujący przy ustach i syczał. – Sssssssssss...!!!! Nie zdążyłem mu się przyjrzeć, już pędziliśmy korytarzem, jeden za drugim, schludnym, karnawałowym wężem, przede mną biegła gruba kobieta w chustce, z wielkim bukietem róż w objęciach, na zakręcie stał drugi czerwonoarmista, też trzymał palec przy ustach i syczał ,,Ssssssssss...!!!”, zrozumiałem wreszcie, że chodzi o to, żebyśmy byli cicho, ale już obiegali- śmy szklane pudło, w którym leżał, przykryty kapą po pachy, drobny człowieczek z bródką, oczy miał zamknięte, a kruche rączki złożone na brzuchu, nie zdołałem mu się przyjrzeć, wo- kół nas nagle zaroiło się od czerwonoarmistów, poganiali: szybciej! szybciej!, trochę byli groźni, zbrojni, gotowi do strzału, pobiegliśmy dalej, popychając się i wpadając na siebie, i już byliśmy na zewnątrz, na świeżym powietrzu, część ludzi jakby się w tym powietrzu roz- puściła, nagle zrobiło się luźniej, puściej, byliśmy na zewnątrz, ale jeszcze nie na placu, a z boku, pod czerwonym murem, były groby. Przez chwilę stałem bez ruchu, oddychając głęboko. Potem zobaczyłem znów przed sobą grubą kobietę w chustce: właśnie pochyliła się nad jednym z grobów i rozkładała na nim sta- rannie, po gospodarsku, swoje róże. Ciężko jej było, kwiatów leżał tam już cały stos. Skoń- czyła, przeżegnała się trzykrotnie szerokim prawosławnym krzyżem, pokłoniła się głęboko i odeszła. Zbliżyłem się do tego grobu, spojrzałem. Między kwiatami zobaczyłem mały napis: J.W. Stalin. Zaraz potem odepchnięto mnie. Czerwonoarmiści. Przyszli z płachtą, w którą sprawnie zgarnęli wszystkie kwiaty. Grób był ciemny i wilgotny. Przez chwilę było mi żal człowieka, który balsamował kiedyś Stalina: tyle pracy na marne! Potem ktoś mnie przeprosił: młody 62 ------------------------------------------------------------- page 63 mężczyzna. Chciał położyć na grobie kwiaty. Znów róże. Zaraz po nim podszedł ze swymi kwiatami kto inny. Popychano mnie, nie mogłem tam dłużej stać. Spojrzałem jeszcze tylko na najbliższe, są- siednie groby. Woroszyłow, Dzierżyński, ktoś tam jeszcze. Niewiele tego zresztą było. Tylko na grobie Dzierżyńskiego leżały kwiaty. Dałem się porwać tłumowi. Jeszcze parę kroków – i znów byłem na Placu Czerwonym. Ja, dwudziestodwuletni. Z tym zezowatym malcem, drze- miącym we mnie jak embrion, z tą biedną pokraką. Gdyby to on tu był, biedak, jakich wzru- szeń by doznał! Może by się rozpłakał, może by krzyczał; najpewniej stałby skupiony i grzeczny, ale ze łzami w oczach, ale z Żar-Ptakiem w zanadrzu, ale z czymś wielkim, prze- ogromnym, nie do pojęcia... biedny zezulec! Czułem go jeszcze koło serca, w sercu, pod że- brami; ciągle tam był, biedak. Pożałowałem go przez chwilę. On tego nie miał, on to stracił, nieszczęsny rudy szczeniak, nie powiodło mu się w życiu, nawet Placu Czerwonego nigdy nie widział! To ja go widzę; ja, wzgardliwie skrzywiony, ja, szczerze zaciekawiony, ja, któremu to wszystko na diabła; ja, dwudziestodwuletni. Stałem na Placu Czerwonym, Kreml kłębił się przede mną budowlami z lukrowanych, ko- lorowych pierników, a nad nim wzbijał się do lotu, łopocząc skrzydłami, Żar-Ptak... wzru- szyłem ramionami i poszedłem sobie. U faceta z białym wózkiem kupiłem lody Płombir i gryzłem je aż do stacji metra. Postałem jeszcze, wyciągnąłem papierosa (koperta ciągle była w mojej kieszeni), wypaliłem go i wszedłem do środka. Wrzuciłem pięciokopiejkówkę do automatu. Zjechałem ruchomymi schodami na peron. Pierwszy raz w życiu byłem w metrze. Ale to nie było trudne, dałem sobie radę. Nikt by nie poznał, że to pierwszy raz. Pierwsza dziewczyna też się nie domyśliła. Poczekałem na luźniejszy pociąg, na luźniejszy wagon. Taki, żebym mógł usiąść. Docze- kałem się. Usiadłem w kącie. Teraz wreszcie byłem gotów. Sięgnąłem po kopertę. Koperty nie było. Herr Gott, Herr Jesus, Virgin Mary, Jowiszu, Lucyferze, wszystkie siły światła i ciemno- ści! Zerwałem się, rzuciłem do drzwi. Dyszałem głośno. Pociąg był w ruchu, za szybami ciemność, tłuścioszka stojąca przy drzwiach czytała miesięcznik Junost', nadepnąłem jej na nogę, coś wymamrotałem, nie zwróciła na to uwagi. O Boże, jeśli istniejesz. O Boże. O idio- to, idioto, beznadziejny idioto. Ile już razy mogłeś to stracić. W pociągu, w Brześciu, wszę- dzie. Ale miałem to jeszcze przed chwilą. Papierosy. Wtedy wypadła. Kiedy je wyciągałem z kieszeni. O Boże. Pociąg zatrzymał się na stacji. Runąłem przez drzwi, gdy tylko się otwarły, i upadłem na oba kolana przed pchającymi się do środka ludźmi. Śmiano się; nie zwróciłem na to uwagi. W przeciwną stronę. Przejechać jedną stację w przeciwną stronę i odnaleźć to miejsce, w którym sięgałem po papierosy. Tylko jak trafić, jak zdążyć? Biegłem korytarzami, myliłem się i zawracałem, biegłem w górę schodami ruchomymi, potrącając stojących spokojnie męż- czyzn i kobiety, biegłem czerwony, zadyszany, mokry od potu. W pociągu, jadącym w prze- ciwną stronę, uderzyłem pięścią w ścianę z wściekłości. Sapałem. Znów biegłem ruchomymi schodami. Już. Rozejrzałem się dokoła. O, tu stałem, tu! Na pewno! Ale na chodniku nic nie leżało. Śmieci, niedopałki, skórki pomarańczowe, tak. Nic nie przypominało mojej koperty. Stałem tak przez chwilę, rozglądając się i dysząc, dopóki nie uświadomiłem sobie, że to przecież wyjście z metra, nie wejście. Pobiegłem szukać wejścia. Poślizgnąłem się, o mało nie upadłem. Zobaczyłem skrawek papieru, rzuciłem się po niego. Nic. Zużyty bilet do kina. 63 ------------------------------------------------------------- page 64 I na jezdni – o mało nie wpadłem pod autobus – na jezdni też tylko zwinięta, spłaszczona przez koła gazeta. Po chwili zapytałem kogoś, czy jest drugie wejście na tę samą stację. A jakże, było drugie. Z tamtej strony placu. Powlokłem się już bez nadziei, szurając nogami. I nagle rozpoznałem – ależ tak, naprawdę rozpoznałem – miejsce, w którym niedawno stałem, kończąc lody Plombir i zapalając papierosa. Jak mogłem pomylić je z innym?! Ledwo rozpoznałem miejsce, zoba- czyłem też i prostokąt papieru, prawie czarny od ludzkich butów, które po nim deptały, a przecież... a przecież... Podszedłem powoli i prawie bez nadziei. Schyliłem się; podniosłem to. Tak. Dla mojego syna, po mojej śmierci. I odcisk buta na tych słowach, odcisk żłobkowa- nej podeszwy. Popychano mnie, ktoś na mnie krzyczał. Odszedłem na bok, pod mur, i szybko, już bez przejęcia, bez wzruszenia, rozerwałem kopertę. Przytrzymałem ją zębami, wyciągając ze środka kartkę. Sprawdziłem, czy nie było niczego więcej, czy nic nie upadło. Nie. Tylko ta jedna kartka. Umieramy z własnej woli, proszę nikogo nie winić. Planowaliśmy to od dawna. Jestem sta- ry i chory. Teraz mógłbym już być tylko ciężarem dla innych. Moja żona mogłaby żyć jeszcze długo, ale postanowiła odejść razem ze mną. Chcemy to zrobić spokojnie i pogodnie. Po pro- stu uśniemy i nie obudzimy się więcej. Nie mieliśmy dobrego życia, ale spróbujemy mieć dobrą śmierć. Zapewne trzeba nas będzie gdzieś zakopać z powodu przepisów sanitarnych: pieniądze leżą w kopercie na stole, chyba wystarczy. Oczywiście żadnych katabasów! I żad- nych szopek. Zakopcie jak najtaniej. Nie zostawiamy niczego prócz książek i paru sprzętów, i ubrań. Mieszkanie jest kwaterunkowe, ale jeśli można prosić – nie wyrzucajcie z niego nasze- go syna Gustawa! Nie wyrzucajcie go! Niech wróci z więzienia do domu. Bądźcie miłosierni. Wysyłam kopie tego listu do przyjaciół, żeby pomogli, żeby dopilnowali. Mieliśmy dobre intencje, ale życie nie jest takie proste. Przepraszamy. Nie wiemy, jak trzeba żyć dalej. Że- gnajcie. Henryk Szreder Helena Marczuk PS Guciu, bardzo cię kochałam – matka No, cóż. Czy spodziewałem się czego innego? Czegoś więcej? Złożyłem papier. I, ściskając go w ręku, ruszyłem powoli przed siebie. Przed siebie – czyli znów na Plac Czerwony. Ale kiedy go zobaczyłem przed sobą, kiedy wyrosły przede mną piernikowe wieże, i lśniące szkło Pałacu Zjazdów, i mauzoleum z niezmiennym wężem cze- kającej cierpliwie kolejki, zawróciłem na pięcie. Na dzisiaj dosyć. 64 ------------------------------------------------------------- page 65 II Mieszkanie było aż na Czeriomuszkach, prawie za miastem. Po wyjściu z ostatniej stacji metra trzeba było jechać autobusem. Opłatę za przejazd wrzucało się do przezroczystego po- jemnika. Zdumiałem się, że ktokolwiek w tej sytuacji płaci, ale wszyscy płacili. Z wyjątkiem faceta z wąsami, który wsiadł na następnym przystanku i – zauważywszy, że mu się przyglą- dam – podsunął mi pod nos jakiś kartonik. – Mam bilet miesięczny, towarzyszu. Zaczerwieniłem się, odsunąłem. – Nie, towarzyszu, sprawdźcie. Jest ważny. Zobaczcie datę. Nie zdołałem tego uniknąć. Spojrzałem na kartonik, uśmiechnąłem się głupawo, machną- łem ręką. Uspokojony, schował swój bilet miesięczny do kieszeni. I zaraz rzucił się na jakie- goś chłopczyka, na którego przez cały czas łypał okiem. – Za to ty, malczik, wrzuciłeś o kopiejkę za mało. Wydaje ci się, że ludzie oczu nie mają?! – Prawda, święte słowa, wrzucił o kopiejkę za mało! – potwierdziły dwa głosy; chłopiec zawstydził się najwyraźniej i dorzucił kopiejkę. Och, Auguście, Auguście, jak niewiele wie- działeś! Powiedziano mi później – wieczorem – że każdy sowiecki pasażer czegokolwiek bądź ma prawa i obowiązki kontrolera (prawdziwi kontrolerzy, w cywilnych łachach oczywi- ście i dobrze zamaskowani, istnieli również), ale żeby z tego tak ochoczo korzystał? Żeby każdy aż tak bał się każdego? Naprawdę, nie w amerykańskich powieściach o potwornościach komunizmu? U nas to by nigdy nie przeszło, nigdy. Och, Auguście, który nawet przez sekun- dę nie byłeś poza Polską, który nie znałeś żadnego języka poza polskim! I mimo to wiedziałeś tak dobrze, czego potrzeba każdemu z krajów świata, tak dobrze byłeś przygotowany do rzą- dzenia każdym! Może miałeś rację. Ale diabeł tkwi w szczegółach; i Gucio, ten piskorz, ten pstrąg, ten lin, poznawał właśnie diabła. Autobus zajechał na Czeriomuszki. Spytałem kogoś, czy to na pewno tu (Gucio zna języ- ki!), i wysiadłem. Drzwi mieszkania otwarła przede mną Mickey Mouse. Miała na sobie coś różowego (sukienkę, a nie spodnie, jak rano), i w pierwszej chwili po- myślałem, że na twarz bije jej blask od tej różowej sukienki. Dopiero po chwili zrozumiałem, że to rumieniec. I drżała także. Trzęsła się cała! I jąkała się – jak ja kiedyś, przed Augustem. – Pozwolono mi otworzyć drzwi, bo... Ja byłam najbliżej drzwi, dlatego je otwarłam. Po prostu by-byłam najbliżej. Piorunochronie, a co mnie to obchodziło?! Zaraz zresztą zjawili się inni. Obejmowali mnie, całowali, poklepywali. Obiecywali szep- tem coś nadzwyczajnego – Ale nie mówcie mu tego, może nie przyjdą! – Przecież nic nie mówię!; ściągnęli ze mnie kurtkę i zaprowadzili do pokoju pełnego ludzi. Jednocześnie roz- legł się śpiew, taki tu był widać zwyczaj, śpiewali to samo, co przedtem, piosenkę z Żywego trupa, jakaś blondynka dyrygowała, jej głos wybijał się ponad inne, wspaniały głos, i dekolt też miała wspaniały, co za piersi!; wcisnęli mi w rękę kieliszek z wódką, śpiewali z bezgra- niczną dobrą wolą Giustaf, Giustaf, Giustaf... i tak dziewięć razy, aż do finału: Giustaf, piej do dna! Wypiłem do dna. I zaraz poczułem się lepiej. Stół był zastawiony po brzegi; przy stole i po kątach, z talerzami na kolanach (choć trzy miejsca przy stole – jedno ja zająłem – były wolne), siedziało ze dwadzieścia osób. Ktoś grał 65 ------------------------------------------------------------- page 66 na gitarze i podśpiewywał cicho, inni gadali. Mickey Mouse – na imię miała Wiera, ale zaraz o tym zapomniałem – siedziała przy mnie i z takim zapałem podsuwała mi pierożki, kana- peczki, wino, wódkę („A może chciałbyś szampana, powiedz, Giustaf, może chciałbyś szam- pana?”), że przewróciła kieliszek, chlapnęła sobie na kolana jakimś sosem, strąciła na podłogę i zaraz rozdeptała kawałek jesiotra; patrzyłem na nią najpierw zdumiony, a potem rozbawio- ny. Nasłana przez sowiecką bezpiekę, czy po prostu zakochała się we mnie od pierwszego wejrzenia? Doszedłem do wniosku, że to drugie. ONI chyba nie mają aż tak nieudolnych agentów. Wcale nie jestem zarozumiały, do diabła! Dziewczyny – dojrzałe kobiety także, podoba- łem się dojrzałym kobietom, a i one mnie – już się nieraz we mnie podkochiwały i znałem objawy. Z własnego doświadczenia też. Kiedy mi się któraś bardzo podobała – bogowie, jak ja głupiałem! Jak mi się trzęsły ręce, jak głośno zaczynałem mówić, jak się puszyłem, popi- sywałem i czerwieniłem jednocześnie! Jeżeli to nie ona nadała pierwszy sygnał, budziłem przerażenie i marnowałem wszystkie szanse. Cóż, taki jest człowiek. Urodzony samobójca. Miałem nadzieję, że mi to przejdzie. Że nauczę się czegoś od Augusta: on zawsze miał tupet, on nigdy się nie czerwienił, nie pocił, nigdy nie drżał. Mimo to mniej się podobał kobietom niż ja. Słowo pioniera. No, zapytaj kogokolwiek, zapytaj kogokolwiek, kim był Gucio Szre- der przez dobre dwie dekady historii komunizmu! Bel Ami Polskiej Rzeczypospolitej Ludo- wej i jeszcze kawałka świata. Zmartwychwstały James Dean. Prawda, ty nie wiesz, kim był James Dean, nie wiesz, kim był Dillinger, nie wiesz, kim był Majakowski; czy chociaż o Ca- sanovie udało ci się choć raz usłyszeć? Dobrze już, dobrze. Śmieszą cię popisy staruszka- kombatanta. Zresztą pewnie przesadzam. Już dobrze. Choć nie wiem, co w tym takiego dziw- nego, że jakaś Rosjaneczka miała wobec mnie un coup de foudre! O.K. Mickey Mouse wywracała i rozlewała, co się dało, majonez kapał jej do rękawa, zą- bek gruzińskiego marynowanego czosnku wpadł za dekolt, jednocześnie bez przerwy mnie za coś przepraszała, choćby za to, że siedzi obok mnie, po prostu tak wyszło, to przypadek, sama nie wie, czemu ją tu posadzili, chętnie sobie pójdzie, jeśli chcę; czy chcę? Ta pyszałkowata nieśmiałość nieszczęśliwie zakochanych! Przez chwilę mnie to bawiło; zapewniłem ją, że jestem ZACHWYCONY takim sąsiedztwem, że jestem z niego DUMNY, a ona o mało nie rozpłakała się z przejęcia; potem trochę mi się to znudziło, przeszkadzała mi w rozmowie z innymi, z tymi, dla których tu przyjechałem; odwróciłem się do niej plecami i zająłem się nimi. Byli tacy sami jak nasi. Jak ci w Polsce. Od razu to złapałem: to będzie pierwsza rzecz, ja- ką przekażę Augustowi: są tacy sami! BUNT ELIT. POKOLENIOWA SZTAFETA PROMINENTÓW. Czasy się zmieniają, a my musimy zmieniać się wraz z nimi. Mój kon- takt w Rosji – córka redaktora naczelnego jednego z ich najpoczytniejszych czasopism, tłuste dziewuszysko obsypane wągrami, Nina – mój kontakt w Rosji szeptał mi do ucha informacje o statusie społecznym tych, którzy do mnie podchodzili, którzy ze mną rozmawiali. Jak u nas. Syn zastępcy sekretarza KC. Syn generała Armii Czerwonej. Syn wicedyrektora banku, Bo- hatera Związku Radzieckiego. Syn zdymisjonowanego przed rokiem ministra. Syn wysłanego siłą na wczesną emeryturę dygnitarza z KGB – „potwornie zdolny chłopak, geniusz, cudo, ale Żyd, i ojciec usunięty za to, że Żyd, rozumiesz, ONI postawili na arabską ropę naftową i Saszka ma zmarnowane życie; dobrze chociaż, że go ze studiów nie wyrzucili”, syn kogoś tam, córka kogoś tam... Dawno już wstałem od stołu, rozmawiałem z Niną w kącie pokoju, popijając czerwone wino z trzymanego w ręku kieliszka; obejrzałem się, zobaczyłem Mickey Mouse pożerającą mnie wzrokiem, i zapytałem: – A ta... myszka, to kto? Nina zachichotała. 66 ------------------------------------------------------------- page 67 – Dobrze ją nazwałeś! Właśnie. Myszka. Nikt. Oboje rodzice lekarze, bieda aż piszczy... ale bardzo oddana, bardzo pracowita. Idealistka. Odwala cholerną robotę. Zwłaszcza w sa- mizdacie. Słowem jak u nas. U nas również były takie idiotki; idiotów też trochę, ale mniej. Nic by się bez nich nie zrobiło, naprawdę odwalały całą robotę... ale liczą się ci, którzy wydają roz- kazy, prawda? Teraz i zawsze. I w historii. Mniejsza o myszy: Nina sama poruszyła temat, o który mi chodziło. Właśnie o to miałem dokładnie wypytać: o samizdat. August uważał, że i u nas musi powstać coś takiego, trzeba przejąć rząd dusz, tych pospolitych dusz średniej inteli- gencji (wyższa i tak miała dostęp do informacji i do wszystkiego), a także („Kazał ci pogadać o tym z Rosjanami, Guciu, oni tego nie robią, a przecież od tego zaczynali ruscy marksiści, prawda? Lenin, Stalin i reszta” – powiedziała mi Mona po więziennym widzeniu z Augustem) – czemu nie? – dusz klasy robotniczej. Nina mrugnęła do mnie. – O tym nie gadaj z byle kim. Możesz być jutro w kawiarni Kosmos? Przy ulicy Gorkiego? Dawna Twerska. Każdy ci pokaże. Pamiętasz, tam Mistrz poznał Małgorzatę. – Niosła dziwne, żółte kwiaty – dałem odzew, pokazując, że jestem człowiekiem comme il faut. I godnym zaufania. Szpicel nie wiedziałby, jakie kwiaty niosła bohaterka Bułhakowa ulicą Twerską. Trochę już ich poznałem, szpicli, bezpieczniaków, agentów. Co za poziom, bogowie! Trzy dni wołami jechali po metryki, które mieli złożyć w MSW. Wiedzy nie zdo- bywa się w miesiąc ani w rok. Lotności umysłu nie zdobywa się nigdy; jeżeli los nie dał nam jej od razu, przechlapane, koniec. Umówiliśmy się na dwunastą. Wspaniale. Tym lepiej, że MYSZ podeszła do mnie, czerwieniąc się i drżąc, przerażona i bezczelna jak wszyscy zakochani, pewna jednocześnie, że nie jest godna niczego i że zasługuje na Eden – jak wszyscy zakochani; podeszła na uginających się nogach i złapała mnie za rękaw. – Giustaf – wyjąkała. – Zjedzą ci całego jesiotra. A jest bardzo dobry, bardzo świeżutki. – Pierwszej, czy drugiej świeżości? – zapytałem na benefis pryszczatej Niny, która zachi- chotała z aprobatą. Ale i Myszka znalazła się jak trzeba. – To nie Dom Gribojedowa – odpowiedziała. Roześmialiśmy się z Niną, a ja pogłaskałem Myszkę po włosach. Łaskawie, jak panicz chłopkę pańszczyźnianą. Sama zrobiła ze mnie panicza i tylko do siebie mogła mieć preten- sję! – Już idę. A ponieważ czekała, mrugnąłem do Niny i wróciłem do stołu, obejmując Myszkę ramie- niem. Trzęsła się cała. Czemu nie miałem jej uszczęśliwić, skoro to takie łatwe? Ledwo usiedliśmy przy stole, ledwo sięgnąłem po kanapkę z jesiotrem, rozległy się cztery dzwonki i wszyscy, przewracając krzesła, ruszyli hurmem do drzwi . N a w e t M y s z k a j u ż chciała mnie zostawić, ale zaraz wróciła. – To chyba ONI! – szepnęła mi do ucha, owiewając mnie zapachem perfum Krasnyj mak – moja matka też ich używała zanim Czasy Się Zmieniły; nie zwróciłem wcześniej uwagi na ten zapach, a może Mickey uperfumowała się dopiero po gruzińskim czosnku; zastanowiłem się przelotnie, czy wyjęła go chociaż z jakichś tajemnych przepaści pod różową sukienką, ale nie zdążyłem poczuć Automatycznej Żądzy (biedna Mickey!), bo właśnie ONI wkroczyli. JĄ poznałem od razu, jego po chwili. Po raz pierwszy widziałem JĄ jako dziesięciolatek. Chyba. Ściśle mówiąc, widziałem jej nogi. Siedziałem w kinie obok Augusta, byliśmy z Moną i dwoma chłopcami, August załatwił bez trudu wpuszczenie nas, choć film był dozwolony – jak prawie wszystkie wtedy, w komu- nizmie – od lat szesnastu (jeżeli na ekranie odchodziło prawdziwe pieprzenie, to od osiemna- stu, jeżeli tylko podcinanie gardeł, torturowanie, topienie, palenie żywcem, wybijanie zębów, rozpruwanie brzuchów i temu podobne Zwykłe Ludzkie Sprawy, od dwunastu; to był trady- cyjny kryminał z ładną dziewczyną, więc od szesnastu), i ONA pojawiła się na ekranie jako 67 ------------------------------------------------------------- page 68 NOGI, tak po kolana, nogi w połyskliwych pończochach (były to jeszcze czasy pończoch) i w lakierkach na SZPILKACH (mam ci tłumaczyć, co to były SZPILKI? takie bardzo wysokie, cieniutkie obcasy z metalowymi końcami?; że zakazano wchodzenia w czymś takim do Luw- ru, bo cholernie rujnowało podłogi?; ach, wiesz, co to jest? moda wielokrotnie wracała? aku- rat znów się to nosi? – w porządku, bo mam już powyżej uszu tych wspominek a la Matuza- lem: ja po prostu nie wiem, kto to będzie czytał, zrozum!), jako cudowne, wspaniałe NOGI na całą ścianę kina czy prawie; widownia zaczęła gwizdać jak szalona na znak zachwytu, August też gwizdał, mistrz populizmu, a my, mający dorosnąć już w czasach, kiedy kobiety nie miały nóg, kiedy nogi, ukryte w spodniach albo w długich spódnicach, w ogóle się nie liczyły, my, dzieciaki, wyśmiewające się później po cichu ze staruszka Augusta, pytlującego w zgodzie z epoką swojej młodości o Dobrych Nogach i Złych Nogach, a kpiącego z pokrytych skórą szkieletów, które były pięknem moich czasów (Kobieta nie może być za chuda ani za bogata, jak mawiała staruszka Simpson, to było credo moich, naszych czasów)... cholera, zaplątałem się. Kompletnie zgubiłem wątek. Przeredaguj to, zgoda? W każdym razie nogi były fantastyczne i widownia zawyła z zachwytu. Potem na ekranie pojawiła się cała sylwetka (nie pamiętam jej). A wreszcie głowa. Długie, proste włosy ufarbowane na jasny blond. Twarz o rosyjskich rysach, trochę kałmucka, o wy- sokich kościach policzkowych, trochę skośnych oczach, dużych ustach. Twarz francuskiej gwiazdy rosyjskiego pochodzenia. Mariny Vlady. Był taki rok, kiedy naśladowały ją u nas wszystkie dziewczyny. Wszystkie z wyjątkiem tych, które naśladowały Brigitte Bardot, wią- żąc włosy wysoko, w koński ogon, i nosząc szerokie spódnice zamiast obcisłości. To zresztą historia Augusta, nie moja. Szkoda, że nie było tu Augusta. On by to docenił. Tak samo, jak szkoda, że na Placu Czerwonym nie było małego, zezowatego Gucia Szre- dera. Nudzę cię? Pewnie; siebie też. Po diabła próbuję ci wszystko tłumaczyć, mój przyszły, mój ewentualny czytelniku, ty półgłówku? (Tak, tak właśnie zwracam się do mojego przyszłego, do mojego ewentualnego czytelnika, i nie bierz moich obelg do siebie, po prostu niczego nie kasuj, niczego nie usuwaj; potem to zredagujemy. Przemyślimy to. Na razie nic nie zmieniaj, zapisuj jak leci, taki mam sposób mówienia. Rozumiemy się?) No, więc weszli. Kobieta, której zdjęcia w obcisłej, wydekoltowanej sukience, z sarenką – albo przymierzającej SZPILKI w sklepie z butami, albo tańczącej, albo gryzącej ciasteczko, albo rozszarpywanej na strzępy przez złe, brzydkie kobiety sprzedawano w naszych kioskach i księgarniach jak trzy lata wcześniej zdjęcia Stalina, Słońca N aro dów , i j ej f ace t, j ej m ąż. Prawdziwy, sowiecki Rosjanin. Niższy od niej, szeroki w ramionach, ciemny, silny, pijany albo zamroczony narkotykami: legenda moich czasów, Wołodia. Wołodia Wysocki. Poeta, aktor, piosenkarz. Poczytaj sobie o nim, mój ty Wyklęty Ludu Ziemi, bo już nie mam siły wszystkiego tłumaczyć, rzygać mi się chce z nudów, starczy. Ona była w srebrzystych obcisłościach, on w dżinsach i golfie. Przyniósł gitarę. Widownia wyła teraz na jego widok, nie jej. Tempora mutantur. A ona uśmiechała się tak, jakby jej to wcale nie martwiło. Słowo honoru, było mi jej żal. A kiedy tylko zrobiło mi się jej żal, pojąłem, jaką drogę przeszedłem od tamtego kinowego seansu, i o mało nie pękłem z dumy. Niczym ta żaba z bajki; jak jej było? – Ona jest wyższa od niego, zauważyłeś? – szepnął do mnie jakiś chłopak i zachichotał. – A oni jakby nigdy nic, jakby nigdy nic! Tak sobie razem chodzą jakby nigdy nic! Nawet nie wiem, kto to był. Ale coś we mnie triumfalnie wrzasnęło. Są tacy, jak my pięt- naście lat wcześniej, biedne mieszczuchy, biedne ruskie! Żona wyższa od męża, Gospodi! Biedne, zapóźnione ruskie! Kto wie, czy ich kobiety nie noszą jeszcze pończoch? (Zaraz sprawdzę.) A oni sami – czy nie chodzą aby w kalesonach i nie mówią o DOBRYCH NOGACH, jak stary August? Biedne, opóźnione w rozwoju ruskie! 68 ------------------------------------------------------------- page 69 Chór już śpiewał piosenkę z Żywego trupa, goście pili do dna, a potem – potem mnie przedstawiono. Jak psa. Jak psa mnie potraktowali. Grzeczny uśmiech, ach, jakiś studencik z Polski, opo- zycja, no pewnie, kto przy zdrowych zmysłach nie jest w opozycji do TEGO ŚWIŃSTWA, nawet nie usłyszeli, że siedziałem w mamrze, zresztą – kto przy zdrowych zmysłach nie sie- dział w mamrze? Poza nimi, oczywiście. Podali mi końce palców i już gadali z kim innym; żaba, dopiero co nadęta litością, pękła z hukiem, ale nikt tego huku nie usłyszał, bard Sowiec- kiego Sojuza przyjął podaną mu na klęczkach, naprawdę na klęczkach gitarę, przebrzmiała gwiazda filmowa patrzyła na niego z fałszywym zachwytem, ze smutną zmarszczką w kąciku ust; skończyła się moja krótka chwała! Sam sobie przysiągłem, że rozwalę to wszystko, JA rozwalę, padną kiedyś przede mną na kolana, przede mną, bohaterem, ale już będzie za późno – tyle że właśnie było za późno, ode- pchnięto mnie w kąt, obstąpiono króla i królową balu, król już coś śpiewał wspaniałym, za- chrypniętym głosem, który jeszcze niedawno uwielbiałem, o Boże, jak ja słuchałem tego gło- su ze zdartych taśm odgrywanych na rozklekotanych magnetofonach, a teraz przysiągłem sobie zawsze go nienawidzić, zawsze, do śmierci: jak on mógł tak mnie potraktować? Jak mogli oboje? Czemu nie poznali się na mnie, czemu nikt się na mnie nie poznał, nikt, nigdy, nikt poza Augustem? Bard śpiewał o koniach, których nie należy wstrzymywać w biegu, ach, pędźcie konie, pędźcie, moje konie; chłopcy prawie łkali, zresztą jeden łkał naprawdę; dziewczyny wpatry- wały się w sukienkę Mariny Vlady, któraś nawet próbowała ją odrysować w kieszonkowym kalendarzyku; mnie już nie było, ja już nie istniałem. Tylko Mickey Mouse została przy mnie, w moim kąciku wygnańca; tylko ona ciągle pa- trzyła na mnie, nie na nich, i płonęła cała, i pachniała Czerwonym makiem, tak, że w końcu sprawdziłem, czy nosi pończochy. Nosiła. Wyobraź sobie, nosiła. 69 ------------------------------------------------------------- page 70 III Na rogu Twerskiej – teraz Gorkiego – udało mi się kupić dziwne, żółte kwiaty (przynajm- niej mnie wydawały się dziwne: nie znałem się na kwiatach) dla Niny. Wszedłem do kawiarni Kosmos, zawinięte w gazetę kwiaty położyłem na sąsiednim krześle (bałem się, że mnie za to wyrzucą, ale nie wyrzucili), a kiedy przyszła kelnerka, zamówiłem kieliszeczek szampanika i dwa cukiereczki: nie na darmo od lat czytałem miesięczniki Nowyj Mir, Oktiabr' i Junost'. August nie miałby pojęcia, jak się zachować w moskiewskiej kawiarni! Przyniesiono mi kie- liszek zupełnie zgaszonego, płaskiego, pozbawionego bąbelków szampana i dwa duże cukier- ki w kryształowym pucharze. Rozwinąłem jeden z papierka i ugryzłem. Popiłem szampanem. Odkaziłem dymem z papierosa. Widzisz, to było tak. August zniechęcił się do komunizmu, a komunizm nie poznał się na Auguście. Wybucho- wa mieszanka. Cocktail Mołotowa. W chwili, w której August poczuł tę swoją niechęć, Plac Czerwony powinien był zapaść się pod ziemię ze zgrozy, ale co tam te stare mury wiedziały! I wszystko trwało jakby nigdy nic: sekretarze partyjni jeździli z kraju do kraju, żeby ucałować w usta, po wielkorusku, innych sekretarzy partyjnych, w zakładach pracy przynosiło się usprawiedliwienia lekarskie za nieobecność w pochodzie pierwszomajowym, a gazetki ścien- ne wzywały do podnoszenia wskaźnika upartyjnienia; dwa razy w roku dozorcy wywieszali na domach czerwone flagi, przed sklepami stały kolejki szarych, wściekłych ludzi, czekają- cych na dostawę mięsa i na wojnę chińsko-rosyjską: cóż, jakoś się żyło. Tylko August nie mógł „jakoś żyć”, nie mógł już dłużej czekać na swoją Wielką Szansę. Przestawał wierzyć w swoją Wielką Szansę. Coraz więcej pił, coraz gorzej sypiał. Psuły mu się zęby, wypadały mu włosy. Życie mijało głupio i bez sensu, na horyzoncie wciąż nie pojawiała się tęcza, niewła- ściwi ludzie całowali w usta niewłaściwych ludzi, przed niewłaściwymi ludźmi rozściełano purpurowe chodniki, komunizm upadał przez złą politykę kadrową, ale żadna wróżka nie uprzedziła go o zagrożeniu i nie wskazała drogi ratunku... no, słowem, August nie mógł już dłużej czekać. Przez to walą się systemy, przez to upadają epoki. Bo ktoś nie może już dłużej czekać. Je- den człowiek dostatecznie wielki – albo dostatecznie wielu ludzi małych. Były lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku, i w pewnym kraju Europy Środkowej pewien partyjny aparatczyk niskiego szczebla nie mógł już dłużej czekać na awans i władzę. Były lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku, i w pewnym kraju Europy Środkowej pewien partyjny aparatczyk niskiego szczebla wpadł w panikę: czyżby nie zwietrzył nowych czasów? Czyżby miał lada moment wypaść na śmietnik historii? Widzisz, to było tak. Na Bliskim Wschodzie wybuchła wojna żydowsko-arabska. Arabów było więcej niż ziare- nek piasku na pustyni, Żydów garstka. Arabowie mieli poparcie światowego komunizmu, Żydzi – światowego kapitalizmu. Komunizm uzbroił Arabów, kapitalizm Żydów. Kiedy do- szło do starcia. Żydom wystarczyło pstryknąć palcami i już zwyciężyli. Nasza broń nie była nic warta, nasza logistyka nie była nic warta, nasza gospodarka nie była nic warta, z naszej ideologii nie dało się celnie strzelać, można było nas wtedy rozwalić drugim pstryknięciem palcami, ale TAMCI przerazili się jak pies, który wreszcie dopadł kota, zastygli w miejscu z rozdziawioną paszczą, a potem wycofali się, podkulając ogon. NASI musieli sami przygoto- 70 ------------------------------------------------------------- page 71 wać własny upadek, przeciwnik za nic nie chciał im w tym pomóc. Też byli przerażeni. Jak kot dopadnięty przez psa. I wtedy August... Nie, jeszcze coś. Czesi się wtedy ruszyli. Chcieli wolności. Z dnia na dzień coraz więcej wolności. Zawsze jakiś kraj zaczynał sam, bez wsparcia innych krajów, zawsze wystawiał się przez tę samot- ność pod strzał, ale współdziałanie można zorganizować, o ile ma się dość czasu; w Czecho- słowacji wrzało coraz bardziej, a czasy wszak się zmieniły, Nasz Obóz, Nasz Bratni Obóz okazał się militarnie i gospodarczo równie potężny jak dwudniowe niemowlę; wszystko te cepy zmarnowały! I wtedy August... Nie, to nie tak. Widzisz, August od kilku lat szykował się na to, że trzeba będzie OSTRO WYSTĄPIĆ. Nie, żeby obalać czerwonych, skądże! August ciągle wierzył w komunizm. Nie tylko wierzył: kochał go. Wszyscy kochaliśmy komunizm: my, wierne, kilkuosobowe wojsko Augusta. Nieszczęśliwa, bezwzajemna miłość! Niczego nie zrozumiesz bez tych słów: to wszystko, o czym ci opowiadam, to historia bezwzajemnej miłości. Bezwzajemnej, odepchniętej, wyśmianej miłości do komunizmu. Mojej miłości. Augusta. Innych. Gdyby nas nie odepchnięto... Czy wiesz, co powiedział August, kiedy siedzieliśmy w jego mieszkaniu, tym razem obaj nad herbatą zmieszaną z wódką (byłem już dorosły), kiedy siedzieliśmy przy włączonym te- lewizorze, trzęsąc się z ciekawości, jak władze zareagują na swoją gigantyczną klęskę, i kiedy zobaczyliśmy na ekranie tę ich pierwszą reakcję? Pierwszą antysemicką demonstrację, pusz- czoną pod osłoną milicji środkiem jakiejś ulicy, z ochlapaną czerwoną farbą gwiazdą Dawida, z transparentami, na których słowo Żydzi zastąpiono (drobna interwencja redaktorska) sło- wem syjoniści; no, czy wiesz, co powiedział August? Jaka była jego pierwsza reakcja? August zdrętwiał z papierosem w kąciku ust, a szklanką w dłoni, August wpatrzył się w ekran jak sroka w gnat, i nagle ryknął: – O kurwa, a proletariacki internacjonalizm?! No, sam widzisz: to wszystko jest historią bezwzajemnej miłości! Pociesz się: po pierwszej reakcji przyszła druga. Ta już – pociesz się jeszcze raz – rozsąd- na i godna polityka. – O kurwa – zapytał August, kiedy tylko w telewizji zaczęto gadać o połowach dalekomor- skich albo o życiu rodzinnym gawronów – czy oni zwariowali? Nigdzie tu nie mamy mniej- szości arabskiej, a żydowską wszędzie, i to niezłą, czego ONI chcą? Rozruchów antysemic- kich? Czarnej sotni? Cholera, to groźne! To się da zrobić, ale czy to rozsądne? Zastanawiał się przez chwilę, czy to rozsądne. Potem – zapowiadano właśnie pogodę na następny dzień – sam sobie głośno odpowiedział: „Nie”. Na krótką metę popełnił duży błąd. Przyłączyłem się do tego błędu, karny uczeń czarnoksiężnika. Istotnie, odgórne wywoły- a) wanie przez władze masowego antysemityzmu w komunistycznym kraju było: sprzeczne z b) proletariackim internacjonalizmem; niepotrzebne: bliskowschodnią naftę można było sobie c) zapewnić bez takich popisów; niekorzystne dla wewnętrznych interesów naszego Czerwo- nego Bloku: nasi Żydzi byli cholernie wysoko wykwalifikowani i tylko ekonomiczny nieuk d) spisywałby ich na straty; fatalne dla naszych stosunków z USA, zważywszy na tamtejsze e) potężne lobby żydowskie; beznadziejne propagandowo: próbowano już tego chwytu w 1948, ale Stalin, ten lis, sam to uciął, kiedy się zorientował, co rozpętał: po diabła istnieje historia, jeśli ma nie być naszą magistra vitae? Po diabła powtarzać cudze pomyłki? – No, pewnie – powiedział August, przypalając papierosa od papierosa – jak nie można dać ludziom chleba, trzeba im dać chociaż igrzyska, dobra metoda, sam cię tego, Guciu, zaw- sze uczyłem, ale sensowne igrzyska, do diabła, pożyteczne! Wiesz, co JA bym teraz wymy- ślił, zwłaszcza że w Czechach się trzęsie? 71 ------------------------------------------------------------- page 72 I powtórzył mi jeszcze raz punkty a-e, żebym dobrze zrozumiał, dlaczego czarna sotnia przyniesie Naszemu Obozowi GLOBALNIE same straty. O nie, tu trzeba zrobić to, co chciał zrobić Stalin w 1953, sztandar swobód demokratycznych, te rzeczy, ale pod pełną kontrolą: jeszcze chwila, a będzie za późno! – Słuchaj – powtarzał August, rwąc włosy z głowy – toż toto jest ślepe jak kocięta; jeszcze parę takich popisów, a naprawdę wszystko się zawali. Co za cepy, Guciu, co za cepy! Później popiliśmy sobie zdrowo, a nazajutrz August wezwał mnie do siebie i zaczął mi dyktować swoje Myśli o polityce. Pierwszy rozdział nosił tytuł: „Czy komunizm przetrwa jeszcze dwadzieścia lat?” Ostatni: „Jedyna szansa”. Jedyną szansą miało być dopuszczenie Augusta do władzy i słuchanie jego wskazówek. Najśmieszniejsze, że to była prawda. Cholera, to była prawda! Komunizm miał przed sobą jeszcze dwadzieścia lat. No, dwadzieścia jeden, drobna po- myłka w obliczeniach. I ani centa więcej. A gdyby doceniono Augusta... hombre, on by to wygrał, on by to wygrał! Czerwone sztandary powiewałyby na wieżach, sekretarze partyjni całowaliby się w usta pod akompaniament orkiestr wojskowych... Dosyć. Oczywiście, August nosił w swym dziele ksywkę „Nowi Ludzie, Świadomi Wymogów Chwili” i kilka podobnych. Zgodnie z zasadami partyjnej nowomowy. Każdy i tak rozumiał, o co chodziło. Pomyśleć, że człowiek nie może powiedzieć wprost: „Dajcie mi władzę, a wszystko wyprowadzę na właściwe tory”, bo ośmieszy się, jakby jadł rybę nożem! A jeśli nazwie to nudno i zawile, jest traktowany jak facet comme il faut. Durne to życie, nie? Spisałem to, co mówił August. Ładnie to ułożyłem, wymyśliłem tytuły rozdziałów, po- wsadzałem nazwiska, daty, cytaty i kalambury, a potem – potem miałem odegrać najważniej- szą rolę. Zgodnie z planem Augusta to ja miałem... Poczekaj. Weszła Nina. Pozwoliła mi zamówić dla siebie szampana. Zamiast cukiereczków wolała apielsinczik. Zachwyciła się kwiatami. Potem przeszliśmy do rzeczy. – Słuchaj – powiedziała Nina – my nie chcemy ryzykować. Nikt z nas nie jest przeciwni- kiem ustroju, rozumiesz? Przebudowa świadomości to sprawa na pięćdziesiąt lat. My, w prze- ciwieństwie do was... Et patati, et patata. Musiała to wszystko mówić. Słuchałem cierpliwie. – Książkę twojego przyjaciela czytano u nas w samizdacie i zrobiła bardzo złe wrażenie, bardzo. Jest dobrze napisana... – Ja ją napisałem – wyjaśniłem czym prędzej, nielojalny pstrąg. – ...chociaż miejscami strasznie mętna... – August upierał się przy pewnych kawałkach, nic na to nie mogłem poradzić. – ...ale zmiana ekipy rządzącej pod hasłem ograniczonej liberalizacji to zgrany pomysł. Aparat trzyma się mocno, a hasełko już sam złapał. Samo hasełko. Nic za tym nie pójdzie. Może u was jest na razie inaczej, ale u was też aparat niedługo się przetasuje. NA SAMEJ GÓRZE się przetasuje, rozumiesz? Żeby jacyś nowi ludzie, z dołu, dorwali się do władzy, to pomysł naiwniaka. Takie rzeczy nie dzieją się bez rewolucji, a rewolucji nie będzie. Góra władzy nie puści. Mówiła mądrze. Bardzo mądrze. Po raz pierwszy zastanowiłem się poważnie, czemu Au- gust nie zrobił kariery w aparacie, czemu nie wspiął się do tego poziomu, na którym montuje się sojusze i czasem – przy wielkim szczęściu – tasuje żywe karty. Co z nim było nie tak, co w nim aż tak nie podobało się ludziom, których nazywał cepami, czemu przez tyle lat pozo- stał pionkiem, instruktorem KW, zerem? Spryciarz nie musi obalać porządku świata, żeby do czegoś dojść! 72 ------------------------------------------------------------- page 73 Ach, nie. On po prostu miał temperament obalacza starych porządków. Jak ja. Nie mógł tego ukryć. To wszystko. – Poza tym, Giustaf – mówiła Nina, popijając wolniutko swego szampana – ta książka jest prowincjonalna i antyrosyjska. Za dużo w niej prób podlizania się waszemu społeczeństwu, a co ono kogo obchodzi? Trzeba patrzeć bardziej globalnie. Nie ma u nas ludzi, którzy zgodzi- liby się dać innym wolność. Krajom podbitym, czyśmy je wcielili do Związku, czy nie. W najbardziej demokratycznej opozycji takich nie znajdziesz. Wolność, tak, ale wspólna, i ra- zem, chwytasz? To trzeba widzieć GLOBALNIE. – Zgodnie z proletariackim internacjonalizmem – zakpiłem, a Nina grzecznie się roze- śmiała, ale miała rację, miała rację! Ci, którzy ją wysłali na spotkanie ze mną, mieli rację! – I jeszcze jedno – powiedziała Nina. Sięgnęła pod bluzkę i wyciągnęła złoty prawosławny krzyżyk. Pozwoliła mi chwilę popa- trzeć i schowała. – Wielu młodych ludzi nosi coś takiego. My tu teraz robimy taki mały flircik z cerkwią, rozumiesz. Nie myślicie o czymś podobnym? Wy tam w katolicyzmie macie większe szanse, kościół powszechny, rimskij papa, rozumiesz. No, i ludzi macie takich... takich cholernych bigotów, to im się spodoba. Tak myślę. Kiwnąłem głową. Brzydził mnie ten pomysł, ale coś w nim było. – W porządku – odpowiedziałem. – Rozumiem i zgadzam się. Ale nadal uważam, że moż- na wydać tę książkę. Jako dokument historyczny, zawierający cenne przemyślenia, które mi- mo że... znasz tę melodię. Wyjęła z ust i włożyła do popielniczki przeżutą skórkę pomarańczy. – Jako coś historycznego, może. Ale czemu ci na tym zależy? – Czy wy macie przywódcę? – zapytałem. Podniosła brwi do góry: cienkie, niemodnie wy- skubane brwi. – Czy znasz u was, tu, w Rosji, choć jednego faceta, który byłby typem przywódcy? – uściśliłem niecierpliwie. – Jakiegoś Lenina przed czterdziestką, do licha. To ją zastanowiło. Naprawdę zastanowiło. – Nie. – Widzisz. A my mamy. Augusta. Tego się nie da wytłumaczyć, rozumiesz, on może robić głupstwa, może przegrywać, ale to się czuje. On jest wodzem i już. Z tym się człowiek rodzi. A może nie rodzi, ale taki jest i już, to skarb, taki człowiek. Czy wy znacie w Rosji takie sło- wo charyzma? Nie znała takiego słowa, ja nie znałem rosyjskiego odpowiednika; jakoś jej to wytłuma- czyłem ogólnie i z przykładami. – Taki facet jest na wagę złota, rozumiesz? Zrozumiała. – Może wydamy tę książkę – powiedziała powoli. – Twojemu wielkiemu człowiekowi po- trzebne jest zaistnienie w Rosji, tak? W jakikolwiek sposób? – Potrzebne jak cholera. – Pomówię z ludźmi. Masz zdjęcie tego twojego... Miałem zdjęcie Augusta. Pokazałem jej. Przyglądała mu się długo. – Tak – przyznała wreszcie – wiem, o czym mówisz. On ma coś takiego w twarzy... Bez- czelny pyszałek. Ale cwany. Może nawet mądry. – Przeniosła spojrzenie na mnie. – Ty też coś z tego masz, wiesz? Nie aż tyle. Ale trochę. Ucieszyło mnie to jak mało rzeczy ucieszyło mnie w życiu. Strasznie. Cholernie. Chyba się rozpromieniłem, nie mogłem tego powstrzymać. – Masz tę samą... – szukała przez chwilę właściwej nazwy – tę samą... butę. Butę! Ha! Wolałbym milsze słowo, ale i tak byłem dumny. 73 ------------------------------------------------------------- page 74 Poomawialiśmy jeszcze sprawę współpracy samizdatów imperium z samizdatami krajów satelickich, podbitych, podporządkowanych – oczywiście, kiedy te samizdaty powstaną; usta- liliśmy moją (naszą z Augustem, gdy wyjdzie z mamra, z Augustem i z naszymi paladynami) rolę w ich tworzeniu; no, pogadaliśmy sobie o wielu rzeczach, umówiliśmy się na następny raz, a potem zostawiłem Ninę przy stoliku (miała jakieś następne spotkanie) i wyszedłem. Na ulicy Gorkiego (dawna Twerska), przy wyjściu z kawiarni Kosmos czekała Mickey Mouse. Rozzłościłem się. Naprawdę się rozzłościłem. Przez chwilę nie czułem się zmartwychwstałym Jamesem Deanem, Bel Ami komunizmu, wiekuistym kobiecym marzeniem. Czułem się jak idiota. Zadufany w sobie idiota. Coup de foudre, dobre sobie! Oczywiście, ta pokorna myszka była szpiclem. Szpiclem moich kontak- tów, nie KGB, ale co to zmienia? Miała pilnować, żebym nie podpatrzył, z kim spotka się teraz Nina? Dużo by mi to dało! Byliśmy amatorami, August i ja; zapamiętaj to sobie, to ważne: byliśmy cholernymi amatorami. W tym tkwiła nasza siła – do czasu. A ta mała szpic- lówa widzi we mnie szpicla! We mnie! Złapałem ją za ramię. Krzyczałem na nią. Rozpłakała się. – To nie dlatego, to nie dlatego – powtarzała – jak możesz, Giustaf, to nie dlatego... – Więc dlaczego? Dlaczego, do diabła? Ciągle z całej siły ściskałem jej ramię. – Bo cię kocham – odpowiedziała, i nagle przestała płakać. – Rozumiem. I co proponujesz? Dokąd pójdziemy, żebyś mi to mogła udowodnić? Wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi oczami niedorozwiniętego dziecka. – Naprawdę? Poszedłbyś ze mną na spacer? Roześmiałem się. Przestałem ją szarpać. Zapytałem, gdzie ma się odbyć ten spacer. Na WDNCh, wyobraź sobie. Mickey Mouse chciała mnie zabrać na wielką wystawę osią- gnięć sowieckiej gospodarki, chlubę Moskwy. „Tam jest tak pięknie, zobaczysz! Są fontanny, i prosięta, i kury, i prawdziwy samolot...” Znów się roześmiałem. O mein lieber Augustin... nie, tego nie powinienem mówić, wy- przedzam akcję, o mój Przedfranklinowski Piorunochronie, czy życie nie jest absurdalne? Jest. A ponieważ jest, wziąłem Mickey Mouse za rękę i poszedłem z nią do autobusu, który dowiózł nas prościutko na wystawę największych osiągnięć komunizmu. Nawet z lekkim piknięciem wzruszenia w sercu. Opowiadam ci historię bezwzajemnej miłości, nie zapominaj o tym. Nigdy o tym nie zapominaj. 74 ------------------------------------------------------------- page 75 IV Fontanny biły w niebo, a niebo było błękitne, błękitne, niebo nigdy nie jest tak błękitne jak w ostatniej chwili twojej młodości, a to była jej ostatnia chwila, choć jeszcze tego nie wie- działem: jak cudownie błękitne było niebo, jakie białe obłoki, a fontanny – ach, fontanny były samym srebrem, ożywionym srebrem, i tęczą, i mgłą; wśród drzew całych w zieleni i kwia- tach stały białe pawilony, a w pawilonach były i prosięta, i kurczaki, i miczurinowskie arbuzy tak ogromne, że skrzyżowane chyba z kulą ziemską, a obok nich leżały melony skrzyżowane z Księżycem, i brzoskwinie skrzyżowane z satelitami Jowisza; były też maszyny rolnicze i obrabiarki, a może betoniarki, co ja mogłem o tym wiedzieć, i chyba grała muzyka, a może tak mi się tylko zdawało, może to tylko we mnie po raz ostatni rozlegał się ten czysty, wysoki dźwięk, o którym niczego nie wiesz, ty, który nie urodziłeś się komuchem, którego nie wy- chowano na komucha, ten czysty, wysoki dźwięk przenikający wszechświat w chwili, gdy gardło Małego Dobosza przeszyła kula imperialistycznego szpiega; zakochana we mnie dziewczyna ściskała mnie za rękę; ludzie śmiali się, całowali, cieszyli w tym ogrodzie z bajki, z jedynej dostępnej im bajki, z tej chluby i chwały mojej bezwzajemnej miłości – i nagle mi- łość minęła. Zgasła. Przeszła mi jak ręką odjął. Prosiaki, kurczaki, arbuzy i obrabiarki! Trochę zieleni, kilka fontann – Piorunochronie Ty mój, i za to siedziałem w więzieniu? Za to siedzi w więzieniu August? Za to tłukłem się w celi z bandziorami, którzy próbowali mnie zecwelić? Za to, żeby to trwało, tylko jakimś cu- dem czystsze, piękniejsze, uczciwsze? A cóż za bzdura! Prosiaki, kurczaki, arbuzy. I nędza, i niesprawiedliwość, i wyzysk, i niewola, i świństwo, świństwo, od lat już widziałem to świń- stwo... dosyć. I co z tego, że jacyś biedacy w 1917 śpiewali Bój to JEST nasz ostatni? Nie był ostatni, nigdy nie będzie ostatniego, popełniono błąd, ale kto złapał władzę, ten jej nie odda- je... chociaż George Washington oddał, czyż nie? Niewiarygodny facet. Wyjątkowy idiota. Mimo że to on ostatecznie wygrał, normalny, przyzwoity facet, który wziął władzę, żeby cze- goś dokonać, a kiedy dokonał, odszedł... ja też odejdę. Rozwalę to wszystko w diabły i odej- dę. ROZWALĘ TO WSZYSTKO W DIABŁY, słyszysz? Tak pomyślałem. Tak sobie postanowiłem. JA. Zawsze JA. To nie historia bezwzajemnej miłości, tylko un roman de carriere, jak za Balzaca i Stend- hala, tak uważasz? Przecież to jedno i to samo! Gdyby poprzedniego wieczora nie wzgardzili mną rosyjski bard z gitarą i przebrzmiała francuska gwiazda filmowa, może nie poczułbym tego, co poczułem teraz. Psiakrew, temu trzeba wydać frontalną, uczciwą walkę: tym arbuzom i prosiętom, i wszystkiemu; komunie, u diabła. Zrobić kontrrewolucję. Uczciwą, jawną kontrrewolucję. Nikt nie ma odwagi tak tego nazwać? MY tak to nazwiemy. Mickey Mouse zaciągnęła mnie do samolotu stojącego wśród drzew, można było wejść do środka i obejrzeć to cudo: ludzie, ludzie, komuchy też potrafią zbudować samolot, tyle że marny! Krzywiłem się pogardliwie. Myszka skakała z radości: zawsze to park, i prawie fe- styn, tyle atrakcji, świetna zabawa, a te prosięta, czy nie były rozkoszne? No owszem, były. Pocałowałem ją. Wszyscy wchodzili do tego samolotu, żeby się bezkarnie całować; nie można było obalać konwencji. Myszka poczerwieniała jak miczurinowski burak, zarzuciła mi ręce na szyję i wpiła się w moje usta. Zupełnie nie umiała tego robić, biedne niewiniątko. 75 ------------------------------------------------------------- page 76 Słuchaj, to było tak. Mona przepisała manifest Augusta na maszynie, w sześciu egzemplarzach. A ja wręczyłem jeden z nich Pierwszemu Sekretarzowi naszej partii komunistycznej (która zresztą, żeby nie drażnić ludzi, nie nazywała się „komunistyczna”, tylko robotnicza): mówiąc inaczej. Wiel- kiemu Bossowi, władcy naszego kraju, jednemu z grupki tych, którzy całowali się w usta na purpurowych chodnikach. Wręczyłem mu go, kiedy przyszedł do ojca na herbatkę. A jakże, przychodził do nas na herbatkę. Miał nawet swój kubek, wielki, żółty kubek, któ- ry stał na osobnej półce w kredensie: Uważaj, Guciu, żebyś nie strącił kubka Wiesława! Nig- dy nie używał filiżanek, nawet szklankami gardził: drobnomieszczańskie wymysły! Czasem zjadał do herbaty kanapkę: uczciwą, wielką kanapkę z całej kromki ch le ba , n ie ja ki eś ta m maleńkie frykasiki dla burżujów! Z serem albo salcesonem. Podobał mu się nieład naszego mieszkania, chwalił brak firanek, abażurów, kwiatów, dywanów, obrazów i obrusów. Uczci- wy dom uczciwego partyjniaka. Za to cenił ojca: za jego uczciwe partyjniactwo. Ojciec cenił go za to samo. To jego wyciągnięto z więzienia – prawdę mówiąc, siedział po prostu w areszcie domo- wym, nigdy nie mogłem zrozumieć, na czym to polega – i dano mu władzę, kiedy waliła się epoka. Zrobiono z niego męczennika, ofiarę demonicznego Stalina, bohatera na miarę czasów – o mój Piorunochronie, facet przedstawił kiedyś UCZCIWIE, PO PARTYJNEMU swoje własne poglądy na pewne rozwiązania kwestii rolnictwa i drobnego rzemiosła, a że właśnie tasowano karty, poleciał pod stół. Potem wrócił w chwale. W końcu znów tasowano karty, i to jak! A on był naszym jedynym, żywym, czerwonym i zdatnym do użytku męczennikiem. Wszystkiego się po nim spodziewano. Ludzie – ta szara masa gdzieś za naszymi oknami bez firanek, ta szara, niepojęta masa budząca zgrozę każdego Uczciwego Partyjniaka – liczyli, że niczym Bóg da im wolność, sprawiedliwość, świeże bułki w sklepach każdego ranka (a może nawet po południu?), stałe dostawy żyletek i prawo do wyjazdów zagranicznych; słowo hono- ru, do tego się posuwano! Oczywiście, dał im pic na drążku. Kiedy milionowy tłum klaskał, śpiewał, wiwatował, wył na jego cześć, kazał tłumowi skończyć z wiecowaniem i brać się do roboty. Euforia była tak wielka, że i to przyjęto z za- chwytem. W kilka miesięcy później zadzwonił do ojca. Dotarły do niego te słowa, pamiętasz, te sło- wa ojca, wykrzyczane którejś nocy, kiedy się wszystko waliło: WOLĘ MYLIĆ SIĘ RAZEM Z PARTIĄ NIŻ MIEĆ RACJĘ BEZ NIEJ! Spodobały mu się, cholernie mu się spodobały. Więc zadzwonił. Zresztą znał ojca przedtem. Kiedyś podsłuchałem... Nie chcę o tym mówić! No, dobrze: mówili o czymś z czasów sprzed mojego życia, z czasów walki o władzę. Nie o władzę czerwonych w Europie Środkowej; to było dogadane na najwyższym światowym szczeblu, to miały załatwić rosyjskie wojska, podział świata na strefy wpływów, ustalono to przy kawiorze i wódce, a może przy soli meuniere i chablis, a potem oblano szampanem; to w ogóle nie był problem. Problemem było, kto konkretnie, osobiście, naprawdę dostanie tę wła- dzę. Przed kim będzie się rozpościerać purpurowe chodniki na dworcach i lotniskach. Taso- wało się wtedy karty – w każdym z krajów Europy Środkowej – aż krew z nich tryskała. O tym właśnie rozmawiali, to wspominali którejś nocy – wstałem, żeby pójść do toalety i za- trzymałem się na chwilę w przedpokoju – Wielki Boss z moim ojcem. Jak dwaj starzy kum- ple. Pamiętasz, stary... Niewiele wtedy zrozumiałem. Zdziwiłem się tylko. Uczono mnie na historii, jak to było z tym przejmowaniem władzy. Lud robotniczy miast i wsi jęczał w okowach, bohaterowie knuli, i zrzucono ludowi na spadochronach przysłaną z 76 ------------------------------------------------------------- page 77 Moskwy, rdzennie naszą, sprawdzoną w bojach Najwyższą Władzę, ale dwaj gangsterzy na usługach Gestapo – bracia Mołojcy, samo nazwisko budziło dreszcz zgrozy – dokonali pro- wokacji, zamachu, przy pomocy niemieckich okupantów wykończyli Najwyższą Władzę, trzeba było wykonać na nich wyrok śmierci, a wtedy Boss został Bossem, i nikt nie pytał, czemu właśnie on. Czy ktoś pyta, czemu słońce wschodzi i zachodzi? Stojąc wtedy w przedpokoju i podciągając opadające spodnie od piżamy, usłyszałem... Zrozum: usłyszałem, że jeden z tych dwóch gangsterów, z tych strasznych braci, był wła- śnie Wielkim Bossem! Sekretarzem generalnym komunistów. Władzą najwyższą. Tyle że związanym z Międzynarodówką, a właśnie likwidowało się Międzynarodówkę, takie ustęp- stwo na rzecz Anglików i Amerykanów, idiotów, nieświadomych, że w y st ar c zy r oz w ią za ć Komintern, a założyć Kominform, i już obietnica spełniona, wilk syty, owca cała... Cholera, za dużo wiem. A kto za dużo wie, ten za dużo gada. Ględzi. Nudzi. No. Stojąc w przedpokoju w piżamie, rudy chłopaczek z odstającymi uszami, dowiedzia- łem się, że bandzior strzelający zza węgła wcale nie był bandziorem i zza węgła nie strzelał: był Wielkim Bossem, był sekretarzem generalnym Naszej Świętej Partii, a dzięki rozwaleniu go jako bandziora Wielkim Bossem został gość mojego ojca. Motyw, co? Jak w kryminałach Agathy Christie, którą za kilkanaście lat poznam na przyjęciu w Oxfordzie. Najważniejszą rzeczą w rozwiązywaniu tajemnicy zbrodni jest motyw. Że też na to wcześniej nie wpadłem! Stałem w przedpokoju, a moje odstające uszy coraz bardziej czerwieniały. W końcu wró- ciłem na palcach do mojego pokoju. I przewracałem się na łóżku aż do rana. Ten nowy ton w głosie mojego ojca. Nigdy nie słyszałem, żeby mówił takim głosem. Głos Wielkiego Bossa też był inny. Dwaj spiskowcy, wspominający dawne, dobre czasy! – A pamiętacie, Dillinger... – A wy, czy pamiętacie, towarzyszu Al Capone... Zrozumiałem, że z czerwonymi nikt nie wygra. Zrozumiałem to na całe życie. Zbrodnię popełniają wszyscy. Ale tak nagmatwać, tak nagmatwać nikt prócz nich nie po- trafi. Coś o tym wiem, hombre. W tym mają mistrzostwo świata, w tym nikt od czasu dino- zaurów i pterodaktyli im nie dorównał! Nie, nie chcę powiedzieć, że przedtem mistrzostwo świata należało do dinozaurów. Ludu mój, jeśli się nie znasz na żartach, naucz się chociaż słuchać, nie pyskuj ciągle, bo mi łeb pę- ka! Dobra. Zoperowano mi zeza. August przekonał moich rodziców, żeby pozwolili mi zdawać do świetnego, snobistycznego liceum, a oni wprawdzie kręcili nosem na takie fanaberie, ale po- zwolili, i dostałem się; moi koledzy miewali książki, o jakich w życiu nie słyszałem, poży- czałem te książki, pożerałem je; czytałem też filozofów, a dzieła marksistów miałem w ma- łym palcu; intelektualiści zżymali się coraz bardziej na cenzurę i brak wolności słowa (tempo- ra mutantur), podpisali nawet jakiś protest. Wielki Boss krzyczał o tym przy stole w naszym salonie (nie nazywanym, oczywiście, salonem, tylko Dużym Pokojem), przyszedł po to, żeby się wykrzyczeć, ochlapał stół herbatą ze swego świętego, żółtego kubka, rodzice milczeli i kiwali głowami, a matka wypaliła z Bossem trzy paczki papierosów Sport w szklanych luf- kach, oboje takich używali, a potem intelektualiści założyli Klub Wolnomyślicieli, do czasu nikt im w tym nie przeszkadzał, zresztą to byli czerwoni intelektualiści, inni siedzieli cicho albo modlili się po kościołach; któregoś dnia poszliśmy tam z Jackiem – August uważał, że to byłoby niegłupie – i ktoś plótł straszne głupstwa o Gramscim, jakiś profesor, takie głupstwa, że zabrałem głos, a potem wszyscy mnie otoczyli i klepali po ramionach: taki młody, takie dziecko, a co za mądry chłopiec, a co myślisz o luksemburgizmie, mały? – no, i już byłem w elicie. Po to się urodziłem, czyż nie? Tak, jak August urodził się do władzy. 77 ------------------------------------------------------------- page 78 Pewnie, że mnie prosił! Ile razy mnie prosił, jak na mnie liczył! Lata, całe lata swojego życia poświęcił na to, żeby przeze mnie wznieść się wreszcie w górę. Od dnia, kiedy jego spojrzenie, to brązowe spojrze- nie otwarte tylko w jedną stronę, wyłuskało mnie z klasy szkolnej, z gromady dzieciaków za porysowanymi ławkami. A przecież nie wiedział wtedy jeszcze, że Wielki Boss wypryśnie z aresztu domowego prosto na szczyt władzy, i że będzie przychodził do mojego domu na her- batę w żółtym kubku, i na sporty w szklanej lufce, i na kanapki z baleronem, jeśli akurat był na rynku baleron, i na długie rozmowy z ojcem – A pamiętacie, Dillinger... – A wy, czy pa- miętacie, towarzyszu Al Capone...; nie, nie miał o tym pojęcia, to była jego premia, jego wielka premia za trafny wybór. Och, należało mu się to. Należał mu się kontakt z Wielkim Bossem. Czarodziejowi, który pierwszy powie brzydkiemu kaczątku, że jest łabędziem, nale- ży się od łabędzia wszystko. Starałem się. Jak ja się starałem! Ojciec mi odmówił. – Słuchaj, Guciu – powiedział. – To fajny chłop, ten twój August, nic przeciwko niemu nie mam, ale zrozum jedno: Wiesław nie znosi takich rzeczy! Prywaty. To uczciwy komunista. Nie mogę mu we własnym domu wtryniać kogoś, kto chciałby go poznać! Niejeden chciał- by. Nie, Guciu, wybij to sobie z głowy. – A nie możesz zapytać? – pytałem pokornie. – Nie mógłbyś powiedzieć, że jest ktoś taki, zdolny, mądry, wspaniały człowiek, który tak by mu się przydał, a którego, rozumiesz, uzie- miają, niszczą, z KW go wyrzucili... on teraz ledwo wiąże koniec z końcem, tato, zrozum, uczy w podstawówce, studiuje zaocznie, a to taki człowiek... taki człowiek, tato... przecież za uczciwość go wyrzucili, za to, że nie chciał wchodzić z nimi w jakieś konszachty, że zawsze walił prawdę w oczy... czy taki człowiek nie jest potrzebny tam, NA GÓRZE?... tato, gdybyś powiedział o nim tow-towwarzyszowi Wiesławowi... – Nie – odpowiedział ojciec krótko. I wyszedł z pokoju. Mimo to uprzedziłem kiedyś Au- gusta. Zadzwoniłem do niego, kiedy wyciągano z kredensu kubek Wiesława. Przypędził na- tychmiast. Zderzyli się w przedpokoju; ojciec musiał dokonać prezentacji. Wielki Boss podał Augustowi końce palców i wszedł do Dużego Pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi, za którymi wciąż grzmiała przygotowywana przez tyle bezsennych nocy perora Jedynego Uczciwego Człowieka W Tym Kraju I W Tej Partii. August umilkł w końcu, twarz mu zszarzała, wy- szedł. A kiedy wyszedł – dziwnie szybko tego dnia – i Wielki Boss, ojciec dał mi w pysk. Pierwszy i jedyny raz w życiu. – Nigdy więcej, szczeniaku, słyszysz? Nigdy więcej! Ty mi się tu nie baw w Richelieu! Nie bawiłem się więcej w Richelieu. August to rozumiał. Oczywiście, Boss wiedział o moim bywaniu w Klubie Wolnomyślicieli. Nawrzeszczał za to na ojca. Nawrzeszczał na mnie, parskając na stół herbatą ze swego żółtego kubka. A potem się uspokoił. Może to i lepiej, mieć w tym gnieździe os SWOJEGO CZŁOWIEKA? Pogratu- lował nawet ojcu, że taki jestem zdolny. Że jak za pan brat z tymi profesorami, pisarzami... Jemu tam książki nigdy nie szły do głowy; no, nie szły i już. Głowa go od nich bolała. Dobrze mieć zdolne dzieci; pewnie, że dobrze. Ucz się, mały, czytaj, a przy tych REWIZJONISTACH miej oczy i uszy dobrze otwarte, rozumiesz? I poczochrał mnie po wło- sach. Nie; nie donosiłem. Po prostu nikt mnie o to nie p Oczywiście, opowiadałem wszystko rodzicom. Każde spotkanie w Klubie Wolnomyślicie- li. Moje profesory i pisarze dziwiły się potem – bez wielkiego przejęcia, w końcu sprawa była z zasady jawna – skąd wszystko, o czym się u nas mówi, jest powszechnie znane, opisywane w biuletynach KC, cytowane przez ubeków, którzy czasem, grzecznie – takie były czasy – z 78 ------------------------------------------------------------- page 79 niektórymi z nich rozmawiali, uprzedzając o ewentualnych potwornych konsekwencjach tych dyskusji o Heglu i Platonie, Gramscim i Plechanowie, Dostojewskim i Camusie. Ja też się dziwiłem. Aż wreszcie przyszedł ten dzień... August podyktował mi Myśli o polityce, ja je nazwałem, zredagowałem, napisałem; Mona przepisała na maszynie. Nawet dwa razy, bo maszyna nie brała więcej niż cztery kopie. Potem czekałem. Czekałem na dzień wizyty Wielkiego Bossa. Czekałem długo; czasy były gorące: trzeba było bić Żydów, Czesi się ruszali, wrzało na świecie. Czekałem. Któregoś dnia wresz- cie przyszedł. Zmęczony. Skonany. Pogadać ze swoim starym Dillingerem. Podsłuchiwałem pod drzwiami. Tym razem świadomie. – Wróg na wrogu jedzie i wrogiem pogania! – żalił się Wielki Boss, pijąc swoją herbatę. (Chyba nawet był koniak do herbaty: Wielki Boss nie udawał świętoszka, był po prostu za skromnością i prostotą.) Żalił się, że wrogie frakcje zastosowały wobec niego sposób, znany ze starożytnego Rzymu (znany mnie, nie jemu: mnie książki wchodziły do głowy, kochany!): podchwyciły, rozdmuchując i ośmieszając, jego uczciwe, partyjne hasła, z jego wersji Dumy narodowej Wielkorusa zrobiły czarną sotnię; diabeł jeden wie, na co czekają Sowieci, żeby zrobić porządek z Czechami, przekładają wszystkie terminy; ilu ludzi, no ilu ludzi rozumie, że kontrrewolucja nie wychodzi już na ulice we frakach? że wkłada bluzy robotnicze? Albo profesorskie garniturki na początek! Ty, słuchaj, powiedz wreszcie synowi... W tym momencie wszedłem do pokoju. Z tekturową teczką w rękach. Z głupim uśmie- chem na twarzy. Wielki Boss siedział nad swoim żółtym kubkiem, w kłębach papierosowego dymu, łysawy, szary, znękany; spojrzał na mnie ze zdumieniem przez szkła okularów. Podszedłem do stołu i podsunąłem mu teczkę. Nie wyciągnął po nią ręki. – Co to jest? – Towarzyszu Wiesławie – powiedziałem cały czerwony – pamiętacie Augusta? Towarzy- sza Augusta? Poznaliście go kiedyś u nas... Spojrzał pytająco na mojego ojca; ojciec nie zareagował. Nic go nie przygotowało do mo- jego wyczynu, nic! Siedział osłupiały, nie odrywając ode mnie wzroku. – Co wy na to, towarzyszu Dillinger? – Nic o tym nie wiem, towarzyszu Al Capone! – Znam sytuację – powiedziałem, wciąż czerwony (jak mnie paliły policzki!), ale już śmielszy. – Wiem, że jest ciężko... że bardzo trudna sytuacja... Towarzysz August dał świetną analizę, świetne propozycje. To trzeba przeczytać. Wy, towarzyszu, jesteście skazani na sta- łych doradców, na karierowiczów, a to jest z zewnątrz, znaczy od środka... to jest świeże... uczciwe... Takiego człowieka wam trzeba, wszystkim go trzeba. Ja z głębi serca... – Dzieci! – jęknął nagle ojciec. – Te cholerne dzieci! Wielki Boss uśmiechnął się i pokiwał głową. Sprowadzono mnie na właściwe miejsce. Dzieci! Te cholerne dzieci! Te biedne głuptasy, to utrapienie rodziców! – Tato – powiedziałem – proszę cię. Ten jeden raz... Towarzyszu Wiesławie, przeczytajcie to. Błagam. Sami przeczytajcie, nie dawajcie nikomu. Choć raz przeczytajcie coś sami! Obraziłem go. Nic mnie to wtedy nie obchodziło. Nic. – To taki ważny tekst – jęknąłem. – Taki mądry. Wszystko tam jest. Wszystko. Wydawało się, że Boss ryknie na mnie, prychając i plując, jak to miał w zwyczaju. Nie- oczekiwanie uśmiechnął się. Wziął ode mnie teczkę. – To ten bezczelny facet, na którego tu kiedyś wpadłem? – zapytał ojca. – Ten awanturnik, co go trzeba było... Pstryknął palcami. Ojciec przytaknął. A przecież lubił Augusta, cenił Augusta, a przecież taki był mu wdzięczny za to, co zrobił dla mnie! Za te niezliczone godziny, które mi poświę- cił! 79 ------------------------------------------------------------- page 80 – No, idź już, Guciu – powiedział ojciec. – Porozmawiam z tobą później. Idź. – Ale przeczytacie to, towarzyszu Wiesławie? – wyjęczałem jeszcze błagalnie. Nie patrząc na mnie, odwrócony, niechętny, zapalając papierosa, kiwnął jednak głową. Wyszedłem. W kwadrans później trzasnęły drzwi. Wpadłem do Dużego Pokoju. Teczki nie było na stole. – Wziął ją? – spytałem bez tchu. – Wziął teczkę? Ojciec kiwnął głową. A potem zerwał się, złapał mnie za ramiona, potrząsnął. – Co ty mi robisz, szczeniaku?! Co ty mi robisz?!!! Chcesz mnie zamordować? Zaniósł się kaszlem; puścił mnie. Poszedłem do siebie i zadzwoniłem do Augusta. – Załatwione – powiedziałem. I odłożyłem słuchawkę. W nocy – ach, nie, to było już nad ranem, ale te zimowe ciemności; naprawdę myślałem, że to środek nocy – coś mnie obudziło. Jakiś straszny dźwięk. Uporczywy. Przeszywający. Po długiej chwili zrozumiałem, że to telefon. Ten przy moim tapczanie: rodzice swój na noc wyłączali, żeby spać spokojnie. Wiedziałem, że to pomyłka, ale z zamkniętymi oczami, po omacku, rzuciłem się na słuchawkę, żeby przerwać to wycie zanim ICH obudzi. I usłyszałem głos Mony. – Gucio? To ty? Przed chwilą go zabrali. – Kogo? – spytałem rozespany i ogłupiały. – Kogo? – Tu Mona – powiedział ten wysoki, zdławiony głos. – Zabrali go. Aresztowali. Przed chwilą. Guciu, powiedz wszystkim. Guciu... Wahała się, czy to powiedzieć. Ale powiedziała. – Przyjdź do mnie w południe. Proszę cię. PROSZĘ. I klik. Przewróciłem się na plecy, wciąż ze słuchawką w ręku. Otwarłem oczy. I zacząłem doro- śleć. Co pięć sekund stawałem się starszy o pięć lat. Aż wreszcie wyczerpałem mój ziemski czas i umarłem. I urodziłem się na nowo. Był piękny, słoneczny dzień; August jeszcze siedział, mnie już wypuszczono, rodzice się zabili. Siedziałem w skorupie sowieckiego samolotu, całując sowiecką Mickey Mouse w poń- czochach. Karierowicz, któremu minęła nagle jego bezwzajemna miłość i który nie wiedział, jak zdoła bez niej żyć. Ten piskorz, ten pstrąg, ten głupiec. Ja. 80 ------------------------------------------------------------- page 81 V Ulice były pełne gazu łzawiącego, lubiłem ten zapach. Uwielbiałem gaz łzawiący! Pierw- szy raz go wtedy czułem i na zawsze pokochałem: przypomina mi młodość. Ach, młodość! Znasz to, prawda? Kiedyś byliśmy młodzi i piękni; potem już tylko piękni; potem już tylko ,,i”. Teraz jestem już tylko „i”, ale... Ach, ten cudowny zapach młodości, zapach łzawiącego gazu: upajający jak narkotyk, dopóki nie odetchnie się ustami; nic prostszego, niż nie oddy- chać ustami. Po ulicach szalały watahy policji specjalnej, tłukąc pałkami i rzucając na prawo i lewo petardy z tym cudownym, upajającym gazem, nawdychać się go nie mogłem: miałem moje pięć minut i czułem się jak król. Był rok 1968. Marzec. Wy tam we Francji mieliście maj. Wiem. Jankesy też coś tam miały. Co za rok! Świat się zatrząsł, wszędzie młodzi występowali przeciwko starym, rok niecierpliwości, widać coś ta- kiego było w gwiazdach, rok zniecierpliwienia, tak dłużej nie można, nie będziemy czekać, nie chcemy czekać, dość tego! Chcemy socjalizmu, chcemy kapitalizmu, chcemy końca woj- ny, chcemy nowej wojny; chcemy, żeby było inaczej, inaczej, INACZEJ! Przesadziłem. Nikt nie chciał ani kapitalizmu, ani wojny. Przynajmniej nikt nie śmiał się do tego przyznać. Przyszły czasy idealistów. August pewnie skręcał się ze śmiechu w swojej celi. Ja tylko się uśmiechałem. Sprawiedliwość, wolność, piękno! Dla mnie liczyło się jedno: żeby August wyszedł z mamra. I żeby dorwał się do władzy. Kochałem go jeszcze; kochałem Augusta. No, i wierzyłem, że nie ma innego wyjścia. Mówi- łem ci, że w Czechach – wtedy to jeszcze była Czechosłowacja – wrzało? Wybrali tam na bossa niejakiego Dubczeka, komucha-reformatora, jak August, ale bez siły Augusta, bez de- terminacji Augusta... wszystko jedno. Coś tam było między nimi wspólnego, prawda? To ja wymyśliłem hasło: CAŁA POLSKA CZEKA/ NA SWEGO DUBCZEKA. Tłum je skandował, niesiono je na transparentach. Chciałem przygotować wielkie zdjęcia Augusta z tym podpisem, zrobić z nich „lizaki” na demonstrację, no wiesz, szty wne prostokąty na ki- jach, do niesienia, ale nasza technika fotograficzna stała za słabo, w żadnym zakładzie nie chcieli mi tego zrobić, niby to nie umieli, a mój guru grypsował z celi jak szalony, domagał się tego, żądał, Mona przynosiła mi te grypsy rozpłomieniona, przejęta, drżąca, niepewna, lojalna... no, chwalić Przedfranklinowski Piorunochron, że się nie udało. Zatłukliby go w celi, mojego Augusta. Albo dorzuciliby mu drugi wyrok. Wykończyliby go. Może. No, nie udało się, nie udało! Kto miał wiedzieć, że w haśle chodziło o Augusta, ten wiedział. Kto nie miał wiedzieć, ten wyobrażał sobie naszego męża opatrznościowego, naszego zbawcę, wodza, na którego wszyscy czekali, ten mglisty, świetlany ideał... i gdyby August mógł pojawić się przed nimi choć na chwilę, uwierzyliby, że to on. Moja w tym głowa. Myślałem, że go odbi- jemy. Myślałem, że władze się przestraszą. Że dojdzie do zmiany ekipy. Że razem z Czecha- mi (a Węgrzy już czekali w kolejce) zwalimy system, rozbijemy go w proch, a potem, wolni i wielcy, wolni i sławni, młodzi i piękni... To trwało jeden dzień. Wyszedłem rano z domu i już nie wróciłem. Pobiegałem sobie w zapachu gazu łzawiącego, wpadłem do paru mieszkań, ułożyłem – ja, szczeniak – z kumplami z Klubu Wolnomyślicieli komunikat dla agencji prasowych (jeden profesor miał mieć za godzinę kontakt z Reuterem), a potem, jak głupi, polazłem do domu, ojciec otworzył mi drzwi, krzyknąłem: „Tato, pojęcia nie masz...” – i już nie skończyłem, otwarły się drzwi od pokoju, w drzwiach pobłękitniało od mundurów; mieli mnie. Wielki Boss był naprawdę uczciwym partyjniakiem. 81 ------------------------------------------------------------- page 82 Tak, skarbie. Tak, hombre. Tak. Oczywiście. Skazali Augusta nie za to, że JA wręczyłem Bossowi NASZĄ broszurę. Skazali go za to, że wcześniej powierzył kopie maszynopisu ludziom, mającym przekazać go antykomuni- stycznym rozgłośniom radiowym, kapitalistycznym agencjom prasowym, komu się da – gdy- by coś się stało. Stało się. To dało Augustowi sławę. Był wygrany w obu wariantach. Gdyby Boss się z nim spotkał, gdyby wyciągnął go z cienia – i gdyby kazał go aresztować. W pierw- szym wypadku dorwałby się wreszcie do czerwonej władzy. W drugim zostałby antyczerwo- nym męczennikiem, do wyciągnięcia z mamra i pchnięcia w górę, gdyby Coś Zaczęło Się Dziać. A był pewny, że dziać się zacznie. Mało tego. Był pewny, że zacznie się dziać wkrótce i po jego myśli. Tu się pomylił. Ludzi- ska cieszyli się jak cholera, że kazano bić Żydów i „jenteligentów”, bawiło ich też – a w każ- dym razie nie przeszkadzało – że nasza armia, wraz z Armiami Bratnimi, wkroczyła do Cze- chosłowacji zrobić porządek z buntownikami: Czesi się nie bronili, groźne to nie było, a zaw- sze coś się działo, nie? Mała wojenka, równie bezpieczna i równie barwna jak mecz piłki nożnej. Jak nie można dać ludziom chleba, trzeba dać im chociaż igrzyska, August miał rację. Nie miał tylko pojęcia, jaki rodzaj igrzysk chwyci, czerwone łuski na oczach, idealiści z nas byli pierwsza klasa; nic jeszcze o was nie wiedzieliśmy, nic! No, o was. Proletariacie. Społe- czeństwie. Czy jak was nazwać. Nauczyliśmy się wtedy. Mdliło nas od tej nauki. Rzygaliśmy od tej nauki. Ale nauczyliśmy się. I wygraliśmy w końcu. Wzięliśmy was, durnie, za mordy. Och, przestań się dąsać. Nie traktuj tego tak dosłownie. A teraz kończę o marcu 1968, bo się znów porzygam – z nudów. Ile razy musiałem o tym mówić! Niech to szlag trafi. Augusta zamknęli, kiedy już się zaczynała ta historia z Dziadami. Mówiłem mu, że jenteli- genci wściekli, że byle iskry wystarczy; odpowiedział mi: „Guciu, ty się znasz na kulturze, ja się nie wtrącam, rób, jak uważasz”. Rozumiesz, Wielki Boss, kazał zdjąć z afisza arcydzieło narodowe, klasykę, coś, o czym dzieci uczą się w szkołach... bo widownia klaskała ostenta- cyjnie w niewłaściwych miejscach (niewola, więzienia, tortury, zakłamanie: właśnie, prawda, zgadza się!) i nasi właściciele, Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich, mogli się obrazić. Co za tchórzliwy buc, prawda? Taki już zostanie w historii. Zakuty łeb. Półanalfabe- ta. Sam rozrobiłem z pięć beczek błota, w którym się go unurzało. Sam zadbałem – kiedy już mieliśmy ten nasz samizdat, który właśnie organizuję przy pomocy ruskich, przy zwietrzałym szampanie i cukiereczkach, podczas gdy zakochana we mnie disneyowska myszka czeka na ulicy, na wietrze – sam zadbałem o publikację rzeczy, które go tak uwieczniły, utrwaliły na wieki. To, co zakazane, chwyta dziesięć razy mocniej niż to, co dozwolone, sto razy mocniej niż to, co polecane, tysiąc razy mocniej niż to, co narzucane. A teraz – powiedzieć ci coś? Miał świętą rację. Demonstracyjne oklaski robiła klaka. Nasza klaka. Przeciwko niemu. Miał rację. Tylko Sowietów za bardzo się bał, przełknęliby niejedno. Giętcy są jak meble z lat dwudziestych. Za bardzo go przeraziło to, co zrobili z Węgrami w 1956, biedny kretyn. A może i nie taki kre- tyn. To już nie były czasy Stalina. Czy pamiętasz, mój aniołeczku, co zrobił Stalin, kiedy Ju- gosławia się zbuntowała? Odpuścił ją sobie. Proszę bardzo, niech idzie w diabły. No, ale to był łeb! Następcy już takich łbów nie mieli. Przepraszam. Boss miał rację. Miał też rację, że nie skończyłoby się na oklaskach w teatrze, na demon- stracjach pod teatrem, na pochodach z kwiatami i skandowaniem Wol-ność sło-wa! Wol-ność sło-wa! pod pomnik twórcy wyklętej sztuki, największego naszego poety, największego kla- syka... pewnie, że nie! Chcieliśmy zrobić to samo, co Czesi, biedni Czesi, których już za parę miesięcy rozjadą na miazgę bratnie czołgi. Udaremnił to. Miał rozum. Chociaż miałby go więcej, gdyby docenił Augusta. 82 ------------------------------------------------------------- page 83 Tak samo, jak August miałby więcej rozumu, gdyby domyślił się, że nim też manipulują, że nim też grają, że nie dla wszystkich jest dżokerem, że niejeden traktuje go jak zwykłą blot- kę i słusznie, bo dało się nim grać jak blotką, dało się! Wypowiedzieliśmy wojnę, nie mając wojska ani broni. Wypowiedzieliśmy wojnę, bluffu- jąc. Wypowiedzieliśmy wojnę, licząc na ugodę. Przeciwnik był chytry. Nie doszło do ugody. Zamknęli Augusta. Zamknęli mnie. Pomylili się tylko w jednym. Nie docenili ambicji Augu- sta. Mojej słabości również. Gdyby tej pierwszej nocy w więzieniu ktoś wywołał mnie z celi, gdyby zaproponowano mi wolność w zamian za zdradę Augusta, za zostanie szpiclem, za cokolwiek... zgodziłbym się. Natychmiast. Ale nikt mnie nie wywołał. A potem – potem już było łatwiej. Trzymali mnie w śledczym. Rok. Wożono do sądu. Augusta przywieźli na świadka, zoba- czyłem go wreszcie, i Monę zobaczyłem, i rodziców, matka płakała , n ig dy nie w id zia łe m, żeby tak płakała, a potem był wyrok z zaliczeniem aresztu, wejście do PRAWDZIWEJ celi, ci wszyscy wystrzyżeni faceci w tatuażach, patrzący na mnie ponuro i podejrzliwie, ten egzamin wstępny, gorszy niż na studiach, a potem... Płakałem tamtej nocy na mojej pryczy. Płakałem, wiedząc już dobrze, jakie mam szczę- ście, że dostałem pryczę, że dopuszczono mnie do wspólnego stołu, nie pobito, nie uznano za cwela, nie zecwelono: znałem już trochę życie. DRUGIE ŻYCIE, jak je nazywają kryminalni. To znaczy... a, co ci tam będę tłumaczył! Kiedy powstał już nasz samizdat, nigdy nie dopuściłem, żeby ukazało się w nim coś o wię- zieniach. Szczegóły. Konkrety. To drukowali konkurenci, nie my. Słowo daję, lepiej nie wie- dzieć. Lepiej o tym nie mówić: nigdy, nigdy, nigdy! Kiedy kumpel zaczął zakładać Patronat – wiesz, kontrolę więziennictwa, opiekę nad więź- niami – zerwałem z nim. Kiedy inny kumpel zaczął walczyć o Prawa Człowieka, zaczynając od więzień, zerwałem z nim. Nie tłumacząc, dlaczego. W aksamitnych rękawiczkach zrywa- łem, słowo honoru! Wiesz, był taki dowcip o towarzyszu Wiesławie. Odwiedza nasz Wielki Boss przedszkole. Skarżą mu się tam, że wyżywienie dzieci marne, że zabawek brakuje, że dno, nędza: gdyby choć paroma pudełkami klocków wspomógł przedszkole, jakże byliby mu wszyscy wdzięcz- ni! „Nie” – odpowiada towarzysz Wiesław i jedzie zwiedzać więzienie. Tam też skargi i proś- by: przydałby się nowy telewizor, świetlica, szynka na niedzielne śniadanie... „Dać” – mówi towarzysz Wiesław. A gdy doradca, wstrząśnięty, pyta, że jakże to tak, odmówić przedszkolu, a dać więzieniu, towarzysz Wiesław wyjaśnia: „wiecie towarzyszu, w przedszkolu to ja już się więcej nie znajdę”. No. Więc ani słowa o więzieniu, zgoda? Przynajmniej nie teraz. Pytasz, co ukrywam? Stul pysk, dobrze? Nie ukrywam jednego: że przez wiele nocy płakałem. Cichutko. Nikt nie zauważył. Zresztą nie byłem jedynym, który płakał. Choć to wstyd, hańba. A nie wiedziałem jeszcze, że najgorsze czeka mnie po wyjściu. Że nie będę miał do czego wracać. Dla mojego syna, po mojej śmierci... o mój Piorunochronie! Jak mogli mi to zrobić? Jak mogli? Obmacując ukradkiem Mickey Mouse we wraku samolotu na wystawie Osiągnięć Sowiec- kiej Gospodarki (czy jak ją zwali) po raz pierwszy o tym pomyślałem. Jak mogli mi to zrobić? Zaraz skarciłem sam siebie za tę ohydną myśl. Skląłem siebie od najgorszych. Bluznąłem na siebie słowami, których nauczyłem się w mamrze i którymi nie będę przyprawiać o uwiąd waszych niewinnych uszu, moi zacni ludzie. Oni się zabili, ZABILI, a ja, bydlak, egoista, tylko o sobie: ja, mi, mnie! Świnia! Aż się zaczerwieniłem, naprawdę. I wygładziłem spódni- cę Myszki na jej kolanach. I wstałem. A potem, kiedy zaciągnęła mnie do swojego akademi- ka... 83 ------------------------------------------------------------- page 84 ...na Wzgórzach Leninowskich był ten akademik, dwuosobowe pokoje, na dwa pokoje jed- na łazienka, luksus... ...słowo daję, że ONA mnie zaciągnęła, wzbraniałem się jak diabli, prosiła ze łzami w oczach, czemu mi nie wierzysz? co ty wiesz o życiu? ...więc kiedy zaciągnęła mnie do akademika, gdzie było pusto, pora wykładów, kiedy z zamkniętymi oczami, purpurowa ze wstydu, zdjęła z siebie wszystko i położyła się na łóżku, a ja wtedy... a ona, oczywiście, okazała się dziewicą, co zresztą od początku było jasne... Oszczędziłem ją. Zostawiłem. Przysięgam. Ma się w końcu jakieś zasady. Albo chce się je mieć. To była ta chwila, kiedy chciałem. Bohater, rozumiesz. W takim czasie, w takiej chwili: no, nie bohater? Nie święty? Nie mogę ci ofiarować żadnej przyszłości, o, dziewczę czyste i szlachetne, obdaruj tym skarbem człowieka, który będzie go godny... Skurwiel był ze mnie pierwsza klasa. Teraz o tym wiem. Zresztą już wtedy wiedziałem. Jak ona płakała! Biedna, głupia mysz. Płakała i trzymała kurczowo moją rękę, i pytała dlaczego, dlaczego odmawiam jej jedynej pięknej rzeczy, jaka może zdarzyć się w jej życiu, dlaczego ten pierwszy raz nie miałby być z kimś, kogo się kocha, bo ona mnie kocha, naprawdę, taka już z niej idiotka, ko- cha mnie... Nagadałem jej tych wszystkich ślicznych banałów, no wiesz, i zostawiłem ją szlochającą na łóżku (biedna mysz), przykryłem ją tylko kocem, który odrzuciła z wściekłością... a tego samego dnia, po południu, przespałem się z inną, tak się złożyło. Z przyjaciółką Niny, Asią. Takie tam nic. Udowodniłem sobie, że jestem normalny i w dodatku szlachetny, ponimajesz? Masz rację. Skurwysyn. Wiem. No, prawdę mówiąc, zląkłem się komplikacji... jak dziew- czyna kocha, zawsze są jakieś komplikacje, nie? A ona mnie kochała, biedna mysz. Pisała do mnie potem przez całe lata. Jeszcze całkiem niedawno, wyobraź sobie... Starczy. Załatwiłem sprawę samizdatu. Przemyślałem sprawę flirtu z Kościołem i zdecydowałem, że tak. Że to niegłupie. Zaraz po powrocie poszukałem kontaktu z pewnym światłym księ- dzem, znaleźli mi takiego, czyjś kuzyn, zawsze się ktoś taki znajdzie. Pooglądałem sobie jeszcze Moskwę. Jadłem pieprzny rosół z pielmieniami i pielmienie ze śmietaną, i pielmienie z octem, jadłem prawdziwy ruski pieróg i lody Wenera, piłem wódkę ze szczypiorkiem na zagrychę i lody polane syropem śliwkowym; jechałem taksówką, słuchając, jak mi taksów- karz tłumaczy, że Stalin był mołodiec, mołodiec! – i że nie można okłamywać ludu (naroda) w nieskończoność, oliwa zawsze na wierzch wypływa, jeszcze go przeniosą do mauzoleum, batiuszkę naszego; a wy, towarzyszu, pewnie z Białorusi, co? Poznaję po akcencie!; piłem szampana z suszoną wobłą na zagrychę, a w parku Sokolniki kupiłem sobie balonik jak Mały Dobosz z ukochanej książki mojego dzieciństwa, ale baloniki nie były już na wodór, jak za Stalina, nie wzlatywały w niebo po wypuszczeniu sznurka z ręki... i jeździłem na karuzeli, pierwszy raz w życiu, jakoś mi się to nie trafiło w dzieciństwie, może nie było u nas wesołych miasteczek z karuzelami, a może wstęp był za drogi lub zabawa zbyt płocha dla mych poważ- nych rodziców, w każdym razie tu właśnie, w sowieckim piekle, po raz pierwszy pojeździłem sobie na karuzeli i na diabelskim młynie, i było fantastycznie, cudownie, świecił księżyc, grała muzyka; Mickey Mouse wciąż się za mną plątała z coraz bardziej tragiczną miną i ze łzami w oczach, gratulowałem sobie tego, co mnie ostrzegło na Wzgórzach Leninowskich, i tak miałem dość komplikacji, u diabła, a kiedy chciała wsiąść ze mną do jednego wagonika na diabelskim młynie, odpędziłem ją i wciągnąłem do środka którąś z tych miłych, chętnych Rosjanek, Asię czy Maszę, nie pamiętam; a kiedy znaleźliśmy się całą gromadą na dole i szli- śmy na lody, zapłakana Mysz, blada jak kreda, powiedziała mi, że nie zdążyła wyskoczyć. 84 ------------------------------------------------------------- page 85 – Chciałam rzucić się w dół za każdym razem, kiedy byłam na samej górze, już przedtem otwierałam ten pręt, zaczynałam wstawać, ale ani razu nie zdążyłam, już leciałam w dół; nie tak łatwo się zabić, jak ludzie myślą! – I co ty wymyślasz, myszko – powiedziałem lekko. – Będziesz żyła sto lat i będziesz bar- dzo szczęśliwa. – Starałam się to zrobić, naprawdę, naprawdę! – Głupstwa mówisz, przecież bym cię złapał – powiedziałem i poszliśmy wszyscy na lody w syropie czekoladowo-truskawkowym. Z kremem. Pływaliśmy też statkiem po rzece – nie, to nie był statek, to był tiepłochod, pęd aż dusił, kiedy wyszedłem na platformę, prosto w szarą rozlewność fal, zamglone światło na drugim brzegu; otwarłem szeroko usta i wdychałem, połykałem wiatr, ogromny rosyjski wiatr, który załzawił mi oczy, ogłuszył (o, moja celo, pryczo moja więzienna, mój kiblu!): co ja mam zro- bić z moim życiem, co mam z nim zrobić? Mickey Mouse siedziała w kabinie i czytała Cement. Do egzaminu na uniwersytecie. Zabrano mnie też do kremlowskiego Pałacu Zjazdów, całego ze szkła i marmuru, na balet Don Kichot, i znów załzawiły mi się oczy, kiedy na scenie wszystkie postacie ze snu zastygły nieruchomo w oślepiającym świetle, i tylko Amor szalał, wbił swoją strzałę w serce Don Ki- chota, z drugą pognał za Dulcyneą, ale nie dogonił jej, nie zdążył, i na scenie został nędzny, brodaty, kruchy człowieczek z wyciągniętymi bezradnie rękami: los rozstrzygnął, los z nim skończył, los skończył ze mną! Nikogo nie kochałem, nie o to chodziło, ale oczy mi zaszły łzami, mrugałem, kiedy opadała kurtyna, kiedy widzowie klaskali i rzucali kwiaty na prosce- nium, a potem zerwali się nagle i popędzili w lewo. Od niechcenia przetarłem oczy i posze- dłem za nimi. Piorunochronie mój, jak oni biegli! Naiwni jechali ruchomymi schodami, sprytni wybrali schody zwykłe, przeskakiwali po kilka stopni, potrącali, wyprzedzali, przewracali innych, i wreszcie znaleźli się pierwsi w raju. Ja się spóźniłem, oczywiście. Trzy piętra! Trzy piętra w górę – i już była przed nami sala bankietowa z białymi obrusami na długich stołach, ale nie dla nas, nie dla nas: oddzielono ją od reszty pomieszczenia purpu- rowymi sznurami, jak w muzeum. Z boków zostało miejsce na bufet dla ludu. Trudno było poruszyć się w ścisku, trudno było nawet odetchnąć. Ale – piorunochronie ty mój – czegóż nie było w tym bufecie! Nawet bliny, wyobrażasz sobie? Prawdziwe rosyjskie bliny, chętnie bym ich spróbował, ale nie było mowy, cisnęło się już po nie ze trzysta osób, a każda wal- czyła jak lew. Przy innym stoisku sprzedawano barszcz ukraiński z wkładką mięsną. Tu też trwała istna bitwa o Berlin. Rozejrzałem się. Mniej szybcy, mniej silni, nie tak młodzi melo- mani ustawili się w kolejkach po zwykłe kanapki, ciastka, bitą śmietanę, lody, herbatkę i szampanik. Twarze były purpurowe, czoła ociekały potem, ale co za triumf w oczach zwy- cięzców! Tych, którzy odchodzili ze swoimi talerzami, obronnie wystawiali łokcie na boki i pożerali swą zdobycz. Siorbali barszcz, dławili się blinami, wielkimi kęsami gryźli lody, ocie- rając słodki sos, kapiący im po brodach. Patrzyłem, urzeczony i bez szans, niczym na dra- pieżniki w ZOO. Ja jeszcze tego nie znałem. MY jeszcze tego nie znaliśmy. Piorunochronie mój, toż chwilę wcześniej ci sami ludzie klaskali do opuchnięcia dłoni, krzyczeli i rzucali kwiaty na scenę, kiedy Amor nie dogonił Dulcynei, kiedy te wyciągnięte w przestrzeń ręce ofiary, te ręce jak z plakatu POMÓŻCIE!, plakatu z czasów głodu nad Wołgą, tak samo wy- glądał ich Don Kichot, jak z tego starego plakatu; przysięgam, przysięgam, że niektórzy z opychających się teraz blinami i barszczem, z walczących o bliny i barszcz, mieli jeszcze mo- kre rzęsy; i nikt nie wyszedł z sali przed końcem owacji, na pewno, nikt. Choć trzy piętra wy- żej czekał raj. Może zresztą wcześniej nie otwarto drzwi. Ach, Rosjo! 85 ------------------------------------------------------------- page 86 Pożerałem ją zamiast blinów, do których się spóźniłem. Wchłaniałem ją całym sobą, Ro- sję. Ostatecznie – to był klucz do wszystkiego. Kto zrozumie choćby tylko przedstawienie Don Kichota w kremlowskim Pałacu Zjazdów, ten pokona Rosję. Ma szansę ją pokonać, przechytrzyć, dogadać się z nią, wszystko jedno. Wiedziałem to. Starałem się zrozumieć. Prawie rozumiałem. Oczy wychodziły mi z orbit. Ha! Przerwa trwała długo. Potem znów sala się zapełniła, i znów zapadła ta skupiona, przejęta cisza, przerywana tylko krzykiem, szlochem, burzami oklasków po tańcu Kitry albo – nie pamiętam, nie pamiętam! Ach, a ta mała, bezbronna ludzka figurka, spadająca nagle ze skrzy- dła olbrzymiego, bezdusznego, nie przestającego się obracać wiatraka: biedny Don Kichot, walczący z wiatrakami! Biedny August. Ja. Rosja. Biedni buntownicy. Błogosławieni poko- nani, błogosławieni ci, którym odebrano nadzieję. Znów zwilgotniały mi oczy. Ludzie obok mnie płakali zupełnie jawnie. Klaskano bez końca. Krzyczano. Rzucano kwiaty na prosce- nium. A potem rzucono się trzy piętra w górę, do bufetu. Podczas drugiej przerwy nie podawano już gorących dań. Koniec z blinami i barszczem. Ale i tak było jeszcze dość cudów. Nie, nic nie jadłem, nic nie piłem. Tym razem miałem szansę dopchać się do bitej śmieta- ny, ale po diabła? Patrzyłem tylko. Patrzyłem na Rosję. Od środka. Po trzecim akcie kwiatami zasypano całą scenę. Tancerzy wywoływano dziesiątki razy, bez końca; ludzie nie chcieli, nie mogli przestać, nie mogli się uciszyć. Wreszcie kurtyna opadła ostatecznie. Tym razem wszyscy rzucili się w prawo. Ale nie do szatni, jak myślałem. Tym razem stuosobowe kolejki ustawiły się do toalet, męskiej i damskiej. Spokojne, po- sępne kolejki, jak w kronikach wojennych, do jedynej czynnej studni albo po chleb. Na twa- rzach wszystkich była – Była wieczność. Ach, Rosjo! Zachichotałem, odebrałem z szatni kurtkę i poszedłem na przyjęcie u Niny. Były tańce i szepty o tym, jak zwalczać Nieludzkie Strony Reżimu. Niektórzy, odważniejsi, szeptali o tym, jak zwalczać sam reżim. Niczym Julian Sorel, niczym Rastignac, ja, bohater własnego roman de carriere, uczyłem się cynizmu. Swoją drogą myślałem wtedy, że niewiele mi już trzeba nauki, że wiem prawie wszystko. Naiwniak! Tej szkoły nie kończy się nigdy! No, a potem – potem wyjechałem. Bałem się wyjazdu. Bałem się powrotu do pustego domu, do pustego życia. Owszem, me- blowałem sobie to moje przyszłe życie, ustawiałem w nim jak kredens i fotele elementy walki z Nieludzkimi Stronami Reżimu, wieszałem na ścianach – jak obrazy – niejasne plany walki z Reżimem Jako Takim, oprawione w pozłacane ramy – ale bałem się, bałem się, bałem się! Ostatniego wieczoru, tuż przed północą, poszedłem jeszcze pod Kreml. Obejrzeć zmianę warty pod mauzoleum Lenina. Przedtem jakoś zabrakło mi czasu. Na Placu Czerwonym oprócz mnie byli tylko jacyś Amerykanie i grupka Japończyków z kamerą. Plac drzemał. Kreml już nie był z kolorowego, lukrowanego piernika, noc nadała mu grozę, której przedtem nie podejrzewałem. Płonęły na nim czerwone, pięcioramienne gwiaz- dy, księżyc był w pełni, ciężki, pomarańczowy, przesuwał się wolno po czarnym niebie, na placu leżały nasze długie, pokraczne cienie: mój, Amerykanów i Japończyków. Z oddali za- częły przybliżać się ciężkie, marszowe kroki; żołnierskie buty waliły o bruk podkutymi pode- szwami. Na chwilę – na ostatnią chwilę, tak wtedy myślałem, tego byłem pewny – przebudził się we mnie tamten biedny, zezowaty malec, i zaczął drżeć pod moimi żebrami. GWIAZDO MOJA PRZEWODNIA, GWIAZDO PIĘCIORAMIENNA, ACH, TOWARZYSZU STALIN, CAŁĄ MOJĄ KREW, KROPLA PO KROPLI... Wykrzywiłem się drwiąco. BÓJ TO JEST NASZ OSTATNI. ŚWIETLANE KRÓLESTWO SOCJALIZMU. Splunąłem na Plac Cz er - wony, na bruk Placu Czerwonego; ślina była gorzka; jak oni mogli wpoić mi taką wiarę, jak mogli nauczyć mnie takich bzdur, jak mogli zrobić ze mnie potwora? Ach, wszystko jedno. 86 ------------------------------------------------------------- page 87 Przeszło, minęło, i Światłość Wiekuista Niechaj Im Świeci, A Dusze Ich Niechaj Spoczywają W Spokoju... Jeszcze raz splunąłem. I sięgnąłem po papierosa. Wyszli zza załomu muru. Ich bagnety lśniły w świetle reflektorów i księżyca, ich nogi unosiły się w górę jak nogi baletnic robiących battement, a potem opadały w dół, krzesząc iskry z bruku Placu Czerwonego; w chwili, gdy zatrzymali się przed wejściem, prezentując broń, rozległy się kremlowskie kuranty. Stali nieruchomo, dopóki nie umilkły. Potem zmieniły się warty; nowa zajęła miejsce starej, stara odeszła, wyrzucając wysoko nogi (czy nie czytałem gdzieś, że paradny krok marszowy prowadzi do uszkodzeń stawów biodrowych? że dla głupiego popisu robi się z żołnierzy kaleki? Szczeniaku przeklęty, ty głu- pi zezulcu, zdechnij wreszcie!), krzesząc iskry z bruku, aż zniknęła za murem. Amerykanie i Japońce odeszli. Ja zostałem. Stałem tam jeszcze długo. Pięć minut, kwadrans, pół godziny, nie wiem. Może to była tylko minuta. Może. Zauważyłem nagle, że mój papieros się nie pali. W ogóle nie pomyślałem o tym, żeby go zapalić; zapomniałem! Zauważyłem, że twarz mam mokrą. Nie mogłem się tak spocić, noc była chłodna. I deszcz też nie padał. To było słone. Hańba na moją głowę. To było słone. Cóż, ostatni raz. Żegnaj, zezulcu. Nazajutrz wyjechałem. Wszyscy przyszli na dworzec. Ci, którzy mnie witali. Grupka młodych ludzi z kwiatami i gitarą. Mickey Mouse też była, najpierw nadąsana, a potem, kiedy żegnałem się kolejno ze wszystkimi, kiedy przyszła kolej na nią... Podała mi rękę, próbując się uśmiechnąć. Ale usta jej drżały, oczy mrugały, walcząc ze łzami – i nagle rzuciła mi się w ramiona, szlochając (wszyscy dokoła śmiali się i klaskali jak przy popisie superclowna), nie chciała mnie puścić, szepnęła: „Wróć”, i już nic więcej nie mogła powiedzieć, tak strasznie płakała, więc przytuli- łem ją, powiedziałem: „Ależ ja wrócę, myszko; pisz do mnie”, a potem ją odsunięto, całowali mnie inni, Rosjanie to dusza-ludzie, wszyscy to wiedzą, och, naprawdę byli dla mnie przemi- li, polubiłem ich; ktoś śpiewał dla mnie, ktoś pomógł mi wnieść kwiaty do wagonu, i już było po wszystkim, rozległ się długi dzwonek, zatrzaskiwano drzwi, wychyliłem się przez otwarte okno i wołałem, że niedługo wrócę, że będę pisał, i żeby oni pisali; Saszka śpiewał o jakiejś Asi stukającej obcasami po chodniku, śmieszną, niewinną piosenkę (a może to była aluzja do tej Asi, z którą tam, w Moskwie, spałem – Piorunochronie mój, nawet nie pamiętałem, jak wyglądała, nawet nie zauważyłem, czy jest na peronie) – i wtedy cichutko ruszyliśmy, wszy- scy zaczęli maleć, niknąć, znikać, cóż to w końcu było, dwa tygodnie, całe życie, oto całe życie uciekało przede mną, oto ja uciekałem przed moim życiem, przed moją przeszłością, doświadczyłem jej do dna i odrzuciłem wreszcie, i niech ją diabli wezmą, skończone, skoń- czone; jestem wolny! Odjeżdżałem. Oddalałem się od Placu Czerwonego, coraz bardziej, coraz bardziej, na zaw- sze. Mickey Mouse biegła za pociągiem; próbowała jeszcze dotknąć mojej ręki... 87 ------------------------------------------------------------- page 88 VI Nie schwytałem Żar-Ptaka. A może jednak? Może wyrwałem mu choć jedno ogniste, świetliste pióro? Wróciłem do mojego małego, nieważnego kraiku. Ach, słuchaj. Dasz wiarę, że jechałem w jednym przedziale ze szpiegiem? Oswoiłem się, hombre. Grunt, to się z tym wszystkim oswoić. Już prawie zaczęliśmy coś motać, szpieg i ja. Słowo daję, do tej pory chce mi się śmiać na samo wspomnienie! Szpieg był blondynką. Wysoką, szczupłą, ostrzyżoną jak chłopiec. W dżinsach i trykoto- wej koszulce. Uroczy. Uroczy szpieg. Częstowaliśmy się już papierosami, byliśmy już po herbacie i koniaku w wagonie restauracyjnym, kiedy przyszła kontrol. Celnik, nie celnik, nie wiem. Sprawdzał paszporty – i nie wiedzieć czemu przyczepił się akurat do mojej blondy- neczki. Z jej papierów wynikało, że jedzie do Berlina. W jakim celu? – W delegacji. – Z jakiego ministerstwa? Blondynka wydęła wargi, postukała palcami w kolano, zanuciła wesoło: Pa-ram-pa... – Z jakiego ministerstwa? – powtórzył mundurowy; naprawdę, mnie samemu było wstyd za jego głupotę! – Z jakiego? – zapytał jeszcze raz. – Z naszego. – To znaczy? Blondynka poczerwieniała. Jacy głupi, jacy zieloni byli oboje! Choć on miał już szpako- wate skronie: gdzie się uchował taki idiota? Kto go tu wpuścił? – Wie pan – powiedziała blondynka ściszonym, złym głosem – są rzeczy, o których się nie mówi. – Nie rozumiem. – A ja pana nie rozumiem. – Ale z jakiego ministerstwa? Handlu zagranicznego? Blondynka zacisnęła palce na kola- nie – jak szpony; ależ była wściekła! – Z MSW – syknęła. – Aha. Mundurowy zaraz wyszedł z przedziału; ona tuż za nim. Już nie wróciła. Inny mundurowy przyszedł po jej walizkę. O, życie, życie, jakie ty jesteś zabawne! Jak można traktować cię serio? Jak można się ciebie bać, ty dziecinna zabawo, ty gro w klasy, w berka, w chowanego, w cymbergaja! Ubawiłem się. Potem paliłem na korytarzu; potem spałem; potem... Cóż, potem wróciłem do mojego małego, nieważnego kraiku. Z ognistym piórem w garści – albo z pustymi rękami; kto to może wiedzieć? Grunt, że wróciłem. Choć wolałbym zostać. Udało się uratować moje mieszkanie, nie wyrzucono mnie z niego, tylko czynsz został podniesiony do niewiarygodnych rozmiarów: to było oczywiste. Rektor uniwersytetu utrzy- mał w mocy moją relegację ze studiów; podanie o zgodę na ich ponowne podjęcie odrzuciły wszystkie władze, wszystkie instancje. Poszedłem do pośredniaka, znalazłem pracę w druka- mi – to było ważne ze względu na samizdat – i zapisałem się na studia zaoczne; tu nie było możliwości odmowy, każdy robotnik miał święte prawo do Zdobywania Wykształcenia, do 88 ------------------------------------------------------------- page 89 Podnoszenia Kwalifikacji; skorzystałem z tego. Oczywiście, to nie były prawdziwe studia, nic tu nie było prawdziwe, ale co z tego? August na widzeniach z Moną przypominał: Niech Gu- cio zrobi dyplom! ON zrobił dyplom. Też lipny, zaoczny, wieczorowy, partyjny. Ale jednak. To mogło nam się przydać. Kiedyś. Co robiłem poza tym? Czekałem. Nawet nie szukałem innej drogi, innych możliwości. Dopiero teraz widzę, że mogłem. Wtedy w ogóle mi to nie przyszło do głowy. Czekałem. Czekałem na wyjście Augusta. Co się działo poza tym? Nic. Upadł Wielki Boss, zmieniła się władza. Wymordowano tłumy ludzi, ulice spłynęły krwią, jakieś zwłoki niesiono na drzwiach wyrwanych z futryny przez całe miasto, krzycząc, śpie- wając, podstawiając serca pod kule – i osiągnięto tyle, że Wielki Boss odszedł. Władzę po nim objął jeden z tych dwóch, którzy żarli się o nią w 1968, wysyłając swoje klaki na wiece, przysięgając, że każdy z nich będzie jeszcze lepiej bić Żydów i jenteligentów. Prawie wszy- scy Żydzi emigrowali, kiedy siedziałem w więzieniu (nie; Naftalin Samuel został; pamiętasz go jeszcze?), a jenteligenci skapcanieli. Rywale żarli się przez dwa lata, aż wreszcie jeden z nich dorwał się do żłobu. Tak mówicie, prawda? Wy, lud. Dorwać się do żłobu. Sprawił sobie krokodylowe buciki ze złotymi klamrami, zaczął co wieczór pokazywać się w telewizji (wie- czorne wiadomości specjalnie przedłużono o piętnaście minut), i obiecywał wam, ludowi, wolność (w ramach istniejących, oczywistych wszak – nieprawdaż? – o g r a n i c z e ń ) t u d z i e ż dostatek (ibidem), jeżeli mu tylko POMOŻECIE. A wy, lud, krzyknęliście ochoczo: POMOŻEMY! – i od tej pory mieliście cytryny w stałej sprzedaży. Pytałem żonę, co się zmieniło wraz ze zmianą bossa; powiedziała, że to. Baby wiedzą najlepiej. Od tej pory aż do Wielkiego Kryzysu można było o każdej porze roku – pomijając przypadkowe trudności – dostać cytryny, owoc za Wielkiego Bossa sezonowy. Poza tym bywały soki pomarańczowe w kartonach i czekolada, choćby i szwajcarska. Nawet kiedy wprowadzono kartki na żywność – tak mi powiedziała żona – przez pewien czas można było na nie kupić czekoladę szwajcarską. Dopóki nie skończyły się zapasy w magazynach. Żona mówiła jeszcze, że komunizm mógłby trwać sto lat (albo i dłużej) – gdyby nie ogłosił pewnego dnia, że kurczaki – (i żeby to uczci- we, wiejskie kurczaki! – mówiła – skądże, zwykłe brojlery!) – są LUKSUSEM. Gdyby nor- malnie podwyższyli ceny, komunizm by się utrzymał. Ale ten cynizm. Matko Święta! Kur- czak luksusem? Obłożonym podatkiem od luksusu? Przeniesionym do specjalnych, drogich sklepów dla bogaczy? Nie, tego już ludzie nie mogli wytrzymać, tego było za wiele! Komuno, won! A poprzedni boss – mówiła żona (i może słusznie: baby to wiedzą!) – przewrócił się na swoim spotkaniu z wyborcami. Bo kandydował do naszej czerwonej Parodii Parlamentu z Fabryki Samochodów Osobowych w Warszawie. Poszedł na spotkanie przedwyborcze; ro- botnicy wściekali się – między innymi – o podwyżkę cen szynki, a on się szczerze zdumiał (widzę go! Naprawdę był szczery, biedaczek!), co ich to może obchodzić: Przecież robotnicy nie jedzą szynki! Po tym dniu – to wciąż moja żona – komuna upadła po raz pierwszy. Po uznaniu kurcza- ków za luksus upadła po raz drugi. Potem czekało ją już tylko ukrzyżowanie. I nie było żad- nej świętej Weroniki, która choć otarłaby jej skrwawioną twarz... Może i racja. Tempora mutantur et nos mutamos in illis. Powtarzam ci to od początku, czy nie? Powta- rzam. Och, hombre. Gdyby Wielki Boss, ten, który pijał u nas herbatę z żółtego kubka, zro- zumiał, że przyszły czasy, kiedy nawet robotnik kupuje sobie czasem trochę szynki... Zwłaszcza na święta. 89 ------------------------------------------------------------- page 90 Zresztą –jak mówią ludzie – na święta kupował ją sobie zawsze. To znaczy na Wielkanoc. Nawet całe prosię sobie robotnik kupował, ten jeden raz w roku! Za kapitalizmu. A potem już nikt nie mógł sobie kupić na Wielkanoc prosięcia: ani robotnik, ani profesor uniwersytetu, ani laureat nagrody Nobla; nikt poza nimi, partyjnymi bossami. I na tym, mówiła żona, przewró- cił się komunizm. Przynajmniej u nas, w Polsce. A przecież od nas się wszystko zaczęło! Jak pierwsza przewrócona kostka domina, pociągnęliśmy za sobą wszystkie. Przewróciliśmy wszystkie. Albo prawie. Czekałem. Czekałem na Augusta. Doczekałem się wreszcie. Staliśmy pod więzieniem: Mona, ja i jeszcze pięciu z naszej dawnej Młodej Gwardii, pię- ciu wiernych. I kilkoro nowych, oczarowanych przez Augusta w czasach jego Myśli o polity- ce. I rodzice Augusta. I rodzeństwo Augusta. Wszyscy. Wszyscy. Dzień był piękny, słonecz- ny, drzewa całe w kwiatach, niebo obłąkane od błękitu, tak błękitne, że można było zemdleć, można było zwariować, gdyby nie kilka obłoków, kilka białych obłoków, które próbowały ten jego błękit oswoić, uspokoić, bezskutecznie zresztą: wspaniały dzień na odzyskanie wolności! A w dodatku – myślałem zazdrośnie i podle – nic mu tego dnia nie zepsuje. Tak jak mnie, wtedy – nie chciałem o tym myśleć! Jemu nikt nie umarł. Nikt go nie opuścił. Mona aż się trzęsie z miłości do niego, ledwo się trzyma na nogach, blada jak płótno, z ogromnymi źreni- cami, które pożarły jej tęczówki, z ogromnym pękiem róż, ich róż, szukała ich u ogrodników w całym województwie, nie przesadzam, czerwonych róż z żółtymi brzegami płatków: przy- wiozła je taksówką w środku nocy, trzymała w wannie z roztworem aspiryny, obkładała lo- dem, czuwała nad nimi do rana jak nad chorym dzieckiem; ach, szczęściarz z tego Augusta! Wszyscy zazdrościli mu Mony. Jak ona czekała; jak ona na niego czekała! I my też. Tylu przyjaciół. Tylu kochających ludzi. Ludzi, dla których był wszystkim. Za- zdrościłem mu tego dnia. Zazdrościłem mu takiej wolności. Moją los spartaczył, jego była wspaniała. O Boże, nie uwierzysz. Nie uwierzysz. Na chwilę, na sekundę przed otwarciem bramy (tak, wypuszczono go w Warszawie, z Mokotowa, został tu przywieziony parę dni wcześniej, sam widzisz: nawet tłuczenia się pociągiem do domu los mu oszczędził, nawet tej nieważnej zwłoki, tej skazy na szczęściu) – na sekundę przed otwarciem bramy nad dachem więzienia pojawiła się tęcza! Wszyscy podnieśliśmy głowy, patrząc na nią. Jaki dobry znak! – powiedziała Mona drżącym głosem, i nie zauważyliśmy TEJ chwili, chwili wyjścia Augusta; kiedy oderwaliśmy wzrok od tęczy, stał już przed bramą z rękami triumfalnie podniesionymi do góry w geście boksera, który zdobył właśnie mistrzostwo świata w wadze ciężkiej, pro- mienny, odmłodzony, odchudzony, bez śladu brzuszka, posłużyła mu cela, posłużyło mu gło- dowanie; i stał tak z podniesionymi rękami, uśmiechnięty, a Mona zaszlochała głośno, rzuciła się do niego pierwsza z tym szlochem, z tym krzykiem, depcząc upuszczone róże, a on – a on przytulił ją gwałtownie, zamykając oczy, i zaraz je otworzył, rozejrzał się szybko, twarz mu się zmieniła... – Nie ma telewizji?! – zapytał. Tak, prosił nas o to. Prosił Monę na widzeniach i w listach. Zawiadomić o jego wyjściu wszystkie zachodnie agencje prasowe. Ściągnąć fotoreporterów. Telewizję. Zrobić z tego wy- darzenie. Nius, jak mówią dziennikarze. I Mona próbowała, przysięgam. Obeszła i obdzwo- niła wszystkich. My też. Próbowaliśmy, staraliśmy się, robiliśmy piekło. Tylko – jak można było mu to powiedzieć? – nikt już nie pamiętał Augusta. Nieważnego opozycjonisty sprzed 90 ------------------------------------------------------------- page 91 paru lat. Nikt nie uważał, żeby jego wyjście na wolność było niusem. Nikt nie zgodził się przyjść pod więzienie. Zachód popierał nowego bossa, który tak chętnie z nim współpraco- wał, tak ślicznie i sprytnie milczał o ideologii, tak bardzo chciał dać ludziom troszkę swobody i sporo dostatku... nie mogli mu tego robić, to chyba oczywiste? Nie mogli wyciągać prze- ciwko niemu wyjścia po odsiedzianym wyroku jakiegoś zapomnianego więźnia z dawnych czasów, więźnia zamkniętego przez poprzednika. Boss był O.K., więc nikt, kto nie był jego człowiekiem, nie był O.K.; proste, prawda? Ale August tego nie rozumiał. Nie w pierwszej chwili. Jeszcze nie. Nie przed zapoznaniem się z sytuacją. – Dlaczego nie ma telewizji? – zapytał, i odepchnął Monę. Nie odpowiedziała mu. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Więc my zaczęliśmy tłuma- czyć, chórem, bezładnie, jeden przez drugiego, ze wstydem: no, nie dało się, nie wiesz, jak teraz jest, sam zobaczysz; może uda się zorganizować jakiś wywiad, ale później; może nawet konferencję prasową? A na razie Jacek robi zdjęcia, ma świetny aparat, nic nie przepadnie, te zdjęcia będzie można dać wszędzie. Jacek, pełen najlepszej woli, chcąc pokazać tę swoją najlepszą wolę, fotografował jak szalony: wściekłego Augusta, odwróconą od niego Monę, rodziców, próbujących odpychają- cego ich Augusta objąć i pocałować... A w chwilę później – to samo, tak, jak być powinno. Augusta szczęśliwego i serdecznego, ściskającego wszystkich po kolei, tulącego do piersi postarzałą matkę, dotykającego czule policzka postarzałego ojca, znów unoszącego w górę obie ręce na tle więziennej bramy, przyjmującego kwiaty... Tylko z Moną się nie udało. Na wszystkich zdjęciach z tego dnia ma zastygłą, wrogą twarz, szkliste oczy , źrenice małe jak szpilki. A wierzyliśmy, że zna się na polityce! Ani trochę. Nie mogła darować politykowi, że przestał ją tulić i całować, skoro nie było przy tym te- lewizji. Czy to znaczyło, że jej nie kochał?! Kochał przecież. Tak, jak umiał. Jak tylko mógł. Po prostu urodził się politykiem; czy to tak trudno zrozumieć? Kiedy wsiadaliśmy do czekających samochodów jenteligentów, którzy się dorobili na ko- munie, a teraz jej nienawidzili, i do zamówionych, kosztujących nas majątek taksówek, po- zbierałem podeptane czerwone róże z żółtymi brzeżkami płatków – sto sztuk! – i podałem je Monie. – Wyrzuć to świństwo! – syknęła, i wsiadła do samochodu, i odwróciła głowę. August wziął ode mnie róże. Ledwo zdołał objąć je ramionami. Miał łzy w oczach. Tak bardzo się wzruszył. – Dziękuję, Guciu – powiedział zdławionym głosem. – Dziękuję wam wszystkim, kochani. – To od Mony – wyjaśniłem. I zawróciłem na pięcie, i wsiadłem do czerwonej skody pro- fesora, który był kiedyś w Klubie Wolnomyślicieli. Zanim go boss nie rozwiązał. Ruszyliśmy w stronę osiedla Augusta. Kawalkadą. Wszyscy byliśmy smutni. – Może jednak udałoby się załatwić Reutera, gdybyśmy się bardziej postarali? – zapytał mnie Piotr, a ja odpowiedziałem: – Nie sądzę. Dojechaliśmy pod blok Augusta. Mona była rozczochrana, zapłakana, miała rozpiętą bluzkę, podarte rajstopy, pantofle wło- żone na odwrót, prawy na lewą nogę, lewy na prawą; oboje z Augustem byli podrapani do krwi – cierniami róż, tak nam się przynajmniej wydawało, w końcu to logiczna hipoteza; fa- cet, który ich wiózł, nie wiedział, gdzie oczy podziać. Dobrze; wypyta się go później. Winda działała. Wjechaliśmy na górę. Wszędzie leżały czerwono-żółte różane płatki: w windzie, na korytarzu, pod drzwiami mieszkania. Mona płakała tak strasznie, że to ja musia- 91 ------------------------------------------------------------- page 92 łem wyjąć z lodówki i otworzyć szampana. Wznieśliśmy toast. – Za ciebie, August – powie- działem. – Za przyszłość – powiedział Piotr. – Za zwycięstwo! – zawołał August, i opróżnił swój kieliszek, i znów mi go podsunął, że- bym mu dolał; ktoś już otwierał kolejne butelki, strzelały korki, któryś rozbił lampę pod sufi- tem, posypało się na nas szkło, śmialiśmy się wszyscy, osłaniając głowy rękami... Wszystko to było – Było nierzeczywiste. Poruszałem się jak we śnie. Wargi miałem zupełnie sztywne, nie mogłem pić. Wszędzie leżały kwiaty, pod nogami zgrzytało potłuczone szkło. Matka Augusta przyniosła z kuchni tacę z kanapkami. O mój Piorunochronie, był nawet kawior! Kupiliśmy kawior! Wszystko było nierzeczywiste. Nie trzeba tak czekać. Na nic. Nie trzeba aż tak czekać. Zastanawiałem się, gdzie zniknęła Mona. Potem August skądś ją przywlókł, przyciągnął. Obejmował ją, całował jej włosy, a ona odwracała się jak od dentysty, chcącego wyrwać jej ząb bez znieczulenia. – Kochani! – krzyczał August. – Czy wiecie, co to jest miłość? Kochani, wybaczcie nam. Trzy i pół roku czekałem. Spotkamy się później. Wszystko odrobimy. A teraz, kochani, bła- gam... zostawcie nas samych. Jedną rękę trzymał na obnażonej piersi Mony, drugą na jej biodrze, jak w wodewilu. Na policzkach miał ceglaste wypieki. Mona odwracała od niego głowę, oczy miała zamknięte. Nierzeczywiste. Wszystko takie – nierzeczywiste. Wyszliśmy szybko, jeden po drugim; czekając na windę porozumieliśmy się szybko, kto odwiezie rodziców Augusta. Poza tym nikt nic nie mówił. Winda była pełna płatków róż; staraliśmy się na nie nie patrzeć. Rozstaliśmy się cicho, szybko i bez komentarzy. Powlokłem się do autobusu. W domu wreszcie mogłem się spokojnie napić. W skrzynce był dwutysięczny bodaj list od Mickey Mouse; nie otwarłem go, wyrzuciłem od razu do kosza. Nie miałem sił, żeby czytać wszystkie jej listy. Co któryś tam – jeszcze! Biedna myszka. August zadzwonił do mnie nazajutrz. Taki jak przedtem, taki jak zawsze. Przyciskałem rę- kę do obolałej głowy, mówiłem z trudem. August przyznał się, że też ma kaca. Doradził mi dwie aspiryny, klina i sok z całej cytryny wyciśnięty do filiżanki mocnej kawy. Ale nie byłem wtedy na stałe z żadną kobietą, nie miałem kawy, nie miałem cytryn, nie miałem aspiryny. Łyknąłem sobie klina; też pomogło. Potem pojechałem do Augusta. Sam otworzył mi drzwi. Mony nie było. Woda na herbatę już się gotowała. Zaparzył Earl Greya – wdzięczność nasza wiekuista dla nowego bossa, przedtem nie było w sklepach takich luksusów – zakropił go obficie wódką, i – jak dawniej – rozsiadł się wygodnie po swojej stronie biurka. Ja zająłem moje stałe miejsce naprzeciwko. Zielony fotel w brązowe zygzaki. Zapaliliśmy. Pociągnęliśmy po dobrym łyku herbaty z wódką. Co za błogość. Potem August spojrzał na mnie z tą swoją miną mocnego człowieka, od której zawsze trzęsły mi się łydki. – Guciu – powiedział. – Założymy partię polityczną. Jeżeli chciał mnie zastrzelić, udało mu się. Jaką partię? Partia była jedna! Słowo ,,partia” wystarczało; nie trzeba było precyzować, jaka. WOLĘ MYLIĆ SIĘ RAZEM Z PARTIĄ NIŻ MIEĆ RACJĘ BEZ NIEJ. Można było zakładać legalne lub nielegalne (jeżeli komuś życie było niemiłe) organizacje, stronnictwa czy stowarzyszenia – ale nie partie, na Boga! Nie par- tie! 92 ------------------------------------------------------------- page 93 – Guciu – powtórzył August. – Czy zdajesz sobie sprawę, że to jest zupełnie legalne? Za- bronili tworzenia jakichkolwiek organizacji, stronnictw, stowarzyszeń, ale nie partii! Do gło- wy im nie przyszło, żeby ktoś mógł zrobić coś podobnego! Jawnie, bezczelnie założyć konku- rencyjną, niekomunistyczną partię! A my właśnie to zrobimy. – My dwaj? – zapytałem głupio. – My na początek. – Nawet jeśli to jest legalne – wybełkotałem – to tylko przez przeoczenie. – Jasne. – Nawet jeśli legalne, to i tak nas zamkną. – Na pewno. – Więc dlaczego mamy to robić? Po co? August pochylił się ku mnie nad blatem biurka. Ale nie ściszył głosu. Nagle zdałem sobie sprawę, że w mieszkaniu zapewne jest podsłuch, i że August o tym wie, i że gwiżdże na to: za daleko już zaszedł na swojej drodze, za daleko! Nie mógł się cofnąć. Nie chciał się cofnąć. Gdyby udało się ściągnąć pod więzienie jakąś ekipę telewizyjną, m o ż e A u g u s t n i e d o - szedłby tak daleko. (Gdyby jakaś antykomunistyczna ekipa telewizyjna zgodziła się sfilmować wyjście Augu- sta z komunistycznego więzienia, może komunizm by nie upadł.) – Dlaczego mamy to robić? – powtórzyłem niepewnym głosem. – Sam wiesz, że to samo- bójstwo. Więc dlaczego? August patrzył na mnie swoimi wąskimi oczami, otwartymi tylko w jedną stronę. – Zawsze ktoś zaczyna. I wygląda na to, że tym razem to musimy być my. 93 ------------------------------------------------------------- page 94 CZĘŚĆ TRZECIA SONIA MARX 94 ------------------------------------------------------------- page 95 I Miałem wtedy dziewczynę. Miłą dziewczynę. Postanowiłem ofiarować jej największy luk- sus dostępny w komunie. Zabrałem ją nad Morze Czarne. Do Bułgarii. Do Słonecznego Brzegu. Od samej nazwy można się było opalić! I winogrona tam były, i brzoskwinie, i arbuzy. Tak mówiono. – Nawet morele można tam jeść! – wołali niektórzy. – Nawet melony! Wy, dzieci, nie wiecie, co to melony, ale przed wojną i u nas bywało coś ta- kiego, wspaniałe, naprawdę wspaniałe, rozpływało się w ustach; spróbujcie, jeśli się uda. To ciepły kraj, komunistyczny, ale ciepły, wino tam robią: najecie się owoców za całe życie! Najecie się owoców na całe życie. Będziecie kąpać się w ciepłym morzu, wylegiwać na cie- płej plaży... korzystajcie, jeśli możecie. Kto wie, czy trafi się druga szansa? Nie wiedzieliśmy, czy trafi się druga szansa. Już do samolotu wsiadaliśmy spięci jak cholera. Tyle pieniędzy! Taka szansa! Pewnie je- dyna w życiu! Winogrona, brzoskwinie, arbuzy, melony... należało cieszyć się każdą chwilą, nawet rewizją osobistą na lotnisku, bo bez tego się nie obeszło: rozbierano nas oboje do naga w ciasnych kabinkach, obmacywano szwy naszych ubrań i podeszwy naszych stóp: moje nie były zbyt czyste, zawstydziłem się. Och, w końcu normalka. Bardzo chcieliśmy się cieszyć. Dziewczyna była TOWARZYSZKĄ Z RUCHU. Malutką, milutką, zgrabniutką. Można było godzinami rozmawiać z nią o możliwościach przerobienia wyżymaczki do bielizny na powielacz (nie było w Polsce dostępnych dla Byle Kogo powielaczy, a nam już się marzyły akcje ulotkowe), o państwie policyjnym, o samizdacie i o maszynach drukarskich (offset, si- todruk, matryce, fotoskład); o tajnych organizacjach, bezpiekach, wtyczkach, strajkach, pro- wokacjach i regulaminach więziennych. W łóżku też była niezła. A jednak czegoś mi z nią brakowało. O Jezu – w którego nie wierzę – jak mi z nią czegoś brakowało! Z nią i z każdą inną. I nawet nie wiedziałem czego. Wylądowaliśmy w Burgas. Przeszliśmy przez kontrolę celną – wyrzucano wszystkie rze- czy ze wszystkich walizek, ciskano je na podłogę, trzeba je było godzinami zbierać na klęcz- kach, oddzielając od rzeczy sąsiadów, jak to w komunie, nic nowego, widziałem to już w Brześciu, ale wtedy tylko swoich tak traktowano, oszczędzając cudzoziemców, widać w Buł- garii szczególnie gardzono cudzoziemcami albo czasy się zmieniły. Szukano okularów prze- ciwsłonecznych i parasoli; kazano nam z Majką przyznać się od razu, ile wwozimy okularów i parasoli, będziemy łagodniej potraktowani; rozbawiło nas to tak bardzo, że zaczęliśmy skrę- cać się ze śmiechu – i za karę zbieraliśmy nasze rozkopane po kątach hali lotniskowej bagaże jeszcze wtedy, gdy wszyscy inni dawno już sobie poszli. Nie śmiał się nikt poza nami: widać właśnie okulary i parasole szmuglowało się tamtego roku nad Morze Czarne. Dotarliśmy do autokaru czerwoni, zadyszani i już mniej rozbawieni. Czekano na nas. Lu- dzie odwrócili ze złością głowy na nasz widok: tyle straconego czasu! Przez całe dwa tygo- dnie nikt się do nas nie odzywał: para idiotów z ich głupim, bezczelnym śmiechem! Autokar ruszył. Dowiózł nas do hotelu Sredna Gora I (bo była i Sredna Gora II). Już zmę- czeni, już mniej weseli weszliśmy do pokoju z tapetą w małe różyczki, z dwoma wąskimi łóżkami ustawionymi przy ścianach pod kątem prostym (zeźliło nas to natychmiast: nie za- mierzaliśmy wszak żyć tu w cnocie, zresztą – kto żyje w cnocie? A więc co myśleć o hotela- rzu tak ustawiającym łóżka? O, bezgrzeszna komuno!), zastanowiliśmy się głośno, czy można 95 ------------------------------------------------------------- page 96 łóżka zestawić (Majka uważała, że zrobią nam piekło, wyrzucą z hotelu, ukarzą grzywną; przyznałem jej rację), niewygodne lampki nocne umieszczone wysoko na ścianach, granato- we zasłony, za którymi kryła się loggia z dwoma leżakami... Majka poszła zaraz do łazienki. Ja zdjąłem kurtkę i otwarłem szafę, szukając wieszaka, żeby ją powiesić. Nagle zamarłem. Zamurowało mnie. Nie mogłem ruszyć się z miejsca. Z wewnętrznych drzwi szafy bił w oczy wyryty scyzorykiem i pociągnięty czarnym i czerwonym flamastrem napis: SONIA MARX has been here in June. 15 years, 170 cm, red hair, green eyes. Hot like Hell, sweet like Honey, bitter like Lime and everything you want. Tel. 63–21–20 (Stuttgart, Germany) Ciągle stałem, wpatrując się w napis, kiedy wróciła Majka. Podeszła do mnie, spojrzała i zaczęła chichotać. – Ale cwana! O czymś takim jeszcze nie słyszałam! To chytre, wiesz? – Co? – Tak się reklamować. No, przecież to prostytutka. Pomyśl, każdy następny gość będzie znał jej telefon. – Wymienią szafę. – W komunistycznym hotelu wymienią szafę?! Tylko dlatego, że ktoś wyskrobał w środku jakiś napis? – Przeciągnęła po drzwiach palcem. – Głęboko wyryty, naprawdę trzeba by wstawić nowe drzwi. Albo nową szafę. No nie, tego to oni nie zrobią! W końcu to komuna. Nie ma środków. Rozpakowaliśmy rzeczy, zamknęliśmy szafę. I poszliśmy na plażę. Zaczął padać deszcz, więc wróciliśmy. Posiedzieliśmy w loggii na leżakach, trzęsąc się z zimna. Potem powlekliśmy się na kolację, pół kilometra od naszego hotelu. Wymyślając so- bie nawzajem: czemu nie przemyciliśmy choć jednego parasola? Posiłki podawano w innym hotelu, który miał jadalnię. W naszym była dyskoteka. Całymi nocami w naszym pokoju rozlegał się ogłuszający, monotonny, zniekształcony przez ściany i piętra ryk. Zatykaliśmy uszy watą, szmatkami, chustkami do nosa, czym popa- dło. Nie pomagało. Okropne, nie przespane noce. Okropne poranki, kiedy dreptaliśmy w ule- wie, kichając i szczękając zębami, topiąc się w błocie, na śniadanie. (Trzeciego dnia udało nam się kupić od jednego z przemytników parasol, ale to już dużo nie pomogło. Kaloszy nie mogliśmy dostać nigdzie, za żadną cenę.) Słoneczna Bułgaria okazała się mitem, tyle samo wartym, co wszystkie mity komuny. Z ręką na sercu: dopiero wtedy naprawdę ją – komunę – znienawidziłem, naprawdę i na wieki. I przysiągłem sobie walczyć z nią do ostatniego tchu. Przeklęta banda kłamców i wydrwigroszy! Owoców też nie było. Na pytanie o winogrona sprzedawcy wytrzeszczali oczy. Wi-no-gro- na? Keine! Nigdy o czymś takim nie słyszeli! Nocami leżałem na moim łóżku – ani razu nie spaliśmy ze sobą, Majka i ja, podczas tych dwóch tygodni: legowiska były zbyt niewygodne, ryk z dyskoteki za bardzo szarpał nerwy, zresztą trzęśliśmy się oboje z zimna, mieliśmy katar, gardła nas bolały, w krzyżach łupało, 96 ------------------------------------------------------------- page 97 nienawiść do komuny dusiła: keine, KEINE! Leżałem na moim wąziutkim łóżku z otwartymi w ciemnościach oczami i myślałem o Soni Marx. Rudej, zielonookiej, piętnastoletniej. Zasta- nawiałem się, czy jej też przeszkadzał hałas. Chyba nie. Zapewne sama chodziła do dyskoteki, spijała się tam w trupa, a potem wracała z klientem i kotłowała się z nim na tym samym łóżku, na którym ja teraz... głupia, prymityw- na dziwka! Piętnaście lat! To straszne, naprawdę straszne: piętnaście lat! Oczywiście, na pewno jest starsza, to wabik na klientów. Zastanawiałem się, ile lat ma naprawdę Sonia Marx. Osiemnaście? Dwadzieścia? I jakie są te jej rude włosy: długie? krótkie? Wyobrażałem sobie długie. Gładkie, rozpuszczone, sięgające do połowy pleców. To jej nazwisko: Marx! Składając niepotrzebne letnie sukienki do walizki (drzwi szafy, rzecz jasna, otwarte na oścież), Majka zachichotała: – „Karolek w grobie się przewraca!” Nie zrozumiałem. – No, Karl Marx! Ten od Kapitału, głupku. Może to praprawnuczka? Wyobrażałem ją sobie. Praprawnuczkę Marksa. Z figurą modelki, z rudymi włosami. Szła hałaśliwą, pełną świateł ulicą – tak sobie wyobrażałem Stuttgart, hałaśliwy i pełen świateł – w rozpiętym płaszczu z czarnej skóry, płaszczu gestapowca. A może stała na rogu, czekając na klienta? Skądże, zwariowałem. To była call-girl. Wyższa klasa. Nie stała na ulicy; szła ulicą. Pewna siebie, zwycięska. Koniecznie w skórzanym płaszczu. Koniecznie z rozpuszczonymi włosami. A może się myliłem? Może wcale nie była dziwką, tylko naiwną, romantyczną dziewczy- neczką szukającą prawdziwej miłości? Może, udręczona przez rodziców-łajdaków, wydrapała ukradkiem, w ostatniej chwili przed powrotem z tanich bułgarskich wakacji, swoje przesłanie do księcia z bajki, do rycerza bez skazy, który wzruszy się i zrozumie, a potem przyjedzie na białym koniu uwolnić biedaczkę z chatki Baby-Jagi? Może. Przecież tak też mogło się zda- rzyć! Krótko mówiąc, podczas gdy moja dziewczyna spała z woskowymi kulkami w uszach, ja brandzlowałem się pod kołdrą, myśląc o jakiejś Niemce, która w dodatku może (bo czemu nie?) – może w ogóle nie istniała. I na tym powinno się było skończyć. Nie skończyło się. Miesiąc później. Siedziałem w domu, pisząc artykuł za Augusta – nie umiał pisać, bolał nad tym, ale nie umiał, to ja układałem jego wstępniaki, programy, wywiady, wypowiedzi dla zachodnich gazet – i coś mi przeszkadzało, coś mi przeszkadzało tak strasznie, że w końcu odsunąłem kartki. Wziąłem książkę telefoniczną, znalazłem numer centrali i poprosiłem o połączenie ze Stuttgartem, numer 63–21–20. (Nie, oczywiście, że nie było automatycznych połączeń! Technologia już na to pozwalała, nawet u nas, ale ideologia nie. Za dużo wolności!) Numer nie odpowiadał. Cóż, może i lepiej. Zadzwoniłem jeszcze raz, nazajutrz. To samo. Wtedy już nie mogłem się zatrzymać. Coś się ze mną stało, porwała mnie lawina, spada- łem w dół, nie mogłem, nie mogłem się zatrzymać. Zadzwoniłem nad ranem. O mało nie umarłem, kiedy w słuchawce coś szczęknęło! Przysięgam. Usłyszałem za- chrypnięty, senny, kobiecy głos – mimo senności przeciągający samogłoski, modulowany. – He-llouuu? Nie odezwałem się. Nie mógłbym, choćbym najbardziej chciał. Zaschło mi w gardle. Po- wtórzyła to pytające „he-llooo-uuu?” jeszcze kilka razy, potem stuknęła odkładana słuchaw- 97 ------------------------------------------------------------- page 98 ka. A ja dygotałem. Trząsłem się cały. Na biurku, w miejscu, gdzie trzymałem rękę, pozostał mokry pięciopalczasty ślad. Zadzwoniłem znowu. Robiłem to wiele razy, przez wiele dni, o najróżniejszych porach. Czasem nikt nie odbierał telefonów, czasem odzywał się ten głos, który już nauczyłem się rozpoznawać. Ona! A jeśli nie ona? Jeśli to wszystko było kawałem, złośliwością, wygłupem, fikcją? Któregoś dnia odważyłem się. Zapytałem: „Sonia?” – Tak. – Sonia Marx? – Tak. Czekała cierpliwie: mądra, doświadczona dziewczyna. – Byłem w Bułgarii, w hotelu Sredna Gora. – Ach, tak! Przełknąłem ślinę. – Nie jestem teraz w Niemczech. – (Powiedziałem: „In the West Germany”; Niemcy były od końca wojny podzielone na dwa państwa, ale to był błąd: Niemcy Zachodnie nazywano w świecie po prostu „Niemcami”). – Ale może przyjadę. – Poczekaj, wezmę kalendarz. Na kiedy ci zarezerwować czas? – Nie! – krzyknąłem. – Jeszcze nie... jeszcze nie wiem. Ja... chciałem z tobą porozmawiać, jeśli masz wolną chwilę. – Seks przez telefon to nie moja specjalność. Dam ci numer koleżanki. – Nie chcę seksu. – Więc czego? – Chyba jestem w tobie zakochany – wyznałem nagle, i sam się tych słów przeraziłem. Roześmiała się, oczywiście. – Dobrze, nie w tobie. Wyobrażam sobie ciebie i... – (szukałem gorączkowo właściwego angielskiego słowa; nie znalazłem) – i jestem zakochany w tym, co sobie wyobrażam. – To nie ma dużo wspólnego ze mną. – Postaram się przyjechać do Niemiec. – Uprzedź mnie, spotkamy się. Mieszkam na Bebelstrasse. Sonia Marx z Bebelstrasse! Doprawdy, tylko tego mi brakowało. Uwielbiałem ją. – Sonia? – No? – Jakie są twoje poglądy polityczne? Znów śmiech. – Nie pytasz, jakie są moje cycki? – Nie. – Znów przełknąłem ślinę. – Wolę zobaczyć. – Słusznie. W każdym razie mam je. W przeciwieństwie do poglądów politycznych. – Więc żadnych? Zawahała się. – Trochę feminizmu, trochę sympatii lewicowych... Sympatie to nie poglądy. Szukałem gorączkowo następnych słów; nie znajdowałem. Polska telefonistka zapiszczała: „Mówi się? Mówi się?” – „Tak”, warknąłem. I wciąż nie wiedziałem, co teraz powiedzieć. To Sonia – naturalnie po cwiszenrufie telefonistki – odezwała się pierwsza. – Z jakiego jesteś kraju? Piorunochronie, to musiało przyjść. Że też nie zastanowiłem się wcześniej. Druga wojna światowa zaczęła się od napaści Niemiec na Polskę. Pięć lat okupacji. Niemcy mordowali Polaków, zsyłali ich do obozów koncentracyjnych i na przymusowe roboty, poniżali, uznali ich za podludzi... a że każdy nienawidzi tych, których skrzywdził, muszą nas nienawidzić do dzisiaj. Nienawidzą. Słyszałem o tym. Opowiadali mi ludzie, którzy byli w Niemczech – 98 ------------------------------------------------------------- page 99 obojętne, czy we wschodnich, komunistycznych, czy w zachodnich, kapitalistyczno- demokratycznych. Tam lepiej się nie odezwać po polsku, bo zabiją. No, może nie zabiją, ale zaraz im przejdzie tradycyjna niemiecka uprzejmość. Ta, którą ci okazywali jeszcze przed chwilą, kiedy mogłeś być Holendrem, Duńczykiem, Belgiem. Dobrze pamiętają, że mają przed sobą kogoś z narodu, którego zakładników – a zakładników brali przy każdej okazji, niech im ktoś tylko w jakiejś zapadłej wiosce dał po pysku – wieszali na głównych placach stolicy, zapchawszy im przedtem usta gipsem, żeby nie mogli wznosić okrzyków, mających nadać sens ich życiu i śmierci. (Te zagipsowane usta mordowanych: jak później zmuszanie ofiar do zjadania legitymacji komunistycznej partii; jak jeszcze później zmuszanie niewłaści- wie ubranych do zjadania własnych, obciętych włosów – niczego tak nie nienawidziłem, ni- czego!) Z narodu, który miał potrwać jeszcze trochę jako niewolnicy, a potem ulec likwida- cji, ulec kolejnemu ostatecznemu rozwiązaniu; z narodu untermenschów. Podludzi. TEGO NAUCZYŁ ICH ADOLF. Czy mogli o tym zapomnieć? Każdy pogardza ofiarami, a my byli- śmy w tym wszystkim ofiarą, niestety. Co z tego, że Niemcy w końcu przegrały tę wojnę? Że nasi zatknęli polski sztandar na Reichstagu? Oni byli nadludźmi, a my podludźmi, tego ich nauczono, tego nie zapomną. Francuz, Holender, Duńczyk, Belg był dla nich człowiekiem: gorszym od nich, ale jednak człowiekiem. My nie. Bydło, słowiańskie bydło. Tylko trochę lepsze od bydła żydowskiego. TEGO NAUCZYŁ MNIE AUGUST: tego, że tak nas nienawi- dzą, że za to nas nienawidzą. Rosjan nie. Niby też podludzie, ale gardło im poderżnąć umieli, więc godni szacunku. Chytrzy i potężni. Żaden wstyd przyznać się Niemcowi, że jest się Rosjaninem. Zachwycą się tobą. Ale być Polakiem, tą ofiarą? Synem lub wnukiem tych, którym gipsowali usta pod szu- bienicą? Jak ja nienawidziłem Niemców. Jak się ich bałem. Co mnie podkusiło...? Rozmawialiśmy przez telefon w środku nocy, przez międzynarodowy telefon: ona z rodu zwycięzców, ja z rodu pokonanych, kasztelanka i pastuch, Niemka i Polak. Odetchnąłem głę- boko. Więc to koniec. No i doskonale. – Przykro mi, ale jestem Polakiem. – Czemu ci przykro? – Nie powiesz, że ci się to podoba! – Ani podoba, ani nie podoba. Naród jak każdy inny. Znów się najeżyłem. Naród jak każdy inny? MY?!!! Czy ona wie, ilu mieliśmy geniuszy, niedostępnych dla ich świata, nigdy nie przedstawionych ich światu (od 1772 roku w niewoli; kto miał nas lanso- wać?), czy może wiedzieć? Naród jak każdy inny? Toż jest u nas kolumna w Warszawie, na której usiadają podróżne żurawie; toż mazurki Chopina szumią między naszymi wierzbami, a ksiądz Piotr, leżąc krzyżem, woła do Boga... (zapomniałem, co woła); toż nasi zesłańcy z ogolonymi do połowy, dla śmiechu, głowami, szli boso po śniegu aż na Sybir, gdzie ich na zawsze i do śmierci przykuwano do taczek, na których mieli wozić węgiel czy rudę – za karę, za to, że chcieli wolności; toż walczyli Za Wolność Waszą i Naszą, i przez sto dwadzieścia lat krzyczeli o wolności spod tylu szubienic, dopiero rodacy Soni wpadli na pomysł, żeby gipso- wać im usta, dranie; a diabeł szeptał Konradowi, że Bóg wcale nie jest Bogiem, że jest tylko carem, i śpiewano w celi więziennej o zemście – z Bogiem, a choćby mimo Boga, i jeszcze... Ale Sonia już mówiła dalej. – Zresztą ja mam słabość do Polaków. Kiedyś ci powiem, dlaczego. Z jakiego jesteś mia- sta? – Z Warszawy. – O! Szkoda, że nie z Krakowa. Słyszałam, że Kraków jest bardzo piękny. Jeszcze raz się zjeżyłem, ale słabiej. – I chcesz do mnie przyjechać? 99 ------------------------------------------------------------- page 100 – Bardzo. – Ale jak to zrobisz? Was przecież nie puszczają do nas. – (Ziewnęła) – Albo robią strasz- ne trudności, nie wiem. – Zrobię to. Przysięgam. Już niedługo. Coś zaszumiało w tle. Sonia coś do kogoś cicho powiedziała, po niemiecku. A potem gło- śno po angielsku, do mnie. – Nie mogę dłużej rozmawiać. Zadzwoń kiedy indziej. – Mogę jutro? – krzyknąłem, ale słuchawka już szczęknęła, odłożona. „Mówi się?” – wrzeszczała telefonistka. Warknąłem: „Nie!” I długo jeszcze patrzyłem na słuchawkę, i długo jeszcze drżałem. Przez następne dwa tygodnie nie mogłem się dodzwonić. Nie było połączeń ze Stuttgar- tem, tak mówiły dziewczyny z centrali. Nic na to nie mogłem poradzić. Potem przez trzy dni z rzędu nie zastawałem Soni w domu. O żadnej porze. Wreszcie się odezwała. – Soniu, to ja – powiedziałem, i sam się zawstydziłem własnego tupetu. – Ten facet z Pol- ski, który znalazł twój adres w szafie w Słonecznym Brzegu. – Hi! – odpowiedziała. – Soniu – mówiłem szybko. – Nazywam się Gustaw Szreder, mam 28 lat, siedziałem w więzieniu za działalność antykomunistyczną, teraz pracuję na czarno, piszę artykuły do prasy pod cudzymi nazwiskami... – I nie boisz się mówić o tym przez telefon? Macie tam podobno totalny podsłuch. – Nie, nie boję się, niczego się nie boję. Soniu, słuchaj. Jestem wysoki, ale nie bardzo przystojny, prawdę mówiąc jestem brzydki, ale... Umilkłem. Ona też milczała. – Sonia? Jesteś tam jeszcze? – Tak. – Przeszkadzam ci? – Nie. – Chciałem, żebyś wiedziała. Jej głos, kiedy się znów odezwała, był zły. Znałem go już, znałem go zawsze. – Dlaczego akurat ja? – Myślę, że cię kocham – odpowiedziałem bez wahania, patetycznie, bezwstydnie (tego nauczył mnie August). – Bo co? Bo napisałam coś dla żartu na drzwiach od szafy w jakimś pieprzonym hotelu? „Dla żartu”! Po raz pierwszy pomyślałem, że mogła to zrobić dla żartu. Że wcale nie jest taka, jaką ją widzę. Że nie ma w ogóle Soni Marx. To znaczy – jest imię, nazwisko, numer telefonu... I głos. Dobrze; to mi na razie wystarczy. – Jesteś stuknięty? – spytała, ciągle tym złym głosem. – Ile cię kosztują te telefony? – Dużo. Soniu, słuchaj... – Dzwoniłeś wiele razy i nie odzywałeś się. Sprawdzałam u telefonistki. Od dawna znam twój numer. Wiem, jak się nazywasz. Odłożysz teraz słuchawkę? – Dlaczego miałbym odłożyć słuchawkę? Nagle zachichotała. Zupełnie inna niż przed chwilą. – Bo zostałeś zdemaskowany, patałachu! – I tak chciałem się zdemaskować. Soniu... więc jaka jesteś? Chichotała dalej. – Czytałeś na drzwiach od szafy. Więc wiesz. – No dobrze. Ale przecież nie masz naprawdę piętnastu lat! – Dla ciebie może być nawet czternaście. – Rude włosy? Zielone oczy? 100 ------------------------------------------------------------- page 101 – Ach, to tak. Zgadza się. – Jakie masz włosy? Powiedz mi. – Po co? – Żebym mógł sobie ciebie wyobrażać, pardi! Roześmiała się z tego pardi. Potem wyrecytowała: – Rude jak młode kasztany. Gładkie, proste, długie. Sięgają mi prawie do pasa. – Nie wiążesz ich? – Nie. Noszę rozpuszczone. Coś mi to przypomniało. Niewyraźnie. Poczułem wzruszenie – ale dlaczego? Nie wie- działem. – A wzrost? Metr siedemdziesiąt? – Co do grama. – Malujesz się? Jak się ubierasz? – Maluję się jakbym była Rembrandtem. A ubrania? Dżinsy. Czarne skóry. Buty do pół uda. To cię podnieca? – Ty mnie podniecasz. – I co będzie? – Przyjadę do Niemiec. – Nie zapytałeś, ile to kosztuje. – Pytałem. Na pociąg mi wystarczy. – Nie podróż, patałachu! Nie pytałeś, ile ja kosztuję. – Nie pytałem. – A ja ci nie powiem. Sam się dowiedz, jakie są stawki. Te najwyższe stawki. – Dobrze. – Jeszcze cię o czymś nie uprzedziłam. Noszę okulary. – Ładne? – Przepiękne! Fluoryzujące, fosforyzujące, z fotosyntezą, oprawki z haute couture, złote, srebrne, z brylancikami! Kiedy mam chandrę, funduję sobie nowe okulary. Albo nowe buty. Mam tyle butów, jakbym była stonogą, a tyle okularów, jakbym była Cyklopem. Zastanowiłem się. – Zaraz. Cyklop miał jedno oko. – Argusem. Zawsze mi się mylą ci dwaj. Ten od stu oczu to Argus, tak? Mam tyle okula- rów, jakbym była Argusem. – Z kim mieszkasz? – Sama. – Kochasz kogoś? Krótki, zduszony śmiech. – Nikogo poza tobą. – Pytałem poważnie. – Nie o wszystko się pyta. Kiedy przyjeżdżasz? – Kiedy mi dadzą paszport i wizę. Jutro składam podanie. – Mogą ci odmówić? – Prawie na pewno odmówią. Ale spróbuję... spróbuję poszukać dojścia. Pomilczała chwilę. – Wiesz chociaż, że masz kompleks matki i dziwki? – Co to takiego? – Och, te katolickie popłuczyny! Wzorem kobiety jest Madonna. Matka dziewica. Kto mógłby czemuś takiemu dorównać? Przypisuje się mamusi symboliczne dziewictwo... żeby całkiem nie zwariować... a każda inna kobieta jest dziwką. Każdą inną się pogardza. Chyba że taki bęcwał wmówi sobie, że dziwka, z którą się ożenił, też jest mamusią dziewicą. Na wszel- 101 ------------------------------------------------------------- page 102 ki wypadek przestaje z nią spać. Prawie wszyscy przestają sypiać z żonami, nie wiesz o tym? Robią to z innymi, żeby mieć kim pogardzać. Nie cierpię tego! – A ja nie widzę, co to ma wspólnego z nami. – To, że masz pewnie pod ręką taką swoją mamusię niedziewicę. Taką, co ci smaży kotle- ciki i nosi brudy do pralni. Ale tak jej, biedactwu, daleko do Najświętszej Panienki! Taka jest przyziemna, prostacka, banalna! Więc modlisz się do dziwki. Ale i tak... – Nie zależy mi na kotlecikach. – A umiesz je sam usmażyć? – Nie. – Smaży ci je ktoś? – No... tak. Ale to nie jest ważne. – Tak ci się tylko wydaje. Ja nie umiem gotować, uprzedzam cię. I nie zamierzam się uczyć. – Mówisz jak narzeczona. Za późno ugryzłem się w język. Sonia już odłożyła słuchawkę. Próbowałem. Bogowie, próbowałem! Dzwoniłem raz po razie, do rana. Nie odbierała tele- fonów. Dzwoniłem w następne dni. Jeżeli nawet centrala raczyła mnie połączyć, Sonia trza- skała słuchawką w połowie mojego pierwszego słowa. Beznadziejne. O paszport starałem się już wcześniej. Będę szczery, trudno: to nie miało związku z Sonią. August chciał, żebym wyjechał nawiązywać kontakty. Znów nawiązywać kontakty! Przed zgłoszeniem partii do rejestracji. Żeby wiedzieć, na czym się stoi. Nikt inny nie mógł: nikt inny nie znał JĘZYKÓW. I nie tylko języków. Nagle połapałem się – obcując z Augustem i z nimi wszystkimi – ile dają książki. Te książki, czytane dzień w dzień, z pasją, od dzieciństwa do śmierci. Nie tylko otoczone przez tych cwaniaków pogardą intelektualne wymysły. Także wiedzę o tym, jaki aperitif zamówić we Francji, jaki we Włoszech, a jaki w Meksyku. I w jakim aktorze kochały się dziewczyny z rocznika takiego-a-takiego. I jak rozpalić ogień przy pomocy szkiełka od okularów. I jak się jeździ metrem. I jak się daje łapówki. I na czym pole- ga gra na giełdzie. I... ach, długo by mówić! Wprawdzie August powtarzał uparcie, za Stali- nem: „Nie ma ludzi niezastąpionych”, ale sam dobrze wiedział, że to nieprawda. JA byłem niezastąpiony. Ja, Gucio Szreder. Ten piskorz, ten pstrąg. Ten mózg. Nie zdołaliby pokonać komunizmu beze mnie! Nie zdołaliby pokonać komunizmu, gdyby sam komunizm nie stracił wiary w takich jak ja. W intelektuałów, w... jak to jeszcze nazywał August po 1956 roku? O, sancta simplicitas rzą- dzących! Bali się już tylko strajków w wielkich fabrykach; nie bali się niezadowolenia jakie- goś tam oczytanego faceta, wiedzącego, jak umierał Iwan Iljicz i co to jest pastis. Stalin się bał. Stalin rozumiał, czym jest mózg. Po jego śmierci już nikt tego nie rozumiał. Dlatego upa- dło imperium. Dlatego upadnie to, co jest teraz. Chcesz się założyć? Gdyby ten cep, Chruszczow, nie był cepem, nie gadalibyśmy dziś ze sobą. Przejąłby wła- dzę szkalując, ale i naśladując poprzednika. Podobnie jak jego następcy. Kupiliby albo zabili- by Augusta. Kupiliby albo zabiliby mnie – w końcu byłem ważniejszy niż August! Gdyby nie byli kompletnymi cepami, raczej by nas kupili: cena była swego czasu taka niska! I rządziliby światem. Kretyni. Nawet Tamerlan nas doceniał! Ale nie oni, ci głupcy. Ci aparatczycy. Te wsiowe wały, szczęśliwe, bo je wzięto do bezpieki, bo im pozwolono jeździć służbowymi samochodami, bo im przydzielono broń palną albo gabinety z sekretarkami – albo jedno i drugie. Jednostka ni- czym, jednostka zerem. Gdyby chociaż, mówiąc to, wiedzieli, że cytują Majakowskiego! Gdyby wiedzieli, jak skończył Majakowski! Gdyby... 102 ------------------------------------------------------------- page 103 Głupota przegrywa. To miłe. Dostaje dużo czasu na opamiętanie się, za dużo; ale w końcu przegrywa. Nudzisz się? Łakniesz dalszego ciągu romansu? Z ciebie też cep, aniołku. Cep pierwsza klasa! Nie chcesz wyjaśnień? Nie chcesz wiedzieć, jaki kretyn i dlaczego dał mi wtedy paszport? Ani czego żądał ode mnie August? Ach, chcesz wiedzieć, oczywiście, ale później. Najpierw romans. Dobra, niech ci będzie. Dostałem paszport. Dostałem nawet niemiecką wizę. Nie rób głupiej miny: ci od gipsowa- nia ust skazańcom nie daliby mi jej przenigdy, gdyby to nie było na rękę ich rzekomym wro- gom, komunistom. Chyba nie trzeba cię uczyć abecadła polityki? Tak to się załatwiało: MY, ci dobrzy, pozwalamy ci wyjechać, ale ONI, ci podli, nie chcą cię wpuścić, ach, cóż zrobić, cóż zrobić? A pod stołem trzymali się za rączki. Klasyczna sztuczka. No, ale ja dostałem paszport i wszystkie wizy, jakie mi były potrzebne. Była jeszcze możliwa wersja: wpuszczamy cię, ale nie wpuścimy z powrotem. Wzięliśmy to pod uwagę. Obgadaliśmy z Augustem wariant mojego przymusowego pozostania na emi- gracji. Sposób kontaktowania się, sprawy do załatwienia, wszystko. Po czym spakowałem walizkę. Ale jeszcze przedtem zadepeszowałem do Soni. WILL YOU MARRY ME? Nie podpisałem się. Dzwoniłem do niej tego samego dnia. Nie odebrała telefonu. W następne dni też nie odbie- rała. Odebrałem rzeczy z pralni, spakowałem walizkę, popiłem z Augustem i pojechałem na lotnisko. (Przedtem jeszcze brałem pieniądze od Augusta – brudne, szpiegowskie pieniądze, pewnie, racja, nie pytałem go zresztą, skąd je ma, to znaczy pytałem, ale nie odpowiedział, zrobił tajemniczą minę, pewne kontakty zachowywał dla siebie, rozumiałem to, liczyłem też na to, że na Zachodzie wszystkiego się dowiem – wpłacałem je na moje konto w banku dewi- zowym, wyjmowałem za pokwitowaniem, pozwalającym mi przewieźć je przez granicę; nu- dziarstwa.) Do ostatniej chwili trząsłem się ze strachu. Pierwszy raz w życiu w końcu lecia- łem na Zachód! Siedziałem w poczekalni i bałem się. Przeszedłem przez kontrolę paszportów, przeszedłem przez kontrolę bagaży i bałem się nadal. Że mnie wywołają przez megafon. Że mi odbiorą paszport ze wszystkimi zdobytymi tak bohatersko wizami, że mnie wyrzucą na bruk, że mnie wsadzą do mamra. Na chwilę przed wolnością. To się zdarzało w komunizmie. To się zda- rzyło znajomemu. Był już po tamtej stronie, po wszystkich kontrolach, kiedy nagle wywołano go przez megafon. Podszedł ufnie do okienka, taki już WOLNY, taki ZACHODNI, taki ŚWIATOWY: czego mógłby się jeszcze obawiać? – Pański paszport. Podał go. Urzędnik przystawił pieczęć: ANULOWANO. I uśmiechnął się. – Już pan nie ma paszportu. Proszę wyjść z lotniska. Koledzy pana wyprowadzą. Kolega stał za nim. Wyprowadzono go z lotniska. Już było po wolności, po wszystkim. Zresztą nawet go nie aresztowano. Mnie nikt nie wywołał przez megafon. Podjechał autokar; wsiadłem. Podwieziono mnie do samolotu. Wbiegłem po schodkach. Znalazłem moje miejsce. Po jakimś czasie zamknięto wejścia, samolot zaczął kołować po lotnisku, zbierać siły na pasie startowym, wreszcie ode- rwał się od ziemi. Teraz już nie mogli go zatrzymać, to by za drogo kosztowało. Wciąż nie śmiałem uwierzyć. W rękach ściskałem mokrą, pogniecioną, zmiażdżoną, podartą w strzępki boarding card. 103 ------------------------------------------------------------- page 104 II Frankfurt. Moje pierwsze spotkanie z tym drugim światem! Nogi się pode mną uginały. Naprawdę. Szedłem przez lotnisko jak pijany. Zataczałem się. Był taki film – do tej pory pamiętam jedną scenę, tylko tę jedną – był taki film o biedaku z tej czarnej części świata, o której nikt nie wie, nie myśli, z której nie pozostaje żaden ślad w historii, w kulturze, w niczym. Z tej czeluści. No, więc był taki film: emigrant dopłynął do Ameryki i po przesłuchaniu w immi- gration office wyszedł na brudną, zatłoczoną, hałaśliwą nowojorską ulicę. Już było po wszystkim, już był wolny. I stanął jak wryty, bo czy tak wyobrażał sobie wolność przez te lata starań o nią, walki o nią, przez te tygodnie na statku zbliżającym się coraz bardziej i bardziej do promiennej olbrzymki z pochodnią w dłoni? Przysięgał sobie święcie, sobie i innym, że zaraz po przybyciu ucałuje amerykańską ziemię, ziemię wolności. Ale miało być przecież inaczej, zupełnie inaczej! Tu nie ma ziemi do całowania, jest jezdnia i chodnik, brud i spaliny, obojętny tłum, pośpiech, hałas, środek miasta, środek jakiegoś życia, które wcale na niego nie czekało, dla którego nic nie znaczy. Stoi biedak z rozdziawioną gębą, potrącany przez prze- chodniów, ochlapywany błotem przez samochody. Waha się. I wreszcie wypełnia swoje ślu- bowanie. Kładzie się – ludzie obchodzą go dokoła, nawet nie patrząc, widać ich nogi omijają- ce przeszkodę – kładzie się i całuje ten zapluty chodnik. Ziemię wolności. Taka jest, trudno. Innej nie będzie. Całuje chodnik. Nie, nie ucałowałem żadnego chodnika! Zresztą tu było czysto. Tak czysto, że mnie to przeraziło. Zabrakło mi tchu. Te szyby! Przez chwilę myślałem, że ich w ogóle nie ma, a one po prostu były czyste! Zmieszałem się na myśl, że nigdy dotąd nie widziałem czystych okien, ja, barbarzyńca. Murzyn w żółtym kombinezonie mył podłogę, ustaw i w s zy p r z e d s o b ą t a - bliczkę: Attention! Wet Floor!, i zachowywał się tak, jakby to było zupełnie naturalne, być Murzynem, jakby nie było w tym nic nadzwyczajnego. A dla mnie to nie było naturalne, być kimś z Europy Środkowej, kimś ze świata komunizmu, kimś zza żelaznej kurtyny, kimś zza muru; ja chowałem głowę w ramiona, rozglądałem się niespokojnie, drżałem ze strachu. Ja nie miałem prawa tu być, to był cud, to był fuks, ja nie miałem prawa. Przypomniał mi się Naftalin Samuel i jego śmieszna czapka, która zagroziłaby zasadom internacjonalizmu proletariackiego. Próbowałem nie gapić się na Murzyna myjącego podłogę. Naprawdę próbowałem. A jakże, widziałem już przecież Murzynów – na Festiwalu Młodzieży. (A potem niezli- czonych małych Mulatów – podzwonne Festiwalu Młodzieży.) Ale tamci byli jak sztuczni, jak przebrani, jak z filmu. Ten tu, w pomarańczowym kombinezonie, ze szczotką w ręku, ten był prawdziwy. Kiedyś wyszedłem z rodzicami na lotnisko po kogoś, kto wracał z Zachodu. Z Monachium czy z Wiednia. Po jednego z tych ważniaków, których – dobrze zaszczepionych – wypusz- czano do leprozorium kapitalizmu. Pojawił się nagle przed nami, pachnąc inaczej niż wszyscy i wszystko. Padał deszcz, i tamten człowiek, znajomy ojca, miał na głowie nieprzemakalny kapelusz, przezroczysty i nieprzemakalny; oczu nie mogłem oderwać od tego kapelusza! A zapach... to był zapach czegoś bardzo czystego, kolorowego i wolnego, to był zapach wolno- ści. Tak, wiem: po prostu jakieś inne, lepsze mydło, jakaś niedostępna u nas i nieznana woda kolońska, dobrze wyprawiona skóra jego nowej walizki, może coś jeszcze, nie wiem. Czy w kapitalizmie już wtedy znano dezodoranty? U nas wszyscy cuchnęli potem. On nie. Och, nie wiem, nie wiem; mówię ci po prostu: wtedy byle co było wolnością. Wszystko było wolnością. 104 ------------------------------------------------------------- page 105 Teraz ja sam znalazłem się po drugiej stronie świata. I poczułem ten sam zapach, zapa- miętany z dzieciństwa. Unosił się wszędzie. Przenikał nawet szyby – te szyby tak czyste, jak- by w ogóle nie istniały. Wyszli po mnie jacyś miejscowi Przeciwnicy Komunizmu W Europie Środkowo-Wschodniej; nieważne. Zabrali mnie do hotelu. Wypiliśmy po małej whisky, po- gadaliśmy chwilę o niczym, umówiliśmy się na wieczór. Kiedy tylko zostałem sam, zadzwo- niłem do Soni. Stąd było łatwiej. Nie zastałem jej. Nazajutrz odebrała telefon i, ledwo usłyszała mój głos, odłożyła słuchawkę. W dwa dni później wsiadłem do pociągu i pojechałem do Stuttgartu. Stuttgart był cichy i spokojny – wymyśliłem sobie ten ruch, zgiełk, światła i neony! – pe- łen grzecznych ludzi, mówiących Grüss Gott i Entschuldigung, Bitte i Danke, i uśmiechają- cych się bez przerwy. Brzydkie, spokojne miasto. Powinno być piękne z tymi wzgórzami, na których się rozpostarło, z winnicami i rozległymi placami, ale – tego też nie wiedziałem, tu- man! – to było niemieckie Coventry, zburzono je niemal do imentu w nalotach dywanowych, zostało tylko trochę starych kamienic, a olbrzymie dziury między nimi zapchano obrzydli- wymi, szarymi blokami, jak wszędzie na świecie, jak wszędzie w tych czasach: to było naj- tańsze. Nie, Stuttgart nie był odpowiednim miejscem dla gwiazdy seksu! A może i tak. Zastanawiałem się nad tym, jadąc żółtym tramwajem przez martwe, nudne, pu- stawe ulice. Może naprawdę lepiej jest być pierwszym w zapadłej wiosce niż drugim w Rzymie. Może na takim właśnie tle Sonia Marx rozkwitała jak orchidea, błyszczała jak brylant... Znalazłem Bebelstrasse. Zdumiało mnie, że Sonia mieszka w jednej z tych nielicznych, ocalałych cudem, przed- wojennych kamienic. Z ciężką bramą, z małym podwórkiem, bez windy: wchodziło się po szerokich schodach z giętą, drewnianą poręczą, a z okien świeciły witrażowe szybki. Drugie piętro. Mocne, czarne, dwuskrzydłowe drzwi. Bukiet róż w mojej ręce. I tabliczka na drzwiach – taka mosiężna, taka mieszczańska, taka serio! SONIA MARX Nagle zrozumiałem. Głupiec. Dopiero wtedy zrozumiałem to, co każdy wiedziałby od początku. To był żart. To wszystko było żartem. Sonia Marx ma pięćdziesiąt dwa lata i dwadzieścia kilo nadwagi. Za- bawiła się w Bułgarii – skromne, tanie wakacje, na jakie naprawdę można sobie pozwolić, wypiła za dużo wina i wydrapała napis na drzwiach hotelowej szafy. Zaśmiewały się z tego z przyjaciółką – z tą, z którą pojechały razem na tani urlop do Bułgarii. Dwie kasjerki z banku albo dwie urzędniczki z biura ubezpieczeń. Czy nie ciekawe, jacy faceci zadzwonią? – Daj spokój, Berta, nikt nie zadzwoni. – Założymy się? I założyły się, i Sonia, chichocząc, utrwaliła swój napis kolorowym flamastrem, a potem, kiedy zacząłem do niej wydzwaniać, uczciwie wypłaciła Bercie jej wygraną. Codziennie roz- mawiały o mnie, tym kretynie, i o mężczyznach, tych durnych mężczyznach; rozmawiały przy sąsiadujących ze sobą biurkach, w stuku maszyn do pisania i komputerów, w świetle jarzeniówek. Trochę się także gorszyły – dwie samotne, tęgie kobiety w brzydkich, niemod- nych sukienkach – męską niemoralnością. Żeby lecieć na piętnastolatki! Na takie dzieci! – Masz rację, Berta, przeceniałam ich, dlatego przegrałam zakład. Piętnastoletnia prostytutka, to ich bierze! Wiesz, czytałam w gazecie, że wielu mężczyzn to już z własnymi niemowlętami... chłopcami, dziewczynkami, bez różnicy. Był taki przypadek, że dziecko miało dwa lata, oj- ciec je rozdarł na pół! Czytałaś w Bildzie? Więc co im tam piętnastolatka, jak nawet takie maleństwo facet potrafi dla swoich chuci zamordować?! – Zawsze ci, Soniu, mówiłam, że to świnie. Ja ich dobrze znam, dlatego wygrałam zakład. – I dużo ci przyjdzie z tej wygranej! 105 ------------------------------------------------------------- page 106 Zrozumiałem to. Patrzyłem na mosiężną tabliczkę dziwiąc się własnemu szaleństwu. Że- gnając własne szaleństwo. Już śmiejąc się z niego przed Augustem – dotąd nie powiedziałem mu ani słowa, ale po powrocie opowiem mu wszystko. „– Wiesz” – powiem – „chciałem po- znać tę dziwkę, tak mnie jakoś naszło... Wyobrażałem sobie Bóg wie co. I najśmieszniejsze, że stojąc pod jej drzwiami zrozumiałem, jak jest naprawdę! Widziałem tę kobietę jeszcze zanim nacisnąłem dzwonek!” Nacisnąłem dzwonek. Cisza. A potem lekki szmer i miauczenie kota. Oczywiście, hoduje kota! Widziałem ją co- raz wyraźniej. W burym sweterku i w opiętej na ogromnym tyłku spódnicy. Siwiejącą, pyzatą. Widziałem już jej rozbawione oczka za szkłami okrągłych okularów z kasy chorych! Uśmiechnąłem się. Jeszcze się uśmiechałem – szyderczo, pełen pogardy dla własnej głu- poty – kiedy drzwi nagle się otworzyły. A ludzkich, nie kocich kroków przecież nie słysza- łem! Stała przede mną. Szczupła, w czarnych dżinsach i czarnym bawełnianym podkoszulku, bosa. Rudy perski kot przytulony do jej nogi. Rude, lśniące włosy spadające na ramiona, na plecy, na piersi. Blada twarz, wielkie oczy. Zielone? Tak, zielone. Jak moje. Ale takie piękne! Córka czy wnuczka wesołej pani Marx? Taki już byłem pewny tego, co sobie przed chwilą wyobraziłem! Stałem z jedną ręką w kieszeni, z drugą – gniotącą kwiaty – schowaną za plecami, i wciąż uśmiechałem się drwiąco. Dobry żart, nie? Ale na głupiego nie trafiło! – Pan do kogo? Odchrząknąłem. Ale wciąż nie mogłem przestać się uśmiechać. – Czy zastałem Frau Marx? – Czemu zaraz frau? Wciąż się głupio uśmiechałem. – Pan do Soni? – Tak. – Ja jestem Sonia. Milczałem, ciągle z jedną ręką w kieszeni, a drugą za plecami, choć kwiaty dawno upu- ściłem, nie pamiętałem już o nich, ciągle z tym gamoniowatym uśmiechem. Patrzyłem na nią tylko. Patrzyłem. – Cudzoziemiec? – zapytała cierpliwie. Powoli skinąłem głową. – Z jakiego kraju? Sam bym w to nie uwierzył. I nie zdziwię się, jeśli ty nie uwierzysz. Nie powinienem na- wet tego mówić. Rozpłakałem się. Tam, na Bebelstrasse, w otwartych drzwiach starego mieszkania w starej kamienicy, wi- dząc przed sobą moje marzenie, widząc, że marzenia jednak się spełniają... tak, rozpłakałem się. Boże. Sam bym w to nie uwierzył. Nie zarzekaj się. Nigdy nie mów „nigdy”. To się zda- rza. Wszystko może się zdarzyć. Łzy pociekły mi po policzkach. Podniosłem rękę do ust, przycisnąłem ją tak mocno, że zabolały mnie zęby. Sonia Marx cofnęła się i odsunęła w bok. Nie zatrzasnęła drzwi przed wariatem. Nie zatrzasnęła ich! Nie zatrzasnęła! Powoli wszedłem do środka. Siedziałem w pokoju o ciemnozielonych ścianach, pokoju z wyblakłym dywanem, z ciem- nymi meblami. Kot wskoczył mi na kolana. Pogłaskałem go. Na śmierć zapomniałem, że nie lubię kotów! Sonia Marx nalała mi whisky. Dodała lodu. Postawiła przede mną butelkę wody sodowej Schweppesa. Nie dolałem jej. Napiłem się whisky. Zęby szczękały mi o brzeg szklanki. Opanować się. Przysiągłem sobie, że zaraz się opanuję. Jej to przysiągłem. Opanowałem się. – I'm sorry – powiedziałem. 106 ------------------------------------------------------------- page 107 Siedząc naprzeciwko mnie, z podkulonymi na fotelu nogami, kiwnęła głową, przyjmując moje przeprosiny. – Jestem tym Polakiem, który do ciebie dzwonił. Widziałem napis w szafie. Znów kiwnęła głową. – Teraz wiem, o co mi chodziło. Co sobie wyobraziłem po tym napisie. Jesteś taka, jak to, co sobie wyobraziłem. – To znaczy co? Przełknąłem ślinę. – Kiedy to przeczytałem, zobaczyłem... nie wiem, dlaczego... zobaczyłem... niewyraźnie, zresztą ja jej prawie nie pamiętam... – Dziewczynę, której kiedyś wyrządziłeś krzywdę? Przytaknąłem. A Sonia odchyliła się w fotelu i jęknęła z niechęcią: Oh, Lord! – Nie tak, jak myślisz. Byłem dzieckiem. – Herr Freud – powiedziała Sonia, opuszczając nogi z fotela. – Kolega psychiatra mieszka dwa piętra wyżej. Pokażę panu drogę. Wstała. – Poczekaj! – zawołałem. – To nie tak, to naprawdę nie tak. Nie jestem wariatem. – Zasta- nowiłem się rzetelnie i dodałem: – Chyba. Sonia podniosła do oczu przegub ręki z ogromnym zegarkiem Old England. – O dziewiątej ktoś do mnie przychodzi. Masz czterdzieści minut. – Nie nosisz jednak okularów? – Nie w domu. Zresztą mogę włożyć. – Podeszła do biurka. Wysunęła szufladę. Odwróciła się do mnie z oczami ukrytymi za wielkimi, zielonkawymi szkłami. Zresztą wcale nie ukry- tymi. Powiększonymi. Podkreślonymi. Nigdy nie widziałem kobiety, której tak dobrze byłoby w okularach. Nigdy nie widziałem też takich okularów. Ekscentrycznych. Dziwacznych. Z oprawkami migoczącymi od małych brylancików – czy cokolwiek to było! Ozdoby, nie pro- tezy dla oczu. Ja, który wyobrażałem sobie przed chwilą – z odrazą – Frau Marx jako grubą okularnicę, byłem zachwycony Sonią w okularach. Tak samo jak przedtem, bez okularów. I ciągle. I coraz bardziej. – Chciałbym ci wytłumaczyć – powiedziałem. I wytłumaczyłem. Bardzo krótko. Z coraz większą rozpaczą, że tak mało da się powie- dzieć, że Sonia nic nie zrozumie. Jestem z kraju, w którym jest komunizm, powiedziałem niezgrabnie (ale czy Sonia wie, co to komunizm? Zresztą użyłem – dbając o przystępność – niewłaściwego słowa, naprawdę komunizmu nigdy i nigdzie nie było, należałoby to raczej nazwać realnym socjalizmem, co też niewiele znaczy, ale nie chciałem dyskutować z Sonią Marx o Karlu Marxie!). Narzucony siłą przez Rosję, kraj, który ciągle nas zajmował i okupo- wał, to z tym ustrojem, to z innym. Przez naszego wiecznego wroga. Kiedyś z nim wygrywa- liśmy, potem zaczęliśmy przegrywać. Mój kraj był takim Coventry świata... zresztą mniejsza o Coventry! No, więc jestem z kraju, w którym jest komunizm. Większość ludzi u nas niena- widzi komunizmu. Choćby dlatego, że został narzucony, wystarczy. Moi rodzice byli komu- nistami. Ja sam walczę z komunizmem. Piszą o mnie w gazetach. Siedziałem w więzieniu. – Wiem, kim jesteś – przerwała Sonia. – U nas dużo piszą o dysydentach. – Nie jestem „dysydentem”! – zawołałem. – Nie jestem na uboczu, walczę z tym, napraw- dę. Założyliśmy partię polityczną... Wróciła na swoje miejsce naprzeciwko mnie, tyle że teraz bezpiecznie ukryta za okulara- mi. Wzięła swoją szklankę z whisky. – A co ja mam z tym wspólnego? – Kiedy byłem dzieckiem... – powiedziałem i umilkłem; jak miałem jej to przekazać? Po- lowanie na ludzi. Ja, wyżeł. Ja, który wystawiłem do strzału długowłosą dziewczynę w ciem- nych okularach, a potem o tym powoli zapomniałem, a ona... ona wróciła w końcu do domu 107 ------------------------------------------------------------- page 108 (co to mógł być za dom?) z wystrzyżoną, półłysą głową, chora po zjadaniu na rozkaz wła- snych włosów... a zresztą to nieprawda, nieprawda! Miałem takie skojarzenie, tak. Zobaczy łem tę dziewczynę – od dawna zapomnianą – kiedy próbowałem wyobrazić sobie Sonię Marx z napisu na drzwiach szafy w hotelu Sredna Gora. Tak było. Przyznaję się. Tak było. Nie od razu. Nie w pierwszej chwili. To przyszło, kiedy brandzlowałem się po nocach przy dyskotekowej muzyce. Nie wiem, dlaczego. Nie wiem. Nie wiem! Obrzydliwe. Oczywiście, że to było obrzydliwe. Dopiero teraz zrozumiałem, jak bardzo. A ona, Sonia Marx, nie była wcale sobowtórem tamtej dziewczyny; doktorze Freudzie, odczep się ode mnie! (Ale dlacze- go zapytałem ją, czy nosi okulary? Zaraz: zapytałem, czy sama mi to powiedziała? I czemu to było takie ważne? Doktorze Freudzie, gardziłem tobą jak wszyscy w naszym świecie, nie tyl- ko w komunizmie; jak wszyscy cywilizowani Europejczycy; tobą, bożyszczem ludzi płuczą- cych ostrygi przed podaniem ich z ketchupem i coca-colą; tobą, bożyszczem Amerykanów, tych wolteriańskich prostaczków, tego pośmiewiska naszej wielkiej, naszej wspaniałej kultu- ry. Amerykanie jedli ostrygi z ketchupem, Rosjanki kupowały w Warszawie nocne koszule jako suknie wieczorowe; i co z tego, że tacy właśnie ludzie wzięli świat w dwa ognie, w kleszcze swoich rakiet i superrakiet, swoich bomb atomowych, wodorowych, neutronowych i jakie tam jeszcze mogli wymyślić? Wandale zdobyli kiedyś Rzym; i co im to pomogło? Pa- mięć ludzkości – historia – zachowała i ocaliła Rzym, nie jego zdobywców. Tak jak zachowa i ocali nas, nie barbarzyńców, wielbiących lub zwalczających ciebie, wiedeński Żydzie. Na- wet jeżeli ten napis na drzwiach szafy w bułgarskim hotelu... nawet jeśli ten głupi sen w buł- garskim hotelu...) Nie, Sonia nie miała nic wspólnego z tamtą historią sprzed lat. Na pewno. Na pewno. Nie, to nie jest przypadek dla doktora Freuda czyjego kolegi, mieszkającego dwa piętra wyżej! Nie o to, na pewno nie o to chodziło. – Ach, Soniu – jęknąłem. – Czy to takie dziwaczne, że ktoś o czymś marzy? Potrząsnęła głową. – Widzisz. Tyle że nie ograniczyłem się do marzeń. Przyjechałem. Uśmiechnęła się wreszcie. – Byłam na ciebie okropnie zła. – Przepraszam. Nie miałem pojęcia, że tamto cię rozgniewa. – Domyślam się. Mężczyźni są gruboskórni. – Nie lubisz mężczyzn? Wzruszyła ramionami. – Czemu? Lubię. Staram się ich nie kochać, to wszystko. Wtedy zadzwonił dzwonek u drzwi. Wszystko było skończone. Spojrzałem na Sonię. A ona na mnie. Podniosłem się z fotela. Machnęła ręką: miałem się nie ruszać. Mała zmarszczka między jej brwiami. O czymś myślała. Dzwonek odezwał się ponownie. Położyła palec na ustach. Dzwonek szalał. Sonia szukała czegoś po omacku między papierami na stoliku. Papiero- sów. Podsunąłem jej moje. Potrząsnęła głową. Znalazła papierosy, włączyła zapalniczkę. Mały płomyk, do którego przysunęła koniec długiego, cienkiego papierosa – Eve, pamiętam, paliła wtedy papierosy Eve, białe, bardzo kobiece, z wianuszkiem kwiatów namalowanym na ustniku. Przeczekała kolejne dzwonki. Piła cichutko swoją whisky. Ja też piłem whisky. Dzwonki umilkły. Piliśmy whisky, Sonia paliła Eve, ja papierosa z mojego polskiego zapasu, należało oszczędzać za granicą, nasza waluta nie była wymienialna. Piliśmy whisky. Potem Sonia zdjęła powoli okulary. Zgasiła papierosa. Wstała. Podeszła do mnie. – No to jak, Freud, idziemy do łóżka? Zasłużyłeś sobie. Patrzyłem na nią. Źle mnie zrozumiała. – Za darmo, Freud. Mam spleen. Chandrę. No, wiesz. Dziś gratis. 108 ------------------------------------------------------------- page 109 Mam ci koniecznie opowiedzieć, jak było z Sonią Marx gratis? To znaczy, że mam znów mówić o Auguście? O tym, czego mnie nauczył i czego mnie nie nauczył? Tak, do diabła, ciągle muszę mówić o Auguście! Nie tylko czerwona prasa zrobiła z nas nierozłączną parę. Dwie papużki w klatce. Sierp i młot skrzeczące Precz z sierpem i mio- tem! To dzięki Soni zrozumiałem... Zaprowadziła mnie do drugiego pokoju. Do sypialni. Ogromne łóżko, jakieś futerko przed łóżkiem, lustro na całą ścianę, sypialnia dziwki! Drżałem. Znalazłem kontakt, zgasiłem świa- tło. August lubił robić to przy świetle, August lubił robić to przy ludziach; to był mój bunt wobec Augusta, to była moja malutka wolność od Augusta, nie wiedziałem o tym sam, ale tak było. Sonia zdziwiła się, pamiętam. Zesztywniała w moich ramionach (ależ tak: ja brałem kobiety w ramiona, tego nauczył mnie August) i zaraz się rozluźniła. Szepnęła coś, czego nie zrozumiałem. Zrozumiałem, kiedy to powtórzyła. Kiedy rozpinałem i zdzierałem z niej dżin- sy, ściągałem podkoszulek, rajstopy, majtki, kiedy skaleczyłem się o haftkę jej koronkowego stanika. Powtórzyła to. Wymruczała to głosem zadowolonego kota z pyszczkiem unurzanym w śmietance: – Och, to miłe, Freud. Nikt tego nie robi. Oh, it's soooo nice... I jeszcze raz to powtórzyła, kiedy wypuściłem ją z ramion, nagą, i zdarłem z siebie wszystko dwoma, trzema ruchami, tak, że byłem przy niej na łóżku zanim jeszcze zdążyła się położyć, nagi, tak samo jak ona. – Och, to miłe, Freud. Nie spotkałam faceta, który by się tak szybko rozbierał. Skąd wie- działeś, że każda kobieta o tym marzy? Całe życie czekałam... Och, kochanie. Honey. Sweet- heart. So nice... Nie pomyślałem wtedy, że te słowa, to część jej zawodu. Dziś gratis, ale jednak. Część zawodu. Nie pomyślałem. W chwilę później... Trudno, muszę to powiedzieć. Widziałem Augusta z Moną. Wszyscy widzieli Augusta z Moną. Ciągle się u nich nocowało, zwłaszcza kiedy chodziła za człowiekiem policja, Augusta bardziej oszczędzano, ciągle ktoś nocował u Augusta, a byli z Moną zbyt namiętną parą, żeby rezygnować z tego powodu z umiłowanego zajęcia, więc wszyscy wiedzieli, jak robi to Au- gust z Moną, a potem powtarzali to ze swoimi kobietami, i kazali powtarzać to aktorom w swoich filmach, bo wielu reżyserów było wtedy mniej lub bardziej w opozycji... obejrzyj parę polskich filmów z tamtych lat, a dowiesz się prawie wszystkiego o życiu seksualnym Augu- sta. Wszyscy robili to jak August: i starosta z lat dwudziestych, i geszefciarz z dziewiętnaste- go wieku, i panicz ze służącą, i lekarz z dziennikarką... Tylko sztuczki ze stopami nikt nie pokazywał, to było zbyt perwersyjne. Ja też pociągnąłem Sonię na siebie i zacząłem rytmicz- nie podrzucać ją do góry ruchami bioder, ale zachowała się inaczej niż Mona i bohaterki pol- skich filmów, które wszystkie mniej lub bardziej były Moną, i niż wszystkie kobiety, z któ- rymi spałem. Zesztywniała; przycisnęła mnie obiema dłońmi do poduszki; kazała mi NATYCHMIAST przestać. – Słuchaj, Freud, ty czy ja? Myślałam, że chodzi ci o jeźdźca? Zsunęła się ze mnie i położyła obok. Widziałem ją, ależ tak, widziałem dobrze mimo zga- szonego światła, za oknem paliły się latarnie; widziałem jej ciemną, nocną twarz, jej długie włosy, jej ciało, i nie miałem pojęcia, o co jej chodzi, biedny głupek z Europy Wschodniej. – Może być i tak, pewnie, tylko po co? Z czegoś takiego żadnemu z nas nic nie przyjdzie. Chcesz po bożemu, Freud, to chodź na mnie. To też jest miłe. Patrzyłem na nią w półmroku, zmieszany jak wszyscy diabli, a jednak ciągle podniecony. – To jak chcesz? Nie wiedziałem, jak to powiedzieć. Zwłaszcza po angielsku. Nie wiedziałem też, czego chcę; skąd miałem to wiedzieć, ja, uczeń Augusta? – Chcesz jeźdźca? 109 ------------------------------------------------------------- page 110 Przytaknąłem. Niczego nie rozumiejąc. Ale coś musiałem zrobić. Przytaknąłem. – To nie ruszaj się, na miłość boską! Zachowuj się jak człowiek. – Przysunęła się do mnie, dotknęła mnie szybko, skinęła głową, już była nade mną. I jeszcze się zawahała. – Ale jeśli chcesz inaczej... – Sonia! – jęknąłem. – O.K. Ale NIC nie rób, idioto, NIC. I zaczęła swoje. Powoli. Drażniąco powoli. Zaciskając się na mnie i rozluźniając, podno- sząc się i opadając, obracając się prawie bez ruchu, małe kółeczka wokół mnie, małe kółeczka na samym czubku, na końcu, tak że bałem się, bałem się jak niczego na świecie tego, że nagle mnie zostawi, że zejdzie ze mnie, że to już, i jęczałem: Sonia, nie!, a ona wtedy opadała głę- biej, odchylała się do tyłu i pochylała do przodu, łaskotała mnie włosami, co parę chwil sprę- żała się cała, wydawała z siebie kilka zdławionych krzyków i zaczynała znowu; podniosłem ręce i ścisnąłem jej piersi, nie wiedząc, czy mi wolno, czy to się mieści w regułach gry (NIC nie rób, idioto, NIC!), ale Sonia jęknęła: Ach, tak! Please! Please!, więc ścisnąłem jej piersi jeszcze mocniej, i wtedy... i nigdy w życiu aż tak, nigdy, przysięgam, nigdy! Ach, co oni wszyscy wiedzieli o kobietach? August i oni wszyscy, wszyscy, którzy nie znali Soni? Leżałem na tym szerokim łóżku i umierałem, i łzy płynęły mi po twarzy. Umierałem. Umierałem. A potem wróciłem do życia. Marzenia się spełniają, mówię ci. Nawet takie, których się nie znało. Które były gdzieś w głębi, w ciemności. Doktorze Freudzie. Doktorze Freudzie, nigdy już złego słowa przeciwko tobie. Doprowadziłeś mnie aż tutaj, Herr Doktor, aż tutaj, na Bebelstrasse; dzięki ci za to. Umierałem. Umierałem. I ożyłem znowu. I jeszcze raz ożyłem. I jeszcze raz. Był już poranek. Sonia wstała z łóżka, poszła do łazienki, wróciła czysta i pachnąca, w białym puszystym szlafroku. Podeszła do ciemnej szafki pod oknem, coś przy niej majstro- wała. Odwróciła się do mnie. – Chcesz posłuchać mojej ulubionej piosenki? Pewnie, że chciałem posłuchać jej ulubionej piosenki! – To taki staroć, wiesz. Klasyka. Na pewno to znasz. Chcesz? Chciałem. Wcisnęła jakiś guzik i wróciła do łóżka, do mnie, zrzucając po drodze biały szlafrok. A w pokoju rozległa się brzękliwa melodyjka; śmiesznie wysoki, staroświecki męski głos wyśpie- wywał O mein lieber Augustin, Augustin, Augustin... Sonia położyła się przy mnie, objęła mnie bez pośpiechu i wolniutko, wolniutko pociągnęła na siebie. Jeszcze nie byłem gotów. – To się nie skończy tak szybko – szepnęła. – Piosenka. Nastawiłam tak, że będzie się po- wtarzać i powtarzać. Mamy czas. Głaskała mnie. O tak, już byłem gotów. Sonia mnie zatrzymywała. Jeszcze trochę, jeszcze chwilę. Jeszcze chciała mi coś powiedzieć. – Wiesz, jak stracił cnotę ten facet, który napisał Damę kameliową? – zapytała. Nie wiedziałem i nic mnie to nie obchodziło. – Chyba to był on. A może tak samo się mylę jak z tym Cyklopem, czy Argusem. No, wiesz. Słuchaj, on to zrobił pierwszy raz z jakąś mężatką. Piętro wyżej ktoś grał na fortepia- nie i ta kobieta powiedziała: „Proszę cię, mój drogi, do rytmu!” O mein lieber Augustin, Augustin, Augustin! Sonia objęła mnie, przycisnęła do siebie. Uśmiechała się. – Proszę cię, mój drogi, do rytmu! Starałem się. Starałem się. Starałem się. O, mój miły Augustynie, wszystko minie, wszystko m! Wszystko oprócz tego. Wszystko oprócz tego. O, mein lieber Augus – – – Zmyliłem rytm! 110 ------------------------------------------------------------- page 111 ...Augustin, Augustin, Augustin... I znów go odnalazłem. Już na zawsze. O, mein lieber – – – Teraz ten ruch. Cztery. Cztery krótkie ruchy. Sens życia. Sens całego życia! Przysięgam. Boże. Całą moją krew, kropla po kropli! A – u – gus – tin – – – Piosenka kończyła się i zaczynała na nowo, my z Sonią jęczeliśmy i dyszeliśmy do rytmu, a rudy perski kot miauczał pod drzwiami: chciał mleka. 111 ------------------------------------------------------------- page 112 III Siedziałem na ławce na Primrose Hill i patrzyłem z góry na Londyn. Dzień był pochmur- ny, ale nie padało. Przechodzili ludzie z psami, dwa pekińczyki pogryzły się prawie pod moimi nogami, ktoś do mnie zagadał; nie zrozumiałem, ale uśmiechnąłem się i kiwnąłem głową jakbym zrozumiał. Myślałem o Londynie i o Soni. I o kochanym Augustynie. I o ko- chanym Auguście. Dopiero teraz zauważyłem podobieństwo imion i znów się uśmiechnąłem, ale do siebie. Zabawne, prawda? Jakby COŚ za mną chodziło i podsuwało mi wydarzenia, skojarzenia, imiona, piosenki, faceta w skórzanej kurtce i napis wewnątrz szafy, wszystko, mój los – ale przecież nie mogłem w to COŚ uwierzyć! Nie ja. Rodzimy się jako czyste kart- ki, które sami zapiszemy. Sami. Sami! A Boga wymyślono ze strachu przed piorunem; unice- stwił go zatem Beniamin Franklin, ale trzeba czasu, żeby istnienie piorunochronów dotarło do ptasich móżdżków całej tej nędznej, głupkowatej hołoty, którą ludzie tacy jak ja powinni – dla jej dobra – rządzić. Tego nauczył mnie August. Na pewno sam już o tym nie pamiętał. Zresztą to nie był Bóg, to COŚ. Na pewno nie Bóg. Widziałem to przez chwilę; było ciemne. A przecież Bóg miał być jasnością, tak? To był kłębek ciemności, który zatrzymał się na chwilę w powietrzu, na wysokości mojego barku, tuż za nim; strzępiasty kłębek ciemności wielkości piłki futbolowej, ale taki lekki! I taki gęsty jednocześnie, tak gęsty, że gdyby poło- żono go na jednej szali wagi, a na drugiej kulę ziemską, przeważyłby, przeważyłby na pewno! Tkwiło za moim ramieniem. Kpiło ze mnie. Czyhało. Jeżeli się poruszy, jeżeli mnie dotknie... Idiota. Po raz pierwszy w życiu czułem własne serce. Powiększyło się, rozrosło. Przeszkadzały mu żebra; rozpychało je, łamało. Słyszałem jego dudnienie. Jak wielka perkusja, grzmiąca ponad Londynem! Mróz dotknął mojego karku, szybko, na ułamek sekundy, i zaraz odpłynął, ale już nie mogłem się poruszyć, pokryła mnie warstewka lodu, nie potrafiłbym uciec, gdyby TO COŚ zechciało mnie dotknąć... zresztą przed tym nie można uciec, wiedziałem. Dowie- działem się w tej chwili, a jednocześnie wiedziałem od zawsze. Czułem ciemną kulę za moim ramieniem. Ciemną kulę, która nagle postanowiła mi się objawić – trzeciego mojego dnia w Londynie, trzeciego mojego dnia bez Soni – żeby pokazać mi swoją władzę i moją nicość. Chciałem krzyczeć ze strachu, chciałem wyć i wzywać pomocy, ale nie mogłem, nie mogłem i wiedziałem, że nie warto. Umierałem ze strachu, że się poruszy, że mnie dotknie. O du lie- ber Augustin, więc to istnieje? „Psiakrew, nie powinienem tyle pić” – pomyślałem. I zrobiło mi się lżej. To takie proste. Bóg był piorunochronem ludzi żyjących przed Fran- klinem, a ciemność, los, przeznaczenie, mroczna potęga, która czasem zbliża się do nas – wtedy wyj, wyj i umieraj ze strachu, zanim umrzesz naprawdę! – to zwykły objaw kaca. Abstynenci na pewno nigdy tego nie zaznali. Tyle że wciąż nie śmiałem się obejrzeć. Bo jeżeli TO było za moim lewym ramieniem... A było. I czy nie słyszałem dwukrotnie kaszlu mojego zmarłego ojca w sąsiednim pokoju? Czy nie słyszałem – raz – kroków mojej zmarłej matki? A jeżeli tak... A jeżeli tak, to powinieneś mniej pić, durniu, nic więcej. Uspokajałem się po trochu. Wciąż nie śmiałem się obejrzeć, wciąż czułem własne serce, ale zdołałem wyjąć z kieszeni papierosy, a zapalniczka zgasła mi tylko trzykrotnie. No. Już lepiej. 112 ------------------------------------------------------------- page 113 Objawienie na Primrose Hill, dobre sobie! Bzdura. Paliłem papierosa na ławce na Primrose Hill, a kula ciemności wisiała leniwie za moim lewym ramieniem. Powoli przestawałem o niej myśleć. Patrzyłem na Londyn. Któregoś dnia przyjadę tu nie jako nędzny emisariusz nowej partyjki, napinającej swą śmieszną procę do walki z Goliatem. Nie będę się przymilać do inkasentów gazowni i produ- centów pierzyn z półpuchu gęsiego, którzy ciągle jeszcze uważają się za Jedyny Legalny Pol- ski Rząd zdradzony przez Anglię tak samo jak Coventry, od kilkudziesięciu lat uważają siebie za Jedyną Legalną Władzę (mają zresztą rację, ale co z tego?), wierząc, że któregoś dnia po- wrócą w chwale, witani przez radosne tłumy, i wymierają z tą wiarą, a przecież wszystko jest takie proste: nieobecni nie mają racji, tempora mutantur, tego nauczył mnie August, nauczył mnie także, że słabi muszą na początku szukać wsparcia u innych słabych, bo to łatwe, a ilość przechodzi w jakość, jak słusznie mówił biedny, wyklęty Marks; przyjąłem już w prezencie od premiera Jedynego Legalnego Rządu dwie puchowe pierzyny, dla siebie i Augusta, już tylko tym był Jedyny Legalny Premier (później prezydent) naszego Coventry, producentem kołder. August się ucieszy (Gucio to istny piskorz): załatwiłem nie tylko obietnicę poparcia nas, kiedy warunki ułożą się odpowiednio (czyli tyle co nic), ale i dwie pierzyny, a to więcej znaczy niż słowa; no, dobrze. W ciągu dwóch-trzech dni obietnice poparcia będę mieć na piśmie. Tak sądzę. Jestem prawie pewny. Bo i cóż znaczy taka deklaracja? Wszystko, co zaistniało tylko na papierze, nadaje się wyłącznie do podtarcia tyłka. Tak mówił ten hitlerowski drań, Goebbels. Mówisz, że Goering? Może i tak. Jak go zwał, tak go zwał. W każdym razie August szalał za tym draniem. Za tym zdaniem, chciałem powiedzieć. No. Popraw to. Więc któregoś dnia wrócę do Londynu. Ale wtedy nie powita mnie paru zagłodzonych emigrantów z tekturką, na której wypisano moje nazwisko. Rozścielą czerwony chodnik aż do schodków, po których wyjdę z samolotu. Powita mnie premier Wielkiej Brytanii i cały korpus dyplomatyczny, i kompania honorowa, i dzieciaki z kwiatami, i kamery telewizyjne, i tłum tratujących się nawzajem fotoreporterów. Potem zostaną mi wręczone doktoraty honoris cau- sa Oxfordu i Cambridge, a królowa przyjmie mnie na audiencji i przypnie mi order. Czemu nie? Polityka to gra, w której się czasem wygrywa. Kto ma szczęście, ten wygrywa. Ja mam szczęście. Zastanawiałem się, gdzie wydadzą kiedyś bankiet na moją cześć. U Ritza? U Claridge'a? W Savoyu? Wybrałem Ritza. Ładne miejsce, ładny budynek, ładna nazwa. Właściwie czemu nie miałoby tak być? Kiedy wyobrażałem sobie hors d'oeuvres u Ritza, kiedy wybierałem leniwie takie, które najbardziej by mi odpowiadały (zwykłe szparagi na zimno w sosie vinaigrette, zdecydowałem w końcu, skromniutko, ale lubię szparagi; zielone czy białe? Zielone, ale to zależy od pory roku, od sezonu; raczej zielone); kiedy robiłem to wszystko, kulista ciemność za moim ra- mieniem rozwiała się, odpłynęła do innych ofiar, znikła. Do takich jak ja w tej chwili nie miała dostępu. Obejrzałem się. nawet. Oczywiście, nie było jej. Widać mija mi kac. Patrzyłem w dół, na Londyn. Zapadał zmierzch, zapalały się światła. Zadrżałem z zimna i zaraz zmieniłem zakąskę na tym bankiecie na moją cześć (za pięć lat? za dziesięć? – zoba- czymy) na gorącą. Jeśli nawet szparagi, to ciepłe. A może... Rozparłem się na ławce, paliłem papierosa za papierosem, patrzyłem na Londyn. Cały wieczór miałem wolny, nikt mnie dziś nie zaprosił na kolację. Dopiero jutro na lunch, ale uroczysty. Chyba że ktoś się ocknął i dzwonił do mojego nędznego hoteliku. Powinienem 113 ------------------------------------------------------------- page 114 wrócić i sprawdzić. Jeżeli nikt i nic – zjem hamburgera w jakimś snack-barze. Dwa hambur- gery. Albo i trzy. Głodniałem. Pomyślałem o Soni. Nie mogę dzwonić do niej z hotelu, w końcu nasz Jedyny Legalny Rząd zapłaci rachunek (przynajmniej obiecał, że zapłaci). A może właśnie mogę? NADZWYCZAJ WAŻNY KONTAKT W NIEMCZECH, tak im powiem, gdyby się czepiali: parę funtów więcej, a NIEPODLEGŁOŚĆ bliższa o sto mil, tak im powiem, gdyby się cze- piali. No. Najwyżej postaram się nie gadać za długo. Sonia. Kiedy po Londynie i Paryżu wrócę do Niemiec, żeby stamtąd zabierać się do Polski (a mo- że uda się załatwić dla mnie spotkania w Rzymie: to byłby sukces, a w dodatku i tak mógł- bym jechać przez Niemcy), pożyczy samochód i zabierze mnie do swojej ulubionej knajpy, nad Jezioro Bodeńskie. („Ale to już ostatnia rzecz, jaką zrobię dla ciebie gratis, Freud; aż tak sentymentalna nie jestem; okradnij może ten swój londyński rząd, czy jak”.) Knajpa nazywa się Pod kochanym Augustynem, a co w niej jest, to sam zobaczę. Jeszcze kilka razy kochaliśmy się przy Kochanym Augustynie, i niczego w życiu nie na- uczyłem się tak robić do rytmu jak tego. Komiczne swoją drogą. Kup sobie płytę i spróbuj. To żwawy walczyk wiedeński, jeśli jeszcze tego nie wiesz; mało jest rzeczy równie śmiesz- nych, jak para robiąca to w tym tempie i rytmie, jakby tańczyła – nagusieńka, połączona – wiedeńskiego walczyka. Zwykle śmialiśmy się potem, ale to było – Sonia była – ech, co ja tam będę mówić! Któregoś wieczoru siedzieliśmy z Sonią w tym jej ciemnozielonym salonie... Któregoś wieczoru siedzieliśmy z Sonią w tym jej ciemnozielonym salonie, pijąc jej ulu- bioną whisky, Glennfiddich (wytłumaczyła mi, na czym polega wyższość Malt Whisky nad innymi rodzajami whisky, a w każdym razie czemu ONA, Sonia, woli Malt Whisky, a już Glennfiddich szczególnie, najbardziej, szaleńczo! – choć Glen Garioch, Bowmore czy Au- chentoshan są niezłe, owszem; wytłumaczyła mi też, czemu nie znosi burbona... no, mniejsza o to, nie będę robić wykładu; w każdym razie już wtedy pomyślałem – przelotnie – jak mądrą kobietą jest Sonia. Błyskawicznie narzuciła mi melodię, przy której nie będę mógł nie myśleć o niej choćbym żył sto lat i popadł w paskudną sklerozę; narzuciła mi napój, przy którym nie będę mógł nie myśleć o niej, a to jeszcze nie koniec, przecież ledwo się znamy; dolary prze- ciw orzechom, że poda mi na tacy jeszcze niejedno, żebym nigdy, przenigdy o niej nie zapo- mniał, żebym musiał pamiętać, żebym musiał wracać; to część jej zawodu, jasne, od napisu na drzwiach szafy poprzez kochanego Augustyna aż po... nie wiem, jeszcze nie wiem. Do- wiem się, jeżeli będę miał szczęście. Genialna, genialna spryciara!) – siedzieliśmy pijąc Glennfiddich, i nagle zapytałem: – By Jove, czemu taka dziewczyna jak ty siedzi w takim mieście jak Stuttgart? Uśmiechnęła się. – Każdy o to pyta, wiesz? Obraziłem się trochę. Ale nie zrozumiałem. – A skoro każdy pyta, to metoda musi być dobra, nie sądzisz? Znów nie zrozumiałem. Sonia westchnęła, wypuszczając powolutku – w kółeczkach! nig- dy tego nie umiałem! – dym ze swojej Eve. – Widziałeś kiedyś tak nudne miasto jak Stuttgart, mein Freud? Wzruszyłem ramionami. Przyjechałem z komunizmu, do licha! W dodatku z Europy Wschodniej. Nie mogłem się dość nazachwycać szybami tak czystymi, jakby ich wcale nie było. Porządkiem. Spokojem. A że nudno? Nie miałem czasu na nudę, byłem z Sonią! Chyba to zrozumiała. 114 ------------------------------------------------------------- page 115 – Posiedziałbyś tu trochę, to byś wiedział. Kolebka niemieckiego terroryzmu, pewnie! Tu jest tak nudno, że człowiek czasem chciałby podłożyć gdzieś ogień, rzucić bombę albo po prostu zacząć krzyczeć ze wszystkich sił na środku ulicy... bo tego się nie da znieść, tu się wpada w obłęd! No, więc rozumiesz, czym jest w takim miejscu seks. Czymś podobnym do wywołania pożaru albo do rzucenia bomby. A pójście z prostytutką jest jak rewolucja. Nie sądzisz, że rewolucje robi się z nudów, Freud? To mnie naprawdę rozśmieszyło. Z nudów? Błogosławiony świat, w którym można się nu- dzić! – A u was nie jest nudno, Freud? Miała rację: było cholernie nudno. Biednie, tak, i szyby nigdy nie były czyste, ale czy nie umarłbym z nudów, gdyby August nie wciągnął mnie w to, w co mnie wciągnął? Pewnie tak. Chyba że znalazłbym sobie inną zabawę. Po raz pierwszy błysnęło mi to w głowie i zaraz zgasło. – No, więc w takim nudnym, przyzwoitym miejscu grzech jest najbardziej popłatny – wy- jaśniła mi Sonia jak debilowi. – Ale to katorga. Jak tylko uskładam dość pieniędzy... już nie- długo... przeniosę się do Monachium. – Ziewnęła. – Czy myślisz, że zadałabym się z tobą, Freud, gdybym nie mieszkała w Stuttgarcie? – Ziewnęła jeszcze raz. – Zresztą i z tobą zaczy- nam się nudzić, niech to diabli! – Tylko dlatego się ze mną zadałaś? – zapytałem, obrażony. – Ach, nie. Jeszcze z powodu krzyżyka. Nikt by tego nie zrozumiał. Sonia przetarła oczy, ziewnęła po raz ostatni i wstała. Wyjęła coś z szuflady. Rzuciła tym we mnie. Krzyżyk. Ubożuchny srebrny – a może cynowy? albo blaszany? – krzyżyk na ubożuchnym łańcuszku, jedno i drugie sczerniałe ze starości. Położyłem go na połączonych dłoniach, oglą- dałem. – Wierzysz w Boga? Nie, nie odpowiedziała jak tamta Sonia, święta dziwka Dostojewskiego: „A czymże ja bym była bez Boga?” Wzruszyła ramionami. – Ach, nie, to nie dlatego. To pamiątka rodzinna. Mój pra-pra... nie wiem już, ile tych pra... mój prapradziadek, ten, który napisał Kapitał i założył Międzynarodówkę, w związku z czym ty, Freud, znalazłeś się w więzieniu... – Och, stop kidding! – syknąłem. Sonia też się uśmiechnęła. – Wszyscy tak reagują, kiedy powie się prawdę, czy to nie śmieszne? Otóż mój pra, sław- ny Karl Marx, miał trzy córki: Jenny, Laurę i Eleonorę. Jenny była najstarsza. Była jego ulu- bienicą. Po jej śmierci załamał się i sam szybko umarł. Otóż Jenny wyszła za francuskiego marksistę, Charlesa Longuet. Facet był nie tylko marksistą, ale i machistą, z miejsca groma- da dzieci, gary, miotła, harówa od świtu do nocy... to ją wykończyło, po którymś tam dziecku umarła. Otóż jedno z tych dzieci... – Soniu – powiedziałem z wyższością – (wykształcony, oblatany człowiek, dobrze znający życie). – Gdyby tak było, nie nazywałabyś się Marx. Dzieci Jenny... myślisz, że nie słyszałem o Jenny?... nosiły nazwisko Longuet, nie Marx. Ona też popatrzyła na mnie z wyższością. Znacznie lepszą niż moja. – Freud – rzekła, mrużąc pogardliwie oczy. – Czy ja cię zmuszam, żebyś mi wierzył? Lu- dzie za żadne skarby świata nie uwierzą w coś tylko dlatego, że to prawda. Wyobraź sobie, że moja babcia Longuet wyszła tu, w Niemczech, za niejakiego Marxa. Johanna Marxa. Bardzo zresztą pospolite nazwisko. I prześmieszny zbieg okoliczności, nie uważasz? Uważałem. Prześmieszny i mało prawdopodobny. Chociaż właściwie... czy nie mogło tak być? – Podszywasz się – powiedziałem jednak. 115 ------------------------------------------------------------- page 116 – Herr Doktor! – krzyknęła. – A po cholerę miałabym się podszywać pod jakiegoś czer- wonego Żyda?! Patrzyłem na nią. Ona na mnie. W końcu zaczęła się śmiać. Ja też. Coś mnie ukłuło w palce. Krzyżyk. Podniosłem go do oczu. – A to właśnie pamiątka po mojej prababci, Jenny Longuet. – Po córce MARKSA? – zapytałem szyderczo. – Pamiątka po córce MARKSA? Krzyżyk? Pokręciła głową, bolejąc nad moją tępotą. – Och, Freud. A ja myślałam, że wy wszyscy wyszliście z marksizmu. Wy, dysydenci. Wstała i podeszła do tej samej szuflady, z której wyjęła przedtem krzyżyk. Tym razem wróciła z fotografią zawiniętą w bibułkę. Rozwinęła ją. – Poznajesz? Poznałem. Na zdjęciu (starym, pożółkłym – ale to też można podrobić, prawda?) siwobro- dy starzec w surducie, znany każdemu czerwonemu jak własne odbicie w lustrze, siedział oparty łokciem o stolik, a obok niego stała ładna brunetka w czerni. Na gładkiej, żałobnej sukni brunetki widać było krzyżyk. Ten sam? Spojrzałem na Sonię. – Ten sam – powiedziała. – Mówiłam ci, że mam słabość do Polaków. Rodzinną słabość. Wy wtedy mieliście jakieś powstania, prawda? Takie sławne na cały świat? W dziewiętna- stym wieku? Nawet w Nędznikach jest coś takiego. Ta ich francuska rewolucja... co to facet łaził potem paryskimi kanałami z tym rannym nudziarzem na plecach... zaczęła się od skan- dowania Niech żyje Polska, pamiętasz? – To było w 1830. Potem mieliśmy Wiosnę Ludów... – Jak każdy. – ...a potem wielkie powstanie w 1863. – To było to. Mój pra bardzo się wami przejmował. A moja pra, jego córka, nosiła żało- bę... bo wtedy wszyscy u was nosili żałobę po jakichś zamordowanych... i ten krzyżyk na szyi. Taki żałobny krzyżyk, mój pra dostał go od Polaków. I dał Jenny. I jeszcze to jej dał. Znów podeszła do starego, ciemnego kredensu, znów coś wyjęła z szuflady. Podała mi to. Żałobną bransoletkę ze srebrnych – cynowych? – cierni. – No. Ale tego moja pra nie nosiła. Tylko żałobę... razem z całym polskim narodem... i ten krzyżyk. To zostało w rodzinie. I w końcu dostało się mnie. Coś mi się mgliście przypomniało. To samo zdjęcie? Zdanie z jakiejś książki? Ach, oczy- wiście, to wszystko – wszystko! – mogło być prawdą. Ale jakie to miało znaczenie? – Ale jakie to ma znaczenie? – zapytała Sonia, odbierając mi moje fanty, żeby wrzucić je do szuflady. – Chcesz jeszcze Glennfiddich? Rzeczywiście, jakie to miało znaczenie? A jednak miało. Oczywiście, chciałem jeszcze Glennfiddich. Potem całowałem Sonię, potem kochałem się z Sonią, potem obudziłem się przy śpiącej Soni i wspominałem tamtą chwilę w hotelu Sredna Gora I, otwarte dr zwi sz af y i na pi s n a nich, i to, co powiedziała wtedy moja dziewczyna (naprawdę miła d z i e w c z y n a ) o p r a p r a - wnuczce starego Marksa, i zastanawiałem się, czy to może być prawdą, a jeżeli nawet tak, co to zmienia... i znów zasnąłem, a rano znów kochałem się z Sonią i nagle zmyliłem rytm, bo pomyślałem, że jednak tak, że jednak zmienia, bo jeśli to prawda – to znaczy, że COŚ prowa- dzi mnie przez życie, COŚ podsuwa mi ludzi, wydarzenia, okoliczności, nie jestem wolny, myliłem się, sądząc że jestem wolny, wszystko już się stało, tylko ja jeszcze tego nie wiem, dowiem się stopniowo, grając przydzieloną mi rolę, dowiem się z podpowiedzi suflera, co mam mówić i robić, co mi odpowiedzą, i co z tego wyniknie; sztuka już jest napisana, przed- 116 ------------------------------------------------------------- page 117 stawienie trwa, choć ja nie znam mojej roli; i zdrętwiałem ze strachu, i poczułem mróz na karku, a Sonia zapytała: – Freud, co z tobą? Ale po raz pierwszy w życiu nie mogłem skończyć. Powiedziałem Soni: „Jakoś dziwnie się czuję, przepraszam”, i przewróciłem się na plecy, i głaskałem Sonię, żeby jednak coś z tego miała, i miała, znacznie więcej, niż gdybym był w środku, a potem śpiewała w kuchni, kar- miąc kota, więc w sumie wszystko było O.K. Poczłapałem za nią do kuchni w gościnnym fioletowym szlafroku i w gościnnych – dziw- ka! – skórzanych kapciach, popatrzyłem, jak karmi kota, parę razy przełknąłem ślinę, i wresz- cie wykrztusiłem z siebie to prawdziwe, najbanalniejsze w świecie pytanie: – Sonia, ale dlaczego? Nie dlaczego w tym mieście. Dlaczego w ogóle? Zrozumiała mnie natychmiast i jęknęła z nudów. Ale zaraz pogłaskałem jej cholernego kota, a kot zamruczał; uznała, że należy mi się odpowiedź. – Dlaczego jestem kurwą? A bitch? Eine Hure? Przeczytaj bestseller mojego prapra, a zro- zumiesz. Na razie nic nie rozumiałem. – Przeczytaj Kapitał – poradziła. I dorzuciła kotu na talerz z rosenthalowskiej porcelany jeszcze parę kawałków befsztyka. – Czytałem Kapitał – odpowiedziałem z oburzeniem. (Przeglądałem pierwszy tom i uwa- żałem, że to wystarczy: co mnie obchodziła renta gruntowa w XIX wieku i temu podobne dyrdymały?) – A na astrologii się znasz? Zawróciłem na pięcie i poszedłem do sypialni – po papierosy, ale jeśli to wyglądało na ob- razę, tym lepiej. Nie zatrzymała mnie. Kiedy wróciłem, płukała ręce pod kranem. Kot, nażarty do syta, ocierał się o jej nogi i mruczał. – Mój prapra był spod znaku Byka – wyjaśniła spokojnie. – Ja też. Kult pieniędzy, rozu- miesz. Albo je mieć, albo unicestwić. Prapra chciał unicestwić. Nie wyszło. Ja wolę mieć. Zaplotła ręce na karku, wygięła się komediancko i szyderczo, spojrzała na mnie przez zmrużone rzęsy; nadal nic nie rozumiałem i byłem coraz bardziej wściekły. – Kapitał to władza – wyjaśniła mi Sonia łaskawie. – Czyli to, o co nam obojgu chodzi, prawda? Władza może być ekonomiczna albo polityczna. Ta druga jest kuchtą pierwszej. Prapra genialnie to udowodnił. Oboje chcemy władzy. Oboje się kurwimy dla władzy. Ale ty masz fałszywą świadomość... też pojęcie z marksizmu, złotko... a ja nie. Ja chcę być panią, a ty lokajem. Ja zbieram kapitał, a ty marzenia. Ja chcę się wzbogacić, żeby wreszcie być wol- ną, a ty... – Ja chcę, żeby WSZYSCY byli wolni! – wrzasnąłem. Sonią z uśmiechem wcierała w dło- nie migdałowy krem. – Wiesz, że to niemożliwe – powiedziała tonem leciutkim jak bańka mydlana. – Wiesz, że prawie nikt nie chce wolności. Każdy chce pieniędzy. Przyznaj się wreszcie, że ty też. I prze- stań się wygłupiać. Nie marnuj życia sobie i innym. – Nie chcę pieniędzy! – zawołałem. – Nie chcę żadnych parszywych pieniędzy! Nienawi- dzę pieniędzy! Gardzę pieniędzmi! Ja chcę tylko... – A z czego żyjesz? – zapytała Sonia. –I z czego zamierzasz żyć? To było tak niskie, tak podłe, że wypadłbym natychmiast z jej mieszkania, gdyby nie ten szlafrok i kapcie. KAPITAŁ! Ona, stuttgarcka dziwka, mówi mi – i to jeszcze powołując się na Marksa, choć wbrew Marksowi – o PRZENAJŚWIĘTSZYM KAPITALE! O fałszywej świadomości! O tym, że oboje jesteśmy takimi samymi kurwami, tyle że ja – gnijąc w wię- zieniach, organizując pierwszą niezależną partię polityczną w świecie niewolnictwa, ryzyku- 117 ------------------------------------------------------------- page 118 jąc co minuta, co sekunda – przechodzę po prostu kurs dla lokajów. A ona – ba, ona...! Popę- dziłem do sypialni, ubrałem się i trzasnąłem drzwiami. Kiedy się opamiętałem i wróciłem, nikt mi nie otworzył. Tylko kot miauczał za drzwiami. Wracałem jeszcze wiele razy. Wieczorem mnie wpuściła. Może przedtem nie było jej w do- mu, nie wiem. Upadłem przed nią na kolana. Wybaczyła mi. Nie wracałem już do tego, co mi powiedziała. Ona też nie. Nie chciałem wiedzieć, czy to był wabik na lewicujących klientów, mitomania, żart, czy jeszcze coś innego. Może nawet prawda. Nie wiedziałem i nie chciałem wiedzieć. W dwa dni później wyjechałem do Londynu. Zgodnie z planem. Ciągle jeszcze nic nie czułem. Poza mrowieniem w karku. I wolałem nie oglądać się za siebie, i pomyślałem sobie: „Za dużo pijesz, chłopie”, ale to jeszcze nic nie znaczyło. A potem, w środku nocy (ale paliła się nocna lampka: nie mogłem zasnąć), zobaczyłem w kącie pokoju kołyszącą się leniwie czarną kulę. I zrozumiałem, że wszystko nie zostało jesz- cze przesądzone, że ONA, ciemność, waha się, co ze mną zrobić: może podpłynie bliżej i wtargnie we mnie, a może nie. Sama jeszcze tego nie wie. Waha się. Waha. I krzyknąłem. Ale zaraz przycisnąłem rękę do ust. Zamkną mnie w domu wariatów. I słusznie. Sam bym siebie zamknął, gdybym nie był so- bą. Nie spałem przez całą noc. Paliłem światło. Patrzyłem w kąt pokoju, patrzyłem tak upo- rczywie, że rano bolały mnie oczy. Czarna kula wisiała tam, w kącie, ze trzydzieści centyme- trów nad podłogą. Czasem się poruszała. Potem zmieniała zdanie i zostawała na miejscu. Nie brałem proszka nasennego, nie gasiłem nocnej lampki. Wolałem nie przegapić tej chwili, kie- dy się na mnie rzuci. Wolałem hipnotyzować ją wzrokiem. Zaklinać. Zatrzymywać ją w miejscu jak długo się da. Ależ nie, hombre. Byłem trzeźwy jak świnia. Potem wstał dzień. I dopóki trwał dzień, dopóki byłem wśród ludzi, dawałem sobie radę. Teraz, na Primrose Hill, TO po raz pierwszy przyszło w dzień. Zapaliłem ostatniego papierosa. Wrócę do hotelu, zapytam, czy nikt nie zostawił dla mnie message'u, a jeśli nie – pójdę gdzieś na moje cztery hamburgery. Pięć! Ktoś usiadł na mojej ławce. To mnie ponagliło. Wypalę w drodze. Właśnie wstawałem, kiedy ktoś, kto usiadł obok mnie, zapytał: – Gucio? Odwróciłem się, spojrzałem. Nie znałem tego faceta. Tego obdartusa w kraciastej czapce z daszkiem zsuniętym nisko na czoło. Z ciemną twarzą tonącą w cieniu od czapki, z posiwia- łymi wąsami. – Gucio Szreder? – spytał obdartus z tak dziwnym, śpiewnym akcentem, że nie miałem wątpliwości: to Rosjanin. Rosyjski kloszard, zaczepiający mnie, emisariusza Wolnej Polski, na Primrose Hill w Londynie! Nie odpowiadałem. Westchnął. Wyciągnął rękę gestem wszystkich kloszardów, znałem już ten gest: chciał papierosa. Dałem mu papierosa. Zawsze dawałem papierosy żebrakom, w Polsce też. Podsunąłem mu zapalniczkę i znów podniosłem się z ławki. – Jestem twoim bratem, Guciu – powiedział łachmaniarz w kraciastej czapce. 118 ------------------------------------------------------------- page 119 IV Znaleźliśmy się w jakiejś zrujnowanej, zagraconej suterenie koło Portobello. Mój towa- rzysz nie zdjął kraciastej czapki. Postawił na stole przykrytym gazetą – rosyjską gazetą, dru- kowaną cyrylicą – butelkę wódki Smirnoff. Postawił słój ogórków Malossolni. Postawił talerz z czarnym chlebem – nie widziałem jeszcze w Londynie takiego chleba – i blaszany garnu- szek ze smalcem. Prawdziwym, domowym smalcem: z cebulką, pieprzem, jabłkami. NASZYM, wschodnioeuropejskim. Już chciał siadać, kiedy o czymś sobie przypomniał. Po- mrukując, ściągnął koc z jakiegoś przedmiotu w kącie. Kiedy tylko to zrobił, przedmiot za- śpiewał. Kanarek w klatce. Mój brat trzymał w swojej londyńskiej suterenie klatkę z kanarkiem. – Priekrasno! – powiedział do dławiącego się radosnymi trelami żółtego ptaszka. – Prie- krasno, Beria! – Jak on się nazywa? – spytałem. (Nie znosiłem ptaków tak samo jak kotów i psów!) Brat spojrzał na mnie ze zdumieniem. – Przecie mówiłem. Beria. – Zapalił mojego papierosa i zmrużył oczy z rozkoszy. – Towa- riszcz go tak nazwał. No, kumpel. Jeszcze z Kołymy i od Andersa. Umarł. To wziąłem bieda- ka. Nie, nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. – Masz jakieś dowody, że jesteś moim bratem? – spytałem wreszcie, o wi ele za p óźn o. Oberwaniec zachichotał. – A jakich ty chcesz dowodów po łagrze, wojnie i tym wszystkim, gołubczik? Z re s z t ą masz. Wierz albo nie wierz. Stękając, wyciągnął z dna szafy, z pudełka po butach, pakiecik zawinięty w gazetę – też rosyjską! Rozwinął go. Patrząc czujnie, czy czegoś nie świsnę, podawał mi i odbierał kolejne przedmioty. Pożółkły i zniszczony sowiecki dowód tożsamości Antonija Gienrikowicza Szredera – bez prawa przekraczania granic jakiejś tam oblasti. Tymczasowy, wielokrotnie przedłużany dziw- ny dokument angielski, w którym figurował Anthony Schreder, człowiek bez nationality. Zdjęcie podrastającego chłopca z głową ostrzyżoną maszynką (jak moja kiedyś!), stojącego przy siedzącym na stołku facecie w szarej bluzie, kompletnie łysym – a może wygolonym na glanc? Tak, to był ojciec, tyle że za moich czasów był starszy, kulawy, i miał włosy. O, wła- śnie. To zdjęcie znałem. Sam na nim byłem, obok ojca. Siwego i kulawego. Biedny zezowaty pokurcz z odstającymi uszami, zaskakująco podobny do tego drugiego chłopca, tego sprzed lat, z innej epoki. Swoją drogą co za mania z tym strzyżeniem dzieciom głów maszynką, co za idiotyczna mania! Podsunięto mi jeszcze list. Tylko odwrotną stronę kartki, z pozdrowienia- mi, obietnicą napisania jeszcze kiedyś, jeśli warunki pozwolą, i podpisem: OJCIEC. – Jego charakter pisma? – zapytał Anthony Schreder. – Jego. – Masz duszę policaja – powiedział Antonij Gienrikowicz, zawijając porządnie swój pa- kiecik. I nagle ogarnęła mnie złość. – Umówiliście się, czy co? – zapytałem, zaciskając ręce z gniewu. – Co to, prowokacja, czy co? W ciągu tygodnia druga osoba... to samo. Fotografie, pamiąteczki. Byle udowodnić, że się ma, cholera, czyjeś tam geny, czy jak tam zwą to paskudztwo..., w które zresztą nie wierzę. Co was nagle napadło? Co to, epidemia? 119 ------------------------------------------------------------- page 120 – Nie wiem, kto był tym drugim – powiedział mój brat, chowając swój pakiecik w pudełku po butach. – Ale jeśli robił to samo, to dlatego, że masz duszę policaja, gołubczik. Nalałem sobie wódki. Brat wrócił do stołu i też sobie nalał. – No, to jak już uwierzyłeś, że jesteśmy braćmi, to możemy trochę pogadać, nie? – Ile ci za to zapłacili? – warknąłem. Anthony Schreder zesztywniał. Przez chwilę patrzył na mnie bez wyrazu. Potem wstał i otworzył drzwi. Na oścież. – Idź sobie – powiedział. – I przepraszam. Najlepszy sposób na tego kretyna, Gucia. Na każdego zresztą. Najlepszą metodą obrony jest atak. Poczułem się głupio. Strasznie głupio. Zawstydziłem się. – No, wracaj – poprosiłem. – Nie wygłupiaj się. Ciągle stał w otwartych drzwiach. – Wracaj – powtórzyłem. – Rozumiesz chyba, że w mojej sytuacji... Cholera wie, czy znał moją sytuację! W każdym razie nie ruszył się od drzwi. – Przepraszam – wykrztusiłem wreszcie, i o to chodziło. Kiwnął głową, wrócił do stołu i zaczął smarować chleb smalcem. Dla nas obu. Rozglądałem się po pokoju. Kanarek Beria śpiewał jak nakręcony, skacząc po swojej klat- ce. Było mrocznie: goła żarówka pod sufitem mało co oświetlała. Widziałem tylko, że po ką- tach leżą kłęby szmat i stosy książek, za małymi okienkami w górze migają co jakiś czas – jak to w suterenie – nogi idących chodnikiem, a przy jednym z okienek wisi na gwoździu gitara. Po prawej zobaczyłem obtłuczoną umywalkę i kubeł z pokrywą, a na pokrywie przeczytałem – byłem dalekowidzem – napis HOTEL TUDOR. I nagle ogarnął mnie strach. Za dużo było tego wszystkiego. Praprawnuczka Marksa z polskim powstańczym krzyży- kiem, cierniową bransoletą i kotem Augustynem. Mój brat – mój rzekomy brat – z rosyjskim akcentem, kanarkiem Berią i gitarą, odnaleziony w londyńskiej suterenie. (No tak: wiedzia- łem od ojca, że mam brata w Londynie, zapomniałem o tym tylko, zapomniałem nawet wy- pełniając kwestionariusz paszportowy, rubryka Krewni za granicą, i nikt się do mnie nie przy- czepił, nie zarzucono mi próby oszukania władz – a co do Soni, nikt nie mógł mi podsunąć napisu na drzwiach szafy w bułgarskim hotelu, nikt nie mógł przypuszczać, że ją odszukam, że jestem aż takim idiotą; sam o tym nie wiedziałem!) Co się właściwie stało? Dlaczego to wszystko weszło nagle w moje życie – miłość przy wiedeńskim walczyku, cierniowa branso- letka, kot Augustyn, kanarek Beria, suterena przy Portobello, stopy w kaloszach stawiające na chodniku kroki, od których brzęczała gitara, kula ciemności w kącie każdego pokoju, kula ciemności za moim ramieniem? To nie mogło być prawdą. Wymyśliłem to sobie. To sen. Zaraz się obudzę. To się nie zdarza, to się po prostu nie zda- rza! Brat podsunął mi szklaneczkę z wódką. Napiłem się. – Ja rozumiem – powiedział brat, wciąż z tym rosyjskim akcentem. – Ktoś nagle podcho- dzi, mówi, że jest twoim bratem, gdzieś cię ciągnie... rozumiem. Może ty w ogóle nie wie- działeś, że jestem, co? – Wiedziałem. Nawet pisałem do ciebie. Ojciec mi kazał. Miałem osiem lat. Nie dostałeś mojego listu? Anthony Schreder podrapał się palcem po nosie. – Zabij mnie, nie pamiętam. Osiem lat, mówisz? Tyle czasu! Nie pamiętam. Przysłał mi twoje zdjęcie, widziałeś. Ale list? Nie pamiętam! Tyle się działo. No, zabij mnie... – Nic nie szkodzi – powiedziałem z ulgą. – Ja o tobie czytałem. Pisali o tobie w różnych gazetkach. Twój list z więzienia to kiedyś wszędzie drukowali. Pomyślałem sobie wtedy: ale durak! Z motyką na słońce! Ciekawe, kto był jego matką! – A kto był twoją matką? – zapytałem, nadstawiając wszystkie kolce jak wściekły jeż. 120 ------------------------------------------------------------- page 121 – Ty się od mojej matki...! – wrzasnął, i zaraz machnął ręką. Kazał mi się odwrócić. Na ścianie wisiało jakieś nieudolne powiększenie ze starego, pogniecionego zdjęcia. W ramce, pod szkłem. – Wot moja mamasza. „Rosjanka?” – pomyślałem. Nic nie wiedziałem o tych wszystkich pradawnościach; nie wiedziałem i nie chciałem wiedzieć. Pater semper incertus est, a matka niekiedy. Już Sonia mnie śmieszyła z tymi niegdysiejszymi mariażami, pamiątkami rodzinnymi... stek bzdur! W jakiejś francuskiej wiosce zrobiono badania i okazało się, że w świetle obecnej wiedzy gene- tycznej żadne dziecko nie pochodzi tam od swego nominalnego ojca. Oczywiście, może to źle świadczyć o wiedzy genetycznej. Pseudonauka, opłacana przez wielką burżuazję, chcącą się wymigać od finansowych pretensji sekretarek i maszynistek oraz ich cholernych dzidziusiów. Przy okazji zaprzeczająca legalności pochodzenia prawych dziedziców ich fabryk i banków, tyle że tego nikt z własnej woli nie sprawdza. Wychowałem się w komunizmie i nikt mi nie wmówi, że takie wychowanie ma wyłącznie złe strony. Ile razy chichotałem wewnętrznie na widok arystokratów o kałmuckich twarzach! Niemców o kałmuckich twarzach! Nieraz my- ślałem, że mój ojciec też pewnie nie był moim ojcem: częsta historia, kiedy mąż jest o tyle starszy od żony. Ale nikt już tego nie zbada, a zresztą – jak i po co? Banda zadufanych w sobie tępaków. Tatuś, mamasza, praprababcia! Kanarek darł się jak opętany, a ja patrzyłem na fotografię kobiety o skośnych oczach i wystających kościach po- liczkowych, i gardziłem nimi ze wszystkich sił, moim rzekomym bratem, Sonią, wszystkimi. Sonia chociaż mówiła półżartem. Chociaż się uśmiechała. Chociaż nie żądała, żeby jej wie- rzyć. Ten brytyjski bałwan nie miał wątpliwości: to ojciec, to brat przyrodni, a to przenaj- świętsza mamasza. Pierwszym obowiązkiem uczciwego człowieka jest wątpić, tego mnie nauczono przed laty w Klubie Wolnomyślicieli – a ci mi tu wyjeżdżają z listami, krzyżykami, zdjęciami, portretami, metrykami, kartami tożsamości! Pic na drążku, jak mówił pewien pro- fesor w Klubie Wolnomyślicieli. Zrób im sto rewolucji, zrób im tysiąc przewrotów: wezmą z nich wszystko, co zdołają wziąć, a potem znów wrócą do swojego niemowlęcego gaworzenia; To tata, to mama, to praprapra, a to sygnet! Ileż ja się nasłuchałem w domu, za czasów roz- kwitu komuny, o cudownym rozmnożeniu obszarników w wyniku reformy rolnej! Każdy – no, prawie każdy (z wyjątkiem prawdziwych obszarników, bo ci się bali) – wylewał kroko- dylowe łzy nad utraconym rodzinnym majątkiem. To te cholerne ruskie – mówił ci taki wszarz (sam to słyszałem) nadwiślańską gwarą, z plebejskim akcentem, bez pojęcia o gra- matyce – zabrali majątek na Wołyniu; to te przeklęte komuchy – mówił wszarz z akcentem z warszawskiego przedmieścia – zabrały pałac na Mazowszu; nienawidziłem ich. Cholera, jak ja ich teraz nienawidziłem. Jak nigdy dotąd. Jak nikogo na świecie. Zobaczyłem nagle małe- go chłopca, rysującego Stalina z ratlerkiem, i pomyślałem – przysięgam! – że to on miał rację, że wiedział więcej, niż te stare, posiwiałe jołopy, i w ogóle – niech żyje komuna! Przynajm- niej była trzeźwa. Przynajmniej miała zdrowy rozsądek. Most, który zbudowała, sięgał do starożytnego Rzymu, nie do średniowiecznych zabobonów. Mamusia, tatuńcio, braciszek, sygnecik, majątek na Wołyniu! Byłem oburzony. Byłem wściekły. Byłem dotknięty do żywe- go. Miałem tego dość; miałem ich wszystkich dosyć! Ludzkości. Tylko August. Ach, wrócić wreszcie do Augusta! Antonij Gienrikowicz Szreder ze łzami w oczach plótł jakieś bzdury o mamaszy – naprawdę była Rosjanką, zamordowali ją w łagrze, on też trafił do łagru, a ojciec wydał ich wszystkich i wypłynął, wydał całą polską partię, wydał kogoś tam i kogoś tam, i jeszcze całą listę, którą miał, adresy, pseudonimy, wszystko, i w ogóle nie siedział, i władzę mu dali, a potem wysłali cichcem do Polski, do jego ojczyzny, żeby w niej wcielał nowy ład, ale jakie to ma w sumie znaczenie, on też ciężko zapłacił, biedny ojciec, TAM nie można było nie zapłacić, taki system, na Kołymie człowiek rozumiał bezsens zemsty i to było najgorsze... gadał i gadał, a ja nie słuchałem, przypomniałem sobie potem, po trochu. Gdyby nie Sonia ze swoimi PRA, może słuchałbym tego inaczej, cierpliwiej. Już nie mogłem. Ci wszyscy ludzie, 121 ------------------------------------------------------------- page 122 którzy nie mają odwagi być sobą, którzy muszą podeprzeć się jakimiś rzekomymi przodka- mi, o, do wszystkich diabłów! A jeżeli nawet byłem przyrodnim bratem jakiegoś tam gamo- nia, czy to powód, żeby mnie śledzić, żeby mnie zaczepiać w publicznym parku? A niechby ich wszystkich...! Wstałem, odpychając stół. Butelka przewróciła się, chlustając wódką; mój brat złapał ją w pierwszym odruchu i gapił się na mnie z rozdziawioną gębą. – O.K. – powiedziałem. – Idę sobie. Brat podbiegł do mnie, kiedy już stałem jedną nogą za progiem. Złapał mnie za rękaw. – Guciu – powiedział błagalnie. Odepchnąłem go. Wyszedłem. Dogonił mnie na ulicy. Zgubił gdzieś swoją kraciastą, błazeńską czapkę. Teraz widać było, że włosy ma prawie siwe, że łysieje. Jego postarzała twarz była w świetle latarni tak podobna do twarzy ojca, ze się wzdrygnąłem – i zaraz przypomniałem sobie historyjkę, którą opowia- dał August, której nauczył mnie August. Przychodzi gdzieś facet, widzi matkę z dzieckiem i hydraulika, reperującego kran. Patrzy na hydraulika, na dziecko, i woła w zachwycie: „O, jaki synek do pana podobny!” A to nie synek, tylko córeczka, i nie ojciec, tylko przypadkowy hydraulik. Podobno prawdziwa historia. Ludzie jak żywi! – Guciu. Tyle ci chciałem powiedzieć. Tyle lat czekałem... Nie zamierzałem ulegać szantażowi. Nie zamierzałem poddawać się prowokacji. Ten żałosny cham był zapewne moim bratem. I co z tego? Trząsłem się z nienawiści. Skrzydła mi rosły z nienawiści. Nic mi się w życiu nie zdarzyło lepszego od tej nienawiści. Czarna kula zniknęła, zniknęła raz na zawsze. Nareszcie byłem w zgodzie ze sobą, ze sobą z przeszłości, ze sobą z dzieciństwa. Zdjąłem rękę obdartusa z moje- go ramienia. – Odczep się ode mnie – powiedziałem. Odwróciłem się. Odszedłem. Przez chwilę słyszałem za sobą niepewne, wahające się kroki. Potem już nie. 122 ------------------------------------------------------------- page 123 V A jednak wróciłem. Dostałem dwie puchowe pierzyny i wysłałem je do Polski, na adres Augusta. Zjadłem parę kanapek z rządem emigracyjnym, zjadłem parę biszkoptów z działaczami emigracyjnymi, zjadłem porządny lunch z brytyjskim laburzystą, wypiłem parę drinków z brytyjskim konser- watystą, spiłem się w trupa z wnuczką marszałka Piłsudskiego, byłem na przyjęciu w Cam- bridge i na dwóch herbatkach w Oxfordzie, poznałem tłum ludzi, a przez tych ludzi – tłum innych ludzi; poznałem Agathę Christie, która akurat wpadła do Oxfordu po męża, profesora archeologii, przedstawiono nas sobie i czym prędzej powiedziałem jej szarmancko, że uczy- łem się polityki na jej kryminałach, ale nie interesowała się polityką i nie zrobił na niej naj- mniejszego wrażenia mój słynny, wschodniokontynentalny urok; patrzyła na mnie zimnymi, stalowymi oczami, wcale nie była słodka i dobroduszna jak w wywiadach, i nie zaprosiła mnie do siebie; ani jej się śniło! W porze lunchu szalałem z Ludźmi Znającymi Ludzi po Fleet Street. Wypiłem masę piw z dziennikarzami i jedną whisky z pewnym redaktorem naczel- nym, i jedną lemoniadę z wydawcą. Udało mi się załatwić konkretne obietnice konkretnego wsparcia dla naszego samizdatu. Udało mi się załatwić jeden kanał prasowy i dwa przerzuto- we. Udało mi się załatwić organizację i sfinansowanie mojej podróży do Włoch. Odbyłem wiele rozmów jawnych, niejawnych i całkiem tajnych. Wszyscy czegoś ode mnie – od nas – żądali, a ja wszystkim wszystko obiecywałem: tak, nasza wywrotowa działalność będzie bar- dzo ostrożna; będzie bardzo śmiała; z hasłem pełnej niepodległości; z hasłem finlandyzacji; z hasłem zmiany ustroju; z hasłem reformowania ustroju; z programem socjaldemokratycznym, z programem liberalnym, z programem konserwatywnym; będziemy dążyć do wiekuistej współpracy z Rosją; będziemy żądać wiekuistego zerwania z Rosją; tylko hasło przywrócenia monarchii odrzuciłem natychmiast i bez wahania. Choć dawano mi możliwość wyboru re- genta spośród trzech kandydatur i obiecywano tytuł barona. Mój nieszczęsny brat zaczął mi się wydawać coraz mniej ekscentryczny; Sonia Marx też. Po wizycie w moim hotelu pośrednika handlu bronią, oferującego naszej „interesującej partii” dowolną ilość bazuki i praktycznie wszystko, co nam się poza tym zamarzy, łącznie z czoł- gami i rakietami ziemia-ziemia; po wizycie ministra pewnego południowoamerykańskiego rządu, proponującego mi (nam?) pełne dwadzieścia procent od wyprania potężnej sumy brud- nych pieniędzy (miałem tylko otworzyć konto w Offshore Bank na wyspie Guernsey i zamó- wić papier z odpowiednim nadrukiem... zresztą po co mam ci zdradzać szczegóły?); po wizy- cie Wielkiego Mistrza jednej z lóż masońskich, który złożył mi zaszczytną propozycję wstą- pienia, uspokajając, że mowy nie ma o harcowaniu w czarnych maskach po piwnicach jakie- goś zamczyska wśród kłębiących się żmij, o kaleczeniu się sztyletem ani o żonglowaniu ludz- kimi piszczelami: chodzi o normalną, porządną masonerię i odbędziemy po prostu małe ze- branko, po czym losy świata potoczą się inaczej... Sprawy rozkręcały się coraz bardziej; od któregoś dnia byłem pewny, że uruchomiłem lawinę. Którą z propozycji przyjąłem? Dlaczego nie pytasz, czy przyjąłem ani które przyjąłem? Nie znasz Dumasa? Nie wiesz, co spotyka paple? Może teraz żartuję, a może nie żartuję. Zapewniam cię tylko, że odmówiłem handlarzowi bronią. Zakładaliśmy partię, a nie orga- nizację terrorystyczną, i ze względu na nasz image woleliśmy nie nosić nawet scyzoryków. A 123 ------------------------------------------------------------- page 124 co do reszty – miło mi, że tak cię zaintrygowałem. I chwatit', jak powiedział czekista, kiedy aresztant zeznał ile ma lat. Otóż na dzień przed wyjazdem... Na dzień przed wyjazdem poszedłem na tę uliczkę koło Portobello. Prosto z bankietu na moją cześć (jarzyny z wody i zeschłe biszkopty; ale kiedyś, u Ritza...). Znalazłem ulicę, ale nie znałem numeru domu, nie poznawałem domu, musiałem pytać ludzi; w końcu jakiś Ro- sjanin mnie zaprowadził. A jakże, znał Antona, każdy ruski w Londynie znał Antona. Zsze- dłem po schodkach, postałem chwilę pod drzwiami, za którymi ktoś grał na gitarze i śpiewał po rosyjsku, wreszcie zapukałem. Śpiew umilkł natychmiast. Ale musiałem jeszcze długo czekać, długo stukać, zanim drzwi się otwarły. Właściwie uchyliły. I to dopiero wtedy, gdy wychrypiałem: „To ja, brat”. Przez szparę w drzwiach łypało na mnie złe, błyszczące oko. – No, przecież to ja! – powiedziałem. – Przyszedłem przeprosić. Byłem wtedy pijany, miałem chandrę, miałem kłopoty... no, nie wygłupiaj się, Antek! Wpuszczono mnie do środka. Bez słowa. W suterenie paliły się świece, cienie skakały po ścianach, brat miał czapkę na głowie i cią- gle trzymał gitarę, kanarek Beria milczał, przykryty brudnym ręcznikiem; że też można upaść tak nisko! Tak się wykoleić! Przez chwilę czułem dumę z siebie, dumę, że jestem tym, kim jestem (parę godzin wcześniej odwiedził mnie afrykański dostojnik w złotej szacie plemien- nej, on też chciał prać brudne pieniądze, dobrze wybrał pośrednika, naiwniak, faceta tak na- mierzonego przez policję jak ja – a jednak byłem w euforii!), ale zaraz mi przeszło. W końcu to był mój brat, do diabła! Jedyny mój krewny na świecie, cała moja rodzina, to przecież coś znaczy! Znów zacząłem przepraszać. Uciszył mnie i kazał siadać. Nalał mi ruskiej wódki. Stuknął się ze mną. Wypiłem. I zaraz zacząłem zrzędzić. – Czemu pijesz coś takiego? Polska wódka jest o wiele lepsza! Najlepsza! – Najlepsza to jest żydowska pejsachówka – warknął brat (pierwsze jego słowa tego wie- czora!). – Ale człowiek ma zasady, nie? Ma uczucia! Sercem się pije, nie wiesz tego? Dopiero teraz zauważyłem, jaki jest zalany. Trudno. Poczęstowałem go papierosem. Nie powiedział, że SERCEM SIĘ PALI, ale odmówił. Zrobił sobie skręta z machorki i kawałka rosyjskiej gazety, jak wtedy. No tak. – Uważasz się za Rosjanina? – zapytałem, nie bawiąc się w Grę Wstępną (zawracanie głowy przy kimś tak ululanym!). – Uważam się za śmieć – odpowiedział mój brat, zapalając swojego skręta. – A jak się upierasz, że śmieci mają nacyonalnost', ty policaju, to dobra, jestem ruski śmieć. Jak to... – i pokazał mi strzępy gazety drukowanej cyrylicą, gazety, z której robił sobie te swoje hawany. I zaczął brzdąkać na gitarze. Znałem to skądś. Znałem tę melodię. Czort wie skąd. – Z powodu matki? – zapytałem. – A ojciec? Brat wzruszył ramionami. – Jak kto był na Kołymie, to zawsze będzie ruski śmieć. Ty nic nie wiesz, gołubczik, nic. – U Andersa też byłeś – przypomniałem. A brat aż się wzdrygnął. – Swołocz! Wszyscy oni byli swołocze. Gorzej mi było niż na Kołymie, tyle ci powiem. Z polskimi panami. Gorzej niż na Kołymie, a jakbyś tam był choć minutoczku, tobyś wiedział, co mówię. – Podniósł szklaneczkę z wódką do ust, wypił fachowo, jednym łykiem, ze sztyw- nym nadgarstkiem, i w mgnieniu oka wytrzeźwiał. – Kumpel też tak myślał, ten, co mi Berię zostawił. Myślisz, że czemu on go tak nazwał, ptaszynę? Już tu, w Londynie. Chcieli my wolności, no to przeszedł człowiek przez piekło. Jedni brali jakiegoś tłuścioszka i wiali na Magadan; inni, jak się mogli podciągnąć pod was, Polaczków, to się zaciągali do tego wasze- go wojska we wojnę. Ja się mogłem podciągnąć, miałem fart. No, to poszedł człowiek w dru- gie piekło, w trzecie, aż trafił tu. Zawsze wolność. – I zachichotał. – Jakiego tłuścioszka? – zapytałem. 124 ------------------------------------------------------------- page 125 – Głupi jesteś, czy co? Jak się uciekało z łagru, to śmierć z głodu była pewna. Chyba że się wiało z kimś. Wtedy to już szło tylko o to, kto pierwszy kogo zje. Mądry człowiek brał jakie- goś głupola z politycznych, co to jeszcze miał na sobie trochę mięsa. Jakiegoś pierwszorocz- niaka-duraka. – Znowu wzruszył ramionami. – Można się było naciąć; był taki raz, co tłusty durak zjadł chudego cwaniaka. – Roześmiał się, odsłaniając kilka pożółkłych pieńków tkwią- cych w szarych dziąsłach; pomyślałem natychmiast, że powinienem mu zafundować sztuczną szczękę. – Ale i tak psy go wytropiły. Rozerwały go na strzępy. Czym niby miał się bronić? Kijem? Próbował. – Znów ten głuchy, okropny śmiech (teraz dostrzegłem na jego szarych dziąsłach czarne plamy, na twarzy, tysiące zmarszczek, pod oczami sińce). – A jakże, próbo- wał. Potem obcięli mu ręce, żeby pokazać i dostać nagrodę, rozumiesz. Reszta jeszcze żyła. – (Znów śmiech; tym razem z mojej miny) – No, nie przejmuj się, gołubczik; kto tak naprawdę wie, kiedy żyje, a kiedy nie? Sprawa umowna. – Żartujesz – powiedziałem przez ściśnięte gardło. – Aż tak nie mogło być. – I zdrętwia- łem ze strachu, bo wielki cień mojego brata skoczył w górę i zakołysał się na ścianie, kościste łapy chwyciły mnie za ramiona, czarna jama z resztkami zębów wyszczerzyła się nade mną; po co ja tu przyszedłem?! – Żartuję? To ty też nie chcesz wiedzieć? Nic nie chcesz wiedzieć? Jak oni? Jak Angole? Jak całe to barachło? Zastanawiałem się – rozpaczliwie – co powiedzieć. Nieważne. Byle powiedzieć. – A ojciec? – zapytałem, i udało się. Upiór puścił mnie i wrócił na swoje miejsce. Rozlał resztę wódki z butelki i sięgnął pod stół po następną. Tym razem na stole nie było zagrychy. Ani chleba, ani smalcu; niczego. „Spiję się” – pomyślałem z lękiem, ale już nie miałem wyj- ścia. Sięgnąłem po moją szklankę. – Ojciec? – zapytał potwór, który był moim bratem; potwór, do którego pisałem kiedyś (ośmioletni) list, kładąc kartkę na moim obrazku, na towarzyszu Stalinie z ratlerkiem w zielo- nym kubraczku. – Ojciec mnie wyciągnął. Chyba. Bo niby czemu uznali mnie za Polaka, kie- dy wyciągali ludzi z łagrów do Polskiej Armii Sojuszniczej? Dokument miałem sowiecki. Jak wszyscy. A może to nie był ojciec, może takie mieli wytyczne, bo ja wiem? Mówił mi tu, w Londynie, że to on, ale kto go tam wie, taką swołocz? Mamy nawet nie próbował wyciągać, bo i po co? Miał już inną. Mamę na śmierć umęczyli, ale co mu to, miał inną. A syn dla takie- go drania to zawsze syn. – Ojciec był w Londynie? – spytałem zdumiony. – Pewnie. Parę razy, jak to szpicel. Załatwił mi to mieszkanie – (brat machnął ręką na wszystkie cztery kąty swojej sutereny) – i gadał, i gadał. Pewnie, ciężko mu było. Świni też ciężko. Ja tam w niego kamieniem nie rzucę. Jak mnie wezwali, że mogę iść do jakiegoś pol- skiego wojska i tłuc Hitlera... co mnie Hitler obchodził?... to już miałem upatrzonego jednego tłuścioszka na prowiant. Tyle że ja nie chciałem wiać jak wszyscy, na Magadan. Chciałem na północ, i tratwą przez cieśninę Barentsa, na Alaskę. Do Ameryki. Tego nikt nie robił, mało pilnowali. – Jeszcze raz wzruszył ramionami. – Ukradłem sól z kuchni, cały woreczek; szu- kali, ale dobrze schowałem, przy trupach... właśnie byłem funkcyjny od trupów. Jakbym tłu- ścioszka zasolił, miałbym na drogę. Ten Barents to raptem siedem kilometrów, od pory roku zależy, dałoby radę przepłynąć. A jak nie, to co się traci? NIKT tego nie robił, bali się. Jak- bym przepłynął, to jeszcze mógłbym wydać w Ameryce pamiętniki, do filmu to sprzedać, superman, rozumiesz. Ale właśnie mnie zawołali, czy chcę iść służyć w wolnym polskim wojsku, to się zgodziłem. Do tej pory żałuję. – Bzdury mówisz! – krzyknąłem, wciągnięty wbrew woli w cały ten absurd, o którym nic nie wiedziałem, w który nie wierzyłem. – Kto w Ameryce drukowałby wspomnienia ludożer- cy? To zbyt obrzydliwe, to by nie poszło na rynku! – Może – odpowiedział. – Miałem i tę wersję. Że niby uciekałem sam... albo z kolegą, co zginął po drodze... a mięso ukradłem z magazynu. – Chichotał. – Amerykańcy tacy głupi, że 125 ------------------------------------------------------------- page 126 pewno by uwierzyli. Każdy ruski wiedział, że mięsa z łagrowego magazynu nigdy jeszcze nie ukradli. Że to pewniejsza śmierć niż skoczyć z tego jankeskiego Empire State Building. Ale Jankesy by uwierzyły, czemu nie? Debile i dranie! Jak ten ich Roosevelt! A jakby uwierzyli, że w łagrach było tak słodko, to miałbym z czego żyć. Przysięgam, darować im tego nie mo- gę. Polaczkom. Sprawdziłbym się chociaż. Czasem płaczę z żalu; przysięgam ci, stary. Budzę się w nocy, i widzę Kołymę, widzę te embriony kamieni... wiesz, że to kraj, w którym rodzą się kamienie? Takie jeszcze mięciutkie, młodziutkie, noga się w nie zapada... za sto lat stwardnieją. I śnieg widzę, noc, ten goły las, to trzydniowe lato, i zaraz po trzech dniach mróz, zadymka, ślizgawica, no, śmierć po prostu... i psy słyszę, jak wyją po nocach, i widzę tego staruszka, co walił w gong, jak trzeba było iść na robotę... że też on przeżył! No, więc widzę to wszystko, i tę moją ucieczkę... gwoździe na tratwę też już ukradłem, nawet nie było trudno... i siebie widzę, jak tak brnę na północ, ciągle na północ, tam, gdzie nikt nie szedł, i jak zbijam tę tratwę... piłę miałem na oku, ciężko by było, ale to necessary... i jak wszystko się udało... jakby Bóg chciał, toby się udało, nie? a jak nie, to Błogosławiona Niech Będzie Wola Jego... i jak mam konferencję prasową w Nowym Jorku, i zdjęcia mi robią, i płacą dola- rami... wiesz, co to był wtedy dolar? Wiedziałem, ale nie to było teraz ważne. Siedziałem naprzeciwko mojego brata, brata, z którym chciałem się kiedyś bawić w kucy- ki, dopóki nie zrozumiałem, że jest za stary i że nie można przejść przez barykadę, siedziałem naprzeciwko niego nad butelką wódki, w gryzącym dymie, w zagraconej suterenie przy Por- tobello, i nogi mi się zapadały w kołymskim kamieniu in statu nascendi, a w twarz waliła śnieżyca, i nie wiedziałem już, w co wierzyć, a w co nie, i cieszyłem się, że nazajutrz zobaczę Sonię, moją cudowną Sonię... – Czy ty naprawdę mógłbyś zjeść człowieka? – zapytałem jeszcze, a le j u ż be z t a k ie g o przejęcia jak przedtem; brat wyszczerzył swoje pieńki. – Kochany, jeśli myślisz, że jest coś... może poza kamieniem, ale nie tym kołymskim... czego człowiek by nie zjadł, jakby był głodny, to ty nic nie wiesz o głodzie, ty, pieścidełko losu! – Siedziałem w więzieniu – zaprotestowałem resztką konającej godności. – Skąd cię zwolnili przed czasem – zarechotał brat. – Przed czasem, śmiech na sali! U nas to było szczęście, jak zwolnili z końcem wyroku. Zwykle ostatniego dnia, jak już frajer się cieszył, jak już skrzydeł dostawał, wzywali go do naczalstwa i czytali nowy wyrok. Jeszcze dziesięć lat, albo pięć, albo jakoś tam. Zwykle dziesięć. Za złe sprawowanie, za szpiegostwo uprawiane w łagrze... ach, gołubczik! Chcesz cygarko? Ubawiłem się, że nazywa swoje skręty cygarkami: dobrze zgadłem! Chciałem cygarko. Brat nasypał tytoniu w gazetową tutkę, skleił ją śliną i podał mi. – S'il vout plaît – powiedział szarmancko. – Merci – odrzekłem z ukłonem. Zakaszlałem się w pierwszej chwili, ale zaraz mi prze- szło. Było mi teraz dobrze. Bezpiecznie. Cudownie. Jak to w rodzinie. Paliliśmy nasze cygarka. Brat dolał wódki, butelka się skończyła, więc sięgnął pod stół i wyjął następną. – Wiesz, co zrobili u Andersa, jakeśmy się tam z kumplem zjawili? – zapytał, nachylając się w moją stronę. – My z Kołymy? Elegancik taki stał przy bramie, mundurek spod igły, w butach sołnyszko się przegląda, duży taki, prościutki, prosto z filmu! I pierwsza rzecz – wali kumpla w pysk. Aż się nogami nakrył. Że niby Żyd. Mały był, czarny, to w mordę go. Jasne. – A wy co? – zapytałem, poruszony. – Nie oddaliście mu? Nie wnieśliście skargi do do- wództwa? Anthony Schreder nawet się nie roześmiał z mojej naiwności; uśmiechnął się tylko krzy- wo, półgębkiem. 126 ------------------------------------------------------------- page 127 – Głupiś ty, gołubczik? Przecie my z łagru. Tam nie bili? Każda władza bije; może, to bije. Starczy, że jej wolno. No, podniosłem kumpla, potem nas wpuścili, wzięli do tego wojska, potem żeśmy wyszli do Persji, i dalej, i dalej, kawał świata człowiek przeszedł, i najlepsze, żem ja polubił to wojowanie. Dobry sołdat był ze mnie. Bardzo dobry. Gospodi, jak ja chcia- łem prać tego Hitlera! Za wolność. Życie nieważne, wsio nieważne; jak cholera się biłem. – Pochylił się nad stołem, zionąc mi prosto w twarz oddechem przesyconym wódką. – O Monte Cassino słyszałeś? Wzruszyłem ramionami. Który Polak nie słyszał o Monte Cassino? O tych makach, które zamiast rosy piły polską krew? Przypomniałem sobie, jak to śpiewali przemytnicy w pociągu do Moskwy. O tym szturmie na niemiecki przyczółek we Włoszech, o tym wzgórzu z klaszto- rem, w którym okopali się Niemcy, o tej naszej dwudziestowiecznej Somosierze. – Ja tam byłem DRUGI! – krzyknął mój brat. – Nie wierzysz mi? Na zbawienie duszy przysięgam... drugi tam wpadłem, DRUGI! Jezu, jak ja się biłem. Gniew taki był we mnie, taki gniew... i taka wiara! Nigdy przedtem, nigdy potem. Takiej wiary to już nigdy więcej. Ja wtedy byłem... człowieku, rozumiesz to?! Ojczyznę miałem. Ideę miałem. Przyszłość. Wszystko. DRUGI wpadłem do tego klasztoru, nic nie pamiętam, czerwono miałem przed oczami, Jezu, nigdy aż tak, nigdy czegoś takiego... Podniósł się niezdarnie, znów sięgnął na dno szafy – jak za pierwszym razem; ach, te wie- kuiste ludzkie szufladki, pudełka, te skarbce pamięci! Wyjął coś zawiniętego w bibułkową serwetkę; odwinął i rzucił na stół. Order. Virtuti militari. Podniosłem go do oczu. – Wiesz, co to jest? – Wiem. – Jest w Polsce wyższy order? – Nie ma. – Sam Anders mi go przypinał. Przed całym wojskiem. Słońce świeciło, niebo było takie... takie cholernie niebieskie! W życiu, w życiu nie byłem taki szczęśliwy, idiota, chuj głupi... jakbym życia nie znał! No, nie znałem. Nie znałem. Dopiero tu poznałem, w Londynie. – A cóż się stało w Londynie? – spytałem niezbyt już pewnym głosem; w oczach mi się szkliło, łokieć zsunął się ze stołu. – Moje dossier przyszło. Tu, do Anglii. Dopiero tu. Że syn komucha, szpiega, czerwonej świni. I odebrali mi to. –Przyciągnął do siebie swoje Virtuti militari, przyjrzał mu się bacznie. – Znaczy, papiery unieważnili. Że mi się należy. TO też chcieli żebym zwrócił; niedoczeka- nie! Zostawiłem sobie na pamiątkę. Żeby zawsze pamiętać, jaki człowiek głupi. I żeby już w nic nie wierzyć, w nic nigdy. Jak mnie pokusa łapie, to sobie oglądam, i wszystko widzę: to słońce, i jak hymn grają, a ja żeby nie płakać, żeby się tylko nie rozbeczeć... I rozpłakał się. Siedziałem naprzeciwko niego, zażenowany, nie wiedząc, gdzie oczy podziać, nie wie- dząc, czy wierzyć, czy nie (ale wierzyłem: tak, tak było, jak mówi mój nieznany brat, a jeśli tak – to co robić? jak żyć? jaki sens ma wszystko, czym jestem, czym JA jestem?). Siedziałem tak długo, pijąc wódkę i paląc cygarka, a on płakał, płakał – aż wreszcie przestał. Z hałasem wytarł nos brudną, kraciastą chustką. – No, już. Wybacz. Tobie jednemu to mówię. No, już. – A co było dalej? – spytałem z głupio ściśniętym gardłem. – Nic. Odepchnęły mnie te czyścioszki, a i ja ich nie chciał znać. Potem raz przyszedł taki, do wywiadu mnie chciał, złote góry obiecywał, przepraszał... w twarz mu naplułem. Śmieć byłem, no i dobrze, a jeśli śmieć może mieć nacyonalnost', to ja chcę być ruski śmieć, żaden inny. I jakby mi kto wypomniał, że biłem Hitlera, że drugi byłem na Monte Cassino... to mu zęby nosem wylecą, tyle ci powiem. Ty też zapomnij. Moja żyzń to Kołyma. Nic przedtem, nic potem. Ruskie to rozumieją. To tylko wy, politycy... Podniósł się. Popatrzył na mnie spod opuchniętych powiek. 127 ------------------------------------------------------------- page 128 – Po coś ty się brał do polityki? Aż taki drań jesteś? Nie czekał na odpowiedź. Poszedł zawiesić swoje Virtuti militari na klatce kanarka Berii. I wrócił dolać nam wódki. Noc wirowała, wirowała. Noc nie miała końca. Rozciągnęła się w wieczność. Które to było stulecie? Tysiąclecie? Brat oznajmił, że zaśpiewa mi teraz najpiękniejszą piosenkę z Kołymy. I ze wszystkich ła- grów świata. Niedopałek, tak się nazywała, Okuroczek. Z CYGARKIEM w kąciku ust, cały w kłębach dymu – własnego i mojego – zaśpiewał mi nieoczekiwanie pięknym, głębokim głosem o białym kołymskim piekle, w środek którego spadł nagle – czyżby z samolotu? z TU-104? – niedopałek usmarowany kobiecą szminką, a on, śpiewający, pierwszy go złapał i odtąd był królem łagru, cesarzem łagru! Od lat nikt tam nie widział baby, a tu – Boże, coś, co było w kobiecych ustach! Nawet pedały były gotowe oddać za ten skarb wszystko, nawet wielokrotni mordercy wzdychali i płakali; a co zrobił właściciel skarbu? Któregoś dnia prze- grał go w karty! Przegrał buty, ubranie, cukier na dwa najbliższe lata, a w końcu i ten kobiecy niedopałek, ten cud, i nie mógł goły iść do roboty, i wybili mu zęby, i wsadzili do karceru, ale to nic w porównaniu z tą potworną stratą... Ach, Przedfranklinowski Piorunochron mi świad- kiem, że łkałem razem z moim bratem, z moim nieszczęsnym, tajemniczym, nieznanym bra- tem, z którym nigdy nie mogłem bawić się w kucyki, kiedy śpiewał ostatnią zwrotkę: Szoł ja w karcer bosymi nogami Kak Christos, uspokojen i tich. Diesiat' sutok krowawymi krasił gubami Ja kancy samokrutow swoich. Słowo daję, szlochałem, gubiąc popiół z własnego samokruta, szlochałem nad tym zekiem z Kołymy, przez dziesięć dni barwiącym krwią na czerwono końce swoich skrętów – jak ta cudowna kobieta, to marzenie Kołymy, szminką... aż wreszcie brat zaczął się śmiać, śmiał się i płakał, śmiał się tak, że aż płakał, i ocierał łzy pięścią, a ja nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale też zacząłem się śmiać; w końcu wybełkotał: – Słuchaj, Guciu, najśmieszniejsze... Nie, nie mógł skończyć. Skręcał się wpół, wił się cały, dusił się ze śmiechu. – Słuchaj, gdybyś ty widział... Znów atak śmiechu. Mój także. Dławiłem się, oparzyłem sobie usta skrętem, poplamiłem dolną wargę cyrylicą, w życiu się tak nie śmiałem! – ...gdybyś ty widział tego tłuścioszka, którego chciałem sobie wziąć na mięso! Przestałem się śmiać; on nie przestał. – On tylko w łagrze mógł być za tłuścioszka, tylko na Kołymie! Gdybyś widział tego chu- dzielca! Ale z nas zostały już same szkielety, a on jeszcze coś miał pod tą skórą, jeszcze parę mięśni, jeszcze resztkę mięsa... On był prawie z wolności, rozumiesz. Świeżutki. Tylko po- ciąg, etap, statek, etap i już. Stracił ze dwadzieścia kilo, nie więcej. Ludzie za nim chodzili i oblizywali się. A gdybyś go takiego nagle dziś zobaczył tu, w Londynie, to z miejsca do szpitala. Och, Guciu. Braciszku! Zemdliło mnie. Może nie od opowieści brata, może od wódki. Czyż nie wiedziałem o ła- grach? Czyż nie za demaskowanie systemu, którego były nieodłączną częścią, odsiedziałem swoje w mamrze, w którym – cokolwiek powiedzą ważniacy po Kołymie – też nie było słod- ko? Cóż, zemdliło mnie, zaraz przeszło, a brat już śpiewał następną piosenkę. Tym razem nie lagierną, ni e błatną. Nauczył się jej od takiego staruszka, który za cara był oficerem, a po 128 ------------------------------------------------------------- page 129 zwycięstwie bolszewików przeszedł z całym oddziałem przez granicę rumuńską, ale Rumuni go wydali bolszewikom, swołocze, i reszta życia już w łagrze... Golicyn mu było i twierdził, że to o nim ta piosenka, kolega ułożył, może i o nim, tak się nazywała, Porucznik Golicyn, i tyle po nim zostało, ta piosenka. Więcej niż po nas wszystkich. – „Staruszek” – zaśmiewał się mój brat, szczerząc swoje zżółkłe pieńki. – Toż on miał wtedy mniej lat niż ja teraz, Gospodi! Skóra i kości... nikt by go nie wziął na prowiant, co to, to nie, on był bezpieczny, a i sam nie dałby rady uciekać, biedaczysko; skóra i kości, i długa siwa broda, i głos, głos miał piękny, Junkierskiego walca mnie nauczył, i innych piosenek, ale tę lubił najbardziej, tę o sobie, pewnie, bliższa ciału koszula, może nawet jeszcze żyje, bieda- czysko, żył, kiedy mnie wzięli w kamasze, może doczekał amnestii, kto to może wiedzieć? Nawet te psy strażnik! go lubiły. To on walił w gong na pobudkę, na robotę, na spanie... No i zaśpiewał mi przy gitarze o poruczniku Golicynie, którego wciąż pocieszano, że zwy- cięstwo pewne, któremu adiutant – kornet Odolanski – nalewał wina i siodłał konie przed bitwą, aż wreszcie klęska stała się oczywistością, i nie chciał, nie chciał porucznik Golicyn iść na obczyznę, na poniewierkę, ale nie miał wyboru; i wyrzucili przed granicą wszystkie nabo- je, a oficerowie przypięli ordery – i to już koniec, potem już nie było niczego, tak się skoń- czyła piosenka. Gdyby chociaż wiedział, czym zawinił, gdyby tylko to wiedział porucznik Golicyn pod wielkim rosyjskim słońcem, w środku płonącej stanicy , k i e dy j u ż ni e m o żn a było zawrócić! Piłem wódkę i widziałem porucznika Golicyna w carskim mundurze, z orde- rami na piersi, młodego, pięknego, pewnego, że nic gorszego nie może go spotkać od tego dnia klęski, od tego słonecznego, upalnego dnia pełnego pożarów, dnia opuszczenia ojczyzny – a jednocześnie widziałem siwobrodego, kościstego starca niestarca, walącego w gong w jednym z tych łagrów, z których tak śmialiśmy się z Augustem... a mój brat śpiewał dalej, śpiewał piosenki, których nauczył go porucznik Golicyn za kolczastymi drutami... ciągle te piosenki! Masz rację, masz rację. Miałem opowiedzieć o Auguście, miałem opowiedzieć o tym, czego nauczył mnie August, a co ci daję zamiast tego? Śpiewnik! Masz rację, przepraszam. Ale nie mogę inaczej. Bo widzisz, człowiek ma sentymenty. Nawet August, choć głowy za niego nie dam. Człowiek ma rytm i melodię. Każdy. Każdy prócz potworów. Człowiek jest piosenką. Albo wieloma piosenkami. Albo nawet symfonią. Czym JA jestem? A bo ja wiem? Pomyślę o tym później. Przypomnij mi, kiedy będziemy kończyli. Wtedy ci powiem. Wracam do sutereny w Portobello. Już w niej jestem. Cienie skaczą po ścianach w świetle świec, kanarek Beria śpi w klatce przykrytej ręcznikiem... czy ty chociaż wiesz, kto to był Beria? Że też muszę gadać z debilami! Przyboczny Stalina, Minister Od Tych Tam Strasz- nych Rzeczy, jak to kiedyś nazwała pewna wytworna dama; rozwalili go bez sądu, kiedy ten mały grubasek przejmował władzę. Ach, Rossija! – Ach, Rossija! – powiedział mój brat i westchnął. I zaśpiewał mi Junkierskiego walca, ale już po pierwszej zwrotce mu przerwałem. – Słuchaj, co właściwie zrobił ojciec? – Bardzo cię to obchodzi? – Średnio. – To w porządku. To ci powiem. Wszystko. Całe świństwo, jakie może zrobić czerwony. Starczy? – Nie. – Wydawał swoich, kiedy tylko Moskwa prosiła. Wydawał obcych, kiedy nikt o to nie pro- sił. Tak z priwyczki. Masa ludzi przez niego zginęła. Masa ludzi poszła w łagry, a to gorzej. Mama przez niego umarła. – Krótki grymas. – Może by nic nie pomógł. Ale jak nawet nie próbował ratować, to tak jakby zabił. 129 ------------------------------------------------------------- page 130 – Nie mogę w to uwierzyć – powiedziałem. – Możesz. Pewnie, że mogłem. Jestem pijany i nie wiem, co mówię. Jestem pijany i siedzę w suterenie przy Portobello, a mój brat gra na gitarze i wyśpiewuje na całe gardło Junkierskiego walca, śpiewa o siedemna- stolatkach składających przysięgę carowi w jakiś słoneczny dzień sprzed wielu lat, w jakiś słoneczny dzień, zanim zawaliła się epoka, śpiewa, że ten dzień ciągle trwa, że walc z tego dnia, walc z pierwszego balu, ciągle dźwięczy, gra, brzmi, huczy w uszach starców na pary- skim bruku, za kierownicami paryskich taksówek... ciągle go słyszę, tego walca, i mam już tego dosyć, mam tego dosyć! Czym zawinili ci siedemnastoletni chłopcy? Wiernością przy- siędze? Ach, wiedziałem doskonale, czym zawinili, otrzymałem bolszewicką edukację, po- rządni żołnierze powinni byli przejść na stronę ludu. Przechodzili na stronę ludu. Innymi sło- wy, czuli pismo nosem. Kto nie wyniuchał nadchodzących czasów, sam jest sobie winien. Kto nie zmienił się razem ze swoim czasem, sam jest sobie winien. Ja się zmieniłem, ja do- trzymałem kroku epoce, zobaczysz jeszcze, kiedy ci wszystko opowiem; ja to umiałem! Kto nie umie, tego czerw stoczy za życia. No, więc siedzę w suterenie przy Portobello, palę skręta w skrawku ruskiej gazety, słu- cham Junkierskiego walca i coraz lepiej rozumiem, czym jest życie, tylko na diabła mi taka wiedza? Kanarek Beria zasnął pod brudnym ręcznikiem, brat zasnął nad gitarą, ja kiwałem się nad resztką wódki, myśląc o Soni Marx, o mojej cudownej Soni; właściwie to wszystko nie ma znaczenia, przypadkowe spotkanie, niczego nowego się nie dowiedziałem, żaden deus nie wyskoczył ex machina; poznałem mego przyrodniego brata, wielkie rzeczy! Przykro mi, że to tylko tyle. Czarna kula kołysze się za moim ramieniem; czasem udaje mi się ją zobaczyć, je- żeli szybko się obejrzę. Ale w końcu nie jestem aż tak głupio przesądny. Przeznaczenie, też coś! Gdyby to było przeznaczenie, stałoby się coś więcej. A co się stało? Nic. Wstaję, podchodzę chwiejnie do brata i klepię go po ramieniu. – Ty! Słuchaj! Chcesz mi coś jeszcze powiedzieć? – What could I say? – pyta brat z rosyjskim akcentem, przygląda mi się przekrwionymi oczami, nie poznaje mnie i znów zasypia. W porządku; idę sobie. Sprawdzę adres, wychodząc. Jakby co, mógłbym do niego napisać. Zapytać go o to, o co zapomniałem zapytać, bo na pewno zapomniałem – tylko co to było? Oczywiście, zapominam też zapisać adres. Jakaś suterena koło Portobello – poczta będzie szczęśliwa, jeżeli ktoś to właśnie nagryzmoli na kopercie! Z rozkoszą odnajdzie Anthony'ego Schredera! Na pewno! Wracam pustymi ulicami, gwiżdżąc Junkierskiego walca, ale wychodzi mi Lieber Augu- stin, choć i tego nie jestem pewny. Co ja właściwie gwiżdżę? Nie wiem! Czarna kula kołysze się za moim ramieniem jak balon za ramieniem birbanta, lamparta, dandysa wracającego z fin-de-siecle'owego balu. Nie mogę utrzymać się prosto, tańczę po chodniku. Ach, Guciu! Ty birbancie, lamparcie, dandysie, ty pstrągu! Uwielbiam siebie, przepadam za sobą, w życiu nie widziałem kogoś tak zabawnego jak ja, Fellini powinien mnie sfilmować, ta nostalgiczna śmieszność, ta śmieszność nostalgii, w tak młodym wieku! No, już nie tak młodym. Młody, ale już nie najmłodszy, jak napisano w pewnym pisemku o moim znajomym malarzu, dwu- dziestokilkulatku, który miał pierwszy wernisaż; o mało się biedak nie zabił z rozpaczy! I to nie ja zapomniałem o coś zapytać; to brat nie chciał mi czegoś powiedzieć. Odszukał mnie, śledził mnie po Londynie, żeby to powiedzieć, ale się rozmyślił. Nie moja wina. Moja czarna kula kołysze się za mną, kołysze, kołysze. Gdyby znalazła się przede mną, mógłbym ją kopnąć, ale ani jej się śni, cwaniarze. Ach, doleciałaby aż do Drogi Mlecznej! Kiedyś mi się uda. Kiedyś przestanie być ostrożna, a wtedy... Ten Gucio to piskorz, to pstrąg! Kochany August, poznał się na mnie. Kochana Sonia, poznała się na mnie. Nawet ten wyko- 130 ------------------------------------------------------------- page 131 lejeniec, ten śmieć z londyńskiej sutereny zrozumiał, kim jestem, i nie ośmielił się powiedzieć mi czegoś, co... Co by mnie zraniło. Tyle wiem. Tańczę po chodniku, pogwizduję, znalazłem drogę do hotelu (kto by pomyślał), idę z moim czarnym balonikiem, brak mi tylko kwiatka w butonierce, ale i na to przyjdzie pora, kiedy wydadzą na moją cześć ten bankiet u Ritza. (Ach, zjadłbym teraz szparagi w sosie vi- naigrette!) A może nie, może lepiej będzie zachować SUROWĄ SKROMNOŚĆ. Zapomniałem, jak się nazywa ta uliczka przy Portobello. Na śmierć zapomniałem. Przy- sięgam. Nigdy sobie tego nie przypomnę. 131 ------------------------------------------------------------- page 132 VI Usiedliśmy na podwyższeniu, przy barierce. Sonia miała na sobie czarny smoking z musz- ką, do tego te rude włosy spadające na ramiona i plecy, i jeszcze okulary w kształcie maseczki balowej, z fiołkowymi szkłami i sztucznymi brylancikami w oprawkach; smoking był od Har- rodsa, okulary od Diora, zegarek na ręce Soni od Cartiera, cienka bransoletka na drugiej ręce Soni po prababci Longuet; chwilami czułem się przy niej naprawdę jak idiota, ale zapewniła mnie sto razy, że jest O.K., absolutnie O.K., razem wyglądamy właśnie tak, jak trzeba. Nic tak nie pasuje do jej smokinga et caetera jak moje stareńkie dżinsy, adidasy i sweter z łatami na łokciach (sweter kupiłem – od razu z łatami – za pieniądze od rządu londyńskiego, August jakoś to zniesie, drogi był jak cholera); w tym stroju wyglądam jak syn miliardera; gdybym się wbił w ciemny garnitur i krawat jak niektórzy jej klienci, dopiero bym się skompromito- wał! Tak jest w sam raz, i rozluźnij się, Freud. Rozluźniłem się. Oparłem łokieć – z wielką łatą – o barierkę, i rozejrzałem się po sali. Poniżej nas były inne stoliki i parkiet do tańca. Przed nami miejsce dla orkiestry, która właśnie leniwie zasiadała na swych stołkach i stroiła instrumenty: przyszliśmy wcześnie, większość stolików świeciła jeszcze czystymi, pustymi obrusami. Podeszła – też leniwie, bar- dzo leniwie – kelnerka; Sonia zamówiła coś, nie pytając mnie o zdanie. Potem wyjaśniła: – Wzięłam kartoflankę i maultaschen. Kuchnię tu mają dość podłą, a wybór... szkoda słów! – Więc czemu to twoja ulubiona knajpa? Tylko z powodu nazwy? Byliśmy w Lindau nad Jeziorem Bodeńskim, w knajpie Pod kochanym Augustynem. Przyjechaliśmy tu garbatym volkswagenem, pożyczonym przez Sonię – pewnie od znajo- mych, nie z wypożyczalni, tam nie trzymano już chyba staroci; zastanowiłem się przelotnie, ile lat ma Sonia, w jakim wieku dostaje się w Niemczech prawo jazdy; tak czy owak, wyglą- dała cudownie, a ja – człowiek z Europy Wschodniej – byłem rad, że nie zadaję się z nielet- nią. Ma się rozumieć, ja – człowiek z Europy Wschodniej – nie umiałem prowadzić samo- chodu, i Sonia jęknęła, dowiedziawszy się, że nie będę mógł zmienić jej w drodze, ale przy- jęła do wiadomości moje wyjaśnienie (tego nauczył mnie August): facet – no dobrze, baba też – ktoś, zajmujący się działalnością opozycyjną, nie powinien pod żadnym pozorem mieć sa- mochodu, bo to u nas luksus i pogrążą nieszczęśnika na wieki, informując o jego bogactwie w prasie, radiu i telewizji; nie powinien też umieć prowadzić, bo niech to zrobi choć raz w ży- ciu, a zaraz sfabrykują prowokację, oskarżą go o spowodowanie wypadku po pijanemu i wsa- dzą. Soniu, wy nic nie rozumiecie. Sonia miała sceptyczną minę („To niby jak? Wepchną ci kogoś pod samochód, żebyś go przejechał? Kogo?”), ale zaraz zgodziła się, że nic O NAS nie wie, i miałem już spokój. Swoją drogą zamykałem oczy z przerażenia, kiedy Sonia wiozła mnie nad Jezioro Bodeńskie (na szczęście niezbyt odległe od Stuttgartu), i myślałem o tym, że teoria Augusta jest nie tylko rozsądna, ale i wygodna. Wolałbym umrzeć. Umarłbym na pewno. Bałem się. Zawsze się bałem obsługiwania jakichkolwiek mechanizmów. Tak samo, jak psów i kotów. Tak, nawet ratlerków w zielonych kubraczkach! Nawet rudego kota Soni, Augustyna, chociaż TO przed nią ukrywałem i posłusznie dawałem bestii pokrojone mięso. Trzęsąc się ze strachu. Bestia rzucała się na mięso tak łapczywie, że kiedyś mnie nawet drapnęła pazurem po dłoni: i co z tego, że niechcący? Dobra. Siedzieliśmy w knajpie nad Jeziorem Bodeńskim, Sonia zamówiła kartoflankę i maultaschen, a ja właśnie zapytałem, co w tej knajpie takiego nadzwyczajnego, poza nazwą, oczywiście... 132 ------------------------------------------------------------- page 133 – Poczekaj. W tej samej chwili orkiestra zaczęła grać O mein lieber Augustin. Zadrżałem. Po paru taktach – zaindoktrynowany już na zawsze, na wieki – wysunąłem nogi pod stołem, żeby ob- jąć nimi nogi Soni (w smokingowych spodniach). Ona też grzecznie zadrżała. Odchyliła się do tyłu, przymknęła oczy, rozchyliła usta. I zaraz skończyła tę błyskawiczną pantomimę, tę uprzejmą gierkę dobrej dziwki. – Spokój, Freud. Co będziemy robić potem, w hotelu? Cofnąłem nogi. Miała rację. – Zamieńmy się miejscami. Wstała. Ja też. Dotąd siedziałem na tradycyjnym miejscu mężczyzny – twarzą do orkiestry i do miejsca, w którym mógł pojawić się kelner – ale w końcu i tak to Sonia rozmawiała z obsługą (nie znałem niemieckiego), a także (ale kiedyś zaproszę ją na taki obiad do Ritza, że zdębieje!) płaciła. Więc dobrze. Zamieniliśmy się miejscami. I zobaczyłem freski. – Sonia, co to? Orkiestra wciąż grała O mein lieber Augustin, a freski pokrywały całą ścianę, wyblakłe, spatynowane freski, jak w katedrze albo w muzeum, nie, raczej jak w katedrze, bo pełne były patosu i męczeństwa, jakiś chudzielec w błazeńskim stroju wędrował drogami, a potem pełno było ludzi z czarnymi plamami na skórze, z oczami wychodzącymi z zapadniętych orbit, przewracali się, konali, na innym fresku spychano ich widłami do dołu wykopanego pośrodku ulicy, i znów był tam chudzielec w błazeńskim stroju, i zgroza na twarzach tych z widłami... – O co chodzi? – zapytałem. – To sceny z życia kochanego Augustyna. – To on był świętym? – zapytałem, ogłupiały. Kelnerka stawiała właśnie przed nami tale- rze kartoflanki z kawałkami wkrojonych do środka zwykłych, ordynarnych parówek; Sonia śmiała się głośno, odrzucając na plecy swoje długie włosy. – Naprawdę nic nie wiesz o kochanym Augustynie, głuptaku? – Naprawdę – powiedziałem, biorąc łyżkę do ręki i nabierając trochę zupy. Mogła być gor- sza. Oczywiście, mogła też być lepsza. – Kochany Augustyn – powiedziała Sonia, zabierając się do swojej kartoflanki – śpiewał sobie na wiedeńskich ulicach i przygrywał na dudach. Aż tu, panie dzieju, przyszła wielka zaraza. Dżuma, o ile pamiętam. W roku pańskim 1679, o ile pamiętam. Ludzie wpadli w roz- pacz, leżeli krzyżem w kościołach, nawracali się, wyznawali grzechy, przysięgali pokutę... wszyscy oprócz Augustyna. On się śmiał z zarazy tak samo, jak zawsze śmiał się ze wszyst- kiego. Któregoś wieczoru wracał z knajpy pijany w trupa, i wpadł do dołu pełnego trupów właśnie, trupów tych umarłych na dżumę. Dół był prawie pełny; August wpadł nie robiąc sobie krzywdy, ułożył się wygodnie, zamknął oczy i zasnął. Aż tu nagle rano coś go przy- gniotło. Ocknął się, już zupełnie... no, prawie zupełnie trzeźwy, i zobaczył, na czym leży. Zobaczył też, czym go przysypują: nowymi trupami. Zerwał się, strząsając z siebie umarłych. Grabarze zdrętwieli... widzisz to na fresku? No. Zdrętwieli, sparaliżowało ich, stracili władzę w rękach i nogach... a wtedy Augustyn poczuł w sobie tę swoją piosenkę. Zaśpiewał ją. – (Orkiestra ciągle grała Kochanego Augustyna, sala była coraz pełniejsza, Sonia zaśpiewała z akompaniamentem orkiestry: O mein lieber Augustin, alles ist hin, alles ist hin!, i zaraz prze- tłumaczyła na mój użytek: Everything is lost!) – A potem... – Co potem? – spytałem, wyławiając parówkę z kartoflanki. Wzruszyła ramionami. – Nikt nie wie, co było potem. Została piosenka. Orkiestra przestała grać Augustyna, zaczęła coś innego. Amerykanie, siedzący tuż obok nas, ale niżej, pod barierką, wstali i ruszyli do tańca. Jeden z nich był podobny do Augusta, tak podobny, że oczu nie mogłem od niego oderwać, ale kobieta, z którą tańczył, niczym nie przypominała Mony, miała płaską twarz, rozklepany nos, chytre oczka, utlenione włosy, na 133 ------------------------------------------------------------- page 134 pewno żona, pomyślałem, wprawdzie Mona też była żoną, żoną Augusta, no tak, ale to dowo- dzi wyjątkowości Augusta, takie kobiety jak Mona nie są niczyimi żonami, pałętają się po książkach i filmach, nikt ich nie chce w prawdziwym życiu, a może nie ma ich w prawdzi- wym życiu; swoją drogą August jest niezwykłym facetem! Ożenić się z kobietą, do której rozklekotanym fordem jeździ diabeł, z kobietą, ubraną w pelerynę mgły z Pont d'Alma... do tego trzeba naprawdę być kimś nadzwyczajnym. Rozmarzyłem się na wspomnienie Mony, podczas gdy Sonia Marx w smokingu od Harrodsa, w bransoletce po prababci Longuet, pa- trzyła na mnie czujnie znad resztek swojej kartoflanki. Ja już zjadłem swoją. Nawet tego nie zauważyłem. – No? O czym myślisz, Freud? – Ten facet jest podobny do Augusta – powiedziałem, pokazując jej tańczącego Ameryka- nina. – Do tego twojego guru? – Przyjrzała mu się uważnie, poprawiając okulary. I skrzywiła się. – Człowieku, w każdej knajpie spotkasz dziesięciu takich! – Ach, ty nie wiesz, jaki jest August! – zaprotestowałem natychmiast, jak zawsze. Znów wzruszyła ramionami. – Pal sześć Augusta, co z Augustynem? Co o nim myślisz? Zastanowiłem się solennie. I równie solennie odpowiedziałem: – Krajem, w którym byliby tacy ludzie, w ogóle nie dałoby się rządzić! Na moment oniemiała. Potem roześmiała się, ale jakoś niepewnie. – Freud, wy jednak dojdziecie do władzy! Będziesz ministrem, premierem, czy czym tam zechcesz. Człowiek, który tak patrzy na świat... Ale była smutna. Zawiedziona. Zauważyłem to, nie zastanowiłem się, dlaczego, i powie- działem pierwsze, co się mówiło kobiecie, która nagle posmutniała (tego nauczył mnie Au- gust): – Zatańczymy? – Nie. Istotnie. Właśnie przyniesiono nam maultaschen. Byłem głodny. Rzuciłem się do jedzenia i pochlapałem sobie stopionym smalcem mój połatany sweter. – Umocz rożek serwetki w wodzie mineralnej i przetrzyj – poradziła Sonia martwym, znu- dzonym głosem. – Specjalnie zamówiłam Perrier, Perrier jest najlepsze do usuwania plam. Faceci zawsze chlapią się w żarciu jak świnie w błocie. Nie lubiła mnie już. Wcale mnie nie lubiła. Nie byłem aż tak gruboskórny, żeby nie chwy- tać dlaczego. Nie przejąłem się jak należy jej świętym Augustynem. Ale ona też nie przejęła się jak należy moim świętym Augustem. Ach, mniejsza o to, wszystko wyjaśni się w łóżku. Albo i wcześniej, w tańcu. Tego nauczył mnie August. Nauczył mnie wszystkiego o kobie- tach – z wyjątkiem pozycji na jeźdźca, i kochania się do rytmu, a la dama kameliowa, i może jeszcze tego, że piosenki też coś dla nich znaczą, może równie wiele, jak dla mężczyzn, może nawet więcej. Miałem już powyżej uszu świętego Augustyna! Wytarłem plamy serwetką umoczoną w Perrier. W milczeniu skończyliśmy nasze maultaschen, popijając je czerwonym, badeńsko-wirtemberskim winem Trollinger trocken. Na ścianie przed moimi oczami wesoły, bohaterski Augustyn (nie daj Boże żadnej władzy takich poddanych!) strącał z siebie trupy zmarłych na dżumę i śpiewał swego wesołego, szyderczego wiedeńskiego walczyka. O mein lieber Augustin! Położyłem rękę na ręce Soni. Cofnęła swoją natychmiast. – Soniu – zapytałem łagodnie, dla świętego spokoju (tego nauczył mnie August). – Czy myślisz, że nie rozumiem, o co ci chodzi? Odsunęła od siebie swój talerz z trzema nie tkniętymi maultaschen. Nie patrzyła na mnie. Kelnerka w mgnieniu oka zabrała oba talerze: mój pusty, i jej, prawie nietknięty. 134 ------------------------------------------------------------- page 135 – Po prostu ten twój wesoły Augustyn zaczął mnie trochę przerażać – wyjaśniłem, dole- wając jej wina. Po raz trzeci (nie robiła tego nigdy przedtem, dziwka-dama) wzruszyła ramionami. – Co w nim może przerażać? Każdy człowiek powinien być taki! Powinien chociaż starać się być takim! – Dlaczego? – zapytałem. (Jak wtedy, kiedy kłóciłem się z Augustem o Coventry! Zupełnie jak wtedy! Wciąż pró- bowałem być sobą, bronić siebie – cokolwiek to znaczy – wiedząc dobrze, że za chwilę za- cznę przepraszać, błagać o wybaczenie, przyznawać się do błędu. Tacy jak ja niczego nie po- trafią narzucić innym. Czy tego nie wiedziałem?!) Sonia zapaliła papierosa. Wypiła trochę wina. – Bo ludzie powinni być odważni – powiedziała wreszcie. – Czemu? – spytałem arogancko (choć jeszcze parę lat temu zgodziłbym się z nią, zgodził- bym się, zgodziłbym się!). – To rządzący powinni być odważni, reszta nie musi! To cały luk- sus tych rządzonych. To ich przywilej. – Przecież to bzdura! – krzyknęła Sonia. – To poddani są ważni. Pomyśl o wojnach... po- myśl o czymkolwiek. A rządzi zwykle byle kto. Byle tchórz. Jedyną jego cechą jest pragnie- nie władzy. A że mało kto jej pragnie, dość łatwo ją zdobyć. I zdobywa ją byle kto, do chole- ry! Kto z nich był odważny? No, Hitler, jak to wariat. Napoleon, Stalin, bo ja wiem? Nawet ten ich sławny Cezar był tchórzem. Uwierzyć Brutusowi! Bo co? Bo syn? I co z tego: syn to ci gardła nie poderżnie? Och, co za głupiec. Nie mogę o nim myśleć spokojnie. Co za głupiec! – Ale nie możesz o nim myśleć spokojnie? – zapytałem logicznie jak zawsze, błyskotliwie jak zawsze (Gucio to piskorz, to pstrąg!). – Bo cała moja chrzaniona rodzina pierdoliła się polityką od świtu do nocy! – krzyknęła Sonia (na twarzy miała wypieki, oczy jej błyszczały; gniewnym gestem przywołała kelnerkę od sąsiedniego stolika i kazała jej przynieść kolejną butelkę wina. Orkiestra grała teraz Swa- nee River, Amerykanie podrygiwali, rozradowani, blondynka o płaskiej twarzy korzystała z każdej okazji, żeby cmoknąć tańczącego z nią sobowtóra Augusta w nos, ucho czy szyję: żo- na, na pewno żona; żałosne stworzenia, te żony, żałosne i śmieszne). – I dlatego, rozumiesz, DLATEGO... Jasne: dlatego wielbiła kochanego Augustyna. Wesołka, szydercę i kpiarza z jego dudami i walczykami, kochanego Augustyna, nie padającego na twarz przed Nieznanym, nie budujące- go kapliczek piorunom (które prędzej czy później unieszkodliwi człowiek z odrobiną oleju w głowie), nie dającego na mszę i nie leżącego krzyżem w kościele tylko dlatego, że wybuchła epidemia. Augustyna, który śmiał się i śpiewał nawet w dole pełnym trupów. O, meine liebe Sonia! O, du liebe So-ni-e-czka... nie, to bez sensu, to nie do rytmu, to nie może być do ryt- mu. Orkiestra zaczęła grać The man I love, Amerykanie wrócili do stolika i rzucili się na świe- żo przyniesione maultaschen; niestety, wybór dań w tej knajpie nie był nadzwyczajny, ale za to co za freski! co za nastrój! co za muzyka!... ŻONA wciąż cmokała zajętego jedzeniem so- bowtóra Augusta w ucho, nie reagował, jadł dalej, roztopiony smalec ściekał mu po podbród- ku; to na pewno była ŻONA, taki potwór nie mógł być niczym innym, w końcu znałem już trochę życie... i podniosłem do ust kieliszek z odrobiną świeżego wina, i kiwnąłem z aprobatą głową kelnerce, która dopiero wtedy napełniła kieliszek Soni, a potem mój (bzdura, w końcu to Sonia a płaciła, i to ona znała się na tutejszych winach), i wypiłem duży łyk, odetchnąłem, a potem zapytałem: – WILL YOU MARRY ME? Pytałem o to już w depeszy. A teraz powtórzyłem. 135 ------------------------------------------------------------- page 136 Piskorz, pstrąg! Bo Sonia zdrętwiała. I nagle przestała mnie nienawidzić. Siedziała naprze- ciwko mnie cichutka, bezradna, bezbronna. Aż w końcu powiedziała (drżącym, niepewnym głosem): – Doktor Freud, pan naprawdę powinien iść do kolegi psychiatry! – WILL YOU MARRY ME? – spytałem jeszcze raz. Sonia zapaliła papierosa. Orkiestra ciągle grała The man I love. A potem nagle przeszła w Some of these days, i Sonia zaczęła płakać, zdjęła okulary, żeby móc wycierać łzy, ale nie- wiele jej to pomogło, w końcu oparła głowę o brzeg stołu i płakała, płakała, mocząc łzami obrus, podniosłem jej papierosa i wrzuciłem do popielniczki (już zdążył wypalić dziurę; przy- kryłem ją czym prędzej serwetką), płakała dopóki nie zagrzmiał Alexander's Ragtime Band, a wtedy podniosła głowę, wytarła łzy chusteczką, przejrzała się w lusterku puderniczki (była opuchnięta, tusz rozmazał się na jej policzkach; kochałem ją) i wstała. Nie przeprosiła mnie ani słowem. Nie wiedziałem, czy w ogóle wróci. Piłem wino, paliłem, patrzyłem na sobowtóra Augusta (znów tańczył ze swoją płaskonosą, wesołą jak szczygiełek, znów był cynicznie, szyderczo wykrzywiony – NA PEWNO ŻONA! – a potem wrócił i rozmawiał z jakimś młodym czło- wiekiem, dość młodym, i już nie miał tego szyderczego grymasu, ale z jego oczu wylewał się, kipiał, kapał na obrus fałsz; ten młody – dość młody – człowiek to NA PEWNO GUCIO!, i wszystko rozumiałem, przez chwilę wszystko rozumiałem, i właśnie dlatego...); patrzyłem na sobowtóra Augusta i słuchałem muzyki (Spanish Eyes, nie przepadałem za tym), i próbowa- łem przypomnieć sobie imię kanarka mojego brata, ale nie mogłem, a potem wróciła Sonia, znów śliczna, bez śladów łez, przypudrowana, pachnąca, promienna, i powiedziała mi pogod- nym, czystym głosem, że już zamówiła dla nas obojga Apfelkuchen z bitą śmietaną, i kawę, i koniak Remy Martin, kiedy tylko skończymy wino, a potem wrócimy do hotelu i strzelimy sobie na dobranoc, co nam się spodoba, O.K.?... i usiadła, błyskając bransoletką po prababci Longuet, orkiestra zaczęła grać Marsz Radetzkiego, TO lubiłem, i przypomniałem sobie, o co ją pytałem, i powtórzyłem to pytanie jeszcze raz, a ona roześmiała się, wyciągnęła rękę i po- głaskała mnie po głowie. – W porządku, Freud. Nim trzeci kur zapiał, zapytałeś mnie trzy razy. Będzie ci to pamię- tane na Sądzie Ostatecznym. – Nie odpowiedziałaś mi. – I chwała Bogu, prawda? Chciałem zaprzeczyć, ale miała przecież rację. Dopiliśmy drugą butelkę wina, zjedliśmy Apfelkuchen, wypiliśmy kawę, wypiliśmy koniak, orkiestra grała wiedeńskie walce, mówili- śmy o kochanym Augustynie, i teraz zgadzaliśmy się na sto procent, całkowicie, absolutnie, i w ogóle było nam cudownie, a potem poszliśmy do hotelu i piliśmy cocktaile i Glennfiddich z lodem, dopóki nie zamknięto baru, a potem kochaliśmy się w naszym pokoju, pod baldachi- mem w czerwone maki, a nazajutrz wróciliśmy do Stuttgartu i kochaliśmy się dalej, ale Sonia nie chciała włączyć płyty z Lieber Augustin, i nie chciała robić tego do rytmu, i właściwie w ogóle nie chciała tego robić, a potem... A potem wyjechałem. Do Polski. Do Augusta. Po władzę. Która przecież musiała, MUSIAŁA przyjść! Obiecałem Soni, że wkrótce znów przyjadę. Wiedziałem, że to niemożliwe. Teraz, kiedy się ujawnimy, nie wypuszczą mnie z Polski aż do zwycięstwa. A więc – za dziesięć lat? za dwadzieścia? za trzydzieści? Nigdy? Owszem, istnieją telefony. Obiecałem zadzwonić. Obiecałem ciągle dzwonić. Nie powie- działem, że mi pewnie odbiorą telefon. Albo zablokują. Na jedno wychodzi. Nie powiedziałem, że może mnie zamkną. 136 ------------------------------------------------------------- page 137 Nie powtórzyłem po raz czwarty mojego pytania. A gdybym je powtórzył? Gdyby się zgodziła? Cóż, ja bym dotrzymał. Całe moje życie wyglądałoby inaczej. W tym rzecz, że ONA nie mogła się zgodzić. Nie byłaby tym, czym była, nie byłaby tym, co kochałem, gdyby zgodziła się na żigolaka z Europy Wschodniej. Ja też nie zniósłbym bycia żigolakiem z Europy Wschodniej. Powiesiłbym się prędzej czy później. Musiałbym wygrać na loterii – i nawet raz zagrałem, dając temu czarnemu z Primrose Hill szansę, zagrałem w lotto, ale nie trafiłem ani jednej liczby. Słowem, miałem wracać do Augusta. Mój los był związany z Augustem. Wszystko miało się stać tak, jak się stało. Komunizm miał upaść, bo gdyby nie – wygrałbym przecież na loterii, zostałbym z Sonią, i kto wie, czy stałoby się tak, jak się stało? Nie mów mi tych trzeźwych rozsądnych bzdur. Brak jednego elementu mógł wszystko zmienić. Jakiego- kolwiek elementu. Choćby mnie. Gdybym wygrał na loterii, może nie wyrzucono by zwłok Lenina z mauzoleum (kolejny, który przestał pasować do czasów!). Może tłum ludzi by się nie wzbogacił, może stokroć większy tłum ludzi nie wpadłby w nędzę. Może dziesiątkom tysięcy Niemców nie ukradziono by samochodów. Może ktoś uniknąłby noża mordercy, za to kilkuset innych trafiłoby do cel więziennych. Może kilka tysięcy ludzi nie zacisnęłoby pętli na szyjach, może zamiast nich zrobiłoby to kilkuset innych albo setki tysięcy innych, kto to może wiedzieć? Sonia Marx trzykrotnie nie odpowiedziała na moje pytanie. Nie wygrałem na loterii. Nie miałem grosza przy duszy; nie byłem człowiekiem, którego traktuje się poważnie. Jak pierwsi bolszewicy. Jak ci, którzy śpiewali Bój to JEST nasz ostatni. Czy ja tego nie wiem? Facet z jedną parą dżinsów i kwaterunkowym mieszkaniem w Europie Wschodniej? Facet, który cudem, z łaski, jeden raz w życiu otrzymał zgodę na krótki wyjazd do kapitalistycznego piekła? Wierszyk mi się przypomniał; uśmiechnąłem się do tego wierszyka. Gdy ktoś jest jak my, sans six sous, sans souci – W sakiewce ma puchy, charakter zaś kru- chy – Kapelusz straszydło, kredyt jego zerem – Kim może zostać, jak nie bohaterem? Kim mogłem zostać, jak nie bohaterem? Gdyby chciała mnie pewna niemiecka prostytutka, może świat nie wyszedłby z wiązań. Mogło tak być. Naprawdę mogło tak być! Gdybym odpowiednio zareagował na pewną siedemnastowieczną piosenkę, może świat nie wyszedłby z wiązań. Byłem pionkiem? Niech ci będzie. Ale byłem elementem tej gry. Ważniejszym, niż ci się zdaje. I naprawdę możliwe, że to wszystko nie stałoby się beze mnie. Pocałowałem rozespaną Sonię. Wyjrzałem przez okno: na dole, w ciemnościach, czekała już taksówka. Pocałowałem Sonię jeszcze raz. Mruknęła: „Zadzwoń”, i odwróciła się na drugi bok. Kot prowadził mnie do kuchni, drąc się wniebogłosy: myślał, że dam mu śniadanie. Kopnąłem go. Nigdy nie lubiłem kotów, a teraz, kiedy odjeżdżałem od Soni, nie musiałem już udawać, że lubię. Kot jęknął, odskoczył, i spojrzał na mnie z bezbrzeżnym zdziwieniem. Wziąłem moją walizkę i wyszedłem z mieszkania. Kot rozpaczał głośno nad moim okrucień- stwem, skarżył się jakiemuś kociemu Bogu; zachichotałem. Wracałem do Augusta. Rozu- miesz?! Wracałem do Augusta i raz na zawsze koniec z sentymentami! Podałem bilet w okienku. Odebrałem boarding card. Wsiadłem do taksówki. Dojechałem na lotnisko. Odebrałem boarding card. Odnalazłem wyjście numer 64, czy 16, czy 26; nie pamiętam! Poczekałem trochę. Wsiadłem do autokaru. Autokar podwiózł nas do samolotu. Wdrapałem się po schodkach. Samolot wystartował, wzniósł się w powietrze, mogłem już zapalić, podano coś do picia, Macie Malt Whisky?, za- pytałem, ale to była klasa ekonomiczna, lot dla ubogich, dla takich jak ja nie mieli, więc na- 137 ------------------------------------------------------------- page 138 piłem się kawy z niemiecką brandy, i już był Frankfurt, biegłem jak szalony po lotnisku, upstairs i downstairs, zdążyłem, naokoło mnie pełno było Polaków wracających do kraju z ŁUPEM, wszyscy coś przemycali, dźwigali toboły i tekturowe pudła, i drew niane skrzyn ki (nie licząc tego, co nadali na bagaż), mieli zadowolone i przestraszone twarze, mówili z pro- letariackim akcentem, ależ tak, jak to inaczej nazwać?; nienawidziłem ich i wcale nie chciałem któregoś dnia zdobyć władzy nad nimi, też mi atrakcja! – i pomyślałem, że zadzwo- nię do Soni, że zadam jej TO pytanie po raz czwarty, ale automat telefoniczny był na żetony czy na karty, nie pamiętam, na coś, czego nie miałem, więc pomyślałem sobie: WOLA BOSKA, a potem wsiadłem do samolotu, samolot wystartował, wzniósł się w powietrze, po- dawano coś do picia, ale Malt Whisky była tylko dla business class, więc wziąłem Johnnie Walker, ulubioną whisky Augusta, i już byłem bliżej Augusta, bliżej Polski, bliżej tej czarnej, gęstej, strzępiastej kuli, przeznaczenia, a potem coś we mnie zaczęło wygrywać O mein lieber A – u – gus – tin ... i o mało się nie rozpłakałem, przysięgam, przysięgam, ale samolot właśnie schodził do lądowania, temperatura w Warszawie wynosiła minus trzysta stopni Celsjusza albo coś w tym rodzaju, jak zwykle, poinformował nas o tym przez głośniki dziarski głos pilota, i już nie wolno było zapalić papierosa, choć tak by mi to pomogło, a potem zgrzyt kół o beton, i po- wolne wyłączanie silników, i schodki, i autokar, i kontrola paszportów, i kontrola bagażu (przeszukano mi tylko walizkę, do dwóch toreb, w których miałem nielegalne wydawnictwa, nawet nie zajrzano), wreszcie wyszedłem do poczekalni i usłyszałem znajomy, zachrypnięty od przepicia głos... – Gucio! ...i zdumiałem się, że mogłem choć na trochę uciec spod władzy tego głosu nade mną, i rzuciłem się w stronę tego głosu, w stronę Augusta, z wyszczerzonymi radośnie zębami, a potem – A potem już wszystko stało się, jak miało się stać. Nie udała mi się próba ucieczki. Czarna, strzępiasta kula kołysała się leniwie za moim ramieniem. Nikt jej nie widział. Sam jej nie widziałem. Sam jej prawie nie czułem. Wiedziałem, że jest, to wszystko. Wiedziałem, że jest. Wolałem się nie oglądać. 138 ------------------------------------------------------------- page 139 CZĘŚĆ CZWARTA TERAZ! 139 ------------------------------------------------------------- page 140 I MONA: Dobrze: śmiałam się z niego, kiedy wyszedł z więzienia! Tym razem nie wypuścili go luk- susowo, w Warszawie; musiałam jechać po niego gdzieś na koniec świata; był wychudzony, postarzały, ale nie o to szło, to znałam z widzeń, jeździłam do nieg o co mie siąc, c hyba że właśnie prowadził głodówkę o przyznanie mu praw więźnia politycznego i tracił w ogóle prawo do widzeń i paczek, i miał karę twardego łoża, i spinali go w pasy, a czasem miał ty- grysówę czy coś, co dawniej nazywali karcerem... współczułam mu, płakałam nad nim! Kie- dyś poszłam do warszawskiej Cytadeli, starego rosyjskiego więzienia, w którym trzymano politycznych, teraz już tylko muzeum; na dole był karcer, ciemna jama z otwartymi drzwicz- kami, więc weszłam do środka, zgięta wpół (inaczej nie było można), wczołgałam się do środka, przymykając drzwiczki za sobą, i zostałam sama w ciemności, i zaraz zaczęłam się dusić, krzyknęłam, i nie mogłam się wydostać, przez chwilę myślałam, że zatrzasnęłam te drzwi, nigdy nie zdarzyło mi się nic równie strasznego, walczyłam jak szalona, waliłam gło- wą o mur czy stal, nie wiem, i nagle wypadłam na zewnątrz, do miłego, jasno oświetlonego korytarza dla zwiedzających, ale jeszcze się dusiłam, tak się dusiłam, że – Na szczęście nikt tamtędy nie szedł. Nigdy go tak nie kochałam, jak wtedy. Na czworakach w pustym muzealnym korytarzu. Gdyby się wtedy pojawił, klęczałabym nad nim, całowałabym jego nogi... Zresztą i tak to robiłam. I nienawidziłam go za to, że tego ode mnie żąda. Wiesz, Guciu, seks... Seks to paskudna sprawa. To świetny sposób, żeby kogoś zniszczyć raz na zawsze. Jeżeli tego nie znasz, zazdroszczę. No, więc pojechałam odebrać go z więzienia. Sama. Spodziewałam się, że ryknie jak wtedy: GDZIE JEST TELEWIZJA? REPORTERZY? KWIATY? Bo nawet kwiatów mu tym razem nie przywiozłam; za dobrze pamiętałam, co się stało z tamtymi, z moimi różami po jego pierwszym wyroku. Nigdy więcej. Ja nie wybaczam, Guciu. To sobie zapamiętaj. Ja nie wybaczam. Widziałam kiedyś taką sztukę... nic nie pamiętam, ani autora, ani tytułu, nic, ale to jedno zdanie zapamiętałam. Wybaczać potrafi tylko dobry kupiec. Nie jestem dobrym kupcem. W ogóle nie jestem kupcem, cholera! Ja nie wybaczam. Tym razem mogła być i telewizja, i reporterzy. Cały Zachód był teraz przeciwko temu, co działo się u nas, pewnych rzeczy w końcu nie wypada popierać, tak mi mówił August, wy- dzwaniali do mnie, pytali, kiedy wychodzi, ale podałam im inny termin, inne miejsce: ja nie wybaczam. Aż chichotałam pod bramą, cała się trzęsłam, histeria, no wiesz; aż się trzęsłam z radości, że teraz mógłby mieć to wszystko, o czym tak marzył, a nie będzie miał: przeze mnie. W dodatku byłam wtedy w czwartym miesiącu. Z tobą, Guciu. Prawie pełne cztery. Za dużo, żeby coś poszachrować. I dobrze mu tak, dobrze mu tak, dobrze! Dygotałam, i śmiałam się, aż łzy mi ciekły po twarzy; źle było ze mną, wiem. Sama tego chciałam. Ciążę mogłam przerwać, kwiaty mogłam przynieść. Ale nie chciałam, wiesz? Nie chciałam być dobrym kupcem! Ktoś wyszedł do mnie. Stamtąd, z więzienia. Żebym weszła do środka, bo to jeszcze po- trwa, a zimno. Padał deszcz ze śniegiem, prawda. I wicher był kurewski. A ja stałam w tym 140 ------------------------------------------------------------- page 141 wszystkim z rękami w kieszeniach, i płakałam i śmiałam się, i za nic nie chciałam wejść do środka, do ciepłej poczekalni: ten klawisz pewnie przypomniał sobie, jak to jest i jak ich lu- dzie nienawidzą, bo się okropnie speszył, zaczerwienił i cichutko przeprosił. Aż mi go żal było. Słowo daję. Dopóki sobie nie pomyślałam: ty szmato, ścierko, ruro, innych będziesz żałować? Siebie pożałuj! Ale siebie nie umiałam. Tego mnie nikt nie nauczył. Więc przesta- łam płakać, przestałam chichotać, stałam tak tylko w zamieci z rękami w kieszeniach i żało- wałam, że nie palę, jak wy wszyscy. Jakoś nigdy nie zrozumiałam, co ludzie w ty m widzą. Nie nauczyłam się. A teraz bym zapaliła. Tak jak August, jednego po drugim, jednego szluga od drugiego, żeby nie marnować zapalniczki; lżej by mi było. O Boże. Jak ja mówię. Jak stara kurwa. Wiem. Kiedyś nie byłam taka. To ze złości. Kto nie zna takiej cholernej złości, ten... ach, Guciu! Nic dla mnie nie znaczyłeś. Wiesz chociaż o tym? Nie rozumiałam, czemu ON tak się cie- bie trzyma. Nie wyobrażaj sobie, że to przez ciebie, bo przyjdę z zaświatów i gardło ci prze- gryzę. Skąd wiesz, że nie można? A jeśli tak? Kup sobie czosnku, Guciu, dobrze ci radzę. Całe wianuszki, takie, jakie sprzedają na ulicach. Rozwieś je na gwoździach, na klamkach. A nad drzwiami przybij podkowę... czy co tam się przybija, zapomniałam. Nie, to nie przez cie- bie. Nie zadzieraj nosa. No, więc stałam tak godzinę, dwie... a potem on wyszedł. August. I cały się rozpromienił, kiedy mnie zobaczył, stojącą w tej zawiei, a potem rozpłakał, ale ja za dobrze pamiętałam, jak uczył się płakać na zawołanie, jeden aktor go uczył, wielki aktor; potem go strasznie obgadał, August aktora, że sprzedawczyk i zdrajca, i niegodny zaufania... żeby być pierwszym, rozu- miesz. Jak tamten potem wygada, że go uczył – oddechu i dykcji, i pracy przeponą, godzina- mi to ćwiczyli, pracę przeponą... i płaczu... to już nie będzie pierwszy; każdy pomyśli, że tyl- ko się tak mści. Zresztą facet nic nie powiedział, ani słowa. Pewnie w ogóle nic nie zrozu- miał. Czemu go nie chcą wziąć do żadnego teatru, czemu wszystkie porządne gazety mieszają go z błotem, czemu przymiera głodem... żal mi go było, przysięgam. Tak żal, że kiedyś – Au- gust znów siedział – zadzwoniłam do niego, żeby mu wszystko wytłumaczyć, ale głos miał taki zły, że nie odważyłam się odezwać. Zasłaniałam słuchawkę ręką, żeby nie słyszał mojego oddechu, a on wrzeszczał, wściekły, że ktoś mu robi kawały... i niczego się biedak nie dowie- dział, i wkrótce umarł. Zawału dostał z tego wszystkiego. A chciałam mu pomóc! Bóg mi świadkiem, pomogłabym mu. Z tego morał, że trzeba być grzecznym. A płakać nauczył Augusta fenomenalnie, cudownie! August potem próbował uczyć ciebie, ale nie umiał. Już na zawsze zostałeś wesołkiem, cynikiem, twardzielem, i jeszcze Bel Ami komunizmu, jak się sam nazwałeś; to było chytre; August mówił mi, że to bardzo chytre. On płakał. Na zawołanie potrafił mieć łzy w oczach. Słysząc o czyimś nieszczęściu. Opo- wiadali mu o sobie ludzie po więzieniach, torturach, łagrach, ludzie w nędzy, ludzie głodują- cy, chorzy, ludzie z połamanym życiem, a on, sam na sam z nimi, N I E M Ó G Ł POWSTRZYMAĆ ŁEZ. Uwielbiali go za to. Wierzyli, że ktoś wreszcie się nimi przejął. Cza- sem, publicznie, kiedy już wszystko było przygotowane do wielkiego efektu, potrafił zapłakać naprawdę. Na całego. Łzy płynęły mu po twarzy; zasłaniał ręką oczy, niby chcąc ukryć, że się tak rozkleił, niby się tego wstydząc: fantastycznie zagrane! Gdyby wybrał film zamiast poli- tyki, Oscara mógłby dostać: TWARDY CZŁOWIEK – ach, jaki twardy! – ROZPŁAKAŁ SIĘ, WSTRZĄŚNIĘTY CUDZYM CIERPIENIEM. Ach, jakie wzruszające! Tylko, widzisz, pamiętałam jak rozpłakał się, kiedy opowiadałam mu o moim dzieciństwie – to było zanim zaczął brać lekcje płaczu na zawołanie, ale coś przecież umiał sam z siebie; miał talent, nie? – i jak raz krótko zaszlochał podczas naszej kłótni, kiedy chciałam go opuścić: o mało mi serce nie pękło! – i nie odzyskałam już wiary w niego: nie jestem żoną dla polityka; nie jestem do- brym kupcem. 141 ------------------------------------------------------------- page 142 No, wyszedł z więzienia. I płakał ze szczęścia, że wreszcie może mnie dotknąć, objąć, a ja stałam w jego objęciach sztywna jak chuj na weselu i zimna jak lodówka Eskimosa... o Boże, przepraszam, przepraszam! Ty nienawidzisz takich słów. Zawsze mi się to w tobie podobało, to jedno. No, więc (skreślam tamto) stałam w jego objęciach sztywna i zimna, a on wcale tego nie zauważył, zajęty swoim płaczem... a potem szarpaliśmy się przez chwilę, bo chciałam mu pomóc nieść jego rzeczy, a on właśnie postanowił być dżentelmenem, chociaż lekarz podobno mu zabronił dźwigania ciężarów ze względu na serce... w końcu pozwolił mi nieść wszystko, a sam szedł obok i opowiadał, opowiadał, ale ja ciągle nie byłam dobrym kupcem; a potem byliśmy na stacji, przyjechał pociąg, mieliśmy cały przedział dla siebie, więc chciał zaraz mnie zerżnąć, ale powiedziałam Nie teraz i zamiast siebie dałam mu kanapki ze słoniną, be- konem, kiełbasą, wszystko to z paczek od miłosiernych Belgów dla głodujących polskich antykomunistów, i jeszcze podałam mu piersiówkę koniaku; dobra zamiana, prawda? On też tak uważał. Jadł, pił, i coraz był weselszy, coraz szczęśliwszy, aż wreszcie zaczął śpiewać. Och, Guciu. Wiesz, co on śpiewał? Zawsze to robił, kiedy sobie popił, a teraz, po kilkuletniej abstynencji, niewiele mu było trzeba. On, wódz i sztandar antykomuchów, śpiewał czerwone, komuchowskie piosenki. Kie- dyś mnie to wzruszało. Dla mnie to też były piosenki młodości. Tej pierwszej, najpierwszej młodości. Ale kiedy je teraz usłyszałam, od świeżo wypuszczonego z czerwonego mamra bojownika o demokrację parlamentarną i kapitalizm... – najpierw śpiewał Partyzanta Żeleźniaka, a potem Smieło, towariszczi, w nogu – . ..i wtedy już nie mogłam wytrzymać, zaczęłam się śmiać. Pokładałam się ze śmiechu. A on umilkł, chwilę patrzył, a potem złapał mnie za szyję i krzyknął: – Masz kochanka?!!! ...i śmiałam się jeszcze bardziej, dopóki mnie nie poddusił, a on syczał: – Kto cię tego nauczył? Kto cię tego nauczył? Kto cię nauczył śmiać się ze mnie? Kim on jest?!!! ...aż nagle do przedziału wszedł konduktor, a za nim ktoś z walizką, i odskoczyliśmy od siebie, i już miałam spokój. Na razie. Nie, w sumie nic się nie stało. Nie powiedziałam mu o ciąży. Kiedy znaleźliśmy się w domu, w łóżku, zauważył tylko, że przytyłam, i bardzo mu się to podobało, dopóki nie powiedziałam: – To od zmartwień. Tyje się i od zmartwień – – a on objął mnie, i przytulił, i powiedział: Moje biedne maleństwo! Moja biedna dziew- czynka! Teraz już będę przy tobie, teraz się tobą zaopiekuję, moje dzieciątko kochane – – ale ja ciągle nie byłam dobrym kupcem. Nic chciałam być. Och, Guciu. Po co ja to wszystko do ciebie; człowiek musi być już w takiej samotności, w takiej zimnicy, że tylko śmierć, tak musi z nim być, żeby gadał do ciebie. Całą prawdę, calut- ką. Ty przecież nic nie rozumiesz, idioto. Tak samo jak on. Niczego nie rozumiecie. Chryste, jak ja się zalałam. Pewnie będziecie się awanturować, że mnie bezpieka zabiła? No, bo jakże inaczej, żonę takiego bohatera... Z okna ją wypchnęli, bandyci, tak o mnie powiecie, ty powiesz, bo August będzie zbyt wstrząśnięty, będzie tylko siedział obok i raz, jeden raz (flesze, kamery!) zapła- cze; tak będzie, założymy się?... no, może zamiast ciebie wystąpi Jacek, też zdolny facet; uważaj, Guciu, żeby wam za bardzo nie wyrósł, August już uważa; tak właśnie będzie, tak 142 ------------------------------------------------------------- page 143 będzie, założymy się o wianek czosnku przeciw wampirom? – zwołacie konferencję prasową i może nawet w Paris Matchu, co ja mówię, może nawet w Time'ie albo Newsweeku będą moje zdjęcia. Kładę je na stole, tylko te się nadają, inne właśnie spaliłam. To z warkoczami, w zetempowskiej koszuli z krawatem spaliłam. To ślubne spaliłam. Te dwa pożółkłe z dzieciństwa, takie przerażone, wielkookie, spaliłam. Całe życie paliłam, zdjęcie po zdjęciu: wygłodniałego dzieciaka, którego nikt nie kochał, i którego spotkała taka krzywda, że nie masz co o niej wiedzieć; ON wie, i do końca, do końca (czyli przez kwadrans, jeśli przestanę się mazać i wezmę do roboty) nie daruję sobie, że mu powiedziałam, już raz to komuś powtórzył po pijanemu, może i tobie, może i tobie, a jeśli tak – i tobie gardło po śmierci przegryzę za to, że wiesz, ty draniu. Ale jemu pierwszemu. Kręci mi się w głowie. Jak cholera. No, schlałam się. Myślisz, że łatwo zrobić coś takiego na trzeźwo? Spróbuj. No, spaliłam to głupie dziecko. I dziewuszkę w czerwonym krawacie, dziewuszkę, która uwierzyła, że TO WSZYSTKO – to jakby zemsta za tę wygłodniałą, wielkooką, i tę w pro- chowcu z podniesionym kołnierzem też spaliłam, tę mokrą od deszczu, tę, która uwierzyła, że POPEŁNIONO WIELKIE BŁĘDY, KOCHANI, ALE MIMO WSZYSTKO, mimo wszystko socjalizm... czym on jest? Nikt już nie potrafił odpowiedzieć. Łagrami? Torturami? Gospo- darką planową i bezpłatnym lecznictwem, i bezpłatną oświatą, i równością szans... no, czym on jest, ten socjalizm, za który tylu zginęło, na który zmarnowaliśmy naszą młodość, nasze życie, no, czym on jest, do kurwy nędzy?! Aż pewien płomienny młody filozof napisał – furo- rę zrobiło to zdanie, na parę lat zastąpiło Ewangelię – no, napisał, że nic nie wiadomo, do kurwy nędzy, nic nie wiadomo, wiemy, czym on nie jest, na pewno nie łagrami, donosami, i muzyką ludową przez głośniki uliczne, na full, i nie wszechpotężnym strachem, i nie wszech- obecną nudą, ale w takim razie czym, no, czym, czym? I płomienny młody filozof – poznałeś go potem, Guciu, poznałeś go, kiedy nie był już ani młody, ani płomienny – wymyślił to zda- nie. Nic więcej nie wiemy, ale to, co wiemy, wystarcza. SOCJALIZM TO COŚ BARDZO DOBREGO. Jak ja się spłakałam nad tym zdaniem, kiedy je przepisywałam na maszynie w redakcji Po prostu! A potem przyszło dwóch kolegów, i też się popłakali. A potem... och, żaden żart mnie tak nie śmieszył, wystarczyło mi przypomnieć to sobie, ot tak, w myśli, a wyłam ze śmiechu, choćby na pogrzebie, i wszyscy mi współczuli, że taka jestem wrażliwa, czystej histerii bie- daczka Marcowa dostała, pamiętacie? Zamknij się. Tę postarzałą, wychudzoną, dzielną Żonę Bohaterskiego Więźnia też spaliłam, oczywiście. Paskudnie zbrzydłam. To po mnie nie zostanie, tego się nie doczekacie! Co zostawiam? Zobaczycie. Nie mam już czasu. Jeszcze chwila, a spiję się za bardzo, żeby móc to zrobić. Niby nic nie stracę, jeśli to odłożę do jutra; tak myślisz, prawda? Dużo ty o ty m w iesz! O tym, co stracę. Ktoś, kto nigdy nie był kupcem, też może stracić. Zbankrutować. Fakt? Fakt. I ani słowa więcej, ani kropli więcej; teraz już tylko wstać, poprawić przed lustrem spódnicę, zapiąć gór- ny guzik u bluzki, wdrapać się na ten piekielny parapet... Ciekawe, czy zrobią sekcję. Może i nie. On potrafi to załatwić. Żeby tak nie kalano Mojego Czystego Ciała. Niby to obowiązkowe przy gwałtownej śmierci. Zwłaszcza że Time i Newsweek. No, to albo się do- wie, że jestem – że byłam – w piątym miesiącu – na pewno nie z nim – albo nie. Nieważne. Bo naprawdę to nie ma żadnego, żadnego znaczenia. Najmniejszego znaczenia, kotku. Gdybym nie była tak zalana, powinnam wreszcie wytłumaczyć – teraz, w tej chwili – DLACZEGO. Dlaczego zaraz wlezę na ten parapet i jeśli mnie nagle szlag nie trafi, skoczę. 143 ------------------------------------------------------------- page 144 Ale już mi się nie chce, słowo pioniera. Co to kogokolwiek obchodzi? Mnie samej nie obcho- dzi, więc czemu was? No to bye–bye. Bawcie się dobrze. PS Wróciłam spod okna, bo coś mi się przypomniało. Jest taka pralnia na rogu, a w pralni baba, co brudy przyjmuje, waży i wypisuje kwity. Taka sobie. Myszowata, stara. Zawsze mi powtarzała: „Kochana, TO” – (komuna niby) – „TO się musi zawalić! Nie zaraz, to za dzie- sięć lat, nie za dziesięć, to za pięćdziesiąt, za sto, ale zawalić się musi!” Ależ się z tego śmia- łam. Nie przy niej, potem. Bo co komu z czegoś, co będzie za sto lat? Albo za pięćdziesiąt, za dziesięć, za rok?! TERAZ się liczy i Nigdyście tego nie zrozumieli, wy dwaj. TERAZ! TERAZ! TERAZ! No, a teraz to wygładzam spódnicę, zapinam guzik (urwał się, psiakrew) i ruszam w drogę. Do okna. Półtora metra, cholernie daleko. Słowo pioniera, już mi się nie chce. Ale muszę. Albo się jest rycerzem, albo nie. ...z dni chwały / unoszę – pióropusz mój biały. Prawda, wy nigdy nie czytaliście Rostanda, biedacy. A ja tak: słowo pioniera, macie mi czego zazdrościć. Słowo pioniera, zapomniałam, że nie macie mi czego zazdrościć. Słowo pioniera, zapomnia- łam, że nie jestem rycerzem. Cały pogrzeb na nic! Bye. PS 2. Wróciłam spod okna, bo coś mi się przypomniało. Taki dowcip rysunkowy, widzia- łam go kiedyś w gazecie. Stoi na oknie samobójca – i pada bledziutki, martwy, do środka, nie na zewnątrz, a jacyś przerażeni faceci szepcą do siebie: ,,Skażone powietrze zabiło go zanim zdążył wyskoczyć!” Guciu, obaj moi Gucie. TO się na pewno zawali, i raczej nie trzeba cze- kać pięćdziesięciu lat, tak mi się jakoś zdaje. Jeśli to będzie za waszego życia, przypiszecie sobie zasługę. Że to przez was, że to dzięki wam, że bez was – nigdy! Żaba kowalowi nogę do kucia podstawia. Ale ja ci radzę jedno, Guciu: pamiętajcie o powietrzu. Bo ono może was zabić zanim zdążycie wyskoczyć przez okno. Mnie jeszcze nie, ja muszę sama. JA ZAWALAM SIĘ PIERWSZA. Ciąg dalszy nastąpi w przewidzianym czasie. PS 3. Jeszcze raz wracam spod okna. Samą siebie nudzę, nie tylko was; uspokójcie się. Zapomniałam coś powiedzieć o praczkach, sprzątaczkach, dozorczyniach, sprzedawczyniach, kucharkach. Aniołeczku. Śmialiście się wszyscy z Lenina, kiedy coś bredził o tym, że ku- charka może rządzić państwem. Czy że będzie mogła, kiedy nastanie to, o czym nic nie wia- domo poza jednym: że to COŚ BARDZO DOBREGO. I że to się prędzej czy później zawali. Kochany. Państwem czy światem może rządzić każdy, tylko mało komu się chce. I pewnie byłoby lepiej, gdyby to była kucharka. Zgubiłam wątek. O co mi do cholery chodziło? Już wiem. Pamiętasz tę ekspedientkę z naszego, komunistycznego, czerwonego sklepu, w którym oczywiście niczego nie było, a to, co było, cuchnęło albo pleśniało? Jak tłum na nią wrzesz- czał, a ona, spokojniutko, zawijając śmierdzącą rybę w podartą gazetę, powiedziała: NIE JA STRZELAŁAM Z AURORY! – Pamiętasz? To ona przejdzie do historii, nie wy. Ja też postrzelałam sobie z Aurory. Malutko. I tylko kapiszonami. Ale jednak. To jedno rozumiałam w Auguście: że chce przejść do historii. Pomagałam mu, jak długo mogłam. Już nie mogę. Sama bym chciała. Przejść do historii. Jak ta ekspedientka. Ale nie mam czasu, nie mam siły, idę sobie. Do mojego okna. Półtora metra. Cholera, ale jestem nud- na. No, dość na razie. Już nie będę bisować. Bye. 144 ------------------------------------------------------------- page 145 II JACEK: Tak się jakoś złożyło, że byłem zwykle pierwszy przy naszych nieboszczykach. No, pra- wie pierwszy. Rodziców Gucia ja znalazłem, z Moną. No, i z milicją. A Monę widziałem, jak spadała. Postanowiłem właśnie wpaść; myślałem, że może August jest w domu. Szedłem już w stronę ich bloku; podniosłem wzrok, żeby spojrzeć w okna – i zobaczyłem coś jasnego, co poruszyło się nagle i runęło w dół. Myślałem, że jakiś wielki ptak usiadł na ich parapecie i właśnie odle- ciał. Ale żeby aż tak wielki? Rozpostarł skrzydła i odleciał. Ale czemu w dół? A potem usły- szałem huk i krzyk; nie wiem, co pierwsze. Wiele nas potem rozdzieliło z Augustem, staliśmy się przeciwnikami politycznymi, moja partia – Katolicka Partia Ludzi Pracy – nieraz potępiała złowrogą rolę, jaką odegrał August w dramatycznych chwilach rozpadania się komunizmu, ale w tamtej chwili – przyznaję – współczułem mu. Patrząc na roztrzaskaną o asfalt Monę (nie było czego zbierać, miazga!), płakałem ze współczucia dla Augusta. W pierwszej chwili nic nie rozumiałem. Trząsłem się cały. Łzy mi leciały z oczu. Aż nagle oświeciło mnie to, co wtedy wydawało się oczywiste, i podniosłem zaciśniętą pięść, i krzyknąłem w górę, do ciągle otwartego okna z powiewającą na wietrze firanką: „Mordercy!!!” I rzuciłem się na schody: chciałem ich zatrzymać, wychodzących; chciałem ich chociaż zobaczyć. Morderców z bezpieki. Zawodowców. Przeklętych czerwonych zawodowców. Biegłem po schodach w górę, zapomniałem o windzie, bez sensu. A potem rozległo się wycie milicyjnego radiowozu, i wybiegłem im naprzeciw, tym czerwonym pająkom w niebieskich mundurach, krzycząc o morderstwie, i w końcu uzyskałem – wcale się o to nie starając – to samo, co przy rodzicach Gucia. Wpuścili mnie do mieszkania. Jako świadka. Wszedłem ra- zem z nimi. Widziałem bazgroły Mony na kartkach, leżących na stole, i kilka fotografii obok, i pantofle Mony pod parapetem. Bazgroły przeczytałem w wiele lat później – kiedy obalili- śmy (na krótko) zbrodniczą klikę Augusta i jemu podobnych, kiedy zostałem ministrem spraw wewnętrznych – Gucio nie zdołał tego zniszczyć, kiedy to on był (przede mną) na moim miejscu, uczciwy człowiek z bezpieki uchronił wiele ważnych papierów, więc wiem, że to nie było morderstwo. August piał o morderstwie – nie przeciw bezpiece, tylko dla własnej kariery, żeby podnieść (wieczny komuch!) swoją wiarygodność w oczach narodu („Ja komu- chem? Ja ich współpracownikiem? Ja, któremu ONI żonę przez okno wypch nęli?!” ), ale ja wiem najlepiej, jak było. Zdążyłem ledwie rzucić okiem na te kartki, ale to wystarczyło. Te same. Przysięgam. To, co przeczytałem po latach jako minister, było tym samym, co leżało wtedy na stole. Nikt nie zamordował Mony. Zabiła się sama, nie mogąc znieść nieposkromio- nych ambicji Augusta, jego żądzy władzy, jego pogardy dla zwykłych ludzi i ich pragnień. Czyli tego, co zgubiło komunę – i co zgubi, prędzej czy później – jej następców : A ug usta , Szredera i całą tę szajkę. Fotokopie fragmentów tego ostatniego – histerycznego, przyznaję; nieprzyzwoitego i pijackiego – listu umieściłem w mojej książce A teraz my! August zresztą znał te pijackie bazgroły zawsze. Milicja mu je udostępniła, choć nie do niego były adresowane. Może pomylono imiona. Nie, Gucio Szreder nie. Gucio tego nie znał. Tylko August i ja – po latach. 145 ------------------------------------------------------------- page 146 Ależ skąd! Nieprawda! Ja współczułem Monie. Litowałem się nad Moną. Zwłaszcza dla- tego, że – z winy Augusta – nie znalazła drogi do Boga. Że umarła w tak strasznym grzechu. Panie, zmiłuj się nad jej biedną duszą. To było tak. Należałem do bandy Augusta, do „chłopaczków Augusta”, jak niektórzy to czule nazywali, bo byłem dzieckiem komuchów. Byłem samotny, nieszczęśliwy, odcięty od społeczeństwa (zapewne rozumiałem podświadomie ogrom zbrodni, wyrządzanej światu przez najbliższych mi ludzi), a August podstępnie – jak Szatan! – zabił tę moją podświadomą prawdę, wyciągnął mnie z samotności, zabił moje rodzące się dopiero jestestwo komplementami i pochwałami, uciszył moje dziecinne skrupuły, zatruwając mi serce swoją gadaniną o wspaniałości komuni- zmu, o bezpłatnym lecznictwie i oświacie, o tanich mieszkaniach, o sprawiedliwości społecz- nej, której społeczeństwo nie rozumie, o roli elity – to my mieliśmy być elitą! – o wszystkich tych bzdurach, którymi ONI usprawiedliwiali swoją władzę. A Szreder basował mu jak mógł. O, Szreder od początku był jego ulubieńcem, jego najwierniejszym pomocniczkiem, najpraw- dziwszym Uczniem Czarnoksiężnika! Obaj byli od siebie nawzajem zależni i wiedzieli o tym. Związani byli ze sobą jak sierp z młotem! Żaden z nich nie miał skrupułów; tym łatwiej nisz- czyli innych. Takich jak ja. Uratował mnie Bóg. I mecenas Radzikowski. Ale przedtem jeszcze wymyśliłem tę partię polityczną, pod którą potem podszył się Au- gust. Mówię to tylko dla sprawiedliwości. Wcale nie jestem dumny z działalności tej partii, za bardzo zeszła w lewicowość, odciąłem się od niej bardzo szybko – w moim pierwszym proce- sie bronił mnie mecenas Radzikowski (w którego rządzie miałem później, po latach, objąć sprawy wewnętrzne), bronił i wybronił, a że w tym czasie odkryłem Boga, nie po drodze mi już było z Augustem. Mimo to fakty są faktami. To ja, jako prawnik, odkryłem ze zdumie- niem, że zakładanie partii politycznych nie jest u nas, w komunie, karane. Założenie Związku Wielbicieli Chomików tak, a to nie. Powiedziałem to Augustowi, przyleciałem do niego roz- entuzjazmowany, krzycząc: „Zróbmy to!”, a on chwycił mnie w ramiona i wycałował... I my- ślisz, że powołał się na mnie później? Kiedykolwiek? Tym lepiej zresztą. Uniknąłem hańby. Oni obaj – Czarnoksiężnik i Uczeń – tak skrupulat- nie starali się ukryć fakt mojego istnienia, że wszedłem w prawdziwe życie polityczne z czy- stą kartą. Nikt o mnie wcześniej nie słyszał. A oni obaj – August i Szreder – piętnowali mnie na prawo i lewo jako niebezpiecznego szaleńca i fanatyka, który nie-wiadomo-skąd-się-wziął. Ha! Akurat oni tego nie wiedzieli! Tego, skąd się wziąłem! Tak czy owak – tym lepiej dla mnie. O, nie. Nie sypałem Augusta w procesie. Nie dlatego zostałem zwolniony. To jedno z wielu wrednych kłamstw Szredera. Ciekawe, czemu o tym nie wspomniał, kiedy miał MSW! Dopiero potem. Wtedy – nie zabawne? – kiedy ja je miałem. Po prostu zwolnili mnie i tyle. Dzięki mecenasowi. A że przestałem się wtedy widywać z Augustem i jego gwardią? Bo zrozumiałem w areszcie śledczym – a także dzięki mecenasowi – ile są warci. Również dlatego, że w areszcie odnalazłem Boga. Starczy? Miałem mówić o tym dniu z wielkim białym ptakiem na parapecie Augusta. Ptakiem, któ- ry runął w dół i roztrzaskał się o bruk. Na stole leżały te zabazgrane kartki, stała prawie pusta butelka wódki, i leżały fotografie. Kartki i butelkę – chytrusy! sam bym się wtedy napił! – zabrała milicja. Fotografie zostały. Przyjrzałem się im, owszem. Ale płakałem. Mało co widziałem przez łzy. Było ich mało, tych zdjęć. Trzy czy cztery. Jedno dobrze pamiętam, bo to przy nim się tak spłakałem. Mona z Augustem na jakiejś drodze, w ogromnym wietrze. Mona przytrzymuje jedną ręką sukienkę w drobne kwiatki, 146 ------------------------------------------------------------- page 147 podwiewaną przez wiatr, drugą odgarnia włosy z twarzy i śmieje się; August patrzy w bok, zaciska pięści i jest wściekły. I jeszcze – Tak, jeszcze takie zdjęcie pamiętam. Jasne, że pamiętam! Mona z nami. Z gwardią Augu- sta. Raptem osiem lat starsza, ale już dorosła, a my dzieciaki. Wszyscy się do niej tulimy, cieszymy się, jakby nas ktoś na sto koni wsadził, a ona trzyma piłkę futbolową i też się śmie- je. Było też jakieś zdjęcie od legitymacji studenckiej, ale nie pamiętam go. To chyba wszystko. Co mam ci jeszcze powiedzieć? Być dzieckiem komuchów, to jak być sierotą. Takich prawdziwych komuchów. Bo dla nich własne to tyle co nic. Dlatego garnąłem się do Augusta, jak oni wszyscy. Potem wymy- śliłem mu tę partię, na której wyjechał do góry, na której zrobił furorę. A potem odszedłem. Jeszcze przed sierpniem odszedłem. Ach, sierpień! August i to wygrał, i tym się posłużył do swojej kariery. Bo kiedy nastąpił ten wielki wy- buch, od którego –jak od bomby z opóźnionym zapłonem – zawalił się komunizm? W mie- siącu auguście. Och, on żartował. Niby żartował, śmiejąc się na prawo i lewo, że to na jego cześć. Ale to wcale nie był żart; to była jedna z jego chytrych gier, ja go znam. Amerykanie, biedne ciapciaki, potraktowali to serio. Gdzieś o tym napisali, jakby to była prawda. W jakimś piśmie. Że Polacy zrobili ten swój wielki wybuch w auguście na cześć swego legendarnego wodza, Augusta. Och, chytrus. Chytrus wśród bandy idiotów. Odszedłem jeszcze przed sierpniem. Jako patriota i katolik. To też próbowali mi odebrać. Czołgali się przed każdym księdzem, zaprzyjaźniali się z niektórymi, oblewali się wodą święconą, chodzili na pielgrzymki... śmiechu warte! Głosowali za konkordatem, głosowali za karaniem przerywania ciąży; wszystko dla kariery! A ze mnie próbowali zrobić wariata, bo ja naprawdę. Bo u mnie to było szczere. I u mecenasa też. Takie moje zdjęcie puścili do prasy: tak jakoś oświetlone, że oczy mi błyszczą jak cholera, błyszczą jak w gorączce, i rękę mam akurat podniesioną, bo przemawiam, i podpisali „Ras- putin”. Wiesz, był taki mnich kiedyś, w Rosji, przed rewolucją, fanatyk taki, geniusz zresztą, ale za bardzo go komuchy ośmieszyły, żeby ktoś to uznał... Tyle że knajpę w Paryżu nazwali jego imieniem. Raspoutine, tak się knajpa nazywa, i ob- chodzą w niej Nowy Rok dwunastego stycznia, i bliny z kawiorem podają... Nie, nigdy tam nie byłem, mnie za granicę nie puszczali. Mnie za granicę nie zapraszali jak Szredera. On tam był, ten cwaniak. Cyganie mu nad głową śpiewali, kawior zimną wódeczką popijał: wszystko zdobył w życiu, wszystko! Nawet Augusta wykołował: wszystko dla siebie, pod siebie, chy- trus, marksista. Od Marksa się tego nauczył: byt określa świadomość. Najpierw dawajcie for- sę, potem pogadamy. Najpierw żarcie, potem moralność: erst kommt das Fressen, da kommt die Moral, ja k u teg o machisty-leninisty. Brechta; och, nażarł się nasz Gucio za wszystkie czasy, na całym świecie się nażarł! Mówią, że tatuś go tego nauczył: możliwe. Mówią, że ma jacht z mahoniowym pokładem: możliwe. A zwykły człowiek jak z głodu zdychał, tak zdycha. Wczoraj kupowałem wino w sklepie. Czwarty byłem w kolejce, ale d w ie o so by p rz e de mną odeszły, tylko o cenę zapytały. O cenę słodyczy, nie wina: dział był winno-cukierniczy, rozumiesz. Czwarta, taka staruszka-szkielecik, chciała kupić dziesięć deka cukierków, długo grzebała w portmonetce, starczyło jej na pięć. Jeszcze w sklepie zaczęła je pożerać; aż mnie w gardle ścisnęło. A Gucio Szreder ma – mówią – jacht z mahoniowym pokładem. Nawet jeśli łżą – kocha- aany! Nikt się tak na zmianie szyldu nad sklepem, na zmianie szyldu nad ustrojem nie dorobił 147 ------------------------------------------------------------- page 148 jak Gucio. Nawet August: za kiepski był z niego marksista. Nie umiał zmieniać świadomości w byt. W kapitał. Nie chcę w ogóle o tym mówić. Prawda prędzej czy później zwycięży. Każdego, kto kiedykolwiek, choć przez chwilę, popierał czerwonych, powiesi się na latar- ni. Mówisz, że mnie też? Kooochany! Ja byłem otumanionym, oszukanym dzieckiem. To nie ja w Magdalence sprzedawałem komuchom władzę gospodarczą za władzę polityczną. (To, czego nie miałem, za to, czego nie miałem: sprytne, co? O, czerwoni są sprytni! I ci, co sprzedają, i ci, co kupują.) A latarń starczy, nie obawiaj się. Będzie rotacja. Nic więcej nie mam do powiedzenia. Aha. Przypomniałem sobie. Tam było jeszcze jedno zdjęcie, na tym stole, przy którym Mona piła, aż w końcu wyskoczyła przez okno. Ale to nie było nic specjalnego, dlatego za- pomniałem. Tam była Mona z psem. Nie, nie z własnym. Oni nie mieli psa, kota, niczego. Mona bardzo chciała, i August się zgodził, i nawet oglądali jakieś małe jamniczki, zadatko- wali jednego, i Mona okropnie się cieszyła, okropnie... ale właśnie wtedy, jednego dnia, bez- pieka wytruła nam psy. Mojego Alfa, pudla Heńka... i kota Adama też, bo Adam wypuszczał go na podwórko. To chyba pers był, taki szary, puszysty. Mój Alf to był seter irlandzki, w życiu nie widziałeś takiego psa: mądry, piękny, kochający; no, cudo nie pies! Tylko za ufny. My wszyscy na początku byliśmy za ufni. Już nigdy potem nie miałem psa, nie mogłem. I Mona zaraz zrezygnowała z tego jamnika. August jej wytłumaczył, że nie można, a ona się zaraz zgodziła. Więc ja nie znam tego psa ze zdjęcia. Jakiś kundel. Nie znam miejsca: jakieś podwórze, jakaś ściana. Nie znam czasu: Mona wygląda bardzo młodo, ale ona często wyglądała bardzo młodo, a czesała się zawsze tak samo. Ma na sobie jakąś złachaną sukienkę i siedzi z tym kundlem na ziemi, i bawi się z nim, a on przewrócił się na grzbiet, wszystkie łapy do góry, i śmieje się całym pyskiem, jak to szczęśliwy pies, a Mona... Tak, teraz pamiętam. Mona pła- cze. 148 ------------------------------------------------------------- page 149 III GUCIO: Tak, teraz! Teraz! Nareszcie! Zaczęło się! Boże, doczekałem tego! Wsadzili mnie na 48 godzin – tyle mogli trzymać człowieka bez żadnych formalności – a kiedy wyszedłem, zgarnęli mnie sprzed drzwi komendy i znów wsadzili na 48 godzin, i po raz trzeci, tacy praworządni, za każdym razem było to nowe ZATRZYMANIE; kiedy po raz czwarty oddano mi rzeczy i pozwolono wyjść, rzuciłem się biegiem przez ulicę, próbując im uciec, ale złapali mnie i znów zamknęli na Cztery Osiem: tak można odbyć dożywocie bez sądu, bez procesu, bez wyroku! Szlag mnie już trafiał. Czułem, że coś się dzieje, że bez po- wodu tak nie szaleją, ale co to było? Trzymano mnie luksusowo, w pojedynce, nic nie wiedziałem, nic! Za którymś razem wypuszczono mnie i już nie złapano, kiedy tylko zrobiłem pierwszy krok po chodniku. Zdumiałem się. Stanąłem, patrząc wyczekująco n a s t e r c z ą c e g o p r z y drzwiach milicjanta, ale ten ziewnął i wszedł do środka. Nie chciałem znów się wygłupiać, poczekałem. Wreszcie ruszyłem przed siebie. Nikt mnie nie zatrzymał. Poszedłem na przystanek autobusowy. Nikt na nim nie stał. Autobusy przejeżdżały obwie- szone flagami i transparentami; nie zatrzymywały się, ale ludzie nie wyglądali na zagniewa- nych. Niektórzy machali rękami do kierowców i uśmiechali się. Na bokach autobusów czer- wieniały napisy STRAJK albo STRAJK SOLIDARNOŚCIOWY – i nic, nic! Jeszcze parę tygodni wcześniej – nie do pomyślenia! Rzuciłem się do najbliższej budki telefonicznej. Nawet była czynna. Nakręciłem numer Augusta, a August odezwał się przy pierwszym sygnale. Wszystko to było – wszystko to było nierzeczywiste. – Gucio? – zapytał August, wściekły jak cholera, choć przecież niczym nie zawiniłem. – Gdzie ty jesteś, do diabła?! Mnie wypuścili już dwie godziny temu! Zacząłem tłumaczyć, że mnie dopiero przed chwilą, pytałem, co się stało, ale nie chciał ze mną rozmawiać. – Przyjeżdżaj natychmiast, durniu! – warknął, i odłożył słuchawkę. Wyszedłem z budki. Po prawej był przystanek tramwajowy. Tramwaj też był obwieszony flagami, ale zatrzymał się. Ludzie wsiadali, wysiadali. Pobiegłem w tamtą stronę. Zobaczy- łem napis GOTOWOŚĆ STRAJKOWA, dziwny napis, nie znałem takiego zwrotu: ach, wiele się zmieniło, wiele się zmieniło! Wskoczyłem do środka. Tramwaj jechał w dobrym kierunku, musiałem się tylko raz przesiąść. Nie śmiałem pytać ludzi, co się stało, a oni sami nic nie mówili. Byli tacy jak zawsze. No, nie: byli weselsi. To pamiętam. Tego nie zapomnę. Trzeba było żyć u nas, żyć w TYM, nie wiem, jak to na- zwać, żyć w TYM, tak. Wiesz, podróżowałem trochę. No, wiesz. I wszędzie, dokąd pojecha- łem – no, wszędzie poza komuną – ludzie mieli różne twarze. No, różne. Jedni byli weseli, inni smutni. Ale raczej – ale raczej – Wszyscy byli CIEKAWI. Rozumiesz? Oczy im błyszczały, źrenice były nastawione na in- ną odległość niż u nas, na większą odległość; no, ciekawi byli tego, co jest po prawej, co po 149 ------------------------------------------------------------- page 150 lewej, co na rogu ulicy, a co w górze, na niebie. U nas wszyscy mieli martwe oczy. Takie, co to już wszystko widziały i niczego się nie spodziewają. Wygaszone oczy. Wygaszone. Przysięgam, że to prawda. Przysięgam. I jeśli należało obalić to, co było, to właśnie dlatego. Z powodu ludzkich twarzy, z powodu ludzkich oczu. Hombre, logiczne argumenty niczego tu nie wyjaśnią. Statystyki, procenty, wskaźniki dochodu narodowego brutto i netto, wskaźniki bezrobocia i ubezpieczeń społecz- nych; żadne konkrety! Wystarczyło przejść się ulicą. Te ślepe, zgaszone oczy. Te zgaszone reflektory. Ta ciemność. Bo i na co patrzeć, po co patrzeć? I tak nie zobaczysz nic ciekawego! Na co czekać? Nie doczekasz niczego! Tak było. Każdy zamknięty w pancerzu własnej skóry, każdy ukryty za tymi zgaszonymi lampami... Teraz patrzyli. Zrozum to, oni PATRZYLI. Ludzie. Nie wiedziałem tylko, na co. Nie wiedziałem, na co czekali. Nie wiedziałem, co się stało, kiedy siedziałem w mojej po- jedynce w piwnicy komisariatu. Musiałem zapytać Augusta. Jak zawsze. Winda nie działała. No nie, jednak nie nadszedł jeszcze czas cudów. Musiałem wejść – wbiec – na dziesiąte piętro, piętro Augusta. Drzwi nie były zamknięte, wystarczyło nacisnąć klamkę. Wpadłem w kłęby dymu z papierosów, w chór zmieszanych głosów, w zapach tytoniu, pa- pieru, wódki: jak to u Augusta. Jak zawsze. Jedno tylko było dziwne: nie słyszałem głosu Augusta. Zawsze przekrzykiwał wszystkich, zagłuszał, huczał, grzmiał: czyżby teraz dał się zakrzyczeć innym? A może go nie było? Ale był. Na mój widok zerwał się zza biurka. Podbiegł do mnie. Położył mi rękę na ramieniu. Pokój był pełen ludzi, ale widziałem tylko jego. I widziałem, że jest przerażony. – Guciu – wychrypiał. – Guciu, słuchaj. Oni mówią, że... – Mamy rewolucję! – zawołał jakiś chłopak, którego nie znałem, jakiś szczeniak. August machnął pogardliwie ręką, uciszając go. Bez przesady! – Ruszyło się – powiedział. – Ruszyło się jak nigdy. Guciu... co mamy teraz zrobić? Ależ tak, ależ tak. Zapewniam cię. August nie wiedział, co ma zrobić. I ja też nie wiedzia- łem. Nie przewidzieliśmy tego, skądże! A już ta bzdura, że myśmy to przygotowali, że myśmy to zrobili... Cóż, August był geniuszem. Przekonał potem ludzi, że on to zrobił. W bardzo prosty sposób przekonał: przyznawał się do tego, trąbił o tym, że to on, on, ON, kiedy za to karano, nie nagradzano. Kiedy mogli za to rozwalić. Kiedy nie było szkodliwszej autoreklamy. (To ja wam zrobiłem tę kontrę, latami ją szykowałem, przegrałem, ale to ja zrobiłem, ja, JA!!! Jakżeśmy, ludzie, robili tę rewolucję październikową, mówi do mnie Władik Lenin: Ale ja to inaczej widzę niż ty, Awgust... no, to się wtedy usunąłem; a jak wybuchła światówka, byłem za drugim frontem, nie wiedziałem, jak mnie wykiwa, mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa; a jak...) Kiedy trzymano za to w mamrze zamiast wysłać niewygodnego faceta z paszportem w jedną stronę i z dziesięcioma zamówieniami na pamiętniki prosto na Lazurowe Wybrzeże. To było mądre. To było słuszne. Pomagałem mu jak mogłem. W końcu sam uwierzył, że było tak, jak mówił. I wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że jest głupszy ode mnie. Ja nie potrzebowałem takich złudzeń. 150 ------------------------------------------------------------- page 151 Czy ktoś przygotował, czy ktoś wymyślił rewolucję? Złotko: nikt, nigdy! No, kto wymyślił Francuską? Może Necker? Rousseau? Pani de Staël? Na pewno nie ci, którzy się potem pod- łączyli i zrobili na tym podłączeniu karierę, i stracili głowy pod gilotyną, na pewno nie Dan- ton, ani Robespierre, ani Mirabeau, ani Marat. Nikt. Nikt tego nie wymyślił. Ona po prostu wybuchła i tyle. Bo ludzie już czegoś nie mogli wytrzymać. Drobiazgów, jeśli się zastanowić. Stutysięcznego wygłupu władz: dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdzie- siąt dziewięć przeszło, i nagle paf! – to nie przejdzie, za to pójdziecie wisieć, za to was roze- rwiemy na strzępy; mogliście wymordować miliony, ale podwyżka cen kurczaków nie przej- dzie. Jedno głupie powiedzonko aroganckiego idioty nie przejdzie. Jak nie mamy chleba, mo- żemy jeść trawę? Napchamy trawy do gardła temu, co to powiedział, i na latarni go powiesi- my. Jak nie mamy chleba, niech jemy ciastka? Tej, co to powiedziała, utniemy łeb, i szkoda, że nam nie pozwolą pograć nim w piłkę. Albo Lenin. Złotko, powiedzieć ci coś? Wie to każ- dy, kto umie czytać, czyli prawie nikt. Tam naprawdę była rewolucja, a on się pod nią pod- szył, jak August i ja pod nasz mały, środkowoeuropejski, doraźnie nieudany przewrocik. A że Leninek przedtem sporo pisał o konieczności przewrotu – nie on jeden! – że to i owo robił, knuł, motał, siedział w mamrze... uwierzono mu. Do tej pory trudno mi zrozumieć. Toż Lenin miał tyle wspólnego z rewolucją październikową, co August i ja z Polskim Sierpniem, tym pierwszym strzałem z Aurory, pierwszym etapem upadku systemu: nic. Po prostu taki sam to był facet jak tamten. Jak Lenin. Jak oni wszyscy. Politycy, o mój Pio- runochronie! – Co mamy teraz zrobić? – zapytał August. Drżała mu dolna warga; nozdrza lekko zsiniały. Teraz, teraz, teraz! Ja pierwszy to pomyślałem, ja pierwszy zrozumiałem. Bo nawet August się bał; wszyscy się bali. Teraz! Nareszcie! Zawsze żyliśmy przeszłością albo przyszłością – jak cała ludzkość, jak każdy. I oto przy- szła teraźniejszość! Rzadko się to zdarza. Nam się zdarzyło. Mnie się zdarzyło. Najpierw z Sonią, potem pod- czas tej małej rewolucji. Tej rewolucyjki. Tej kontrrewolucyjki. Byłem szczęśliwym człowie- kiem. – Co mamy zrobić? – zapytałem. – A co się właściwie dzieje? Wszyscy zaczęli wrzeszczeć jeden przez drugiego, ale w końcu zrozumiałem, co się dzieje. Te pełzające strajki, które trwały, kiedy nas z Augustem wpakowano na Cztery Osiem i znów Czt ery Os iem , i je szc ze r az, dru gi , pi ąty Czt ery O sie m, p rzeszły w strajk generalny, solidarnościowy i polityczny. A władze, zamiast to z miejsca rozwalić... Ja bym rozwalił. Ani psu, ani ludowi nie możesz pokazać, że się go boisz, bo cię zagryzie. Spacyfikować i już. Im prędzej, tym lepiej, żeby się nie rozeszło. Godzinę odczekać; no, dwie. Nie więcej. Hombre, pamiętasz Tien'an'Men'? Taki plac w Pekinie. Ogromny. Wypeł- niła go młodzież, szczeniaki, studenci, żądając wolności i demokracji... płakać mi się chce, kiedy o nich myślę; płakałem nad nimi; uwierz mi, hombre! Władze wpuściły na plac czołgi i na miazgę ich rozjechały, szczeniaków. Wgniotło się ich w ziemię i tyle. Ale nie od razu. Po- zwolono to filmować, pisać o tym, zrobić z tego sensację na cały świat... zamiast rozjechać od razu pierwszej nocy. Prasę przegnać i rozjechać pierwszej nocy. JA bym tak zrobił, gdybym był tam u władzy. Szybko, raz dwa, byle skandalu nie było. Byle innych nie ośmielić. Byle nie zaczęto o tym gadać. No, zacząć mogą, ale rozgadać się na całego – nie. Wtedy się łby ucina. Po pierwszych słowach, nie po całej mowie. Nie ma na co czekać. Niech tym pierw- szym słowem będzie wolność albo sprawiedliwość, albo chleb – ciąć główki bez zamiany na grzywnę. 151 ------------------------------------------------------------- page 152 Cynizm? No wieeesz! Jak długo jeszcze będzie się nazywać zdrowy rozsądek cynizmem? Złotko, jak Argentyńczycy zajęli brytyjskie Falklandy, a Maggie Thatcher w pół sekundy ogłosiła mobilizację i wysłała wojsko do odbicia tych cholernych wysepek, i żadnych, panie, rozmów, żadnych rokowań – wszystkim szczęki opadły. Bo tak się przecież nie robi, nie? Ludwik XVI też próbował przeczekać; ruski car też miał nadzieję, że wszystko się jakoś uło- ży. I jak na tym wyszli? A nasze komuchy też sobie myślały, że wszystko się rozejdzie po kościach. Jak trzeba bę- dzie, to się zrobi z buntowników miazgę za pół roku albo za rok, nie pali się. Komunizm jest wieczny, tak samo jak Kościół. Ma czas. Aniołku! Nikt nie ma czasu. Kościół też się naciął. Kościół też się przekręci na swoim tupecie, i nie powiem, żeby mnie to martwiło. Chodziłem na pielgrzymki, głodowałem po kruchtach, ślub brałem przed ołtarzem, odcisków na kolanach dostałem, bo taka była KONIECZNOŚĆ DZIEJOWA, ale znasz mnie. Jakby klechów wie- szali na latarniach, wyłbym na cały świat, że to zbrodnia, wyłbym j ak wści ekły wi lk – ale bym się ucieszył. Jak cholera bym się ucieszył. Wiesz, że według proroctwa Nostradamusa za następnego papieża po najbliższym papieżu ulice mają spłynąć krwią księży? Fajnie by było! Doczekać się tego nie mogę! Jak to, co mi zrobili? Przypomnij sobie, co ci mówiłem o 1956. Wasz OJCIEC, KTÓRY JEST W NIEBIE kazał zrobić ze mnie miazgę, bo mnie tatuś z mamusią nie prowadzali na mszę świętą, prawda? A jeśli chcę, żeby to z moich wrogów, z tych, którzy katowali dzieciaka aż krwią sikał, którzy mu przypinali tę cholerną gwiazdę Dawida podczas obowiązkowej mo- dlitwy (do ptasich móżdżków im nie przyszło, że nie tylko żydokomuna istnieje, komuna też) – jeśli chcę, żeby to z moich wrogów zrobiono krwawą miazgę, żeby to oni żałowali aż po dziesiąte pokolenie, jeżeli wierzyć w waszego OJCA, KTÓRY JEST W N I EB I E i w je g o wredne pomysły, i w jego manię karania niewinnych, zawsze i za wszystko niewinnych... Przepraszam. Spiłem się. Nie wiem, co mówię aux toilettes. Idę. No. Już dobrze. Wystarczy podrapać się w podniebienie, jeżeli chcesz wiedzieć. Bo nie każdy wie. Pewien stary pijak powiedział mi, że dobrze też puścić sobie strumień zimnej wo- dy na łokcie, ale na mnie to nie działało, więc innym też nie polecam. Podrapanie się w pod- niebienie działa jak cholera. Trzeźwy jestem jak skowronek. Podejmuję wątek. Wyjaśniono mi, co się dzieje. A także na czym polega problem Oto, na czym polegał: NIE MYŚMY TO ZROBILI. Tam, gdzie wszystko gruchnęło – na Wybrzeżu, w stoczni i w ogóle w przemyśle ciężkim – działał Jacek i jego kumple, katole-syndykaliści. Pamiętasz Jacka? Tego, co też płakał, kie- dy strzygli w KD bikiniarę? I co znalazł moich rodziców, jak się zabili, i Monę też, kiedy ona się zabiła... za dużo tych samobójstw, nie? Też tak uważam. I mieliśmy pewne podejrzenia co do Jacka. Czy to aby na pewno były samobójstwa, czy nie maczał w tym palców, agent jeden. Bezpieczniacka wtyczka. Nie, nie od razu. Dopiero, kiedy się od nas odciął. Kiedy ODKRYŁ BOGA – co za kretyn! – złączonego w jedno z takim adwokaciną, co to potem zakładał jedną partyjkę po drugiej i rwał się do władzy, kiedy zaczął czytać Sorela i organizować po fabrykach Wolne Niezależne Związki Zawodowe... Co za bzdura, to przejść nie mogło, znaliśmy w końcu Czerwonego! Że w końcu przeszło? Bo Czerwony zgłupiał. Kogo Bóg chce skarać, temu rozum odbiera. Bo to nie powinno było przejść; żaden komuch z odrobiną rozumu w głowie nie dopuściłby do samoorganizowania się Mas Roboczych. Lenin z miejsca rozwalił Kronsztadt, z miejsca! 152 ------------------------------------------------------------- page 153 Ale już ci mówiłem: potem komuna zgłupiała. Gdyby wzięli Augusta, choćby w 1968, jeśli już nie mogli wcześniej, gdyby wzięli Augusta... Może by przeżyli. Naszą partię też on wymyślił, nie August? On odkrył, że zakładanie w komunizmie partii politycznych nie jest nielegalne? On ci to powiedział? No, owszem, tak było. Ale co kogo obchodzi Jacek? Nic, nikogo. Żadna światowa gazeta nie zrobiła z nim najmarniejszego wywiadu. Ze mną zrobiono 1232, tyle mam w komputerze na dzień dzisiejszy. Nie licząc telewizji, specjalnych kaset wideo i całej reszty. Jacek może miał intuicję, może miał rozum, ale nie miał osobowo- ści. Chociaż oczy mu się z czasem zrobiły jak u Rasputina. Widziałeś to jego zdjęcie, które- śmy nagłośnili? No, rozreklamowali, znaczy. (Potem już nikt o nim nie mówił i nikt go nie dopuszczał do głosu: wykończyliśmy kretyna!) Widziałeś? Oczy ma jak latarnie! Twarz ma jak Chrystus z Całunu Turyńskiego! Ale i tak się go wykołowało; ani zipnął. Może i on obalił komunizm; może. I co z tego? Trzeba mieć charyzmę, kontakty, układy! Myśmy o to zadbali, my z Augustem. A on nie mógł? Nie chciał, tyle ci powiem. Obraził się. Na cały świat się obraził! Ty też wolisz rozmawiać ze mną niż z Jackiem. Jak wszyscy. Nic ci to nie mówi? A już zupełnie się rozłożył, kiedy zaczął nas oskarżać. Nas! Takich świętych ludzi! Mę- czenników walki z systemem! Którzy za to lata przesiedzieli w więzieniach, kiedy jego rap- tem raz internowano i trzymano po prostu w puchu, w luksusie, wszystkiego parę miesięcy! No, kto tu wygląda na agenta? Ale on twierdził, że to my; że, kiedy mu się udało być przez parę tygodni Ministrem Od Tych Strasznych Rzeczy... że znalazł niezbite dowody naszej współpracy z Czerwonym. Że niby sami żeśmy siebie obalili, my czerwoni, żeby zachować prawdziwą władzę: władzę własności. Własności środków produkcji. Wredne oszczerstwo. Brednia. Koń by się uśmiał. Jeszcze raz spróbuję tej sztuczki z podniebieniem. Przepraszam. Teraz naprawdę wytrzeźwiałem! I nie mam ci nic więcej do powiedzenia. August pytał, co zrobić. A ja powiedziałem: konferencję prasową. I aż mu oczy zabłysły. Nazajutrz cały świat wiedział, jak to my z Augustem powaliliśmy komunę na kolana. Zwoła- liśmy pismaków na wieczór, ostatnia szansa, i tak część tkwiła na wybrzeżu, gdzie było cen- t r u m w y d a r z e ń , a r e s zt a p o g n a ł a t a m n a z a j u t r z ( za b r a l i ś my s i ę z Reuterem) na Uroczyste Podpisanie Porozumienia Władzy Z Ludem (ludu kochany, PAN będzie teraz lepszy, nawet własną bryczką cię przewiezie, a tak); no, zwołaliśmy pismaków na wieczór, a przedtem zbie- raliśmy informacje jak w gorączce, i o ósmej trzydzieści mogliśmy opowiedzieć światu o na- szym triumfie (pismaki już wiedziały, że nazajutrz będzie POROZUMIENIE i głupawo wrzeszczały o tym od progu); nawet Sorela cytowałem, bo nie byłem pewny, co jest grane. Następnego dnia pozowaliśmy do zdjęć z bukietami kwiatów, otoczeni przez wiwatujący tłum, a ja udzielałem wywiadów albo tłumaczyłem a vista Augusta (Gucio zna języki!), i ja- koś poszło. Nie zmienia się koni w środku przeprawy przez rzekę. Stanęliśmy na czele buntu. Zawsze byliśmy gotowi stanąć na czele czegokolwiek bądź. Choćby miano za to wieszać. Tym jest ambicja, hombre. A potem zaczęła się... Znasz to? Góralski ksiądz zbiera zamówienia na uroczyste modły. J e d e n k l i e n t p r o s i o wojnę, drugi o pokój; księżulo próbuje jakoś z tego wybrnąć i prosi szeptem: Panie Boże! Niech nie będzie ani wojna, ani pokój, ino taka... szarpaczka! Musiał się modlić za nas, ten zacny klecha. Półtora roku szarpaczki! Aż odetchnąłem z ulgą, kiedy mnie w nocy 13 grudnia 1981, pijanego w sztok, ściągnięto w hotelu Heweliusz z pewnej angielskiej dziennikarki, 153 ------------------------------------------------------------- page 154 żeby władować do suki i zawieźć hen, do mamra. Trzy dni trzeźwiałem. Ale przynajmniej wszystko było jasne: koniec szarpaczki, wojna! No i dobrze. Ach, teraz, teraz, teraz! Niechże wreszcie nadejdzie jakieś TERAZ! Paskudne było, ale nadeszło. Wycelowało w nas pistolety, wyciągnęło bagnety, grzało ręce nad piecykami na rogach ulic. Pozamykało nas w więzieniach i obozach. Mówię ci, hombre: odetchnąłem. Aha. Przedtem się Mona zabiła. Miałem ci opowiedzieć, jak to z nami było, jak się z nią przespałem i w ogóle, ale mi się nie chce. Było, przeszło. Nie mam do siebie pretensji. Raz mnie urzekło, opętało, sam nie wiedziałem, co robię: całą noc spędziłem z Moną, cudowną noc, ale potem zerwałem: takie świństwo wobec Augusta! Wobec Augusta, który gnił wtedy w mamrze! Ale potem spotkaliśmy się u znajomych i znów skończyło się w łóżku. Innym razem to ja wydzwaniałem do Mony i błagałem, żeby przyszła albo żeby mi pozwoliła przyjść do siebie. Powiedziała: ,,Przyjdź”. No, wiesz, jak to bywa. Ciągle jej mówiłem, że nie wolno, że nie powinniśmy, że staram się być uczciwym człowiekiem, żeby to zrozumiała. Ale ona – no, jak to kobieta. August od tak dawna siedział... Ja nie chciałem, słowo daję, nie chciałem. Ale potem coś mnie takiego nachodziło... Kiedyś osiem godzin siedziałem u Mony na scho- dach, czekając, żeby mnie wpuściła. I wpuściła. Tyle że w sumie to było kilka razy, przysię- gam. Kilka razy, z dwumiesięcznymi przerwami między jednym a drugim. Bo walczyłem ze sobą. Broniłem się przed własną podłością. Gdybym wiedział, co zrobi mi kiedyś August... Nie wiedziałem. Paskudny ten gin-fizz. Rozmieszają gin z sokiem cytrynowym, dosypią łyżkę cukru, wleją do grubej szklanki i zadowoleni. W jednym tylko miejscu dawali dobry gin-fizz. W ta ki ej kawiarence przy Pigalle'u. Mówili mi, że to ich chluba, że takiego w całym Paryżu nie dosta- nę, i fakt. Ale już nie ma tej kawiarenki. Zresztą tu, przy Saint-Germain, też jest miło; lubię ten bar. I nazwa mi się podoba. BONAPARTE. Jakoś tak romantycznie to brzmi. I mrocznie jest, i zacisznie, i miło. I te lustra, i kieliszki wiszące pod okapem. Och, dobrze mi tu. Strasz- nie mi tu dobrze. O czym chcesz wiedzieć? Aha, o Monie. Niewiele zostało. Nagle się oka- zało, że August jest, że go wcześniej wypuścili. Z gazet się dowiedziałem, uwierzysz?! Mona go odebrała i nie powiedziała nikomu. On też się do nikogo nie odezwał. Może chciał ze wszystkim skończyć: z nami, z polityką. Komuchy mi potem mówiły, że składał wtedy poda- nie o emigrację. On, który nie znał żadnego języka poza ojczystym, a i ten nie bardzo! Ale chciał wyjechać, chciał uciec. Podobno z Moną, nie wiem. Kiedy Mona wyskoczyła przez okno, został. Zobaczyliśmy się na jej pogrzebie. Objął mnie, płakał. On łatwo płakał. A walka o wolność była już na półmetku. Może i dalej, policz sobie. Zwycięstwo coraz bliżej. Mona nie doczekała. Do magla idź z takimi pytaniami! Brudne plotki! Kilka razy z nią spałem. Tylko dwie całe noce. O czym tu mówić? Koniec z gin-fizzem. Zamów dla mnie whisky. Glennfiddich on the rocks. Światełka odbijają się w szkle, a szkło – razem ze światełkami – w lustrach. Dobrze mi tu. Cholernie mi dobrze w Paryżu. Wiesz, kiedyś nie do pomyślenia. Daleko zaszedłem! Cały nasz świat daleko zaszedł. Spójrz na tych facetów w kącie. Tych ryczących bruda- sów. To nasi. Moi. Od nas. Czernoraboczije. Zarabiają tu. Ten łysawy właśnie ukradł kieli- szek, schował go do kieszeni. Ale się drą! Dobrze, że ich nie rozumiesz. Co słowo, to prze- kleństwo. Tak NASI mówią, nie umieją inaczej. Bydło. Czerwony trochę ich trzymał w ry- 154 ------------------------------------------------------------- page 155 zach: przynajmniej rozbijać się po świecie nie pozwalał. O, szef ich wyprasza. Grozi policją. Wychodzą. Ale odgrażają się między sobą, że mu potem szyby wytłuką. Pewnie to zrobią. No i dlaczego ludzie są tacy, dlaczego? Moi starzy chcieli ich uszczęśliwić. Kretyństwo. Dali im oświatę, leczenie, gwarancję pracy, tanie mieszkania. I jeszcze NAS im dali do za- bawy, jak mysz kotu. Nas. Tych mądrych, tych kwalifikowanych, tych, co to korzystają z własnych mózgów. Ach, tragarzu, nadeszła sprawiedliwość: profesory i doktory zarabiają mniej od ciebie, a w dodatku możesz ich opluć na wiecach, do mamra wpakować, bo tyś jest solą ziemi, tragarzu; nadeszły twoje czasy! A oni nienawidzili ich jak cholera, tych swoich dobroczyńców. Nam się dali przekabacić. Obalili ich; obalili komunę. Stracili to, co mieli przedtem, a zyskali wolność. I co? Ryczą KOMUNO, WRÓĆ, żałują: co im tam wolność w porównaniu z tanim mieszkaniem? Sam widzisz, jak nienawidzą szefa kawiarni. Klasowa nienawiść, klasowa. Nienawiść chama do nie-chama. Jeżeli jeszcze raz usłyszę, jak ktoś ich tłumaczy, jak się nad nimi lituje, dam w mordę. Nie masz pojęcia, jak plugawie gadali! Inny gatunek ludzi i tyle. Inny gatunek. Trzeba go trzymać w ryzach. Przestań, dobrze? Jeszcze jedna whisky. Mówisz, że pokręciłem chronologię. Nie. A może? Czekaj. Sadzali nas na Cztery Osiem i zaraz znów łapali w 1980, przez całe lato. Wrzało wtedy. Wyszliśmy, jak czerwony spasował i niby to się ułożył z narodem. Próbowaliśmy upiec na tym z Augustem własną pieczeń, ale to się nie mogło inaczej skończyć niż wielką masakrą. Myśmy znali czerwonych. Zdziwiliśmy się nawet, że dość łagodnie to poszło. Masakra, ale nieduża. Terror, chamstwo, tak. Nas nikt nie rozwalił; my byśmy siebie rozwalili, gdybyśmy byli u władzy! Prawdę mówiąc, aż wstyd nam było, że nikt nawet o tym nie pomyślał. Że graliśmy w więzieniu w ping-ponga i jedli- śmy pomarańcze z paczek. I że – wiesz – w przeciwieństwie do różnych opozycyjnych na- wiedzonych byliśmy... byliśmy... Czerwień się tak łatwo nie zmywa. Partyjniacy byli nam bliżsi niż ta czarna reakcja: krzyż mieliście w ręku, a browning w kieszeni... jakoś tak to szło. Jakby nie gadać, to czerwoni przynieśli tej naszej hołocie z kruchty cywilizację. Czytać hołotę nauczyli... Znów zgubiłem wątek! Po prostu już wtedy, niby w więzieniu, ale formalnie internowani, wiedzieliśmy, że tylko z czerwonymi możemy się dogadać. A oni – tylko z nami. Więc jakby doszło do przekazywania władzy, dla picu (każdy były czerwony wie, że liczy się baza. Ekonomia) – to tylko nam ją dadzą. I przed oszołomami obronią. Nie, jeszcze tego nie planowali. Ale wariant już był. Że gdyby tak – to oni tak. Biały koń tak – to my wtedy hetmanem; a jak biały hetman – to go wieżą w dwóch ruchach. Już w nas widzieli sojuszników na wypadek, gdyby. Słusznie. A Mony wtedy nie było. Mona zabiła się dwa lata wcześniej. Jak tylko August wyszedł z takiej niedużej odsiadki. Baliśmy się o niego po jej śmierci, ale zaraz zaczęło się dużo dziać, nie miał czasu na zmartwienia. Może pił więcej. JESZCZE WIĘCEJ, tak. Nie nudź. Czego ty chcesz ode mnie? Chronologii, tak? Polityczną znajdziesz byle gdzie. Osiem lat po tym, jak wszystko rozwalili, cały ten bunt, osiem lat po tym, jak nas zamknęli, system tak się wykopyrtnął gospodarczo, że postanowili zrobić woltę. Oddać władzę. Tę pozorną, tę odświętną. Tę, której myśmy chcieli, wieczni idealiści. Której chciał August. A prywatna chronologia? Nie pamiętam. Sonia – to było po buncie, a przed karnawałem. Jak byliśmy tacy wściekli, takie wilki w noc gwiaździstą. Mona też była wtedy, i śmierć Mony. Potem były kratki, walka, nabieranie 155 ------------------------------------------------------------- page 156 rozumu, kratki, Gosia, zwycięstwo, jeszcze większe nabieranie rozumu... Melodramatu chcesz? Chcesz pan melodramatu, panie Pipman, to se pan jego kup!... jak powiedziałby Żyd do Żyda. Ja byłem zwierzę polityczne, nie melodramatyczne. Tego nauczył mnie August. Takim stworzył mnie August. Prawdziwa chronologia była taka: najpierw wilki w noc gwiaździstą, potem wilkom zęby się wykruszyły, a gwiazdy na niebie zgasły. Jak w każdym życiu, jak u każdego. Człowiek sam nie wie, że właśnie wtedy zaczyna się szczęście. – Encore un whisky de Malt, s'il vous plait. Avec des glaçons seulement. Cholera, jak mi dobrze. Żadnych przeklętych gwiazd. Pochmurno, więc ciepło, zacisznie. Światło mrozi. W gwiaździstą noc zimą człowiek aż się trzęsie, a gdzie nie ma zimy? Z chmurami lepiej: nie przepuszczają zimna. Chmury są jak pierzyna, złotko; ciemność jest jak pierzyna! Zęby już nie mogą boleć, bo ich nie ma. Co za ulga! Zębaci nawet tego nie prze- czuwają. Nie chce mi się więcej gadać. Nie dzisiaj. Napij się ze mną. Zamów sobie whisky. Tyle się człowiek naszarpie, zanim zrozumie, że tylko to się liczy. Pierzyna chmur, ciepło, zaciszność i whisky de Malt. Ja to zrozumiałem. August nie. Chciałeś pan pointy, panie Pipman, to ją pan masz. I to za darmo. AUGUST NIE!!!!!!!!!!!! W porządku? 156 ------------------------------------------------------------- page 157 IV SONIA: Nie chodzi o to – żeby mieć sto tysięcy wojska – tylko o to żeby wróg myślał – że się ma sto tysięcy wojska! Wiesz – kto to powiedział? Napoleon. Nienawidzę tego sukinsyna – ale mądrzejszego fa- ceta ze świecą szukać – klnę się Bogiem & niech złe duchy tańczą po grobie mojej babki. Jak mówią Anglosasi. Gdybym myślała – że przeczytasz to – co piszę – pisałabym inaczej. Nie myślę – że. Mogę sobie pisać – co mi się żywnie podoba. Wszystko mogę. Przede mną ściana – za mną ściana – & nic mi nie grozi. Pójdę sobie nalać Glennfiddich. On the rocks. Czytałam – co się u was stało. Widziałam w TV – co się u was stało. W waszym konsula- cie powiedziano mi – że mogę im przynieść list – a oni gwarantują – że dotrze tam – gdzie będziesz akurat więziony. Pytałam – czy do Rosji też – ale zapewnili – że was nie zsyłają do Rosji. Chociaż taki młody urzędnik przyznał mi w konfidencji – że pewności nie ma. Zwłasz- cza na przyszłość. No – nie wiem. Nienawidzę pisania listów & tego wszystkiego – ale spróbuję. Widzisz – przejęłam się. Głupio tak mówić – ale przejęłam się. Te czołgi na ulicach – ci żołdacy z bagnetami & tak dalej. Nie pierwszy raz to widzę – jasne – co chwila w jakimś miejscu na świecie urządzają takie brewerie – ale paskudne to & tyle. Więc siadłam & piszę. Nie spodziewaj się żadnych sentymentów. Wyrzuciłam je z życia dawno temu. Do niczego bym z nimi nie doszła. Nikt by nie doszedł. Albo spodziewaj się – co mi tam. Jak chcesz – mogę być twoją mateczką wojenną. Jak w 1914. Marzyłam o tym – kiedy miałam trzynaście lat & czytałam Rilla of the Ingleside. Ty tego pewnie nie znasz – ale spytaj jakąkolwiek kobietę – chyba nawet u was na tym się chowały. Na Lucy Maud Montgomery. Właśnie dlatego trudno was – mężczyzn – kochać – że nie znacie L. M. Montgomery. Nie znacie & nie chcecie znać. Inaczej mówiąc – nas – kobiet – nie chcecie znać – więc za co was kochać? Masz rację – większość bab nie interesuje się także tym – jacy WY jesteście. Ich sprawa. Ja muszę – to mój zawód. Ja przeczytałam nawet Clausewitza – ale nikt z tych tępaków – z którymi miałam coś wspólnego – nie znał Clausewitza. (Na szczęście znam się także na bok- sie – futbolu – futbolu amerykańskim – base-ballu – wyścigach konnych – & masie innych rzeczy – z których mi nic nie przyjdzie – bo jedyne – czym się zajmują faceci – to moda mę- ska – choroby jamy brzusznej – nadciśnienie – szkodliwość palenia w wersji telewizyjnej – wszyscy rzucają! – & trochę polityki w wersji także telewizyjnej – dwa-trzy stereotypy: znam – znam – pewnie – że znam! Ależ ja się marnuję! Mam za wysokie kwalifikacje jak na te nędzne czasy. Cholerna szkoda. Szkoda zwłaszcza – że wy – mężczyźni – nie znacie wielkich wojskowych. Słuchaj – kochany. Cała prawda o życiu – to prawda o wojnie. & nikt nie po- wiedział tak wielkich prawd – pasujących do wszystkiego – jak wodzowie naczelni. Zaraz ci to udowodnię. Ten list & tak nie dojdzie – guzik tam wierzę waszym czerwonym konsulom – więc mogę sobie pisać – co chcę. Nawet mi to dobrze robi. Fantastycznie się 157 ------------------------------------------------------------- page 158 czuję. Jak się rozpędzę – napiszę list na 1000 stron. No – nie. Nie bój się. W końcu jakaś szansa – że dojdzie – istnieje. Czy ty wiesz – człowieku – co napisał marszałek Foch w depeszy do dowództwa aliantów? Moje prawe skrzydło się cofa – moje lewe skrzydło się cofa – moje centrum w rozsypce – idealna sytuacja – przystępuję do ataku. NAPRAWDĘ tak było – & Foch NAPRAWDĘ wła- śnie to zrobił & zwyciężył. Daję ci to pod rozwagę. Wyślij gryps z tym tekstem swojemu gu- ru. Ciekawe – co powie. Jak mu było? August? Och – kochany. Gdybyśmy zrobili spółkę – doszlibyśmy o wiele dalej niż ty ze swoim Au- gustem – a ja solo. Trudno. Sama o tym w porę nie pomyślałam. Jestem w Monachium. Mieszkam na rogu Falkenturmstrasse – łatwo znaleźć: idziesz od Maximilianstrasse w stronę piwiarni – w której Hitler odnosił pierwsze sukcesy – & od razu trafiasz na mnie. Wystarczy znaleźć pomnik Czerwonego Kapturka. Z wilkiem. Wilk jest bar- dziej udaną częścią pomnika. Z przodu tryska fontanna. A parę kroków w lewo – jeśli idziesz od Maximilianstrasse – masz Ha rry's Bar – ukochane moje miejsce w tym mieście Brunat- nych Koszul. Już o dziesiątej wpadam tam na śniadanie: Pińa Colada – cocktail na rumie z mleczkiem kokosowym & sokiem ananasowym – trudno znaleźć coś zdrowszego. Po połu- dniu przychodzę na gin & tonic – a wieczorem idę na całość. Sama lub nie. Znajdziesz mnie w piwnicy – gdzie mój znajomy ślepy czarnuch (oczy ma jak sokół – ale udaje Raya Charle- sa) gra & śpiewa do świtu. Siedzę sobie w kącie z moim pudlem cesarskim wystrzyżonym na lwa – Goetzem von Berlingen – zdrobniale Goetzi. Zwykle nie muszę siedzieć długo & tylko czasem sama. Bywa tu elita – niemiecka & amerykańska – a ja nieźle sobie radzę. W gorsze wieczory piję jedno martini po drugim & jeden gin-tonic po drugim – & jeden manhattan po drugim – a Goetzi dostaje Pińa Colada w miseczce – & kiedy jest już po północy – przestaję słuchać mojego kumpla czarnucha & włączam walkmana: przy manhattanach lubię sobie po- słuchać Leonarda Cohena. First we take Manhattan – then we'll take Berlin... ubóstwiam to – Gus – ubóstwiam. W sumie nie jest źle. Wracając do domu – sama lub nie – włażę do fontanny – wspinam się na postument & głaszczę wilka z pomnika. Dziewczynki z koszyczkiem nie – nigdy. Zawsze wolałam wilka od Czerwonego Kapturka. Mam jeszcze list cioci do mamy – z czasu – kiedy miałam sześć lat. Zabrała mnie do teatru dla dzieci. Właśnie na tę bajkę. Kiedy na scenie pojawił się strasz- liwy wilk – wszystkie dzieci zawyły ze zgrozy – & dopiero wtedy – jak napisała ciocia – na kamiennej twarzy Soni pojawił się uśmiech. Chyba jasne – dlaczego później stałam się tym – czym się stałam? Gdybym sądziła – że ten list dotrze do ciebie – nigdy bym tego wszystkiego nie pisała – jasne? Ale z twarzy facetów z waszego konsulatu fałsz mało – że kapał: ściekał strugami – wodospadami – Niagarą! Jeżeli jakimś cudem trafi to do twojej celi – weź poprawkę na moją niewiarę. Nie sądzę – żeby trafiło. Gdybyś przeżył – gdybyś wyszedł z tego – z obozu koncentracyjnego? z mamra? z Sybe- rii? – & gdybyś był pewnego dnia w Monachium – znajdź pomnik Czerwonego Kapturka & zajrzyj do mnie. O ile ciągle tu będę. Monachium nie jest dużo zabawniejsze od Stuttgartu; jako następny etap życia planuję Londyn. Jeżeli & tam będzie nudno – Nowy Jork. Jeżeli & tam... nie wiem. A może wyjdę za mąż? Może. W końcu to prawie to samo – co włożyć głowę w pętlę. Albo zaufać wilkowi. Świetna rzecz dla neurotyczki. TO chyba zauważyłeś? Nie możesz przecież myśleć – że prawdziwa dziwka zadałaby się z tobą? Nie – aż tak głupi nie jesteś. Słuchaj – kochany. Jest zima. Wsiadłam do autobusu & czekałam aż ruszy. Na przystanku rosło gołe – czarne drzewo. Na gałęzi siedziała wrona. & nagle pomyślałam sobie: przecież 158 ------------------------------------------------------------- page 159 na każdego – kto przychodzi na świat – coś czeka. Jego los. Koleiny – którymi łatwiutko & po prostu ma się potoczyć jego życie. Do przodu & szlus. Na mnie nic nie czekało. Żadnych kolein. Żadnej drogi. Myślę – że na ciebie też nie. Czy inaczej wpuściłabym cię wtedy do domu? Wtedy – na Bebelstrasse? Coś w końcu musiałam w tobie zobaczyć? Siedzę w Harry's Bar przy Falkenturmstrasse. Zdjęłam buty & oparłam stopy o grzbiet Go- etzi. Mój kot Augustyn nie żyje. Wiem – że nie lubisz zwierząt. Dlatego nie lubię ciebie. Dlatego nie mogłabym ciebie kochać. Bo to jest – bo to jest – Bo to jest nieprawda. Ktoś ci czegoś zabronił. Ktoś ośmieszył przed tobą wszystko – co w tobie najlepsze. Kazał ci się tego wstydzić. No – & męczysz się od tej pory jak potępieniec – kochany. Po diabła? Czy to był ten twój guru? Czy on cię tak urządził? Kiedyś chyba lubiłeś zwierzęta – co? & o to chodzi! Przypomnij sobie. Jaki byłeś wtedy – przedtem? Kiedy jeszcze chciałeś mieć psa czy kota. A co mnie to obchodzi? Siedzę w H ar ry ' s B ar – mój kumpel Jim gra & śpiewa ochrypłym głosem Hit the road Jack; słucham tego co wieczór – znudziło mi się. Już wszystko mi się znudziło. Przeglądam mój zeszyt z wypisami z wielkich wojskowych. Nie udało mi się życie – cholera! Tobie też chyba nie bardzo. Ale jeszcze nic nie jest stracone. Prawda? Jasne – że prawda. Ty jeszcze zostaniesz premierem – a ja milionerką. Bo & czemu nie? Grunt – to wiedzieć – czego się chce. Jak się zna swój cel – pozostaje tylko dobrać środki – a to już drugorzędne – to już drobiazg. Oboje znamy nasze cele. Czy na samą myśl o tym nie skaczesz z uciechy tam – gdzie teraz jesteś? W więzieniu – w obozie – na Syberii? Tego nauczył nas Rockefeller – prawda? A Napoleon – Clausewitz – Foch – Patton & Eisenhower dorzucili parę dobrych rad. Przeglądam mój zeszyt. W ciasnej sferze działania wielki człowiek jest tylko mąciwodą – powiedział Napoleon. Ach – skarbie: uwierz wreszcie – że nie jesteśmy wszechmocni; że nie wystarczy chcieć – pracować – starać się – poświęcać wszystko... Jak ty mi kiedyś mówiłeś? Całą swoją krew – kropla po kropli. Opowiadałeś mi – że prawie dosłownie to samo mówili – zalewając się łza- mi – wasi gestapowcy – kiedy im dziękowano na fabrycznym wiecu za stłumienie zamieszek & przywrócenie spokoju – w którym to było roku? 1967? Ach – nie –już pamiętam: wtedy – kiedy wszędzie się trzęsło – w 1968. Sam widzisz. Nie wybrniemy z tego. Ja chcę tylko pieniędzy. Aż pieniędzy. Nic oryginalnego. & łatwe to nie jest. Co ja tu mam – w tym zeszycie pochlapanym manhattanem? Jeszcze Napoleon – jasne. Nakładać zbyt twarde warunki – znaczy zwalniać od ich wykonania. Nie należy ani krępować – ani ścigać przywar nieszkodliwych. Handel łączy ludzi; wszystko – co ich łączy – sprzymierza ich. Handel jest zasadniczo szkodliwy dla władzy. Wojna nieunikniona jest zawsze sprawiedliwa. AMBICJA WŁADANIA DUSZAMI JEST NAJSILNIEJSZĄ Z NAMIĘTNOŚCI. 159 ------------------------------------------------------------- page 160 Czy to nie dotyczy nas obojga? Czy nie dlatego każde z nas stało się tym – czym się stało? I jeszcze Napoleon. Dawno zapisane – pięć lat temu: Trzeba równie dużo odwagi – by znieść z rozwagą ducha ból duszy – j a k n a t o – b y umrzeć pod ogniem dział. Bez oporu poddać się zgryzocie – zabijać siebie – by jej uniknąć – oznacza zejść z pola bitwy przed zwycięstwem. Ach – & to; zwłaszcza to! Co wywołało rewolucję? Nieposkromione ambicje. Co położyło jej kres? Również niepo- skromione ambicje. I jakim znakomitym pretekstem do tumanienia mas była dla nas wszyst- kich wolność! Przepraszam. Nie pisze się takich rzeczy do przegranego. Do więźnia. Ale czy nie zrozu- miałeś nigdy – kotku – czemu stało się to – co się stało? Czemu byłam dla ciebie gratis? Bo jesteśmy podobni. Bo łączy nas ambicja. Choć ja może na to nie wyglądam. Byłam tak zajęta pisaniem do ciebie – że straciłam niezły zarobek. Widzisz. Pies się niecierpliwi – chce wyjść z Harry's Bar; ma rację. Zaraz wyjdziemy – piesku. Mam paskudny spleen. Ty przegrałeś – a ja ciągle nie wygrywam: czy to nie to samo? Na- sze prawe skrzydło się cofa – nasze lewe skrzydło się cofa – a centrum w rozsypce: znako- mita sytuacja – prawda? Może & znakomita. Może & znakomita. To jak: przystępujemy do ataku? 160 ------------------------------------------------------------- page 161 V PIOTR: To ja byłem tym kretynem, który Miał Stryja. Stryj Piotra Wszystko Załatwi. To była je- dyna rzecz, którą się o mnie wiedziało. TO TEN, CO MA STRYJA. Byłem niskim, tłustym, śmiesznym facetem, na którego nikt nigdy nie zwracał uwagi, którego ręki wyciągniętej głu- pio do powitania czy pożegnania nikt nie zauważał (w końcu przestałem ją wyciągać; tego też nikt nie zauważył), z którego śmiano się krótko (bo zaraz okazywało się, że mam stryja), a potem po prostu się go nie lubiło, drobiazg. Są gorsze rzeczy. Stryj mnie kochał, a ja kochałem jego. Stryj był gotów na wszystko, byle ułatwić Piotru- siowi życie. Słyszałem, jak rozmawiali wieczorami z moim ojcem: udawałem, że śpię, ale słyszałem. (Oni też się bardzo kochali, ci dwaj bracia; bardzo). Wił się jak węgorz, lawirował jak mistrz slalomu, ten mój stryj, byle koledzy lubili Piotrusia, byle go akceptowali, byle nie był samotny i smutny, biedaczek. – Wiesz, stryjku, mój kolega potrzebuje paszportu. – Masz jego dane, Piotrusiu? Nic więcej. Czasem tylko pytał nieśmiało: – Czy to miły chłopiec, Pio- trusiu? Przyjaźnicie się? – i był szczęśliwy, kiedy kiwałem głową. Kto by się ze mną przyjaźnił? Kto zwróciłby na mnie kiedykolwiek uwagę, gdyby ON nie był moim stryjem? On, generał policji? Milicji, przepraszam. Ludowej milicji. Już się odzwyczaiłem od tej nazwy. Zresztą nigdy nic nie znaczyła, chodziło tylko o to, żeby buntownicy, strajkujący, różni tacy nie mogli uży- wać tej nazwy dla określenia swoich straży porządkowych. Policja była wszędzie państwowa, milicja własna, oddolna, z wyboru, samoobrona Skrzywdzonych i Poniżonych; nazwanie po- licji milicją było chytrym posunięciem. Tak mi to kiedyś wyjaśnił stryj. Że niby teraz sami się rządzimy, koniec z draniami pałującymi manifestacje bezrobotnych, wyrzucającymi nędzarzy na bruk, torturującymi w celach; nie ma już policji, nie ma, hura! Jest tylko MILICJA: nasza samoobrona. Nie wróg, a najlepszy przyjaciel. Tak mi to kiedyś wyjaśnił stryj. I uśmiechnął się. Smutnym, zgorzkniałym uśmiechem. Pamiętam ten uśmiech. Nie. Nie chcę nikogo wzruszać; zresztą kogo by to wzruszyło? Mój stryj wdepnął kiedyś w coś, z czego już nie mógł wyleźć – chyba że kładąc na szali życie, wolność, przyszłość – no, życie, tak czy owak – swoich bliskich. Do tego nie miał prawa. Tak uznał, a ja się z nim zga- dzam. Swoje życie tak – ale na tym polegał system, może to była najpodlejsza jego cecha, na tym polegał, że nigdy nie wystarczało oddać tylko własne życie. Ojciec nie wdepnął w nic takiego, ale rozumiał brata. A ja –ja z niego korzystałem. Z mojego wspaniałego, mocarnego, potężnego stryja. Tyle że nigdy dla siebie. Trudno w to uwierzyć, co? JA nigdy nie byłem za granicą, choć miałem aż takiego stryja, aż takie możliwości; JA ciągle mieszkam w małym mieszkanku na marnym osiedlu, z moją owdowiałą, ciężko chorą matką (obaj umarli: i mój ojciec, i stryj; cóż, tak już jest na tym świecie), hoduję papużki, chodzę do kościoła, niektórzy uważają mnie za pedała, bo nikt nie słyszał o żadnej kobiecie w moim życiu (o mężczyźnie też nie, ale to nieważne), zresztą może i słusznie: nigdy nie zaznałem niczego FIZYCZNEGO, nigdy, za bardzo się tego bałem, ale jeżeli kochałem kiedykolwiek – To jego kochałem. Gucia Szredera. I nigdy, do końca świata tego sobie nie wybaczę! 161 ------------------------------------------------------------- page 162 Byliśmy w tym samym liceum, w tej samej klasie. Nie: na tym samym roku, ale ja cho- dziłem do klasy B, a on do A. Już od pierwszych dni szkoły wszyscy o nim mówili. Przecha- dzał się po korytarzu, otoczony gromadą wielbicieli. Pili mu z ust. (A potem miał czelność robić ze swoich lat szkolnych tragedię!) Ja stałem na przerwach pod oknem, sam, zawsze sam, i patrzyłem na niego, chory z zazdrości. Z zachwytu także. Chyba od niedawna pozwolono chłopcom nie nosić w szkole fartuchów; a może i dziew- czynom też? Nie pamiętam. Nie pamięta się już takich rzeczy w moim wieku. To, co pamię- tam, to Gucio Szreder, gwiazda naszego liceum, w granatowych spodniach, w luźnym, gra- natowym swetrze... Przestańcie przerywać; tracę wątek. No, jasne: to było TO liceum. Z wielkimi, pradawnymi, przedwojennymi tradycjami, chy- trze przejęte przez czerwonych: ciągle wspaniałe, niezależne, otwierające każdą drogę w ży- ciu. Wszyscy je uznawali, wszyscy je cenili. Żadna szkoła partyjna, dajcie spokój! Tyle że nie można się tam było dostać bez protekcji, i to mocnej protekcji. (Tak, tak, jasne: ja miałem protekcję stryja; tak, skłamałem, mówiąc, że nic mu nie zawdzięczam: sam się zdumiałem, jak łatwo zapomina się takie rzeczy!) Potem miało się wszystko. Basen, kort tenisowy, nawet lekcje łaciny i greki, jeśli ktoś chciał (ja chciałem, ale nikt poza mną się nie zgłosił i sprawa upadła), nawet lekcje jazdy konnej w niedziele; wszystko! Wszystko, co było możliwe w tamtych czasach, w tamtym systemie. To tam Amerykanie szukali swoich potencjalnych elit; zrobiłem potem doktorat z teorii potencjalnych elit, coś o tym wiem. I moim zdaniem Gucio Szreder został amerykańskim szpiegiem już wtedy, już w liceum. A może dopiero na studiach, na historii: nie wiem, czemu wszyscy tam właśnie werbowali szpiegów, i nasi, i tamci. Ale sądzę, że to się stało już wtedy. W liceum. Przed maturą. ...Czy mogę wreszcie zacząć mówić po swojemu?! Podpierałem ściany na przerwach. Nikogo nie znałem, z nikim się nie zbliżyłem. Próbo- wałem przybierać nonszalancką minę – tak samo, jak tych kilku podobnych do mnie, których – głupiec! – nie zauważałem; trzymałem ręce w kieszeniach, pogwizdywałem cicho (nawet gwizdać porządnie nie umiałem!) – i patrzyłem na Gucia Szredera. Na tego wysokiego, rude- go chłopaka, z odstającymi uszami, z butnie podniesioną głową, z donośnym głosem. Z rę- kami w kieszeniach jak ja, ale – Boże drogi, jak to inaczej wyglądało! Otaczało go coraz wię- cej zachwyconych chłopców, a coraz więcej zachwyconych dziewcząt dyszało pod ścianami; po paru tygodniach Gucio przestał nawet spacerować po szkolnym korytarzu (Nie jest pery- patetykiem, jak wyjaśnił – w ilu słownikach szukałem tego słowa aż je wreszcie znalazłem!), bo zaraz po wyjściu z klasy otaczał go tłum, konający z ciekawości, co też nasze bożyszcze myśli o tym, a co o tamtym; czasem wołał głośno, że ma już tego dosyć, że głowa go boli, że musi odpocząć; ludzie rozstępowali się smętnie, a on gdzieś przysiadał z książką Dostojew- skiego albo Tomasza Manna (w dwa dni później wszyscy chodzili z tą samą książką pod pa- chą; ja też, ale na mnie nikt nawet nie spojrzał), niby to nie zdając sobie sprawy z wlepionych w niego, zachwyconych spojrzeń... Gdyby dano mi wtedy do wyboru: wieczność w raju albo jeden dzień bycia Guciem Szrederem, nie wahałbym się nawet przez chwilę! Być Guciem Szrederem, oczywiście! Kto przy zdrowych zmysłach mógłby postąpić inaczej?! Właściwie byłem wtedy bardzo szczęśliwy. Miałem cel w życiu. Cel – to było zbliżenie się do Gucia Szredera. Więcej: zostanie przyjacielem, najlepszym przyjacielem Gucia Szredera! Nie myślałem o tym, że ten sam cel mają tłumy. Toż nawet klasa maturalna czołgała się przed Guciem! Nie, nie myślałem o tym. Kogo mógł wybrać poza mną? To, czym byłem w oczach innych – mały, nieśmiały grubasek, czerwieniący się z 162 ------------------------------------------------------------- page 163 byle powodu – stanowiło tylko wierzchołek góry lodowej. Pod powierzchnią oceanu krył się wszechświat. Moje myśli, moje marzenia, moje sny, moje cierpienia, moje wszystko, wszyst- ko, wszystko. Któż mógł to zobaczyć, domyślić się tego, jeśli nie on? Był moim Bogiem, był moim wszystkim, i nigdy nawet na mnie nie spojrzał, i nigdy się tego nie domyślił: on, Gucio Szreder. To zero. Ten podrzędny szpicel. Ten głupiec. Przez trzy miesiące szykowałem się do mojej WIELKIEJ AKCJI. Czytałem każdą książkę, którą widziałem w jego rękach. Wybierałem rodzicom drobne z kieszeni, a banknoty z port- monetek – nie miałem kieszonkowego – i chodziłem na filmy, o których mówił z tamtymi, ze swoją lejbgwardią. Do teatru nie udało mi się chodzić, nikt z mojej rodziny tego nie robił i nie mógłbym tak sobie, po prostu, wyjść wieczorem (Gucio chodził do teatru!), ale naśladowałem wszystko poza tym. Wszystko, co mogłem. Kiedy już byłem gotowy, zacząłem snuć się za nim na przerwach. Na końcu jego korowo- du. Próbowałem przepchnąć się bliżej. Nadstawiałem uszu. Słuchałem, o czym mówią, o czym ON mówi. O Heglu, o młodym Marksie – pojęcia nie miałem, co to takiego, młody Marks, ale dowiedziałem się; o Szatowie i Raskolnikowie – poszukałem w encyklopediach, w słownikach, i przeczytałem Dostojewskiego; o VIII plenum – to mi zajęło najwięcej czasu, między zjazdami partii, Naszej Partii, zawsze odbywały się PLENA: wieki minęły, zanim zrozumiałem, że tak krótko i po prostu ludzie wtajemniczeni określają tylko jedno plenum, to, na którym wykończono nacjonalistów i uwito girlandy dla czerwonego kolonializmu, to z 1948; o Naphcie i Settembrinim – drobnostka; o egzystencjalizmie, o roli jednostki w histo- rii... Właśnie o tym perorował Gucio Szreder w ten zimowy dzień, kiedy się odważyłem. Była epidemia grypy, coraz więcej uczniów nie przychodziło do szkoły, i udało mi się sta- nąć przy samym Guciu Szrederze, który wykrzykiwał właśnie: – A rola jednostki w historii? Kochani, dla mnie to jest pięta achillesowa marksizmu, tak, pięta, pięta! – A może węzeł gordyjski? – wychrypiałem nagle, cały czerwony, nie rozumiejąc, co mó- wię: pierwsze skojarzenie, pierwsze słowa, które mi przyszły do głowy, je właśnie wymówi- łem. Nie mogłem tracić okazji! Po raz pierwszy Gucio Szreder spojrzał na mnie. I – Boże święty, przysięgam, że nie kła- mię – spojrzał z podziwem. – To dobre, to bardzo dobre! Węzeł gordyjski, którego się nie rozwiąże, który trzeba prze- ciąć! Śmiały wniosek, bardzo śmiały. My się chyba jeszcze nie znamy? I wyciągnął do mnie rękę. Dotknąłem jej, uścisnąłem ją: uścisnąłem rękę Boga! Przed oczami miałem mgłę: patrzyłem prosto w twarz Gucia Szredera, ale nie widziałem jej. Mgła, mgła. Powiedziałem, jak się nazywam. Jak Lucyfer, wstąpiłem na wysokość obłoków. Jak Lucyfer, zaraz runąłem w dół. – No, bo Plechanow nam tego węzła nie przetnie! – oznajmił Gucio. – Sekciarstwo nam go nie przetnie! A może? Co o tym myślisz? Stałem zupełnie ogłupiały, z opadającą szczęką, nie rozumiejąc, o czym mówi. – O argumentach Plechanowa! – niecierpliwie dopowiedział Gucio. – Czy coś z tego da się przełożyć na konkret, na fakty? Chyba nie, jak sądzisz? – Na pewno nie – odpowiedziałem stanowczo Ale coś w moim głosie, w mojej twarzy, wzbudziło nieufność Gucia. – Czytałeś chyba O roli jednostki w historii? Kiwnąłem głową. Pewnie: ciągle się czyta o jakichś jednostkach w historii; po prawdzie niczym innym ludzkość się nie zajmuje od wynalezienia pisma. W ten czy w inny sposób. – A kto to napisał? – zapytał Gucio podchwytliwie, jak belfer. Jak wódz. Milczałem. Odczekał dwie sekundy. – No, stary, jeśli ty Plechanowa nie czytałeś, to nie mamy o czym ze sobą rozmawiać! 163 ------------------------------------------------------------- page 164 Wybuch śmiechu tych, którzy nas słuchali. A Gucio już się odwrócił, już odchodził, odsu- nąwszy mnie na bok jak przeszkodę. Inni poszli za nim. Płakałem tamtego dnia. Płakałem w domu. Ostatni raz w życiu tak strasznie płakałem. Potem, oczywiście, Gucio dowiedział się, że MAM STRYJA. I to on do mnie podszedł na którejś przerwie. Miły, przystępny, łaskawy. Już mnie nie egzaminował. Polecał mi jakiś film, miałem koniecznie ten film zobaczyć, tłumaczył dlaczego, właściwie on też powinien zoba- czyć go jeszcze raz, właściwie – powiedział to, jakby zupełnie znienacka olśniła go ta możli- w ość – mogliby śmy wy brać si ę razem . Jeszcze dziś, o piąte j. Kiwnąłem głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Po raz drugi uniosłem się na wysokość obłoków, głupiec. I po raz drugi spadłem. Bo odezwał się dzwonek. I Gucio, już zawracając, żeby iść do swojej klasy, zapytał nagle, niby od niechcenia: – Czy to twój stryj... Nie musiał kończyć. Dobrze znałem to pytanie. – Tak! – warknąłem. Nie speszył się wcale. Klepnął mnie po ramieniu. – Bądź przed kinem parę minut przed piątą. Och, tak; miałem to szczęście. Poszedłem do kina z Guciem Szrederem. Potem Gucio Szreder zaprosił mnie do domu. Spacerowałem na przerwach w jego świcie. Tyle że już się nie odzywałem. Przepraszam, raz. Bolała mnie noga, na zakrętach krzywiłem się, rozcierałem stłuczoną kostkę, i nagle powiedziałem bohatersko: – Ty jednak jesteś pe-ry-pa-te-ty-kiem, Guciu! ...i znów wszyscy się śmiali, ale życzliwie. W końcu należałem do jego lejbgwardii! To był pierwszy i ostatni raz, kiedy ktoś śmiał się serdecznie, bez złośliwości, z jakiegoś mojego pożal-się-Boże-żartu. Nie żałuję tego, skądże. Stwierdzam fakt i tyle. Czy go ciągle kochałem? Czy kochałem Gucia Szredera? Och, tak. Ale – od tego wiekuistego pytania o stryja – złą, nieszczęśliwą miłością. Hasslie- be. Zwłaszcza odkąd zobaczyłem Augusta. Tego bęcwała, którego Gucio tak kochał, jak ja kochałem jego. To też była Hassliebe. Gucio zaprowadził mnie do niego w jakieś marcowe popołudnie. Tak samo jak wszystkich, którzy – jego zdaniem – mogli się temu bęcwałowi na coś przydać. PAN potrzebował służby. Ekonom – a może kamerdyner, nie wiem, jak się to nazywa u bogaczy – służbę mu wyszuki- wał i prezentował. Owszem, zostałem przyjęty. Do pracy w polu, nie na pokojach. Nigdy nie rozmawiałem z Augustem sam na sam. Wiele razy byłem u niego w grupie. Siedziałem w kącie, stałem pod oknem, podpierałem ścianę. Nie odzywałem się n i g d y . A l e S T R Y J PIOTRA bywał potrzebny, rozumiesz. Podpierałem ścianę i patrzyłem na to bożyszcze mojego bożyszcza. Na jego wymachujące, włochate łapy, na żółte, popsute zęby. Na gołą, rozkołysaną łydkę (ciągle kiwał się na tylnych nogach krzesła, a nogawka spodni podjeżdżała mu przy tym aż pod kolano; kiedyś nawet spadł i złamał sobie trzy żebra; potem siadywał już godnie w fotelu, jak bonza, ale nogawki i skarpetki nadal miał za krótkie), na twarz błazna. Zawsze myślałem sobie o tym, że słowo „august” było nie tylko przydomkiem cesarzy; także błaznów cyrkowych. A on BYŁ błaz- nem. Tyle że umiał się bardzo głośno wydzierać, recytując ostatnie wytyczne swych moco- dawców z USA (raczej klan Kennedych niż CIA) i z Sowietów (Gorbaczow, obaj z Guciem 164 ------------------------------------------------------------- page 165 dali się kupić Gorbiemu, pamiętasz jeszcze tego pacana, który chciał ozdobić komunę wolno- ścią i mimo to zachować władzę?... ach, jakie oni gorbazmy miewali, co pięć minut, on i Gu- cio!), i tym przebijał konkurentów. Nikt tak głośno nie ryczał, to robiło wrażenie. Do czasu. Po co ja o tym wszystkim mówię? Jakie to ma znaczenie – TERAZ? Jedyna rzecz, jaka się liczy. TERAZ. Dzisiaj za gotówkę, jutro na kredyt, jak ogłaszali po- dobno w swoich sklepach kapitalistyczni kupcy. A biedni głupcy przychodzili, pełni nadziei, nazajutrz, i znów widzieli ten sam napis, zawsze aktualny, zawsze prawdziwy. Bo JUTRA przecież nie ma. Jest tylko TERAZ. TERAZ, w którym dla mnie zabrakło miejsca. Nie. Nie. Nie. To wszystko nie tak. Nie tak, jak myślisz. Nigdy w życiu nie dotknąłem mężczyzny. Nigdy w życiu nie chciałem dotknąć mężczy- zny. Nawet we śnie. Nigdy. Miłość i nienawiść to co innego. Kochałem Gucia Szredera, nienawidziłem Augusta. Potem nienawidziłem Gucia Szredera i Augusta. Walczyłem z nimi. Przeciwko nim założyłem partię chadecką... Która przegrała wybory. Mimo sojuszu z partią Jacka. I tych innych, nowych. Bo ludzie li- znęli demokracji – jaka by była, liznęli kapitalizmu, i chcieli powrotu komuny. W końcu o to im tylko chodziło: żeby zobaczyć, polizać, wybrać! Nigdy nie zrozumieli, że to niemożliwe. Nie ma wyboru. Nie można cofnąć czasu. Jest tylko teraz. Mój stryj nie żyje, moja miłość nie została odwzajemniona, moja nienawiść nie zdołała zwyciężyć. Zostało mi TERAZ. Nic więcej. W gruncie rzeczy jestem teraz szczęśliwy. Nigdy przedtem tego nie doświadczyłem. Świadomości dobrego i złego. Pokory. Spokoju. Przegrałem w drobiazgach. Dopiero po klęsce zrozumiałem, że to były drobiazgi. Niektórzy nie zrozumieją tego nigdy. August. Gucio. Jestem szczęśliwy. 165 ------------------------------------------------------------- page 166 VI MICKEY MOUSE: Przyjechałam do Warszawy. Nie było łatwo, ale przyjechałam. Z pasiastymi tobołami, jak wszyscy. Nie dorobiłam się na zmianie ustroju. Z drugiej strony – czy przedtem mogłabym wyjechać? Choćby do sąsiedniego kraju? Do was? Do najbliższego baraku w naszym obozie? Do najweselszego baraku w naszym obozie? Przyjechałam na handel, jak wszyscy. Z wódką, z podrabianymi paryskimi perfumami, z podrobioną ikoną, z dwiema skórkami sobolowymi i z jelenim porożem, które piastowałam ostentacyjnie w objęciach, dla picu. Dla zmylenia glin. Gliny zmyliłam, ale i tak zaraz mnie okradli. Biednemu zawsze wiatr w oczy wieje. Wszystko mi ukradli, nawet paszport, nawet ruble. W przejściu podziemnym przy dworcu, kiedy pytałam o drogę. Prawie się zmartwiłam. Tylko trochę. Nasi ludzie, Rosjanie, wciąż do was jeździli: rubel stał nisko, dolar wysoko, u was już był kapitalizm i sztuczny, niski kurs dolara, opłacało się dać każdą łapówkę za moż- liwość wyjazdu: po trzech wyjazdach z towarem człowiek miał mercedesa, po pięciu willę; głupcy puchli z głodu, głupcy łkali z tęsknoty za komuną, która tak podle, tak złośliwie po- dała się do dymisji (nie MY ją obaliliśmy, nie bądź śmieszny!; sama postanowiła raczej MIEĆ niż BYĆ; ileż ja referatów o tym pisałam na uniwersytecie, o tym, że w kapitalizmie ludzie wolą MIEĆ niż BYĆ; wszyscy wolą, a idealiści giną za swoją wiarę, że jednak nie wszyscy; ja za to zginęłam), a mądrzy się śmiali, mądrzy się śmiali... Nagle wyszło na to, że JA byłam mądra. Będąc pionkiem w opozycji byłam mądra. A ci, którzy mnie zepchnęli do roli pionka, byli głupcami. Los mi sprzyjał. Nie mogłam inaczej, biedna proletariuszka; opłaciła mi się moja niemoc. Ci, którzy depczą innych, byle wepchnąć się na pierwszą linię frontu, ci, którzy pę- dzą pierwsi z szablami wzniesionymi do góry, z pięknym uśmiechem dla korespondentów wojennych, pierwsi też giną. My zostajemy, i możemy zahandlować. Przez jakiś czas żałuje- my, że nas nie dopuszczono do awangardy, potem już nie. Ja ciągle żałuję. Ale nie żałowałam, że mnie okradli. Popłakałam się, ale tak naprawdę – tak naprawdę nie żałowałam. Nie przyjechałam na handel. Przyjechałam, żeby cię wreszcie zobaczyć, Giustaf. Żeby pana wreszcie zobaczyć, Giustaf Gienrikowicz. Płakałam, wołałam policję, jakiś Rosjanin mi nawet pomógł, ale policjanci rozłożyli bez- radnie ręce (oni mieliby złapać bandytów? ONI?!), i nawet nie byłam przejęta. Cóż ja straci- łam? Pieniądze, tylko pieniądze. Są ważniejsze rzeczy. Ciągle tak myślałam. TY jesteś ważniejszy. Dla ciebie przyjechałam, do ciebie przyjechałam. Po tylu latach! Nie zmieniłeś adresu. Czas jeszcze temu nie sprzyjał. Jeszcze udawaliście bohaterów. Skromnych, ascetycznych. Nasi już przegrali, już przestali; wy ciągle myśleliście, że się wam uda. Że wystarczy przez dziesiątki lat walczyć z jakimś reżimem, żeby objąć władzę, kiedy reżim upadnie. Choćby sam postanowił upaść – tak, jak niektórzy podpalają własną, robiącą bokami fabrykę, bo bar- dziej im się opłaca wypłata z polisy ubezpieczeniowej. Zwłaszcza że wywieźli i zabezpieczyli przedtem maszyny – i wszystko, co cenne. Dobry interes. Chytry facet z ubezpieczeń też mo- że się przy okazji dorobić. Ty to znasz, ja to znam. Nie jestem tak głupia, na jaką wyglądam. Tyle że mi nie zależy. To moje nieszczęście. Nie-chce-mi-się. Nie-zależy-mi. 166 ------------------------------------------------------------- page 167 Nawet poczułam ulgę, że nie muszę dźwigać tych tobołów. Wyjechałam ruchomymi scho- dami na ulicę – z pustymi rękami, lekka i wolna. Znalazłam budkę telefoniczną. Portmonetki mi nie ukradli. Tylko portfel z dokumentami i banknotami. W portmonetce miałam wasze żetony telefoniczne, które sobie przedtem załatwiłam. One ocalały. Zadzwoniłam do ciebie. Odezwał się automat. Twój nagrany głos, mówiący w języku, którego nie znałam. Tyle ra- zy to słyszałam, dzwoniąc do ciebie z Moskwy! Nigdy się nie odezwałam. Czasem słyszałam twój głos, czasem nagranie. Śledziłam cię. Przez wszystkie te lata – ile ich było? Gospodi! Dwadzieścia? Coś koło tego. Przez dwa- dzieścia lat pisałam do ciebie listy miłosne, których nie czytałeś: biedna maniaczka! A więc przez wszystkie te lata utrzymywałam kontakty z ludźmi od was. Żeby wiedzieć, co robisz, z kim żyjesz, czy się ożeniłeś, czy nie. Udało mi się zaprenumerować wycinki z prasy na twój temat. Mam dużo twoich zdjęć. Wiem, jak teraz wyglądasz: ciągle tak samo i zupełnie ina- czej. Wciąż taki chłopięcy – i taki stary! Ze mną było podobnie. Wciąż taka dziewczęca – i te stare oczy! Możemy sobie podać ręce. Na szczęście nigdy nie latałeś za dziewczątkami. Tyle o tobie wiedziałam. Zawsze za ko- bietami w twoim wieku. Albo starszymi. To mi dawało nadzieję – przez tyle lat! Zadzwoniłam z budki telefonicznej. Pochodziłam po mieście. Zadzwoniłam z drugiej bud- ki. Z trzeciej. To było jeszcze przed wyborami. Jeszcze nie wszedłeś do rządu. Jeszcze nie objąłeś tele- wizji. Nie zrobiłeś majątku. Nie miałeś pałacyku z basenem, nie miałeś ochroniarzy. Ciągle byliśmy sobie równi. Tak mi się zdawało. Był już wieczór, kiedy podniosłeś słuchawkę. – Tu Mickey Mouse – powiedziałam wesolutko. – Czerwona Mickey Mouse. Pamiętasz mnie jeszcze? A jakże, pamiętałeś. A jakże, ucieszyłeś się jak diabli. – Myszko! Jasne, że cię pamiętam; skąd dzwonisz? Oczywiście, speszyłeś się, kiedy powiedziałam, skąd. Kiedy okazało się, że jestem o parę kroków od twojego domu. Zacząłeś się tłumaczyć, zacząłeś się jąkać. Ale nagle odetchnąłeś głęboko i odezwałeś się zupełnie innym głosem. Jakbyś sam siebie pokonał. Jakby was było dwóch. – Na rogu jest bar Irish Splendour. Widzisz go? Zaraz tam przyjdę. Bar był brudny i zatłoczony, nic nie miał wspólnego z Irlandią, wspaniałości – splendour – też trudno się było w nim dopatrzeć; nie weszłam do środka. Poczekałam przed wejściem. Pod fioletowym neonem. I nagle zobaczyłam ciebie w tym fioletowym świetle. Ciebie, chłop- ca, dla którego chciałam kiedyś skakać z karuzeli – a może to był diabelski młyn? Gdzieś w Rosji. Ciebie, starzejącego się mężczyznę z podwójnym podbródkiem. Ja, starzejąca się ko- bieta z podwójnym podbródkiem. O Boże! Poznaliśmy się od razu. Rozpromieniłeś się na mój widok. Chwyciłeś mnie w ramiona, po- całowałeś mnie w policzek, a potem w usta, wciągnąłeś mnie do Irish Splendour. Znali cię tam, zaraz nas gdzieś zaprowadzili; gdzieś, gdzie można było usiąść. Na pięterko. Nawet nie zapytałeś, co chcę pić; zamówiłeś dla nas obojga widełkami z rozłożonych palców, wskazują- cego i środkowego, znakiem zwycięstwa. I wyjaśniłeś: – Mają tu prawdziwą Malt Whisky! W Moskwie wszędzie mieli prawdziwą Malt Whisky. Wystarczyło mieć pieniądze. Piekły mnie oczy od dymu, bolały mnie uszy od hałasu, zrobiło mi się nagle żal moich tobołów w białe i niebieskie pasy, moich ukradzionych tobołów, o mało się nie rozpłakałam; ale właśnie zapytałeś: – Myszko, co się stało z WDNCh? 167 ------------------------------------------------------------- page 168 Ach, prosięta i fontanny, i nasze pocałunki w samolocie, i to straszne poniżenie potem! Najgorszy dzień mojego życia! Ale skoro pytałeś, odpowiedziałam. – Jest tam MacDonald. Roześmiałeś się, zachwycony. – Naprawdę, MacDonald? Hamburgery, Big Maki? Bułka jak wata? W sam raz na sztucz- ne szczęki? A co się stało z prosiętami? – Dawno zjedzone. – A z fontannami? – Dawno zardzewiały. Zepsuły się. Nie działają. – A samolot? – Też zardzewiał. Znów się roześmiałeś. Podano nam whisky. Z lodem, bez wody. Nie lubię whisky, a już na pewno whisky nie rozcieńczonej, ale nie miałam prawa się skarżyć: która Rosjanka w parę godzin po i przyjeździe na handel piła Malt Whisky z gw iazdą wa szej po lityki ? Z face tem robiącym karierę? Niejedna. – Wiesz, Myszko... – zacząłeś i nagle powiedziałeś zupełnie co i innego, niż chciałeś po- wiedzieć na początku. — Ty chyba nie czytałaś Historii Rewolucji Francuskiej Micheleta? Nigdy nawet nie słyszałam tego nazwiska! – No, jasne. Myszko. Nie wydawali go w naszym świecie, a w tym drugim też dawno wy- szedł z mody. Słuchaj, genialną książkę napisał, genialną. Cała rewolucja. Rozumiesz, te cza- sy, co się zmieniają, te stronnictwa, co przepadają, ci ludzie, którzy tyle chcą, i nic z tego nie wychodzi, i już inni zajęli ich miejsce, i znowu inni, a potem i tak wszystko wraca mniej wię- cej do punktu wyjścia. Po takiej zawierusze, po takim morzu krwi, po takich nadziejach! I słuchaj, jak ten facet to kończy! Nikt tak nie pisał historii, nigdy. A chyba właśnie tak trzeba. Słuchaj, opisał całą rewolucję, kontrrewolucję, wszystko, i nagle kończy anegdotą. Że ktoś, kto był wtedy dzieckiem, poszedł z rodzicami do teatru. Z teatru nic nie zapamiętał, ale kiedy wychodzili, zobaczył masę żebraków, masę jakichś ludzi zgiętych w pół, z pokornymi, ob- łudnymi minami, i ze wszystkich stron było słychać: „Może powozik dla szanownego pana?” Zdziwiło go to wyrażenie, przedtem wszyscy byli obywatelami, nikt się aż tak nie kłaniał... no, w sumie zapytał rodziców, co to znaczy. A oni mu nic nie wyjaśnili. Powiedzieli tylko: „Wiesz, wiele się zmieniło od śmierci Robespierre'a!” I nagle zasłoniłeś oczy ręką. A potem, wciąż z tą uniesioną, osłaniającą cię ręką, z tą ma- ską, powiedziałeś: – Tak Michelet zakończył historię epoki. Ach, genialny facet, genialny! Nie wiem dlaczego zapytałam: – A ty jaki byłeś, kiedy byłeś dzieckiem? ... i znów się roześmiałeś, ciągle nie odejmując ręki od oczu. – Nikt mnie nigdy o to nie pytał, nikt przed tobą! Ach, Myszko! Ale nie odpowiedziałeś mi. I nie zapytałeś, jakim ja byłam dzieckiem. A właśnie tobie tak strasznie chciałam to po- wiedzieć. Zapytałeś, jak żyję, z kim żyję. I ucieszyłeś się – no nie, ty jednak nie czytałeś moich li- stów, wiedziałam, że nie czytałeś, ale i tak było mi przykro – że jestem rozwódką, że mam córkę, że mam faceta. Że nie żyłam marzeniami, ideą, złudzeniem, tobą. Rozsądna kobieta, normalne życie, bez fanatyzmów. Od tej chwili wiedziałam już, że pójdziemy do łóżka. Tego samego wieczoru. Na pewno. Jeżeli się czegoś nie pragnie, można to mieć. Szczęściarze miewają nawet to, czego pragną troszeczkę. A zatem jestem szczęściarą; kto by pomyślał! 168 ------------------------------------------------------------- page 169 Bo kiedy już byliśmy pijani, objąłeś mnie i wyprowadziłeś z Irish Splendour, i zabrałeś do siebie. Po raz pierwszy zobaczyłam twoje mieszkanie, to ogromne, puste mieszkanie, książki po sufit, dwa rozgrzebane barłogi, stół zarzucony książkami, przedwojenną pralkę w kuchni, strużkę żółtej wody płynącą z kranu w toalecie, czy się kran przykręciło, czy nie – i zdjęcie oparte o książki też zobaczyłam, zdjęcie pyzatej kobietki ze sztucznymi rzęsami; zobaczyłeś, że na nią patrzę, ale nic nie powiedziałeś; pewnie, po co miałeś cokolwiek mówić? – pode- szłam bezczelnie do półki i wzięłam to zdjęcie do ręki, a pod nim znalazłam plik innych, ta sama pyzata z tobą i bez ciebie; przysłano mi już jej zdjęcie, wiedziałam, kto to; cieszyłam się, że pewnie gdzieś wyjechała, że taki miałam fart, trafiłam na jej nieobecność: przecież nie mogłam tego zaplanować! – a potem podeszłam do ciebie, usiadłam obok, objąłeś mnie, za- cząłeś mnie całować tak samo jak wtedy, na Wystawie Osiągnięć Gospodarki Sowieckiej, a potem – Potem stało się to, co miało się stać. Nic specjalnego. Płakałam, kiedy wreszcie zasnąłeś. Bo najpierw szeptałeś mil jakieś wyuczone, patetyczne zdania – jestem twoją boginią, królową, brylantem, marzeniem twojego życia, ach, jak ty mnie kochasz, jak ty mnie zawsze kochałeś, tylko nie mogłeś, niemogłeś... a potem w końcu zasnąłeś. Ja nie. Ja płakałam. Bo jedną, jedyną krzywdę mi wyrządziłeś, ale to była straszna krzywda: nie przespałeś się ze mną wtedy, na Wzgórzach Leninowskich. Gdybyś to zrobił, gdybyś nie udawał czystego rycerza, który nie chce skrzywdzić niewinnej dziewicy – gdybyś to zrobił, nie zmarnowałabym życia. Nie marzyłabym już o tobie: wiedziałabym, że nie ma o czym. Nie czekałabym dwadzieścia lat na TO z tobą: wiedziałabym, że nie ma na co. Leżałam przy tobie i płakałam cichutko, i myślałam o mojej córce (jaka mądra byłam, że ją urodzi- łam!), i o mężu (jaka głupia byłam, że się z nim rozwiodłam!), i o moim przyszłym życiu (może jeszcze coś z niego wyjdzie, kto wie?), a kiedy się obudziłeś, opowiedziałam ci, że mnie okradli, na co się strasznie obruszyłeś, ach, co za czasy, co za okropne czasy, czasy przełomu, w takim choćby Wiedniu coś takiego byłoby nie do pomyślenia!!!; i wreszcie, po półgodzinie moich szlochów, po kilku telefonach na policję i nie wiadomo gdzie, dałeś mi pieniądze. Dwa razy więcej, niż bym zarobiła na sprzedaży moich tobołów. Obraziłam się, oburzyłam. Już mi się nie chciało płakać, ale trochę jednak popłakałam. Poudawałam. Pocieszałeś mnie, i bałeś się, i co chwila patrzyłeś na zegarek, aż w końcu dałeś mi jeszcze więcej pieniędzy. Cztery razy tyle, ile bym zarobiła na moich tobołach. Zastana- wiałam się, czy nie płakać dalej, ale miałam już tego dość; poszłam sobie. Potem chodziłam długo po ulicach. Niebo było szare, wiał wiatr. Zastanawiałam się, czy mam sobą pogardzać. Doszłam do wniosku, że za miłość do ciebie – tak, na pewno. Ale nie za to, co stało się dziś rano. Pierwsza odrobina rozsądku w całym moim głupim życiu. Trzymałam rękę w kieszeni, na tym zwitku dolarów; o, tego mi nie ukradną! Chyba że razem z życiem. Tego mi nie ukradną! Potem weszłam do hotelu. Victoria się nazywał ten hotel, Zwycięstwo. Usiadłam sobie w hallu, popłakałam cichutko – który to już raz w ciągu tych dwóch dni? Więcej niż płakałam przez dwadzieścia lat, to pewne! I myślałam sobie, że poświęciłam życie złudzeniu, ale to nieważne; przestań wspominać, Mickey Mouse; teraz się liczy! TERAZ! TERAZ! TERAZ! I nic więcej, i już nigdy nic więcej. Już nigdy nic innego. TERAZ! Teraz siedzę w hallu luksusowego hotelu, spłakana, nieszczęśliwa, z plikiem dolarów w kieszeni płaszcza. I czekam na to, co się ze mną dalej stanie. Co się teraz stanie. TERAZ! TERAZ! TERAZ! W końcu podszedł do mnie jakiś Francuz. Zapytał, czemu płaczę. Wzruszył się, kiedy mu opowiedziałam, że przyjechałam do ciebie – mojej młodzieńczej miłości, sławnego polityka, gwiazdy kontrrewolucji, bojownika o wolność i demokrację (słysza ł o to bi e, a j ak że ), a ty 169 ------------------------------------------------------------- page 170 mnie przegnałeś. Bo już ci nie pasowałam do kariery. Tydzień wcześniej tak, tydzień później nie. Ja, Rosjanka. Ja, nędzarka z Rosji. Zaprosiłeś mnie, a teraz wygnałeś, wyrzuciłeś z domu, na ulicy mnie okradli, i teraz już nie wiem, co zrobić; nawet za hotel już nie mam czym za- płacić... Wzruszył się, głupi Francuz. Jak z Czechowa był, jak z Czechowa. Głupi Francuz. Ten, co się dziwił, że my, Rosjanie, tak dużo potrafimy zjeść. Głupi Francuz. Wszyscy oni głupi! Zaczął mnie pocieszać. Nie wróciłam już do Moskwy. Wyszłam za niego. Sprowadziłam córkę. Adoptował ją. Jakoś się żyje, kochanie. Jakoś się żyje, ty moje marzenie. Ty moja miłości. Byłam z mężem na ulicy, przy której mieszkał i umarł twój Michelet. Kiedy umierał, wy- łożono jezdnię materacami, żeby nie przeszkadzał mu hałas przejeżdżających powozów. Dla ciebie czegoś takiego nie zrobią. Dla nikogo z nas tego nie zrobią. O Boże, Boże, Boże. Prenumeruję rosyjskie gazety. Czytam je przy oknie z widokiem na Sacré Coeur. To nie jest duże mieszkanie, ale widok mam ładny, a w sklepie na rogu zawsze są banany i manda- rynki, i prawie nie ma kolejek. W gazetach piszą, że w Rosji jest strasznie. Jak po każdej woj- nie, jak po każdej rewolucji, jak po każdej kontrrewolucji, jak zawsze. Strasznie. Bandy, ma- fia, nędza. Ulice pełne żebraków. Garstki manifestujących z czerwonymi sztandarami – żeby znów ktoś się zatroszczył o biednych ludzi, żeby ktoś stanął po ich stronie: och, durnie. Dur- nie. Byłam wśród tych, którzy im to zabierali, tę troskę, to bezpieczeństwo, to złudzenie. Te- raz o nich czytam, patrząc co chwila na tył Sacré Coeur i jedząc banany. Komunizm upadł, ponieważ ludzie tak strasznie, tak strasznie marzyli o bananach, a władze zlekceważyły ich marzenie. Nie importowały dość bananów. Wiesz o tym? Słyszałeś o tym? Komunizm zlekceważył ich marzenie o bananach i upadł. Bóg zlekceważył moje marzenie o tobie i ciągle rządzi światem. Podobno. Mam już dość bananów. Znudziły mi się. Mdłe i tuczące. W gazetach piszą, że w Rosji też już się znudziły. Nareszcie można je wszędzie kupić, ale – jak widać – nie o to jednak chodziło. Więc o co? Więc o co?! Pamiętasz, jak chciałam skoczyć dla ciebie z diabelskiego młynu? Naprawdę chciałam! Tak samo, jak inni chcieli ginąć za rewolucje, kontrrewolucje, reformy, zmiany, przełomy. Wszyscy byliśmy głupi. Z naszymi miłościami – do czegoś, co nie istniało. Tak jak ty nie istniałeś. Siedzę teraz przy oknie. Patrzę na Sacré Coeur. Tylko to się liczy. Tylko TERAZ się liczy. Nie wiem, co się liczy! Nie wiem. Całuję pana, Giustaf Gienrikowicz. Gdziekolwiek pan jest, cokolwiek się z panem dzieje. Całuję pana. I dziękuję – za wszystko. 170 ------------------------------------------------------------- page 171 CZĘŚĆ PIĄTA JA, FRANKENSTEIN 171 ------------------------------------------------------------- page 172 I Stanąłem przy otwartych drzwiach kościoła. Przede mną rozpościerał się purpurowy chodnik – nie doczekałem się go jeszcze na żad- nym lotnisku świata, ale tu rozłożono go przede mną, ciągnął się od progu ołtarza do złotej monstrancji, wszędzie migotały płomyki świec, i ten zapach, ten kościelny zapach, setki twa- rzy odwracały się w moją stronę, wszystkie były promienne, rozbawione, życzliwe, twarz Augusta, twarze tych, z którymi malowaliśmy kiedyś czerwone gwiazdy na drzwiach nie tkniętych święconą kredą, i tych, z którymi siedziałem w mamrach, było tu ze trzydziestu prezydentów in spe i ze stu premierów, byli działacze komunistyczni i antykomunistyczni, staruszkowie z bezpieki (przez sentyment dla ojca) i nielegalni związkowcy jeszcze niedawno torturowani za kratkami, chadecy, liberałowie, świętoszki i ateusze, bici i bijący, wierzący i niewierzący, wszyscy polityczni – ZGODA, ZGODA, A BÓG WTEDY RĘKĘ PODA – ko- ściół mienił się od świateł i rozlegała się muzyka, a obok mnie stała Gosia w swoim SZWAJCARSKIM STROJU KORONACYJNYM, ze swoim bukietem róż W KSZTAŁCIE HISZPAŃSKIEGO TORTU, biedna idiotka; ścisnęła moją dłoń swoją tłustą łapką w koron- kowej rękawiczce i szarpnęła mnie lekko, bo trzeba było już iść, miała rację, trzeba było już iść do ołtarza, przed którym czekał z rozpostartymi ramionami biskup (stary, poczciwy Żu- czek; mówię ci, że byli tu sami swoi, sami swoi), za długo napawałem się widokiem mojego pierwszego purpurowego chodnika, trzeba było iść. Ruszyliśmy więc szpalerem zachwyco- nych, szpalerem wielbicieli, pierwszym i ostatnim w moim życiu, tak samo jak w życiu zwy- kłych ludzi, ale ja myślałem, że tylko pierwszym. Że będą inne, wiele innych. Szliśmy tym szpalerem wśród palących się świec, przy grzmieniu organów, my, triumfatorzy. Był rok, w którym zawalił się komunizm. Był rok, w którym miał się zawalić komunizm. Jeszcze trochę. Jeszcze niewiele. Jeszcze chwila. Nawet tu, w kościele, słychać było trzask walących się wież, na których powiewały płomienne chorągwie, wież, istniejących tylko we wspomnieniach głupców. Tych białych, strzelistych wież dzieciństwa głupców! Mojego dzieciństwa! Uklękliśmy przed ołtarzem. Gosia zrobiła to źle, o mało nie wypruła wszystkich fałd ze swego stroju koronacyjnego, musiała podnieść się i uklęknąć jeszcze raz, jak należy; Żuczek uśmiechał się wyrozumiale. Oczywiście, wiedział, że żadne z nas nie wierzy w te jego złote monstrancje, zmartwychwstania, świętych obcowania, w jego Boga i Trójcę Świętą, i wszyst- kie te hocki-klocki, ale że Gosia była ochrzczona i wychowana po katolicku, mogliśmy wziąć ślub przewidziany dla związków Katolików z Nie-Katolikami; August wyszperał tę możli- wość i uznał, że to będzie świetne posunięcie polityczne. Biskup Żuczek też uważał, że to będzie świetne posunięcie polityczne, ze wszech miar korzystne dla Kościoła Matki Naszej. Co miałem robić? Zgodziłem się, oczywiście. Ach, czasy się zmieniają, a my musimy zmieniać się wraz z nimi! To, że ten ślub, ten zbożny ślub mam wziąć akurat z Gosią, z nikim innym, też było pomysłem Augusta. Ani mu się śniło słuchać moich protestów! Klęczałem przed ołtarzem. Poczciwy Żuczek z przejęciem wygłaszał te ich kościelne wzniosłości, szpikując je gęsto aluzjami politycznymi i pochwałami pod adresem ludzi, któ- rzy – nie obdarzeni łaską wiary – okazują tej wierze jednak korny szacunek. Szacunek ten – Żuczek w to wierzy całym sercem – wcześniej czy później zostanie łaską wiary nagrodzony... to pod moim adresem... i spotkamy się, Guciu, w Królestwie Niebieskim, hura, alleluja! 172 ------------------------------------------------------------- page 173 Chciało mi się śmiać; Gosia płakała z pochyloną głową. Wydawało mi się, że jej brzuch jed- nak za bardzo sterczy w tym szwajcarskim stroju koronacyjnym; zeźliło mnie to. Kilka dni wcześniej zjawiła się z paczką pod pachą i z płonącymi policzkami: znalazła! Znalazła wreszcie taki strój do ślubu, jak trzeba! Taki, że wszystkim oczy zbieleją! Czy wiem, co to jest?! Skąd miałem wiedzieć, do cholery? – To jest SZWAJCARSKI STRÓJ KORONACYJNY! Zdziwiłem się, przyznaję. – O czym ty gadasz? Przecież Szwajcaria od wieków jest republiką! Speszyła się trochę. – Ale mnie w komisie powiedzieli, że to jest szwajcarski strój koronacyjny! No, jeśli jej to powiedzieli w komisie... – I wyobraź sobie, że on świetnie zakrywa brzuch! I jest bez welonu, tylko ze stroikiem a la księżna Monaco, i trzeba mieć do niego koniecznie bukiet z czerwonych róż w kształcie hiszpańskiego tortu, i już wiem, gdzie takie robią, i musisz im jutro dać zadatek... – A jak wygląda tort hiszpański, szczęście ty moje? – zapytałem. – Nie mam pojęcia – odpowiedziała beztrosko. Opowiedziałem to wieczorem Augustowi, który zaśmiewał się, powtarzając: „Jak ja lubię tę twoją Gosię! Wszyscy ją lubią. Mówię ci, Guciu, nie mogłeś lepiej trafić!” Skrzywiłem się. – Słuchaj mnie, idioto! Czy kiedykolwiek źle ci doradziłem? O tak, wiele razy. Ale nie mogłem mu tego powiedzieć. – Guciu. Przyszły takie czasy, że musisz się ożenić. Nawet ja chyba się znów ożenię. My- ślę o tym. Podskoczyłem z wrażenia. August uspokoił mnie jednym ruchem ręki – jak kiedyś ojciec, informując mnie, że mam brata: milcz, Guciu, z czasem dowiesz się wszystkiego, co uznam za stosowne. – A ożenić się musisz z Gosią. Z nikim innym. Tyle chyba rozumiesz. Nie rozumiałem. No dobrze: udawałem, że nie rozumiem! August poczerwieniał nagle i rąbnął pięścią w stół. – Jesteśmy o krok od zwycięstwa, o krok od zwycięstwa, a ten palant stroi fochy, i to w ta- kiej sprawie, w takiej głupiej sprawie! No tak, wszyscy mi to mówili. Wszyscy tego ode mnie oczekiwali. Taka wierna, taka oddana, taka miła dla wszystkich, taka lubiana – Ach. jak ja lubię tę twoją Gosię!, mówiono mi co chwila, i jeszcze: Guciu, kie- dy się wreszcie ożenisz?, i: Guciu, nie można być wiecznie playboyem; starzejesz się, chło- pie! Albo, najczęściej: Guciu, to, jak postępujesz z Gosią, jest fatalne dla twojego image'u, zastanów się; kto chce robić karierę polityczną, musi być żonaty, musi być mieszczański, mu- si być u-sta-bi-li-zo-wa-ny, czasy się zmieniają, spójrz na Amerykę, Guciu; i jeszcze (to Au- gust): Nikt nie będzie cię traktować poważnie, Guciu, dopóki się nie ożenisz, a lepszej niż Gosia nie znajdziesz, JA ci to mówię!; a kiedy odpowiedziałem Augustowi: – Słuchaj, była tylko jedna dziewczyna, z którą chciałem się ożenić, nie mówiłem ci o niej nigdy, to była niemiecka prostytutka, ze Stuttgartu, nazywała się Sonia Marx, nigdy ci o niej nie mówiłem, słuchaj... ...kiedy mu tak odpowiedziałem, wybuchnął śmiechem, skręcał się ze śmiechu, łzy płynęły mu po twarzy, brzuch podrygiwał, Ach, nie, co z ciebie za kawalarz, Guciu! I ta twoja po- ważna mina, no nie, Guciu, Buster Keaton, Buster Keaton! .. .więc nic mu nie powiedziałem, a potem Gosia zaszła w ciążę i już nie miałem wyjścia. August obiecał urządzić mi takie wesele, które przejdzie do historii. Urządził. To był właśnie ten dzień. 173 ------------------------------------------------------------- page 174 Zaczynaliśmy kampanię wyborczą. Dwie kamery telewizyjne filmowały mnie, klęczącego przed ołtarzem z szyją ściśniętą postronkiem krawata i z miną idioty (Damy to w naszym blo- ku wyborczym, Guciu, to zrobi świetne wrażenie: za dużo o nas mówią jako o kryptokomu- chach!), mnie i roniącą łzy Gosię w szwajcarskim stroju koronacyjnym. Czerwoni zgodzili się podzielić władzą w zamian za cały befsztyk – no, za całą Własność Ludu Pracującego Miast I Wsi czy jak tam ją nazwać. Porobią spółki, firmy, sprywatyzują, skapitalizują via nomenkla- tura: ci, którzy dotąd zarządzali befsztykiem, dostaną go teraz w prezencie, czy to nie będzie miłe? Potargowaliśmy się, oczywiście. Befsztyk ma być dzielony fifty-fifty! – Zgoda – od- powiedział Wielki Komuch i zachichotał (to było w Magdalence, tajne rozmowy Władzy z Opozycją, TRANSAKCJA STULECIA) – zgoda, fifty-fifty, pół na pół, jeden zając, jeden wół, i wszyscy się śmiali, August najgłośniej, po czym to August powiedział: – Zgoda, bierzemy zająca. I strzelbę! Ach, to był jednak polityk, ten August. To był polityk! Strzelby nam nie dali, ale ukradliśmy im amunicję. Tak walił się komunizm. U nas, w Polsce. W rządowej willi w Magdalence. Gdzie indziej na pozór trzymał się mocno, ale nie wierz w to; tam też dzielono już po cichu befsztyk Wła- sności Publicznej. Fifty-fifty, pół na pół, jeden zając, jeden wół. Od nas miało się zacząć. No i dobrze. Ogłoszono prawie wolne wybory. Obaj z Augustem startowaliśmy na posłów do prawie wolnego parlamentu. Doczekaliśmy się! Ach, tempora mutantur, a nam czasem udaje się doczekać ich zmiany! Klęczałem przed ołtarzem, ślubując Gosi miłość, wierność i uczciwość małżeńską – co to ma znaczyć? Czym się różni małżeńska od nie małżeńskiej? Nigdy się tego nie dowiedzia- łem! Potem zabrzmiały organy, Marsz weselny Mendelssohna; podnieśliśmy się na ścierpnięte nogi i poczłapaliśmy wolno, z szarpnięciami, szczerząc zęby (to ja) i zalewając się łzami (Go- sia), aż dotarliśmy do miejsca, gdzie obiegli nas ludzie z kwiatami i życzeniami, tabun foto- grafów skakał wokół nas, oślepiały nas reflektory jak na planie filmowym, facet z amerykań- skiej telewizji wlazł na specjalnie przyniesioną drabinkę, co za przebiegłość, inni podskaki- wali tylko, unosili kamery jak najwyżej, krzyczeli lub uciszali krzyczących, podsuwali nam mikrofony, ktoś pytał, czy przekonałem się wreszcie do małżeństwa, czy ślub nie jest rzeczą wspaniałą, jakaś utleniona babina; odpowiedziałem jej bardzo głośno, bardzo drwiąco, spoco- ny jak ruda mysz, z purpurową pręgą nad kołnierzykiem: – Ma pani rację, to fantastyczna rzecz, teraz mógłbym to robić codziennie! I zwróciłem się do Gosi: – Jak myślisz, kochanie? Może powtórzymy to w synagodze? Wszyscy nagle umilkli. Potem rozległ się radosny pisk faceta z amerykańskiej telewizji i, jednocześnie z nim, wściekły syk Augusta: – Kretyn! Ale już był przy nas biskup Żuczek, chwycił mnie w ramiona, i ludzie zaczęli się śmiać, ktoś nawet zaklaskał (GUCIOWI WSZYSTKO WOLNO!), i trzeba było wychodzić z ko- ścioła. Tłum, czekający na zewnątrz, zawył z zachwytu, sypnięto w nas deszczem monet, na pomyślność, na szczęście, jedna o mało mnie nie oślepiła, inna boleśnie ugodziła w policzek, i przypomniałem sobie nagle – To było ósmego marca 1968, na uniwersyteckim dziedzińcu. Dowieziono autokarami czerwonych robotników, fabrycznych aktywistów, którzy mieli podjąć próbę wytłumaczenia nam straszliwego podstępu kryjącego się w podsuniętym nam przez starych graczy politycz- nych żądaniu WOLNOŚCI i DEMOKRACJI: Toż Niemcy za tym stoją, dzieci kochane, Niemcy chcą u nas bałaganu, chaosu, anarchii, żeby znów na nas napaść, znów nas zniszczyć, zniewolić, albo chociaż oszwabić... a my krzyczeliśmy wniebogłosy, lżąc ich, gadów, sprze- 174 ------------------------------------------------------------- page 175 dawczyków, aż nagle ktoś pierwszy wyjął portmonetkę i sypnął w nich bilonem, za nim my wszyscy, bilonu było wtedy dużo, nikomu się nie śniło o inflacji, więc rzucaliśmy w nich mo- netami, rzucaliśmy im w twarze monety, wołając: Macie zapłatę, gady! Macie swoją zapłatę! – a oni stali wyprostowani, wzgardliwi i pewni swoich racji, bez drgnienia znosząc obelgi wrogów... aż nagle z obu stron otwarły się bramy uniwersytetu i wpadli mundurowi z pałka- mi, i zaczęło się, zaczęło się, zaczęło! Nie wiedziałem, że to tak boli. Żaden z nich, robotników, nawet się nie skrzywił. Przypomniałem to sobie. A bolało jak cholera. Musiało boleć. Nie mogłem otworzyć piekącego oka. Przykucnęliśmy z Gosią, żeby pozbierać wszystkie monety, wszystkie, inaczej wróżba bogactwa się nie spełni, ale jeszcze rzucano, siekąc nas po plecach, po nogach, po głowach kawałkami metalu, a ja widziałem tamten dzień, dzień sprzed dwudziestu jeden lat, uniwersytecki dziedziniec, ludzi utopionych gdzieś w przeszłości, już nie istniejących, zmarłych lub odmienionych, obróconych w proch, w mrok, w nicość, w moją pamięć, i nagle pomyślałem: – O Boże, przecież ja jestem stary! ...i zesztywniałem w kucki przed kościołem Wizytek, z pełną monet ręką w kieszeni czar- nego garnituru, obok chichoczącej kobiety w białej sukni z trenem, przed sobą miałem nogi Augusta, jego spękane, żółte, kombatanckie półbuty, i tak strasznie chciałem przez chwilę, żeby to wszystko znikło, przepadło, przecież to nieprawda, nic się od tamtego dnia nie zda- rzyło, zgiń, maro, przepadnij... JESTEM STARY. JESTEM STARY. JESTEM STARY. 175 ------------------------------------------------------------- page 176 II Wesele August chciał mi urządzić w pałacu biskupim; Żuczek był za, ale prymas przeciw; no, nie wyszło! – Może i lepiej, Guciu – powiedział August, wieczny optymista. – To byłby sukces lokal- ny, nie globalny. Dobre dla tutejszych ciemniaków, ale w Ameryce by się nie podobało. Nasi partnerzy od befsztyka proponowali któryś z ośrodków rządowych, korespondenci France Press i UPI swoje wille, sławny reżyser filmowy (ale Żyd) swoją; wszystko to miało dla Augusta za mocną wymowę polityczną, nie można się tak deklarować, opozycją nas zniszczy, Guciu; w końcu stanęło na pałacyku pani Walewskiej pod Warszawą, kawał historii, Napoleon tam bywał, świat się zaciekawi, idealnie. Zrobiono zrzutkę, najęto kelnerów z Mar- riotta (nieźle się spisywali już przedtem, na moich imieninach i na urodzinach Augusta), ale żarcie zamówiono w Europejskim, bo lepsze. Tylko śniadanie nazajutrz miało być z Marriot- ta, amerykańsko-kontynentalne, totalne, wielki bufet, jajka Bénedictine, sunny eggs i placusz- ki z syropem klonowym pod lśniącymi metalowymi kopułami, na podgrzewaczach; wędliny, owoce, sery, konfitury i kompoty bez lśniących kopuł i podgrzewaczy; torty, kremy, budynie, ciasteczka; specjalne stanowisko kucharza, który miał – w wielkiej białej czapie – smażyć każdemu omlet na zamówienie z czym kto chce, z grzybami, pomidorami, szczypiorkiem, tartym ementalerem, cebulką, boczkiem, wedle życzenia... jadałem czasem śniadania w Mar- riotcie z dziennikarzami i różnymi takimi, podobało mi się. To jedno godziło mnie z tym całym ślubem: ALE SIĘ ZJI!!! Jak mówił August. Zajechaliśmy pod pałac sznurem samochodów, z wozami telewizyjnymi i tabunem prasy; po drodze wszyscy zaczęli wciskać klaksony, żeby było weselej i żeby każdy cioł widział: BOHATER SIĘ ŻENI! – ale kiedy zobaczyłem przez okno obwieszonego wstążkami i girlan- dami mercedesa, którym nas z Gosią wieziono, kiedy zobaczyłem miny ludzi, przystających na ulicy, żeby się nam przyjrzeć, zaskoczonych wyciem klaksonów i muzyczną kakofonią, z każdego wozu inna muzyka, na fuli, kiedy mignęło mi to przed oczami – ani jednego uśmie- chu, ani jednych rąk złożonych do oklasków, ponure miny i siaty z kartoflami w rękach, i jeszcze furia taksiarzy, zatrzymujących się, żeby nas przepuścić (jeden próbował nie przepu- ścić, był wypadek, ale nic groźnego, wszyscy przeżyli) – no cóż, pomyślałem wtedy, nie po raz pierwszy, że August nie zawsze ma rację. A może coś go zamroczyło, może już nie widzi rzeczy takimi, jakie one są? Zawrót głowy od sukcesów, jak pisał Stalin. Krytykując przegię- cia w kolektywizacji rolnictwa. Ależ oni mieli oczy, ci ludzie! Złe, niechętne oczy. Zdumione oczy. Oczy pełne nienawi- ści. Nie-podobało-im-się. Nie podobało. Trudno. Zajechaliśmy przed pałac z muzyką, wrzaskiem i skowytem klaksonów. Wysypaliśmy się na zewnątrz, wpadliśmy do środka. Wszystko już czekało: i tort, i białe tiule, i białe róże, i szampan w wiaderkach z lodem. Nie wiem, jak August to zrobił (kazał jechać na skróty?), ale to on nas witał. On był gospodarzem wesela, majordomusem i kamerdynerem, i moim ojcem in spe, i Napoleonem in spe. To on, kiedy rozbawieni goście kazali mi przenieść Gosię przez próg, a ja protestowałem („Nie mój pałac, kochani!”), mrugnął na mnie gniewnie, nakazując wykonanie rozkazu. „Może kiedyś będzie twój, Guciu; kto wie?” – szepnął do mnie, i po raz 176 ------------------------------------------------------------- page 177 któryś tam zastanowiłem się, czy nie bierze aby morfiny albo koki, ale miał rację, w sumie miał rację: tempora mutantur. Jeszcze nie rozumiałem tej nowej zmiany. Jeszcze o niczym nie miałem pojęcia. Wziąłem Gosię na ręce. Coś mi trzasnęło w krzyżu, ale opanowałem się i nawet nie mru- gnąłem. Tyle że o mało nie upuściłem jej z hukiem na ziemię zaraz po przekroczeniu tego cholernego progu. Nie jestem supermanem, do licha, choruję na korzonki, miewam lumbago, i August dobrze o tym wiedział; jak mógł mnie zmuszać do czegoś takiego? I czemu? Ze zło- ści na mnie? Ale o co, o co miał się gniewać? Zrobiłem wszystko tak, jak sobie życzył, wszystko! Wyjaśnił mi, o co mu chodzi, jeszcze przed pierwszym toastem. – Ty głupcze – powiedział cicho, stojąc koło mnie, podczas gdy napełniano jego kieliszek szampanem. – Szaleju się najadłeś? Co ci strzeliło do głowy z tą synagogą? – To miał być ŻART! – mruknąłem (a obaj przez cały czas uśmiechaliśmy się do siebie najserdeczniej w świecie!). – To trzeba było powiedzieć o meczecie! Trzeba było powiedzieć: „Może powtórzymy to u mormonów? U zielonoświątkowców? U neobaptystów?” A ty, idioto... w takim antysemic- kim kraju! Wznieśliśmy kieliszki w górę. „Za nowożeńców!” – zawołał August, i wypiliśmy wszyscy, i żądano, żebym pocałował Gosię, więc pocałowałem, a kiedy ją tylko wypuściłem z objęć, usłyszałem w środku ucha, w środku mózgu, gorący, dyszący, przesycony szampanem szept Augusta: – To nas może kosztować połowę głosów, ty ośle! Połowę głosów! Ale już nas rozdzielono. Gosia nie piła. Nawet w szampanie nie umoczyła ust. Ostentacyjnie. Żeby wszyscy wie- dzieli o jej stanie. Zirytowało mnie to, ale właściwie – czy to moja cup of tea? Nie. Nie moja, Augusta. Słuchaj, hombre. To podczas wesela – jadłem właśnie pierożki z mięsem posypane osma- żoną skórką pomarańczową, delicje – zastanowiłem się nagle, czy nie August jest ojcem tego dziecka, przez które „musiałem” ożenić się z Gosią. To nie było wykluczone. To pasowało do Augusta. Zawsze był gotów na wszystko, byle osiągnąć cel. Nawet mały cel. Drugorzędny. Taki jak moja bezgraniczna uległość. Założenie mi wędzidła. Zatrzymanie mnie w swojej stajni Na Wieki Wieków Amen. A jakże, mógł to zrobić. Chociaż najpewniej udzielił jej tylko kilku dobrych rad. Ale gdyby nie podziałały, zrobiłby to. Kilku dobrych rad. Byłem taki ostrożny. No, to pokręciła coś z pigułkami. Chociaż wma- wiano mi, że to nawet nie to. Że to przeznaczenie. Gosia brała regularnie pigułki, nigdy nic nie pochrzaniła, ale Potężna Siła Jej Seksualizmu pokonała chemię, przebiła barierę ochronną i powołała do życia embrion. Nawet wiem, skąd August wziął ten pomysł. Z autobiografii Polańskiego, takiego reżysera, znałem go. Dokładnie to wmówiła mu żona, kiedy chciała mieć dziecko, którego on nie chciał. Siła wyższa. Jej gigantyczna moc witalna obaliła w proch wszelką antykoncepcję. Przepięknie! Aleja nie jestem głupcem. Dałem się nabrać, bo chciałem dać się nabrać. Bo nie miałem innego wyjścia. Bo ciągle kochałem Augusta, a on, mój mistrz, mój guru, mój ojciec, chciał, żebym ożenił się z tą kre- tynką: wiedział lepiej, zawsze wiedział lepiej, zgodziłem się. Nawet gdyby nie sprokurowali 177 ------------------------------------------------------------- page 178 razem tej durnej ciąży, i tak bym się zgodził. Roma locuta, causa finita. August chciał mojego małżeństwa z Gosią: wystarczy. Tyle że przedtem dostałem pewien list... Później. Gosia nie piła, ja wręcz przeciwnie. I wciąż oglądałem się na drzwi. I trzy razy wychodzi- łem zadzwonić, ale telefon nie odpowiadał. Ilekroć Gosia podchodziła do mnie, żeby się przytulić (tysiąc razy na godzinę, lekko licząc!), jakiś wsiowy kretyn zaczynał skandować: Go-rzko! Go-rzko!, i musiałem ją całować, aż mnie szczęka rozbolała. Pytasz, skąd ją wziąłem? Gosię? Cholera, nie pamiętam! Mówiłem ci, że byłem wtedy w sztok pijany, przez cały czas! To był 1981, ludzie upajali się wolnością, ale my wiedzieliśmy, że wolność się lada moment skończy, więc upijaliśmy się naprawdę, żeby w razie czego mniej czuć, jak nas będą rozwa- lać; były różne dziewczyny, ale kto by je tam zauważył, kto by spamiętał! Potem wywalono drzwi mojego pokoju hotelowego w Gdańsku, i wyciągnięto mnie z łóżka, w którym dopiero zaczynałem z pewną śliczną Szkotką czy Angolką – a może Jankeską? – i wywieziono, i za- mknięto w celi, i wytrzeźwiałem powolutku, i przez parę miesięcy wszyscy oprócz mnie do- stawali paczki od rodzin, ja jeden nie miałem rodziny (z wyjątkiem ruskiego brata przy Porto- bello), nie miałem nikogo, kto by nie siedział w Ośrodku Internowania, aż tu nagle wezwali mnie do naczalstwa i zapytali, czy przyjmę paczkę od narzeczonej – pewnie, że przyjmę! – a potem NARZECZONA przyjechała na widzenie, byłem pewny, że to kurierka od Augusta, z grypsem, ale nie: jakaś taka niska, tłuściutka, zupełnie nie w moim typie, tyle że coś mi się mgliście przypomniało, spałem z nią chyba, na pewno z nią spałem, przywiozła jakieś weki i ciasto, i z kwiatami przyszła, i popłakiwała, i przysięgała, że będzie na mnie czekać ZAWSZE, do śmierci: zastanowiłem się przelotnie, czy jej KGB nie nasłało, ale co mnie to obchodziło? – TEGO NAUCZYŁ MNIE AUGUST, nie przejmować się szpiclami, bo się wpadnie w obłęd, my i tak PRAWIE nic nie mamy do ukrycia... – no, więc przyjąłem weki i ciasto (kwiaty skonfiskowano), i pozwoliłem się odwiedzać raz na miesiąc (w końcu dłużej niż miesiąc to nie potrwa; no, dwa góra!), aż nagle zrobiły się z tego lata... Tak, latami siedziałem. A ona była jedyną osobą z WOLNOŚCI, jaką mogłem widywać. Przyjeżdżała raz na miesiąc z ciastami, wekami, cebulą, grypsami, poznała wszystkich NASZYCH, którzy wyszli przede mną albo w ogóle nie siedzieli, wszystkim opowiadała, jak ją strasznie kocham i jak strasznie ona mnie kocha; a kiedy wyszedłem, słyszałem od świtu do nocy, jakie mam szczęście z taką wierną, oddaną, kochającą NARZECZONĄ (wszystkich poznała, do wszystkich pisała listy, i przesyłała im prezenty na imieniny, i przekazywała im najczulsze słowa ode mnie – nigdy ich nie mówiłem! – i okazało się, że jestem z nią związany na wieki, każdy tak uważał, więc niby czemu nie ja?). Ciągle zastanawiałem się, czy znałem ją przedtem, przed stanem wojennym, czy nie. Czy spałem z nią, czy nie. Innymi słowy: czy ją nasłano, czy nie. W końcu machnąłem na to ręką. Chyba za głupia, jak na nasłaną. A zresztą coś mi się, mówię, mgliście przypominało. I wszyscy ją lubili, z Augustem (wyszedł przede mną) na czele. I w końcu – co za różnica? Jedna kobieta mi się podobała. Jedna w życiu. Wiesz która. Sonia Marx. Podano szparagi na ciepło, z sosem mousseline. (Pamiętasz Londyn? Pamiętasz moje ma- rzenia na Primrose Hill?) To jeszcze nie był ten wielki bankiet na moją cześć, z królami i premierami, ale już byłem blisko, czyż nie? Coraz bliżej. Właśnie oddawaliśmy befsztyk przejmując patelnię: transakcja stulecia! 178 ------------------------------------------------------------- page 179 Jadłem szparagi. Piłem kalifornijskie chablis: z francuskiego zrezygnowaliśmy w imię po- pulizmu (i tak nas zjechali w prasie za te pałace i Marriotty, ale LUD chyba przyjął to nieźle, może nie ten LUD z ulicy, ale ten, co czyta prasę, tak mi mówił August; LUD przywykł urzą- dzać huczne wesela, a poza tym wierzył w nas jeszcze, bo niby w co miał wierzyć? Byliśmy jego ostatnią nadzieją, hombre!), więc piłem kalifornijskie chablis, pozwalając Gosi zjadać główki MOICH szparagów z MOJEGO widelca (ależ tak, wiem, że szparagi je się przy po- mocy palców albo szczypczyków, za kogo ty mnie uważasz? Myślisz, ż e n i e b y ł e m w Savoyu, Claridge'u. Café de la Paix albo u Ritza? Trzeba się zachowywać zgodnie z regułami regionu, kraju lub środowiska, pętaku, i jak ci w mongolskim namiocie dadzą herbatę okra- szoną baranim tłuszczem, to masz ją wypić bez mrugnięcia, TEGO NAUCZYŁ MNIE AUGUST... no dobrze, masz rację, wtedy jeszcze nie bywałem w Savoyach i Ritzach, nie wiedziałem, że szparagów lepiej nie jeść nożem i widelcem; ciesz się!); Gosia po każdym szparagu tuliła pachnącą lakierem do włosów głowę do mojego ramienia albo całowała mnie w szyję czy ucho, ja ciągle patrzyłem na drzwi, ale nic, nic... Ach, tak. W którejś chwili podszedł do mnie August z jakąś sztywną, utlenioną kobietą koło pięćdziesiątki, i powiedział: „Mówiłem ci, Guciu, że może pójdę w twoje ślady: to moja narzeczona, poznajcie się” – i cmoknąłem jakąś pulchną, uperfumowaną rączkę, i dopiero po kwadransie przestraszyłem się trochę, ale już po półgodzinie znów podszedł do mnie August, tym razem ze znaną aktorką, spałem z nią kiedyś, zielonooka bruneteczka z długimi nogami, ładniutka, młodziutka, niewiarygodnie wprost głupia, i powiedział, tyle że bardziej bełkotli- wie: „Czy ja ci już przedstawiłem, Guciu, moją narzeczoną?”, i bruneteczka syknęła, bo to mnie powinien był przedstawić jej, oczywiście, zresztą już się świetnie znaliśmy z łóżka, więc pocałowałem ją w pulchny, uperfumowany policzek, a potem August poszedł całować się z nią w kącie, i Gosia też poszła całować się z kimś w kącie, jak to na weselu; kelnerzy już byli pijani, nikt nie reagował na moje wymachiwanie ręką, nikt mi nie dał drugiej porcji szpara- gów, zresztą może goście wszystko zeżarli, niech ich diabli... siedziałem na jakimś krześle, trzeźwiejąc powolutku i ponuro, aż nagle... Nagle weszła Sonia Marx. 179 ------------------------------------------------------------- page 180 III Mówiłem ci, że dostałem list! To był list od Soni. Pisałem do niej, hombre. Pisałem wiele razy, ale wszystko wracało ze stempelkiem Adre- sat nieznany: wyprowadziła się, zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu! Czasem zastanawiałem się, czy w ogóle istniała. Taka kobieta... czy taka kobieta może w ogóle istnieć? Też w to nie wierzysz, widzę to. Dumb bastard. Poczytaj sobie Ewangelię. Cuda się zdarzają. Sonia się zdarzyła. Ale przepadła. Straciłem ją. Gdybym miał wtedy, we Frankfurcie, kartę telefoniczną (albo żetony, albo drobne: nie pamiętam!), może bym jej nie stracił. Myślałem o tym całymi nocami w mojej celi, w stanie wojennym. I później. Bo jak go zwał, tak go zwał, formalnie już go dawno odwołano, a ja wciąż siedziałem. Wyszedłem na miesiąc i znów mnie posadzono. Niby źle się nie siedziało: kiedy nas była gromada, wszyscy mnie traktowali jak księcia Walii, pył mi zmiatali spod nóg, a potem byliśmy we dwóch z kumplem (też palił), później z innym kumplem, ale też palił, i telewizor nam dali do celi, żebyśmy nie demorali- zowali kryminalnych w świetlicy, i prasę, i książki, i papier do pisania, i muzyczkę; nauczy- łem się wtedy z samouczków i kaset hiszpańskiego, włoskiego, dwa bestsellery napisałem i przemyciłem przez papugę, wydano je w samizdacie i za granicą, forsa mi wpływała na kon- to, nagrodę jakąś dostałem, potem drugą... nieźle było. Siedziałem w tej celi jak rentier. Tylko kupony odcinać. Wierzysz mi? Serio? Wierzysz?! Koszmarnie było. Koszmarnie. Myślałem po nocach o Soni. Lata minęły, już coraz częściej tygodniami o niej nie pamię- tałem, o Soni, a tu mi się, psiakrew, wszystko tak przypomniało, że tylko wyć... aż się skrę- całem z żalu, ze złości na siebie, z tęsknoty – to za nią, to za żarciem, które z nią jadłem, za alkoholem, który z nią piłem, za miękką pościelą, w której przy niej spałem... a potem przy- jeżdżała NARZECZONA z cebulą i plackiem własnej roboty, i coraz mi było lepiej, że mam choć tyle (sweter mi zrobiła na drutach, dasz wiarę?!)... a potem wyszedłem i okazało się, że wszyscy kumple łysieją i mają duże dzieci, słowo daję, wszyscy już się dorobili przez te lata jakichś dzieciaków, czułem się jak Rip Van... jak mu było? Tak że nawet nie byłem specjalnie wściekły, kiedy mnie wrabiano w ten embrion. Może i chciałem dać się nabrać. Może i chciałem. Ale właśnie wtedy przyszedł nagle list od Soni. Z numerem telefonu. W Monachium. Go- sia już u mnie mieszkała, więc poleciałem na pocztę, stamtąd zadzwoniłem, a kiedy odezwał się ten głos (He-llou?), taki sam jak dawniej, kiedy usłyszałem ten głos, nie mogłem słowa z siebie wydusić, odłożyła słuchawkę; musiałem gnać na wódkę, a potem próbować jeszcze raz, i znów mi ścisnęło gardło; dopiero za trzecim razem zdołałem się odezwać. I teraz weszła. Nie, nawet nie wstałem. Nie ruszyłem się z fotela. Odjęło mi władzę w nogach. Tak było. Więc jakim cudem znalazłem się przy niej zanim jeszcze zamknęła za sobą drzwi? Nie mam pojęcia! Wiesz, kiedyś... umówiłem się z pierwszą dziewczyną, która mi się naprawdę podo- bała, i przyszedłem wcześniej, ale ona już stała przy tym kiosku, przy którym mieliśmy się spotkać, i nagle zdałem sobie sprawę, że nie idę, a biegnę, choć wcale nie chciałem, i że nie 180 ------------------------------------------------------------- page 181 panuję nad twarzą, wszystkie mięśnie mi się rozlazły w jakimś cielęcym rozpromienieniu, w jakimś baranim uśmiechu, i biegnąc tak pomyślałem nagle, że to wspaniałe. Że to zniewolenie jest wspaniałe. Jakbym dostał skrzydeł. Mieć skrzydła to też niewola, nie? Wcale nie chcesz, wcale o tym nie myślisz, a fruwasz! A nóg nie umiesz utrzymać przy ziemi! Ale czegoś takiego jak to z Sonią nigdy nie znałem. Czegoś takiego... Stałem przed nią. Trzymałem ją za obie ręce. Dopiero potem zastanowiłem się, jak ją w ogóle poznałem, rozpoznałem, dopiero potem. Bo wcale nie było łatwo. Zmieniła się. Ukryła się. Miała duży kapelusz (z woalką!), i duże ciemne okulary (ale przywykłem przecież kiedyś do okularów Soni), i jakieś futro narzucone na ramiona, nie wiem jakie, nie znano u nas ta- kich futer ani takich kobiet; ręce, które ściskałem, były obciśnięte gładkimi, cienkimi ręka- wiczkami, a pierścionki włożyła na wierzch, na rękawiczki, w życiu się z czymś takim nie spotkałem, i włosy obcięła, ale to była Sonia, to była Sonia, i wszyscy się poruszyli, cała sala, spici już byli w trupa, a jednak podnieśli się z miejsc i patrzyli na nas: tak, to była Sonia, to była Sonia! Najlepszy dowód, że to była Sonia. Przez chwilę puchłem z dumy. Taka była! Potem zauważyłem faceta, z którym przyszła. Niskiego, siwego. Powiedziała, że to jej mąż. Podaliśmy sobie ręce w obłoku perfum Soni, zapachu Soni. Ludzie już się do nas zbie- gli, jak to ludzie. Przedstawiłem ich Soni, kręcąc się, krygując, podrygując. Ktoś częstował szampanem. Sonia upiła trochę szampana i chciała zobaczyć moją żonę, więc tłumek się roz- stąpił, szpalerem wciągnięto podpitą, tłuściutką Gosię w szwajcarskim stroju koronacyjnym, ze sztywnymi od lakieru włosami, z trenem przerzuconym przez ramię, a Sonia na jej widok tylko leciutko się uśmiechnęła: od tej pory Gosia miała u mnie przechlapane, na amen, na zawsze! Biedna Gosia. Ten malutki, przelotny, współczująco-wzgardliwy uśmieszek. Zaczerwieniłem się. Poczu- łem to. Zaczerwieniłem się ze wstydu. Co ja zrobiłem? Jak mogłem to zrobić? Jak mogłem związać się z czymś takim? Och, Soniu. Przepraszam cię. Przepraszam. Przez całe życie byłem prowincjuszem. Nasz komunizm był prowincjonalny, nasze obale- nie komunizmu było prowincjonalne, nasza polityka była prowincjonalna, nasze zasady („Spójrz na Amerykę, Guciu, i ożeń się; z Gosią się ożeń, lepszej od Gosi nie znajdziesz”) były prowincjonalne: wiocha, wieczna wiocha! Chłam! Nawet August – Bo właśnie podszedł do nas August. Trochę powłóczył nogami, na twarzy miał ceglaste wypieki, gorzej ostatnio znosił alkohol, ale i tak odegrał przed Sonią swój tanuszek godowy, jak przed każdą kobietą, dwa kroki w tył, jeden w przód, dwa w lewo, jeden w prawo, przy- tup, uśmiech, skłon, głośne cmoknięcie w rączkę... i po raz pierwszy w nim to dostrzegłem: Tę plebejskość, tę chamskość. Jak na zabawie w wiejskiej remizie, tak się zachowywał, tak czarował, taki był! Nic dziwnego, że Sonia leciutko ściągnęła brwi, nic więcej. Och, miała rację, miała rację; już w knajpie nad Jeziorem Bodeńskim, patrząc na sobowtóra Augusta, miała rację. Skręcałem się ze wstydu. Za Gosię, za Augusta, za pałac, za gości, za siebie. Jak mogłem nie zrozumieć wcześniej? Jak mogłem tak zmarnować życie? – Przedstaw mnie pani – powiedział August, lekko się chwiejąc, lekko się zataczając; przedstawiłem go, i nagle wstyd mi się zrobiło, że nie zna żadnego obcego języka, ten mój August: musiałem tłumaczyć każde słowo, a ona leciutko się uśmiechała, a on czknął nagle i zaraz przeprosił, ale ona nie mogła przecież zrozumieć jego przeprosin, musiałem powie- dzieć: He's sorry i wtedy po raz pierwszy – ...i wtedy po raz pierwszy zadałem sobie pytanie, czy nasz triumf nie był triumfem Wan- dali nad Cesarstwem Rzymskim. Człowieku, przecież kudłaty cham zawsze pokona geniusza, zawsze! Tyle że na króciutko, na chwilę, i więcej go będzie to zwycięstwo kosztować, niż mu przyniesie zysków, ale tego kudłaty cham wiedzieć nie może; hombre, toż gdy by Cziczerin (idź do biblioteki i sprawdź, kim był Cziczerin; działasz mi już na nerwy, cholera) zobaczył Augusta, toby mu drzwi zatrzasnął przed nosem, tyle że potem, po Leninie, Cziczerinie, Łu- naczarskim & Co komuna schłopiała, schamiała; do tej pory pamiętam ubeka, który mi kla- 181 ------------------------------------------------------------- page 182 rował na przesłuchaniu: – Panie Szreder, niech pan sobie wyobrazi, że porąbaliśmy Einsteina – no, załóżmy, że żyje – no, że porąbaliśmy Einsteina na kawałki, że wszystkich tych nobli- stów, profesorków, pismaków, pacykarzy, całą tę waszą JELITĘ daliśmy do pieca – no, co by się stało, panie Szreder? To ja panu powiem: NIC! Co innego, jakby nagle przemysł ciężki zastrajkował, bo lekki, to też betka, jak te kurwy włókniarki sobie myślą, że ktoś się ich straj- kami przejmie, to czysty śmiech... no, panie Szreder, stałoby się coś, jakbyśmy wam jakiegoś Einsteina zatłukli? – a ja wyszczerzyłem zęby i powiedziałem: – Ma pan rację, na krótką metę nic by się nie stało, a on na to: – A co nas, panie Szreder, poza krótką metą obchodzi?, a ja mu wtedy: – Was nic, panie ładny, was nic! – no, i wtedy ubeka szlag trafił i straciłem część tych moich bezczelnie wyszczerzonych zębów... a teraz, przy Soni Marx, przy tej niemieckiej dziwce (tym dla ciebie jest, prawda? Tak ją nazywasz? Niemiecka dziwka?), pomyślałem nagle, że tacy sami jesteśmy jak oni, inaczej byśmy ich nie pokonali. Podobne zwalczaj po- dobnym, jak w homeopatii, chama zwalczaj chamem, analfabetę analfabetą, wariata waria- tem... tak sobie myślałem, patrząc na Augusta, wijącego się przed Sonią, na wschodnioeuro- pejskiego bohatera, na świętego Jerzego stepów i śniegów syberyjskich, co to zabił czerwo- nego smoka, na świętego Jerzego wijącego się przed praprawnuczką Marksa w norkach (bo to norki były, przypomniałem sobie), i zacząłem się śmiać, ale nikogo to nie zdziwiło poza mę- żem Soni. W końcu wszyscy pozostali byli pijani, a Sonia – a Sonia była Sonią. Jej nic nie dziwiło. Usiedliśmy przy stole. Kelnerzy byli już prawie równie pijani jak goście, ale tylko prawie; przynieśli jedzenie, przynieśli butelki, przynieśli nawet czyste kieliszki. Do męża Soni (Ha- rald mu było; mówiła do niego Harry; och, ona była marksistką, ta Sonia Marx, wiedziała, że Byt Określa Świadomość, a że znała dialektykę, wiedziała też, że Świadomość Może Określić Byt: właśnie tak Karl Marx, jej pra, odwrócił heglizm nogami do góry, a ona tak samo od- wróciła marksizm i została kurwą gromadzącą KAPITAŁ, i zgromadziła KAPITAŁ, i co wy na to?) przysiadł się zaraz facet z nielegalnej (ale zalegalizujemy w tydzień po wyborach, czerwoni już się zgodzili) Komisji Obrony Praw Człowieka (znał angielski!) i zaczął mu pro- ponować jakiś biznes, fenomenalny biznes, każda zainwestowana marka będzie mieć tysiąc- krotne przebicie, kraje Wschodu to dżungla dziewicza (a virgin jungle, tak powiedział) i otwierają się w nich niewiarygodne możliwości, albowiem komunizm is almost over, Mr. Harald; Mr Harald był szczerze zainteresowany tysiąckrotnym przebiciem, ale obrońca praw człowieka na każdą prośbę o przejście do konkretów odpowiadał powtórką tego, co już po- wiedział, że dżungla dziewicza i fenomenalne możliwości, najwyraźniej nie przychodził mu do głowy żaden pomysł biznesu, jak będą marki, to się zobaczy; Mr Harald zaczynał się tro- chę irytować, kiedy do obrońcy praw człowieka dołączył katolicki nacjonalista oferujący dwukrotnie wyższe przebicie za markę, ale też nie mający pojęcia, co to miałby być za biz- nes... o, mój Piorunochronie Przedfranklinowski, czemu żaden komuch nie zajął się mężem Soni? Oni wiedzieliby, co mu zaproponować! (I zaproponowali, mówisz? Skąd ty to wiesz? Zaproponowali, mówisz, ale później i sen- sowniej. Udział w Schnapsgate, sprowadzanie najtańszej wódki prosto z niemieckich hurtow- ni, bez cła, kiedy ilość krajowej wódki na rynku została ograniczona specjalnym przepisem, W Ramach Walki Z Alkoholizmem, znacznie poniżej popytu: znam to, znam to, genialne posunięcie, tłumy ludzi się na tym dorobiły, od rządu zaczynając; ja też; ukróciło się to, kiedy lud się zwiedział; sam to ukróciłem; och, hombre! S k ą d ty w ie s z , że i m ą ż S o n i ? J A n i e wiem! Dobra, potem mi opowiesz. Na razie ja mówię. Cały pałac to czuł, cały pałac cuchnął forsą i wibrował podnieceniem: nadchodziły złote czasy. Dla każdego człowieka z odrobiną oleju w głowie. Złote czasy!) No, więc było tak: przy długim, dębowym stole siedział siwy mąż Soni otoczony (cudzo- ziemiec cuchnący forsą!) wielbicielami i kontrahentami, przy nim Sonia, cała zwrócona w moją stronę, dalej ja, a nad nami kołysał się, niczym słoń na wybiegu, August. 182 ------------------------------------------------------------- page 183 – Mówiłam ci przecież, że przeniosę się do Monachium – szeptała Sonia. – Pisałam do ciebie; naprawdę nic nie dostałeś? Jednocześnie August pokrzykiwał nad naszymi głowami: – I skąd ty, Guciu, znasz taką kobietę? Przecież ty nigdy nie miałeś gustu, za grosz gustu w tych sprawach... I powtarzał to Soni, nie dbając o to, że Sonia nie może znać naszego środkowoeuropej- skiego dialektu. – On nigdy nie miał gustu, jeśli chodzi o kobiety! Z byle kim się zadawał, z byle kim! Go- sia pierwsza! No, gdybym wiedział, że nasz Gucio zna kogoś takiego jak pani... A potem – trzymałem właśnie rękę Soni przy policzku, przytuliłem ją do policzka, i pa- trzyliśmy sobie w oczy, i jeszcze chwila, a popłynęlibyśmy gdzieś między galaktyki – potem znów przywlókł do nas, dla odmiany, tę tlenioną pięćdziesięciolatkę, bełkocząc po pijacku, że on też, on też; niezłą mam narzeczoną, prawda? No, dygnij, Dzidziu; dygnij, córuchno... Dzidzia, prawie zupełnie trzeźwa, patrzyła na niego zimnym, taksującym, władczym wzrokiem i znów przestraszyłem się o mojego Augusta, ale zaraz mi to przeszło. Spił się, nic więcej. Dawniej alkohol tak na niego nie działał, ale nie młodniejemy, nie; co to, to nie! Jeśli może być gorzej, na pewno będzie gorzej. Z Augustem już jest gorzej. Muszę z nim poroz- mawiać. Kiedyś. Jeśli tak się ułoży. Sonia spytała cicho: – To on? Twój guru? ...a ja kiwnąłem głową, i przez chwilę tak strasznie chciałem znać zdanie Soni o Auguście i o wszystkim, że o mało nie oszalałem, i szepnąłem do Soni: Chodźmy stąd!, a ona ruchem ramienia wskazała swojego męża, nie mogła go przecież zostawić, to rozumiałem, więc wstałem, odsuwając Augusta z jego Dzidzią, odepchnąłem Augusta od Soni i szepnąłem mu: Spierdalaj!; nigdy by się tego po mnie nie spodziewał, ale wcale się nie zdziwił, i poszedł w kąt całować się z aktoreczką, a Dzidzia wróciła do męża, bo to musiał być mąż, ten łysy; jak to na weselu! Znalazłem dwóch facetów znających angielski i niemiecki, i przywlokłem ich do męża So- ni, i posadziłem obok, a Sonię wyrwałem z gromady komuchów, eks-komuchów i antykomu- chów, którzy kleili się do niej jak muchy do miodu; wziąłem ją za rękę i wyprowadziłem z sali. Jakby nigdy nic. Ktoś za mną wołał, ktoś za mną biegł. Za nami. Tłum ludzi. Zignorowałem ich. Zatrza- snąłem im pałacowe drzwi przed nosem. W końcu czyje to wesele?! – Chodź, Soniu – błagałem. – Chodź ze mną. Chodź. A ona szła ze mną bez protestu, bez oporu. Jak we śnie. 183 ------------------------------------------------------------- page 184 IV Szliśmy przez pałacowe pokoje pełne rozwalonych na dywanach, kanapach i fotelach pija- nych biesiadników; nie wiedziałem, że aż tak się dranie rozhulali, ale trudno im się było dzi- wić. Nareszcie nasze to wszystko, nasze! Prawie nasze. Pierwsza zabrała pałace starym wła- ścicielom, a dała nowym komuna, ale kiedy to było? Przyszedł czas na nowe rozdanie kart. My też chcemy pałaców, my też! Czy to nasza wina, że nie dopchaliśmy się do pierwszego żłobu? Chcemy pałaców, dworów, oranżerii i perskich dywanów! Jesteśmy dość silni, żeby to mieć, dość spragnieni, żeby to mieć; nie możemy dłużej czekać! Przez ponad pół wieku ba- wili się inni, teraz nasza kolej; odbijany! Tylko lokaje ciągle ci sami, kucharka ciągle ta sama, cień ciągle ten sam. Trudno: są nadludzie i podludzie, ale i nadludzi za dużo, żeby się zmie- ścili przy jednym stole, muszą się zmieniać. Muszą się mordować. Muszą robić rewolucje. Chyba że są mądrzy – jak my i komuchy: wtedy się podzielą, wtedy się dogadają. Cholera, jaki ja jestem stary. Zgorzkniałem. Starcza nadwzroczność. Za dobrze się widzi. Z tak daleka się widzi, że kiedyś nie do po- myślenia. W kolejnym pokoju jakiś działacz związkowy rzygał na dywan. Chciałem go zdzielić w ucho, ale ze względu na Sonię wycofałem się. Pomyślałem, że może na piętrze będzie lepiej i pociągnąłem ją na marmurowe schody z bukietami kwiatów na podestach. Na piętrze BYŁO lepiej. Przede wszystkim zamknięto je na mur. Nie sposób było się dostać, chyba że się miało szpilkę, spinkę albo spinacz do pogrzebania w zamku. Miałem szpilkę przy moim ślubnym krawacie. Skorzystałem z okazji, żeby zerwać wreszcie z szyi tę pętlę wisielca. Krawat do kieszeni, szpilkę w zamek. Udało się. Byliśmy z Sonią w muzeum. W tej naprawdę muzealnej, naprawdę zabytkowej części pa- łacu. Aksamitne, purpurowe sznury oddzielały nas od Skarbów Przeszłości; okiennice były pozamykane, wszystko tonęło w cieniu. Kiedy znaleźliśmy się w sypialni, zerwałem sznur i otwarłem okno. Kurz uniósł się na pół metra, zawirował w powiewie wietrzyka, i opadł po- sępnie na Z Góry Upatrzone Pozycje. Pokazałem Soni łoże z baldachimem. – Tu oddawał się rozpuście Napoleon Bonaparte. – Z tą swoją Polką? – Z tą swoją Polką. Nie miałem pojęcia, kto się tu oddawał rozpuście, ale ktoś na pewno. Może TA POLKA ze swoim starym mężem. Może ciotunia z pokojowcem, może wujaszek ze stangretem. Ktoś na pewno. Nie ma miejsca na ziemi, gdzie by tego nie robiono. No, chyba że na samym biegunie, ale głowy za Amundsena oddawać nie zamierzam. I w ogóle tarira rira. Cholera, trząsłem się ze zdenerwowania, nie rozumiesz? Dlatego tak plotłem. Jak Piekarski na mękach. Sonia wzięła moją dygoczącą dłoń i potrzymała chwilę w powietrzu, przyglądając się jej drżeniu. I coś w tym było takiego, coś takiego, że o mało się nie rozpłakałem jak kiedyś, na Bebelstras- se, ale nie można robić tego dwa razy jednej kobiecie; nawet najgorsza szantrapa na to nie zasłużyła. Więc zagryzłem wargi, i oboje patrzyliśmy na moją drżącą jak u starego dementa rękę. Było cicho. Nie dochodził tu hałas z dołu. Brzęczała mucha. Nie słyszeliśmy niczego poza tą muchą. Sonia pochyliła się nad moją roztrzęsioną dłonią i pocałowała ją. W jakieś 184 ------------------------------------------------------------- page 185 tysiąc lat później zdołałem odsunąć czarną, migotliwą rękawiczkę i pocałować przegub Soni. Zmarnowałem życie! – pomyślałem nagle – zmarnowałem życie! Nie patrzyliśmy na siebie, Sonia i ja. Odwracaliśmy głowy. Potem usłyszeliśmy kroki. Czyjeś ciężkie, śmiałe, brutalne kroki. Nie poruszyłem się, nie drgnąłem. Czyż to nie było moje wesele? Czyż nie ja byłem dziś gospodarzem tego pałacu? Ktoś otwierał kolejno drzwi, jedne, drugie, trzecie; drzwi skrzypiały, kroki były coraz gło- śniejsze. Wreszcie dotarły do nas. Zawyły zawiasy. Ten ktoś stanął w progu. Nie obejrzałem się. I Sonia też nie. To tutaj doniosłem mojego Graala, moją nienawiść. To tutaj. Czy mogłem spodziewać się tego w dniu, w którym rycerz na karym koniu odjeżdżał – głosem Augusta – od płaczącej Suliko? Moja nienawiść, mój Graal. Idź i nie grzesz więcej. Wiele popełniłem błędów, ale czy naprawdę nie można ich naprawić? Zachrypnięty, przepity głos Augusta ryk- nął za moimi plecami: – Tutaj jesteś! Nie drgnąłem. – Ogłuchłeś, czy co? Żona płacze na dole. Guciu, słyszysz mnie? Nie odwracałem się. Dawałem mu ostatnią szansę. Ostatnią szansę, której nie wykorzystał. Jeszcze dwa kroki – i szarpnął mnie z całej siły, i prawie wywinął mną młynka w powietrzu. Poczułem, jak pękają szwy w mojej ślubnej marynarce. – Do kurwy nędzy, Guciu, patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię! Patrz na mnie, słyszysz? Patrz na mnie! Nie patrzyłem na niego. – Czy ty sobie zdajesz sprawę, że to twój ślub? Nie rób, kurwa, skandalu! – What does he want? – zapytała nagle Sonia. (Chłodnym, spokojnym głosem, patrząc w okno.) August nie zrozumiał, ale szlag go trafił. Puścił mnie i szarpnął Sonię. W następnej chwili leżał na podłodze. Nie mogłem uwierzyć, że JA to zrobiłem. On też nie mógł uwierzyć. Pa trzył na mnie z dołu przekrwionymi, szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Od garnituru, który sprawił sobie specjalnie na mój ślub, odpadł guzik. Wirował przez parę sekund jak dziecięcy bączek, jak zabawka, aż wreszcie przewrócił się na bok i zasnął spokojnie. Okrągły, granatowy guzik z czterema dziurkami. Chciało mi się śmiać. Potem płakać: już drugi raz w tym pokoju; co w nim było? (Czy Napoleon płakał?) Aż w końcu, pełen zgrozy (powaliliście kiedyś Boga jed- nym ciosem pięści?), zacząłem go podnosić, mamrocząc pod nosem jakieś przeprosiny. Od razu poczuł się silniejszy: łatwo to było poznać po jego ciężarze. Trzy razy cięższy, taki był. Bezwładny, uparty, potężny. Nie dawałem mu rady. Ale już żałowałem, już przepraszałem: mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa, jak się mówiło w czasach Augusta, przed wprowa- dzeniem nowej liturgii, przed soborem; aż raptem zobaczyłem tuż przed sobą pantofle Soni, jej nieruchome stopy oparte na wysokich, cienkich obcasach, ozdobione z przodu połyskli- wymi klamrami, i August wypadł mi z rąk, i znów gruchnął, zaskoczony, o podłogę, pijaczy- sko przeklęte: ani mi się śniło go podnosić! – Przestań się wygłupiać. Idź stąd – powiedziałem spokojnym, zmęczonym głosem starego człowieka. A on zadygotał, zawił się przede mną jak przydeptany robak; jęknął żałośnie: „Guciu!”, ale to już nie robiło na mnie wrażenia. Już nie miał nade mną władzy. Na pałacowej podłodze, przy łóżku Napoleona, leżał powalony przeze mnie jednym lek- kim ciosem następca Napoleona, święty Jerzy skrzyżowany przez Mi c zu ri n a z c ze r w on y m smokiem, największe osiągnięcie komuny, August. Siwy, łysawy, pomarszczony facet ze sztuczną szczęką, która po uderzeniu lekko mu się przesunęła w ustach, musiał ją poprawić. A potem podniósł się niezgrabnie, podpierając się na rękach. Wstał. W oczach miał łzy. Ale ja znałem już przecież jego łzy! Mnie nie mógł nabrać! Kiedy byłem dzieckiem, opowiadała mi to matka, żeby mnie zniechęcić do kłamstwa. Na- wet pamiętam, gdzie mi to opowiadała: na łące. Siedzieliśmy wśród srebrzystych traw, jedząc 185 ------------------------------------------------------------- page 186 jagody z aluminiowego garnuszka, a ona opowiadała mi o wiejskim chłopcu, który poszedł paść owce, i dla żartu zaczął wołać o pomoc: ach, wilki, wilki go napadły! Cała wieś rzuciła się na ratunek. Postanowił to powtórzyć. Raz jeszcze podniósł raban podczas pasienia owiec, raz jeszcze krzyczał o wilkach, i znów cała wieś przybiegła na pomoc, bo może jednak? Może teraz to prawda? Ale za trzecim razem, kiedy pastuszka naprawdę napadły wilki, nikt mu nie przyszedł z pomocą, choć wszyscy słyszeli jego rozpaczliwe krzyki – krzyki człowieka roz- szarpywanego na strzępy, człowieka obłąkanego ze strachu. Już mu nie wierzono. Skłamał ten jeden raz za dużo. Nie było mi żal Augusta. Ani trochę. Zrozumiał to chyba. Postał przede mną, zgarbił się i wyszedł. Starannie, cicho zamknął za sobą drzwi. Schyliłem się po jego guzik, chciałem go oddać, ale nie odezwałem się. Nie po- biegłem za nim. Obracałem guzik w palcach, potem schowałem go do kieszeni. Kroki Augu- sta cichły w oddali. Skrzypnęły jeszcze jakieś drzwi. I już nic, już nic. Już go nie było. Spojrzałem na Sonię. Sonia patrzyła na mnie. Z ciekawością, tylko z ciekawością. Powoli zdjęła kapelusz, ciemne okulary, norki. Rzuciła to wszystko na fotel Torebkę położyła na łóż- ku. Na tym łóżku, na którym cesarz Francji ODDAWAŁ SIĘ ROZPUŚCIE. Wyjęła z niej papierosy – to już nie były Eve z bukiecikami wokół ustników, tylko zwykłe camele – osa- dziła jednego w długiej cygarniczce i zapaliła. Usiadła pod baldachimem. Patrzyła w górę, nie na mnie; patrzyła w górę i wydmuchiwała kółka dymu pod sufit, na którym stiuki układały się w kwietne wianuszki z jej starych Eve, z zielonego salonu w Stuttgarcie. Jeszcze przez chwilę ciężko dyszałem. Potem usiadłem przy niej. – Pamiętasz Lindau? – spytałem. Zdziwiła się. Nie odpowiedziała. – Pamiętasz Kochanego Augustyna? Uśmiechnęła się. – Nie, nie to! Pamiętasz tych Amerykanów, którzy tańczyli w Lindau, w knajpie Pod Ko- chanym Augustynem? – Po co miałabym pamiętać takie rzeczy? Pamiętała. Wiedziałem, że pamięta. Wierzyłem, że pamięta. Co by ze mnie teraz zostało, teraz, po wyjściu Augusta, bez tej wiary? – Powiedziałaś mi wtedy... Nie, nie chciało mi się powtarzać. Oparłem głowę o kolumienkę łóżka. – Nie wiem, jak teraz żyć – wyznałem. Może mnie zrozumiała, a może nie. Nie odezwała się. Czekała. Nie wiedziałem, jak teraz żyć, ale na pewno wiedziałem, co teraz zrobić. Teraz. TERAZ. TERAZ!!! Oczywiście, wiedziałem. Rozpiąłem koszulę. Zdarłem ją z siebie. Z nienawiścią, ciągle z tą nienawiścią, której część była po raz pierwszy zwrócona do Soni. A Sonia to – oczywiście – zrozumiała. – Nie chcę – powiedziała. Natychmiast przestałem jej nienawidzić. – Proszę cię. – Nie chcę. Żebym nie myślał, że kłamie, nie zgasiła papierosa, którego już trzymała nad małą, kie- szonkową, angielską popielniczką ze sprężynowym wieczkiem. Przeciwnie. Wyjęła z paczki kolejnego papierosa, przypaliła go od poprzedniego, i dopiero wtedy zgasiła tamten — uma- lowany szminką jak krwią – okuroczek. Kochana, niezawodna Sonia. Moja mądra Sonia. Ko- bieta mojego życia, hombre. To się czasem zdarza. – Daj i mnie – poprosiłem. Poczęstowała mnie camelem, błysnęła zapalniczką. Siedzieliśmy sobie na łóżku Napoleona, paląc, milcząc, odpoczywając. Powoli przychodziłem do siebie. No dobrze: całe moje życie było błędem. Od dnia, kiedy rysowałem kredkami ratlerka w zielonym kubraczku i order w kształcie słońca. Wcześniej. Od początku. A może dopiero od 186 ------------------------------------------------------------- page 187 chwili, kiedy otwarły się z hukiem drzwi mojej klasy i do środka wpadł, wtargnął, roztrącając przestrzeń, August. Nie; raczej od innej chwili, późniejszej: kiedy spojrzałem w górę, mały, rudy, zezowaty kłębek strachu, i zobaczyłem w oknie uśmiechniętego Augusta, podnoszącego zaciśniętą pięść. I kiedy odpowiedziałem mu tym samym. Ta chuda, zaciśnięta piąstka. Pierwsze, czego nauczył mnie August. Że człowiek powinien być jak zaciśnięta, gotowa do ciosu pięść. Nie Faust, Panzerfaust. Bredzę. Spiłem się i bredzę. Och, tylu rzeczy nauczył mnie August! Teraz trzeba się ich będzie oduczyć. Siebie się oduczyć: bo czymże jestem, jeśli nie dziełem Augusta? No, to się oduczę. Nic trudnego. Wystarczy zacząć od najprostszej rzeczy. Przypomnieć sobie jakieś nieposłuszeństwo wo- bec Augusta, jakiś moment, kiedy byłem sobą, nie jego Frankensteinem juniorem, nie jego dziełem: sobą! Nic mi nie przychodziło do głowy. Spojrzałem na papierosa i uświadomiłem sobie, że nawet palić on mnie nauczył, a z tego nie potrafię zrezygnować, ani mi się zresztą śni: z największej przyjemności w życiu? Gdybym jeszcze mógł się czegoś napić! – pomy- ślałem. Prawda, pić też on mnie nauczył. Wielkie rzeczy, tego każdy się od kogoś uczy, wszystko jedno od kogo. Każdy pije. Ale jednak. Nawet herbata z wódką, nawet to jest po Auguście. Żeby nie obgadywali człowieka jako pijaka. Wódka w herbacie, wódka w coca- coli, Cuba libre... wolałem zwykły, uczciwy koniak, ale naśladowałem Augusta; już nie mu- szę. Będę pił koniak, będę pił whisky. I skończę z wódką, nie cierpię wódki. To August za nią szalał, więc udawałem, że i ja... już nie muszę. Tylko czy to wystarczy? Spojrzałem na własną rękę, trzymającą papierosa. To on nauczył mnie tak go trzymać, między palcem wskazującym a kciukiem, prawie schowanego w dłoni, po gangstersku. I paznokcie on mnie tak nauczył obcinać. Ta prosta linia. To od niego. Żałośnie pociągnąłem nosem. Ten zapach. To też za- pach Augusta. Old Spice. Niemodny zapach, ale on się nim kiedyś zachwycił. Zacznę używać Fahrenheita. Tylko co to zmieni? I tak, ilekroć poczuję zapach Old Spice, pomyślę o Augu- ście, o sobie, o zaciśniętej pięści w oknie... nie, wtedy jeszcze nie spryskiwał się Old Spice, to przyszło po latach, na kolejnym zakręcie historii, wtedy, kiedy kobietom pozwolono nosić buty na płaskich podeszwach, a mężczyznom... na co wtedy pozwolono mężczyznom? I który to był rok? Rok ślubu Augusta z Moną? (Biedna Mona). Nie, ze trzy lata później. O, Piorunochronie Ty Mój Przedfranklinowski! I zaszlochałem głośno. A może tylko jęknąłem. Sonia położyła mi rękę na ramieniu. Spojrzałem na nią. Tak, to było to. Sonia. Mój ukrywany grzech, moje nieposłuszeństwo, moja zdrada. Sonia. Napis na drzwiach szafy w bułgarskim hotelu, mój nocny telefon, mój obłęd. Nigdy mu o tym nie powiedziałem. (Bądź uczciwy, człowieku: o tym też próbowałeś mu powiedzieć, tylko cię wyśmiał.) Obojętne. Fakt, że nigdy mu o tym nie powiedziałem. Mój sekret. Mój zamach sta- nu. Mój podstęp. Sonia. Raz w życiu oszalałem, i nie wyznałem tego nikomu, i nie przyzna- łem się nikomu, bo każdy by się śmiał, każdy by mnie ostrzegał... tak, to było to. To była So- nia. Zdjąłem jej rękę z ramienia i położyłem na moich ślubnych spodniach. Nie cofnęła jej, nie zabrała. Nigdy więcej nie byłem mu nieposłuszny. Wypełniałem każdy jego rozkaz, słuchałem każdej jego wskazówki. Tylko ten jeden raz. Tylko z Sonią. O wszystkim wiedział. O niej nie. Więc może to była ta najważniejsza rzecz w życiu? Bunt syna Frankensteina? Może i tak. Tonący brzytwy się chwyta. Ja uchwyciłem się Soni. Złapałem Sonię i nie chciałem wypuścić jej z rąk. Ściskałem ją tymi dłońmi o paznokciach obciętych a la l'Auguste, pod kątem pro- stym. Wciągnąłem na łóżko Napoleona nogi w spodniach wybranych na mój ślub przez Au- gusta. Na mój ślub z kobietą wybraną dla mnie przez Augusta, kobietą, która podobno płakała 187 ------------------------------------------------------------- page 188 na dole, w sali bankietowej, kobietą dźwigającą w brzuchu dziecko moje albo Augusta, kto tego dojdzie? Ściskałem Sonię, całowałem Sonię pod szkarłatnym baldachimem, w pałacu, w którym Napoleon Bonaparte (bożyszcze Augusta, nie moje, ja go nie znosiłem!) – w którym Napoleon Bonaparte, cesarz Francuzów, sypiał ze swoją Polką; na dole, w sali balowej, upa- dał system, który zawrócił bieg rzek i stworzył kwitnące ogrody tam, gdzie były pustynie (a pustynie tam, gdzie były kwitnące ogrody), upadał cichutko, spokojnie, cichutko i bezkrwa- wo, sprzedany, wymieniony: stado wołów zamienione na rzeźnię, zając na strzelbę. Umiera- łem ze szczęścia, umierałem z triumfu, umierałem z poczucia władzy, umierałem z miłości. Jak to na weselu. Po prostu byłem pijany. 188 ------------------------------------------------------------- page 189 V Zasnąłem pod purpurowym baldachimem, zasnąłem – ja, Gucio Szreder – w łożu Napole- ona, obok praprawnuczki Marksa; a kiedy się obudziłem, praprawnuczki Marksa już przy mnie nie było. U wezgłowia zostało pół paczki cameli, to wszystko. I słup tytoniowego dymu unosił się w smudze światła. Drżał jeszcze, jakby poruszał go czyjś oddech. Zerwałem się i zatoczyłem, i uderzyłem barkiem o ścianę. Wybiegłem na pusty korytarz i poczułem zapach, gorzkawy, dziwny zapach nowych perfum Soni, nie wiedziałem, jak się nazywały (dowiedziałem się później: Knowing, t a k s ię n a zy w a ły , Knowing Estee Lauder; Piorunochronie mój, o czym ja mówię?!); i pobiegłem przed siebie, ale wróciłem, wróciłem po papierosy, i znów korytarzem, a drzwi, które otwarłem szpilką od krawata były uchylone, otwarłem je na oścież i zbiegłem po schodach, i już zbiegając zdałem sobie sprawę z dziwnej ciszy, przedtem grała muzyka, ciągle grała; kiedy kochaliśmy się z Sonią, też... ale dopiero kiedy wpadłem do sali balowej, do sali, w której odbywało się moje wesele, zrozumiałem. Była pusta. Ach, nie. Nie była pusta. Tylko martwa. Jacyś ludzie – moi goście! – spali na podłodze, na kanapach, na fotelach. Wśród potłuczo- nych kieliszków, potłuczonych talerzy, kałuż wina i resztek jedzenia. Woda z przewróconego wazonu ze storczykami zalała nie tknięte przez nikogo kanapki z łososiem. Tuż obok opierała się o mokry obrus czyjaś mokra, pijana głowa. Na podwyższeniu stały instrumenty muzyków, ale muzyków nie było. Może też spali na podłodze. Przez zasłonięte do połowy aksamitnymi kotarami okna wdzierało się słońce. Prawda: widziałem je już na górze. Minęła noc; jest dzień. I nikt już na nic nie ma siły. Skończyła się feta. Nie było kobiet. Ani jednej. Widać nie spiły się tak, jak mężczyźni, i zdołały stąd wyjść. Wszystkie. Powoli, wysypując camele z paczki, obszedłem salę. Nie poznawałem nikogo. Wziąłem ze stołu nie dopity kieliszek z wódką, łyknąłem i poczułem się lepiej. I jeszcze raz obszedłem salę, zbierając rozsypane camele. Przy jednym ze śpiących leżały zapałki. Podniosłem je. Za- paliłem camela. Nadal nikogo nie poznawałem. O, tu, tu! Tu siedziałem z Sonią, a tu siedział jej mąż, Harry, szczerze zainteresowany ty- siąckrotnym – a może i wyższym? – przebiciem marki. Nic. Ani śladu. Z wyjątkiem pustej, zgniecionej paczki po moich papierosach, Gauloise'ach: ktoś mi wszystkie wypalił. Pod sto- łem leżała moja zapalniczka. I tyle. Poszedłem w stronę, z której nadchodzili kelnerzy. Jeden korytarzyk, drugi. I kuchnia. TU byli ludzie. Nawet dość trzeźwi. Ale co to za ludzie! Służba! Pili kawę. Podgrzewali sobie zupę. Ktoś wyjadał łyżką kawior z wielkiej, ruskiej puszki: takie zabierali ze sobą kiedyś nasi ludzie do Paryża, żeby sprzedać je na lewo w Raspoutinie i mieć z czego żyć. W czasach zakazu kupna i sprzedaży dewiz, oczywiście. Wszyscy zwrócili się w moją stronę. Patrzyli na mnie tępo. – Hej, to ja! – powiedziałem z krzywym uśmiechem. – To moje wesele! Nikt nawet nie drgnął. – Zdrzemnąłem się chwilę. Gdzie są wszyscy? Co się tu stało? – To pan nie wie? – zapytała wolno kucharka. A któryś z kelnerów uciszył ją leniwym ru- chem ręki. – Czego nie wiem? Znów milczeli. Wzruszyłem ramionami i wyszedłem. 189 ------------------------------------------------------------- page 190 O czym miałem nie wiedzieć?! Pochodziłem jeszcze po sali bankietowej. Na dnie jednej z butelek było dość wódki, żeby posłużyła mi za klin. Wypiłem jednym tchem. I ocknąłem się. Miałem nieświeży oddech, cuchnąłem. Na moje nieszczęście w sali wisiały lustra, mogłem się przejrzeć. Piorunochronie, bądź miłościw mnie grzesznemu! Tak czy owak, klin podziałał. Zacząłem szukać telefonu. Znalazłem go w kantorku na lewo od schodów. Nie był zamknięty, siedziała tam jakaś czarnulka. Uśmiechnąłem się najbardziej uwodzicielskim z moich uśmiechów (znów mnie szczęka rozbolała), ale nikt dziś, w biały dzień, nie reagował na mój słynny urok. Przypomniałem, że to moje wesele; czarnulka kiw- nęła głową, nic więcej. Zapytałem, czy mogę zadzwonić; znów kiwnęła głową. Podniosłem słuchawkę. Ale dokąd miałem telefonować? Odruchowo, zanim zdołałem sobie cokolwiek przypomnieć, wykręciłem numer Augusta. Umiałbym to zrobić nawet przez sen. Tyle razy... Nakręciłem numer Augusta, a po dwóch dzwonkach usłyszałem szczebiotliwy, ociekający fałszem głosik jakiejś baby. W tle ryknął wściekły, zachrypnięty głos: – Powiedz temu gnojowi, żeby mi się więcej na oczy nie pokazywał! Powiedz mu to, sły- szysz?! Znów jakieś szepty. I znów ten ryk: – To odłóż słuchawkę! Nic nie mów i odłóż słuchawkę! Zrobiła to. Rozlegało się po całym kantorku! Znów się uśmiechnąłem do czarnulki, porozumiewaw- czo tym razem, ale odwróciła wzrok. No, dobrze. Zadzwoniłem do siebie. Nikt nie odpowiadał. Wyciągnąłem z kieszeni kapownik i zacząłem szukać właściwej osoby. Aktoreczka, z któ- rą poprzedniego dnia szlajał się po kątach August? Zaraz, a czy to nie ona była u niego? Wy- kluczone. Głos był dużo starszy. Raczej Dzidzia. Albo w ogóle kto inny. Spróbowałem. Akto- reczka odebrała telefon. Najwyższym wysiłkiem wydobyłem z siebie tony raźne i bohaterskie. – Hej, Ala! Tu Gucio. Słuchaj, film mi się urwał. Wiesz, jak to na weselu. Co się właści- wie stało? Gdzieście się wszyscy podziali? – To ty nic nie wiesz? Idiotka. – Gdybym wiedział, tobym nie pytał. – No... – zawahała się –ja też dużo nie wiem, pojechaliśmy zaraz za pogotowiem. Zapytaj kogoś, kto został. – Za jakim pogotowiem, do cholery?!!! Nareszcie uwierzyła, że nic nie wiem. Znać to było po jej rozradowanym głosie. – Ach, Guciu, był okropny skandal! To ty nic nie wiesz? Do tego przy Amerykanach! Ta twoja... no, twoja Gosia... o mało nie zabiła tej Niemki, wiesz, a potem porznęła się dwoma nożami, z ozorków w galarecie je wyciągnęła, no, mówię ci, coś niesamowitego, krew z gala- retą jej płynęła po rękach... – Co jej zrobiła?! – Komu? – Niemce. Co zrobiła Niemce?! – Nic jej nie zrobiła. – Mówiłaś, że chciała ją zabić. – No, rzuciła się na nią z tymi dwoma nożami... mówię ci, sto pociech... ale ją przytrzyma- li... a potem uciekła w drugą stronę, więc nikt już jej nie trzymał, i wtedy sama się pocięła, to ją złapali i wezwali pogotowie, a Niemcy sobie pojechali. Och, Guciu, ja wiem, jak jest na weselach, pamiętam, jak było na moim... ale przesadziłeś, kochany. No, słowo daję. Żeby na własnym weselu iść do łóżka z inną... 190 ------------------------------------------------------------- page 191 – Co ty pleciesz? – wrzasnąłem. – Widział nas ktoś w tym łóżku? – Gosia widziała. August jej powiedział, to poleciała na górę i widziała, a potem zaczęła rzucać talerzami i wrzeszczeć, to Niemka zeszła... a dalej już wiesz. Czarnulka z kantorku słuchała z zachwytem. Aż jej uszy poczerwieniały. – Gdzie jest ta Niemka? – Nie pytasz, gdzie jest twoja żona? – Chyba słyszysz, że nie pytam. Gdzie ją można znaleźć? Kiedy pojechała? Dokąd? – Och, nie wiem! Nikt na nią nie patrzył. A tę twoją Gosię zabrało pogotowie, ale zaraz ją wypuścili. Nic sobie nie zrobiła, tylko skórę pocięła. Ale wiesz, ze skóry też krew leci. Tele- wizja filmowała. Słuchaj, Guciu, musisz coś zrobić! – Żeby coś zrobić, muszę znaleźć Niemkę. Aktoreczka była trochę zbita z tropu. – No tak. No tak, oczywiście. Ale nikt nie wie... A Gosię odwieźli do ciebie. Ta dziwa od Augusta się nią zajęła, wiesz. Ta tleniona staruszka, co ją nazywa Dzidzią... ale jej przyciął, prawda? On ma poczucie humoru, naprawdę. Fantastyczne poczucie humoru! Żeby emerytkę nazywać Dzidzią!... Szlag mnie trafił. Odłożyłem słuchawkę. I przypomniałem sobie wreszcie, kim jestem. Usiadłem naprzeciwko czarnulki. Spojrzałem na nią bezradnie. – No, i co ja mam teraz zrobić? Dobre pytanie. Nagle popatrzyła na mnie serdeczniej. Jak wspólniczka. – Ja bym panu radziła wziąć taksówkę i pojechać do domu. Albo ona będzie, albo nie. W każdym razie dowie się pan, co jest grane. Taksówkę mogę zaraz wezwać. O.K.? – O. K. – powiedziałem, i pocałowałem ją w rękę niczym ułan. – A może przejdziemy na ty? Zachichotała. – Boże, z pana to numer! Jak opowiadali, to nie wierzyłam. Jestem Magda. – Gucio – oznajmiłem. – Ale pocałunek może odłożymy na następny raz? Wolałbym się przedtem ogolić. Znów zachichotała. Zapisała mi na karteczce swoje namiary. I wezwała taksówkę. – Augustowi łeb urwę! – poinformowałem taksówkarza (klin chyba przestawał działać). – Ze skóry drania obedrę. Taksówkarz nie był tym zbytnio wstrząśnięty. Spojrzał na mnie z umiarkowanym zaintere- sowaniem. – Ma pan wstążkę na ramieniu – powiedział i skręcił w lewo. Fakt, do rękawa przyczepiła mi się na mur różowa serpentyna. Wielkie rzeczy. Co go to obchodziło? Prawą nogawkę spodni okręciła inna serpentyna, zielona. Myślałby kto. Serpen- tyn cham nie widział! Zapaliłem papierosa. – Tu się nie pali – oznajmił ten kretyn. Nie miałem siły, żeby go pouczać o roli sektora usług (nos dla tabakiery czy tabakiera dla nosa?), o prawach klientów, o tym, że Nadchodzi Kapitalizm wraz z wszechwładzą pieniądza (naiwny byłem ciągle jak świeżutki szczypiorek!) i nauczy go grzeczności wobec ludzi, z których żyje; załagodziłem z lenistwa, tak, jak nauczył mnie August. – Panie, bądź pan człowiekiem! Ożeniłem się wczoraj, z wesela wracam. Jak panu dym przeszkadza, to może okno otworzę? – Żebym się zaziębił, co? – warknął. Och, dobrze, dobrze, że obaliliśmy komunę! Czymże w końcu była, jeśli nie panowaniem takich jak on? 191 ------------------------------------------------------------- page 192 Milczałem. Paliłem dalej. Byliśmy już w mieście; jak chciał, mógł mnie wyrzucić, stąd łatwo dotrę do domu. Nic nie zrobił. Dopiero po chwili, wyraźnie łagodniejszy, zapytał: – A gdzież to panna młoda? – Cholera ją wie – odpowiedziałem. Ale zaraz się poprawiłem: – Wróciła do domu. Ja, ro- zumie pan... – I uderzyłem się lekko kantem dłoni pod uchem. Że niby w taki gaz uderzy - łem... Jak to na weselu. Nie odzywał się więcej. Stanęliśmy pod moim domem. Teraz dopiero uświadomiłem so- bie, że nie mam czym zapłacić. Nie brałem ze sobą pieniędzy, do licha! Ci, którzy to urzą- dzali, mieli mnie odwieźć. Po wszystkim mieli mnie odwieźć. Nie odwieźli mnie, dranie. Rozczulony, przybity, współczując sobie straszliwie, grzebałem niepewną ręką po pustych kieszeniach. – Daj pan spokój – odezwał się taksówkarz. – Od pana nie biorę. Pan Gustaw Szreder, co? Gdzie bym tam brał za kurs od bohatera! Głos miał pełen drwiny, tak mi się zdawało, ale co powiedział, to powiedział. Podzięko- wałem mu z szerokim uśmiechem i wyciągnąłem do niego rękę, której nie uścisnął. Wygra- moliłem się na chodnik. Taksówka zaraz odjechała. Odetchnąłem głęboko i wszedłem do bramy. Wdrapałem się na drugie piętro, otwarłem drzwi. Nie zamknęła ich na łańcuch: tego by jeszcze brakowało! Za to spała w moim łóżku. A od początku jej tego zabroniłem! Miała własne łóżko w dru- gim pokoju, dawnym pokoju mamy. Nie znoszę sypiać z kimś. Dom to nie koszary. Zresztą nie wiem, jak jest w koszarach. Popatrzyłem na nią, na jej zlepione lakierem i potem włosy, na tłustą, obandażowaną po łokieć rękę z obrączką (uparła się, że chce nosić obrączkę, sama ją sobie gdzieś kupiła: ja mogę nie nosić, ona będzie), i poszedłem do pokoju ojca, do telefonu. Zacząłem szukać Soni po wszystkich hotelach, od najlepszych do najnędzniejszych. Bezskutecznie. 192 ------------------------------------------------------------- page 193 VI Zajechaliśmy przed Sejm jednocześnie, z wizgiem opon naszych małych fiacików (tań- szych samochodów już nie było), zajechaliśmy przed wrota władzy skromnie i ascetycznie, witani oklaskami kilkunastu naszych ludzi, filmowani przez kilkanaście ekip telewizyjnych, zniszczeni latami więzienia, opaleni ogniem historii, zabójcy czerwonego smoka, święty Jerzy o dwóch twarzach: August i ja, ja i August. Jednocześnie wyskoczyliśmy na zewnątrz, jedno- cześnie unieśliśmy w górę ramiona – jak bokserzy na ringu! – obiema dłońmi pokazując mi- lionom telewidzów na całym świecie (a może setkom milionów? Chyba tak) literę ,,V”, znak zwycięstwa. Obracaliśmy się powoli przed kamerami, hände hoch und V, szczerząc napra- wione specjalnie przed zwycięskimi wyborami zęby – ja korony i mostki, August sztuczną szczękę – i nie patrząc na siebie, nie patrząc na siebie. Dwaj lojalni wrogowie. Każda miłość się kończy, ale to nie znaczy, że nie mamy się sobie kłaniać na ulicy! (Fakt, nie zdarzyło mi się ukłonić kobiecie, z którą przestałem sypiać, chyba że do czegoś mi się jeszcze mogła przydać – tego nauczył mnie August – ale to nie był romans, nie rób z nas pedałów, to była POLITYKA. I miłość, tak. Miłość, która minęła.) Pokręciliśmy się tak chwilę i ruszyliśmy po władzę. August przodem, ja krok za nim, jak zawsze. Popełniliśmy błąd, oczywiście. Nie trzeba było przyjeżdżać samochodami. Nawet tak nędznymi. Nie w kraju tak nędz- nym. (Nie wiedziałem – no, z ręką na sercu, wtedy jeszcze nie wiedziałem, ja, ten piskorz, ten pstrąg – że dla was, LUDU, nawet ten maleńki samochodzik jest niewyobrażalnym luksusem; myślałem, że wam brakowało wolności, jak nam, władzy, jak nam: skąd miałem się domyślić, że po prostu żarcia? że o to chodziło? że przez to upadł zbyt już niewydolny system, a my nie byliśmy nawet pionkami na tej szachownicy? Ale domyśliłem się w porę. Pionek, który doj- dzie do przeciwległego brzegu szachownicy zostaje czym zechce. Zostaje, czym trzeba. Het- manem, królem. Jak ja.) Popełniliśmy drugi błąd. Trzeba było choć spojrzeć na ŻONY. Na te, które nas tu przywiozły. Na moją Gosię i na Dzidzię Augusta. Gosia, mimo ciąży, wyglądała lepiej. Skromniej. Prościej. Dzidzia miała srebrne kolczyki, kilogramy tuszu na rzęsach, sztuczne perły, różową sukienkę z cekinami: kto miał ją nauczyć, jak ma wyglądać żona opozycyjnego polityka o dziesiątej rano? Na pew- no nie ten stary komuch, August! Uśmiechnąłem się złośliwie, ale też nie byłem dużo lepszy. Trzeba było objąć tę moją ciężarną MAŁŻONKĘ, tę TOWARZYSZKĘ WALKI, wyszcze- rzyć do spółki z nią dwa garnitury zębów, to by się spodobało w Ameryce. Oni się od lat afi- szowali ze swoimi ślubnymi krowami, Amerykanie. Trzeba było brać z nich przykład. Nie objąłem Gosi. Kręciły się obie z Dzidzią z tyłu jak podniecone perliczki. Nikt się nawet nie domyślił, że to ŻONY, i że można by je sfilmować. Złe baby nam wybrał August, złe baby, nie na ten etap! Nie na następny etap! Wkroczyliśmy do Sejmu. Widziałem przed sobą tłusty kark Augusta, trzy czerwone fałdy nad kołnierzykiem, wi- działem jego posiwiałą, łysiejącą głowę, jego niepewny chód – powłóczył nogami mój Au- gust, powłóczył nogami, miał już początki Burgera (tyle lat palenia!) i zadyszkę, i marskość wątroby (tyle lat picia!), cały był obrzęknięty, opuchnięty, cały w popękanych żyłkach, czer- 193 ------------------------------------------------------------- page 194 wono–siny... czy już rozumiał, że nie ma żadnej szansy? Że czekał za długo? Walczył za dłu- go? Że jego czas minął? Ja jeszcze miałem szansę, on już nie. Zużył się przez te lata. Był za stary. Nikt go już nie potrzebował. Może jako szyldu. Nowa władza musi się czymś podeprzeć. Emerytowany święty Jerzy. Powiedzcie no, Jerzy, jak to było z tym smokiem? Im bardziej będzie walczył, tym szybciej się wyczerpie, tym krócej to potrwa. Za późno. Za późno upadł nasz świat! Weszliśmy na salę. On usiadł w pierwszym rzędzie, na widoku. Bohater. Ja zająłem skromne miejsce w piątym. Po obu moich stronach – najładniejsze dziewczyny z antykomu- nistycznego podziemia. Mnie fotografowano bardziej niż jego. Jasne. Zaczęła się wielka feta. Upadał system. Równie wielki – choć krócej potrwał – jak system niewolnictwa. Jak feu- dalizm. Jak Sparta. Etruskowie też upadli. Upadł Egipt, upadła Fenicja, przepadła Wielka Armada. Czym się tu przejmować? Wszystko w końcu upadnie; nie warto dobijać. I tak runie, i tak zdechnie. Ktoś pewnie dobił Etrusków, ktoś kopnął w przepaść Fenicję. Kto ich pamię- ta? Kogo to obchodzi? Po niektórych trupach zostały legendy, mity, mgiełki. Wrażliwe duszyczki wciąż je opła- kują. Wciąż je wielbią. Z komuną będzie tak samo. Jeszcze rok, jeszcze dwa – i zaczną jej stawiać ołtarze. Nie będą wiedzieć tego, co myśmy wiedzieli. Że była nie-do-życia, że nie- dało-się-w-niej-żyć, że koszmarnie-się-w-niej-żyło. Ocaleje ta odrobina piękna, która TEŻ w niej była. Chorągwie na wieżach. Chorągwie na wieżach. Chorągwie na wieżach. Liczą się pieniądze. Liczy się własność. Liczy się to, co pozostaje w cieniu. Nie w historii. W cieniu. Ja będę to miał. Już prawie to mam. August nie. August nauczył mnie więcej niż sam wiedział. Wypuścił mnie z garści, nie- udolny czarnoksiężnik. Ja wygram, on przegra; tak powinno być. Właśnie powstaje pierwszy DEMOKRATYCZNY rząd w totalitarnym kraju; pierwszy z wielu DEMOKRATYCZNYCH rządów w totalitarnych krajach; ja wejdę do tego rządu, Au- gust nie. August, który wszystkiego mnie nauczył – nie. On się przeżył. On nie odbył paru rozmów, które ja odbyłem. On zawsze chciał władzy, głupiec. Chciał przejść do historii. Nie przejdzie. Ja też nie. Ale nie o to mi chodziło. Ja wygrywam. Wiesz, co będzie dalej. Zostanę ministrem spraw wewnętrznych w tym Pierwszym Demokratycznym Rządzie. I zaraz dam tym sobowtórom Augusta, tym tępym uczniom Augusta, do zrozumienia, że mogę ustąpić. Zawsze byłem intelektualistą, kochani. Idealistą, kochani. Śmiejcie się, proszę: wo- lałbym mieć Pierwszą Niezależną Telewizję w świecie zwalonych wież i podartych chorągwi. Na zasadzie spółki akcyjnej, kochani. Najpierw to będzie telewizja związkowa, telewizja So- lidarności – to nam pozwoli wykorzystać składki tych biednych idiotów, którzy płacili przez lata niewoli, uważając się za bohaterów, ryzykując bezrobociem, wilczym biletem, więzie- niem... wykorzystamy tę forsę (i jeszcze inne środki,); potem staniemy się (W Imię Dobra Publicznego) naprawdę niezależni; w międzyczasie tak się dorobimy na reklamach, że może- 194 ------------------------------------------------------------- page 195 my nawet przegrać ewentualny proces... ale nie będzie procesu; wy, LUD, wy, gówno historii, nawóz historii, nie umieliście nigdy bronić swoich interesów; nawet się nie domyślicie, że to za WASZE pieniądze JA się wzbogaciłem, a jeśli – machniecie na to ręką, wzruszycie ramio- nami, utwierdzi to was tylko w błogim przekonaniu, że polityka to brudy... no, i będę milione- rem bohaterem, najwygodniejsza sytuacja na świecie... August nawet nie wiedział, że to on mnie tego nauczył. A może i nie nauczył. Uczeń prze- rósł mistrza. Zawsze tak jest. Siedzę sobie w czerwonym, wyściełanym fotelu, w białej, marmurowej sali, i mrużę oczy, i znam przyszłość, i widzę ten tłusty, czerwony kark w pierwszym rzędzie, kark człowieka, który CHCIAŁ ZMIENIAĆ BIEG DZIEJÓW, który MIAŁ AMBICJE NAPOLEONA, jak biedny Wilk Morski, i który niedługo pójdzie na śmietnik... (Ach, Soniu! Jak dobrze to znał twój pra-pra-pra!) Przez chwilę nawet się tym rozczulam. To nic nie kosztuje. August! Biedny, stary Wilk Morski! Pamiętasz go? Tego londonowskiego wykolejeńca? Który wierzył, że wszystko jest kwe- stią szansy? Szansy danej nam przez los? Nie był gorszy od Napoleona, biedny Wilk Morski; na pewno by nie przegapił swojej szansy; po prostu nie trafiła mu się nigdy w życiu. Augustowi trafiła się za późno. Wszystko jedno. Siedzi w pierwszym rzędzie. Już wie, że nie dostanie władzy, ale myśli, że tylko nie teraz, że trochę później, jeszcze powalczy, stworzy nową partię, poszuka sojuszników w dawnych partyjnych kumplach, spróbuje kandydować na prezydenta (sromotna klęska na samym star- cie), wykorzysta kryzys, nieunikniony kryzys z galopującą inflacją, zostanie samozwańczym rzecznikiem skrzywdzonych i poniżonych, będzie płakał nad żebrakami i bezrobotnymi, nad ofiarami nowego systemu, jęczącymi: KOMUNO WRÓĆ!; znów będzie w opozycji, najła- twiej być w opozycji, czerwoni to dobrze wiedzieli, czerwoni zawsze kpili z przeciwników, pytając o ich program pozytywny: A JAKI MACIE PROGRAM POZYTYWNY, TOWARZYSZU AUGUŚCIE? Lepszym byłem uczniem niż on nauczycielem! Czy może po prostu miałem szczęście. To się liczy w życiu, szczęście. I nie wiadomo, skąd się bierze. Ta czarna kula za moimi plecami, ten czarny balonik fin-de-siecle'owego birbanta. Nie byłem gorszy od Augusta, ale mnie Zło sprzyjało, jemu nie. Mnie Zło lubiło, jego nie. No, dosyć tego mędrkowania. Zaraz mnie wymienią w składzie pierwszego wolnego rządu. Pierwszego Prawie Wolnego rządu. Augusta nie, i obaj o tym wiemy. Ach, oduczam się, oduczam, oduczam się Augusta. Ja, jego Frankenstein junior. Udaję, że nic mnie to nie obchodzi. Nie zwracam uwagi na fotoreporterów. Przeglądam ogłoszenia w gazecie. Absolutnie Agnieszka! Absolutnie atrakcyjna Anna–Maria! Absolutnie gorące dziewczyny na chłodne wieczory! Absolutnie Manhattan, konkurencyjne ceny! Absolutnie nadszedł czas dla dwojga! Absolutnie najwspanialsza przygoda! Aby być moim niewolnikiem – Abym przyjechała – Aby przeżyć niezapomniane chwile Karina, Majka Ach! Aldona Ach! Ania 195 ------------------------------------------------------------- page 196 Ach! Danusia Ach! Dominika Ach! Roxi Agencja Messalina zaprasza całodobowo Agencja Misiaczki oferuje atrakcyjne panie Agencja Nocne Anioły całodobowo Alexis wprowadzi cię w krainę rozkoszy Allen – nie będziesz żałował A może Ania? A może Roxana? Anastazja Aneta Angela – Anika – Asia Basia czekają na ciebie Atrakcyjna Beata Atrakcyjne koteczki Beatka zaprasza Boazeria – solidnie Cyklinowanie, lakierowanie Dominika Hydraulicy Karolina and Karol – konkurencyjne ceny Kosztorysy budowlane Lwica! Tygrysica! Wróżka! Zabudowa balkonów Zadzwoń do mnie – przyjadę Zamki Żaneta Żanetta Żanett Znudziłem się, nie mogę czytać dalej! Piosenka mi się przypomniała. Piosenka z dzieciństwa. Jak to szło? Wesoło było na moim pogrzebie / Jeszczem się nigdy nie ubawił tak... No, i jest mi wesoło. Cóż za wesoły pogrzeb! Za chwilę nasz złotośrodkowy, arystotele- sowski premier wyczyta mnie z kartki jako ministra spraw wewnętrznych: kto by kiedyś uwierzył w coś takiego? Śmiech na sali! Wiesz, o czym myślę? O dzieciakach z mojej klasy. O tej suce Ewie, o tych tam Piotrkach, Wojtkach, Kasiach, o tym przeklętym bydle, o tych moich katach. Zastanawiam się, czy oglądają teraz telewizję, czy mnie widzą – nonszalanckiego, zwycięskiego; czy zatrzęsą się ze strachu, kiedy premier wyduka z kartki, czym teraz będę. Och, nie; nie zatrzęsą się. Za głupi na to. Może się nawet ucieszą. Kolega z klasy jest u władzy, mamy dojście! Napiszemy do niego, zadzwonimy do niego, zgłosimy się na audiencję! Nie są w stanie zrozumieć, co mi zrobili, pierwotniaki. Eu- gleny zielone. Najpierw zmienili mi życie w piekło. Potem krzyczeli na wiecach, żeby takich jak ja, a mnie w szczególności – do obozu, do pióra, do nauki, do kopalni, do Izraela, jak tam wypadnie. Na tylu wiecach musieli być w swoim cholernym życiu! Tyle wniosków przyjmo- wać przez aklamację, tyle petycji podpisywać! I zawsze czuli się niewinni. To ja byłem win- ny: jako siedmioletni, rudy, zezowaty syn komuchów; jako antykomuch; jako mąciciel i pro- 196 ------------------------------------------------------------- page 197 wodyr, przez którego trzeba było wyprowadzać czołgi na ulice, a żywność sprzedawać na kartki; jako zwolennik kapitalizmu, przez którego podwyższą im komorne; a ja się nawet nie zemszczę, nie zemszczę! Przez tyle lat o tym marzyłem. Po to przystąpiłem do Augusta. Żeby im odpłacić, bydlakom. Żeby to ich ciała były granatowe od sińców, żeby to oni płakali po nocach ze strachu przed następnym dniem... Teraz mógłbym; i już wiem, że nic nie zrobię. Bo to byłoby nieładnie; bo mam zasady, idiota. Bo porządny człowiek wybacza dawnym katom. Nie, ja im nigdy nie wybaczę. I nic przeciw nim nie zrobię: po diabła? Wszyscy są tacy. Wszyscy tacy jesteście: wy, lud. Wy, dla których tacy jak mój ojciec dawali sobie nożem wy- cinać pięcioramienne gwiazdy na piersiach, na brzuchach, dla których dawali sobie wpychać w gardła legitymacje partyjne, krzyczeli pod szubienicami, pod kulami: Głupcy, przecież to za was umieram!... a wy mówiliście potem: Hitler był lepszy: kazał rzucać dzieciom cukierki z ciężarówek, no nie, nie rozpłaczę się chyba? Jak ja was wszystkich nienawidzę. Jak ja was ciągle nienawidzę, d z i e c i z m o j e j k l a s y . Starcy z mojej klasy. I nic wam nie zrobię: nawet nie pamiętam waszych nazwisk, nie jestem pewny waszych imion, zresztą wszyscy są tacy, zresztą – trzeba być uczciwym Człowiekiem, zresztą – co mnie to obchodzi? Ja po prostu wygram, a wy przegracie. Nie ma lepszej zemsty. Złożyliśmy przysięgę. Ciągle widzę Ewę z mojej klasy. Jej małe, złe oczka. Właśnie dzisiaj, w dniu triumfu. Chciałbym ją jeszcze zobaczyć. Nigdy już jej nie zobaczę. August siedzi gdzieś tam przede mną; kark mu jeszcze bardziej poczerwieniał. Na razie przegrał, ale będzie walczył; on nigdy nie przestanie walczyć! Soni też już nigdy nie zobaczę. Nie wiem, co stanie się z Sonią. Podczas kampanii prezydenckiej August będzie rzucał dzieciom cukierki z ozdobionej sztandarami narodowymi i gwiazdami w paskach ciężarówki. Naprawdę to zrobi. Przysięgam. PRZYSIĘGAM, PRZYSIĘGAM!!! Już go nie zapytam, czy pamięta, co kiedyś mówił w mojej szkole, czym mnie oczarował, uwiódł, zachwycił, zniewolił: od dawna nie rozmawiamy ze sobą. Może jakaś Ewa będzie go kiedyś wspominać z zachwytem w szkolnej klasie: rodzi- ce jej opowiedzą, że był taki, który rzucał dzieciom cukierki... – a teraz kto rzuca dzieciom cukierki? Nikt, nigdy! Więc lepszy był od wszystkich, co przyszli potem, nie? Słuchaj, nie moja wina, że życie jest bez sensu. Chciałbym, żeby miało sens. Ale można żyć miło, można żyć cudownie. Jeżeli się ma pieniądze i zdrowy żołądek. I zdrowego chuja. Zdobyć pieniądze wtedy, kiedy się jeszcze może bez wysiłku podbiegać do autobusu po to, żeby już nigdy nie musieć podbiegać do autobusu. Jak ja. Co będzie dalej? Któregoś dnia pojadę do wolnej Moskwy i spróbuję kupić na rogu Twerskiej dziwne, żółte kwiaty, ale będą tylko orchidee. I skulona, śmierdząca żebraczka pod murem. Któregoś dnia rzucę Gosię i dziecko – może moje, a może Augusta. Urządzę się lepiej. Pójdę na wiec wyborczy Augusta, i usłyszę, jak woła swoim wspaniałym głosem trybuna: Nienawidzę rewolucji, jestem przeciwny rewolucji, do ostatniego tchu będę walczył z rewo- lucją, ale jeśli wybuchnie, stanę oczywiście na jej czele... – i śmiech też usłyszę ogromny, chóralny śmiech, cała sala będzie ryczeć ze śmiechu, a na skroniach Augusta nabrzmieją żyły, i nagle zegnie się w pół, zasłabnie: ostatnia szansa wywołania współczucia mas, jeżeli się już przestało działać na masy... Przeżyję ten dzień, kiedy Augusta pobiją ci, których spróbuje oczarować, porwać, przeko- nać; kiedy rzucą się na niego z wyciem, z rykiem, kiedy zniknie pod drgającym, czarnym tłumem, jeszcze tylko ten ruch wyrzuconego w górę ramienia, i już nic więcej... zobaczę to na ekranie, i będę wiedzieć, że go nie zabili, że nawet ze szpitala wyszedł po godzinie, że wła- 197 ------------------------------------------------------------- page 198 ściwie nic się nie stało... Nawet tej szansy pozostania w historii – rozerwany na strzępy przez tych, za których walczył – los mu odmówi. Będzie musiał umrzeć z rozpaczy; będzie musiał umrzeć z klęski, nie zabiją go. Niebo nie będzie dla niego łaskawe. Dla mnie tak. Czas mojego życia będzie coraz lepszy, czas jego życia – coraz gorszy. Bo mnie nie cho- dziło o władzę. O zmienianie losów świata. Wystarczyło mi zostać milionerem. Ach, dobrze jest być człowiekiem skromnym! Skromny fiołek w trawie się ukrywa. Ja zawsze umiałem zmieniać się razem z czasami. On mnie tego nauczył. A sam nie umiał. Och, wiesz, co będzie dalej. Każdy wie, co będzie dalej. Niech mu ziemia lekką będzie. Jemu, Augustowi. Tak myślę, patrząc z wysokości pięciu rzędów parlamentarnego amfiteatru na jego starą, wciąż arogancko i dumnie uniesioną głowę. Ja jeszcze mam szansę. Jestem młodszy. Mam jeszcze szansę. I nie zmarnuję jej. A jemu niech ziemia lekką będzie, temu żywemu trupowi, którego przez tyle lat kochałem, temu ka- pitanowi przeciekającej, dziurawej łajby, na której przez tyle lat odbywałem nocne wachty, temu – temu zeru. Tak– myślę, i nie znam jeszcze przyszłości. Ale mam rację. Któregoś dnia pojadę do Monachium. Odnajdę pomnik Czerwonego Kapturka z niewinną rączką opartą na karku strasznego wilka. Będę chodzić i pytać po wszystkich domach w oko- licy. Harry's Bar będzie zamknięty. Zlikwidowany. Będę chodzić i szukać, a potem – dzień będzie upalny – ochlapię się wodą z fontanny, tryskającej u stóp Czerwonego Kapturka, u włochatych łap wilka. Ja, starzejący się facet w garniturze od Armaniego, w krawacie od Givenchy, ze złotymi kartami kredytowymi w portfelu. Zapalę papierosa i zgaszę go bez żalu po kilku pociągnięciach, świadomy, że zawsze będzie mnie stać na papieros następny. Dawno przestałem być idiotą. Po raz kolejny zmieniłem się wraz z czasami. Niech piekło pochłonie tych, którzy tego nie potrafią. Niech niebo sprzyja tym, którzy – jak August i ja – próbują zmieniać czasy na swój obraz i podobieństwo. Dla dobra ludzkości, dla kaprysu, dla wygody, albo i bez powodu. W końcu o co innego chodzi w życiu? I nagle zobaczę – Nagle zobaczę na cembrowinie fontanny czerwoną strzałkę wrysowaną w koło! Znak od Augusta, którego już nie będzie! Zobaczę ją, przysięgam, zobaczę! I wstanę, i zacznę szukać następnej. Znajdę ją na rogu Falkenturmstrasse. Stanę przed nią jak wryty. Ze łzami w oczach. Myśląc, że może jednak, że to on, że znów wytyczył mi trasę, wyznaczył drogę, że ciągle jest, ciągle istnieje, ukrył się tylko za węgłem, ale za chwilę go znajdę, spotkam, zaraz wszystko się zacznie od nowa... Nie, nie pójdę szukać następnej strzałki. Następnego znaku. Nie będę już szukać Augusta, Soni, samego siebie. Wzruszę ramionami. Nawet powiem głośno: „Ach, zdawało mi się!” I wrócę do pomnika, do fontanny. Czując, że ktoś mnie śledzi, że ktoś patrzy na mnie ż tyłu, że ktoś idzie za mną. Z gęsią skórką na plecach odejdę od tego znaku na murze, od tego tropu, nie pójdę za nim dalej, już dosyć, dosyć, nie pójdę za nim dalej – Znów usiądę przy pomniku, przy fontannie. Z sercem bijącym tak głośno, że zdziwię się, że nikt go nie słyszy. Ja, twór Frankensteina. Ja, jego zdrajca. Ja, jego zwycięzca. Będę tak siedzieć pod zachodzącym słońcem, z ręką w chłodnej wodzie, patrząc na ka- mienną dziewczynkę w kapturku i z koszyczkiem, i na stojącego przy niej, czekającego na swoją szansę, szczerzącego ostre, gotowe do chwytu zęby, wilka. 198 ------------------------------------------------------------- page 199 CZĘŚĆ SZÓSTA EPILOG 199 ------------------------------------------------------------- page 200 Kochany tatusiu! Przepraszam. Nie chciałam się śmiać. Kochany tatusiu! Jeszcze raz przepraszam. Że się w toalecie porzygałam ze śmiechu – albo z histerii – no, już dobrze. Nie będę cię nazywać kochanym tatusiem. (Już dobrze, odkąd mnie walnąłeś w plecy.) Sehr geehrte Herr Schreder! Dear Mr. Schreder! Cher Monsieur Schreder! Mój zacny człowieku! Wygląda na to, że naprawdę jesteś moim ojcem. Ja tak sądzę, ty tak sądzisz. Drobiazg bez znaczenia. Proces o alimenty nie wchodzi w grę. Wypijemy za to? (Tylko nie Glennfiddich; sam sobie żłop to świństwo!) Wychowałam się bez twojej pomocy, a teraz zarabiam forsę, o której ci się nigdy nie śniło. Chociaż i ty nie masz na co narzekać; cwaniak z ciebie, tatusiu! I masz biznes, z którego możesz żyć aż do powrotu komuny (myślę, że wróci), albo jeszcze dłużej (po powrocie komuny włos ci z głowy nie spadnie, idiotka ze mnie, to prawicy powi- nieneś się bać, tylko i wyłącznie prawicy, chociaż i z nią dogadas z się fin ansow o koszte m tych kretynów, którzy kiedyś tam, pod karabinami i bagnetami płacili swoje ze środka żołąd- ka wyrwane składki na twoją przyszłą willę, tatusiu, na twoje konto w Szwajcarii, na twoje... cicho, dobrze?!!... na twoje... – oh Geez, nareszcie wszystko rozumiem! Po tylu tygodniach twojego wzniosłego bredzenia! Nikogo nie musisz się bać, ty farbowany lisie, no, zrozumia- łam twoją spowiedź, nareszcie! Och, ty piskorzu, ty pstrągu!). No, więc wiedziałam niejedno. Ale i tak interesowałeś mnie... trochę. Człowiek jest głupi. Odkąd się dowiedziałam od ma- my, że to ty. Ja w to wierzę, ty w to wierzysz. Mama nie była dziwką. Jesteś moim ojcem, jestem twoją córką. Mama ci nigdy nie powiedziała, bo miała odrobinę godności. Zresztą – bądźmy szczerzy – jakiej pomocy mogłeś jej udzielić, co mogłeś zrobić dla twojego dziecka, ty, facet z kraju z niewymienialną walutą? Cholernie byliście chytrzy, wy, komuchy. Żadnych zobowiązań, żadnej uczciwości, ustrój o to zadbał. I dobrze. Kochany tatusiu! Już się nie śmieję. Fakt, że nie ma z czego. Byłam ciekawa, jaki jesteś. Chciałam cię poznać. Poznałam. Bez trudu. Wystarczyło zadzwonić. Wystarczyło powie- dzieć, że to ja, sławna Debbie O'Hara, i że mam kupca na twój wywiad-rzekę. Jak ty mi chęt- nie opowiadałeś o sobie! Nie spodziewałam się, naprawdę. Opowiedz mi jeszcze trochę. Te polityczne pierdoły trochę mnie nudzą, ale romans z Sonią Marx był bombowy. Swoją drogą nie wierzę, że to prostytutka. Żartowała z ciebie, to jasne. Facet zawsze wierzy w każdą bzdu- rę. W ogóle mógłbyś więcej mówić o łóżku, to ciekawsze niż te wasze partie, podchody, wal- ki o władzę, miłość do komuny, unicestwianie tej miłości... to dobre dla psychiatry, to się nie sprzeda. Musiałabym wszystko przerobić, a nie chce mi się tak harować. Mam inne zajęcia. A twój August jest nudny. Zero. Prymityw. Czemuś ty mu podporządkował całe swoje ży- cie, nędzna ofiaro? Naprawdę uważasz, że nie zaistniałbyś bez niego – tak jak ja bez ciebie? Brednia. Lepiej byś opowiedział o mamie. Ale ty jej nawet nie pamiętasz, tłumoku. Murzynka spo- tkana w Londynie. Dobre doświadczenie do kolekcji. Laprimera Negra de mi vida! – jak za- chłystywał się z triumfu Victor Hugo po zerżnięciu czarnej pielęgniarki swojej obłąkanej cór- ki. Wszyscyście tacy. Szkoda, że byłeś tak zalany; szkoda, że tak mało zapamiętałeś. Poza tym, że była czarna. Do głowy ci nie przyszło, że to może mieć dalszy ciąg. Że może mieć konsekwencje. A teraz, po dwudziestu latach, oglądasz skutek. Skutek ma 177 cm wzrostu, skórę koloru mlecznej kawy, biust-talię-biodra 86-59-86, oczy zielone (fenomen przy tym 200 ------------------------------------------------------------- page 201 kolorze skóry! Fenomen u Mulata!), i jak wyjdziesz z baru, to ją zobaczysz na plakacie. Śmieszne, nie? Naprawdę? Jesteś dumny z mojej urody? Chyba nie sądzisz, że to po tobie? Przepraszam, kochany tatusiu. To bardzo ciekawe, co mi o sobie opowiadasz, ale zauważ wreszcie moją płeć i przestań mówić do mnie hombre. Przestań mówić do mnie idiota, kretyn i w ogóle. W rodzaju męskim. Bo ci powiedziałam, że facet będzie sygnował ten nasz wy- wiad-rzekę. Okłamałam cię. Nikt niczego nie będzie sygnować, a jeżeli już – to ja. Jestem twoją córką, nie synem. Twoją czarną córką. Geez, ta twoja mina, kiedy mi uwierzyłeś! Takie konsekwencje jednej przygody z Murzynką! Konsekwencje całkowicie zgodne z naturą. Przypomnij sobie. Poczytaj szkolne podręczni- ki biologii. Tak bywa, kochanie. Ciągle tak bywa. Żeby nie wiem co. A jeżeli uważasz, że zabicie własnego dziecka jest psim obowiązkiem kobiety, i że ojciec dziecka, który tego żą- dał, szantażował, groził, nie ma z tym nic wspólnego: w końcu to kobieta daje się pokrajać, okaleczyć... jeżeli tak uważasz, to cię nienawidzę! Nienawidzę was wszystkich – przez ciebie. Białego laskawcę, który raczył przespać się z czarną i ani mu w głowie nie postało zapytać, czy aby nie należy zastosować jakichś środków ostrożności, bo TEGO NAUCZYŁ GO AUGUST... Całe życie mi rozwaliłeś. Wszystkie sprawy z facetami. Bo zawsze myślałam, że mogą być tacy, jak ty... odkąd cię trochę poznałam, myślę też, że mogliby być tacy, jak twój August, czyli jeszcze gorsi... Wiesz co? Polityka tu nie ma nic do rzeczy. Od początku świata są ofiary i kaci, sam mi to mówiłeś. Wy z twoim Augustem jesteście kaci. Czy ty wciąż tego nie rozumiesz?! Ciągle udajesz ofiarę i bohatera? A jakże, mama ci nic nie powiedziała; wprawdzie jej zostawiłeś fałszywy adres, ale fakt faktem: mogła stanąć na głowie, żeby zdobyć adres prawdziwy, żeby cię odnaleźć, żeby tobie, MĘŻCZYŹNIE, oddać decyzję: zabić mnie czy ułaskawić? Nie zrobiła wszystkiego, co w jej mocy; sama mnie ułaskawiła. Dała mi życie. Ciężko jej było jak cholera, ale mi je dała. A ty nic nie wiedziałeś, biedaku. Gdybyś choć przez chwilę przypuścił, że ta nieważna przygoda może mieć taki skutek – MNIE! – że dzięki niej JA mogę pojawić się na tym świecie, z mo- imi zielonymi oczami, i rzęsami, i skórą café creme, i wszystkim – to byś zrobił, co w twojej mocy, żeby mnie ktoś pociął skalpelem, zmiażdżył, pokawałkował, wyskrobał... Wyjdź stąd, do cholery, wyjdź stąd! Wróć. Powiedz tylko, ile kobiet zmusiłeś, żeby zabiły moje siostry, moich braci? Ach, kilka. Może kilkanaście. Przestań. Uniosłam się. Nie jestem w końcu katoliczką. Brałam udział w demonstracjach za pełną wolnością aborcji. Chodzi mi tylko o jedno: żeby każdy wiedział co zabija. Zwłaszcza każdy facet. Że MNIE „usuwa”, MNIE!!! Jak to zrozumiesz, to ci wolno. Każdemu wolno. Ale jak nie zrozumiesz – to cię Bóg wy- rzuci na śmietnik. No. I zamknij się. Wiem, że ci mama nie powiedziała. Zwłaszcza W PORĘ. Tak, żebyś mógł mnie zamor- dować. Nie mogła, biedaczka. Nie mogła cię odszukać. A potem postanowiła inaczej. Pozwo- liła mi żyć. Dała mi życie. Dała mi tego planteura, którego zaraz wypiję. Zamów, dobrze? Polubiłam to na Karaibach. Karaiby mi dała. Słońce, księżyc, forsę, seks, miłość – swoją mi- łość. I swoją śmierć mi dała. To straszne cierpienie. I tyle rzeczy – Tyle rzeczy! Ty nie dałeś mi niczego, poza tym jednym: że mnie nie zabiłeś. Bo gdybyś wiedział, że mogę zaistnieć, zrobiłbyś wszystko, co w twojej mocy, żebym nie zaistniała. Tak? – TAK. 201 ------------------------------------------------------------- page 202 No, wreszcie się odezwałeś. I to szczerze. Dziękuję, kochany tatusiu. Poczekaj, zjem wi- sienkę i zaraz będę dalej z tobą gadać. Już bez histerii, przysięgam. Główne sprawy mamy w końcu ustalone, prawda. Prawda, ty mój niedoszły zabójco? Cholernie dobry cocktail. Cholernie miły lokal. Cholernie dobre życie, dla ciebie i dla mnie. A dla tych upragnionych, wymarzonych, wy- modlonych i ślubnych może być straszne. Czy ja tego nie wiem? Wiem. I przestańmy się kłócić. No, tatusiu. Zamów swoją Glennfiddich, widzę przecież, że aż cię skręca, tak byś się jesz- cze napił. Napij się. Zaraz z tym skończymy. Nagrałam twoje życie. Natychmiast się zgodziłeś. Mam je tutaj. Oczywiście, nie wiesz, czemu tego chciałam. Czemu o to prosiłam. Na co przez cały czas czekałam. Czekałam aż... Myślałam, że... Och, jasne, jasne, jasne!!! Myślałam, że wspomnisz o mamie. O tym drobiazgu, dzięki któremu istnieję. Czyhałam na to, cholera, jak pies myśliwski. A ty ciągle swoje. O Stalinie z ratlerkiem, o najdroższym Au- guście, o twoich starych – moich dziadkach, pomyślałeś o tym?! – o Moskwie, o tej Niemce, w której się kochałeś... zadrżałam, kiedy doszedłeś do Londynu, a ty nic, nic, nic! Chwała Bogu, wreszcie sobie przypomniałeś. To było po twojej drugiej wizycie u brata. Idziesz ulicą z czarnym balonikiem przeznaczenia kołyszącym się nad twoim ramieniem... Pamiętam. Doskonale pamiętam, jak to było z twojej strony. Wracałeś pustymi ulicami, gwiżdżąc Junkierskiego walca, ale wychodził ci Lieber Augu- stin. Czarna kula kołysała się nad twoim ramieniem jak balon za ramieniem birbanta, lam- parta, dandysa wracającego z fin-de-siecle'owego balu. Nie mogłeś utrzymać się prosto, tań- czyłeś po chodniku. Ach, Guciu! Ty birbancie, lamparcie, dandysie, ty pstrągu! Uwielbiałeś siebie, przepadałeś za sobą, w życiu nie widziałeś kogoś tak zabawnego jak ty, Fellini powi- nien cię sfilmować... I ja już w tym byłam. W tej scenie. W tej twojej zdradzie, w tej twojej lekkości. Tak mało mnie dzieliło od zaistnienia. Parę godzin. Twoja czarna kula kołysze się za tobą, kołysze, kołysze. Gdybyś. ją kopnął, doleciałaby aż do Drogi Mlecznej. Kiedyś ci się uda, tak myślisz. Kiedyś... ach, kiedyś przestanie być ostrożna! A wtedy?... Ten Gucio to piskorz, to pstrąg! Kochany Gucio. Dziecko szczęścia. Wybraniec losu. Tańczysz po chodniku, pogwizdujesz, idziesz z twoim czarnym balonikiem, brak ci tylko kwiatka w butonierce, ale i na to przyjdzie pora... Jeszcze nie wiesz, że zobaczysz nagle oświetlony pub i wstąpisz do niego, żeby sobie OBNIŻYĆ POZIOM KRWI W ALKOHOLU, jak mówisz. Zabawne. Sama nauczyłam się tak mówić. Czarna kula kołysze się za twoim ra- mieniem; czasem udaje ci się ją zobaczyć, jeżeli szybko się obejrzysz. Ale w końcu nie jesteś aż tak głupio przesądny. Przeznaczenie, też coś! Gdyby to było przeznaczenie, stałoby się coś więcej. A co się stało? Nic. Nagle wstępujesz do baru. Stajesz przy ladzie, obok jakiejś Murzynki w czerwonym żakie- cie. Skończyły ci się papierosy, podsunęła ci swoje. Zaczęliście gadać. Dokupiłeś papierosów w automacie, a Murzynce postawiłeś drinka. Nie była profesjonalna, skądże! Miło wam się mówiło, ale już przedtem byłeś pijany. Co dopiero teraz! To ja byłam twoim czarnym balonikiem. Kręciłam się nad barem, nad butelkami, już go- towa zaistnieć. I wkrótce zaistniałam. Nie mogłam się doczekać własnego istnienia! 202 ------------------------------------------------------------- page 203 Dlaczego zgodziłeś się właśnie mnie opowiedzieć swoją pożal się Boże historię? Bo nikt inny nie chciał jej spisać? Bo jestem z Paryża? Bo jestem znana – ty nie, a ja tak? Ale znana w sposób dla takich jak ty godny pogardy. Modelka! Top Model, ale Model! Debbie O'Hara! Śmiechu warte. Nazwisko z Przeminęło z wiatrem, imię z Biblii. Ty nie byłeś protestan- tem, ty nie wiesz. Najwspanialsza i najszczęśliwsza kobieta w Piśmie Świętym. Debora. Ma- ma dała mi jej imię, żebym triumfowała. POWSTAŃ DEBORO POWSTAŃ POWSTAŃ I ZAŚPIEWAJ PIEŚŃ! Żebym była szczęśliwa. A potem umarła, biedaczka. Zapiła się na śmierć, jak WY mówicie, wy, porządni ludzie. Nie, nie myśl, że to przez ciebie. Nie rób takiej miny. Na pewno nie przez ciebie. Nie byłeś olśnieniem mojej mamy, jej miłością, niczym takim. Po prostu nie chciała przerwać tej przypadkowej ciąży. No. Po prostu mnie pokochała, chociaż mnie jeszcze nie było widać: żadnemu facetowi by się to nie zdarzyło, nie? Tyle i koniec. Ale nie powiodło jej się potem, biedaczce. Tak bywa. Nic nadzwyczajnego. Przestań się trząść. Niczego od ciebie nie chcę, ty tchórzu, niczego! Chciałam powiedzieć ci prawdę, chciałam usłyszeć od ciebie prawdę. Nic więcej, to wszystko. Jak powiedziałam w agencji (Elite, 8 bis, rue Lecuirot, Paryż, czternastka, 40-44-32-22), jak im powiedziałam, że chciałabym popróbować dziennikarstwa, najpierw się wykrzywili, a potem powiedzieli, że to może i reklama, byle mi to nie przeszkodziło w pracy, ale jak się dowiedzieli, co za temat sobie wymyśliłam na początek, o mało im oczy nie wypłynęły. Wy- wiad-rzekę z takim zerem?! Przecież nikt o nim nie słyszał! Wtedy powiedziałam: – Ale to mój ojciec. Na to oni: – Och, Debbie, to świetne! Więc zapytałam: Pomożecie mi? Pomogli. Mówili z tobą, przekonali. Zorganizowali mi pomoc, tam, u was, dwóch researcherów. jeden pogadał z twoimi kumplami, tym tam Piotrem i Jackiem, razem zebrali trochę dokumentacji... mało tego, ale mnie wystarczy. A z tobą było łatwo. Potrzebowałeś reklamy. Byłeś gotów, jak tonący, brzytwy się chwytać. Zostałam brzytwą. Nagrywałam twój monolog. Twoje patetycz- ne ględzenie. Aż wreszcie dziś ci powiedziałam... Dobrze, że matka zadała się z tobą. Czy ty z nią. Po tobie samym nie miałabym takiego wyglądu. 177 wzrostu, 86-59-86, oczy jak u sarny, skóra jak aksamit. Rozumu też bym takie- go nie miała. Geny, wiesz. Prawie wszystko mam po mamie. I wmawiaj sobie, że Murzynka poderwana w barze musiała być zerem, nikim, wmawiaj to sobie. Czy m ty b y łe ś w mo im wieku? Kiedy miałeś 20 lat? No, czym?!!! Studencikiem, który się trochę awanturuje. Ile miałeś forsy? Dużo. Pewnie dużo. Jak to pryszcz na gębie władzy. Na pewno nie tyle, co ja. Za sam mój wygląd. Wiesz, ile dostaję za pokaz? Za shooting? Trzy razy miałam okładkę dla Sport Illu- strated! Byłam Face of the year w Harper's Bazaar! Nakręciłam lesbijskie video z samą Ma- donną! (Czyś ty zwariował? Gdzie ty żyjesz? Nie, nie z Matką Boską, tylko z tą piosenkarką. O wiele sławniejszą niż twoja Matka Boska, ty słowiański katolu! Boże, Boże, Boże, jak można nie wiedzieć, kto to Madonna? Ta mała, farbowana, w gorsecie i różańcu okręconym wokół szyi, ta, co się zawsze brandzluje na scenie wśród ukrzyżowanych Murzynów albo czegoś w tym rodzaju? Ach, coś sobie przypominasz? Przypominasz? Czy ty naprawdę nie znasz najsławniejszej osoby swoich czasów, ty dudku? A może myślisz, że to ty jesteś bohaterem naszych czasów'! Albo twój August? Albo ktoś taki? Och, tatusiu. Tatusiu!) Przepraszam. Muszę iść. Sprawdzić na minitelu, czy mam dziś casting. Nie, nie mam. Tylko fitting u Lacroix o szóstej; jest jeszcze czas. Za to jutro mam cattle call: supercasting! Wszystkie agencje, masa modelek, rozumiesz? Nie rozumiesz? Trudno. A wiesz, ile ja mam 4x3? Ty miałeś 4-8, ja mam 4x3, i żadne z nas nie rozumie drugiego. Ty 203 ------------------------------------------------------------- page 204 miałeś odsiadkę bez aresztu: tyle, ile można wlepić, nie zawiadamiając prokuratora. 48 go- dzin, 4-8. Ja mam 4x3: tak się nazywa w naszej branży te wielkie plakaty reklamowe na mia- sto. Dużo tego robię. Czy wiesz, co to znaczy, że ceni mnie sam John Casablancas? Wiesz, czym to się różni od tego, że ciebie ceni jakiś tam August? Czy inna czerwona szkarłupnia? Forsa się liczy. Wiesz, jakie są moje royalties? Tysiąc razy wyższe niż twoje. Albo milion. Albo dziesięć tysięcy. Albo sto. W każdym ra- zie dużo. A co ja mam? Wygląd. 177/86-59-86. Ciemną skórę, zielone oczy, włosy farbowane na złoto. A ty przez tyle lat walczyłeś Bóg wie o co! Przepraszam. W końcu zmądrzałeś. Odciąłeś się od tego twojego Augusta, kopnąłeś go w jaja, zacząłeś robić forsę. Jakąś tam zrobiłeś. Nie taką jak ja, ale jakąś. W dodatku masz przed sobą więcej czasu niż ja. Ja się za pięć lat skończę. Jednak jesteś moim ojcem, cwaniaku. Żałuję. To głupie, co? Żałuję. Wolałabym mieć ojca bohatera. Głupie, naprawdę. Wolałabym. Dobra. Jesteś jaki jesteś. Nagrałam twoje wspominki, zebrałam materiały. Pamiętasz Mic- key Mouse? Nawet jej list mam; tysiąc któryś tam, którego nie przeczytałeś. Fajny. Żałuj. Jeden mój researcher zdobył przedśmiertny list Mony. Wiesz, że byłeś ojcem jej dziecka? Że trochę przez to się zabiła? Przestań się krzywić. Wszyscy to wiedzą. Tak jak wszyscy wiedzą, że ojcem TWOJEGO dziecka był August. Co ci tak szczęka opadła? Ciągle nie miałeś pew- ności? No, to ją masz. Twój syn August, nazwany na cześć TEGO AUGUSTA, mieszkający z mamusią w Poznaniu, jest synem TEGO AUGUSTA. Nikt nie ma wątpliwości. Och, kocha- ny. Jaki ten świat jest głupi. Ciągle żyjemy jak w domu tych... jak im było? Atrydów. Ty masz tylko jedno dziecko. Mnie. Bo kiedyś, w Londynie, wstąpiłeś do pubu na Fin- chley Road, i jedyne wolne miejsce było obok Murzynki w czerwonym żakiecie. Takie jest życie, tatusiu. Tyle jest warta ludzka wolność. Nikt się nią nie naje. Twoje dziecko jest dzieckiem Augusta, nie narodzone dziecko Augusta było twoje, ale roztrzaskało się, kiedy Mona skoczyła z okna; dziecko Murzynki, którą poderwałeś w barze p o p i j a n e m u j e s t t w o j e , i ż y j e , c h o l e r a , ż y j e ! T w o j e j e d y n e d z iecko. Mulatka. Modelka. Gwiazda szmatławej prasy. Pomyślałbyś kiedyś? Śmieszne to jak cholera. Ot, życie. Takie ono jest, tatusiu. Poczytaj bestsellery, pooglądaj seriale. Kochany, jesteś ojcem Debbie O'Hara! Boga za nogi złapałeś! Tylko matki mi żal. To był wspaniały człowiek. Nie zrozumiałeś tego, biedaku. Zbyt byłeś pijany, zbyt zachwycony sobą, Stalinami, ratlerkami, sztandarami, instruktorami partyjnymi udającymi amerykańskich gangsterów, Niemkami udającymi praprawnuczki Marksa i mię- dzynarodowe kurtyzany, marzeniem o szparagach u Claridge'a – zbyt tym byłeś przejęty, że- by choć uważać, kiedy trafiłeś do łóżka z jakąś londyńską czarnuchą. Zresztą znam takich jak ty. Nigdy nie uważacie. Nie wasza sprawa. Niech się same martwią. Powiedziałeś mi, że tego nauczył cię August. Wyłączyłam wtedy magnetofon, bo się rozkleiłam, idiotka. Bo w sumie istnieję – Istnieję dzięki twojemu Augustowi i jego naukom, prawda? Gdyby twoim magister vitae nie był instruktor partyjny, udający amerykańskiego gangste- ra, pewnie nosiłbyś w kieszeni prezerwatywy, a ja nigdy nie pojawiłabym się na świecie. Czy tego żałuję? Że się pojawiłam? Och, tatusiu. Zamów mi drinka – tylko nie whisky, na Boga! – i daj pomyśleć. Czy ja ża- łuję, że żyję? Nie. Nie, nie, nie!!! 204 ------------------------------------------------------------- page 205 Więc co? Powinnam dać na mszę za twojego Augusta, bo gdyby on nie był kanalią, ja nie byłabym dzisiaj marzeniem tłumów, szczęściem tłumów, snem tłumów? Bo w ogóle by mnie nie było? Tatusiu. Więcej się nie zobaczymy, widzę to po tobie. Więc pozwól mi raz w życiu powiedzieć to słowo. Wiele razy. Ale tylko jednego dnia. Tatusiu, tatusiu, tatusiu. Chyba mi starczy. Idź sobie. Słyszysz? Możesz już iść. Chyba nie dam do druku tego, co nagrałam. W dodatku trzeba by to podredagować, poskracać. Tak strasznie ględzisz, tatusiu. Połowę należałoby wyrzucić. Nie mam siły. Niepotrzebnie traciłeś czas? Oddam ci taśmy i rób z nimi, co chcesz. Beze mnie pies z ku- lawą nogą na nie nie spojrzy. Ale rób, co chcesz. Spisz je i wydaj. Proszę bardzo. I podziękuj twojemu guru w moim imieniu. Gdyby on nie był świnią, nie byłoby mnie. Nie byłoby tej chwili za chwilę. Kiedy stąd wyjdę i kupię sobie tutkę kasztanów, i będę je zajadać aż do stacji metra. (Tak, tak. Top Model też czasem jeździ metrem; to cholerna frajda, wiesz?) Dobrze jest żyć. Miło jest żyć. Lubię żyć, i żyję dzięki tobie. Dziękuję ci, Auguście. Niech cię szlag trafi, Auguście. Dziękuję ci, Auguście. Bez ciebie ten twój kretyn, ten twój uczeń, ta twoja małpa kataryniarza, bez ciebie – nawet nie ośmieliłby się mnie spłodzić. Więc kto był moim ojcem: ty czy on? O Boże, Boże, kim ja mogłabym być, gdyby nie wy dwaj?!!! A teraz wyjdź stąd, tatusiu. Jutro odeślę ci nagrania. Całą twoją spowiedź, Stawroginie. Wyjdź z kolejnego baru twojego życia, z kolejnej sprawy twojego życia, z kolejnej nieważnej sprawy twojego życia. Żegnaj. Jeszcze nie wieczór. Zdążę na mój fitting. Zapłacę za ciebie. Nie przejmuj się. Idź. Idź, do diabła! Zostaw mnie! Już wiem wszystko. Idź. 205 ------------------------------------------------------------- page 206 1A Nagrywam to. Psiakrew, nie umiem zapisać. Zresztą do spisania wystarczy byle kto. Grunt wymyślić. Nie miałem czasu na takie fidrygałki. Tu, w głowie, mam ze trzydzieści książek, ale nie było kiedy ich zrobić; zająłem się czymś ważniejszym. Jak wam to mówiłem, śmialiście się ze mnie. Wiem, że ty też się śmiałeś. Geniusz, cholera. Intelektual. Obgadywałeś mnie przed ludź- mi. Myślałeś, że mi nie donosili? Zawsze ktoś donosi. Taki byłeś pewny siebie, idioto. Jakbyś pod celą nie siedział. Jakbyś nie wiedział, że zawsze wszyscy doniosą, wszyscy razem i każdy z osobna, każde słowo, jakie powiesz. Ty dla mnie byłeś przezroczysty jak akwarium, Guciu, każdą rybkę widziałem, każde skrzele, każdy ogonek. A ty śmiałeś się ze mnie, co? Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Śmieję się teraz. Słyszysz to na taśmie? Zdycham ze śmiechu, ty durniu. Mierzyłeś mnie swoją miarą. Wszyscy mierzyliście mnie swoją miarą. Duży błąd, Guciu. Kolosalny błąd. Teraz pewnie myślisz, że cię nienawidzę? Kolejny błąd. A zresztą nie wiem, nie wiem! Taki jestem pijany, cholera. Nie mówiłbym tego, gdybym nie był pijany. Do niczego bym w życiu nie doszedł, gdybym nie był pijany. Wiecznie. Przez całe życie. Tylko tacy sobie z nim radzą, z życiem. Wytrzeźwiejesz choć na chwilę, to już po tobie. Ja nigdy nie trzeźwiałem. Ani dosłownie, ani w przenośni. Dlatego wygrałem. A może dlatego przegrałem, cholera; nie wiem! Ale MY wygraliśmy, nie? My razem. My- ślisz, że to by się udało na trzeźwo?! Siedzę przy biurku, Guciu. Przy tej lampie z wielkim, żółtym abażurem, znasz ją. Przed magnetofonem. Jak ten stary wariat ze sztuczki, na którą mnie kiedyś zaciągnąłeś, ciągle mnie ciągałeś po teatrach, po premierach filmowych, nawet na wernisaże, cholera, chociaż na obra- zach to i ty się nie znałeś, ani trochę. Ale zgrywałeś się na znawcę, i mnie kazałeś się zgry- wać, a ja ci ustąpiłem, a ja ci uległem. Na śmierć mnie zanudziłeś, Guciu, na śmierć. Jak nie nagram nawet tej pierwszej taśmy do końca, to z twojej winy, Guciu. Boś mnie tak nudził przez całe życie, że w końcu zdechłem. A moja dusza będzie wyskakiwać na ciebie zza każ- dego węgła i straszyć, i straszyć; zobaczysz, ty niedowiarku! Moja dusza owinięta w długie, białe prześcieradło. Do licha, panie Pipman, śmiej się pan, jak mówię coś śmiesznego! Ty mnie tego nauczyłeś. Zgoda. Przyznaję. O tym panu Pipmanie. Chcesz pan kompotu, panie Pipman, to se pan jego kup! Skąd ty to wziąłeś? Od jakichś Żydów, pewnie. Ale śmieszne było, zgoda. Ciągle się z tego śmieję. Słyszysz. Jak on się nazywał, ten parszywy staruch? Ten, co nagrywał swoje życie na magnetofon, na taśmy? Tak, że tylko głos z niego został, z jego młodości i wszystkiego? (Fakt, teraz są większe możliwości techniczne, ale mam to gdzieś: to list do ciebie, Guciu, tylko list; jak wiesz, napisać go na papierze nie potrafię.) Sztuczkę napisał Beckett, to pamiętam, ten Irland- czyk, co to próbował mi Kazik wmówić, że Żyd, bo Samuel, i że nazwał jakiegoś swego bo- hatera Hamm, bo ham to szynka, a szynka to żarcie nie koszerne, trefne, więc niby chciał przez to Żydłak pokazać, że jego bohater to ścierwo. To tyś mi wytłumaczył, że Kazik bre- dził, bo sam Żyd, więc chciałby, żeby i każdy inny też. Że każdy Żyd próbuje wmówić świa- tu, że wszystko, co fajne, zrobili Żydzi, a każdy antysemita na odwrót, i wychodzi na to, że nikogo prócz Żydów nie ma na świecie, a to już obłęd, i nie trzeba ich słuchać, ani jednych, 206 ------------------------------------------------------------- page 207 ani drugich. Miałeś rację, Guciu. Ale on się nie nazywał Hamm, ten staruch, co nagrywał swoje życie. Nazywał się... Jakoś tak jak ropucha. Już pamiętam. Krapp się nazywał. Wiesz, czemu robię to samo, co on? Bo spojrzałem w lustro. Sam wyglądam jak ropucha. Zwłaszcza po przepitej nocy. Przepitej i nie przespanej. A wszystkie są takie. Wszystkie moje noce. Wiem, że ględzę. Chce mi się z kimś pogadać, rozumiesz. Z kimś, kogo znam od wieków. Z tobą, no. Słuchaj, Guciu. Jechałem dzisiaj taksówką. I taksiarz mówi: „Jaki pan podobny do Augu- sta!” – ale nie zdążyłem zawołać: „Panie, to ja jestem August!” i nie zaczęły się wesołe harce, bo facet zaraz przeprosił. Miał szczerą nadzieję, że się nie obrażę. Właściwie wcale nie jestem taki podobny, ciemno po prostu, to mu się tak wydawało. On swoją drogą wcale nie myśli o Auguście tak źle jak wszyscy. „Mnie się wydaje” – powiedział taksiarz – „że jako polityk to on jest... no, niegroźny. A pan jak myśli?” Niegroźny! Gorszego słowa nie mogę sobie w ogóle wyobrazić. A ty? Teraz chwytasz, czemu po powrocie do domu, jak tylko obniżyłem sobie poziom krwi w alkoholu (ty mnie nauczyłeś tak mówić; dowcipniś był z ciebie zawsze, Guciu, pierwsza kla- sa), wyciągnąłem magnetofon i zacząłem gadać do ciebie? Niegroźny? Chryste! To o mnie. O mnie, rozumiesz?! Przypomniałem sobie ten dzień, kiedy cię poznałem. Aleś ty był głupi, szczeniaku! Aż wstyd mi było. Właśnie jak szczeniak. Jak jakiś kundel urodzony w śmietniku: kto cię pierw- szy pogłaskał, ten cię miał. Ja byłem pierwszy. Opłaciło mi się. Mam ci wszystko opowiedzieć? Wybij to sobie z głowy. Wszystkiego nie. Trochę. Pójdę tylko do kuchni, przyniosę nową butelkę – poziom krwi w alkoholu ciągle mam za wysoki – i będę gadać dalej. Dobrze, że cię tu nie ma. Nie mógłbym mówić do ciebie, gdybyś był. O tym taksiarzu na przykład – myślisz, że bym ci opowiedział? Na szczęście ciebie nie ma, Guciu. Na szczęście ciebie nie ma. Jestem jedynym prawdziwym politykiem w tej części świata. Jedynym! Bo tyle się nad tym naharowałem, że to już zawód. Uda się, nie uda, aleja to umiem. Jak stolarz robić stoły. Jak szewc robić buty. I powinienem coś po sobie zostawić. Dlatego siedzę tu, psiakrew, w środku nocy, i nagrywam. Gdyby ci kretyni mieli cień rozumu, zrobiliby mnie sekretarzem KC, zrobiliby mnie pre- mierem, i trwaliby do dzisiaj. Wszystkich takich jak ja i ty, całą opozycję bym rozwalił w trzy sekundy. Ale za głupi byli. Mogli zachować wszystko, i forsę, i władzę, gdyby władzę dali MNIE. Za głupi byli, trudno. Nie czas płakać nad rozlanym mlekiem, i tak było w nim dość wody. Ty mnie tego nauczyłeś, Guciu. Z jakiegoś musicalu to wziąłeś. Nawet pamiętam, z jakiego, bo kiedyś go dali w telewizji. ROXY, tak się nazywał ten musical. ROXY. Ile ja się przy tobie nauczyłem, Guciu! Ilu nieważnych bzdur! Śmiać mi się chce, Guciu: po co ci było to wszystko? Te opery, operetki, musicale, wiersze, powieści, ROXY i Dosto- jewski, piosenki i eseje, numerki na trąbkę i traktaty filozoficzne, kazania Mistrza Eckhardta i to, co przejął magik David Copperfield z magika Houdiniego. Po co ci to było? Tylko zezło- 207 ------------------------------------------------------------- page 208 ściłeś przydatnych ludzi, bo nikt nie lubi, żeby ktoś wiedział więcej od niego. Po co ci to by- ło, Guciu? I po co o to pytam? Forsę ci to dało, starczy! A mnie nigdy nie chodziło o forsę, nigdy! O co innego. Dobra, przegrałem, przegrałem! Ale ci nie zazdroszczę, Guciu. Ale ci nie za- zdroszczę. Zresztą cholera wie. Zauważyłeś, że znaczę moje taśmy la, 2a, 3a etc.? To takie stuka n i e w n i e m a l o w a n e drewno, takie zauroczanie losu. Może dojdę do x-y-z? Może. Na to gram, na to stawiam. Któ- regoś dnia napiszę do ciebie list l00z. Może. Czemu nie? To nie jest wykluczone. Och, Guciu, Guciu, czemuś mnie opuścił? Tydzień temu dowiedziałem się, już ostatecznie i na pewno, że mam raka. Chodziłem po łapiduchach do upojenia. Robiłem wszystkie badania. Pojechałem do Szwajcarii, żeby się upewnić... no. Zaawansowany rak żołądka, nieoperacyjny, bo z cholernymi przerzutami. Tak czy owak, łapiduchy mogą się mylić. Mimo to wysłałem Dzidzię na wakacje i nagrywam. Coś musi po mnie pozostać, do cholery! Coś musi. Guciu, tobie to pewnie zostawię. Żebyś spisał i w ogóle. Chodzi o moją pamięć, no. Dla ciebie to pewnie nic nie znaczy. Gdybyś był katolem, mógłbym mieć do ciebie większe za- ufanie. Albo nie. Czy chociaż Żydem. Albo nie. Nikomu nie można ufać. Dlatego jestem je- dynym prawdziwym politykiem, że to wiem. Nikomu nie można ufać. Więc czemu próbuję zaufać tobie, idiota, idiota? Bo nie można nikomu nigdy nie zaufać. Boby się zwariowało, gdyby nikomu. A może zwariowałem, nie wiem. I dlatego, że jestem tak cholernie zalany. Pewnie, że jestem zalany. Będę jeszcze bardziej, zanim to nagram. A właściwie po diabła ja to nagrywam? Ty mnie uwielbiałeś, Guciu. Ty mnie zawsze uwielbiałeś. Czułem to. Ty mnie nie zdra- dzisz. Chciałbym mieć chociaż pomnik, jak już przyszło tak zdychać. I ulice mojego imienia. I tablicę na domu. I wszystko. Cholera, przerżnęliśmy w wyborach, nie będę już premierem ani prezydentem, ale pamiętaj, że to JA rozpieprzyłem to wszystko. Za późno, ale JA, JA, JA!!! I niech to każdy wie. Do końca świata. Twoja w tym głowa. Pamiętaj. Ufam ci. A może chodzi o to, że była dziś u mnie jakaś stara baba i powiedziała, że chodziła z tobą do jednej klasy. Ewa jakaś tam. Do jednej klasy z tobą, ta gruba starucha! Więc kim JA je- stem? Nie mogła się z tobą skon-tak-to-wać (pół godziny się jąkała zanim wymówiła to sło- wo!), więc przyszła do mnie. Naczytała się prawicowych gazet i ciągle nas uważa za kumpli. Byłeś jej pierwszą, dziecinną miłością, tak mi powiedziała. Ach, czegóż ona nie robiła, żeby zwrócić twoją uwagę! Wygłupiała się jak cholera. A ty nic. Taki obojętny, taki wyniosły. Bel Ami komunizmu. Ona tego nie powiedziała; ja to powiedziałem, ale nie zrozumiała, o co mi chodzi. Taka gruba, wiesz. Z loczkami. Sklepik im z mężem podupada, a kredytu nie mogą dostać: może im pomożemy? Powiedziałem, że a jakże. Zobaczę, co się da zrobić. Mówiła jeszcze, że ich córeczka Joasia za nami przepada. Że kazała im – jej i mężowi – głosować na NAS (ach. to takie mądre dziecko!) po tym, jak złapała całą garść cukierków, które rzucali- śmy z ciężarówki w kampanii wyborczej. Nawet nie wiedziała, że to tylko ja. Że byłem już wtedy sam jak palec. Że już mnie porzuciłeś, Guciu. Głupia taka. Myślała, że my ciągle ra- zem. Jak sierp i młot. Jak stal i szlaka. Jak kąkol i pszenica. Jak wojna i pokój. Jak noce i dni. Powiedziałem jej, że zrobię, co zdołam. Że ci powiem. Pamiętasz ją jeszcze, Guciu? Napraw- dę chodziła z tobą do jednej klasy? Pewnie łgała. 208 ------------------------------------------------------------- page 209 Ale taki byłem zdechły, taki zmaltretowany. Obiecałem jej, że zrobię, co zdołam, ale nie chciała wyjść, lubię takich, tacy do czegoś dojdą w życiu: tacy, co ci się wedrą siłą do domu (jak ona) i nie dadzą się wyrzucić. Więc przy niej podzwoniłem po ludziach. Kogoś jeszcze znam, coś jeszcze mogę. (Hańba na moją głowę: na ciebie się musiałem powoływać, Guciu!) Załatwiłem jej to, tej twojej dziecinnej miłości, o której mi nigdy nie mówiłeś. Załatwiłem kredyt dla jej sklepiku. Cieszysz się? Ale czasy! No, dobra. Wiem, że nie mogłeś mi darować Dzidzi. Jak nikt z was, was, którzy znali Monę. Wcale jej nie zapomniałem. Nie zapomniałem Mony. Tylko człowiek nie może być tak cholernie, tak kurewsko sam. Ty tego nie rozumiesz. Ty zawsze miałeś mnie. Aż do dnia, kiedy prze- stałeś mnie potrzebować. Ja nie miałem siebie. Nie miałem Augusta. Ja byłem sam. Byłem sam, i wszyscy mnie zawiedli, wszyscy mnie opuścili. Nikt nie sprostał. Nikt nie sprostał temu, czego chciałem, czego żądałem, ty głupku! Wiesz o tym?! Cholera, jaki ja jestem zalany. Może się jutro zabiję, jak Mona. Ale po co? I tak zdechnę. Dopadło mnie. Umrę, kiedy ci wszystko powiem, Guciu. Tak sobie postanowiłem. Muszę się spieszyć, żeby mnie los nie wyprzedził. O kurwa, jak ja się spieszę! Poszedłem do kuchni po nową butelkę. Sprawdziłem. Mam jeszcze pół skrzynki. Powinno wystarczyć – do końca życia. Niedużo tego zostało. Powinno starczyć. Piję jak smok, ale po- winno wystarczyć. O kurwa, dasz wiarę, że teraz płaczę?! Zawsze śmialiście się z tego, że tak to umię. Umiem, znaczy. Płakać. Że mnie tak dobrze ten skurwiel aktor nauczył. Teraz już mi nikt nie uwierzy, że naprawdę. To nie wierzcie, i niech was szlag trafi! Wiesz chociaż, Guciu, że ja widziałem Boga? Twarzą w twarz? Że widziałem twarz Boga Żywego? Pijany byłem, jasne. Już prawie zasypiałem. Ale jeszcze nie. Widziałem twarz Boga Ży- wego! Kości policzkowe jak u Chińca. A nad nimi oczy. Czarne dziury przez wszechświat, przez wszechświat. Przelatywałem przez te czarne dziury, i wpadałem w otchłań, w nicość... i jesz- cze jego syna przedtem widziałem, potwora, podobny jak kropla wody, tylko oczy puste, takie złe oczy... Takie miał okrutne oczy ten dzieciak. I takie podobne. Tylko wszechświata w nich nie by- ło. Nie było wszechświata. Słuchaj, Guciu. Ja rozmawiałem z Bogiem. A ty mi nie uwierzysz. Pijak, pomyślisz. Przegrany człowiek. Tak walczył, tak się szarpał – i nic, i nic! Nawet do rządu nie wszedł! Nawet prezydentem nie został! Trzech procent głosów nie zdobył! Nie uwierzysz w to, co we mnie było. Nie uwie- rzysz, że to było prawdziwe. Nie sen, nie pijacka mgiełka, nie projekcja-mojej-osobowosci, czy jak tam wy mówicie, wy, intelektuały. Prawda. Słuchaj, Guciu. To było po śmierci Mony. 209 ------------------------------------------------------------- page 210 Modliłem się, zasypiając. Ciągle się wtedy modliłem, ja, ateusz. Ty tego nie znasz. Szczę- ściarzu. Ty tego nie znasz. Nie wiem, o co prosiłem. O co mogłem prosić, kiedy jej już nie było? I kiedy mnie się wszystko zawaliło, wszystko? Modliłem się, żeby mi powiedziano, o co mam się modlić. O to się modliłem, wiesz? O to błagałem! Najpierw ukazała mi się ręka. Taka wielka, biała ręka. Olbrzymia. Końca nie było widać. Olbrzymia, olbrzymia. Jak z marmuru. Ale kiedy zacząłem ją całować, okazało się, że jest żywa. Ciepła. Bo ja ją całowałem, kochany, tę ogromną białą rękę, tę mgłę, ten marmur, ten kamień. I wyłem, całując. I szlochałem. Krzyczałem. Taki jest człowiek, Guciu. Ty tego nie znasz. Taki jest człowiek. Ciebie tego nie uczono. Może to twoja siła. Mnie uczono. Pacierza mnie uczono, przy Podniesieniu klękać i w pierś się walić, rachunek grzechów robić. Ale chyba nie o to chodzi. Nie o to, że mnie tak, a ciebie nie. I tak nikt w to wszystko nie wierzy. Tak naprawdę to nikt nie wierzy, kochany. A ja to zobaczyłem własnymi oczami, a ja to złapałem własnymi ręka- mi, a ja to całowałem własnymi ustami, i to było żywe, Guciu. To było ciepłe. To istniało. Ta ręka. I ten głos naprawdę się do mnie odezwał. Ten zimny, wrogi głos. Zapytał, dlaczego sądzę, że miałby mnie wysłuchać. Dlaczego akurat mnie? A ja nie umiałem odpowiedzieć! Nie umiałem, dlaczego akurat mnie! Och, Guciu. Jeżeli umrę tej nocy... Powinienem umrzeć tej nocy. Jeżeli to, co mi się zdarzyło, było prawdziwe, powinienem umrzeć tej nocy, żeby nie ujawnić nic więcej. Jeżeli przeżyję – to będzie znaczyć, że nic nie przyszło naprawdę, nic. Białe myszki alkoholika. Delirium. Brednia. Zobaczę, czy umrę tej nocy. Rzucam mu wyzwanie, temu, który mi się ukazał, który mi się objawił. Zgadzam się umrzeć tej nocy. Nie mam siły dłużej mówić. I taśma mi się kończy, a nie mam siły założyć nowej. Jak do- żyję do jutra, coś ci jeszcze powiem. Jak nie – nie ma czego żałować. Idę spać. 210 ------------------------------------------------------------- page 211 2A No, i jeszcze jestem. Szkoda. Bo gdyby mnie już nie było, to byłby dowód. Dowód na ist- nienie Boga. A może przeciwnie. Słyszysz, jak ja się śmieję? Nie mogę tego słuchać. Ten ochrypły charkot! Żyłem jak chciałem i uczciwie za to płacę. Za picie – wątrobą. Za palenie – żyłami i krta- nią. Za żarcie – tłuszczem i zmarnowanym sercem. Za seks – Moną zapłaciłem. Za ambicję, za pychę – więzieniem i klęską. Mało komu tak się zaraz za wszystko wystawia rachunki. Podręcznikowo! I to jeszcze nie koniec. Długo już tego nie wytrzymam. Tego duszenia się, tego bólu. Jak jest jakaś litość nade mną – nie będę musiał sam z tym kończyć. Ty nigdy nie chorowałeś, Guciu. Najwyżej na grypę. Ty nie płaciłeś rachunków. Wygrałeś ze mną. Tak tobą gardziłem na początku! A to ty wygrałeś. Mniej chciałeś ode mnie, chytrzejszy byłeś. Takich lubi Pan Nasz W Niebiesiech. Takich lubi. Jest dziesiąta, a ja już zalany. Słońce świeci, upał jak cholera. To chyba mój ostatni dzień. Tak sobie pomyślałem, zwlekając się z łóżka. Długo tego nie wytrzymam. Może do wieczora. Nie dłużej. Telefon milczy. Mam święty spokój. Zmieniłem numer, dałem nowy tylko ważnym perso- nom, a ważne persony nie dzwonią już do Augusta. Zresztą jest lato. Wakacje. Tym się pocie- szam. Zostałem sam jak palec! Nikt nie zrozumiał. Nikt nie sprostał. Tak mi Bóg kiedyś powiedział. (Przestań się śmiać! Wiem, że się śmiejesz! Już mnie pod- sumowałeś: wariat. Z Bogiem rozmawia! Wariat. A skąd wiesz, że to nieprawda?!!! Skąd wiesz, że Boga nie ma, skąd wiesz, że mnie nie wybrał, że nie byłem jego narzędziem, że mnie któregoś dnia nie polubił? Takich, których nie lubią ludzie, takich on lubi. Powinien, nie? Musi być jakaś równowaga!) Więc tak mi Bóg powiedział. Idę ulicą i rozmawiam z nim w milczeniu, bo tak przywy- kłem. I krzyczę do niego w milczeniu, jak to człowiek: „Za co, dlaczego? Co takiego zrobi- łem? Kto jest bardziej na twój obraz i podobieństwo: ja czy ci, którzy wygrywają?” A on mi nagle odpowiada: „Ty”. – Więc dlaczego? – krzyczę. – Dlaczego?! – Jeszcze nie rozumiesz? – pyta mnie Bóg. A ja naprawdę nie rozumiem. – Jestem sam jak palec – mówię mu. – A ja? – No, jak to? Ty przecież miałeś tych swoich... Abrahamów, Izaaków, proroków, no, tych wszystkich najwierniejszych, tych oddanych! Co własne dzieci chcieli dla ciebie zabijać! I Bóg nagle krzyknął. Aż krzyknął całą tą nieskończoną ciszą: – Przecież oni wszyscy zawiedli! Żaden nie sprostał! Ciągle nie rozumiesz? Zrozumiałem, i łzy mi stanęły w oczach z żalu nad Bogiem, ze współczucia dla Boga, a potem, w domu, po raz pierwszy powiedziałem te straszne słowa: „Dziej się wola twoja, nie moja”. Myślałem, że tego nie można powiedzieć, nigdy. Powiedziałem. Najszczerzej jak można. Z takiej strasznej miłości! No, i była jego wola, nie moja. Jego wola, moja klęska. I tak by była. Ale jednak... Ale mimo to ciągle go próbowałem ubłagać. Jak to człowiek. To już było jak się kończyła komuna, a dla mnie w tym nowym nie było miejsca. Dla ciebie było, a dla mnie nie. Tak mnie 211 ------------------------------------------------------------- page 212 nienawidzili, cholera. Albo się mnie bali. Albo jedno i drugie, albo ani jedno, ani drugie. By- łem wtedy na Placu Konstytucji, przed naszym biurem wyborczym, spojrzałem w to szare niebo, w te chmury, i zacząłem krzyczeć, całym sobą zacząłem krzyczeć: – Na twój obraz i podobieństwo, tak? Tak?! To czemu nie pozwolisz komuś stworzonemu na twój obraz i podobieństwo choć raz w życiu zatriumfować?!!! Nie czekałem na odpowiedź. Ale ona przyszła. Rozległa się nagle między chmurami a ziemią. – A kiedyż to JA triumfowałem? I nic więcej, nic więcej. Już się nie chciał odezwać. Ale to mi powiedział, przysięgam. Na co mam przysiąc, żebyś uwierzył? Znam siebie. Wiem, co ze mną bywało po pijanemu; wiem, co ze mną bywało w nerwach. To nie było tak. To była prawda. Nigdy bym nie uwie- rzył, że zdarzy mi się coś takiego, ale zdarzyło się. Bóg mi się objawił, z Bogiem rozmawia- łem – jeszcze wiele razy. Nie będę już o tym mówił. Niech to zostanie między nami, Bogiem i mną. Nawet twarz mi swoją pokazał. Swoje oczy. Polubił mnie chyba. Wiesz, to śmieszne, ale chyba mnie polubił. Aż mi się miękko robi koło serca, kiedy o tym pomyślę. Bo co mi tam wszyscy, co mi moja klęska! Widziałem Boga Żywego, rozmawiałem z Bogiem Żywym, a przegrałem – bo jestem bardziej na jego obraz i podobieństwo niż wy wszyscy. Wy, którzy wygrywacie. Ciągle słyszę ten jego głos między niebem a ziemią. – A KIEDYŻ TO JA TRIUMFOWAŁEM?!!! I miał rację, wiesz? Kiedy mi to powiedział, kiedy mi to krzyknął, zrozumiałem, że to prawda. Był dość potężny, żeby nie dać się pokonać, ale nie dość, żeby zatriumfować. Jak ja. Śmiej się ze mnie, jeśli chcesz. Nić mnie to nie obchodzi. Pójdę po kolejną butelkę. I wysypię niedopałki. 212 ------------------------------------------------------------- page 213 3A Jakoś dożyłem do wieczora. Świeci księżyc. Jest pełnia, a księżyc pomarańczowy, prawie k r w aw y . Og ro m ny . Ja k te j no c y , k ie d y PR ZE S ZE D Ł P A N ZA B I JA JĄ C EGIPT. Zupełnie taki sam. Nawet tak bardzo się nie męczę. Tylko nudzi mnie mówienie do ciebie, Guciu. Bo wiem, że ciebie znudzi to, co mówię. Gdybym ci opowiadał, kto z kim, kiedy, jak, dla- czego... różne błahostki, których nie znasz... byłbyś ciekaw. A to wszystko już nieważne, wszystko przeszło. Ja się posłużyłem tobą, ty mną, nami kto inny... Ale księżyc! Patrzy na mnie ten księżyc. Albo ktoś patrzy na mnie zza niego. Ktoś, kto jeszcze czegoś się po mnie spodziewa, na coś czeka. Nie doczeka się. Ja też nie sprostałem. Nie domyśliłem się nigdy, co powinienem zrobić. Myślę, że będę potępiony. Nawet się nie przejmuję. Nie to jest ważne. Nie o to chodzi. Tylko o to jedno: co powinienem TERAZ zrobić? Może jeszcze jest czas. Trochę czasu. Parę godzin, minut, sekund. A ja nie wiem, a ja nie rozumiem! Piję, palę, patrzę na księżyc, mówię moje ostatnie słowa – do wroga. Nauczyłem cię trium- fow ać, a s am n igdy ni e tr ium fow ałe m. N auc zył em c ię z wyc ięż ać, a sam nie zwyciężyłem. Nauczy łem cię ty lu rzeczy, który ch sam nie umiałem. Ja k Bóg ludzi. Sam nie umiał, a ich nauczył. Wygrywać ich nauczył. Triumfować. Wierzyć w siebie. Do końca. Mnie tego nie nauczył, ja tego nie umiem. Jak on. Dałem się wyprzedzić, dałem się pokonać. I nawet nie żałuję. Czegoś żałuję, ale nie wiem czego. Kłamię. Wiem. Tego, że tylko do ciebie mogę mówić, zdychając. Do ciebie, mój uczniu, mój wrogu. Tego żałuję. I jeszcze czegoś. Czegoś takiego, że – Ale to już nieważne, nieważne, nieważne! 213 ------------------------------------------------------------- page 214 4A Znów wieczór. Lampa. Mój ledwo wychodzący z gardła głos. Za długo to trwa, za długo. Robię się nudny. Trzeba było umrzeć wczoraj, przedwczoraj. Tak się chce z kimś pogadać. To nudne. Zastanawiałem się dzisiaj, czy wyrządziłem komuś krzywdę. Kiedykolwiek. Choć raz w życiu. Nie. Przysięgam na Boga, przysięgam w obliczu śmierci, przysięgam na zbawienie duszy – jeśli ono istnieje. NIGDY NIE SKRZYWDZIŁEM NIKOGO. Chyba że baby, ale to się przecież nie liczy. Albo że niechcący, albo że w dobrej wierze, a to też się przecież nie liczy. Więc za co mnie to wszystko spotyka? Nigdy nie skrzywdziłem. Raczej broniłem przed krzywdą. Przysięgam. Łzy mi lecą z oczu. Przysięgam. Jest taka piosenka (słucham jej teraz i łzy mi kapią na biurko, na kolana), taka piosenka jednego żabojada, Brassensa. Ty ją na pewno znasz, ty z żabojadami za pan brat, ty fircyku. To mi popraw, jak coś schrzanię. Chanson pour l'Auvergnat, tak to się zwało, ta pio- senka. Trzy zwrotki, każda dla innego dobrego człowieka: dla takiego, co mu, Brassensowi, dał drewna w mróz, dla takiej, co mu dała chleba w głód, dla takiego, co mu współczuł, jak go gliny brały. Do tej pory pamięta, do tej pory każdy taki uczynek jest w jego duszy jak słońce, jak fajerwerki – i jak jedno z tych trojga umrze, jak zajedzie karawan, to za ten jeden dobry uczynek, za ten jeden cud – Niech cię powiezie poprzez niebo wprost do Przedwiecznego. No, przecież i mnie tak samo, Guciu! Tak samo ze mną! Zawsze się wzruszałem przy tej piosence, bo ona jest o mnie. Dawałem chleb, dawałem ciepło, dawałem nadzieję – jak Bóg. Nic nie brałem dla siebie, własna żona mi się rzuciła z okna, bo ja – nic dla siebie, nic dla swoich! Wszystko dla innych! Więc za co taka kara? Za co się tak duszę, Guciu, za co taka ciemność przede mną?! Przecież tobie życie uratowałem, Guciu! Co by z tobą było beze mnie? Co by było z Moną, z Dzidzią, z kimkolwiek? Z tym narodem nieszczęsnym? Z ludzkością? A tak, a tak! No, co?! Nie wiem. Bóg jest przy mnie. Serce mam czyste. Sumienie mam czyste. Nic mnie złego nie spotka, ani tu, ani tam. Teraz to wiem. Wyzdrowieję. Nie umrę. A więc – nigdy tego nie usłyszysz, Guciu! Nigdy! Bóle mi prze- szły, świetnie mi się oddycha, jutro rzucę tę taśmę w ogień: ocalałem! Zostałem ocalony! Teraz to zrozumiałem. To ta piosenka. Ten głos. Ty tego nie rozumiałeś, Guciu. Że tak ko- cham piosenki. Że tak się wzruszam byle czym Piosenkami. Wódką. Tym samym, co zwykli ludzie. Że tak płaczę o byle co. Bo się spiję, bo mi ktoś coś strasznego o sobie opowie, bo ktoś tak pięknie zaśpiewa. A Zja zaraz, Guciu – samo serce niczym więcej nie jestem, samo serce! Nic złego nie pamiętam. Nie było zła. Ja go nigdy me wyrządziłem. Ja łagodziłem, ja ra- towałem – przez cale życie. I dlatego ON mi wybaczył. Wszystko mi przeszło. Oddycham, mc mnie me boli nic nie dusi. Och, Guciu, trzeba cierpieć, żeby zrozumieć takie szczęście – kres cierpień. Wszystkim chciałem to dać. Dałem. A teraz – o Boże Boże! – teraz spotkała 214 ------------------------------------------------------------- page 215 mnie za to nagroda. Już po mojej męce. Zostałem ocalony. Och, gdybyś wiedział, jak mi lek- ko oddychać' Nikt tego nie zrozumie, nikt, kto się nie dusił. Stał się cud. Dobrego człowieka Bóg podusi, podusi, i puści – jak mówili ruscy, kiedy byłem młody. Mnie puścił. Ożywam. Podszedłem do okna. Co za księżyc, Guciu! Co za księżyc! Jak mi lekko oddychać! I ta ulica w dole, i cienie gałęzi w świetle księżyca, i ta kobieta, która właśnie, ciągnąc za sobą wysmukły cień, przechodzi przez jezdnię – 215 ------------------------------------------------------------- page 216 W oknie się świeci. Słabo. Lampa z abażurem. Milutko. Siedzi sobie wybraniec losu w tym milutkim, przytulnym świetle, i cieszy się życiem. I nic nie wie. Nie wie o mnie. Nie pamięta o mnie. Nie wie, że za ten brak pamięci zginie. Dom obstawiony szpiclami, choć ten, co w środku, jest już niczym. Wyrzucili go na śmiet- nik, ale jeszcze pilnują, jeszcze chronią. Tak myślę. A może nie ma szpiclów? Zrobię swoje i ocaleję? Może i tak. Może i nikt go nie pilnuje. Augusta. Bardzo możliwe, że nikt nie pilnuje, że nikt mnie nie złapie ani nie zamknie. Tym lepiej. Mogłabym wreszcie zacząć żyć. Po tych wszystkich latach, które mi zabrali Mogłabym odetchnąć. Chciałabym. Stoję pod jego oknem i patrzę na jego cień za szybą. Siedzi przy biurku, nagrywa coś na magnetofon. Śledzę go od dawna; wiem, co robi. Na pewno nie pamięta tamtego dnia, kiedy mnie złapali na ulicy. Dnia, kiedy mnie strzy- gli. Dnia, kiedy wpychali mi w gardło moje własne, grzeszne, obcięte włosy. No, to sobie przypomni. Boga nie ma, ale zemsta go zastępuje. Zemsta jest Bogiem. Jedynym Bogiem, jakiego możemy mieć. Jedyną sprawiedliwością. Tym miał być Bóg, prawda? Sprawiedliwością. Nie ma go i nie ma sprawiedliwości. Ale my jesteśmy. My, ludzie. JA jestem. Przeżyłam, przetrwałam, przeczekałam. Tyle lat czekałam! Tyle lat go śledziłam! Cale jego życie znałam jak szpicel albo jak Bóg. Za chwilę zadzwonię do drzwi. Otworzy mi. Dobrze przygotowałam tekst. Na pewno mi otworzy. Potem mu wszystko powiem. Jeżeli nie będzie mnie pamiętał – zakład o każdą sumę, że nie będzie! – zginie. Jeżeli będzie pamiętał – nie wiem. Zobaczę. Zakład o każdą sumę, że nie zapamiętał takiego drobiazgu! Jednego zabitego życia! Jeżeli nie zapamiętał, będę jego Bogiem. Dość już się napatrzyłam. Przechodzę na drugą stronę ulicy. Naciskam guzik domofonu. Słyszę jego głos. Na wszystko daje się nabrać. Tak, jak myślałam. Zaraz to zrobię. Wchodzę do środka. Wsiadam do windy. Wjeżdżam na górę. Drzwi są uchylone. Czeka na mnie. Zaraz wejdę. Zaraz wejdę. 216