Vicki Baum Ludzie w hotelu Tom Całość w tomach Polski Związek Niewidomych Zakład Wydawnictw i Nagrań Warszawa 1989 Przekład autoryzowany Zofii Petersowej. Wydawnictwo wykorzystało przedwojenny przekład tej powieści, zamieszczony w dodatku specjalnym "Kuriera Wileńskiego" w roku 1936. Przekład ten został porównany z oryginałem, poprawiony i uzupełniony od s. 89 do s. 95 i od s. 171 do s. 179 przekładem Krystyny Szyszkowskiej. Tłoczono w nakładzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III-Bą1 Całość nakładu 100 egz. Przedruk z wydawnictwa "Państwowy Instytut Wydawniczy", Warszawa 1986 Portier był nieco blady, gdy wyszedł z kabiny numer 7; odszukał czapkę, którą położył był na kaloryferze w centrali telefonicznej. - Cóż to było? - zapytał telefonista, siedzący przy swojej tablicy ze słuchawkami na uszach i czerwonymi i zielonymi wtyczkami w rękach. - Ano, właśnie, żonę moją zawieziono nagle do kliniki. Nie wiem, co to ma znaczyć. Ona sądzi, że to się już zaczyna. Ale, Boże drogi, przecież to jeszcze nie czas! - powiedział portier. Telefonista słuchał tylko półuchem. - No, tylko spokojnie, panie Senf - odrzekł, łącząc rozmowę - w rezultacie będzie pan miał jutro chłopaka. - Dziękuję panu bardzo, że mnie pan wezwał tu do telefonu. Tam na froncie, w portierni, nie mogę przecież rozgłaszać moich prywatnych historii. Służba - to służba. - No, właśnie. A jak dziecko już będzie, to zadzwonię do pana! - odparł telefonista z roztargnieniem, łącząc dalej. Portier zabrał swoją czapkę i wyszedł na palcach. Zrobił to bezwiednie, bo przecież żona jego leżała i miała mieć dziecko. Przechodząc przez korytarz, przy którym mieściły się ciche, z na pół przygaszonymi lampami pokoje do pisania i czytania, westchnął głęboko i przeczesał rękami włosy. Poczuł, że dłonie zrobiły się od tego wilgotne, nie miał jednak czasu, by je umyć. Nie można przecież wymagać, aby ruch hotelowy został zahamowany, bo portierowi Senfowi rodziło się dziecko... Muzyka z tea_roomu w nowej przybudówce synkopami skakała w górę wzdłuż ciemnych luster. Maślany zapach pieczystego snuł się dyskretnie, przypominając o porze obiadowej, ale za drzwiami wielkiej sali jadalnej pusto jeszcze było i cicho. W małym białym salonie garde_manger Mattoni ustawiał swój bufet z zakąskami. Portier poczuł dziwną słabość w kolanach, postał chwilę w drzwiach i zapatrzył się, oszołomiony, w barwne żarówki igrające światłem za blokami lodu. W korytarzu na podłodze klęczał monter, naprawiając coś w linii elektrycznej. Od czasu, gdy na frontonie od ulicy umieszczono wielkie reklamy świetlne, stale psuła się przeciążona instalacja. Portier nakazał posłuszeństwo swym chwiejnym nogom i skierował się na swoje miejsce. Pozostawił portiernię pod opieką praktykanta, małego Georgiego, którego ojciec był właścicielem dużego koncernu hotelowego i chciał swego spadkobiercę nauczyć pracy od podstaw. Senf szedł spiesznie, nieco skrępowany przez pełny i ruchliwy hall. Łączyła się tu muzyka jazzbandu z tea_roomu z zawodzeniem skrzypiec w Ogrodzie Zimowym, a iluminowana fontanna sączyła się cienkim strumykiem do weneckiego basenu. Na stoliczkach brzęczały szklanki, trzcinowe fotele trzeszczały, a delikatny szelest futer i jedwabi, w które otulone były kobiety, zestrajał się z ogólną harmonią tonów. Gdy boy w drzwiach wejściowych wpuszczał lub wypuszczał gości, wpadał przez kołowrót drzwi obrotowych krótkimi falami chłód marcowy. - All right - rzekł mały Georgi, gdy portier, unosząc się nieco, zajął miejsce przy swym kantorku, jakby przybił wreszcie do ojczystego portu. - Oto jest poczta wieczorna. Numer 68 awanturował się, bo nie można było od razu znaleźć szofera. To histeryczka, prawda? - Sześćdziesiąt osiem to Gruzińska - powiedział portier, sortując już prawą ręką pocztę. - To ta tancerka, znamy ją już od osiemnastu lat. Co wieczór przed występem denerwuje się i robi awanturę. W hallu podniósł się z klubowego fotela jakiś długi pan, z nogami jakby bez stawów, i szedł z opuszczoną głową w stronę portierni. Przez chwilę wałęsał się po hallu, zanim się zbliżył do wejścia, podkreślając swym zachowaniem, że na nic nie czeka i że się nudzi; obejrzał wydawnictwa przy kiosku z gazetami, zapalił papierosa, wreszcie zatrzymał się przy portierze i zapytał z roztargnieniem: - Czy jest dla mnie poczta? Portier ze swej strony również zagrał małą komedię: zanim odpowiedział, zajrzał do przedziałki numer 218: - Nic tym razem, panie doktorze - odrzekł. Wysoki pan pomału zawrócił, podszedł do swego fotela i, usiadłszy w nim sztywno, zapatrzył się tępo przed siebie. Twarz jego składała się z jednej tylko połowy, ostry profil, jezuicko uduchowiony, kończył się pod szpakowatą skronią wyjątkowo pięknym uchem. Druga połowa twarzy nie istniała. Była to jakaś krzywa, pozszywana i połatana gmatwanina, w której patrzało sztuczne oko spomiędzy szwów i szram. Doktor Otternschlag, mówiąc do siebie, zwykle nazywał tę swoją twarz "pamiątką z Flandrii". Gdy posiedział tak czas jakiś i nagapił się na pozłacane gipsowe kapitele marmurowych filarów, które znał już aż do obrzydzenia, gdy się napatrzył do syta swymi niewidzącymi oczyma na hall, opróżniający się teraz dość szybko przed rozpoczęciem teatru, podniósł się znowu i podszedł jak na szczudłach swym krokiem marionetki do pana Senfa, który, zapomniawszy już o swym życiu prywatnym, urzędował gorliwie za kantorkiem. - Pytał kto o mnie? - zagadnął pan doktor Otternschlag, patrząc na pokryty szkłem marmurowy blat, na którym portier układał zwykle wszelkie kartki i notatki. - Nie, panie doktorze. - Może jest depesza? - zapytał znów po chwili doktor Otternschlag. Pan Senf był tak uprzejmy, że sprawdził przegródkę numer 218, choć wiedział, że nic w niej nie leżało. - Dzisiaj nie nadeszła - odparł. - A może pan doktor chciałby pójść do teatru! - dodał współczująco - mam jeszcze jedną lożę na Gruzińską w Teatrze Zachodnim. - Na Gruzińską? Niee! - przeciągnął Otternschlag, postał chwilę i powędrował wokoło całego hallu z powrotem na swoje miejsce. "Teraz nawet na Gruzińską nie ma kompletu - pomyślał. - No, naturalnie, przecież i ja nie chcę jej już oglądać." - I skłopotany zapadł w swój fotel. - Ten człowiek jest wzruszający - mówił tymczasem portier do małego Georgiego - wiecznie pyta o tę pocztę! Od dziesięciu lat mieszka u nas corocznie przez kilka miesięcy, a nigdy jeszcze nie przyszedł do niego żaden list ani pies z kulawą nogą o niego nie zapytał. I siedzi sobie taki i czeka! - Kto czeka? - zapytał obok szef recepcji, Rohna, wysuwając swą rudą głowę ponad niską szklaną ściankę. Ale portier nie odpowiedział natychmiast; właśnie miał wrażenie, jakby słyszał krzyk swej żony - i wsłuchał się w siebie samego. Ale zaraz potem prywatne jego życie gdzieś się zapadło, gdyż trzeba było pomóc małemu Georgiemu w wyjaśnieniu po hiszpańsku Meksykaninowi z numeru 117 jakiegoś zawiłego połączenia kolejowego. Z windy nadbiegł boy numer 24 o czerwonych policzkach i przylizanych na mokro włosach i radośnie podniecony zawołał głośno, za głośno jak na tak dystyngowany hall: - Zamówić szofera pana barona Gaigerna! Rohna niby dyrygent podniósł strofująco i uciszająco rękę; portier telefonicznie posłał rozkaz dalej. W chłopięcych oczach Georgiego malowało się oczekiwanie. Zapachniało lawendą i dobrymi papierosami. Tuż za tym zapachem szedł przez hall mężczyzna, za którym wiele osób się obejrzało. Fotele klubowe, stojące wzdłuż jego drogi, ożywiły się, uśmiechnęła się panna w kiosku z gazetami. Młody człowiek uśmiechał się również bez istotnego powodu, po prostu był zadowolony z samego siebie. Był on niezwykle wysoki, niezwykle dobrze ubrany, szedł sprężyście niby kot lub mistrz tenisowy. Miał na sobie do smokinga granatowe nieprzemakalne palto zamiast wieczorowego okrycia, co było wprawdzie niestosowne, lecz całej jego postaci nadawało wygląd wytwornej niedbałości. Boya numer 24 poklepał po przylizanej fryzurze, nie patrząc na portiera, wyciągnął dłoń poprzez stół, wziął garść listów, które wepchnął sobie wprost do kieszeni, wyjąwszy z niej uprzednio zamszowe stebnowane rękawiczki. Prawą ręką skinął szefowi recepcji. Po czym nałożył miękki ciemny kapelusz, wyjął z papierośnicy papierosa i włożył go, nie zapalając, między zęby. Zaraz potem zdjął znów kapelusz i, usunąwszy się, przepuścił do drzwi obrotowych dwie panie. Była to Gruzińska - drobna i szczupła, zawinięta po nos w futro, za nią podążała jak szary zamazany cień istota niosąca walizki. Gdy portier podjazdowy zapakował je do auta, sympatyczny pan w granatowym płaszczu zapalił papierosa, wetknął jakąś monetę boyowi numer 11 obsługującemu wejście, i znikł za obracającymi się lustrzanymi szybami z uszczęśliwioną miną małego chłopaka, któremu pozwolono pojeździć na karuzeli. Gdy człowiek ten, ten pan, ten piękny baron Gaigern, opuścił hall, zrobiło się w nim od razu cicho i słychać było, jak oświetlona fontanna padała z chłodnym i delikatnym szmerem do weneckiego basenu. Stało się to dlatego, że było tu teraz pusto; jazzband w tea_roomie ucichł, a muzyka w sali jadalnej jeszcze się nie zaczęła, salonowe zaś trio wiedeńskie w Ogrodzie Zimowym miało pauzę. W tę niespodziewaną ciszę wpadały teraz ożywione a bezustanne sygnały aut; przed wejściem do hotelu miasto pędziło swój wieczorny żywot. Wewnątrz, w hallu nagła cisza sprawiła takie wrażenie, jakby to baron zabrał ze sobą muzykę, hałas i ludzki gwar. - Ten jest dobry! Naprawdę wspaniały! - mały Georgi wskazał na kołowrót w drzwiach. Portier z miną znawcy ludzi wzruszył ramionami. - Czy dobry, to jeszcze pytanie. On jest taki jakiś... nie wiem! Moim zdaniem to lekkoduch. To zachowanie się, te wysokie napiwki... coś, jak w kinie. Któż dzisiaj prócz szantażysty podróżuje z takim zbytkiem? Na miejscu Pilzheimera dawałbym nań pilne baczenie! Szef recepcji, Rohna, który wszystko wszędzie widział i słyszał, wysunął znów głowę ponad szklaną przegródkę; skóra na jego głowie świeciła błękitnawo pomiędzy rudawymi włosami. - Daj pan spokój, Senf - odrzekł - Gaigernowi można wierzyć, znam go. Wychowywał się w Feldkirchen z moim bratem. Z jego powodu możemy nie trudzić Pilzheimera. (Pilzheimer był detektywem Grand Hotelu.) Senf skłonił się i zamilkł z uszanowaniem. Rohna znał się na tych sprawach - Rohna był sam hrabią z linii śląskiej, niegdyś oficerem, a w ogóle był dzielnym człowiekiem. Senf skłonił się raz jeszcze, a Rohna schował swą chudą charcią postać i zamajaczył jak cień za mleczną szklaną ścianą. Doktor Otternschlag uniósł się nieco w swym kącie, gdy baron był w hallu, teraz znów się zapadł w fotelu, smutniejszy niż poprzednio. Łokciem przewrócił kieliszek do połowy napełniony koniakiem, lecz nawet nie spojrzał w tę stronę. Jego chude ręce, żółte od dymu tytoniowego, zwisały między kolanami i tak były ciężkie, jakby miały na sobie ołowiane rękawice. Między długimi lakierkami widział dywan, który pokrywał nie tylko hall, ale i wszystkie schody, przejścia i korytarze w Grand Hotelu; dość już miał tego rysunku, na którym widniały na malinowym tle girlandy kwiatów z żółtawo_zielonymi ananasami pomiędzy brunatnymi liśćmi. Wszystko było tak martwe! Godzina była martwa i hall także. Ludzie odeszli do swoich spraw, przyjemności i grzechów, pozostawiając go tu samego. W pustym przedsionku widać było garderobianą, która, stojąc za próżnymi wieszakami, przyczesywała czarnym grzebykiem rzadkie włosy na swej starczej głowie. Portier opuścił kantor i na ukos przez hall podążył do centrali telefonicznej z nieprzystojną mu wprost szybkością. Widać było po nim, że coś przeżywa. Doktor Otternschlag szukał swego koniaku, ale go już nie znalazł. "Czy pójść teraz do pokoju położyć się?" - zapytał siebie samego. Lekki rumieniec zjawił się na jego policzkach i znikł znów, jakby pan doktor sam przed sobą zdradzał jakąś tajemnicę. "Tak jest..." - odpowiedział sobie, ale nie wstał, nawet i to mu było obojętne. Wyciągnął swój żółty palec, a Rohna daleko, na drugim końcu hallu już to zauważył i nieznacznym skinieniem przywołał boya przed oblicze doktora. - Papierosy, gazety! - rozkazał ten zachrypniętym głosem. Boy pobiegł w kierunku kiosku z gazetami do panienki o kataleptycznym wyglądzie. Rohna popatrzył karcąco na tę młodzieńczą żywość - a potem Otternschlag wziął gazety i papierosy wybrane przez chłopaka. Zapłacił, kładąc pieniądze na stoliczek, a nie do ręki chłopca; zawsze stwarzał pewien dystans między sobą i innymi, sam nawet o tym nie wiedząc. I coś niby uśmiech zjawiło się na nienaruszonej połowie jego twarzy, gdy otworzywszy gazety, zaczął w nich czytać: doktor czekał na coś, co nie nadchodziło, tak jak nie nadchodził żaden list do niego, żadna depesza ani ktoś, kto by pytał o niego. Był w jakiś okropny sposób osamotniony, pusty i odcięty od życia. Niekiedy zdawał sobie z tego głośno sprawę. - Okropność! - mówił czasem do siebie wpatrując się w malinowy dywan i sam sobą przerażony. - To okropne. Żadnego życia. Zupełnie żadnego. Ale gdzież ono jest? Nic się nie dzieje. Nic się nie przydarza. Nuda. Starość. Śmierć. Okropność. Wszystkie rzeczy wokół niego wydawały mu się nierealne. Cokolwiek brał do ręki, rozsypywało się w pył. Cały świat był tak kruchy, złudny, że nic nie dawało się ująć i utrzymać. Wpadało się z jednej pustki w drugą, a nosiło się w sobie wór pełen ciemności. Doktor Otternschlag żył w najgłębszym osamotnieniu, choć na ziemi pełno było istot podobnych do niego... W gazetach nie znalazł nic, co by go zaspokoiło. Jakiś tajfun, trzęsienie ziemi, niewielka wojna między białymi i czarnymi, pożary, morderstwa, polityczne walki. Nic więcej - tak mało. Skandale, popłochy na giełdach, straty olbrzymich majątków. Co go to wszystko mogło obchodzić? Loty transoceaniczne, rekordy szybkości, sensacyjne tytuły, każdy wielkości cala. Jedno pismo przekrzykiwało drugie, aż wreszcie nie słyszało się żadnego, człowiek stawał się ślepy, głuchy i nieczuły wobec głośnego rozmachu stulecia. Fotografie nagich kobiet, uda, piersi, zęby, wszystko to na sprzedaż. Dawniej miewał też i doktor kobiety, przypominał to sobie bez wrażenia, jedynie z lekkim rozchodzącym się chłodem w krzyżu. Gazety te były mu tak obojętne i nudne, że wypuścił je wprost z zżółkłej ręki na dywan z ananasami. - Nie, naprawdę, nic a nic się nie dzieje... - skonstatował półgłosem. Miał on kiedyś małą perską kotkę, którą nazwał Gurb~a, ale od czasu gdy poszła od niego za pospolitym kocurem, zmuszony był swoje dialogi prowadzić sam ze sobą. Właśnie gdy skręcał w stronę portierni po klucz do pokoju, kołowrót w drzwiach wepchnął do przedsionka jakąś dziwaczną postać. - O, mój Boże, ten znowu tu jest! - rzekł portier do małego Georgiego i popatrzał wzrokiem surowego sierżanta na zbliżającego się człowieka. Rzeczywiście postać ta nie harmonizowała zupełnie z eleganckim hallem Grand Hotelu. Na głowie miał tani nowy okrągły kapelusz filcowy, nieco za duży dla niego i powstrzymywany przez odstające uszy od opadnięcia głębiej na twarz. Oblicze miał żółte, cienki nos, jakby nieśmiały, za to wąsy były zawadiackie, takie, jakie lubią nosić przewodniczący związków. Ubrany był w wąskie szaro_zielone stare palto, okropnie niemodne, czarne wyszczotkowane buty były jakby za duże dla jego drobnej postaci, a cholewki wyłaziły spod czarnych, zbyt krótkich spodni. W rękach, odzianych w stare niciane rękawiczki, ściskał kurczowo ucho walizy. Wydawała się ona o wiele za ciężka dla niego, lecz przyciskał ją w jakiś dziwny sposób obydwiema pięściami do siebie, a pod pachą przytrzymywał jeszcze paczkę w zatłuszczonym brązowym papierze. Całość robiła wrażenie śmieszności, ubóstwa i ogromnego zmęczenia. Boy numer 24 chciał mu wprawdzie odebrać walizkę, ale człowieczek nie oddał swego pakunku, a przy tym uprzejmość chłopca wprowadziła go w ponowne zakłopotanie. Dopiero przed kantorkiem Senfa odstawił swój bagaż z imitacji skóry. Przez chwilę łapał oddech, następnie złożył coś w rodzaju ukłonu i rzekł wysokim, przyjemnym głosem: - Nazywam się Kringelein. Byłem tu już dwa razy. Chciałem się raz jeszcze dowiedzieć. - Proszę się pofatygować obok, nie sądzę jednak, by się coś już zmieniło - rzekł portier i poprawnym ruchem ręki wskazał Rohnę. - Ten pan czeka od dwóch dni na wolny pokój u nas! - dodał objaśniająco poprzez szklaną ściankę. Rohna, który nie patrząc, obejrzał tę postać, udał przez grzeczność, że szuka w kartach swej księgi. - Na razie wszystko zajęte. Bardzo żałuję! - odpowiedział. - A więc wciąż jeszcze zajęte? No, a gdzież ja mam mieszkać? - spytał osobnik. - Może by pan się rozejrzał w pobliżu dworca Friedrichstrasse? Tam jest mnóstwo hoteli. - Nie, dziękuję - odparł jegomość i wyjąwszy z kieszeni palta chusteczkę przesunął nią po spoconym czole. - Zatrzymałem się właśnie w takim hotelu, ale mi się tam nie podobało. Chcę mieszkać wytwornie. - Wyciągnął spod lewego ramienia wilgotny parasol, przy czym spod prawego wysunęła mu się zatłuszczona paczka z kawałkami czerstwego chleba z masłem. Hrabia Rohna powstrzymał uśmiech, praktykant Georgi odwrócił się w stronę tablicy z kluczami. Boy numer 17 pozbierał z niewzruszonym spokojem rozsypane kanapki, które tamten wpakował trzęsącymi się palcami do kieszeni. Zdjął kapelusz i położył go przed Rohną na stole. Czoło miał wysokie i pomarszczone z wpadniętymi sinymi skroniami. Bardzo jasne niebieskie oczy zezowały lekko zza binokli, które usiłowały zsunąć się z cienkiego nosa. - Chciałbym mieszkać tutaj. Przecież kiedyś musi się tu coś zwolnić! Proszę przeznaczyć najbliższy wolny pokój dla mnie. Jestem już po raz trzeci, czy myśli pan, że to przyjemnie? Przecież wiecznie wszystko nie może być zajęte! Rohna z pożałowaniem wzruszył ramionami. Przez chwilę milczeli wszyscy; słychać było muzykę z czerwonej sali jadalnej i jazzband grający w Żółtym Pawilonie. W hallu siedziało znowu parę osób i niektóre patrzały, na wpół rozbawione i na wpół zdziwione, na niezwykłego jegomościa. - Czy pan zna naczelnego dyrektora Preysinga? Mieszka przecież stale u was, gdy przyjeżdża do Berlina? No, widzi pan. I ja chcę tu mieszkać. Mam coś ważnego do załatwienia... poważną konferencję z Preysingiem. Umówił się ze mną tutaj. Tak jest: wyraźnie polecił mi, abym tu zamieszkał. Mam się na niego powołać. Powołuję się zatem na naczelnego dyrektora, pana Preysinga. Bardzo więc proszę o odpowiedź, kiedy zwolni się jakiś pokój? - Preysing? Naczelny dyrektor Preysing? - zwrócił się Rohna do Senfa przez przegrodę. - Z Fredersdorfu, Towarzystwa Akcyjnego. Bawełna Saxonia. Ja również jestem z Fredersdorfu - rzekł jegomość. - Owszem - przypomniał sobie portier - jakiś pan Preysing był tu już kilka razy. - Zdaje mi się, że jest dla niego pokój zamówiony na jutro lub pojutrze - pośpieszył Georgi usłużnie. - Może się pan jutro pofatyguje raz jeszcze, gdy pan Preysing przybędzie. Dziś w nocy ma przyjechać - rzekł Rohna, który po przejrzeniu swej księgi znalazł adnotację. Wiadomość ta zdawała się dziwnym trafem przerażać człowieka. - Przyjeżdża - rzekł z wysiłkiem, jakby w przestrachu, i teraz widać było wyraźnie, że zezuje. - Bardzo pięknie, a więc już dzisiaj? Dobrze... I on dostanie pokój? A więc są wolne? No więc, mój Boże, dlaczegóż pan dyrektor otrzyma pokój, a ja nie? Co to ma znaczyć? Na to ja się nie zgodzę! Że co? Że zapowiedział swój przyjazd? Ależ przepraszam, i ja się też zapowiedziałem! Przychodzę tu po raz trzeci, wlokę tu trzeci raz tę ciężką walizkę - proszę bardzo! Deszcz pada, wszystkie omnibusy są przepełnione, a nie jestem zupełnie zdrowy, więc ileż razy mam tu przychodzić? Co? Dlaczego? To nie jest sposób obsługiwania klienteli. Czy jest to najlepszy hotel w Berlinie? Co? Tak? Więc dobrze, chcę zamieszkać w najlepszym hotelu! Może to zabronione? - popatrzał kolejno na wszystkich. - Zmęczony jestem - dodał jeszcze - ogromnie zmęczony! - I widać było po nim to zmęczenie oraz zabawne usiłowania, by mówić wyszukanym stylem. Do rozmowy wtrącił się nagle doktor Otternschlag, który przez cały czas stał obok, i trzymając w ręku klucz od pokoju, zaopatrzony w dużą drewnianą kulę, wsparł spiczaste łokcie na stole portierni. - Jeżeli panu tak na tym zależy, to może pan zająć mój pokój - powiedział. - Mnie wszystko jedno, gdzie mieszkam. Niech zaniosą tam pańskie pakunki. Mogę się wyprowadzić. Moje walizki są spakowane, spakowane na zawsze. Proszę... Przecież widać, ten człowiek jest wyczerpany i cierpiący - dodał jeszcze, ucinając wszelkie sprzeciwy, które hrabia Rohna, wymownie gestykulując swymi rękami dyrygenta, chciał przedstawić. - Ależ panie doktorze - rzekł Rohna szybko - mowy o tym być nie może, by pan miał swój pokój opuszczać! Spróbujemy, zobaczymy. Może pan zechce łaskawie wpisać swoje nazwisko... O, tak, dziękuję bardzo; a więc numer 216! - rzekł do portiera. Ten dał boyowi numer 11 klucz od pokoju 216, jegomość wziął podany mu ołówek atramentowy i wpisał do księgi meldunkowej swoje nazwisko pismem nadzwyczaj wyrobionym. "Otto Kringelein, buchalter z Fredersdorfu, Saksonia, ur. w Fredersdorfie 14 VII 1882r." - No, nareszcie - rzekł odetchnąwszy, odwrócił się i zezującymi, szeroko rozwartymi oczami popatrzył w głąb hallu. Stał więc oto w hallu Grand Hotelu buchalter Otto Kringelein, urodzony we Fredersdorfie, zamieszkały tamże, stał tu w swym starym okryciu i łykał wszystko wokoło przez wygłodniałe szkła swych binokli. Wyczerpany był jak biegacz, gdy pierwszy dotyka białej wstęgi (i zmęczenie to miało swoją szczególną przyczynę), ale widział wszystko: kolumny marmurowe z gipsowymi ornamentami, iluminowaną fontannę, fotele klubowe. Widział panów we frakach, w smokingach, eleganckich światowych panów. Widział panie z obnażonymi ramionami, w połyskujących sukniach, klejnotach, futrach, kobiety piękne jak dzieła sztuki. Słyszał oddaloną muzykę. Czuł zapach kawy, papierosów, perfum, zapach szparagów z sali jadalnej i kwiatów, przeznaczonych na sprzedaż, w wazonach na jednym ze stolików. Pod swymi butami wyczuwał gruby czerwony dywan, który przede wszystkim wywierał na nim największe wrażenie. Kringelein, szybko mrugając, przesunął ostrożnie podeszwą po tym dywanie. W hallu było bardzo widno, przyjemnie, żółtawe światło sączyło się przez abażury, a prócz tego paliły się na ścianach jasnoczerwone ocienione lampki i promieniały zielone wodotryski, spadające do weneckiego basenu. Przebiegł kelner ze srebrną tacą, na której stały szerokie płaskie kieliszki, a w każdym było tylko troszkę złotawobrązowego koniaku i pływał lód - ale dlaczego w najlepszym hotelu Berlina nie nalewano kieliszków do pełna?! Numerowy, niosący nieszczęsny kuferek, zbudził Kringeleina, który, zezując i łypiąc oczami, zapadł niby w sen na jawie. Boy numer 11 poprowadził go na górę, mijając windę, którą obsługiwał ponury jednoręki człowiek. Pokoje 216 i 218 były najgorsze w całym hotelu. W numerze 218 mieszkał doktor Otternschlag, gdyż był gościem stałym i miał ograniczone środki utrzymania, a głównie dlatego, że było mu obojętne, w jakim pokoju mieszka. Numer 216 przylegał do poprzedniego pod kątem prostym, i obydwie klitki wciśnięte były w przestrzeń między windą służbową przy schodach kuchennych IV i łazienką trzeciego piętra. W ścianach bulgotała i przelewała się woda z kanalizacji. Kringelein wszedł do pokoju, który mu otworzyła stara i nieładna pokojowa, rozczarowany i niechętny, gdyż idąc tu, w te coraz smutniejsze części hotelu, mijał po drodze piękne palmy dekorujące korytarz, świeczniki z brązu i trofea myśliwskie na ścianach. - Numer 216! - rzekł boy, postawiwszy kuferek, czekając na napiwek. Widząc jednak, że go nie dostanie, wyszedł, pozostawiając gościa w zamyśleniu. Kringelein usiadł na brzegu łóżka i rozejrzał się po pokoju. Był on długi, wąski, jednookienny, pachniał wystygłym dymem z cygar i wilgocią świeżo wytartych na mokro szaf. Dywan był cienki i zniszczony; meble (Kringelein je obmacał) były z polerowanego orzecha. W Fredersdorfie można było dostać takie same. Nad łóżkiem wisiał portret Bismarcka. Kringelein potrząsnął głową: nie miał właściwie nic przeciwko Bismarckowi, ale wisiał on też i u niego w domu. Jakoś mglisto wyczuwał, że mógłby spodziewać się w Grand Hotelu innych obrazów nad łóżkami, kolorowych, bogatych, niezwykłych, takich, które dają przyjemność. Podniósł się i wyjrzał przez okno. Na dole było zupełnie jasno, gdyż oświetlony szklany dach zimowej werandy rozciągał się przez całe podwórze. Naprzeciwko stał nagi i nieskończenie długi mur. Czuć było kuchnią, i w górę szły nieprzyjemne, ciepłe opary. Kringelein poczuł przy tym silne mdłości i pochylił się nad umywalnią, opierając się rękami o blat. "No cóż, nie jestem przecież zupełnie zdrów" - pomyślał ze smutkiem i usiadł znowu na wypłowiałej kołdrze. Robiło mu się coraz przykrzej. "Nie, tutaj nie zostanę - pomyślał - w każdym razie nie w tym pokoju. Nie po to przyjechałem do Berlina. Nie opłaciłoby się to w ogóle... Nie powinienem też rozpoczynać mego pobytu w ten sposób i tracić drogocenny czas w podobnych pokojach. Przecież oszukują mnie na pewno, a bezsprzecznie mają zupełnie inne pokoje w takim hotelu. Preysing mieszka na pewno w innym: nigdy by się na taki nie zgodził! Oho! Zrobiłby taką awanturę, że zadziwilibyście się tu wszyscy! Śmieszna myśl, że Preysing mógłby dostać ten pokój! O, nie, za nic tu nie zostanę!" - zakończył swe myśli. Przez kilka chwil zbierał siły, potem zadzwonił, zrobił awanturę. Trzeba przyznać, że wypadła ona wcale nieźle, jeżeli wziąć pod uwagę, że była to pierwsza w jego życiu. Pokojowa w białym fartuchu zawołała, przestraszona, jakąś kobietę sprawującą wyższą funkcję bez fartucha, w oddali ukazał się numerowy, nawet kelner przystanął koło pokoju 216, nasłuchując i balansując tacą z zimnymi przekąskami. Telefonicznie porozumiano się z Rohną, który kazał poprosić Kringeleina do małego kantoru: trzeba też było zawiadomić jednego z czterech dyrektorów hotelu. Kringelein, zażarty niby oszalały biegacz, powtarzał w kółko, że chce dostać pokój piękny, wytworny i drogi, co najmniej taki, jaki dostaje Preysing. Najwidoczniej uważał nazwisko to za magiczne słowo. Stał z trzęsącymi się rękami w kieszeniach palta, ściskał w nich pokruszone stare bułki z Fredersdorfu i, zezując, żądał uporczywie drogiego pokoju. Był już zmęczony i tak mu się słabo robiło, że miał ochotę zapłakać. W ostatnich tygodniach łatwo mu się w ogóle na płacz zbierało, a przyczyną tego był zły stan jego zdrowia... I nagle okazało się, że zwyciężył właśnie w chwili, gdy już chciał dać za wygraną. Otrzymał pokój numer 70, salon z alkową i łazienką za pięćdziesiąt marek dziennie. Usłyszawszy cenę, szybko zamrugał oczami, lecz odrzekł natychmiast: - Z łazienką? To znaczy... czy mogę się tam kąpać, kiedy tylko będę miał ochotę? Hrabia Rohna przytaknął z niewzruszonym wyrazem twarzy. Kringeleina przeprowadzono zatem do nowego pokoju. Numer 70 wydał mu się pokojem właściwym. Stały w nim mahoniowe meble, lustra toaletowe, krzesła jedwabiem kryte i rzeźbione biurko oraz zwisały koronkowe firanki, a na ścianie wisiał obraz, na którym były namalowane bażanty; na łóżku leżała jedwabna puchowa kołdra; Kringelein pomacał ją trzy razy z rzędu, nie dowierzając jej ciepłu i gładkości. Na biurku stał imponujący brązowy przybór do pisania, przedstawiający orła, osłaniającego rozpiętymi skrzydłami dwa puste kałamarze. Za oknem padał zimny deszcz marcowy, powietrze pełne było odoru benzyny i zgiełku samochodów, a naprzeciwko, na froncie domów biegła ruchoma reklama, znacząca się czerwonymi, niebieskimi i białymi literami: kończyła się i zaczynała na nowo, i Kringelein przyglądał się jej całe sześć minut. Na dole pełno było czarnych parasoli, jasnych kobiecych nóg, żółtych autobusów i lamp łukowych. I drzewo było nawet, drzewo, wyciągające swe gałęzie tuż niedaleko od hotelu, inne jakieś gałęzie niż te na drzewach we Fredersdorfie. Pośrodku asfaltu miało to drzewo berlińskie wysepkę ziemi, a wokoło kratę, jakby się bronić musiało przed miastem. Kringelein, otoczony tyloma obcymi i przygniatającymi go rzeczami, uczuł coś jakby przyjaźń dla niego. Zakłopotany, stał chwilę bezradnie przed nie znanym mu mechanizmem wanny; jednak udało mu się czymś pokręcić właściwie, gorąca woda trysnęła mu nagle na ręce, i Kringelein zaczął się rozbierać. Trochę mu było nieswojo, gdy obnażył swe drobne i wymizerowane ciało w tej jasnej, wyłożonej kaflami łazience, lecz wszedłszy do wody, siedział w niej przeszło kwadrans i nie odczuwał żadnych bólów. Tak, opuściły go one nagle, a doznawał ich przecież od tygodni. Nie chciałby też cierpieć w najbliższym czasie... Koło dziesiątej pięknie przyodziany w jaskółkę, w wysokim sztywnym kołnierzyku i czarnym krawacie błąkał się na dole po hallu. Zmęczenia już nie odczuwał, przeciwnie, ogarnęła go niecierpliwość i gorączkowe podniecenie. "Teraz się zacznie", myślał ustawicznie, i chude jego ramiona drżały przy tym jak u nerwowego psa. Kupił sobie kwiat i włożył go do butonierki; z satysfakcją stąpał po malinowym dywanie i zareklamował u portiera, że nie ma u siebie atramentu. Jeden z chłopców wskazał mu pokój z przyborami do pisania. Znalazłszy się przed tyloma pustymi pulpitami w przyjemnym świetle zielonego abażuru, Kringelein stracił pewność siebie, wyjął rękę z kieszeni i jak gdyby zmalał od razu. Z przyzwyczajenia wsunął jednym ruchem ręki białe mankiety w rękawy, usiadł i dużymi zakrętasami swego pisma buchalteryjnego rozpoczął pisanie: "Do Wydziału Personalnego Tow. Akc. Bawełna Saxonia we Fredersdorfie. Wielce Szanowni Panowie! Niżej podpisany pozwala sobie niniejszym zawiadomić, że zgodnie z załączonym świadectwem lekarskim (załącznik A) niezdolny jest do pracy na razie na przeciąg tygodni czterech. Pensję, przypadającą za marzec, upraszam wypłacić na pierwszego zgodnie z upoważnieniem (załącznik B) pani Annie Kringelein, Bahnstrasse 4. Gdyby po upływie czterech tygodni niżej podpisany nie był w możności stawienia się do pracy, nastąpi dalsze zawiadomienie. Z wysokim poważaniem, uniżony sługa Otto Kringelein." "Do Pani Anny Kringelein. Fredersdorf w Saksonii, Bahnstrasse 4." "Kochana Anno!" - pisał dalej, a litera A miała duży okrągły zakrętas. - "Kochana Anno! Zawiadamiam Cię, że wynik badania u pana profesora Salzmanna nie jest pomyślny. Wprost z Berlina mam być wysłany do zakładu leczniczego, koszta ma ponieść Kasa Chorych, i trzeba tylko jeszcze załatwić kilka formalności. Mieszkam tymczasem bardzo tanio z polecenia pana dyrektora naczelnego, Preysinga. W tych dniach napiszę szczegółowiej po nowym prześwietleniu, co ma nastąpić przed ostatecznym orzeczeniem. Pozdrawiam Cię Twój Otto." "Do Pana Rejenta Kampmanna, Fredersdorf w Saksonii, Willa Rosenheim, Maurerstrasse." "Kochany Przyjacielu - pisał dalej w trzecim liście swym wyrobionym, ładnym pismem - zdziwisz się zapewne, otrzymawszy długi list ode mnie z Berlina, ale muszę Ci donieść o ważnych zmianach; liczę na Twą zawodową dyskrecję. Trudno mi, niestety, wyrazić to na piśmie, lecz spodziewam się, że Ty, tak wszechstronnie wykształcony i znający ludzi, zrozumiesz mój list właściwie. Jak wiesz, nie czułem się zupełnie dobrze od czasu operacji ostatniego lata i od początku nie bardzo dowierzałem naszemu szpitalowi i doktorowi. Skorzystałem więc ze spadku po ojcu, przyjechałem za te pieniądze tutaj, by się poddać badaniu i wiedzieć, jak sprawa stoi. Niestety, kochany Przyjacielu, nie jest dobrze, i według zdania profesora nie będę już długo żył." - Pióro zawisło na chwilę w powietrzu, i Kringelein zapomniał postawić kropkę po ostatnim zdaniu. Wąsy, te potężne wąsy przewodniczącego związku, drżały mu lekko, lecz mimo to mężnie pisał dalej. - "Wobec tego wiele, oczywiście, spraw przychodzi człowiekowi na myśl, nie spałem więc przez kilka nocy, tylko myślałem. Zdecydowałem, że nie wrócę więcej do Fredersdorfu, lecz chciałbym przez te kilka tygodni, póki się jeszcze mogę utrzymać na nogach, mieć coś z życia. Smutne to, gdy się z niego nic nie miało i gdy się idzie do ziemi mając 46 lat, a zawsze było tylko oszczędzanie i kłopoty lub gniewy pana Preysinga w fabryce, a żony w domu. Niesprawiedliwe to i nie w porządku, że ma się dla człowieka już skończyć wszystko, kiedy właściwie nie miał on nigdy prawdziwej radości. Niestety, kochany Przyjacielu, nie umiem wyrazić się dobrze. Chcę Cię więc tylko zawiadomić, że testament mój, zrobiony latem przed operacją, utrzymuję w mocy, podstawy jego jednak uległy zmianie. Przekazałem mianowicie tutaj z banku wszystkie moje oszczędności, zaciągnąłem też większą pożyczkę na polisę ubezpieczeniową, jak również zabrałem ze sobą gotówkę 3500 marek, spadek po ojcu. Mogę więc żyć przez parę tygodni jak człowiek bogaty, a to jest moim zamiarem. Dlaczego mogą tylko Preysingowie mieć coś z życia, a każdy z nas ma być głupcem z tym wiecznym oszczędzaniem i odkładaniem? Wziąłem z sobą 8400 marek razem. Anna może odziedziczyć później wszystko, co pozostanie, sądzę, że więcej nie jestem jej winien, bo i tak zatruła mi życie swoimi kłótniami, a nawet dziecka nie było. Będę Cię nadal zawiadamiał o miejscu mego pobytu oraz o stanie zdrowia, liczę na zrozumienie i Twoją zawodową dyskrecję. Berlin jest bardzo piękny i stał się po latach, gdy się go nie widziało, dużym miastem; mam też zamiar pojechać do Paryża, gdyż dzięki korespondencji znam dobrze język francuski. Jak widzisz, trzymam się ostro i czuję się lepiej po raz pierwszy od dłuższego czasu, Pozdrawiam Cię serdecznie. Oddany Ci "moribundus" Otto Kringelein. P.S. Powiedz przewodniczącemu Związku, że musiałem pojechać do zakładu leczniczego." Kringelein przeczytał listy, które sobie ułożył podczas dwóch bezsennych nocy. Nie był z nich zadowolony, zdawało mu się, że w liście do notariusza nie zostało powiedziane coś ważnego, ale nie mógł dociec, na czym to polegało; chociaż z natury skromny i niezaradny, nie był właściwie głupi, chciał się kształcić i był idealistą. Na przykład żartobliwe określenie "moribundus", jak siebie nazwał, było wyrażeniem, znalezionym w wypożyczonej z czytelni książce, którą z wysiłkiem przeczytał i przetrawił w trudnych rozmowach z rejentem. Od urodzenia prowadził Kringelein normalne życie małomieszczańskie, przyziemne, pełne trosk i drobnych kłopotów, życie małego urzędnika w małym mieście. Wcześnie i bez gwałtownego pociągu ożenił się z panną Anną Sauerkatz, której ojciec miał sklep kolonialny. Osoba ta aż do ślubu wydawała mu się ładna, ale zaraz potem stała się brzydka i niemiła, skąpa i drobiazgowa. Kringelein miał stałą pensję i co parę lat dostawał skromną podwyżkę. Nie cieszył się najlepszym zdrowiem i dlatego od pierwszego zaraz dnia nakłaniała go żona i rodzina do wzmożonego oszczędzania ze względu na ewentualne "zabezpieczenie" na przyszłość. Na przykład musiał sobie odmówić fortepianu, o którym przez całe życie gorąco marzył, a mały jamnik, zwany Cypelkiem, został sprzedany, gdy podniesiono podatek od psów. Na szyi miał Kringelein stale otwartą rankę, gdyż cienka i anemiczna jego skóra nie znosiła szorstkich postrzępionych kołnierzy przy starych zniszczonych koszulach. Czasami zdawało mu się, że coś w jego życiu niezupełnie jest w porządku, ale nie mógł dociec, co by to być mogło. Gdy w związku śpiewaczym jego słaby, wysoki i tremolujący tenor wznosił się ponad inne głosy, miał Kringelein takie podniosłe i pełne zadowolenia uczucie, jak gdyby sam ponad siebie wzlatywał. Czasem wieczorem wychodził na szosę w stronę Mickenau, po czym zbaczał z drogi, przechodził przez wilgotny rów i szedł miedzą w pole. Pomiędzy źdźbłami szumiało z cicha, a Kringelein cieszył się w jakiś niewytłumaczony sposób, gdy kłosy dotykały jego ręki. W szpitalu, podczas narkozy czuł się też jakoś dziwnie i dobrze, zapomniał tylko, co to właściwie było. Wszystko to, czym się buchalter Otto Kringelein różnił od przeciętnego człowieka, było drobne, ale właśnie nikłe owe sprawy łącznie ze śmiertelnymi jadami, zatruwającymi jego ciało, sprowadziły biedaka tutaj, do najdroższego hotelu Berlina i zasadziły do listów, które zawierały takie niesłychane i źle umotywowane postanowienie... Z lekkim zawrotem głowy powstał i szedł właśnie ze swymi listami przez czytelnię, gdy spotkał doktora Otternschlaga, który przestraszył go, zwracając raptownie w jego stronę postrzeloną część twarzy. - No i cóż? Ulokowano pana? - spytał doktor leniwie. Był teraz w smokingu i lakierkach. - Tak jest. Pierwszorzędnie - odrzekł Kringelein, zakłopotany - dziękuję. Chciałbym podziękować stokrotnie szanownemu panu... Szanowny pan był dla mnie tak dobry... - Dobry? Ja? Wcale nie! Ach, pan mówi o tym pokoju? Nie, widzi pan, ja już dawno chciałem się stąd wyprowadzić, ale jestem za leniwy. Ten cały hotel to przecież marna dziura. Gdyby pan zajął mój pokój, to bym siedział teraz w pośpiesznym do Mediolanu lub gdzie indziej - naprawdę dobrze by się stało. No, mniejsza z tym. W marcu na całym świecie jest szkaradna pogoda. Wszystko jedno, gdzie się człowiek wtedy znajdzie. Równie dobrze można i tutaj pozostać. - Szanowny pan zapewne dużo podróżuje? - nieśmiało spytał Kringelein, skłonny widzieć w każdym mieszkańcu tego hotelu magnata lub arystokratę. - Szanowny pan pozwoli: jestem Kringelein - dodał jeszcze skromniej, kłaniając się z fredersdorfską elegancją. - Szanowny pan zna wielki świat! Otternschlag skrzywił swą "pamiątkę z Flandrii". - Tak sobie - odparł - mniej więcej to, co wszyscy: utarte drogi. Znam też Indie i coś niecoś jeszcze. - I uśmiechnął się słabo, widząc w zezujących niebieskich oczach tamtego olbrzymi głód poznania. - I ja mam również zamiar podróżować - rzekł Kringelein - na przykład nasz dyrektor naczelny, Preysing, wyjeżdża corocznie. Niedawno był w St. Moritz. Podczas ubiegłych świąt wielkanocnych był z całą rodziną na Capri. Myślę, że to musi być cudowne! - Czy pan ma rodzinę? - spytał doktor, odkładając gazetę. Kringelein zawahał się parę sekund. - Nie! - odparł wreszcie. - Nie! - powtórzył Otternschlag i słowo to w jego ustach jakby przypieczętowało sprawę tę nieodwołalnie. - Chciałbym przede wszystkim pojechać do Paryża - ciągnął Kringelein. - Paryż jest podobno bardzo piękny. Ale doktor Otternschlag, który przed chwilą okazywał coś w rodzaju zainteresowania, wyglądał teraz, jakby miał zasnąć. Stany takie miewał on kilkakrotnie w ciągu dnia i pozbywał się ich w pewien potajemny, a szkodliwy sposób. - Do Paryża należy jeździć w maju - wyszeptał. - Nie mam tyle czasu - odparł tamten pośpiesznie. Nagle doktor wstał. - Muszę pójść do siebie i położyć się - rzekł bardziej do siebie niż do Kringeleina, który pozostał w czytelni ze swymi trzema listami. Gazeta, którą Otternschlag przeglądał, upadła na ziemię. Zarysowana była małymi człowieczkami, a nad każdym stał gruby krzyż. Nieco zasępiony, opuścił Kringelein czytelnię i, ślizgając się na dywanie, podążył z miną trochę zakłopotaną do jadalni, skąd muzyka, wprawdzie przyciszona, lecz wyraźna, przeciągła i rytmiczna, przesiąkała przez wszystkie ściany wielkiego hotelu. Kurtyna opadła, uderzając z głuchym odgłosem ciężkiego żelaza o podłogę sceny. Gruzińska, która dopiero co powiewna jak elf tańczyła między dziewczętami, powlokła się za pierwsze kulisy, dysząc ciężko. Bezmyślnie przytrzymała się drżącą ręką ramienia jednego z robotników i stała tak, jakby zraniona, oddychając głęboko. W bruzdach i zmarszczkach pod oczami spływał pot. Brawa były słabe, jak deszcz z oddalenia, i nagle stały się bardzo bliskie i dobitne, co dowodziło, że kurtynę znów podniesiono. W kulisie naprzeciwko stał robotnik i z wysiłkiem podkręcał ją w górę dużą korbą. Gruzińska przybrała twarz w stereotypowy uśmiech niby w maskę papierową i tanecznym krokiem popłynęła przez rampę. Gaigern, który się bezgranicznie wynudził, z prostej uprzejmości przyklasnął jej z lekka trzy razy i przecisnął się pomiędzy rzędami krzeseł do zapchanego wyjścia. W pierwszych fotelach i na galerii parę osób klaskało jeszcze i wywoływało artystkę, ale wszędzie tłoczono się już do szatni. Gruzińska na scenie pomyślała, że wygląda to jak ucieczka lub panika: białe gorsy koszul, czarne plecy panów, płaszcze brokatowe, wszystko to odpływało w jednym kierunku. Uśmiechała się, odrzucając głowę na smukłej szyi, przebiegała w prawo i w lewo i rękami słała pocałunki wychodzącej publiczności. Kurtyna znów opadła, mocno uderzając o podłogę. Balet, dobrze zdyscyplinowany, wciąż jeszcze trwał w bezruchu. - Kurtyna! Kurtyna! - krzyczał histerycznie baletmistrz Pimenoff, który miał za zadanie dbać o sukces. Kurtyna podnosiła się powoli, gdyż robotnik przy kurtynie był już zmęczony. Kilka osób na parterze, które znajdowały się już przy drzwiach, przystanęło raz jeszcze i zaczęło klaskać, uśmiechając się zdawkowo; w jednej z lóż również bito brawo. Gruzińska wskazywała na dziewczęta w tarlatanie, które jako nimfy zgrupowane były wokół niej, i z wielką skromnością starała się te oznaki powodzenia odsunąć od swej osoby, a przekazać je tym nieznaczącym młodym istotom. Do drzwi podeszło jeszcze parę osób już w okryciach i z rozbawieniem patrzało na scenę. Na dole, w orkiestrze muzycy zabierali się do pakowania swoich instrumentów, lecz stary kapelmistrz, Niemiec, Witte, znakami upraszał jeszcze o posłuch i ciszę. - Nie wychodźcie! - szeptał z lękiem, spocony i drżący. - Proszę panów, niech nikt nie wychodzi! Może trzeba będzie powtórzyć "Walca Wiosennego". - Nie ma obawy! - rzekł fagot - żadnych dodatków nie będzie, dosyć na dzisiaj. No co, nie mówiłem? - Brawa rzeczywiście ustały. Zanim kurtyna oddzieliła ją od widowni, zobaczyła Gruzińska na dole otwarte wielkie usta śmiejącego się muzyka - po czym nastąpiła cisza tak raptowna i zupełna, że aż prawie straszna. Słychać było tylko szelest, jaki sprawiały dziewczęta swymi jedwabnymi pantofelkami. Spoza drżących uszminkowanych pleców Gruzińskiej odezwał się głos Lucille Lafite, pierwszej tancerki: - Czy możemy już odejść? - spytała cicho po francusku. - Tak, tak, możecie iść! Ach, idźcie do diabła! - odrzekła Gruzińska po rosyjsku. Właściwie miała chęć krzyknąć, ale zabrzmiało to jakoś niby kaszel czy łkanie. Dziewczęta, spłoszone, wybiegły. Światło rampy zgasło, pozostała tylko jedna mała lampka, i Gruzińska stała w jej oświetleniu przez kilka chwil sama na scenie, drżąc z zimna. Nagle rozległ się jakiś dźwięk, coś jakby trzask gałęzi lub oddalony tupot konia - nie można się było pomylić: oto na pustej widowni pozostał ktoś jeszcze i sam jeden bił brawo. Nie był to jednak żaden cud: po prostu impresario Meyerheim starał się w rozpaczy ratować jakoś nieudany wieczór i z zachwytem bił wielkimi dłońmi potężne i donośne oklaski, rzucając przy tym wściekłe spojrzenia na górę, gdzie niesłowna klaka za wcześnie opuściła swe posterunki. Baron Gaigern, usłyszawszy spóźnione i samotne brawa, wszedł raz jeszcze, ciekawy i rozbawiony. Szybko zdjął rękawiczki i również mocno zaczął bić w dłonie, tak że parę osób przybiegło z powrotem z szatni, a potem zatupał jeszcze nogami jak rozbawiony student. Przyłączyło się do niego paru wesołków, zrobił się mały ożywiony tumult, a wreszcie około sześćdziesięciu osób biło znów brawa i wywoływało Gruzińską. - Kurtyna! Kurtyna! - krzyczał zdartym głosem Pimenoff, a Gruzińska rzucała się histerycznie na wszystkie strony. - Michael! Gdzie jest Michael! Niech za mną wyjdzie - krzyczała, śmiejąc się z oczami pełnymi łez, potu i niebieskiej szminki. Witte wypchnął tancerza przed kulisy; nie patrząc, schwyciła go Gruzińska za rękę, tak śliską i mokrą, że z trudnością dawała się przytrzymać, i tuż przed budką suflera złożyli oboje piękny ukłon harmonijnym ruchem zgranych z sobą ciał. Zaledwie kurtyna opadła, Gruzińska dała upust swemu zdenerwowaniu: - Zmarnowałeś wszystko! Wszystkiemu ty jesteś winien! Trzecią arabeskę całą przeczłapałeś! Z Pimenoffem nigdy by mi się to nie zdarzyło! - Ależ zlituj się! Gru, ja? - wyjąkał Michael w swym komicznym dialekcie bałtyckim, brzmiało to zupełnie bezradnie. Witte prędko wciągnął go za trzecie kulisy i położył mu rękę na ustach. - Na miłość Boską! tylko się nie sprzeciwiaj! Daj spokój! - zaszeptał. Gruzińska musiała sama ukazać się jeszcze kilka razy na scenie, ale między tymi wyjściami i w czasie, gdy kurtyna była opuszczona, awanturowała się i burzyła. Przeklinała i wymyślała okropnie, nazwała wszystkich psami, świniami i głupią bandą; na Michaela krzyczała, że jest pijakiem, a Pimenoff czymś jeszcze gorszym, nieobecnemu baletowi zagroziła natychmiastowym wyrzuceniem, a smutnie milczącemu kapelmistrzowi Wittemu oświadczyła, że przez to, że nie utrzymuje on właściwego tempa, chyba popełni samobójstwo. Serce drgało przy tym w jej piersi jak zmęczony i zbłąkany ptak, a po uśmiechu, zrobionym z wosku i szminki, spływały łzy. Wreszcie jeden ze starszych monterów położył kres tej scenie, przekręcając duży wyłącznik. Ściemniło się zupełnie, krzesła przykrywano szarymi pokrowcami, a człowiek od kurtyny poszedł do domu. - Susette, ile razy podnoszono kurtynę? - spytała Gruzińska starszą osobę, która narzuciwszy na nią za kulisami stary niemodny szal wełniany, otwierała teraz żelazne drzwi sceny. - Siedem razy? Ja naliczyłam osiem! Więc myślisz, że siedem? To także wcale nieźle, prawda? Tylko czy to był sukces? Z niecierpliwością słuchała zapewnień Susette, według których był to ogromny sukces, prawie taki jak w Brukseli przed trzema laty. Madame sobie przypomina? O, tak, madame przypominała sobie dobrze, czyż w ogóle można kiedy zapomnieć o tak wielkim tryumfie! Madame siedziała teraz w małej garderobie zapatrzona w światło żarówki, wiszącej w odrutowaniu ponad lustrem, i przypominała sobie. "Nie, to nie było tak, jak wtedy w Brukseli" - pomyślała zasępiona i znużona śmiertelnie. Mokra od potu przeciągnęła się i jak bokser, gdy zmęczony leży po ciężkiej rundzie, siedziała, pozwalając Susette obcierać się, masować i usuwać szminkę. W garderobie było nieprzyjemnie, duszno, brudno i ciasno; czuło się odór starych kostiumów, zapach gorzkiego mastyksu i szminki oraz wiele innych przykrych woni. Może nawet zasnęła Gruzińska na parę sekund, bo nagle ujrzała siebie, idącą przez kamienny przedsionek swej posiadłości nad jeziorem Como - ale zaraz potem była znów przy Susette, i znów nurtowało ją i gryzło uczucie niezadowolenia z wieczoru. To nie był wielki sukces, o, nie! Jakże okrutny i niezrozumiały był ten świat, w którym taka artystka jak Gruzińska nie odnosiła sukcesów. Nikt nie znał jej prawdziwego wieku. Starzy rosyjscy panowie i emigranci_arystokraci, którzy mieszkali w umeblowanych pokojach Wilmarsdorfu, twierdzili, że znają Gruzińską już od czterdziestu lat, ale najprawdopodobniej była to przesada, jednak przez dwadzieścia lat była artystką cieszącą się międzynarodową sławą i powodzeniem, a dwadzieścia lat w życiu artystki to okres nieskończenie długi. Do Wittego, starego swego przyjaciela, który widział początek jej kariery, skarżyła się czasem, że wlecze przez całe swe życie ciężar ponad siły. - Niechże tego aby nikt nie zauważy, Jelizawieto Aleksandrowno - odpowiadał Witte - niech pani nie mówi nigdy o ciężarze. Cały świat stał się teraz ciężki, a pani powołaniem, Jelizawieto, jest, za pozwoleniem, to właśnie, aby być uosobieniem lekkości. Niechże się pani, broń Boże, nie zmieni, to by mogło być nieszczęściem dla świata! I rzeczywiście Gruzińska nie zmieniała się wcale. Od osiemnastego roku życia ważyła zawsze jednakowo, dziewięćdziesiąt sześć funtów, i to było częścią jej powodzenia. Partnerzy, przyzwyczajeni do jej niewielkiej wagi, nie mogli już tańczyć z żadną inną. Nie zmieniał się ani jej kark, ani postać, robiąca wrażenie, że składa się tylko ze stawów, ani owal twarzy o kształcie serca. Ramionami poruszała jak skrzydłami, a uśmiech spod długich rzęs był wprost arcydziełem. Wszystkie jej wysiłki skierowane były wyłącznie na to, by pozostać niezmienioną, i nie spostrzegała biedaczka, że to właśnie poczęło świat nudzić... Może by ją kochano właśnie taką, jaką była w rzeczywistości, taką, jaką w tej chwili była w garderobie: biedną, delikatną i zmęczoną starą kobietą o smutnych oczach i małej przemęczonej twarzyczce. Czasem, gdy występ jej nie kończył się powodzeniem (a teraz od czasu do czasu zdarzało się to) postać jej zapadała się w sobie, malała raptownie, i Gruzińska stawała się starą, starą, jakby miała lat siedemdziesiąt lub sto, a może i więcej. W głębi garderoby Susette lamentowała po francusku, stojąc koło umywalni, przy której coś się zepsuło w dopływie gorącej wody. Po pewnym czasie udało jej się jednak naprawić usterkę, i Gruzińska poddała twarz szczypiącym kompresom. Susette zdjęła jej tymczasem z szyi perły, owe sławne, nieprawdopodobnie piękne perły z dawnych dobrych czasów, gdy wielki książę... - Możesz je zapakować - rzekła Gruzińska, patrząc spod powiek na ich blask różowy - nie chcę ich mieć dzisiaj na sobie. - Bez pereł? Ależ madame powinna właśnie jak najpiękniej wyglądać na bankiecie! - Nie, nie! Dosyć! Postaraj się, Susette, bym i bez tych pereł była piękna - odparła Gruzińska i ze skupieniem poddała się działaniu różnych esencji kamforowych, szminek i wytrawnych palców swej zaufanej. Wybierała się jeszcze na kolację, którą urządzał na jej cześć klub artystów, i z tego powodu poddawała się z taką powagą smarowaniom i malowaniu jak staromeksykański wojownik, gdy wybierał się przeciwko nieprzyjacielowi. Na korytarzu przed garderobami jak cierpliwy posterunkowy chodził tam i na powrót Witte i drapał pokrywkę zegarka, który nosił wbrew modzie w kieszeni fraka. Na starej twarzy muzyka malował się smutek i troska. Po chwili zjawił się baletmistrz Pimenoff, a wreszcie nadszedł Michael, mocno upudrowany, z rzęsami błyszczącymi od wazeliny. - Czekamy na Gru? Idziemy wszyscy razem? - pytał z ożywieniem. - Radziłbym ci zwiać, mój chłopcze! - odrzekł Witte - nawet jeżelibyś tańczył z nią dobrze! - Ależ ja nie człapałem, Pimenoff! Czyż naprawdę tak było? - zawołał tancerz prawie z płaczem. Pimenoff wzruszył ramionami. Był to również człowiek stary, miał duży charakterystyczny nos i upodobanie do staroświeckich krawatów z czasów Edwarda VI, tzw. plastronów. Sam już nie tańczył, prowadził tylko próby i układał divertissements dla Gruzińskiej. Była to trudna klasyczna choreografia, pełna ptaszków, kwiatów i alegorii, które tańczyło się na koniuszkach palców. - Idź lepiej spać i unikaj dzisiaj Gru - rzekł porozumiewawczo - Lucille także już znikła. Młodzieńcza twarz Michaela wyrażała oburzenie, gdy stukał do drzwi garderoby. - Dobranoc pani - zawołał - nie idę z wami. O której jutro próba? - Ależ naturalnie, idziesz z nami! Musisz siedzieć ze mną przy stole! - zawołała z wewnątrz Gruzińska. - Chcesz mnie zmartwić? O próbie jeszcze pomówimy. Czekajcie na mnie, zaraz będę gotowa. - Tiens! Widocznie się wypłakała - powiedział Witte tonem spiskowca. - Łzy, o, słodkie łzy! - zadeklamował Pimenoff, chowając brodę w kołnierz palta. - Najgorszemu wrogowi nie życzyłbym, by tańczył pas de deux z Gru! Litości, mój drogi! - zakończył Michael w swoim zabawnym narzeczu bałtyckim. Wewnątrz w jaskrawym świetle przy lustrze toaletowym Gruzińska perfumowała się za uszami. "Michael musi być koniecznie - myślała przy tym. - Wiecznie mam wokół siebie starych ludzi: Pimenoff, Witte, Lucille, Susette." - I nagle poczuła gwałtowną nienawiść do tego podniszczonego kapelusika, który Susette wkładała na swoje przyprószone siwizną włosy. Niechętnym ruchem uwolniła się od jej pomocy i wyszła na korytarz, trzymając na ręku wieczorowe czarno_złote okrycie z gronostajami. Michael okrył nim jej nagie ramiona, a zrobił to jak wszystko po kobiecemu i delikatnie; wypadło to niby ceremonia przeprosin, ale i coś jeszcze więcej, coś, jakby Gruzińska prosiła po cichu i w tajemnicy tego chłopca o równe prawa młodości. Michael był młody, bo Gruzińska często zmieniała tancerzy, gdyż była nerwowa i wymagająca względem swych partnerów. Reszta personelu zestarzała się razem z nią. Wyglądała zresztą teraz wspaniale: była piękna, zadziwiająca, jak kwiat, przy tym gibka i zręczna. - Jelizawieta wygląda czarująco - rzekł Witte, składając jej ukłon z zeszłego stulecia. Przyzwyczaił się do zawiłej formy wyrażeń przede wszystkim, by ukryć miłość do Gruzińskiej, w której kochał się od młodych lat, a po drugie dlatego, że musiał tłumaczyć swe myśli z niemieckiego bądź na rosyjski, bądź na francuski. Gruzińska stale przechodziła z jednego języka na drugi, zaczynała na "ty" po rosyjsku, zmieniała je na francuskie lub angielskie "you", ale niemiecki też nie był jej obcy: wszystkie wyrażenia, i uprzejme, i ordynarne, znała dobrze w każdym języku. Nie zawsze było ją łatwo zrozumieć. Wchodząc do auta, spytała na przykład: - Jak myślisz, Witte, czy to perły są winne? - Jak to perły? Czemu mają być perły winne? - spytał Witte zaskoczony, zresztą drugie pytanie zadał tylko z dobrego serca, bo doskonale wiedział, o czym myślała Gruzińska. - Mon Dieu, jak to perły? - spytał również Pimenoff. - No tak, perły, one mi przynoszą pecha - rzekła z uporem dziecka. Witte złożył ręce w staroświeckich glansowanych rękawiczkach. - Ależ, moja droga! - rzekł poruszony. - Jak to - odezwał się Pimenoff - całe życie przynosiły ci te perły szczęście, były twoim talizmanem, twoją maskotą, nie mogłaś bez nich tańczyć, a teraz nagle przynoszą ci jakoby pecha? Cóż ty sobie wmówiłaś, Gru! - A jednak tak jest. Przynoszą mi pecha, zauważyłam to - mówiła Gruzińska ze zmarszczką uporu między malowanymi brwiami. - Nie umiem ci tego wytłumaczyć, ale myślałam nad tym dużo. Dopóki żył wielki książę Sergiusz, dopóty zawsze przynosiły mi szczęście. Voil~a! A gdy go zamordowano - wciąż przynoszą mi pecha, pecha i pecha. Proszę: zerwane ścięgno w kostce zeszłego roku w Londynie, deficyt w Nicei... No i w ogóle... Żebyście wiedzieli, że ich więcej do tańca nie włożę! - Nie włożysz pereł?! Ależ kochana, najdroższa Gru, nie możesz bez nich występować, przez całe życie wierzyłaś święcie, że bez nich tańczyć nie możesz, aż tu nagle!... - Tak - przerwała mu Gruzińska - widocznie był to przesąd. Witte zaczął się śmiać. - Lizo - wykrzyknął - gołąbko moja, drogie moje maleństwo, jakież z pani dziecko! - Nie rozumiecie mnie, a ty, Witte, ujmujesz to zupełnie błędnie: te perły skończyły się, i nie powinnam ich więcej nosić. Dawniej było inaczej, dawniej w Petersburgu, w Paryżu, w Wiedniu klejnoty trzeba było nosić. Tancerka powinna była mieć i pokazywać swoją biżuterię. Ale dziś! Któż nosi dzisiaj prawdziwe perły! Jako kobieta wyczuwam to lepiej od was, mam nosa w takich sprawach. Michael, śpisz? Powiedz, co myślisz o tym? - Jeżeli chce pani wiedzieć - odparł Michael niezdarną francuszczyzną, nie poruszywszy się z miejsca - jeżeli koniecznie chce pani wiedzieć, to radziłbym oddać je na biedne dzieci czy kaleki, czy na inny podobny cel. - Co ty gadasz? Oddać perły? - wykrzyknęła Gruzińska po rosyjsku, a słowo "pożertwowat." zabrzmiało jak zabłąkane z jakiejś pieśni. - Jesteśmy na miejscu - rzekł Pimenoff, gdy auto, którym jechali, stanęło. - En avant! - rozkazała Gruzińska. - Musimy być piękni i weseli! Otworzono bramę. Idąc za tancerką po schodach, Witte odezwał się: - Jelizawieta Aleksandrowna ma tylko jedną wadę: lubuje się w kategorycznym imperatywie. Gruzińska zaśmiała się, rozpromieniła się nagle i tak promienna i roześmiana weszła do klubu, gdzie trzydzieści fraków czekało już na nią przy wejściu. Baron Gaigern ostatni przestał bić brawo, ale przekonawszy się, że kurtyny więcej nie podniosą, wyszedł z teatru z poważną miną śpieszącego się człowieka. Deszcz przestał padać; w mokrym asfalcie Kantstrasse odbijały się białe i żółte światła, kolej miejska mknęła między domami, policjanci regulowali ruch odjeżdżających pojazdów, a bezrobotni otwierali pośpiesznie drzwiczki auta przed osobami, otulonymi w futra. Gaigern z narażeniem życia przebiegł w tłumie przez jezdnię i skierował się szybko w ciemniejszą Fasanenstrasse, gdzie czekało jego auto, skromny czteroosobowy wóz. Szofer palił cygaro. - No? - spytał Gaigern z rękami w kieszeniach swego granatowego palta. - Znowu zmieniła szofera - odpowiedział tamten - obecny jest Anglikiem. Znalazła go w Nicei, gdzie pan jego zbankrutował i wymówił mu posadę. Jadłem z nim w restauracji. Nie otworzył gęby. - Sto razy ci już mówiłem, żebyś wyjął z ust cygaro, kiedy ze mną mówisz! - rzekł Gaigern stłumionym głosem. - I owszem - odparł szofer, odrzucając cygaro - teraz pojechał po nią do teatru i ma ją zawieźć do klubu artystów, to tu zaraz niedaleko. Nie wie tylko jeszcze, kiedy ma po nią przyjechać. - Nie wie kiedy - powtórzył Gaigern w zamyśleniu, uderzając rękawiczkami w otwartą dłoń - no, to dobrze. Pójdę tam jeszcze raz, a ty podjedź pod teatr i zaczekaj. I pobiegł z tą samą miną poważnie zajętego człowieka z powrotem przed teatr, gdzie zrobiło się już pusto, wreszcie wybiegła grupka baletnic, smukłe osóbki w tanich futerkach, paplające po francusku, rosyjsku i niemiecku. Gaigern uśmiechnął się, patrząc za nimi: niektóre znał z Paryża i Nicei. Górna jego warga, gdy się uśmiechał, stawała się krótka jak u małego dziecka, wyglądało to ładnie i wielu kobietom się podobało. "Mój Boże, jak to trwa dziś długo" - myślał z niecierpliwością, gdy podwórze opustoszało zupełnie. Przeszedł prawie kwadrans, aż wreszcie szofer w aucie Gruzińskiej poruszył się jak zaspany pies i zapalił motor. Gaigern, któremu oznaki te nie były obce, wsunął się głęboko w cień muru i stał się zupełnie niewidzialny, gdy ukazała się wreszcie Gruzińska. - Poczekaj tu, Susette - mówiła w stronę drzwi - zaraz odeślę Berkleya, który odwiezie cię do hotelu. - Otulona była po brodę w bardzo efektowny płaszcz wieczorowy ze złota, czerni i gronostajów. Piękna była teraz zupełnie tak, jak na swych fotografiach w ilustrowanych gazetach całego świata. Gaigern przyglądał się jej z ukrycia. Gdy postawiła nogę w srebrnym pantofelku na stopniu auta, rozchylił się płaszcz gronostajowy i Gaigern ujrzał jej szyję, tę sławną, długą, białą szyję, podobną do kwiatu i zupełnie nagą tego wieczoru. Gaigern z radością wciągnął powietrze przez zęby: nie pragnął niczego goręcej jak widoku tej obnażonej szyi... Gdy samochód odjechał, na ciemnym, opuszczonym podwórku zjawiła się Susette, a za nią portier, który zamknął wejście za sceną. Susette wyglądała zawsze jak stara i wypłowiała kopia swej pani, gdyż donaszała stare suknie i kapelusze Gruzińskiej, od dawna już niemodne. I teraz wlokła po ziemi długą kloszową spódnicę i miała na sobie palto z jakimś dziwacznym kołnierzem. W obydwóch rękach dźwigała pakunki: w lewej dużą płaską walizkę, w prawej mały neseser, czarno lakierowany. Z wolna doszła do furtki w kracie, odgradzającej teatr od ulicy, i przechadzała się powoli w ostrym świetle lamp łukowych. Myśli w głowie Gaigerna zrobiły w kilka sekund parę szalonych skoków. Stał w swym zaciemnionym kącie, wygięty z naprężenia jak do skoku. Nic jednak nie mógł przedsięwziąć, bo właśnie szerokim łukiem nadjechał przeklęty Berkley, Susette wsiadła do szarego samochodu, z wieży na Ged~achtniskirche wybiło wpół do dwunastej, i Gaigern, który przez chwilę wcale nie oddychał, wciągnął głęboko powietrze w płuca. Gwizdnął, i natychmiast podjechało małe auto. - Do hotelu, prędko za nimi! - krzyknął, wskakując na siedzenie obok szofera. - Dlaczego? Są dzisiaj widoki? - spytał szofer, trzymając znów papierosa w ustach. - Zobaczymy! - odrzekł Gaigern. - A ja znów mam całą noc stróżować w aucie? Co? Wcale się już spać nie będzie, hę? - pytał dalej szofer. Gaigern wskazał palcem szary wóz, który właśnie zjeżdżał po pochyłości Hitzigbr~ucke. - Trzeba przegonić! - rzekł tylko. Na moście nie było policjanta - szofer dał gazu. Pod czerwonym bezgwiezdnym niebem w jasną tę noc wiosenną wrzało na ulicach nocne życie Berlina. - Traci się chęć do tego wszystkiego - rozmyślał na głos szofer - ta sprawa kosztuje więcej, niż jest warta, a w końcu może być klapa. - Jeżeli się nie będzie chciało pracować, to klapa pewna - odrzekł Gaigern, i górna warga skróciła mu się w uśmiechu - jeżeli ci się nie podoba, możesz się kazać spłacić i wynoś się, proszę! - Mówię to w dobrej wierze - rzekł szofer. - I ja również! - przerwał mu baron, po czym milczeli aż do hotelu. - Stań przy portalu szóstym - odezwał się Gaigern, wyskoczywszy z auta; w drzwiach do małego foyer spotkał zabawnego pana, był to Kringelein, który uwiązł w obrotowych drzwiach, pchając je w odwrotnym kierunku. Gaigern szarpnął drzwi niecierpliwie i szklana karuzela ruszyła naprzód. - To w tę stronę się kręci - rzekł do Kringeleina. - Dziękuję, najuprzejmiej dziękuję! - rozpływał się Kringelein, który znalazł się z powrotem w foyer, choć właściwie chciał wyjść z hotelu. Gaigern prędkim krokiem poszedł po swój klucz, a potem do windy. Na pierwszym piętrze poprosił jednorękiego windziarza, by na niego chwilkę zaczekał i pobiegł korytarzem do numeru 69, w którym mieszkał. Zrzucił palto i kapelusz, wyjął z wazonu piękną gałąź orchidei i wyszedł znów na krytarz. - Proszę powiedzieć windziarzowi, że go już nie potrzebuję! - zawołał do zaspanej pokojówki, snującej się wzdłuż drzwi. Dziewczyna poszła spełnić polecenie, i po chwili kaleka odjechał, mrucząc pod nosem. Na dole czekała już na windę Susette, dźwigająca oba pakunki. O to właśnie chodziło Gaigernowi... Gdy Susette podeszła do numeru 68, pokoju Gruzińskiej, ujrzała za palmą przystojnego młodzieńca, którego nieśmiała, prosząca twarz wydała się jej znajoma. - Dobry wieczór, mademoiselle - odezwał się po francusku - pani pozwoli... jedno słówko... - wymowa jego była poprawna, lecz wyrażenia trochę staroświeckie, takie, jakich uczą w klasztorach jezuickich - jedno tylko słówko: czy madame jest u siebie? - Nie wiem, proszę pana! - odrzekła dobrze ułożona Susette. - Bo ja tylko... proszę mi wybaczyć moją słabość... bo ja bym chciał tylko ten mały kwiatek pozostawić w pokoju madame. Tak gorąco ją uwielbiam! Byłem dzisiaj w teatrze, nie opuszczam żadnego wieczoru, gdy ona tańczy. Widzi pani, czytałem w gazecie, że pani Gruzińska lubi tę odmianę, prawda? - Tak - odrzekła Susette - pani lubi storczyki. W naszej oranżerii w Tremezzo założyłyśmy nawet małą hodowlę tych kwiatów. - Ach! Czy mógłbym oddać pani tę gałązkę i poprosić o wręczenie jej pani Gruzińskiej? - Dostałyśmy dzisiaj bardzo dużo kwiatów. Poseł francuski przysłał cały kosz - odparła Susette wciąż jeszcze pod przykrym wrażeniem nie bardzo udanego występu. Przyjaźnie popatrzyła na tak skromnego młodego człowieka. Nie mogła jednak wziąć podawanej gałązki, mając obydwie ręce zajęte. Z trudnością udało jej się przełożyć klucz do prawej ręki, by otworzyć drzwi pokoju 68. Gaigern, widząc to, szybko podszedł do niej zupełnie blisko: - Może pani pozwoli? - rzekł, chcąc odebrać jej obydwie walizki. Susette oddała mu większą, a małą instynktownie przycisnęła do siebie, cofnąwszy się bezwiednie o krok. "A więc sławne perły są w tamtej" - pomyślał Gaigern, ale nic nie powiedział. Otworzył zewnętrzne oraz wewnętrzne drzwi i na wpół onieśmielony, na wpół wzruszony, stanął na progu pokoju, w którym mieszkała Gruzińska. Pokój był banalny, urządzony z tą samą przestarzałą elegancją, jak każdy inny. Chłodno w nim było, pachniały jakieś niezwykle gorzkie perfumy i wieńce; drzwi na balkon stały otworem. Łóżko było posłane na noc, a na dywaniku przed nim stały trochę rozdeptane pantofle, małe, podniszczone pantofle kobiety, która sypia samotnie. Gaigerna, stojącego w drzwiach, ogarnęło przelotne, łagodne uczucie litości na widok tych pantofelków sławnej i pięknej kobiety, mówiących o jej rezygnacji. Proszącym ruchem wyciągnął rękę ze swoimi storczykami. Susette odstawiła neseser na toaletę między trzy zwierciadła i wreszcie wzięła od niego kwiaty. - Dziękuję, monsieur - rzekła - czy jest przy nich nazwisko? - Cóż za pomysł! Nie miałbym na to odwagi! - odrzekł Gaigern, patrząc uważnie na pomarszczoną twarz Susette. Była ona koloru słoniowej kości i dziwnie przypominała twarz jej pani. - Pani jest zmęczona? - zapytał - a madame wróci zapewne późno do domu. Czy pani musi na nią czekać? - O, nie, madame jest bardzo dobra. Madame co wieczór powtarza: Susette, możesz iść spać, nie jesteś mi potrzebna. Ale jednak mnie potrzebuje, poczekam więc na nią. Madame nie wraca nigdy później niż o drugiej, bo co rano zaczyna się praca już o dziewiątej. Ach, monsieur, i jaka praca! O, mon Dieu! O, madame jest bardzo dobra! - Musi być aniołem! - odparł Gaigern, pełen szacunku. "A więc między numerami 68 i 69 jest tylko łazienka bez okien" - myślał przy tym, i oczy jego biegały po pokoju. W tej chwili zauważył szerokie ziewnięcie Susette. - Dobranoc, mademoiselle, i tysiączne dzięki - rzekł uśmiechając się skromnie i znikł. Susette zamknęła za nim drzwi, storczyki wstawiła do wody i jak mały drżący z zimna tłomoczek skuliła się w fotelu, by czekać na swą panią. Około pierwszej w nocy przed numerami w Grand Hotelu nigdy nie ma wiele wystawionego do czyszczenia obuwia. Prawie wszyscy są na mieście, by nałykać się wrzącego wielkomiejskiego życia, błyszczącego morzem elektryczności. Nocne pokojowe siedzą na końcach korytarza w małych pokoikach służbowych i ziewają; na każdym piętrze bywa po jednej takiej zmęczonej, cnotliwej i przekwitłej dziewczynie. Boye mieli już zmianę o dziesiątej, ale i ich oczy pod szykownymi, włożonymi na bakier kepi błyszczą gorączkowo jak zwykle u niewyspanych dzieci. Mrukliwego kalekę przy windzie zastąpił o północy inny ponury kaleka, a portier Senf, przekazawszy swoje miejsce nocnemu zastępcy, pojechał koło jedenastej niepotrzebnie już do kliniki, szczękając zębami ze zdenerwowania. Niemiła odźwierna odeśle go prawdopodobnie do domu z wiadomością, że może jeszcze całą dobę potrwać, zanim dziecko przyjdzie na świat; ale to już jest prywatną sprawą portiera i nie dotyczy hotelu. O tej porze wesoło tam jest ogromnie. Tańczą w Żółtym Pawilonie, a zimny bufet jest już prawie zupełnie ogołocony: murzyńskie oczy Mattoniego śmieją się, gdy kraje cienkie plasterki rostbefu i dolewa maraskino do mrożonej sałatki owocowej. Z huczących wentylatorów wychodzi na podwórze ciężkie, zepsute powietrze, a w suterenie siedzą szoferzy i przeklinają swoich państwa, podrażnieni tym, że zabroniono im pić, dopóki są na służbie. W hallu siedzą goście z prowincji, zdziwieni i z lekka oburzeni na berlińskich bywalców, na panów w kapeluszach zsuniętych na tył głowy i przesadnie gestykulujących, na kobiety o wymalowanych twarzach. Rohna, wyświeżony i pachnący octem toaletowym, pomyślał, przechodząc przez hall: "To prawda, nasza nocna publiczność nie jest first class. Ale, que voulez_vous, cóż robić - tylko marna publiczność ma dziś pieniądze..." Dochodziła pierwsza, gdy pan Kringelein dotarł do baru i znużony, wcisnął się za stolik, patrząc wokoło na panujący tu ruch maślanymi oczami. Prawdę mówiąc, ogarniało go wielkie zmęczenie, lecz uparty był jak dzieciak w dzień swych urodzin - po prostu nie chciał pójść spać. Zresztą i tak miał wrażenie, jak gdyby już spał, wszystko wydawało mu się takie poplątane, nierzeczywiste i gorączkowe, zgiełk i wrzawa, głosy i muzyka, wszystko to było blisko niego, a jednocześnie tak oddalone jak we śnie. Życie wokoło pulsowało, wprawiając go w przedziwny stan upojenia bez pomocy alkoholu. Gdy miał lat dziesięć, uciekł razu pewnego ze szkoły, po prostu zwagarował pewnego ciepłego mglistego poranka ze strachu przed dyktandem i pobiegł w kierunku Mickenau; zboczywszy z szosy, zapuścił się w pola, i gdy słońce zaczęło dopiekać, położył się w koniczynie i zasnął; potem w dolinie rzeki znalazł nieprzebrane mnóstwo malin, których się objadł do syta. Nigdy później nie zapomniał tego brzęczenia dużych wodnych komarów, które cięły go po gołych nogach i zawalanych czerwonym sokiem rękach, pachnących jagodami, których całe garście wydobywał spomiędzy kolców i pokrzyw. Upojne uczucie bogactwa i strachu, czegoś z lekka niesamowitego i niskiej radości z popełnionego przestępstwa - wszystko to odczuwał i teraz, między pierwszą i drugą w nocy w barze najdroższego hotelu w Berlinie. Nawet owe męczące go wtedy komary były znów przy nim i, przybrawszy postać liczb, gryzły mózg Kringeleina, ten biedny mózg małego buchaltera, rachującego przez całe życie i nie mogącego już teraz zaprzestać liczenia. "Na przykład, porcja kawioru kosztuje dziesięć marek, a kawior jest zwykłym oszustwem - uważa Kringelein - smakuje jak śledź, a kosztuje dziesięć marek!" Zrobiło mu się gorąco i zimno, gdy ujrzał wózek z zakąskami i podstępne miny kelnerów. Menu - za dwadzieścia dwie marki łącznie z napiwkiem - nie dotknął, bo chory jego żołądek buntował się przeciwko temu. Burgund był winem gęstym i kwaśnym, a leżał w czymś w rodzaju dziecięcego wózka jak niemowlę. Widocznie ludzie bogaci mają dziwny smak... Zauważył też wkrótce, że był nieodpowiednio ubrany i źle używał przeróżnych sztućców, nie był przecież głupcem i bardzo chciał się nauczyć wszystkiego. Nie mógł tylko pozbyć się tego przeklętego drżenia nerwowego, i cały ten wieczór pełny był zamieszania z powodu źle wymierzanych napiwków, trafiania w niewłaściwe drzwi, zakłopotanych pytań i różnych innych niezręczności. Ale były też i wielkie momenty podczas tego pierwszego wieczoru, który spędzał jako bogaty człowiek: weźmy chociażby wystawy sklepów. Są one w Berlinie oświetlone przez całą noc i piętrzą się w nich góry wszelakiego dobra tego świata. Toteż myśl, że mógłby to wszystko sobie kupić, jest nową i podniecającą, i upojną dla takiego Kringeleina. Albo kino: w Berlinie można jeszcze o wpół do dziesiątej pójść do kinematografu, i Kringelein pozwolił sobie na miejsce w loży. W Fredersdorfie również jest kino, trzy razy tygodniowo są przedstawienia w lokalu u Zickenmeiera, gdzie zwykle kółko śpiewacze odbywa próby. Kringelein był już w kinie raz czy dwa razy, siedział ze swą skąpą żoną na samym przodzie, na najtańszych miejscach między robotnikami z fabryk, zadzierał do góry głowę i gapił się na olbrzymie zniekształcone postacie na płótnie. Tego wieczoru przyszło wielkie poznanie, że film, widziany z miejsca drogiego, sprawia zupełnie inne wrażenie i bardzo podobny jest do prawdziwego życia, trzeba tylko mieć na to pieniądze. Kringelein przypomniał go sobie i potrząsał głową; film ten przedstawiał St. Moritz, ukazywał jakiś nieprawdopodobny i przedziwny świat. Kringelein zadecydował w swym kąciku, że pojedzie do St. Moritz; przecież nie tylko dla Preysingów stworzone są góry, jeziora i doliny. Serce bije mu na tę bezustannie powtarzającą się myśl. W ludziach, naznaczonych przez śmierć, żyje słodkie, a zarazem gorzkie i tryumfujące poczucie wolności, i Kringelein nie znajduje odpowiedniego słowa, by nazwać to, co rozpiera go czasem tak, że musi szukać ulgi w głębokim westchnieniu. - Czy pan pozwoli? - wpadł w wir jego myśli głos doktora Otternschlaga, i kościste kolana wsunęły się pod stolik Kringeleina. - Ani jednego wolnego miejsca nie ma w tym przeklętym barze. Straszliwie ciasny ten lokal. Proszę Luizjana_flip - zwrócił się do kelnera, kładąc na stół chude palce, podobne do dziesięciu zimnych metalowych prętów. - Bardzo mi miło - rzekł wytwornie Kringelein - nadzwyczajnie się cieszę, że widzę szanownego pana dzisiaj raz jeszcze. Szanowny pan był dla mnie tak dobry, proszę nie myśleć, że zapomniałem o tym! Nie, naprawdę!... Otternschlagowi nikt nie mówił w ciągu tych długich samotnych lat, że jest dobry, w ogóle od lat dziesięciu nikt z nim rozmów nie prowadził, toteż zrodziła się w nim lekka ironia, ale i pewna przyjemność, gdy usłyszał powtórne podziękowania tego pana z Fredersdorfu. - No, na zdrowie - rzekł, wychylając swój flip. Kringelein, obstalowawszy dla siebie coś bez sensu, nie miał odwagi pić tego i pociągnął tylko odrobinę rudawego płynu z płaskiego niklowego kieliszka. - Ruch tutaj jest oszałamiający! - rzekł nieśmiało. - Hm! - mruknął doktor Otternschlag - tak się wydaje z początku. Wprawdzie i potem, gdy się jest stałym gościem, też nie jest milej. Jeszcze jeden Luizjana_flip. - W rzeczywistości wszystko jest inaczej, niż to sobie człowiek wyobraża - rzekł Kringelein, którego usposabiał do rozmyślań mocny cocktail. - Ostatecznie i na prowincji nie żyje się poza światem, czyta się gazetę, chodzi do kina, widzi wszystko na zdjęciach, ale w rzeczywistości wygląda to jednak zupełnie inaczej... Wiedziałem, na przykład, że krzesła przy barze są wysokie, a teraz widzę, że tak bardzo wysokie znów nie są, a ten Murzyn za bufetem to mikser, wiem to, ale nie znajduję w nim z bliska nic nadzwyczajnego. Wprawdzie jest to pierwszy żywy Murzyn, którego widzę w mym życiu, ale nie wydaje mi się wcale obcy, mówi nawet po niemiecku, i można by pomyśleć, że jest tylko pomalowany. - Nie, ten jest prawdziwy! Tylko niewiele umie, i jeżeli ktoś chce się urżnąć, musi dużo wypić! Kringelein przysłuchiwał się wrzawie głosów, dźwiękowi szkła i piskliwemu śmiechowi kobiet przy barze. - To chyba nie są prawdziwe barówki? - spytał. Otternschlag zwrócił się do niego swoim zdrowym profilem. - Uważa pan, że nie są kobiece? - rzekł. - Nieee, prawdziwe barówki to nie są, przecież jesteśmy w przyzwoitym solidnym lokalu. Każda kobieta jest tu z mężczyzną. Właściwie nie są to ani barówki, ani damy. Czy szuka pan towarzystwa? Kringelein odchrząknął. - Nie, dziękuję... choć nawet już dziś wieczorem mogłem mieć towarzystwo. Tak jest, tak! Jakaś młoda osoba zaprosiła mnie do tańca. - Co? Pana? Gdzie? - spytał Otternschlag, śmiejąc się krzywo połową ust. - Byłem w pewnym lokalu, nazywa się, zdaje mi się, Casino, niedaleko Potsdammerplatz - objaśniał Kringelein, starając się naśladować nonszalancki i światowy ton Otternschlaga. - Coś wspaniałego, wspaniałego, mówię panu! Co za oświetlenie! Wprost czarodziejskie! - I szukał jaskrawszego określenia, ale pozostał przy pierwszym. - Czarodziejskie oświetlenie: maleńkie fontanny z kolorowymi światełkami, które wciąż się zmieniają. Naturalnie drogo, bo trzeba pić szampana, a za butelkę każą sobie płacić dwadzieścia pięć marek. Niestety, nie mogę dużo pić, nie bardzo jestem zdrowy, wie pan... - Wiem, rozumiem! Jeżeli człowiek ma kołnierze o dwa centymetry za szerokie, to nie potrzebuje mi nic więcej mówić! - Czy pan jest lekarzem? - zapytał Kringelein i z przestrachem wsunął dwa palce za kołnierzyk. - To prawda, zrobił się za szeroki... - Było się, wszystkim się kiedyś było!... Jako lekarza wysłał mnie rząd do południowo_zachodniej Afryki. Świński klimat... W sierpniu czternastego roku wzięto mnie do niewoli, siedziałem w obozie koncentracyjnym w Nairrti we wschodnioafrykańskich brytyjskich posiadłościach. Coś okropnego! Wypuścili mnie na słowo honoru, że nie będę więcej walczyć, ale całe to świństwo musiałem przejść jako lekarz aż do końca. Dostałem granatem w gębę i nosiłem się z bakteriami dyfterytu w ranie aż do roku 1920... Dwa lata przeleżałem, izolowany. No, dość o tym, kropka! Wszystko to było, kogóż to teraz obchodzi? Kringelein z przestrachem wpatrzył się w tego pokiereszowanego człowieka, którego sztywne palce leżały nieżywo przed nim na stole. Wokoło rozlegał się specyficzny gwar baru, a z Żółtego Pawilonu dochodziły dźwięki charlestona. Kringelein niewiele zrozumiał z urywkowego opowiadania doktora. Pomimo to piekące łzy napłynęły mu do oczu. Aż wstyd, jak skory był teraz do płaczu od czasu operacji, która mu nic nie pomogła. - A czy pan nie ma nikogo... to jest... chciałem powiedzieć... czy jest pan zupełnie samotny? - spytał niezręcznie, i Otternschlag po raz pierwszy zauważył, że głos ten był wysoki i przyjemny, głos ludzki, szukający po omacku zbliżenia... Wyciągnął swe zimne palce przez stół, lecz cofnął je natychmiast. Kringelein w zamyśleniu przyglądał się białawym szwom i bliznom na twarzy Otternschlaga, i nagle coś się w nim otworzyło. Zaczął mówić. A więc on - tak i on, Kringelein, rozumie to dobrze, i on jest sam w Berlinie, w ogóle jest samotny. Przeciął wszelkie więzy i pozrywał stosunki (używał przy tym wyszukanych wyrażeń), a teraz właśnie jest zupełnie sam w Berlinie. Mieszkając przez całe życie w Fredersdorfie, jest się zapewne nieco głupim, gdy się przyjeżdża do wielkiego miasta, ale nie tak znów bardzo, by własnej głupoty nie zauważyć. Mało zna życie, lecz teraz chciałby je poznać, to prawdziwe wielkie życie, przecież po to tu przyjechał. - Ale gdzie jest to prawdziwe życie? - ciągnął - nie mogę go dotąd znaleźć. Byłem w Casino, siedzę tu oto w najdroższym hotelu, ale to wciąż jeszcze nie jest owo właściwe. Podejrzewam, że prawdziwe, rzeczywiste życie jest zupełnie gdzie indziej i wygląda też całkiem inaczej. Jeżeli się do niego nie należy, niełatwo się tam dostać, rozumie pan? - No, a jakże pan sobie to życie wyobraża? - odparł Otternschlag - czyż w ogóle istnieje takie życie, jak je sobie pan wyobraża? To, co uważamy za właściwe życie, to zawsze toczy się gdzie indziej. Za młodu sądzi się: ech, to przyjdzie później, a potem znów myśli się, że dawniej, za młodu, to było życie. Gdy się siedzi tutaj, sądzi się, że to właściwe życie jest gdzieś w Indiach, w Ameryce, nad Popokatepetl czy gdzie indziej. A gdy się jest tam, wtedy życie wyśliznęło nam się właśnie i czeka spokojnie tutaj, tu, skąd się przecież dopiero co uciekło. Z życiem to jak z motylem, który jest piękny, gdy lata, lecz kiedy go schwytać, okazuje się, że kolory zeszły i skrzydła zblakły. Na Kringeleinie, który po raz pierwszy słyszał z ust doktora Otternschlaga zdania, powiązane logicznie, zrobiło to duże wrażenie. Nie uwierzył mu jednak. - Nie wierzę - powiedział skromnie. - Może pan mi wierzyć. Wszystko podobne jest do stołka przed barem - odparł Otternschlag, opierając łokcie na kolanach, przy czym ręce jego, zwisające w powietrzu, drżały z lekka. - O jakim stołku pan mówi? - spytał Kringelein. - O tym, o którym pan wspominał przed chwilą. Mówił pan, że stołki przy barze nie są wcale tak wysokie i że wyobrażał pan sobie, że są wyższe, prawda? Przecież tak było? No właśnie. Wszystko wydaje nam się wyższe, dopóki nie zobaczymy. Przyjechał pan ze swojej zabitej prowincji z zupełnie pomylonymi pojęciami o życiu. Grand Hotel! Najdroższy hotel, myśli pan sobie i Bóg wie jakich cudów spodziewa się pan po nim. I cóż? Sam pan widzi: cały ten szyk tu to marna bujda. Zupełnie to samo dotyczy życia: głupia bujda, panie Kringelein, i nic więcej. Przybywa się, pozostaje czas jakiś i znów się odjeżdża. Jesteśmy przyjezdni, rozumie pan? Na krótki pobyt, wie pan? Cóż się porabia w dużym hotelu? Jada pan, śpi, wałęsa się dokoła, załatwia interesy, trochę flirtuje, trochę tańczy, no, nie tak? A cóż innego robi pan w życiu? Setki drzwi wychodzą na wspólny korytarz, a nikt nic nie wie o sąsiedzie - człowieku, mieszkającym obok. Gdy pan odjedzie, przybędzie ktoś inny, położy się do pana łóżka i basta. Niech pan posiedzi kiedy parę godzin w hallu i przygląda się bacznie wszystkiemu: przecież ci ludzie nie mają twarzy! Przecież to same maski, same trupy, które nie wiedzą nawet o tym. Taki wielki hotel, to piękna buda. Grand Hotel bella vita, nieprawda? A główna rzecz, by zawsze mieć walizkę spakowaną... Przez dłuższy czas Kringelein zastanawiał się. Na koniec wydało mu się, że zrozumiał przemowę Otternschlaga. - Tak, tak jest! - rzekł potakująco, i w słowie tym tkwiło głębsze znaczenie. Otternschlag, który się zdrzemnął, zbudził się nagle. - Czy chciał pan czegoś ode mnie? Może to ja mam wprowadzić pana w życie? A, to świetny wybór pan zrobił, świetny! Zresztą chętnie służę panu, panie Kringelein. - Nie chciałbym narzucać się szanownemu panu - rzekł Kringelein, zatroskany i pełen szacunku. I zamyślił się. Nie wystarczało mu tych eleganckich zdań, które sobie ułożył. Od chwili, gdy zamieszkał w Grand Hotelu, czuł się jak w obcym kraju. Niemieckie słowa wymawiał jak cudzoziemskie wyrazy, których uczył się z książek i pism. - Był pan tak niezwykle dobry - powiedział - miałem nadzieję... lecz dla pana wszystko to wygląda zapewne inaczej niż dla mnie. Pan ma to już za sobą. Pan jest syty. Proszę uprzejmie mi wybaczyć, ale to wszystko jest jeszcze przede mną, więc jestem niecierpliwy!... Otternschlag spojrzał na Kringeleina, nawet zaszyta powieka nad szklanym okiem zdawała się patrzeć. Widział go dokładnie: szczupłą postać w urzędniczym garniturze z solidnego szarego kamgarnu, trochę już wyświeconego; widział pod zawadiackimi wąsami smutną i tęskną linię bezkrwistych już ust; widział szyję wychudłą w za szerokim, zniszczonym kołnierzyku i ręce biuralisty z zapuszczonymi paznokciami, a nawet wyszczotkowane buty z wysokimi cholewami, które stały zwrócone trochę do siebie na grubym dywanie pod stołem. A wreszcie zobaczył oczy, w których malowała się olbrzymia prośba, oczekiwanie, zdziwienie i ciekawość: głód życia i świadomość śmierci. Bóg raczy wiedzieć, czy z powodu ciepła, płynącego z tych oczu na wystygłe jestestwo doktora, czy może wprost z nudów, powiedział Otternschlag: - A więc pięknie. Dobrze. Racja. Och, jakąż ma pan słuszność, twierdząc, że wszystko to już poza mną! Syty jestem, to prawda. Wszystko już przeszedłem z wyjątkiem pewnej ostatniej małej formalności... A pan sądzi, że wiele ma jeszcze przed sobą? I ma pan apetyt, co? Myślę, naturalnie, o duchowym apetycie. Jakże pan sobie wyobraża ten zwykły raj mężczyzny? Szampan, kobiety, wyścigi, gra i picie? Tiens! I wpadł pan od razu pierwszego wieczoru w podobny bigos? I towarzystwo też znalazło się zaraz? - mówił z niewzruszonym spokojem Otternschlag, a jednak wdzięczny za to ciepło, idące z zezowatych oczu Kringeleina. - Tak, od razu. Jakaś pani chciała koniecznie ze mną tańczyć. Bardzo ładna panna, może niezupełnie... to jest chciałem powiedzieć... takie wielkomiejskie ziółko (powiedział "wielkomiejskie ziółko", wyrażenie, które czytywał w codziennej gazecie w Mickenau), ale była bardzo elegancka i dobrze wychowana. - I dobrze wychowana? Patrzcie państwo! No i cóż dalej? - mruknął Otternschlag. - Niestety, nie umiem tańczyć. A trzeba umieć, zdaje mi się, że jest to bardzo ważne - zauważył Kringelein, którego cocktail wprawiał w stan gorączkowego podniecenia, a zarazem i smutku. - To bardzo ważne. Bardzo. Ważne nadzwyczajnie - odparł Otternschlag z zadziwiającym ożywieniem w głosie - trzeba umieć tańczyć. To wpijanie się w siebie do taktu i zawrotne krążenie, i trzymanie się we dwoje, nieprawda? Nie można żadnej pani dać kosza, trzeba umieć tańczyć. O, ma pan wielką słuszność, panie Kringelein. Niechże się pan prędko uczy, dopóki czas na to pozwoli, ażeby pan nie był zmuszony odmówić żadnej kobiecie, panie Kringelein. Pan się przecież nazywa Kringelein, prawda? Zaniepokojony Kringelein patrzał uważnie przez swoje binokle w twarz Otternschlaga. - Jak pan to rozumie? - spytał z wrażeniem, że jest wyśmiewany. Ale tamten był poważny. - Wierz mi - powiedział - wierz mi, Kringelein: kto nie żyje razem ze swym pokoleniem, ten jest umarłym. Kelner, płacić! Kringelein zapłacił również i powstał zakłopotany trochę tym dziwnym zakończeniem. Idąc za Otternschlagiem, którego chude jak u kościotrupa plecy wciśnięte były w wąski smoking, opuścił bar i, potykając się, poszedł po swój klucz. - Są dla mnie listy? - spytał Otternschlag nocnego portiera, zapomniawszy najwidoczniej zupełnie o Kringeleinie. - Nie! - odrzekł portier, nawet nie spojrzawszy, gdyż nie wszyscy portierzy są podobni do siebie, a delikatności nie nabywa się razem z czapką mundurową. - Klucz szanownej pani zabrała na górę mademoiselle - rzekł zaraz potem po francusku do jakiejś pani, a Kringelein zrozumiał prawie wszystko dzięki znajomości języka z zagranicznej korespondencji. Dama przeszła koło niego i wionęła słodko_gorzkawym delikatnym zapachem z rozchylającego się pod brodą złotego wieczorowego okrycia. Kringelein zagapił się na nią w bezgranicznym podziwie. W jej czarnych gładkich włosach błyskał diadem, powieki miała podłużne, ciemnoniebieskie i takież cienie pod oczami. Skronie jej, policzki i broda były z kości słoniowej o niebieskich żyłkach; karminowe usta miały linię łuków, wznoszących się wysoko pod nozdrzami. Włosy spadały dwiema gładkimi czarnymi falami na policzki, i w miejscach, gdzie stykały się z ciałem, umiejętnie podłożony był cień delikatnej ochry. Robiła wrażenie wysokiej, choć była wzrostu zaledwie średniego, a brało się to z harmonijnych proporcji jej ciała i chodu, pozbawionego wagi (nawet Kringelein to zauważył). Była w towarzystwie starego niskiego pana, trzymającego w ręku cylinder i wyglądającego na muzyka. - Czy możesz, mój kochany, jutro rano być już o wpół do dziewiątej w teatrze? - spytała, przechodząc właśnie obok Kringeleina - chciałabym jeszcze przed próbą popracować z pół godziny. Kringelein, który nie widział jeszcze nigdy czegoś tak pełnego artyzmu, zrobił ze zdziwienia głupią minę, pociągnął Otternschlaga za rękaw i szeptał półgłosem: - A to co za jedna? - Nie zna pan? Ależ, człowieku, to Gruzińska! - odparł Otternschlag niecierpliwie i sztywno pomaszerował do windy. Kringelein zatrzymał się pośrodku hallu. "Gruzińska! Psiakość, to Gruzińska! - myślał. Sława jej była tak wielka, że dotarła nawet do Fredersdorfu. - Prawdziwa Gruzińska i tak wygląda! A więc nie tylko czytuje się o niej w pismach, ale istnieje ona naprawdę. Człowiek stoi koło niej, ociera się o nią, cały hall pachnie jej perfumami, gdy przechodzi. Muszę to napisać Kampmannowi." Pośpieszył za Gruzińską, chcąc raz jeszcze przyjrzeć się jej dokładnie. Przed windą odbywała się właśnie mała scenka, pełna uprzejmości. Wysoki, piękny i elegancki mężczyzna odstąpił dwoma krokami od drzwiczek, ustępując miejsca Gruzińskiej; niedbały, a zarazem pełen szacunku ruch jego ręki robił wrażenie, jakby nie chodziło tu o pierwszeństwo przy windzie, lecz o królestwo, które zdobywca składa u stóp swej władczyni. Otternschlag, stojący z boku, skrzywił się i mruknął: - Sir Walter Raleigh. Kringelein minął go z rozpędu i za szerokimi barami grzecznego młodzieńca wepchnął się do windy. Otternschlag pozostał, gdyż więcej niż cztery osoby nie wolno było przewozić. Stali teraz w ciasnocie, uwięzieni w tej klatce z drzewa i szkła. Piękny młodzieniec jakby specjalnie wsunął się w kąt. - O, i pan również tutaj, panie baronie? - spytał stary kapelmistrz Witte. - Tak jest - odrzekł Gaigern - i ja tu jestem! Kringelein z uszanowaniem przysłuchiwał się tej rozmowie wytwornych ludzi. Jednoręki zakręcił korbą i winda zatrzymała się na pierwszym piętrze. Ruszono po malinowym dywanie do swych numerów: naprzód Gruzińska, za nią Witte, potem baron, wreszcie Otto Kringelein. Otworzono drzwi do pokojów 68, 69 i 70. Stary zegar, stojący na zakręcie korytarza, wybił pomału drugą. Muzykę, grającą ostatniego marsza w Żółtym Pawilonie, zaledwie było słychać. Gruzińska zatrzymała się chwilę między drzwiami swego pokoju. - No, dobranoc, mój kochany - rzekła do Wittego; mówiła do niego po niemiecku zawsze, gdy była dobrze usposobiona - dzięki za wieczór dzisiejszy. Właściwie było wcale nieźle, prawda? Osiem razy podnoszono kurtynę... Ale, ale... powiedz mi, kto to był ten młody człowiek? Czyśmy go już gdzieś nie spotkali? Czy nie w Nicei? - Owszem, Lizo, kiedyś w Nicei przedstawił mi się, i graliśmy wspólnie parę razy w bridge'a. Zdaje się, że uwielbia panią, Jelizawieto. - Ach - odparła krótko, wyciągnąwszy rękę z palta i głaszcząc bezwiednie rękaw Wittego - jestem przyjemnie znużona. Dobranoc, kochany! Wiesz, ten baron to najpiękniejszy człowiek, jakiego w życiu widziałam - dodała jeszcze po rosyjsku. Zabrzmiało to takim chłodem, jakby mówiła o przedmiocie, wystawionym i sprzedawanym na licytacji... Kringelein, który zwlekał z wejściem do swego pokoju, słuchał tych obcych słów z głodem i chęcią przeżycia czegoś niezwykłego. Miał niejasne przeczucie, że świat jest większy i bardziej podniecający i jeszcze inny niż ten, o którym myślał w Fredersdorfie. Drzwi zamknęły się wreszcie, zatrzasnęły się wszystkie podwójne drzwi, pozostawiając każdego w samotności z jego myślami i tajemnicami. Między ósmą a dziesiątą rano wielki hotel nie robi ani trochę wrażenia wielkomiejskiego. Światła się nie palą, muzyki nie ma, nie widać ani jednej kobiety - chyba dziewczynę w niebieskim fartuchu, wycierającą hall wilgotnymi opiłkami. Ale jej przecież nie można przyznać tytułu kobiecości. Rohna, ten dzielny hrabia Rohna, jest już na stanowisku. Cichy, prędki, świeżo ogolony, z jedwabną chusteczką, wyglądającą dyskretnie z bocznej kieszonki. Uważa on, że nie powinno się sprzątać w obecności gości, że nie jest to w dobrym tonie, ale zaradzić temu nie można, gdyż sprawa ta przekracza jego kompetencję i podlega starszej inspektorce. Zresztą goście nie zważają na to, gdyż ci, których z rana spotkać można w hotelu, to solidni, pracowici panowie, pochłonięci interesami. Zbierają się w hotelu i sprzedają we wszystkich językach świata papiery, bawełnę, oleje i smary, patenty, filmy, place, sprzedają projekty i myśli, energię i głowę, i swe życie. Jedzą obfite śniadania i pokój pełen jest dymu tytoniowego, choć skromna tabliczka na żółtej adamaszkowej tapecie uprzejmie zaprasza palaczy do szarego salonu obok. Na wszystkich stołach leżą gazety, wszystkie telefony są zajęte i oblężone, a portier Senf nie ma nadziei, by mógł przed pierwszą otrzymać wiadomość z kliniki. Na korytarzu piątego piętra, tuż za pralnią, odbywa się rodzaj przeglądu boyów, zanim obejmą oni swe posterunki, a na dole między portalem I i III hotel niewiele różni się od giełdy. Jeżelibyśmy chcieli zdać sobie sprawę z zajęć, jakim się oddają między ósmą a dziesiątą w Grand Hotelu przeciętni ludzie interesu, to typowym przykładem tego rodzaju może być naczelny dyrektor Towarzystwa Akcyjnego Bawełna Saxonia, pan Preysing. Jest to wysoki, nieco za korpulentny i ciężki mężczyzna; przybył do hotelu o dziwacznej porze, bo o szóstej dwadzieścia rano, a to dlatego, że na stacyjce Fredersdorf zatrzymują się wyłącznie pociągi osobowe. Dyrektor starał się wprawdzie, ale na razie bez skutku, o jeden choćby pospieszny; dobrze, iż fabryka dostała chociaż boczny tor do ładowania towarów. Mniejsza zresztą o to. Preysing przybył zatem do hotelu zmęczony, roztrzęsiony i z niezadowoleniem przyjął do wiadomości, że apartament, zarezerwowany dla niego, był jednym z najdroższych: numer 71, sypialnia z salonem i łazienką na pierwszym piętrze, w cenie siedemdziesięciu pięciu marek. Był on człowiekiem oszczędnym; nie zabierał, na przykład, swego auta do Berlina, by zaoszczędzić koszt utrzymania szofera. Ponieważ jednak za te drogie pokoje z łazienką trzeba już było zapłacić, zrobił więc sobie przede wszystkim kąpiel, którą się długo rozkoszował (podobny w tym do drugiego gościa z Fredersdorfu, pana Kringeleina), a później poszedł do łóżka, jednak nie pozbył się dreszczów ze znużenia po nieprzespanej nocy. Wstał więc, ubrał się i rozpakował walizkę, rozwieszając ubrania na przywiezionych wieszakach. Każdy but, bielizna, każdy przedmiot był w czystym płóciennym pokrowcu z wyhaftowanym krzyżykami czerwonym monogramem K.P. Preysing, zawiązując krawat, spoglądał w zadumaniu na ulicę, pogrążoną we mgle. Wcześnie jeszcze było, niezupełnie widno, mechaniczne zamiataczki czyściły asfalt, a żółte autobusy płynęły jak okręty w mętnym świetle poranka. Preysing patrzał na ulicę, lecz jej nie widział. Miał przed sobą trudny dzień, trzeba więc się było skupić i nad wszystkim dobrze zastanowić. Zadzwonił na numerowego i oddał mu własnoręcznie do wyczyszczenia buty, nawet własną pastę do nich przywiózł ze sobą, brązową i białą. W pokoju zadomowił się już ów nieokreślony zapach, właściwy podróżującym w pośpiechu, woń skórzanych waliz, odolu, kolońskiej wody, terpentyny i papierosów. Pedantycznymi i pełnymi spokoju, powolnymi ruchami, cechującymi go zawsze, wydobył Preysing portfel i przeliczył pieniądze. W wewnętrznej przedziałce leżała spora paczka tysiącmarkówek; nigdy nie wiadomo, czy pertraktacje nie pociągną za sobą wydatków gotówkowych. Licząc banknoty, Preysing ślinił dwa palce ruchem żywo przypominającym prostego człowieka, który zrobił karierę. Schowawszy portfel do wewnętrznej kieszeni swego szarego ubrania, spiął ją dla pewności agrafką. Przez chwilę, milcząc, przechadzał się w podróżnych czerwonych pantoflach i układał przemowę do owych panów z Chemnitz. Nie mógł znaleźć popielniczki, i nieprzyjemnie mu było, że popiół z cygara musiał strząsać w kałamarz. I w tym pokoju był to orzeł z brązu, taki sam, jak ten, który zachwycił w numerze 70 pana Kringeleina. Preysing bezmyślnie zabębnił palcami po jego rozpostartych skrzydłach. Po chwili numerowy przyniósł obuwie, i o siódmej pięćdziesiąt naczelny dyrektor Preysing opuścił już swój pokój, tak, że do hotelowego fryzjera dostał drugi numerek. Pomimo kłopotów siedział przy śniadaniu spokojnie i pewnie, z miną zadowoloną, świeżo i czysto ogolony. O wpół do dziewiątej zgłosił się do niego pan Rothenburger, z którym się umówił. Był zupełnie łysy, brwi i rzęs nie miał, co nadawało mu wygląd wiecznie zdziwiony, tak nie pasujący do jego zawodu: uprawiał coś pośredniego między bankierstwem a maklerstwem giełdowym, czasem zajmował się pośrednictwem, ale był też w radzie nadzorczej kilku małych przedsiębiorstw; wiedział wszystko, powtarzał zasłyszane wiadomości dalej i wtrącał się do każdej sprawy. Pierwszy był w kolportowaniu nowego dowcipu, zrodzonego na giełdzie i pierwszy w puszczaniu wiadomości, które wstrząsały kursami. Zabawnym był i niebezpiecznym, a zarazem pożytecznym człowiekiem. - Dzień dobry, Rothenburger! - rzekł Preysing, wyciągając dwa palce, w których tkwiło cygaro. - Dzień dobry, panie Preysing! - odparł Rothenburger, zsuwając kapelusz na tył głowy i usiadł, kładąc tekę na stół. - I pan zawitał do Berlina? - Aha - przytaknął Preysing - to dobrze, że pan przyszedł. Co pan pozwoli? Herbatę, koniak, a może jajka na szynce? - Niech będzie koniak. Cóż słychać w domu? Jakże się miewa małżonka? A córka? Wszystko dobrze? - Dziękuję, owszem. Bardzo był pan uprzejmy, pamiętając o naszym srebrnym weselu. - Ależ to naturalne! Jakże postąpiła firma? - Mój Boże! Cóż można tu mówić o firmie? Oddałem do interesu moje stare auto, a dostałem za nie nowe. - Tak, tak. L.~etat c'est moi. Firma to ja, może o sobie powiedzieć Preysing! A jakże miewa się szanowny teść? - Dziękuję, doskonale. Cygara wciąż mu jeszcze smakują! - Mój Boże, znam go już od tak dawna! Pamiętam, jak rozpoczął w takiej małej budzie... z sześcioma Jaquardowskimi krosnami - a dziś?... Nadzwyczajne! - Owszem, fabryka prosperuje wcale dobrze! - odparł Preysing celowo. - Mówią o tym. Podobno zbudował pan sobie przepiękną willę, prawdziwy pałac, z parkiem? - No tak, rzeczywiście, wypadła bardzo ładnie. To specjalne zamiłowanie mojej żony. Jest ona, wie pan, doskonałą gospodynią, i praca ta pochłaniała ją całkowicie. Owszem, bardzo jest u nas ładnie we Fredersdorfie. Musi pan nas kiedyś odwiedzić. - Dziękuję, bardzo dziękuję. Bardzo to miło z pana strony. Może uda mi się kiedyś ze zwrotem kosztów taka mała podróż w połączeniu z interesem. Po wszystkich tych uprzejmościach i formalnościach panowie skupili się i przeszli do właściwej sprawy. - Trochę niespokojnie było wczoraj na giełdzie, co? - spytał Preysing. - Niespokojnie? No, dziękuję! Dolldorf * w porównaniu z tym, to po prostu rozkosz! Od czasu hossy na akcje Bega wszyscy poszaleli. Każdy sądzi, że może robić interesy bez pokrycia. Cóż to wczoraj był za krach, mówię panu! Trzydzieści punktów niżej, potem czterdzieści! Wielu - to już trupy, tylko nie wiedzą jeszcze o tym. Ten, kto umieścił cokolwiek w tych akcjach... Ma pan Bega? Zakład dla obłąkanych pod Berlinem (przyp. tłum.). - Miałem, ale w czas się pozbyłem - skłamał Preysing w ten przeciętny, zwykły sposób człowieka interesu, a Rothenburger o tym wiedział. - No, mniejsza o to, podniosą się niedługo z powrotem - rzekł pocieszająco, jak gdyby Preysinga "nie" równało się właśnie "tak". - I czemu tu w ogóle wierzyć można, jeżeli dom bankierski, taki, jak K~usel w D~usseldorfie, bankrutuje. Taki dom! Pana Saxonia poszkodowana jest również, prawda? - My? O, nie, ani trochę. Skąd panu przyszło to do głowy? - Nie? Sądziłem tylko. Słyszy się rozmaitości - ale jeżeli pan nic nie traci na krachu K~usla, to nie rozumiem, czemu Bawełna Saxonia spadła tak nagle? - Właśnie, mnie to również zastanawia, ale także nie wiem. Dwadzieścia osiem procent, to przecież nie bagatela. Z tejże branży utrzymały się papiery o wiele gorsze od naszych. - Tak. Wyroby Dziane w Chemnitz utrzymały się w cenie - odparł Rothenburger bez ogródek. Preysing spojrzał na niego przez błękitne kłęby dymu, przesłaniające obie twarze. - Mówże pan wyraźnie! - powiedział po małej pauzie. - To pan powinien jasno mówić, panie Preysing, ja tajemnic nie mam. Dał mi pan zlecenia na kupno akcji Bawełny Saxonia. Dobrze. Podbiliśmy kurs dość wysoko, naprawdę. Sto osiemdziesiąt cztery to bardzo przyzwoicie. Mówiono, że pan zawiera z Anglią umowę, i kurs się podniósł; mówiono, że ma się pan połączyć z Wyrobami Dzianymi w Chemnitz - kurs podniósł się znowu. I nagle ci rzucają na rynek wszystkie akcje Saxonii - oczywiście, kurs spadł natychmiast. Spadł nawet niżej, niż dyktowała logika; zresztą giełda zawsze jest nielogiczna; to po prostu histeryczka, mówię panu, panie Preysing, a ja od czterdziestu lat z nią współżyję. Przypuśćmy, że stracił pan na krachu u K~usla - bon, dobrze. Przypuśćmy, że umowa z Anglią nie doszła do skutku - no, trudno! Ale pomimo to dwadzieścia osiem procent strat w ciągu jednego dnia, to za wiele. W tym coś jest. - No właśnie, ale co? - spytał Preysing, i długi słupek popiołu spadł mu z cygara do wystygłej kawy. Preysing nie był dyplomatą, i pytanie jego nie było mądre ani zręczne. - To znaczy, że panowie z Chemnitz wycofują się. Wie pan o tym równie dobrze jak ja. Przyjechał pan tu w pośpiechu, by ratować, co się jeszcze da. Cóż mogę tu panu poradzić? Nie można przecież ich przymusić, a jeżeli cały swój portfel akcji pana rzucają na rynek, to znaczy, że odstępują i nie interesuje ich już Bawełna Saxonia. Teraz chodzi tylko o to, jak pan wybrnie z tej nieprzyjemnej sytuacji. Czy chce pan skupować w dalszym ciągu własne akcje? Dostanie je pan teraz tanio. Preysing nie odpowiedział natychmiast, lecz myślał z natężeniem. Pan dyrektor był człowiekiem porządnym, uczciwym i prostolinijnym, czystym wewnętrznie i zewnętrznie. Nie był on geniuszem w interesach, brak mu było fantazji, zdolności przekonywania oraz polotu. Czuł się jak na lodzie, gdy miał powziąć jakąkolwiek decyzję, a kłamiąc, nie umiał mówić przekonywająco. Udawały mu się tylko czasem drobne i niezgrabne kłamstewka, zacinał się wówczas, i kropelki potu zraszały pod wąsem jego górną wargę. - Ostatecznie, jeżeli Chemnitz nie chce fuzji, to jest ich rzecz: bardziej oni nas potrzebują niż my ich. Nie bylibyśmy w ogóle nimi zainteresowani, gdyby nie wynalezienie owego nowego sposobu farbowania - rzekł wreszcie, uważając, że postępuje przebiegle. Rothenburger podniósł w górę wszystkie swe grube palce i opuścił je na stół, akurat koło wazki z miodem. - Ale Chemnitz jednak ma ten sekret, a Saxonii na nim zależy! - rzekł przyjaźnie, lecz z naciskiem. Preysing miał na to właściwie z dziesięć odpowiedzi: "nie straciliśmy na K~uslu pieniędzy", albo "interes z Anglią jest nadal aktualny", lub "Chemnitz obniża nasz kurs właśnie dlatego, że chce się połączyć i tym sposobem uzyskać u nas lepsze warunki". Nie powiedział jednak nic z tego. - No, to się okaże - bąknął tylko - pojutrze mam z nimi konferencję. - Fiu, fiu - zagwizdał Rothenburger, wydmuchując dym - konferencję? Któż od nich przyjedzie? Schweimann czy Gerstenkorn? To bystrzy ludzie! Trzeba się z nimi mieć na baczności. Niech się pan nie obraża, ale w takim wypadku powinien był przyjechać pański teść. No, więc jeszcze nie wszystko stracone. Muszę o tym powiedzieć na giełdzie - jeżeli nie pomoże, w każdym razie nie zaszkodzi. A jakże ma być teraz: czy dostanę zlecenie na dalsze kupno akcji Bawełny? Kurs spadnie dziś na łeb, jeżeli nikt ich dzisiaj nie podtrzyma, mówię to panu ja, Rothenburger. A więc? I pan Rothenburger, otworzywszy tekę, wyjął z niej formularz zleceniowy. Gdy pan Rothenburger niedelikatnie wspomniał o teściu, krew uderzyła Preysingowi do głowy i natychmiast odpłynęła. Wyjął z kieszeni wieczne pióro, zawahał się chwilę i podpisał papier. - Do czterdziestu tysięcy, limit sto siedemdziesiąt - rzekł chłodno i podkreślił grubo swe nazwisko, jakby protestując przeciwko teściowi, przeciwko Rothenburgerowi, przeciwko wszystkim. W jak najgorszym humorze pozostał sam w sali jadalnej. Szumiało mu z lekka w uszach, gdyż miał kłopot z ciśnieniem krwi, i ucisk w tyle głowy przeszkadzał mu często podczas ważnych obrad. W ubiegłym roku miał kilka niepowodzeń, a dzisiejszej sprawy również nie należało zaliczać do pomyślnych. Ciężkim zadaniem było utrzymanie niechętnego teraz fuzji Towarzystwa Wyrobów Dzianych w Chemnitz. A w domu, w swym fotelu na kółkach siedział ten stary, chory na uwiąd człowiek, i cieszył się, i miał satysfakcję, ilekroć coś się nie powiodło zięciowi. Pertraktacje jego z Kolejami Państwowymi o pociąg pośpieszny spełzły na niczym. Nowo wynaleziony sposób farbowania, za którego pomocą najtańszy materiał można by zabarwić na kolory, właściwe dotychczas tylko bardzo drogim gatunkom, sprzątnęło mu sprzed nosa Towarzystwo Wyrobów Dzianych w Chemnitz. Od miesiąca wlokła się sprawa umowy z Anglią. Preysing był już dwa razy w Manchesterze, a ilekroć wracał, układy przedstawiały się jeszcze gorzej i właściwie można by je było uważać prawie za zerwane. Wreszcie teść wypichcił tę sprawę z Chemnitz. Zręcznie przeprowadził wstępne układy; stary Gerstenkorn przyjechał do Fredersdorfu, oglądał warsztaty, i łaził, i patrzał. Doktor Zinnowitz, adwokat, znany w sprawach handlowych, zrobił już umowę wstępną, która co prawda jeszcze nie była podpisana: za dwie akcje fabryki w Chemnitz miała pójść jedna akcja Saxonii. Był to interes, dobry dla fabryki, a ostatecznie i dla tamtych niezły - giełda wiedziała o tym i cały przemysł włókienniczy. Aż tu nagle panom z Chemnitz zachciało się jakichś zmian. I oto teraz, gdy sprawa przedstawia się marnie, posyła stary jego, nieszczęsnego, aby wszystko znowu skleił! - O, psiakrew! - zaklął Preysing, połknąwszy łyk zimnej czarnej kawy z popiołem cygara i wstał. Plecy go bolały od jazdy pociągiem osobowym; ziewnął kurczowo, aż mu się oczy załzawiły. Rozbity i nieszczęśliwy powędrował do telefonu i zażądał pilnej rozmowy z numerem 48 we Fredersdorfie. Nie był to numer fabryki, lecz jego prywatnej willi. Połączenie nie trwało długo, i Preysing oparł wygodnie łokcie na pulpicie, by uspokoić się rozmową z żoną. - Dzień dobry! Tak, to ja. Śpisz jeszcze czy tylko leżysz w łóżku? - Cóż ty sobie myślisz? - zabrzmiał w telefonie daleki, miękki głos, który dyrektor kochał tak wiernie i tkliwie. - Już jest wpół do dziesiątej! Jadłam już śniadanie i podlałam moje kwiaty. A ty? - All right - odparł Preysing ze sztucznym ożywieniem - mam później konferencję z Zinnowitzem. Świeci u was słońce? - Tak! - odezwało się w telefonie akcentem z lekka saksońskim, tak dobrze mu znanym. - Pogoda jest piękna. Wyobraź sobie, że wszystkie niebieskie krokusy rozwinęły się w ciągu nocy. I Preysing zobaczył przez telefon owe krokusy, swój pokój śniadaniowy z wiklinowymi meblami i pokrywę z łyka na kawiarce, i nakryty stół z szydełkowymi nakryciami na jajkach. Ujrzał też swą żonę w niebieskim szlafroku i pantoflach, trzymającą w ręku małą konewkę do podlewania kaktusów. - Wiesz, moja droga, tu nie jest przyjemnie! - rzekł. - Powinnaś była ze mną przyjechać, naprawdę. - E, co też ty mówisz! - odparł w telefonie głos z zadowoleniem, i wyczuwało się w nim jakby miły uśmiech Preysingowej. - Taki jestem do ciebie przyzwyczajony! Ale, słuchaj no, zapomniałem mego aparatu do golenia, teraz będę musiał co dzień latać tutaj do fryzjera! - Już to zauważyłam - odrzekł głos - zostawiłeś go w łazience. Wiesz co, kup sobie inny. Dostaniesz tani w domu towarowym, nie będzie cię to więcej kosztowało niż codzienne golenie, a jest bardziej higieniczne. - Tak, to prawda, masz rację - rzekł Preysing z wdzięcznością. - A gdzie są dzieci? Chciałbym się z nimi przywitać. W telefonie powiedziano coś niezrozumiałego na stronie, i nagle jasny głos zawołał: - Dzień dobry, tatek! - Dzień dobry, córuś - krzyknął Preysing, ucieszony - jak się masz? - Dobrze. A ty? - Także dobrze! A Babetka jest tam także? Była i ona i swym świeżym siedemnastoletnim głosikiem zapytała, jak się tatuś ma, czy pogoda ładna, co tatek jej z Berlina przywiezie, i że krokusy się rozwinęły, że mama nie pozwala grać w tenisa, choć jest zupełnie ciepło, i czy Schmidt może uporządkować plac; potem przerwała jej matka, później znów starsza córka, i wreszcie w telefonie krzyczały i śmiały się trzy głosy, aż odezwała się telefonistka i Preysing zakończył rozmowę. Przez chwilę stał jeszcze w kabinie i miał wrażenie, jak gdyby trzymał w rękach błękitne krokusy, oblane słońcem. Czuł się o wiele lepiej, gdy z niej wyszedł. Niektórzy nazywali go zaśniedziałym domatorem i właściwie mieli rację. Zatelefonował teraz po raz drugi i z ożywieniem prowadził rozmowę ze swym bankiem; chodziło mu o pokrycie czterdziestu tysięcy, owego nierozsądnie wysokiego zlecenia, które prawie już zrozpaczony dał na własną rękę Rothenburgerowi. W czasie tych nieprzyjemnych dziesięciu minut, które naczelny dyrektor spędzał przy telefonie, zszedł ze schodów pan Kringelein, rozkoszując się przy każdym kroku malinowym dywanem, po którym szło się tak elegancko; zatrzymał się przy portierze. W jego butonierce tkwił znowu kwiat; wprawdzie był on z ubiegłego wieczoru, ale na noc wstawiał go Kringelein do szklanki do mycia zębów, wyglądał więc stosunkowo nieźle, a Kringelein uważał korzenny zapach białego goździka za nieodzowne wykończenie swej elegancji. - Pan, o którego wczoraj pan pytał, przyjechał właśnie - zameldował mu portier. - Jaki pan? - spytał Kringelein ze zdziwieniem. Portier spojrzał w książkę. - Pan Preysing, naczelny dyrektor Preysing z Fredersdorfu - odrzekł, patrząc badawczo w spiczastą, małą twarz buchaltera. Głęboki oddech Kringeleina przeszedł w westchnienie. - Ach, tak. To dobrze, dziękuję. A gdzie... - spytał blednącymi wargami. - Prawdopodobnie w jadalni przy śniadaniu. Kringelein odszedł, prostując się z całej siły, aż mu się krzyż wygiął z tego natężenia. "Dzień dobry panu, panie Preysing - myślał - smakuje śniadanko? I ja mieszkam w Grand Hotelu, tak jest. A może pan ma coś przeciwko temu? Może to wzbronione takiemu jak ja? Oho! I ja mogę żyć, jak mi się podoba! Ach - myślał dalej - czegóż ja się obawiam Preysinga? Przecież nic mi już zrobić nie może. Przecież umrę niedługo - nikt mi nic zrobić nie może." I znów powróciło mu owo przebiegłe uczucie wolności jak wtenczas w Mickenau przy malinach. Nadęty odwagą mężnie wszedł do jadalni, poruszając się już z daleko większą swobodą w eleganckich apartamentach hotelu. Szukał Preysinga, chciał z nim mówić, tak jest, chciał pomówić z Preysingiem, miał z nim pewne porachunki i dlatego przecież zamieszkał w Grand Hotelu. "Dzień dobry, panie Preysing" - miał mu zamiar powiedzieć... Ale Preysinga nie było w jadalnym. Kringelein przeszedł się wzdłuż korytarzem, zajrzał do czytelni i pokoju do pisania, szukał go przy kiosku z gazetami, a nawet zdobył się na zapytanie boya numer 14 o pana Preysinga. Nikt o nim nie wiedział, i tylko wstrząsano głowami. Kringelein, zgrzany już i przeładowany męczącymi go sprawami, stanął na progu nie znanego mu dotąd pokoju. - Przepraszam bardzo, czy nie zna pan pana Preysinga z Fredersdorfu? - spytał telefonistę. Tamten skinął tylko twierdząco, mając głowę zaprzątniętą numerami, i wskazał palcem przez ramię. Kringelein zaczerwienił się i zbladł: w tej chwili Preysing w zamyśleniu wychodził z kabiny telefonicznej numer 4. I wtedy stało się coś nieoczekiwanego: Kringelein zmalał, sztywny kark zgiął się, głowa pochyliła, zmiękł wyprężony grzbiet, a stopy zwróciły się do wewnątrz; kołnierz marynarki wlazł wysoko na szyję, kolana ugięły się, a na spodniach powstały pomięte fałdy. W przeciągu jednej sekundy bogaty, wytworny pan stał się ubogim małym buchalterem, istotą podrzędną, która jakby zapomniała, że ma umrzeć za kilka tygodni i tym przewyższa znacznie pana Preysinga, który przez długie jeszcze lata miał się borykać z różnymi przeciwnościami. Buchalter Kringelein odstąpił na stronę i przylepiony do drzwi kabiny numer 2, zwrócony w stronę Preysinga wyszeptał z pochyloną twarzą: - Dzień dobry panu dyrektorowi! - zupełnie jak w fabryce. - Dzień dobry - odrzekł Preysing, przechodząc, i nawet nie spojrzał. Kringelein stał jeszcze chwilę, spłaszczony przy ścianie, i łykał z upokorzenia gorzką ślinę. Nawet bóle powróciły nagle, świdrujące bóle w jego pokrajanym, chorym i na śmierć skazanym żołądku, wyrabiającym samoistnie i tajemniczo owe śmiertelne jady. Preysing poszedł dalej, do hallu, gdzie czekał już na niego znany prawnik, doktor Zinnowitz. Od dwóch już godzin siedzieli obaj, pochyleni nad aktami w zacisznym kącie Zimowego Ogrodu, pustego aż do pory obiadowej. Teka Preysinga opustoszała z całej swej zawartości, popielniczka przed nim pełna była ogarków cygar, a ręce jego pokryły się potem jak zawsze podczas trudnych obrad handlowych. Doktor Zinnowitz, niski starszy pan o twarzy chińskiego kuglarza, odchrząknął jak przed obroną ostateczną i położył doświadczoną rękę na tece z dokumentami. - A więc, kochany panie, reasumując, stwierdzam, że do jutrzejszej konferencji przystępujemy z dużym minusem - powiedział - akcje nasze stoją źle i na papierze, i w rzeczywistości (wskazał przy tym na komunikat giełdowy, zamieszczony w "Berliner Zeitung am Mittag" przyniesionej niedawno przez chłopca; zaznaczono w niej nowy spadek Bawełny Saxonia o siedem procent). Akcje zatem stoją źle, i moment, że się tak wyrażę psychologicznie, dla prowadzenia tak ważnej konferencji wybrany został niedobrze. Sam pan wie, że gdyby Chemnitz powiedziało jutro "nie", to fuzja raz na zawsze byłaby wykluczona. Ponowne próby zbliżenia byłyby niemożliwe. A wobec stanu dzisiejszego, może się zdarzyć, że to "nie" powiedzą. Nie twierdzę, oczywiście, że to rzecz pewna, ale możliwa, a nawet prawdopodobna. Zdenerwowany Preysing słuchał niecierpliwie. Irytowały go okrągłe zdania prawnika. Zinnowitz mówił zawsze jak na ogólnym zebraniu, nawet gdy był sam. Lekki stolik trzcinowy stawał się pełnym doniosłości zielonym stołem konferencyjnym, ilekroć Zinnowitz znacząco stukał weń kłykciami palców. - Więc może posiedzenie odwołać? - spytał Preysing. - Odwołać nie można, wywarłoby to jak najgorsze wrażenie - zauważył Zinnowitz - nie wiadomo nawet, czy się na zwłoce zyska, czy też straci. Mamy jeszcze pewne szanse, które w późniejszym terminie mogłyby być stracone. - Jakież to szanse? - zapytał Preysing. Nie mógł się odzwyczaić od niemądrych pytań o rzeczy mu wiadome, wskutek czego pertraktacje, z nim prowadzone, przeciągały się stale i stawały pedantyczne i zawikłane. - Zna je pan równie dobrze jak ja - zauważył Zinnowitz. - Chodzi przecież o stan sprawy z Anglią. Według mego zdania Burleigh i Syn w Manchesterze to jądro kwestii. Towarzystwo Wyrobów Dzianych w Chemnitz chciałoby pozyskać rynek angielski dla swojej produkcji. Burleigh i Syn trzymają go prawie całkowicie w swych rękach i mają wielkie stałe obstalunki na wyroby dziane gotowe, produkują jednak wyłącznie surowce; chętnie eksportowaliby więc surową bawełnę do Niemiec, a sprowadzali do Anglii fabrykaty gotowe. Toteż zależy im bardzo na porozumieniu z Chemnitz. Dlaczego jednak nie grają z nimi w otwarte karty bezpośrednio i wprost, wie pan, kochany dyrektorze, równie dobrze jak ja: uważają, że Towarzystwo Wyrobów Dzianych w Chemnitz nie jest dostatecznie solidne ani oparte na gruntownych danych, wzdragają się więc, gdyż podstawy te są dla nich za chwiejne. Inaczej by się rzecz przedstawiała, gdyby Towarzystwo Bawełna Saxonia połączyło się z Chemnitz. Firma Burleigh i Syn wiele sobie po tym obiecuje. Sądzę, że interes pana, proszę mi wybaczyć, mój drogi, ale interes idący nieco ospale, ożywi się, a w zamian panowie z Chemnitz, nazbyt może przedsiębiorczy, zyskają oparcie. Wynika z tego, iż Burleigh i Syn tylko wtedy zainteresują się Saxonią, gdy ta połączy się z Chemnitz. A znów ci zgodzą się na fuzję tylko w tym wypadku, jeżeli będzie pan miał podpisaną umowę z firmą angielską, a tym samym rynek angielski zapewniony. Sytuacja w tej chwili jest taka, że jedno przedsiębiorstwo czeka na moment podpisania przez drugie umowy z panem. Jeżeli mam szczerze wypowiedzieć swoje zdanie, to uważam, że pertraktacje prowadzono dość niezręcznie, w przeciwnym razie nie bylibyśmy dzisiaj w takim położeniu bez wyjścia. Któż to konferował z Manchesterem? - Mój teść! - odpowiedział Preysing pośpiesznie. Nie zgadzało się to z rzeczywistością, a Zinnowitz, który dostatecznie był poinformowany o wewnętrznej walce o kierownictwo w Saxonii, dobrze wiedział, że nie była to prawda. Przesunął ręką po stole, przekreślając tym odpowiedź Preysinga. Dajmy temu pokój - mówił ten ruch. - Z Towarzystwem w Chemnitz jestem w luźnym kontakcie - mówił dalej doktor - mogę więc dokładnie zdać panu sprawę z ich nastawienia. Schweimann zarzucił kompletnie myśl połączenia się z wami, a i Gerstenkorn się waha. Dlaczego? Oto wielki koncern S.I.R. zasięgał wiadomości, czy Towarzystwo z Chemnitz nie mogłoby zostać sprzedane, nie połączone, lecz wprost sprzedane. Gerstenkorn i Schweimann pozostaliby, oczywiście, w Radzie Nadzorczej i otrzymaliby wyjątkowo dobrze płatne stanowiska - a dziś przecież tylko ryzykują. Gdyby zaś umowa Burleigha z panem doszła do skutku, to sądzę, zresztą jest to moje niemiarodajne może zdanie, to sądzę, że wtedy odrzuciliby propozycję koncernu S.I.R. i połączyli się z wami. Tak ma się rzecz u nich; nie orientuję się jednak w waszych stosunkach z Manchesterem. Teść pana pisał mi o tym jakoś niewyraźnie. Preysing wplótł znowu niepotrzebne zapytanie w dokładne wywody adwokata: - Czy projekt koncernu jest pewny, czy to tylko plotka? Ile proponowano za Chemnitz? - spytał. - To nie należy właściwie do rzeczy - odparł Zinnowitz, który tego nie wiedział. Preysing wysunął dolną wargę z leżącym na niej cygarem i zastanowił się. "A jednak należy to do rzeczy" - myślał, ale nie mógł ani sobie, ani tamtemu dobrze wytłumaczyć, dlaczego. - Sprawa z Burleighem nie stoi źle - rzekł wahająco. - Ale jak widać, również i dobrze nie! - odparł z miejsca adwokat. Preysing wyciągnął rękę po swą tekę, lecz zaraz ją cofnął, wyciągnął po raz drugi, wyjął z ust cygaro z pogryzionym końcem i zdecydował się wreszcie na wyjęcie niebieskiej teczki z przytwierdzonymi listami i kopiami. - Oto korespondencja bieżąca z Manchesterem - rzekł, ociągając się, i podał wszystko radcy. W tejże jednak chwili już tego żałował. Spotniały mu ręce; zaczął okręcać na palcu ślubną obrączkę ruchem przyzwyczajenia, lecz ulgi to mu nie sprawiło. - Ale muszę pana prosić... to ściśle poufne! - rzekł prosząco. Zinnowitz rzucił z ukosa ponad papierami spojrzenie i Preysing zamilkł. Słychać było odgłosy nakrywania stołów; w wielkiej sali jadalnej pachniało jak zwykle w każdym dużym hotelu przed lunchem: mdły zapach pieczystego, który przed jedzeniem pobudza apetyt, zaś po nim staje się nieznośny. Preysingowi zachciało się jeść. Pomyślał mimochodem o żonie w domu i o dzieciach siedzących przy stole. - No, tak - powiedział doktor Zinnowitz, odkładając listy, i popatrzył w skupieniu, a zarazem daleki myślami, na Preysinga. - Więc? - spytał dyrektor. - Powracam zatem - ciągnął po chwili Zinnowitz swą przemowę - powracam do punktu założenia. Na razie pertraktacje z firmą Burleigh i Syn są jeszcze w toku, mamy więc w ręku ważkie szanse, dzięki którym można wywrzeć wpływ na panów z Chemnitz. Jeżeli konferencję odłożymy i Burleigh odstąpi, co jest bardzo możliwe po ostatnim liście z dwudziestego siódmego lutego, to szansa przepadła, a wtedy w ogóle stracimy wszystkie możliwości i siądziemy między dwoma stołkami zamiast na obydwóch. Czoło Preysinga stało się nagle purpurowe, pod zmarszczoną nieco skórą napłynęła falą krew i nabrzmiały żyły. Od czasu do czasu miewał takie napady wściekłości, uderzenia krwi do głowy, wybuchy niepohamowanego gniewu. - Cała gadanina nie ma sensu. Musimy po prostu doprowadzić do fuzji! - powiedział głośno, uderzając pięścią w stół. Doktor Zinnowitz zwlekał z odpowiedzią. - Sądzę, że i bez niej Saxonia nie zbankrutuje? - odparł pytająco. - Oczywiście, że nie! Nikt nie mówi o bankructwie - rzekł Preysing gorączkowo - ale musielibyśmy się ograniczyć; zaszłaby potrzeba zwolnienia robotników z przędzalni. Musielibyśmy... zresztą, co tu mówić, muszę doprowadzić do fuzji, po to przyjechałem. Po prostu muszę to załatwić. Są także... są tu inne jeszcze powody. Chodzi też o wpływ na bieg spraw wewnętrznych, pan mnie pojmuje? Ostatecznie rozwój naszej fabryki to moja praca, moja organizacja. Chciałbym więc zdobyć znaczenie. Starszy pan jest już bardzo stary, mój szwagier jest nieodpowiedni, mówię panu szczerze, zna pan przecież tego chłopca, to nie jest współpracownik dla mnie. Nabrał w Lyonie takich zwyczajów, których nie mogę wprowadzić do naszego interesu. Nie jestem za bluffem, nie lubię blagierów. Zwykłem zawierać umowy na solidnych podstawach. Domków z kart nie buduję! Na razie jeszcze jestem i mogę decydować... Doktor Zinnowitz patrzał z zainteresowaniem na gorączkującego się dyrektora, który mówił o wiele więcej niż powinien był. - Znany pan jest w swej branży jako przykład uczciwego kupca - zauważył uprzejmie, i brzmiał w tym dźwięk jakby żalu. Preysing umilkł. Chował niebieską teczkę rękami drżącymi z podniecenia. - Zgadzamy się więc - rzekł Zinnowitz - konferencja odbędzie się jutro, i będziemy usiłowali wszelkimi sposobami przeforsować podpisanie wstępnej umowy. Gdybym tylko wiedział... - Wie pan co - rzekł po chwili, podczas której rozważał coś w milczeniu - czy mógłby mi pan dać parę tych listów? Te pomyślniejsze, wie pan, z początków pertraktacji. Po południu będę mówił z Schweimannem i Gerstenkornem. Nie zaszkodziłoby, gdyby... naturalnie, wszystkich listów nie pokazałbym, ale niektóre. - Nie - odparł Preysing - tego zrobić nie mogę. Zobowiązaliśmy się względem firmy Burleigh i Syn do najściślejszej dyskrecji. Zinnowitz uśmiechnął się. - Wróble na dachu już gwiżdżą o tym - zauważył - a zresztą, jak pan uważa! Pan będzie odpowiadał... Hic Rhodus, hic salta. Wszystko by się dało osiągnąć, gdybyśmy zręcznie wykorzystali pertraktacje z Manchesterem. Jest to jedyna możliwość, aby zagmatwaną nieco sprawę z Chemnitz sprowadzić na właściwą drogę. Należałoby Schweimannowi podsunąć kilka tych listów całkiem niechcący i przypadkowo. Oczywiście. Oczywiście pewien wybór, parę kopii. Ale jak pan sobie życzy, pan ponosi odpowiedzialność... Preysing znowu miał więc ponosić jakąś odpowiedzialność. Męczyło go jeszcze pokrycie owych czterdziestu tysięcy za akcje kupione przez Rothenburgera. Miał zgagę, czuł w skroniach ciężkie i gorące pulsowanie. - To mi się nie podoba - rzekł - to nie fair. Pertraktacje z Chemnitz zaczęły się na długo przed interesem z Burleighem. Nigdy też nie było słowa o tym między nami a Gerstenkornem. Aż tu nagle cały ciężar sprawy przechyla się na tamtą stronę. Wygląda to prawie tak, jakby Chemnitz traktowało nas jedynie jako dodatek do Anglików, z jakiego więc powodu w ogóle mamy wykazywać się naszą z nimi korespondencją? Nieee, tego nie zrobię! "Ograniczony i uparty jak osioł" - pomyślał doktor Zinnowitz, zaciskając zamek swej teki. - Jak pan sobie życzy! - powiedział obojętnie i wstał. Niespodzianie Preysing się załamał. - Ma pan kogo, kto by kilka tych listów przepisał? Dałbym panu, ostatecznie, parę kopii z odbitkami. Oryginałów nie wypuszczę z ręki! - dodał pośpiesznie i głośno, jakby miał kogoś przekrzyczeć. - Musi to być ktoś dyskretny, na kim można by polegać. Chciałbym też coś podyktować, co mi potrzebne do konferencji. Nie lubię maszynistek z hotelu, zawsze ma się wrażenie, że wszystkie tajemnice handlowe opowiadają portierowi. Chciałbym się tym zająć po obiedzie. - Niestety, u mnie w kancelarii nikt nie ma czasu - odrzekł Zinnowitz chłodno, trochę zdziwiony - mamy w toku kilka wielkich spraw, i moi ludzie pracują od tygodni po godzinach biurowych. Ale czekaj no pan... może by przysłać panu Płomyczka? * Tak, Płomyczek jest do tego odpowiednia. Każę zaraz do niej zatelefonować. Nazwisko znaczące. W oryginale: Flamm - nazwisko obu sióstr, Fl~ammchen - czyli Płomyczkiem została nazwana młodsza. - Do kogo? - spytał Preysing, nieprzyjemnie zdziwiony tym zdrobniałym imieniem. - Do Płomyczka. To Płomykówna numer dwa, siostra mojej Płomykówny numer jeden, zna ją pan przecież. Od dwudziestu lat pracuje w mojej kancelarii. Płomykówna druga często nam pomaga, jeżeli mamy więcej do pisania, niż możemy podołać. Zabierałem też ją z sobą w podróż, gdy moja Płomykówna potrzebna była w kancelarii. Jest inteligentna i bardzo prędka. Kopie musiałbym dostać przed piątą. Wtedy zupełnie nieoficjalnie pójdę z panami z Chemnitz na kolację. Płomyczek może mi te kopie przynieść wprost do kancelarii. Zadzwonię zaraz do mojej Płomykówny i każę, by przysłała tu siostrę. Na którą zamówił pan na jutro salę konferencyjną? Doktor Zinnowitz i dyrektor Preysing, obaj z tekami pod pachą, opuścili werandę, przeszli korytarz, potem koło loży portiera weszli do hallu, gdzie wielu podobnych do nich panów z podobnymi tekami prowadziło podobne rozmowy. Zjawiło się też kilka pań, świeżo wykąpanych, naperfumowanych, z dokładnie wylakierowanymi pazurkami; eleganckimi, beztroskimi ruchami wciągały rękawiczki, zanim wyszły przez kołowrót w drzwiach na ulicę, której szary asfalt zalany był słońcem. Gdy panowie przechodzili przez hall do telefonu, Preysing usłyszał swoje nazwisko. Korytarzem biegł boy numer 8 i jasnym, z lekka załamującym się chłopięcym głosem wołał w równych odstępach: - Pan dyrektor Preysing! Pan dyrektor Preysing z Fredersdorfu! Pan dyrektor Preysing! - Proszę! - krzyknął Preysing, wyciągając rękę po depeszę - przepraszam - rzucił Zinnowitzowi, otwierając formularz; czytał, idąc z doktorem przez hall. Nagle uczuł, jak ziębnie mu skóra na głowie, i machinalnie włożył swój melonik. Depesza brzmiała: "Pertraktacje z firmą Burleigh i Syn zerwane ostatecznie, Br~osemann." "A więc wszystko już na nic, nie warto zamawiać maszynistki, panie doktorze, to bezcelowe, z Manchesterem skończyło się" - myślał Preysing, idąc dalej do kabiny telefonicznej. Wsunął depeszę do kieszeni palta i trzymał ją kurczowo w dwóch palcach. "To bezcelowe, nie trzeba już przepisywać" - rozmyślał, chcąc to powiedzieć doktorowi. Nie mógł się jednak na to zdobyć i chrząkał tylko, jakby w gardle miał jeszcze sadze po nocnej podróży koleją. - Zupełnie się jednak wypogodziło - powiedział. - Mamy koniec marca - odparł Zinnowitz, który z człowieka interesu stał się prywatną osobą, chętnie zerkającą za jedwabnymi pończoszkami. - Numer dwa zaraz będzie wolny - oświadczył telefonista, manewrując czerwonymi i zielonymi wtyczkami. Preysing oparł się o wymateracowane drzwi celi i machinalnie wpatrywał się w czyjeś szerokie plecy, widniejące w okrągłym otworze w drzwiach. Zinnowitz mówił coś, czego Preysing nie pojmował. Ogarniała go złość na Br~osemanna, na tego bydlaka prokurenta, który wysyłał podobne depesze właśnie teraz, gdy się trzeba było mocno trzymać przed trudnymi pertraktacjami. Prawdopodobnie tkwił za tym stary ze swą starczą złośliwą radością z niepowodzeń zięcia: masz tu cały ten kram - pokaż, co potrafisz. Miał ochotę płakać, ten naczelny pan dyrektor z nerwami, wyczerpanymi bezsennością, z głową pełną trosk i swym uczciwym sumieniem pośród tych niejasnych spraw i mętnych powikłań. Spróbował skupić myśli, kłębiące się i rozpraszające. Doktor Zinnowitz mówił obok tonem wytrawnego znawcy o nowej rewii, całej w srebrze, wszystko w srebrze! Drzwi kabiny, o które oparł się Preysing w swej niemocy, ucisnęły go w plecy, po czym pchnięto je ostrożnie, i z celki wyszedł bardzo przystojny, wysoki, przyjaźnie uśmiechnięty mężczyzna w granatowym palcie. Zamiast wyrazić niezadowolenie, młody człowiek wyrzekł kilka grzecznych słów, przepraszających. Preysing, będący myślami gdzie indziej, patrzył w jego twarz, dziwnie mu bliską i znaną, i również wypowiedział parę zdawkowych wyrazów. Zinnowitz był już w kabinie i zamawiał Płomykównę numer dwa, Płomyczka, zapewne starszą i pracowitą pannę, która miała przepisać listy, nie mające żadnego, absolutnie żadnego już celu... Preysing wiedział dokładnie, że sprawę tę należało przerwać, ale nie mógł się zdobyć na potrzebną do tego energię. - Załatwione - powiedział doktor Zinnowitz, wychodząc z kabiny - Płomyczek będzie tu o trzeciej, maszyn jest przecież w hotelu dosyć. Listy dostanę o piątej? Przed konferencją rozmówię się jeszcze z panem. Zdobędziemy ich w tym ataku! Do widzenia, smacznego! - Smacznego - odrzekł Preysing w stronę kręcących się lustrzanych szyb drzwi obrotowych, przez które wydostał się już doktor na ulicę. Na dworze świeciło słońce, mały, biedny człowieczek sprzedawał fiołki; na dworze nikt się nie troszczył o fuzje i trudności w pertraktacjach. Preysing wyciągnął prawą rękę z kieszeni palta, a lewą wyjął z niej telegram, zaciskany w dłoni kurczowo do chwili, aż doktor Zinnowitz znikł w taksówce. Na stole w hallu wyprostował i wygładził papier starannie, złożył go porządnie i schował na piersi do wewnętrznej kieszeni swego dobrze utrzymanego ciemnoszarego ubrania. Telefon zbudził pana Preysinga z lekkiej popołudniowej drzemki o godzinie pięć po trzeciej. Przed snem zdjął kołnierz, buty i marynarkę, a jednak teraz, gdy zerwał się z kanapy, poczuł się rozbity i miał przykry posmak, jaki zawsze w hotelu jest następstwem chwil, spędzonych ukradkiem na drzemce. Żółte zasłony były spuszczone, powietrze w pokoju gorące i suche z centralnego ogrzewania; na prawym policzku miał Preysing odciśnięty wzór z podróżnej poduszki; telefon dzwonił niecierpliwie. Portier zameldował, że jakaś pani oczekuje pana dyrektora w hallu. - Niech pan ją przyśle na górę - rzekł Preysing i z pośpiechem zaczął przyprowadzać swoją garderobę do porządku. Nieoczekiwanie zrobiono mu przez telefon w najuprzejmiejszej formie uwagę: hotel miał swoje zasady i przepisy. Szef recepcji, Rohna, sam zawiadomił o nich pana Preysinga, przepraszając go przy tym stokrotnie ze współczującym uśmiechem światowca, co wyczuć można było przez telefon: przyjmowanie pań w pokojach nie było dozwolone i, niestety, nie można zrobić wyjątku. - Ależ Boże drogi, przecież to nie wizyta kobieca! Ta panna jest moją sekretarką, muszę z nią przecież pracować, rozumie to pan chyba? - powiedział Preysing, zniecierpliwiony. Głos szefa recepcji stał się bardziej jeszcze uśmiechnięty: poproszono pana dyrektora, by się łaskawie zechciał pofatygować z tą panią do pokoju, przeznaczonego specjalnie w tym celu dla szanownych panów. Preysing cisnął słuchawkę na widełki. Czuł się w obrzydliwy sposób wytrącony z równowagi. Umył ręce, wypłukał usta, namocował się ze spinką przy kołnierzyku i z krawatem, wreszcie zbiegł na dół. W hallu siedział Płomyczek, panna Płomykówna numer dwa, siostra panny Płomykówny numer jeden. Bardziej do siebie niepodobnych sióstr nie było chyba na świecie. Preysing przypomniał sobie Płomykównę numer jeden jako osobę godną zaufania, o włosach niewyraźnego koloru, w zarękawku do pisania na prawej, a w mankiecie z papieru dla ochrony przed atramentem na lewej ręce, umiejącą z kwaśną miną powstrzymywać w przedpokoju niepożądanych interesantów doktora Zinnowitza. Płomykówna, zwana Płomyczkiem, nie wykazywała śladu tej solidności. Siedziała, rozparta w fotelu klubowym, jakby była w domu, jakby się miała pysznie zabawić; lat mogła mieć najwyżej dwadzieścia. - Doktor Zinnowitz przysyła mnie do przepisywania. Kazano mi powiedzieć, że jestem tym Płomyczkiem, którego panu obiecano - oświadczyła po prostu. Pośrodku ust miała krążek czerwonej szminki, położonej nieuważnie i od niechcenia, tylko dlatego, że było to modne. Okazało się, gdy wstała, że jest wyższa od dyrektora, wspaniale zbudowana, ściągnięta mocno skórzanym paskiem pośrodku smukłej kibici. Preysing był wściekły na Zinnowitza, który go wprowadził w takie głupie położenie. Zrozumiał teraz zastrzeżenia szefa recepcji. Wyperfumowana była również. Miał po prostu chęć ją odesłać. - Sądzę, że musimy się pośpieszyć - powiedziała głębokim, trochę ochrypniętym głosem, właściwym często młodym dziewczynom. Pepa, starsza córka dyrektora, będąc dzieckiem, miała podobny głos. - A więc pani jest siostrą panny Płomykówny? Znam ją - rzekł Preysing tonem bardziej niegrzecznym niż zdziwionym. Płomykówna dwa wysunęła nieco dolną wargę, oddmuchując lok, który jej się zsunął na czoło spod małej filcowej czapeczki. Złota, jedwabna przędza uniosła się i z wolna opadła z powrotem. Preysing nie chciał nic widzieć, spostrzegł to jednak mimo woli. - Jestem siostrą przyrodnią - rzekła Płomyczek - z drugiego małżeństwa mego ojca. Ale stosunki między nami są zupełnie dobre. - Ach, tak? - powiedział dyrektor, patrząc na nią niezadowolonym wzrokiem. Miała więc ona przepisywać listy, listy bezcelowe, zupełnie bez treści i niepotrzebne. Nie mógł tak od razu pogodzić się z tą myślą, kombinując i budując od wielu miesięcy zbliżenie z firmą Burleigh i Syn. Po prostu nie był w stanie przekreślić i wymazać tej sprawy. A jednak zerwana jest całkowicie! (Br~osemann!) Całkowicie! Trzeba by też podyktować list do tego Br~osemanna, i to ostry. I do starego o tych czterdziestu tysiącach. Pieniądze te, przeznaczone na podniesienie kursu, byłyby wyrzucone, gdyby się jutro Chemnitz wycofało. - A więc chodźmy pisać - rzekł ponuro i poszedł naprzód korytarzem. Płomyczek, idąc za nim, śmiała się cichaczem, rozbawiona fałdą tłuszczu na jego karku. Już z daleka słychać było maszyny do pisania jak stuk karabinów maszynowych, dzwonek dźwięczał w regularnych odstępach. Z otwartych drzwi pokoju buchnął niebieskim dużym wężem dym cygar. - Piękna akustyka - zauważyła Płomyczek, poruszając nozdrzami. Po pokoju biegał tam i z powrotem jakiś pan, dyktując bulgoczącą amerykańską wymową; ręce miał splecione na plecach, kapelusz zsunięty na kark. Był to kierownik pewnego towarzystwa filmowego. Przez krótki moment oceniał okiem znawcy postać Płomyczka i dyktował dalej. - O, nie! - warknął Preysing, zatrzaskując drzwi z hukiem - to nie dla mnie! Muszę mieć dla siebie pokój oddzielny. Ach, te wieczne szykany w hotelu! Tym razem Płomyczek szła przodem, a dyrektor podążał za nią korytarzem. Był wściekły i w swej złości uświadomił sobie, że go podnieca łagodne kołysanie się bioder Płomyczka. W hallu również gapiono się na nią. Nie ulegało wątpliwości, że była przepysznym okazem swej płci. Preysingowi było bardzo niemiło, że musiał przejść przez hall z osobą, do tego stopnia zwracającą uwagę, pozostawił więc ją samą i zwrócił się do Rohny, czy mógłby dostać osobny pokój do pisania. Płomyczek, niewzruszona spojrzeniami zewsząd (mój Boże, była przecież do nich przyzwyczajona!) niedbale upudrowała sobie nos, potem, stojąc pośrodku hallu, wyjęła łobuzerskim ruchem małą papierośnicę z kieszeni palta i zapaliła. Preysing zbliżył się do niej jak do krzaka pokrzywy. - Musimy zaczekać z dziesięć minut - powiedział. - Bon - odrzekła - ale potem będziemy musieli się pośpieszyć. O piątej mam być u Zinnowitza. - Czy pani jest aż tak punktualna? - spytał Preysing niegrzecznie. - Oho i jak jeszcze! - odrzekła i zaśmiała się figlarnie, przy czym jej nos zrobił się krótki, zupełnie jak u małego dziecka, a jasnobrązowe oczy zamieniły się w szparki. - No, to niech sobie pani tymczasem posiedzi i coś zamówi. Kelner, proszę tej pani coś podać! - dodał nietaktownie i odszedł. - Melbę z brzoskwiniami! - rzekła Płomyczek i z zadowoleniem kiwnęła główką. Oddmuchiwała wciąż lok z czoła, ale bez skutku. Zbudowana była wspaniale jak rasowy koń, a swobodna była i niezdarna niczym młody psiak. Baron Gaigern, wałęsający się od pewnego czasu po hallu, przyglądał jej się z odległości z niekłamanym zachwytem. Po chwili zbliżył się z ukłonem i półgłosem zapytał: - Czy szanowna pani pozwoli sobie towarzyszyć? Naprawdę nie poznaje mnie pani? Przecież tańczyliśmy razem w Baden_Baden! - Nie, w Baden_Baden nie byłam nigdy - odrzekła Płomyczek, bacznie przyglądając się młodemu człowiekowi. - Czy być może, łaskawa pani! Proszę wybaczyć! Widzę teraz, że... musiałem się pomylić! Wziąłem ją za kogoś innego! - wykrzyknął baron z miną świętoszka. Płomyczek roześmiała się. - Mnie pan na ten stary kawał nie nabierze! - powiedziała sucho. Gaigern również wybuchnął śmiechem. - A więc bez kawałów. Wolno mi się przysiąść do pani? Czy tak? Ma pani zupełną słuszność, pomylić jej nie można z nikim, pani jest tak wyjątkowa! Czy pani mieszka tutaj? I będzie może o piątej na herbacie? Proszę, proszę bardzo o to, chciałbym z panią zatańczyć. Dobrze? Położył dłonie na stole, na którym leżały również ręce Płomyczka. Między dłońmi ich została mała przestrzeń, a powietrze w niej zawibrowało natychmiast. Oboje, piękni i młodzi, patrzyli na siebie, spodobali się sobie nawzajem i zrozumieli od razu. - Boże drogi, ależ pan bierze tempo! - rzekła Płomyczek zachwycona. I z tym samym uczuciem odparł Gaigern: - Więc pani przyrzeka? Przyjdzie pani na herbatę o piątej? - Nie mogę, mam zajęcie o tej porze. Ale wieczorem jestem wolna. - Ach, jaka szkoda, wieczorem znów ja nie mogę się zwolnić. Ale jutro lub pojutrze o piątej? Może tutaj w Żółtym Pawilonie? Na pewno? Płomyczek, oblizując łyżeczkę po lodach, milczała podstępnie. Cóż miała powiedzieć? Znajomości zawierała tak, jak paliła papierosa. Pociągała go kilka razy, dopóki smakował, a potem gasiła natychmiast tę małą iskrę. - Jak się pani nazywa? - spytał wprost już Gaigern. - Płomyczek - odparła z gotowością. W tej chwili podszedł do stolika Preysing z miną władcy. Gaigern podniósł się, ukłonił grzecznie i stanął za swym krzesłem. - Możemy zaczynać - powiedział kwaśno dyrektor. Płomyczek podała rękę Gaigernowi, a Preysing patrzał na to z niezadowoleniem. Poznał w nim owego pana z kabiny telefonicznej i widział teraz znowu tę twarz z całą dokładnością, odróżniał w niej nawet wszystkie pory i najdrobniejsze linie. - Któż to taki? - spytał, podążając obok Płomyczka. - Ach, znajomy! - odrzekła. - Tak? Pani ma zapewne dużo znajomych? - Tak sobie. Nie mogę się przecież z każdym spoufalać. Nie zawsze mam też czas. Odpowiedź ta z niejasnych powodów zadowoliła dyrektora. - Pani ma stałą posadę? - zapytał. - W tej chwili nie. Szukam właśnie czegoś odpowiedniego. Dostanę zapewne niedługo, zwykle się coś znajdowało - rzekła Płomyczek filozoficznie. - Najchętniej chciałabym się dostać do filmu. Ale to bardzo trudno. Gdybym się tylko tam dostała, już bym sama sobie dalej poradziła. Ale dostać się jest nadzwyczaj trudno. Zabawna w swym zatroskaniu patrzyła panu Preysingowi w oczy. W tej chwili podobna była do młodego kociaka. Cały wdzięk młodych zwierząt zdawał się skupiać i grać w jej twarzy. Preysing, który był daleki od takich spostrzeżeń, otworzył pokój z maszynami i zapytał: - Dlaczego właśnie do filmu? Wszystkie macie przewrócone w głowie na tym punkcie! - Słowem "wszystkie" objęta była i Babetta, jego młodsza córka, która marzyła o karierze filmowej. - Ach, tak sobie. Nie mam żadnych złudzeń, ale wszyscy mówią, że dobrze wychodzę na zdjęciach - odrzekła Płomyczek, zdejmując palto - stenogram czy podyktuje pan wprost na maszynę? - Na maszynę, proszę! - odparł Preysing. Czuł się teraz świeższy i w lepszym humorze. Świadomość faktu, że Manchester nie wchodzi już w grę, dyrektor wyparł z mózgu, a gdy wyjmował z teki owe pierwsze, pełne dobrych widoków listy z korespondencji w tej kwestii, ogarnęło go uczucie nieomal przyjemne. Płomyczek zajęta była jeszcze swymi osobistymi sprawami. - Fotografują mnie co prawda często, do gazet lub czegoś podobnego, zrobiono też ze mnie reklamę mydła. Jak to się dzieje? Mój Boże, po prostu jeden fotograf mówi o tym drugiemu. Mam, wie pan, dobry akt. Tylko płacą nędznie: dziesięć marek za zdjęcie. Niech pan sobie to wyobrazi! Najbardziej bym pragnęła, aby mnie teraz na wiosnę wziął ktoś znów ze sobą w podróż jako sekretarkę. Zeszłego roku byłam z jednym panem we Florencji: pracował nad pewną książką, był profesorem. Zachwycający człowiek! No, i tego roku coś się z pewnością trafi - zakończyła, ustawiając sobie maszynę. Widać było, że miała wprawdzie kłopoty, ale że nie ważyły one więcej niż ten loczek nad czołem, który co jakiś czas oddmuchiwała w górę. Preysing, do którego świadomości uwaga jej o dobrym akcie nie dotarła, chciał powrócić do interesu, ale zamiast tego powiedział, patrząc na ręce Płomyczka, zakładającej papier do maszyny: - Jakie pani ma brązowe ręce! Skąd pani wzięła aż tyle słońca? Płomyczek spojrzała na nie, zawinęła w górę nieco rękawy i popatrzała z powagą na swą skórę. - To jeszcze ze śniegu. Byłam na nartach w górach. Pewien znajomy zabrał mnie ze sobą. Pysznie było! Gdyby mnie pan widział, jak wyglądałam po powrocie!... Więc jakże, możemy zacząć? Preysing przeszedł się po zadymionym pokoju i z najodleglejszego kąta rozpoczął dyktować: - Data. Napisała pani datę? Szanowny panie Br~osemann! Br~ose... ma pani? Powołując się na dzisiejszą poranną depeszę pana, zawiadamiam... Płomyczek, pisząc prawą ręką dalej, lewą zdjęła czapeczkę, która najwidoczniej jej przeszkadzała. Pokój wychodził na ciemne podwórze, paliły się więc biurowe zielone lampy. Preysing przypomniał sobie, nie wiadomo dlaczego, starą komodę z brzozy, stojącą w Fredersdorfie w przedpokoju... Dopiero nocą, gdy się obudził, uprzytomnił to sobie i zorientował się, że śni o Płomyczku, której włosy miały kolor i ten płomienny połysk i mazerunek ze światła i cienia jak stare drewno brzozowe. Leżąc w łóżku, widział wyraźnie te włosy przed sobą. Powietrze w pokoju było suche, a za zasłonami w oknach przebiegały światła ruchomej reklamy. Drażniła go teka, leżąca na stole. Wstał raz jeszcze, zamknął ją w walizce, wypłukał usta odolem i umył ręce. Irytował go ten apartament, drogi i niewygodny, składający się z małego pokoju, gdzie stała sofa, stół i krzesła, z wąskiej sypialni i przyległej łazienki. Kran się w niej trochę nie dokręcał i woda kapała, kapała, kołysząc Preysinga do snu. Raz jeszcze zerwał się i nastawił swój podróżny budzik, gdyż, zapomniawszy kupić aparat do golenia, musiał wcześnie być u fryzjera. Wreszcie zasnął, i majaczyła mu się znów stenotypistka z włosami koloru drewna brzozowego. Znowu się obudził, ujrzał reklamy, przeciągające za oknem, i noc ta wlokąca się, spędzona w obcym łóżku, wydawała mu się nieprzyjemna i krępująca. Bał się tego posiedzenia z Schweimannem i Gerstenkornem jak piekła, aż mu na samą myśl serce waliło głucho. Od czasu gdy wydał Zinnowitzowi angielskie listy, było mu jakoś dziwnie niejasno na duszy i nie mógł się pozbyć wrażenia nieczystych rąk. Wreszcie w półśnie słyszał jeszcze, jak ktoś idąc korytarzem, pogwizdywał z cicha, a potem z numeru 69 wystawiono przed drzwi parę męskich lakierek, tak beztrosko, jak gdyby życie było samą przyjemnością... Kringelein w numerze 70 usłyszał to również i obudził się. Śniła mu się Gruzińska: zjawiła się u niego w biurze wypłat i przedstawiła niezapłacone rachunki. Niepewnie uniósł się na łóżku, Otto Kringelein, buchalter z Fredersdorfu, człowiek, który się winien śpieszyć, gdyż niezadługo brama przed nim będzie zamknięta, człowiek, chcący uchwycić jeszcze przed śmiercią choćby rąbek życia. Głód mu dokuczał, lecz jego żołądek niewiele już mógł strawić. W ostatnich dniach słaby organizm brał niekiedy nad nim górę, pędząc go spośród największej zabawy do pokoju. Kringelein zaczyna nienawidzić swej choroby, chociaż bez niej nie wydostałby się nigdy z Fredersdorfu. Kupił sobie lekarstwo, "Balsam życia" Hundta, i pełen nadziei pije od czasu do czasu łyk pomimo gorzkiego, cynamonowego smaku i czuje się też po nim znacznie lepiej. Wyciągnął przed siebie w ciemności zimne palce i rozmyśla. Nieprzyjemnie uderza go świadomość, że palce te często teraz podczas snu zamierają. Po pokoju snują się cyfry o ludzkich pochylonych twarzach, aż wreszcie Kringelein zapala światło, przebudzony zupełnie. Niestety, bogaty pan Kringelein nie może się pozbyć przyzwyczajeń ubogiego Kringeleina i musi bezustannie rachować. W jego głowie liczby tańczą zawrotnie, ustawiają się w kolumny, dodają się i odejmują bez jego współudziału. Kringelein siaduje godzinami przed małą książeczką w ceratowej oprawie, pochodzącą jeszcze z Fredersdorfu. Zapisuje w niej swe wydatki, szalone wydatki człowieka, uczącego się żyć i wyrzucającego w dwa dni pensję całomiesięczną. Niekiedy miewa taki zawrót głowy, że widzi, jak ściany z tapetą w tulipany opadają na niego. A czasami jest szczęśliwy, niezupełnie co prawda, nie tak, jak przypuszczał, że bogaci ludzie szczęśliwi być mogą, ale w każdym razie jest szczęśliwy. Niekiedy znów siaduje na brzegu łóżka, myśląc o swej bliskiej śmierci. Zastanawia się nad tym tak intensywnie, że aż mu uszy ziębną i zaczyna zezować z wielkiego lęku. A jednak nie może sobie tego wyobrazić i ma jedynie nadzieję, że będzie to zbliżone do narkozy, z tą różnicą, iż po niej następuje przebudzenie, mdłości i owe dotkliwe bóle - Kringelein nazwał je w cichości "niebieskimi" - a tym razem całą tę mękę, już mu znaną, trzeba będzie wytrzymać przed tym, a nie potem. W tym momencie opada go drżenie, pochodzące z obawy przed śmiercią, tak, boi się, boi się śmierci, chociaż nie może jej sobie wyobrazić... Długie godziny bezsenności czają się na niejedną osobę, znajdującą się za podwójnymi zamkniętymi drzwiami uśpionego hotelu. Doktor Otternschlag o tej porze odkłada na umywalnię małą strzykawkę i pogrąża się w lekkie jak chmurka odurzenie morfiną. Ale kapelmistrz Witte, mieszkający pod numerem 221 w lewym skrzydle, nie może usnąć, starzy ludzie śpią tak krótko. Pokój jego jest podobny do pokoju doktora Otternschlaga, w ścianie przelewa się woda, winda łoskocze w dół i w górę; jest to prawie pokój służbowy. Witte siedzi przy oknie, oparł o szybę czoło o wystających guzach, właściwych muzykom, i zapatrzył się w mur naprzeciwko. Przez mózg jego przepływają urywki symfonii Beethovenowskiej, którą nigdy nie dyrygował. Brzmi też mu w głowie ustęp z "Pasji Św. Mateusza", potężnego dzieła Bacha. Zmarnowałem się, rozmyśla starzec i cała niewyśpiewana muzyka jego życia zbiera się mu w gardle gorzką kulą, którą stara się usilnie przełknąć. O wpół do dziewiątej z rana balet ma próbę, znowu będzie siedzieć przy pianinie i grać wciąż tego samego marsza do pli~es dziewcząt, i wciąż tego samego "Walca wiosennego", i mazurka, i bachanalię. "Należało zawczasu odejść od Jelizawiety - myśli - teraz już nie można. To biedna stara kobieta, której nie wolno opuścić. Muszę wytrzymać z nią ten krótki czas, który jeszcze pozostał..." Także Jelizawieta Aleksandrowna Gruzińska nie może spać; słyszy wśród tej nocy, jak czas ucieka pośpiesznie, niepowstrzymanie; dwa zegarki tykają w ciemnym pokoju, jeden brązowy na biurku, drugi mały w bransoletce na nocnym stoliku. Oba wskazują te same sekundy, mimo to jeden idzie prędzej niż drugi, a serce bije mocniej, gdy wsłuchać się w ich rytm. Gruzińska zapala światło, wstaje, wsuwa nogi w rozdeptane pantofle i podchodzi do lustra. Czas jest w nim, tak, właśnie w lustrze przede wszystkim! I w krytykach, w tej wstrętnej niegodziwej prasie, w sukcesie, jaki odnoszą brzydkie, niezgrabne tancerki, tak dzisiaj modne, czas jest i w deficytach na tourn~ees, w słabych oklaskach, w ordynarnych wyrażeniach impresaria Meyerheima, wszędzie, wszędzie... Przetańczone lata odzywają się w zmęczonych kostkach stóp, w braku tchu przy klasycznych trzydziestu dwu piruetach i we krwi, uderzającej często gorącą, nagłą falą klimakterium przez szyję na policzki... W pokoju jest gorąco, choć drzwi balkonowe stoją otworem; na ulicy przez całą noc krzyczą syreny aut. Gruzińska wyjmuje z neseseru swoje perły, dwie pełne dłonie chłodnych pereł, i zanurza w nie twarz. To nie pomaga: gorące powieki zbolałe są od szminki i świateł rampy, myśli borują mózg, a zegarki pędzą jak rumaki. Pod brodą ma Gruzińska przepaskę kauczukową, a ręce i wargi są grubo natłuszczone. Widzi siebie w lustrze tak brzydką, że prędko gasi światło. Po ciemku bierze proszek weronalu, a potem ulega atakowi płaczu, łzom kobiety namiętnej i nieutulonej w swym żalu; wreszcie zanurza się jakby w obłok i pomału usypia. Obok przejechał ktoś windą. (Może to ów piękny pan z Nicei?) W ciężki sen po weronalu zabiera Gruzińska obraz pana z numeru 69, najpiękniejszego mężczyzny, jakiego widziała kiedykolwiek. Powracając do pokoju baron gwiżdże z cicha przyjemnie dla ucha i z zadowoleniem. W pokoju przestaje ze względu na sąsiadów, kładzie piżamę i ładne pantofle z błękitnej skóry, poruszając się bez szmeru niby istota pośrednia między dzikim kotem a pięknym chłopcem. Gdy przechodzi przez hotelowy hall, dzieje się tak, jakby w zimnej izbie otworzono okno, pełne słońca. Tańczy wspaniale, jest zarazem chłodny i namiętny. W pokoju ma zawsze trochę kwiatów; kocha kwiaty, często je wącha, a kiedy jest sam, głaszcze je, a nawet liże ich delikatne płatki. Na ulicy w pobliżu kobiet tańczy jak bokser na ringu; na jedne spogląda tylko i cieszy się ich widokiem, niektóre zagaduje, inne odprowadza do domu, a czasem zabiera je do podrzędnego hoteliku. Nazajutrz z wyrazem niewiniątka na swojej kociej twarzy wraca do wykwintnego Grand Hotelu, mającego opinię nieposzlakowaną. Portier nie może powściągnąć uśmiechu, podając mu klucz do pokoju, bo niekiedy jest pan baron z lekka podpity w sposób miły i swawolny, czego mu nikt za złe brać nie może. Z rana w pokoju, leżącym o piętro niżej, słychać, jak Gaigern gimnastykuje się u siebie na górze i jak ciało jego pada z równomiernym łoskotem na podłogę. Nosi zwykle głęboko wycięte kamizelki, a krawaty zawiązuje na kokardę. Ubranie leży na nim swobodnie, jest nawet nieco za szerokie jak skóra na psach czystej rasy. Czasem wyjeżdża swoim małym czteroosobowym autem i nie ma go przez dwa dni. Godzinami może przesiadywać wśród samochodów, ogląda wozy, wsadza głowę pod karoserie, do motoru, wdycha benzynę, oliwę i zapach rozgrzanego metalu, klepie opony, głaszcze lakier, tę skórę karoserii, granatowy, czerwony, beżowy - gdyby pozostawić go samego, oblizałby na pewno to wszystko. Od ulicznych handlarzy kupuje sznurowadła, zapalniczki nie do użytku, małe kurki z gumy i dziesięć pudełek zapałek. Niekiedy napada go tęsknota za końmi, wstaje wówczas o szóstej, jedzie autobusem do tatersalu i z rozkoszą wdycha powietrze, pełne zapachu trocin, wyrobów siodlarskich i potu, a potem zawiera przyjaźń z którymś z koni, jedzie na nim do Tiergartenu i do syta napawa się szarą mgłą ponad nagimi marcowymi drzewami; wreszcie uspokojony wraca do hotelu. Widziano go też na podwórzu gospodarskim za służbowymi schodami: stał koło śmietnika z pomyjami i odpadkami, zapatrzony wysoko ponad piąte piętro, aż tam, gdzie antena się zwiesza pod jednostajnym, bezbarwnym niebem. Można było przypuścić, że wypatrywał tej jedynej ładnej i niemoralnej pokojowej, której zresztą wymówiono już posadę. W hotelu zawiera mnóstwo znajomości, chętnie służy znaczkami do listów i daje wskazówki co do dalekich podróży samolotami, wozi też często swoim autem starsze panie, jest zawsze w pogotowiu jako czwarty do brydża i ma dobre rozeznanie w zapasach wina w piwnicach Grand Hotelu. Na wskazującym palcu prawej ręki nosi baron pierścień z lapis lazuli z wyrytym na nim herbem Gaigernów, jastrzębiem ponad falami. Wieczorem, kładąc się do łóżka, rozmawia z poduszką akcentem bawarskim: - Jak się masz - powiada - dobry wieczór, moja poczciwa, dobry wieczór, moje ty kochane, dobre łóżko! - zasypia bardzo prędko i nigdy nie przeszkadza sąsiadom chrapaniem lub głośnym płukaniem gardła albo rzucaniem obuwia. Jego szofer opowiada na dole w sali dla służby, że pan baron jest człowiekiem przyzwoitym, lecz dość ograniczonym. Ale i on, baron Gaigern, mieszka za podwójnymi drzwiami, ma swoje tajemnice i ukryte przyczyny swego działania... - Prócz tego żadnych innych nowin? - pyta szofera, siedząc nago w swym pokoju na dywanie i masując uda. Ciało ma wspaniałe, klatkę piersiową jak bokser, nieco za wypukłą, skóra na ramionach i nogach jest jasnobrązowa, tylko między lędźwiami a tułowiem został jasny pas od noszonych latem sportowych majteczek. - No, jeśli prócz tego nie masz innych nowin! - Nie, dziękuję, mnie i te wystarczają - mówi szofer, leżąc na szezlongu, pokrytym imitacją kilima; papieros ma przylepiony do dolnej wargi, i pali. - Sądzisz, że w Amsterdamie będą na tę sprawę czekali wiecznie? Schalhorn wydał już pięć tysięcy, myślisz, że tak będzie dalej? Emma czeka od miesiąca w Springe, by interes puścić w ruch. W Paryżu wyszło gówno, w Nicei gówno, a jeżeli i teraz nic nie załatwisz, będzie znów gówno! Gdy Schalhorn wpadnie z tymi pięcioma tysiącami, to nam łby porozbija! - Czy to Schalhorn jest szefem? - pyta spokojnie baron i zwilża wodą kolońską dłonie. - Szef powinien umieć działać energicznie, to jest moje zdanie! - odmrukuje szofer. - Owszem, we właściwym czasie. Nie podoba mi się robota ani twoja, ani Schalhorna. Przez tę nieustępliwość zawsze macie wpadki. Mnie to się nigdy nie zdarza, a Schalhorn nigdy przeze mnie jeszcze grosza nie stracił. Jeżeli Emma się denerwuje, to i ona jest do niczego, powiedziałem jej to ostatnim razem. Nic na to nie poradzę, że nie potrafi siedzieć cicho w tym swoim sklepie ze sztuką stosowaną i nie daje M~ohlowi spokojnie kopiować staroświeckich opraw... - Gwiżdżemy na oprawy staroświeckie! Przede wszystkim postaraj się o te perły, a potem możesz się troszczyć o stare oprawy! Wszystko to tylko czcza gadanina. Z początku sprawa przedstawiała się nieźle: perły mają wartość pół miliona; zgadzam się, że po odliczeniu sumy na wydatki pozostanie jeszcze sporo. Możliwe, że łatwiej będzie można ich się pozbyć w oprawach staroświeckich, dobrze, przypuśćmy; M~ohl siedzi w Springe i kopiuje bez końca klejnoty po twojej babce, Emma wariuje. Schalhorn też. Nie polegaj na tej babie, mówię ci, gdy straci cierpliwość, może ci ładnego bigosu nawarzyć! Więc jakże będzie? Kiedyż pan baron zechce zaprzestać przyjemności i zabaw i znowu trochę popracuje? - A ty znów umierasz pewnie z głodu, co? Zapomniałeś już o tych dwudziestu dwóch tysiącach w Nicei i odważasz się rozpuszczać gębę? - powiedział baron jeszcze dość grzecznie; miał teraz na sobie czarne jedwabne skarpetki z białymi, również jedwabnymi podwiązkami i zgrabne lakierki, w których zwykle tańczył, poza tym był jeszcze nagi. Coś w tej nonszalanckiej i niedbałej nagości podrażniło tamtego, może był to lekki spadek ramion barona, czy też elastyczny ruch klatki piersiowej spowodowany oddechem, przy którym żebra występowały ze skóry. Wypluł na środek pokoju resztę papierosa i wstał. - Żebyś wiedział - wyrzekł, nachyliwszy się przez stół - żebyś wiedział, że mamy ciebie dość, aż po dziurki w nosie dość! Ty w ogóle do nas nie należysz! Nie umiesz brać niczego poważnie, rozumiesz? Nie masz tego w sobie, i nic z ciebie nie będzie, rozumiesz? Absolutnie ci jest obojętne, czy idziesz grać, czy też stawiasz na konie, czy starej babie zabierasz po dobremu z miłości dwadzieścia dwa tysiące, czy to, że wybierasz się po perły, warte pół miliona! Cóż ty myślisz, że to wszystko jedno? To jest wielka różnica, a kto nie umie podejść do sprawy we właściwym czasie poważnie, ten nie powinien grać roli szefa! I jeżeli nie ruszysz się sam, to cię inni do tego zmuszą... - Leżeć - odparł spokojnie Gaigern, odrzucając jednym małym nieznacznym ruchem dżudżitsu pięść szofera - nie potrzebuję twej pomocy, aby sprawę ruszyć z miejsca. Zatroszcz się tylko o nasze alibi na dzisiejszy wieczór. O dwunastej dwadzieścia osiem będziesz mógł wyjechać z perłami do Springe i być tu z powrotem o ósmej szesnaście rano. Każę po ciebie zadzwonić o dziewiątej, masz być w łóżku, zaprosimy wtedy kogokolwiek i pojedziemy na spacer. A jeżeli jutro podczas popłochu w hotelu zdradzisz się choć najlżejszą miną, każę cię natychmiast aresztować. Pytałem przed chwilą, czy nie masz oprócz tego jakichś nowin? Szofer schował do kieszeni rękę z czerwoną pręgą wokół nadgarstka. Widać było, że nie ma chęci się odezwać, a jednak odpowiedział: - Teraz wyjeżdża zwykle do teatru o wpół do siódmej, bo się denerwuje - warknął głucho, poskromiony. - Po przedstawieniu ma być dzisiaj pożegnalna kolacja u francuskiego posła. Potrwa najwyżej do drugiej. Jutro o jedenastej wyjeżdża do Pragi na dwa dni, potem do Wiednia. Ciekaw tylko jestem, jakim sposobem chcesz dziś jeszcze między przedstawieniem a kolacją zwędzić jej te perły, zwłaszcza, jeśli ma się to odbyć cicho. Ten kąt w ciemnym podwórzu przy teatrze to najdogodniejsze miejsce pod słońcem - zauważył jeszcze, chcąc sobie ponownie dodać animuszu, ale nie patrzył na barona, który tymczasem przemienił się w wytwornego pana w smokingu. - Ona teraz tych pereł nie nosi. Zostawia je po prostu w pokoju - mówił Gaigern, wiążąc czarny krawat - opowiedziała to jakiemuś głupcowi, reporterowi, możesz przeczytać w gazecie. - Co takiego? Po prostu je zostawia? Nawet nie oddała ich na dół do przechowania w sejfie hotelowym? Jak to? Więc można po prostu pójść do jej pokoju i wziąć je? - Mniej więcej tak! A teraz daj mi spokój - rzekł uprzejmie do zdziwionego szofera, stojącego z głupio otwartymi ustami, aż widać było ciemnoczerwone podniebienie i brak dwóch zębów. Ogarnęła go nagle taka paląca wściekłość na ten rodzaj ludzi, z którymi się związał, że mięśnie mu się sprężyły na karku. - Wynoś się - rzekł tylko - na ósmą ma być auto przed głównym wejściem. Szofer spojrzał z uniżeniem na Gaigerna i wyszedł, powstrzymując się od wypowiedzenia wielu pytań, które mu utknęły w gardle. - Ten pan spod siedemdziesiątki wygląda nieszkodliwie - szepnął jeszcze jako ostatni meldunek, podnosząc lokajskim ruchem niebieską piżamę z podłogi - to jakiś bogaty dziwak, który odziedziczył wielki spadek i wyrzuca teraz pieniądze. Baron już nie słuchał. Szofer, stojąc między drzwiami, splunął zabobonnie trzy razy za siebie i po cichu nacisnął klamkę. Tuż przed ósmą zjawił się w hallu pan baron, ożywiony i w dobrym humorze, miał na sobie smoking i granatowy trench_coat. Nawet detektyw hotelu, Pilzheimer, nie przypuszczałby w tej chwili, że ten piękny mężczyzna stara się usilnie o stworzenie sobie alibi. Doktor Otternschlag, który z wyczerpanym Kringeleinem pił w hallu kawę przed pójściem na występ Gruzińskiej, wskazał sztywnym palcem wprost na barona: - Widzi pan, takim trzeba być, panie Kringelein! - rzekł zawistnie i szyderczo. Baron wcisnął boyowi numer 18 markę do ręki, mówiąc żartobliwie: - A kłaniaj się ode mnie narzeczonej - i wszedł do portierni, gdzie Senf siedział gotów jak zwykle do usług, lecz biedak był dziś niewyspany (trzeci już wieczór ukrywa on swoje zmartwienie z powodu przedłużającego się pobytu żony w klinice). - Załatwił mi pan bilet do teatru? Piętnaście marek? Dobrze - mówił baron - a jeżeliby o mnie pytano, będę w Deutsches Theater, a potem w Klub des Westens. Idę do Klub des Westens - powtarza, przechodząc koło hrabiego Rohny. - Wie pan kogo tam spotkałem? R~utzowa, tego wysokiego R~utzowa. To ten, który z panem i moim bratem był w siedemdziesiątym czwartym pułku ułanów? Teraz pracuje w branży automobilowej. Wyście wszyscy tacy dzielni, tylko ja jestem do niczego! Lilia w polu, nieprawda? Czy mój szofer już zajechał, panie portierze? Prąd ciepłego powietrza wypływa za nim z hallu, a wszyscy patrzą za nim, uśmiechając się przychylnie, gdy wsiada do auta, by zdobyć swoje alibi... O wpół do dwunastej dzwoni nawet z klubu: - Tu baron Gaigern. Pytał kto o mnie? Jestem w Klub des Westens i przed drugą nie powrócę, prawdopodobnie nawet później. Szofer może pójść spać. O tejże porze, gdy głos w telefonie podawał owo kawalerskie, beztroskie alibi, Gaigern stał, przytulony do frontowej ściany Grand Hotelu pomiędzy dwoma bryłami, imitującymi piaskowce. Położenie jego nie było wprawdzie przyjemne, lecz sprawiało mu radość, ową gorącą radość myśliwego, zapaśnika czy alpinisty, wdzierającego się na szczyty. Na wyprawę tę wybrał się w swej ciemnoniebieskiej piżamie, na nogach miał lekkie bokserskie pantofle na chromowych podeszwach, a na nie wdział, na wszelki wypadek, wełniane skarpetki, używane w czasie zimowego sportu. Było to dobrą ochroną przed niepożądanym pozostawieniem śladów. Wyszedł ze swego własnego okna i posuwał się w stronę pokoju Gruzińskiej, miał przed sobą niespełna siedem metrów do przebycia, a znajdował się już w połowie drogi. Sztuczne piaskowce Grand Hotelu naśladują grubo ciosane bloki Palazzo Pitti, wygląda to pompatycznie, i jeśli się tylko nie odkruszą, wszystko pójdzie dobrze. Gaigern wstawiał ostrożnie palce stóp w zagłębienia sztukaterii. Na rękach również miał rękawiczki, przeszkadzające mu bardzo po drodze. Nie mógł ich jednak zdjąć teraz, gdy lazł jak chrząszcz po zewnętrznej ścianie drugiego piętra. - Przekleństwo! - mruknął, gdy wapno i sztukateria obsunęły mu się pod rękami i spadły o piętro niżej, uderzając w występ okna, pokryty cynkową blachą. W gardle mu zaschło, i musiał wyregulować oddech jak biegacz na torze żużlowym. Po chwili znalazł oparcie, przez moment balansował na palcach jednej stopy z narażeniem życia, wreszcie umieścił drugą nogę o pół metra dalej. Gwizdał przy tym z cicha. Podniecony był teraz niezmiernie i dlatego gwizdał, udając zimną krew jak mały chłopak. Nie myślał ani na chwilę o perłach, choć dla nich odważył się na to przedsięwzięcie. Można by je było ostatecznie zdobyć i w inny sposób: wystarczyłoby jedno uderzenie w głowę Susette, gdy z neseserem wychodziła wieczorem z teatru. Można by też było napaść Gruzińską w nocy: wystarczyłyby cztery kroki korytarzem, podrobiony klucz i niewinna mina, gdyby złapano go w cudzym pokoju. Ale to nie było w jego guście, ani trochę! - Każdy winien postępować zgodnie ze swoją naturą! - starał się Gaigern wyjaśnić swym ludziom, owej niewielkiej bandzie wykolejeńców, których od dwóch i pół roku powstrzymywał od buntu. - Ja zwierzyny w pułapki nie łowię - mówił - nie wjeżdżam na góry kolejką linową. Czego nie mogę zdobyć własnymi rękami, to dla mnie nie istnieje, nie ma wartości! Przemowy takie otwierały cały świat nieporozumień między nim a jego kompanami. Ludziom tym obce było słowo "odwaga", chociaż każdy z nich dość jej miał. Emma, ta ze Springe, próbowała im to kiedyś wytłumaczyć. - On sobie robi sport z tego! - mówiła, znając dobrze Gaigerna, i prawdopodobnie miała słuszność. Teraz, na przykład, o godzinie dziesięć przed jedenastą, gdy piął się po fasadzie Grand Hotelu, czuł się jak alpinista w trudnym przejściu, w tak zwanym kominie lub jak kierownik ekspedycji na wywiadzie w niebezpiecznej okolicy. Był nią w tej chwili wykusz muru, za którym znajdowała się łazienka Gruzińskiej. Fantazja architekta nakazała mu zaprojektowanie w tym miejscu równej powierzchni, nie było tu nawet gzymsu okiennego. Łazienka, cofnięta w głąb, wychodziła na owo podwórze, gdzie zauważono kiedyś barona, wpatrzonego w anteny na dachu. Zaraz poza tą gładką ścianą długości mniej więcej dwa i pół metra widział już cienkie żelazne pręty balkonu numeru 68. Pogwizdując i klnąc od czasu do czasu, zatrzymał się, zdyszany, na ostatnim występie przed ową gładką, równą częścią ściany. Drgały mu mięśnie ud, a w stawach nóg czuł ze zmęczenia pulsujące ciepłe wibrowanie. Poza tym był zadowolony ze swego położenia, a sto razy przemyślane okoliczności zgadzały się co do joty. Duże reflektory, które hotel niedawno umieścił na swym froncie, skrywały Gaigerna zupełnie przed ulicą, tym kłębiącym się mrowiskiem wielkiego miasta. Snopy białego światła musiały oślepić każdego, spoglądającego w górę; niemożliwe byłoby dostrzeżenie małego granatowego człowieka, który przesuwał się po ścianie w cieniu, poza urządzeniem świetlnym. Gaigern podpatrzył niegdyś tę sztuczkę u kuglarza w vari~et~e; oślepiał on publiczność nadmiernym światłem i pokazywał różne sztuki na tle granatowej aksamitnej zasłony: przepiłowywał na pół panie i kazał się unosić w powietrze szkieletom. Wypoczywając za drugim reflektorem, Gaigern spojrzał na ulicę. Widział wszystko dziwacznie z ukosa, i kawałek tego świata na dole wydawał się niezwykły i spłaszczony. Ściana domu ciągnęła się w nieskończoność, coraz niżej i niżej, wyglądała niebezpiecznie, wrogo i odrażająco. Na przekór samemu sobie Gaigern schylił głowę i bez mrugnięcia okiem patrzył w dół, powstrzymując oddech. Nie doznał najmniejszego zawrotu głowy, tylko w pulsie pod rękawiczkami zjawiło się przeciągłe, mdlące uczucie, znane turystom, wspinającym się na góry. Okrągła wieża w Ried na zamku była wyższa. W Feldkirch, wymykając się nocą, zsuwać się trzeba było po piorunochronie. A nie bagatelą też były znane Trzy Szczyty w Dolomitach. Przestrzeń dwóch i pół metra do balkonu niełatwa była do przebycia, lecz zdarzały mu się już gorsze rzeczy. Gaigern nie patrzał więcej w dół, lecz trochę ponad siebie. Na dachu naprzeciwko biegła reklama, i co chwila wyskakiwały elektryczne żarówki niby piana z kieliszka szampana. Nieba nie było - miasto kończyło się zaraz ponad dachami, pełnymi drutów i anten. Gaigern poruszył palcami w rękawiczkach: lepiły się, widocznie krwawiły. Sprawdził oddech - był znowu głęboki i równy. Zebrał więc wszystkie siły, sprężył się i jednym skokiem jak szczupak rzucił się w pustą przestrzeń. Powietrze zaświstało mu koło uszu i już zawisł na sztabach balkonu, wrzynających się twardo w jego palce. Przez chwilkę wisiał tak z walącym sercem, po czym sprawnie się podciągnął, przelazł przez barierkę i wtedy dopiero puścił żelazne pręty. Leżał teraz na balkonie przed otwartymi drzwiami pokoju Gruzińskiej. - No, koniec - rzekł do siebie z zadowoleniem, spoczywając na kamieniach balkonu i chwytając w otwarte usta powietrze. Z wysoka dochodził warkot aeroplanu, i Gaigern rozpoznał nawet leżąc z szeroko rozwartymi oczyma okrągłe światełko kabiny, sunące po czerwonawym wielkomiejskim niebie. Z dołu, z ulicy szedł donośny rozgwar. Gaigern czuł się przez chwilę na wpół przytomny ze zmęczenia na tej odosobnionej wysepce. Przed wjazdem do hotelu walczyły o pierwszeństwo syreny aut, gdyż w małej sali odbywała się uroczystość Ligi Przyjaciół Ludzkości; z drzwiczek samochodów wychodziły jak pozłociste żuki okrycia wieczorowe, pięły się po trzech stopniach do wejścia, a potem schodziły po dwóch do wewnątrz. "Boże, cóż bym dał teraz za papierosa" - myślał baron, wyczerpany nerwowo, ale o tym niepodobna było nawet marzyć. Leżąc, zsunął prawą rękawiczkę i wyssał rankę na krwawiącym palcu: nie mógł przecież pracować taką ręką. Zżymając się, łykał słaby metaliczny smak, a mokre jego plecy wyczuwały przyjemny chłód kamiennej podłogi. Przez sztaby balkonu odmierzał wzrokiem przestrzeń i rozważał trudności powrotu. Miał ze sobą linkę. Należało się nią potem przywiązać do balkonu, rozhuśtać i z rozmachem przesadzić odległość. - Winszuję! - rzekł do siebie uprzejmym oficerskim tonem z dawnej swej egzystencji. Wciągnął na powrót jak przed uroczystą wizytą rękawiczki, podniósł się i wszedł z balkonu do pokoju Gruzińskiej. Drzwi się nie poruszyły, jedynie firanka lekko się wydęła, nawet parkiet mu sprzyjał, był niemy. W ciemnym pokoju tykały dwa zegarki, jeden prawie dwa razy prędzej niż drugi. Wyraźnie pachniało tu krematorium i pogrzebem. Z reklamy naprzeciwko padał trójkątny żółtawy odblask na podłogę aż po brzegi dywanu. Gaigern wyjął kieszonkową, tanią, cylindryczną latarkę, jaką miewają kucharki, prowadzące lekkomyślny tryb życia i poświecił sobie w głąb pokoju. Pamiętał jego rozkład i umeblowanie dzięki krótkiej rozmowie z Susette na progu w drzwiach. Przygotował się na wszelkie niespodzianki; musiał znaleźć perły, choćby miał rozbijać kufry, włamywać się do szaf lub odgadywać sekretne zamki. Skradał się właśnie za wąskim owalem rzuconego światła i ujrzał siebie potrójnego w lustrze toaletki, gdy nagle stanął, zaskoczony i rozbawiony zarazem: na stoliku przed lustrem toalety leżał sobie spokojnie i bezbronnie neseser, a mały promień światła odbijał się niewinnie w jego skórze. "Tylko spokojnie" - pomyślał Gaigern, a było to rozkazem, gdyż czuł już, jak go opanowuje gorączka myśliwego. Przede wszystkim schował krwawiącą rękę jak jakiś przedmiot do kieszeni, gdyż należało jej uniemożliwić pozostawienie śladów. Lampę wziął w zęby. Lewą ręką w rękawiczce ujął ostrożnie neseser. Tak, to był ten rzeczywiście, pod palcami wyczuwało się jego matowo błyszczącą skórę. Uniósł go nieco w górę, nie był pusty. Zgasiwszy lampkę, odłożył go i stał chwilę, rozmyślając. Zapierał mu oddech zapach, przypominający pogrzeb jego zmarłego dziadka i uroczystości żałobne. Gaigern, zrozumiawszy przyczynę tej woni, zaśmiał się w ciemności. "To laury! - i pomyślał zdaniem Susette: - Madame dostaje dużo laurów, monsieur. Poseł francuski przysłał nam kosz, pełen laurów!" Przyklęknął koło szafy - podłoga jak żywa zatrzeszczała teraz złowrogo - i po ciemku schwycił lewą ręką walizeczkę. "Nie, nie" - pomyślał, puszczając ją zaraz. Z takimi rzeczami zawsze wiążą się kłopoty, portfele, walizki, portmonetki są to przedmioty niebezpieczne: nie dają się spalić, wrzucone do rzeki wypływają na powierzchnię, robotnicy z kanalizacji odnajdują je w ściekach, a potem jako dowody rzeczowe leżą na nieprzyjemnych stołach sal sądowych. Niełatwo by też było kuferek, wagi około czterech funtów, przenieść w zębach, mając przed sobą dwa i pół metra gładkiej jak lód powierzchni. Gaigern cofnął rękę i zastanowił się. Zapalił znów lampkę i w zamyśleniu przyglądał się obu zamkom walizki. Bóg wie, pod jakim skombinowanym sekretnym zatrzaskiem trzyma Gruzińska swoje skarby! Wyjął dla próby trochę narzędzi z kieszeni i przesunął okrągłą metalową płytkę. Zamek odskoczył, walizeczka nie była w ogóle zamknięta. Gaigern wzdrygnął się na ten niespodziewany odgłos i zgłupiał. - Coś podobnego! - wyrzekł parę razy odruchowo - coś podobnego! - Podniósł wieko i otworzył etui; tak jest: leżały w nim perły Gruzińskiej. W gruncie rzeczy nie było ich tak wiele, z bliska widziane stanowiły po prostu małą garstkę świecidełek, daleko im było do legend, jakie świat głosił o miłosnym podarku zamordowanego wielkiego księcia. Było to sautoir, nieco staromodne, sznur pereł średniej wielkości, zupełnie równych i jednakowych, trzy pierścionki i dwa kolczyki z nieprawdopodobnie wielkimi okrągłymi perłami. Spokojnie leżały na swych małych aksamitnych podściółkach, a lampka wydobywała z nich słabe matowe lśnienie. Z największą ostrożnością powyjmował je Gaigern lewą ręką z pudełek i schował do kieszeni. Wydawał mu się tak śmiesznym fakt, że znalazł je tu oto, otwarte, nie zabezpieczone, iż uczuł zawód i otrzeźwienie, jakby skutkiem zmęczenia po olbrzymim a zbędnym wysiłku. Przeszła mu nawet myśl przez głowę, by po prostu wyjść drzwiami z pokoju i przejść korytarzem do siebie. "Te kobiety mogły i drzwi zostawić otwarte!" - myślał z uśmiechem niedowierzania, odsłaniającym mu, od czasu znalezienia pereł, jak dziecku górne zęby. Drzwi były jednak zamknięte. W korytarzu szła w równych odstępach winda i zasuwana w niej krata wydawała klaskający dźwięk. Pokój 68 leżał ukośnie od niej. Gaigern usiadł w fotelu przy oknie, by zebrać siły do powrotnej drogi. Pragnienie papierosa wzmogło się prawie do szaleństwa, lecz zapalić nie mógł, by nie pozostawić śladu w postaci zapachu w pokoju. Ostrożny był jak dziki, pilnujący swego tabu. Myślał o wielu rzeczach jednocześnie, a najwyraźniej zamajaczyło mu wspomnienie szafy ojca z przyborami łowieckimi. Stały w niej zawsze na górze blaszane puszki z tytoniem hercegowińskim, a stary baron kładł do każdej co trzeci dzień mały talarek marchwi. Pod wpływem owego słodko_ostrego zapachu Gaigern wrócił pamięcią do domu, przebiegał w myśli wydeptane schody w Ried i na czas jakiś znalazł się znów w pewnym loszku, gdzie, jako siedemnastoletni ochotnik, zagrzebywał się, by palić. Przemocą wyrwał się ze wspomnień i powrócił do rzeczywistości. - Hola, Flix - rzekł - spać ci nie wolno! Ruszaj naprzód! - Niekiedy sam sobie dawał przezwiska, przemawiał czule, chwalił lub gniewał się na swe poszczególne członki ciała. - Ty świnio - mówił teraz z wymówką do przeciętego palca, który kleił się i krwawił - przestańże już wreszcie, ty świnio. A wy, dzielne moje, jesteście dzielne zwierzęta, dobre zwierzęta - dodał, klepiąc swe uda. - No, Flix, dalej, hop! Wysunął nos na balkon i zawęszył. Uderzył go ów nieokreślony marcowy zapach Berlina, wilgoć Tiergartenu i odór benzyny. Wysunąwszy się spoza wydętych z lekka firanek, zauważył od razu, że coś nie było w porządku. Dopiero po kilku sekundach uprzytomnił sobie, że cała jego postać i twarz kąpała się w świetle, którego przedtem nie było. Ujrzał jedwabne refleksy na rękawie piżamy i odruchowo cofnął się szybko do ciemnego pokoju niby zwierzę, uchodzące przed niebezpieczeństwem w czarne gęstwiny lasu. Stał w skupieniu, oddychając głęboko. Słyszał z zaostrzoną czujnością, jak tykały obydwa zegarki i jak potem daleko, daleko, gdzieś w mieście, zegar kościelny stłumionym dźwiękiem wybił jedenastą. Mury po drugiej stronie ulicy to rozbłyskiwały światłem, to zapadały w mrok, jakby mrugając i pokazując sztuki. - Przeklęte świństwo! - rzekł Gaigern rozdrażniony i wyszedł na balkon tym razem niecierpliwym krokiem władcy, jakby pokój numer 68 należał do niego. Na froncie hotelu zgasły reflektory. Nowa instalacja odmówiła posłuszeństwa. W małej sali przeznaczonej na uroczystości Liga Przyjaciół Ludzkości siedziała po ciemku, a w piwnicy monterzy gorliwie majstrowali przy tablicy rozdzielczej, nie mogąc znaleźć uszkodzenia. Na ulicy gapiło się parę osób w górę hotelu, gdzie cztery reflektory zapalały się i gasły na przemian. Nadszedł policjant, auta dawały wzburzone sygnały, gdyż droga była zatarasowana. Naprzeciwko szła reklama, podająca marki szampana, i zalewała potokami światła front hotelowy, oświetlając go jak najdokładniej. Wreszcie z okna na półpiętrze wyleźli dwaj robotnicy w granatowych bluzach, usiedli na szklanym daszku, ocieniającym portal I, i zaczęli z zewnątrz badać zepsutą instalację. Przejście siedmiu metrów ściany, tak oświetlonej, było niemożliwe. "Winszuję - pomyślał znów Gaigern i ze złości aż się roześmiał. - Teraz wpadłem! Muszę chyba wyłamać drzwi, jeżeli chcę się stąd uwolnić!" Wyjął narzędzia oraz lampkę i ostrożnie zaczął skrobać koło dziurki od klucza, ale na próżno. Szlafrok, wiszący koło drzwi, ożył nagle i spadł mu na twarz miękkim, jedwabnym dotknięciem. Gaigern przeraził się tak bardzo, że tętnice na szyi załomotały mu jak maszyny. Korytarz obudził się również. Słychać było kroki, kaszel, winda chodziła tam i na powrót, w górę i w dół, pokojowa, przebiegając, coś wołała, inna odkrzyknęła jej z daleka. Gaigern przestał majstrować koło opornego zamka i wysunął się znów na balkon. O trzy metry niżej siedzieli monterzy okrakiem na szklanym daszku, trzymając druty w ustach, a z ulicy podziwiano ich. Gaigern zdobył się na wielką bezczelność. - Co to się stało ze światłem? - krzyknął, przechylony przez poręcz. - Krótkie spięcie! - odrzekł jeden z monterów. - Jak długo to potrwa? - pytał dalej. Na dole wzruszono ramionami. "Idioci! - pomyślał, rozdrażniony napuszoną zarozumiałością tych dwóch głupców. - Za dziesięć minut odejdą na pewno" - rozumował, popatrzał jeszcze chwil kilka w dół i wrócił do pokoju. Nagle ogarnęło go przeczucie jakiegoś niebezpieczeństwa, lecz trwało to krótko i zaraz znikło. Stał pośrodku pokoju w skarpetkach, nie zostawiających żadnych rozpoznawalnych śladów. "Byle tylko nie zasnąć" - myślał i dla otrzeźwienia wyjął z kieszeni perły, rozgrzane ciepłem ciała; zdjął rękawiczki: taką miał chętkę poczuć w rękach kosztowne, gładkie klejnoty. Palce jego rozkoszowały się, a jednocześnie mózg rozważał sprawę niemożliwości wyjazdu szofera o oznaczonej godzinie pociągiem do Springe; należało całe przedsięwzięcie inaczej teraz rozplanować. Nic nie zgadzało się z przewidywaniami: perły miast w zamknięciu, które by sprawiało trudności, leżały otwarte, i niebezpieczne wspinanie się po frontonie hotelu straciło przez to swój smak. "Cóż to może być za kobieta? - przyszła mu niespodzianie nagła myśl, wywołująca uśmiech na ustach. - Cóż to za rodzaj kobiety, pozostawiającej swe kosztowności wprost na stole, nie zamknięte?" Z podziwem potrząsnął głową, śmiejąc się serdecznie. Znał wiele kobiet, były miłe, lecz nie zadziwiające, jednak ta, która wychodząc zostawia cały swój majątek przy otwartym balkonie na pastwę każdego, ta oto musiała być inna, zastanawiająca. "Prawdopodobnie jest niedbała i nieporządna jak Cygan - myślał - ale musi też być wielkoduszna." Spać mu się chciało pomimo wszystko. W ciemności podszedł do drzwi, podniósł szlafrok i ciekawie zanurzył w nim twarz. Uderzył mu w nozdrza nieznany delikatnie gorzkawy, ledwie uchwytny zapach perfum, nie pasował on do tej kobiety w tarlatanach, na której tanecznych przedstawieniach nudził się niejednokrotnie. Zresztą nie była mu niesympatyczna, i życzył jej wiele dobrego. Z roztargnieniem odwiesił szlafrok, pozostawiając lekkomyślnie na jedwabiu dziesięć odcisków palców, i z miną próżniaka poszedł znów na balkon. Na dole wciąż jeszcze uwijali się robotnicy, podobni do granatowych nietoperzy. "Przyjemnej zabawy!" - zadrwił Gaigern, po czym stanął, wyprostowany między portierą a koronkową firanką, sztywny i czujny jak żołnierz na odwachu. Kringelein zerkał spoza szkieł na scenę. Działo się tam dużo oszałamiających rzeczy, a wszystko o wiele za prędko. Chętnie byłby się dokładniej przyjrzał dziewczętom, na przykład tej małej, ciemnej z drugiego rzędu, śmiejącej się ciągle; nie nadarzała się jednak sposobność, gdyż w balecie Gruzińskiej nie było chwili spokoju, wszystko połyskiwało i trwało w bezustannym ruchu. Niekiedy dziewczęta, ujmując końcami palców brzegi spódniczek, usuwały się w rzędach na boki sceny, pozostawiając miejsce pośrodku dla samej Gruzińskiej. Nadbiegała ona wtedy, kręcąc się z szybkością bąka i opisując koło, twarz i ręce miała koloru wosku, a gdy stawała pewnie i mocno na jednym palcu, zdawało się, że wśrubowana jest w deski sceny. Tańczyła szalenie szybko, aż wreszcie rysy jej twarzy nie dawały się już rozróżnić, i migał tylko biały, w srebrne pasy bąk jej postaci. Kringelein dostał lekkiego zawrotu głowy, zanim skończyła taniec. - Bajeczne! - rzekł zdumiony - wspaniałe! Jakaż biegłość nóg! Coś pierwszorzędnego! Przecież to zadziwiające! - I podziwiał, pełen wdzięczności, chociaż wcale nie czuł się dobrze. - Rzeczywiście, podoba się to panu? - spytał doktor Otternschlag zgryźliwie, siedząc w loży i zwracając do sceny pozszywaną połowę twarzy; wyglądało to strasznie w teatralnym oświetleniu, dochodzącym z reflektorów scenicznych aż do niego. Dla Kringeleina odpowiedź "rzeczywiście" była nadzwyczaj trudna. W gruncie rzeczy od chwili, gdy się wprowadził do pokoju numer 70, nic już nie było rzeczywiste, wszystko miało posmak gorączki lub snu, płynęło za szybko, nie dawało się utrzymać, nie syciło głodu. Ulegając jego ustawicznym prośbom o pouczanie i towarzyszenie wszędzie, Otternschlag zaciągnął go na zwykły w tym razie objazd Berlina, do muzeów, Poczdamu, wreszcie na wieżę radiostacji, gdzie wiatr dął ze wszystkich stron w trzech tonacjach, a Berlin leżał spowity w mgłę sadzy, przetykanej światełkami. Kringelein nie zdziwiłby się, gdyby się obudził teraz na łóżku szpitalnym po głębokiej narkozie. Nogi miał zimne, ręce kurczowo splecione i zaciśnięte szczęki. Zamiast głowy czuł gorącą kulę, przepełnioną różnościami, które się z sykiem w niej stapiały. - Zadowolony pan teraz? I cóż, szczęśliwy? Pogodził się pan z życiem? - pytał Otternschlag od czasu do czasu. - Tak jest! - odpowiedział Kringelein sztywno i służbowo. Dzisiaj, podczas piątego wieczoru Gruzińskiej, teatr był słabo wyprzedany, prawie pusty. Parter nie zapełniony, wyglądał jak rozczochrany i nadgryziony przez mole. Marzło się w pierwszym rzędzie i krępowało siedzenie między pustymi krzesłami. Kringelein również marzł i wstydził się. Zajmowali, zgodnie z radą Otternschlaga, lożę parterową przy scenie, kosztującą czterdzieści marek, gdyż Kringelein chciał mieć od teraz jedynie miejsca najlepsze: w kinie w najdalszych rzędach, w teatrze w najbliższych, a na balecie w pierwszym. Oprócz ich loży zajęta była tylko jedna jeszcze, przez impresaria Meyerheima. Nie wynajął on dziś przez oszczędność klaki, gdyż nie zależało mu już na niczym, a deficyt był i bez tego dość duży. Przed wielką przerwą odezwały się nikłe brawa, Pimenoff kazał prędko podnieść kurtynę, i Gruzińska nadbiegła, uśmiechnięta; uśmiechała się do pustej, zimnej sali, gdyż słabe oklaski zamarły prawie natychmiast, i publiczność szybko wychodziła do bufetu. W twarzy artystki, stojącej na scenie i dziękującej za poklask, którego już nie było, również coś zamarło. Skóra pod szminką i potem stała się bardzo zimna. Witte rzucił swoją pałeczkę dyrygenta i popędził wąskimi małymi schodkami na scenę. Bał się o Jelizawietę. Na górze stał Pimenoff jak na pogrzebie, a robotnicy uderzali go dekoracjami w starcze, zgięte, chude plecy; był on codziennie wieczorem we fraku, jak gdyby przygotowany na wezwanie w każdej chwili do loży wielkiego księcia Sergiusza. Michael, w zarzuconej na lewe ramię skórze leoparda z cętkowanego pluszu, z upudrowanymi nagimi udami, czekał pokornie obok inspicjenta. Wszyscy drżeli przed wybuchem Gruzińskiej, drżeli w dosłownym i rzeczywistym znaczeniu tego wyrazu, trzęsły im się ręce, kolana, ramiona, szczękali zębami. - Proszę mi wybaczyć, madame - szepnął Michael - pardonnez moi. To moja wina. Zirytowałem panią... Gruzińska, która nie widząc nic, szła, poprzez kurz i hałas panujący na scenie przy zmianie dekoracji wlokąc za sobą stary swój płaszcz wełniany, przystanęła i spojrzała na niego tak łagodnie, że przeraziła wszystkich. - Ty? O, nie, mój kochany! - odparła cicho, bez tchu jeszcze po ostatnim trudnym tańcu, i starając się wzmocnić przygnębiony głos, dodała: - Sprawiłeś się bardzo dobrze. Jesteś dziś w bardzo dobrej formie. Ja również. Wszyscyśmy dziś byli dobrzy. Odwróciła się nagle, nie dokończywszy zdania, i oddaliła się szybko w ciemną głąb sceny. Witte nie odważył się pójść za nią. Gruzińska usiadła na drewnianym pozłacanym schodku, rzuconym między inne graty, i pozostała tam przez cały czas ustawiania sceny. Ujęła w dłonie prawą łydkę w cielistym jedwabnym trykocie, machinalnie przewiązała wstążki baletowych pantofli i przez kilka chwil głaskała w zamyśleniu i współczująco tę jedwabną, zmęczoną i z lekka przybrudzoną nogę, jakby to było obce stworzenie. Oplotła potem rękami nagą szyję - brakowało jej bardzo pereł. Niekiedy, szukając uspokojenia, przebierała je w palcach jak różaniec. "Cóż więcej? Czegóż jeszcze więcej chcecie? - drgało w niej głęboko pytanie. - Nie mogę tańczyć lepiej niż dzisiaj; nigdy piękniej niż teraz nie tańczyłam. Ani wtedy, gdy byłam młoda, ani wówczas w Petersburgu, ani w Paryżu, ani w Ameryce. Głupia wtedy byłam i nie wysilałam się zanadto. Teraz... och, teraz pracuję nad sobą, teraz wiem, teraz umiem tańczyć! Czegóż chcecie ode mnie? Jeszcze więcej? Nie mogę nic już dać z siebie. Może powinnam rozdarować perły, oddać je? Ach, dobrze, dobrze, tylko dajcie mi wszyscy, wszyscy spokój! Jestem taka zmęczona!" - Michael! - odezwała się, poznawszy cień, sunący po drugiej stronie dekoracji, ustawionej w głębi. - Madame? - spytał Michael ostrożnie i lękliwie. Był już przebrany w brązowy aksamitny kaftan, a w ręku miał strzały i łuk, gdyż po przerwie rozpoczynał drugi akt tańcem łucznika. - Jeszcze pani nie gotowa, Gru? - zapytał, starając się usilnie stłumić w głosie współczucie na widok drobnej, załamanej Gruzińskiej, skulonej między rupieciami. Dzwonki inspicjenta zadźwięczały w ośmiu miejscach jednocześnie. - Zmęczona jestem, Michael - rzekła Gruzińska - chciałabym pójść do domu. Niech Lucille zatańczy mój numer. Nikogo to nie obejdzie. To już nieważne, czy ja tańczyć będę, czy też kto inny. Michaelowi z przerażenia napięły się mięśnie. Gruzińska, siedząca na niskich schodkach, miała kolana tancerza tuż przed oczami i widziała rysujący się wypukle jego piękny mięsień skokowy. Mimowolny odruch tak dobrze znanego jej ciała pocieszył ją trochę. - Nonsens! - rzekł Michael, zbladłszy pod szminką. Ze strachu stał się niegrzeczny. Gruzińska uśmiechnęła się łagodnie, wyciągnęła palce i dotknęła jego nogi. - Ile razy mam ci powtarzać, że powinieneś tańczyć w trykotach - zauważyła dziwnie przyjaźnie - nie rozgrzejesz się dostatecznie i nie będziesz nigdy dość giętki bez trykotów, ty... rewolucjonisto! - dodała. Ręka jej leżała przez kilka sekund na ciepłej upudrowanej młodej jego skórze, pod którą grały mięśnie. Nie, z dotknięcia tego nie spływała na nią żadna siła... Dzwonki zajęczały po raz trzeci; na scenie, przed malowaną dekoracją świątyni, zaszurały już pantofelki baletnic. W korytarzu, koło garderób, biegała jak zbłąkana kura Susette, wystraszona, że madame siedzi zamiast się przebierać. Witte stał już przy swym pulpicie dyrygenta, z batutą w drżącej dłoni, wpatrzony z naprężeniem w spóźnione czerwone światełko, oznaczające początek następnego tańca. - O czym pan duma? - pytał doktor Otternschlag w loży. Kringelein myślał właśnie o Fredersdorfie, o pewnej plamie słonecznej, leżącej w letnie popołudnie na zgniłozielonej ścianie w ciemnym biurze wypłat - ale natychmiast powrócił z całą gotowością do Berlina, do Theater des Westens, przeładowanego złoceniami z lat grynderskich, do czerwonej aksamitnej loży za czterdzieści marek. - Tęskno panu za domem? - spytał Otternschlag. - O tym nie może być mowy - odparł Kringelein tonem zimnego światowca. W orkiestrze Witte podniósł pałeczkę, i muzyka się rozpoczęła. - Świństwo nie orkiestra - odezwał się Otternschlag, któremu kością w gardle stała rola uprzejmego mentora podczas dzisiejszego smutnego baletu. Ale Kringeleina nie poruszyła ta uwaga. Muzyka uspokajała go, czuł się pośród niej jak w ciepłej kąpieli w hotelu. W żołądku miał ciężar i chłód, jakby leżała w nim kula metalowa. Lekarz widział w tym zły znak. Nic go nie bolało, utrzymywała się jedynie owa przykra granica, poza którą oczekiwany bywa ból, który jednak nie nadchodzi. I to wszystko. A jednak z powodu takiego drobiazgu się umiera! Muzyka napływała, uspokajając pianissimem fletów i tremolem altówek. Kringelein wzniósł się na dźwiękach tych w górę i popłynął w księżycowy niebieski krajobraz, gdzie nad malowaną morską zatoką stała również namalowana świątynia. Przedstawienie szło dalej. Zjawił się Michael w roli łucznika z umęczonymi łydkami i w brązowym kaftanie, sprężył swe chłopięce ciało, szczupakiem przesadzał scenę, skakał jak sprężyna i jak na linach unosił się w powietrze. Z alegorycznych jego ruchów wywnioskować można było, że usiłował zastrzelić ptaka, zapewne gołębia, należącego do świątyni. W skokach i obrotach szalał na scenie i wreszcie wypadł za prawe kulisy w ślad za wypuszczoną strzałą. Posypały się oklaski, w orkiestrze odezwało się pizzicato, i na scenie ukazała się Gruzińska. W największym pośpiechu zdążyła jeszcze narzucić na siebie kostium zranionej gołębicy z dużą krwistorubinową kroplą, wiszącą u jedwabnego białego staniczka. Zmęczona jest śmiertelnie, lecz płynie lekko, leciutko małymi, drgającymi jak skrzydła ruchami ramion, płynie naprzeciw swej śmierci. Trzykrotnie stara się jeszcze poderwać, lecz na próżno, wznieść się już nie może. Wreszcie jej smukła długa szyja opada naprzód, głowa pochyla się na kolana, i biedna postrzelona gołębica umiera, krwawiąc z wielkiej rany w sercu, oświetlonej błękitno reflektorem. Kurtyna spadła, rozległy się brawa, nawet dość silne jak na pustkę w teatrze i małą liczbę klaszczących dłoni. - Da capo? - pyta Gruzińska, leżąc jeszcze pośrodku sceny. - Nie! - odrzuca Pimenoff głośnym, zrozpaczonym szeptem zza kulis. Brawa zamilkły, skończyło się wszystko. Gruzińska leżała jeszcze chwil kilka, lekka jak puch, zamarła w tańcu, a ramiona jej, skronie i ręce pokryte były kurzem z podłogi sceny. Po raz pierwszy w życiu nie powtórzyła ostatniego tańca. "A więc dosyć - myśli - dosyć, napracowałam się dość i nie mam już sił." - Na bok! - krzyczy inspicjent - przestawiamy scenę. Gruzińska nie chce wstać, wolałaby tu leżeć pośrodku sceny i zasnąć, zapomnieć o wszystkim. Wreszcie zbliża się Michael, podnosi ją i stawia na nogi. - Spasibo - mówi Gruzińska i sztywno oddala się w stronę garderób damskich. Michael skręcił w pierwsze przejście na lewo, by się przygotować do pas_de_deux. Gruzińska weszła do swej garderoby, otworzywszy drzwi pchnięciem nogi; upadła na fotel przed lustrem i zapatrzyła się w zakurzony i trochę przetarty jedwab swego baletowego pantofelka. Stopy miała zmęczone, zmęczone bezgranicznie i ciężkie: dość już miały tańca, były go syte. W ostrym świetle lamp w lustrze zbliżyła się stara, stroskana twarz Susette, szeleszczącej kostiumem do pas_de_deux. - Daj spokój - szepnęła Gruzińska wyschniętym gardłem - niedobrze mi... nie mogę więcej, daj mi spokój. Ach, dajcież mi już spokój wszyscy! Pić! - dodała jeszcze, walcząc z sobą, by nie uderzyć Susette w bezradną, zwiędłą twarz, gdyż odkryła w niej nagle nieokreślone podobieństwo do swojej własnej. - Fiche_moi la paix! - wyrzekła rozkazująco; Susette zniknęła. Gruzińska siedziała jeszcze chwilę bezwładnie, po czym zdarła raptownie jedwabne pantofelki z nóg. "Dosyć - myślała w kółko - dosyć już, dosyć!" I tak w trykotach, w kostiumie gołębia rzuciła się do ucieczki. Zdjąwszy pantofle baletowe, włożyła inne, otuliła się starym paltem i pełna rozżalenia, podchodzącego kurczem do gardła, zdezerterowała z teatru. Susette, powróciwszy z kieliszkiem portweinu, po który pobiegła do bufetu, zastała garderobę pustą i milczącą. Za lustrem tkwiła kartka: "Nie mam już sił, niech Lucille tańczy za mnie." Susette, na wpół przytomna, pobiegła na scenę, po czym w teatrze przez dziesięć minut panowało zamieszanie; wreszcie kurtyna się podniosła, i program, jak co wieczór, szedł dalej z narodowym tańcem rosyjskim, z pas_de_deux i z bachanalią. Pimenoff i Witte ujęli ster rządów jak dwaj starzy generałowie, których król uciekł i którzy zmuszeni są zręcznym odwrotem ukryć porażkę. Baletnice, rozwiewając bachicznie muślinowe szale, sypały z koszów na deski sceny setki róż papierowych, Michael wykonywał zadziwiające skoki fauna, a Susette prowadziła telefonicznie z teatralnej kancelarii bezradne rozmowy z angielskim szoferem, Berkleyem. Gruzińska w tym czasie, potykając się, szła zrozpaczona i ślepa, przez Tauentzienstrasse. Ulica była jaskrawo oświetlona, gwarna i zatłoczona. Ludzie patrzyli szyderczo i ze zdziwieniem w uszminkowaną, rozmazaną, na wpół przytomną twarz. Berlin był miastem okrutnym, i Gruzińska przeklinała je, przechodząc na przeciwległą, spokojniejszą stronę ulicy. Trzęsła się z zimna, choć powietrze marcowe tego wieczoru przesycone było letnią wilgocią i stare palto wełniane parowało. Z ust jej wyrywały się ze szlochem krótkie dźwięki, które więzły w gardle i bolały. Zdawało jej się, że płacze, lecz przeciwnie, oczy jej stawały się pod niebieskimi scenicznymi powiekami coraz gorętsze, coraz suchsze. "Nigdy więcej... - myślała - a więc nigdy już... nigdy. Dosyć! Przeszło wszystko. Dość!" Gnana tą myślą szła wciąż dalej, zapomniawszy o gracji, przy każdym kroku potykając się, lecąc w przód całym swym bezwolnym ciałem. Ze sklepu z kwiatami padło jej pod nogi białe światło, przystanąwszy więc, popatrzyła na wielkie wazony z magnolią, na kaktusy i powykręcane szkła z rosnącymi w nich storczykami. Czy była to pociecha? Nie, najmniejsze ukojenie nie płynęło ku niej ze słodkiego piękna kwiatów. Poczuła, że jej ręce zziębły, i zaczęła szukać rękawiczek w kieszeni palta. Nie miało to sensu, gdyż od lat ośmiu nosiła je tylko za sceną z powodu przeciągów, panujących we wszystkich teatrach świata. Zamajaczyły jej kręgi lin od dekoracji, żelazne drzwi z czerwonymi lampkami bezpieczeństwa i pochyłość desek scenicznych pod nogami. "Nigdy już więcej, nigdy - powtarzała w myśli - już nigdy więcej?" Niemodne długie palto zakrywało dokładnie kostium, lecz przeszkadzało w chodzeniu. Uniosła je więc wysoko, odszedłszy od wystawy z kwiatami i skręcając machinalnie w cichszą ulicę. Przechodząc, spostrzegła w jednym z okien posąg Buddy z pozłoconymi brązowymi rękami, siedzącego z niezmąconym spokojem, jak gdyby zażegnać chciał niebezpieczeństwo walącego się w gruzy jej świata. Nie będzie więc już nigdy tańczyć, nigdy, przenigdy. Chciała wydobyć z siebie jakieś słowa, może słowa pociechy, lecz z gardła jej wyrywał się jedynie szloch. - Siergiej! - dławiła się łzami - Gabrielu, Gastonie! - przywoływała nielicznych swych byłych kochanków, córkę Anastazję, a wreszcie nawet małego wnuka z Paryża, Ponpon, którego nigdy nie widziała. Lecz nikt nie przybywał, by utulić ją w osamotnieniu. Nagle zatrzymała się, przerażona. "Co ja zrobiłam? - pomyślała - uciekłam z teatru! Jakże mogłam coś podobnego uczynić? Przecież to niemożliwe! Muszę wrócić natychmiast!" Zegar na kościele wydzwonił jedenastą z wolna, wyraźnie i blisko, choć wieży nigdzie w pobliżu nie było widać. Gruzińska wyjęła ręce z kieszeni palta - opadły bezsilnie, a w ruchu tym było coś ze śmierci zranionej gołębicy. Za późno, mówiły te ręce, za późno już teraz... Przedstawienie dobiegało już zapewne końca. Odchyliwszy głowę, przyglądała się Gruzińska ulicy, na której znalazła się po ucieczce. Nie wiedziała, gdzie się znajduje. Jedne z drzwi okolone były niebieskimi i żółtymi światełkami, a litery głosiły: Bar Rosyjski. Przeszedłszy na drugą stronę, zatrzymała się przy wejściu, wytarła jak dziecko nos i zastanowiła się. "Bar Rosyjski - myślała - może wstąpić tutaj? Poznają mnie, i orkiestra w czerwonych koszulach zagra walca Gruzińskiej... Jakaż byłaby to sensacja!... Nic by nie było - zaprzeczyła sobie natychmiast z głębokim smutkiem - i wejść tu nie mogę. Jakże ja wyglądam? Może nikt by mnie już nie poznał. A gdyby się stało inaczej - w moim obecnym stanie? Tant pis, tant pis!" Skinęła na małą rozklekotaną taksówkę i kazała się zawieźć do hotelu. Twarz jej stała się nagle zimna i zdrętwiała. Niby żołnierz na warcie stał Gaigern w numerze 68 między zasłoną a firanką, czekając, aż robotnicy w Grand Hotelu skończą robotę. Przedłużała się ona nieznośnie. Monterzy łazili po gzymsach okien na pierwszym piętrze, przynosili druty i obcęgi, wołali z przejęciem "ho_ho" lub "ha", lecz reflektory się nie zapalały. Za to front hotelu rozjaśniały jaskrawo łukowe lampy, światła przy pięciu wejściach i reklama z przeciwka, głosząca na przemian to markę szampana, to gatunek czekolady. Gaigern stał tak może niespełna dwadzieścia minut, gdy otworzyły się niespodziewanie drzwi numeru, zapalono światło, i ukazała się Gruzińska. Z punktu widzenia Gaigerna sprawa przybrała obrót szkaradny, po prostu wstrętny. Przerażenie wdarło mu się jak ostrze noża między żebra i osiadło w żołądku. Co ta kobieta mogła, u diabła, robić w hotelu, o godzinie jedenastej dwadzieścia? Jeżeli nie można liczyć z całą pewnością nawet na czas trwania przedstawienia w teatrze, to na czym dziś w ogóle można polegać? "A to pech" - myślał, ściskając zęby. Pecha obawiał się zawsze. A całe to przedsięwzięcie od początku tak się komplikowało, że wyglądało to na pułapkę. Światło żyrandola przesiewało się przez koronkowe wzory firanki na balkon. Gaigern nakazał sobie spokój i dobry humor. Sznury pereł w kieszeni nabrały ciepła jego ciała i przesypywały się jak groch między palcami. Przez mgnienie oka wydawało mu się szaleństwem bez sensu, że garść tych okrągłych perłowych ziaren ma wartość majątku. Cztery miesiące spędził na czatach, teraz na przestrzeni siedmiu metrów narażał życie, a gdy niebezpieczeństwo pokonał, nadchodziło zaraz drugie, za nim następne, a zawsze świeże, zawsze nowe! Życie jego było łańcuchem niebezpieczeństw, jak sznurem pereł - życie tej Gruzińskiej. Gaigern potrząsnął głową z uśmiechem, zapomniawszy o swoim trudnym położeniu. Nie był myślicielem. Dla życia miał więc często tylko uśmiech, zdziwiony i rozradowany, prawie niemądry, gdyż należycie go nie pojmował. Po chwili skupił się, odwrócił ostrożnie twarzą do pokoju i zamarł w oczekiwaniu. Gruzińska stała prawie minutę pośrodku pokoju pod kryształowym świecznikiem, a na twarzy jej malował się wyraz jakby zabłąkania. Wełniane palto zsunęło się samo swym ciężarem po jej opuszczonych ramionach na podłogę, po czym Gruzińska przeszła przez nie do telefonu na stole. Upłynął jakiś czas, zanim połączono ją z Theater des Westens i zawołano do aparatu Pimenoffa; czekała jednak cierpliwie, zmęczona śmiertelnie. - Hallo, Pimenoff? Tak, to ja. Owszem, jestem w hotelu. Musisz mi wybaczyć. Tak jest, zrobiło mi się nagle słabo, zapewne serce, rozumiesz? Nie mogłam odetchnąć. Właśnie, tak samo, jak w Scheweningen. Nie, już mi teraz lepiej. Musiałam wam narobić wiele kłopotów, prawda? Jakże poszło Lucille? Co mówisz? Ależ nie, jestem spokojna, możesz mi powiedzieć, czy nie było skandalu? Nie? Nic nie było? Zupełna cisza? I mało braw? Uważasz, iż należy dać nowy program? A więc dobrze, pomówimy o tym jeszcze. Nie, nie, idę spać, proszę cię, nie przysyłaj lekarza, nikogo nie chcę, ani Susette. Chciałabym tylko mieć spokój. Pojedźcie, proszę, do francuskiego poselstwa i przeproście za moją nieobecność. Dziękuję. Dobranoc, mój kochany, dobranoc! Pim, słuchaj, pozdrów Wittego i Michaela. Tak, tak, wszystkich pozdrów ode mnie. Nie, nie, nie troszczcie się o mnie! Do jutra rana wszystko będzie dobrze. Dobranoc! Odłożyła słuchawkę na widełki. - Dobranoc, kochany - wyrzekła raz jeszcze z cicha, stojąc, samotna, pośrodku pokoju. "A więc to coś z sercem, zrobiło jej się słabo - pomyślał Gaigern, który mrugając z trudnością i usilnie powiekami, chwytał treść słów, mówionych szybko po francusku. - Dlatego więc wróciła o najnieodpowiedniejszej porze! Wygląda co prawda bardzo mizernie. No, trudno. Położy się spać, a wtedy, prawdopodobnie, będę się mógł ulotnić. Tylko spokojnie!" Ostrożnie przysunął się do balustrady i zerknął w dół. Obydwaj ci granatowi idioci, naradzając się, siedzieli w dalszym ciągu na daszku. Koło nich wisiały dwie zgrabne latarki, i wyglądało to, jakby się przygotowywali na całonocną pracę. Chęć wypalenia papierosa stała się teraz chorobliwą manią. Ziewnął szeroko, aż w rozwarte usta wpadło wilgotne powietrze przesycone benzyną. Tymczasem Gruzińska zbliżała się do potrójnego zwierciadła w toalecie, na której stał opróżniony neseser. Odsunęła go niedbale na bok, zapaliła żarówkę nad środkowym lustrem i przysunęła się doń tak blisko, jakby miała weń runąć. Po chwili odsunęła walizeczkę, nawet nie spojrzawszy na nią; Gaigern sądził, że serce rozwali mu klatkę piersiową, teraz, uspokoiwszy się, patrzał z ciekawością. Uwaga, z jaką artystka badała swą twarz, graniczyła z nienasyconą chciwością, z usiłowaniem wykrycia czegoś w jakimś przerażającym skupieniu. "Kobiety to dziwne stworzenia - pomyślał Gaigern za firanką - dziwaczne i zupełnie nam obce. Cóż tak niezwykłego dojrzała w lustrze, że twarz jej przybrała ten okrutny wyraz?" Oczy Gaigerna widziały jedynie piękną kobietę, piękną bezsprzecznie, choć szminka na policzkach już się rozpuściła i rozmazywała. Przede wszystkim kark, odbity w podwójnych bocznych lustrach, miał nieporównanie smukły i łagodny zarys. Gruzińska wlepiła wzrok w swoją twarz jak w oblicze nieprzyjaciółki; widziała w niej okrucieństwo upływających lat, fałdy, obwisłości, przemęczenie, pomarszczone skronie, zapadłe kąty ust, powieki malowane na niebiesko i pokryte drobniutką siateczką jak zgnieciona bibułka. Opadło ją ponowne drżenie, silniejsze od poprzedniego na ulicy. Usiłowała opanować trzęsące się wargi, lecz bez skutku; przebiegła pokój, gorączkowo zgasiła ostre światło żyrandola i zapaliła stojącą lampę, lecz to jej nie rozgrzało. Niecierpliwymi ruchami zdarła z siebie kostium i porzuciwszy go na środku pokoju, naga do pasa, jedynie w trykotach do połowy ciała, podeszła do kaloryfera i przycisnęła piersi do szarych rur. Nie myślała wiele w tej chwili, szukała tylko ciepła. "Dosyć - myślała ciągle - dosyć i nigdy więcej. Skończyło się." Dzwoniącymi o siebie zębami szeptała te nieodwołalne słowa we wszystkich znanych sobie językach. Po chwili przeszła do łazienki, rozebrała się zupełnie i podsunęła ręce pod gorącą wodę, poddając swój puls aż do bólu działaniu ciepła. Szczotką nacierała ramiona, lecz nagle zniechęcona, rzuciła wszystko i naga, drżąca przeszła przez pokój do telefonu. Dwukrotnie zmuszała trzęsące się wargi do wypowiedzenia słowa. - Herbaty - wyrzekła wreszcie - dużo herbaty i cukru. Wróciła do lustra i, obnażona, przyglądała się swojemu ciału z posępną surowością. Było ono piękne pięknością bez zarzutu, pięknością doskonałą. Było to ciało szesnastoletniej baletniczki, utrzymane w formie rygorem oraz ciężką pracą całego życia. I nagle owa nienawiść, jaką Gruzińska poczuła do siebie samej, zmieniła się w czułość. Rękami objęła ramiona i pogłaskała ich matowy połysk; pocałowała zgięcie na prawej ręce; swoje idealnie piękne, drobne piersi złożyła w dłonie niby w czarki; przesunęła ręką po łagodnym zagłębieniu brzucha i po smukłych udach. A potem schyliła głowę i ucałowała te biedne, szczupłe, lecz mocne jak stal kolana, niby ukochane, a chore dzieci. - Biednaja, maleńkaja - szeptała przy tym zdrobniałe określenia z dzieciństwa - biednaja, maleńkaja, ty, malutka, ty, biedulko! Twarz Gaigerna za firanką przybrała bezwiednie wyraz współczucia i uszanowania. Zakłopotany był wszystkim, co ujrzał tutaj. Znał wiele kobiet, lecz nigdy jeszcze nie widział równie delikatnego i przepięknego ciała. Było to jednak sprawą drugorzędną, właściwą zaś, przyprawiającą go o słodkie i czułe zmieszanie, podpływające gorącą falą do uszu, to było drżenie i bezbronność, i beznadziejne zwątpienie, i żałosny wygląd kobiety przed lustrem. Choć był człowiekiem wykolejonym i w kieszeni miał skradzione perły wartości pięciuset tysięcy marek, Gaigern nie był potworem. Wyjął ręce z kieszeni; ciągnęło go coś do tej bezsilnej, małej, samotnej kobiety; miał chęć wziąć ją w ramiona i unieść ze sobą, pocieszyć i utulić, by opuściło ją wreszcie to straszne drżenie, aby ucichł jej na wpół przytomny szept. Kelner zastukał do drzwi, Gruzińska narzuciła na siebie szlafrok, ten sam, który przeraził niedawno Gaigerna, i wsunęła nogi w rozdeptane pantofle. Dyskretnie podana została herbata, i Gruzińska zamknęła drzwi za kelnerem. "A więc czas już" - pomyślała, nalewając do filiżanki, po czym wyjęła z nocnego stoliczka pudełko z weronalem. Wziąwszy jeden proszek, popiła go herbatą i połknęła drugi. Chodziła teraz po pokoju, biegała szybko od ściany do ściany, cztery metry w jedną, cztery w drugą stronę, jakby uciekając. "Po co to wszystko? - myślała przy tym - po co żyć? Na co czekać? Po co te męczarnie? Och, jakże jestem zmęczona, wy wszyscy nie domyślacie się nawet, jak bardzo już jestem zmęczona! Przyrzekłam sobie, że odejdę we właściwym czasie. Tiens... Czas ten nadszedł. Czyż mam czekać, aż mnie wygwiżdżą? Czas już, czas, maleńkaja, ty, biedna, malutka! A więc Gru nie pojedzie jutro do Wiednia, Gru odmawia, Gru chce spać! Wy nie wiecie, jak sławnym ludziom może być zimno. Nie mam dla siebie nikogo, nie mam nikogo drogiego, kto by mnie kochał, nikogo... Wszyscy tylko żyją ze mnie, lecz dla mnie nikt nie żył dotąd, nikt, nikt, ani jeden człowiek! Znam jedynie zarozumiałych i tchórzów. Zawsze byłam samotna... Och, kto zapyta o jakąś tam Gruzińską, która przestała już tańczyć? Skończyło się! O, nie, nie będę spacerowała po Monte Carlo, stara i tłusta, jak inne, sławne niegdyś, a dziś stare kobiety. Nie będę się przechwalała: ®Och, gdybyście mnie widzieli za życia księcia Siergieja!Ż Nie, nie chcę być jedną z nich. Więc co robić dalej? Hodować w Tremezzo storczyki i dwa białe pawie, mieć kłopoty pieniężne i być samotną, schłopieć i umrzeć?... Przecież trzeba będzie wreszcie umrzeć. Niżyński, zamknięty w domu obłąkanych, również oczekuje śmierci. Biedny Niżyński! Biedna i Gru! Ale ja na śmierć czekać nie będę... Czas nadszedł, zaraz, zaraz, natychmiast!" Zatrzymała się, nasłuchując, jakby ją wołano. W uszach jej szumiał już usypiający szmer weronalu, dobroczynnego środka, niosącego zapomnienie. "Gaston - pomyślała, idąc do stołu - kochany Gastonie, dobry byłeś dla mnie kiedyś! Młody też byłeś wtedy! Jakże niezmiernie daleko to poza mną! Dzisiaj jesteś ministrem, masz brzuch, brodę i łysinę. Żegnaj, Gastonie! Adieu pour jamais, n'est_ce pas? Takim łatwym sposobem można uniknąć starości!" Nalała sobie drugą filiżankę herbaty. Sama przed sobą pozowała teraz trochę, grała małą, smutno_słodką komedię, a jednak i w tej rozpaczy była forma i wdzięk. Gwałtownym ruchem schwyciła pudełeczko weronalu i, wsypawszy od razu wszystkie tabletki do herbaty, czekała, aż się rozpuszczą. Trwało to długo, z niecierpliwością zamieszała więc łyżeczką w filiżance. Potem wstała, podeszła znów do lustra i z przyzwyczajenia upudrowała twarz, pokrytą nagle drobnym chłodnym potem. Wargi jej przestały drżeć i uśmiechały się nieruchomo, jak na scenie. Rękami zakryła oczy. - Boże, Boże, Boże - zaszeptała. Teraz i ona poczuła ów pogrzebowy zapach z koszów z kwiatami, wiszący w powietrzu. Jak sparaliżowana powlokła się do stołu i skosztowała herbatę z łyżeczki. Gorzka była bardzo: szczypcami nałożyła więc do filiżanki cukru, czekając, aż kawałek po kawałku rozpuści się w herbacie. Trwało to minutę, a może i dłużej. Obydwa zegarki gnały na wyścigi w ciszy pokoju. Gruzińska wstała i podeszła do drzwi balkonu. Oddychała z trudnością i chciała spojrzeć raz jeszcze na niebo. Odsunęła firankę i nagle, niespodziewanie natknęła się na jakąś postać. - Proszę, niech się pani nie boi - odezwał się Gaigern, z głębokim ukłonem. Pierwszy ruch, jaki uczyniła Gruzińska, nie był oznaką przestrachu, lecz, o dziwo, wstydu. Szczelnie owinęła się kimonem, patrząc z zastanowieniem na Gaigerna. "A to co znowu? - myślała jak we śnie. - Przeżyłam to już przecież kiedyś!" Doznała nawet pewnej ulgi na myśl, że filiżanka z weronalem zeszła na drugi plan. Stała przed Gaigernem i przyglądała mu się, a łuki jej wąskich brwi zeszły się nad nosem. Wargi drżały, i wydobywał się z nich szybki i utrudniony oddech. Gaigern zacisnął zęby, czując, że szczękają. Nigdy jeszcze nie znajdował się w podobnym niebezpieczeństwie. Wszystkie dotychczasowe przedsięwzięcia, a było ich tylko trzy czy cztery, przygotowywał zawsze dokładnie i wykonywał ostrożnie, tak że nigdy nie mogło paść na niego najlżejsze podejrzenie. A teraz oto został zaskoczony ze skradzionymi perłami w cudzym pokoju! Tylko jeden krok dzielił go od więzienia, krok ten właśnie wykonać mogła Gruzińska, w stronę dzwonka z małą białą tabliczką emaliowaną, głoszącą, że na służącego dzwoni się dwa razy. Opadła go wściekła, wprost nieprzytomna złość, lecz zdusił ją w sobie, aż zmieniła się w spokój i siłę. Z olbrzymim wysiłkiem powstrzymywał się, by nie zamordować tej kobiety. Podobny był teraz do wielkiej lokomotywy pod parą i ciśnieniem wielu atmosfer, wibrującej od wewnątrz i gotowej zniszczyć wszystko na swej drodze. Na razie ukłonił się tylko. Mógł rzucić się do panicznej ucieczki z powrotem po ścianie hotelu, mógł zabić Gruzińską lub zmusić ją do milczenia groźbami, lecz wiedziony instynktem swej uprzejmej natury, zamiast gwałtu lub mordu złożył tylko układnie, choć odruchowo, piękny ukłon. Bladość jego przeszła w odcień sinawy, lecz nie wiedział o tym; podświadomie i jakby w oddaleniu wyczuwał nawet w tym niebezpieczeństwie rodzaj zadowolenia, jakby upojenie lub opadanie w głębię bez granic jak w sennym marzeniu. - Kto pan jest? Skąd wziął się pan tutaj? - spytała Gruzińska po niemiecku. Zabrzmiało to prawie uprzejmie. - Proszę mi łaskawie wybaczyć, ja... proszę pani... ja... wkradłem się do jej pokoju. Jestem... ach, to straszne, że zastała mnie pani tutaj! Powróciła pani do domu wcześniej niż zazwyczaj. To mój pech! Nieszczęście! Nie mogę dać szanownej pani żadnego wyjaśnienia! Gruzińska, nie spuszczając go z oczu, odstąpiła parę kroków w tył i zapaliła zimny płomień żyrandola. Zawołałaby na pewno o pomoc, zastawszy na balkonie rozczochranego, wstrętnego mężczyznę, lecz ten oto był przecież najpiękniejszym, jakiego kiedykolwiek spotkała, przypominała go sobie teraz, mimo oszołomienia weronalem, człowiek ten nie nabawiał jej strachu. Co najdziwniejsze, że najbardziej wzbudzała w niej zaufanie jego ładna piżama z niebieskiego jedwabiu. - Ale czego sobie pan życzy? - spytała, przechodząc niechcący na powszechniej znany francuski. - Niczego! Jedynie pozostać tutaj, tylko być tu, w pani pokoju! - odparł Gaigern, głęboko wciągając powietrze. Z nikłą nadzieją zdawał sobie sprawę, że wszystko zależy teraz od zręcznego kłamstwa. Zawadzały mu złodziejskie skarpetki na pantoflach, zręcznym ruchem przydeptał je więc i ściągnął z nóg stopami. Gruzińska potrząsnęła głową. - W moim pokoju? Boże drogi! Ale... po co? - spytała swoim cienkim, ptasim, rosyjskim głosikiem, a na twarzy jej odmalowało się zdziwienie i oczekiwanie. - Powiem więc prawdę, łaskawa pani... - rzekł Gaigern stojąc wciąż jeszcze w drzwiach balkonu. - Nie jestem tu po raz pierwszy. Kilkakrotnie już, tak jest, kilka razy już, gdy pani była w teatrze, siedziałem w tym pokoju. Oddychałem tym powietrzem... Zostawiałem czasem mały kwiatek dla pani. Proszę mi przebaczyć. Herbata z weronalem stygła na stole. Gruzińska uśmiechnęła się leciutko, lecz zauważywszy to, zmieniła natychmiast wyraz twarzy. - Któż pana wpuszczał? - zapytała surowo. - Pokojowa? A może Susette? Jakim sposobem dostał się pan tutaj? Gaigern postawił wszystko na jedną kartę. Palcem wskazał za siebie, na ulicę, w ciemność nocy. - Stamtąd - odparł - z mego balkonu! Gruzińską ogarnęło znowu wrażenie, że śni, że raz już kiedyś przeżywała tę scenę. I znienacka nasunęło się jej wspomnienie. W Abbas Tuman, na południu, w zameczku, dokąd jeździła na lato z wielkim księciem Siergiejem, ukrył się pewnego dnia w jej pokoju młody człowiek, oficer, jeszcze prawie dzieciak. Była to odwaga z narażeniem życia; zmarł też niedługo później podczas niezupełnie wyjaśnionego wypadku na polowaniu. Upłynęło od tego czasu najmniej ze trzydzieści lat. W tej chwili, gdy Gruzińska, wyszedłszy na balkon, spojrzała w kierunku, wskazanym przez Gaigerna, wszystkie te, od dawna zapomniane wypadki stanęły jej dokładnie przed oczyma. Ujrzała twarz młodego oficera, Pawła Jerylinkowa, przypomniała sobie jego oczy i kilka wymienionych z nim pocałunków. Zrobiło jej się znowu bardzo zimno, a jednocześnie wyczuwała ciepło, promieniujące z tego obcego człowieka, stojącego obok niej na małym balkonie. Rzuciła pobieżne spojrzenie na owe siedem metrów nagiej ściany między jej balkonem i sąsiednim. - Ale... to przecież niebezpiecznie - powiedziała bez celu, myślą jeszcze pozostając przy Jerylinkowie, z dala od teraźniejszości. - Nie bardzo! - zaprzeczył Gaigern. - Zimno; proszę, niech pan zamknie drzwi - rzekła spokojnie i weszła przed nim szybko do pokoju. Gaigern usłuchał i z opuszczonymi ramionami czekał na dalsze wypadki. Był teraz uderzająco pięknym, skromnym, trochę niemądrym chłopcem, popełniającym romantyczne niedorzeczności, by dostać się do pokoju sławnej tancerki. Ostatecznie i jego zawód wymagał nieco zdolności aktorskich, i on również je miał. Grał więc swoją rolę, wiedząc, że idzie o śmierć lub życie. Gruzińska, schyliwszy się, podniosła porzucony kostium i zaniosła go do łazienki; kropla z czerwonego szkła rozbłysła na nim krwawo. Ujrzawszy ją, kobieta poczuła znowu ostry, przejmujący ból w sercu. "Nie - pomyślała - da capo nie będzie. Ani skandalu, bo inna tańczyła za mnie... Okrutna jest publiczność, okrutny Berlin, okrutna też jest samotność!" Niedawno ból ten już przemogła, lecz oto wrócił, i czuła go silnie w piersi. Na kilka chwil zapomniała o obcym mężczyźnie, o tym natręcie podobnym do zmarłego Jerylinkowa, jednak nagle zwróciła się do niego, podeszła i stanęła tuż, zupełnie blisko, aż owionęło ją ciepło jego ciała. - Dlaczego pan to zrobił? - spytała, nie patrząc na niego. - Dlaczego naraża się pan na niebezpieczeństwo? Dlaczego przesiaduje pan po kryjomu w moim pokoju? Czy chce pan czegoś ode mnie? Gaigern nabrał rozpędu. Pędził znów do ataku. "Hop, hop, Flix" - pomyślał szybko, nie podnosząc na nią oczu. - Przecież wie to pani dobrze: bo ją kocham! - odrzekł po cichu. Powiedział to po francusku, gdyż po niemiecku byłoby to kłamstwo dla niego zbyt wstrętne, i milcząc, czekał na wrażenie. "Jakie to wszystko idiotyczne" - myślał przy tym z niechęcią, wstydząc się dotkliwie i głęboko odgrywanej komedii. Niesmaczne sprawy były dlań zawsze postrachem. A jednak - jeżeli Gruzińska nie zadzwoni teraz na służącego, będzie może uratowany. Z rozwartymi ustami chłonęła Gruzińska małe francuskie słówka. Spływały one w nią na kształt lekarstwa; po kilku sekundach ustało nawet jej drżenie. Biedaczka! Od lat nikt nie mówił do niej w podobny sposób. Życie jej przelatywało jak pusty ekspres: próby, umowy, praca, wagony sypialne oraz pokoje w hotelach, trema przed występem, potworna trema, a potem znowu praca i znowu próby. Bywało powodzenie, krytyki, klęski, wywiady reporterów i oficjalne przyjęcia, i spory z impresariem. Były trzy godziny dziennie pracy solowej, cztery z baletem, cztery godziny przedstawienia, i tak szły dni, jeden za drugim, jeden podobny do drugiego. Stary Pimenoff, stary Witte, stara Susette - poza tym nikogo, znikąd ciepła dla siebie, żadnego człowieka... Trzeba było ręce kłaść na kaloryfery w obcych hotelach, by się rozgrzać, to wszystko... Teraz zaś, teraz, gdy właśnie kończyło się życie, gdy nieodwołalnie dobiegało ono kresu, teraz oto zjawiał się nocą w pokoju ten człowiek i wypowiadał zapomniane słowa, którymi niegdyś cały świat był wypełniony! Gruzińska się załamała. Jak w czasie porodu uczuła w głębi swej istoty potworny ból, lecz były to jedynie dwie łzy, powstałe z naprężenia tego wieczoru; wyczuwała je całym ciałem, nawet w palcach nóg i rąk, czuła je w sercu, aż wreszcie podpłynęły do oczu, stoczyły się z długich, na sztywno uczernionych rzęs, i spadły w wyciągnięte dłonie. Gaigern patrzał na rozwój tego zjawiska, i zrobiło mu się nagle gorąco. "Biedne stworzenie - pomyślał - biedna kobietka! Płacze! Wszystko to po prostu jest idiotyczne..." Gdy spłynęły pierwsze najboleśniejsze krople, następne przyszły łatwiej. Gruzińska płakała drobnymi, obfitymi łzami, chłodnawymi i ciepłymi zarazem niby deszcz latem, i Gaigernowi przypomniały się z niewiadomych przyczyn klomby hortensji w ogrodzie w Ried. Potem płacz Gruzińskiej przeszedł w namiętny potok łez, czarny od rozpuszczonego na rzęsach tuszu, aż wreszcie padła na łóżko, tuląc splecione dłonie do ust i wyrzucając z siebie wśród łkań mnóstwo słów po rosyjsku. Na ten widok Gaigern zmienił się z hotelowego złodzieja, bliskiego popełnienia zabójstwa, w pospolitego, dobrodusznego mężczyznę, który nie może patrzeć na płaczącą kobietę bez udzielenia jej pomocy. Nie obawiał się już teraz niczego, serce nabrzmiało mu litością i współczuciem. Podszedł do łóżka, oparł się na nim dłońmi z dwóch stron biednego, spłakanego stworzenia i, schylony nad szlochającą Gruzińską, zaczął szeptać. Nie mówił żadnych wyrazów niezwykłych, podobnymi słowami pocieszałby łkające dziecko lub chorego psa. - Biedna - mówił - biedna mała kobietka, biedna mała Gruzińska, płacze! Lepiej teraz? Czy dobrze jest wypłakać się tak mocno? Więc płacz, biedne dręczone stworzonko! Skrzywdzono cię, ludzie byli niedobrzy? Chcesz, abym był przy tobie? Mam tu zostać? Może boisz się czego? Czy dlatego płaczesz? Ach, ty, głupiutka, ty mała kobietko! Jedną ręką podniósł do ust załamane ręce Gruzińskiej i ucałował palce, mokre od łez i czarne jak u małej dziewczynki; twarz jej również była zasmarowana tuszem z oczu. Widok ten pobudził go do śmiechu. Wciąż jeszcze płacząc, spostrzegła Gruzińska ów dobrotliwy podrzut ramion, z jakim śmieją się silni mężczyźni. Poszedł do łazienki i, powróciwszy z gąbką, obmył starannie jej twarz i osuszył przyniesionym ręcznikiem. Gruzińska leżała, spłakana, lecz uspokojona, poddając się jego zabiegom. Gaigern usiadł na brzegu łóżka i przyglądał się jej z uśmiechem. - No, jakże? - spytał. W odpowiedzi szepnęła coś, czego nie zrozumiał. - Mów po niemiecku - poprosił. - Ty... ty... człowieku! - wyszeptała. Słowo to uderzyło w niego boleśnie jak ostro podana piłka tenisowa, gdy trafia w serce. Panie, z którymi dotąd miał do czynienia, nie dobierały pieszczotliwych słów. Nazywały go "kotkiem", "pieskiem" lub "skarbem", albo "wielkim baronem". Wsłuchał się w ton duszy, zawarty w tym jednym jej słowie, jakby w echo dzieciństwa, echo z tej sfery, którą opuścił. Przemocą otrząsnął się z wrażenia. "Gdyby tylko mieć papierosa" - pomyślał roztkliwiony. Gruzińska patrzyła mu w oczy dziwnie rozpływającym się, prawie szczęśliwym wzrokiem. Po chwili dźwignęła się, siadła, odszukała nogą pantofel, który spadł z jej stopy, i nagle stała się damą. - Och, och - wyjąkała - oh_la_la! Cóż za sentymenty! Gruzińska płacząca, to przecież dziwowisko! Od lat... tak, od lat przecież nie płakała! Monsieur przestraszył mnie bardzo. Monsieur sam jest winien przykrej tej sceny. Mówiła w trzeciej osobie, chcąc znów wytworzyć pewien dystans, cofnąć niespodzianie owo "ty", lecz człowiek ten stał się jej już zbyt bliski, by mogła nazwać go "panem". Gaigern nie znalazł odpowiedzi. - Teatr zżera ogromnie nerwy - ciągnęła po niemiecku pod wrażeniem, że jej nie zrozumiał. - Ten rygor! Och, tak, rygor panuje u nas surowy. Wyczerpuje jednak doszczętnie. Rygor nakazuje to, czego by się robić nie chciało, na co nie ma się... jakby to powiedzieć, nie ma się chęci. Nie wiem, czy znane jest znużenie zbyt silnym rygorem? - Czy pani mówi o mnie? O, nie, ja robię zawsze, co mi się podoba - powiedział Gaigern. Gruzińska podniosła rękę z dawnym swym wdziękiem. - O, tak, monsieur, to świetnie: gdy się ma ochotę wejść do pokoju obcej kobiety, to się doń po prostu wchodzi! a gdy przyjdzie chętka łażenia po balkonach, czyni się to bez namysłu! A na cóż monsieur ma teraz jeszcze ochotę? - Chciałbym zapalić - odrzekł Gaigern szczerze. Gruzińska oczekiwała innej odpowiedzi, ta zaś wydała się jej rycerską i pełną względów. Wzięła z biurka małą papierośnicę i podała Gaigernowi. Stała przed nim w swoim znoszonym, lecz prawdziwym chińskim kimonie, w rozdeptanych pantofelkach, lecz wróciła jej już owa gracja i wdzięk, towarzyszące przez lat dwadzieścia w podróżach po świecie. Zdawać by się mogło, że zapomniała o płaczu i w jak bardzo zaniedbanym była stanie. - Zapalmy więc fajkę pokoju - rzekła, spojrzawszy na Gaigerna spod swych długich pomarszczonych powiek - a później się pożegnamy. Gaigern łapczywie wciągał dym w nos i płuca. Lżej mu już było na duszy, choć położenie dawało wciąż jeszcze wiele do myślenia. Jedno tylko wiedział z pewnością: nie wolno mu będzie opuścić tego pokoju z perłami w kieszeni. Gdyby teraz zatrzymał je przy sobie, musiałby zaraz w nocy uciekać, a z rana policja już by go tropiła. A nie było to objęte programem jego życia... Za wszelką więc cenę należało pozostać teraz u Gruzińskiej dopóty, dopóki pereł cudem jakimś nie włoży z powrotem do pudełek. Kobieta zasiadła przed lustrem i pudrowała się z surową miną. Kilkoma dotknięciami i podkreśleniami przywróciła urodę swej twarzy. Gaigern podszedł do niej i wsunął swoją dużą postać między nią a opróżnioną walizeczkę. Poza ramionami siedzącej przesłał jej uwodzicielski, słodki uśmiech. - Z czego się śmiejemy? - spytała kobieta, mówiąc do lustra. - Z tego, co widzę w lustrze, a czego ty zobaczyć nie możesz - odparł Gaigern. Powiedział po prostu "ty"! Papieros pokrzepił go i czuł się znowu w swoim żywiole. "Dalej, dalej - dodawał sam sobie bodźca - tylko nie zbaczać z raz obranej drogi." - Widzę to samo, co ujrzałem, stojąc na balkonie - rzekł, pochylając się nad Gruzińską - widzę w lustrze tak piękną kobietę, jakiej nigdy dotąd nie spotkałem. Jest smutna. I naga... Kobieta ta... ach, nie, nie mogę tego wyrazić, działa w każdym razie oszałamiająco! Nie wiedziałem, jakim niebezpieczeństwem grozi podpatrywanie rozbierającej się kobiety... I układając w swym klasztornym języku francuskim zdania pełne galanterii, Gaigern ujrzał rzeczywiście w lustrze obraz Gruzińskiej, o jakiej mówił. Zdjął go podziw, i poczuł ciepło jak wtedy na balkonie. Gruzińska przysłuchiwała się bacznie. "Oziębłam doszczętnie" - pomyślała ze smutkiem, nie czując żadnego dreszczu wobec tych gorących słów. I ogarnął ją głęboki wstyd kobiety zimnej. Pięknym, wypróbowanym ruchem zwróciła swoją długą szyję do mężczyzny. W tej chwili Gaigern ujął w swe ciepłe, zręczne dłonie drobne ramiona, schylił się i z przejęciem pocałował piękną linię zagłębienia między jej łopatkami. Zetknięcie się w tym pocałunku dwóch obcych sobie ciał było z początku zimne, lecz trwało długo. Wreszcie gorąca igła przeszyła kręgosłup kobiety, i serce w niej załomotało; krew stała się ciężka i słodka, zaczęła krążyć silniej i szybciej, serce, to wystygłe serce zadygotało, oczy się przymknęły, ciało drgnęło. Ale i Gaigern drżał, puściwszy ją wreszcie i prostując się, na czole uwypukliła mu się gruba, niebieska żyła. Niespodzianie dla siebie wyczuwał tę kobietę całym swym jestestwem, jej skórę, jej gorzkawy zapach i drżenie tego ciała, rodzące się z wolna, a tak pożądliwe. "O, do diabła!" - pomyślał brutalnie i wyciągnął ku niej zgłodniałe ręce. - Sądzę, że powinien pan już odejść - zaprotestowała słabo Gruzińska, mówiąc wciąż do lustra. - Klucz jest w drzwiach. Rzeczywiście tkwił w drzwiach i można było wyjść teraz. Lecz Gaigern z wielu względów nie miał na to ochoty. - Nie - powiedział władczo, tonem pana, do tej wątłej kobiety, drżącej jak nastrojone skrzypce - nie pójdę. Wiesz przecież sama, że nie wyjdę. Czy wierzysz w to naprawdę, że zostawiłbym cię teraz samą? Ja - ciebie? I do tego z filiżanką pełną weronalu? Czyż sądzisz, że nie wiem, co się z tobą dzieje? Zostaję i basta! - Basta? Ale ja chcę zostać sama! Gaigern podbiegł szybko do Gruzińskiej, stojącej pośrodku pokoju, i położył jej dłonie sobie na piersi. - Nie - rzekł, wzburzony - to nieprawda. Sama nie zostaniesz. Przecież boisz się samotności, ja to czuję. Całą, całą czuję cię i znam cię, ty, obca, ty, moje maleństwo! Ze mną nie uda ci się ta komedia, przejrzałem cię. Byłaś poprzednio w rozpaczy, a gdy odejdę teraz, ogarnie cię ona ponownie i jeszcze mocniej... Powiedz, bym tu został, no, powiedz! Potrząsał jej dłońmi, trzymając za nadgarstki, schwycił za ramiona, aż zabolało. Po tym poznała, jak bardzo był podniecony. "Jerylinkow błagał i żebrał - przypomniała sobie - ten zaś rozkazuje!" I z niewysłowioną ulgą wsparła głowę na jego niebieskiej jedwabnej piżamie. - O, tak, pozostań jeszcze chwilę - szepnęła słabo. Gaigern, patrząc ponad jej włosami, oddychał świszcząco przez zęby. Kurczowy strach opuścił go, a w zamian pochłonął wir szybko mijających obrazów jak na filmie: Gruzińska, martwa leżąca w łóżku, zatruta olbrzymią dawką weronalu; on sam, uciekający po dachach; rewizja w Springe i - więzienie; wprawdzie nie wyobrażał sobie, jak jest w więzieniu, jednak ujrzał je dokładnie przed sobą. Zobaczył też matkę, umierającą po raz drugi, chociaż od dawna już nie żyła... Gdy opamiętał się i zorientował, że znajduje się w pokoju 68, strach przebyty i niebezpieczeństwo zmieniły się raptownie w upojenie. Uniósł lekką, drobną kobietę i przytulił ją do siebie jak dziecko. - Chodź, chodź, chodź! - szeptał koło jej skroni głębokim głosem. Gruzińska od dawna nie wyczuwała już swojego ciała, teraz odezwało się ono całą siłą tłumionego dotąd głosu: od lat nie była już kobietą, aż do tej chwili. Zawirowało ponad nią czarne dźwięczące niebo, i bez woli popłynęło wzwyż. Krótki, urwany, ptasi krzyk z jej otwartych ust wyrwał Gaigerna z udanej namiętności i pogrążył w otchłań prawdziwej, w głębiny rozkoszy, jakiej nie znał dotychczas. Filiżanka na stole hotelowym trzęsła się z cicha, ilekroć przejeżdżało na dole auto. W trującym płynie odbijało się z początku białe światło żyrandola, potem czerwień lampki na nocnym stoliku, a wreszcie tylko reklama, przebiegająca poza firankami. Dwa zegarki biegły na wyścigi, na korytarzu trzaskała winda, z oddalonej wieży kościelnej, wśród zgiełku nocnych sygnałów, uderzył zegar pierwszą, a w dziesięć minut później na froncie Grand Hotelu znów zajaśniały reflektory. - Śpisz? - Nie... - Wygodnie ci? - Tak. - Teraz masz otwarte oczy, czuję to. Czuję twoje rzęsy na ramieniu, kiedy otwierasz oczy. Śmieszne, taki duży mężczyzna, a rzęsy ma jak dziecko... powiedz, jesteś zadowolony? - Nigdy nie byłem tak szczęśliwy jak teraz. - Coś ty powiedział? - Że nie byłem z kobietą nigdy tak szczęśliwy jak teraz. - Powtórz to, jeszcze raz powtórz! - Nigdy nie byłem tak szczęśliwy... - mruczy Gaigern w chłodne luźne ciało ramienia, na którym leży jego głowa. Mówi prawdę. Jest w nieopisany sposób odprężony i wdzięczny. Tego jeszcze nigdy nie przeżył w swoich dotychczasowych tanich przygodach miłosnych: tego odurzenia bez niesmaku, tej drżącej ciszy po uścisku, tego głębokiego zaufania jego ciała do tego drugiego. Jego członki odprężone i zadowolone leżą obok członków tej kobiety, między jej i jego skórą jest głębokie porozumienie. Gaigern odczuwa coś, na co nie ma nazwy, nawet nazwa miłość nie jest tu właściwa: to przybycie do domu po długiej za nim tęsknocie. Jest jeszcze młody, ale w ramionach starzejącej się Gruzińskiej, w jej delikatnych, czułych, wiedzących i taktownych pieszczotach staje się jeszcze młodszy. - Szkoda - mruczy w jej ramię; przesuwa głowę trochę wyżej i z jej pachy robi sobie gniazdo, mały, ciepły zakątek, pachnący matką i łąką. - Po zapachu twoich perfum odnalazłbym cię wszędzie z zawiązanymi oczami - mówi i węszy jak młody psiak. - Co znowu? - Uspokój się i powiedz: Czego szkoda? Co? Daj już spokój tym perfumom... nazywają się jak mały kwiatek, który rośnie w polu: nieuwiada. Po rosyjsku. Niemieckiej nazwy nie znam. Tymianek? Robią je dla mnie w Paryżu. Powiedz, czego szkoda? - Że zawsze trzeba zacząć od niewłaściwej kobiety. Że jest się głupim, tak, przez tysiąc nocy, i wierzy się, że musi to tak już smakować, tak piekąco, tak zimno potem, tak przykro, jak by się miało zepsuty żołądek. Szkoda, że pierwsza kobieta, z którą spałem, nie była taka jak ty. - Ach ty, wybredny chłopaku - wyszeptała Gruzińska i zagłębiła wargi w jego włosach, twardych, gęstych i ciepłych, pachnących mężczyzną i tytoniem, zwykle gładko przyczesanych, teraz w całkowitym nieładzie. Przesunął opuszkami palców wzdłuż boku jej oddychającego ciała. - Wiesz, jesteś taka lekka. Zupełnie lekka. Jak te trochę piany w kieliszku szampana - powiedział z czułym zdziwieniem. - Tak, trzeba być lekką - odpowiedziała Gruzińska. - Chciałbym cię teraz zobaczyć. Czy mogę zapalić światło? - Nie, nie! - woła i jej ramię opuszcza go. Czuje, jak ją przestraszył, tę kobietę, której wieku nikt właściwie nie zna. Znowu jest w nim to proste, zbliżające współczucie. Przysuwa się do niej i leżą potem oboje cicho i myślą. Światło z ulicy pada na sufit przez szparę w zasłonach, jego refleks jest cienki i zaostrzony jak miecz. Ile razy przejeżdża na dole jakieś auto, przez blask na suficie przesuwa się szybko cień. "Na razie - myśli Gaigern - perły diabli wzięli. Jeśli będę miał szczęście i wszystko pójdzie dobrze, włożę je z powrotem do etui, kiedy będzie spała. Czeka mnie niesłychana awantura z mymi ludźmi, jeżeli wrócę bez pereł. Żeby tylko szofer nie zrobił jakiejś horrendalnej bzdury, żeby tylko to bydlę nie zalało się z wściekłości dzisiejszej nocy i nie zepsuło wszystkiego. Ta sprawa jest już gruntownie spalona. Pech, i tyle. Skąd teraz mamy wziąć pieniądze, Bóg jeden wie. Może da się naciągnąć tego bogatego wuja z prowincji, który jęczy co noc w pokoju numer 70, obok. Ach, co tam - do diabła - nie ma co się zastanawiać. Może po prostu zażądam tych pereł od niej. Powiem jej rano po prostu, o co chodzi. Jeśli to zrobię właściwie, to mnie na pewno nie wyda, na pewno nie ta, nie ona, ta mała, lekka, ta wariatka. Zostawiać tak perły, nie zamknięte! Śmieszna kobieta, znam ją przecież teraz. Co takiej po perłach! Skończyła ze wszystkim, jej to obojętne - gdybym nie przyszedł, miałaby to już za sobą. Na co jej jeszcze perły? Powinna mi te perły podarować, jest przecież dobra - o, tak, jest dobra, jak matka, jak mała, maleńka mateczka, która pozwala spać przy sobie..." Gruzińska myśli: "O jedenastej dwadzieścia odjeżdża pociąg do Pragi. Gdyby tylko wszystko wyszło jak należy. Dzisiaj wszystko wypuściłam z ręki, jutro nic nie będzie w porządku. Pimenoff jest za słaby dla trupy, dziewczęta grają mu na nosie. Ale kto się jutro spóźni na pociąg, dostanie wymówienie, to pewne. Jeżeli dziś wieczorem Pimenoff nie zatroszczył się o kulisy, jutro na pewno nie będą spakowane i robotnicy będą musieli mieć nadgodziny. Wszystko muszę robić sama, inaczej nic nie dochodzi do skutku. Obrachunek z Meyerheimem... o Boże, jak to możliwe, że tak po prostu stamtąd uciekłam? Witte - jeśli się go nie przypilnuje, zapomni własnej głowy w hotelu. Muszę być zawsze i wszędzie przytomna, dziś wieczór nie było tak. Będzie okropny rozgardiasz. Lucille już od dawna chce zrobić rewolucję. Nigdy wasze nazwiska nie są złożone wystarczająco dużą czcionką na afiszach, prawda, nigdy nie jesteście dość wyeksponowani? Ale sami nie dajecie z siebie nic, trzeba was knutem poganiać, byście byli w formie. Przez was zrobiłam się zła, zarozumiała i zmęczona. Mój Boże, jakże byłam zmęczona wczoraj - mało brakowało, a moglibyście się przekonać, gdzie byście się znaleźli bez Gruzińskiej. Ale teraz nie czuję zupełnie zmęczenia, mogłabym teraz wstać i odtańczyć cały program albo nowy program, jakiś nowy taniec. Muszę pomówić z Pimenoffem, powinien to zrobić: taniec strachu. O, to mogłabym wam teraz zatańczyć. Najpierw tylko w miejscu, tylko drżenie, a potem trzy razy w koło na palcach... albo nie, może nie na palcach, może coś zupełnie innego... Ale ja żyję jednak - myśli wstrząśnięta - żyję, będę tańczyć nowe tańce, będę odnosić sukcesy. Staraliście się mnie zagłodzić, głodziliście mnie od... od dziesięciu lat prawie, tak, to było to. Że też taki głupi chłopak, który wszedł tu przez balkon, może dać tyle siły. Kochany chłopak, który nie zna się na miłości i mówi o niej tak naiwnie..." Podciąga kołdrę i okrywa nią Gaigerna jak małe dziecko. On mruczy wdzięczny, udaje małego, biednego chłopca, wciska nos w jej ciało. Ich ciała znają się już dobrze, ale myśli ich są sobie obce, biegną mimo siebie w tę noc. We wszystkich łóżkach świata leżą pary miłosne tak blisko, a jednocześnie tak daleko od siebie... To kobieta pierwsza zaczyna badać duszę partnera. Bierze jego głowę w dłonie jak duży, ciężki owoc i szepcze mu do ucha: - Nie wiem nawet jeszcze, jak się nazywasz, przyjacielu. - Mówią do mnie Flix. A w całości: Felix, Amadeo, Benvenuto baron von Gaigern. Ale ty musisz mnie dodatkowo ochrzcić. Chcę od ciebie otrzymać imię. Gruzińska zastanawia się chwilę, potem śmieje się cicho. - Twoja matka musiała wiele się po tobie spodziewać, kiedy przychodziłeś na świat, że nadała ci tak piękne imiona - mówi. - Szczęśliwy. Ukochany Boga. Ten, który przychodzi w dobrej chwili. Krzyczałeś przy chrzcie? - Nie przypominam sobie dokładnie. - Ach, wiesz: ja także mam dziecko. Córkę. Ile masz lat, Benvenuto? - Dzisiaj znowu siedemnaście. Jestem po raz pierwszy z kobietą. Poza tym trzydzieści. - Dodał sobie lat ze względu na tę kobietę, która lęka się światła lampy i swego wieku. Mimo to zabolało ją. Mógłby być ojcem jej ośmioletniego wnuka, musiała to pomyśleć. "Passons" - rozkazała sobie. - Jakim byłeś dzieckiem? Bardzo ładnym? O tak, na pewno. - Po prostu uroczym. Całym w piegach i siniakach, i guzach, podrapanym i często zawszonym. Mieliśmy Cyganów do naszych koni; przy granicy, gdzie leżała nasza posiadłość, jest to bardzo częste. Mali Cyganie byli moimi przyjaciółmi. Dostawałem od nich baty i zarażałem się wszelkiego rodzaju robactwem. Kiedy myślę o dzieciństwie, czuję tylko nawóz koński. Potem przez parę lat byłem postrachem różnych konwiktów. A potem trochę na wojnie. Było mi wtedy dobrze. Na wojnie czułem się jak w domu. Jeśli o mnie chodzi, mogłoby być jeszcze straszniej. Kiedy znowu będzie wojna, znów będzie ze mną w porządku. - Czy teraz coś nie jest z tobą w porządku, ty kondotierze? Jak żyjesz? Kim jesteś? - A ty? Kim ty jesteś? Nie znam żadnej takiej jak ty. Zwykle kobiety nie są wielką zagadką. Ciebie jestem ciekaw, zadam ci wiele pytań. Jesteś taka inna... - Jestem tylko staromodna. Jestem z innego świata, z innego stulecia niż ty, na tym to polega - mówi Gruzińska marząco. Uśmiecha się przy tym w ciemności, a łzy podchodzą jej do oczu. - Wychowywano nas jak żołnierzy, nas tancerki, musztra była ostra, żelazna, w Instytucie Cesarskiego Baletu w Petersburgu. Stanowiłyśmy takie małe regimenty rekrutów do wielkoksiążęcych łóżek. Mówi się, że tym, które w piętnastym roku życia zaczynały się nazbyt rozwijać, nakładano na piersi pas stalowy, aby więcej nie rosły. Byłam mała i chuda, ale twarda jak diament. Ambitna, wiesz, ambicją miałam przyprawioną krew, była w mej krwi niczym pieprz i sól. Byłam maszyną, która pracuje, pracuje, pracuje. Nigdy chwili wypoczynku, przerwy, nigdy. A potem: sława i oczywiście samotność. Na szczycie sławy jest tak zimno, tak samotnie jak na biegunie północnym. Co to znaczy utrzymać powodzenie, przez trzy lata, pięć, dziesięć, dwadzieścia lat, jeszcze dłużej, jeszcze dłużej... ale cóż ja ci tu opowiadam? Czy choć rozumiesz? Słuchaj: Czasem jadąc pociągiem mijasz dom dróżnika albo jedziesz autem wieczorem przez małe miasto. Siedzą tam ludzie przed drzwiami, sztywno, z głupią miną na twarzy, ich duże dłonie leżą przed nimi na kolanach, siedzą nieruchomo. Właśnie to - właśnie chodzi mi o to! Być zmęczoną i móc tak po prostu usiąść, położyć ręce na kolanach, tego pragnę. Ale spróbuj tego, jeśli jesteś sławny, zniknij ze świata, odpocznij, pozwól innym tańczyć, tym brzydkim, niezgrabnym Niemkom, tym Murzynkom, tym wszystkim, którzy profanują taniec, pozwól im więc tańczyć, odpocznij! Nie, widzisz, Benvenuto, nie, tak być nie może, to niemożliwe. Nienawidzę pracy, przeklinam pracę, ale nie mogę bez niej żyć. Trzy dni przerwy, i już lęk: stracę formę, stanę się ociężała, technika pójdzie w diabły. Muszę tańczyć, to opętanie; nic nie jest tak odurzające i wyniszczające - ani morfina, ani kokaina, ani żaden inny nałóg - jak praca i sukces, wierz mi. Muszę tańczyć. Muszę. To jest przecież tak ważne. Jeżeli przestanę, nie będzie już nikogo, kto by naprawdę potrafił tańczyć, wierz mi. Wszyscy inni to dyletanci; musi być choć jeden człowiek, który potrafi tańczyć, który wie, co to znaczy tańczyć, pośród tej histerycznej okropnej rzeczowości. Uczyłam się u wielkich sław, u Krzesińskiej, Terfiłowej, a one uczyły się od innych, równie sławnych tancerek, sprzed czterdziestu, sprzed sześćdziesięciu lat. Czasami czuję, jakbym musiała tańczyć przeciw całemu światu, przeciwko waszemu "Dzisiaj, teraz!" Oto siedzicie wy wszyscy, teatr pełen robotników, amatorów motoryzacji, weteranów wojennych i akcjonariuszy - i ja. Taka mała Gruzińska, taka stara, prawda, tak kiczowata, taka niedzisiejsza, a moje pas znane jest już od dwóch stuleci. I mimo to porywam was, i krzyczycie, i płaczecie, i śmiejecie się, szalejecie, jesteście szczęśliwi, a dlaczego? Z powodu tej odrobiny staromodnego baletu? A więc jest ważny, potrzebny? Na pewno, albowiem tylko to odnosi sukces na świecie, co jest dla świata ważne, światu potrzebne. Ale przy tym rozbijasz w sobie wszystko, nie liczy się dla ciebie nic. Żaden mężczyzna, dziecko, żadne uczucie, żadna inna treść poza tym. Nie jest się już człowiekiem, rozumiesz to, nie jest się kobietą, jest się tylko wyczerpaną do cna cząstką odpowiedzialności, która pędzi wokoło po świecie. Tego dnia, kiedy powodzenie ustanie, kiedy sukces się skończy, tego dnia, kiedy przestajemy wierzyć, że jesteśmy ważni, potrzebni, kończy się dla nas życie. Słuchasz mnie? Rozumiesz? Chciałabym, żebyś mnie rozumiał - powiedziała Gruzińska błagająco. - Nie wszystko, większość, mówisz tak szybko po francusku - odpowiada Gaigern. Podczas trwającego miesiące czajenia się na perły dosyć często chodził na przedstawienia baletowe Gruzińskiej i regularnie nudził się na nich. To, że Gruzińska wydaje się traktować te trochę zamieszania na scenie jako męczeństwo, dziwi go bardzo. Leży tak lekko przytulona do jego ud, ma delikatny, barwny, modulowany, świergotliwy głos, a przy tym wypowiada tak ważkie, ciężkie słowa. Co można na to odpowiedzieć? Wzdycha. Zastanawia się. - To było ładne, co powiedziałaś, to o tych ludziach wieczorem ze sztywnymi rękami. To powinnaś zatańczyć - wypowiedział wreszcie swą opinię nieporadnie. Gruzińska się roześmiała. - To? ale tego nie da się zatańczyć, monsieur. Albo chcesz mnie zobaczyć jako starą kobietę w chustce na głowie i z powykręcanymi artretyzmem palcami, jak wyrzeźbioną w drewnie, i wypoczywającą? Urwała nagle. Już gdy mówiła, jej ciało poddało się wyobrażeniu, skurczyło się i zesztywniało. Widziała już dekorację, znała pewnego młodego, zwariowanego malarza w Paryżu, który mógłby coś takiego namalować, widziała już ten taniec, czuła go już w dłoniach i w wygiętych kręgach szyi. Milczała w ciemności z otwartymi ustami. Nie oddychała nawet, tak była napięta. Pokój zapełnił się postaciami, których nie tańczyła, a które można było zatańczyć, tysiącem prawdziwych, żywych postaci. Jakaś żebraczka drżała i wyciągała ręce, stara chłopka tańczyła raz jeszcze na weselu córki, przed budą jarmarczną stała chuda kobieta i pokazywała marne sztuczki, pod latarnią dziwka czekała na mężczyzn. Była też mała służąca, która zbiła miseczkę i którą za to wychłostano, było piętnastoletnie dziecko, które zmuszano, by tańczyło nago przed ogromnym, błyszczącym mężczyzną, panem, wielkim księciem, była też parodia przemądrzałej guwernantki; był także ktoś, kto biegł, jakby go ścigano, chociaż nikt go nie gonił, ktoś chciał zasnąć i nie mógł, ktoś bał się lustra, i wreszcie był taki ktoś, kto wypił truciznę i umarł w końcu... - Cicho, nie mów nic, nie poruszaj się - wyszeptała Gruzińska i wpatrzyła się w sufit z mieczem ze światła. Pokój przybrał teraz wygląd, który często przybierają pokoje hotelowe: był obcy, śmiertelnie obcy, jakby zaczarowany. Na dole parskały i jęczały samochody jak zwierzęta - skończyło się zebranie Ligi Przyjaciół Ludzkości, i uczestnicy odjeżdżali spod portalu II. Noc stała się chłodniejsza. Z wirującego zamętu pomysłów i twarzy wróciła Gruzińska do rzeczywistości w nagłym przestrachu. "Pimenoff pomyśli, że zwariowałam, on z tym swoim nowym baletem motyli. Może rzeczywiście zwariowałam?" Ze swoich rozmyślań, które trwały minutę, powróciła jak z dalekiej podróży. Gaigern leżał jeszcze przy niej. Z pewnym zaskoczeniem spojrzała na tego mężczyznę, na jego głowę na swoim ramieniu, poczuła jego włosy, dłonie, oddech. - Kim jesteś - zapytała po raz drugi i w ciemności przysunęła twarz do jego twarzy. W tym momencie odczuła ogromne zdziwienie z powodu głębokiego zbliżenia z tym zupełnie obcym jej człowiekiem. - Wczoraj cię jeszcze nie znałam. Kim jesteś, powiedz? - pytała wprost w wilgotne ciepło jego ust. Gaigern, który właśnie teraz zasypiał, objął ramionami jej plecy. - Ja? Ze mnie nie ma wielkiej pociechy - odpowiedział posłusznie, nie otwierając jednak oczu. - Jestem synem marnotrawnym. Czarną owcą z dobrej rodziny. Jestem mauvais sujet i skończę na szubienicy. - Tak? - zapytała z gruchającym śmiechem z głębi gardła. - Tak - powiedział Gaigern z przekonaniem. Zaczął wymieniać dla żartu ostrzegające i upominające opinie o sobie z dawnych czasów swej nauki w klasztorach, lecz teraz w tym ciepłym zapachu jej perfum owładnęło nim pragnienie, by być uczciwym i powiedzieć o sobie wszystko. - Jestem rozpasany - mówił dalej w ciemności - bez charakteru i niepohamowanie wszystkiego ciekawy. Nie mogę się podporządkować i nie nadaję się do niczego. W domu nauczyłem się jeździć konno i odgrywać pana. W klasztorze modlić się i kłamać. Na wojnie strzelać i kryć się. Więcej nic nie potrafię. Jestem cyganem, outsiderem, awanturnikiem. - Tak, i kim jeszcze? - Jestem graczem, i nie zależy mi na tym, by oszukiwać. Kradłem już także. Właściwie powinno mnie się zamknąć. A ja jestem wolny jak ptak, chodzę, gdzie chcę, czuję się przy tym bezwstydnie wspaniale i żrę, pochłaniam wszystko, co mi się podoba. Czasami też piję. I tak od urodzenia mam wstręt do pracy. - Mów dalej - szepcze Gruzińska zachwycona. Jej gardło drży od powstrzymywanego śmiechu. - Dalej: jestem przestępcą. Wspinam się po fasadach domów - mówi Gaigern zaspany - jestem włamywaczem... - Co jeszcze? Może też mordercą? - Tak. Oczywiście. Mordercą też. Mało co, a zabiłbym cię - potwierdził Gaigern. Gruzińska śmiała się jeszcze jakiś czas tuż przy jego twarzy, którą tylko czuła. Spoważniała nagle. Splotła palce na jego karku i bardzo cicho wyszeptała mu do ucha: - Gdybyś wczoraj nie przyszedł, nie żyłabym już teraz! "Wczoraj? - myślał Gaigern. - Teraz?" Ta noc w pokoju 68 trwała wieczność, upłynęły lata od chwili, gdy stał na balkonie i przyglądał się tej kobiecie. Przestraszył się. Zacisnął ramiona wokół niej tak silnie jak przy zapasach; jej sprężyste mięśnie stawiły opór; wywołało to w nim uczucie szczególnej radości, szczęśliwej radości. - Czegoś takiego nie wolno ci już robić. Musisz tu być. Nie puszczę cię nigdzie. Potrzebuję cię - powiedział. Słyszał siebie, mówiącego te zadziwiające słowa głosem, który stał się ochrypły i płynął z bijącego mocno serca. - Nie, teraz się wszystko zmieniło. Teraz jest już dobrze. Teraz ty jesteś przy mnie - szeptała Gruzińska, nie mógł tego zrozumieć, bo mówiła po rosyjsku. Chłonął tylko dźwięk tych słów, ta noc zaczęła być znowu oszałamiająca. Bajeczne ptaki sfrunęły z ornamentu roślinnego hotelowej tapety - mężczyzna zapomniał o perłach w kieszeni swej niebieskiej piżamy, kobieta o niepowodzeniu i za dużej dawce weronalu w filiżance herbaty. Żadne z nich nie waży się wypowiedzieć owego kruchego słowa "kocham". Razem osuwają się w wir miłosnej nocy, z uścisku w szept, z szeptu w krótki sen i marzenie, z marzenia znowu w uścisk - dwoje ludzi, pochodzących z dwóch krańców świata, odnalazło się na parę godzin w tym używanym hotelowym łóżku pokoju numer 68... Miłość nie grała wielkiej roli w życiu Gruzińskiej. Cała namiętność jej ciała i duszy spływała w taniec. Miała co prawda kilku kochanków, gdyż należało to do stanowiska znakomitej tancerki, jak perły, auto i suknie z najlepszych salonów mód Paryża i Wiednia. Choć zakochani otaczali ją i prześladowali, starając się o względy, Gruzińska w gruncie rzeczy nie wierzyła w miłość. Istnienie tego uczucia wydawało jej się równie nierzeczywiste, jak malowane dekoracje, świątynie miłości i gaje różane, przed którymi zwykle tańczyła. Miała jednak opinię cudownej i wyjątkowej kochanki, choć była chłodna i odczuwała niewiele. Traktowała miłość jak obowiązek należący do jej zawodu, jak rolę teatralną, przyjemną niekiedy, lecz zawsze wyczerpującą i wymagającą wielkiej sztuki. Zabierała ze sobą wszystko w owe noce spędzane z kochankiem: gibkość ciała, jego lekkość, grację, wyrafinowanie, delikatność i czułość, swe porywy i polot, i to, co było w niej tak wzruszające i tak kruche - wszelkie doprowadzone do doskonałości przymioty swego tańca... Umiała oszałamiać, lecz sama upoić się nie mogła. W tańcu za to potrafiła szaleć, zapomnieć o sobie samej, a partnerzy słyszeli niekiedy, jak wyrzucała z siebie krótkie okrzyki lub jak śpiewała z cicha, niby ptak, podczas najtrudniejszych i najbardziej wirujących figur. Jednak w miłości nigdy się nie zatracała, lecz jakby stała obok, przyglądając się sobie. Dziwne, że nie wierząc w miłość i nie odczuwając jej potrzeby, nie umiała jednak żyć bez niej. Miłość - Gruzińska to wiedziała - stanowiła część powodzenia, miewała je dopóty, dopóki była młoda, a garderoba jej tonęła w kwiatach i listach, dopóki na wszystkich drogach swego życia znajdowała mężczyzn, gotowych na zrujnowanie się dla niej, na zrobienie każdego głupstwa, na porzucenie rodziny i majątku. Liczbą wyznań miłosnych, pogróżkami popełnienia samobójstwa, prześladowaniem nieraz po całym świecie i kosztownością podarunków, którymi chciano ją zdobyć, mogła oceniać swe powodzenie tak, jak na scenie mierzyła je huraganem oklasków, krytykami oraz liczbą wywoływań przed rampę. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że kochanek, którego uszczęśliwiała i zachwycała, był dla niej także publicznością, u której miała powodzenie. Po raz pierwszy wyczuła z lękiem, że się ono kończy, gdy Gaston ją opuścił, by ożenić się z przeciętną osobą z dobrego domu. Atmosfera, żarząca się wokół niej od wielu lat, ostygła z wolna, i życie zasnuło się dziwnym, wieczornym, niezrozumiałym cieniem. Był to zmierzch dla niej, zejście z wyżyn po tylu tysięcznych małych stopniach, że trudno od razu to spostrzec. Olbrzymia to była jednak droga od owej Gruzińskiej, która przed wojną tańcem cały świat doprowadzała do romantycznych i gorących zachwytów, do tej biedaczki - Gruzińskiej, błagającej o trochę poklasku sceptyków, ludzi trzeźwych i nieżyczliwych. Przy końcu owej drogi jako ostateczna jej konsekwencja czekała zupełna samotność i wystarczająca dawka weronalu... Dlatego ów człowiek na balkonie był dla Gruzińskiej więcej niż mężczyzną: był on cudem, który w ostatniej chwili zawitał do pokoju 68, widocznym nawrotem powodzenia, światem, proszącym usilnie o wpuszczenie, dowodem, że nie minęły jeszcze romantyczne czasy, gdy młody Jerylinkow dał się przez nią zastrzelić. Opuściła już ręce - a tu, nagle, znalazł się ktoś, by ją wesprzeć! W programie Gruzińskiej była scenka, w której Śmierć i Miłość tańczyły z sobą pas_de_deux; młodzi poeci nadsyłali jej niekiedy wiersze o banalnym, lecz wciąż powracającym temacie śmierci i miłości jako rodzeństwa. Nocy tej Gruzińska doświadczyła na sobie samej lirycznej tej prawdy. Bolesne oszołomienie z poprzedniego wieczoru zmieniło się w upojenie, w żar wdzięczności i rozgorączkowaną potrzebę dawania z siebie i brania, w chęć jak najdokładniejszego odczucia i zachowania w sobie każdego faktu. Odtajały skostniałe lata, zawstydzająca tajemnica chłodu, noszona przez całe życie w skrytości przed sobą, rozpłynęła się w nicość. Od tylu lat tak była samotna i nieszczęśliwa, że niekiedy od Michaela, swego partnera, pragnęła jałmużny, ciepła jego młodej, gorącej skóry. Nocy tej w obojętnym pokoju hotelowym, w tym łóżku tuzinkowym z polerowanego mosiądzu, uczuła, że goreje, że dokonała się w niej przemiana, że odkryła miłość, której istnienia nie przypuszczała. Gaigern, obudziwszy się, nie wiedział w pierwszej chwili, gdzie się znajduje, gdyż pokoje 68 i 69 podobne były mniej więcej do siebie. Obracając się w łóżku, natknął się na śpiącą obok niego drobną postać Gruzińskiej. Uprzytomnił sobie ostatnie zdarzenia. Przedziwne, lecz głębokie zaufanie, zrodzone z pierwszego wspólnego snu, ciążyło mu słodko we wszystkich członkach. Wyciągnął zdrętwiałe ramię spod jej karku, myśląc z uroczystym niejako wzruszeniem o wypadkach tej nocy. Nie ulegało wątpliwości, że był zakochany i to w jakiś zupełnie nowy sposób, pełen niewysłowionej wdzięczności i łagodności. "Niezależnie od pereł - myślał ze wstydem - niezależnie od tej nieudanej sprawy z perłami, powinienem sobie powiedzieć: jesteś świnia. Wejść do cudzego pokoju, opowiadać idiotyczne historie, zgrywać się jak w teatrze - a ta kobieta wierzy temu!... Co prawda każda z nich wymaga tego właśnie; każdy mężczyzna gra komedię, a każda kobieta mu wierzy. Właściwie z początku jest się zawsze oszustem i włamywaczem - ale później, potem - przecież stało się. Przecież ja cię kocham, ty, mała, dobra, ukochana Nieuwiado, kocham cię rzeczywiście, je t'aime, je t'aime!... niepiękna jest twoja zdobycz, ty, mała kobietko!..." W pokoju było chłodno; na dworze świtało już, ulica milczała, przez firanki sączyło się światło, a deseń na tapecie występował już wyraźniej w szarzyźnie poranka. Gaigern ostrożnie, po omacku wyszedł z łóżka. Gruzińska spała głęboko, z brodą wciśniętą we własne ramię. Widocznie teraz, gdy przeszło silne podniecenie nocy, obydwa proszki weronalu zaczęły działać. Gaigern ujął rękę, zwieszającą się z krawędzi łóżka, i łagodnie wtulił swe gorące powieki w jej dłoń, po czym schował ją, maleńką i bezwładną, pod kołdrę, jakby Gruzińska była niemowlęciem. Przeszedł w półcieniu do balkonu i rozsunął zasłony. Gruzińska się nie obudziła. "Muszę teraz zwrócić te perły - pomyślał i zdziwił się z powodu uczucia zadowolenia, jakie go ogarnęło. - Stracona runda" - dopowiedział sobie z humorem. Często używał podobnych wyrażeń sportowych do określenia swych awanturniczych wypraw. Namacał piżamę, śmiejąc się z cicha, odnalazł poszczególne części swej garderoby, rozrzucone po pokoju, i ubrał się w łazience. Ranka na prawej ręce zaczęła pod wpływem wody krwawić i piec, wyssał ją więc nieco i zaraz o niej zapomniał. Gorzkawy zapach więdnących laurów stał się w pokoju jeszcze silniejszy, więc Gaigern, spragniony powietrza, wyszedł na balkon oddychając głęboko, pełen słodkiego, a nie znanego dotychczas uczucia. Delikatna rozciągliwa mgła poranna snuła się na ulicach. Nigdzie auta ani człowieka, tylko z oddali dochodził łoskot odjeżdżającego tramwaju. Słońca jeszcze nie było, tylko mleczno_szarawe równomierne światło. Na rogu ulicy rozległy się głośne kroki, i znów nastała cisza. Na kształt chorego ptaka zawirował w powietrzu kawałek papieru i opadł na asfalt. Drzewo, zasadzone koło portalu II, sennie poruszało gałęziami, a pośrodku wielkiego miasta zaspany marcowy ptak próbował głosu na samym jego wierzchołku w zawiązkach cienkich gałązek. Przejechało auto, stukając rozgłośnie i natarczywie butelkami mleka w skrzyniach, mgła pachniała benzyną, a balustrada na balkonie połyskiwała w wilgoci. Odnalezione złodziejskie skarpetki schował Gaigern szybko wraz z rękawiczkami i ślepą latarką. W kieszeni miał perły za pół miliona marek, musiał się ich wreszcie pozbyć... Wrócił więc do pokoju, zostawiwszy zasłony rozsunięte, i szare światło położyło się trójkątem na dywanie, sięgając aż na łóżko do śpiącej Gruzińskiej. Leżała teraz, wyciągnięta, ze zwróconą na bok głową, a łóżko wydawało się o wiele za duże dla jej drobnej postaci. Gaigerna, dla którego nieomal wszystkie łóżka hotelowe były za krótkie, wzruszyło to i rozśmieszyło zarazem. Znienacka powziął myśl: zabrał ze stołu filiżankę z weronalem oraz puste szklane fiolki i poszedł z nimi do łazienki. Ze starannością niańki umył opróżnioną filiżankę i wytarł ją ręcznikiem, po czym musnąwszy pocałunkiem rękaw wiszącego tam płaszcza kąpielowego, włożył sobie do kieszeni, w której miał perły, obydwie puste fiolki, nie znalazłszy miejsca, gdzie mógłby je wyrzucić. Gruzińska westchnęła przez sen, gdy podszedł do łóżka. Marszcząc czoło, pochylił się nad nią, spała jednak dalej. Rozwidniło się już znacznie, i mógł zobaczyć jej twarz dokładnie i z bliska. Włosy odsłaniały teraz wąskie, z lekka zagłębione skronie; pod zamkniętymi oczyma znaczyła się starość dwiema głębokimi fałdami - Gaigern widział je, lecz nie było mu to niemiłe; usta ponad zgrabną, lecz już zwiędłą brodą były przepiękne, na czole o nierównym zaroście włosów matowiały jeszcze ostatki pudru. Gaigern przypomniał sobie z uśmiechem, że Gruzińska w ciemności wyciągnęła spod poduszki puderniczkę, a dopiero później zgodziła się na zapalenie lampy. "A jednak cię widzę" - pomyślał z pierwotnym tryumfem rabusia kobiet, oglądając jej twarz jak nową okolicę, w której ma się poszukiwać przygód. Od skroni w tył, obok uszu, aż do szyi znalazł dwie zagadkowo symetryczne linijki, cienkie jak nitka, jaśniejsze nieco od reszty skóry. Ostrożnie przesunął po nich palcem i odkrył, że były to delikatne blizny, ujmujące twarz w ramę, jak brzegi maski. I nagle pojął ich znaczenie: były to blizny próżności, nacięcia skóry w celu naciągnięcia jej i odmłodzenia - czytywał już o podobnych zabiegach. Z niedowierzającym uśmiechem potrząsnął głową i mimo woli dotknął własnych skroni, naprężonych i wypełnionych mocnymi, zdrowymi uderzeniami pulsu. Z największą tkliwością przysunął swoją twarz do twarzy Gruzińskiej, jak gdyby chciał jej dać coś z siebie. Kochał ją w tej chwili tak bardzo, tyle było w tym uczuciu łagodności i współczucia, że się sam zdziwił. Mimo wszystko czuł się przyzwoitym i czystym, tylko trochę śmiesznym w tym wzruszeniu nad biedną kobietą, której wydarł wszystkie tajemnice. Odszedł od łóżka, i stanąwszy przed lustrem, zamyślił się marszcząc czoło. Zastanawiał się, czy by się jednak nie udało zatrzymać pereł przy sobie. "Nie - doszedł do przekonania - to niemożliwe." Na razie był jeszcze baronem von Gaigern, człowiekiem lekkomyślnym i żyjącym w złym otoczeniu, zadłużonym wprawdzie, lecz poza tym godnym zaufania - jeżeliby zaś opuścił ten pokój z perłami w kieszeni, za parę godzin wiedziałaby o tym policja, i jego pozycja wytwornego pana byłaby stracona na zawsze: stałby się prześladowanym złoczyńcą jak każdy inny. Na to nie miał najmniejszej chęci. W swym programie nie przewidział możliwości, iż stanie się kochankiem Gruzińskiej, ale jednak fakt ten istniał i zmieniał wszystko pozostałe. Rozważał swe szanse, jak czyniłby to w walce na pięści lub podczas meczu tenisowego. Przedsięwzięcie, w rodzaju tego ostatniego z perłami, było dlań sportem, a w tej chwili przegrywał. W nowych, obecnych warunkach pereł tych ukraść nie można, najwyżej, przy dużej cierpliwości, otrzymać je w podarku. "A więc zaczekam" - pomyślał Gaigern, wzdychając głęboko. Jak dotąd, rozważania jego były trzeźwe i w zupełnym porządku, sam jednak przed sobą nie przyznawał się, że na dnie tych rozmyślań ukrywało się jeszcze coś innego. Nie chciał ośmieszyć się we własnych oczach, a nienawidził sentymentalności. Popatrzał w lustro i zrobił do siebie minę. "A więc krótko i węzłowato - pomyślał z niezadowoleniem - nie zależy mi na okradzeniu z pereł kobiety, z którą spałem. Nie mam teraz po prostu chęci na to. Jest mi to wstrętne i koniec! Nieuwiado - pomyślał w nagłym przypływie czułości, spoglądając w stronę łóżka - mój dobry, kochany kwiatku, wolałbym ci podarować coś ładnego, coś kosztownego, coś, co sprawiłoby ci przyjemność, moje ty biedactwo!" Unikając szmeru, wyciągnął ostrożnie z kieszeni sznur pereł. Zupełnie mu się teraz nie podobały. Możliwe, iż pomimo wieści w prasie były one jednak fałszywe i może nie miały tej wartości, jaką nadawała im reklama. W każdym razie żegnał się z nimi w tej chwili z lekkim sercem... Gruzińska, budząc się, tak była jeszcze zaspana, że głowa jej ciążyła niby spowita w grube chusty. "To weronal" - pomyślała, nie otworzywszy oczu. W ostatnich czasach odczuwała zawsze lęk przed przebudzeniem, przed tym wstrząsem stawiającym ją przed dolegliwymi przykrościami dnia. Miała niejasne wrażenie, że oczekuje ją tego ranka coś dobrego i miłego, lecz nie zdała sobie od razu sprawy, co by to być mogło. Oblizała wargi, szukając na nich suchego smaku nocy, i poruszyła palcami jak drzemiący pies. Znużona była i rozbita, lecz przepełniona głębokim zadowoleniem, jak po dużym sukcesie, jak po przedstawieniu, podczas którego wielokrotnie musiała bisować, w które wkładać musiała resztkę swoich sił. Na jej zamkniętych powiekach zaigrał blask poranny, i przez chwilę zdawało jej się, że jest w Tremezzo, gdzie powierzchnia jeziora odbijała się blaskiem w jej szaro_różowym pokoju. Zdecydowała się otworzyć oczy. Przede wszystkim ujrzała obcą kołdrę, wielką jak góra, przykrywającą jej kolana, potem hotelową tapetę z podzwrotnikowymi czerwonymi owocami na nikłych łodyżkach, których deseń zmuszał do bezmyślnego wpatrywania się weń. Jej zniechęcenie do życia wiecznie w podróżach, wiecznie na kufrach, wzmagały właśnie podobne tapety hotelowe. Kąt pokoju obok biurka tonął w półcieniu, gdyż najbliższe okno było zamknięte i nie można było dojrzeć godziny na zegarku. Przez otwarty balkon wpływał chłód. W pobliżu toaletki, na tle jasności padającej z balkonu rozróżniła szeroką, czarną sylwetę mężczyzny. Stał tyłem do niej, na szeroko rozstawionych nogach, nieruchomy i uderzająco pewny siebie, schylając głowę nad czymś, czego dojrzeć nie mogła. " To mi się przecież niedawno śniło - pomyślała, zanadto jeszcze zaspana, by się przerazić. - Ależ ja to już przeżyłam - pomyślała potem - to Jerylinkow!" I nagle serce jej ruszyło jak motor, ocknęła się zupełnie i natychmiast powróciła jej świadomość wszystkiego. Z zamkniętymi ustami oddychała cicho, lecz głęboko, i z oddechem tym napływały wspomnienia ubiegłej nocy. Podniosła ramię z kołdry, było lekkie, jakby chciało ulecieć w powietrze, po cichu namacała puderniczkę i z poważną miną zaczęła poprawiać usterki w wyglądzie twarzy, patrząc w maleńkie okrągłe lusterko. Przyjemny był dyskretny zapach pudru, i Gruzińska podobała się dzisiaj sobie, zakochana w swej urodzie jak przed laty. Rękami przykryła drobne piersi, był to zwykły odruch, lecz dzisiaj odczuwała rozkoszne zadowolenie, dotykając własnego chłodnego ciała, gładkiego i nasyconego. "Benvenuto!" - przypomniała sobie, i zaraz potem dodała po rosyjsku - "żełannyj!" - lecz mężczyzna dosłyszeć tego nie mógł, gdyż wyrzekła to w myśli. Stał na rozstawionych nogach, pięknie zbudowany, barczysty, podobny do jednego z pomocników kata Signorelliego, jak z zachwytem stwierdziła Gruzińska, i zajęty był jakimś przedmiotem, stojącym na toalecie. Podniosła się i spojrzała z uśmiechem. Majstrował coś koło neseseru, w którym leżały jej perły. Usłyszała wyraźnie szmer zamykanego etui, znała dobrze jego jasny, słaby trzask; było to owo niebieskie, aksamitne, podłużne, od owego sznura z pięćdziesięcioma dwiema równej wielkości perłami. W pierwszym momencie Gruzińska nie pojęła, dlaczego dźwięk ten przeraził ją tak śmiertelnie. Serce jej się zatrzymało, a potem skoczyło trzema ciężkimi, głośnymi uderzeniami, które zabolały w całym ciele, nawet końce palców odczuły ból i zdrętwiały, wargi również. Zapomniała przy tym o uśmiechu, uśmiechała się nadal, choć twarz była skostniała i blada jak papier. "A więc to złodziej!" - pomyślała, i ta myśl, tak ostateczna i prosta, wbiła się jak nóż w jej serce. Obawiała się, że zemdleje, a jednocześnie pragnęła tego gorąco, lecz przez jej głowę w tej sekundzie przelatywały niezliczone myśli, przecinając się wzajemnie, krzyżując i uderzając o siebie jak w pojedynku. Był to krzyczący protest nadużytego zaufania, wstyd i strach, nienawiść, wściekłość i ból, przejmujący ból, a zarazem słabość niezgłębiona, nakazująca nie patrzeć, nie rozumieć, nie poznać prawdy, uciec się do dobroczynnego kłamstwa. - Que faites_vous? - odezwała się do odwróconych pleców kata, i zdawało jej się, że krzyknęła, lecz spomiędzy zaciśniętych warg wypłynął zaledwie szept: - Co robisz? Gaigern przeraził się tak bardzo, że w nagłym zwrocie głowy przestrach ten odmalował się jak mimowolne przyznanie się do winy. W ręku trzymał niewielkie kwadratowe etui od pierścionka, neseser był otwarty, a sznury pereł leżały na szklanej płycie toaletki. - Co tam robisz? - szepnęła raz jeszcze Gruzińska, a uśmiech na jej pobladłej i wykrzywionej twarzy sprawiał wrażenie znękania. Gaigern zrozumiał ją od razu, i ogarnęła go litość tak paląca, że uczuł ją aż w skroniach. Zorientował się w mgnieniu oka i natychmiast wziął się mocno w karby. - Dzień dobry, Mouna - rzekł przyjaźnie - znalazłem tu skarb podczas twego snu. - Jakim sposobem znalazłeś moje perły? - spytała ochryple. "Skłam, o proszę, skłam!" - błagała rozszerzonymi źrenicami. Gaigern podszedł i niby daszkiem ocienił ręką jej oczy. "Biedne stworzenie, biedna kobieta" - pomyślał. - Zachowałem się bardzo nieładnie - odrzekł - przetrząsałem różne zakamarki, szukając plasterka lub bandaża albo czegokolwiek w tym rodzaju, sądziłem, że w tym małym neseserze toaletowym znajdzie się coś podobnego. A tymczasem mieścił się w nim twój skarb. Czuję się jak Aladyn w jaskini. Oczom jej, które straciły uprzednio barwę i stały się ołowiane, powracała z wolna ich błękitnawa czerń. Gaigern podsunął na dowód prawdy swą zranioną i krwawiącą prawą rękę. W osłabieniu, wywołanym gwałtownym odprężeniem nerwów, Gruzińska wtuliła usta w wyciągniętą dłoń. Gaigern położył drugą rękę na jej włosach i przytulił jej głowę do swojej piersi, wyglądającej z rozpiętej niebieskiej piżamy. Na ogół postępował z kobietami dość brutalnie i niegodziwie, lecz ta wywoływała w nim, diabli wiedzą dlaczego, wszystkie dobre instynkty. Wydawała mu się tak krucha, tak zagrożona i potrzebująca opieki, a tak silna jednocześnie! Rozumiał jej egzystencję, sam bowiem żył, balansując jakby na krawędzi przepaści. - Głupiutka - rzekł serdecznie - czyżbyś sądziła, że uwziąłem się na twoje perły? - Nie - skłamała Gruzińska, i obie te nieszczerości zbudowały wspólny most, na którym znów spotkać się mogli kochankowie - a zresztą, już ich nigdy nie będę nosiła - dodała z głębokim westchnieniem. - Nigdy więcej? Ale czemu? - Tego... tego nie zrozumiesz. To taki przesąd. Dawniej przynosiły mi szczęście, później nieszczęście, a teraz, gdy je przestałam nosić, znów mi przyniosły szczęście. - Naprawdę? - spytał w zamyśleniu, usiłując pokonać w sobie ucisk zakłopotania. Perły znajdowały się już ułożone porządnie w swoich małych łóżeczkach. "Żegnajcie, do widzenia" - pomyślał dziecinnie i zdecydowanym ruchem włożył ręce do kieszeni, gdzie zamiast zdobyczy znajdowały się tylko narzędzia złodziejskie. Było mu przy tym dziwnie dobrze na sercu, inaczej niż zazwyczaj, lekko i tak radośnie, że chciało mu się wykrzyczeć swoje zadowolenie na cały głos. Otworzył szeroko usta i wydał donośny okrzyk, pełen szczęścia. Gruzińska zaczęła się śmiać. Gaigern przebiegł przez pokój do niej i zdusił resztę tego okrzyku na jej ciele. Ustami, wzrokiem i uczuciem zapamiętał się w tej kobiecie, a ona schwyciła jego rękę i ucałowała ją z wdzięcznością, która była w części prawdziwa, a w części udana. - Tu krwawi! - mówiła z ustami przy rance. - Twoje wargi przypominają chrapki końskie - odparł Gaigern - takie mięciutkie, jak u źrebaczka czystej rasy. Ukląkł i objął jej nagie stopy o ścięgnach znaczących się tuż pod skórą. Gruzińska schyliła się ku niemu, a w tejże chwili zaterkotało na biurku: raz krótko, potem dłużej i znów krótko. - Telefon! - rzekła. - Telefon? - powtórzył. Gruzińska westchnęła ciężko. "Nic tu się nie da zrobić" - mówiła jej mina, gdy podniosła słuchawkę z takim wysiłkiem, jakby ważyła ze dwa centnary. Odezwała się Susette. - Już siódma - zameldowała głosem z lekka zachrypniętym po nocy. - Madame musi wstawać. Trzeba pakować. Czy można już podać herbatę? Jeżeli madame życzy sobie, abym ją masowała, to czas już najwyższy. Pan Pimenoff prosił, by madame zadzwoniła do niego, gdy tylko wstanie. Madame zastanawiała się chwilę. - Za dziesięć minut, Susette, albo nie, proszę przyjść z herbatą za kwadrans, a masaż skrócimy. Odłożywszy słuchawkę, nie zdjęła z niej ręki, a drugą wyciągnęła do Gaigerna, który huśtał się pośrodku pokoju na cienkich podeszwach swego bokserskiego obuwia. Podniosła zaraz znowu słuchawkę, i natychmiast odezwał się portier głosem służbowym i trzeźwym, choć noc całą spędził bezsennie, gdyż sprawa jego żony w klinice nie przedstawiała się pomyślnie. - Numer, proszę - rzekł urzędowo. - Wilhelm, siedem zero dziesięć. Z panem Pimenoffem! Pimenoff nie mieszkał w hotelu, lecz w drugorzędnym pensjonacie, założonym na czwartym piętrze domu w dzielnicy Charlottenburg przez rosyjską rodzinę emigrantów. Spano tam jeszcze, i Gruzińska, czekając, wyobraziła sobie Pimenoffa w odwiecznym szlafroku jedwabnym, spieszącego do telefonu; stopy miał wąskie i stawiał je trochę zanadto na zewnątrz, jak do piątej pozycji. Wreszcie odezwał się jego słaby, nerwowy głos starca. - Ach, Pimenoff, to ty? Dzień dobry, dobroje utro, mój drogi! Owszem, dziękuję, spałam dobrze, nie, weronalu nie wzięłam za wiele, tylko dwie pastylki. Dziękuję, wszystko all right, serce i głowa, i reszta. Co takiego? Co takiego? Co się stało? Michael ma wylew krwi w kolanie? Ależ mój drogi, dlaczegoś mi tego nie powiedział wczoraj? Przecież to straszne! To bardzo długotrwałe, wiemy przecież, jak długo to będzie trwać... Natychmiast depeszować do Czerenowa, słyszysz, zaraz, niech go zastąpi. Meyerheim musi to zrobić, gdzież on się podziewa? Zaraz do niego zatelefonuję. Za wcześnie? Wybacz, mój kochany, ale czemu dla nas nie jest za wcześnie, a dla pana Meyerheima... nie, przepraszam! A dekoracje są już na kolei? Ależ proszę cię, powinna się tym była zająć pierwsza zmiana robotników, o której stawia się ona do pracy? O szóstej? Jeżeli dekoracji nie będzie, odpowiedzialnym czynię za to pana, proszę, ani słowa! Pan jest baletmistrzem i pan powinien troszczyć się o dekorację, a nie ja. Tak jest, najdalej za pół godziny czekam na odpowiedź, niech pan osobiście pojedzie na kolej! Do widzenia! Tym razem nie odłożyła w ogóle słuchawki, tylko dwoma palcami nacisnęła widełki. Zatelefonowała do Wittego, który zwykle z rana bywał niezbyt przytomny i sprawiał ogólne zamieszanie, chorobliwie gorączkując się przed każdą podróżą mimo niezliczonych lat odbytych tourn~ees. Potem zadzwoniła do Michaela, który mieszkał w małym hotelu i jak nadepnięty psiak jęczał nad swoim nieszczęściem, wylewem krwi w kolanie. Gruzińska dawała przez telefon surowe rozporządzenia i rady, złoszcząc się niesprawiedliwie jak zawsze, ilekroć zachorował ktoś z jej trupy. Zadzwoniła do trzech lekarzy, zanim znalazła jednego, który gotów był zaraz odwiedzić chorego, przepisał mu okłady i zalecił spokój. Zatelefonowała do Meyerheima i, nasprzeczawszy się z nim po francusku, kazała mu przyjść do hotelu na ósmą trzydzieści, by zrobić obrachunki. Nadała również telefonicznie depeszę do Czerenowa i przez zapobiegliwość jeszcze do jednego młodego tancerza, bardzo zdolnego, a siedzącego teraz bez engagement w Paryżu. Przy pomocy portiera zorientowała się w połączeniach kolejowych z ekspresem paryskim, którym udałoby się może chłopcu przybyć do Pragi we właściwym czasie, a zaraz potem nadała trzeci telegram. - Proszę cię, ch~eri, odkręć wodę na kąpiel! - rzekła szybko do Gaigerna, a potem wydała szereg zarządzeń po angielsku szoferowi Berkleyowi, gdyż auta miało się nie zabierać, lecz oddać do gruntownego przeglądu. Gaigern posłusznie odkręcił kurki i nawet rozpostarł na piecu prześcieradło kąpielowe, by się zagrzało. Odszukał gąbkę, którą wczoraj obmywał twarz płaczącej, i zaniósł ją do łazienki. Gruzińska telefonowała wciąż jeszcze. Odnalazł sól do kąpieli, rzucił garść do wody, wanna była już pełna. Byłby chętnie jeszcze się czymś przysłużył, lecz nic już nie znalazł do zrobienia. Gruzińska skończyła wreszcie swe rozmowy przez telefon. - Widzisz, tak jest codziennie - rzekła; miało to być skargą, a brzmiało pełnią żywotności i pragnieniem pracy. - Trzeba to wszystko wykonać. A Michael zawsze twierdzi, że "koło Gruzińskiej za dużo jest tego ohoho!" Mówi ohoho, jakby to była przyjemność. Gaigern stał przed nią, spragniony czułości i pieszczoty, podała mu też obie ręce, lecz była roztargniona. Myślała o wylewie w kolanie Michaela. Nagle usłyszała pośpieszne tykanie obydwóch zegarków i raz jeszcze zatelefonowała prędko do Susette. - Zaczekaj jeszcze dziesięć minut, Susette - przeprosiła grzecznie, świadoma swej winy. Wzrok jej spoczął na filiżance, stojącej na stole: wymyta była czysto i miała wygląd niewinny, nie ukrywający niczego złego, a złoty fantazyjny herb hotelowy połyskiwał na jej grubej porcelanie. "Cóż za noc zwariowana - pomyślała - nie, takich rzeczy nie powinno się robić, ani też nie można tańczyć takich tańców, jakie mi dziś nocą przyszły do głowy. To tylko podrażnienie nerwów. Wiedeńczycy wygwizdaliby mnie, gdybym się przed nimi zjawiła z takimi tańcami zamiast ze "Zranioną gołębicą" lub "Motylkami". Wiedeń - to nie Berlin, tam się znają na balecie." Zamyślona patrzyła w twarz Gaigerna, lecz jej nie widziała. Mężczyznę przeszył ból, nie znany mu dotąd, ból ten, dziwnie żywotny, napadł go podczas oddechu. - Nieuwiado! - wyrzekł z cicha słowo zrodzone w najwyższym upojeniu nocy. Mieściła się w nim prócz zapachu i goryczy tego kwiatu jego słodycz i jeszcze coś, coś niezapomnianego... I Gruzińska, zawołana tym imieniem, skierowała na niego wzrok, a na twarzy jej odmalowało się cierpienie, choć się uśmiechała. - Sądzę, że trzeba będzie się teraz rozejść - powiedziała głosem doniosłym i twardym, w obawie, by się nie załamał. - Tak! - odparł Gaigern. Zapomniał już zupełnie o perłach i nawet pamięć o nich zagasła w jego umyśle. Miał tylko świadomość związania się z tą kobietą i naglące pragnienie, by stać się dla niej dobrym, bezgranicznie, bez zastrzeżeń dobrym. Okręcał bezradnie na palcu pierścień z herbem Gaigernów, wyrytym w lapis_lazuli. - Weź - rzekł, podając jej jak mały chłopak niezgrabnie pierścionek - żebyś o mnie nie zapomniała. "Więc nie zobaczę cię więcej?" - pomyślała Gruzińska, i w gorących łzach rozpłynęła się przed nią piękna twarz mężczyzny. Była to jedna z tych myśli, których nie należy wypowiadać. Czekała więc w milczeniu. "Pozwól mi zostać przy tobie! Będę dobry dla ciebie" - myślał Gaigern, lecz z uporem mocno zacisnął usta i również nie wyrzekł ani słowa. - Susette zaraz nadejdzie - powiedziała szybko Gruzińska. - Czy jedziesz do Wiednia? - spytał. - Najpierw do Pragi na trzy dni, a potem na dwa tygodnie do Wiednia. Zamieszkam w Bristolu - dodała. Zapanowała cisza i tylko zegarki tykały. Przed hotelem huczały syreny aut. Oddychali oboje głęboko pogrzebowym zapachem pokoju. - Czy... czy nie mógłbyś pojechać także? Jesteś mi tak niezbędny, tak potrzebny! - odezwała się wreszcie Gruzińska. - Ja?... Nie, do Pragi nie mogę jechać. Nie mam pieniędzy. Muszę się wpierw o nie postarać. - Ja ci je dam - rzekła kobieta szybko, lecz równie prędko odpowiedział Gaigern: - Nie jestem gigolo... - I nagle rzucają się sobie w objęcia, pchnięci ku sobie wielką siłą, łączącą ich i wiążącą właśnie w tej chwili, gdy mają się rozejść. - Dziękuję! - mówią równocześnie - dziękuję ci, dziękuję! - i powtarzają te słowa po niemiecku, rosyjsku i francusku, łkają i szepczą, jąkają ze szlochem i wypowiadają z uniesieniem: - Dziękuję, merci, bolszoje spasibo, danke! Susette odebrała tymczasem z rąk obrażonego numerowego tacę z herbatą. Zegarek na biurku wskazywał siódmą dwadzieścia osiem (tamten, na stoliczku nocnym, stanął z wyczerpania), prędzej, prędzej, prędzej, prędzej - tykał z wyrzutem. - A więc zobaczymy się w Wiedniu? - spytała z wilgotnymi oczami Gruzińska - za trzy dni? Przyjedziesz za mną? A potem uciekniemy do mnie, do Tremezzo, tam będzie nam dobrze, ach, jak cudownie nam będzie! Zrobię sobie sześć tygodni wakacji, albo może osiem, i będziemy żyli, ach, słuchaj, nic innego robić nie będziemy, tylko żyć, żyć i pozostawimy za sobą wszystko, cały ten nonsens codzienności, zupełnie zgłupiejemy z próżniactwa i szczęścia! A potem pojedziesz ze mną do Ameryki Południowej! Czy znasz Rio? Ja... ach, nie, dosyć, dosyć, już czas! Idź już, idźże, dzięki! - Najdalej za tydzień! - odpowiada Gaigern. Gruzińska ze śmiechem, tonem wielkoświatowej damy, mówi, otwierając podwójne drzwi: - A uważaj, żebyś się przedostał do swego pokoju, nie kompromitując mnie zanadto! - Gaigern, wysuwając bez słowa rękę z jej dłoni, czuje znów, że go palec boli i że krwawi. Na korytarzu jest cicho, i niezliczone drzwi numerów gubią się w jego perspektywie. Na progach drzemią buty z opuszczonymi uszami. Winda zsuwa się na dół, a na trzecim piętrze biegnie ktoś, nie chcąc się spóźnić na pociąg. W klatce schodowej otworzono jedno z mlecznych okien, i dym cygar z wczorajszego wieczoru wypływa na podwórze. Na swych bokserskich miękkich podeszwach skrada się Gaigern po dywanie z ananasami i otwiera swój pokój numer 69 podrobionym kluczem. Właściwy pozostał jako alibi na desce z kluczami u portiera. Gruzińska po kąpieli poddała się chętnie masującym rękom Susette. Czuje się elastyczna i silna i - ma też niepohamowaną chęć zatańczyć, po prostu łaknie występu. Przeświadczona jest, że będzie teraz miała powodzenie (w Wiedniu ma się je zawsze), wyczuwa je w nogach, w rękach i w karku, i w wargach, które bezustannie składają się do uśmiechu. Ubiera się i wybiega z pokoju, chyża jak bąk, podcinany batem. Z olbrzymią energią rozpoczyna poranne interesy, kłóci się z Meyerheimem, bierze się do podziemnej walki, toczącej się w trupie, oraz do cierpliwej pracy nad Pimenoffem i Wittem. O dziesiątej jeden z boyów przynosi wiązankę róż. "Do widzenia, usta moje kochane!" - czyta na małym skrawku papieru, wyrwanym z hotelowego arkusza listowego. Gruzińska całuje herbowy pierścień Gaigernów. - Porte bonheur! - szepce doń, jak do powiernika. Teraz posiada znowu coś, co jej przynosi szczęście. "Michael ma rację - myśli - oddam perły na biedne dzieci." Już Susette ściska w rękach, odzianych w zacerowane niciane rękawiczki, neseserek, a służący zabiera pozostały bagaż. Obojętnie opuszcza Gruzińska pokój hotelowy, tak bogaty w przeżycia, lecz którego tapeta zawsze ją denerwowała. W hotelu Imperial w Pradze zarezerwowano już dla niej inny, a w Bristolu w Wiedniu czeka na nią jej zwykły, od strony podwórza numer 184 z łazienką. I w Rio jest pokój dla niej, i w Paryżu, i w Londynie, w Buenos Aires i w Rzymie, nie kończąca się perspektywa pokojów hotelowych z podwójnymi drzwiami i bieżącą wodą, z owym nieokreślonym zapachem obcości i z wrażeniem pędu bez końca, bez odpoczynku. Jest dziesięć minut po dziewiątej, gdy niewyspana pokojowa ściera powierzchownie kurz w numerze 68, wyrzuca zwiędłe kwiaty, wynosi filiżankę i wreszcie powraca ze świeżą bielizną pościelową, wilgotną jeszcze, wprost od prasowania - dla następnego gościa. Budzik naczelnego dyrektora Preysinga, podstępny jak wszystkie tego rodzaju zegarki, nie obudził go głośnym hałasem o właściwej porze. O wpół do ósmej trzasnęło w nim coś ochryple, ale to było wszystko. Preysing, śpiący z otwartymi i wyschniętymi ustami, poruszył się nieco, a sprężyny jęknęły pod jego ciężarem. Za żółtymi zasłonami pokazało się słońce. O godzinie ósmej obudził go wprawdzie, zgodnie z nakazem, portier przez telefon, lecz było już bardzo późno. Preysing podsunął zaspaną głowę pod prysznic, klnąc w duchu zapomniany aparat do golenia. Pedanta jego pokroju mógł podobny wypadek pozbawić całej radości życia. Choć godzina była późna, zmarnował wiele czasu nad wyborem ubrania, a zdecydowawszy się już na żakiet, rozmyślił się i zaraz go zdjął. Rozumował z pewną słusznością, iż żakiet może go ukazać w niewłaściwym świetle, a szary garnitur podróżny pokaże od razu panom z Chemnitz, że tak bardzo nie zależy mu na tej sprawie. Śpieszył się ogromnie, ale zanim sprzątnął wszystkie futerały i pokrycia, zanim odnalazł i schował wszelkie kluczyki, przejrzał ponownie akta i przeliczył raz jeszcze pieniądze, zrobiło się po dziewiątej. Zaaferowany wybiegł z pokoju i wpadł od razu na jakiegoś pana. - Przepraszam! - rzekł, zatrzymując się przed drzwiami swego pokoju i wciągając palto na drugie ramię. - Proszę bardzo - odparł ów pan i poszedł dalej korytarzem. Postać jego wydała się dyrektorowi znajoma. Pan ów zjeżdżał właśnie windą, gdy Preysing nadszedł, i dyrektor zobaczył jego twarz: znał go na pewno, lecz nie wiedział skąd. Miał wrażenie, że mężczyzna ten wyszczerzył zęby w uśmiechu, zabierając mu windę sprzed nosa. Zirytowany i zniecierpliwiony Preysing zbiegł po schodach i wpadł do suteryn, wyłożonych kaflami, gdzie fryzjer hotelowy miał swój salon, pachnący wodą kolońską i peau d'Espagne. Wszystkie fotele zajmowali panowie, owinięci jak niemowlęta w białe śliniaki i poddający się biernie manipulacjom fryzjerów w śnieżnych kitlach. Preysing z niecierpliwości zaczął przestępować z nogi na nogę na swych grubych gumowych podeszwach. - Długo jeszcze będę czekał? - spytał, pocierając dłonią nie ogolony policzek. - Najwyżej dziesięć minut. Jeszcze tylko ten pan przed panem - odpowiedziano. A był to właśnie ów pan z windy, i Preysing przyglądał mu się teraz z niechęcią. Był to człowiek dość niepozorny, chudy i zezowaty, w zsuwających się binoklach na nosie, siedział, czytając gazetę. Preysing był teraz przekonany, że zetknął się już kiedyś w interesach z tym panem, lecz nie mógł sobie przypomnieć, w jakich to było okolicznościach. Podszedł do niego i z lekkim ukłonem zapytał dość uprzejmie: - Przepraszam pana, czy nie byłby pan tak łaskaw puścić mnie przed sobą? Śpieszę się bardzo! Kringelein, skulony za gazetą, zebrał wszystkie siły, wysunął się zza pisma, wyciągnął swoją długą szyję i, zezując prosto w twarz naczelnemu dyrektorowi, odrzekł krótko: - Nie! - Przepraszam najmocniej, ale, naprawdę, śpieszę się bardzo! - wyjąkał Preysing z wyrzutem. - Ja również! - odparł Kringelein. Preysing odwrócił się, wściekły, i wyszedł z zakładu. Oddychając z trudnością esencjami fryzjerskimi, Kringelein pozostał jako bohater i zwycięzca, lecz bezgranicznie zmęczony i wyczerpany olbrzymim napięciem. Spóźniony i nie ogolony, z językiem sparzonym gorącą kawą, wszedł naczelny dyrektor do pokoju konferencyjnego. Zgromadzeni panowie zdążyli już go napełnić kłębami błękitnawego dymu. Stół pośrodku przykryty był zieloną kapą, naśladującą adamaszek, co wespół z olejnym portretem założyciela Grand Hotelu robiło bardzo solidne wrażenie. Doktor Zinnowitz rozłożył już swe akta, a stary Gerstenkorn prezydował u szczytu zbyt długiego stołu. Na powitanie uniósł się zaledwie w swym fotelu, gdyż znał dyrektora jeszcze jako młodzieńca i nie cenił go zbytnio. Należał do pokolenia ludzi o mocnym charakterze, jak teść Preysinga. - Cóż tak późno, panie Preysing? Akademicki kwadrans? - zapytał - pohulał pan zapewne wczoraj wieczorem? Tak, tak, to przecież Berlin! Zaśmiał się, kaszląc z flegmą, i wskazał mu krzesło obok siebie. Preysing usiadł naprzeciwko Schweimanna. Był pod przeklętym wrażeniem, że wstał lewą nogą, i zanim zaczął mówić, już warga jego pod wąsem pokryła się potem. Schweimann, o czerwonych powiekach i dużych, wysuniętych, rozciągłych ustach małpy, przedstawił mu trzeciego pana. - Nasz syndyk, doktor Waitz. Był to młody jeszcze człowiek o wyglądzie nieco roztargnionym, chociaż taki nie był. Potrafił być bardzo nieprzyjemny podczas konferencji, przerywając ją ostrym atakowaniem strony przeciwnej i argumentami nie do zbicia, a wszystko wypowiadał huczącym, donośnym głosem. Jego więc właśnie sprowadzili panowie z Chemnitz... - My się już znamy - rzekł Preysing, nie okazując wielkiego zadowolenia, Schweimann podał mu przez stół cygaro, a doktor Zinnowitz położył przed sobą na aktach wieczne pióro, wyjęte z kieszeni. Dalej, przy końcu stołu, za karafką wody i szklankami, z lekka połyskującymi i drżącymi na czarnej tacce, ilekroć na dole przejeżdżał autobus, siedziała jeszcze jakaś bezbarwna istota: Płomykówna numer jeden z blokiem do stenografii w ręku. Niemłoda już była i zgaszona, z białawym puszkiem na policzkach, dyskretna, obowiązkowa, niepodobna w żadnym razie do Płomykówny numer dwa. - Ładne to pióro wieczne - rzekł Schweimann do Zinnowitza - jakiej to marki? Bardzo ładne. - Podoba się panu? Przysyłają mi je z Londynu. Prawda, że ładne? - odrzekł Zinnowitz, kładąc płynnie swój podpis w notatniku. Wszyscy panowie przyglądali się temu z zajęciem. - Ile to kosztuje, jeżeli wolno zapytać? - zasięgnął informacji Preysing i, wyjąwszy własne pióro wieczne, położył je przed sobą na stole, teraz wszyscy panowie spojrzeli na jego pióro. - Powyżej trzech funtów bez cła. Przywiózł mi je znajomy - objaśnił Zinnowitz - bardzo wygodna rzecz, bardzo. Wszystkie głowy skupiły się nad stołem jak głowy uczniaków przy oglądaniu owego malachitowego wiecznego pióra z Londynu. Był to przedmiot godny tego, by się nim pięciu dorosłych uczestników konferencji zajmowało przez całe trzy minuty. - No, a teraz weźmy się do interesu - odezwał się wreszcie Gerstenkorn zaflegmionym głosem, i zaraz radca Zinnowitz, oparłszy bezkrwiste, blade palce na zielonej kapie, rozpoczął swoje expos~e w przygotowanych zawczasu potoczystych słowach. Preysing wypoczywał przez ten czas. Sam nie był dobrym mówcą i był wdzięczny Zinnowitzowi za wyręczenie go w tej pracy oraz za to, że zdania jego rozwijały się jasno i gładko, jak nić z maszyny. Na początku mówił o rzeczach, od dawna przetrawionych już na przygotowawczych sesjach. Reasumując, wykazał raz jeszcze stan sprawy, popierając swoje wywody raz jednym aktem, raz drugim, wyjmowanym z teki, przybliżając długie kolumny cyfr do krótkowzrocznych oczu, by je płynnie odczytać. Stan więc sprawy, ujmując ją w całości raz jeszcze, przedstawiał się następująco: Towarzystwo Akcyjne Bawełna Saxonia, produkujące głównie materiały bawełniane, koce, derki, a z wyczesek pewien rodzaj bardzo wziętych ścierek do szorowania, było przedsiębiorstwem średniej wielkości, opartym na pewnych kapitałach. Aktywa Saxonii przedstawiały bardzo pokaźną sumę, wyrażającą się w gruntach, zabudowaniach i maszynach, w materiałach gotowych oraz w surowcach, w patentach itp., a przede wszystkim w należnościach u dłużników. Obrót roczny i czysty dochód osiągały stale solidną średnią wysokość, a dywidenda zeszłoroczna wynosiła 9,5%. Zinnowitz odczytywał te cyfry, w każdym razie zupełnie pomyślne, a Preysing przysłuchiwał im się z przyjemnością. W jego fabryce wszystko było w porządku, a produkcję z odpadków, która dała 300 jjj brutto, on osobiście zorganizował! Spojrzał na Gerstenkorna; ten kiwał w zamyśleniu siwą głową, ostrzyżoną na jeża, ruch ten był trochę prostacki i właściwy przebiegłym starym ludziom. Schweimann cmokał cygaro i wyglądał, jakby wcale nie słuchał. Waitz kontrolował każdą wymienioną pozycję na podstawie notatek w swoim małym skórkowym notesie. Płomykówna numer jeden, mistrzyni w trudnej sztuce sekretarzowania, zapatrzona była w refleksy światła na karafce, a ołówek w jej ręku czekał wyostrzony jak mały bagnet. Zinnowitz wydostał inną plikę papierów z nagromadzonych aktów i przeszedł do stanu Wyrobów Dzianych w Chemnitz. Jego długa, cienka broda Chińczyka poruszała się przy mówieniu w górę i w dół. Sądząc z danych liczbowych, Towarzystwo w Chemnitz było znacznie mniejszym przedsiębiorstwem. Posiadało w porównaniu z Saxonią zaledwie połowę akcji, a bilans wykazywał bardzo napiętą sytuację. Na amortyzację spisano tylko najpotrzebniejsze sumy, a równocześnie wypłacono zadziwiająco dużą tantiemę. Obrót roczny był pokaźny, lecz czysty dochód nie odpowiadał jego wysokości, przy tym liczby bilansowe stały na nieoczekiwanej wysokości. Zinnowitz nakreślił uprzejmie znak zapytania za ostatnimi przeczytanymi liczbami i spojrzał na starego Gerstenkorna. - Chyba więcej - rzekł Gerstenkorn - chyba więcej. Może pan spokojnie wziąć okrągłe 250 jjj marek. - Tak nie należy liczyć - zaprzeczył Preysing ze zdenerwowaniem - przecież powinniście odpisać wartość nabytych maszyn, potrzebnych do nowej fabrykacji, a tymczasem nie możecie nawet odpowiednio starych maszyn zamortyzować. - Pomimo to... pomimo to... - twierdził Gerstenkorn uparcie. - Nasze liczby są raczej niedociągnięte niż przecenione! - zagrzmiał Waitz. Doktor Zinnowitz podał dyrektorowi przez stół jakiś papier, w którym tamten zatopił wzrok, licząc z natężeniem. Rezultat był mu już znany. Firma w Chemnitz, założona od początku z kapitałem niedostatecznym i wyzyskująca do ostatecznych granic swój kredyt, nie była przedsiębiorstwem całkiem solidnym, ale sprzedawała, zarabiała i nawet się rozwijała, mając za sobą koniunkturę. Tymczasem Towarzystwo Akcyjne Bawełna Saxonia pozostawało w tyle, choć było solidne i doskonale wyposażone. Na rynku nie było w tej chwili zapotrzebowania na bawełnę, koce i ścierki do szorowania. Stary we Fredersdorfie wiedział dobrze, dlaczego dokładał wszystkich starań, by uchwycić się koniunktury, która jest dzisiaj na wyroby dziane, i by ją zużytkować dla własnej fabryki. - To nie ma żadnego znaczenia. Idźmy dalej - rzekł Preysing z uległością człowieka, będącego w gorszej pozycji. Gerstenkorn wyjął mu z rąk swój bilans i, poklepując papiery, śmiał się i kasłał. Zinnowitz zaczął potoczyście przedstawiać stan akcji, i tu właśnie ujawniły się trudności. Majątek Saxonii wynosił blisko podwójną wartość giełdowego kapitału Chemnitz, wobec tego we wszystkich uprzednio prowadzonych pertraktacjach wychodzono z założenia, że przy fuzji obydwóch przedsiębiorstw zamienione zostaną dwie akcje Chemnitz na jedną Saxonii. Tymczasem kurs pierwszych się podniósł, a drugich spadł, stosunek ich zmienił się zasadniczo, i podstawa do zamiany, według słów doktora Zinnowitza, była dziś ze względu na zadziwiający kurs zwyżkowy na wyroby dziane zupełnie inna. Preysing przysłuchiwał się z niezadowoleniem tym wywodom prawnika, który w poprawny sposób wyliczał same tylko nieprzyjemne okoliczności, a te znał Preysing bardzo dobrze. Cygaro przestało mu smakować, odłożył je, pociągnąwszy mocno kilkakrotnie. W pewnej chwili przerwał Zinnowitzowi doktor Waitz niby aktor, zjawiający się na scenie po umówionym z góry słowie, i zaczął kwestionować różne punkty, przytaczając na podstawie notatnika liczby, których nawet nie czytał. - Były to liczby nowe, odmienne od poprzednich. - Preysing wytężał się, aż mu oczy wychodziły na wierzch, by wszystko zapamiętać, przejrzeć i nie stracić jasnego sądu. Przysunął sobie kilka hotelowych arkuszy papieru i bazgrał na nich ukradkiem notatki jak zły uczeń. Radca Zinnowitz ze swej strony rzucił spojrzenie dzielnej pannie Płomykównie, która stenografowała już w swym na niebiesko liniowanym bloku agresywne słowa i dowody przeciwnika. - Tak jest - kończył doktor Waitz swe grzmiące przemówienie - nie można żądać od akcjonariuszy Wyrobów Dzianych w Chemnitz, żeby stracili przy podobnej fuzji połowę majątku. Według jego zdania, nie było w ogóle danych, aby stopić ewentualnie dwie te firmy w jedną ("ewentualnie" wymawiał jak prowincjonalny aktor), nie widział też powodu, aby dać przy tym pierwszeństwo Saxonii, zaś rozkwitające przedsiębiorstwo z Chemnitz uzależnić pod niektórymi względami od niej i odsunąć je na drugi plan. Zinnowitz popatrzył na Preysinga, który posłusznie zabrał głos. Miał zwyczaj wypowiadać rzeczy ważne cicho i przez nos, tonem jednostajnym i bez nacisku. W ten sposób chciał zamanifestować swój spokój i przewagę, gdyż w rzeczywistości czuł się w takich sytuacjach niepewnie. Ręce jego zwilgotniały, gdy rozpoczynał kampanię. Oczy Schweimanna, niby małe szare myszy, wylazły z czerwonych jamek, w których się gnieździły, a Gerstenkorn zasunął obydwa knykcie za wycięcie przy pachach kamizelki z miną człowieka, który się doskonale bawi. Ściany, obciągnięte imitacją adamaszku, przysłuchiwały się obojętnie. Podobne konferencje odbywały się codziennie w Grand Hotelu, a w sali tej warzono niejedno piwo, które musieli później wypijać akcjonariusze: cukier stawał się droższy, jedwabne pończochy taniały, węgiel się wyczerpywał, tysiąc spraw zależało od rezultatu walk tego rodzaju, staczanych w konferencyjnej sali Grand Hotelu. Preysing przemawiał, a im dłużej to trwało, im dłużej mówił głosem jakby zamrożonym, im bardziej był rzeczowy, tym bardziej tracił grunt pod nogami. Uwagi Gerstenkorna, drobne, lecz trafne, uderzały weń jak kule. Były momenty, gdy z chęcią uciekłby, zrobiłby po prostu: w tył zwrot i marsz, a całą tę przeklętą historię owej fuzji pozostawiłby jej losowi i pojechał do swojej Mulle i do dzieci we Fredersdorfie. Wytrwał jednak mężnie na stanowisku, gdyż był przecież naczelnym dyrektorem, a życia tak lekko brać nie wolno. Przede wszystkim zaś wytrwał dlatego, że połączenie obydwóch firm było dla fabryki kwestią bardzo doniosłą, a dla jego osobistego stanowiska zasadniczą. Raz jeszcze odwołał się do owego wykazu aktywów i kurczowo trzymał się go, bezsprzecznie uczciwego i solidnego wykazu na wskroś poważnej i solidnej fabryki. Panowie z Chemnitz znudzeni już byli jego wgłębianiem się w detale, a radca Zinnowitz musiał mu kilka razy dopomóc niby ciężkiej łódce, która utknęła na mieliźnie. Preysing wikłał się, rozwijał zupełnie poboczne, nieistotne kwestie, był uparty, bezwzględny w zanudzaniu słuchaczy najdokładniejszymi wyjaśnieniami fabrykacji ścierek do szorowania z odpadków, gdyż był to jego ulubiony temat. Zapominał natomiast wspomnieć o ważkich pozycjach, które sobie przedtem zanotował na papierze. Wreszcie utknął pośrodku zdania, zaczętego jak fanfara, a kończącego się niby ślepy zaułek w uliczce. Wyjął chustkę, wytarł nią wąsy i zapalił nowe cygaro, smakujące mu jak siano. Miał niespodzianie takie wrażenie, jakby siedział przy stole z paskarzami, z ludźmi mało poważnymi i bez zasad, odczuwał też głęboko gorzki żal uczciwego człowieka, którego się uważa za głupca. Teraz Gerstenkorn wyjął zza kamizelki krótkie, grube palce mieszczucha i zaczął wypowiadać swoje na ten temat zdanie. Miał czworokątną czaszkę, włosy ostrzyżone na jeża, a głos chronicznego bronchityka. Mówił jasno, rzeczowo. Posługiwał się wszelkimi dialektami, by wypowiedzieć bez ogródek wszystko, co zamierzał. Mowę jego przeplatały wyrażenia berlińskie, żydowskie, meklemburskie i saksońskie. Były one jak przyprawa w jego tyczącej interesu przemowie. - No, a teraz postaw pan kropkę i daj mówić starszym - rzekł, trzymając w ustach cygaro, co wyglądało celowo niedbale. - Opowiedział nam pan wszystko o swej Saxonii, co myśmy zresztą już przedtem wiedzieli. Nie są to żadne cuda. Przedstawialiśmy już wszystko niejednokrotnie naszym głównym akcjonariuszom, a w rezultacie wynikły duże i słuszne wątpliwości, czy fuzja ta jest pożądana. Ostatecznie po cóż mają nasi akcjonariusze dla dobra pańskiej bawełny wyciągać swymi rękami gorące kasztany z pieca? Krótko i węzłowato powiedzmy sobie: sytuacja nasza poprawiła się znacznie od czasu, gdy się panowie zgłosili. Wasza zaś pozostała ta sama, by nie powiedzieć, że się pogorszyła. Wobec tego, mówię wyraźnie, kochany panie Preysing - nie widzimy dziś korzyści w połączeniu się z wami. Mamy tu oto ze sobą dyrektywę, by w tych warunkach przerwać wszelkie pertraktacje. Wówczas, gdyście się do nas zgłosili, podstawy do tego były inne. - Myśmy się nie zgłaszali - przerwał Preysing. - Ależ panie, co pan też mówi! Owszem, właśnie, żeście się zgłosili! Proszę, doktorze Waitz, niech mi pan poda akta, otóż panowie... tak, oto jest, panowie zgłosili się do nas listem z dnia czternastego września. - To się nie zgadza - twierdził Preysing z uporem, ciągnął przez stół ku sobie akta, leżące przed Zinnowitzem - myśmy się nie zgłaszali. List z czternastego września poprzedziło osobiste porozumienie, które wyszło od panów. - Ach, o to chodzi? No, to prawda, że już na miesiąc przedtem prywatnie jako dawny przyjaciel zasięgał u mnie języka pana teść. - W każdym razie nie myśmy się zgłosili - mówił Preysing, uczepiwszy się tej zupełnie podrzędnej sprawy, jakby koniecznie chciał tym coś uratować. Gerstenkorn nagle odstąpił od swego zdania. Przesuwając ręką po stole, rzekł: - A więc pięknie, bon. To nie wyście się zgłaszali, jeżeli tak panu na tym zależy. W każdym razie, tak czy siak, okoliczności były wtenczas inne, to chyba pan musi przyznać, panie naczelny dyrektorze? (Powiedział "naczelny dyrektorze", i przejście to od tonu poufałego do oficjalnego zabrzmiało groźnie.) Wówczas mieliśmy powód, by dążyć do połączenia z Bawełną Saxonia. Jakiż mielibyśmy dziś? - Potrzebujecie więcej kapitału - rzekł zupełnie trafnie Preysing. Gerstenkorn dwoma palcami zmiótł ten argument ze stołu. - Kapitał! Kapitał! Gdybyśmy wypuścili dziś nowe akcje, dostalibyśmy pieniędzy, ile byśmy zechcieli. Kapitał! Ciągle pan zapomina, że podczas wojny była koniunktura na wyroby wasze, można się było dobrze mieć ze sprzedaży sukna dla wojska i derek do spania. A teraz przyszła kolej na nas. Niepotrzebny nam kapitał, ale surowce, byśmy mogli wykorzystać nasz nowy sposób fabrykowania. Potrzebne nam są też rynki za granicą. Wypowiadam zupełnie szczerze i otwarcie zdanie mego Towarzystwa, panie naczelny dyrektorze: jeżeli do celów powyższych może się przyczynić fuzja z wami, to się połączymy. W przeciwnym razie - nie. Proszę, zechce się pan wypowiedzieć! Biedny Preysing! Miał się "wypowiedzieć"! Nadszedł więc moment, którego obawiał się już od chwili, gdy wsiadał w Fredersdorfie do pociągu. Rzucił tchórzliwe spojrzenie na Zinnowitza, lecz ten oglądał z wyrazem odmowy swe wypielęgnowane blade paznokcie. - Ogólnie wiadomo, że mamy doskonałe stosunki z zagranicą - rzekł dyrektor z wahaniem - eksportujemy na same tylko Bałkany za 65000 marek rocznie ścierek do szorowania. Naturalnie uczynilibyśmy wszystko w razie połączenia się z Chemnitz, aby zdobyć tamtejsze rynki i dla gotowych wyrobów dzianych. - Czy istnieją dane, na podstawie których mógłby pan przyrzeczenie to przyoblec w określoną realną formę? - spytał doktor Waitz i uniósł się nawet trochę ze swego fotela; było to przyzwyczajeniem z czasów, gdy bronił w sądach. Wyglądał, jakby stale chodził w todze, a do tego mówił tonem, który onieśmielał świadków niezupełnie pewnych swego. I dyrektor właśnie poczuł się onieśmielony. - Nie wiem, jak pan to rozumie - rzekł z nawyku pytania o rzeczy, które i bez tego dobrze znał. Schweimann, siedzący naprzeciwko, nie otworzył dotychczas swych dużych, rozciągłych ust małpy. - Chodzi o planowaną wspólność interesów z firmą Burleigh i Syn - powiedział teraz krótko i zwięźle. Gerstenkorn z uwagą przyglądał się długiemu stożkowi popiołu u swego cygara. - Niestety, nie mogę dać w tej sprawie żadnych wyjaśnień - odparł natychmiast Preysing, przygotowawszy sobie tę odpowiedź i nauczywszy się jej z góry. - To szkoda - rzekł stary Gerstenkorn. Przez kilka chwil milczeli wszyscy. Taca z karafką brzęczała z cicha, gdy na dole przejeżdżał autobus, a lekko prążkowany refleks wody drżał na ramie olejnego portretu z wizerunkiem założyciela Grand Hotelu. Preysing myślał gorączkowo w czasie tych kilku chwil. Nie wiedział, czy doktor Zinnowitz pokazał owe przeklęte kopie listów, nie mające już znaczenia i nie uprawniające do niczego. W rękach miał znowu uczucie nieczystości i brudu. Nie ogolona twarz dokuczliwie go swędziła. Rzucił błagalne i pytające spojrzenie wzdłuż stołu w stronę swego radcy. Zinnowitz uspokajająco przymknął powieki swych ukośnych mądrych oczu Chińczyka; ruch ten był trudny do wytłumaczenia, mógł równie dobrze oznaczać przeczenie jak twierdzenie albo też zgoła nic nie wyrażać. Preysing zebrał siły. "Muszę postawić na swoim" - pomyślał, a właściwie było to bardziej uczucie niż myśl. - Moi panowie - rzekł, powstając, gdyż aksamit krzesła, wyciskany w deseń, gorący był i niemiły - ależ moi panowie, nie odbiegajmy od przedmiotu. Podstawą naszych dotychczasowych układów był bilans i stan fabryki we Fredersdorfie. Mogli panowie naocznie sprawdzić nasze interesy, gdyż pan radca Gerstenkorn osobiście przekonywał się o nich. Zmuszony jestem zaprotestować przeciwko włączaniu do naszych układów spraw niepewnych i nieistotnych. Przecież nie jesteśmy spekulantami, ja przynajmniej nim nie jestem, operuję faktami, nie plotkami. A jedynie pogłoską giełdową jest wiadomość, że planujemy wspólność interesów z firmą Burleigh i Syn w Manchesterze. Już raz kazałem temu zaprzeczyć, nie mogę pozwolić, aby... - Nie chce pan chyba, jak to jajo, uczyć kurę rozumu? Przecież, mówiąc między nami, wiemy wszyscy, co takie zaprzeczenie znaczy - przerwał mu Gerstenkorn. Schweimann ożywił się, rozszerzonymi nozdrzami i otwartymi ustami wietrzył już owe możliwości rynku zbytu w Anglii. Preysinga ogarnęła złość. - Protestuję! - krzyknął. - Protestuję przeciwko mieszaniu kwestii z Anglią jako przyczynku do naszych interesów! Nie zgadzam się na to! Nie liczę na zamki na księżycu, nigdy tego nie robiłem, a fabryka nasza nie ma potrzeby uciekać się do takiej pomocy. Zwykłem liczyć się z faktami, z rzeczywistością, z liczbami naszych bilansów... oto, proszę! - krzyczał, uderzając dłonią w tekę z aktami, leżącą przed nim - jedynie to ma wartość; to, a nic innego. Proponujemy to, cośmy proponowali od pierwszej chwili, a jeżeli nagle okazuje się to niewystarczające dla waszego Towarzystwa - bardzo żałuję! Umilkł, przestraszony, jakby zagalopował się na bagno. "Onieśmielam ich przecież tym krzykiem - pomyślał z przerażeniem - zamiast przyciągnąć, odstręczam coraz bardziej." Nalał sobie szklankę wody. Była nieświeża, ciepła i bez smaku jak olej rycynowy. Radca Zinnowitz śmiał się z przymusem, usiłując nawiązać porozumienie między panami. - Pan dyrektor naczelny Preysing jest człowiekiem niezwykle sumiennym, wprost przykładnym - odezwał się - nie wiem jednak, czy zastrzeżenia jego dotyczące niemieszania do naszych układów sprawy z Manchesterem są słuszne, wydają się co najmniej przesadzone. Dlaczegóż by nie miało się rzucić na szalę tak korzystnych widoków, choćby nawet jeszcze nic czarno na białym nie było podpisane? Dlaczego? - Dlaczego? Bo nie mógłbym za nie odpowiadać! - przerwał Preysing. Zinnowitz byłby go najchętniej kopnął, nie mogąc tego jednak uczynić, podniósł tylko głos i przekrzyczał dyrektora. Preysing usiadł na swym rozgrzanym krześle i zamilkł. Zamierzał właśnie powiedzieć całą prawdę, lecz dobrze, jeżeli Zinnowitz nie daje mu dojść do słowa, niechże teraz jako wytrawny znawca prawa sam się wykręca z tego, co nawarzył. "Niedobrze - rozmyślał dalej - zupełnie źle, wszystko na nic, przepadła sprawa, umowa się rozchwiała. No, trudno. Proponowało się tym ludziom przyzwoite warunki, jak przystało solidnemu przedsiębiorstwu i uczciwemu człowiekowi. Ale oni tego nie chcieli przyjąć - woleli sztucznie stworzone koniunktury, celowo puszczane pogłoski, aranżowane hossy, poparte jedynie odrobiną blagi. Wyroby dziane - myślał z goryczą - jumpry, swetry, kolorowe skarpetki z Chemnitz!" - i widział w tej chwili przed sobą te różnokolorowe modne drobiazgi, które zdobywały świat na lekkomyślnych jak one dziewczętach. Zinnowitz przemawiał dalej, Płomykówna zapadła ponownie w swój zawodowy letarg, a Gerstenkorn i Schweimann ledwo słuchali, pochyliwszy ku sobie głowy, porozumiewali się ze sobą w sposób wysoce niedelikatny półgłosem. - Nasz przyjaciel, pan Preysing - mówił adwokat - jest może zanadto skrupulatny. Mówi się o jego Towarzystwie, iż ma ono wkrótce przystąpić do wielce pomyślnego porozumienia z wybitną starą firmą Burleigh i Syn. Cóż na to pan Preysing? Broni się przeciwko tym pogłoskom, jakby to były wiadomości o bankructwie! Przypuśćmy nawet, że są to rzeczywiście jedynie pogłoski, nie ma dymu bez ognia, o tym wszyscy wiemy. A stary kupiec, jakim jest pan Gerstenkorn, przyzna, że istnieją pogłoski warte znacznie więcej niż niejedna gotowa umowa. Jako dawny radca fabryki w Fredersdorfie sądzę, że wolno mi oświadczyć, iż w tym wypadku nie są to wiadomości bezpodstawne, lecz ukrywają się za nimi niejakie umowy, prawie pewne. Proszę mi wybaczyć, kochany panie Preysing, że nie zachowuję tak żelaznej dyskrecji jak pan. Nie ma sensu, byśmy ukrywali, iż pertraktacje nasze posunięte są daleko. Oczywiście, trudno by było przewidzieć dzisiaj, czy przybiorą one w końcu formę pożądaną. Istnieją jednak, a na pewno są równorzędnej wartości z pozycjami w bilansie panów. Uważam, że pan Preysing postępuje wyjątkowo rzetelnie i lojalnie, iż nie rzuca tego jako swe aktywa na wagę; naprawdę postępuje on niezwykle przyzwoicie i uczciwie. Tylko, że w ten sposób nie doprowadzi do niczego. Proszę mi zatem pozwolić, abym w zaufaniu powiedział panom... - mowa jego płynęła dalej, usiana wyrażeniami "jakkolwiek - to jednak" i "gdyby zaś - to wówczas" lub "z drugiej strony", Preysing pobladł i odczuł swą bladość po kłującym odpływie krwi ze skroni. "A więc pokazał im listy - myślał - ale Boże mój drogi, toż to szantaż, prawie oszustwo! Umowa przecież zerwana!" Pomyślał o Br~osemannie i zobaczył przed oczami czarne zamazane litery depeszy. Wsunął rękę do kieszeni na piersi, gdzie był telegram, lecz natychmiast ją wyjął jak z gorącego pieca. "Jeżeli nie wstanę teraz i nie powiem prawdy, to pokpię sprawę - pomyślał wstając. - A jeżeli powiem, wtedy tamci odstąpią i fuzja przepadnie, a ja wrócę do domu skompromitowany" - pomyślał szybko dalej i usiadł znowu. Bezradne te i niepewne ruchy umotywował słabo, nalewając sobie trochę wstrętnej wody, którą przełykał jak lekarstwo. Schweimann i Gerstenkorn ożywili się tymczasem bardzo. Były to głowy przebiegłe i wypróbowane w wielu ogniach. Zwróciło ich uwagę, że Preysing zaprzecza tak usilnie i stara się wyłączyć z obrad kwestię z Anglią. Dobre ich nosy wietrzyły już za tym coś specjalnego: zbyt, zysk, może konkurencję. Gerstenkorn, zastanowiwszy się, szepnął do wielkiego ucha Schweimanna: - Takie zaprzeczenia mogłyby u każdego innego oznaczać potwierdzenie, ale ten bawół Preysing może mówić rzeczywiście prawdę. Gerstenkorn przystąpił wprost do rzeczy. - Nie ma sensu, by pan radca ochrypł z mówienia - rzekł i aż się cały położył na stole - zanim zaczniemy dalej pertraktować, proszę pana Preysinga, by nam jasno powiedział, w jakim stanie są układy z Burleigh i Synem. - Odmawiam odpowiedzi - rzekł Preysing. - Obstaję przy mej prośbie, jeżeli mamy dalej pertraktować - powiedział Gerstenkorn z naciskiem. - W takim razie - odparł Preysing - proszę przy dalszych układach uważać tę sprawę za nieistniejącą. - Należałoby zatem przypuszczać, że rozchwiały się widoki na wspólność interesów z Burleigh i Synem? - Może pan przypuszczać, co się panu podoba - rzekł Preysing. Wszyscy zamilkli znowu. Płomykówna dyskretnie szukała czegoś w swym stenogramie, i tylko słaby szmer przewracanych kartek przerywał ciszę w pokoju. Preysing miał minę obrażonego dzieciaka, zdarzało się niekiedy, że spoza oblicza dyrektorskiego ukazywała się mało pojętna i uparta twarz małego chłopca. Zinnowitz, zrezygnowany, kreślił swym malachitowym piórem trójkąty na okładce akt. - Sądzę, że na razie wszelkie dalsze rozmowy byłyby bezcelowe - rzekł wreszcie Gerstenkorn - i myślę, że dość ich na dzisiaj. Możemy przecież pertraktować nadal pisemnie. Wstał. Krzesło jego wyżłobiło dwie rysy w grubym prawdziwym dywanie. Preysing siedział dalej. Zajął się troskliwie swym cygarem, uważnie obciął je u końca, zapalił, pociągnął i zamyślony zaczął zaciągać się głęboko. Na policzkach znaczyły mu się drobne czerwone żyłki. Nie ulegało wątpliwości, że Preysing był z gruntu przyzwoitym i dobrym człowiekiem, wzorowym mężem i ojcem, człowiekiem lubiącym porządek i organizację, typem na wskroś mieszczańskim. Unormowane jego życie, równo i dokładnie porozdzielane na odpowiednie rejestry, wypełniane było kartkami registratury, aktami, szufladami papierów i pracą. Ten pan Preysing nigdy jeszcze nie popełnił najmniejszego nietaktu, a jednak w istocie swej miał jakąś stronę słabszą; w pojęcie o moralności zakradł się maleńki chorobotwórczy zarodek, przez który życie może dobrać się do niego, złamać i zmiażdżyć; tak więc było mimo wszystko: istniał gdzieś w nim drobniutki stan zapalny, owa mikroskopijna mała plamka na pancerzu nieskazitelności... W chwili gdy posiedzenie przerwano, zrobiło mu się tak słabo, iż o mało nie zawołał pomocy. Powstrzymał się jednak, wstał z cygarem w ustach, przytrzymując je zębami. Z uczuciem, jakby działał po pijanemu, sięgnął do kieszeni w kamizelce. - Szkoda - rzekł niedbale, sam niepomiernie zdziwiony lekkością tonu, którym to wypowiedział. - To wielka szkoda. Co się odwlecze, to jednak... uciecze. Teraz zaś, gdyśmy zakończyli, mogę panom powiedzieć, że umowa nasza z Burleigh i Synem jest faktem dokonanym od wczoraj wieczorem. Dziś z rana otrzymałem wiadomość. W ręku trzymał złożony telegram ze słowami: "Umowa ostatecznie zerwana Br~osemann." Ogarnął go rodzaj dziecinnego tryumfu wobec tego kłamstwa, graniczącego z oszustwem, wobec tej depeszy leżącej na zielonym stole. Nie zdawał sobie właściwie sprawy, czy chciał tamtych otumanić, czy też zabezpieczyć sobie po ostatecznym zblazowaniu się godny odwrót. Schweimann, mniej od innych panów z Chemnitz opanowany, instynktownie uczynił ruch w stronę telegramu, lecz Preysing spokojnie i prawie ironicznie odsunął jego rękę, rozwinął sam depeszę, złożył ją z powrotem i, nie spiesząc się, schował do kieszeni na piersiach. Doktor Waitz miał głupią minę. Radca Zinnowitz zagwizdał raz cienko, raz grubo, co nie pasowało zupełnie do jego sposobu bycia i wyglądu. Gerstenkorn zaśmiał się, kaszląc urywanie. - Ależ mój drogi, mój kochany! Że też wygląd pana nie zdradza zupełnie, jak bardzo szczwaną sztuką pan jesteś!... A toś nas nabrał, bój się Boga, człowieku! Czekaj no pan, musimy jeszcze o tym pogadać. Skwapliwie usiadł. Dyrektor stał jeszcze przez chwilę i miał wrażenie, że kości jego stały się nagle próżne wewnątrz. Po chwili usiadł również, czując nieprzyjemne ciągnienie w kolanach. A więc oszukał - po raz pierwszy w życiu oszukał, i to w sposób niemądry, wprost głupi i łatwy do przejrzenia. Ale tym właśnie, tym, a niczym innym, osiągnął przewagę po tylu niepowodzeniach! Nagle usłyszał, że mówi i że mówi dobrze. Poczuł się w transie, nie znanym mu dotąd i zadziwiającym, słyszał cały czas swą przemowę, a wszystko, czego dowodził, miało sens i perspektywę, było składne i miało siłę przekonywania najbardziej opornych. Nawet założyciel Grand Hotelu wpatrywał się w niego ze zdumieniem z portretu. Panna Płomykówna z czołem pochylonym nad stenogramem pisała pośpiesznie, gdyż teraz pod koniec tej konferencji każde słowo miało niezmierną wagę. Aż do końca posiedzenia, trwającego przeszło trzy godziny, Preysing miał skrzydła u ramion. Dopiero, gdy wziął pióro z malachitu, by podpisać się na wstępnej umowie tuż pod nazwiskiem Gerstenkorna, zauważył przelotnie, iż ręce miał wilgotne i dziwnie jakby nieczyste... - Numer 218 kazał obudzić się o dziewiątej - rzekł portier do małego Georgiego. - Wyjeżdża? - spytał praktykant. - Dlaczegóż by miał wyjeżdżać? Nieee, zostaje! - Sądziłem tak tylko dlatego, że nigdy jeszcze nie kazał się budzić - odparł Georgi. - Rób, co ci każą - przerwał portier, i rzeczywiście punktualnie o dziewiątej zajęczał telefon w skromnym małym pokoiku Otternschlaga. Szybko jak człowiek przyzwyczajony do pracy obudził się doktor i zastanawiał się chwilę ze zdziwieniem. - Co to miało być dzisiaj? - spytał w kierunku telefonu, a potem leżał chwilę, zamyślony, wtulając okaleczoną połowę twarzy w wiotkie płótno hotelowej poduszki. - Ach, przypominam sobie, mam wprowadzić w świat tego biedaka Kringeleina. Pewno siedzi w sali śniadaniowej i czeka. Trzeba więc wstać i ubrać się. Tak jest, wstanę! - postanowił wreszcie, przemógłszy się, gdyż czuł jeszcze w organizmie działanie sporej nasennej dawki morfiny. Pomimo to ożywiony był bardzo w czasie krzątania się i ubierania. Czekał więc ktoś na niego, czekał i potrzebował go! Ktoś był mu też wdzięczny! Siedząc z jedną pończochą na krawędzi łóżka, snuł projekty i plany. Układał program dnia, przejęty rolą przewodnika i ważnego, poszukiwanego mentora. Pokojowa, przyszedłszy do komórki obok numeru 218 po szczotki i kubły, usłyszała, zdziwiona, jak doktor myjąc zęby jednocześnie nucił niewprawnie jakąś piosenkę. Tymczasem Kringelein siedział już przy śniadaniu. Zmęczony był, podrażniony, lecz podniesiony na duchu po wyczerpującym zwycięstwie nad dyrektorem Preysingiem. Przed dziesięcioma minutami zawarł znajomość z ogromnie wytwornym i zachwycającym panem baronem von Gaigern. Gaigern bowiem postanowił się spieszyć. Po nocy u Gruzińskiej, opuściwszy ją bez pereł, miał ostrą, choć szeptem prowadzoną, rozprawę z szoferem. A później - wykąpany, wygimnastykowany i natarty octem toaletowym z lawendą - ruszył do ataku na pana z numeru 70, owego pana z prowincji, od którego spodziewał się w ten czy inny sposób zdobyć owe parę tysięcy marek, bardzo mu potrzebnych. Stał się pastwą trawiącej go niecierpliwości, a jednocześnie czuł się płomiennie szczęśliwy. Zaledwie przed godziną rozstał się z Gruzińską, a już opanowała go niepowstrzymana, namiętna czułość dla niej i tęsknota za nią. Marzył, by znaleźć się znów u jej boku, ręce i skóra, i usta, wszystko pragnęło jej, chciało być z nią jak najprędzej! Gaigern napawał się tym uczuciem, jak zwykle głodny poznania wszystkiego, co nowe, gotów do wszelkich nie znanych mu jeszcze doświadczeń. Rozpęd, z jakim rzucił się na Kringeleina, był też wielki. W tempie rakiety zdobył sobie w ciągu kwadransa olbrzymią dozę zaufania owego "pana z prowincji". Kringelein, zaskoczony tą szybko rozwijającą się znajomością z panem baronem, otworzył przed nim swą nieśmiałą, żądną życia i naznaczoną już piętnem śmierci duszyczkę urzędnika. Gdy czegoś nie dopowiedział lub nie mógł wyrazić, Gaigern w lot to zgadywał i rozumiał. Byli już przyjaciółmi, gdy Kringelein po kwadransie skończył śniadanie i ścierał resztki żółtka z podkręconych wąsów. - Proszę sobie wyobrazić, panie baronie - mówił do nowego przyjaciela - proszę sobie wyobrazić, że dzięki szczęśliwemu przypadkowi otrzymałem trochę pieniędzy. Żyłem dotąd zawsze w bardzo ograniczonych warunkach, a tak, w warunkach nader skromnych. Taki pan, jak pan baron, nie może nawet mieć o nich właściwego wyobrażenia. Czy zrozumiałby pan, na przykład, strach przed rachunkiem za węgiel? Albo czy pojąłby pan taką okoliczność, iż wizytę u dentysty odkłada się z roku na rok, aż tu nagle, nie wiadomo kiedy, prawie wszystkie zęby są już stracone. Zresztą, nie chcę mówić o tym... Onegdaj jadłem po raz pierwszy w życiu kawior. Pan się śmieje. Pan baron jada go zapewne co dzień? Nasz dyrektor naczelny sprowadza go z Drezna funtami, gdy wydaje u siebie przyjęcie. Pan baron mógłby powiedzieć, iż ani kawior, ani szampan, ani wszelkie inne smakołyki nie są tym, co nazywa się życiem? Ale czymże ono jest? Widzi pan, panie baronie, młody już nie jestem, za to nieco cierpiący, i dlatego nachodzi mnie czasem taka obawa, taki strach, że je przeoczę. A tego bym nie chciał - rozumie pan? - Jak to? Ależ to niemożliwe! Przecież ciągle się żyje i basta! Po prostu żyje się i już! - powiedział Gaigern. Kringelein popatrzył na tego pięknego i pełnego werwy młodzieńca, a jego oczy za binoklami z lekka się zaczerwieniły. - No tak, naturalnie, dla pana życie istnieje wszędzie, zawsze i w każdej chwili, ale dla takiego, jak ja! - wyrzekł z cicha. - Zabawne! Mówi pan o życiu jak o pociągu, odjeżdżającym na pańskich oczach! Od kiedy goni pan za nim? Od trzech dni! I nie przyłapał go pan jakoś nigdzie pomimo szampana i kawioru? Cóż pan robił, na przykład, wczoraj? Kaiser_Friedrich Museum, Poczdam, wieczorem teatr? Wielki Boże! A cóż spodobało się panu najbardziej? Który obraz, na przykład? Jak to, nic szczególnego? No, naturalnie! A w teatrze - Gruzińska? No, tak, Gruzińska... - mówił Gaigern, i serce jego uderzyło przy tym nazwisku gorąco jak małemu głupiemu chłopcu. - Co pan mówi? A więc nastroiła pana smutno, bo taniec jej tak był poetyczny? Tak, rzeczywiście, to taki rodzaj, taki kierunek. Tylko z życiem nie ma to nic wspólnego, panie dyrektorze! (Z dobroci serca nazwał go "panem dyrektorem", gdyż nazwisko Kringelein uderzyło go niemile swoją ubogą pospolitością, a Kringelein poczerwieniał z uszczęśliwienia, podszywając się pod nienależny mu tytuł.) Życiem jest... wie pan: czasem widuje się na ulicy kotły do asfaltu, gotuje się w nich, burzy, dymi, czuć to jak zarazę na milę wokoło, lecz gdy się podejdzie do nich i pochyli nos nad kłębami dymiącej smoły, wtedy czuje się, jak wspaniale ona pachnie, jakie to gorące, mocne, gorzkie, aż uderza do głowy, a grube, tłuste, czarne krople błyszczą, i tai się w nich siła, nie ma w nich nic słodkiego, nic mdłego. Ha, kawior!... Chce pan poznać życie prawdziwe, a gdybym zapytał, jakiego koloru są tramwaje w Berlinie, to by pan nie wiedział, bo nawet nie spojrzał pan na nie. A zresztą, wie pan, panie dyrektorze, w takim krawacie nie przyłapie pan życia nigdzie, w pańskim ubraniu też nie można się czuć szczęśliwym. Mówię to panu, nie owijając w bawełnę, bo komplementy nie mają tu sensu. Jeżeli mi pan zawierzy i poświęci nieco energii tej sprawie, to przede wszystkim musimy pojechać do krawca. Ma pan przy sobie pieniądze? Nie, nie książeczkę czekową, proszę zaopatrzyć się w gotówkę, a ja tymczasem sprowadzę moje auto z garażu. Szofer korzysta z urlopu, pojechał do narzeczonej do Springe, sam poprowadzę. Kringeleinowi się zdawało, iż ostry wiatr dmie koło jego uszu. Uwaga o krawacie (za dwie marki pięćdziesiąt kupiony w pasażu!) i o najlepszym jego garniturze była wprost bolesna. Onieśmielony dotknął niepewnie kołnierzyka, który mu się wydał za duży. - Tak jest - stwierdził Gaigern - leży fatalnie, i widać wciąż guzik. Oczywiście, w takim stanie nie można się spodziewać żadnych przeżyć. - Myślałem... nie chciałem wydawać pieniędzy na ubranie - wyjąkał Kringelein, i przed oczami skakały mu zawrotne liczby z notatnika - na wszystko inne wydam je chętnie, lecz nie na ubranie. - Ale dlaczego? Przecież to najważniejsze! - Dlaczego... bo to się już nie opłaci - rzekł Kringelein z cicha, a przeklęte łzy, napływające tak łatwo, kłuły go znowu w kącikach oczu. Nie mógł, psiakość, bez wzruszenia myśleć o zbliżającej się śmierci. Gaigern spojrzał na niego z niezadowoleniem. - Naprawdę nie opłaci się, chciałem powiedzieć... wkrótce nie będę miał już sposobności, by nosić te nowe ubrania. Sądziłem, że stare wystarczą mi na ten czas - wybąkał Kringelein pokornie. "Mój Boże - pomyślał Gaigern, którego ostatnia noc nastroiła uczuciowo - czyż każdy człowiek ma już przygotowaną dla siebie filiżankę z weronalem?" - Nie trzeba liczyć - dodał przyjaźnie - liczyć nie należy, panie Kringelein, bo można się z łatwością przerachować. Nie powinien pan już nosić starego ubrania. We właściwym czasie winien pan być we właściwym nastroju. Ja jestem takim właśnie człowiekiem chwili, i dobrze mi się powodzi. A więc proszę wziąć ze sobą parę tysięcy marek i pójdziemy się przekonać, czy życie może sprawiać przyjemności! Dalej, ruszamy! Kringelein posłusznie się podniósł. Był pod wrażeniem, że krąży w niebezpieczeństwie jak we wnętrzu płomienistego krateru. "Parę tysięcy marek! - tłukła się w nim myśl. - Jeden dzień, jeden dobry, wspaniały dzień... Jeden dzień za parę tysięcy marek!" Szedł już za Gaigernem, jednak z wewnętrznym oporem. Ściany pokoju do śniadań tańczyły wokół niego. Nogi Kringeleina w wypastowanych butach z cholewami szły bezwolnie korytarzami hotelu. Bał się... bezbrzeżnie bał się Gaigerna, wydatków, owego wykwintnego krawca, bał się szaroniebieskiego auta, do którego wpakowano go koło szofera, bał się owego życia, obok którego jednak nie chciał przejść niepostrzeżenie. Zacisnął mocno zęby, w których miał duże braki, naciągnął niciane rękawiczki i rzucił się w wir owego wspaniałego dnia swego życia. Doktorowi Otternschlagowi, który tuż przed dziesiątą czekał na niego, przechadzając się wzdłuż hallu, portier oddał list: "Wielce Szanowny Panie Doktorze - brzmiała jego treść - nie mogę z powodu nieoczekiwanych okoliczności dotrzymać dzisiejszej naszej umowy. Łączę wyrazy głębokiego poważania. Otto Kringelein." Styl był wprawdzie jego, lecz charakter pisma zmienił się najzupełniej. W okrągłości buchalteryjnych liter wmieszały się ostre, mocne, twarde linie, a kropki nad "i" unosiły się w powietrzu niby baloniki, gdy urywają się ze sznurków i ulatują w górę, gdzie samotne pękają z cichutkim, tragicznym, a przez nikogo niedosłyszalnym szmerem... Doktor Otternschlag stał z listem w ręku. Hall zmienił się znowu w bezbrzeżną pustynię długich godzin bez treści. Powlókł się na swe zwykłe miejsce, mijając kiosk z gazetami, kiosk z kwiatami, windę i rzędy pięknych kolumn. "Wstrętne wszystko - pomyślał - okropne i straszne." Ołowiane, pożółkłe ręce zwisały mu znów między kolanami, a niewidzące oczy wpatrywały się w posługaczkę, która z jakichś niezwykłych przyczyn zabierała się w biały dzień do wymiatania wilgotnymi trocinami hallu Grand Hotelu. Kringelein stał, ogromnie zakłopotany, w przymierzalni wielkiej firmy krawieckiej. Zajmowali się nim aż trzej eleganccy panowie, a w zwierciadłach, ustawionych do siebie pod odpowiednim kątem, widział zbliżających się do niego aż dwunastu mizernych Kringeleinów. Jeden z eleganckich panów przyniósł właśnie mnóstwo palt i garniturów, drugi klęcząc obciągał brzegi spodni na nowym kliencie, jeszcze inny, stojąc obok, oglądał pana Kringeleina zawodowym krytycznym wzrokiem swych przymrużonych oczu, mrucząc przy tym coś niezrozumiałego. Na wyściełanej kanapce pod fotografiami niesłychanie pięknych artystów filmowych siedział baron Gaigern. Uderzał stebnowanymi rękawiczkami w rozwartą dłoń i nawet nie patrzał w stronę Kringeleina, jakby się go wstydził. Ujawniły się rzeczy wielce żałosne, tajemnice buchaltera Ottona Kringeleina z Fredersdorfu. Szelki jego, raz już rozerwane i zacerowane, pękły po raz drugi i zreperowane były niezręcznie szpagatem. Kamizelkę, która się zrobiła za duża, zwęziła mu Anna, robiąc na plecach dwie grube zakładki poprzez materiał i podszewkę. Koszule, które donaszał po ojcu, były za obszerne dla niego, dlatego podtrzymywał za długie rękawy gumkami, wciąganymi na przedramię. Spinki pochodziły także z minionej epoki: okrągłe, duże, ze sfinksem z czerwonej emalii, siedzącym na tle niebieskich piramid. Olbrzymia koszula zrobiona była z grubej wybrakowanej wełny, a jedynie przód miała wstawiony z kawałka zefiru w paski niby okienko od frontu na ulicę. Pod koszulą nosił Kringelein jeszcze rodzaj kaftanika, również wełnianego; był on wyblakły i pocerowany ordynarnie w grubą kratkę. A pod tym wszystkim znajdowała się wyleniała kocia skórka, mająca chronić przed bólami żołądka i atakami dreszczów... Wyraz twarzy tych eleganckich panów był niewzruszony, a Kringelein wolałby, gdyby go wyśmieli albo chociaż pocieszali. - Nigdy nie zwracałem uwagi na modę. Jestem człowiekiem starego pokroju - powiedział błagalnie i przepraszająco wobec zimnej, zawodowej uprzejmości subiektów. Nikt mu nie odpowiedział. Zdejmowali zeń jedną warstwę ubrań po drugiej jak płatki cebuli. Właściwie okrucieństwem było to, co tu się z bezbronnym Kringeleinem działo. Było mu słabo i nieco mdło jak wówczas na sali operacyjnej, a przedmioty nabrały owej znajomej szklanej jasności, i Kringeleinowi zdawało się, iż stoją wszystkie niezmiernie blisko niego. Potem trzej panowie zaczęli go ubierać, a Gaigern ożywił się i dorzucał swoje uwagi. - To niech pan weźmie - radził mu - a tego brać nie trzeba. Mówił tonem wykluczającym wszelki sprzeciw. Kringelein zerkał na karteczki z cenami, przymocowanymi do każdej sztuki. Ukradkiem rzucał okiem na nie, gdyż brakło mu odwagi, by po prostu zapytać. Wreszcie zdobył się na nią, a dowiedziawszy się, ile co kosztuje, wpadł w takie przerażenie, że najchętniej uciekłby z tej przymierzalni, która zamieniła się w celę więzienną o ścianach zwierciadlanych, pilnowaną przez czterech surowych dozorców. Pocił się okropnie, chociaż zabrano mu wszystkie jego wełniane osłony. Leżały zwinięte w tłumoczek na krześle i wyglądały jak niepotrzebny przeżytek. Niespodzianie stały się one Kringeleinowi obce, zaczął brzydzić się tych połatanych, cerowanych, przepojonych przykrym odorem rzeczy biedaka. I nagle stało się coś dziwnego: oto Kringelein zakochał się po prostu w jedwabiu koszuli, którą mu kazano włożyć. - Ooo! - mówił przeciągle, stojąc z przekrzywioną głową i otwartymi ustami, jak gdyby nasłuchiwał jakichś tajemnic - ooo!... ooo!... - Odczuwał całym swym naskórkiem rozkosz zetknięcia się z tym jedwabiem w lekki deseń. Kołnierz przy koszuli leżał jak ulany, nie drapał go i nie tarł, nie był za obszerny ani za ciasny. Krawat układał się miękko i gładko na piersi, gdzie serce biło teraz jak na tajemne święto, mocno, a nawet boleśnie, lecz głęboko i swobodnie. Położyli przed nim skarpetki i buty. Obchodzili się z nim uprzedzająco grzecznie, gdyż Gaigern w kilku słowach wyjaśnił, że pan dyrektor jest cierpiący; wobec tego znieśli mu z czterech pięter wszystko, co wytworny pan winien posiadać w swej wyprawie. Wprost z bolesną udręką wstydził się Kringelein swych obrzękłych, guzowatych stóp. Uwidoczniała się w nich cała jego dotychczasowa bieda i ponoszone wyrzeczenia. Schował się więc z nowymi skarpetkami i butami do kąta, odgrodził od panów ścianą schylonego grzbietu i niewprawnie majstrował koło sznurowadeł. Wreszcie ubrali go w garnitur, wybrany przez Gaigerna. - Pan dyrektor ma doskonałą figurę - rzekł jeden z panów - wszystko pasuje, jakby robione na miarę. - Nie ma najmniejszej poprawki! - mówił drugi. - Wspaniale! Niewielu naszych klientów ma równie szczupłą sylwetkę! - dodał trzeci. Przysunęli Kringeleina przed lustro i obracali nim jak chudą, cierpliwą drewnianą kukłą. I oto w tej chwili, gdy Kringelein ujrzał nowego Kringeleina, naprzeciw w lustrze, uczuł pierwszy raz niejasno, że żyje. Tak jest, teraz sam siebie odczuł i poznał z gwałtownym wstrząsem jak w świetle błyskawicy. Dokonało się to w owej przelotnej sekundzie, gdy zobaczył w lustrze obcego, szczupłego, eleganckiego pana, o zakłopotanym wyrazie twarzy; osobnik ten, choć nieznajomy, był jednak nim samym, prawdziwym Kringeleinem, owym pogrzebanym już Kringeleinem z Fredersdorfu! Wrażenie to trwało króciutko, w następnej sekundzie znikło, i cud przemiany już się dokonał. Kringelein oddychał teraz głęboko i z wysiłkiem, gdyż w głębi jego ciała budził się znów przejmujący, przenikliwy ból. - Zdaje mi się, że w tym garniturze jest mi do twarzy? - odezwał się dziecinnie do Gaigerna. Baron podniósł się i dużymi, ciepłymi dłońmi poprawił nowe ubranie na jego ramionach. - Sądzę więc, że pozostaniemy przy tym garniturze - rzekł Kringelein do trzech usługujących panów i ukradkiem sprawdził w palcach gatunek materiału. Znał się na tym jak wszyscy we Fredersdorfie, nawet i ci, którzy pracowali w biurach. - Materiał jest dobry, jestem specjalistą i znam się na tym - rzekł z uznaniem. - Towar czysto angielski, sprowadzamy go wprost z Londynu od firmy Parker Brothers and Co. - odparł ów pan ze zmrużonym okiem. "Preysing nie nosi podobnych - pomyślał Kringelein - ubrania każe sobie robić zwykle z owego solidnego, szarego kamgarnu, z którego zapasu zarząd fabryki odstępuje część urzędnikom po zniżonej cenie tuż przed Bożym Narodzeniem." I zdecydował się ostatecznie. Energicznie włożył ręce do kieszeni, biorąc niejako tym ruchem nowy garnitur w posiadanie. Obawy jego rozwiały się w rozkoszy kupowania i posiadania. Po raz pierwszy poczuł Kringelein zawrotną lekkość, towarzyszącą łatwemu wydawaniu pieniędzy. Przebił się oto przez mur, za którym przebywał całe swe życie. Kupował więc, kupował, nie pytając o ceny, kupował i kupował! Przesuwał dłonie po materiałach, po jedwabiach, dotykał kapeluszy, przymierzał kamizelki, paski i krawaty, układał obok siebie, dobierał barwy i chłonął ich harmonię jak przysmak. - Pan dyrektor ma wyjątkowo dobry gust - rzekł jeden z panów. - Wytworny - dorzucił drugi - bardzo wykwintny i dyskretny. Gaigern chwalił go również, trochę zniecierpliwiony, lecz uśmiechnięty. Znudzony był już nieco swym pupilem i z nudów oglądał swoje ręce: prawa była skaleczona, a lewa jakoś dziwnie naga bez sygnetu, który podarował. Ukradkiem podniósł je do twarzy, chcąc wyczuć na nich tchnienie owego zapachu z nocy, woni gorzkiej i słodkiej zarazem, niebezpiecznej, lecz spokojnej, woni maleńkiego kwiatuszka "nieuwiady", rosnącego na polnych miedzach. Kringelein nabył brązowe wygodne ubranie z szorstkiego angielskiego materiału; spodnie szare w jaśniejsze delikatniejsze paski, odpowiednie do popołudniowego żakietu; kupił też smoking, przy którym należało przestawić jedynie parę guzików; bieliznę, a więc koszule i kołnierze, pończochy i krawaty; nabył też palto, podobne do tego, jakie nosił Gaigern, oraz miękki, zadziwiająco lekki kapelusz z florencką złoconą firmą wewnątrz; wreszcie z parą stebnowanych zamszowych rękawiczek, na wzór tych, które miał Gaigern, udał się do kasy. Warunki zapłaty były wyjątkowo dogodne (Kringelein porozumiał się tu łatwo i prędko, gdyż wtajemniczony był przecież w żargon buchalteryjny i kasowy). Zapłacił gotówką tysiąc marek, resztę rozłożono mu na trzy raty. - No, więc - rzekł Gaigern z zadowoleniem. Kringelein, oczarowany i odmieniony, przeszedł przez szpaler schylonych uprzejmie głów, do szklanych drzwi wyjściowych. Słonecznie było, lecz zimno. Kringelein zrobił w duchu uwagę, iż powietrze miało posmak chłodnego wina. Dotąd właściwie nie chodził, lecz skradał się niepewnie - teraz szedł raźno, wyprostowany. Co prawda miał tylko trzy kroki od drzwi magazynu do szaroniebieskiej limuzyny, lecz trzy te kroki stawiał z wielką pewnością siebie, unosząc elastycznie podeszwy swych nowych butów. - Zadowolony pan? - spytał, śmiejąc się, Gaigern i puścił motor w ruch - jakże się pan czuje? - Wspaniale! Wyśmienicie! Nadzwyczajnie! - odpowiedział Kringelein, siadając z miną bywalca przy szoferze. Nagle zdjął binokle i przetarł kciukiem i palcem wskazującym brzegi powiek - był to jego zwykły gest zmęczenia: zorientował się w tej właśnie chwili, że gdy przyjdzie czas na zapłacenie trzeciej raty, jego już nie będzie. Gaigerna owładnęło zniecierpliwienie. Ręce mu aż drżały na kierownicy. Na skrzyżowaniach ulic wisiały czerwone, żółte i zielone lampy i stali policjanci, grożący mu na poły ze śmiechem wyciągniętymi ramionami. Auto pędziło wzdłuż domów, drzew i słupów ogłoszeniowych, obok zbiorowisk przechodniów, gromadzących się na przejściach ulic, obok wózków z owocami i ścian, pokrytych plakatami, mijało w pędzie lękliwe starsze panie, drepczące w swych czarnych długich sukniach w niewłaściwym czasie przez jezdnię. Marcowe słońce kładło się żółte na wilgotnym asfalcie. Gdy zabiegało im drogę niezgrabne cielsko autobusu, auto Gaigerna wydawało podwójny dźwięk, brzmiało to jak szczekanie psów. We Fredersdorfie było wiele osób, które nigdy jeszcze nie jechały autem, na przykład Anna. Ale Kringelein jechał oto, jechał autem! Zacisnął mocno usta, zesztywniał, a oczy łzawiły mu od wiatru. Zakręty były ogromnie przykre, i serce pod jedwabiem koszuli to podchodziło do gardła, to opadało. Była to owa przyjemność, pełna lęku, jak wówczas w dzieciństwie, gdy się za grosz jechało trzy razy wokoło na karuzeli w Mickenau na jesiennym jarmarku. Berlin, rozciągnięty na strzępy, pędził koło samochodu. Kringelein czuł się już trochę oswojony z dużym miastem. Z daleka poznał Bramę Brandenburską i kościół Ged~achtniskirche, któremu przesłał spojrzenie pełne szacunku. - Dokąd jedziemy? - zawołał Gaigernowi do prawego ucha, gdyż warkot motoru był tak głośny, że czuł się jak pośród huku burzy. - Za miasto na obiad! Automobilową trasą wyścigową, przez tak zwane Avus - odpowiedział Gaigern z całym spokojem. Szosa pędziła pod koła samochodu z szybkością coraz większą. Podjechali pod bramę wjazdową Avus. Kringelein był tu już wczoraj z doktorem Otternschlagiem, lecz mgła wieczorna zalegała wtedy dookoła, a przy tym zmęczenie przytępiało jego wrażliwość. Dziwne, proste, nowe hale, dopiero do połowy gotowe, prześladowały go we śnie, teraz zaś rzeczywistość i marzenie ocierały się o siebie i mieszały zastanawiająco, niezrozumiale i jakby groźnie. - Czy to będą kończyć? - krzyknął znów do ucha Gaigerna, wskazując hale wystawowe. - To już jest gotowe - odparł baron. Kringelein się zdziwił, patrząc na te budynki, nagie, jak fabryka we Fredersdorfie, a jednak wcale nie były brzydkie jak tamta. - Dziwne miasto - rzekł, potrząsając głową i zezując z przejęcia. Nagle od niespodziewanego wstrząsu aż mu skóra ścierpła na głowie, lecz to tylko Gaigern zatrzymał gwałtownie auto przed północną bramą Avus i natychmiast ruszył dalej. - No, teraz się zaczyna - powiedział, i zanim Kringelein zdążył zrozumieć, "zaczęło się" rzeczywiście. Z początku powietrze stawało się coraz chłodniejsze i sztywniejsze, aż wreszcie niby pięściami biło mu prosto w twarz. Auto odezwało się śpiewnie, głos ten szedł w tonacji, począwszy od dolnej, coraz wyżej, a jednocześnie z nogami Kringeleina stało się coś strasznego. Były jakby wypełnione powietrzem, wzdłuż kości szły do góry niby jakieś nadęte pęcherze, a kolana omal nie pękały. Nie mógł odetchnąć przez całe długie jak wieczność sekundy i przez kilka momentów myślał: "Teraz umieram... A więc tak się umiera... Umieram więc... umieram." Usiłował schwycić nieco oddechu w zduszone piersi. Obok auta mknęły i rwały przedmioty nie do rozpoznania, coś czerwonego, zielonego, niebieskiego, drzewa pędziły obłąkańczo, potem jakiś czerwony punkt, który przemienił się w samochód i zginął szybko z tyłu. Kringelein wciąż jeszcze nie mógł oddychać normalnie. Jego bębenki w uszach doznawały nowych, nieznanych sensacji. Spróbował odwrócić głowę w stronę Gaigerna, co mu się powiodło pomimo obawy, że pęd mu ją zerwie. Baron siedział, nieco pochylony nad kierownicą; zamszowe rękawiczki były niedopięte, i wyglądało to jakoś uspokajająco, jakby nie istniało niebezpieczeństwo. W chwili gdy żołądek Kringeleina podchodził mu już najwyraźniej do gardła, Gaigern uśmiechnął się. Nie odrywając oczu od rozwijającej się i tętniącej taśmy drogi, wskazał brodą w kierunku, dokąd natychmiast spojrzał posłusznie Kringelein. Nie był tak głupi, by nie zrozumieć po chwili zastanowienia, że miał przed sobą licznik kilometrowy. Mała wskazówka drgała leciutko na cyfrze 110. "Psiakość" - pomyślał tylko i przełknął kłębek strachu, tłoczący mu się w gardle, pochylił się naprzód i poddał rwącemu pędowi. I nagle ogarnęła go potężna, przerażająca rozkosz niebezpieczeństwa. "Prędzej, jeszcze prędzej!" - pożądał w jego jestestwie obcy, szalejący Kringelein. Auto posłyszało ten rozkaz, podziałka licznika wskazała 115, po czym przez kilka mgnień utrzymywała się na 118, i oddech Kringeleina zatamowany był całkowicie. Mógł teraz pędzić tak wprost choćby w paszczękę potwora, w jakąś otchłań bezdenną. Dalej, dalej, aż do wybuchu, do zderzenia, do rozbicia! "Aby nie łóżko szpitalne - kołatała się w nim myśl - wolę kark skręcić!" Po bokach auta mknęły jeszcze tablice z reklamami, lecz stopniowo zwiększyły się między nimi odstępy, i wreszcie z obydwóch stron ukazały się lasy. Kringelein rozróżnił drzewa, pędzące trochę wolniej na spotkanie samochodu i odstępujące głębiej w las na kształt ludzi przed nadlatującym autem. Znowu było tak, jak w Mickenau na karuzeli, zanim przestała się kręcić. Na tablicach reklamowych odczytywał już nazwy olejów, opon samochodowych i marki aut, a powietrze zelżało i miękko wpływało do gardła. Wskazówka licznika spadła na 60, zadrgała, zawahała się, opadła na 50, potem na 45, wydostali się z trasy wyścigowej przez bramę południową i jechali już spokojnie między willami Wannsee. - No, teraz mi lżej - powiedział Gaigern, śmiejąc się całą twarzą. Kringelein puścił skórę siedzenia, w którą wczepił się palcami, i ostrożnie rozkurczał ramiona, szczęki i kolana. Wyczerpany był do ostatecznych granic, lecz najzupełniej szczęśliwy. - I mnie jest lżej - dał świadectwo prawdzie. Później, siedząc na pustym, oszklonym tarasie restauracji nad jeziorem, mówił niewiele, patrząc na kołyszące się żaglówki, omotane w płótna. Musiał przetrawić przebyte wrażenia, a łatwe to nie było. "Cóż to jest szybkość - rozmyślał - ani zobaczyć jej, ani dotknąć nie można, a zapewne i mierzenie jej musi być oszustwem. Jakimże sposobem istnieje ona, przenika człowieka i jest piękniejsza nawet od muzyki?" Wszystko jeszcze kręciło mu się z lekka przed oczami, lecz właśnie to było przyjemne. Buteleczkę z balsamem Hundta miał przy sobie, lecz z niej nie pił. - Jestem panu bezgranicznie zobowiązany za tę przepyszną jazdę - rzekł, wysilając się na wyrażenia, odpowiadające jego zdaniem kołom towarzyskim, do których teraz należał; Gaigern, który jadł tanią potrawę, szpinak z jajkami, żywo zaprzeczył. - Ależ bardzo mi przyjemnie - odparł - pan przeżywa to po raz pierwszy. Rzadko spotyka się dziś ludzi, którzy nie doświadczali czegoś takiego jeszcze nigdy. - Pan jednak, pozwolę sobie zauważyć, nie robi wrażenia zblazowanego - odrzekł Kringelein z wielkoświatową swobodą. Przyzwyczaił się już do swego nowego ubrania, czuł się doskonale w jedwabiu koszuli, siedział inaczej, jadł nawet inaczej, a jego chude ręce, wysuwające się z mankietów i wymanikiurowane dziś z rana przez ładną pannę u fryzjera, podobały mu się bardzo. - Boże wielki, ja zblazowany! - odparł Gaigern ubawiony. - Nie, na pewno nie jestem; tylko przeżyło się już niejedno - i uśmiechnął się szeroko. - Ma pan słuszność, i mnie się zdarza przeżywać rzeczy, których jeszcze nie znałem, i to nawet bardzo dziwne rzeczy - dodał sam do siebie, ścisnąwszy zęby, pomyślał o Gruzińskiej. Pożerała go tęsknota, a czas, oddzielający go od chwili, w której będzie mógł znowu wziąć w ramiona tę drobną, szczupłą kobietę i słuchać jej smutnego, ptasiego głosu, wydawał mu się bezkresną pustynią. Rozdrażniony wewnętrznie, przeznaczył sobie trzy dni na zdobycie w jakikolwiek sposób kilku tysięcy marek. Chciał zaspokoić tym kompanów, by móc bez przeszkód wyjechać do Wiednia. Starał się więc na razie o uzyskanie ich od Kringeleina, spodziewając się jakiegoś szczęśliwego trafu. - Cóż mamy dalej w naszym programie? - spytał go tamten, zezując w jego stronę wdzięcznymi, wiernymi oczami. Gaigernowi sympatyczny był ten cichy człowieczek z prowincji, siedzący tu jak dziecko przy podarunkach gwiazdkowych. Zresztą ciepło i sympatia dla ludzi były głęboko w nim zakorzenione, także jego ofiary były tym szczodrze obdarowywane. - Teraz będziemy latali - odparł uspokajającym tonem niańki - to bardzo przyjemne i zupełnie bezpieczne, w każdym razie bezpieczniejsze od takiego zwariowanego gnania autem. - Czy to było niebezpieczne? - zdumiał się Kringelein, w którym przezwyciężony strach ustąpił miejsca wspomnieniom przeżytej rozkoszy. - W jakimś stopniu na pewno - odrzekł Gaigern. - Sto osiemnaście kilometrów na godzinę to nie bagatela, a droga była mokra i przy takiej pogodzie można wpaść w poślizg. Auto może przecież w każdej chwili zarzucić. Proszę, chciałbym zapłacić! - zwrócił się grzecznie do kelnera i uregulował swój mały rachunek za szpinak z jajami. Po zapłaceniu tej niewielkiej sumy miał jeszcze w portfelu dwadzieścia cztery marki. Kringelein również zapłacił. Zjadł tylko parę łyżek zupy, nie dowierzając żołądkowi, który się buntował i dokuczał mu dotkliwie. Gdy chował do kieszeni portfel, jeszcze ten sam stary i zniszczony z Fredersdorfu, pojawił mu się na moment przed oczyma nie znaczący już dziś nic ów ceratowy notatnik z wydatkami. Od dziewiątego roku swego życia do dzisiaj zwykł był zapisywać do takich książeczek każdy grosik. Teraz ten nawyk nie ma sensu. I nigdy nie wróci, nigdy. Tysiąc marek w ciągu jednego przedpołudnia, tego po prostu nie da się zapisać! Jakaś część uregulowanego świata Kringeleina zapadła się bez hałasu, bez szmeru nawet, całkiem niepostrzeżenie. Idąc za Gaigernem przez pusty taras do auta, poruszał z lubością ramionami w nowym ubraniu i w nowej koszuli z jedwabiu, napawając się ich miękkością i bogactwem. Wszędzie, gdzie teraz przechodził, ludzie chylili się w ukłonach. "Dzień dobry panu naczelnemu dyrektorowi", pomyślał, przypomniał sobie własną postać, przylepioną do szarozielonkawej ściany w biurze na drugim piętrze fabryki we Fredersdorfie. Siadając obok Gaigerna, zdjął binokle, poddając się działaniu chłodnego, jaśniejącego, marcowego dnia. Warkot puszczanego w ruch motoru napawał go radosnym wzruszeniem i znajomą już pełnią zadowolenia. - Szosą czy znowu Avus? - spytał Gaigern. - Znowu przez Avus i bardzo szybko! - dodał ciszej. - O! pan ma odwagę! - zauważył Gaigern i puścił motor w ruch. - Tak, odwagę mam! - odrzekł Kringelein, sprężony już i pochylony wprzód, gotów z otwartymi ustami poddać się nowemu poznawaniu życia. Oparty o czerwono_białe sztachety na lotnisku Kringelein stoi w zamyśleniu i usiłuje wprowadzić pewien porządek w ten zadziwiający świat, w który dostał się od rana. Wczoraj (a dzień wczorajszy był już o sto lat wstecz), nie dalej niż wczoraj, zmęczony i jak we śnie lunatycznym wjeżdżał windą na wieżę radiostacji; nie było to przyjemnością, a pesymistyczne komentarze doktora Otternschlaga wzmacniały jeszcze niesamowity i niepewny nastrój. A przedwczoraj - było to chyba przed tysiącem lat - przedwczoraj był Kringelein pomocnikiem buchaltera w biurze wypłat fabryki Bawełna Saxonia we Fredersdorfie; był sobie skromnym urzędnikiem, jednym z trzystu innych skromnych pracowników, odzianych w szary kamgarn i mających duże zobowiązania względem Kasy Chorych, a pracujących za małą pensję miesięczną. Dzisiaj zaś, teraz oto, czeka pan Kringelein na pilota, z którym chce za odpowiednią zapłatą umówić się na większy lot okrężny nad Berlinem. Jest to jedna z owych myśli, które do końca doprowadzić się nie dają, choć Kringelein skupiony jest i trzeźwy jak nigdy dotąd. Twierdzenie, że mu nie brak odwagi, jest zwyczajnym kłamstwem. Ogarnia go przed tą oczekiwaną przyjemnością paniczny strach, psi strach, graniczący prawie z krzykiem grozy: Kringelein nie chce latać, nie, nie, wcale nie chce! Chciałby raczej wrócić do domu, nie do Fredersdorfu, ale choćby do hotelu, do swego pokoju numer 70, do mebli mahoniowych i jedwabnej kołdry, wolałby położyć się do łóżka, a nie latać w powietrzu, och, nie latać! Wybierając się na poszukiwanie życia, wyobrażał je sobie jako coś mglistego i bezkształtnego, lecz jednak jako coś wyściełanego, wygodnego, fałdzistego, z frędzlą i wieloma ozdobami: podświadomie majaczyły mu miękkie łóżka, napełnione misy, tęgie kobiety, malowane i w naturze. Obecnie, gdy zaczyna pojmować istotę życia, gdy najwidoczniej popłynął z jej biegiem, otaczające go zjawiska nabierają odmiennego wyglądu. Życie ma, widocznie, swe wymagania. Ostry wiatr świszcze mu w uszach, i trzeba przedostać się przez gruby mur strachu, lęków, niebezpieczeństw, by dorwać się do tej jednej jedynej słodkiej, upajającej kropli prawdziwego życia. "Mam więc latać" - rozmyśla. Znane mu to jest z sennych marzeń. Sen taki ma zwykle następujący przebieg: oto Kringelein stoi na estradzie w sali Zickenmeyera i śpiewa solo wśród otaczających go członków śpiewaczego zespołu; słyszy własny przyjemny tenor, który wznosi się coraz wyżej i wyżej; przychodzi mu to z łatwością i daje płynne, czyste zrozumiałe zadowolenie; wreszcie kładzie się Kringelein na ostatnim najwyższym miękkim tonie i ulatuje na nim wzwyż, gdzie obłoki grają mu melodię, a cały zespół śpiewaczy spogląda ku niemu, kołyszącemu się pod sufitem sali Zickenmeyera. Potem opuszcza wszystkich, jest sam, samiuteńki, dokoło pustka, aż nadchodzi z wolna świadomość, że dzieje się to tylko we śnie i oto musi powrócić za chwilę do małżeńskiego łoża, w którym śpi ciężko jego kłótliwa żona, zgryźliwa i nie dbająca o siebie przy swych czterdziestu latach. Gwałtowny spadek w pustkę, ziejącą pod nim, jest tak przerażający, że Kringelein budzi się z krzykiem; pokój jest ciemny, duszny, o małych oknach, zastawiony szafami, woniejącymi proszkiem na mole, z wygasłym żelaznym piecykiem, na którym stoi garnczek z przegotowaną wodą... Kringelein mruga szybko oczami, patrząc pod światło. "Będę więc latał" - myśli, powracając do rzeczywistości na lotnisko w Tempelhofie. Kolory grają tutaj równie żywo jak i przy wieży radiostacji na owej drodze automobilowej, Avus: barwa żółta, niebieska, czerwona i zielona jaskrawo znaczą się wokoło. Zagadkowe, wysmukłe i bez ozdób igły wieżyc strzelają w niebo, wiatr niesie tumany srebrnego kurzu po asfalcie; chmury rzucają cienie, dążąc szybko do mety aeroplanów, oznaczonej na polu. Niewielką maszynę, przeznaczoną do lotu, już przygotowano, i trzej mężczyźni uwijają się koło samolociku, którego motor warczy. Propeller maszyny wiruje, migocząc, jak dla zabawy, srebrne, prążkowane skrzydła wibrują przy tym niecierpliwie, a niskie koła są unieruchomione zaporami bloków. Z powietrza nadlatują ptaki_samoloty, witane zachrypłym wrzaskiem syreny; (o siódmej nawoływała podobna syrena do fabryki we Fredersdorfie - a może jednak wszystko tutaj zwidziało mu się tylko we śnie?); aeroplany wzbijają się lekko po uprzednio ciężkim biegu po ziemi, blachy świecą srebrem, złocą się mocne, drewniane skrzydła, bieleją wielkie aeroplany o czterech płaszczyznach nośnych i trzech propellerach, kręcących się z zawrotną szybkością. Lotnisko leży olbrzymie i ciche, a ludzie, krzątający się po nim, opaleni są, smukli i weseli, choć milczący, zakutani w szerokie ubrania, a ich głowy obciśnięte są hełmami. Głos mają tu jedynie maszyny, toczące się po polu i warczące rozgłośnie jak duże, zachrypnięte psy. Do Kringeleina, pogrążonego w rozpamiętywaniu otaczających go dziwów, podszedł Gaigern w towarzystwie pilota; był to uprzejmy pan, którego nogi w kształcie litery "O" zdradzały poprzedni zawód oficera kawalerii. Gaigerna, niby z dawna tu znajomego, pozdrawiali wszyscy. - Zaraz rozpoczniemy - oznajmił Kringeleinowi, który przeraził się, doświadczywszy już na sobie, co oznacza w ustach Gaigerna "rozpoczynamy". "Ratunku! - myśli w popłochu - ratunku, nie chcę, nie chcę latać!" - jednak nie zdradził się ani słowem. - Czy już pora na start? - rzuca od niechcenia nonszalanckim, zdawać by się mogło, tonem, dumny z tego wyrazu, użytego pierwszy raz w życiu. W chwilę później siedzi już pan Otto Kringelein w małej kabinie, przymocowany pasami do wygodnego, skórzanego fotela, i płynie w górę w szarosine niebo marcowe. Siedzący obok niego Gaigern pogwizduje z cicha, co jest ostoją i pociechą w tym momencie zupełnego upadku ducha. Z początku jazda przypomina nieco podskakiwanie auta na wybojach, lecz po jakimś czasie maszyna zaczyna gwałtownie i piekielnie huczeć, a wreszcie odbija się od ziemi i wznosi w powietrze. Nie wznosi się ona z taką łatwością jak Kringelein we śnie. Bierze rozpęd i podskakuje w górę niby po schodach, niby po schodach z niczego: skacze i opada, znów skacze i opada, nowy skok - opadnięcie, skok - opadnięcie!... - Źle się pan czuje? - krzyczy mu do ucha Gaigern i zastanawia się, czy nie można by tutaj, w aeroplanie, wyprosić od niego pięciu tysięcy marek lub chociaż trzech tysięcy, albo wreszcie niechby choć dał tysiąc pięćset, aby tylko móc uregulować rachunek hotelowy i opłacić podróż do Wiednia. - Czy panu niedobrze? Może już dosyć tej przejażdżki? - woła troskliwie, zajęty wciąż swym problemem. Kringelein zbiera całą swą odwagę i męstwo, by odpowiedzieć przecząco. Głowa jak ze szkła ćmi nieprzyjemnie, ale Kringelein otwiera oczy i z początku wbija wzrok w podłogę samolotu jako w jedyny stały punkt oparcia, lecz z wolna podnosi go wyżej i zatrzymuje na owalnej szybce w przedniej ściance. Są w niej znowu podobne cyfry jak w aucie i podobna drżąca wskazówka. Pilot odwraca twarz o ostrych suchych rysach i przesyła swemu pasażerowi uśmiech jak przyjacielowi lub koledze. Kringelein przyjmuje go niby wyraz uznania, wzmacnia się nim i nabiera otuchy. - Wysokość trzysta metrów, szybkość sto osiemdziesiąt! - wrzeszczy mu Gaigern w ucho, ogłuchłe od huku i szumu. Nagle wszystko staje się lekkie, łatwe i gładkie. Maszyna nie idzie wzwyż, lecz ze śpiewnym, metalicznym poświstem zatacza łuk i lotem ptaka płynie ponad maleńkim z oddali miastem. Kringelein zbiera się na odwagę i spogląda w dół. Rzuca mu się w oczy żelazna, słoneczna, falowana blacha skrzydeł jak skorupa żywych istot, a daleko na dole Berlin, podzielony na drobniutkie krateczki z zielonymi wieżami i śmiesznym jak zabawka dworcem kolejowym. Tiergarten jest kępą zieleni, a Wannsee - ołowianoszarą plamką z maleńkimi, białymi punkcikami czterech żaglówek. Brzeg małego tego świata odsunął się hen, dalej, i wznosi łagodnymi wywyższeniami, gdzie widać góry, lasy i brązowe, zorane pola. Dziecięcy uśmiech rozluźnia skurcz w szczękach Kringeleina. Fruwa więc. Wytrzymał i to!... Czuje się znów dobrze i mocno raduje nowością przeżycia. Po raz trzeci dzisiaj opuszcza go strach, ustępuje miejsca szczęściu. Trąca ramię Gaigerna i na jego pytające spojrzenie odpowiada coś, co ginie w huku motoru. - To nic nie jest strasznego - mówi - nie trzeba się bać, to nie straszne! Słowami tymi obejmuje wszystko: i słony rachunek u krawca, i jazdę autem, i lot aeroplanem. Mieści się w nich też myśl o tym, że niedługo umrze i nie będzie go więcej na ziemi, umrze, pozbędzie się okropnego strachu przed śmiercią, a wzleci wysoko, wysoko, wyżej, niż jakakolwiek maszyna wzlecieć by mogła... W drodze powrotnej zrodziło się w sercu Kringeleina rozczulenie na widok uliczek za polem Tempelhofu, gdyż podobne były bardzo do smutnych ulic Fredersdorfu. Za przejściami i torami kolejowymi wyrastały kominy, i rozszerzone nozdrza wietrzyły znajomy zapach, który tam, w fabryce, wydostawał się z działu apretury. W biednych tych uliczkach odczuwało się dwa razy silniej, że się ma nowe palto i siedzi się w samochodzie. Pomimo usilnych poszukiwań nie mógł ubrać w słowa swego rozdwojonego uczucia. Dopiero przy Halesches Tor, gdzie musieli chwilę zaczekać, ożywił się znowu, choć wrażenie lotu ciążyło mu w członkach jak mocny trunek. - Cóż zamierzamy dalej, panie baronie - spytał serdecznie, głodny nowych wrażeń. - Co do mnie, to muszę wracać do hotelu, umówiłem się na piątą. Może pan pójdzie ze mną, chciałbym potańczyć - dodał, spostrzegłszy w oczach tamtego niekłamane zmartwienie i osierocenie. - Dziękuję uprzejmie, skorzystam chętnie z łaskawego zaproszenia. Bardzo lubię się przyglądać. Niestety, sam nie tańczę. - E, tańczyć umie każdy! - odparł baron. Kringelein roztrząsał to powiedzenie tak długo, aż wjechali na Friedrichstrasse. - A później? Co by można później robić - spytał, natarczywy z nienasycenia. Gaigern nie dał odpowiedzi, prowadząc auto aż do następnego postoju przed czerwonym światłem na rogu Leipzigerstrasse. - Proszę mi powiedzieć, panie dyrektorze - odezwał się, czekając na przejazd - proszę mi powiedzieć, czy jest pan żonaty? Kringelein zastanawiał się tak długo, aż światło ostrzegawcze zmieniło się na żółte, potem na zielone, i jechali już dalej, gdy wreszcie odpowiedział: - Owszem, byłem żonaty, byłem, panie baronie, ale się rozwiodłem. Tak jest, zdobyłem sobie, że się tak wyrażę, znów wolność. Bywają małżeństwa, panie baronie, gdzie małżonkowie stają się dla siebie ciężarem, po prostu są sobie wstrętni i nie mogą patrzeć na siebie bez złości. W takich wypadkach widok grzebienia z wyczesanymi włosami żony może od rana popsuć dzień mężowi. Nie jest to sprawiedliwe, bo cóż ona winna, że jej włosy wypadają. Czasem wieczorem ma się chęć poczytać, a wtedy ta kobieta zaczyna mówić i mówi, mówi, mówi, a jeżeli przestanie mówić, to śpiewa w kuchni. Człowieka muzykalnego można tym wpędzić w chorobę. Codziennie zaś wieczorem, gdy się jest zmęczonym i zasiada do czytania, słyszy się "Narąb trochę drzewa na jutro rano." Można kupować wprawdzie drzewo do rozpalenia od razu w drzazgach, co kosztuje o osiem fenigów więcej, a więc codziennie wyniosłoby to dwa fenigi, ale tego nie wolno. "Utracjuszem jesteś - zrzędzi żona - wszystko ci jedno, czy zdechniemy wreszcie z nędzy gdzieś na słomie, czy nie." A przecież sklep po ojcu obejmie w spadku ona, o, tak, ona ma przyszłość zabezpieczoną. Wywalczyłem więc wolność dla siebie. Jeżeli mam być szczery, to żona moja nie była dla mnie odpowiednią kobietą, bo ja, widzi pan, miałem zawsze zamiłowanie do rzeczy wyższych, a ona tego nigdy mi nie mogła wybaczyć. Razu pewnego ofiarował mi mój przyjaciel, Kampmann, pięć starych roczników o wszechświecie, a żona zabrała je i sprzedała na makulaturę; dostała za nie czterdzieści fenigów. Może pan w tym dojrzeć cały jej obraz, panie baronie. Teraz się z nią rozszedłem. Przecież to wszystko jedno, czy o parę tygodni wcześniej, czy później będzie sobie musiała radzić beze mnie. Może zatem wrócić do sklepu ojca i dalej sprzedawać nieżonatym urzędnikom rolmopsy i kiełbasę na kolację. Przy tym zajęciu i ja ją poznałem, może więc i teraz znajdzie raz jeszcze głupca. I ja mądry nie byłem, gdym się żenił, nie miałem pojęcia o życiu, o kobiecie. Dopiero od czasu, gdym przyjechał do Berlina i widzę te piękne panie, wszystkie tak zadbane i uprzejme, zaczynam powoli rozumieć. Ale teraz już przecież za późno! Przemowa ta, wypowiedziana z głębi duszy, trwała aż do Unter den Linden. - No, jeszcze nic straconego - wyrzekł Gaigern z roztargnieniem, gdyż musiał właśnie przejechać przez Bramę Brandenburską i wyminąć jakieś niezręcznie kierowane auto przed sobą. Wyziew skąpej, małej kuchenki, który wiał ze słów Kringeleina, odbierał mu polot i rozpęd, z jakim zabierał się do pożyczenia owych trzech tysięcy marek. Ale i Kringelein, pan Kringelein, jadący autem i noszący jedwabną koszulę, miał już chęć cofnąć niektóre wyrzeczone słowa. - Idziemy więc tańczyć - zmienił ton na swobodny - bardzo będę panu baronowi wdzięczny, jeżeli mnie pan baron zechce wziąć pod opiekę. A co byśmy robili wieczorem? W cichości ducha oczekiwał odpowiedzi, która by spełniła jego nieziszczone pragnienia, spodziewał się czegoś podobnego do niektórych obrazów w muzeum, lecz bardziej realnego, czegoś, o czym czytywał w gazetach, a co nazywano orgią. Przypuszczał, iż eleganccy panowie wielkiego miasta mieli do tego dostęp. Wczoraj doktor Otternschlag zaspokoił jego nieskładnie wyrażone pragnienie kobiecego wdzięku, kobiecości, zaciągając go na balet Gruzińskiej. No, owszem, ale Kringelein uważał, że to właśnie było fałszywe, bo chociaż bardzo piękne, ale zanadto poetyczne, za wzruszające i za wspaniałe; zmęczył się, spać mu się zachciało, było mu nieswojo, a wreszcie dostał bólów żołądka. Ale dzisiaj... - Najlepiej by było zobaczyć wielki mecz bokserski w Pałacu Sportu - rzekł Gaigern - możemy się dowiedzieć, czy portier ma jeszcze bilety. - Boks nie interesuje mnie zupełnie - odparł Kringelein z wyniosłością człowieka, czytającego o kosmosie. - Nie interesuje pana? A widział pan kiedy taki mecz? Nie? No to niech pan zobaczy, zajmie pana z pewnością - zakończył Gaigern krótko. - A pan pójdzie również, panie baronie? - pośpieszył z zapytaniem Kringelein. Czuł się znakomicie po przejażdżce i po locie aeroplanem, silny, czujny, chętny do wszystkiego, lecz gdyby go baron miał opuścić, klapnąłby jak lalka gumowa, z której wypuszczono powietrze. - Wybrałbym się bardzo chętnie - odrzekł Gaigern - ale niestety, nie mogę. Nie mam pieniędzy. Wyjechali spod gałęzi drzew Tiergartenu, pokrytych pączkami, i w oddali ukazał się już hotel. Gaigern zwolnił bieg do dwunastu kilometrów, by dać czas panu Kringeleinowi do namysłu nad jego słowami. Zatrzymali się przed bramą V, wysiedli już, a Kringelein wciąż jeszcze nie dawał odpowiedzi. - Odstawię wóz do garażu - zawołał baron, wysadziwszy swego pasażera, któremu nogi zdrętwiały, i zniknął za rogiem. Kringelein pomaszerował, zamyślony, do drzwi obrotowych, których mechanizm nie mógł go już zadziwić. "Nie ma pieniędzy - zastanawiał się - nie ma pieniędzy. Trzeba jakoś temu zaradzić." Rohna, portier, wszyscy chłopcy i nawet jednoręki przy windzie zauważyli zmianę w wyglądzie lokatora, lecz dyskretnie nie dali po sobie nic poznać. W hallu było pełno ludzi i pachniało kawą. Na zegarze dochodziła piąta. W swym zwykłym fotelu siedział doktor Otternschlag obok wznoszącej się sterty gazet. Z mieszaniną smutku i szyderstwa popatrzał na Kringeleina, który zbliżył się do niego bez skrępowania i wyciągnął na powitanie rękę. - Nowy Adam - rzekł doktor i nie uścisnął podawanej dłoni, gdyż jego własna była zimna i wilgotna. - Jak widzę, motyl już wyszedł z poczwarki. Czy wolno wiedzieć, gdzie fruwał? - Załatwiałem sprawunki, byłem na Avus, obiad jadłem w Wannsee. Później odbyłem lot aeroplanem - wyjaśnił Kringelein. Jego ton nieświadomie zmienił się w stosunku do doktora. - Wspaniale! - skinął Otternschlag - a teraz? - Umówiłem się na piątą. Pójdę tańczyć. - Ooo! A potem? - Chciałbym się wybrać na walkę bokserską do Pałacu Sportu. - Tak, tak - powiedział doktor i zamilkł. Wziął jedno z pism i trochę dotknięty zatopił się w czytaniu. Donoszą właśnie z Chin o trzęsieniu ziemi i czterdziestu tysiącach ofiar śmiertelnych, ale taka drobnostka nie może przecież rozwiać znudzenia doktora... Gaigern, wszedłszy na drugie piętro, by się przebrać, zastał pod drzwiami swego pokoju Kringeleina. - Co takiego? - rzekł zniecierpliwiony. Zaczynało go już denerwować, że się obarczył tym małym, zacofanym człowiekiem. - Czy pan baron żartował, czy też naprawdę ma pan baron kłopoty pieniężne? - spytał Kringelein jednym tchem. Było to jedno z najtrudniejszych zdań, które wypowiedział w swym życiu, i pomimo przygotowań zająknął się kilkakrotnie. - To absolutna prawda, panie dyrektorze. Jestem człowiekiem złamanym przez życie, pechowcem, który ma w kieszeni jeszcze dwadzieścia dwie marki i trzydzieści fenigów, a jutro będzie się musiał powiesić w Tiergartenie - wyznał Gaigern, i piękna jego twarz zajaśniała uśmiechem. - A co najsmutniejsze, iż w ciągu trzech dni muszę być w Wiedniu. Zakochałem się, słyszy pan, w niesłychany sposób zakochałem się w pewnej kobiecie i muszę za nią koniecznie pojechać. A tu znikąd ani grosza! Gdyby mi ktoś pożyczył chociaż tyle, abym mógł dzisiaj wieczorem zagrać! - I ja chciałbym grać - wyrwało się zapalczywie Kringeleinowi. Przenikał go znowu ten pęd stu dwudziestu kilometrów na godzinę, opanowało uczucie latania i porywało ze sobą w nieskończoność. - Tiens! Przyjadę zatem do pana do Pałacu Sportu, i pójdziemy do pewnego miłego klubu. Pan postawi tysiąc marek, a ja dwadzieścia dwie - zakończył Gaigern, otwierając drzwi i zostawiając Kringeleina na korytarzu: miał go na razie dość. U siebie rzucił się w ubraniu na łóżko i zamknął oczy. Było mu źle, wszystko dokoła mierziło go do obrzydliwości. Spróbował przypomnieć sobie ową dziewczynę ze złotym loczkiem na czole, z którą umówił się na piątą, lecz mu się to nie udawało. Przeszkadzało coraz coś innego: wspomnienie nocnej lampy u Gruzińskiej, kraty na balkonie, odcinek drogi automobilowej, strzęp lotniska, rozerwane szelki pana Kringeleina... "Mało dziś spałem" - pomyślał z podnieceniem. Wreszcie się odprężył, i zapadł w trzyminutowy sen niby w czarną nicość, całkowicie regenerującą jego siły, nauczył się tego w czasie wojny. Obudziła go stukaniem pokojowa. Przyniosła list Kringeleina. "Wielce Szanowny Panie Baronie! Niżej podpisany pozwala sobie najuprzejmiej zaprosić Szanownego Pana Barona na dzisiejszy wieczór i jednocześnie załącza drobną pożyczkę, którą zechce Szanowny Pan Baron przyjąć i odbiór jej łaskawie pokwitować. Byłbym szczęśliwy, mogąc się przysłużyć Szanownemu Panu, a na pieniądzach zależeć mi już nie może. Z wyrazami wysokiego poważania Otto Kringelein. Załącznik: 1/ Bilet wejścia. 2/ Dwieście marek. Koperta z nagłówkiem hotelowym zawierała pomarańczową kartę wstępu do Pałacu Sportu na mecz bokserski i dwa zgniecione banknoty stumarkowe, numerowane na brzegach atramentem. Na podpisie Kringeleina brakowało kropek nad "i". Zgubił je widocznie w przepotężnej chęci wyzyskania, wypicia do ostatniej kropli tego pamiętnego dnia swego życia... Po zakończeniu konferencji, gdy umowę podpisano i doktor Zinnowitz pożegnał się, wyraziwszy swe powinszowania i życzenia, Preysing pozostał w hallu, tak zmęczony, iż zdawało mu się, że kości jego pozbawione są szpiku. Wielki sukces i świadomość, że mu się udało szczęśliwie podejść obecnych wspólników, oraz wysiłek przekonania ich i zwycięstwo, oparte na niesolidnych podstawach - wszystko to było nowością dla pana dyrektora i pozostawiło po sobie dziwne i nieprzyjemne odurzenie. Spojrzał na zegar: było już po trzeciej, przeszedł więc do telefonów, by zamówić połączenie z fabryką, a potem przez dłuższy czas przebywał w toalecie, gdzie puścił sobie na ręce strumień gorącej wody, zapatrzywszy się przy tym bezmyślnie w lustro. Później w pustej prawie jadalni obstalował obiad, nie zwracając zbytniej uwagi na dobór potraw. Zanim podano zupę, już się zniecierpliwił i zapalił cygaro, które smakowało mu niebywale. Przerzucając kartę win, nucił melodię, podchwyconą gdzieś w Berlinie. Odczuwał wyraźną potrzebę napicia się słodkiego wina, rozchodzącego się ciepłem na języku, i wyszukał sobie butelkę Wachenheimer Mandelgarten z 1921 roku, po którym należało się spodziewać, że zaspokoi jego życzenie. Jedząc zupę, przyłapał się na głośnym siorbaniu; zdarzało się niekiedy, gdy był roztargniony, iż ujawniały się złe przyzwyczajenia z początków jego kariery. Położenie, w jakim się znalazł, było bezsprzecznie pomyślne, ale i wysoce zawikłane. Brutalne słowo "oszustwo", którego sam przed sobą użył, napełniało go dziwnym trafem jakimś nowym rodzajem dumy. Popełnił je podczas układów, i mogło ono pozostać w ukryciu w najlepszym razie przez trzy dni. W tym więc czasie musiał przedsięwziąć coś, co by go uchroniło od kompletnej kompromitacji. Podpis na wstępnej umowie można było cofnąć w ciągu dni czternastu. Preysing wypił za łapczywie pierwsze dwa kieliszki zimnego słodkiego wina, które go rozgrzało i z lekka otumaniło. W zamroczeniu ujrzał nagle główne kominy fabryki eksplodujące i pękające na trzy części... Nie mogło to mieć żadnego znaczenia i było reminiscencją pewnego snu, który nawiedzał Preysinga w równomiernych odstępach czasu. Jadł właśnie rybę, gdy w sali, rozbrzmiewającej dyskretnie półgłosem rozmów, rozległ się wrzaskliwy okrzyk boya: - Rozmowa dla pana Preysinga! Dyrektor szybko raz jeszcze pociągnął haust wina i opuścił stolik, udając się do kabiny telefonicznej numer 4. Zapomniawszy zapalić światło, stał po ciemku przed aparatem, a twarz jego przybrała ów nieprzenikniony wyraz żelaznej maski, przysłowiowy we Fredersdorfie. Odezwała się fabryka, lecz rozmowie przeszkadzały ciągle świsty i trzaski na linii. - Proszę pana Br~osemanna - rzekł pan dyrektor naczelny swym urzędowym bezbarwnym głosem rozkazodawcy. Trwało jednak czas jakiś, nim zameldował się zawołany. Preysinga obrażało czekanie na Br~osemanna, i niecierpliwie tupał obcasami. - No, wreszcie! - rzekł w odpowiedzi na odezwanie się Br~osemanna, którego ukłonów, przyjmowanych przez dyrektora jak należna mu danina, można się było domyślić przez telefon. - Cóż tam nowego, panie Br~osemann, oprócz tej zupełnie zbytecznej depeszy wczoraj. Nie, nie przez telefon, pomówimy o tym w domu. Na razie proszę uważać sprawę tę za nieistniejącą, zrozumiano? Słuchaj no pan, panie Br~osemann, chciałbym teraz pomówić ze starszym panem. Śpi? Żałuję bardzo, ale trzeba go obudzić. Nie, żałuję bardzo. Tak jest, natychmiast. Do widzenia, panie Br~osemann. Nie, wszelkie dalsze polecenia otrzyma pan pisemnie. A więc, czekam! Skracał sobie to czekanie drapiąc pulpit paznokciem, wyjął wieczne pióro i pukał nim w ścianę, chrząkał, a serce biło mu wyraźnie, niepowstrzymanie, tryumfalnie. Mikrofon pachniał środkiem dezynfekcyjnym, a z okrągłej jego krawędzi odłupał się kawałek, co stwierdził, bawiąc się machinalnie w ciemności aparatem. Nagle odezwał się teść we Fredersdorfie. - Halo, dzień dobry ojcu, niech ojciec wybaczy, że fatyguję. Konferencja trwała do tej pory, a sądzę, że ojciec chciałby wiedzieć o rezultacie. A więc umowa wstępna jest podpisana. Nie, nie, właśnie podpisana, podpisana - krzyczał, gdyż stary miał uparty zwyczaj udawać bardziej głuchego, niż był nim istotnie. - Sądzi ojciec, że to było trudne? No, owszem, ale się udało. Dziękuję, dziękuję, bez owacji, proszę ojca! Niech ojciec słucha: muszę teraz zaraz pojechać do Manchesteru. Tak jest, koniecznie, bezzwłocznie. Jadę więc do Manchesteru. Dobrze, dobrze, napiszę ojcu wszystko dokładnie. Co ojciec mówi? Że zadowolony? Ja również! Tak, proszę pani, skończyłem. Do widzenia. Jeszcze przez chwilę zwlekał z wyjściem z kabiny i teraz dopiero przypomniał sobie, że mógł zapalić światło. "Jakże to się stało? - oprzytomniał nagle zdziwiony. - Dlaczego mam jechać do Manchesteru? Skąd ten pomysł? Ale przecież jest to jedyne wyjście, i pojechać muszę. Przeprowadziłem tę sprawę tutaj, przeprowadzę ją i tam, to zupełnie proste i jasne, tak jest, zupełnie proste!" - wmawiał sobie sugestywnie, i rozpierała go coraz większa pewność siebie. Jeden jedyny drobny przypadek nieuczciwości, który w rezultacie dał wynik dodatni, zmienił ostrożnego, przeciętnego kupca w odurzonego powodzeniem, przedsiębiorczego ryzykanta. - Rozmowa wyniosła dziewięć marek dwadzieścia - zameldował telefonista. - Proszę zapisać na rachunek - odparł, przechodząc zamyślony. "Trzeba by też zadzwonić do Mulle" - rozważał, ale się na razie z tym nie kwapił. Myśl o rozmowie z żoną budziła w nim niewytłumaczoną niechęć. W jego pokoju stołowym w Fredersdorfie musiało być teraz mocno napalone, gdyż żona lubiła ciepło w pokojach. Wydało mu się nagle, że czuje zapach kalafiorów, panoszący się w stołowym, i widzi pełne, rumiane policzki żony, zrywającej się z poobiedniej drzemki do telefonu. Zarzucił ostatecznie myśl połączenia się z domem, opuścił kabinę i powrócił do swego stolika, gdzie zastał już wino wstawione do świeżego lodu przez wytrawnego kelnera i gdzie mu podano nowe ogrzane talerze. Zjadłszy obiad i wypiwszy swą butelkę do końca, Preysing zapalił cygaro i udał się do pokoju. Głowa go paliła, a stopy miał zziębnięte. Owładnęło nim obce mu, lecz dość przyjemne uczucie zamglenia, a jednocześnie konferencja wyssała zeń wszystkie siły. Puścił więc wodę do wanny; miał chęć na kąpiel w bardzo gorącej wodzie. Rozbierając się, przypomniał sobie, że kąpać się z napełnionym żołądkiem jest bardzo niezdrowo, i zalękniony wyobraził sobie prawie realnie atak serca, grożący mu w tej emaliowanej wannie. Wreszcie wypuścił całą parującą wodę, która odpłynęła z bulgotem. Zmęczenie i poczucie nieporadności ześrodkowało się w swędzeniu twarzy, nie ogolonej dziś z rana. Wziąwszy więc palto i kapelusz jak na dłuższą wyprawę, dyrektor ominął hotelowy zakład fryzjerski i udał się na poszukiwanie odpowiedniego fryzjera na bocznych ulicach. I wtedy właśnie przytrafiło mu się coś całkowicie niezwykłego i zasługującego na uwagę. Tak jest, zdarzyło się to jemu, panu naczelnemu dyrektorowi Preysingowi, człowiekowi o silnych zasadach, lecz bez aparatu do golenia... jemu, który był zawsze prostoduszny i uczciwy, a mimo to popełnił jednak uczynek wątpliwej wartości moralnej... Tak jest, zdarzyło się to jemu, pechowcowi, którego na manowce sprowadziło upojenie tryumfem. Może to wyglądać na przypadek, lecz może też być wyrokiem nieprzeniknionego w swych postanowieniach losu. Przygoda jego miała przebieg następujący: Mały zakład fryzjerski, do którego wstąpił, czysty był i sympatyczny. Z czterech krzeseł dwa były zajęte przez dwóch panów; jednego obsługiwał młody, uprzejmy subiekt o kręconych włosach; drugim zajmował się sam właściciel, starszy pan o wyglądzie i manierach cesarskiego kamerdynera. Preysinga zaproszono na trzecie krzesło i owinięto go peleryną i ceratką. Uprzejmie poproszono o chwilę cierpliwości, gdyż pomocnik wyszedł na obiad, i podano mu tymczasem spory stos pism ilustrowanych. Preysing zanadto był znużony, by przedsięwziąć cokolwiek innego, oparł głowę na podpórce fotela i, wdychając przyjemną woń zakładu, zaczął przeglądać pisma, poddając się uspokajającemu klaskaniu nożyczek fryzjerskich. Z początku obojętnie, prawie niechętnie przewracał kartki, gdyż nie był zwolennikiem tego rodzaju lekkomyślnego spędzania czasu. Lekturę, według jego mniemania, należałoby wybierać poważną i solidną. Niektóre jednak żarty i dowcipy pobudziły go do krótkiego śmiechu, a niekiedy przewracał parę stronic wstecz, by się jeszcze raz przyjrzeć jakiemuś frywolnemu rysunkowi. Raptem, przewróciwszy kartkę, zatrzymał wzrok na zdjęciu i przyglądał mu się przez cały czas swego pobytu w zakładzie. Zatopił się tak dalece w rozważaniu i rozpatrywaniu znalezionej w czasopiśmie fotografii, że przeszkadzały mu zabiegi fryzjera, który powrócił tymczasem z obiadu i zabrał się do golenia klienta. Fotografia ta nie była niczym nadzwyczajnym, setki podobnych znaleźć można codziennie w różnych pismach ilustrowanych, tak niemiłych Preysingowi. Była to podobizna nagiej dziewczyny, wspinającej się na palce i usiłującej wyjrzeć zza parawanu o wiele wyższego od niej. Wyciągnięte ramiona sprężyły kształtne piersi w sposób wyjątkowo kuszący. Na długich, wąskich plecach uwydatniała się delikatna muskulatura. Ciało to było zadziwiająco smukłe w talii, a linia jego rozszerzała się nieznacznie w biodrach i spływała w łagodnych łukach wzdłuż ud. Podane one były wprzód tak, że łono dziewczęcia zaznaczało się tylko ciemnym zagłębieniem. Nogi i kolana zdawały się wyrażać całą ciekawość właścicielki tych wdzięków. Śliczna ta postać kobieca zwrócona była bokiem twarzy do patrzącego, i tę właśnie twarz poznał dyrektor z ogromnym poruszeniem. Była to buzia Płomyczka, jej żywy i niewinny pyszczek kociaka o nieco za krótkim nosku. Był to jej przyjazny uśmieszek, jej loczek na czole, a fotograf z wyrafinowaniem rzucił na ten lok jeszcze specjalne oświetlenie; to była ona w całej swej naturalności, pewna siebie i nieskrępowana, mimo że nago pozowała do aktu. Preysing przypomniał sobie, jak skromnie i rzeczowo powiedziała, że ma dobrą figurę do aktu. Oglądając fotografię, dyrektor zaczerwienił się mocno; gorący niespodziany płomień uderzył mu do twarzy i zgasił zdolność jasnego sądu jak podczas owych wybuchów wściekłości, przed którymi drżano w fabryce. Każda żyła zapulsowała w nim oddzielnie, w każdej z osobna czuł łomot krwi, co mu się od dawna już nie przydarzało. Przy swoich pięćdziesięciu czterech latach nie był jeszcze stary, lecz jakby uśpiony, był niewymagającym mężem trochę otyłej żony i poczciwym tatusiem dorosłych już córek. Łagodne podniecenie, jakie odczuł, idąc za Płomyczkiem przez korytarz, ustało, usnęło prawie natychmiast. Teraz, z powodu tej fotografii, ocknęło się nagle i zapierało mu swą gwałtownością oddech. - Szanowny pan pozwoli - odezwał się fryzjer, przykładając do jego policzka brzytwę okrągłym, eleganckim ruchem. Nie wypuszczając z rąk pisma, Preysing odchylił głowę i zamknął oczy. Najpierw zobaczył pod powiekami czerwień, a potem na jej tle - Płomyczka. Nie był to obraz tej dziewczyny w roli maszynistki, ani też rozebranej na szarej fotografii, lecz była to mocno podniecająca kombinacja obu tych obrazów: widział dziewczynę o złotawobrązowym ciele jak żywą, ale jednocześnie nagą w pozycji, jak na zdjęciu, z uniesioną piersią. Również wyobraźnia naczelnego dyrektora Preysinga była dotąd w uśpieniu. Teraz oto rozigrała się ona już od wczoraj, od chwili, gdy rzucił na stół ów ważki telegram i skłamał przy tym bezwstydnie, bez sensu i zastanowienia. Fantazja ponosiła go teraz, co było przerażające i upajające zarazem. Brzytwa ślizgała się lekko i sprawnie po jego twarzy, a Preysing przeżywał niesłychane i nieprawdopodobne rzeczy, wywołane podobizną Płomyczka, wyobrażenia i uczucia, o które nigdy by siebie nie posądził. - Czy pan szanowny rozkaże przyciąć wąsiki? - zagadnął fryzjer. - Nie, nie - obudził się Preysing - nie potrzeba! - Końce trochę osiwiały, a to postarza szanownego pana. Jeżeli wolno mi poradzić, to ośmieliłbym się zauważyć, że bez wąsów szanowny pan wyglądałby o dziesięć lat młodziej - szeptał fryzjer pochlebczo ze stereotypowym uśmiechem na twarzy. "Ale nie mogę przecież wrócić do żony bez wąsów, jak małpa - rozważał Preysing, patrząc w lustro. Naprawdę, wąsy były już szpakowate, a pod nimi zawsze występował pot na wardze. - A zresztą, cóż tam żona!" - zdecydował i w tej właśnie chwili popełnił już zdradę małżeńską. - Owszem, niech je pan zgoli. Zapuścić można je przecież zawsze. - Ależ naturalnie, w każdej chwili - potwierdził fryzjer, rozrabiając nową porcję mydła. Preysing podniósł znów do oczu fotografię Płomyczka - lecz teraz już mu ona nie wystarczała. Za mało mu było widzieć, miał chęć dotknąć, wyczuwać, rozpłomienić dziewczynę... W hotelu zauważono natychmiast zmianę w twarzy Preysinga, lecz taktownie nikt sprawy tej nie poruszył. Boże drogi, przyzwyczajono się już do najróżniejszych metamorfoz, którym ulegali goście z prowincji, zamieszkujący choćby przez krótki czas w Grand Hotelu. Preysingowi, który pośpiesznie, prawie bez tchu, zapytał o pocztę, wręczono list od żony. Nie czytając go, wpakował do kieszeni, nie było już w nim ani odrobiny dawnej czułości. "Muszę zadzwonić do domu - pomyślał, idąc do telefonu - ale zrobię to później." Zażądał połączenia z kancelarią doktora Zinnowitza i rozmówił się z panną Płomykówną numer jeden. - Czy siostra pani przypadkowo może jest w biurze? - zapytał. Odpowiedziano przecząco. - Jak można się z nią porozumieć? - pytał dalej. Panna Płomykówna zawahała się chwilę, po czym zapewniła dyrektora, że siostra spóźniła się zapewne, jednak lada moment zjawi się z pewnością w hotelu. Preysing zrobił przy telefonie głupią minę. - W hotelu? - spytał. - Jak to? W Grand Hotelu? Starsza Płomykówna ostrożnie i z namysłem wyjaśniła, że tak zrozumiała siostrę, która mówiła, że ma iść do Grand Hotelu - przypuszczała zatem, że Płomyczek zamówiona jest do pisania. Możliwe jednak, że się po prostu z kimś umówiła, tego nigdy przewidzieć nie można, chodzi bowiem własnymi drogami, jest zupełnie inna niż ona, Płomykówna numer jeden! W każdym razie Płomyczek jest punktualna i wykonuje wszystko, czego się podejmie, na pewno zatem przyjdzie do hotelu. Preysing podziękował za wyjaśnienia i odwiesił słuchawkę. Zaniepokojony przeszedł przez hall do portierni. Z Żółtego Pawilonu słychać było wyraźnie hałaśliwą muzykę. - Czy moja sekretarka pytała o mnie? - zagadnął pana Senfa. Portier, nie zrozumiawszy, podniósł na niego twarz, zmęczoną bezsennością. - O kogo pan dyrektor pyta? - O moją sekretarkę, o tę panią, której wczoraj dyktowałem listy - odparł Preysing z rozdrażnieniem. - Ta pani nie pytała o pana dyrektora - wtrącił Georgi - ale mniej więcej dziesięć minut temu była tutaj. Taka smukła blondynka, prawda? Zdaje mi się, że jest teraz na podwieczorku w Żółtym Pawilonie, tędy, proszę pana, przez hall, drugim korytarzem za windą, gdzie słychać muzykę. Co prawda nie bardzo przystoi poważnemu dyrektorowi powodować się drażniącymi dźwiękami jazzbandu i szukać w labiryncie korytarzy młodej lekkomyślnej maszynistki, która nic go właściwie obchodzić nie powinna. Jednak Preysing robi to, jest bliski wykolejenia i załamania, jednak nie zdaje sobie z tego sprawy. Czuje jedynie wzmożony bieg krwi, płynącej dotąd w wolnym tempie od lat piętnastu czy dwudziestu, i wie, że musi to uczucie za wszelką cenę utrzymać i musi je wykorzystać. Wąsy zostały zgolone, rozmowa z żoną pozostała w krainie dobrych chęci, a gdy owiała go nieznajoma atmosfera Żółtego Pawilonu, zapomniał prawie o trudnej, niepewnej i nieuporządkowanej sprawie z Chemnitz i Manchesterem. O tej porze, koło wpół do szóstej, Żółty Pawilon jest codziennie zapełniony ludźmi do ostatniego miejsca. Udrapowane zasłony z żółtego jedwabiu kryją wysokie okna, wzdłuż, na ścianach płoną tegoż koloru lampki, a na każdym stoliku pali się światło, również żółte, przyćmione abażurkiem. Gorąco, tłok, szumią dwa wentylatory. Ludzie siedzą w ciasnocie zbyt małej przestrzeni, gdyż stoliki zsunięto, by jak najwięcej miejsca zyskać pośrodku dla tańczących. Na łukach sufitu namalowane są w kolorze lila i szarosrebrnym niewyraźne postacie tańczących. Niekiedy, gdy na dole panuje ruch, wygląda to ponad tańczącymi jak ślepe lustro. Wszystko wokoło jest dziwacznie kanciaste i ostre w liniach, nawet taniec nie jest płynny, okrągły, lecz znaczy się porywistymi drganiami w przód i wstecz. Preysing, którego przywiodła tutaj rozkołysana krew na poszukiwania Płomyczka, czuł się zakłopotany. Oczy jego nie odróżniały poszczególnych postaci ludzkich w całości, lecz jedynie zbitą masę osób, w której dostrzegał co chwila czyjąś głowę, czyjąś rękę lub udo, jak na tych współczesnych obrazach, których Preysing nie cierpiał, twierdząc, że to wariactwo. Najdziwniejszą i najbardziej zasługującą na uwagę była tu orkiestra. Grało w niej siedmiu nadzwyczaj wesołych panów w białych koszulach i krótkich spodniach: był to słynny Eastman_Jazzband, muzyka była szalenie żywiołowa, mimo woli trzeba było przytupywać, a biodra same wykonywały ruchy taneczne; zespół posiadał w swym składzie dwa saksofony, płaczące rzewnie, oraz dwa inne, drwiące z poprzednich tonami ostrymi i bezwzględnymi. Muzyka ta drażniła, łomotała w głowie, piłowała po nerwach, była zwariowana, wrzaskliwa, gdacząca i pełna huku, a kto się znalazł w jej zasięgu, natychmiast poddawał się jej drgającemu rytmowi jak zarażony. Preysinga, stojącego przy drzwiach, bezustannie potrącali przebiegający kelnerzy, którzy roznosili tace, zastawione porcjami lodów. I on uległ czarowi tej muzyki. Kołysał się łagodnie w kolanach, rozglądając się jednocześnie niecierpliwie za Płomyczkiem. Pozbawiona wąsów warga znów pokryta była potem; obtarł więc twarz i chusteczkę wsunął do kieszonki w marynarce, gdzie zazwyczaj nosił tylko wieczne pióro. Nieco zakłopotany wysunął nawet jej rożek, jakby ten swawolnie powiewający kawałek batystu legitymował jego przynależność do tego wesołego przybytku w Grand Hotelu. Nikt się zresztą o niego nie troszczył. Mógł do woli stać sobie koło tych drzwi i między dwustu tańczącymi smukłymi paniami wypatrywać poszukiwanej. A tymczasem Płomyczek rozmawiała z Gaigernem. - Myślałam już, że da mi pan kosza, gdy było dziesięć po piątej, a pana jeszcze nie było! Tańczyli niedbale jakąś odmianę charlestona, z lekkim rytmicznym zginaniem kolan, w czasie którego ciała ich drgały zgodnie. - To wykluczone! Cieszyłem się na nasze spotkanie przez cały dzień - zaprzeczył Gaigern, tańcząc równie lekko i nonszalancko, jak mówił. Wyższy był od dziewczyny o kilka centymetrów i, uśmiechając się przyjaźnie, patrzył na nią z góry w jej kocie oczy. Miała na sobie niebieską sukienkę z cienkiego jedwabiu i tani naszyjnik ze szlifowanego szkła; zalotnie nałożony kapelusik pochodził prawdopodobnie z hurtowej wyprzedaży po marce dziewięćdziesiąt sztuka. Mimo tej taniej elegancji była naprawdę urocza. - Czy to prawda, że cieszył się pan na dzisiejsze popołudnie? - Trochę prawdy, a trochę nie - odparł Gaigern szczerze - miałem dziś okropnie nudny dzień - dodał z westchnieniem - oprowadzałem po mieście pewnego starszego pana, można się wściec. - Dlaczego pan to robi? - Potrzebuję czegoś od niego. - Ach, tak - wyrozumiale przytaknęła Płomyczek. - Musi pani potem i z nim zatańczyć - powiedział Gaigern, przyciągając ją bliżej do siebie. - Muszę? Nic nie muszę! - To prawda, ale ja panią ładnie o to poproszę. Widzi pani, on nie umie wcale tańczyć, a chciałby bardzo się nauczyć. Niechże to pani dla mnie zrobi i przespaceruje się z nim trochę, tak z wolna, wzdłuż ściany. - Zastanowię się - powiedziała Płomyczek. Milcząc, tańczyli dalej. Gaigern jeszcze bliżej przysunął ją do siebie; wyczuwał pod ręką giętkość jej pleców, lecz zamiast zadowolenia, ogarnęła go złość. - No i cóż się to stało? - spytała Płomyczek, umiejąca wyczuwać nastrój. - E, nic! - burknął Gaigern, zły sam na siebie. - O cóż to chodzi? Na co się ma chętkę? - zapytała przymilnie dziewczyna. Podobał jej się bardzo: z tymi pięknymi ustami, trochę skośnymi oczami i blizną pod brodą - naprawdę Płomyczek była w nim jakby trochę zakochana. - Ach, chciałbym zrobić jakieś głupstwo, i to wszystko. Mam chęć ugryźć panią albo się z panią pobić, albo i całą schrupać! Ale idę dzisiaj na zawody bokserskie, przynajmniej tam się będzie coś dziać! - Ach, tak, więc pan wybiera się wieczorem na boks? - Tak, z tym starszym panem - odparł Gaigern. - A gdy pan... o, koniec! - przerwała, gdyż w tej chwili muzyka ucichła, i Płomyczek natychmiast zaczęła mocno klaskać, nie ruszając się z miejsca, gdzie się zatrzymała. Gaigern usiłował pociągnąć ją na środek sali do małego stolika, zostawił tam Kringeleina przy filiżance czarnej kawy. Gdy w tłumie i ścisku dotarli już do połowy drogi, muzyka znowu zaczęła grać. - Tango! - zawołała Płomyczek, uradowana. Zagarnęła po prostu Gaigerna w posiadanie. Wyciągnęła ręce i przyłożyła dłonie do rozwartych dłoni barona, była w tym geście prośba i porozumienie. Uda ich zgodziły się ze sobą w posuwistych, wolnych, namiętnych krokach tanga. Wokoło zrobiło się trochę przestronniej, gdyż chętnie patrzono na ich piękny wspólny taniec. - Doskonale pan prowadzi - szepnęła dziewczyna, i brzmiało to prawie jak miłosne wyznanie. Gaigern nie znalazł odpowiedzi. - Wczoraj był pan zupełnie inny - zauważyła Płomyczek. - Tak, wczoraj! - odrzekł Gaigern, jakby chciał powiedzieć tym słowem, że było to przed stu laty. - W międzyczasie przydarzyło mi się coś niezwykłego - dodał. Porozumiewali się z Płomyczkiem łatwo i najzwyczajniej, toteż uczuł nagle potrzebę zwierzenia się jej z przebytych wrażeń. - Zakochałem się dziś w nocy, wie pani, zakochałem się po uszy - wyrzekł cicho, a tango, wygrywane na dźwięczącej pile, płakało tęsknie, łkało i zawodziło. - To zmienia człowieka zupełnie... przenika, wstrząsa. To tak już jest... - Ależ to nic nadzwyczajnego - zadrwiła Płomyczek, zmartwiona i zawiedziona. - Owszem, przeciwnie, to jest nadzwyczajne. Chciałoby się porzucić dotychczasową skórę i stać się innym, rozumie pani? Sądzi się nagle, że tylko ta jedna jedyna kobieta istnieje na świecie, że nic innego nie ma znaczenia. Zdaje się wtedy, że jedynie przy niej można zasnąć. Porywa to i unosi, jakby człowieka wpakowano do wielkiej armaty i wystrzelono na księżyc czy też gdzieś, gdzie wszystko jest inne... - Jakże ta pani wygląda? - spytała Płomyczek, a każda inna kobieta spytałaby o to samo w tej chwili. - Ach, jak wygląda? Właśnie to jest zastanawiające! Jest bardzo stara, a tak lekka i chuda, że mógłbym ją podnieść na jednym palcu. Tu i tu ma zmarszczki, oczy zapłakane i mówi zabawnie, mieszaniną języków jak clown, chciałoby się słuchać jej, śmiać się i płakać zarazem. Wszystko to podoba mi się ogromnie, i nic już na to nie poradzę. To właśnie jest ta wielka miłość! - Wielka miłość? Przecież takiej nie ma - zauważyła Płomyczek. Taką zdziwioną i upartą twarzyczkę kotka, jak ona w tej chwili, miewają niekiedy bratki na klombach. - Owszem, owszem, taka miłość istnieje! - zaprzeczył Gaigern. Wyznanie jego tak poruszyło Płomyczka, że się na moment zatrzymała w tańcu i, potrząsając głową, przypatrywała się Gaigernowi. - No, wiecie państwo! - bąkała przy tym - coś podobnego!... W tej właśnie chwili oczy Preysinga wyłowiły poszukiwaną postać w tłumie, gnącym się w erotycznych pląsach. Z surową niecierpliwością i z wyrzutem czekał na koniec powolnego tańca, po czym przecisnął się aż do stolika, przy którym siedziała Płomyczek w towarzystwie dwóch panów, wydających się Preysingowi znajomymi. Ten rodzaj znajomości był typowy dla hotelu. Spotykano się przecież w windach, przy jedzeniu, w toaletach lub barze, przechodzono koło siebie w kołowrocie drzwi wejściowych, które bezustannie wgarniały do wewnątrz lub wypychały na zewnątrz ludzi z Grand Hotelu. - Dzień dobry pani - odezwał się pan dyrektor głosem trochę nieswoim i nieprzyjaznym z zakłopotania. Stanął obok jej krzesła i wypiął się, by przepuścić za sobą przechodzącego kelnera. Panna Płomykówna numer dwa, zmrużywszy oczy, nie dostrzegała Preysinga, dopóki się nie zjawił przy stoliku. - Ach, pan dyrektor! - rzekła uprzejmie - pan również tańczy? - I spojrzała na zesztywniałe twarze wszystkich trzech panów: znała ten wyraz twarzy u mężczyzn, kiedy kilku ją otaczało. - Panowie się znają? - spytała z wytwornym lekkim gestem, podpatrzonym u którejś gwiazdy filmowej. Przedstawić ich sobie nawzajem nie mogła, gdyż nie znała żadnego nazwiska. Preysing i Gaigern mruknęli coś niewyraźnie; dyrektor naczelny oparł władczo rękę na stoliku, uchylając głowę przed niebezpieczną tacą, niesioną ponad nim, pełną szklanek oranżady. - Dzień dobry, panie Preysing - odezwał się nagle Kringelein, nie podnosząc się z miejsca. Każda kostka w kręgosłupie bolała go oddzielnie, ponieważ z potwornym wysiłkiem musiał opanować drżenie, by się nie załamać i nie wrócić do roli skromnego Kringeleina z biura wypłat w Fredersdorfie. Trzymał więc sztywno ramiona, zaciskał wargi i zęby, a nos rozdymał tak, że nozdrza stały się okrągłe i złe jak u narowistego konia. Opanował jednak sytuację; z dobrze skrojonego czarnego żakietu, z bielizny i krawata, nawet z wypolerowanych paznokci spływały nieznane siły, wzmacniając jego wolę. Przez krótki moment wyprowadziła go z równowagi okoliczność, że i Preysing się zmienił, miał wprawdzie garnitur, znany mu z Fredersdorfu, ale nie nosił już wąsów. - Nie przypominam sobie, pan wybaczy... Znamy się przecież? - spytał Preysing tak grzecznie, jak na to pozwalało jego niecierpliwe napięcie, spowodowane przez Płomyczka. - Tak jest. Kringelein - przedstawił się tamten - należę do fabryki. - Ach! - zadziwił się krótko Preysing i ostygł widocznie. - Kringelein? Kringelein? Pan jest naszym przedstawicielem? - dodał, spojrzawszy na eleganckie ubranie mówiącego. - Nie. Jestem buchalterem, właściwie pomocnikiem buchaltera w biurze wypłat pensji. Pokój numer 23, w budynku C na trzecim piętrze - wyjaśnił Kringelein otwarcie, lecz bez tej nadmiernej usłużności. - Aha! - skinął Preysing i zastanowił się. Miał chęć przejść na razie do porządku nad tym niezrozumiałym i niepożądanym zjawieniem się w Żółtym Pawilonie Grand Hotelu buchaltera z fabryki. - Chciałbym z panią pomówić - zwrócił się do Płomyczka i zdjął rękę z oparcia jej krzesła - chodzi o nowe pisanie - dodał tonem służbowym, a wyjaśnienie to przeznaczone było dla uszu tego urzędnika z Fredersdorfu. - Ślicznie! - zgodziła się dziewczyna - kiedy mam się stawić? O siódmej czy o wpół do ósmej? - Nie, natychmiast! - rozkazał Preysing, obcierając znowu twarz. To indywiduum z Fredersdorfu miało również w kieszeni chusteczkę, powiewającą lekkomyślnie, przekornie i zdobywczo jak jedwabna flaga. - W tej chwili nie mogę - odparła uprzejmie Płomyczek - umówiłam się tutaj, więc nie mogę panów pozostawić samych. Panu Kringeleinowi winna jestem taniec. - Pan Kringelein będzie łaskaw zrezygnować z niego - powiedział Preysing na pozór spokojnie. Było to rozkazem, i Kringelein poczuł, jak wokół sztywnych warg wzbiera mu już uśmiech poddańczy, wkorzeniony weń od lat dwudziestu pięciu. Zmusił go jednak do cofnięcia się w zniszczoną i zziębniętą skórę twarzy. Wzrokiem szukał u Gaigerna siły i pomocy. Pan baron siedział z papierosem, zsuniętym w kącik ust, dym unosił się koło jego lewego oka, przymknął je więc dla ochrony, co wyglądało porozumiewawczo i łobuzersko. - Nie mam najmniejszego zamiaru zrezygnować z tego tańca - wyrzekł Kringelein i znieruchomiał niczym zając, udający nieżywego między skibami na zaoranym polu. Widok tej zmiętej i krnąbrnej twarzy przypomniał Preysingowi nagle z całą dokładnością akta urzędnika Kringeleina, które czytał przed kilkoma dniami. - To dziwne - rzekł nosowym tonem, budzącym grozę w fabryce - to bardzo dziwne! Teraz się orientuję. Pan się zameldował w fabryce jako chory, co? Pan Kringelein, prawda? Żona pańska wniosła podanie z powodu pańskiej ciężkiej choroby o wsparcie z funduszu zapomogowego. Zarząd przyznaje sześciotygodniową pensję i urlop w tym wypadku. A pan siedzi w Berlinie, aby się bawić? I wybiera pan zabawy nie odpowiadające ani pana stanowisku, ani zarobkom. To dziwne, to bardzo dziwne, panie Kringelein! Księgi pana zostaną gruntownie zrewidowane, może pan być tego pewien; pensję obetnie się wobec tego, że się pan tak wybornie czuje, panie Kringelein! A potem... - No, moi drodzy, tylko tutaj się nie sprzeczajcie, załatwiajcie to sobie w waszym biurze - przerwała Płomyczek z rozbrajającą dobrodusznością - przyszliśmy tutaj dla przyjemności. Dalej, panie Kringelein, tańczymy! Kringelein wstał. Kolana miał jak z waty, lecz gdy Płomyczek położyła rękę na jego ramieniu, wzmocniły się wyraźnie. Muzyka łomotała coś pośpiesznego, spokrewnionego z automobilową jazdą (115 kilometrów na godzinę) i z migotaniem śmigieł samolotu. Z ruchu tego wyrosła w Kringeleinie siła, która pozwoliła mu wygłosić zdanie, przygotowywane od dwudziestu pięciu lat jego służalczego żywota. Ciągnięty przez Płomyczka na środek sali, odwrócił jeszcze głowę i rzekł: - Czy świat należy wyłącznie do pana, panie Preysing? Czyż jest pan czymś innym niż ja? Czy nie przysługuje i mnie prawo do życia? - No, no - uspokajała go Płomykówna - tu nie jest miejsce do kłótni, tylko do tańca. Proszę nie patrzeć na nogi, tylko mnie w oczy; a teraz proszę chodzić, zwyczajnie spokojnie chodzić, a ja poprowadzę. - No, ten z pewnością jest defraudantem - wykrztusił Preysing, trzęsąc się ze złości przy stoliku. Gaigerna, palącego papierosa, słowa te poruszyły przedziwnie i wywołały w nim rodzaj koleżeńskiego współczucia, zmieszanego z drwiącą, ostrą niechęcią do tego korpulentnego, pocącego się dyrektora. "Przydałoby ci się kilka pijawek" - myślał podstępnie. - Niechże pan daruje trochę wesołości temu biedakowi - odezwał się półgłosem - przecież ma już śmierć wypisaną na czole. "Nie pytałem cię o radę" - pomyślał Preysing, ale nie odważył się nic powiedzieć, wyczuwając niejako wyższość rasy barona. - Prosiłbym o zakomunikowanie pannie Płomykównie, że w ważnej sprawie oczekuję w hallu. Jeżeli do szóstej nie nadejdzie, uważać będę kwestię za wyczerpaną! - powiedział i, ukłoniwszy się lekko, wyszedł z sali. Płomyczek, spłoszona postawionym ultimatum, zjawiła się w hallu trzy minuty przed szóstą. Preysing, siedzący do tej pory niby na rozżarzonych węglach, podniósł się na jej widok z uśmiechem. Grzeczność ta upiększyła go i podziałała jak niespodzianka, gdyż dyrektor uśmiechał się nader rzadko. - Oto i pani - ucieszył się niemądrze. Od wielu godzin trapiła go niepewność, czy można będzie tę dziewczynę mieć, czy można ją będzie posiadać, i myśl ta gnębiła go, dławiła i dopiekała. Jego doświadczenia z kobietami były skąpe, odległe, niedzisiejsze. Słabe miał pojęcie o pokoleniu współczesnych dziewcząt, chociaż na męskich zebraniach oraz w rozmowach podczas służbowych podróży niejednokrotnie stwierdzano, że z tym rodzajem kobiet można było z łatwością i bez wielkich zachodów zawiązać przelotny stosunek. Przyglądał się Płomyczkowi, patrzał na jej obciągnięte jedwabiem założone nogi, na kryształowy naszyjnik ze szkła, na umalowaną buzię, którą właśnie z wyciągniętymi ustami poprawiała w lusterku. Nie wiedział, czy od osoby, zachowującej się tak obojętnie, należało spodziewać się przyjęcia czy odrzucenia jego zamiarów. Płomyczek zatrzasnęła puderniczkę. - A więc - zapytała - o cóż to chodzi? Preysing zatrzymał rękę z cygarem na połowie drogi do ust i jednym tchem wypowiedział wszystko. - Chodzi mianowicie o to, że muszę pojechać do Anglii i chciałbym zabrać ze sobą sekretarkę. Przede wszystkim ze względu na korespondencję, ale też i dlatego, że chciałbym mieć w drodze towarzystwo. Jestem bardzo nerwowy, bardzo - mówił nieświadomie licząc na jej współczucie - potrzebuję zatem w podróży kogoś, kto by się o mnie troszczył. Nie wiem, czy mnie pani zrozumiała? Proponuję pani stanowisko poufne, przy którym... gdzie... to jest, podczas którego... - Rozumiem już! - przerwała Płomyczek cicho, gdy zaczął się jąkać z zakłopotaniem. - Sądzę, że byłaby to podróż miła dla nas obojga - powiedział dyrektor. Podczas trudnych tych skądinąd wyjaśnień zapodziało mu się gdzieś owo drogocenne, bo niezwykłe, pulsowanie i łomotanie krwi w żyłach, lecz teraz, patrząc na dziewczynę, miał pocieszającą pewność, że gdy Płomyczek zechce, wyczaruje w nim znowu zjawiska te natychmiast. - Opowiadała mi pani o wspólnej z jakimś panem podróży w zeszłym roku, to mi nasunęło tę myśl... przypuszczam, że może się wszystko ułożyć bardzo przyjemnie, oczywiście, jeżeli pani zechce. Więc jakże, zgadza się pani? Płomyczek namyślała się długo, całe pięć minut. - Muszę to wpierw rozważyć - powiedziała, a potem siedziała, skupiona i zatroskana, paląc nieodłącznego papierosa. - Do Anglii! - przerwała wreszcie ciszę. Jej złotawobrązowa cera pojaśniała trochę, co mogło być objawem zblednięcia. - Anglii jeszcze nie znam. A na jak długo? - Na... zresztą nie mogę jeszcze tego oznaczyć dokładnie. To zależy od wielu rzeczy. Może zrobię sobie potem jeszcze urlop dwutygodniowy, jeżeli zakończę interesy pomyślnie. Będziemy mogli pozostać w Londynie lub pojechać do Paryża. - Interesy powiodą się z pewnością, wiem przecież co nieco z listów - zauważyła z przekonaniem. Optymizm był nieodzownym elementem jej życia. Preysinga mile poruszył fakt, że znała jego sprawy i przepowiadała im powodzenie. - Musi mi jeszcze pani przedstawić swoje żądania dotyczące wyposażenia i pensji - rzekł przymilnie. Tym razem Płomyczek zastanawiała się jeszcze dłużej. Musiała wpierw zrobić wcale pokaźny bilans. Zamieścić w nim należało przede wszystkim rezygnację z rozpoczętej przygody z pięknym baronem, pięćdziesiąt lat Preysinga, jego otłuszczenie i krótki oddech, następnie drobne długi, wydatek na nową bieliznę i ładne pantofelki (granatowe były już do niczego). Konieczny był mały choćby kapitalik, potrzebny do rozpoczęcia kariery, czy to w filmie, czy w rewii, gdziekolwiek bądź. Bez sentymentalizmu, jasno i trzeźwo rozważała Płomyczek szanse proponowanego interesu. - Tysiąc marek! - powiedziała wreszcie i wydało jej się to żądanie dość wysokie, gdyż nie robiła sobie iluzji co do sum, składanych w dzisiejszych czasach u stóp pięknych kobiet. - I może jeszcze jakąś niewielką sumę, by się odpowiednio ubrać do tej podróży - dodała bardziej nieśmiało niż zazwyczaj - przecież zależy panu na moim dobrym wyglądzie? - O, jeśli o to chodzi, to nie potrzebuje się pani ubierać - wypalił Preysing z podnieceniem. Ucieszył się z tego zdania, wydawało mu się zręczne i eleganckie. Uśmiech Płomyczka był melancholijny i dziwnie odbijający od jej kwitnącej twarzyczki bratka. - Zatem umowa stoi? - upewnił się dyrektor - muszę więc jutro załatwić kilka spraw, uporządkować paszporty, i pojutrze możemy już wyjechać. Cieszy się pani z wyjazdu do Anglii? - Bardzo - odparła - jutro więc przyniosę ze sobą moją przenośną maszynę, i może pan zaraz dyktować. - A dzisiaj wieczorem? Jeżeliby pani chciała... myślałem, że poszlibyśmy do teatru. I trzeba przecież oblać naszą umowę, nieprawda? - Już dzisiaj? - rzekła z ociąganiem. - A więc dobrze, już dzisiaj. - Oddmuchnęła loczek z czoła i zagasiła wypalonego papierosa w popielniczce. Z Żółtego Pawilonu płynęła wyraźna muzyka. "Trudno - pomyślała - nie można mieć wszystkiego! Ostatecznie tysiąc marek... nowe suknie... Londynem też pogardzić nie można..." - Muszę zatelefonować do siostry - rzekła, wstając. Preysing uczuł znowu zalewającą go falę gorącej namiętności i wdzięczności. Podszedł do niej blisko i ostrożnie ujął w obie ręce jej łokcie, przyciśnięte do ciała. - Będzie pani dobra dla mnie? - spytał cicho. I równie cicho odparła dziewczyna, zapatrzona w malinowe arabeski dywanu: - Jeżeli nie będzie pan zbyt natarczywy... Dzień Kringeleina, połykacza przestrzeni w aucie i aeroplanie, dzień zwycięzcy, płynie dalej szybko, i Kringelein odczuwa jego nurt, niepokojący i wartki. Takie wrażenia miewają zapewne zuchwali akrobaci przy wykonywaniu looping the loop, tuż na granicy śmierci. Rzucił się i Kringelein nieopatrznie w wir wypadków, a teraz krąży wśród nich według jakichś prawideł, którym się nie ma mocy przeciwstawić. Nie można się już cofnąć, gdyż równoznaczne by to było z upadkiem, należy więc iść naprzód, poddać się losowi, wyprawiającemu z nim harce, w których zatracił orientację i kierunek. Stał się jakby drobną kometą, pędzącą na oślep, mogącą w każdej sekundzie roztrzaskać się na niezliczone atomy. Znowu sunie auto przez Kaiserdamm, znów przybyli do centrum nowego Berlina, gdzie radiostacja z wysokiej wieży rozjaśnia okolicę. Przed Pałacem Sportu czerni się mrowie ludzkie; jak pszczoły przed wejściem do ula zbiły się tłumy; powietrze rozbrzmiewa gwarem i wrzawą. Kringelein jeszcze nigdy nie widział tak wielkiej sali ani takiej liczby ludzi, zebranych razem. Przepycha się za Gaigernem, który niby słup idzie przed nim i przedostaje się na swe miejsce w pierwszym rzędzie w największym blasku, tuż obok olbrzymiego, jaskrawo oświetlonego czworoboku, na który skierowane są spojrzenia czternastu tysięcy... Gaigern objaśnia wiele, lecz Kringelein nic z tego nie rozumie. Zdjął go znowu strach: Boże wielki, przecież on nie może patrzeć na krew ani na brutalną walkę! Z rozpaczą prawie przypomina sobie, jak pracował jako pomocnik w lazarecie podczas wojny, został tam przydzielony jako niezdatny do żadnej innej czynności. Nieśmiało podziwia muskularnych bokserów, którzy wmaszerowali na ring i, zdjąwszy swe płaszcze kąpielowe, świecą nagim twardym ciałem; z szacunkiem przysłuchuje się słowom, nadawanym przez megafon, i klaszcze w dłonie, gdy klaszczą wszyscy. Rozpoczyna się pierwsza runda. "Nie będę patrzał, jeżeli stanie się to przykre" - myśli po kryjomu. Z początku wydaje mu się, że obaj ci niewielcy, chudzi chłopcy o wklęsłych nosach żartują tylko. "Bawią się jak młode koty" - myśli i uśmiecha się, odetchnąwszy. Zadziwia go tylko powaga i skupienie Gaigerna. Hala ucichła, bokserzy również, tylko niekiedy słychać ich nosowy, ostrożny oddech i kroki w butach na cienkich podeszwach są prawie bezszelestne. Nagle w głęboką ciszę wbija się krągły, przytłumiony odgłos uderzenia o skórę. Zakołysała się sala, rozgwar przepłynął od dołu do samej góry, gdzie tysiące twarzy bieleje w wyziewach tłumu, gnieżdżącego się tuż pod dachem. "Jeszcze, jeszcze" - myśli Kringelein, którego odgłos uderzenia napełnił słodkim i gorącym zaspokojeniem, które zaraz przerodziło się w głód. Uderza gong, jacyś ludzie przeskakują przez liny, odgradzające ring, podają sobie kubły, gąbki, krzesła i ręczniki. Bokserzy odpoczywają w przeciwległych sobie rogach i oddychają z wywieszonymi językami, jak zgonione psy; wody sączonej na język łykać im nie wolno. Krople jej pryskają aż na Kringeleina, który z szacunkiem ociera je z palta i czuje się solidarny z tym człowiekiem, siedzącym tuż niedaleko w kącie ringu. Znowu gong. Czworokąt, pełen światła, pustoszeje natychmiast, rozmowy na widowni cichną, uwaga się napręża. Buch, buch, buch - krzyk na galerii - cisza - znowu uderzenie. Pojawia się pierwsza krew, cieknie bokserowi po oku, lecz ten się śmieje. Buch, buch - słychać uderzenia, świszcze zdyszany oddech. Kringelein spostrzega, że jego ręce, zwinięte w pięści, spoczywają w kieszeniach palta jak dwa obce twarde przedmioty. Gong. Znowu zamieszanie w rogach ringu, powiewają białe ręczniki, ciała, błyszczące już od potu, rozcierane są i masowane. W dole wszystkie twarze wyglądają zielono i zimno w blasku świateł, a mężczyźni, powstawszy z krzeseł, debatują i spierają się gorąco. - Teraz się zacznie - mówi Gaigern, gdy rozpoczyna się następna runda. Kringeleina przechodzą już ciarki wobec tego sygnału o nadchodzących zdarzeniach. Nie rozróżnia żadnego z bokserów, gdyż obaj mają nosy złamane, i tylko podczas pauz trzyma stronę tego, który odpoczywa najbliżej niego. Dziko ruszają teraz na siebie zawodnicy i splatają się ze sobą jak w niesłychanej, a potwornej czułości. - Puścić! - wrzeszczy hala z czternastu tysięcy gardeł. Kringelein krzyczy również. Bić się powinni, bić ze sobą, a nie prowadzić się, zataczając wzdłuż sznurów! Łaknie tych zduszonych odgłosów uderzeń, kiedy skórzana rękawica trafia w ciało. - No, Blynx jest gotów, już długo nie wytrzyma! - mruczy Gaigern, ukazując swe zdrowe uzębienie spod wzniesionej wargi. Na podium pomiędzy zakrwawione ciała bokserów wskakuje sędzia w białej jedwabnej koszuli i stara się rozdzielić walczących. Kringeleinowi to się nie podoba, iż poddają mu się tak potulnie. Wpatruje się w tego, który ma być jakoby "gotów", co jest widocznie fachowym wyrażeniem na zakończenie walki w stanie nieprzytomnym. Owemu Blynxowi wyskoczył nad prawym okiem siny guz, wielki jak owoc, plecy i ramiona powalane są krwią, a od czasu do czasu spluwa nią także wprost pod nogi sędziemu. Głowę trzyma schyloną, co prawdopodobnie jest właściwe, lecz w nierozumiejącym budzi wrażenie wielkiego tchórzostwa. Ilekroć trafia tego Blynxa uderzenie, Kringelein cieszy się diabelsko całym swym jestestwem. Mało mu nagle wszystkiego, co widzi. Każdemu uderzeniu towarzyszy teraz jego krótki okrzyk, a potem Kringelein siedzi z otwartymi ustami i wyciągniętą szyją, czekając na następne: Gong - pauza - gong - runda - i znowu: pauza - runda. W siódmej Blynx ulega. Zatacza się do przodu, pada, przewraca się na plecy i tak pozostaje. Grzmot oklasków jak grad sypie się z dwudziestu ośmiu tysięcy rąk widzów. Kringelein słyszy własny ochrypły ryk i widzi swe ręce, bijące zaciekle brawo. Właściwie tylko częściowo zrozumiał wypadki na podium. Mężczyzna w jedwabnej koszuli stał teraz nad leżącym, licząc coś, potrząsał wyciągniętym ramieniem niby młotem. Blynx uczynił raz jeden ruch, jaki robią konie, które upadły na ślizgawicy, ale nie mógł się podźwignąć. Krzyki zatrzęsły salą. Ludzie przełazili przez liny, całowali się, megafony wyły, galeria szalała. Gdy Blynxa wyniesiono, Kringelein opadł, zupełnie wyczerpany, na swoje twarde krzesło; z przemęczenia bolały go ramiona i ręce. - No, jakże? Zmordował się pan z zachwytu? - powiedział Gaigern. - To porywające, prawda? Kringeleinowi przypomniał się pewien wieczór jakby sprzed tysiąca lat. - To zupełnie coś innego niż wczoraj Gruzińska - odparł i z niechętną litością pomyślał o pustym teatrze, o melancholijnie, a widmowo krążących nimfach, o zranionym gołębiu w księżycowym świetle i o skąpym aplauzie z niemiłymi komentarzami Otternschlaga. - Gruzińska! - westchnął Gaigern - o, tak, to coś zupełnie odmiennego - uśmiechnął się do siebie. - Za wiele jest wokół niej tego ohoho - dodał i w tejże chwili ujrzał ją jak żywą... Naprawdę widział ją w Pradze, odpoczywającą w garderobie i myślącą nad tym, że noc ostatnia zmęczyła ją, zmęczyła bezgranicznie, lecz odmłodziła i dodała świeżych sił, nowej odwagi. - To nie była nadzwyczajna walka. Najważniejsze dopiero będzie - rzekł Kringeleinowi, który przyjął to z zadowoleniem. I jemu się zdawało, że wiele jeszcze powinno było nastąpić, oczekiwał bardziej grzmiących uderzeń, głośniejszego zadyszania, większego jeszcze hałasu i wrzasków. "Jeszcze! - powtarzał w myśli - jeszcze, jeszcze więcej!" Na ring wstąpili dwaj olbrzymi mężczyźni: biały i Murzyn. Negr był smukły, wysoki, a jego aksamitna skóra połyskiwała w świetle. Biały był pleczysty, obładowany muskułami, miał czworokątną twarz zwierzęcia. Kringelein stanął od razu po stronie Murzyna, który miał zresztą za sobą całą halę. Zapowiedziano coś przez megafon, i zapanowała niezmącona cisza. Zaczęło się to samo od początku: zabawa, krążenie, skradanie się i sprężyste odskoki, splot czarnego i białego ciała w walce jak w miłości, a potem buch, buch, buch: walenie, przerywane gongiem dla złapania oddechu. Trzy minuty walki - minuta przerwy, znowu trzy minuty zmagań - minuta śpiesznego oddechu - trzy minuty - minuta. I tak piętnaście razy, dwadzieścia razy, całą godzinę. Tym razem była to walka inna, szybsza, błyskotliwsza, z nagłymi atakami czarnego, z rozjuszoną dzikością białego, walka rozżarzona, walka jak ogień. Kringelein zatracił się zupełnie. Przestał być sobą, wyszedł z siebie jak ślimak z rozbitej skorupy. Zlał się w jedno z czternastoma tysiącami widzów, stał się jedną z wykrzywionych zzieleniałych twarzy pomiędzy tysiącami podobnych; krzyk jego wmieszał się w ogólny ryk wszystkich ust rozwartych; oddychał nawet z innymi i razem z całą halą wstrzymywał oddech w piersi, walcząc wspólnie z bokserami. Uszy go paliły, pięści miał zaciśnięte, wargi mu wyschły, a przez zachrypnięte gardło przepływała obficie ze wzruszenia ślina. - Jeszcze - jeszcze - jeszcze! W ostatniej rundzie Murzyn (Murzyn Kringeleina!) bierze jakby górę. Pięści jego walą jak młoty po mięśniach białego, który dwukrotnie oparł się rozkrzyżowanymi ramionami o liny, ogradzające ring. Obaj uśmiechają się niby w hipnozie. Oddech wydobywa się z ich płuc, jak z maszyn. Ostatniej rundzie towarzyszy nieprzerwany ryk i huczący łomot nóg całej hali. Kringelein wrzeszczy i tupie również. Gong - walka skończona! Zlany potem siedzi Kringelein nieruchomo na swym miejscu. Megafon przebija się przez hałas i zawiadamia o zwycięstwie białego. - Co? Jak? To oburzające! - zrywa się Kringelein. Razem z nim huczy cała sala, wszyscy wskakują na krzesła: - Fałsz!... Fałsz! - Tłum szaleje i Kringelein oszalał również. - Jeszcze, jeszcze, niech walczą jeszcze! Galerie wyją, gwiżdżą, huczą, grożą zawaleniem, gdyż są drewniane, a przepełnione tłumami, buntującymi się wśród kurzu i odoru przeciwko niesprawiedliwemu wyrokowi. Na ringu bokserzy potrząsają sobie w zgodzie ręce, uśmiechnięci, jak do fotografii. Na biały czworobok zaczyna padać deszcz przedmiotów: lecą pudełka, paczki papierosów, pomarańcze, wreszcie butelki i szklanki, ring pokrywa się mnóstwem rozbitych przedmiotów. Pod dachem wisi przeraźliwy gwizd, a w głębi tłoczą się masy, napierają na siebie i już nawet się biją; ten ruch tłumu wygląda, jakby wybuchła panika, a Kringelein dostał w głowę czymś twardym i ciężkim, lecz wcale tego nie poczuł. Zaciśniętymi kułakami chciałby walić, walczyć, zbić niesprawiedliwego sędziego. Ogląda się za Gaigernem i odnajduje go, stojącego przy samym skraju ringu i śmiejącego się szeroko jak podczas niespodziewanego wiosennego deszczu, śmiechem, na wpół zadowolonym, na wpół spragnionym. W zmieszaniu uczuć Kringelein wyróżnia nagłą gorącą sympatię dla tego roześmianego człowieka, który wygląda jak upostaciowanie życia. Gaigern chwyta go za rękę i wyciąga z szalejącej hali sportowej. Kringelein przeciska się za nim jak za bezpieczną tarczą nie do przebicia. Po chwili jadą już koło białych murów Ged~achtniskirche, grających refleksami tysiącznych świateł wokoło; koła auta rysują błyszczące linie na gładkim asfalcie; sylwetki ludzi odcinają się czarno na tle jarzących się światłem wystaw Tauentzienstrasse; a potem robi się cicho pod ciemnymi drzewami w dzielnicy Bayerischer Platz; z mroku późnego wieczoru wypływają naprzeciw samochodu niewielkie żwirowane placyki, okolone żywopłotami i oświetlone latarniami. Wreszcie znaleźli się w klubie, którego duże pokoje przerobione zostały z niemodnego berlińskiego mieszkania. Wzdłuż boazerii ściennych zastarzały ludzki zapach. Bez szmeru przesuwają się panowie w smokingach - wzajemne powitania, przedstawienia. Kaflowana garderoba zawieszona okryciami. Kringelein poznaje siebie samego w owym bladym, chudym, ciemno ubranym, eleganckim panu, który odgarnia skąpe włosy z czoła. Zaskoczył go własny widok w lustrze. "To prawda, wytrzymały jestem bardzo" - stwierdza. Przez urywek minuty myśli o przyjacielu swym, Kampmannie, jakby śnił kiedyś o nim. W pierwszym pokoju ze stojącymi lampami oraz z imitacją kominka, gdzie rozmawia się i pije, przebywa Kringelein niedługo. W następnym grają w bridge'a. "Nie jest wcale bardziej wytworny niż skat" * - stwierdza Kringelein, łaknący świeżych sensacji. Niemiecka gra w karty, bardzo rozpowszechniona (przyp. tłumacza). - Idziemy do pokojów w głębi - mówi Gaigern do jednego z panów - proszę, panie dyrektorze Kringelein, przejdźmy do tamtych pokojów. "Pokoje w głębi" mieszczą się na końcu wąskiego, brzydkiego korytarza, na który wychodzi wiele drzwi. Za ostatnimi, brązowymi znajduje się mniejszy pokój, pogrążony w szarym mroku tak, że ścian prawie odróżnić nie można. Jedynie pośrodku nad stołem jarzy się światło niby nad ringiem w Pałacu Sportu. Kilka osób siedzi lub stoi wokoło, jest ich niewiele, dwanaście lub czternaście, porozumiewają się poważnie i rzeczowo krótkimi słowami, z których Kringelein żadnego nie pojmuje. - Ile chce pan zaryzykować? - pyta Gaigern, podchodząc do pulpitu z boku, przy którym siedzi jak przy kasie czarno ubrana pani o wyglądzie guwernantki - jak pan myśli? Kringelein myślał o dziesięciu markach. - Sam nie wiem, panie baronie - wyrzekł niepewnie. - Powiedzmy... na pierwszy raz: pięćset marek - zaproponował Gaigern. Kringelein, niezdolny do zaoponowania, wyjął swój stary portfel i wyłożył pięć ponumerowanych ołówkiem banknotów. Dostał za nie garść kolorowych żetonów: zielonych, niebieskich i czerwonych. Słyszał, jak padały podobne z kościanym odgłosem tam na stole, pod czworokątnym zielonym abażurem lampy. "Dalej, dalej!" - pomyślał niecierpliwie. - Teraz niech pan na cokolwiek postawi - pouczał go baron - nie ma sensu, bym to panu objaśniał. Niech pan stawia na co i jak pan chce. Kto gra po raz pierwszy, ten zwykle wygrywa. Któryż to już raz dzisiaj grozi panu Kringeleinowi niebezpieczeństwo? Nabrał przekonania, że widocznie inaczej w życiu nie bywa. Każdą przyjemność poprzedzać musi dreszcz lęku, należy to jedno do drugiego jak skorupa do jądra orzecha - tego się już dowiedział przez ten jeden dzień. Zdaje też sobie sprawę, iż w parę godzin może tu przegrać tyle, ile zarobił przez wszystkie dwadzieścia cztery lata swego życia we Fredersdorfie, życia, kapiącego kropla po kropli. Wie także, iż musi się poddać atmosferze tego dziwnego pokoju, tym lakonicznym panom, schylonym nad zielonym suknem, musi lekkomyślnie pędzić naprzód, jak dotąd, aby te trzy lub cztery tygodnie pozostałej egzystencji tuż nad grobem odegrać, wycyganić i wykorzystać. I Kringelein z wysokości swego looping the loop ciekaw jest prawie, jak to się wszystko ułoży, jak to się odbędzie - a więc dalej... dalej. Uszy i wargi zbielały mu, gdy podszedł do stołu i zaczął grać. Ręce miał niby pełne piasku. Postawił pierwszą stawkę, i zaraz mała szufelka zagarnęła jego zielony żeton. Ktoś mu objaśniał coś, czego nie rozumiał; postawił na inny numer i przegrał znowu. Postawił po raz trzeci - przegrał i znowu przegrał, przegrał po raz piąty, szósty. Gaigern przy stole naprzeciwko postawił również, wygrał raz, a teraz przegrywa. Kringelein rzuca mu prędkie, błagalne spojrzenie, które jednak nie zostaje dostrzeżone. Każdy jest tu sobą tylko zajęty. Spojrzenia wbite są jak gwoździe w zieleń stołów, a każdy nasila swą wolę, by skierować wygraną ku sobie. - Nie mam szczęścia - mówi ktoś, a wyrazy te brzmią niesamowicie pod bilardowymi lampami w ciemnym pokoju na tyłach domu. Kringelein, pozostawiony sobie, idzie do pani w czerni i bierze raz jeszcze za pięćset marek żetonów. Gdy powraca do stołu, siedzi przy nim już inny pan, zgarniający szufelką żetony, które układane w stosiki nerwowymi, pedantycznymi rękami, klekocą z cicha. Kringelein przekłada swój zapas do lewej ręki, a prawą bez wyboru i prawie nieprzytomnie zaczyna stawiać. Przegrywa parę razy, a potem ze zdziwieniem widzi, jak jego zielona marka wraca do niego w towarzystwie czerwonej. Stawia raz, drugi i zaczyna wygrywać... Wygrywa raz po raz, aż kilka żetonów odłożyć musi do kieszeni, gdyż nie może ich już zmieścić w rękach, a potem stawia dalej i znów przegrywa, przegrywa, przegrywa. Pauzuje więc kilka minut. Gaigern już nie gra, lecz stoi z rękami w kieszeniach, paląc papierosa. - Dość na dzisiaj - mówi do Kringeleina - moje pieniądze uleciały. - Pan pozwoli, panie baronie - szepce wahająco Kringelein, wciskając mu w rękę, wysuwającą się niepewnie z kieszeni, jeden z pozostałych mu dwu czerwonych żetonów. - Nie mam dziś nerwów do gry - mruczy Gaigern. Do jego dwuznacznego zawodu należy wyczuwanie, wietrzenie fazy pomyślnej - a właśnie teraz szczęścia dla siebie jakoś nie widzi, pominąwszy, oczywiście, to, że się zakochał szczęśliwie, że zetknął się z Gruzińską. Kringelein powraca do stolika. "Jeszcze! - myśli - dalej, jeszcze!" Była już pierwsza, gdy z szumem w uszach i z zawrotem głowy przestał grać i wymienił w kasie żetony. Wygrał trzy tysiące czterysta marek! Dłonie zwiotczały mu i drżały tak, że powstrzymywać musiał ich roztrzęsione dygotanie. Nikt się nie troszczył ani o niego, ani o jego wygraną, a zdobył przecież sumę równą całorocznej pensji we Fredersdorfie. Wpakował gwałtownie pieniądze w zniszczony portfel. Gaigern przyglądał mu się, ziewając. - Jestem teraz sierotą, dyrektorze. Musi pan się mną zająć, bo nie mam ani grosika - wyrzekł obojętnie. Kringelein z portfelem w ręku stał, zaaferowany, nie wiedząc, co ma zrobić i czego się po nim spodziewają. - Będę pana musiał jutro nabrać na grubą pożyczkę - dopowiedział Gaigern. - Proszę bardzo - odrzekł elegancko Kringelein - no, a cóż teraz będziemy robili? - Boże wielki, jaki pan wytrzymały! - zdumiewa się Gaigern - a teraz może być już tylko pijatyka i kobiety. Blady i zmizerowany odchodzi Kringelein od lustra, przed którym włożył kapelusz. Wyrostkowi, otwierającemu bramę, wciska w dłoń pięćdziesiąt fenigów, ale jeszcze chłopcu usługującemu chciałby dać napiwek, wkłada więc, szukając, rękę do kieszeni i znajduje zgniecioną, zwiniętą stumarkówkę, którą zmiętoszoną w kulkę daje chłopcu. Wychodzą na cichą, ciemną ulicę. Zdezorientowany jest Kringelein zupełnie i zatracił pojęcie, czym jest pieniądz. Jak w labiryncie, jak w zaczarowanym lesie, ciemnym i bezdrożnym, błąka się buchalter Kringelein z Fredersdorfu po tym świecie, w którym przed południem wydaje się tysiąc marek, a wieczorem można trzy tysiące wygrać. Pod latarnią stoi małe, czteroosobowe auto, nieme jest, a jednak niby żywe, a jego niezawodne oczekiwanie ma pewne podobieństwo do cierpliwości dobrego psa - Kringelein zauważa to ze wzruszeniem i wdzięcznością. Zaczyna padać. Wycieraczka od deszczu z przedniej szyby waha się miarowo przed oczami Kringeleina: tik - tak, tik - tak. Zapach benzyny stał się już tak bliski i znajomy, jak ciepły dom rodzinny. Po mokrym asfalcie igrają długie czerwone, niebieskie i żółte pasma. Na szynach tramwajowych, w ostrym świetle spawarki czarni robotnicy pracują gorliwie podczas tej późnej nocy. "Auto jedzie za wolno!" - myśli Kringelein i spogląda z boku na Gaigerna, który, paląc, wbił oczy w ulicę i Bóg wie gdzie przebywa obecnie myślami. O wpół do drugiej miasto wygląda, jakby się stało jakieś nieszczęście: nie śpi ono, przeciwnie, ulicami śpieszy więcej może ludzi niż w dzień, a na rogach, pozbawionych dozoru policji, samochody ryczą na siebie ostrzegawczo. Nad wszystkim tym rozciąga się czerwona łuna nieba, przecinanego równomiernie jasnymi promieniami reflektorów z radiostacji. "Dalej, dalej! - śpieszy myśl Kringeleina - dalej, dalej!" Zatrzymują się przy schodach gmachu, który huczy zgiełkiem i muzyką ze wszystkich trzech pięter; schody zasłane są chorągiewkami i papierowymi serpentynami; w środku z połowy wysokości ścian patrzą oślepłe lustra w złoconych, gipsowych ramach; pełno ludzi pijanych lub melancholijnych. Kringelein przeciska się wzwyż koło upudrowanych pleców dziewcząt. Dziewczęta są smukłe i mają uczernione oczy. W powietrzu wisi gęsty, siny dym papierosów, rozpływający się smugami jak welon wokół świeczników, które gwoli mody ocieniono papierowymi abażurami. Na dole hałas jest donośny i ostry, ale na pierwszym piętrze, gdzie tańczą, wypływa spoza portier delikatna muzyka. O piętro wyżej panuje już cisza. Na schodach siedzi z kieliszkiem w ręku dziewczyna w jaskrawo zielonych majtkach i udaje wobec przechodzących, że śpi. Nagle jej ramię zawadziło o nowe ubranie Kringeleina, pełnego napięcia w oczekiwaniu na nowe wrażenia. Za którymiś drzwiami jest długi, prawie ciemny pokój; mżą w nim tylko światła kilku papierowych latarenek, ustawionych na podłodze. Z cicha sączy się też muzyka, którą Kringelein słyszy, lecz dojrzeć jej źródła nie może. W nisko pełzającym blasku tańczą nogi dziewczęce, wyraźne aż po kolana, wyżej stapiające się z ogólnym mrokiem. Kringelein ma chęć uczepić się rękami Gaigerna jak mały chłopczyk. Wszystko tu jest niewyraźne i zamazane, a jedynie domyślać się można tego, co się dzieje za ścianami, pokrytymi malowidłami, przy których stoją niskie stoliczki i wyściełane kanapki. Kringelein zauważył w pewnej chwili, że pije zamrożony szampan. Napływają nań wizje obcych ciał, budzących słaby lęk, i otaczają go ciasno z natarczywą słodyczą. Wysokim tenorem nuci z cicha melodię w ślad za niewidzialnymi skrzypcami; kołysze się łagodnie do taktu, a głowa jego spoczywa w chłodnym zgięciu dziewczęcego ramienia. - Jeszcze butelkę? - pyta sztywno kelner. Kringelein zamawia jeszcze jedną, gdyż litość go bierze na widok tego kelnera o wyglądzie suchotnika, co daje się zauważyć, gdy twarz tego człowieka wypływa ze zmroku i pochyla się w świetle latarni nad bloczkiem zamówień. Kringelein rozczula się: bezgranicznie żal mu kelnera i tych dziewcząt, tak wesołych, a mających tylko nogi, którymi tańczyć muszą do późna w noc; lituje się nad samym sobą... Wiotkie, ciepławe ciało jednej z dziewcząt kładzie sobie w poprzek na dygocące kolana i z natężeniem szuka jej twarzy. Zapach pudru, unoszący się z tej obcej skóry, budzi w nim melancholiczne upojenie i zachwyt, wyraża to w niegłośnym, rozmodlonym nuceniu... Gaigern, zatopiony w rozmyślaniach, siedzący obok w trzcinowym fotelu sztywny jak szyldwach, słyszy, jak Kringelein śpiewa wysokim, lecz ściszonym tremolującym głosem: - Radujcie się, radujcie żyyciem, dopóki ogienek się tliii! "Parafianin! - myśli baron wrogo - w powrotnej drodze zabiorę mu portfel, a potem... jazda do Wiednia!" - rozmyśla ze zmarszczonymi brwiami. W pewnej chwili Kringelein musi wejść do małej, dusznej toalety i myje twarz, pokrywającą się raz po raz chłodnym potem. Wyjmuje potem butelkę z balsamem Hundta i pije z niej trzy łyki. "Nie jestem zmęczony - usiłuje przekonać samego siebie - zupełnie, ani trochę zmęczony nie jestem. Noc dzisiejsza kryje przecież jeszcze wielkie przedsięwzięcia!" Rozgniata więc językiem cynamonowy smak balsamu i wraca do dziewcząt, do półmroku i wyściełanych mebli. "Jeszcze!... Jeszcze!... Jeszcze!" - nagli go niespokojna myśl. Na czyichś ustach zatrzymuje się wreszcie jak na nieznajomej wyspie, obfitującej w przygody, i dotarłszy do niej, spoczywa długo jak w półśnie. Wreszcie odrywają go od tej znalezionej przystani. - Bądźże grzeczny, mój mały! - mówią do niego. Mój mały - to on!... Zamiera więc, skupiony w sobie, i słucha czegoś długo w zamyśleniu bez przerwy: majaczą mu oto przez chwilę własne ręce, pełne dojrzałych, czerwonych, soczystych malin z lasu w Mickenau... I nagle, zupełnie niespodzianie nachodzi nań z bliska coś okropnego, przeszywa go coś, jak miecz, jak błyskawica, coś jak płonące skrzydło. Gaigern usłyszał niespodzianie jego jęk, nieprawdopodobny w swej jaskrawości, ton przerażenia i męki. - Co się stało? - spytał, przestraszony. - Och, boli, boli! - zabrzmiało zduszone wyznanie. Gaigern podniósł jedną z latarenek i postawił ją na stole. Kringelein siedział sztywno wyprostowany, a ręce jego splecione były ze sobą jak ogniwa łańcucha. W błękitnym świetle lampy twarz jego była sina z okrągłym, dużym, czarnym otworem jęczących ust. Gaigern znał tę maskę boleści z czasu wojny: taki wyraz mieli ciężko ranni. Szybko podsunął rękę pod głowę Kringeleina i przycisnął do swej piersi mocno i bratersko jego drżące ramiona. - Urżnął się? - spytała dziewczyna, młoda jeszcze i pospolita w sukni z połyskujących, czarnych dżetów. - Milcz! - rozkazał krótko Gaigern, gdyż Kringelein otworzył oczy i szarpany męczarnią zmuszał się bohatersko i rozpaczliwie do sprawnej postawy. - Teraz ja jestem "gotów" - wyrzekł zsiniałymi wargami, a słowem tym określał swój stan zamroczenia, był prawie nieprzytomny, bliski końca. Żart ten, dość nędzny, lecz odważny, załamał się w połowie i rozpłynął w jęku. - Co panu jest? - spytał znów z przerażeniem Gaigern, a Kringelein odparł ledwo dosłyszalnym szeptem: - Zdaje mi się, że... że... że... teraz już umieram... Twierdzenie, że pokojowe w hotelach zaglądają przez dziurki od kluczy, jest niemądrą gadaniną. Nie interesują się one zupełnie mieszkańcami w numerach. Zapracowane są, przemęczone i wszystkie trochę jakby zrezygnowane, a własne sprawy zajmują je o wiele bardziej. W dużym hotelu nikt o nikogo się nie troszczy, każdy jest osamotniony w tym wielkim gmachu, który doktor Otternschlag słusznie porównywał z życiem ludzkim w ogólności. Za podwójnymi drzwiami każdy ma za towarzysza tylko swoje odbicie w lustrze lub cień własny na ścianie. Ludzie mijają się na korytarzach, kłaniają się sobie w hallu, niekiedy zawiązuje się krótka rozmowa, zbudowana z pustych słów naszych niewesołych czasów. Wzajemne spojrzenia nie dosięgają jednak oczu rozmawiających, zatrzymują się najwyżej na ubraniach. Może czasem taniec w Żółtym Pawilonie zbliży ze sobą dwa ciała, może niekiedy nocą przekrada się ktoś ze swego pokoju do cudzego - ale na ogół w hotelu każdy czuje bezdenne osamotnienie. Każdy jest odosobniony w swoim pokoju, nie mając nikogo bliskiego, nikogo swojego. Nawet między nowożeńcami z numeru 134 leży szklana pustka niewypowiedzianych słów. Buty i pantofle wystawiane bywają na noc przed drzwi. Niektóre noszą na swych skórzanych twarzach wyraz nienawiści do siebie; inne stoją w pozycji zalotnej, chociaż uszy ich zwisają beznadziejnie. Służący, który je musi czyścić, zawikłany jest w brzydką historię o alimenty - ale kogóż to może obchodzić? Pokojowa z drugiego piętra nawiązała romansik z przystojnym szoferem pana barona Gaigerna, a teraz znikł on bez słowa, i mowy być nie może o tym, by zmartwiona dziewczyna miała ochotę podpatrywać przez dziurkę od klucza; nie może ona nawet w nocy rozważyć dobrze swego zmartwienia, bo jest zwykle bardzo śpiąca; ale i spać nie może, gdyż druga dziewczyna, dzieląca z nią pokoik, chora jest na płuca, często siada na łóżku, zapala światło i kaszle. Każdy człowiek w tych czterech ścianach ma swoje tajemnice: i ta pani o nieprzeniknionej twarzy z numeru 28, stale nucąca, i ten pan ze 154, który tak głośno płucze gardło i jest agentem handlowym. Nawet boy numer 18 kryje sekret w swej głowie z przylizaną czupryną, a tajemnica ta jest niedobra i uciążliwa: oto znalazł on złotą papierośnicę barona Gaigerna, którą ten pozostawił w Ogrodzie Zimowym, a chłopiec nie zwrócił jej dotąd właścicielowi. Ze strachu przed kontrolą ukrył skarb na razie między oparciem a siedzeniem klubowego fotela, a w jego siedemnastoletniej duszy walczy zaciekle uczciwość z krnąbrną zaciętością proletariusza. Portier, pan Senf, zwrócił już uwagę na boya, który w życiu prywatnym nazywa się Karl Nispe, gdyż zastanawia go roztargnienie chłopca, wałęsającego się z podkrążonymi oczami koło drzwi wejściowych. Lecz i myśl pana Senfa zaprzątnięta jest jego osobistymi sprawami: żona portiera leży od kilku już dni w klinice, i o normalnym rozwiązaniu mowy być nie może, ponieważ bóle ustąpiły, a zjawiły się dziwne kurcze; dosłyszalne są uderzenia serca dziecka, i lekarze ociągają się jeszcze ze sztucznym ostatecznym zabiegiem. Senfa nie wpuszczono do niej dziś w południe, gdyż leżała w otumanieniu, pochodzącym z osłabienia, co lekarze nazwali snem. W jakim więc nastroju może być portier Senf, sprawnie urzędujący w swej mahoniowej klatce między deską do odwieszania kluczy a rozkładem jazdy! Rohna proponował mu urlop, ale portier odrzucił tę propozycję, zadowolony, że jest w jarzmie obowiązku i nie może rozmyślać. O szefie recepcji nic nie wiadomo: nikt się nie dowie o uczuciach hrabiego Rohny, pełniącego służbę czternaście godzin na dobę; jest to człowiek wytrwały i dzielny, lecz, niestety, zdeklasowany. Może dumny jest on ze swej roli, może się jej wstydzi, ilekroć ktoś z jego sfery wpisuje się w księdze meldunkowej - jego jasna szczupła twarz o rudawym zaroście jak maska nic nie wyraża, nic nie zdradza. O godzinie drugiej z portalu II wyszło z Grand Hotelu siedmiu niezwykle przybitych, zmęczonych i smutnych panów z czarnymi futerałami w rękach. Byli to członkowie jazzbandu, którzy w koszulach, przepoconych z wysiłku, niezadowoleni z zapłaty udawali się do domów, skwaszeni jak wszyscy muzycy w każdym kraju. Sprzed portalu V odjeżdżały samochody, a nieco później zgasły już na froncie gmachu reflektory. W hallu, gdzie wyłączono centralne ogrzewanie, zrobiło się chłodniej. Doktor Otternschlag wstrząsał się i ziewał, siedząc tam prawie sam jeden. Ziewnął też w swej przegrodzie pan Rohna, pozamykał szuflady i udał się na pięciogodzinny spoczynek do pokoiku na piątym piętrze. Nocny portier porządkował poranne wydanie gazet, przyniesione przez zmokłego na deszczu roznosiciela, który, wychodząc przez kołowrót w drzwiach, pozostawił zabłocone ślady swych zmęczonych stóp. Głośno rozmawiając, przeszły przez hall dwie Amerykanki, udając się na spoczynek, po czym zapanowała cisza. Zgaszono połowę świateł. Telefonista pił czarną kawę, by się orzeźwić. - Czy pójść teraz spać? - spytał siebie doktor Otternschlag i wysączył kieliszek koniaku. - Tak jest, chyba już można! - odpowiedział sobie, ale upłynęło prawie dziesięć minut, zanim zamiar ten wykonał. Wstawszy wreszcie, uczuł się zdolniejszym do czynu i poszedł swą zwykłą okólną drogą przez hall do nocnego portiera. - Nic nie ma dla pana doktora - pośpieszył ten nietaktownie z odpowiedzią i wykonał ręką znak przeczący, choć doktor oddalony był od niego przynajmniej jeszcze o trzy metry. - Ale gdyby ktoś o mnie pytał, proszę powiedzieć, że jestem u siebie w pokoju - zadysponował Otternschlag i, przyciągnąwszy do siebie jedną z mokrych porannych gazet, przejrzał nagłówki artykułów. - ... że jest u siebie w pokoju - powtórzył machinalnie portier i zaznaczył to sobie kredą na tablicy z kluczami. Z drzwi obrotowych powiało zimnym powietrzem, pachnącym wilgocią. Otternschlag się odwrócił. - Aha! - mruknął, objąwszy zdrowym okiem wchodzących, i otworzył usta w krzywym uśmiechu. Ujrzał wielką i silną postać Gaigerna, kwitnącą zdrowiem. Wchodził przez drzwi z miną poważną i zatroskaną, popychając przed sobą niskiego, zataczającego się Kringeleina, prawie nieprzytomnego z bólu, jęczącego i stękającego po cichu. Doktor Otternschlag umiał odróżnić pijanych od ciężko chorych, chociaż zarówno jedni, jak i drudzy zachowują się i wyglądają podobnie. Nocny portier, mniej wyszkolony, bacznym i surowym wzrokiem patrzał na wchodzących. - Klucze od numeru 69 i 70 - zażądał Gaigern półgłosem - pan jest chory. Proszę wezwać lekarza, najlepiej zaraz. Podpierając jedną ręką Kringeleina, drugą wziął podawane klucze i skierował się do windy. - Jestem właśnie lekarzem. Proszę natychmiast podać gorące mleko do numeru 70 - odezwał się Otternschlag niezwykle jasno i energicznie i podążył za nimi. - Ja się już nim zajmę - powiedział do Gaigerna w windzie - niech pan nie rozpacza, panie Kringelein. Wszystko zaraz przejdzie. Kringelein, zrozumiawszy słowa te niewłaściwie, przestał stękać i skulił się na ławeczce, by zagłuszyć potworne bóle. - Zaraz przejdzie? - szepnął zrezygnowany - tak prędko ma wszystko się skończyć? Przecież dopiero się zaczęło! - Zanadto był pan zachłanny. Wszystko naraz - to za wiele! - tłumaczył doktor Otternschlag; wiele mu wprawdzie ten pacjent sprawił ostatnio przykrości, ale mimo to trzymał go za rękę, sprawdzając uderzenia pulsu. - Głupstwa pan gada, panie Kringelein! Pił pan za dużo zimnego szampana i nic więcej - dodawał mu otuchy Gaigern. Rozmowę tę, pełną nieporozumień, przerwało zatrzymanie się windy. Na korytarzu, ku przerażeniu pokojowej, załamały się pod Kringeleinem kolana. Gaigern wziął go więc na ręce i zaniósł do łóżka. Rozebrał go z ubrania, przesiąkłego dymem, i włożył nową piżamę. Doktor Otternschlag znikł tymczasem. - Zaraz wracam - zapowiedział z zaaferowaną miną i wyszedł, sztywny, jakby poruszany prądem elektrycznym. Wróciwszy, zastał Kringeleina, leżącego nieruchomo w łóżku z rękami przyciśniętymi kurczowo do boków, jak żołnierze, prezentujący broń. Chory tłumił jęk i stękanie najwyższym napięciem woli. Wybierając się na wyprawę "po życie", postanowił sobie także umrzeć dzielnie i bez awantur, gdy nadejdzie kres. Miało to mieć charakter rekompensaty wobec jakichś nieznanych wyższych mocy za lekkomyślne wybryki w ostatnich dniach. Leżąc teraz w łóżku, kurczowo starał się trzymać swej teorii, a bóle i strach przed śmiercią oblewały mu czoło i kark zimnym potem. Gaigern wyjął własną jedwabną chusteczkę, pachnącą lawendą i otarł żółtą, drobną twarz chorego, po czym zdjął mu ostrożnie binokle z cienkiego nosa, a Kringelein miał przez sekundę to oswobadzające uczucie, że już umarł, że wszystko przeszło i duża ciepła ręka Gaigerna zamknie mu za chwilę powieki. Ale baron odszedł od łóżka, puszczając na swe miejsce Otternschlaga. Doktor wydobył z małego czarnego etui strzykawkę, potem w rękach jego zjawiła się połyskująca ampułka, której szyjkę odłamał szybko i ze zręcznością kuglarza; nie patrząc nawet na strzykawkę, napełnił ją nieprawdopodobnie zręcznie jedną ręką płynem z ampułki, a drugą uwolnił tymczasem ramię Kringeleina z piżamy i obmył je sublimatem. - Co to jest? - zapytał Kringelein, choć znał to dobroczynne lekarstwo ze szpitala. - Coś dobrego, słodki cukierek - odparł Otternschlag śpiewnie jak dobra niania i już ujął wiotkie ciało Kringeleina w dwa palce i zrobił zastrzyk. Gaigern przyglądał się z daleka. - Jak dobrze, że miał pan to pod ręką - zauważył. Otternschlag wzniósł strzykawkę pod światło wprost przed swe niewidzące szklane oko. - A tak - odrzekł - to należy do mego ekwipunku podróżnego. Zawsze jestem spakowany, gotowy... Rozumie pan? Szekspir o tym właśnie mówi tak pięknie: "zawsze należy być w pogotowiu - jest to zupełnie naturalne"... Gotów do odjazdu w każdej chwili, rozumie pan? Na tym właśnie polega cała mądrość tego oto przedmiociku. Umył strzykawkę i zatrzasnął ją w pudełeczku. Gaigern wziął je ze stołu i ważył w ręku z miną zdziwioną. "Jak to? O czym on mówi?" - myślał niepewnie. - No, jakże, lepiej? - rzekł doktor w stronę łóżka. - O, tak - odrzekł Kringelein z zamkniętymi oczami; zdawało mu się, że leży na obłoku, sunącym szybkimi, łagodnymi kręgami, podczas gdy on sam i szarpiące go bóle rozpłynęły się w coś mglistego i wirującego. - A widzi pan! - usłyszał jeszcze słowa doktora, a potem zobojętniał na wszystko, a nawet strach przed śmiercią opuścił go jak czarny, okropny zwierz. - No, już dobrze - powiedział Otternschlag i odłożył po chwili rękę chorego na jedwabną kołdrę - na razie ma spokój. Gaigern schował tymczasem nowe ubranie Kringeleina i, zbliżywszy się do łóżka, patrzał na krótki, płytki oddech pod jasnoniebieską piżamą. - Na razie? - spytał szeptem - czy to nie jest... czy nic mu nie będzie? Czy to... czy to niebezpieczne? - Nie. Pomęczy się jeszcze nasz przyjaciel. Będzie musiał przejść jeszcze sporo takich niemiłych doznań, zanim odejdzie w spokoju. Widzi pan, serce jeszcze jest niezłe, żyje, bije i chce żyć. Serce pana Kringeleina to maszyna mało używana. Wokół tego serca zepsuło się wiele, ale ono samo wciąż jeszcze upomina się o swe prawa. Marionetka będzie więc musiała jeszcze poskakać na ostatniej niteczce. Może papierosa? - Dziękuję - odparł Gaigern, bezmyślnie biorąc z pudełka, a potem siedział dłuższy czas i rozważał słowa Otternschlaga. - Więc on jest ciężko chory, a umrzeć mimo to nie może? Przecież to potworna męczarnia! - odezwał się wreszcie. Otternschlag pokiwał głową. - Tak jest. Otóż to właśnie. Dlatego błogosławię mój podróżny bagaż, o którym mówiłem, bo właściwie można wytrzymać na tym świecie wszystko to, co się na człowieka wali, wtedy tylko, gdy się ma pewność, że w każdej chwili istnieje możliwość zakończenia tej hecy. Czy nie? Życie jest nędzną formą bytowania, wierz mi pan! Gaigern się uśmiechnął. - Ale ja, na przykład, ja lubię żyć - wyznał rozbrajająco. Otternschlag szybko odwrócił do niego widzącą stronę swej twarzy. - O, tak, pan żyć lubi! Tacy, jak pan, kochają życie. Znam was dobrze! I pana znam dokładnie... - Mnie? - Tak, pana wyjątkowo dobrze, nawet osobiście. Ciężkim, żółtym od tytoniu palcem wskazywał prosto w cofającą się twarz Gaigerna. - Wyjąłem panu niegdyś z tego oto miejsca taki śliczny odłamek granatu: ten szew, który czyni pana tak interesującym, to moje własnoręczne dzieło, pan mnie sobie nie przypomina?... We Fromelles... No, tacy, jak pan, zapominają wszystko, my tylko pamiętamy i nie możemy uwolnić się od wspomnień, od żadnych wspomnień! - Ach, Fromelles!? W tej okropnej budzie, służącej jako lazaret? Nie, rzeczywiście mało sobie przypominam, niewiele wtedy widziałem. Sądziłem, że trzeba zemdleć, gdy się jest rannym, więc zemdlałem. - Za to ja sobie pana zapamiętałem jako najmłodszego, którego musiałem operować, a który należał do owego rodzaju idących "ze śpiewem na bój krwawy". Możliwe zresztą, że wcale nie był to pan w pańskiej osobie, tylko taki, wie pan, chłopak tego pokroju. A teraz więc "lubi pan żyć"? Można się było tego spodziewać! Cieszę się, że to słyszę. Ale jedno mi pan przyzna: kołowrót w drzwiach musi być otwarty! - Co takiego? - spytał Gaigern, zaskoczony i zdumiony. - No, kołowrót, umieszczony w drzwiach wejściowych. Niech pan posiedzi kiedy w hallu i poobserwuje takie drzwi z godzinkę. Cóż to za ruch i rwetes: wchodzą, wychodzą, wchodzą, wychodzą - ciągle, ciągle, bez końca. Taki kołowrót to dowcipna sztuka. Może się człowiekowi aż niedobrze zrobić, gdy się nań napatrzy. A teraz proszę uważać: przypuśćmy, że wchodzi pan przezeń, ale chce pan mieć przecież pewność, że i wyjść będzie miał pan możność, prawda? Nie chciałby pan, by kołowrót zamknięto panu przed nosem i uwięziono pana w Grand Hotelu? Gaigern, usłyszawszy słowo "uwięziono", uczuł chłód, pełznący w górę po karku: zabrzmiało to jak ukryta groźba. - Naturalnie - odparł z przymusem. - Jesteśmy zatem tego samego zdania - oświadczył doktor, rozkoszując się gładkością szkła i niklu strzykawki, którą znów wydobył z pudełka - kołowrót powinien więc być zawsze otwarty, a wyjście stale umożliwione: trzeba móc umrzeć wtedy, kiedy się samemu tego zechce. - Ale któż chce umierać? Nikt! - wyrzekł Gaigern prędko z przekonaniem. - No... - odparł tylko doktor i przełknął coś, nie dopowiedziawszy. Kringelein mruczał niezrozumiale pod obwisłymi wąsami. - No, proszę, przyjrzyj się pan na przykład mnie - zaczął znów doktor - ale patrz pan dokładnie: jestem samobójcą, rozumie pan! Zwykle ogląda się takich później, gdy już się nawąchali gazu lub strzelili już do siebie. Ja zaś, jak mnie pan tu widzi, jestem samobójcą, widzianym przedtem. Musi pan przyznać, że taki żyjący umarlak jest jednak rzadkością. Ale pewnego dnia wezmę dziesięć ampułek, wpakuję sobie do żyły i wtedy będę nieżywym samobójcą. Obrazowo wyraziłbym się w ten sposób: wyjdę sobie przez kołowrót, a pan może zostać w hallu i czekać. Gaigern ze zdumieniem wyczuwał jakby nienawiść, bijącą na niego ze słów tego zwariowanego doktora. - To zależy od upodobania - rzekł lekko - mnie się nie spieszy, a życie mi się podoba. Uważam, iż jest ono wspaniałe. - Tak? Wspaniałe? Pan był przecież na wojnie? A powróciwszy z niej, znajduje pan życie wspaniałym? Cóż wy jesteście za ludzie? Czyście wszystko zapomnieli? Dobrze, zgoda, nie mówmy o wojnie, o froncie, wiemy wszyscy, jak tam było - lecz jakże to być może, jakże wy, którzyście powrócili, możecie mówić jeszcze o życiu: wspaniałe! Gdzież jest to wasze życie? I ja go szukałem, ale na próżno. Czasem myślę, że chyba umarłem, że mi granat urwał głowę, że siedzę jako trup, zasypany w okopach Rouge_Croix. Widzi pan, to jest moje prawdziwe wrażenie o życiu od czasu, gdym stamtąd wrócił. - Ach! - bąknął Gaigern, poruszony gwałtowną namiętnością słów doktora. - Ach? - powtórzył na poły niepewnie, na poły pytająco. Wstał i podszedł do łóżka. Kringelein spał, choć oczy miał niedomknięte. Na palcach powrócił więc do Otternschlaga. - Tak, coś z tego jest prawdą - przyznał z cicha - powrót nie był rzeczą łatwą. Gdy się mówi "tam na wojnie", to brzmi podobnie jak "tam w domu, w ojczyźnie". A w Niemczech jest teraz niewygodnie jak w wyrośniętych spodniach: staliśmy się niesforni, nieopanowani i mamy za mało miejsca. Cóż mają więc tacy, jak ja, zrobić ze sobą? Pójść do Reichswehry? Poddać się dyscyplinie? Czy może brać udział w walkach wyborczych? Dziękuję! Więc zostać lotnikiem, pilotem? Próbowałem: codziennie latałem podług rozkładu dwa razy: Berlin_Kolonia_Berlin. Poświęcić się ekspedycjom, wyprawom naukowym - to już takie bezbarwne i pozbawione uroku niebezpieczeństwa! Widzi pan, życie powinno być bardziej niebezpieczne, wtedy byłoby bardzo dobrze. Lecz cóż: bierze się je, jekie jest! - Nie, nie to miałem na myśli - rzekł Otternschlag z niezadowoleniem - ale może to rzeczywiście tylko czysto osobiste odczucie; może i ja bym równie lekko i ufnie podchodził do życia, gdyby mi byli oblicze zeszyli tak zgrabnie, jak ja to panu zrobiłem. Ale świat wygląda zupełnie inaczej, gdy się nań patrzy szklanym okiem, zapewniam pana. No, jak tam, panie Kringelein? Chory siedział na łóżku, szeroko otwierał ciężkie od morfiny powieki i czegoś szukał. Jego ręce macały po kołdrze bezradnie, gdyż narkotyk znieczulił końce palców. - Gdzie moje pieniądze? - szeptał. Przed sekundą wyrwał się z Fredersdorfu, gdzie właśnie kłócił się z Anną, a teraz z wielkim trudem powracał do pokoju z mahoniowymi meblami w Grand Hotelu. - Gdzie moje pieniądze? - powtórzył wyschłymi wargami, widząc obydwóch mężczyzn jako cienie nienaturalnej wielkości, ruszające się i siedzące na aksamitnych fotelach. - On się pyta, gdzie są jego pieniądze - powtórzył Otternschlag baronowi jak głuchemu. - Złożył je przecież w sejfie hotelowym - odrzekł Gaigern. - Przecież oddał je pan do sejfu - zwrócił się jak tłumacz doktor do Kringeleina. Chory starał się z wysiłkiem pojąć sens tych wyrazów. - Ma pan jeszcze bóle? - spytał doktor. - Bóle? Jakie bóle? - zdziwił się Kringelein jeszcze bardzo oszołomiony narkotykiem. Otternschlag zaśmiał się. - Już zapomniane - powiedział - bóle już poszły w niepamięć i dobroczynne miłosierdzie także. Może pan od jutra dalej szaleć, panie sztukmistrzu życiowy - dodał z ostrym szyderstwem. Kringelein nie zrozumiał z tego ani słowa. - Gdzie moje pieniądze? - powtarzał uparcie - tyle pieniędzy! Tyle wygranych pieniędzy! Gaigern zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. - Gdzie są jego pieniądze? - spytał Otternschlag. - W pugilaresie! - wzruszył ramionami Gaigern. - W pańskim pugilaresie - powtórzył doktor choremu - proszę teraz spać dalej. Nie trzeba wybijać się ze snu, bo znów powrócą bóle. - Ja chcę mój pugilares! - zażądał Kringelein z rozcapierzonymi palcami. Nie mógł w stanie odurzenia wypowiedzieć się dokładnie, wyczuwał tylko przyćmioną świadomością, że każdą chwilę swego życia musi drogo opłacać pieniędzmi. We śnie ujrzał, jak opuszczały go i gotówka i życie, jak odpływały śpiesznie niby strumyk pełen kamieni we Fredersdorfie, corocznie wysychający. Otternschlag z westchnieniem zapuścił rękę w kieszenie marynarki, która przewieszona była przez oparcie krzesła, lecz nic w nich nie znalazł. Gaigern stał tyłem do pokoju, przy oknie, paląc papierosa i patrząc na ucichłą ulicę, rozświetloną białym blaskiem lamp łukowych. - Pugilaresu tam nie ma - odezwał się Otternschlag i zwiesił ręce, słabe jak po wielkim wysiłku. Nagle z łóżka podniósł się Kringelein i z wykrzywioną twarzą, bez oddechu stał teraz pośrodku pokoju, słaniając się na cienkich nogach. - Gdzie jest mój pugilares? - wykrzyknął rozdzierająco. - Gdzie są moje pieniądze? Tyle, tyle pieniędzy! Mój pugilares! Mój pugilares! Mój pugilares, mój pugilares! Gaigern, który od dawna miał go przy sobie, usiłował nie słuchać tego głosu cienkiego, trochę ochrypłego ze snu. Chwytał uchem szum i echo windy na korytarzu i kroki za drzwiami. Zdawało mu się, że słyszy czyjś oddech w numerze 71, obok. Zegarek na jego ręku tykał pośpiesznie, a serce biło równo i spokojnie. Lecz mimo woli dochodził do jego serca strach przed Kringeleinem, którego nienawidził w tej chwili tak dziko, że najchętniej by go zamordował. Odwrócił się porywczo, lecz ręce mu opadły na widok chorego. Kringelein stał pośrodku pokoju i płakał. Łzy płynęły mu z odurzonych morfiną oczu i spadały na bladoniebieską nową piżamę z jedwabiu. Jak dziecko opłakiwał swój pugilares. - Było w nim sześć tysięcy dwieście marek - szlochał - można za te pieniądze żyć dwa lata - rozpaczał, powróciwszy niechcący do fredersdorfskich wymiarów. Otternschlag uczynił niepewny gest w stronę Gaigerna. - Gdzież mógł się podziać ten pugilares? Kringelein chce widocznie żyć jeszcze całe dwa lata - spróbował żartować. Gaigern uśmiechnął się z rękami w kieszeniach. - Może mu go zwędziły dziewczęta w Alhambrze. Była to odpowiedź, przygotowana zawczasu. Kringelein, złamany, usiadł na krawędzi łóżka: - O nie - powtarzał z cicha - o, nie, nie! Otternschlag spojrzał na niego, potem na Gaigerna i znów na Kringeleina. - Ach, to tak?... - mruknął do siebie. Schował strzykawkę i podszedł do Gaigerna, idąc z wolna swym zwyczajem wzdłuż ścian, jakby z nich i z mebli spływało nań nieco siły, jakby wciąż jeszcze nie nauczył się chodzić bez osłony. Zatrzymał się przed baronem i, odwróciwszy w jego stronę postrzeloną część twarzy, patrzył nań chwilę swym szklanym okiem. - Trzeba będzie się postarać, by Kringelein odzyskał swój pugilares - wyrzekł z cicha i grzecznie. Gaigern zawahał się sekundę. Rozstrzygał się w tej chwili jego los, a współczucie, jakie czuł dla Kringeleina, odbierało mu pewność siebie. Nie był człowiekiem honoru, bo kradł i oszukiwał, nie był jednak zbrodniarzem, gdyż dobre instynkty jego rasy i natury paraliżowały często złe zamiary. Był to awanturnik_dyletant, nie rozporządzający dostateczną siłą, by popełnić zbrodnię. Mógł zabić w tej chwili obydwóch tych schorowanych ludzi i wyjść albo ze swym łupem uciec przez balkon; mógł też wykpić się żartem, opuścić pokój, pojechać na dworzec i zniknąć. Rozważał te możliwości, pomyślał o Gruzińskiej, i nagle zdawało mu się, że czuje na rękach jej lekki ciężar, że ją wnosi po schodach do jej domu w Tremezzo, uczuł, że być w tej chwili u niej musi, musi - ale jednocześnie owa bezsensowna litość, jaką czuł dla Gruzińskiej, ogarnęła go teraz wobec tego biedaka, skulonego na łóżku. Litosnym tym uczuciem objął też i Otternschlaga, przyglądającego mu się zeszpeconą przez wojnę twarzą - a gdzieś daleko, w głębi swej istoty, uczuł jakby litość dla siebie samego. I to go załamało. Zrobił dwa kroki w głąb pokoju i uśmiechnął się. - Oto jest ten pugilares - wyrzekł - zaopiekowałem się nim, aby Kringeleina nie okradziono w spelunce, gdzieśmy byli. - No więc - odparł Otternschlag, zapadając w swój zwykły stan, wziął z rąk Gaigerna ów stary zniszczony pugilares, napęczniały banknotami. Miał przy tym dziwne, osłabiające go i wzruszające uczucie: rzadko miewał przecież sposobność dotknięcia rąk drugiego człowieka. Odwrócił swą zdrową połowę twarzy do barona z wyrazem jakby wdzięczności i zrozumienia. I w tejże chwili przeraził się głęboko. Twarz Gaigerna, zwykle wyjątkowo piękna i pełna życia, była żółtawo blada, pusta i tak zamarła, że się przestraszył. "Czyż na świecie istnieją tylko zjawy i widziadła?" - pomyślał, idąc wzdłuż sofy do łóżka, gdzie położył przed Kringeleinem pugilares. Wszystko to odbyło się w przeciągu kilku sekund, w czasie których Kringelein siedział, milczący, pogrążony w myślach. Teraz ledwo dotknął pugilaresu, z którego powodu tak rozpaczał. Rzucił go, nie spojrzawszy, na kołdrę i nawet nie przeliczył pieniędzy, takiej masy wygranych pieniędzy. - Proszę, niech pan zostanie przy mnie - powiedział, lecz nie zwrócił się z tym do Otternschlaga, który mu pomógł, lecz do Gaigerna: do Gaigerna, stojącego w zachmurzeniu przy oknie i zapalającego papierosa, i do niego właśnie wyciągnął rękę. - Nie obawiaj się pan niczego - wtrącił pocieszająco doktor. - Ja się nie boję - odrzekł wytrzeźwiony Kringelein z uporem. - Czy pan przypuszcza, że się boję umrzeć? Nie, nie obawiam się tego, przeciwnie, powinienem być właściwie za to wdzięczny, że wiem, iż niedługo umrę. Nigdy bym się przecież nie zdobył na odwagę, by żyć, gdybym nie wiedział, że jestem skazany na śmierć. Nabywa się odwagi, gdy się wie, że trzeba niedługo umrzeć... można się stać zdolnym do wszystkiego, gdy się stale myśli o śmierci... to jest taka tajemnica. - Aha - rzekł doktor - więc i tu kołowrót w drzwiach? Kringelein staje się filozofem! W chorobie mądrzeje się, zauważył to już pan? Gaigern nie odzywał się. "O czym wy mówicie - rozmyślał - o życiu, o śmierci! Jak można o tym rozmawiać? Przecież to bez sensu! Żyję - no to żyję, a gdy będę umierał - no to, Boże drogi, umrę i koniec! Rozumiem, że można umrzeć przyzwoicie, że się to może stać w każdej chwili - ale myśleć o śmierci i gadać o niej? O, nie, do diabła z takim tematem! Niechby tak który połaził jak małpa po fasadzie hotelu, zaraz by przestał gadać o tych sprawach - rozmyślał z pychą - i ja przygotowany jestem w każdej chwili na koniec, a nie potrzeba mi do tego kufra z morfiną." I ziewnął. W otwarte usta wpłynęło z otwartego okna powietrze przedświtu, i chłód przejął dreszczem jego bary boksera. - Spać mi się chce - rzekł i nagle roześmiał się serdecznie - przez całą wczorajszą noc nie oglądałem mego łóżka, a dzisiaj znów zrobiła się czwarta. Dalej, panie Kringelein, proszę wleźć pod kołdrę. Kringelein usłuchał natychmiast i położył się do łóżka. Głowę miał ciężką, a w żołądku wciąż jeszcze wyczuwał bóle, choć przyćmione i oddalone. Złożył ręce na kołdrze. - Proszę, niech pan zostanie przy mnie, o, proszę, bardzo proszę! - błagał Gaigerna, mówiąc bardzo głośno, by pokonać dzwony w uszach i otępienie. Otternschlag stał i słuchał tego. O niego nie zatroszczył się nikt, nikt też nie prosił go o pozostanie. - No co? Morfinę pan strawił, i niepotrzebny już jestem? - zapytał, lecz Kringelein nie pojął ironii. - Nie, dziękuję - odrzekł niewinnie, trzymając mocno Gaigerna za rękę niby małe dziecko: uczepił się go, kochał barona. Może nawet przypuszczał gdzieś w kąciku swej przeczulonej duszyczki, że Gaigern chciał go okraść - a jednak nie puszczał go od siebie. - O, proszę zostać przy mnie - błagał usilnie. Wreszcie roześmiał się i Otternschlag. Zwrócił pokrajaną twarz do zimnego światła lampy i zaczął się śmiać wykrzywionymi ustami, śmiechem innym niż śmiech Gaigerna: z początku bezdźwięcznie, potem przeciągle, a wreszcie coraz głośniej, coraz bardziej szyderczo i wrogo. Z numeru 71 trzykrotnie zastukano w ścianę. - Proszę o spokój. Noc jest do spania, nie do zabawy - mówił bolesny, ochrypły ze snu i obrażony głos jakiegoś obcego mężczyzny, głos pana naczelnego dyrektora Preysinga, który nie przypuszczał, że w sąsiednim pokoju trzy losy splatały się w tej chwili na jedną jedyną decydującą przelotną godzinę... Pojęcia tyczące obyczajności były w Grand Hotelu rozciągliwe. Wprawdzie nie wolno było panu dyrektorowi Preysingowi podejmować sekretarki w swoim apartamencie. Ale nie miano mu nic do zarzucenia, gdy wynajmował pokój dla tej młodej damy. Czynił to z zaczerwienionym czołem, jąkając się przy wyjaśnieniach, natychmiast po rozstrzygającej rozmowie z Płomyczkiem. Rohna, znawca ludzi, przeprosił, że ma wolny tylko dwuosobowy pokój, numer 72, oddzielony od apartamentu Preysinga łazienką. Preysing wymruczał coś, co miało dla przyzwoitości brzmieć jak wyrzut i niezadowolenie, i rzucił się, rozgorączkowany, na łeb, na szyję w swoją przygodę. Rano przyszła poczta z Fredersdorfu, dużo listów dotyczących interesu i jeden list od żony, do którego dopisała dwie koślawe linijki córeczka. Preysing jednak był już daleko od brzegu, był w środku rwącego strumienia, który często porywa mężczyzn w jego wieku, tak więc ten odmieniony Preysing czytał list nieporuszony, bez wyrzutów sumienia podczas śniadania, które jadł razem z Płomyczkiem, tą apetyczną, żwawą, wesołą i całkowicie swobodną dziewczyną. Również Kringelein otrzymał list z Fredersdorfu. Siedział w swym mosiężnym łóżku, nie miał już bólów, wzmocnił się "Balsamem życia" Hundta i w sposób rozpaczliwy starał się zatrzymać w sobie to przenikające twarde uczucie życia z wczorajszego dnia. Odkąd przezwyciężył strach przed śmiercią podczas ostatniej nocy i wyszedł z ataku choroby żywy, poczuł się, jakby był z przezroczystego, bardzo twardego metalu. W binoklach na cienkim, teraz jeszcze cieńszym nosie czytał list, który pani Kringelein napisała do niego na niebiesko poliniowanym arkuszu papieru ze swego notatnika kuchennego. "Kochany Otto", tak oto pisała ta pani Kringelein, która mu nigdy nie była bliska, lecz teraz znikła zupełnie w jakiejś ogromnej dali: "Kochany Otto, otrzymałam Twój list, Twoja choroba bierze się na pewno stąd, że się nie pilnujesz, to samo mówi ojciec. Napisał mi podanie o zapomogę z fabryki, ale nie dostałam jeszcze żadnej wiadomości, jak z tym będzie. Oni tylko łudzą człowieka. Właściwie piszę do Ciebie z powodu paleniska, bo tak już dalej być nie może. Był Binder i oglądał je, mówi, że wyciąg jest źle zbudowany i że w każdym domu naszej kolonii jest coś nie w porządku. Powinni dostarczać węgiel, jeśli źle zbudowali palenisko, bo takiego rachunku za węgiel, który zużywa to palenisko, nie jest w stanie zapłacić nikt. Rozmawiałam z Binderem, on mówi, że poniżej czternastu, piętnastu marek nie może zreperować paleniska i że wydatek ten zwróci się na zużyciu węgla. Oczywiście jest to za duży wydatek i dlatego chciałabym jak najszybciej dowiedzieć się od Ciebie, co mam robić z tym paleniskiem. Tak dalej być nie może, ale czternastu marek też nie można wyrzucać przez okno. Rozmawiałam przy okazji z Kietzauem, ten też się zna trochę na tym, ale on sądzi, że to będzie kosztować więcej, i nie może gwarantować, czy potem będziemy zużywać mniej węgla. W fabryce miałam z tego powodu kłótnię, po wielu trudach dotarłam do Schriebesa i zażądałam, żeby mi naprawiono palenisko z tej racji, że mieszkam w ich kolonii. Ale oni nie chcieli o tym nic słyszeć. Schriebes pozwolił sobie za dużo, to naprawdę podły człowiek, troszczy się tylko o swoją kieszeń. Jeśli dostanę coś z zasiłku chorobowego, ojciec uważa, że może dadzą ze trzydzieści marek, ale ja w to nie wierzę, bo Preysing, ten chciwy pies, nic nie wypuści, mam więc reperować to palenisko czy nie? Czy dostaniesz zasiłek chorobowy ekstra, gdy przyjedziesz do domu wypoczynkowego, czy to przepada? Tutaj robią miny, że wymigujesz się od pracy i zgarniasz pensję, nie mogę już iść między ludzi, oni nie wybaczą niczego. Proszę, załatw to natychmiast z Kasą Chorych, pani Prahm mówi, że jak długo jesteś chory, nie mogą Ci potrącić z Kasy ani grosza, musisz tego dopilnować, inaczej wyjdziesz na głupka, tak mówi ona. Tu jest zła pogoda, a jaka u Ciebie? Pozdrawiam Cię - Twoja Anna. Napisz zaraz, co z paleniskiem, a może mam z tym poczekać, aż wrócisz? Ono tak dymi, aż mnie oczy bolą." Z listem tym w wymanikiurowanych dłoniach siedział Kringelein około dziesięciu minut w głębokim zamyśleniu na brzegu łóżka, ale nie myślał o Fredersdorfie ani o żonie, ani o palenisku, również nie myślał o ataku bólu i strachu przed śmiercią tej nocy. Myślał o aeroplanie i że ani trochę, tam w powietrzu, podczas lotu, nie był chory, myślał o tym słodkim uczuciu dumy i odwagi, które go przejęło, kiedy podczas ostrego zakrętu nagle świat ukazał mu się ukośnie w oknie aeroplanu, a on się nie zląkł. "Wstanę teraz i porozmawiam z Preysingiem" - pomyślał Kringelein i natychmiast po podjęciu tej decyzji wstał z łóżka. "Sprawa z Preysingiem musi być jeszcze załatwiona, inaczej to wszystko nie miałoby sensu." Kringelein wykąpał się i przebrał w nowego Kringeleina, tego w jedwabnej koszuli, w eleganckim pasowanym żakiecie i pewnego siebie. Jego serce było twarde i ściśnięte jak pięść, gdy stał przed pokojem numer 71, otwierał zewnętrzne drzwi i pukał w biało polakierowane drewno wewnętrznych. - Proszę - zawołał Preysing, zawołał to z przyzwyczajenia i głupoty, albowiem nie życzył sobie wcale, żeby ktoś mu przeszkadzał w śniadaniu z Płomyczkiem. Ale ponieważ zawołał "proszę", drzwi się otworzyły i stanął w nich Kringelein. Pojawił się przed Preysingiem, jakby go jakaś eksplozja cisnęła do Grand Hotelu, na drugie piętro, na to piętro wytwornych ludzi i do pokoju 71. Założył piękny nowy filcowy kapelusz z Florencji, umyślnie, aby go mieć cały czas na głowie, i też nie zdjął go. - Dzień dobry panu, panie Preysing - powiedział i musnął niedbale dwoma palcami brzeg kapelusza. - Mam z panem do pomówienia. Preysing zesztywniał na tę przemowę. - Czego pan sobie życzy? Jakim sposobem dostał się pan tutaj? - zapytał i patrzył ze zdumieniem na Kringeleina w żakiecie, Kringeleina w kapeluszu na głowie, owego Kringeleina, pomocnika buchaltera z biura wypłat, który stał ze zdecydowaną miną jak zwiastun zagłady świata. - Pukałem, a pan zawołał "proszę" - odpowiedział Kringelein zdumiewająco przytomnie. - Mam z panem do pomówienia. Pozwoli pan, że usiądę. - Proszę - rzekł bezbronny Preysing, kiedy Kringelein już siedział. - Pani należą się przeprosiny, jeśli przeszkadzam - wyraził się Kringelein wykwintnie. Płomyczek odrzekła na to przyjaźnie i wesoło: - Przecież my się znamy, panie dyrektorze. Tańczyliśmy razem fokstrota. - Właśnie. Tak jest - powiedział Kringelein i odchrząknął, aby się pozbyć małej chrypki, która utkwiła mu w krtani. Po czym zapadło milczenie. - A więc zaczynaj pan. O co chodzi? Nie mam czasu. Muszę podyktować pannie Płomykównie pilne listy - odezwał się wreszcie naczelny dyrektor tonem naczelnego dyrektora. Ale Kringelein nie skurczył się ze strachu, mimo że nie znalazł od razu właściwego początku. - Moja żona pisze, że palenisko znowu się zepsuło, a fabryka nie chce zlecić reperacji. Tak być nie może. Kolonia należy do fabryki, a my płacimy czynsz punktualnie, potrącają nam go z pensji, dlatego też fabryka powinna się troszczyć o to, żeby w domach należących do kolonii wszystko było w porządku, żeby nikt z nas nie musiał się dusić z powodu złego paleniska - wyjaśnił najpierw. Preysing, którego czoło poczerwieniało między brwiami, odpowiedział z najwyższym opanowaniem: - Pan wie, że mnie te sprawy zupełnie nie dotyczą. Jeśli ma pan jakieś skargi, proszę się zwrócić do biura budowlanego. To przecież niesłychane, by ktoś obarczał mnie czymś podobnym. Koniec. Na tym powinna się jego odpowiedź skończyć. Ale Preysing musiał jeszcze dodać: - A więc ci ludzie, dla których się buduje kolonię, zamiast być wdzięczni, stają się bezczelni. To niesłychane. Mimo że Preysing wstał, Kringelein siedział nadal. - Pięknie, dajmy temu spokój - rzekł opieszale. - Pan sądzi, że może sobie pozwolić na obraźliwe wyrażenia. Ale ja to sobie wypraszam. Pan sądzi, że pan jest czymś lepszym, ale pan jest zupełnie zwyczajnym człowiekiem, panie Preysing, nawet jeśli pan się bogato ożenił i mieszka w willi, zupełnie zwyczajnym człowiekiem, proszę pana, a tyle, ile na pana nawymyślano, nie nawymyślano jeszcze na żadnego człowieka. Żeby pan wiedział. - To mnie nie interesuje. Absolutnie mnie nie interesuje. Niech pan uważa, żeby pan stąd wyszedł cało! - wrzasnął Preysing. Ale Kringelein znalazł nieprzeczuwany kapitał sił w swoim wnętrzu. Miał ze swej duszy do wyrzucenia dwadzieścia siedem lat podwładnego i był naładowany jak dynamo. - Nie, to interesuje pana - powiedział - to właśnie interesuje pana bardzo. Po cóż więc miałby pan wszędzie swoich szpicli i donosicieli w zakładzie, swoich lizusów, takiego pana Schriebesa, takiego pana Kuhlenkampa, takie kreatury, które tych, co na dole, depczą, a przed tymi na górze chylą grzbiet? Meldują nawet, kiedy ktoś przyjdzie trzy minuty za późno. Kryje się pan za tych swoich sługusów, o tym wie cała fabryka. Ale gdy ktoś sobie bebechy wypruwa w pracy, wtedy się o nim nie mówi, bo za to się płaci. O to, czy z pensji można żyć jak człowiek, o to się pan nie troszczy, panie Preysing, pan przecież jeździ autem, a takich jak ja nie stać nawet na gumowe podeszwy. A kiedy już człowiek jest do niczego i stary, siedzi bezradny, i nikt się nie zatroszczy. Stary Hannemann pracował trzydzieści dwa lata w fabryce, a teraz siedzi bezradnie, ma zaćmę i ani grosza renty... Gdyby Preysing był takim ponurym tyranem, jakim go stworzyła wyobraźnia jego podwładnego, wyrzuciłby teraz nie namyślając się długo Kringeleina za drzwi. Ale ponieważ był człowiekiem przyzwoitym, usłużnym i niepewnym, wdał się z nim w dyskusję. - Płaci się według taryfy. A my mamy nasz fundusz pracowniczy - powiedział rozgoryczonym głosem. - O Hannemannie nie wiem nic. Kto to jest Hannemann? - Piękne taryfy! Piękne fundusze! - wołał Kringelein. - W szpitalu leżałem w trzeciej klasie, powinienem był jeść ser i salami. Cztery dni po operacji moja żona wnosiła prośbę za prośbą, ale nie dostałem dopłaty. Karetkę szpitalną do Mickenau musiałem też sam opłacić. Nie miałem już żołądka, ale powinienem jeść wtedy ser. Po czterech tygodniach choroby napisał pan do mnie list, że będzie pan musiał mnie zwolnić, jeśli będę dłużej chory, napisał pan to, panie Preysing, tak czy nie, napisał pan to? - Nie mogę pamiętać każdego listu, który każę pisać. Zresztą fabryka to nie przytułek ani szpital, ani ubezpieczenie na życie. Teraz znowu przecież jest pan na chorobowym, a żyje pan tu jak hrabia, jak defraudant... - To będzie musiał pan odwołać, to będzie musiał pan natychmiast tu przed panią odwołać! - krzyczał Kringelein. - Kim pan jest właściwie, że pozwala pan sobie na obelgi, na zniewagę? Co pan myśli, że z kim pan mówi? Myśli pan, że jestem gówno? A nawet jeśli jestem gówno, to pan jest jeszcze większe, dużo większe gówno, panie naczelny dyrektorze, żeby pan wiedział, gówno jest pan, gówno! Obaj mężczyźni stali teraz tuż przy sobie, wpatrywali się w siebie z wściekłością i bezrozumnie i krzyczeli obelgi prosto w rozgorączkowane twarze. Preysing był purpurowy, prawie siny, a na jego nagiej górnej wardze widać było grube krople potu. Kringelein zżółkł zupełnie, jego usta wyglądały, jakby były bez kropli krwi, a łokcie, ramiona, wszystkie jego stawy drżały. Płomyczek patrzyła raz na jednego, raz na drugiego. Kręciła głową tu i tam jak młoda i głupia kotka, przed którą ktoś porusza dla zabawy motkiem włóczki. Zresztą zrozumiała to, co Kringelein chciał wyrazić, dosyć dobrze, mimo jego chaotycznej, pogmatwanej wypowiedzi, i to zyskało jej sympatię... - Jak egzystują tacy jak ja, tego pan nie wie z pewnością? - krzyczał zbielałymi wargami pod jasnym, nastroszonym wąsem - życie takich ludzi to jedna wielka rozpacz. To tak, jakby ktoś musiał wspinać się po nagiej ścianie, jakby był zamknięty w piwnicy na całe swoje życie. Czeka się z roku na rok, a najpierw dostaje się sto osiemdziesiąt marek, i kiedy już się przeczekało pięć lat, wtedy ma się dwieście marek, a potem męczy się człowiek dalej i czeka znowu. I myśli wówczas: Później będzie lepiej, później będzie cię stać na dziecko - ale to "później" nie nadchodzi - a właśnie później musisz zrezygnować nawet z psa, bo nie starcza pieniędzy, a potem czekasz, aż się zwolni lepsze miejsce, i wtedy harujesz i robisz nadgodziny, niepłatne, a potem kto inny dostaje to dobre miejsce za trzysta dwadzieścia marek i dodatek rodzinny, a ty zostajesz na lodzie. A dlaczego? Bo pan naczelny dyrektor nic nie wie, nie pojmuje. Bo pan dyrektor naczelny awansuje zawsze niewłaściwych ludzi, mówi to nawet Br~osemann. Na całym świecie nie znalazłbyś tak parszywego skąpstwa jak mój dwudziestoletni jubileusz. Może mi pan pogratulował, co? Czy ktoś wpadł na pomysł, aby mi udzielić gratyfikacji? Siedzisz za biurkiem i czekasz, a tu nic. Ale myślisz: To być nie może, na pewno czeka cię wielka niespodzianka, to przecież niemożliwe, żeby zapomnieli, kiedy siedzę już dwadzieścia lat w ich biurze, dwadzieścia lat. A oto już południe, już szósta, założyłeś swój najlepszy surdut i czekasz, lecz nic się nie dzieje. I wreszcie wleczesz się do domu i wstyd ci przed żoną, i wstyd przed Kampmannem. "No - mówi Kampmann - uczcili cię jak należy?" - "Tak - mówię - pulpit był pełen kwiatów, i dali mi pięćset marek, i sam naczelny dyrektor wygłosił przemowę i wiedział dobrze, że to ja jestem tym, który zawsze ostatni wychodzi z biura." Powiedziałem to Kampmannowi, żeby uniknąć tak wielkiego wstydu. Po siedmiu tygodniach wezwał mnie do siebie Br~osemann i mówi: "Słyszałem, że jest pan u nas już dwadzieścia lat i że to zostało przeoczone. No, ma pan może jekieś życzenie?" A ja mówię: "Chciałbym możliwie prędko zdechnąć, to moje życzenie, bo to pieskie życie wcale mnie już nie cieszy." I wówczas Br~osemann poszedł do starszego pana, a ten z końcem maja podwyższył mi pensję na czterysta dwadzieścia marek - ale mimo to życie pozostało pieskie. I wówczas poprzysiągłem sobie, że Preysing prędzej czy później usłyszy ode mnie prawdę... Kringelein zaczął głośno, ale z czasem jego głos jakby zapadał w niego, nabierał smutku, tracił na tonie. Preysing, z rękami założonymi na plecy, wędrował po małym pokoju tam i z powrotem. Buty skrzypiały pod jego ciężarem, a fakt, że Płomyczek była przy tym obecna i z uwagą przypatrywała i przysłuchiwała się temu, doprowadzał go do szału. Nagle przystanął przed Kringeleinem i naparł groźnie swą wypukłą piersią na jego nowy żakiet. - Czego pan chce właściwie ode mnie? Nie znam pana wcale, a pan tu wchodzi - powiedział zimno i przez nos - pan ma czelność tu wejść i wygłaszać komunistyczne tyrady? Co mnie obchodzi pański jubileusz? Co mnie pan obchodzi? Nie mogę się troszczyć o każdego pracownika z osobna w zakładzie. Mam inne kłopoty. Ja też nie mam łoża usłanego różami, zupełnie nie. Kto się zaś szczególnie wyróżnia w pracy, jest opłacany i robi karierę. Inni nie obchodzą mnie. Pan mnie nie obchodzi, nie znam pana wcale. A teraz mam tego dość... - Pan mnie nie zna, tak. Ale ja znam pana bardzo dobrze. Znałem już pana, kiedy pan przybył jako wolontariusz do Fredersdorfu i mieszkał u szewca w oficynie i pozostał pan dłużny mojemu teściowi za chleb i wędlinę. Dobrze sobie zapamiętałem ten dzień, kiedy pan zaprzestał pierwszy mówić dzień dobry, panie Preysing, i kiedy pan zaczął udawać amanta, zalecać się do obu córek starszego pana. Spisywałem wszystko, co tyczyło pana, panie Preysing, niech pan nie sądzi, że coś przeoczyłem i nie odnotowałem. A jeśli któryś z nas popełniłby tyle głupstw w sprawach drobnych, co pan w ważnych, wówczas już dawno by wyleciał z pracy. I ta arogancka mina, z którą pan idzie zwykle korytarzem i patrzy na człowieka, jakby ten w ogóle nie był człowiekiem! A kiedy wówczas jeden jedyny raz znalazł się błąd w moich księgach i trzysta dziesięć marek strat - nie zapomnę nigdy tonu, jakim pan do mnie przemawiał. A tych ośmiuset robotników, których pan zwolnił, ci spluwają jeszcze dzisiaj za panem, to pewne. Kiedy przyjeżdża pan swoim autem i zostawia otwartą rurę wydechową, żebyśmy łykali to zepsute powietrze, to niech mi pan wierzy, że jest pan... na to słów nie ma. Ale ja panu powiem... Kringelein zszedł na boczne tory. Wszystkie swoje doświadczenia i całą nienawiść tych dwudziestu siedmiu lat wyrzucał z siebie chaotycznie, rzeczy ważne i nieistotne, prawdziwe i fantastyczne, istotne rozpoznania i plotki biurowe. Co tu, w tym pokoju hotelowym wydobywało się z niego, było, wszystko razem biorąc, skargą wrażliwego człowieka, któremu nie wiedzie się w życiu, przeciwko temu drugiemu, który po prostu i z odrobiną brutalności przeciera sobie drogę, prawdziwą, ale niesprawiedliwą i bardzo śmieszną skargą... Preysing zaś, całkowicie niezdolny do zamanifestowania ludzkiej postawy i sądu, popadał w coraz straszniejszą wściekłość; kiedy Kringelein wspomniał o jego długach zaciągniętych w małym, dusznym sklepiku z towarami kolonialnymi pana Sauerkatza, w czasie gdy był jeszcze wolontariuszem, dostał nawet zawrotu głowy i przestraszył się apopleksji. Słyszał własny, ciężki oddech wydobywający się z gardła. Miał przed oczyma zmętniałą czerwień, tak silnie wypełniły się krwią małe żyłki w oczach. Zrobił dwa kroki w stronę Kringeleina, chwycił go za kamizelkę na piersi i potrząsał nim jak wiązką słomy. Nowy kapelusz Kringeleina spadł na podłogę, Preysing nastąpił nań jak na jakieś zwierzę. Dziwnym sposobem Kringelein odczuwał przy tej brutalności szczególnego rodzaju przyjemność. "A więc bij, bij bezbronnego, chorego śmiertelnie człowieka, to właśnie do ciebie podobne", myślał prawie zadowolony. Płomyczek za serwisem śniadaniowym szeptała tylko do siebie: - Nie. Ależ nie. Preysing postawił Kringeleina pod ścianą i otworzył gwałtownie drzwi: - Dosyć! - wrzeszczał. - Zamknij pan gębę. Precz. Natychmiast zostanie pan zwolniony. Zwalniam pana. Jest już pan zwolniony. Zwolniony... Kringelein, który podniósł swój kapelusz, zatrzymał się przy tych słowach z twarzą białą jak papier między podwójnymi drzwiami, wewnętrzne były otwarte, zewnętrzne jeszcze zamknięte, i gdy oparł się drżącymi, mokrymi od potu plecami o biało lakierowane drewno, zaczął się śmiać szeroko otwartymi ustami w ogarniętą szałem twarz Preysinga. - Pan mnie zwalnia? Pan mi grozi? A jednak pan nie może mnie zwolnić. Pan nie może mi nic zrobić, panie Preysing, nic, zupełnie nic. Jestem przecież chory. Jestem śmiertelnie chory, słyszy pan, muszę przecież umrzeć, mam tylko parę tygodni przed sobą, nikt nie może mi nic zrobić; zanim mnie pan zwolni, będę już martwy - krzyczał, a śmiech wstrząsał jego ciałem, podczas gdy oczy wypełniły się kłującymi łzami. Płomyczek w głębi pokoju wstała i pochyliła się. Również Preysing się pochylił, jego zwinięte w pięści ręce opadły najpierw, potem dopiero włożył je do kieszeni spodni. - Człowieku - powiedział cicho - czy pan zwariował? Ten człowiek śmieje się jeszcze. Ten człowiek cieszy się, że jest śmiertelnie chory. Czy pan przypadkiem nie zbzikował? Przy tych słowach Kringelein nagle spoważniał, zamyślił się i jakby trochę speszył. Stał jeszcze chwilę tak między drzwiami i objął szybkim spojrzeniem ten mały hotelowy pokój, postać Płomyczka w świetle słońca tuż obok okna, korpulentnego i oprzytomniałego już naczelnego dyrektora z rękami w kieszeniach spodni, zobaczył przez otwarte drzwi sypialnię i łazienkę obok. Wszystko to było zatarte i drżało w niepożądanych kroplach łez, które obciążały oczy osłabionego wrażeniami Kringeleina. Ukłonił się. - Pani należą się przeprosiny, że przeszkodziłem - powiedział jeszcze wysokim, przyjemnym głosem. Preysing, który miał nieczyste sumienie z powodu zdrady małżeńskiej, odebrał to jako podłą i ordynarną aluzję. Wyciągnął pięści z kieszeni. - Precz - powiedział tylko. Ale Kringeleina już nie było. Preysing przemierzył skrzypiącym krokiem trzy razy pokój. Jego skronie nabrzmiały, a czoło poczerwieniało. - Co dalej? - spytała Płomyczek. Nagle naczelny dyrektor podbiegł do drzwi, otworzył je gwałtownie i trąbiąc jak rozjuszony słoń krzyczał w cichy korytarz hotelowy: - Znajdziemy pana! Poddamy obserwacji! Dowiemy się, gdzie pan ukradł pieniądze, aby się tu wałkonić! Ty komunisto! Ty defraudancie! Ty bezwstydny, nikczemny łobuzie! Każę cię aresztować... aresztować... Ale po Kringeleinie nie było widu ani słychu. - Właściwie był to miły człowiek. Na końcu nawet płakał - powiedziała Płomyczek, która przez cały ten czas nie otworzyła ust... - Zostań w pończochach, to tak ładnie wygląda - mówił Preysing, siedząc na szezlongu w numerze 72, który był pokojem Płomyczka. - Nie chcę - zaprotestowała dziewczyna - nieprzyjemnie mi jest: nie mogę tak biegać w samych tylko pończochach. Światło nocnej lampki oświetlało czerwonawo złotawy odcień jej skóry. Gładka, prężna połyskiwała matowo na kolanach i ramionach. Siedząc na brzegu łóżka, Płomyczek zdjęła wpierw szafirowe pantofle, a potem ostrożnie i z uwagą zrolowała nowe jedwabne pończochy z nóg. Gdy się schyliła, światło wpadło w delikatne zagłębienie między jej piersiami, a kostki kręgosłupa zaznaczyły się z lekka. Preysing patrzył na te cuda z zapartym oddechem. - Słodka jesteś! - powiedział, nie wiedząc jednak, czy ma wstać ze swego niewygodnego miejsca. Płomyczek mrugnęła na niego zachęcająco przez ramię, dodając mu odwagi. Odłożyła pończochy na krzesło, gdzie już leżała porządnie ułożona jak przez grzeczne dziecko jej suknia i garść jedwabnej bielizny. Preysing wstał wreszcie i skrzypiąc podeszwami podszedł do niej. Wyciągnął wskazujący palec, na którym rosła kępka jasnych włosów i dotknął pleców Płomyczka tak ostrożnie, jakby była obcym, nieobłaskawionym zwierzęciem. Dziewczyna się uśmiechnęła. - No cóż? - spytała przyjaźnie. Trochę już była zniecierpliwiona i zdenerwowana. Miała jak najlepsze chęci, by dotrzymać we wszystkich punktach owej niepisanej umowy. Ostatecznie, przyzwoity człowiek nie może przyjąć tysiąca marek, podróży do Anglii, nowego kostiumu i tylu innych rzeczy i nic za to nie dać! Ale ten naczelny pan dyrektor był tak okropnie niezaradny, już drugi wieczór łaził dookoła (w ten sposób określała Płomyczek nieśmiałe i skromne zabiegi Preysinga), a to było bardzo nieprzyjemne. Zdawało jej się, że musi sobie zaplombować ząb u wyjątkowo niezręcznego dentysty. Byłaby szczęśliwa, gdyby to najgorsze miała już za sobą, a tymczasem przeciągało się to i rozstrajało jej nerwy. Podsunęła plecy bliżej rąk Preysinga, ale bojaźliwe palce chowały się już do kieszeni w kamizelce, by odpocząć w towarzystwie wiecznego pióra. Płomyczek z westchnieniem odwróciła się do Preysinga przodem. Skończone piękno jej postaci zachwyciło go, ale i onieśmieliło zarazem. - No, widzisz, teraz cię widzę, teraz wolno mi cię oglądać! - rzekł zakłopotany. Ciało jej oddychało tak jędrną świeżością i czystością, że uczuwał raczej lęk niż upojenie. - Jak ty inaczej wyglądasz... zupełnie inaczej niż na tej fotografii w czasopiśmie - powiedział prawie smutno. - Inaczej? Jak to inaczej? - Tam byłaś bardziej kokieteryjna. To miało taki specjalny smaczek, taki, wiesz, pieprzyk... Płomyczek zrozumiała. Pojęła ukryty zawód spowodowany jej chłodnym zachowaniem, wyczuła zahamowanie w ciężkiej, niezwyczajnej takich wrażeń, parafiańskiej krwi Preysinga - ale zaradzić temu nie mogła. "Jestem - jaka jestem!" - pomyślała. - A tak - powiedziała - fotograf ustawia człowieka jak małpę, a potem jeszcze retuszuje. Czy podoba się panu bardziej fotografia niż ja sama? - Ależ co znowu! Słodka przecież jesteś - odrzekł Preysing, nie posiadający w swym słowniku większej liczby czułych wyrazów - ale dlaczego nie mówisz mi "ty"? Płomyczek zdecydowanie potrząsnęła głową. - O, nie! - zaprzeczyła. - Nie? A dlaczego? - No, bo tak. Nie mogę tego zrobić i nie zrobię. Przecież pan jest mi obcy, jakżeż mogłabym więc mówić do pana "ty"? Ale poza tym chętnie zrobię panu każdą przyjemność. Tylko nie mogę mówić "ty". - Dziwne z ciebie stworzonko, Płomyczku - rzekł Preysing, patrząc na jej nagą, połyskliwą skórę i pomalowane usta. - Trudno jest cię zrozumieć. - Wcale nie dziwne - odparła dziewczyna z nadętą miną. Miała swoją własną, szczególną skromność. - Trzeba zawsze znać swe miejsce - spróbowała mu wyjaśnić - na przykład mogę pojechać z panem do Anglii i w ogóle... ale nic potem nie powinno tego przypominać. A "tykanie" pozostawia wspomnienie. Gdy spotkam pana za pół roku, powiem: Dzień dobry panu dyrektorowi, a pan wtedy będzie mógł odrzec: Ach, to ta młoda sekretarka, która była ze mną w Manchesterze - i wszystko będzie w porządku. Ale "tykać się"! Czy byłoby panu przyjemnie, gdybym, spotkawszy go w towarzystwie żony, zawołała: Halo, skarbie, kotku lub mordko, jak się masz? Pan dyrektor naczelny rzeczywiście wstrząsnął się na te słowa. Brakowało w tej chwili tylko właśnie tego, żeby mu przypominano żonę... A mimo to wrażenie czegoś zakazanego, grzesznego, czegoś zdrożnego, czegoś "nieczystego" przepłynęło gorącą falą w żyłach, zagrożonych wczesnym zwapnieniem, z powodu obfitego jedzenia. Z westchnieniem usiadł na najbliższym krześle, które jęknęło pod nim. Wszystko, co zetknęło się z ciężką postacią Preysinga, wydawało odgłos: podłogi trzeszczały, meble stękały, a drzwi łomotały. Wyciągnął obie ręce i w przypływie nagłej odwagi położył je w łagodnych wygięciach ciała ponad biodrami dziewczyny. Zdziwiony i spragniony uczuł pod dłońmi zamiast oczekiwanej miękkości coś twardego i elastycznego, jak naprężona gumowa taśma. Przyciągnął Płomyczka na swe rozstawione kolana, którym wzbronił drżenia. - Jakże wy wszystkie jesteście umięśnione! Jak chłopaki! - zamamrotał niewyraźnie. - Kto, wy wszystkie? - Ty i inne dziewczęta, które znam - odparł Preysing, myśląc o swoich córkach w trykotach kąpielowych. Płomykowi zaczęło być zimno, odczuwając zatem miłe ciepło Preysinga, porzuciła sztywne "pan" i użyła formy pośredniej. - Patrzcie państwo: zna się więc inne dziewczynki! - rzekła, bawiąc się włosami Preysinga, którym zaledwie wczoraj fryzjer nadał wielkomiejski szyk i przyjemny zapach. "No, przecież idzie wcale nieźle" - rozmyślała przy tym. - Naturalnie, znam dziewczęta. A cóżeś ty myślała? Przecież nie jestem z drewna. Mogę wciąż jeszcze konkurować z pięknymi, młodymi ludźmi na podwieczorkach. Patrz, jaki silny jestem! - zachwalał się Preysing, natężając bicepsy. Czuł powracające natchnienie, pyszne, szczęśliwe upojenie, które go ogarnęło podczas wczorajszej konferencji i które doprowadziło do tej niezwykłej przygody. - Zobacz tylko, jaki jestem silny, zobacz, dotknij - powtarzał, wyciągając ramię przed Płomyczkiem. Dziewczyna, chcąc mu zrobić przyjemność, dotknęła jego muskułów. Rzeczywiście: pod kamgarnem rękawa znalazła zadziwiająco twardy i duży biceps. - Mmm - zamruczała z szacunkiem i uznaniem - żelazo! Zeszła z niewygodnych kolan dyrektora i w odległości paru kroków założyła ręce na kark, spoglądając na Preysinga spod opuszczonych powiek. Pod jej pachami wiły się takie same jasne loczki, jak nad czołem. Preysing poczuł nagle ściśnięcie w gardle. - Będziesz dla mnie dobra? - szepnął bezdźwięcznie. - Ależ tak, chętnie - odparła Płomyczek grzecznie z gotowością. W tejże chwili Preysing rzucił się na nią z miną człowieka, który zerwał więzy, przebił mury i uciekł z więzienia. Stracił panowanie nad sobą ten taktowny, sumienny i zapobiegliwy pan dyrektor, stracił panowanie, pędził jak rakieta, aż zatrzymał się w końcu w ramionach Płomyczka. "No, wreszcie!" - pomyślała dziewczyna, nieco jednak wzruszona tym całkowitym oddaniem, strachem i namiętnością, emanującymi od niego; objęła go za szyję, po czym Preysing uczuł, jak ta dziewczyna zagarnia go w siebie, pochłania jak ciepłe fale, którym się poddał. Przed zamkniętymi oczami przepływały mu formularze telegraficzne, niezliczone formularze, które stawały się coraz bardziej ciemnoczerwone, ciemnoszafirowe, aż wreszcie znikły, gdy chciwie spijał smak i chłonął fiołkowy zapach nakarminowanych ust Płomyczka. Był późny wieczór. Z Żółtego Pawilonu płynęły poprzez wszystkie ściany Grand Hotelu słabe, z odległości, tony niby melodyjne wibrowanie. Przed godziną portier Senf zdał służbę nocnemu zastępcy. Doktor Otternschlag leżał w łóżku po zażyciu narkotyku z otwartymi ustami jak mumia. Niewielki jego kuferek spakowany był do ostatecznego odjazdu, ale i dzisiaj wieczorem doktor nie zdecydował się, by dopełnić tej ostatniej drobnej formalności. W numerze 68 uporczywie stukała maszyna do pisania; pokój ten zajmował przedstawiciel amerykańskiego towarzystwa filmowego i na łóżku, uświęconym miłosną nocą Gruzińskiej, piętrzyły się w nieładzie długie taśmy celuloidu, które Amerykanin przeglądał, załatwiając jednocześnie swą biurową korespondencję. Dzwonek od maszyny słychać było aż w numerze 70, gdzie Kringelein siedział w kąpieli, przyglądając się igraszkom musującej w wannie tabletki kąpielowej. Smutno mu było i dlatego nieśmiało śpiewał półgłosem, by dodać sobie otuchy. Nucił w swej wannie jak dziecko, śpiewające w lesie. Dzień miał niedobry i pełen zawodów, a scena z Preysingiem pochłonęła wiele sił, pozostawiając tylko znużenie i niemoc. Najgorsze zaś było to, że Gaigern, to naładowane dynamo, źródło energii, człowiek nie zastanawiający się wiele, lecz gorący i rozgrzewający innych, ten Gaigern, żyjący w tempie stu dwudziestu kilometrów na godzinę, zniknął. Kringelein siedział w ciepłej kąpieli, uśmierzającej bóle, i było mu tak na duszy, jakby ostatnie karty swego życia już przeczytał i odłożył, a dalej jakby nie było już nic - absolutnie nic... Po schodach skradał się na górę boy numer 18, Karl Nispe, zatrzymywał się, szedł dalej i znów przystawał. Pod oczami miał tak czarno, jakby był czymś umazany. Łykał ślinę, odczuwając ów nerwowy głód, który dokucza prawie wszystkim pracownikom hotelowym. Mieszkał w ubogiej dzielnicy. Z biednego podwórka przychodził na służbę do hallu w Grand Hotelu z kolumnami, dywanami i weneckim basenem, a po skończeniu dnia pracy wracał do swego domu, by wegetować w biedzie. Miał on mimo swych lat siedemnastu i dziecięcego niezrównoważenia dziewczynę, tak zwaną narzeczoną, mającą wymagania, których nie mógł zaspokoić, gdyż zarabiał za mało. I właśnie znalazł w ogrodzie ową złotą tabakierkę. Cztery dni trzymał ją w ukryciu, co już było prawie kradzieżą. Wreszcie przemógł się i teraz chciałby ją zwrócić jako znalezioną zgubę. Stał przed numerem 69, zdjąwszy kepi z głowy, przez co twarz jego stała się bardziej ludzka niż w uniformie. Stał tak już z siedem minut, słuchając łomotu własnego serca, wreszcie zapukał. Nikt nie odpowiedział z wewnątrz, choć przed kwadransem pan baron wziął klucz i poszedł do swego pokoju. Boy zawahał się chwilkę, lecz ostatecznie nabrał odwagi, otworzył zewnętrzne drzwi i zapukał - znowu odpowiedzi nie było. Zaczekał więc i raz jeszcze zastukał - cisza. Nacisnął klamkę: pokój był otwarty i pusty. Boy, mający już niejaką znajomość ludzi, wyszczerzył zęby w uśmiechu, zagwizdał i położył na środku stołu tabakierkę, która go parzyła w rękę. Pokój był sprzątnięty, lampa się paliła, a świeże, zupełnie niehotelowe powietrze pachniało mentolem, papierosami, lawendą i bzem. W wazoniku stało parę kiści bzu ze szklarni; na biurku ustawiona była fotografia psa owczarka. Pośrodku pokoju wypoczywały lakierki Gaigerna, wyglądały zadowolone z wypełnionych obowiązków. Na boyu ta elegancka atmosfera kawalerskiego pokoju zrobiła wrażenie, rozglądał się więc z uśmiechem i rozmyślał. Nagle schwycił z powrotem tabakierkę i z łomocącym sercem ukrył ją pod kurtką za koszulą, po czym wyszedł bezszelestnie. W niewielkim pokoiku służbowym, koło którego drzwi się przemknął, siedziała pokojowa, pisząc list. Cisza panowała dokoła, gdzieś na dole szumiał mały wentylator. Z Żółtego Pawilonu słychać było melodię tanga. Dochodziła ona i do numeru 72, drogiego dwuosobowego pokoju, który dyrektor naczelny Preysing wynajął dla swej sekretarki. Preysing ocknął się po pierwszym pocałunku wśród woni fiołków: - Słyszysz? - zapytał. - Słyszę, od dawna już słyszę. Muzyka - rzekła Płomyczek. - Lubię, gdy tak dochodzi z daleka. - Muzyka? Nie, to nie to. Czyś niczego więcej nie słyszała? - spytał powtórnie dyrektor. Siedział trochę potargany i niepewny na skraju łóżka i nadsłuchiwał. Ściągnął brwi, natężając uwagę, a na czole ukazała się cała sieć zmarszczek, wypisana przez długie lata zawiłych interesów i trosk. - A jednak słyszę coś - rzekł niespokojnie. - Co? Gdzie? - rzekła Płomyczek, której się już spać zachciało, i niecierpliwie ujęła w obie ręce głowę Preysinga. - Słyszałem jakiś stuk - upierał się dyrektor naczelny patrząc tępo na drzwi do łazienki, które zostawił otwarte. - I ja coś słyszę teraz - powiedziała dziewczyna, kładąc ręce na jego kamizelce - słyszę bicie pana serca. Zupełnie wyraźnie: tak_tak_tak_tak. Serce to waliło rzeczywiście z niezwykłą siłą w jego szerokiej piersi; biło ciężko i głucho pod szarym kamgarnem. Preysing patrzał ustawicznie w otwarte drzwi, na których białym lakierze kładły się różowe refleksy nocnej lampki z na wpół mrocznego pokoju. - Puść mnie. Muszę jednak zobaczyć - rzekł, odsuwając ręce Płomyczka, i wstał. Łóżko westchnęło, gdy się podniósł. Dziewczyna wzruszyła ramionami, lecz Preysing trzema krokami znalazł się już w łazience. Właściwie te małe pojedyncze drzwi z białego drewna powinny były być zamknięte. Oddzielały one apartament pana dyrektora od pokoju sekretarki. Zarząd hotelu nie miał wcale zamiaru łączyć obu numerów, przeciwnie: drzwi te nie miały klamki, a zatrzaśniętych nie można było otworzyć. Preysing jednak użył przyrządu, pewnego rodzaju przyciskacza, potrzebnego mu zawsze w fabryce i dlatego go nosił w kieszeni; otworzył zamknięte drzwi i opuścił swój pokój z pokrowcami na buty, pudełkami do kołnierzy, workami do gąbek i wieloma innymi ważnymi drobiazgami, cechującymi solidnego, żonatego człowieka, a przez owo małe włamanie zstąpił w odmęt nieprzystojnej awantury, której rozmiarów nie mógł przewidzieć. Łazienka, przez którą szybko przeszedł, była ciemna. Do wanny sączyły się krople - kap, kap, kap. Obok, w niewielkim saloniku, również nie było światła ani podejrzanego szmeru. Preysing przystanął tu cicho i omackiem szukał na ścianie wyłącznika, którego nie mógł znaleźć. Ostrożnie przeszedł aż do zamkniętych drzwi swej sypialni i nagle stanął jak wryty. Wiedział z pewnością, że wychodząc, zgasił światło, teraz było ono zapalone. Spod drzwi widać było jego wąziutkie pasemko, chwileczkę migało tuż przed stopami Preysinga i zaraz znikło. Dyrektor stał jeszcze sekundę nieruchomo, wpatrzony w miejsce, gdzie przed chwilą drżał słaby płomyk, stał i czekał na coś wyjątkowego, a przykrego, nie zdając sobie dokładnie sprawy, co to by być mogło. Przypuszczał niejasno, że do pokoju wtargnął ów zwariowany urzędnik, który wdarł się do niego dziś z rana, że dostał się również i teraz, by przychwycić pana dyrektora naczelnego na manowcach... Ten Kruckelein czy Kringelein, czy jak mu tam było, mściwy i podejrzany człowiek, mógł mu narobić mnóstwo nieprzyjemności, mógł go zadenuncjować, szantażować, był w stanie zrobić mu najróżnorodniejsze, niesłychane świństwa. Wszystko to przeleciało przez głowę Preysinga, gdy raptownym ruchem pchnął drzwi do sypialni. W pokoju panowała cisza i ciemność, nikogo tu nie było, nikt nie oddychał, ale i Preysing wstrzymał oddech. Wyciągnął rękę poza siebie, namacał wyłącznik i zapalił światło. W tejże chwili znowu ciemność zaległa pokój, który przez mgnienie oka zalany był jasnością. W następnej sekundzie, pełnej wzrastającego niepokoju i strachu, mózg Preysinga pracował z szaloną szybkością i dokładnością. "Przy drzwiach do korytarza znajduje się jeszcze jeden wyłącznik - pomyślał odruchowo dyrektor - ten człowiek stoi przy nim i wyłącza światło natychmiast, gdy ja zapalam..." - Kto tam? - spytał tak głośno i ochryple, że się sam własnego głosu przeraził. Odpowiedzi nie było. Preysing rzucił się w stronę biurka, uderzył się w nogę, co go przyprawiło o wściekły ból, raptownie zapalił stojącą lampę i spojrzał... Koło szafy, tuż koło drzwi wyjściowych stał jakiś człowiek, jakiś mężczyzna, pan w jedwabnej piżamie. Nie był to ów urzędnik. Był to - Preysing poznał go w zielonym świetle lampy - był to ten drugi, ten elegant z hallu, z Żółtego Pawilonu, który także tańczył z Płomyczkiem. Stał koło drzwi w obcym mu pokoju, uśmiechając się blado. - Czego pan tu chce? - spytał Preysing stłumionym głosem. Serce waliło mu z przestrachu, a w kolanach i końcach palców odczuwał ciarki. - Proszę mi wybaczyć - powiedział Gaigern - zdaje mi się, że pomyliłem drzwi. - Co takiego? Pomylił pan? To się okaże! - wyrzekł Preysing, przechodząc koło biurka; głowę miał wysuniętą naprzód jak rozzłoszczone zwierzę i przez czerwoną mgłę zachodzących krwią oczu widział jednocześnie z zadziwiającą dokładnością, że portfel jego nie leżał już na stole, gdzie go odłożył, zanim się zabrał do otwierania drzwi do pokoju Płomyczka. - To się zaraz okaże, czy się pan pomylił - usłyszał własne słowa i odszedł od biurka. W tejże chwili prawa ręka barona wzniosła się poziomo, celując wprost w twarz Preysinga. - Jeżeli się pan ruszy, strzelę! - wyrzekł Gaigern, nie podnosząc głosu, i dyrektor ujrzał przez urywek sekundy czarny otwór rewolweru. - Cooo?! Strzelać chcesz, strzelać?! - ryknął Preysing rozjuszony. I nagle w ręku jego znalazł się jakiś przedmiot, który wyrzucony silnym ramieniem, zatoczył łuk i trafił w głowę Gaigerna; rozległ się suchy, twardy, trzeszczący łoskot, i ręka Preysinga mimo woli cofnęła się. Baron stał jeszcze sekundę, a twarz jego wyrażała zdumienie, nagle nogi załamały się pod nim, zatoczył się na walizę, stojącą obok szafy na stojaku, spadł z niej na podłogę i pozostał tak, nie wydawszy głosu, leżąc twarzą do podłogi. - Strzelać chcesz?! No to masz - wyrzekł Preysing, wypływając z ataku wściekłości i przerażenia jak z głębokiej toni; znowu zaczął oddychać miarowo i spokojnie. - Masz, masz! - powtórzył jeszcze raz w stronę leżącego mężczyzny, ale zabrzmiało to już o wiele łagodniej, jakby przepraszająco i z wyrzutem. Tamten nic nie odpowiedział. Preysing pochylił się nad nim, lecz go nie dotknął. - No, dalej, cóż to panu? No? - spytał półgłosem. Z Żółtego Pawilonu sączyły się dźwięki muzyki. Preysing uczuł znów gwałtowny łomot serca i posłyszał własny przyspieszony oddech. Chwytał uchem nawet kapanie w łazience, kap - kap - kap... Mężczyzna na ziemi nie ruszał się i nie odzywał. Preysing obejrzał się dookoła i nagle ujrzał, że trzyma w ręku część owego przedmiotu, którym cisnął w Gaigerna: był to kałamarz, ów brązowy kałamarz z orłem o rozpostartych skrzydłach. Na palcach i na klapach marynarki zobaczył czarne plamy, wyjął więc chustkę do nosa i oczyścił się dokładnie, postawiwszy przedtem kałamarz na miejsce. Potem wrócił do leżącego na podłodze mężczyzny. - Zemdlał - powiedział głośno - zemdlał. Klęczał przy baronie z uczuciem niewyraźnym i dziwnym, jakby tonął, a podłoga pod nim trzeszczała niezwykle przejmująco. "Każę go zaaresztować" - myślał, lecz zanadto był jeszcze wzburzony, by zadzwonić. Gaigern leżał w dziwacznej pozycji, twarzą w dół, z wygiętym, jakby złamanym karkiem i rozrzuconymi rękami. Dyrektor poszukał na dywanie rewolweru, lecz go nie odnalazł. W pokoju, dopiero co pełnym krzyku, łomotu i upadku, zapanowała groźna cisza. Preysing przemógł się, ujął leżącego za ramiona i odwrócił go na plecy. Wtedy ujrzał jego otwarte oczy i spostrzegł, że Gaigern nie oddycha. - Cóż to się stało? - zaszeptał, stropiony i niepewny - cóż to się stało? Co to jest? Dlaczego? Co mu się mogło stać? Powtarzał tak sobie nieskończoną ilość razy bez sensu i zrozumienia. Skulił się nad zabitym i mówił wciąż zdumiony: - Co to się stało? Co to się tutaj stało? Gaigern w odpowiedzi uśmiechał się do niego martwą twarzą. Nie żył już. W niewytłumaczony sposób opuścił ten wielki hotel, już nie istniał, jedynie ręce jeszcze były ciepłe, a oczy patrzyły nieruchomo. Zielona lampa na biurku oświetlała jego piękną twarz, na której zastygł wyraz ogromnego zdziwienia... Tak zastała ich obu Płomyczek, wślizgnąwszy się po kwadransie przez zakazane drzwi, by sprawdzić, co robi Preysing. Weszła boso i zatrzymała się na progu, nic nie rozumiejąc. - Co się stało? Z kim pan mówił? Czy panu niedobrze? - spytała usiłując rozeznać cokolwiek w półmroku. Preysing trzykrotnie próbował wydać z siebie głos, zanim odpowiedział. - Tak, stało się coś, stało się! - wyrzekł tonem, którego nikt nie słyszał jeszcze w Fredersdorfie. - Stało się? Boże drogi, co się stało? Jak tutaj ciemno! - powiedziała dziewczyna, zapalając światło. Białe, twarde światło zalało pokój. - Och! - zawołała tylko, ujrzawszy twarz Gaigerna. Okrzyk był krótki, cichy, bolesny. Preysing spojrzał w górę ku niej. - Chciał do mnie strzelać... Rzuciłem w niego... - szepnął - trzeba wezwać policję. Płomyczek pochyliła się nad leżącym. - Przecież on jeszcze patrzy - rzekła cicho i pocieszająco. "Jak to, więc on nie żyje? Taki był miły" - pomyślała serdecznie i wyciągnęła rękę. - Nie wolno nic ruszać, zanim nadejdzie policja - odezwał się Preysing głośniej, niżby pragnął, i zupełnie trzeźwo. Dopiero wtedy pojęła dziewczyna ogrom tego, co się stało... - Och! - jęknęła ponownie, przerażona do głębi duszy. Cofnęła się raptownie, zakręciło jej się w głowie, ściany opadały na nią ze wszystkich stron... Dobiegła do drzwi, potknęła się, zerwała szybko na nogi, biegła dalej do innych drzwi, potykając się i jęcząc... Przed sobą widziała bez kresu drzwi, tylko drzwi i drzwi... - Na pomoc! - jęczała bezwiednie - na pomoc, na pomoc! Wszystkie drzwi uciekały przed nią, wszystkie były zamknięte z wyjątkiem jednych... Płomyczek to tylko jeszcze spostrzegła, a potem nic już nie widziała... Czasem na korytarzu Grand Hotelu bywa tak głośno, że goście się uskarżają. Winda stuka jadąc w górę i na dół, dźwięczą telefony, przechodzący śmieją się głośno, gwiżdżą, trzaskają drzwiami, na końcu korytarza sprzeczają się półgłosem pokojowe, a idący do toalety spotkać może ku wspólnemu skrępowaniu czasem i kilka rozmaitych osób. Niekiedy znów korytarz ten bywa zupełnie pusty i niemy. Można biec nim po chodniku nagusieńko i wołać "na pomoc! na pomoc!", a nikt tego nie usłyszy... Jedynie Kringelein, który nie mógł zasnąć, oczekując ponownych bólów w żołądku, Kringelein, którego cierpienia oraz bliskość śmierci uczyniły jasnowidzącym i wysubtelnionym, usłyszał cichy jęk, z jakim biegła nieprzytomna dziewczyna obok jego pokoju. Nie udając głuchego jak amerykański filmowiec z numeru 68, wyskoczył prędko z łóżka i uchylił drzwi. I w następnym momencie w życie jego wszedł cud, by je wypełnić i ozłocić... Ujrzał mianowicie nieprawdopodobnie piękną, a zupełnie nagą postać Płomyczka, która, słaniając się, padła ciężko w jego ramiona i w nich pozostała. Kringelein nie stracił ani przytomności, ani sił pod ciężarem zemdlonej dziewczyny. Zdobył się nawet na szereg rozsądnych czynów, choć bezbronność tego złotawego, ciepłego ciała w jego rękach napełniła go zachwytem i lękiem wraz z bezgraniczną słodyczą. Podsunął jedną rękę pod bezwładny kark dziewczyny, drugą pod jej kolana, dźwignął ją w górę i zaniósł na swe łóżko. Potem zamknął podwójne drzwi do korytarza i stanął, oddychając głęboko, gdyż krew odpłynęła mu za raptownie od serca. Ze zwieszonej ręki Płomyczka wypadł na podłogę jakiś przedmiot, który dotąd przyciskała do swej nagiej piersi. Był to nieco zniszczony, na wysokim obcasie pantofelek szafirowy, który mimo woli porwała ze sobą, uratowała z pożaru, z potopu, jako jedyną część garderoby, ocaloną z katastrofy. Kringelein podniósł tę rękę i ułożył ją porządnie na łóżku, koło zemdlonej, potem rozejrzał się po pokoju i, znalazłszy butelkę z "Balsamem życia" Hundta, wlał z niej kilka kropel do ust Płomyczka. Lekkie drżenie przebiegło przez jej czoło, lecz była jeszcze w zbyt głębokim omdleniu, by przełknąć. Oddychała tylko ciężko, a przy każdym oddechu leciuchny kosmyk jej jasnych włosów unosił się znad poduszki i z wolna opadał. Kringelein pobiegł do łazienki, umoczył ręcznik w zimnej wodzie, skropił go octem toaletowym (od wczoraj i to posiadał elegancki pan Kringelein) i powrócił do pacjentki. Ostrożnie zwilżył jej twarz i skronie, namacał dłonią serce i, znalazłszy je pod twardą okrągłością lewej piersi, położył nań mokre chłodne płótno, a potem wyczekująco stanął przy łóżku. Nie wiedział, że twarz jego przybrała wyraz bezgranicznego, choć niedowierzającego zdumienia, gdy stał tak przed dziewczyną i patrzał. Nie zdawał sobie sprawy z nowo narodzonego pod wąsem uśmiechu siedemnastoletniego chłopca. Prawdopodobnie nie wiedział nawet i tego, że w tej oto chwili żył prawdziwie, całkowicie i rzeczywiście. Jedno tylko przemknęło mu przez umysł: to, że można nie tylko we śnie, ale i na jawie odczuwać ów prawie bolesny żar, rozchodzący się po żyłach, ową lekkość, roztapianie się i zapamiętanie, wzlot i przezroczystość własnego ciała. W narkozie, zanim błękitny szum zamienił się w czarną przepaść, przeżywał coś zbliżonego do tych uczuć i w cichości ducha, w najgłębszej tajemnicy przed samym sobą, Kringelein tak też sobie wyobrażał umieranie: jako niezrównaną uroczystość, jako coś doskonałego, bez śladu niedopowiedzenia, niejasności. Lecz teraz, wobec nieprzytomnej dziewczyny, która schroniła się pod jego opiekę, nie myślał Kringelein zupełnie o śmierci. "Więc to jednak możliwe - rozmyślał - więc to prawda! Zatem istnieje rzeczywiście coś tak pięknego! Nie jest to ani malowanym obrazem, ani wymyśloną bajką w książce, ani oszustwem, jak w teatrze. Może więc istotnie dziewczyna być w swej nagości tak cudnie piękna, tak skończenie piękna, tak... - szukał innego słowa, lecz nie mógł go znaleźć - jakże piękna! - mógł tylko powtarzać - jak piękna!" Płomyczek zmarszczyła brwi, wysunęła jak budzące się dziecko wargi w przód i wreszcie otworzyła oczy. Blask lampy poraził jej źrenice, zamrugała więc szybko powiekami, uśmiechnęła się leciutko i, szepnąwszy z westchnieniem: "dziękuję", zamknęła oczy, jakby chcąc zasnąć. Kringelein podniósł kołdrę z podłogi i okrył nią pieczołowicie dziewczynę. Po czym, przyciągnąwszy krzesło do łóżka, usiadł w oczekiwaniu. - Dziękuję - szepnęła znów dziewczyna po jakimś czasie. Nie była już w omdleniu i usiłowała przywrócić porządek w obolałej głowie. Trudność niejaką sprawiała jej okoliczność, że szczupłego Kringeleina, siedzącego przy łóżku, myliła z jednym z poprzednich przyjaciół, do którego była bardzo przywiązana i z którym rozstała się z wielkim żalem. Przyczyną tej pomyłki była jasnoniebieska w paski piżama Kringeleina oraz pewna czujność i tkliwość w pochyleniu jego postaci. - Skąd ja się tu wzięłam? - spytała - co ty robisz tutaj przy mnie? Nieoczekiwane "ty" przelękło i zaskoczyło wprawdzie oczekującego Kringeleina, przeszywając go jednocześnie słodkim, prawie bolesnym uczuciem, jednak przyjął to jak coś zupełnie naturalnego, bo przecież wszystko to było dziwem i cudem... - Przyszłaś do mnie i straciłaś przytomność - odparł po prostu. W tejże chwili Płomyczek spostrzegła omyłkę, przypomniała sobie zarazem ostatnie wypadki i raptownie usiadła na łóżku. - Przepraszam pana - szepnęła - ale... stało się coś okropnego... Podsunęła w górę kołdrę, zatkała sobie uszy i rozpłakała się. Kringeleinowi również łzy napłynęły do oczu, a uśmiechnięte wargi zadrgały. - Ach, jakie to straszne, jakie straszne! - łkała dziewczyna; płakała teraz lżej, wielkimi łzami, które spływały obficie i sprawiały jej ulgę. Przyciskała kołdrę do twarzy, wycierała sobie nią oczy i znaczyła białe płótno powleczenia mnóstwem drobnych czerwonych odcisków swych uszminkowanych w kształcie serca ust. Kringelein przyglądał się jej, a w kącikach oczu kłuło go powstrzymywane wzruszenie. Na koniec położył ostrożnie dłoń na karku płaczącej. - No, no, no! - powtarzał uspokajająco - no, no, no! Płomyczek spojrzała na niego przez łzy. - Ach, to pan - wyjąkała z ulgą. Dopiero teraz poznała w drobnej postaci, stojącej przy łóżku, owego małego pana, który wczoraj podczas tańca był tak nieśmiały, a dzisiaj w rozmowie z Preysingiem wykazał tyle odwagi. Pod łagodnym dotknięciem jego ręki ogarniała ją ufność i spokojne uczucie bezpieczeństwa. - My się przecież znamy - rzekła, poddając się jego pieszczącym palcom z mimowolną wdzięcznością zwierzątka. Kringelein cofnął rękę, zbierając siły, niespodziewane ilości siły, i energicznie zapytał: - Co się pani stało? Czy Preysing uczynił pani coś złego? - Mnie nie - odparła cicho dziewczyna - mnie nie... - Czy mam się z nim rozmówić? Ja się pana Preysinga nie boję. Płomyczek spojrzała na Kringeleina, prostującego się z wyrazem gotowości, i popadła w zadumę. Spróbowała wywołać w pamięci okropny obraz z numeru 71: na podłodze, w zielonym świetle lampy trup z rozrzuconymi rękami i schylony nad nim, skulony, zrozpaczony drugi mężczyzna. Jednak jej zdrowa elastyczna natura wracała już do równowagi, tylko wargi stężały na to straszne wspomnienie i mięśnie ramion zesztywniały z wrażenia. - On go zabił! - wyszeptała. - Zabił? Kto? Kogo? - Preysing. Preysing zabił barona! Kringeleinowi zadźwięczało i zaszumiało w uszach, lecz opanował się z całej mocy. - Przecież... to... niemożliwe. To... to... nieprawda! - wyjąkał, nie zdając sobie sprawy, że objął Płomyczka obydwiema rękami za szyję i przybliżył jej twarz do swojej. Utkwił wzrok w jej oczach, a dziewczyna odpowiedziała znieruchomiałym spojrzeniem. Wreszcie, milcząc, skinęła parę razy głową potakująco. Wtedy uwierzył Kringelein naprawdę w tę niewiarygodną, w tę potworną rzeczywistość. Ręce mu opadły. - Nie żyje? - powiedział - ależ ten człowiek był uosobieniem życia! Był tak silny! Jakże taki Preysing... Podniósł się i przeszedł po pokoju, stąpając cicho w nowych podróżnych pantoflach i zezując z głębokiego przejęcia. Widział Preysinga w wyobraźni, idącego korytarzem w budynku C we Fredersdorfie i nie odpowiadającego na pozdrowienia; słyszał jego nosowy głos podczas obrad taryfowych; przypomniał sobie drganie wszystkich drzwi, gdy dyrektor naczelny wpadał w atak wściekłości, czego obawiała się cała fabryka. Kringelein stał przed oknem, zaciągniętym zasłoną i na jej tle widział Fredersdorf. - Musiało się tak stać! Musiało! - wyrzekł wreszcie, i zmizerowane jego ciało urosło wobec tej sprawiedliwości losu. - Teraz na niego kolej - dodał jeszcze. - Czy go zaaresztowano? Skąd pani w ogóle wie o tym? Jakże się to stało? - Preysing był u mnie w pokoju, i drzwi były otwarte; wtem powiedział, że coś słyszy, i wyszedł do pokoju obok. I wtedy może zdrzemnęłam się na chwilkę, bo byłam już bardzo śpiąca. Nagle słyszę rozmowę, nawet wcale niegłośną, potem coś jakby upadło, a Preysing wciąż jeszcze nie wracał. Przelękłam się i poszłam za nim, drzwi były przecież otwarte, i... i tamten właśnie już leżał i... i miał tak otwarte oczy!... Płomyczek znów podniosła kołdrę do pobladłej twarzy. Żal swój za nieżyjącym Gaigernem wypłakiwała w nowej fali łez. Nie umiała wytłumaczyć tego, lecz czuła, jakby straciła coś przepięknego, coś, czego nigdy, nigdy już nie będzie można zastąpić... - Wczoraj tańczył ze mną i taki był miły, a dziś go już nie ma i nigdy już nie powróci - szlochała w ciepło i ciemność kołdry. Kringelein opuścił wspomnienia o Fredersdorfie, odszedł od okna i usiadł na brzegu łóżka. Objął płaczącą ramieniem, i wydało mu się naturalne, że ją pociesza i uspokaja. I jemu żal za zmarłym Gaigernem tłoczył serce, żal męski, milczący, lecz ciężki, chociaż jeszcze dokładnie Kringelein nie mógł pojąć, że jego wczorajszy przyjaciel dzisiaj już nie żyje. Płomyczek wypłakała się i zaczęła myśleć rozsądnie, co było jedną z jej zalet. - Może był on rzeczywiście włamywaczem? Ale za to się nie zabija - odezwała się z cicha. Kringelein przypomniał sobie ową niewyraźną sprawę z jego portfelem zeszłej nocy. "Potrzebował pieniędzy - pomyślał - może przez cały dzień starał się o nie i gonił, i zabiegał. Śmiał się co prawda i udawał pana, lecz mógł być biedakiem. Może zrobił to z rozpaczy? A taki Preysing po prostu zabija!..." - Nie! - odrzekł stanowczo i głośno na pytanie Płomyczka. - Miałeś rację dziś rano, mówiąc to wszystko Preysingowi - zaczęła dziewczyna, utulona w objęciach Kringeleina, nie zauważywszy, iż znowu powiedziała mu "ty": był jej już tak bliski, że stało się to jakoś niechcący. - Preysing wydawał mi się od razu niesympatyczny - dodała naiwnie. Kringelein milczał chwilę, zanim zadał niedelikatne pytanie, które go dręczyło od wczoraj, gdy Płomyczek wyszła z sali wspólnie z dyrektorem. - Więc dlaczego... dlaczego się z nim... zadawałaś? - zdecydował się wreszcie zapytać. Płomyczek spojrzała na niego z ufnością. - Dla pieniędzy oczywiście! - odrzekła szczerze. Kringelein pojął to natychmiast. - Dla pieniędzy - powtórzył w formie twierdzącej. I jego życie było ciągłą walką o grosze, jakże mógłby nie zrozumieć dziewczyny? Otoczył ją teraz i drugim ramieniem, zamknął ją w uścisku, a Płomyczek zmalała i przytuliła głowę do jego piersi (pod cienkim jedwabiem wyczuć było można każde żebro). - W domu u mnie tego nie rozumieją - rzekła - i wcale mi nie jest dobrze u rodziny. Zawsze są nieporozumienia z macochą i z przyrodnią siostrą. Posady nie mam już od roku, a muszę sobie jakoś radzić. Do biura jestem za ładna, wszędzie są awantury z tego powodu, a wielkie firmy niechętnie przyjmują ładne dziewczęta, zresztą słusznie. Jestem też za wysoka, by dostać posadę modelki, do tego poszukiwane są figury 42 lub najwyżej 44. A do filmu - właściwie nie wiem, dlaczego mnie nie chcą przyjąć, może jestem za mało kokieteryjna. Na początku trzeba kokietować, później to już niepotrzebne. Ale ja sobie dam radę! Tylko nie wolno mi się zestarzeć, a mam już dziewiętnaście lat i powinnam się jakoś urządzić. Niektórzy mówią, że z powodu pieniędzy nie należy się zadawać z takim dyrektorem naczelnym. Przeciwnie - właśnie tylko dla pieniędzy! Nic innego nie mogę dopatrzeć sięę w takim stosunku. Przecież mi nic nie ubędzie, gdy będę dla takiego miła; pozostanę zawsze sobą, taką, jaka jestem. Gdy się przez rok jest bez posady, gdy się biega do wytwórni filmowych i szuka zajęcia w ogłoszeniach... a bielizna się niszczy tymczasem, nie ma się człowiek w co ubrać, jedne wydatki gonią drugie... Cóż ja jestem winna, że lubię być dobrze ubrana? Nikt by nie uwierzył, jak mogę czuć się szczęśliwa z powodu nowej sukni. Czasem wymyślam sobie różne sukienki, które później, kiedyś, mogłabym nosić. A podróże! Szaleję po prostu na tym punkcie, ach, jeździć, oglądać różne miasta, mój Boże! W domu nie jest mi wcale dobrze - możesz mi wierzyć. Nie biorę wprawdzie wszystkiego do serca, bo mam taką naturę, że mogę znieść wiele, ale czasem miewam ochotę uciec z kimkolwiek, choćby z pierwszym lepszym łajdakiem, aby uciec, aby tylko z domu. Dla pieniędzy... no, tak, oczywiście, z powodu pieniędzy! Przecież to bardzo ważne, a kto mówi inaczej, ten kłamie. Preysing obiecał mi tysiąc marek - to bardzo dużo. Mogły mi te pieniądze bardzo pomóc. Ale teraz wszystko przepadło. Znowu nic nie mam, a w domu jest paskudnie. - Ja to znam... Wyobrażam to sobie i rozumiem doskonale - rzekł Kringelein - w domu wszystko jest obrzydliwe. Dopiero, gdy człowiek zdobędzie majątek, zmienia się to jakoś. Nawet powietrze w domu nie jest czyste, gdy się nie ma pieniędzy, bo nie należy wietrzyć mieszkania, żeby nie uchodziło kosztowne ciepło. Nie można się kąpać, bo za wiele węgla wychodzi na zagrzanie wody. Ostrza brzytwy drapią, bo są stare i zużyte. Oszczędza się też bielizny i nie używa serwet ani obrusów. Nawet z mydłem trzeba się liczyć i ze szczotką, prawie bez szczeciny. Pęknięty dzbanuszek do kawy lutuje się lub skleja dla oszczędności, a łyżki są poczerniałe. Marne pierze w poduszkach zbiło się w ciężkie, grube kluchy, wszystko, co niszczeje, pozostaje w takim stanie. Niczego się nie naprawia ani nie zastępuje się nowym: trzeba płacić przede wszystkim polisę ubezpieczeniową. I człowiek nie wie wcale, że żyje błędnie, niewłaściwie, sądzi, że tak właśnie być powinno. Przytuliwszy twarz do włosów Płomyczka, kołysał się wraz z nią miarowo, do wtóru tej wspólnie odmawianej litanii o życiu biedaków. Oboje, znużeni i wyczerpani wzruszeniem, trwali niby w półśnie. - I małe lusterko się zbiło - ciągnęła dziewczyna - lecz na nowe nie można sobie pozwolić. Śpi się za parawanem na szezlongu w kuchni, gdzie zawsze czuć gaz. Codziennie są awantury z sublokatorem. A wymawiają człowiekowi nawet to jedzenie, którego opłacić nie można, gdy się nie ma posady. Ale ja się nie dam zmaltretować, ja się nie dam - rzekła nagle energicznie, uwalniając się z objęć Kringeleina, i usiadła prosto na łóżku, tak że kołdra, ciepła od zetknięcia z jej ciałem, opadła na kolana siedzącemu. Odczuł ten powiew ciepła jak nadzwyczajny podarunek. - Ja się nie dam - powtórzyła Płomyczek i na znak powrotu do sił i życia oddmuchnęła znów loczek z czoła. - Niepotrzebny mi już dyrektor, dam sobie radę i bez niego. Kringelein przeszedł przez cały łańcuch powikłanych myśli, a skończywszy, spróbował wyrazić je słowami. - Zauważyłem i ja w ostatnich dniach, co znaczą pieniądze - objaśnił z wahaniem - stać się można zupełnie innym człowiekiem, gdy się je posiada, gdy można kupować. Ale nie miałem pojęcia, że coś takiego jest również do nabycia. - Co takiego? - spytała Płomyczek z uśmiechem. - Właśnie coś takiego jak ty. Tak piękne i wspaniałe. Nie przypuszczałem wcale, że coś podobnego istnieje. Taki jak ja nie zna niczego, nie widuje i sądzi, że małżeństwo i w ogóle wszystko to... z kobietami musi być tak nędzne i brzydkie, i żałosne lub też w takim gorszym rodzaju, jak tutaj w różnych lokalach. Nie miałem po prostu odwagi, by patrzeć na ciebie, gdyś tu leżała, zemdlona! Mój Boże, jakież to piękne! Mój Boże, mój Boże, jakież to bardzo piękne! Więc istnieje to w rzeczywistości, myślę teraz ciągle, mój Boże, istnieje taki cud, taki cud! Oto jak się miały sprawy z Kringeleinem... Siedząc na krawędzi łóżka, mówił jak zakochany, a nie jak czterdziestosiedmioletni pomocnik buchaltera. Jego delikatna i niezaradna, ukrywana dotąd dusza wypełzła z kryjówki i poruszała nieśmiało nowymi, małymi skrzydełkami. Płomyczek, objąwszy kolana ramionami, słuchała go z uśmiechem niedowierzającym i zdziwionym. Z gardła jej od czasu do czasu wyrywało się jeszcze łkanie jak małemu dziecku, które płakało. Kringelein nie był ani młody, ładny i elegancki, ani zdrowy i silny, nie miał żadnych warunków na kochanka, ale słowa wyjąkane, zaognione oczy i nieśmiałe ruchy, zawisające w powietrzu, wywierały jednak wrażenie na Płomyczku. Może to znajomość cierpienia, namiętna chęć, by skosztować życia, i milcząca gotowość na przyjęcie śmierci wyczarowały w tej ruinie ludzkiej w jedwabnej piżamie coś męskiego i godnego miłości. Nie należy twierdzić, że Płomyczek zakochała się w Kringeleinie, życie nie produkuje takich słodyczy! Ale w tym oto pokoju numer 70 owładnęło nią uczucie czegoś bliskiego, jakiejś bezpiecznej kryjówki przed życiem, czegoś trwalszego od zwykłych przygód jej migotliwej, zmiennej egzystencji motyla. Kringelein mówił, a coraz więcej słów wyrywało mu się z ust, mówił, mówił, jakby chciał wszystko, co mu leżało na sercu, wyrzucić z siebie, uwolnić się od tego; zdawać by się mogło, że żył jedynie dotąd w oczekiwaniu owego cudu, który mu się teraz zdarzył, w oczekiwaniu na piękno doskonałe, leżące oto w jego łóżku, na tę dziewczynę, która do niego przyszła, rzuciła Preysinga, a przyszła do niego. Płomyczek nie miała o sobie zbyt wielkiego mniemania. Znała dobrze swą cenę; dwadzieścia marek za pozowanie do aktu; sto czterdzieści za miesiąc pracy biurowej; piętnaście fenigów za stronę pisania z przebitką; płaszczyk futrzany w cenie dwustu czterdziestu marek za tydzień miłości. Mój Boże, skądże miała znać swoją wartość! A w słowach Kringeleina odkryła siebie samą po raz pierwszy, przejrzała się w jego zachwycie jak w zwierciadle, ujrzała przepyszną smagłą karnację swego ciała, włosy srebrzystozłote, swe członki skończenie piękne, swoją młodość i świeżość, swą beztroską egzystencję i lekkomyślne trzepotanie się w życiu - odkryła siebie samą niby skarb ukryty. - Ale ja przecież nie jestem nic nadzwyczajnego - wyrzekła skromnie, zarumieniona. Nagle w toku mowy z ust Kringeleina padło nazwisko Preysinga, a dziewczyna przestraszyła się, i przebiegł ją dreszcz. W ciągu ostatniej pół godziny zapomnieli oboje o wypadkach, zaszłych w zielonym świetle pokoju numer 71. Świadomość tego zbudziła się raptownie, i zdjęło ich znowu przerażenie. - Nie pójdę tam więcej - zaszeptała Płomyczek - już go na pewno aresztowano i mnie też będą chcieli zatrzymać. Zostanę tutaj, tu mnie nie znajdą. Kringelein uśmiechnął się nerwowo. - Dlaczego by mieli ciebie aresztować? - spytał, ale i on się przeląkł. Ujrzał znów przed sobą Gaigerna wyraźnie jak w rzeczywistości: w aucie, w samolocie, przy stoliku do gry, w białym świetle bokserskiego ringu, potem przypomniał go sobie, schylającego się nad nim, oddającego mu pugilares, wychodzącego przez kołowrót w drzwiach... - Dlaczego by mieli aresztować ciebie? - spytał raz jeszcze. - Jako świadka - odparła. - Tak sądzisz? - powiedział Kringelein patrząc na nią i mimo woli widząc przed sobą Gaigerna. Doznał znowu uczucia niebezpiecznego tempa wrażeń dnia wczorajszego. - Możesz się nie obawiać. Załatwię to wszystko za ciebie - rzekł prędko - ale czy... czy zostaniesz przy mnie? Postaram się, by ci było ze mną dobrze. Chciałbym właśnie tego jednego: aby tobie było dobrze. Chcesz? Mam pieniądze. Mam ich dosyć, starczą na dłuższy czas. Zresztą mogę jeszcze więcej wygrać. Wyjedziemy, pojedziemy do Paryża lub dokąd zechcesz! - Mam wizę do Anglii. - Dobrze, bardzo dobrze, pojedziemy do Anglii. Zrobimy, jak i co zechcesz. Kupię ci piękne suknie... trzeba być dobrze ubranym i mieć pieniądze... Będziemy po prostu lekkomyślni, chcesz? Daruję ci całą wygraną: trzy tysiące marek! A potem dostaniesz jeszcze więcej... Nie mów nic, nie mów... leż tutaj, leż cicho... A ja pójdę tam do Preysinga, zobaczę, co się z nim dzieje. Czy wierzysz mi, że będziesz miała u mnie lepiej niż u niego? Czy wolisz zostać ze mną, czy z nim? Idę więc i przyniosę tutaj twoje rzeczy. Polegaj na mnie i nie bój się! Znikł w łazience i rozlatanymi rękami ubrał się w czarny żakiet i ciemny krawat z grubego jedwabiu. Ubieranie się w nocy, gdy na ulicach już było ciszej, a kaloryfery ochłodły, było dziwne, gorączkowe i podniecające. Płomyczek oparła policzek na podkurczonych kolanach i siedziała cicho w łóżku, oddychając głęboko. Głowa zaczynała ją boleć, a w gardle wyschło. Miała ochotę na jabłko i papierosa. Wzięła z nocnego stolika butelkę z balsamem Hundta i powąchała ją, ale zapach cynamonu wydał jej się nieprzyjemny. Kringelein wrócił z łazienki jako wytworny pan. Może nawet był nim rzeczywiście ten Kringelein z Fredersdorfu, który przez lat dwadzieścia codziennie łupał drzewo dla swej żony, by rozpaliła w piecu... - Idę więc, a ty siedź spokojnie tutaj - powiedział, wkładając binokle. Źrenice jego błyszczących, zezujących oczu były rozszerzone i poczerniały. Przy drzwiach jeszcze się odwrócił. Podszedł do łóżka i nagle ukląkł przed Płomyczkiem. Schował głowę w dłonie, mrucząc coś, czego dziewczyna nie mogła zrozumieć. - Tak, owszem, ależ tak - rzekła w odpowiedzi - dobrze, tak! Kringelein wstał, przeczyścił binokle końcem chusteczki, wyglądającej z kieszeni na piersi, i opuścił pokój. Płomyczek usłyszała, jak zamyka zewnętrzne drzwi, i jego kroki na korytarzu, a potem jeszcze z oddali muzykę z Żółtego Pawilonu, gdzie tańczyli ci sami ludzie, co przed trzema godzinami... Gaigern leży martwy na dywanie w numerze 71 i nic mu się już stać nie może. Nikt już nie będzie ponaglać go i prześladować, i nie ma już obawy, że baron Gaigern trafi do więzienia, a to jest dodatnią stroną całej sprawy. Nie przybędzie też do Wiednia, gdzie oczekuje nań Gruzińska - a to znów jest smutne. Lecz ten piękny, silny, wykolejony człowiek miał życie pełne wrażeń, takie jak chciał, spełnione: był on dzieckiem na łące, chłopcem na grzbiecie konia, żołnierzem na wojnie, zapaśnikiem, myśliwym, graczem, mężczyzną kochającym i kochanym. Teraz nie żyje! Ten człowiek tak kochający życie! Nieco wilgoci lśni w jego włosach, na ciemnobłękitnej piżamie czernieje plama od atramentu, a na ustach zastygł mu zdziwiony uśmiech. Na nogach ma wełniane złodziejskie skarpety, a na prawej zimnej już ręce widać skaleczenie, które nigdy już się nie zagoi... I Preysing słyszał z dołu taneczną muzykę, męczyła go niewypowiedzianie. Mimo woli i myśli jego przybierały ów synkopowy rytm, jaki przedzierał się z Żółtego Pawilonu przez ściany hotelu. Jakże wielki był kontrast między tym, co działo się tam na dole, gdzie grała muzyka, i tymi wydarzeniami tutaj, na górze, w tę jedną znamienną noc... "Skończyło się dla mnie wszystko - rozmyślał Preysing - koniec. Stało się. Nie mogę jechać do Manchesteru, a interes z Chemnitz się rozchwieje. Policja mnie aresztuje. Nastąpi przesłuchanie, śledztwo. Działałem w obronie własnej, dobrze, w samoobronie, ale nawet gdyby mi nic nie miało grozić, to przecież istnieje ta dziewczyna. I ona będzie przesłuchiwana. Byłem u niej, drzwi były otwarte, jeszcze i teraz stoją otworem." Preysing siedział w kącie pokoju na czymś dziwacznym, co było koszem na brudną bieliznę i zarazem służyło do siedzenia. Zapalił wszystkie światła, a jednak nie mógł się odważyć, by spojrzeć gdzie indziej. Musiał, musiał bezustannie wpatrywać się w trupa; zdawało mu się, że stanie się coś okropnego z chwilą, gdy odwróci głowę, by sprawdzić, czy drzwi są otwarte. "Były otwarte. Nie wolno mi ich zamknąć. Muszę zostawić wszystko nie tknięte aż do nadejścia policji. Jutro gazety podadzą, że miałem u siebie w hotelu kobietę... żona się dowie... I dzieci, prawda, i dzieci również! O, Boże, o, Boże wielki, co się ze mną stanie, co to będzie! Żona rozwiedzie się ze mną, ona tych spraw nie pojmie, ona nic nie zrozumie. Ale będzie miała rację, zupełną rację, jeżeli zażąda rozwodu. Nie, to przecież nie może się stać, nie może... Jakże ja dotknę moich dzieci tymi rękami!..." Spojrzał na swe dłonie: były całe poplamione atramentem. Miał wielką chęć pójść do łazienki i umyć sobie ręce, ale nie mógł się odważyć na oderwanie oczu od trupa. "Utracę dzieci, utracę żonę, a stary wyrzuci mnie z fabryki - to pewne. Człowieka tak kompromitującego, jak ja, nie ścierpi w fabryce. A wszystko z powodu takiej dziewuchy, wszystko przez nią!... Może nawet była w zmowie z tym drabem i zwabiła mnie do swego pokoju, by tymczasem on mógł mnie okraść. Tak jest, to powiem w sądzie. Przecież to była samoobrona, przecież on chciał strzelać..." Schylił się i przyjrzał się po raz tysięczny dłoniom Gaigerna. Obie były puste, prawa kurczowo zaciśnięta, a lewa leżała bezwładnie: w żadnej nie było broni. Preysing ukląkł i obszukał raz jeszcze jasno oświetlony dywan. Nic! Rewolwer, którym baron mu groził, stał się niewidzialny lub - może w ogóle nie istniał. Preysing powlókł się z powrotem na miejsce z uczuciem, że ogarnia go szaleństwo. Od chwili, gdy rzucił na wagę pertraktacji z Chemnitz ową sfałszowaną depeszę, stracił pod nogami mocny grunt prawego człowieka i obywatela i zaczął się staczać niżej, coraz niżej. Wyczuwał i zdawał sobie sprawę z szybkości swego upadku, którego ostatecznością była czarna bezdenna przepaść. Znał nawet ludzi, znajdujących się w takiej sytuacji jak on teraz: osobników wykolejonych, a mających świetną przeszłość poza sobą, dzisiaj w zniszczonych ubraniach żebrzących o posadę po biurach. W imaginacji ujrzał siebie samego, wyrzuconego, szukającego zarobku i odpychanego wszędzie. W tyle głowy poczuł nagle pulsujący ból, a w uszach mu zadudniło. Rozbity doszczętnie, pragnął chwilami gorąco ataku apopleksji, który jednak nie nadchodził. Gaigern leżał martwy, a on żył, niestety, żył dalej! - O, Boże - jęczał z cicha - o, Boże, Babetta, Pepsik, dzieci moje, żoneczko moja, Boże, Boże! Nie miał odwagi zakryć twarzy rękami, gdyż bał się tych uczernionych atramentem dłoni. W takim stanie zastał go Kringelein, gdy ostrożnie zapukawszy do drzwi wszedł do pokoju. (Było już po drugiej, i muzyka właśnie się skończyła.) Wargi Kringeleina były zupełnie białe, ale na twarzy malowały się błyszczące, gorączkowe rumieńce. Opanowało go uczucie przedziwnie wzniosłe i uroczyste, dokładnie zdawał sobie sprawę ze swego wytwornego wyglądu, z tego, że był ubrany bez zarzutu, w świetnie skrojonym czarnym żakiecie, stosownie do tego był pełen grzeczności światowego człowieka. - Przychodzę z polecenia pani - zaczął - dowiedziałem się od niej, że się tu coś stało, chciałbym zatem być panu pomocny, panie naczelny dyrektorze. Skończywszy przemowę, spojrzał na trupa. Nie przeraził się, raczej zdumiał się tylko. Gdy szedł tu ze swego numeru, przyszła mu do głowy myśl, że wszystko to jest jedynie złudzeniem, że Gaigern żyje. Preysing nie może być mordercą, a Płomyczek w jego pokoju jest tylko sennym marzeniem. Ale Gaigern leżał rzeczywiście zabity, a Płomyczek w numerze 70 naprawdę czekała na niego. Pochylił się nad zmarłym wiedziony dziwnym braterskim uczuciem. Klęcząc nad Gaigernem, poczuł z głębokim wzruszeniem znajomy zapach lawendy i perfumowanych angielskich papierosów, zapach, który owiewał go przez cały ów niezapomniany, ważny, a świetlany, jasny jeden dzień. "Dzięki ci!" - pomyślał i odetchnął z suchym łkaniem. Preysing patrzał na niego zmęczonymi i błędnymi oczyma. - Nie wolno nic ruszać aż do nadejścia policji - odezwał się nagle, gdy Kringelein wyciągnął rękę, by zamknąć przyjacielowi powieki. Lecz klęczący nie zwrócił uwagi na słowa Preysinga, skulonego w kącie, i dopełnił małej, uroczystej ceremonii. "Dla mnie to zrobi Płomyczek - pomyślał, nie mogąc się opanować. - Jakiś ty zadowolony, biedaku! Dobrze ci teraz? To nie takie straszne, prawda? Nie będzie straszne, nie będzie. Już niedługo - pomyślał też jeszcze - niedługo..." - Czy pan dyrektor zawiadomił już policję? - spytał dość sztywno i wstał. Preysing potrząsnął głową. - Czy wolałby pan, żebym to ja się tą sprawą zajął? Jestem do pańskiej dyspozycji - dodał jeszcze. Preysingowi zrobiło się jakoś lżej na duszy od czasu, gdy Kringelein wszedł do pokoju i uprzejmym tonem urzędnika zaofiarował mu swe usługi. - Tak. Zaraz... nie w tej chwili... Niech pan zaczeka jeszcze - wyszeptał. Było to nieco podobne w tonie do owych surowych, ale niewyraźnych poleceń, jakimi dręczył swych podwładnych w fabryce. - Trzeba będzie o tym wypadku zawiadomić starszego pana. Czy pan dyrektor życzy sobie, żebym zatelegrafował do szanownej pana rodziny? - spytał Kringelein. - Nie, nie! - wyrwał się Preysingowi głośny, ochrypły szept niby ściszony krzyk. - Poza tym byłoby wskazane, żeby sobie pan dyrektor zapewnił dobrego adwokata. Wprawdzie jest bardzo późno, ale jednak wobec tak niezwykłego zdarzenia może należałoby zatelefonować do którego. Prawdopodobnie zostanie pan dyrektor natychmiast zaaresztowany. Zanim odjadę, chętnie załatwię wszelkie te sprawy za pana dyrektora - ciągnął Kringelein. Miał świadomość tego, że znalazł się w kole wielkich wydarzeń, a wyszukane wyrażenia, jakimi się posługiwał, sprawiały mu zadowolenie, gdyż uważał je za wyjątkowo stosowne w obecnej chwili. Z niewiadomych źródeł biła owa uprzejmość, z jaką traktował zmiażdżonego i przybitego naczelnego dyrektora. Prostował swą drobną postać jak zwycięzca w starej, dawnej walce, o której Preysing dotąd nic nie wiedział. Nie było w nim już nienawiści ani strachu, ani bezsilnej wściekłości, nic z owych uczuć, zwykłych mu we Fredersdorfie. Czuł raczej jakby cień szacunku, dziwnego i niewytłumaczonego szacunku, mimo woli narzucanego nam przez ludzi, którzy uczynili coś złego; ze współczucia i świadomości swej przewagi rodziła się jego taktowna grzeczność. - Pan nie może wyjechać - odezwał się Preysing z kąta - będzie pan potrzebny. Mnie pan będzie potrzebny. Nie może być nawet mowy o pańskim wyjeździe - wyrzekł ostro, jakby odmawiał buchalterowi urlopu. Gdyby na dywanie nie leżał trup Gaigerna, Kringelein mógłby się uśmiechnąć w odpowiedzi na ten ton. - Będzie pan potrzebny jako świadek. Musi pan tu zostać... dopóki nie przyjdzie policja - gorączkował się dyrektor. - Moje zeznanie będzie krótkie. Zresztą jestem chory i muszę jutro wyjechać na kurację - odparł Kringelein uprzejmie, lecz krótko. - Ale pan go znał - powiedział Preysing szybko - i tę dziewczynę także. - Pan baron był rzeczywiście ze mną w przyjaźni, a ta pani zaraz po zabójstwie schroniła się pod moją opiekę - wyjaśnił Kringelein stylem potoczyście reporterskim. Duma rozsadzała jego wąskie piersi. "Dorosłem do tej sytuacji" - stwierdził z zadowoleniem. - To był włamywacz. Ukradł mi portfel, można go będzie przy nim znaleźć. Nie ruszyłem go dotąd. Kringelein spojrzał na Gaigerna. Dziwne było to, że leżał tak niemo, gdy oni rozmawiali, a jednak uśmiechał się lekko w nieokreślony sposób. Kringelein wzruszył wypchanymi ramionami swego nowego ubrania. "Możliwe - pomyślał - możliwe, że był włamywaczem. Ale czy to tak ważne? W tym świecie ludzi, którzy zarabiają tysiące, wydają tysiące i tysiące też wygrywają, nie jest istotny przecież jakiś tam jeden portfel..." Nagle Preysing ocknął się z oszołomienia. - Jakim to sposobem znalazł się pan tutaj? Kto pana tu przysłał? Panna Płomykówna? - spytał surowo. Kringelein poznał w ten sposób właściwą wersję nazwiska Płomyczka. - Tak jest, panna Płomykówna - odrzekł - znajduje się ona teraz w moim pokoju i nie chce powrócić do swojego. Przysłała mnie po swoje rzeczy, aby być ubrana, gdy nadejdzie policja. Albowiem bynajmniej nie była ubrana, gdy zemdlała. Nad tą jasną odpowiedzią Preysing zamyślił się znowu. - Będą ją przesłuchiwali - jęknął z rozpaczą i lękiem. - Tak jest - potwierdził Kringelein krótko - mam jednak nadzieję, że nie potrwa to długo. Panna Płomykówna ma bowiem jutro ze mną wyjechać, zaofiarowałem jej u mnie posadę - dodał i zbladł pod duszącym naciskiem tryumfu i zwycięstwa. Ale w Preysingu nie odezwał się w tej chwili mężczyzna i daleki był od walczenia o kobietę. Nawet nie przypuszczał, czym dla Kringeleina był fakt, że Płomyczek przedłożyła jego nad dyrektora: że było to czymś wielkim, jakimś cudem, ostatecznym i najwyższym szczytem... - Rzeczy panny Płomykówny są w jej pokoju, numer 72, pierwsze drzwi na lewo - rzekł, usiłując wstać, lecz nie mógł się utrzymać na ociężałych kolanach. Stawy jego były zmartwiałe, pełne piasku i odmawiały posłuszeństwa. A trup leżał dalej na podłodze... Gdy Kringelein znajdował się już przy drzwiach, Preysing zerwał się przemocą, widząc, że znów zostanie sam. - Niech pan czeka! Niech pan zaczeka! - krzyknął zduszonym szeptem - słuchaj pan, panie Kringelein, muszę z panem pomówić, zanim... zanim zawiadomimy policję. Chodzi... chodzi o tę panią. Pan mówi, że wyjeżdża razem z nią? Czy nie można by... ona jest w pańskim pokoju, prawda? Czy nie można by przy tym pozostać? To znaczy, słuchaj pan, panie Kringelein, jesteśmy mężczyznami. Za to, co się tutaj stało, chętnie odpowiem: była to samoobrona, prosta i jasna, konieczna samoobrona. Ciężka to sprawa, lecz muszę za nią odpowiadać. Ale... ale ta druga mnie zniszczy, ta druga może wszystko zmarnować. Czy nie można by... czy policja musi się dowiedzieć o tej historii z panną Płomykówną? Można by... zamknąłbym jedynie drzwi do pokoju numer 72... Panna Płomykówna mogłaby powiedzieć, że noc spędziła u pana i o niczym nie wie. I pan również nie wie o niczym, panie Kringelein! Wszystko by było w porządku: pan mógłby sobie wyjechać bez śledztwa i zeznań, panna Płomykówna byłaby również od nich wolna... Powiedz pan, panie Kringelein, przecież mnie pan rozumie, zna pan moją żonę prawie tak dawno, jak ja. A nasz starszy pan... i jego zna pan również dobrze! Przecież pan pracuje u nas, panie Kringelein, nie potrzebuję panu więc tego długo wyjaśniać... Mój byt wisi na włosku, mówię to panu otwarcie. Można się przez takie głupstwo zmarnować, przez taką babską historię, przez takie nic! Panie Kringelein, ja kocham moją żonę, przywiązany jestem bardzo i do niej, i do moich dzieci - mówił błagalnie, jakby wprost zwracał się do nich - pan zna moje dziewczęta, panie Kringelein. Stracę wszystko, wszystko, panie Kringelein, jeżeli sprawa z panną Płomykówną wypłynie przed sądem. Jestem przecież... nic przecież między nami nie było! Daję panu słowo honoru, nic, nic! - szeptał, zdając sobie z tego w tej chwili dopiero sprawę. - Pomóż mi pan, panie Kringelein, obaj jesteśmy mężczyznami! Niech pan to dla mnie zrobi! Niech się pan spakuje, zabierze dziewczynę i wyjeżdża, resztę wezmę już na siebie. O nic więcej nie proszę, tylko o to, by pan przemilczał i zapewnił mi też milczenie panny Płomykówny. Nic więcej... dam panu... słuchaj mnie pan, panie Kringelein: dziś z rana przemówiliśmy się w przykry sposób. Ale to nic... Pan mnie nie docenia, proszę mi wierzyć, nie zna mnie pan... Nieporozumienia między szefem a personelem zdarzają się wszędzie i nie należy brać ich tak poważnie. Przecież pracuje się wspólnie, wszyscy razem ciągniemy ten łańcuch, kochany panie Kringelein! Dam panu... dam panu czek na wyjezdnym... Niechże pan pójdzie teraz do numeru 72, zamknie drzwi, nakaże milczenie pannie Płomykównie, a jeszcze może być dobrze! Gdyby ją pytano o cokolwiek, niech powie, że była przez całą noc u pana, nic nie widziała ani słyszała, o niczym nie wie. Panie Kringelein, proszę pana o to, proszę! Kringelein słuchał prędkiego, prawie nieprzytomnego szeptu Preysinga i patrzał na niego. Białe ostre światło z siedmiu lampek żyrandola zaznaczało głębokie cienie w jego zapadłej twarzy, zlanej zimnym potem. Pod oczami zwisały worki, drżała obnażona górna warga, powieki drgały, a włosy lepiły się na czole, zoranym bruzdami fałd. Ręce jego były niby sparaliżowane i chore, gdy wyciągał je, powtarzając: - Proszę, proszę, proszę! "Biedak!" - przeleciało przez głowę Kringeleina. Myśl ta była tak niesłychanie nowa, że zrywała okowy i obalała mury... - Mój los zależy od pana - szeptał Preysing jak żebrak i nie wstydził się użyć napuszonego słowa "los". "A mój los? - pomyślał przy tym Kringelein - a mój?" Ale myśl ta znikła natychmiast bez śladu. - Pan dyrektor przecenia mój wpływ na tę panią. Jeżeli się pan dyrektor ma zamiar wykręcać, to będzie musiał zrobić to sam i na własną odpowiedzialność - odparł zimno. - Radziłbym wezwać jednak teraz policję; jeśli pan będzie zwlekał, wywrze to złe wrażenie. Przeniosę teraz rzeczy panny Płomykówny do mego pokoju, numer 70, gdyby pan dyrektor chciał mojej pomocy. Na razie żegnam pana, panie dyrektorze. Preysing wstał, pokonawszy opór w kolanach, lecz załamały się pod nim z powrotem. Kringelein skoczył, by go podtrzymać. "Biedak! - pomyślał po raz drugi - biedak!" Preysing z ręką opartą ciężko na jego ramieniu, odezwał się znowu: - Panie Kringelein... panie Kringelein, gotów jestem sprawę pana urlopu zdrowotnego puścić w niepamięć... nie będę też dociekał, skąd wziął pan pieniądze na podobne eskapady... Postaram się... gdy wrócę, dam panu lepsze miejsce. Zrobię dla pana wszystko, co będzie w mojej mocy. Ale wtedy Kringelein zaczął się po prostu uśmiechać, uśmiechać otwarcie, bez urazy i bez wdzięczności, ot, tak z lekka, od niechcenia. - Dziękuję panu bardzo - wyrzekł - dziękuję za pańskie dobre chęci, lecz nie będzie to już potrzebne. Oparł Preysinga o ścianę i wyszedł, pozostawiając go tak z twarzą człowieka, który zwalił się z lodowca. Na korytarzu paliły się dalej nocne lampy, co druga, a na zakręcie oświetlona tablica ostrzegała: "Uwaga - stopień". Staroświecki zegar wybił trzecią. O wpół do czwartej nocnego portiera, drzemiącego nad poranną gazetą, obudził telefon. - Halo! - krzyknął w czarny mikrofon - halo! halo! Przez chwilę w telefonie panowała cisza, wreszcie ktoś chrząknął. - Proszę natychmiast przysłać do mnie dyrektora hotelu - odezwał się męski głos - mówi Preysing, numer 71. Należy też zaraz zawiadomić policję, zdarzył się wypadek... W wielkim hotelu niejednokrotnie rozgrywają się brzemienne w znaczenie wypadki; często bywa on widownią zdarzeń, ważkich dla niektórych osób. Zdarzenia te stanowią niekiedy drobną wprawdzie część ich przeżyć, lecz bywają wielce doniosłe dla ich przyszłości. Za zamkniętymi drzwiami mieszkają najróżnorodniejsi ludzie: i tacy, którzy robią zawrotne kariery, i tacy, którzy się staczają w dół, a katastrofy i wielkie radości sąsiadują ze sobą nieraz o ścianę. Kołowrót w drzwiach wejściowych kręci się bezustannie, a to, co przyjezdny przeżywa w okresie między wejściem przezeń a wyjściem, rzadko jest pełną, zaokrągloną całością, historią rozpoczętą i kończącą się w hotelu, bywają to przeważnie tylko oderwane strzępy życia. Może w ogóle nie ma na świecie całych, pełnych losów ludzkich, lecz istnieją jedynie ich zarysy, zaczątki losów, które nie mają dalszego ciągu? A może życie ludzkie składa się jedynie z punktów wytycznych, których nic nie poprzedza, a istota ludzka błąka się bezwolnie od jednego do drugiego? Wiele wydarzeń staje się niby przypadkowo, a przecież są wynikiem jakichś ustanowionych praw. Wszystko, co się rozgrywa za drzwiami życia, nie jest skostniałe i niewzruszalne, niby kolumny jakiejś budowli, nie ma w tym przepisów stałych jak przy budowie symfonii i nie można tego obliczyć z dokładnością, jak ruchy planet - wszystko to jest właśnie ludzkie, niestałe, zmienne, ulotne i trudniejsze do ujęcia niż cienie chmur, wędrujące po łąkach. Kto zaś chciałby się podjąć wiernego zobrazowania tego, co widział za tymi drzwiami, ten znalazłby się w położeniu balansującego między prawdą a kłamstwem, jak akrobata na niepewnej, luźno zwisającej linie... Jako przykład może służyć owa rozmowa międzymiastowa, dziwna rozmowa, prowadzona z Pragi tuż po północy. Kobiecy głos poprosił o połączenie z baronem Gaigernem, pokój numer 69, i dyżurny telefonista zadzwonił pod wskazany numer. - Halo! - wołała Gruzińska w Pradze, leżąc już w niewygodnym łóżku znanego, lecz nie nowoczesnego hotelu. - Halo! Halo! Ch~eri, kochanie, czy jesteś? O tej porze w numerze 69 nie było nikogo, o dwa numery dalej, w pokoju 71 stał się właśnie ów straszny wypadek, z którego powodu dyrektor Preysing siedział trzy miesiące w areszcie śledczym, utracił rodzinę i stanowisko - a jednak Gruzińska posłyszała zupełnie wyraźnie, choć z wielkiej odległości, jak odezwał się głos ukochany: "Nieuwiada? To ty, kochana moja?" - Halo! - wołała Gruzińska - dobry wieczór, dobry wieczór, mój drogi! Cieszysz się, że telefonuję? Ale proszę, mów głośniej, bo połączenie jest niedobre. Wracam właśnie z przedstawienia, było doskonałe, och, wyjątkowe, nadzwyczajny sukces, ludzie wprost szaleli! Jestem bardzo zmęczona, ale też ogromnie szczęśliwa, ogromnie! Od dawna już nie tańczyłam tak, jak dzisiaj. O, comme je suis heureuse! Czy myślisz o mnie? Bo ja... ciągle, bezustannie myślę o tobie, tylko o tobie, i strasznie mi tęskno. Jutro rano jadę do Wiednia. Czy już tam będziesz? Powiedzże, będziesz? W Bristolu jutro rano, słyszysz? Dlaczego... proszę pani, proszę nie przerywać, nic nie słyszę! Więc będziesz jutro rano w Wiedniu? Będę cię tam oczekiwała, a w Tremezzo kazałam już wszystko przygotować na nasze przyjęcie. Czy się cieszysz? Jeszcze dwa tygodnie pracy, a potem będziemy już w Tremezzo. Kochanie, powiedz choć słowo, jedno słowo - nic nie słyszę... Co? Co pan mówi? Że pan baron się nie odzywa? Dziękuję. To proszę, niech mu pan powie, że go jutro oczekuję w Wiedniu. Dziękuję. Do widzenia. Tak rozmawiała Gruzińska z pustym pokojem numer 69 w Grand Hotelu... Leżała z brodą wciśniętą w przepaskę kauczukową, z oczami jeszcze palącymi po szmince, a serce w niej płonęło tkliwością i miłością. - Kocham cię, kocham, je t'aime - szeptała w nie odpowiadający telefon, choć telefonista z Berlina przerwał już połączenie z pustym numerem 69. Obok, w numerze 70, szaro już było między czwartą i piątą, a zasłony w oknach pojaśniały, gdy Płomyczek po raz pierwszy wzięła w swe objęcia Kringeleina. Był to moment jedyny w jej życiu, niezwykle tkliwy, gdyż oddawała się nie dla pieniędzy, nie sprzedawała swego ciała. Po raz pierwszy zrozumiała, że to, czym obdarować mogła wybrańca, nie było drobną przyjemnością ani przelotną uciechą, lecz mogło się stać czymś wielkim, wstrząsającym, szczęściem i ostatecznym ziszczeniem czyichś marzeń. Leży z Kringeleinem w objęciach niby młoda matka, karmiąca do syta swe dziecko. Ręce splotła na jego szyi, gdzie choroba i słabość wyżłobiły zagłębienie między ścięgnami karku. "Jak teraz dobrze! - myśli Kringelein w jej ramionach - nic nie boli. Silny jestem, lecz i zmęczony, bardzo zmęczony, ale wyśpię się, to nic! Od czasu, gdy tu przyjechałem, sypiam bardzo niewiele. Szkoda czasu, nie chciałbym umierać, bardzo chciałbym żyć jeszcze. Ach, teraz skończyć właśnie, gdy wszystko się dopiero zaczęło!" - Płomyczku - szepce w jej młode ciepłe ciało - Płomyczku, nie daj mi umrzeć, o, proszę, nie daj mi umrzeć! A dziewczyna przygarnia go jeszcze mocniej do siebie i zaczyna pocieszać. - Ależ nie mów głupstw! Nie chcę tego słuchać. Z powodu takiej drobnostki nie umiera się zaraz. Już ja cię będę pielęgnowała! Na Wilmersdorfstrasse mieszka pewien człowiek, który umie uzdrawiać. Wyleczył już wielu, bardziej chorych od ciebie. On to potrafi. Jutro pojedziemy do niego z rana, żeby ci coś przepisał, a potem wyzdrowiejesz, zobaczysz, że wyzdrowiejesz! Pojedziemy później do Londynu, do Paryża albo na południe Francji. Tam już jest ciepło. Będziemy cały dzień leżeli w słońcu, opalimy się, i dobrze nam będzie. A teraz - spać! Śmiertelnie znużony Kringelein wierzy jej i wchłania tę niewinną, swobodną i beztroską siłę oraz zdrowie z niej płynące. Zasypia, śniąc o złotym szczęściu, które wygląda jak pierś Płomyczka, a zarazem jak wzgórze, porosłe kwitnącym janowcem. O dwa piętra wyżej śpi Otternschlag, i marzy mu się sen, powracający co tydzień. Oto doktor idzie przez miasto, które zna dobrze, i wchodzi do domu, o którym już dawno zapomniał. Mieszka w nim pewna kobieta, która urodziła dziecko, kiedy on był w niewoli, którego ojcem nie jest on, dziecko, które krzyczy przeraźliwie w swym czyściutkim wózku, ilekroć ujrzy jego pozszywaną twarz... A potem, wciąż we śnie, doktor goni za Gurb~a, swą perską kotką, goni bez wytchnienia przez owo miasto ze snu, walczy o nią na dachu z obcym kotem o ludzkiej twarzy, a wreszcie spada z podobłocznej wysokości poprzez płomienną czerwień pękających granatów... W tym miejscu doktor się budzi. - Dosyć już - mówi sobie - dosyć mam wszystkiego. Jakże długo ma to jeszcze trwać? po co? Nie, teraz już trzeba z tym skończyć. Wstaje, wyjmuje z walizy strzykawkę, łamie szyjki ampułek, jednej, dwóch, ośmiu, dwunastu... napełnia mały przyrządzik cieczą, obmywa swe ramię, poranione i zaognione od mnóstwa drobnych ukłuć i... zatrzymuje się... Dreszcz go przechodzi i wszelka moc ucieka mu z rąk... Nagle wyciska strzykawkę bezużytecznie, wypuszcza wprost w powietrze kosztowną jej zawartość, zdobytą z trudem, nieraz oszustwem, wystrzykuje z niej prawie wszystko, aż do maleńkiej nieszkodliwej resztki, którą aplikuje swemu zgłodniałemu organizmowi. Potem kładzie się znowu, zasypia i nie słyszy nic, co się dzieje w hotelu. Koło wpół do czwartej, zaalarmowany przez nocnego portiera, opuszcza swój pokój hrabia Rohna; wychodzi z niego ostrożnie, bez szmeru, pachnący octem toaletowym jak w biały dzień. Udaje się do numeru 71, by naocznie stwierdzić, co się stało, i wydaje najpotrzebniejsze zarządzenia. Każe podać zupełnie złamanemu Preysingowi kieliszek koniaku i odgania muchę, krążącą wokół twarzy zabitego. Chwilę stoi nad nim ze złożonymi rękami i pochyloną głową, jakby się modlił - może też naprawdę modli się za tego zmarłego, tego wykolejonego człowieka, pochodzącego z tej samej, co i on, sfery? Może nawet myśli, że życie tego Gaigerna nie układało się łatwo... Wreszcie pan szef recepcji zamyka się w swym małym kantorze i zawiadamia telefonicznie o wypadku komisarza do spraw kryminalnych, pana J~adicke, który ma poruczony dozór nad hotelami. Pierwsza zamiataczka uliczna rozpoczęła już szorowanie asfaltu, gdy w hallu zjawili się czterej panowie w paltach, noszący wspólnie groźną nazwę "komisji śledczej". Rohna zawiózł ich osobiście windą na drugie piętro. Prawo obejmuje władzę. Dyrekcja hotelowa zaklina o dyskrecję, o uniknięcie rozgłosu, o zatuszowanie wypadku, gdyby się to tylko okazało możliwe. Niestety, możliwe to nie jest. Niedługo po tym dowiaduje się o wszystkim cały Fredersdorf. Przyjeżdża do Berlina pani dyrektorowa Preysingowa ze swym apoplektycznym ojcem i wśród scen najokropniejszych zrywa ze swym mężem. Gdyby chodziło jedynie o zabójstwo, o to, że zabił człowieka - pani Preysingowa mogłaby sobie wiele wytłumaczyć, choć wzdrygając się wewnętrznie. Ale to... ten skandal z ową dziewczyną! Już podczas drugiego badania Preysing przyznał się do tego, spocony, jąkający się i zmieszany, a tej kwestii żona jego ani zrozumieć, ani przebaczyć mu nie może... Sprawa zabitego barona Felixa Benvenuta Amadeusza von Gaigerna przedstawia się wprawdzie niezupełnie jasno, lecz dość dodatnio. W całym Grand Hotelu nie znajduje się ani jedna osoba, która by o nim mogła powiedzieć coś złego. Nie był nigdy karany ani podejrzany, ani nawet znany policji. Ma wprawdzie nieco długów, a pochodzenie jego auta (które zresztą jest już zabezpieczeniem jakiejś pożyczki) nie da się stwierdzić z całą dokładnością - ale to jeszcze nie świadczy przeciwko niemu. Był graczem, kobieciarzem, niekiedy się upijał, ale zawsze był dobroduszny. Niektórzy pracownicy hotelowi płaczą na podawaną szeptem wiadomość o jego nagłej śmierci. Boy hotelowy, Karl Nispe, z jego złotą tabakierką w kieszeni, płacze gorzko. Jako jeden z pierwszych świadków składa zeznanie, że barona tuż przed dwunastą już nie było w pokoju. Pani z numeru 18, położonego pod numerem 71, słyszała, że mniej więcej o tej porze na górze coś jakby upadło, przypomina to sobie dokładnie, gdyż łoskot ten ją zirytował. Ale co się działo między dwunastą a wpół do czwartej i dlaczego pan Preysing nie zawiadomił policji natychmiast? Wyjaśniają to bardzo jasne, chociaż dość skąpe zeznania świadków, Płomykówny i Kringeleina, te właśnie zeznania, które w południe podają wszystkie gazety, a które ostatecznie przekreślają stanowisko społeczne pana dyrektora. Broni, o której majaczy Preysing, nie znaleziono, ani rewolweru, ani nawet straszaka, jakiego używają niekiedy włamywacze, unikający rozlewu krwi. Rzuca to złe światło na Preysinga. Podejrzany zatem będzie o wszystko, jeżeli się okaże, iż o rewolwerze tym skłamał. Wprawdzie portfel jego znaleziono w kieszeni zabitego, lecz sędzia śledczy, który się wgryza w tę sprawę jak robak toczący drzewo, ma wątpliwości, czy Preysing sam nie podrzucił Gaigernowi portfelu, by stworzyć pozory włamania się do jego pokoju i samoobrony napadniętego. Jednak prawdą pozostanie, że Gaigern miał na miękkich bokserskich butach skarpetki... Ujawnia się również fakt, że młodsza pokojowa z drugiego piętra otrzymała od szofera pana barona fotografię, a na jej podstawie właściwy urząd stwierdza, że szofer ten był znanym przestępcą, karanym więzieniem... Gdyby się udało go ująć, może by nieco więcej światła padło na całą sprawę. Na razie pan Preysing siedzi w celi śledczego aresztu i cierpi na nerwowe halucynacje. Bezustannie widzi przed sobą Gaigerna, lecz nie jako trupa, ale żywego, wyraźnie i tak blisko, że dokładnie widzi jego bliznę na brodzie, długie jak promienie rzęsy i pory na twarzy - jak wtedy, gdy Preysing spotkał go, wychodzącego z kabiny telefonicznej. Z wysiłkiem odpycha obraz ten sprzed oczu, ale natychmiast widzi przed sobą Płomyczka, pannę Płomykównę II, a właściwie tylko część jej postaci: jej biodro na pewnej ilustracji, która wpadła w ręce panu dyrektorowi naczelnemu wówczas, gdy los jego zaczynał staczać się po pochyłości... Dziwne koleje przechodzą goście w wielkim hotelu. Żaden z nich nie opuszcza go przez kołowrót w drzwiach takim, jakim przybył. Szanowany człowiek i wzorowy obywatel, Preysing, zostaje wyprowadzony przez dwóch panów, jako aresztant, zupełnie rozbity duchowo. Czterej ludzie wynoszą cichaczem i ukradkiem przez schody służbowe Gaigerna, owego promiennego Gaigerna, który zmuszał do uśmiechu wszystkich, gdy przechodził przez hall w swym granatowym palcie i stebnowanych rękawiczkach, rozglądając się bystro wokoło i rozsiewając zapach lawendy oraz perfumowanych angielskich papierosów. Kringelein, otrzymawszy pozwolenie na wyjazd po złożeniu zeznań, razem z Płomyczkiem przechodzi przez hall wobec schylonych w ukłonach grzbietów i, rozdając wiele napiwków, opuszcza Grand Hotel niby król życia. Prawdopodobnie jego wspaniałość potrwa zaledwie tydzień do następnego, rozdzierającego ataku bólów - ale nie jest wykluczone, że dzielny ten "moribundus" zdobędzie nowe siły i na przekór wszystkim orzeczeniom lekarskim pozostanie przy życiu. Przynajmniej wierzy w to Płomyczek, a Kringelein w swym błogim zachwyceniu stara się również w to uwierzyć. Ostatecznie czyż nie jest to obojętne, jak długo jeszcze będzie żyć ten Kringelein? Przecież - krótko czy długo - treść stanowi o życiu, a dwa dni, piękne i wypełnione, mogą mieć więcej wartości niż czterdzieści pustych lat: i w tę mądrość uzbrojony jest Kringelein, wychodzący przy boku Płomyczka na ulicę, by wsiąść do auta, które ma ich odwieźć na dworzec. O dziewiątej rano hotel odzyskuje swój zwykły wygląd. W hallu sprząta posługaczka, wycierając podłogę mokrymi trocinami ku cichemu oburzeniu Rohny. Fontanna szemrze; w pokoju do śniadań siedzą panowie z tekami akt, palą ciemne cygara i rozprawiają o interesach. Na korytarzach służba szepce między sobą, ale do gości nic jeszcze nie dotarło. W numerze 71 otworzono okna na cały dzień, pełen marcowego chłodu, po czym pokój opieczętowano. Obok, w numerze 72, łóżka zostały świeżo zasłane, a meble wytarto na wilgotno. O godzinie ósmej pan Senf stawił się do pracy. Twarz portiera jest umęczona, gdyż przez całą noc siedział w zimnym korytarzu kliniki w niepewności, czy żona jego dożyje do rana. Jednym uchem tylko słucha opowiadania małego praktykanta i zatacza się prawie, rozdzielając pocztę w poszczególne przgródki numerów. - Rzeczywiście, kręci mi się w głowie - mówi, tłumacząc się - nikt by nie uwierzył, jak człowiekowi jest potrzebna ta odrobina snu. Więc jak to było? Pilzheimer stwierdził tożsamość szofera? Zawsze przecież mówię, że to dzielny chłop. Gdybyśmy mu byli od razu dali nadzór nad baronem, to by się obyło bez takiego skandalu w Grand Hotelu, to przecież psuje opinię! Śniadanie do pokoju 22! - krzyknął, przerywając sobie, do telefonu służbowego i zabrał się dalej do sortowania. - Tu jest nawet poczta dla niego! Co z nią teraz zrobić? Przesłać do sądu? No, dobrze. Dzień dobry panu doktorowi, dzień dobry - przywitał żółtego, chudego Otternschlaga, który obszedł jak zwykle hall dookoła i zatrzymał się przed kantorkiem, patrząc swym szklanym okiem. - Jest poczta dla mnie? - spytał doktor. Portier sprawdził po części z grzeczności, a po części dlatego, że w ostatnich dniach często Kringelein zostawiał bileciki dla Otternschlaga. - Niestety, panie doktorze, dzisiaj nic nie ma - odparł. - Depesza może? - Nie, panie doktorze. - Może kto o mnie pytał? - Nie, na razie nikt. Otternschlag powlókł się w zwykły swój sposób na miejsce. Boy numer 7 pobiegł za nim, a kelner przyniósł mu kawę. Doktor zapatrzył się szklanym okiem w dziewczynę, która przy kiosku z kwiatami ustawiała wazony. - Dzień dobry szanownym państwu - przywitał portier jakąś parę z prowincji. - Pokój? Tak jest, natychmiast. Numer 70 jest wolny, bardzo ładny pokój, pojedynczy z łazienką; może być też numer 72, podwójny, ale, niestety, bez łazienki; możliwe, że dziś jeszcze lub jutro zwolni się też pokój przyległy, numer 71 z łazienką, apartamencik bardzo piękny. Może się państwo zechcą łaskawie pofatygować obok. Co? Halo! Nic nie rozumiem - zawołał w telefon - co takiego? Tak, dobrze. Zaraz tam będę. Na chwilkę pójdę do telefonu: to prywatnie do mnie z kliniki - rzucił małemu Georgiemu i, potykając się, pobiegł przez hall oraz dwa korytarze do centrali, gdzie mu telefonista wskazał kabinę numer 4. Doktor Otternschlag podniósł się jak marionetka i podszedł do kantorka portiera. - Czy pan Kringelein jest jeszcze u siebie? - zapytał. - Nie. Pan Kringelein wyjechał - odparł praktykant. - Wyjechał? Taaak? Czy zostawił coś dla mnie? - zagadnął Otternschlag po pauzie. - Nie. Nic niestety, nic - odrzekł chłopak z uprzejmością, której się nauczył od portiera. Otternschlag odwrócił się i poszedł znowu na miejsce, tym razem nie naokoło, lecz wbrew zwyczajowi po przekątnej, w poprzek przez hall. Po drodze minął go przebiegający portier, którego poczciwa jasna twarz sierżanta pokryta była potem jak po olbrzymim wysiłku. Zatrzymał się za swym kantorkiem jak w przystani. - Dziecko jest wreszcie: dziewczynka. Spowodowali poród. No, ale jest, a waży pięć funtów! Niebezpieczeństwa już nie ma żadnego. Obydwie mają się zupełnie dobrze - wyrzucił z siebie jednym tchem. Twarz miał rozpromienioną, a oczy wilgotne. Zdjął czapkę, ale zaraz ją włożył, gdyż Rohna spojrzał ponad mleczną ścianką obok. Małżeństwo z prowincji weszło do windy i pojechało do numeru 72, owego pokoju podwójnego bez łazienki, gdzie jeszcze delikatnie pachniał puder Płomyczka, perfumowany fiołkami. - Otwórz okno - powiedziała żona. - Będzie przeciąg - zaprotestował mąż... W hallu doktor Otternschlag rozmawiał tymczasem sam ze sobą. - To okropne - mówił do siebie - wciąż to samo. Nic nowego. Człowiek jest przerażająco samotny. Świat widać rzeczywiście jest zamarłą gwiazdą i nie grzeje więcej. W Rouge_Croix zamurowano dziewięćdziesięciu dwóch zasypanych ziemią żołnierzy. Może i ja jednym z nich jestem? Może siedzę pomiędzy nimi, jestem trupem i nie wiem o tym. Żeby się chociaż w tej wielkiej spelunce coś takiego działo, co by mnie trochę rozerwało. Ale nie, nic a nic. Więc wyjechał... Bądź zdrów, panie Kringelein. Mogłem panu dać na drogę receptę, przeciwko bólom. Ale nie, odjechał bez pożegnania. Tfu, do diabła! Przyjeżdżają, wyjeżdżają, przyjeżdżają, wyjeżdżają! Małego praktykanta Georgiego, stojącego za mahoniowym kantorkiem w portierni, zajmuje kilka naiwnych, głęboko banalnych myśli. - Co za ruch ogromny w takim wielkim hotelu - zastanawia się chłopak - kolosalny ruch! Ciągle coś nowego: jednego aresztują, drugi zostaje zabity, ten wyjeżdża, tamten przyjeżdża. Jednego wynoszą na noszach tylnymi schodkami, a jednocześnie drugiemu rodzi się dziecko. Szalenie interesujące! No cóż, takie jest życie! Doktor Otternschlag siedzi pośrodku hallu jak skamieniały obraz człowieka, odciętego od życia, jak posąg osamotnienia. Zostanie tutaj, tu jedynie ma on swe stałe miejsce. Jego żółte dłonie, ciężkie jak z ołowiu, zwisają bezwładnie, a szklane oko patrzy na ulicę, zalaną słońcem, którego doktor nie widzi... A kołowrót w drzwiach kręci się, kręci bezustannie...