Karol Koźmiński Tadeusz Kościuszko 1746-1817 Warszawa: MON, 1969 Na dysk przepisał Franciszek KwiatkowskŚwięto szkoły Tysiącem zapalonych świec jarzy się dziś wielka, honorowa sala Szkoły Rycerskiej króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Na białych jej ścianach, u góry, złocą się litery biegnącego niby szlak hymnu o "świętej miłości kochanej Ojczyzny", który jest hymnem szkoły. Na galerii przy jednej ze ścian bocznych grzmi co sił kapela szkolna na zmianę z kapelą regimentu gwardii królewskiej, a sala pełna jest młodzieży. Dziś bowiem zakończenie roku szkolnego. Kadeci w pięknych, świątecznych mundurach, w granacie i amarancie majestatycznie tańczą menueta, patrząc w oczy swych tancerek, sióstr czy znajomych przybyłych z miasta. W tańcu ledwie dotykają one ziemi, podobne do boginek greckich w białych, przepasanych kolorowymi szarfami, zwiewnych sukienkach. Na obraz ten z lubością patrzy król ze stopni ustawionego w głębi sali tronu. Nie lubi wojny, ale nosi chętnie mundur szkoły, zdobny dziś błękitną wstęgą i brylantową gwiazdą orderu Orła Białego. Za królem świta wspaniała z księciem Adamem Czartoryskim, komendantem korpusu. Są oczywiście i profesorowie. A więc dyrektor nauk - Anglik Lind, skoro król wszystko co angielskie uważa za najlepsze, sławny filozof Marcin Nakuta, wykładowca moralności i ekonomiki, Nagurczewski od literatury i historii Polski, Jankowski, Konderski od łaciny, profesorowie języków obcych, matematyki, fizyki, fechtunku czy tańca, cudzoziemcy i Polacy. Tańczącą młodzież z uwagą obserwują oficerowie, starsi jej kiedyś koledzy, pełniący obecnie służbę w szkole. Jeden z nich robi to może najpilniej, choć od czasu do czasu zatrzymuje wzrok nieco dłużej tam, gdzie zdaje się lśnić jasna sukienka córki pisarza polnego wojsk litewskich, Ludwiki Sosnowskiej. Ciemnowłosy, o oczach wielkich, marzących, szlachcic ubogi z Kobryńskiego z Litwy, był zawsze jednym z najpilniejszych uczniów, wiedząc, że tylko pracą i zdobytą wiedzą będzie się mógł wybić wśród grona zamożnych paniczów. Koledzy nazywają go "Szwedem", widząc w nim bowiem jakby żywy obraz zawołanego żołnierza, króla-ascety, Karola XII, i wiedzą już, że jego hasłem jest: "siebie samego zwyciężaj - to największe zwycięstwo". A wszyscy, zwłaszcza najmłodsi, za którymi zawsze potrafi się ująć, lubią go i szanują. To Tadeusz Kościuszko, syn Ludwika Tadeusza, pułkownika Buławy Polnej Wielkiego Księstwa Litewskiego, miecznika województwa brzeskiego. W Mereczowszczyźnie spędził dzieciństwo i wiek pacholęcy. Rodzice żyli zgodnie, ich sytuacja materialna była raczej pomyślna i dość ustalona. Ojciec garnął się do urzędów wojskowych i on to zapewne rozbudził w synu zamiłowanie do zawodu wojskowego. 24 czerwca 1758 roku Ludwik Kościuszko umiera osierocając żonę i czworo dzieci. Tadeusz ma wówczas niecałe trzynaście lat. Na Teklę z Ratomskich Kościuszkową spadają nie tylko kłopoty związane z wychowaniem i wyposażeniem dzieci, ale też gospodarka na kilku folwarkach. Pierwsze nauki Tadeusz pobierał w domu, a w grudniu 1765 roku już jako 19-letni młodzieniec wstąpił do Korpusu Kadetów w Warszawie. Uczył się dobrze i wyróżniał niezwykłą pilnością. W rok później patentem królewskim zostaje awansowany na chorążego, a na początku maja 1768 roku znajduje się na liście oficerów i pełni służbę podbrygadiera mając pewne zwierzchnictwo nad dziewiętnastoma współtowarzyszami... Wytworne tony menueta przebrzmiały. Ostatni, wdzięczny ukłon kawalerów przed ich damami. W tej chwili król powstał z miejsca i klaszcze w dłonie. To znak, że młodzież ma przejść do sali jadalnej, gdzie czeka już przygotowana wieczerza. Obie kapele grają teraz skocznego marsza, a kawalerowie prowadzą swe damy wesołym korowodem do suto zastawionych stołów. Ale wraz z młodzieżą do stołów zaczynają się cisnąć obecni na sali balowej starsi, rodzice kadetów czy ich tancerek. Tadeusz rozgląda się po sali, widzi w tłumie gości niejakiego Stanisława Gozdzkiego, dumnego pana, wojewodę podlaskiego, tego samego, który kiedyś na balu, poza terenem Szkoły, potrącił w przejściu jednego z najmłodszych kadetów prowadzącego swą damę i nie tylko nie przeprosił go za to, ale zawołał głośno: - Z drogi, smarkaczu! - i pchnął kadecika mocno. Chłopak poczerwieniał. Zniewaga publiczna, i to na oczach damy! Ale przeciwnikiem - wojewoda. Jakże tu od takiego magnata żądać satysfakcji? Oburzeni kadeci chcieli wówczas wyruszyć całą szkołą pod pałac wojewody, by zmusić go do przeprosin, ale udaremniło to dowództwo korpusu. Gdy król dowiedział się o incydencie, wezwał do siebie Tadeusza jako jednego z przywódców młodzieży kadeckiej. Kościuszko krótko zameldował o zajściu. Król wysłuchał go z uwagą. Jako szef swej ulubionej Szkoły Rycerskiej poczuł się sam dotknięty. Kadetów, których mundur tak chętnie nosił, uważał jakby za swoją przyboczną gwardię. Stanisław Gozdzki musiał, niestety, na polecenie króla kadeta przeprosić. Tadeusz postawą swą pozyskał serca kolegów i zwrócił na siebie uwagę króla. I teraz, gdy cały orszak już ruszył, Stanisław August uśmiechnął się życzliwie do Kościuszki: - Potrzebuję lektora - powiedział. - Mówił mi też profesor Mller, że rysujesz pięknie. Będziesz mi więc i do tego potrzebny... Odtąd często wzywać zaczął do siebie Tadeusza. Z przyjemnością stwierdził, że biegle czyta on po francusku, że ma duże zdolności do rysunku i malarstwa. Począł się zastanawiać: czyby młodzieniec nie mógł się kształcić właśnie w malarstwie, zostać z czasem wykładowcą projektowanej przez króla Akademii Sztuk Pięknych, takiej, jakie mają Rzym, Paryż?... Po złożeniu ostatnich egzaminów Kościuszko pozostał przy Korpusie jako brygadier i uzyskał stopień kapitana. Wakacje szybko minęły. Wraz z nowym rokiem szkolnym pozwalano kadetom, którzy wyróżniali się pilnością, bywać w towarzystwach, uczestniczyć w zabawach tanecznych i balach na zamku, na których król chciał często ich widywać: niech nabierają ogłady towarzyskiej w przyjęciach dworskich. Mają być przecież oficerami, czekają na nich urzędy w organizowanej przez króla administracji krajowej. Na bale przybywają zawsze najpiękniejsze panie. Niejedna z nich łaskawym okiem zerka na młodego kapitana - lektora Jego Królewskiej Mości. Dlaczegóż to pan kapitan pod spojrzeniami tymi spuszcza wzrok? Czyżby młody rycerz bał się pięknych dam? Czy może jego serce jest zajęte? Tak. Oto na zamku mówią, że kapitan Kościuszko jest nie tylko nauczyciele pięknej Ludwiki, córki pisarza polnego, niebawem hetmana wojsk litewskich, pana Sosnowskiego, ale, że oboje młodzi kochają się. Podobno wymienili już słowa przysięgi. Cóż stąd, że dla ubogiego kapitana za wysokie może progi pałaców magnackich! Skoro kochają się - wierzą, że rodzice Ludwiki muszą się zgodzić. Jeśli zaś nie - to już postanowili oboje - od czegóż dawny obyczaj rycerski: kawaler porwie swą ukochaną i potajemnie zaślubi... Tylko że... Pewnego dnia pan pisarz polny wojsk litewskich poprosił o posłuchanie na zamku. Król przyjął go skwapliwie: wiedział, że pan Sosnowski jest dobrze widziany przez ambasadora imperatorowej Katarzyny. Pan Sosnowski nie nadużywał drogiego zawsze czasu monarchy. Mówił krótko: - Najjaśniejszy Panie. Jeden z oficerów Waszej Królewskiej Mości - tu padło nazwisko - wzdycha do mej córki Ludwiki, która... chętnie tego oficera widzieć rada, ale ja rękę jej z dawna przyrzekłem komuś innemu. Gdyby więc Wasza Królewska Mość raczyła... Pan Sosnowski nie potrzebował tłumaczyć sprawy bliżej. Król zrozumiał, o co chodzi. I żegnał łaskawie pana pisarza in spe hetmana: - Waszmość Pan może być zupełnie o los swej córki spokojny... Pędzlem czy szablą? Tego dnia po południu, gdy Tadeusz wszedł do biblioteki królewskiej, by pełnić zwykłe swe obowiązki lektora, król, witając go, rzekł: - Nie będziesz mi dzisiaj potrzebny. - A po chwili dodał: - Szykuj się do drogi. Tadeusz stał milcząc w oczekiwaniu dalszych rozkazów. - Jestem z ciebie bardzo zadowolony. Ale myślę od dawna o tym, by wysłać cię do Paryża... Tadeusz skłonił się głęboko. - Pojedziesz... pojedziecie obaj, ty i Orłowski. Będziecie w Paryżu studiowali malarstwo. Macie, jak się przekonałem, pewien talent. Chcę mieć z was moich nadwornych malarzy. Po szczegóły zgłosisz się do imć pana Bacciarellego. Sądzę, że jesteś rad! Znów tylko ukłon głęboki. Tadeusz milczy, jest pełen niepokoju: a więc rozkaz królewski oddala go od ukochanej? Na czas nieograniczony. Chce coś powiedzieć, ale król odprawia go krótkim: - Możesz odejść! Tej nocy Tadeusz nie mógł zasnąć. wyraźne wyróżnienie królewskie? Tak. Ale jednocześnie przymusowe rozstanie z tą, którą pierwszym młodym uczuciem ukochał. Kiedy ją znów zobaczy? Czy zobaczy? Czas, oddalenie, czy nie zatrą pamięci chwil, jakże krótkich, w sercu Ludwiki? Czaru pierwszych słów miłości? On uniesie przed oczyma jej obraz na zawsze. Ona - pozostanie w świecie, do którego należy. Jeśli stanie przed nią panicz bogaty, piękny, cóż znaczyć będzie daleki, ubogi szlachcic kobryński?... Wczesną jesienią 1769 roku kapitan Kościuszko jechał do Paryża. Jechał z dobrym kolegą - przyjacielem, kapitanem Józefem Orłowskim. Obaj w jednym czasie wstąpili do Korpusu Kadetów, awansowali jednocześnie i odtąd, jako oficerowie, razem pełnili służbę w szkole. Teraz mieli studiować w Paryżu jako stypendyści króla. Właśnie 16 września pokwitowali odbiór pieniędzy, przydzielonych im przez króla na wyjazd i koszty pierwszego roku pobytu za granicą. Czyż nie należało się cieszyć z tego? Rozkaz królewski otwierał drogę w szeroki świat, skarbnicę nauk i sztuk. Marzyć o tym nie mógł ubogi miecznikowicz brzeski w swych rodzinnych Siechnowiczach. Należało być wdzięcznym królowi. Ale Tadeusz myślał wciąż, że rozkaz króla odsuwa go od Ludwiki, oddala od Ojczyzny, której pragnął ze wszystkich sił służyć, jak go uczono, jak żołnierz. A tymczasem w Ojczyźnie prawie od dwóch już lat toczy się wojna konfederacka, obejmując coraz to inne ziemie Rzeczypospolitej, gdy on, siedząc w dalekim Paryżu, będzie sobie malował!... W Paryżu zajęli z Orłowskim kwaterę przy ulicy "Małych Augustianów" na lewym brzegu Sekwany i dzięki protekcji króla, a przede wszystkim poparciu księcia Adama Czartoryskiego, zapisani zostali jako słuchacze słynnej na cały świat Akademii Królewskiej Malarstwa i Rzeźby. Mieściła się ona w pałacu królewskim Luwru i miała znakomitych profesorów. Jeden z nich, Karol Cochin, właściwy kierownik uczelni, wykładami swymi budził wśród uczniów myśl głębszą, uczył, że mistrzynią winna im być natura. W kompozycjach malarskich zalecał, by sięgali po natchnienie do czynów dawnych bohaterów Grecji i Rzymu. Kościuszko w szkole tej znalazł się w gronie sławnych już artystów francuskich, takich jak David i Vernet, obok młodych Polaków, z których wyrosną z czasem malarze tej miary, co Kucharski i Oleszkiewicz. W akademii jednak, mimo że kierunek jej odpowiadał mu jak najbardziej, nie czuł się dobrze. Porównując swe prace ze studiami Orłowskiego i innych kolegów, widział, że mniej ma od nich talentu, czuł, że sztuka nie zapewni mu przyszłości. Pociągało go zupełnie coś innego. Korzystając więc z tego, że król coraz rzadziej przysyłał subwencje i nie żądał żadnych sprawozdań, postanowił opuścić Akademię, wziąć się do innych studiów. Pod koniec roku szkolnego pożegnał więc kolegów, którzy zdążyli go już polubić. Orłowski, troskliwy zawsze o kompana, pytał go: - Czemu opuszczasz szkołę Chcesz może wracać do kraju? - Nie. Mam jeszcze trochę grosza ze schedy po ojcu, sądzę też, że książę Adam o mnie nie zapomni. Będę w Paryżu studiował dalej, tyle że nie sztukę. - Cóż więc? - Wojskowość. Czuję się żołnierzem. Interesuje mnie artyleria i inżynieria wojskowa, nauki zaniedbane zupełnie w armii Rzeczypospolitej. - Brawo! - wykrzyknął Orłowski. - Czy jednak, rzucając malarstwo, nie narażasz się tym samym królowi? Tadeusz zamyślił się chwilę. - Król chyba o nas zapomniał - rzucił po namyśle. Już nazajutrz zastanawiał się, jak wziąć się do nowych studiów. Był oficerem. Mógł wstąpić, jak wielu Polaków, ochotniczo do wojska francuskiego. Nie chciał. Wojsko to w chylącej się do upadku Francji Ludwika XV w niczym nie przypominało sławnej ze zwycięstw armii jego poprzednika, "króla-słońce". Nominacje generałów zależały od intryg buduarowych, protekcji przyjaciółek królewskich. Oficerowie awansowali dzięki urodzeniu i koligacjom, byli dworakami raczej niż dowódcami, a trąd rozpusty pożerający dwór królewski, życie nad stan i nieuctwo zarażały również armię. Oficerowie więc oddający się ucztom i grom hazardowym żyli ze swych oddziałów, żołnierz zaś cierpiał niedostatek i poniewierkę. Trzymany w surowej dyscyplinie, brał za byle co plagi, a za próbę dezercji zsyłany był na galery. Szeregi topniały z nędzy i chorób. Lepsze warunki panowały w szkołach wojskowych. Do szkół tych jednak Kościuszko jako cudzoziemiec nie mógł się dostać. Nie myślał, oczywiście, o szkołach średnich: stały one na ogół niżej niż warszawski Korpus Kadetów, który przecież ukończył. Ale wyższe szkoły specjalne? Szkoła artylerii w Bapaume? Szkoła inżynierii w Mezieres? Wykładano w nich artylerię, balistykę i pirotechnikę, matematykę wyższą, wytrzymałość materiałów i topografię, fizykę i rysunek techniczny, fortyfikację twierdz i polową. Uczelnie te miały też znakomitych profesorów. Ale Kościuszko marzyć nawet nie mógł, by być przyjętym do którejś z tych szkół. Wiedział to dobrze: nie był poddanym króla Francji!... Radził więc sobie jak mógł. Chodził na wykłady publiczne i brał prywatne lekcje u profesorów i wykładowców wyższych francuskich szkół wojskowych. Zdobywał podręczniki szkolne, skrypty z wykładów. Podręczniki były co prawda drogie, ale nie żałował na nie pieniędzy. I już całymi dniami, zarywając nocy, jak swego czasu w Korpusie, pochłania dzieła Bossuta - matematykę, hydrodynamikę i budowę tam, kursy matematyki dla użytku marynarki i artylerii, metodykę geografii czy zasady taktyki. To znów jechał oglądać umocnienia twierdz francuskich, przebudowywanych właśnie przez absolwentów szkoły w Mezieres, takich jak sławny niebawem twórca zwycięstwa Francji rewolucyjnej Łazarz Carnot. Prawdopodobnie badał też stan twierdz w Niemczech, Szwajcarii i we Włoszech. I znów wracał do swych książek, do stolicy Francji. A Paryż, wielki Paryż, już huczał od pism Woltera, który piórem swym uderzał jak taranem w chwiejący się gmach monarchii absolutnej Ludwików, od dzieł Jana Jakuba Rousseau, który głosił, że ludzie rodzą się wolni i równi, a żądał republiki. Po domach, po kawiarniach wszyscy rozprawiali o traktacie Turgota, który rzucił zupełnie nowe myśli o tworzeniu i rozdziale bogactw, kładąc podwaliny nowej nauki - ekonomii. Zaczytywał się w świeżo wydanym dziele Duponta de Nemours "O najlepszym rządzie dla ducha ludzkości", bynajmniej nie rządzie królów, czy w dziełach pana Quesnay. Głoszą oni, iż ubodzy chłopi - to biedne państwo, a biedne państwo - to rząd bez środków!... Te właśnie myśli całą pełnią wchłania Kościuszko. Pamięta wciąż zgiętych nad drewnianą sochą chłopów pańszczyźnianych, wie, że skarb wielkiej i potężnej ongiś Rzeczypospolitej jest wiecznie pusty, a król nie wstydzi się żebrać u dawnej swej kochanki - carycy!... Któregoś jednak dnia, wiosną czwartego już roku pobytu w Paryżu, Kościuszko spostrzegł, że nigdy niebogata jego sakiewka jest niemal pusta. Obliczył, że zaledwie na powrót do kraju wystarczy. Postanowił więc wracać. Czuł, że nie zmarnował tych lat. Wiedział już, czego chce, co sam głosić będzie, czemu w służbie się poświęci. Będzie to miłość człowieka i wolności. Będzie szczepił te zasady, którymi się tu przejął we Francji. Ale wiedział też, że wraca do Ojczyzny rozdzieranej właśnie przez potężnych sąsiadów, ojczyzny z bezsilnym królem na czele, ze sforą sprzedajnych magnatów, ze szlachtą ciemiężącą lud prosty. Wracał do kraju jako wykształcony z pewnością oficer artylerii. Cóż stąd jednak? Czy będzie mógł bronić Ojczyzny i jej honoru, tak jak mu to nakazywała przysięga kadecka? Jakże jednak bronić całości i czci Rzeczypospolitej, która wojska zdatnego do obrony tak jakby wcale nie posiadała, a armie zaborców, odrywających od kraju całe województwa i pozbawiające ją dostępu do morza, liczą setki tysięcy żołnierzy. A wszystko to dzieje się niemal bez oporu. Na sejmie posłów przekupionych złotem zaborców jeden tylko Rejtan z garścią nieprzejednanych bronił całości i wolności Ojczyzny. Z tymi myślami Tadeusz Kościuszko wracał do okaleczonej przez wrogów Rzeczypospolitej. Przybywszy w połowie 1774 roku do kraju Kościuszko znalazł się jakby na bruku. Stanął w Warszawie, próbując się jakoś urządzić. Dowiedział się już, że miejsce jego w Szkole Rycerskiej zostało zajęte. Do króla z prośbą o jakieś stanowisko iść nie śmiał, książę Adam zaś - protektor z czasów paryskich - był nieuchwytny. W stolicy panował kompletny chaos: sejm zwany "delegacyjnym" całkowicie uległy ambasadorowi carowej - Stackelbergowi - zatwierdzał właśnie oderwanie przez zaborców ziem i nikt z osób znaczących coś w kraju "nie miał głowy", by wysłuchać przybysza, a cóż dopiero mu pomóc. Najprościej, oczywiście, byłoby wstąpić do służby wojskowej. Trzeba by jednak w takim razie, jak zwyczaj kazał, odkupić od kogoś funkcję kapitana - dowódcy kompanii, dając niby odstępne za dzierżawę. Kosztowałoby to jednak z tysiąc dukatów, a Kościuszko był bez grosza. Nie pozostawało nic innego, jak udać się do rodzinnych Siechnowicz, w których po śmierci matki w 1768 roku gospodarował brat Józef. Tadeusz liczył, że mu się coś jeszcze ze schedy po ojcu należy. Jadąc tam wstąpił po drodze do sióstr, starszej Anny Estkowej i młodszej, Katarzyny Żółkowskiej. Obie wyszły za mąż za niezamożnych dzierżawców i mieszkały po sąsiedzku na Podlasiu. Ucieszyły się przyjazdem brata, a widząc, że jest w potrzebie, ofiarowały się mu z pomocą. Tadeusz dziękował: - Nie przelewa się u was przecież - mówił. - Obliczę się z bratem i wezmę się do jakiejś roboty. Potem i was odwiedzę... Józefa zastał w domu, na kawalerce, starszy brat bowiem nie ożenił się dotąd. Nie widzieli się od lat, ale przyjęcie nie było zbyt serdeczne. Gdy zaś Tadeusz napomknął, że może mu się coś ze schedy czy z dochodów z Siechnowicz za lata ubiegłe należy, Józef skarżyć się zaczął na "ciężkie czasy", upadek gospodarstwa i kłopoty osobiste. - Brałem, widzisz - mówił - udział w konfederacji barskiej, ale tym ściągnąłem na siebie tylko gwałty wojsk carycy i niechęci władz Rzeczypospolitej. Pragnąc się ratować wziąłem w zarząd klucz folwarków z dóbr biskupów unickich. Ludzie mówią, żem się fortuny dorobił. Gdzie tam! Na folwarkach tych zakwaterowały pułki carycy, kozaków i Baszkirów. Zjadali wszystko jak szarańcza. W końcu biskup pełnomocnictwo mi cofnął. Musiałem wrócić do Siechnowicz, na dziady prawdziwie zszedłem. Po takim przyjęciu nie pozostawało nic innego, jak tylko się z czułym braciszkiem pożegnać. Tadeusz postanowił skorzystać więc z zaprosin stryja (brata stryjecznego ojca), pana Jana Kościuszki. Właściciel Sławinka pod Lublinem, żonaty, ale bezdzietny, dowiedziawszy się o powrocie krewniaka pisał, że "rad go widzieć będzie u siebie, że stryjowi będącemu już "w latach" bratanek będzie w gospodarstwie pomocny. Na wyjezdnym więc już tylko Tadeusz, żegnając się z bratem napomknął, że "mógłby przy okazji część swą przypadającą mu ze schedy czy z dochodów kwitować". Józef zdziwił się: - Wziąłeś przecież sporo na wyekwipowanie się do Korpusu, potem aż siedem tysięcy złotych na wyjazd do Paryża. Nie ma żadnych dochodów z Siechnowicz. Budynki są tak zrujnowane, że do remontu ich z własnego dokładać muszę. Gdyby więc wszystko obliczyć, z kredką, jak mówią, w ręku, wypadłoby, że ty mi jeszcze coś winien jesteś z pewnością. Tadeusz milczał. W końcu Józef, pragnąc się brata najwidoczniej pozbyć, rzekł: - Zresztą, skoro jesteś w potrzebie, mógłbym ci dać jeszcze ze trzysta złotych, które mam w domu. Będąc w finansowych tarapatach Tadeusz musiał z tej upokarzającej propozycji skorzystać. I zaraz pojechał do stryjowego Sławinka. Starszy pan chętnie przyjmował bratanka. Tadeusz przybywał bowiem z szerokiego świata. Stryj, człowiek za młodu bywały, chętnie słuchał jego opowiadań, wprędce też jednak spostrzegł, że bratanek goły jest, jak mysz kościelna. Któregoś więc wieczoru prosto z mostu zapytał, czy mu się nic po ojcu, czy z Siechnowicz nie należy? A gdy usłyszał, że "Siechnowicze pono nad wartość są obdłużone i żadnych dochodów nie przynoszą", stary aż fuknął: - Nie może to być, mój Tadeuszku! A jeśli tak, trochę w tym winy twojej. Siedziałbyś na swej części sam, zagonu ojczystego, własnego pilnując, miałbyś co do gęby włożyć... - Służyłem przecie w Korpusie. Więc... - Wiem. Dałeś swą część w zarząd bratu. Wiedz, że Józef pędziwiatr, pstro mu zawsze w głowie, koniki, karty. Narobił, słyszę, długów, choć przecie ni żony, ni dzieci, sam jak palec. Nim na psy całkiem już zejdzie - nic innego - zapozwać go musisz. Inaczej, przy jego zarządzie z torbami pójdziesz, jak amen w pacierzu! Ja ci to mówię!... Racje wydawały się oczywiste. Tadeusz wezwał brata urzędowo do obrachunku, ale gdy Józef na początku marca 1775 roku obrachunek ten poparty rejestrami niebawem nadesłał, okazało się, że Tadeuszowi nie tylko się nic nie należy, ale on jeszcze bratu Józefowi jest winien sumę, i to niemałą: 39132 złote i groszy 9, jak tego Józef dowodził. Aż się Tadeusz za głowę złapał. - Protestować musisz - wołał stryj Jan, przejrzawszy dokładnie załączone rejestry. - Skrzywdzić cię chce braciszek, na sąd choćby polubowny musisz go wezwać! Tadeusz usłuchał stryja i na św. Jana wniósł "manifest protestacyjny" do grodu brzeskiego, a stryj zgodził się przewodniczyć sądowi polubownemu. Któregoś dnia Tadeusz nie chcąc się zbytnio stryjowi ze swym towarzystwem naprzykrzać, postanowił znów siostry odwiedzić. Droga jednak z podlubelskiego Sławinka na Podlasie do sióstr nie wypadała inaczej jak przez dobra w ziemi chełmskiej położone. Było tam pięknie. Rozsiadło się malowniczo nad rzeką Piwonią miasteczko Sosnowica z dworem, a także wsią o tej samej nazwie oraz kilku innymi wsiami i folwarkami. Niedawno właśnie dobra zmieniły właściciela: odziedziczył je po dalekim krewnym pan Józef Sosnowski, do niedawna pisarz polny litewski i wojewoda smoleński, który już wkrótce miał z łaski ambasadora carowej objąć urząd hetmana polnego litewskiego. Wczesną wiosną tego roku zjechał właśnie do Sosnowicy z rodziną i całym dworem. Pokusa była zbyt silna. Tadeusz któregoś wiosennego dnia jadąc ze Sławinka na Podlasie zatrzymał się w Sosnowicy, z pewnością jednak nie dlatego, by się panu wojewodzie do służby wojskowej meldować. Przyjęcie - o dziwo - nader było łaskawe. Pan wojewoda zatrzymywał na obiad kapitana, żonie i córkom go prezentował: czy aby pamiętają lektora Jego Królewskiej Mości świeżo właśnie przybywającego z Paryża po długoletnim tam pobycie? Okazało się, że panie pamiętały go dobrze, a przy prezentacji jedna z panien spłoniła się nawet lekko. Przy pożegnaniu zaś pani wojewodzina mówiła: - Niechże do Sosnowicy zajeżdża, skoro tylko zechce, zawsze mile będzie widziany. Kawaler ze stolicy Francji - rzadki to gość na wsi w ziemi chełmskiej! I odtąd kapitan Kościuszko stał się w Sosnowicy częstym gościem. Już przy pierwszej wizycie zdołał się przekonać, że czas i przestrzeń nie odmieniły serca z dawna ukochanej. Odtąd, za każdym powrotem, przekonywał się o tym coraz silniej. Pani wojewodzina była dlań łaskawa: uczył się na inżyniera w stolicy Francji. Niechże wykreśli linie do zasadzenia klombów w ogrodzie na wzór takich, jakie widywał w Paryżu. Uczył się z rozkazu króla na malarza, mógłby znów uczyć pannę Ludwikę rysunku czy malarstwa?... I Tadeusz chętnie poddał się tym zajęciom. A w cienistym parku stała otoczona krzewami bzów i jaśminów, obrośnięta winogradem altana. Jakby stworzona do wytchnienia. Często jednak Kościuszko wyjeżdżał stąd, absorbowany sprawami rozliczenia z bratem. Pewnego dnia, po dłuższym pobycie u stryja, zapragnął nagle odwiedzić Ludwikę. Nie zastanawiał się już dłużej. Popędził do Sosnowicy, myśląc, że padnie do nóg ukochanej, a jeśli nie zgodzą się wydać Ludwiki za ubogiego oficera - jest pewien jej uczuć - wykradnie ją i nie odda już nikomu. Nie wiedział, że wojewoda, przyjmując go niby przyjaźnie, spostrzegł od razu, obserwując oboje młodych, że uczucia ich trwają. Tak się złożyło, że pewnego zimowego wieczoru wojewoda wygrał przy zielonym stoliku olbrzymią fortunę - dobra świniogrodzkie od księcia Stanisława Lubomirskiego, na wpół obłąkanego utracjusza, namiętnego gracza. Wojewoda zaproponował więc pewien układ: nie żąda tych dóbr dla siebie. Będą one posagiem dla jego córki, Ludwiki, o ile syn księcia Ludwikę poślubi. A że właśnie stary książę na układ ten wyraził zgodę... Kiedy więc kapitan Kościuszko stanął przed dworem sosnowickim, jeden tylko stary sługa na jego powitanie wyszedł i rzekł: - Oboje państwo z jaśnie panienkami wyjechali do Ratna. I po chwili dodał nie bez dumy: - Jaśnie panienka Ludwika za młodego księcia Lubomirskiego za mąż wychodzi! Kościuszko zrozumiał: nie dla ubogiego kapitana, szlachetki, córka wojewody: dla księcia! Za ocean Kościuszko postanowił opuścić kraj. Dotknięty osobiście w najżywszych swych uczuciach, zawiedziony w nadziei, że Ojczyźnie mógłby być użytecznym, nie widział dla siebie w Polsce żadnej przyszłości. Myślał więc wstąpić na razie w służbę saską. Tym samym nie oddalałby się zbytnio od kraju, a może kiedyś, w innych okolicznościach, mógłby jeszcze do Ojczyzny powrócić. Należało jednak przed wyjazdem uregulować sprawy własne. Nie czekając więc na wyrok sądu polubownego w sprawie z bratem, cofnął mu pełnomocnictwo zarządzania swą częścią ojcowizny i zwrócił się z tym do starszej siostry, Estkowej, i jej męża. Niechby oni wzięli w zarząd bądź w zastaw jego dziedzictwo, przejmując jego długi. Oboje kochali go szczerze, a widząc, że jest w potrzebie, zgodzili się chętnie. Zaproszeni sąsiedzi ocenili, że część jego warta jest około trzydziestu tysięcy złotych, długi wynosiły niemal tyleż. Nie przestraszało to poczciwego Estki: - Nic to - mówił - przyjmujemy wraz z Anusią wszystkie twoje zobowiązania. Bierzemy twoją część, powiedzmy, pod zastaw. Będę nią zarządzać i przekazywać ci z niej dochody, jeśli tylko jakieś będą. I szwagier przy spisaniu umowy jeszcze kilkadziesiąt dukatów wyłożył "na drogę". Z tym można było już coś rozpocząć. Stryj Jan, u którego Tadeusz wciąż jeszcze przesiadywał, radził jechać do kasztelana krakowskiego, Jerzego Mniszcha, do Dukli: - Skoro chciałbyś wstąpić w służbę saską - tłumaczył - wiedz, że pan kasztelan jest mi wielce zobowiązany za pewne usługi, jakie mu swego czasu oddałem, a dobrze jest widziany na dworze saskim. Dam ci do niego list. Pędź do niego, mój Tadeuszku, do Dukli, nie zwlekając. Nie pożałujesz tego z pewnością. Do Dukli Tadeusz jechał niechętnie: będzie musiał prosić o protekcję magnata. Wiedział jednak, że bez protekcji możnych ubogi szlachcic nic nie znaczył w świecie przez nich rządzonym. Ale na miejscu kasztelana nie zastał. Mniszech właśnie wyjechał do Drezna. Kościuszko pisał więc do niego o wstawiennictwo u elektora, o umieszczenie w którymś z pułków lub w administracji "co by lepiej wolał" i kończył słowami: "Stąd jadę do Krakowa, gdzie jeżeli nie zastanę Jaśnie Wielmożnego Pana Dobrodzieja, pojadę do Drezna i tam oczekiwać będę łaski Jego..." Zgodnie z tą zapowiedzią udał się z Dukli najpierw do Krakowa, a stąd do Drezna. Już w kraju dowiedział się o zatargu zbrojnym między koloniami amerykańskimi a rządem angielskim. Kraków, a zwłaszcza Warszawa huczały wprost od nowin powtarzanych z ust do ust. Gdy Kościuszko przybył do Drezna, wiadomości o wojnie o niepodległość Ameryki były już dokładniejsze. Oto koloniści angielscy w Ameryce oświadczyli publicznie, że czują się wolnymi obywatelami na ziemi amerykańskiej. Dość mają nad sobą rządów króla i ucisku jego gubernatorów. Wezwani do posłuszeństwa zdecydowali się na opór zbrojny. Jakoby już walczą, zbierają we Francji ochotników, gotowych bić się za ich sprawę, która jest przecież sprawą słuszną. Kościuszko nie namyślał się długo: wesprze kolonistów amerykańskich w ich walce, odda im zdobyte we Francji doświadczenie i wiedzę. Będzie to z pewnością szczytniejsze niż służba u elektora saskiego. Pojedzie za ocean! Późną jesienią 1775 roku stanął Kościuszko w Paryżu. Tutaj ludzie nie rozprawiali o niczym innym, jak o akcji pana de Beaumarchais na rzecz amerykańskich "buntowników" bijących się z Anglikami. Pan ten nazywał się w rzeczywistości Piotr Caron, był synem skromnego zegarmistrza, ale słynął z ciętego języka, miał talent do pióra i wydał właśnie komedię pod tytułem Cyrulik Sewilski. Śmiały i zręczny potrafił zwrócić na siebie uwagę dworu królewskiego, zaprzyjaźnił się z wysłannikami "buntowników" i teraz dowodził, że skoro ludzie ci walczą z Anglią "odwiecznym wrogiem Francji", rząd francuski powinien ich wspierać. Wszystko przecież, co osłabia Anglię, musi być Francji na rękę. Poparcie to jednak powinno być dyskretne, nie może bowiem narazić Francji na otwartą wojnę z Anglią. Rzecz więc całą pan de Beaumarchais bierze na siebie. Jako człowiek najzupełniej prywatny. Uzyska ze skarbu Francji tylko odpowiednie kredyty, założy w Paryżu Dom Handlowy pod nie budzącą podejrzeń firmą obcą "Rodrigo Hortalez i Spółka" i będzie "buntownikom" dostarczać broń, amunicje i oporządzenie, werbować i wysyłać do Ameryki ochotników. Oferta pana de Beaumarchais została przez rząd JKMości przyjęta. "Hiszpański Dom Handlowy" już prosperował. Podróżny przybyły świeżo z Polski nie wahał się skorzystać z jego usług, a to, co słyszał w Paryżu, utwierdziło go tylko w powziętej decyzji. "Buntownicy" walczący z królem Anglii głosili idee wolności i równości powszechnej. Jeden z nich, niejaki James Otis, adwokat z Bostonu, domagając się publicznie wolności dla swych współbraci, mówił już w pierwszych dniach "buntu": "Kto zwycięży - Bóg wie, ale natura ludzka musi się wyzwolić i wyzwoli się w istocie z powszechnej niewoli, która tak długo ciąży nad rodzajem ludzkim. Koloniści amerykańscy są ludźmi, są zatem wolni z urodzenia, bo według praw natury wszyscy ludzie, czarni czy biali, rodzą się wolni..." Słowa Otisa powtarzał teraz cały Paryż. Przybysz z Polski chłonął je chciwie. Skoro "buntownicy" tak myślą właśnie, czyż w takim razie sprawa ich nie jest sprawą wspólną wszystkim, którym droga jest wolność i równość? Czyż nie jest wprost obowiązkiem poprzeć ich w walce własnym ramieniem? Kościuszko zastanawiał się już teraz tylko, czy i jak w Ameryce będzie przyjęty. Słyszał przecież w Paryżu powtarzane głośne słowa jednego właśnie z najczynniejszych przywódców buntu, Beniamina Franklina. Syn mydlarza, a wynalazca piorunochronu, swymi Listami Osadnika wzywał kolonistów do buntu i dowodził, że muszą walczyć, gdyż inaczej zostaną "równie podłymi niewolnikami, jak ci, których widać w Polsce: w łapciach na nogach, z kołtunami nigdy nie czesanych włosów na głowach..." Franklin miał na myśli uciskanych przez szlachtę i chłopów polskich. Jakże więc przyjęty przez "buntowników" będzie szlachcic polski? Jako awanturnik, kondotier, poszukiwacz przygód? Kościuszko nie zważał na to. "Pojadę - myślał - przydam się tym ludziom, jak potrzebny jest każdy człowiek na wojnie." I gdy wyruszał już w podróż pod koniec czerwca 1776 roku, do Paryża nadbiegła wieść, że wódz kolonistów, Jerzy Waszyngton, odniósł w wojnie z królem Anglii pierwsze zwycięstwo: wyparł wojska królewskie z miasta Bostonu. Daleka Ameryka wydawała mu się bliska i droga. Oto słyszał też przecież, że poszczególne osady kolonistów łączyły się w wojnie jakby w nową Rzeczpospolitą. Sejmikowały ponoć jak województwa jego ojczyzny własnej. Nie poddawały się jednak obcej tyranii. Przeciwnie: ośmieliły się walczyć o swoje prawa. I - okazało się - że potrafiły zwyciężać! Podróż trwała dwa miesiące: okręt, na którym płynął Kościuszko, musiał posuwać się bardzo ostrożnie, unikając spotkania z flotą króla Anglii i piratami angielskimi - mógł przecież łatwo stać się ich zdobyczą. Dobił też do wybrzeży amerykańskich dopiero pod koniec sierpnia 1776 roku. Tymczasem 4 lipca w obozie "buntowników" nastąpiło wydarzenie o wielkiej, światowej doniosłości. Osadnicy amerykańscy proklamowali niepodległość swych kolonii. Akt ten głosił powszechną równość wszystkich obywateli wobec prawa i swobodę wszystkich wyznań, ustanawiał rząd własny, zrywał wszystkie więzy z rządem Anglii. Poszczególne kolonie jako "państwa niezależne" łączyły się w Unię - republikę na wzór Szwajcarii. Obywatele tej nowej rzeczypospolitej przysięgli bronić jej całości oraz uchwalonych praw "mieniem, życiem i honorem". Ale Kościuszko stawał na ziemi amerykańskiej w momencie szczególnie dla młodej Unii ciężkim. Wojska angielskie natarły na Nowy Jork. Jerzy Waszyngton, nie mając dość sił do jego obrony, musiał wycofać się na zachód i w połowie września Anglicy zajęli to miasto, zakładając tam swą główną kwaterę. Z przyjęciem do służby w armii amerykańskiej nowy ochotnik nie miał trudności. Kongres, który obradował w Filadelfii (a tam właśnie wylądował nasz bohater), już 30 sierpnia 1776 roku przyjął Kościuszkę do armii amerykańskiej na stanowisko inżyniera. Od razu też powierzono mu ważne zadanie: opracowanie planu zabezpieczenia Filadelfii od strony morza przed spodziewanym atakiem floty angielskiej. Opracowany przez Kościuszkę projekt został przyjęty do realizacji, a on w związku z tym otrzymał 18 października awans na pułkownika korpusu inżynierów i polecenie kierowania fortyfikowaniem Filadelfii od strony oceanu, a później również od strony lądu. Anglicy łatwo mogli zaatakować Filadelfię. Leżała nad rzeką Delaware, a rzeka ta, spławna, stanowiła dogodną drogę dla okrętów angielskich dążących od strony oceanu. W realizacji zadania miał Kościuszce pomagać młody inżynier francuski, Romond de Lisle. Warunki były ciężkie, zbliżała się wczesna zima, rąk do pracy brakowało. - Co myślisz robić? - pytał francuski kolega. Inżynier polski rozejrzał się już dobrze w sytuacji i plan miał gotowy. - Zamkniemy rzekę od strony jej ujścia do oceanu, czyli poniżej miasta. - Jak? - Kilku rzędami "kobylic", to znaczy pali dębowych wbitych w dno, pozostawiając tylko wąskie przejście dla naszych lekkich okrętów. Francuz z aprobatą skinął głową. Ale po chwili zagadnął: - Dobrze. Jak jednak zabezpieczysz to wszystko? - Widzisz to miasteczko w pobliżu? To Billingsport. Panuje nad okolicą. Zbudujemy tam silną redutę, zapewni ona w razie czego skuteczną osłonę ogniową. Niech no Anglicy spróbują pod ogniem forsować przejście! Wszystko, mimo ciężkich warunków, wykonane zostało szybko i sprawnie. Filadelfia od strony oceanu była bezpieczna. Kościuszko swą pracą zdobył uznanie generała Putnama, szefa inżynierii armii stanów, i zaufanie Kongresu. Dyplom, jaki otrzymał, podkreślał jego "patriotyzm, zalety, zachowanie się i lojalność". W tym też czasie poznał już Kościuszko warunki nowej służby. Oto wśród osadników amerykańskich panowała pewna niechęć do tworzenia armii stałej. Siły zbrojne kompletowano więc w drodze werbunku ochotników, bądź uzupełniano oddziałami milicji, formowanymi na mocy uchwał poszczególnych stanów. Przypominało to nieco pospolite ruszenie w Polsce. Ale o ile w Polsce ostatnio szlachta niechętnie siadała na koń i do wojska dawała jako rekruta ludzi najgorszych, o tyle tu do milicji szli wszyscy: bogaci farmerzy, urzędnicy i kupcy, rzemieślnicy i biedota. Cała ta jednak masa nie wyćwiczona i słabo uzbrojona z trudem dawała sobie radę w walce z regularnymi oddziałami wojsk angielskich i mimo najlepszych chęci łatwo ulegała panice. Wiedział to dobrze Waszyngton, wódz naczelny, i zażądał od Kongresu utworzenia armii stałej. Kongres uchwalił odpowiednie zaciągi na etat stutysięczny. Ale skarb Unii był pusty. Waszyngton musiał więc uciekać się do rekwizycji: nikt bowiem nie chciał przyjmować papierowych pieniędzy. Szybko też narastała opozycja. Należeli do niej najbogatsi ziemianie i zamożniejsi obywatele miast, tak zwani torysi, zwolennicy rządu królewskiego, wierzący w zwycięstwo wojsk angielskich. Część opozycjonistów uszła wprawdzie z wojskami królewskimi, część jednak pozostała na miejscu i nierzadko dawała znać o sobie. Zima dobrze dawała się już we znaki. Rzeką Delaware płynęła gęsta kra. Jeśli mróz zakuje ją w pancerz lodowy, nie na wiele przyda się zapora pod Billingsport: Anglicy mogą zaatakować miasto idąc po lodzie. Waszyngton postanowił więc zniszczyć siły nieprzyjaciela zagrażające Filadelfii od północy, to jest od strony lądu. W noc Bożego Narodzenia nagłym natarciem zaskoczył garnizon angielski pobliskiego miasta Trenton i niemal w całości zmusił go do złożenia broni. Wówczas to naczelny wódz angielski, generał Howe, przebywający w Nowym Jorku, postanowił skoncentrować wszystkie swe siły i rozprawić się stanowczo z "buntownikami". W związku z tym wyprawił silny korpus generała Cornwallisa pod Trenton, gdzie Waszyngton również ściągnął swe stojące najbliżej oddziały. Do walk doszło najpierw pod Trenton, a następnie 2 stycznia 1777 roku pod Princeton. Tam to wojska powstańcze pod wodzą Waszyngtona jednym silnym uderzeniem rozbiły nie spodziewające się natarcia siły przeciwnika. Generał Cornwallis musiał wycofać się ze swym korpusem na północ. Na północy jednak, nad rzeką Hudson, wpadającą do Oceanu Atlantyckiego w pobliżu Nowego Jorku, istniał jeszcze drugi teatr wojny. Gdy Waszyngton prowadził działania pod Filadelfią, północy bronił generał Schuyler, do niedawna właściciel tartaków. Obie te armie komunikowały się z sobą dogodnie biegiem rzeki Hudson. Tej niezwykle ważnej drogi wodnej strzegła twierdza Ticonderoga, położona na wąskim przesmyku między jeziorem Champlain i jeziorem Św. Jerzego. Twierdzę tę Waszyngton nazywał kluczem w komunikacji Północy z Południem. Istotnie, Anglicy opanowując Ticonderogę, odcinali armię północną Schuylera od sił Waszyngtona. Wiosną 1777 roku Kongres wysłał na północ generała Gatesa, który - podczas gdy generał Schuyler był dowódcą północnej armii - otrzymał niezależne dowództwo nad oddziałami stojącymi w rejonie Ticonderogi. Zakończywszy fortyfikowanie Filadelfii Kościuszko został wysłany do północnej armii amerykańskiej. Gdy do Ticonderogi przybył Gates, Kościuszko przeszedł pod jego dowództwo. Generał słyszał już o Kościuszce jako o "nadzwyczaj zdolnym inżynierze" i od razu zażądał od niego wniosków w sprawie obrony twierdzy. Szczególnie zaś chciał wiedzieć, czy - zdaniem Kościuszki - można by wprowadzić ciężką artylerię na pobliski stromy szczyt, zwany "Górą Cukru", który by wówczas panował ogniem nad całą rozległą okolicą. Dowódca armii północnej, generał Schuyler, znajdując poparcie swego głównego inżyniera, pułkownika Baldwina, dowodził bowiem, że jest to niewykonalne. Kościuszko zaś, przeciwnie, był zdania, że po uprzednim splantowaniu stoków góry i jej szczytu wprowadzenie tam artylerii dogodną serpentyną jest bezwzględnie konieczne dla skutecznej obrony twierdzy Ticonderogi. Zabezpieczy to jej forty, mosty na rzece i przystań. Gates polecił Kościuszce rozpocząć pracę. Pozostawił mu do pomocy swego adiutanta Wilkinsona i zaraz potem odjechał. Gdy jednak Kościuszko wziął się do pracy, Schuyler natychmiast kazał mu ją przerwać, stwierdzając, że "pomysł polskiego inżyniera jest szaleństwem". Ticonderoga jest dość mocna, by w razie czego obronić się przed Anglikami. Wilkinson szybko zaprzyjaźnił się z Kościuszką: sypiali nawet pod jedną kołdrą, gdyż polski inżynier nie miał dotąd jeszcze własnej. I Wilkinson, widząc opór Schuylera, zawiadomił swego generała o wszystkim. Gates natychmiast zarządził, by Kościuszko "robił swoje i to zaraz". Ponieważ jednak Schuyler trwał w swym sprzeciwie, Kościuszko przesłał Gatesowi raport o następującej treści: "Generale, proszę Cię nade wszystko, nie każ mi robić czegokolwiek wcześniej niż tu przybędziesz. Powiem Ci przyczynę: lubię zgodę i chcę być w przyjaźni ze wszystkimi, o ile to możliwe; gdyby się upierano i nie chciano wypełnić mojej idei, która by mogła być lepszą, pozostawiłbym im swobodę, tym bardziej że jestem cudzoziemcem. Wiem, jak muszę być oględnym i ile względów winienem krajowcom. Szczerze Ci mówię: jestem czuły i lubię zgodę. Wolę raczej porzucić wszystko i wrócić do domu sadzić kapustę..." Nie pojechał jednak sadzić kapusty. Z rozkazu Gatesa pozostał na miejscu, a związany w dalszym ciągu decyzją Schuylera, był świadkiem jego klęski. W końcu czerwca z północy nadciągnął generał Burgoyne, z południa zaś szedł generał Clinton. Było rzeczą oczywistą, że Anglicy chcą sobie podać ręce, by przeciąć "Drogę Północną" Unii. Burgoyne zaraz zdobył jeden z fortów i pod jego osłoną wprowadził ciężką artylerię na "Głowę Cukru", by z jej szczytu ogniem przygotować szturm. Mierzył stamtąd w Ticonderogę, widoczną jak na dłoni. Jej komendant, generał Saint Clair, nie czekał natarcia. Opuścił twierdzę pod osłoną nocy, pozostawiając Anglikom 200 zagwożdżonych dział i wszystkie zapasy!... Schuyler zarządził wtedy odwrót. Ale Burgoyne szedł za nim trop w trop. Teraz dopiero inżynierowie Schuylera przypomnieli sobie o ich polskim koledze: skoro jest tak doświadczony, niechże osłania odwrót. Dadzą mu całkowitą swobodę działania. Kościuszko potrafił z zadania tego wywiązać się po mistrzowsku. Droga odwrotu prowadziła przez las. Kościuszko walił za cofającą się armią potężne kłody drzew, budował zasieki, trzymając w ten sposób nieprzyjaciela na wodzy. Na wyspie Van Schaik u ujścia rzeki Mohawk do Hudsonu upatrzył miejsce na obóz dla armii i starannie go ubezpieczył. Armia stanęła w nim pod koniec lipca bez większych strat, a później cofnęła się jeszcze dalej, do Stillwater. Mimo to Schuyler i Saint Clair poszli pod sąd. Saratoga i West Point Po Schuylerze dowództwo armii północnej objął osobiście Gates. Chcąc podnieść na duchu zdemoralizowanego klęską i odwrotem żołnierza, pod koniec sierpnia ruszył z obozu pod Stillwater, by zmierzyć się z nieprzyjacielem. Kościuszkę generał wyprawił naprzód, by upatrzył dogodną pozycję dla zamierzonych działań, gdzieś na północ od Stillwater, na zachodnim brzegu Hudsonu. Kościuszko znalazł miejsce odpowiednie: Wzgórza Bemisa w pobliżu nędznej wioski indiańskiej zwanej Saratogą, gdzie pan Bemis miał karczmę słynącą z tęgich trunków. Wzgórza te zdecydowanie panowały nad jedyną drogą prowadzącą z północy na południe wzdłuż Hudsonu. Kościuszko założył tu obóz warowny dla armii Gatesa. Ufortyfikował go silnie. Przepływającą przed frontem pozycji rzeczkę wyzyskał jako naturalną fosę. Usypał wzdłuż niej kilka rzędów okopów i wzniósł liczne baterie i reduty, którymi wzmocnił również skrzydła. Baterie panowały nad obu brzegami Hudsonu i kanałem Champlain, o który oparł prawe skrzydło. W chwili gdy armia Gatesa znalazła się w obozie pod Saratogą, ku obozowi temu zmierzał z północy generał Burgoyne, zdobywca Ticonderogi, z południa zaś - generał Clinton. Marsz ich był powolny: obaj pokonywać musieli liczne przeszkody, jakie na dalekich przedpolach obozu pozostawił im Kościuszko na drodze. Clinton utknął w miejscu wskutek zdobywania napotykanych po drodze fortów i walk z oddziałami milicji amerykańskiej. Burgoyne dotarł pod Saratogę, ale nie czekając nadejścia swego kolegi przeszedł do natarcia. Wszystkie jednak ataki na umocnienia obozu zbudowane przez Kościuszkę zostały odparte. Zbliżała się jesień. Po nieudanych walkach w obozie angielskim zaczął się srożyć głód, szerzyły choroby i nierzadka była dezercja. Burgoyne widząc, że siły jego szybko topnieją - i nie mogąc się doczekać przybycia Clintona, wkrótce zarządził odwrót. Ale Gates ruszył natychmiast za nim w pościg. Burgoyne w sytuacji wprost rozpaczliwej 17 października 1777 roku złożył broń i z całym swym korpusem oddał się do niewoli. Zwycięstwo pod Saratogą rozsławiło imię Gatesa. Ale nie tylko jego. Bo oto Gates, broniąc się przed gratulacjami i powinszowaniami, mówił: - Bądźmy rzetelni. Na wojnie wiele znaczą środki, jakie stwarza natura. W danym wypadku były to wzgórza i lasy, a młody inżynier polski, zakładając wśród nich mój obóz, umiał je tak zręcznie wykorzystać, że one to zapewniły nam zwycięstwo. W depeszy zaś do Kongresu Gates stwierdził, że "pozycję pod Saratogą wybrał i oszańcował pułkownik Kościuszko". Teraz też dopiero Waszyngton, wódz naczelny, z raportów Gatesa usłyszał po raz pierwszy nazwisko "młodego inżyniera polskiego". I tak pisał 10 listopada do przewodniczącego Kongresu Lawrence'a: "Pozwalam sobie nadmienić, iż według otrzymanych przeze mnie dokładnych wiadomości inżynier armii północnej - zdaje mi się, że się nazywa Kościuszko - jest człowiekiem nauki i wyższych zalet. Wedle zaświadczeń, jakie mam o nim, zasługuje bardzo, aby go mieć na pamięci..." "Młody inżynier polski" ze zwykłą sobie skromnością przyjmował te pochwały, a przecież mógłby być dumny z tego, czego dokonał. Zwycięstwo pod Saratogą odbiło się głośnym echem zarówno w Ameryce, jak i za oceanem. W Paryżu już nie tylko pan de Beaumarchais stawał po stronie osadników amerykańskich. Rząd francuski oświadczał, iż gotów jest uznać Unię "buntowników" za państwo niepodległe. Żądał tylko, by Amerykanie zobowiązali się bronić swej niepodległości aż do ostatecznego zwycięstwa i nie poddali się już nigdy zwierzchności króla Anglii. Na tych warunkach w lutym roku 1778 podpisane zostało przymierze między Unią i Francją, tym samym wojna między Anglią a Francją stawała się nieunikniona. Wiosną Waszyngton mógł ogłosić wojsku: "Nie jesteśmy sami, staje za nami Francja!" Jeszcze w czerwcu tegoż roku przybiła do brzegów Ameryki flota francuska, która zmusiła Anglików do opuszczenia Filadelfii. Kongres mógł powrócić do swej siedziby. Zaraz jednak Francuzi musieli się udać na południe, gdzie pod Savannah, w stanie Georgia, Anglicy utrzymywali silny punkt oporu. Wojna trwała dalej. Dowództwo amerykańskie po dawnemu przywiązywało wielką wagę do utrzymania w swym ręku biegu rzeki Hudson, tej naturalnej drogi z północy na południe Unii. Postanowiono w tym celu zbudować nową silną twierdzę w miejscu, gdzie Hudson tworzy pod wzgórzem West Point kolano, a koryto rzeki zwężone jest tam przez Wyspę Konstytucji. Roboty fortyfikacyjne, prowadzone pod nadzorem inżyniera francuskiego Radiere'a, szły jednak jakoś opieszale. I wtedy to Waszyngton postanowił powierzyć je Kościuszce, który zajechał tam pod koniec marca 1778 roku. Radiere jednak nie chciał ustąpić swego stanowiska. Dowodzący więc na miejscu generał Mac Dougall (Gates objął w tym czasie wydział wojny) zwrócił się do Waszyngtona, żądając kategorycznie, by roboty objął Kościuszko, gdyż "pan Kościuszko ma więcej praktyki od pułkownika Radiere'a, sposób zaś jego obchodzenia się z ludźmi jest przyjemniejszy". Waszyngton rozstrzygnął więc sprawę pisząc: "ponieważ pułkownik Radiere i pułkownik Kościuszko, jak widzę, nigdy nie zgodzą się na jedno, sądzę, że lepiej będzie kazać Radiere'owi wracać, tym bardziej że, jak się dowiaduję, Kościuszko lepiej się nadaje do charakteru i ducha ludu naszego". A więc zadecydowały tu nie tylko względy takie jak "więcej praktyki". Kościuszko sposobem bycia i poglądami był bliższy duchowi młodej demokracji amerykańskiej niż Francuz i został mianowany "głównym budowniczym" twierdzy West Point. Mimo wysokiego swego stanowiska żył po dawnemu skromnie. Nie wiemy, czy miał wreszcie własną kołdrę. Mieszkał w jednym pokoju w dworku wdowy, pani Warren, i stale przebywał przy swoich ludziach. Ujmował żołnierzy dobrocią, troskliwością o ich potrzeby. Dzielił się z nimi wszystkim, co miał, pamiętając nawet o pracujących przy fortyfikacjach jeńcach angielskich. Zadanie miał niełatwe. Musiał zaczynać wszystko od nowa, plan Radiere'a był bowiem błędny, nie uwzględniał dostatecznie warunków terenowych, wykraczał poza możliwości ludzkie i materiałowe. Kościuszko oparł się na doświadczeniach zdobytych przy budowie zapory na rzece Delaware pod Billingsport. Tym razem jednak rzekę Hudson zamknął potężnym łańcuchem żelaznym (ogniwa jego na 2 i pół cala grube mierzyły do 2 stóp długości), umocowanym za pomocą kotwic i pali, przeciągniętym od West Point do Wyspy Konstytucji. Przed łańcuchem wzniósł broniący go pomost, głównym zaś punktem obrony twierdzy uczynił fort Clinton. Zbudował go na szczycie stromej skały stanowiącej tu brzeg rzeki i wzniósł nad nim amfiteatralnie szereg baterii panujących ogniem nad całą okolicą. Nie dość na tym: osłonił swój fort ze wszystkich stron. Na północy bronił go fort Sherbourne, od południa dwa forty: Putnam (jego podziemne kazamaty zabezpieczały całkowicie od ognia nieprzyjaciela koszary i magazyny) oraz połączony z nim umocnieniami fort Montgomery. Wreszcie od wschodu i od zachodu fort Clinton osłaniały z jednej strony silne umocnienia na Wyspie Konstytucji, z drugiej zaś - dwie reduty wzniesione na wyniosłych pobliskich szczytach. 16 lipca 1778 roku zwiedził fortyfikacje naczelny wódz. We wszystkim, podobnie jak pod Saratogą, Kościuszko zrywał z przestarzałymi szablonami budowy umocnień i twierdz, skrupulatnie natomiast wyzyskiwał warunki terenowe. W ten sposób twierdza jego, panując całkowicie nad biegiem rzeki Hudson i równoległym do niej traktem, udaremniała wszelkie próby Anglików posunięcia się z południa ku północy czy odwrotnie. Odstraszała od wszelkich prób opanowania okolicy. Była nie do zdobycia. Ogień jej fortów udaremniał wszelką koncentrację sił napastnika, a podziemne kazamaty zapewniały maksimum bezpieczeństwa jej obrońcom. Twierdza uniemożliwiała opanowanie Krainy Wyżyn i zabezpieczała łączność między stanami północnymi i środkowymi. Jesienią 1778 roku zjechał ponownie do twierdzy Waszyngton. Młody inżynier polski stanął przed wodzem naczelnym Unii. Patrzał z zaciekawieniem na jego wychudłą od trosk i trudów wojny, noszącą ślady ospy twarz, na mundur naczelnego wodza pozbawiony haftów i orderów, spłowiały od słońca i deszczów, pokryty kurzem. Ale również Waszyngton patrzał dłużej i, zdaje się, z wyraźną sympatią na przedstawionego sobie przybysza z Polski. Słyszał już o nim jak najlepiej, że ludzie, z którymi pracuje, go lubią, w pracy zaś daje z siebie wszystko, nic w zamian nie żądając, nie tak jak inni ochotnicy z Europy, niewiele nieraz warci, a nienasyceni w swych żądaniach stanowisk, szarż, pieniędzy. - Proszę - rzekł po dłuższej chwili Waszyngton - zechciej mi, pułkowniku, przedstawić stan swych robót. Nie było wiele czasu, ale wódz naczelny, idąc za wskazaniami Kościuszki, zaznajomił się z najważniejszymi szczegółami budowanej przez mrowie ludzi twierdzy. Było ich tu na oko ze trzy tysiące. Żegnając Kościuszkę Waszyngton, oszczędny zawsze w słowach, pragnąc dać wyraz swego uznania, rzekł: - Moi generałowie mówią mi, że West Point będzie twierdzą nie do zdobycia. Założę tu niebawem moją główną kwaterę. Dziękuję ci, pułkowniku. Kościuszko skłonił się milcząc. Twierdza w West Point była dziełem Kościuszki własnym. Część fortyfikacji zachowała się do dziś. Znajduje się tu akademia wojskowa armii Stanów, a zdobi ją pomnik Tadeusza Kościuszki, wzniesiony ze składek słuchaczy tej uczelni. Dobiegał końca rok 1779. Rok następny przyniósł Kościuszce znaczne wyróżnienie. Gdy generał Duportait został wzięty przez Anglików do niewoli w końcu marca (lub w kwietniu 1780), Kościuszko po nim otrzymał stanowisko szefa korpusu inżynierów amerykańskich. Rad był z awansu, ale z troską myślał, że położenie ogólne Unii i armii jest bardzo ciężkie. Skarb Unii wciąż był pusty. Żołnierz, obdarty i bosy, często całymi dniami nie otrzymywał żywności. Skutkiem chorób i dezercji zastraszająco spadał stan liczebny armii i na początku roku nie sięgał nawet dwudziestu tysięcy. Waszyngton raportami swymi alarmował Kongres. Bezskutecznie. Kongres jakby zobojętniał dla spraw publicznych: ławy obrad pustoszały z każdym dniem, członkowie rozjeżdżali się do domów jakoby w trosce o sprawy własne. Waszyngton, przewidując z nastaniem wiosny nowe wielkie natarcie nieprzyjaciela, zażądał od Francji znaczniejszych posiłków. Przybyła tylko jedna dywizja. Skierowana została zaraz na odsiecz zablokowanej przez Anglików w Newport flocie francuskiei. Niebawem Anglicy zdobyli miasto Charleston w stanie Georgia. Należało więc natychmiast ich stamtąd wyrzucić. Umocnienie się bowiem Anglików w tym mieście groziło utratą całego Południa. Waszyngton skierował tam armię generała Gatesa. Kościuszko, ciesząc się stale zaufaniem i przyjaźnią tego generała, postanowił się tam udać również. Waszyngton zatrzymywał go: jest przecież szefem inżynierii sił zbrojnych Unii? - Będę użyteczniejszy w polu- tłumaczył Kościuszko. - Armia, wobec przewagi sił nieprzyjaciela, może się znaleźć na nowym terenie działań, w trudnych warunkach. Uzyskał wreszcie zgodę. Gdy jednak latem 1780 roku jechał do armii południowej, przyjaciel jego Gates pozbawiony został dowództwa. Zaatakował on tak nieszczęśliwie Anglików pod Camden, w pobliżu miasta Columbia w Południowej Karolinie, że wyrokiem sądu wojennego został pozbawiony na okres dwóch lat dowództwa. Miejsce jego zajął najbardziej zaufany człowiek Waszyngtona, generał Greene, syn kowala, jeden z najwybitniejszych i znanych już dowódców. Siły jego armii były jednak bardzo szczupłe. Waszyngton polecił mu więc tylko nękać nieprzyjaciela drobnymi utarczkami, wyzyskując gęstą sieć rzek Karoliny u ich ujścia do oceanu. Z rozkazu Greene'a Kościuszko przede wszystkim upatrzył stosowne miejsce na założenie obozu - podstawy działań armii. Obwarował go należycie, zbadał stan wód Karoliny i przystąpił do budowy lekkich, składanych pontonów własnego pomysłu. Okazały się one niezmiernie przydatne do szybkiego przerzucania oddziałów przez rzeki w celu stałego alarmowania nieprzyjaciela w coraz to innych punktach. Generał Greene oceniał bardzo pozytywnie działalność Kościuszki. Sytuacja ogólna Unii uległa w tym czasie pewnej poprawie. Na kolejne żądanie Waszyngtona przybyły z Francji nowe posiłki w ludziach i pieniądzach. Obok Francji Hiszpania i Holandia przystąpiły do wojny z Anglią. Greene w ciągu roku 1780 prowadził dość pomyślne działania przeciw nieprzyjacielowi. Dzięki Kościuszce odnosił nawet pewne lokalne sukcesy. Ale na początku 1781 roku karta się od- wróciła. Anglicy zebraii przeciw niemu znaczne siły i przeszli do zdecydowanego natarcia. 2 lutego Greene, który teraz cofał się krok za krokiem przed przeważającymi siłami nieprzyjaciela, znalazł się nagle w rozpaczliwym wprost położeniu. Pewnego dnia został przyparty do rzeki Yadkin bez możności, zdawałoby się, dalszego odwrotu i Anglicy pewni już byli jego kapitulacji. Sytuację uratował Kościuszko. W ciągu jednej nocy przeprawił przez rzekę całą armię na swych pontonach i zdołał na pewien czas oderwać ją od nieprzyjaciela, Anglicy bowiem w dalszym pościgu dwa dni i dwie noce stracili na forsowaniu rzeki.. Potem jednak generał Cornwallis, dowodzący armią angielską, ścigał Greene'a tak uparcie, że obie strony walczące nie gotowały nawet strawy. 13 lutego Anglicy znów dopadli armię południową, przypierając ją do rzeki Dan. Tu Kościuszko znowu zdołał szczęśliwie przeprawić armię, a gdy i Cornwallis próbował przeprawy, Polak potrafił osłonić siły amerykańskie już na brzegu przeciwnym tak potężnym szańcem pod Irvius Ferry, że dowódca angielski zaniechał przerzucenia swych wojsk i zrezygnował z dalszego pościgu. Niebawem Greene raportował Waszyngtonowi, że "w czasie tego odwrotu dzięki pułkownikowi Kościuszce uratowano całą artylerię, wszystkie tabory i zapasy armii". Waszyngton w swym rozkazie dziennym uznał odwrót ten i udział w nim Kościuszki za "jeden z najsłynniejszych czynów wojsk Unii w tej wojnie". Teraz Greene postanowił przejść do działań zaczepnych. Kościuszko fortyfikował miasto Halifax, później kierował pracami oblężniczymi przy zdobywaniu silnego fortu Ninety-Six i robił to tak umiejętnie i z takim oddaniem, że Greene w swym liście do generała Irvine'a - pisanym już po zakończeniu działań wojennych, wkrótce po wyjeździe Kościuszki z Charlestonu do Filadelfii w lipcu 1783 r. - tak oto stwierdzał: "Między najużyteczniejszymi i najmilszymi z mych towarzyszy broni mieścił się pułkownik Kościuszko. Nic nie może prześcignąć jego zapału do służby publicznej ani też nic nie może być użyteczniejszym nad jego uwagę, czujność i przemyślność w wykonaniu rozmaitych przedsięwzięć podczas naszej niewielkiej, lecz ruchliwej wojaczki (tj. działań na południu). W jakiejkolwiek bądź gałęzi służył, był zawsze chętnym i zdolnym współpracownikiem w wykonaniu moich celów. Jednym z tych, słowem, kogo ani przyjemność nie może uwieść, ani praca znużyć, ani niebezpieczeństwo odstraszyć. Co zaś go wielce wyróżniało obok tego, to niezrównana skromność i zupełna nieświadomość tego, iż dokonał czegoś nadzwyczajnego. Nigdy nie miał on roszczeń lub pretensji, dotyczących jego osoby, a nigdy nie ominął sposobności wyróżnienia i podniesienia zasług innych..." Tak mówił o znanym już wówczas w Stanach Zjednoczonych inżynierze polskim generał Greene, jeden z najwybitniejszych wodzów Unii, zaufany zastępca Wodza Naczelnego, nagrodzony przez Kongres medalem za życia i pomnikiem po śmierci. W dalszych działaniach Kościuszko z rozkazu Greene'a obejmuje dowództwo nad samodzielnym oddziałem, zdobywając nowe doświadczenia w toku walk w polu. Wreszcie Waszyngton przy współudziale wojsk francuskich zmusił 19 października 1781 roku skoncentrowane w Yorktown główne siły angielskie do kapitulacji i złożenia broni. W styczniu roku 1782 rozpoczęto w Wersalu pod Paryżem rokowania pokojowe. Bronił się jeszcze zablokowany przez armię Greene'a Charleston, jako ostatni punkt oporu Anglików na południu, przy czym Kościuszko w działaniach oblężniczych, dowodząc samodzielnie, odznaczył się niejednokrotnie. Wreszcie 14 grudnia 1782 roku Charleston padł. Jeszcze tego samego dnia Kościuszko z rozkazu Greene'a jako najbardziej zasłużony z dowódców "wjeżdżał do miasta na czele armii", witany przez ludność jako triumfator. Wojna dobiegała końca. Anglicy czas jakiś zajmowali jeszcze Nowy Jork, ale w niespełna rok później - 25 listopada 1783 roku - ostatni żołnierz króla Anglii opuszczał brzegi wolnego państwa Unii. Tymczasem na mocy uchwały Kongresu armia Unii jako "niepotrzebna" miała być rozwiązana, a Kongres, tłumacząc się wciąż "chwilowym brakiem środków" nie wypłacał zaległego od paru lat żołdu. Wobec takiego stanu rzeczy oficerowie armii Unii zawiązali 25 stycznia 1783 roku w Newburgh nad Hudsonem rodzaj konfederacji wojskowej i wyłonili delegację, którą upoważniono do prowadzenia pertraktacji z Kongresem w sprawie zaspokojenia słusznych żądań Wojska. Kościuszko w tych staraniach kolegów nie brał udziału. Był jednak świadkiem przybycia Waszyngtona do zgromadzonych i jego pożegnalnego przemówienia. Waszyngton nie mógł niczego zapewnić swym towarzyszom broni. Sprawa zależała wyłącznie od decyzji Kongresu. Stając więc przed oficerami, mówił: - Panowie, korzystałem z waszych usług tylko dla wywalczenia wolności. Ale, uznając Kongres za najwyższą władzę kraju, gotów mu jestem przedstawić wasze żądania. Wiecie, że rząd Unii znajduje się wciąż w trudnościach finansowych, mimo to sądzę, że uda mi się uzyskać odprawę dla szeregowych w wysokości żołdu czteromiesięcznego, dla was zaś, panowie, żołd za lat pięć oraz awans o jeden stopień wyżej. Będę pamiętał, by wypłacony też został wszystkim żołd zaległy i ażeby wszyscy otrzymali przyznane już przez Kongres nadania gruntów... Jeśli chodzi o Kościuszkę, Waszyngton przedstawił go już wcześniej do takiego awansu, ale list do Kongresu dotarł za późno, już po podjęciu uchwały o awansowaniu wszystkich oficerów o jeden stopień. Tak więc Kościuszko awansował, podobnie jak inni, o jeden stopień i opuszczał szeregi jako generał brygady. Chcąc jednak podkreślić szczególne zasługi Polaka, Kongres uchwalił specjalne dla niego podziękowanie. Ponadto przyznawał mu - podobnie jak innym bojownikom - nadział gruntu oraz sumę 12 280 dolarów tytułem zaległego żołdu i odprawy, oświadczając jednocześnie, że z powodu "chwilowych trudności skarbu państwa otrzymywać będzie tylko przewidziane ustawą 6 procent od tej sumy, to jest 736 dolarów rocznie". Niespodziewane odznaczenie spotkało Kościuszkę również od kolegów. Oto, mimo że był cudzoziemcem, przyjęty został jednogłośnie do "Towarzystwa Cyncynatów", co było prawdziwym wyróżnieniem. Oficerowie, zakładając to stowarzyszenie 10 czerwca 1783 roku w obozie pod Newburgh, obrali sobie za wzór Cyncynata, dyktatora starożytnego Rzymu, który po skończonej zwycięskiej wojnie, nie żądając niczego dla siebie, zrezygnował z triumfu i wrócił na własny zagon, aby go dalej uprawiać. Członkowie Towarzystwa zobowiązywali się uroczyście trwać w serdecznej dla siebie przyjaźni, czcić pamięć wojny o niepodległość stanów, krzewić wolność wśród ludów, wspomagać się wzajemnie w potrzebie. Odtąd Kościuszko, jako jedyny z Polaków przyjęty do Towarzystwa, obok krzyża Virtuti Militari nosić będzie na piersi: zawieszonego na białobłękitnej wstędze orła złotego o oczach z brylantów, z podobizną Cyncynata i napisem: Omnia relinquit servare Rempublicam"* (* "Wszystko porzuca, by służyć Rzeczypospolitej ".) Miał teraz do wyboru: pozostać w Ameryce i żyć dostatnio, gospodarując na przyznanym sobie kawałku ziemi, bądź wracać do kraju. Wybrał powrót. Nie będzie musiał oglądać się na jakiś niepewny dochód z pogrążonych w długach Siechnowicz. Renta w wysokości kilkuset dolarów rocznie wystarczy mu całkowicie na skromne jego potrzeby. Co prawda wiedział, że wobec stosunków panujących w kraju nie będzie mógł wykorzystać na miejscu zdobytych w wojnie doświadczeń, ale bezgranicznie tęsknił za krajem. Czy tylko zresztą? Czy nie ciągnęły go też wspomnienia pierwszej miłości młodzieńczej, z której musiał wszak zrezygnować. Nosił jednak na piersi pewien list, otrzymany któregoś sierpniowego dnia 1781 roku, wówczas kiedy przebywał przy południowej armii gen. Greene'a w Karolinie Południowej. Czytał ten list niejeden już raz. Ukochana pisała mu w nim, że nie chcąc poślubić księcia, wybranego jej przez ojca za małżonka, szukała schronienia w klasztorze, została jednak z rozkazu ojca stamtąd porwana i zmuszona siłą do ślubu. Ale stojąc przed ołtarzem oświadczyła kapłanowi, że kocha innego, że wprawdzie musiała wyrzec się go, ale nie wyrzeknie się nigdy swej miłości. List kończył się słowami: "Myślą goniłam za Tobą, bo jak moja dusza była przy Tobie, tak moje serce należy do Ciebie, a tylko moją nie złączoną z duchem osobę oddałam księciu. Wyznałam to jemu przed ślubem, wyznaję to Tobie, Tadeuszu, po ślubie. I wiedz, że jestem sercem niezmiennie i dozgonnie Twoją..." Kościuszko robił już przygotowania do podróży do Polski. Ufał, że mimo wszystko będzie mógł ofiarować w jakiś sposób Ojczyźnie swą wiedzę i bogate doświadczenia nabyte w ostatniej wojnie o wolność Ameryki. Wracał do kraju jako dojrzały obywatel, przekonany demokrata, gotowy walczyć wszędzie i zawsze o prawa człowieka, o wolność. Pożegnał serdecznym listem generała Greene'a, z którym był stale w przyjaźni, i w połowie lipca 1784 roku siadł w Nowym Jorku na okręt odpływający do Francji. Po drodze zatrzymał się na krótko w Paryżu, a wczesną jesienią był już w kraju. Znowu w ojczyźnie Po powrocie do kraju Kościuszko wstąpił przede wszystkim do Puław, do księcia Adama Czartoryskiego. Sądził, że przy jego poparciu mógłby może otrzymać jakieś stanowisko w wojsku odpowiednie jego randze, wiedzy i doświadczeniu. Byłby z pewnością jednym z najuczeńszych generałów w armii Rzeczypospolitej. Generałem artylerii, czy szefem inżynierów. Stanowiska te dawnym zwyczajem zajmowali jednak magnaci, choć nie mieli wielkiego pojęcia o obu tych "uczonych" rodzajach broni. Na kupno rangi generała majora - kosztowałoby to do stu tysięcy złotych - póki Unia nie wywiąże się ze swych zobowiązań, nie było pieniędzy. Kościuszko starał się więc bodaj o dowództwo któregoś z pułków: król mógłby mu je powierzyć w drodze wyjątku. Ale prosić króla nie śmiał, książę zaś nie chciał pośredniczyć: był w tym czasie z królem w jak najgorszych stosunkach. Tak więc "generałowi amerykańskiemu", tak go zwano obecnie w kraju, nie pozostawało nic innego, jak jechać gdzieś na rezydencję lub... do ojczystych Siechnowicz. Książę zatrzymywał go w Puławach, że "może otworzą się w przyszłości jakieś widoki". Kościuszko dziękował: nie chciał być dworakiem. Pojedzie do domu "sadzić kapustę". Z głodu tam przecież nie umrze. Po drodze oczywiście wstąpił do siostry, Estkowej, dowiedział się, czy i na co w Siechnowiczach liczyć może. Okazało się, że szwagier Estko gospodarzył tak dobrze, że dział Tadeusza z wszystkich długów oczyścił. Może tam jechać choćby zaraz, gospodarzyć na swoim, założyć rodzinę. Dziękował więc im obojgu z całego serca, ale po przybyciu do Siechnowicz przekonał się, że będzie się musiał ograniczyć we wszystkim. Brat Józef zdążył zmarnować, co stanowiło ich wspólną w spadku po rodzicach wartość: zastawy stołowe, bieliznę i odzież, inwentarz żywy i martwy, nawet sprzęty domowe. Jednym słowem nie było nawet najniezbędniejszych ruchomości. Brat zeznał wprawdzie na piśmie, że jest teraz dłużny Tadeuszowi kilka tysięcy złotych, ale skrypt ten był bezwartościowym świstkiem papieru. Dział brata był obdłużony ponad wszelką miarę. Niebawem też Józef zmarł. I teraz jego wierzyciele usiłowali dochodzić swych pretensji na "skarbach generała amerykańskiego", który "przywiózł pono miliony..." Tylko więc przy pomocy Estków mógł się Tadeusz jako tako w rodzinnych Siechnowiczach urządzić. Zrujnowany dom, w nim jeden pokój, wystarczał mu całkowicie. Za całe umeblowanie służył stół i parę stołków oraz szafa i łóżko. Gospodarstwem domowym zarządzała daleka krewna, leciwa już panna Zuzanna, i ona to podawała siostrzeńcowi na stół - wiecznie zarzucony książkami i papierami - ulubioną kawę, jedyny zbytek, na który sobie pozwalał. Dwóch ludzi, służący "do wszystkiego" i furman, stanowiło cały "dwór" generała. Dopilnowując osobiście swego nowego gospodarstwa, pielęgnował niewielki obok domu ogród, a starając się uzyskać jakieś uboczne dochody kazał wyrabiać sery holenderskie, znakomite podobno w smaku. Nie stronił też od rozrywek. Przyjmował w domu chętnie, zwłaszcza młodych, odwiedzał sąsiadów. Nie brakowało jednak wciąż kłopotów. Zza oceanu nie przychodziło nic prócz obietnic na przyszłość. Całkowity dochód z Siechnowicz nie sięgał nawet tysiąca złotych rocznie. Generał zaś, kierując się zasadami, że "w naturze wszyscy równi jesteśmy" i że należy "mieć wzgląd na ubogich i oświecać nieświadomość, prowadząc do dobrych obyczajów", zmniejszył chłopom siechnowickim pańszczyznę do dwóch dni w tygodniu i zwolnił z niej całkowicie kobiety i młodzież. Żyjąc jak najskromniej, pocieszał się, że kiedyś przecież z Ameryki coś nadejdzie. Nie nadchodziło jednak nic. W Kongresie zaś, jak się dowiadywał, trwały wciąż spory, czy zobowiązania spłacać się ma według wartości nominalnej asygnat, czy wedle kursu giełdowego z dnia ich wypuszczenia? Różnice mogłyby tu być ogromne: za pełnowartościowego dolara w złocie nie chciano brać wtedy mniej niż sto papierowych. W ten sposób suma przyznana przez Kongres spadałaby do wysokości kilkuset złotych, a renta roczna - do złotych kilkunastu! Generał nie przejmował się tym zbytnio. Interesował się żywo zmianami następującymi w kraju. Polska próbowała dźwigać się z ruiny gospodarczej czasów saskich, konfederacji barskiej i rozbioru. Zaczął się rozwijać przemysł, rolnictwo - unowocześniać. Już dawał się poznać wpływ szkół Komisji Edukacyjnej, które co roku wypuszczały nowe zastępy kształconej nowocześnie młodzieży. Sekundowała w tym dzielnie Szkoła Rycerska - Korpus Kadetów. Znakomici pisarze, tacy jak Staszic i Kołłątaj, w pismach swych domagali się zasadniczych reform, sprawnego rządu, zasobnego skarbu, silnej armii. Pismami tymi ludzie zaczytywali się nie tylko w stolicy, ale nawet po wsiach. Również Kościuszko nie mógł się od nich oderwać, głosiły przecież idee jak najbardziej mu bliskie. Staszic w swych Uwagach nad życiem Jana Zamoyskiego dowodził, że Polska "z lekkim podatków pomnożeniem łatwo sto tysięcy wojska utrzymać by mogła". Że "konfederacja powszechna" narodu zdolna byłaby wyprowadzić ojczyznę z pohańbienia i niemocy, "uprzątnie ona bowiem wszystkie do działania przeszkody, tron dziedziczny postanowi, sejm..." podejmujący uchwały większością głosów. Podobnych reform domagał się Hugo Kołłątaj. A myśli ich staną się niebawem natchnieniem patriotycznej części posłów zbierających się w roku 1788 na Sejm zwany Wielkim lub Czteroletnim, który wstrząśnie do głębi ustrojem Rzeczypospolitej. Wszyscy z największą uwagą śledzili obrady tego Sejmu. Ilość druków ulotnych i pism wydawanych za i przeciw reformom rosła z każdym dniem. Kościuszko też postanowił zabrać głos. Czuł się przede wszystkim żołnierzem. Najdroższa mu była idea stworzenia odpowiedniej do potrzeb Rzeczypospolitej siły zbrojnej. Poznał już sposób myślenia ciemnej jeszcze na ogół szlachty. Wiedział, że ciężko będzie ją zmusić do opodatkowania się na utworzenie bodaj stutysięcznej armii stałej: A sytuacja państwa wymagała daleko większej siły zbrojnej. Idąc więc za wzorami i doświadczeniami amerykańskimi Kościuszko w memoriale swym domagał się - obok stałej armii - utworzenia "milicji powszechnej" na zasadach następujących: "...Potrzeba wyciąga, aby obywatele sami opatrzyli sposób ochrony swojej... uformowaniem milicji... Po wszystkich województwach, ziemiach, powiatach - jeden regiment pieszy i drugi kawalerii. Oficerowie powinni być obierani na sejmikach. Każdy żołnierz powinien mieć wydanych sobie kilkadziesiąt ładunków i nosić mundur województwa..." Kościuszko wzoruje się tu na organizowanych w Ameryce milicjach stanowych i stara się dostosować je do dawnych urządzeń polskich, nawiązując częściowo do pospolitego ruszenia szlacheckiego, a także do wypraw wybranieckich i łanowych. Ma to być stała siła zbrojna ogółu narodu, wszystkich stanów, gdzie szlachta stająca w pierwszym szeregu świecić miała przykładem masie obrońców, mieszczanom i chłopom. Jedną z pierwszych uchwał Sejmu Wielkiego było postanowienie o utworzeniu stutysięcznej armii. Sejm szedł tu więc niejako za głosem Staszica, a uchwała powzięta została jednomyślnie i z wielkim zapałem. Oczywiście dla armii tak licznej, kilkakroć liczniejszej od dotychczasowej, potrzeba było znacznej liczby oficerów. Niewielu ich było w kraju, niewielu też stosunkowo dać mogła swych wychowanków Szkoła Rycerska. Sejm więc powołał w tym celu wielu oficerów ze służby zagranicznej, wśród nich również Tadeusza Kościuszkę. Zwraca tu jednak uwagę pewien charakterystyczny moment. O ile bowiem oficerowie "zagraniczni", powołani do służby w kraju, otrzymywali rangi wyższe o jeden najmniej stopień (np. książę Józef, bratanek króla, pułkownik wojsk austriackich, przyjęty był w stopniu generała majora), Kościuszko, wyróżniający się przecież wśród oficerów polskich wiedzą i długoletnim doświadczeniem bojowym, powołany został w tym samym stopniu, jaki wysłużył sobie w armii amerykańskiej. Nie potrzebował już jednak kupować szarży. Otrzymywał wysokie naówczas pobory: dwanaście tysięcy złotych rocznie. Kończyły się więc dla niego kłopoty materialne. Ogarniał go jednak niepokój: służyć miał w wojsku, które w tej chwili było nieliczne w porównaniu z armiami regularnymi państw sąsiednich. Wojsko to nie miało jeszcze projektowanego stanu liczebnego, mundurów i odpowiedniego wyposażenia, broni i amunicji, służby zdrowia i taborów. Stanowiło zaś całość niejednolitą. Piechota i artyleria uzupełniane były drogą werbunku z tzw. "ludzi luźnych", biedoty miejskiej i włóczęgów. Tylko kawaleria zachowała swoje uprzywilejowane stanowisko. Wprawdzie obowiązywała wówczas surowa dyscyplina, wzorowana na pruskiej, ale regulaminy polskie znacznie ją łagodziły, ograniczając na przykład karę chłosty przy nauce musztry i pozwalając na jej stosowanie tylko w wyjątkowych wypadkach. Znacznie mniejszą wartość niż piechota i artyleria przedstawiała kawaleria narodowa, formowana w drodze zaciągu dobrowolnego ze szlachty, przy czym zaciągający się "towarzysz-szlachcic" stawał z przyprowadzonym przez siebie szeregowcem konnym, tj. "pocztowym". Miał jednak prawo przybywając do służby pozostawić w zastępstwie swej osoby drugiego pocztowego, a dając Ojczyźnie w ten sposób poczet, tzw. sowity, mógł przebywać spokojnie w domu, dbając o własne interesy. W wojsku tym kawaleria stanowiła wbrew wszelkim zasadom sztuki wojennej większość armii. Wojsko polskie wreszcie dzieliło się na armię "koronną" i "litewską", jak Rzeczpospolita na "Koronę" i "Litwę". Mimo jednak tych wszystkich braków wojsko polskie w 1788 roku co prawda niewielkie (18 500) w porównaniu z armiami zaborców, było stosunkowo dobrze wyszkolone, zwłaszcza piechota, artyleria i pułki straży przedniej. Kościuszko, przebywając od dłuższego już czasu w kraju, znał oczywiście ten stan rzeczy. Meldując się jednak do służby, dowiedział się wkrótce, że uchwalony przez Sejm etat stutysięczny armii był fikcją, uzależniony miał być bowiem od podatków nałożonych na szlachtę. Ta zaś, ukrywając swoje rzeczywiste dochody, oświadczała, że nie jest w stanie płacić tak wysokich podatków. Zmniejszono więc etat wojska do 65 tysięcy. Ale przecież i tego nie dało się w praktyce osiągnąć. Szlachta nie chciała dawać odpowiedniej ilości rekruta, gdyż ucierpiałaby na tym gospodarka rolna! I w ten sposób liczba stutysięczna armii spadała do połowy!... Kościuszko, syn ziemi kobryńskiej, pragnął służyć w armii litewskiej. Robił w tym kierunku nawet pewne starania, ale komisja Wojskowa Obojga Narodów nie mogła zmienić decyzji Sejmu, przydzielającej go do armii koronnej. W owym czasie całość sił zbrojnych Rzeczypospolitej, tj. armia koronna i litewska, dzieliła się na sześć "dywizji". Każda dywizja składała się z trzech słabych regimentów piechoty, dwóch brygad kawalerii narodowej, tj. jazdy regularnej, i jednego pułku lekkiej jazdy, tzw. straży przedniej, oraz artylerii. Z sześciu takich "dywizji" cztery stanowiły armię koronną, dwie - litewską. Kościuszko przydzielony więc został do dywizji wielkopolskiej jako dowódca pierwszej jej brygady. Siechnowicze oddał znów w zarząd siostrze Annie Estkowej i 3 lutego 1790 roku meldował się swemu nowemu zwierzchnikowi, generałowi lejtnantowi Karolowi Malczewskiemu w jego głównej kwaterze w Sochaczewie, skąd zaraz udał się do Włocławka, miejsca postoju sztabu swej brygady. Stosunki, jakie zastał na miejscu, nie mogły wzbudzić w nim zaufania. Dowódca dywizji, generał Malczewski, nie miał ani wiedzy, ani doświadczenia, potrzebnych dla wysokiego stopnia wojskowego. Stanowisko swoje otrzymał jedynie z racji starszeństwa w służbie, żył zaś wygodnie, po pańsku i dowodzeniem dywizją nie przejmował się zgoła. Oficerowie dywizji, szlachta wielkopolska, po części zarozumiała i próżna, niechętnie przyjęła nowego kolegę, "obcego". Zresztą brygadierzy i dowódcy pułków siedzieli raczej po swych folwarkach, wyręczając się na miejscu młodszymi oficerami. Daleko też było w dywizji, a tym samym w brygadzie, do elementarnego porządku wojskowego. Nowy więc dowódca pierwszej brygady, zastawszy taki stan rzeczy, pragnął natychmiast uciec do "braci Litwinów". Zaraz też pisał do Niesiołowskiego, jednego z dawnych sąsiadów, by robili starania o przeniesienie go do armii litewskiej. Ale "bracia Litwini" zawiedli; palcem nie ruszyli, by się upomnieć o niego. Trzeba się było na miejscu brać do roboty, mimo że początkowo serce ciągnęło silnie do dawnych, rodzinnych stron, rodzeństwa, domu. Świadczą o tym liczne, pisane przez Tadeusza listy do siostry. Kościuszko prosi w nich, by pamiętała o nim, o jego gospodarstwie, a gdy z jednego z listów dowiaduje się o wprowadzeniu jakiegoś nowego podatku obarczającego chłopów, żąda kategorycznie: "Anusiu! Bój się Boga! Nie chcę ja, żeby ludzie nowy podatek dawali. Tylko stary, więcej nic! Dwór trzeba, żeby oddał!..." Szybko jednak wciąga się do nowej służby. Dowódca brygady zmusza swych podkomendnych, by wracali do oddziałów "dla pełnienia przepisanej powinności", przyjmuje nowych rekrutów i nadsyłane wyposażenie, dokonuje przeglądu jednostek, pilnuje i musztry, zaprowadza porządek w kancelariach. Do pracy kancelaryjnej brak mu widać odpowiedniego personelu, bo pisze własnoręcznie swoje meldunki i raporty. W sprawach służby musi jednak często jeździć do Warszawy. I tu, interesując się jak zawsze żywo sprawami kraju, styka się często i blisko z dążącymi do reform ludźmi Sejmu Wielkiego: z Niemcewiczem, posłem na Sejm, pisarzem - publicystą, Ignacym Potockim, marszałkiem wielkim litewskim, z Hugonem Kołłątajem, podkanclerzym koronnym, który jest duszą i mózgiem stronnictwa reform. A wypadki biegną szybko. Wiosną 1790 roku Rzeczpospolita w oparciu o sojusz z Prusami dąży do dalszego usamodzielnienia się od Rosji zajętej wojną z Turcją. Nie dość na tym: Prusy wypowiedzieć mają jakoby wojne Austrii. Tym samym Polska, jako ich sprzymierzeniec, mogłaby może odzyskać zabór austriacki? Sprawa wydaje się tak bliska, że następuje pewne przegrupowanie wojsk. Kościuszko z częścią swej brygady ma wzmocnić dywizję małopolską skoncentrowaną nad kordonem austriackim z kwaterą główną w Lublinie, pozostającą pod dowództwem generała ze służby pruskiej, zięcia Czartoryskich, księcia Ludwika Wirtemberskiego. Ale książę przebywa raczej w Warszawie lub u teściów w Puławach. Kościuszko więc dowodzi w zastępstwie jego dywizją. Widzi bardzo słabe wyszkolenie żołnierza w musztrze, w strzelaniu, w służbie polowej. Zarządza ćwiczenia, żąda dla dywizji prochu i amunicji. Pod jego okiem ludzie robią znaczne postępy. Tymczasem w wielkiej polityce następują zmiany: Austria dogadała się z Prusami. Już nie ma mowy o odzyskaniu zaboru austriackiego, natomiast odbywa się w tym czasie jakaś podejrzana koncentracja sił rosyjskich na granicy Podola. Kościuszko otrzymuje nowe zadanie: znów z częścią tylko swej brygady ma wzmocnić dywizję bracławsko-kijowską. Pod dowództwem bratanka królewskiego, księcia Józefa Poniatowskiego, strzeże ona południowowschodnich rubieży Rzeczypospolitej. Zbliża się już jesień. Trzeba się starać przed długim marszem o ekwipunek zimowy dla ludzi, o prowiant, o furaż dla koni. Kościuszko bierze z sobą trzy bataliony piechoty, kilka szwadronów kawalerii i artylerię i wymaszerowuje z Lublina. Przeprawia się przez Bug do Międzyboża, w powiecie latyczowskim, gdzie będzie jego nowa kwatera. Wojna w obronie Konstytucji Majowej Po długiej, uporczywej zimie nastała wreszcie wiosna, wiosna wolności! W stolicy uchwalono zbawienną Konstytucję 3 maja. I kraj, jak długi i szeroki, w ogólnym upojeniu przysięgał na tę nową ustawę, a wraz z krajem przysięgało i wojsko - "zbrojne ramię narodu", jak głosiła konstytucja. W tym podniosłym nastroju pamiętano jednak, że caryca skoro tylko zakończy wojnę z Turcją, nie będzie mogła patrzeć łaskawym okiem na zmiany zachodzące w Polsce, na to, że Rzeczpospolita zrzuca jarzmo zależności od Rosji. Mając to na uwadze Sejm zarządził intensywne szkolenie oddziałów, manewry większych ugrupowań. Wiosną tegoż roku generał major Tadeusz Kościuszko przystąpił do szkolenia powierzonych mu sił, a zwłaszcza artylerii. Latem przeprowadził większe ich ćwiczenia, a już we wrześniu stanął w Bracławiu, gdzie miały nastąpić manewry dywizji księcia Józefa Poniatowskiego. Skoncentrowano tu 11 batalionów piechoty i 40 szwadronów kawalerii z artylerią, podzielonych na trzy brygady generałów Czapskiego, Poupparta i Kościuszki, przy czym ten ostatni miał pod swymi rozkazami również artylerię. Podczas tych manewrów brygada Kościuszki zdołała się wyróżnić wysokim stopniem wyszkolenia i doskonałą postawą bojową. Pod koniec roku dywizja zajęła stanowiska wzdłuż południowo-wschodniej granicy państwa, tworząc kordon między Dniestrem i Dnieprem. Książę Józef, wzywany do prac Komisji Wojskowej Obojga Narodów, odjechał do Warszawy. Z jego rozkazu dowództwo dywizji objął Kościuszko. Gnębił go jednak niepokój. Zdawał sobie sprawę, że Rosja zechce zmusić Rzeczpospolitą do dawnej uległości. Tymczasem Sejm wyraźnie bagatelizował sprawy bezpieczeństwa kraju. Dość powiedzieć, że dowódcy dotąd nie otrzymali instrukcji, jak postępować na wypadek wkroczenia wojsk rosyjskich w granice państwa polskiego. Kościuszko alarmował więc Komisję Wojskową: moment wkroczenia Rosjan wydawał mu się bliski, a siły do obrony granic - zbyt szczupłe. Ale dopiero w grudniu 1791 roku Komisja Wojskowa zdecydowała się utworzyć na Wołyniu "dywizję rezerwową" pod dowództwem generała księcia Michała Lubomirskiego, Kościuszce zaś przysłała w lutym 1792 roku jako instrukcję lakoniczny rozkaz: "Spokojność utrzymywać, granice Rzeczypospolitej ocalić i zamiary nieprzyjaciela zniszczyć". Ale jak? W kilkanaście tysięcy młodego żołnierza przeciwko 64-tysięcznej armii rosyjskiej, zaprawionej w wojnie z Turcją? Kościuszko nie czekał na wiadomości z Warszawy. Zorganizował sobie wywiad własny ze zdolnych oficerów, takich jak Stanisław Fiszer czy Karol Kniaziewicz i zaraz się dowiedział, że przywódcy opozycji przeciwmajowej: Szczęsny Potocki, Ksawery Branicki i Seweryn Rzewuski są w bliskim kontakcie z kanclerzem carowej, Bezborodką, przygotowującym traktat pokojowy z Turcją w głównej kwaterze rosyjskiej w Jassach. Nie ulegało wątpliwości, że magnaci owi, zaprzedani carowej, będą chcieli wprowadzić jej wojska do Rzeczypospolitej. Kościuszko informował o tym Warszawę. Katarzyna na pewno posłuży się opozycją knujących spisek magnatów. Zawarcie traktatu pokojowego z Turcją było już zupełnie bliskie. Ale dopiero wiosną 1792 roku Sejm zaniepokoił się zupełnie już poważną sytuacją. Nakazał kompletowanie wojsk według etatu stutysięcznego, polecił utworzyć kilka nowych jednostek, postanowił wcielić do armii prywatne wojska magnatów: sam Radziwiłł nieświeski miał ich kilka tysięcy z artylerią!... A Kościuszko na miejscu robił swoje. Zwalczał zwykły w Polsce brak subordynacji starszych oficerów, zarozumialstwo młodszych, przybywających z armii obcych, zapatrzonych ślepo we wzory Fryderyka II. Pamiętał, że armia Unii potrafiła w ciągu wojny o niepodległość stworzyć własne formy organizacji i walk. Pamiętał, że Polacy byli niegdyś najlepszymi żołnierzami Europy. Armia więc odrodzonej Rzeczypospolitej powinna nawiązywać do rodzimych, własnych doświadczeń i wzorów, i rozwijać je. Żądał tego. Zaraz też pisał w tej sprawie do władz wojskowych: "Mieć potrzeba choć jeden oryginał swój, a nie kopiować wszystkiego jak zwykliśmy z drugich krajów zwyczaje, które ani okolicznościom naszym dogodne, ani stosowne rządowi naszemu". Pamiętać musiał o wszystkim. Ściągać rekrutów, troszczyć się o uzbrojenie i wyżywienie jednostek, o ich ekwipunek, wyszkolenie. Wyszkolenie było właśnie największą jego troską. Oficerowie przybywający z różnych formacji przygotowani byli niejednolicie do swych zadań, nie mieli też często doświadczenia bojowego. Musiał więc formować ich na jeden wzór, wpajać im przekonanie, że w wyszkoleniu nie chodzi o przygotowanie żołnierza do rewii i defilad. ale o wyrobienie w nim gotowości bojowej. Zwracał więc uwagę na to, by ćwiczenia odbywały się w warunkach jak najbardziej zbliżonych do bojowych. Kładł nacisk na współdziałanie poszczególnych rodzajów wojska. Wpajał oficerom troskę o broń i sprzęt, sumienność w gospodarce pieniężnej i materiałowej, a przede wszystkim dbałość o szarego żołnierza. Żołnierz musi otrzymać wszystko, co mu się należy. Niełatwo mu z tym szło. Oficerowie, zwłaszcza wyżsi, uważali, że dyscyplina, surowa dla prostego żołnierza, nie obowiązuje ich zbytnio. Domagał się więc od nich karności. Wrażliwy jednak z natury, badał skrupulatnie wszelkie wykroczenia i ich okoliczności, by nie podejmować pochopnych decyzji. Przekonany jednak o winie, potrafił karać z całą surowością, nawet gdy winni mieli wysokie stopnie wojskowe. Ale żołnierz prosty poznał go i pokochał szybko. Czuł, że ten "amerykański" generał sam przecież starał się poznać z bliska każdego "gemajna", wnikać w jego potrzeby. Jakże ten generał był inny od niedostępnych, odgradzających się murem od "wiary", oficerów ze służby austriackiej czy pruskiej. Na przeglądzie czy ćwiczeniach był zawsze razem z żołnierzami, na kwaterach czy przy ognisku na biwaku przysiadał się do żołnierzy, gawędził o bliskich im sprawach, dowiadywał się, co myślą i czują. I sam był przekonany, że żołnierz ten ufa mu i pójdzie za nim choćby w ogień... Przyszła znów wiosna. W Warszawie, w kraju całym, obchodzono uroczyście rocznicę "majową", ale było już rzeczą oczywistą, że skoro traktat pokojowy między Rosją a Turcją został zawarty, wojska Katarzyny lada dzień wejdą w granice Rzeczypospolitej, a prowadzić je będą zdrajcy magnaci, którzy zawiązali w Targowicy spisek mający na celu obalenie Konstytucji 3 maja. 6 maja król mianował swego bratanka, księcia Józefa, wodzem armii koronnej, a księcia Ludwika Wirtemberskiego - litewskiej. Obie armie miały się cofać z wolna do jakiejś mocniejszej linii obronnej, a osiągnąwszy ją, wsparte przez rezerwy i "sojuszniczy" korpus króla Prus, przejść do przeciwnatarcia. Z planem tym książę Józef przybył 10 maja do armii i zajął kwaterę główną w Tulczynie na Ukrainie. Osiem dni później poseł carowej złożył królowi ultimatum: wojska imperatorowej wejdą jako wojska sojusznicze, by wesprzeć "wolnych i cnotliwych patriotów", którzy proszą carową, by w Rzeczypospolitej "przywróciła porządek" naruszony przez "zamach majowy". Katarzyna skierowała przeciw "buntownikom" dwie armie. Na Litwę prowadził 33 000 wojska generał Kreczetnikow, a przeciw armii koronnej szedł z 64 000 generał Kachowski, wlokąc ze sobą również polskich magnatów - zdrajców targowickich. Razem więc blisko 100 000 starego, zaprawionego w wojnie żołnierza szło na Ukrainę. Wojskom tym miały się przeciwstawić siły zbrojne Rzeczypospolitej. Były one dalekie od "etatu stutysięcznego" uchwalonego przed rokiem z takim zapałem: armia litewska, której dowódca książę Ludwik Wirtemberski pod pretekstem choroby zwlekał z objęciem dowództwa (Wkrótce okazało się, że jest zdrajcą. Po odebraniu mu dowództwa wyjechał do Prus), liczyła zaledwie 10 000, armia koronna pod dowództwem księcia Józefa - około 17 000. Dywizja "rezerwowa" Lubomirskiego zbierała się dopiero na Wołyniu, 3000 zaś garnizonu Kamieńca Podolsskiego nie można było brać pod uwagę. 10 maja przybył do Tulczyna książę Józef. W ciągu trzech dni Kościuszko przekazał mu dowództwo i zdał sprawę z wszystkiego. Gdy tak obaj siedzieli w wielkim salonie tulczyńskiego pałacu, własności. zdrajcy Szczęsnego, nad rozłożoną mapą, książę wypytywał przede wszystkim o stan wojsk. Kościuszko zaś wyjaśniał: - Wszystkiego mamy 17 000 bagnetów i szabel, 61 dział. Stan tych sił jest zdecydowanie zły. Park artyleryjski i tabory częściowo bez koni, część oddziałów bez namiotów, kasy bez pieniędzy, broń piechoty zła, rzędy końskie w stanie najgorszym, lazarety nieopatrzone, umundurowanie niedokończone z braku sukna. Meldowałem to wszystko niejednokrotnie Warszawie. Komisariat obiecywał tylko wciąż, że... - Tak, wiem - przerwał książę. - W tym stanie rzeczy, wobec zdecydowanej przewagi wroga, co proponujesz, generale? - Nie widzę innego wyjścia, mości książę, jak tylko skoncentrować wszystkie siły i bić kolejno, od środka, nadciągające zewsząd korpusy nieprzyjaciela. Inaczej... Książę zdawał się już nie słuchać. Zamyślony, milczał. Wreszcie rzekł: - Rozważę to. Jutro do dnia dam rozkazy. Nazajutrz, tj. 14 maja, Kościuszko dowiedział się, że książę nie zgodził się na koncentrację sił. Przeciwnie. Podzielił armię na trzy "dywizje". Sam ze swoją osłaniał Tulczyn, Wielhorskiego zatrzymał na południu, Kościuszko z rozkazu księcia osłaniać miał całość od wschodu. 18 maja 1792 r. armia carowej wkroczyła na Ukrainę. Kachowski spod Mohylewa, Dunin spod Soroki, Derfelden zza rzeki Boh i wreszcie od Dniepru Lewanidow. Razem dokładnie 64 tysiące ludzi i 136 dział. Silne korpusy rosyjskie nigdzie nie napotykały większego oporu rozproszonych oddziałów polskich. Armia koronna po szybkim odwrocie zdołała jednak uniknąć okrążenia i skoncentrowała się pod Pikowem. Jednakże wobec przewagi nieprzyjaciela musiała wkrótce wycofać się do Lubaru. Tu książę, oczekując posiłków, których się wciąż domagał, zatrzymał się na dwa tygodnie. To omal nie doprowadziło do katastrofy. Kachowski bowiem, przez ten czas zdołał zebrać pod Lubarem większość swych sił, a skierowany przez niego korpus Lewanidowa wyszedł na tyły armii koronnej, przecinając jej dalszą drogę odwrotu na Połonne. Sytuację uratował Kościuszko. Śmiało demonstrując przeciw zamykającemu odwrót korpusowi Lewanidowa, zmusił go do cofnięcia się, dzięki czemu armia koronna zdołała się wymknąć z matni i dotarła pomyślnie do Połonnego. Ale Kachowski wciąż groził oskrzydleniem. Książę zarządził dalszy odwrót w kierunku Ostroga, by na linii Horynia stawić skuteczniejszy opór nieprzyjacielowi. Odwrót armii osłaniał Kościuszko. Pragnąc dać księciu możność oderwania się od nieprzyjaciela, zdecydował się na bitwę i rozwinął swą dywizję przeciw ciągnącemu trop w trop Lewanidowowi. Zmusił go do zatrzymania się. Do walki wprawdzie nie doszło, ale Kościuszko potrzebny czas uzyskał. Potem wycofał się i połączył z księciem w Szepietówce. Tegoż wieczorą stanęła w pobliskich Zieleńcach część dywizji wołyńskiej pod komendą generałów majorów Zajączka i Trokina. Ciągnęli oni z Zasławia w celu wzmocnienia armii koronnej. Następnego dnia, 18 czerwca rano, oddziały te w sile 3000 ludzi, zostały zaatakowane przez liczącą jedenaście tysięcy straż przednią Kachowskiego. Wysłana pod dowództwem generała Markowa, otrzymała zadanie zagarnięcia idących przodem taborów polskich. Zaalarmowany książę Józef ruszył głównymi siłami z Szepietówki pod Zieleńce, powierzywszy Kościuszce osłonę przed korpusem Lewanidowa. Po kilkugodzinnej zaciekłej bitwie Markow, poniósłszy znaczne straty, został zmuszony do odwrotu. Książę Józef nie wykorzystał jednak odniesionego zwycięstwa. Nie zdecydował się na całkowite rozbicie Markowa przy pomocy dywizji Kościuszki. Rezygnując z pościgu odszedł wkrótce do Zasławia. Wskutek tego Kościuszko znalazł się w poważnym niebezpieczeństwie. Idąc bowiem w kierunku pola bitwy - natknął się na umykającego spod Zieleniec Markowa. Mając za sobą Lewanidowa, zaatakował Markowa, próbując przebić się ku siłom głównym. Po dwóch godzinach upartego boju, widząc, że siłą nie otworzy sobie drogi, zręcznym manewrem, pod osłoną zapadającej już nocy, zmylił czujność nieprzyjaciela i rankiem 19 czerwca stanął w Zasławiu, łącząc się z siłami księcia. Z Zasławia armia koronna osłaniana wciąż przez dywizję Kościuszki cofała się dalej na Ostróg i Dubno. Szła wzmocniona teraz przez dywizję rezerwową Lubomirskiego, któremu król, jako nieudolnemu w dowodzeniu i nieposłusznemu wobec rozkazów księcia Józefa Poniatowskiego, niebawem odbierze dowództwo. Szła wygłodzona i obdarta. Lubomirski nie dopilnował bowiem zgromadzenia zapasów dla armii koronnej, troszcząc się przede wszystkim o uratowanie Dubna przed zniszczeniem. W tym celu jakoby "wszedł po kryjomu w korespondencję z generałem Kachowskim i otrzymał jego obietnicę", że dobra Lubomirskiego pozostaną nietknięte. Armia koronna opuszczała więc "mlekiem i miodem" płynące krainy Podola i Wołynia. W odwrocie nieustannym, w spiekocie upalnego lata, dążyła w ubogie ziemie nad Bug. Do Bugu również, wciąż w odwrocie, zmierzała nieliczna, nieudolnie dowodzona przez następców Ludwika Wirtemberskiego armia litewska. Wiadomo też było, że ku Bugowi król miał skierować z Warszawy "korpus rezerwowy" - 6 tysięcy ludzi pod generałem Byszewskim. Nie można było jedynie liczyć na korpus sojuszniczy pruski; król Prus oświadczył bowiem, że w "nowych zaszłych okolicznościach" alians zawarty z Rzecząpospolitą nie obowiązuje go więcej. - To nic! - mówili koroniarze. - To nic! - powtarzali Litwini. Oba wojska, wsparte przez korpus rezerwowy, staną mocno na linii rzeki Bug. Za nimi ruszy w gotowości do obrony cały kraj. Żołnierz powstrzyma nieprzyjaciela, nie cofnie się już ani o krok i zwycięży. Sława Dubienki i... dymisja Armia koronna nie niepokojona przez nieprzyjaciela 8 lipca przeprawiła się pod Bindugą przez Bug i zatrzymała na dwudniowy odpoczynek w obozie pod Dubienką. Kościuszko z zaciekawieniem oglądał to miasteczko, słynne swego czasu ze zdolnych rzemieślników oraz jako główny punkt skupu zboża spławianego Bugiem do Wisły i dalej do morza. Nic właściwie nie pozostało z dawnej jego świetności: zrujnowana przez najazd szwedzki mieścina nie zdołała się już podźwignąć. Generał mógł jednak wygodniej rozkwaterować w niej część swej dywizji, tym bardziej że oddziały księcia wraz z dywizją Wielhorskiego odchodzić miały zaraz wzdłuż Bugu ku północy. Nazajutrz przed południem na kwaterę Kościuszki w dworku podmiejskim przybył książę. - Chcę cię pożegnać, generale - oświadczył, zsiadając z konia. - Jak to? - Idę z moją dywizją do Świerza, tam w razie czego mnie szukaj. Wielhorski stanie obok mnie w Siedliszczach. Chcę, by stamtąd posterunkami wzdłuż Bugu sięgał poprzez Włodawę ku Brześciowi, gdzie, spodziewam się, nawiąże kontakt z cofającą się na Bug armią litewską... Tu książę, będąc widocznie dobrej myśli, zamilkł, ale widząc, że dowódca jego straży tylnej zdaje się słuchać go z uwagą, ciągnął po chwili dalej: - Pragnę zaś, generale, ciebie mieć jak najbliżej siebie. Twojej dywizji jestem zawsze najpewniejszy. Kościuszko skłonił się w milczeniu. - Chciałbym więc, byś stanął ze swą dywizją gdzieś bliżej Świerza, powiedzmy, w Kolemczycach. Oddziałami zaś swoimi byś obsadził brzeg Bugu od Dubienki w dół, nawiązując styczność ze mną. Bug jest poważną linią obronną. Sądzę, że zatrzymamy tu nieprzyjaciela dłużej. Nieprawdaż? - Ośmielę się zauważyć, mości książę... - Byłbyś, generale, innego może zdania? - Tak, mości książę. Nie widzę, by rzeka Bug przy tak znacznej przewadze nieprzyjaciela była dla niego trudną jakąś do przebycia przeszkodą. Lato tegoroczne suche jest, upalne. Poziom wody w rzece bardzo się obniżył, nieprzyjaciel łatwo więc może znaleźć liczne i dogodne dla przeprawy brody. Nasz kordon zaś, przy szczupłości sił, będzie linią tak słabą... - Cóż tedy proponowałbyś, generale? - przeciął książę, uderzając niecierpliwie trzcinką w cholewę buta. - Sądzę, mości książę, że moglibyśmy z całą armią, mając ją w kupie, stanąć w dogodnej jakiejś pozycji, powiedzmy pod Krasnymstawem, i stamtąd bić ze skrzydła ciągnące na Warszawę od Bugu korpusy nieprzyjaciela, kolejno, w miarę jak będą nadchodziły. Są już mocno zmordowane długim marszem. My zaś tu, bliżej Warszawy, będziemy z pewnością coraz mocniejsi. Książę nachmurzył się. Przyznawał w duchu, że kordon przy siłach tak słabych będzie wątłą, łatwą w każdym miejscu do przebicia linią. Operacja proponowana zaś przez Kościuszkę wydawała mu się zbyt śmiała. A wreszcie znów cofać się? Nie próbować nawet obrony tej ostatniej przed stolicą przeszkody? - Nie, generale - rzekł. - Nie cofniemy się już bez próby oporu dalej. Ciągły ten odwrót demoralizuje mi tylko żołnierza. Stań, jak proszę, stąd frontem do Bugu. Spal most pod Dubienką, obsadź aż po Kolemczyce wszystkie przeprawy i broń nieprzyjacielowi przejścia, choćby z tej tu grobli, ciągnącej się wzdłuż rzeki. Tak łatwo nie przejdzie! Książę dosiadł konia i odjechał. Kościuszko zamyślił się głęboko. Rozważał. Rozciągnąć dywizję kordonem - to tylko pozbawić ją siły. Zresztą po co? Ani pod Kolemczycami, ani tu bliżej, pod Uchanką, nie ma, jak mówią, dogodnych brodów. Nieprzyjaciel nie będzie więc tam próbował przeprawy. Po cóż więc obsadzać te punkty! Spalić most. Tak. Ale tu, pod Dubienką właśnie, bród jest bardzo dogodny. Nieprzyjaciel więc tędy z pewnością głównymi siłami na Dubienkę iść zechce. Winienem więc stanąć frontem nie do Bugu, ale do Dubienki. Bronić przeprawy z grobli? W te kilka tysięcy ludzi, w dziesięć, Boże odpuść, dział polowych i 14 armatek batalionowych? Pod ogniem całej jego artylerii zza rzeki? Nie przeszkodzę mu ani w przeprawie, ani w stawianiu mostu, ani w zdobyciu grobli. Co więc robić? Co robić? Z myślą o tym zjadł śpiesznie, co mu dano, i położył się. Sen nie przychodził. Nie potrzebował patrzeć na mapę. Miał ją już jakby w oczach, w głowie. "Most ludzie już palą - myślał. - Dobrze. Jutro do dnia z całą dywizją wyjdę z obozu pod miasteczkiem. Stanę frontem do niego, do traktu, którym po przeprawie ciągnąć będzie nieprzyjaciel. Lewym skrzydłem oprę się o wieś Uchankę osłoniętą przez moczary i Bug trudny tu do przebycia. Wróg po przeprawie utknie tu w bagnach. Prawe skrzydło opieram o wieś Wolę Habową. Dlaczego? Jest tam kordon austriacki. Liczę więc, że wróg nie będzie mógł od tej strony flankować. Carowa przecież kazała swym Moskalom szanować granicę aliantów - zaborców... Tak, ale jeśli jednak..." Odpędził tę myśl: "Na coś przecież liczyć muszę. Piechotę postawię w pierwszej linii. Osłonię ją i baterię szańcami, ale jak?" Uśmiechnął się w myśli: "Jak pod Saratogą. Jazdę dam w drugiej linii i na skrzydłach. Tylko, że..." Tak. Niepokoiła go szczupłość polskich sił. "Obojętne - myślał - kto przyjdzie, Kachowski, Lewanidow czy Tormasow. Będę zawsze słabszy. Mam tylko sześć tysięcy ludzi, z tego ledwie połowę piechoty, 10 dział polowych i 14 armatek batalionowych. Piechoty jestem pewien. Jazda natomiast: czy mi nie pierzchnie? No, jeśli chodzi o pułk lekki Karwickiego, tego jestem pewien, jak i piątego regimentu fizylierów. Ale kawaleria narodowa? Ta niesforna, szlachecka jazda? Och, żebym tak zamiast niej miał jeszcze choćby parę batalionów piechoty..." Kościuszko zażądał znacznych posiłków od księcia Józefa, ale ich nie dostał. Rano rozstawił oddziały tak, jak zadecydował. Most był już spalony. W szczerym, żółtym piachu fizylierzy, muszkieterzy regimentów Czapskiego, Malczewskiego i Ordynacji Ostrogskiej sypali szańce, baterie. Kanonierzy zataczali armaty. Jazda gwarną gromadą buszowała poza chałupami Uchanki i Woli, tonącymi w zieleni ogrodów. Generał stał na wzgórku piaszczystym przed wsią Uchanka. Z zadowoleniem patrzał z tego wzniesienia panującego nad piaszczystym, ciężkim dla artylerii traktem od Dubienki, nad grząską nie dającą żadnej osłony niziną, którą nieprzyjaciel będzie musiał forsować, by ugryźć go na obranej pozycji. Minęło spokojnie kilka dni. Kościuszko był już ze wszystkim gotów, gdy 17 lipca po południu ukazał się za rzeką nieprzyjaciel. Próbował naprzód najbliższych brodów, ale te, zawalone bronami o ostrych kołkach, kaleczyły konie. Zaczął więc bić z dział. Pod osłoną ich ognia budował most na miejscu spalonego, a potem mostem tym przeprawił się przez rzekę. Oto już pod Dubienką czernią się jego szeregi. Słońce chyliło się właśnie ku zachodowi, gdy na pozycje znów przybył książę Józef. Przywitał Kościuszkę z miną kwaśną: generał amerykański nie wykonał otrzymanych rozkazów, działa według własnego planu. - Widzę, generale, żeś rozstawił swe siły nie tak, jak chciałem. Czemu to? Kościuszko tłumaczył się, że nie mógł postąpić inaczej. Wskazywał księciu zajętą przez siebie dogodną do obrony pozycję. Bronił swej decyzji: - Mości książę! Stojąc między rzeką i kordonem granicznym austriackim sądzę, że nieprędko dam się stąd zepchnąć. W tym czasie wojska Waszej Książęcej Mości odejść będą mogły spokojnie, zajmując pozycję dogodną do dalszych działań. Zapobiec zaś przeprawie w panujących warunkach nie udałoby się nam nigdzie. Książę słuchał pilnie, rozważał, w końcu rozchmurzył się. Musiał swemu dowódcy straży tylnej przyznawać rację. Imponował mu jego spokój. Pewność siebie. Tak, ten człowiek dowiódł już nieraz, że ma mocne nerwy, nie tak, jak... na przykład Wielhorski poddający się tak łatwo panice. Na noc książę odjechał. Żegnał swego dywizjonera już uprzejmie, serdecznie. Był spokojny o swoją dywizję i Wielhorskiego. Kościuszko tak łatwo nieprzyjaciela stąd dalej nie puści!... I noc, i ranek następnego dnia minęły jeszcze spokojnie. Koło południa nieprzyjaciel przeprowadził dwa słabe ataki próbne, które zostały odparte z łatwością. Dopiero o godzinie 15 główne siły Kachowskiego wyruszyły z obozu pod Dubienką w stronę pozycji polskiej. Kościuszko ze swego wzgórka pod Uchanką widzi dobrze każdy ruch przeciwnika. Prą przed siebie czarne masy piechoty z barwną jazdą na skrzydłach. Wloką ze sobą łyskające spiżem w słońcu armaty. Jest ich pięćdziesiąt sześć polowych, nie licząc armatek batalionowych. Już działa stanęły na bateriach. Jeszcze chwila i wypełzną czerwone błyski ognia poprzez zwoje siwych dymów... Istny sądny dzień! Ziemia od huku armat drży. Pociski moskiewskie piorą w chałupy obu wsi, w linie obrony; w baterie, w reduty. A przeciw nim - dziesięć tylko dział polowych, 14 armatek batalionowych i garść piechoty. Tyle, że armatki te odpowiadają celnie i piechury osłonięte szańcami piasku nie drgną nawet pod lawiną tego ognia w ciągu długich znojnych godzin lipcowego dnia... Po silnym przygotowaniu artyleryjskim ruszyło natarcie piechoty rosyjskiej na całym froncie. Bataliony nieprzyjacielskie posuwały się powoli forsując z trudem bagnisty, podmokły teren, dziesiątkowane krzyżowym ogniem dział polskich. Zwłaszcza pod Uchanką nieprzyjaciel napotkał duże trudności wskutek rozciągających się tu moczarów i trzęsawisk oraz rozległych jezior, za którymi wznosił się wysoki skraj wzgórza, broniony przez baterię i regiment Czapskiego. Natarcie to załamało się zarówno pod Wolą Habową i centrum, jak i pod Uchanką. Po tym niepowodzeniu ataki piechoty rosyjskiej na całym froncie następowały jeden po drugim. Coraz to nowe oddziały wstępowały do walki. Ale cóż to? Grzęzną w osłaniającej ją bagnistej łące, nie mogą się nawet dobrze rozwinąć pod ogniem polskich dział. Trzy razy carscy sołdaci pchają się do szturmu i trzy razy, rozbici, muszą się cofać. Próbują tedy natarcia od środka, ale i tu zapadają się wśród grzęzawisk zarosłych gęsto szuwarem pod rzęsistym ogniem fizylierów oraz muszkieterów Czapskiego, Malczewskiego, Ordynacji Ostrogskiej. Tak! Muszkieterzy tych regimentów podpuszczają wroga blisko i biją celnie!... Kościuszko obserwując przedpole skierował nagle wzrok w prawo. Co to? Słońce chyliło się już ku zachodowi, ale w jego krwawych promieniach dojrzeć można, jak cały pułk jegrów konnych carowej z dowódcą na białym koniu poderwał się z miejsca i pędził galopem ku lasowi, gdzie - przeszkoda zdało się zbawcza, nieprzebyta - austriacki kordon graniczny! Wróg tamtędy sięgnie bezpiecznego dotąd prawego skrzydła, Woli Habowej!... Skoczył na koń, popędził ku fizylierom. Oni pierwsi będą musieli zetrzeć się z szarżą tej konnicy. Tak! Jeszcze chwila i oto jegrzy carscy są już niemal na karkach fizylierów. Ale fizylierzy to dobry, pewny regiment. Ich dowódca wie, co robić. W mgnieniu oka zagięli front w prawo, witają szarżę jegrów ostrzem stalowych bagnetów, a jeden mierzy w samego dowódcę. Pada salwa. Wali się z konia pułkownik carski Palmenbach. Ten strzał był śmiertelny! Zmieszali się jegrzy. Ale i fizylierzy nie są już sami. Pułkownik Karwicki ze swym pułkiem straży przedniej stał blisko. I oto pędzi ku jegrom w szarży osiem pełnych szwadronów, tysiąc szabel błyszczy w słońcu. Nie wytrzymali tej furii natarcia jegrzy, zostali rozbici, choć wsparły ich uczestniczące również w manewrze oskrzydlającym trzy szwadrony jegrów charkowskich. Po zaciętej walce pułk Karwickiego wyparł resztki tej rozbitej jazdy rosyjskiej, na ciągnące się przed frontem pozycji polskiej bagna i zmusił do odwrotu. Zgasło już słońce za Wolą Habową, tylko zorze ponad austriackim lasem czerwieniły się jeszcze. Czyżby to był koniec pracowitego dnia? Ale cóż to? Nagle, od tyłów, za plecami piechoty zerwał się krzyk straszliwy: "Ratuj się, kto może!" I tętent tysięcy kopyt. To brygada kawalerii narodowej Biernackiego, jazda szlachecka w dzikim popłochu ucieka z pola. Jeśli brygada Lubowidzkiego pójdzie za nią, ostatnia rezerwa dowódcy stracona. Kościuszko pędzi tam. Usiłuje zatrzymać ogarniętych paniką. Na próżno! Już tylko kurz na trakcie piaszczystym za nimi. Tyle że brygada Lubowidzkiego nie poszła za przykładem swych kolegów. Zbliżała się noc. Trzeba było zarządzić odwrót. Konie artylerii wystrzelane były prawie do ostatniego. Więc ułani Karwickiego zaprzęgają do armat swoje, bądź wraz z resztką kanonierów ciągną je na postronkach. Została tylko jedna zdemontowana za dnia haubica i dwa działa zagwożdżone, które ugrzęzły w bagnie, a oprócz tego jeszcze trzy działa batalionowe. Resztę udało się wyprowadzić. Piechota zwarła się w czworobok, odgryzając się nieprzyjacielowi niby żywa reduta, niesie rannych; nie zostawi kamratów. I pod osłoną nocy Kościuszko wyprowadził dywizję do Kumowa, by połączyć się później z siłami głównymi, które wycofały się do Chełma. Odtąd imię jego jest na ustach wszystkich, nawet w obozie wroga. Ustąpił z pola? Tak. Ale od około godziny 16 do 21, w dziesięć polowych dział przeciw pięćdziesięciu sześciu, w kilka tysięcy ludzi przeciw dwudziestu pięciu - wytrwał. Jest więc w wojsku Rzeczypospolitej generał, pod którym żołnierz potrafi walczyć przeciw wielokroć silniejszemu wrogowi, trzymać go przez pięć godzin na odległość strzału, zadawać mu ciężkie, krwawe straty i zejść z nie zdobytej przez nieprzyjaciela pozycji w porządku na rozkaz swego dowódcy. Król w uznaniu zasług Kościuszki mianuje go generałem lejtnantem i chcąc go wyróżnić specjalnie nadaje mu szefostwo regimentu czwartego buławy polnej. I nie brak też podziwu dla bohatera daleko, poza krajem: Oto "Monitor" - organ Rewolucji Francuskiej, zamieszcza już 25 lipca, a więc w tydzień po Dubience, szczegółowy opis tej bitwy, nazywając ją zwycięską. A niebawem Zgromadzenie Prawodawcze rewolucyjnej Francji nadaje Tadeuszowi Kościuszce odznaczenie najwyższe, jakim rozporządza - obywatelstwo honorowe Francji. Temu, który, jak brzmi dekret Zgromadzenia: "odwagą swą służył sprawie wolności i gotował wyswobodzenie ludów, który swe siły poświęcił na obronę ludów przeciw despotyzmowi." Stawał w ten sposób Kościuszko w szeregu tych kilkunastu odznaczonych podobnie przez Republikę Francuską bohaterów epoki, takich jak wódz Ameryki Jerzy Waszyngton, jak poeta niemiecki Fryderyk Schiller. Stawał jako pierwszy wśród swego narodu... Obie armie, koronna i litewska, cofały się z wolna z linii Bugu ku stolicy. Armia koronna, zebrana znów w całości w Piaskach pod Lublinem, szła w stronę Puław. Z rozkazu księcia Józefa miała się bronić na linii Wisły, trwać... Z kraju śpieszyli już przecież liczni ochotnicy, lud Warszawy wołał o broń, żołnierz chciał się bić już nie o fortuny magnackie na dalekiej Ukrainie, lecz o własne, ojczyste ziemie. Przekonał się w czasie odwrotu, a zwłaszcza pod Dubienką, że wróg nie taki straszny; że wyczerpał swe siły w długim pochodzie znad Dniepru. I oto w Kurowie pod Puławami na obóz armii spadła wieść, której nikt początkowo nie chciał dawać wiary: król na rozkaz carowej 23 lipca podpisał akces do Targowicy. Każe zaprzestać dalszej walki, armia koronna ma przejść Wisłę, stanąć obozem w Sieciechowie pod Kozienicami, a w tym samym czasie armia Kachowskiego wejdzie do stolicy i wówczas triumfująca Targowica obejmie rządy w kraju. Niesłychane wzburzenie ogarnęło wszystkich. Oficerowie domagali się od księcia, by sprowadził króla do obozu, by tym samym nie dać królowi pertraktować ze zdrajcami, a żołnierz by pod rozkazami księcia walczył dalej. Książę Józef nie mógł się jednak zdecydować na ten krok i postanowił podać się do dymisji, "skoro człowiek poczciwy ma jedną tylko przysięgę..." Za przykładem księcia poszli oficerowie armii z Kościuszką na czele. Bohater Dubienki w takich słowach żądał zwolnienia ze służby: "Gdy zmiana okoliczności krajowych byłaby przeciwna pierwiastkowej mojej przysiędze i wewnętrznemu przekonaniu; mam honor przeto upraszać WKMość o łaskawe podpisanie mi dymisji". Ponad dwustu oficerów dołączyło swe podania do podań księcia i Kościuszki. Prośby o dymisję zostały wysłane do Warszawy. Kilka dni później również Kościuszko pojechał do stolicy. W Warszawie Czartoryscy namawiali go, by cofnął swą decyzję. Armia nie może stracić obrońcy Dubienki! Krążyły pogłoski, że córka księcia Adama Czartoryskiego, jego dawnego protektora, rozwiedziona z mężem - zdrajcą Ludwikiem Wirtemberskim, gotowa Kościuszce oddać swą rękę. Imię jego jest przecież na ustach wszystkich. Kościuszko dziękował. Jego postanowienie było niewzruszone: nie może służyć pod rozkazami Targowicy, nawet pozostać w kraju pod panowaniem zdrajców. Rezygnuje ze wszystkiego. Z wysokiej gaży, blisko 60 tysięcy złotych rocznie, przywiązanej do jego stopnia generała lejtnanta i szefa regimentu, co dla niego, ubogiego szlachcica, jest fortuną. Pojedzie bodaj znów za ocean, byle tylko z Targowicą nie mieć nic wspólnego. Gdy Kościuszko stanął przed królem na Zamku, uderzyło go, że Stanisław August zmienił się wyraźnie. Uśmiechał się wprawdzie zwykłym, nieco sztucznym uśmiechem, ale oczy króla nie miały dawnego blasku, warstwa pudru nie zdołała pokryć zmarszczek i zgryzoty. Stał przygarbiony, jakby dławił go ciężar, którego nie potrafił już dźwigać. Odpowiadając na ukłon Kościuszki, król witał go w słowach nadzwyczaj uprzejmych. Że oto nie zawiódł się, powołując go do służby w kraju, gdzie generał wsławił się niejednokrotnie w tej wojnie, zwłaszcza w znakomitej obronie Dubienki, zyskując tym sobie dozgonną wdzięczność monarchy i rodaków. Gdy król skończył komplementy, Kościuszko niewzruszony nimi meldował twardo, że korzystając z udzielonego sobie urlopu staje z prośbą o udzielenie mu dymisji. Na twarzy króla odbił się wyraźnie przestrach. Postąpił o krok: - Generale, cofnij swą prośbę - mówił szybko. - Po namyśle osądzisz sam, że to z twej strony krok przedwczesny czy zgoła zbyteczny. Zapewne, okoliczności się zmieniły, Rzeczpospolita będzie może w warunkach trudniejszych niż dotąd, ale skoro tak - nie jest to moment, by ludzie najbardziej wartościowi opuszczali swoje stanowiska. Zrozum, że póki ludzie tacy, jak ty czy książę, stoją na czele armii, tym samym istnieje jeszcze armia, siła narodu. Zaborcy liczą się tylko z siłą. Gdy jej zabraknie, Rzeczpospolita jest trupem. Wówczas w układach nie uzyskam niczego... Kościuszko słuchał spokojnie tego potoku słów i wreszcie rzekł: - Najjaśniejszy Panie! Przemyślałem swój krok. Bijąc się w tej wojnie za kraj, za Waszą Królewską Mość, za ustawę majową, szliśmy za głosem obowiązku; za naszym wewnętrznym przekonaniem, za nakazem honoru. W nowych warunkach nie możemy pozostać w służbie. Upraszam przeto... - Czyż nie rozumiesz - przerwał Stanisław August, unosząc się z lekka - że opuszczając służbę, kompromitujecie mnie jako wodza naczelnego armii? Czy nie bierzecie tego pod uwagę? Kościuszko odczekał chwilę. Siląc się na spokój, powiedział dobitnie: - Najjaśniejszy Panie. Póki dowództwo było w Twoim ręku, póki z honorem służyć mogliśmy, żaden z nas służby by nie opuścił. Obecnie po władzę sięgają ludzie, którzy nie zasługują na naszą wiarę. Ludzie ci odbiorą Ci władzę. Wojsku każą złożyć przysięgę przeciwną pierwotnej. To, co poczynają, to widmo naszej zguby. Ani ja, ani moi koledzy nie możemy do tego ręki przykładać, nie możemy służyć ludziom bez czci, zdrajcom! Król zmarszczył brwi. Wzdrygnął się jakby przed wymierzonym w niego ciosem i rzekł z cicha: - Zrozum. Nie jestem w stanie im się oprzeć. Pozostawmy im ich hańbę... Audiencja była skończona. Nazajutrz król dymisje podpisał. Armia koronna i litewska na żądanie carowej otrzymały wyznaczoną przez Kachowskiego nową dyslokację. Dywizja Kościuszki stanąć miała w Radomiu. Generał już tam nie pojechał: Zamieszkał w gościnie u Czartoryskich, w ich pałacu "Błękitnym" w Warszawie i porządkował swe sprawy. Protestował gorąco przeciw skasowaniu orderu Virtuti Militari. Na próżno. Nie łudził się jak inni, jak Kołłątaj, że da się coś jeszcze uratować z reform majowych. Widział, że Katarzyna chce pozbawić Rzeczpospolitą nawet resztek samodzielności, posługując się Targowicą, by zamienić Polskę w prowincję swego państwa. Do jednego z dawnych sąsiadów, Michała Zaleskiego, Kościuszko pisał, że wyjedzie może do Austrii, Anglii czy Szwajcarii. I pisał do siostry, Estkowej, która swego czasu uratowała mu jego spuściznę po ojcu, by sprzedała konie i rzeczy, jakie tam miał, i żegnał ją tymi słowy: "Pozwól mnie, moja Siostro, uściskać Ciebie, a może będzie to ostatni raz... Życzyłbym, abyś wiedziała moją wolę, że zapisuję Tobie dziedzictwem Sieehnowicze... Pod warunkiem jednak... ażeby gospodarze w całej wsi z każdego domu nie robili, jak tylko dwa dni męskiej pańszczyzny w tygodniu, zaś kobiecej wcale nie. Żeby w inszym... kraju [gdzie by mógł rząd zabezpieczyć wolę moją, zapewne bym wolnymi... ich uczynił; ale w tym potrzeba to zrobić, co można pewnie, ażeby ulżyć ludzkości [ludziom] cokolwiek i pamiętać zawsze, że w naturze wszyscy równi jesteśmy, że cnoty, bogactwa i wiadomość czynią tylko różnice; że powinniśmy mieć wgląd na ubogich i oświecać nieświadomość... Bywaj zdrowa! Ściskam Ciebie z najczulszym sercem..." Żegnał Czartoryskich, od których w tych ciężkich dniach doznał wiele życzliwości. Zrzucił mundur, wdział ubiór podróżny. Wziął na drogę, co posiadał, dwadzieścia czy trzydzieści tysięcy złotych i odjechał. Pozostawiał wojsku, żołnierzowi w umęczonym kraju swe imię, pamięć, że mężnie w boju dowodził, że żołnierza tego prowadził za sobą w ogień nieulękły, spokojny, niewzruszony. Że mu świecił własnym przykładem, że uczył go, jak walczyć i zwyciężać, że pamiętał o wszystkich jego troskach i niedolach, przystępny, bliski. Czyż nie dlatego właśnie, że żołnierzom swym był jak brat starszy, kolega dobry, niby ojciec rodzony, bili się pod nim nieustraszeni, gotowi na wszystko, czego by od nich zażądał. Wiedzieli, że odchodzi. Niepewni swych dalszych losów, zagrożeni przez Targowicę redukcją szeregów, wyglądać go będą, że może wróci. Przy ogniskach na kwaterach wspominać będą jego imię, dni, kiedy z nim byli razem. Wierzyli, że wróci, wezwie ich, wraz z nimi rozgromi wroga. Nie dziw więc, że gdy odjeżdżał, śpiewali, a wraz z nimi i kraj cały, tę pieśń prostą, serdeczną, nieuczoną: "Daj, dobry Boże, przed zwarciem powieki Dzień jeden, by nam Kościuszko przodował. W ten czas swojemu ludu garstką nawet małą, Jak pogrom świata zastraszysz sąsiada, Bo w Tobie ufność. Tobie wierność całą Każdy z nas w winnym obowiązku składa". Na obczyźnie Kościuszko wyruszył z Warszawy późną jesienią 1792 roku, jechał "przemiennym dyszlem", jakby się rozstać nie mógł z ojczyzną szarpaną przez nienasyconą w swej chciwości Targowicę, na której zabór nowy ostrzyli już sobie zęby sąsiedzi. Popasał więc w Sieniawie u Czartoryskich, z którymi zjechał do Lwowa, gdzie pani Kossakowska, kasztelanowa kamieńska, zawzięta przeciwniczka króla i Targowicy, ofiarowywała mu dobra przynoszące 20 tysięcy złotych rocznego dochodu, byle tylko chciał zostać w kraju. Odmówił. Przyjął tylko od niej laskę jako prezent. Ze Lwowa zawrócił jeszcze do Zamościa, gdzie Zamoyscy chcieli go zatrzymać na stałe. Ale już we Lwowie stał się przedmiotem tak gorących i licznych owacji, że po tygodniu przyszedł rozkaz od generała Wurmsera, komendanta Galicji, że "generał Kościuszko opuścić ma kraje austriackie natychmiast i na stałe..." Postanowił udać się do Lipska. Zbierali się tam przecież, a także w Dreznie, patrioci, ludzie Sejmu Wielkiego, oficerowie, którzy podali się do dymisji w trosce o ratowanie Ojczyzny. Jechał przez Śląsk pod przybranym nazwiskiem jako Tadeusz Bieda, wiedząc, że Prusacy gotowi go w każdej chwili wydać władzom carskim, gdyż Katarzyna kazała aresztować bohatera Dubienki. Do Lipska przybył w same święta Bożego Narodzenia. Zastał tam Hugona Kołłątaja, Ignacego Potockiego, Jana Ursyna-Niemcewicza i innych obrońców Konstytucji Majowej. Ludzie ci dochodzili do wniosku, że w próbach wyzwolenia Rzeczypospolitej spod jarzma zaborców należy się oprzeć na rewolucyjnej Francji, gdzie sympatie dla Polski były dość żywe. Tak na przykład w sierpniu 1792 roku Francuskie Zgromadzenie Prawodawcze, uchwalając hasło "Wojna królom - pokój ludom", postanowiło, iż ogłoszone przez rewolucję braterstwo ludów dotyczy przede wszystkim Polski, skoro walczyła ona przeciw carowej. Descorches, poseł Francji, wygnany z Warszawy przez Targowicę, wyrobił w Paryżu uznanie emigracji za prawowitą reprezentację Rzeczypospolitej, a przebywający w Lipsku obywatel Piotr Parendier otrzymał wtedy polecenie pełnienia funkcji agenta dyplomatycznego francuskiego przy emigracji polskiej. Od września tegoż roku po uwięzieniu króla Ludwika XVI Francja była już republiką. Jesienią, w wojnie z koalicją królów, armiami Prus i Austrii, święciła prawdziwe triumfy: wojska Republiki wkroczyły do Belgii, zajęły Moguncję za Renem, Sabaudię, Niceę. Oczywiście, młoda Republika w owej samotnej wojnie z królami potrzebowała sojuszników. Z drugiej strony - któż mógłby być potężniejszym sojusznikiem dla ujarzmionej Rzeczypospolitej, jeśli nie zwycięska Francja. Dla walczących o wolność Polaków i Francuzów zarysował się sojusz naturalny Polski i Francji. Emigracja postanowiła, by wysłannikiem dla zawarcia tego sojuszu był Kościuszko. Posiada "za Dubienkę" obywatelstwo honorowe Republiki. Nikt lepiej nie może reprezentować w Paryżu Polski walczącej aniżeli bohater Dubienki... Kościuszko przybył do Paryża w połowie stycznia 1793 roku. Przekonał się, że Republika nie żartuje w wojnie z królami. Skoro własny król przywołał obce wojska na pomoc, by się utrzymać na tronie - jest zdrajcą. Musi ponieść zasłużoną karę. I 21 stycznia tegoż roku Ludwik XVI oddał głowę pod gilotynę... Kościuszko zaczął pertraktacje z rządem Republiki. Cóż jednak przywoził do Paryża wysłannik Polski? Z czym stawał przed ministrem spraw zagranicznych, obywatelem Lebrun? Składał obszerny memoriał uzasadniający żądanie, iż. Republika w swej walce o wolność i równość powszechną powinna udzielić pomocy umożliwiającej wybuch rewolucji w Polsce. Rewolucja ta zaraziłaby swym przykładem lud rosyjski jęczący w jarzmie carowej, która wspiera wojnę królów przeciw Republice, a przede wszystkim wyzwoliłaby Polskę, zdolną do wystawienia armii co najmniej trzystutysięcznej, która "wpadłaby na karki Prus i Austrii" walczących z Francją. Minister Lebrun, czytając te słowa, wyrażał powątpiewanie, czy Polska monarchiczna i szlachecka zdolna byłaby do takiej roli. Kościuszko zapewniał, że Polska dojrzała już do rewolucji i zamierza iść za przykładem Francji. Zmienić swój ustrój. Znieść monarchię, senat i episkopat, opodatkować odpowiednio własność ziemską, znieść poddaństwo chłopów, nadać wolność i równość prawa wszystkim obywatelom, wprowadzić powszechny obowiązek służby wojskowej, przeznaczając na utrzymanie siły zbrojnej dochody z dóbr królewskich, państwowych i duchownych. Lebrun kiwał tylko głową i pytał, co właściwie, praktycznie Republika miałaby uczynić dla Polski? Kościuszko cytował więc teraz żądania wyrażone w memoriale: Francja powinna wypowiedzieć wojnę Rosji i dążyć do tego, by Rosja musiała choć część swych sił wycofać z Polski. Wpłynąć na Szwecję i Turcję, by pośpieszyły Polsce z pomocą. Nie uznawać rządów Targowicy. Gwarantować byt niezależnej Polski przy zawieraniu przez Francję traktatów. Zapewniał przy tym obywatela ministra, iż, gdyby warunki te były przyjęte - gotów jest sam "wylądować gdziekolwiek" i rozpocząwszy na Litwie insurekcję rozpalić ją w Polsce jednocześnie "w wielu miejscach..." Lebrun słuchał, potakiwał, lecz nie obiecywał nic. Oświadczał, iż owszem widzi korzyści, jakie by Republika osiągnąć miała z rewolucji w Polsce. Francja jednak "chwilowo" nie może przyjść z żadną pomocą Rzeczypospolitej. Sytuacja w styczniu roku 1793 jest inna niż jesienią roku zeszłego. Zwycięstwa Republiki należą do przeszłości. Wszystkie niemal państwa Europy przystąpiły do koalicji królów i Francja sama musi ponosić ciężar wojny. A w Polsce? Przecież cały niemal kraj zajęły armie carycy i króla Prus, traktat nowego podziału jest bliski. W tych więc warunkach wątpliwe jest raczej, czy Polska potrafiłaby pójść czynnie za przykładem Francji. Kościuszko, którego Republika ceni tak wysoko, mógłby oczywiście wstąpić ochotniczo do armii francuskiej. - Polacy - kończył Lebrun - niech się zbierają gdzieś, na przykład w Turcji. Będą mogli być użyci, w chwili stosownej, przeciw Rosji. Kościuszko poza niejasnymi obietnicami poparcia i pomocy nie uzyskał więc niczego. Zniechęcony chciał jechać do Anglii. Zwrócono mu uwagę, iż skoro Anglia złączona jest traktatem przyjaźni z Rosją, tym samym nie byłby tam bezpieczny. Wrócił więc do Lipska. Z kraju dochodziły złe wieści. Oto król wyjechał do Grodna na Sejm, który zatwierdzić ma nowy rozbiór kraju. Polska zalana jest przez wojska rosyjskie i pruskie. Targowica szaleje w tępieniu reform Sejmu Wielkiego. Ale wiosną tego pamiętnego 1793 roku powstało w Warszawie sprzysiężenie oparte na zrębach "Towarzystwa Przyjaciół Konstytucji 3 maja". Sprzysiężenie to dąży do zbrojnego powstania i chce Kościuszkę mieć za wodza! Już w pierwszych dniach września przybyli do Lipska jako wysłannicy tego spisku obywatele Aloe i Walichnowski, błagając Kościuszkę, by przyjął dowództwo, zaręczając, że na jego imię stanie cały kraj do walki. Kościuszko przyjął wybór. Ułożono Akt Powstania i postanowiono, że kierować ma nim jeden człowiek - Kościuszko, posiadający władzę dyktatora. Dał też zaraz swe wytyczne. Opierając się na doświadczeniach amerykańskich, żądał, by w każdym województwie, ziemi, powiecie, wyznaczony został przez związek naczelnik wojskowy, generał major ziemiański, który na swym terenie przygotowałby powstanie, zbierał ludzi, broń, zapasy amunicji i żywności oraz wiadomości o zachowaniu się wroga i o wszystkim zdawał Kościuszce szczegółowe raporty. Lud wiejski, pociągnięty masowo do walki, miał otrzymać większe prawa niż przyznane przez Sejm Czteroletni. Dla podkreślenia równości wszystkich mieszkańców kraju wobec prawa zostaje wprowadzony tytuł "obywatel". Potem Kościuszko zaopatrzył emisariuszy w listy z odpowiednimi instrukcjami do województw, ziem i powiatów oraz do dowódców wojsk, żądając raportów o stanie przygotowań do powstania. Dowódcy czekać mieli na rozkaz rozpoczęcia działań. Ustanowił też w Warszawie Małą Radę mającą za zadanie koordynację działań osób cywilnych i wojskowych. Z tym wysłannicy odjechali. Ale i Kościuszko, biorąc z sobą generała Józefa Zajączka i brata Hugona Kołłątaja - Rafała, wyjechał w pierwszych dniach września 1793 roku również do kraju, by przekonać się osobiście, jak w Polsce rzeczy stoją. Przybył 10 września na Podgórze, gdzie odbył radę z generałem Wodzickim i wicebrygadierem Mangetem oraz z przybyłymi z Warszawy Franciszkiem Barssem i Józefem Pawlikowskim. Po tej naradzie, chcąc mieć jasny obraz sytuacji, wysłał do Warszawy Zajączka, a sam udał się w okolice Niepołomic. Stamtąd jednak powrócił wkrótce do Saksonii. Zajączek w Warszawie szybko się uwinął. Już po tygodniu donosił, że członkowie Związku to ludzie "przyzwoici", ale nie dość energiczni, lud wiejski nie jest przygotowany do powstania, tyle że nienawidzi wroga, oddany zaś jest całym sercem Kościuszce; do sprzysiężenia należy tylko część oficerów, wojsko zaś zagrożone jest redukcją bądź wcieleniem do armii rosyjskiej. Przede wszystkim zaś w kraju nie ma pieniędzy, banki ogłosiły upadłość, a miasta i dwory szlachty zrujnowane są przez kwaterunek wojsk zaborczych. W tych warunkach, raportował Zajączek, nie można jeszcze zaczynać powstania. Dla zapewnienia sobie środków na rzecz rewolucji emigracja zwróciła się do Paryża o pomoc pieniężną, a mianowicie o pożyczkę 12 milionów liwrów (24 mln franków) pod zastaw starostw: wszakże Francja śpieszyła niegdyś Ameryce z pomocą zbrojną i pieniężną. Rząd francuski nadesłał jednak odpowiedź odmowną, motywując ją tym, że Polska po dawnemu jest monarchiczna i szlachecka. Kościuszko nie zrażał się tym jednak. Zajączkowi posłał rozkaz, by w Warszawie organizował robotę i umacniał Związek. Rozkaz ten jednak minął się w drodze z Zajączkiem, który wracał już z Warszawy, i potwierdzał wszystko to, o czym mówił w poprzednim swym raporcie. Kościuszko został ostrzeżony, że jego obecność w Lipsku skompromitować może emigrację. Udał się więc na pewien czas do Włoch. A w kraju Sejm Grodzieński zatwierdził nowy rozbiór kraju między Rosją a Prusami i zawarł "wieczyste" przymierze z carową, przywracając całkowicie dawny ustrój Polski sprzed Sejmu Wielkiego. Liczba wojska zmniejszona wskutek zarządzonej jego redukcji wynosić miała już tylko piętnaście tysięcy żołnierza zdolnego raczej do parady niż do wojny. W tym stanie rzeczy powstanie odwołane na czas pewien musiałoby rozpoczynać walkę bez poparcia sił zbrojnych. Z tym właśnie na początku stycznia 1794 r. przybyli do Kościuszki wysłani przez Związek obywatele Jelski i Gruszkowski, żądając jak najszybszego rozpoczęcia powstania. Kościuszko przyjmował ich we Włoszech, we Florencji. Od nich dowiedział się, że polecenia jego nie zostały jeszcze wykonane w całości, ale rozumiał, w czym rzecz. Kazał więc im przyśpieszyć przygotowania w kraju i zapewnił, że pod koniec lutego tegoż roku stanie w Dreźnie w oczekiwaniu na nowe wiadomości. Zjechał też do Drezna w czasie wyznaczonym. Zamieszkał w "Hotelu Polskim" przy Schlossgasse i tu przybyli do niego emisariusze Związku: Karol Prozor i ks. Franciszek Ksawery Dmochowski. Padli przed nim na kolana, błagając, by przybył do kraju i objął dowództwo. - Spisek został zdekonspirowany - mówili. - Rozbity przez aresztowania i deportacje do Rosji. Wojsko lada dzień ulec ma nowej redukcji, już całkowitej. Arsenał w każdej chwili może być przez Moskali zabrany... Generale, błagamy: przybywaj! Jutro już będzie za późno. Madaliński zaś oświadczył, że ze swą brygadą nie podda się redukcji, wyruszy z miejsca postoju i gotów się bić sam do ostatniego żołnierza! - Wstańcie, obywatele - rzekł Kościuszko, widząc łzy w oczach wysłanników. - Ze słów waszych wnoszę, że powstanie może być aktem rozpaczy, skoro, jak wiem, nie zostało przygotowane należycie. Ale skoro Madaliński, być może, już walczy - nie możemy wystawić go na sztych. Oświadczcie w kraju, że przybywam, że staję na czele powstania!... Przysięga na Rynku Krakowskim Kościuszko wyruszył do kraju żegnany zapewnieniami Ignacego Potockiego, który wziął na siebie sprawy zagraniczne, iż Francja przyjdzie z pomocą pieniężną, że "lada chwila" wybuchnie wojna Rosji z Turcją. Jechał potajemnie z Drezna przez Pragę, myląc czujność policji i posterunków granicznych. Zmierzał do Krakowa, gdyż w Krakowie chciał ogłosić akt powstania, a pragnąc przygotować się gdzieś blisko miasta do działania, zatrzymał się w nocy z 22 na 23 marca w Wiatowicach pod Gdowem u pułkownika gwardii koronnej, Ludwika Dębickiego. Stamtąd wezwał do siebie członka sprzysiężenia, wicebrygadiera Mangeta, dowódcę brygady kawalerii w Pińczowie, i obywatela Aleksandra Linowskiego, byłego posła województwa krakowskiego na Sejm Konstytucyjny. Tu też porozumiał się z generałem Józefem Wodzickim, dowódcą polskiego garnizonu Krakowa, należącym również do organizacji spiskowej. Tu Kościuszko odebrał pierwsze raporty od związkowych i wydał pierwsze polecenia. Okazało się, że Madaliński 12 marca wymaszerował ze swą brygadą z Ostrołęki, rozbił napotkane po drodze oddziałki pruskie i zmierzał w kierunku Krakowa. Ruch jego bagatelizował początkowo generał Igelstróm, wielkorządca carowej w Warszawie, potem jednak skierował przeciw niemu spod Warszawy generała Tormasowa i zarządził koncentrację sił rosyjskich, wzywając z Łucka generała Denisowa, z Lublina - Rachmanowa, z Opatowa - podpułkownika Ekespaara i podpułkownika Łykoszyna z Krakowa. Razem sześć batalionów, dwadzieścia z górą szwadronów, trzy pułki kozackie i dwadzieścia trzy armaty - siłę aż nadto wystarczającą przeciw jednej brygadzie, tym bardziej że przeciw Madalińskiemu miały działać również wojska "krajowe". Wysłano więc z Warszawy wicebrygadiera Jana Henryka Dąbrowskiego ze służby saskiej i z Ryk rotmistrza Zborowskiego. Ale obaj ci oficerowie zrozumieli rzecz po swojemu. Dąbrowski rozbił pierwszy napotkany po drodze oddział rosyjski, wziął jeńców i szedł na Warszawę, przeświadczony, iż w Warszawie lada moment wybuchnie powstanie. Zborowski zaś, maszerując w dwa szwadrony z Ryk, zabrał rozkwaterowane na prawym brzegu Wieprza dwie kompanie 7 regimentu i ruszył do Kozienic. Nie udało mu się jednak zagarnąć znajdującego się tam pułku ułanów królewskich, podobnie jak i stojącego w Radomiu II batalionu 2 regimentu, i niebawem połączył się z Madalińskim. Ruch ogarniać zaczął całe połacie kraju. Przede wszystkim jednak 23 marca wczesnym rankiem Łykoszyn, zgodnie z otrzymanym rozkazem, wymaszerował z Krakowa przeciw Madalińskiemu z całym garnizonem rosyjskim. Kraków był więc wolny! Tegoż dnia późnym wieczorem Kościuszko z kapitanem Łukaszem Biegańskim i Aleksandrem Linowskim przybył na przedmieście Krakowa Piasek i zajął kwaterę u generała Wodzickiego, w jego domu opodal kościoła Kapucynów za Szewską Furtą, gdzie już czekali wraz z gospodarzem wtajemniczeni: Stefan Dembowski, Tadeusz Czacki i inni. Tu opracowany został plan działań na dzień następny, to jest 24 marca 1794 roku. Nazajutrz imć pan Lichocki, prezydent miasta Krakowa z ramienia Targowicy, zdziwił się mocno, jeszcze w łóżku spoczywając, gdy kucharka, wróciwszy z Rynku, mówiła mu, że coś się dzieje na mieście: wszystkie bramy obstawione wartami z regimentu Czapskiego, warty te wpuszczają wprawdzie wszystkich przybywających do miasta, nie wypuszczają jednak nikogo. W Rynku pełno luda, jak na odpust czy jarmark. Ludzie ci jakby czekali na coś ważnego. Wiadomości te nie poprawiły panu Lichockiemu smaku ulubionej porannej kawy, ale nie skończył jej pić jeszcze, gdy z brzękiem ostróg i pałasza stanął przed nim kapitan Biegański, adiutant generała Wodzickiego, i mówił śpiesznie: - Z rozkazu pana generała, dowódcy garnizonu, ma pan prezydent zebrać natychmiast na ratuszu urzędników miejskich i najdalej za godzinę biciem dzwonów zwołać na Rynek lud wszystek! Imć pan Lichocki poczęstował Biegańskiego wódką, a sam szybko się ubierał, usiłował o coś pytać czy żądać bliższych wyjaśnień, ale wtedy zjawił się kapitan Wasilewski, kwatermistrz z regimentu Wodzickiego i przedstawiając się za adiutanta generała Kościuszki oświadczył: - Pan prezydent ma się stawić niezwłocznie przed obywatelem Kościuszką w jego kwaterze, w domu generała Wodzickiego na Piasku. Tego Lichockiemu było już nadto: - Protestuję! - zawołał. - Jestem najwyższą władzą miasta i nawet obywatel Kościuszko nie ma mi tu nic do rozkazywania! Ale kapitan Wasilewski tak dobitnie wytłumaczył panu prezydentowi w czym rzecz się ma cała, że po krótkiej naradzie na ratuszu w asyście trzech rajców - dla pewności - pośpieszył do pałacyku generała Wodzickiego za Szewską Furtą. Tymczasem w poniedziałek 24 marca wezwano do pałacyku Wodzickich wyższych oficerów garnizonu krakowskiego i oddziałów stacjonujących w pobliżu. Powitali oni z radością Kościuszkę, po czym zebrani udali się do pobliskiego kościoła Kapucynów, gdzie zaprzysięgli "zwyciężyć lub zginąć". Kościuszko wrócił następnie do pałacyku Wodzickiego i przeglądał raporty. Potem o godzinie dziewiątej przyjął austriackiego komendanta kordonu galicyjskiego, kapitana Webera, któremu wręczył na piśmie uroczyste zapewnienie "dochowania dworowi austriackiemu ścisłej sąsiedzkiej przyjaźni i szanowania granic". W intencjach Kościuszki leżało bowiem zapewnienie sobie życzliwej neutralności ze strony Austrii. Walka ze wszystkimi zaborcami naraz przechodziła siły rodzącego się powstania. Przyjął także prezydenta miasta Lichockiego. Ten, przybywszy do pałacyku Wodzickiego, protestował raz jeszcze. Może ostatecznie spełnić życzenia komendanta garnizonu, skoro czasy są niepewne. Ale "obywatel Kościuszko", choć wprawdzie jest generałem, nie może wydawać żadnych rozkazów prezydentowi miasta. Nie jest przecież żadną władzą krajową!... Generał Wodzicki przeciął rzecz krótko: - Czy mam panu prezydentowi przypominać w tej chwili wszystkie dowody jego niezwykłej "przychylności" dla władz "sojuszniczych"? Grzeczności iście nadzwyczajne wobec pułkownika Łykoszyna i innych? Lichocki milczał, a wówczas Kościuszko ubawiony tą sceną ujął za pas pana prezydenta i rzekł dobrotliwie: - Mospanie prezydencie, nie wchodzę ja w to, jak waćpan zachowywałeś się wobec Moskali, ale sądzę, że i dla mnie będziesz dość grzecznym. Czy kazałeś waćpan zebrać swych urzędników i lud przed ratuszem? Lichocki skinął głową. Wobec tego Kościuszko polecił prezydentowi iść przodem w stronę ratusza i postępował za nim "o trzy kroki" wraz z generałem Wodzickim, grupą oficerów i przedstawicieli konspiracji cywilnej. Było koło godziny dziesiątej, gdy Kościuszko wśród wiwatujących tłumów dotarł do Rynku. Witała go stara stolica Polski biciem dzwonów we wszystkich kościołach, nieprzejrzane tłumy ludzi wyległy na ulice. Nie miał na sobie granatowego suto haftowanego srebrem munduru generała lejtnanta, był w skromnej popielatej z zielonymi paskami czamarze i białej wełnianej krakowskiej czapce, z szarfą jednak generalską i przy szabli. Na jego widok zerwały się w jeden głos donośne okrzyki: "Vivat Kościuszko", "Niech żyje!", "Równość i Wolność", "Za Kraków i Ojczyznę". Brzmiały jak grzmot oklaski. Ci ludzie wiedzieli bowiem, że Kościuszko przed dwoma laty pobił gdzieś nad Bugiem Moskali, szykował za granicą powstanie, a teraz przedarł się do kraju i wezwać ma cały naród do walki. Patrzał z uśmiechem szczęścia na te radosne tłumy. Oto wyjeżdżając na tułaczkę, żegnał Ojczyznę przybitą nieszczęściem, powaloną, niemą i głuchą. Teraz Kraków, którego nie znał prawie, witał go jakby burzą wiosenną niesłychanego zapału, oddania. "Jeśli tak czuje Warszawa - myślał - inne miasta, kraj cały, to może to, co zamierzam, nie jest szaleństwem, wysiłek nie pójdzie na marne..." Idąc przed siebie, kłaniając się na prawo i lewo tłumom, stanął przed ratuszem. Biją w tarabany. Słońce złoci pąsowe wyłogi regimentu Czapskiego, który stanął tu w dwuszeregu od ulicy świętej Anny aż do Szewskiej. Żołnierz prezentował broń, wszystko jakby zamarło na miejscu. Kościuszko stanął frontem i opanowując wzruszenie zawołał mocnym głosem: - Żołnierze! Wzywam was do walki w obronie Ojczyzny! Skinął na Linowskiego i teraz patrzał, jak wszyscy słuchali z uwagą, gdy Linowski czytał Akt powstania, obywateli, mieszkańców województwa krakowskiego. Że oto trzeba uwolnić Polskę od obcego żołnierza, przywrócić granice Rzeczypospolitej, usunąć przemoc wszelką, rodzimą i obcą, ugruntować wolność powszechną. Że w tym celu naród obiera sobie Tadeusza Kościuszkę jako jedynego Najwyższego Naczelnika kraju i powstania, a on obierze sobie radę spośród obywateli. Z ramienia jego rada ta będzie rządem kraju. A w tym wszystkim "ocalenie ludu jest najwyższym prawem!..." Linowski skończył, skłonił się. Wezwał do przysięgi. Więc Kościuszko jako pierwszy, i czując na sobie wzrok wszystkich, powtarza za nim: - Ja, Tadeusz Kościuszko, przysięgam w obliczu Boga całemu Narodowi polskiemu, iż powierzonej mi władzy na niczyj prywatny ucisk nie użyję, lecz jedynie jej dla obrony całości granic, odzyskania samowładności Narodu i ugruntowania powszechnej wolności używać będę. Tak mi, Panie Boże, dopomóż i Niewinna Męka Syna Jego... Z kolei generał Wodzicki wraz z wojskiem zaprzysiągł wierność Narodowi i posłuszeństwo Naczelnikowi. Zaraz potem Naczelnik wezwał wyższych oficerów, szlachtę, mieszczan i lud do ratusza. Ale jeszcze nie ruszyli z miejsc, gdy na Rynek wpadł na spienionym koniu goniec od Madalińskiego, meldując, że jest on w Końskich. Wszyscy to wzięli za dobry znak. Stanęli w wielkiej sali ratusza, wypełnili izby, przyległe schody. Naczelnik wiedział, że musi przemówić. Wyjaśnić ludziom bliżej, że oto przybył bronić Ojczyzny nie samowolnie, ale na wezwanie licznych obywateli kraju. Że dobra wola decyduje o podjęciu walki, do której stanąć powinni wszyscy: szlachta i księża, mieszczanie, chłopi i Żydzi. Tłumaczył, że udział w powstaniu jest wspólnym interesem wszystkich. Ledwie po jego przemówieniu przebrzmiały oklaski i wiwaty, Linowski raz jeszcze odczytał akt powstania, po czym wszyscy na akcie tym poczęli składać podpisy. Zaraz też treść aktu wpisano do ksiąg grodzkich miasta Krakowa, przez co nabył on mocy prawnej, odpisy zaś jego przetłumaczone na języki obce rozesłano do rządów Szwecji, Danii i Anglii, Stanów Zjednoczonych, Francji i Turcji oraz państw zaborczych. I zaraz też zapadły pierwsze uchwały: o rekrutacji mężczyzn od lat 18 do 28, o podatku progresywnym (od 10 do 40 procent) od dochodu z dóbr ziemskich, a zsypie zboża, dostarczaniu podwód, koni i robotników do naprawy dróg. Otwarto też listę ofiar dobrowolnych. Ku wieczorowi rozeszli się wszyscy. Naczelnik ze swym sztabem udał się do tzw. kamienicy "Szarej" w Rynku i tam do późnej nocy pracował. Rozesłał rozkazy do wojsk i wezwania do obywateli kraju, by szli za przykładem województwa krakowskiego. Zapowiadał, że będzie "cnotę i obywatelstwo nagradzać, a ścigać zdrajców i karać zbrodnie". Wezwał też duchowieństwo, by gorliwością swą dawało przykład ludowi, a kobiety polskie - "ozdobę rodzaju ludzkiego, by śpieszyły nieść ulgę w cierpieniu walczących..." Pamiętał i o Warszawie: pułkownikowi Haumanowi, dowódcy regimentu Działyńskiego, posłał rozkaz, by garnizon stolicy uderzył na nieprzyjaciela i opanował arsenał. Wzywał z emigracji Ignacego Potockiego i Kołłątaja, by niezwłocznie przybyli do kraju. Świtało już, gdy kładł się spać. Racławice W kamienicy "Szarej" Naczelnik pracował dniami i nocami. Utworzył władzę lokalną - Komisję Porządkową Województwa Krakowskiego. Ulokował na zamku wawelskim skarb - sumy zebrane z kas urzędów Rzeczypospolitej, wpływających podatków i ofiar, ale przede wszystkim organizował siłę zbrojną. Tak więc w ciągu trzech dni miał być dostarczony do wyznaczonych punktów zbornych z miast i wsi województwa z każdych pięciu dymów jeden mężczyzna, młody i zdrowy, zbrojny w karabin z kilku ładunkami albo w pikę i siekierę, w wiejskim ubiorze, zaopatrzony w dwie koszule, dobre buty, czapkę, żywność z sucharów na sześć dni i żołd miesięczny - 15 złotych. Niezależnie od tego wszyscy obywatele od 18 do 40 lat uzbroić się powinni w broń palną, piki i szable, i odbywać w niedziele i święta ćwiczenia. W Krakowie zebrana została uzbrojona i umundurowana milicja miejska w sile 500 ludzi. Trzeba się było śpieszyć. Wywiad bowiem donosił, że zbliżają się Prusacy, że Tormasow, Denisow i Rachmanow zaniechali już pościgu za Madalińskim i idą na Kraków, by zgnieść w zarodku powstanie. Doszło też do pierwszych starć: brygadier Manget stoczył pomyślną potyczkę pod Kozubowem z Łykoszynem i nadesłał do Krakowa wozy ze zdobyczą. Niebawem wsie podkrakowskie zaczęły nadsyłać rekrutów. Wcielano ich częściowo do regimentów bądź formowano z nich oddziały pikinierów i kosynierów, ale zaraz też Naczelnik przekonał się, że niektórzy dziedzice sabotowali jego rozkazy. Niechętnie oddawali "swych ludzi" do wojska, tłumacząc się pilnymi robotami w polu, i nie ekwipowali ich należycie. Największe jednak kłopoty miał Naczelnik z uzbrojeniem swych wojsk. Do 1 kwietnia dysponował już prawie dwoma tysiącami rekruta i ochotników, tymczasem arsenały Krakowa, królewski i miejski, niewiele mogły dać ponad 30 dział częściowo niezdatnych do użycia, 5000 pocisków i ze 200 000 naboi karabinowych. Trzeba było sięgnąć do ofiarności społeczeństwa i tego, co uda się przemycić z zaboru austriackiego. Kazał więc Naczelnik zbierać, gdzie się dało, broń i amunicję, saletrę i siarkę, ołów i żelazo. W zasekwestrowanych kuźnicach biskupstwa krakowskiego już odlewano kule, kuto na sztorc kosy, naprawiano broń. Po klasztorach dniem i nocą robiono ładunki. W ten sposób uzbrojono rekruta i ochotników, wybrano zdatnych do użytku ze dwadzieścia dział. Gromadzono też żywność, lekarstwa i środki opatrunkowe dla lazaretów. Przyjmowano wciąż nowych ochotników śpieszących z Wielkopolski i z Lubelskiego, z zaboru austriackiego i nawet z Węgier. Tylko najbliższe Sandomierskie dotąd nie drgnęło. Szlachta tamtejsza oświadczyła, że ruszy dopiero wtedy, gdy wróg ustąpi z województwa. Kraków więc był wciąż jedynym ośrodkiem powstania. W mieście panował rygor wojskowy. Baczną uwagę kazał Naczelnik zwracać na szpiegów. Poczta kontrolowała wszystkie listy. Fortyfikowano zamek wawelski i sypano szańce wokół miasta. Ale ludzi w mieście zaczęła już ogarniać niepewność. Minęły dni powszechnego entuzjazmu, pierwszego zapału. Niektórzy drżeli już przed Wydziałem Bezpieczeństwa oraz pospólstwem domagającym się sądów nad zdrajcami, gilotyny czy szubienicy. Inni zastanawiali się, jaka też ma być nowa Polska, skoro Naczelnik w zarządzeniach swych nie powołuje się ani na Konstytucję Majową, ani na króla, którego portret usunięty został z ratusza. Więc może Polska Naczelnika pójdzie za wzorem rewolucyjnej Francji! Będzie republiką jakobińską? W tej niepewności ogólnej jedno wydawało się ludziom pewne i niewzruszone: oto nad wszystkim czuwa Naczelnik. Ten, który o wszystkim wie, każdego przyjmie, cierpliwie wysłucha, i całymi dniami i nocami pracuje. Sam jego widok dodawał otuchy, budził stale na nowo przygaszony już zapał pierwszych dni. Ludzie wystawali więc wciąż przed oknami "Szarej" kamienicy, wyczekiwali godzinami chwili, kiedy im się ukaże. Zawsze ten sam, spokojny, pogodny, życzliwie się uśmiechający do każdego. Uzbroi lud, poprowadzi go do walki i zwycięży, a wówczas ludowi temu da wolność na zawsze... Nadszedł 1 kwietnia. Dzień, w którym Naczelnik zlecił obronę miasta generałowi Wodzickiemu i wymaszerował z wojskiem w pole, zamierzając przebić się ku Warszawie przez obręcz ciągnącego z kilku stron nieprzyjaciela. Brał z sobą po jednym batalionie z regimentu Wodzickiego i Czapskiego - reszta ich stała w Radomiu i w Kielcach - 12 dział, 100 jazdy przybocznej i garść strzelców. Razem prawie 2000 żołnierza. Nie mógł brać więcej: musiał Wodzickiemu dla obrony Krakowa pozostawić resztę artylerii, milicję miejską i parę tysięcy uzbrojonego ludu. Pierwszy postój wypadł w Luborzycy, ale dopiero na drugim postoju w Koniuszy w pobliżu Proszowic nastąpiło 3 kwietnia spotkanie z Madalińskim. Wiódł on z sobą, prócz brygady własnej, brygadę Mangeta, 2 batalion regimentu Czapskiego z Kielc, dwa szwadrony Zborowskiego, a wraz z nim dwie kompanie 7 regimentu. Nadciągnął też jednocześnie regiment pułkownika Szyrera z Sandomierza. Tak więc Naczelnik miał teraz pięć i pół batalionu i dwadzieścia trzy szwadrony, co wraz z artylerią, strzelcami i jazdą przyboczną stanowiło już z górą 4000 bagnetów i szabel. Siły te Naczelnik podzielił na dwie "dywizje" Madalińskiego i Zajączka, który właśnie przybył do Krakowa. Ponadto w Koniuszy Naczelnik z radością dowiedział się, że dzielny energiczny generał major Jan Ślaski przyprowadził zebrane po pobliskich wsiach 2000 rekrutów dymowych ludu zbrojnego w piki i na sztorc osadzone kosy. I ludzie ci pełni zapału wiwatowali na cześć Naczelnika. Wołali, by ich prowadził w bój na wroga, który dobrze się już dał we znaki wioskom okolicznym. Wywiad donosił, że nieprzyjaciel jest w pobliżu. Naczelnik postanowił się z nim rozprawić. Wyruszył z Koniuszy 4 kwietnia o świcie traktem skalbmierskim i już nad ranem doszło do pierwszego starcia. Nasza straż przednia natknęła się w Imbramowicach przy zbiegu z drogą do Racławic na awangardę nieprzyjaciela. Jeńcy wzięci w tym starciu zeznali, że od Skalbmierza maszerują dwie kolumny w niewielkiej od siebie odległości. Bliższą dowodzi Tormasow, dalszą Denisow. Naczelnik, pragnąc uniknąć boju ze znaczną przewagą sił wroga, skręcił z traktu w lewo ku Racławicom. Zaraz jednak ukazała się owa kolumna bliższa, która dojrzawszy siły polskie, skręciła natychmiast w tym samym kierunku. I maszerując równolegle, ale szybciej, wysunęła się naprzód, zajęła pod Racławicami panujące nad wsią wzgórza, zamykając w ten sposób Naczelnikowi dalszą drogę. - Chcą nas wziąć we dwa ognie, nie inaczej - rzucił Naczelnik jadącym tuż przy nim "dywizjonerom". - Musimy tedy rozprawić się z panem Tormasowem i to tak szybko, nim nadciągnie Denisow, który, zdaje się, trochę marudzi. I Kościuszko zajął pozycję, stając okrakiem na drodze od bliskiego Racławicom folwarku Janowiczki do wsi Dziemierzyce, mając tę wieś za sobą. Natomiast od czoła nieco na lewo miał ów folwark, zaorane pole opadające w dół i nieprzyjaciela obsadzającego pobliskie wyniosłości z tak zwaną Górą Zamczysko pośrodku. Centrum utworzyły bataliony piechoty uszykowane w dwie linie. Lewe skrzydło, załamane trochę do tyłu, stanowiła brygada Madalińskiego i szwadrony Zborowskiego. Przedni skraj lasu ciągnącego się przed tym skrzydłem obsadzono strzelcami. Prawe skrzydło polskie, również załamane nieco do tyłu, utworzyła brygada Mangeta. Naczelnik kazał natychmiast sypać przed frontem piechoty dwie baterie dla dział, resztę artylerii umieścił na skrzydłach w odstępach między piechotą i kawalerią. Swój odwód, owe 2000 chłopa - kosynierów z częścią piechoty i artylerii oraz kawalerią Mangeta, przyprowadzonych przez Ślaskiego, umieścił w wąwozie pod Dziemierzycami. W ten sposób Naczelnik, ukrywszy swe lewe skrzydło i odwód, miał na oku nieprzyjaciela u stóp Góry Zamczyska przed frontem. Nieprzyjaciela, który próbując natarcia frontalnego, będzie musiał forsować grząskie wiosną pola pod ogniem dwóch baterii polskiego centrum. Od godziny jedenastej młode wojsko polskie wyczekiwało na bitwę w obliczu nieprzyjaciela. Z każdą chwilą mógł nadejść Denisow i grupy obu generałów rosyjskich mogły się połączyć. Dwie godziny później na Wzgórzach Kościejowskich dołączył do Tormasowa batalion hr. ppłk. Tomatisa i przekazał rozkaz walki. Generał zwołał natychmiast naradę i postanowił zaatakować Kościuszkę dwiema kolumnami. Miał on teraz 3 bataliony piechoty, 7 szwadronów jazdy, 6 secin kozaków, razem około 2800 bagnetów i szabel. Kolumną główną, stojącą w centrum, dowodził sam Tormasow, a składała się ona z doborowych jednostek liniowych. Stała tu też artyleria, tj. 10-11 dział polowych. Kolumna ta zeszła na drogę do Działoszyc i rozwinęła się na polach wsi Dziemierzyce - Janowiczki. Nawała ogniowa nastąpić miała na polskie lewe skrzydło i centrum. Siły rosyjskie na prawym skrzydle miały - według Tormasowa - stanowić masę manewrową (m.in. jegrzy ppłk. Pustowałowa), lewe zaś - kolumna gen. Denisowa (2200 bagnetów i szabel), którego nadejścia z niecierpliwością oczekiwał gen. Tormasow. Bitwę o godz. 15.00 rozpoczęła artyleria rosyjska. Wskutek ognia nieprzyjaciela do szwadronów kawalerii Mangeta wkradło się zamieszanie. Brygada poniosła znaczne straty, zwłaszcza w koniach. Na polach wsi Dziemierzyce szwadrony pułków rosyjskich ruszyły do szarży. Za nimi poszli też dońscy kozacy. W starciu z brygadą Mangeta kawaleria rosyjska uzyskała zdecydowaną przewagę. Szyk polski załamał się, powstał popłoch. Brygada w rozsypce opuściła pole walki. Jedynie ostatni jej szwadron, porwany przez bohaterskiego chorążego Neve, stawił opór i przeszedł do kontrnatarcia. Ogień artylerii nieprzyjacielskiej zasypał teraz z kolei centrum polskie, a zamieszanie wkradło się do batalionów piechoty. Ale wówczas artyleria polska oddała pierwsze salwy. I oto jej celny ogień nie tylko zatrzymał atak rosyjskiego centrum, ale wytrącił przeciwnikowi inicjatywę. Tymczasem Kościuszko, zawiadomiony o niebezpieczeństwie bocznego natarcia ze strony ppłk. Pustowałowa, postanowił udaremnić je uderzając w tę grupę kawalerią. Gdy tylko Rosjanie wyszli z lasu, ruszył do szarży Madaliński, ale brygada jego przywitana silnym ogniem załamała się i wycofała. Następne jej szarże też nie przyniosły rozstrzygnięcia, a Rosjanie uzyskali nawet przewagę. Wówczas Naczelnik wprowadził do boju piechotę: cztery kompanie 6 i 7 regimentu. Dostrzegłszy to Tormasow wycofał jazdę walczącą dotąd z brygadą Mangeta i wzmocnił nią Pustowałowa. Kościuszko oceniwszy, że Tormasow osłabił swoje centrum, postanowił to wyzyskać i szukać rozstrzygnięcia w ataku na białą broń. Zdecydował się również wprowadzić do walki swój odwód - milicję chłopską. Pogalopował więc w tył ku Dziemierzycom, gdzie dotąd stały chłopskie rezerwy. Zdarł przed nimi wodze swego gniadego całego w pianie i wskazując na ziejące ogniem baterie nieprzyjacielskie u stóp Góry Zamczysko zawołał: - Zabrać mi, chłopcy, te armaty! Bóg i Ojczyzna! Naprzód wiara! I pewien swych chłopskich żołnierzy zawrócił konia, wskazując im drogę. Zerwali się z miejsca. Zabrzęczały kosy. Całą gromadą z krzykiem przerażającym runęli za Naczelnikiem. Dwa razy tylko zdążyły dać ognia armaty carskie. Chłopi, nie zważając na ogień w samą twarz, pędzili wprost na baterię. Pierwszy wpadł Wojciech Bartos, gospodarz z Rzędowic. Własną czapką nakrył zapał pierwszej z brzegu armaty. Zamilkła ona! I już kosy poszły w ruch. W mig chłopi wykłuli, zrąbali na miazgę osłonę piechoty i kanonierów, nie dając pardonu. Zdobyli wszystkie jedenaście dział baterii, tracąc zaledwie trzynastu swoich. Tormasow zarządził odwrót na Racławice, osłaniany całą regularną kawalerią rosyjską ściągniętą w najwyższym pośpiechu z prawego skrzydła. Ale niebezpieczeństwo bynajmniej nie minęło, bo oto do placu boju zbliżała się kolumna Denisowa. Należało więc za wszelką cenę skończyć bitwę na lewym skrzydle. Kościuszko zorganizował tu silne natarcie piechoty, które poprowadził osobiście wraz z Zajączkiem. Ale jegrzy rosyjscy trzymali się dzielnie. Opór ich przełamał dopiero atak kosynierów prowadzony znów przez Naczelnika. Wycofali się, pozostawiając na pobojowisku zwały zabitych, wśród nich swego dowódcę - ppłk. Pustowałowa. Zwycięstwo Polaków było zupełne. Denisow widząc odwrót Tormasowa nie włączył się już do walki, lecz wycofał się w tym samym kierunku. Tłumaczył się później, że żołnierze jego byli tak przerażeni widokiem "skrzydlatego wojska" - chłopów w rozwianych białych sukmanach, że nie zdołał ich zmusić do natarcia. Była już ósma wieczór, gdy Naczelnik wrócił z lewego skrzydła od Zajączka i stanął wśród chłopów na zdobytej baterii. Ocierając kosy z krwi o poły sukman, wołali: Vivat Naczelnik, niech żyje! On kazał sobie przyprowadzić Bartosa przed front i gdy się uciszyło rzekł: - Wojciechu Bartosu, za twój mężny czyn mianuję cię oficerem, chorążym! Zagrzmiały znów wiwaty, ale Naczelnik skinął dłonią na znak, że chce mówić jeszcze, i po chwili zawołał: - Wy zaś wszyscy, jak tu stoicie przede mną, kosynierzy, jesteście odtąd jako najwaleczniejsi z walecznych regimentem "Grenadierów Krakowskich". Od tego dnia Naczelnik przywdział sam sukmanę krakowską jako "mundur najwaleczniejszego oddziału", i nosić go będzie przez cały czas powstania. Uniwersał Zwycięstwo pod Racławicami szerokim echem odbiło się po kraju, a nawet poza granicami Rzeczypospolitej. Pod takim wodzem, jak Kościuszko, żołnierz mężnie staje do walki, chłopi kosami potrafią zdobywać armaty, sztandary. I zarówno chłop, jak żołnierz nabrali wiary w siebie, w zwycięstwo. Ale zwycięstwo nie było pełne. Rozbity Tormasow zdołał ujść. Naczelnik ze swym młodym wojskiem, które po bitwie uległo rozprzężeniu, nie mógł go ścigać, nie mógł też uderzyć na Denisowa. Nieprzyjaciel, połączywszy swe kolumny, dalej zamykał Kościuszce drogę do Warszawy. Mógł też zagrozić Krakowowi. Wobec tego Naczelnik stanął obozem o milę od miasta w Bosutowie nad rzeką Dłubnią. Odesłał do Krakowa zdobyte armaty i jeńców, obwarował się mocno na miejscu i korzystając z tego, że nie był niepokojony przez nieprzyjaciela, organizował i szkolił powiększające się ciągle swe wojsko. Około 10 kwietnia otrzymał tu wiadomość, że podpułkownik Jan Grochowski na wieść o wybuchu powstania w Krakowie wezwał do walki oddziały dywizji wielkopolskiej, rozmieszczone na Lubelszczyźnie, między Wisłą a Bugiem, i że obywatele tamtejsi ogłosili w Chełmie akt powstania. Naczelnik mianował Grochowskiego generałem - dowódcą tamtejszych sił powstańczych, a Piotra Potockiego i Tomasza Wydżgę - generałami ziemiańskimi do formowania pospolitego ruszenia w Lubelskiem i Chełmskiem. Pamiętając też o Litwie, pisał do Franciszka Sapiehy, generała artylerii litewskiej, do dawnych przyjaciół i sąsiadów, by zaczynali, "chociażby ze słabą siłą: szlachta na koniach, a pospólstwo z kosami i pikami..." Tymczasem Sandomierskie milczało dalej. Naczelnik więc nie tylko wzywał szlachtę tamtejszą, by szła za przykładem Krakowa, Chełma i Lublina, ale już ostrzegał, pisząc: "Kto nie jest z nami, jest przeciwko nam", i groził: "Jeśli znajdą się ludzie, co się Ojczyzny podle zaprzeć zechcą, wyprze ich się ojczyzna i poda ich zemście narodowej, hańbie własnej i surowej odpowiedzialności..." W obozie bosutowskim Naczelnik pamiętał także o chłopach, którzy kosami wywalczyli racławickie zwycięstwo. Wiedział, że musi w jakiś sposób nagrodzić męstwo swych chłopskich żołnierzy, ulżyć losowi ich rodzin. Już słyszał, że dziedzice okoliczni wymagali robocizny nie tylko od pozostających na gospodarstwie rodzin chłopskich, ale i za walczących, że szlachta nie chce słyszeć o żadnych ulgach dla chłopów, nie chce ich dawać do wojska. Co więcej: przyjeżdża do oddziałów i żąda zwrotu "swych pańszczyźnianych", potrzebnych do robót w polu. Naczelnik postanowił rozwiązać tę sprawę. Kazał podzielić województwo krakowskie na dozory, obejmujące po kilkanaście wsi, i ustalił nowy urząd - dozorców. Wyznaczeni przez Komisję Porządkową pilnować mieli, by zgodnie z wolą Naczelnika pańszczyzna nie obowiązywała walczących. Mieli przyjmować skargi chłopów na dwory i rozsądzać powstające spory. Było to zarządzenie wprost rewolucyjne: przecież dotąd chłop nie miał żadnych praw, nie miał się gdzie skarżyć na ucisk, a pan był nie tylko jego właścicielem, ale i sędzią! Tymczasem Fiodor Denisow, połączywszy się z Tormasowem, stanął w Skalbmierzu i czekał na posiłki. Wkrótce też przybył z Wołynia pułkownik Cziczerin. Natomiast oddziały pułkownika Apraksina utworzyły kordon wzdłuż lewego brzegu Wisły odcinając Krakowskie od Sandomierskiego i Lubelskiego. W okolicach Częstochowy koncentrowały się główne siły armii pruskiej pod dowództwem generała Schwerina. Ponadto spod Warszawy został wysłany generał Chruszczow. Miał on stanąć między Denisowem a Schwerinem, tworząc ostatnie ogniwo blokady zamykającej korpus Kościuszki w Krakowskiem. W tej sytuacji nie można było dalej pozostawać w Bosutowie. Należało, skoro droga na Warszawę była zamknięta, zrobić co można: iść w Sandomierskie, wyrwać Sandomierz z uśpienia, złączyć się z Grochowskim ciągnącym spod Lublina. Generałowie majorowie ziemiańscy Gabriel Taszycki i Jan Ślaski otrzymali zadanie zorganizowania pospolitego ruszenia w Krakowskiem. Kościuszko zabezpieczał, jak mógł, Kraków, którego obroną w zastępstwie chorego generała Wodzickiego kierować miał pułkownik Wieniawski. I dla zmylenia czujności przeciwnika pchnął Madalińskiego ku Żarkom, a sam z całą siłą 24 kwietnia ruszył wzdłuż Wisły do Igołomii. Naczelnik sądził, że przyjdzie mu się zmierzyć ze stojącym najbliżej Denisowem, tymczasem okazało się, że Denisow idzie równolegle w tym samym co Kościuszko kierunku. Najwidoczniej obserwował ruch kolumny polskiej posuwającej się w dół Wisły. W Igołomii zameldował się u Naczelnika wysłany z Warszawy pułkownik Sokolnicki z raportem, że Warszawa powstała. Lud miejski wraz z wojskiem pobił na głowę wojska garnizonu carskiego, Igelstrem ambasador carowej i naczelny dowódca wojsk rosyjskich w Koronie i na Litwie, ledwie uszedł z życiem. W Warszawie w imieniu Naczelnika powstała Rada Zastępcza Tymczasowa pod przewodnictwem prezydenta miasta Ignacego Wyssogoty Zakrzewskiego. Naczelnik tymczasem ze swą kolumną maszerował dalej w piękny czas wiosenny, witany radosnymi okrzykami ludności miast mijanych i wsi tonących w kwieciu ogrodów. Ludzie spotykani po drodze wiedzieli, kim jest, jak wiedzieli, kto idzie na czele kolumny: sławni już grenadierzy krakowscy!... Naczelnik przekazywał władzom powstańczym dalsze rozkazy. I tak z Brzeska Starego przesłał instrukcję dotyczącą utworzenia sądów kryminalnych. Miały one sądzić przede wszystkim zdrajców targowickich i krzywdzicieli chłopów. W obozie pod Winiarami zarządził rekwizycję wszystkich sreber kościelnych, stamtąd też wezwał Podlasie do powstania. Z obozu pod Wiślicą nakazał Radzie Zastępczej Warszawskiej przejąć mennicę królewską i wybijać w niej odtąd monetę rewolucyjną bez podobizny i herbu króla, natomiast z hasłem: "Wolność, całość, niepodległość". I tak wreszcie, idąc z Wiślicy przez Wojczę i Pacanów, stanął w Połańcu u zbiegu rzek Czarnej i Wisły. Uznał te miejsce za nadające się do założenia obozu obronnego. Wisła i Czarna były tu niejako fosami naturalnymi obozu, trzeciego boku broniły usypane baterie. Tu Naczelnik postanowił czekać na wezwanego zza Wisły Grochowskiego. Zaraz jednak przed frontem obozu zjawił się Denisow. Było rzeczą jasną, że zamierza nie dopuścić do połączenia sił polskich. Co dnia ponawiał uparte natarcia krwawo odpierane przez obrońców. Aż nadszedł dzień 7 maja. W dniu tym Naczelnik, pragnąc polepszyć byt chłopów i zachęcić ich do walki i udziału w powstaniu, ogłosił swój "uniwersał" o rewolucyjnym, podobnie jak zarządzenia bosutowskie, znaczeniu. W dniu tym wróg po doznanej świeżo odprawie nie atakował i załoga stanęła w paradzie, słuchając czytanych przez oficerów słów uniwersału. Składał się on ze wstępu i 14 punktów. We wstępie Naczelnik ostrzegał wojsko i lud przed intrygami ze strony wroga usiłującego podburzyć ludność wiejską przeciw władzom powstańczym. Podkreślał, że "lud zostaje wzięty pod opiekę Rządu Krajowego". Dalej szły nowe zarządzenia. Że osoba wszelkiego włościanina jest wolna. Chłop może się przenosić z miejsca na miejsce, byleby się wypłacił ze swych długów i zobowiązań. Pańszczyzna zostaje znacznie zmniejszona na cały czas insurekcji aż do dalszych zarządzeń, a chłopi-powstańcy zwolnieni są od pańszczyzny, dopóki wezwani pod broń pozostają w szeregach. Natomiast punkt szósty uniwersału głosi że "własność posiadanego gruntu... nie może być przez dziedzica żadnemu włościaninowi odjęta". A zatem pan nie mógł jak dotąd samowolnie rugować chłopa z gruntu, ponadto uniwersał groził sądem kryminalnym dziedzicom za ucisk chłopów i niewykonanie powyższych zarządzeń. W punktach końcowych regulowano sprawy ustanowionych w Bosutowie dozorów i dozorców. Naczelnik wezwał duchowieństwo do odczytywania uniwersału z ambon i tłumaczenia ludowi jego ważności. Kościuszko zdawał sobie sprawę, że w zarządzeniach swych nie może iść dalej. Uważał, iż uniwersał będzie niejako pierwszą próbą stopniowych reform ustroju rolnego w Rzeczypospolitej, do których dojdzie kiedyś później. Ograniczał więc tylko pańszczyznę, nie znosił jej całkowicie, nie chciał bowiem zrażać sobie szlachty, którą przecież powoływał też do powstania, a która decydowała w kraju o wszystkim. Posiadała bowiem broń, konie, środki pieniężne. Ze szlachty składał się w większości korpus oficerski wojsk powstańczych; ona też miała stanowić kadrę dowódczą projektowanej przez Naczelnika rewolucyjnej armii trzystutysięcznej. Kościuszko sądził, że uniwersałem swym podważa podstawy obowiązującego dotąd ustroju feudalnego, otwiera drogę do dalszych reform, że chłopi na razie otrzymują dość. Gwarantował im przecież wolność osobistą i zabezpieczał posiadanie gruntów, zapewniał im opiekę władz administracyjnych oraz wymiar sprawiedliwości w sądach państwowych. Naczelnik wiedział, że chcąc oprzeć się i na szlachcie, i na chłopach, godzić musi niejako, dwie sprzeczności: "ogień" z "wodą". Nie mógł jednak postąpić inaczej, oprzeć się na przykład, jak rewolucja we Francji, na zamożnym, licznym, uświadomionym mieszczaństwie, mieszczaństwa takiego bowiem w Polsce nie było. Denisow pilnujący wciąż Połańca zdążył się tymczasem połączyć z Apraksinem i Chruszczowem. Był już pewien wygranej, a wiedział, że obozowi w Połańcu zaczyna grozić głód. Jednakże 17 maja odwróciła się karta: Grochowski przeszedł Wisłę pod Rachowem i zmierzał na Opatów, zagrażając tyłom zebranego pod Połańcem nieprzyjaciela. Denisow zwinął więc oblężenie i szybkim marszem podążył na zachód ku armii pruskiej skoncentrowanej nad górną Pilicą. Naczelnik wymaszerował natychmiast z Połańca. Idąc w ślad za Denisowem, połączył się 19 maja pod Szydłowem ze śpieszącym spod Opatowa Grochowskim. Siły polskie wzrosły niemal w dwójnasób. Można było podjąć nową operację. Bój pod Szczekocinami W pościgu za Denisowem, w Sieczkowie, Naczelnik zawiadomił odezwą naród, iż ustanawia dla kraju nowy rząd centralny w Warszawie - Radę Najwyższą w składzie 8 radców i 32 zastępców podzieloną na 8 wydziałów: porządku, bezpieczeństwa, sprawiedliwości, skarbu, żywności, potrzeb wojskowych, spraw zagranicznych, "instrukcji narodowej", czyli oświaty i propagandy insurekcyjnej. Tym samym ustawała władza Rad Tymczasowych w Warszawie i w Wilnie. Naczelnik skierował do Warszawy Kołłątaja i Ignacego Potockiego: 29 maja nowy rząd przejął władzę. Powstanie rozszerzało się szybko. Nawet oporne dotąd Sandomierskie przystąpiło już do ruchu, a na dalekich kresach lud burzył się, niepokojąc władze carskie. Naczelnik wydał wojsku jak zwykle "parole nie nowy korpus carski pod generałem Zagriażskim. Naczelnik sądząc, że korpus ten łatwo może zagrozić Warszawie, skierował w tę stronę część sił z Warszawy: posłał tam Zajączka, mianując go dowódcą wszystkich wojsk nad Bugiem. Sam szedł wciąż za Denisowem, który szybko uchodził unikając spotkania. Na postoju w Jędrzejowie meldowali się Naczelnikowi jako ochotnicy książę Józef Poniatowski i generał Michał Wielhorski, którzy na wieść o powstaniu powrócili do kraju. Kościuszko obu przyjął do służby, obiecując wyznaczyć im niebawem odpowiednie funkcje. Stąd też posłał wyraźny rozkaz generałowi Wieniawskiemu, by w wypadku zagrożenia Krakowa przez Prusaków oddał czasowo miasto Austriakom, skoro Austria zajmuje wobec powstania stanowisko neutralne. Zbliżał się czerwiec. Na miesiąc ten Naczelnik wydał wojsku jak zwykle "parole i hasła" na każdy dzień. Brzmiały one na przykład: "jedność - siła", "prawo - świętość", "bóstwo - Ojczyzna" czy "ludwładza"... Denisow zatrzymał się dopiero nad Pilicą pod Szczekocinami w pobliżu stojącej tam armii pruskiej generała Favrata, Rachmanow zaś i Chruszczow w pewnym oddaleniu od niego formowali lewe jego i prawe skrzydło. Favrat wreszcie zajmował odległy o 18 kilometrów Żarnowiec. Naczelnik spodziewał się, iż Prusacy zachowają się podobnie jak Austriacy neutralnie, w przeciwnym wypadku liczył, że zdoła rozbić Denisowa, zanim przybędzie mu na pomoc armia pruska. Miał po połączeniu się z Grochowskim 10 000 regularnego żołnierza, 5000 pałających żądzą walki chłopów i 33 działa. Denisow zaś tylko 10 000 bagnetów i szabel, tyle że 70 dział. 5 czerwca Kościuszko wyruszył z Jędrzejowa, po drodze w Trzcińcu spotkał się z Grochowskim, który ze swą dywizją kwaterował w pobliżu, i ku wieczorowi połączonymi siłami stanął między wsiami Hebdzie i Rawką. Wkrótce przesunął się bliżej Szczekocin, zajmując stanowiska w pobliżu wsi Goleniowy - Chałupki. Zamierzał stąd atakować Denisowa, gdyby Prusacy zachowali się neutralnie, jak o tym zapewniał go Ignacy Potocki, bądź cofnąć się nieco i stoczyć bitwę obronną, gdyby wbrew przewidywaniu wzięli w bitwie udział. Już o północy Naczelnik został zawiadomiony o marszu armii pruskiej w kierunku Szczekocin. Wtedy jeszcze mógł zrezygnować ze zbyt ryzykownej walki. Łudzony jednak cichą stale jeszcze neutralnością Prus sądził zapewne, że marsz Prusaków jest tylko demonstracją, i do ostatniej chwili nie wierzył, by wystąpić mogli wspólnie z Rosjanami. Pozycja obronna zajęta przez Kościuszkę nie była tak korzystna, jak pod Dubienką. Położona na łagodnym wzniesieniu, nieznacznie górowała nad przedpolem. Nie zapewniała też silnego oparcia dla skrzydeł. Umożliwiała jednak stosunkowo łatwe wycofanie się na wieś Hebdzie i ciągnący się za nią las. Naczelnik całą niemal kawalerią zabezpieczył prawe swe skrzydło pod wsią Hebdzie. Centrum i lewe skrzydło, uszykowane w trzy rzuty, rozwinął bardziej ku południowi, opierając o las, wysuniętą zaś ku nieprzyjacielowi wieś Wywle obsadził batalionem piechoty, natomiast jeszcze bardziej ku przodowi rozwinął łańcuch strzelców. Krótka czerwcowa noc szybko minęła. Ranek 6 czerwca wstał pogodny, mglisty, ale ledwie mgła opadła, generał Wodzicki, który w przeddzień przybył z Krakowa, a teraz obserwował nieprzyjaciela, zameldował, że obok wojsk carskich maszerują Prusacy. Ledwie też przesłał ten meldunek, padł ranny śmiertelnie od kuli armatniej. Nie mogła to być dobra wróżba... Przewaga sił przeciwnika była widoczna. Już wyszedł ze Szczekocin i rozwijał swe szyki po obu stronach wsi Przybyszew, naprzeciw polskiego centrum. Sytuacja stawała się groźna. Naczelnik zaskoczony rozwijaniem się armii pruskiej do bitwy obok korpusu Denisowa liczył siły wroga. Obok 10 000 Rosjan szło 17 z górą tysięcy Prusaków pod wodzą króla pruskiego Fryderyka Wilhelma II. Razem więc 27 000 bagnetów i szabel, 134 działa. Dwukrotna prawie przewaga liczebna, czterokrotna - ognia artylerii! Przypadli do Naczelnika dowódca jazdy Eustachy Sanguszko i dowodzący lewym skrzydłem Adam Poniński. Obaj przekładają gorąco, iż wobec takiej nierówności sił należy się cofnąć, uniknąć bitwy. - Nie, panowie - rzucił twardo Kościuszko. - Odwrót natychmiastowy bez wystrzału może łatwo zdemoralizować młodego naszego żołnierza, zgasić jego zapał bojowy. Zresztą, skoro przeciw nam idą Prusacy - chcę się obeznać z manewrami pruskimi! Przyjdzie nam się nieraz z nimi zmierzyć! Naczelnik zdawał sobie sprawę, że na odwrót było już za późno wobec małej zdolności manewrowej oddziałów powstańczych. W tej niezwykle trudnej sytuacji zdecydował się na bitwę, licząc, że w odpowiednim momencie zdoła przerwać walkę i uniknąć klęski. Ufał żołnierzowi, jego męstwu, niesłychanemu zapałowi chłopów. A nieprzyjaciel wspierany ogniem dział ciężkich całą siłą szedł naprzód. Koło południa Prusacy wyparli polski batalion z Wywły i król pruski kazał swym batalionom nacierać na polskie lewe skrzydło. Ale tylko jakby na to czekał pułkownik Krzycki, dowódca regimentu grenadierów krakowskich. Na jego głos chłopi zerwali się z miejsca i wściekłym atakiem spadli na wroga. Nie będą sami: tuż obok nich lśnią już bagnety regimentu Wodzickiego: Wodziccy chcą pomścić krwawo śmierć swego dowódcy!... Zmieszały się szyki nieprzyjaciela. Pod kosami chłopów i bagnetami piechurów chwieją się bataliony pruskie, cofają się i porzucają armaty. Dojrzał to król pruski. Sprawia na nowo swe bataliony, zmusza do nowego natarcia. I w tej samej chwili poprzez szeregi polskie przetacza się głosem rozpaczy wieść groźna: poległ mężny generał Grochowski, poległ sam Naczelnik!... Nieprawda! To tylko koń padł pod Kościuszką. On sam jest pośród swych żołnierzy. Dowodzi. Jest spokojny. Czujny jak zawsze. Dojrzał, że żołnierze carycy nie nadążają w linii natarcia za Prusakami, pozostają w tyle. Więc w lukę tę rzuca batalion najbliższy, chcąc rozerwać front przeciwnika. Spostrzegł się wróg: szarżuje jazdą, zapełnia lukę i prze naprzód. Któż znów tę szarżę powstrzyma, jeśli nie "najwaleczniejsi z walecznych, pędzący tu co sił w nogach, mężny, nieustraszony regiment grenadierów krakowskich?..." Przewaga liczebna nieprzyjaciela jest jednak zbyt wielka. Już w obawie oskrzydlenia cofać się musi nasza kawaleria. W linii nie wytrzymał pod ogniem jeden z batalionów regimentu Czapskiego. Na próżno usiłują go zatrzymać kamraci z regimentu Grochowskiego, godni swego poległego dowódcy. Już ranni są generałowie Grabowski, Poniński, padł znów koń pod Naczelnikiem. Kawaleria pruska pędzi na Rawkę, by wyjść na tyły wojsk Powstańczych. Odwrót jest konieczny. Ale odwrót ten, wciąż pod ogniem nieprzyjaciela, odbędzie się we wzorowym porządku. Oddziały nasze osłaniane przez grenadierów krakowskich i jazdę odchodziły na Hebdzie i las. Tu kawaleria pod wodzą Sanguszki zdobyła sobie wdzięczność i uznanie wszystkich. To właśnie Sanguszko ze swymi ułanami wyrąbał Naczelnika, rannego w nogę od kuli armatniej, już spod szabel huzarów pruskich. To on w sześćset tylko koni wytrwał wobec nieprzyjaciela aż do późnego wieczora, szarżując na wroga między Hebdziem a lasem, dopóki ostatni żołnierz nie dołączył do swego oddziału. Denisow próbował pościgu. Natarł na naszą straż tylną, ale Naczelnik dał mu tak mocną odprawę, że przeciwnik nie atakował więcej, i Kościuszko nie niepokojony już przez nieprzyjaciela stanął 7 czerwca w Małogoszczy. Wkrótce przesłał Radzie Najwyższej Narodowej swój Raport Narodowi Polskiemu o bitwie pod Szczekocinami. Nie ukrywał w nim przegranej, straty ośmiu dział, do tysiąca zabitych i rannych, pięciuset jeńców, przeważnie rannych, poległych generałów Wodzickiego i Grochowskiego oraz bohatera Racławic, Wojciecha Bartosa, zarąbanego przez Prusaków. I zdał dokładnie, drobiazgowo sprawę z przebiegu bitwy. O tym, że wiadomo było, iż Prusacy mieli jakby nie wpuścić za swój kordon cofającego się Denisowa, którego Naczelnik zamierzał znieść. Tymczasem Prusacy niespodziewanie wzięli udział w walce, powodując tym samym nieoczekiwaną przewagę sił wroga. Ale mówił też Naczelnik o słabych stronach naszego młodego żołnierza, jego "łechciwości w niektórych batalionach", przy czym chwalił postawę grenadierów, regimentu Grochowskiego i pojedynczych żołnierzy, za przykład zaś stawiał męstwo sierżanta regimentu Wodzickiego, Franciszka Derysarza, który "mając obydwie nogi od kuli armatniej urwane wołał jeszcze na swoich: Bracia, brońcie Ojczyzny. Śmiało brońcie, zwyciężycie!" I ten swój raport zakończył słowami: "Narodzie! Ziemia Twoja będzie wolną, niech tylko duch Twój wyższym nad wszystko będzie." Warszawa sercem powstania Bój pod Szczekocinami wykazał jasno, że powstańców czeka walka na dwa fronty: z Prusami i Rosją carską, a skoro nikt z zewnątrz powstaniu nie śpieszył z pomocą, naród wytężyć będzie musiał wszystkie siły, by zwyciężyć w drodze rewolucji - walki partyzanckiej, ludowej. I dlatego Naczelnik na postoju w Kielcach, dnia 10 czerwca, wzywał wszystkich dowódców w kraju, by "szli w granice pruskie i moskiewskie i tam, głosząc wolność i powstanie Polaków, lud uciemiężony i jarzmem przyciśniony niewoli wzywali do łączenia się z nami i uzbrojenia powszechnego przeciwko uzurpatorom i ich przemocy..." Przez Małogoszcz i Kielce dotarła dywizja Kościuszki 14 czerwca do Radomia. Naczelnik próbował odzyskać inicjatywę operacyjną i szukał możliwości podjęcia działań zaczepnych. Zamierzał po połączeniu się z idącą spod Warszawy dywizją generała lejtnanta Stanisława Mokronowskiego przejść Wisłę i razem z Zajączkiem uderzyć na korpus Derfeldena, który mógł zagrozić Pradze. Plan ten nie został zrealizowany, gdyż Zajączek pobity 8 czerwca pod Chełmem już 15 czerwca przeprawił się na lewy brzeg. Skoncentrowane między Radomiem, Górą Puławską i Warką dywizje polskie w sile 20 000 ludzi w ciągu następnych dni wycofały się nad dolną Pilicę, której zagrażały od zachodu siły prusko-rosyjskie. Tymczasem rozeszła się w obozie polskim smutna wieść. Oto 15 czerwca Wieniawski, wbrew wyraźnemu rozkazowi, bez jednego wystrzału poddał Kraków... Prusakom! Cios był ciężki. Naczelnik postanowił zawiadomić Naród o tej bolesnej stracie odezwą, w której natchnąć go chciał swą wiarą w powodzenie mimo wszelkich przeciwności. "Czy strata miasta jednego - stwierdzał Kościuszko - może kazać rozpaczać o losie Rzeczypospolitej całej?... Nie strata miasta lub przegranej bitwy zgubić nas może - mówił dalej, ale słabość, brak stałości, zwątpienie o sobie samych..." I powoływał się na przykłady z przeszłości, z lat szwedzkiego potopu, kiedy to "dzielny Czarniecki... i inni nie zwątpili... zamiast rozwodzenia nieużytecznych ubolewań rzucili się do oręża i kraj od najazdów nieprzyjacielskich oswobodzili..." Mimo przegranej pod Szczekocinami, klęski Zajączka pod Chełmem i utraty Krakowa Kościuszko, idąc ku Warszawie, był dobrej myśli. Po wyzwoleniu przez Jasińskiego Wilna powstanie objęło całą Litwę i Żmudź, a wkrótce miało rozszerzyć się i na Kurlandię. Wszędzie tam do powstania szła nie tylko szlachta, ale ku przerażeniu wielkorządców imperatorowej również lud wiejski. To właśnie sprawiło, że Fryderyk Wilhelm II, król pruski - "tłusty wieprz", jak go niezbyt elegancko zwała Katarzyna - sądził, że Kościuszko skieruje się teraz na Litwę, że wojska carskie pójdą za nim, a wówczas Warszawa - nie broniona przez nikogo - sama wpadnie mu w ręce. Pomylił się: Naczelnik szedł ku Warszawie i kazał ją na gwałt fortyfikować, a dzielny, ofiarny lud Warszawy, który niedawno ją wyzwolił i właśnie rozprawiał się ze zdrajcami, nie mogąc się doczekać wymiaru im sprawiedliwości, gotów był swej stolicy bronić do ostatniej kropli krwi. Niebawem doszło do zaciętych walk na przedpolu Warszawy. Generał Mokronowski zadał ciężkie straty korpusowi Elsnera pod Błoniem, Kościuszko odparł silny atak awangardy armii pruskiej pod Raszynem, Zajączek stoczył zaciętą bitwę z Denisowem pod Gołkowem. Walki te wykazały znów odporność polskiego żołnierza, wzmocniły jego zaufanie do wodza i wiarę we własne siły. Naczelnik stanął główną kwaterą w Mokotowie, pod Królikarnią. Dywizje powstańcze zajęły stanowiska obronne wokół miasta. Liczyły one wraz z garnizonem stolicy około 27 000 ludzi i 140 dział. Za wojskiem murem stanęło 18 000 milicji warszawskiej, z której Naczelnik co najmniej połowę będzie mógł użyć do walki w pierwszej linii. Z niezwykłym pośpiechem kończono fortyfikacje miasta. 11 lipca późnym wieczorem korpus rosyjski pod wodzą generała Fersena złączył się pod Raszynem z armią króla Prus. Po jednodniowym wypoczynku połączone siły prusko-rosyjskie ruszyły ku Warszawie. Liczyły z górą 40 000 bagnetów i szabel i 168 dział. Ruch ten dostrzeżono z punktów obserwacyjnych stolicy. I ledwie odezwały się sygnały alarmowe, od strony okopów wystrzał z działa spod kolumny Zygmunta wezwał lud Warszawy do walki. "Stolica w niebezpieczeństwie - wróg nadchodzi!..." Naczelnik dosiadł konia, objeżdżał front. Witały go okrzyki tysięcy zbrojnego ludu, mieszczan i pospólstwa. Ludzie śpieszyli na wały, zajmowali w porządku wyznaczone sobie z góry stanowiska. I z ochotą trwali pod bronią, podczas gdy piwowarzy i oberżyści podejmowali ich jadłem i napojami, nie przyjmując za to zapłaty, lecz troszcząc się, by nikt z głodu i pragnienia nie cierpiał. Około południa wojska nieprzyjacielskie jakby defilując przed oczami obrońców maszerowały w prawo i w lewo. Fersen szedł ku południowi, by stanąć między Służewem a Wisłą. Prusacy okrążyli Warszawę od zachodu, zmierzając również ku Wiśle. Stolica ze spokojem patrzyła na tę defiladę. Zaczyna się oblężenie? - szeptano tu i ówdzie. - Tak. Musimy więc bronić się aż do zwycięstwa! * Przybyłemu do Warszawy Naczelnikowi magnaci ofiarowywali na rezydencję lub kwaterę swe pałace w mieście i najwygodniejsze dwory podmiejskie. Skromny, jak zawsze, dziękował. Stojąc kwaterą w Mokotowie, pozostał w obozie, aby być blisko swych żołnierzy. Kazał sobie rozbić niewielki namiot: to będzie jego sypialnia i kancelaria. Łóżkiem - twardy materac ze skórzaną poduszką pod głowę. Pod tym namiotem Naczelnik sypiał nie rozbierając się, gotów zawsze skoczyć na koń w dzień czy w nocy, na pierwszy sygnał alarmu, dając przykład swym żołnierzom. Pod jego czujnym okiem w obozie panował wzorowy porządek. Za całą "kancelarię" wystarczyć musiał adiutant, major Stanisław Fiszer, "Fiszerkiem dla małego wzrostu zwany", i poseł na Sejm - literat Julian Ursyn Niemcewicz jako sekretarz osobisty. Obaj - koledzy ze Szkoły Rycerskiej. Nie obciążał ich Naczelnik zbytnio: lubił sam załatwiać swą korespondencję, pisząc - jak na biwaku - na bębnie lub na prostym, zbitym z tarcic stole. Jeden stary służący i kucharz Jan też niewiele mieli do roboty: "Naczelnik w marszu żył powietrzem" - jak mawiał brygadier Sanguszko, ale i na kwaterze jadał najprostsze, litewskie potrawy, nie mogąc się tylko wyrzec nigdy swej ulubionej kawy, którą kazał sobie podawać gorącą, zimną bądź z lodem - "zmarzłą". Prawda, pozwalał sobie i na jeden zbytek: w upalny, letni dzień, by oszukać pragnienie - ssał cytrynę... Obrał Warszawę za podstawę dalszych działań. Na cóż mógł tu liczyć w tym nowym etapie walki? Wszystkie "rachuby" na jakąkolwiek pomoc z zewnątrz zawiodły. Nie wystąpiły przeciw carowej Turcja ani Szwecja, nie pośpieszyła z pomocą Francja. Pozostawały tylko do dyspozycji siły i zasoby własne, wojsko, lud zbrojny, Warszawa i nie zajęta przez nieprzyjaciela część kraju. Kościuszko nie znał niemal dotąd rewolucyjnej Warszawy, teraz więc dopiero ją poznawał. Widział, że całkowicie liczyć może na udział "pospólstwa" - drobnego mieszczaństwa, dzielnych rzemieślników, robotników z dość licznych już w mieście "manufaktur", chłopów przybyłych za zarobkiem ze wsi okolicznych. To był przecież ten lud, który wraz z wojskiem rozprawił się zwycięsko z garnizonem carowej i teraz pałał żądzą walki. Naczelnik zastanawiał się więc tylko, jak i o ile sama Warszawa nadaje się do obrony. Była z dawna miastem obronnym, ale mury miejskie i wały ziemne wieków ubiegłych nie na wiele się obecnie przydać mogły. Kazał więc śpieszyć się z budową projektowanej, wykańczanej już w obliczu wroga linii obronnej przez Mokotów - Rakowiec - Wolę - Czyste - PowązkiMarymont do Wisły, korzystając, iż w obozach nieprzyjaciela chwilowo panował spokój. 14 lipca próbowali wprawdzie Prusacy natarcia na Młociny i Marymont, spotkali się jednak z tak silnym oporem, że przywarowali na miejscu. Ten chwilowy więc spokój Naczelnik wykorzystywał na wykończenie robót fortyfikacyjnych. Kierował do prac jeńców i chłopów ze wsi podmiejskich, ale widział z radością, że do sypania szańców śpieszył też ochoczo lud Warszawy, nie wyłączając starców, kobiet i dzieci. Na Pradze nie zagrożonej na razie przez oblężenie kazał wznieść kilka nowych baterii, zaopatrzył je w artylerię i mocną stosunkowo załogę; tędy przecież Warszawa otrzymywała dowóz zza Wisły. Podobnie też wzmacniał przede wszystkim artylerią lewobrzeżne odcinki obrony: Czerniaków, Mokotów i Rakowiec. Rozbudował silne umocnienia Woli, Czystego i Marymontu, zamieniając murowane kościoły Marymontu i Bielan w prawdziwe śródszańce. W ten sposób całość obrony lewobrzeżnej Warszawy Naczelnik oparł o pięć silnie umocnionych ośrodków mogących współdziałać ze sobą i wspierać się nawzajem ogniem artylerii, ogień zaś ten wzmacniać jeszcze mogła artyleria trzech grup: Kościuszki, Zajączka i Mokronowskiego. Naczelnik kierował sam pracami fortyfikacyjnymi niby naczelny inżynier armii, a o iluż jeszcze szczegółach musiał stale pamiętać! Do niego przecież należało ogólne kierownictwo powstania i działań wojennych. Ingerował w sprawy uzbrojenia, wyposażenia i wyżywienia wojska, wojskowej służby zdrowia i nadzoru nad zakładami pracującymi dla armii powstańczej. Ileż trudu i wysiłku kosztowało wyszukiwanie środków niezbędnych do prowadzenia dalszej walki. Potrzebował przecież dosłownie wszystkiego. Przede wszystkim oficerów, zwłaszcza młodszych. Kazał szkolić więc kandydatów w otwartych w tym celu szkołach wojskowych i na kursach oficerskich. Zdobywał gdzie mógł broń. Brakowało jej wciąż. Polecał zakładać więc w Warszawie fabryki broni palnej i siecznej, w ludwisarni odlewać nowe armaty. Cały kraj miał produkować piki i kosy bojowe. Amunicję kazał robić po klasztorach, rekwirując potrzebny surowiec. Pałace, teatry, koszary ujazdowskie, nawet niektóre domy prywatne zamienił na szpitale wojskowe. Stałą jego troską był brak mundurów, bielizny, butów. Odziewał więc żołnierza w co mógł, rekwirując co się dało. Furażu i żywności dostarczała nie zajęta część kraju. Ale tu znów brakowało najzwyklejszych wozów i - koni, z których Rzeczpospolita jeszcze niedawno tak słynęła!... Przede wszystkim jednak brakowało pieniędzy. Kołłątaj zarządzający wydziałem skarbu wypuścił asygnaty, zwane "biletami skarbowymi", na sumę sześćdziesięciu milionów złotych! Ale mimo najsurowszych rozkazów "papierków" tych nikt brać nie chciał. Kraj wyniszczony był do cna okupacją wroga. Wpływy więc z podatków, ofiar, a nawet z rekwizycji depozytów prywatnych były jedynie kroplą w morzu ogólnych, olbrzymich potrzeb. * Około 20 lipca dość wyraźnie już było widać dobiegające końca przygotowania pruskie do bliskiego szturmu. Prusacy, otrzymawszy działa z Grudziądza, demonstrowali atak pod Zegrzem, Modlinem i od strony Marymontu, gdzie dowodził Mokronowski. Ale Naczelnik nie dał się złapać na te wybiegi. Przewidywał, że Prusacy zechcą pójść najkrótszą drogą ku mostom na Wiśle i tam zamknąć drogę odwrotu obrońcom Warszawy. Ruszą więc przeciw Woli bronionej przez Zajączka, a stąd Chłodną, Lesznem lub Moczydłem i Franciszkańską ku Wiśle. 27 lipca przed świtem Prusacy podeszli ku wsi Wola tak nagle i natarli z taką siłą, że oddziały Zajączka obsadzające wieś musiały się wycofać. Prusacy zaraz zajęli Wolę oraz wsie sąsiednie: Górce i Szczęśliwice, nawiązując tam kontakt z Fersenem, który tu podsunął się od strony Okęcia. Podszedł również Denisow, stając na linii Służewiec-Wilanów. O ósmej rano Zajączek kontratakował. Oddziały jego w zaciekłej walce zajęły pół wsi, ale wkrótce zostały wyparte przez przeważające siły nieprzyjaciela. Wieczorem przybył na odcinek Zajączka Naczelnik. Zlustrował jego pozycje, wzmocnił dywizję, a wezwanej z miasta milicji kazał czuwać przez noc. Czuwał więc tu lud warszawski wraz z żołnierzami w okopach przez noc całą, mimo szalejącej burzy i ulewy. Nazajutrz Prusacy zrezygnowali z dalszego natarcia. Zabrali się natomiast do budowy naprzeciw odcinka Zajączka pierwszej paraleli*. (* Chodzi o przekopy oblężnicze równoległe do obleganej twierdzy.) Król pruski spodziewał się, że po jej ukończeniu ogniem swej artylerii zmusi Zajączka do cofnięcia się, a wówczas, założywszy drugą paralelę na linii tzw. Gór Młynarskich, gdzie dziś znajduje się ulica o tej nazwie, weźmie pod ogień swych dział Warszawę. Przedtem jednak próbował "łaskawości". Pisał więc do króla Stanisława Augusta jak "brat do brata", doradzając kapitulację. Wzywał generała Orłowskiego, komendanta miasta, do poddania stolicy. Naczelnik na pisma te kazał Orłowskiemu odpowiedzieć, że "miasto Warszawa nie jest w przypadku potrzeby poddania się". 31 lipca po ukończeniu prawego skrzydła paraleli baterie pruskie otworzyły ogień. Tysiące pocisków padło na przedpole obrony; świetni artylerzyści króla Prus źle jednak wymierzyli odległość. I nazajutrz - dzień ten minął spokojnie - dzieci Warszawy wybiegły z miasta i zbierały na przedpolu pociski: obrońcy potrzebowali przecież amunicji... Naczelnik niedługo pozwolił Prusakom cieszyć się ich sukcesem wolskim. Odcinek Mokronowskiego, którego wysłał na Litwę, powierzył księciu Józefowi Poniatowskiemu i polecił mu znacznie wysunąć do przodu i rozbudować umocnienia Powązek. Książę podjął prace fortyfikacyjne na dużą skalę: wzniesiono baterie na Szwedzkich Górach, Skalszczyźnie i Parysowie. Fortyfikacje te, wysunięte o 3 km przed Powązki, oskrzydliły paralelę i obóz pruski pod Wolą, paraliżując swym flankowym ogniem dalsze prace oblężnicze i uniemożliwiając szturm Warszawy na tym kierunku. Król pruski jeszcze raz przekonał się, że nie tak łatwo zdobędzie Warszawę. Tymczasem złe wiadomości nadeszły z Litwy. Oto nim Mokronowski zdążył tam jeszcze przybyć, Wielhorski, który dowodził na Litwie opieszale, oddał Rosjanom Wilno!... Kazał więc Kościuszko Sierakowskiemu osłaniać Warszawę od wschodu i powstrzymywać jak najdłużej napór wojsk rosyjskich, ale musiał też w samej Warszawie pilnować porządku. Któregoś bowiem dnia rozeszła się pogłoska, że brat króla, prymas Michał Poniatowski, znosi się potajemnie z Prusakami. Wzburzyło to do tego stopnia lud, że na ulicach Warszawy stanęły znów szubienice. Prymas wkrótce zmarł. Mówiono, że król posłał bratu truciznę, by mu oszczędzić śmierci haniebnej. Wobec postawy ludu Sąd Kryminalny musiał wydać szereg wyroków na zdrajców przebywających w więzieniach. Mimo pomyślnego dotychczas przebiegu obrony stolicy Kościuszko ocenił sytuację jako trudną. Największe znaczenie przywiązywał do wybuchu powstania w Wielkopolsce, które na jego polecenie miało rozpocząć się około 25 sierpnia i odciągnąć choć część sił pruskich spod Warszawy. Tymczasem Prusacy nie spali: 19 sierpnia przybył do obozu pruskiego pierwszy transport dział oblężniczych z Wrocławia. I zaraz rozpoczęli przygotowania do szturmu, planując tym razem główne uderzenie na odcinek powązkowski, broniony przez dywizję księcia Józefa. Zaczęli budować nową paralelę naprzeciw Gór Szwedzkich. Odtąd całymi nocami ryli ziemię, podsuwając się coraz bliżej pozycji księcia. Wreszcie zaczęli ją ostrzeliwać. 26 sierpnia przed świtem grzmot dział pruskich zbudził Warszawę. Najcięższe moździerze zaczęły ostrzeliwać Powązki. Pod osłoną tego ognia Prusacy w gwałtownym natarciu zdobyli Góry Szwedzkie, Wawrzyszew i zaatakowali Powązki. W momencie tym książę Józef nie był obecny na pozycji. Załoga ogarnięta paniką, tracąc artylerię, zaczęła się cofać w bezładnej ucieczce. Wreszcie zjawił się książę. Próbował opanować sytuację, kontratakował ze zwykłą sobie brawurą, ale ciężko kontuzjowany musiał zdać dowództwo. Naczelnik na zastępstwo posłał Dąbrowskiego. Opanował on szybko sytuację, skrócił front i ogniem artylerii zatrzymał dalsze natarcie. Prusacy ponieśli ciężkie straty. Koło południa bój ustał. Nazajutrz przez cały dzień odpoczywali, ale przed świtem 28 sierpnia ruszyli znowu do natarcia, podczas gdy Kościuszkę atakowali Rosjanie. Prusacy początkowo próbowali wyprzeć Rymkiewicza z Bielan i Młocin. Bezskutecznie. Wówczas zaatakowali Zajączka, ale bez powodzenia, a wreszcie Dąbrowskiego, który mimo przewagi sił nieprzyjaciela nie ustępował. Olszyna powązkowska, klucz pozycji na jego przedpolu, przechodziła kilkakrotnie z rąk do rąk. W końcu Naczelnik, uporawszy się z natarciem rosyjskim, pośpieszył Dąbrowskiemu z pomocą, rzucając jednocześnie milicję miejską do walki. Prusacy nacierali jeszcze kilkakrotnie. Na próżno. Otoczeni, pod bagnetami i kosami ludu ledwie zdołali się przebić ku pozycjom wyjściowym. Teraz z kolei Polacy przeszli do wściekłego natarcia: w brawurowym ataku, w którym odznaczył się prowadzący batalion do walki "Fiszerek", adiutant Kościuszki, regimenty piechoty wspierane wciąż przez milicję, brały jedne po drugiej baterie nieprzyjaciela, pędząc go przed sobą i odzyskując własne pozycje. W końcu na całym odcinku Dąbrowskiego wróg został odparty i poniósł znaczne straty. Naczelnik obserwując cały czas to przeciwuderzenie zapragnął wyróżnić Dąbrowskiego. I wieczorem, na polu bitwy, wręczył generałowi pierścień pamiątkowy z napisem: "Ojczyzna obrońcy swemu", jaki postanowił nadawać zamiast orderów. O dalszych losach oblężenia Warszawy przesądził wybuch powstania wielkopolskiego, które w dniach 20-23 sierpnia objęło znaczną część Wielkopolski. Mimo poniesionych strat król pruski wyznaczył na 1 września szturm generalny. Musiał śpieszyć się ze zdobyciem Warszawy. Armii jego zaczynało brakować żywności i amunicji, żołnierz głodny dezerterował z przerzedzonych walką i chorobami szeregów. Wkrótce doszły go też wiadomości, że w Wielkopolsce szerzy się powstanie, powstańcy zabierają mu magazyny i transporty, jego linie komunikacyjne z Berlinem są zagrożone. Pod wpływem tych niepokojących wiadomości Fryderyk Wilhelm II odwołał nagle zapowiedziany szturm i postanowił cofnąć się spod Warszawy na linię Pilicy i Bzury, by robić "porządek" na własnym zapleczu. 3 września po południu przed namiotem Naczelnika stanęli wysłannicy Wielkopolan, zawiadamiając, że w Wielkopolsce wybuchło powstanie. Naczelnik pozdrowił ich uprzejmie: - Witajcie, obywatele - rzekł - cieszy mnie, że Wielkopolanie nie pozostają w tyle. Biją nieprzyjaciela. Wszelako mówcież, moglibyśmy wam może być w czymś pomocni? Wówczas jeden z wysłanników wystąpił naprzód: - Obywatelu Najwyższy Naczelniku, Generale! Przedarliśmy się oto do Ciebie szczęśliwie przez linie pruskie, aby Ci powiedzieć, że wszystkie już powiaty Wielkopolski walczą z wrogiem. Mniewski, kasztelan kujawski, wziął w niewolę garnizony pruskie w Brześciu Kujawskim i we Włocławku, zabrał tam transport amunicji, idący do Warszawy. Ale skoro powstanie nasze tak pięknie się rozwija, potrzebujemy artylerii, żołnierza regularnego, dowódców... Naczelnik słuchał z uwagą. Milczał czas jakiś. W końcu, uśmiechając się przyjaźnie, rzekł: - Z tego co mam - nie mogę dać wiele. Wyślę wam parę tysięcy żołnierza, armaty, a przede wszystkim dam wam generała Dąbrowskiego. To świetny dowódca. Nie zawiedzie was. A pójdą też z nim generał Madaliński, ten, który powstanie zaczął, i generał Rymkiewicz, żołnierz wytrawny... Wielkopolanie dziękowali, a Naczelnik już wziął się do najpilniejszych zarządzeń. Wezwał "Fiszerka". Kazał mu pisać rozkazy do Dąbrowskiego i do księcia. Skoro Dąbrowski idzie do Wielkopolski, książę Józef obejmie znów po nim dowództwo odcinka powązkowskiego. Polecił też pisać odezwę do Warszawiaków o powstaniu Wielkopolski. Wzywać obywateli Wołynia, by powstali, skoro dotąd "w gnuśnej pozostają spokojności". Niechże biorą przykład z Wielkopolski... Tego pamiętnego dnia król pruski w największej tajemnicy zwijał już oblężenie, ściągał swe najcięższe moździerze z okopów, wyprawiał je w tył zarekwirowanymi chłopskimi konikami. W nocy z 5 na 6 września cała jego armia ruszyła traktem na Raszyn, a stąd ku Bzurze i Pilicy. Równocześnie Fersen wycofał się spod Służewa w stronę Warki. Szał radości ogarnął Warszawę. Rada Najwyższa Narodowa wyrażała Naczelnikowi "wdzięczność i szacunek, którym cała stolica jest przejęta". Chciała mu gotować uroczysty wjazd do stolicy, triumf zwycięzcy. Naczelnik dziękował za "pochlebne wyrazy". Warszawa - mówił - oswobodzenie swe zawdzięcza "Opatrzności, męstwu żołnierza polskiego, obywatelów warszawskich, gorliwości i odwadze, staraniom Rządu..." I tłumaczył się, że zwykłe jego "zatrudnienia" nie pozwalają mu wziąć udziału w projektowanym obchodzie. Przyjął tylko od swych żołnierzy ofiarowaną sobie szablę pamiątkową i - tego wieczora, po raz pierwszy od czasu oblężenia, położył się spać nie w ubraniu!... A było to pod Maciejowicami... Odwrót wojsk sojuszniczych spod Warszawy i rezygnacja z jej zdobycia otwierały przed powstaniem nowe perspektywy. Kościuszko, odzyskawszy inicjatywę operacyjną, chciał wykorzystać odniesiony sukces. Aby wzmocnić powstańców wielkopolskich, skierował do nich dywizję generała Dąbrowskiego. Dywizja księcia Józefa przesunięta została nad dolną Bzurę, gdzie miała obserwować armię pruską i zabezpieczać łączność z Dąbrowskim. W osłonie Warszawy pozostał korpus Kościuszki i dywizja generała Zajączka. Wraz z garnizonem stolicy Naczelnik miał do dyspozycji około 18 000 ludzi nie licząc milicji miejskiej. Wobec posuwania się korpusu Iwana Fersena w kierunku Kozienic i zajmowania przez Austriaków nowych terenów w Lubelskiem Kościuszko polecił dywizji generała Adama Ponińskiego (400 ludzi i 23 działa) obserwować ruchy Fersena i powstrzymywać Austriaków. Sytuacja pogorszyła się jeszcze, gdy silny korpus generała Aleksandra Suworowa (około 12 000 ludzi i 39 dział) ruszył z Kowla w kierunku Brześcia. Przeciw temu korpusowi Naczelnik skierował doborowe oddziały dywizji generała Karola Sierakowskiego (5500 ludzi i 26 dział),. któremu szedł na pomoc generał Karol Kniaziewicz (1074 ludzi i 5 dział). Tymczasem już 17 września, zanim nadciągnęły posiłki, Sierakowski stoczył ciężką bitwę z Suworowem pod Krupczycami i wobec zdecydowanej przewagi nieprzyjaciela musiał wycofać się do Brześcia. Dwa dni później jego dywizja zaskoczona w czasie odwrotu z Brześcia pod Terespolem została rozbita całkowicie. Sierakowski stracił wszystkie działa i z resztkami dywizji stanął w Konstantynowie. Naczelnik, który jechał do Sierakowskiego, aby osobiście objąć dowództwo w działaniach przeciwko Suworowowi, na wieść o klęsce nakazał Mokronowskiemu jak najszybszy marsz spod Grodna w kierunku Białegostoku, by zająć stanowisko flankujące dalszy marsz Suworowa. Wydawszy te rozkazy, Naczelnik wyjechał do obozu Sierakowskiego. Przybył tam 27 września. Pomógł uporządkować rozbitą jego dywizję zapowiadając, że surowo będzie karał panikarzy i tchórzów, a do uciekinierów z pola walki strzelać każe. I zaraz potem pośpieszył do Mokronowskiego stojącego obozem pod Grodnem. Był wzruszony: po raz pierwszy w tej wojnie znalazł się wśród "swoich "braci - Litwinów, ale musiał tu też zadbać o porządek. Wyjeżdżając, kazał Mokronowskiemu iść ku traktowi brzeskiemu i utrzymywać "czucie" z Sierakowskim, by działać z nim przeciw Suworowowi wspólnie. Sam pośpieszył do Warszawy. Minął wrzesień. Październik zapowiadał się dobrze. Od Dąbrowskiego z Wielkopolski nadchodziły jak najlepsze wiadomości. Teraz wszystko zależało od tego, czy Poniński zdoła uniemożliwiać Fersenowi przeprawę przez Wisłę tak długo, aż Mokronowski z Sierakowskim ujmą w kleszcze i zniosą Suworowa stojącego pod Brześciem. Nim jednak Mokronowski z Sierakowskim rozpoczęli działania przeciw Suworowowi, Naczelnik w nocy z 4 na 5 października otrzymał od Ponińskiego raport, że Fersen zmyliwszy jego czujność, przeprawił się przez Wisłę pod Maciejowicami. Sam Poniński stoi pod Kockiem i czeka na dalsze rozkazy. Sytuacja była aż zbyt jasna: teraz należało za wszelką cenę zniszczyć najpierw Fersena i to zanim jeszcze Suworow ruszy ku Warszawie. Naczelnik natychmiast zawiadomił Mokronowskiego o zmienionej sytuacji i kazał mu wiązać walką Suworowa. Na Fersena z dwóch stron uderzą Sierakowski i Poniński, dowodzenie zaś w tej operacji postanowił objąć osobiście. Warszawa w tym celu wydzieli nowe siły. Wieczór 5 października spędził w gronie przyjaciół. Był dobrej myśli. Dowództwo powierzył Zajączkowi i nazajutrz o 5 z rana wyjechał, biorąc z sobą tylko Niemcewicza. Obaj dosiedli koni i kilkakrotnie zmieniając je po drodze po południu stanęli w obozie Sierakowskiego w Okrzei na pół drogi między Kockiem a Żelechowem. Zaraz też meldował się Poniński. Swą dywizję pozostawił nad Wieprzem, skąd obserwuje ona, w którym kierunku uda się Fersen. Na odprawie Naczelnik zdecydował, że po nadejściu posiłków z Warszawy stoczy bitwę z Fersenem siłami dywizji Sierakowskiego i Ponińskiego. Na razie kazał Ponińskiemu pozostać nad Wieprzem, aby uniemożliwić Fersenowi przebicie się w kierunku na Kock, Radzyń do Brześcia. Nazajutrz Naczelnik wraz z dywizją Sierakowskiego pomaszerował ku Wiśle do Korytnicy. Pogoda była przepiękna, jak często u nas właśnie w październiku. Świat lśnił czerwienią i złotem, całym przepychem barw jesieni. Żołnierz szedł ochoczo i śpiewał. Wieczorem na nocny postój w Korytnicy przybył wysłany przez Dąbrowskiego z Wielkopolski major Molski. Przywoził jak najlepsze wiadomości: zdobyto Bydgoszcz, wzięto jeńców, armaty, broń, zapasy wojenne, powstanie ogarnia nie tylko Wielkopolskę, ale i Pomorze. Naczelnik posłał Dąbrowskiemu przez Molskiego patent na generała lejtnanta i szablę honorową. Pomyślne wiadomości jeszcze bardziej podniosły ducha. Dzień następny dywizja stała w miejscu w oczekiwaniu na posiłki z Warszawy. Przybyły one już rano. Cały regiment Czapskiego, dwa bataliony Działyńczyków wsławionych wyzwoleniem Warszawy, część regimentu szesnastego, razem do 2000 doborowego żołnierza. Przyprowadził je wraz z majorem Fiszerem pułkownik Krzycki, dawny dowódca regimentu grenadierów krakowskich dowodzący obecnie regimentem Czapskiego. Wyjaśniło się też zaraz, w jakim kierunku zamierza udać się Fersen: jego kurier, oficer wzięty przez polskich ułanów, zeznał, że Fersen szuka drogi na Brześć; zdąża więc do Suworowa. Naczelnik śpieszył. Sądził, że zastanie jeszcze choćby część korpusu Fersena zajętego przeprawą, wyruszył więc z Korytnicy i szybkim marszem stanął po południu tegoż dnia na wyniosłym wzgórzu na wschód od miasteczka Maciejowice w pobliżu wsi Oronne. Postanowił też zaraz rozpoznać stanowisko nieprzyjaciela i biorąc z sobą eskortę ułanów skierował się ku Wiśle. Okazało się, że Fersen ukończył już przeprawę. Stoi między wsiami Wróble - Wargocin, a nieco opodal od niego - stary znajomy - Denisow. Nie było chwili do stracenia. Naczelnik kazał natychmiast oddziałom zająć pozycje na wzgórzu, ciągnącym się od zamku maciejowickiego ku wsi Oronne. Pozycja ta, jak pod Dubienką, panowała nad całym przedpolem i zapewniała dobre oparcie dla prawego skrzydła o bagniste brzegi Okrzejki. Ponadto dostęp do znacznej części frontu utrudniał podmokły, gęsty las, rozdzielający natarcie nieprzyjaciela na dwa kierunki: z Uchacz na Podzamcze i z Paprotni na Oronne. Słabą stronę pozycji stanowił brak oparcia dla lewego skrzydła i górujące nad nim pobliskie wzgórza. Przepływająca z tyłu rzeczka Okrzejka utrudniała wycofanie się korpusu. Naczelnik nie myślał jednak o odwrocie. Obserwując przedpole zwrócił się w końcu do Sierakowskiego i grupy oficerów: - Mości panowie, Fersen i Denisow nie będą mogli działać łącznie. Ich siły rozdzieli las. Chruszczow zapewne zaatakuje nas od czoła na zamku, pan Denisow zaś zechce nas może oskrzydlać od strony Oronnego. Pobijemy ich kolejno. A jeśli się to nie uda, trzymać ich będziemy tak długo, aż im na flankę lub tyły wyjdzie Poniński. - Byle tylko przyszedł na czas - mruknął nieufnie Sierakowski. Naczelnik jakby nie zwrócił na to uwagi i mówił dalej do swych generałów: - Podzielimy nasz front tu na trzy odcinki: generał Kamiński obsadzi silnie zamek, generał Sierakowski - centrum, natomiast generał Kniaziewicz pilnować nam będzie Oronnego - lewego naszego skrzydła. Czy są może jakieś uwagi? Generałowie skłonili się milcząc. Zaraz Naczelnik więc kazał sypać baterie wzdłuż linii frontu i stawać na pozycji oddziałom. Najsilniej obsadził zamek. Przewidywał bowiem, że tu będzie kierunek głównego natarcia. Stanęła więc pod zamkiem jazda Kamińskiego i gwardia konna koronna oraz batalion regimentu Wodzickiego i batalion fizylierów. W centrum gotowało się do spotkania z przeciwnikiem sześć batalionów, uszykowanych ze względu na szczupłość sił w jedną linię: batalion gwardii, i pieszej koronnej, batalion regimentu trzeciego, regiment siódmy i regiment Działyńskiego. Ostatnie bataliony załamywały się w lewo. Załamanie to wzmocnił Naczelnik silną baterią. Na lewym skrzydle umieścił strzelców i pułk ułanów królewskich Wojciechowskiego. Skrzydło to miała utworzyć dywizja Ponińskiego, która powinna nadejść od pobliskiego Życzyna i podczas bitwy uderzyć na tyły nacierających tu oddziałów rosyjskich i zadecydować o zwycięstwie. W odwodzie stanęły dwa bataliony piechoty, grenadierzy krakowscy i brygada Kopcia. Artyleria, nieliczna po klęsce terespolskiej, złożona tylko z 23 dział, została umieszczona we wzniesionych naprędce bateriach. Zarządziwszy to wszystko, Naczelnik wraz z generałami udał się na zamek i kazał podawać wieczerzę, ale zaraz też wysłał rozkaz Ponińskiemu, by przybywał na plac boju. Po wieczerzy położył się spać, wstał jednak po północy i niespokojny widocznie zbudził Niemcewicza, każąc mu pisać drugi rozkaz do Ponińskiego pod datą: "10 października, godzina 1 minut 30", aby przybywał na tyły nieprzyjaciela, nakazując "największą pilność w marszu"... Wszystkich jednak nurtowały pytania: czy goniec nie pobłądzi po nocy? Czy nie wpadnie w ręce nieprzyjaciela? Czy Poniński rozkaz ten otrzyma? I - czy zdąży na czas?... O brzasku dnia rozległ się sygnałowy wystrzał armatni wojsk Denisowa. Wówczas to główne siły Fersena pod Kawęczynem i Uchaczami, uszykowane w dwie linie, mając w trzeciej korpus rezerwowy Tołstoja, zaczęły się posuwać w kierunku pozycji polskiej. Gdy adiutant Kuniewski zameldował, że nieprzyjaciel nadciąga, Kościuszko natychmiast dosiadł konia. Patrzył na powoli sunące czarne linie piechoty, na połyskujące w leniwie wstającym słońcu spiże dział wleczonych bagnistą łąką po balach z rozebranych chat z pobliskich wiosek. Wojsko polskie w jednej chwili stanęło pod bronią. Gdy tylko nieprzyjaciel ukazał się na wzgórzach i zaatakował lewe skrzydło, kawaleria Wojciechowskiego uderzyła na kozaków osłaniających rozwijanie się kolumny. Gdzieś na wschód od wsi Oronne wywiązał się bój. Kawaleria Wojciechowskiego została jednak odrzucona i musiała odejść na północny stok wzgórza maciejowickiego. Widząc to Naczelnik rzucił dzielną brygadę kawalerii Kopcia. Po chwilowym załamaniu jazdy rosyjskiej Kopeć został, niestety, odrzucony przez przeważające siły wroga. Jegrzy rosyjscy po krwawej walce docierali do wschodniego końca wsi Oronne podpalonej przez kozaków. Aby wróg przez tę długą wieś nie przeniknął na tyły polskie, Naczelnik z ciężkim westchnieniem rzucił najbliższemu z oficerów: - Palić natychmiast tę wieś od zachodu! Nie może tam usadowić się nieprzyjaciel!... Jeszcze chwila i chaty wsi ogarniają krwawe języki ognia. Gęsty dym ściele się wokół: Dochodzi stamtąd płacz ludzki, ryki przerażonego bydła... Zaraz też Denisow pod osłoną trochę może zbyt oddalonej artylerii rozpoczął natarcie. Przyjął je Kniaziewicz i długo trwał ze swymi świetnymi strzelcami na stanowisku. Jazda Kopcia osłaniała na lewo od piechoty. Ruszyły również w sukurs bataliony pułkownika Szuszkowskiego i weszły w lukę między baterią Kniaziewicza a wsią. Naczelnik był osobiście na baterii Kniaziewicza, na lewym skrzydle. Gdy szeregi Denisowa podeszły nieco bliżej, gruchnęły 12-funtowe armaty. Natarcie nieprzyjacielskie zachwiało się, ale nie na długo... Tymczasem o godzinie 7 rano generał Kamiński dowodzący skrzydłem prawym ujrzał wyłaniające się zza lasu linie Iwana Fersena. Dwie armaty przydzielone batalionowi regimentu Wodzickiego zaczęły razić posuwających się Rosjan. Jednakże pod naporem przeciwnika batalion ten musiał ustąpić ze swego wysuniętego stanowiska przed folwarkiem na główną pozycję ku zamkowi. Kawaleria prawego skrzydła, nie odegrawszy żadnej roli, zbierała się na lewo od zamku za wzgórzem. Około 8 rano jegrzy Tołstoja oczyścili laski nad rzeką Okrzejką i zawładnęli jej przeprawami, współdziałając przy tym z batalionem grenadierów Tuczkowa, rzuconym na lewo przez Tormasowa. Fersen nakazał Tormasowowi nacierać na zamek. W morderczym ogniu z obu stron mijały godziny. Około południa piechota Denisowa znowu ruszyła do ataku na polskie lewe skrzydło. "Trzy razy - wspomina Kopeć - odpychaliśmy bagnetem nieprzyjacielskie ściany". Waleczne wojsko polskie nie ustępowało placu nieprzyjacielowi, ale szeregi rzedniały straszliwie. Naczelnik zagrzewał wiarę do wytrwania. - Poniński tuż! Lada chwila nadciągnie! - wołał wśród nieustannego huku dział. Istotnie, gdyby Poniński pojawił się z pomocą na wzgórzach od Życzyna, losy bitwy potoczyłyby się zapewne inaczej. Ale Poniński nie nadchodził. Bój trwał dalej. Z lasu grzmiały działa Chruszczowa rażąc zagięte polskie lewe skrzydło, a piechota rosyjska nawiązała walkę z piechotą Sierakowskiego. Ruszył też Tormasow z piechotą w stronę zamku. Pułkownik Tołstoj ustawił dwa działa na wprost zamku, aby go celniej razić; na tyłach pozycji polskiej ukazali się kozacy. Sytuacja z każdą chwilą stawała się groźniejsza. Pierścień zacieśniał się. Rosjanie zapalili młyn i most zza grobli. Zdobywali zdecydowaną przewagę nad garścią obrońców prawego skrzydła. Piechota przerzedzona, walczyła jeszcze, kłuła bagnetem, ale już ustępowała, bijąc się na dziedzińcu zamku, na ganku, a nawet w piwnicach. Przybiegł tu z lewego skrzydła Kościuszko. Usiłował powstrzymać odwrót. Uszykował nową linię. W tej chwili przygalopował Niemcewicz ze smutną wieścią o załamaniu centrum, gdzie był Sierakowski. Wyczerpywały się tam siły żołnierza polskiego. Brakło ładunków, milkły działa. Wtedy to pułkownik Krzycki porwał z sobą batalion 3 regimentu piechoty, rzucił się z bagnetami na rosyjskie działa. Niestety powitane kartaczami szeregi zachwiały się i zmuszone zostały do odwrotu. Waleczny pułkownik poległ. Ruszyli jeszcze do przeciwuderzenia grenadierzy krakowscy z kosami, ale i oni ulegli przewadze wroga. Na te wstrząśnięte szeregi polskie uderzył jeszcze pułk strzelców konnych Wolffa i kilka batalionów Denisowa. Katastrofa była niemal całkowita. - Poniński! Gdzie jest? Gdyby jeszcze w tej chwili spadł na tyły, na flankę Denisowa!... Ale Ponińskiego nie ma. Nie przybył. Naczelnik znowu spieszy ku zamkowi. Pędzi wzdłuż frontu. W ogniu wszystkich dział artylerii rosyjskiej kładą się pokotem zbroczone krwią szeregi grenadierów krakowskich i działyńczyków. Białe sukmany i granatowe z amarantem kurtki znaczą miejsce, gdzie stali. Nie wypuścili broni z ręki. Z martwych już ciał tworzą szaniec ostatni... Na próżno Kościuszko usiłował jeszcze porwać resztki szwadronów, na próżno robił rozpaczliwe wysiłki, aby sformować front dla osłonięcia odwrotu. Porwała go fala jeźdźców pędzących przez brody rzeczki Okrzejki, między stawem a wsią Oronne, przez bagnistą łąkę i las ku wsi Polik. W pobliżu wsi Krępa, około czterech kilometrów od zamku maciejowickiego Zamoyskich dopadli uciekających huzarzy Tołstoja i kozacy. Część zdołała się przebić, reszta zaś rozproszyła na różne strony, by na własną rękę ratować życie. Kościuszko stracił swego konia w czasie walki. Na nowym zmęczonym koniu nie mógł nawet marzyć o tym, aby ujść pogoni. Postanowił zginąć, by nie dać się wziąć żywcem. Jak twierdzi Niemcewicz, "gdy kozacy już, już go uchwycić mieli, włożył on pistolet w usta, pociągnął za cyngiel, lecz krucica nie wypaliła". Równocześnie zmęczony koń potknął się, upadł i przygniótł Kościuszkę na prawy bok.. Leżącego dosięgły dwie piki kozackie: w plecy i lewe biodro. Kozacy nie przypuszczali, że rannym w szarej czamarze krakowskiej ozdobionej sznurkiem zielonym jest sam Naczelnik powstania. Niemniej jednak zaczęli go obdzierać i łupić, podobnie jak innych rannych. Wtedy dopadł ich kornet Fiodor Łysenko i nie wiadomo czym powodowany ciął bezbronnego jeńca przez głowę pałaszem. Zalany krwią Naczelnik leżał bez życia na ziemi. Leżący obok dragon mirowski, który chcąc ratować swe życie, udawał nieżywego, nie wytrzymał i zaczął krzyczeć. - Zabili Naczelnika! Zabili Kościuszkę. Zebrała się wnet spora gromadka wojskowych, przyglądając się z zaciekawieniem, czy to rzeczywiście dowódca Polaków, za którego głowę imperatorowa zapewne niezłą by nagrodę wypłaciła. * Około godziny pierwszej po południu wszystko było skończone. Umilkły ostatnie strzały. W zamku przed Fersenem stanęli jeńcy. Generałowie Sierakowski, Kamiński, Kniaziewicz, brygadier Kopeć, major Fiszer, Niemcewicz. Naczelnik? Gdzież jest? Poległ czy ujść zdołał? Zapadał już zmierzch, gdy czterech kozaków wniosło na maciejowicki zamek na noszach z pik, gałęzi i płaszczy człowieka zbroczonego krwią, w siermiędze chłopskiej. Był blady śmiertelnie, nieprzytomny. Starszy z kozaków meldował, że tego człowieka dopadli w olszynie pod folwarkiem Krępa. Ranny nie odzyskiwał przytomności. Fersen mógł triumfować: jeńcem był Tadeusz Kościuszko. Ostatnia karta Otwierała się ostatnia karta pracowitego, ofiarnego żywota Naczelnika. Nazajutrz po bitwie, 11 października z rana obudził się jak z letargu. Leżał na rozesłanej na podłodze słomie. Obok niego Niemcewicz... - Co to znaczy? - zapytał. - Gdzie jesteśmy? Niemcewicz już nie spał. - Jesteśmy jeńcami Moskali - odrzekł. - Jestem przy tobie i nie opuszczę cię nigdy... Rozmowę przerwali wyznaczeni do pilnowania jeńców oficerowie: major Wasyl Titow i kapitan Piotr Żmijewski. O godzinie 10 zjawił się generał Fersen i uprzejmie rozmawiał z jeńcami po niemiecku. Tłumaczem był Niemcewicz, Kościuszko bowiem nie mówił ani po rosyjsku, ani po niemiecku. W samo południe trzykrotna salwa wstrząsnęła powietrzem: to na cześć zwycięstwa. Potem odbyła się wielka uczta, na którą Fersen, zwycięski generał, zaprosił również polskich generałów: Sierakowskiego, Kniaziewicza i Kamińskiego. Przez dwa dni korpus Fersena obozował na miejscu, wreszcie 13 października ruszył w pochód do Korytnicy. Jechał w kolumnie tych wojsk Naczelnik wraz z Niemcewiczem, jechali generałowie. Ponieważ jednak Fersen musiał połączyć się z Suworowem, wyznaczył Chruszczowa na dowódcę eskorty, która miała wieść Polaków dalej. Do Zasławia. Tu nastąpiło rozstanie z innymi jeńcami, z generałami Kamińskim, Kniaziewiczem, Sierakowskim i brygadierem Kopciem, którzy mieli dalej maszerować pod rozkazami Chruszczowa z całą gromadą jeńców. Z Zasławia Naczelnik wraz z Niemcewiczem i Fiszerem mieli jechać w innym kierunku. Straż nad nimi objął z garścią nowej eskorty major Wasyl Titow. Dokąd pojadą? Z Zasławia do Międzyboża, a stąd omijając Kijów pędzą już wprost na północ. Przez należące dawniej do Rzeczypospolitej Czernihów, Mohylew, Witebsk, a dalej przez pamiętne z dziejów Wielkie Łuki, Nowogród. I wreszcie 10 grudnia stanęli w Petersburgu nad Newą. Zapadła noc. Tu za Naczelnikiem i jego towarzyszami zamknęły się bramy twierdzy pietropawłowskiej. Ze względu na zły stan zdrowia więźnia (rana na głowie od cięcia pałaszem, które naruszyło kość, rana na plecach zadana piką, rana lewego biodra od drugiego pchnięcia piką, grożąca bezwładem nogi) Katarzyna II łaskawie pozwoliła umieścić go w dwóch pokojach należących do oberkomendanta twierdzy, generała Andrzeja Czernyszewa. Wyraziła też zgodę na zostawienie mu jego kamerdynera Murzyna Jana Lapierre i kucharza Francuza Jeana. Wkrótce rozpoczęło się śledztwo. Prowadził je prokurator generalny Aleksander Samojłow. Kościuszko musiał napisać swój życiorys i nakreślić przebieg powstania aż do bitwy maciejowickiej. Ale to prokuratora nie zadowoliło. Zażądał jeszcze od Kościuszki odpowiedzi na 20 pytań dotyczących między innymi kontaktów władz powstańczych z rewolucyjną Francją, udziału Stanisława Augusta i Czartoryskich w powstaniu, wielkości sił powstańczych i najaktywniejszych jego uczestników. Opracowanie odpowiedzi i rozmyślania nad beznadziejnością swego losu wyczerpały i tak cierpiącego Kościuszkę. Od początku 1795 r. odczuwał on silne bóle głowy, bardzo nawet wychudł i był załamany psychicznie. W nocy z 30 na 31 maja stan zdrowia Kościuszki gwałtownie się pogorszył. Przestraszona imperatorowa, której nie zależało przecież na śmierci Kościuszki, przysłała mu swego przybocznego lekarza dr. Iwana Rogersona, Anglika z pochodzenia. Odtąd opiekował się on troskliwie Kościuszką i niewątpliwie uratował mu życie. Nie przestały go jednak trapić silne bóle głowy, a bezwład lewej nogi zwiększył się do tego stopnia, że bez pomocy kamerdynera nie mógł się w ogóle poruszać. We wrześniu przewieziono Naczelnika do domu Sztegelmana i nadzór nad nim nieco złagodzono. Pod koniec 1795 roku Kościuszko został z kolei przeniesiony do "Marmurowego Pałacu" Grzegorza Orłowa. Luksusowe apartamenty, piękny ogród i świetna kuchnia miały się przyczynić do poprawy zdrowia i samopoczucia chorego Naczelnika. Otrzymał również powóz, którym mógł odbywać przejażdżki po Petersburgu. Niezależnie od tych wszystkich wygód cała służba pałacowa pełniła nad nim stały nadzór. Kościuszko był w dalszym ciągu załamany psychicznie. Stale pogrążał się w głębokiej zadumie i bolał nad losem rozdartej przez zaborców Ojczyzny. Szukał zapomnienia w lekturze, rysowaniu, rzeźbieniu, a najchętniej przy warsztacie tokarskim. Tymczasem 17 listopada 1796 r. umarła Katarzyna II. Jej śmierć zadecydowała ostatecznie o uwolnieniu Kościuszki. I oto 26 listopada przed bramą "Marmurowego Pałacu" Orłowa zatrzymał się pyszny orszak carski. To sam car Paweł ze swymi synami i świtą generałów w kapiących od złota paradnych mundurach, orderach i wstęgach. Wszedł do pokoju, gdzie na sofie leżał Naczelnik. - Generale, przyszedłem ci zwrócić wolność - powiedział. - Poznajesz, kim jestem? Proś, o co chcesz! Było to tak nagłe, tak nieoczekiwane, że Kościuszko nie od razu zdobył się na odpowiedź. Car rozmawiał z nim dłużej, uprzejmie zapewniał, że Kościuszko może się udać, dokąd zechce. Potem wraz z rodziną przyjmował go w swoim pałacu, obdarował znacznymi sumami i nadziałem ziemi. Wydawać się mogło, że łaskawość cara jest po prostu wyjątkowa. Tymczasem pod naciskiem ministrów i doradców Paweł I zażądał, aby Kościuszko złożył wiernopoddańczą przysięgę. Targowiczanin Jerzy Wielhorski i szambelan August Iliński błędnie poinformowali Kościuszkę,. że od przysięgi tej zależy uwolnienie 12 000 jeńców polskich. W tej ciężkiej sytuacji, gdy albo trzeba było wyrzec się dalszej walki o wyzwolenie Ojczyzny i uznać prawa Pawła I do zabranych ziem, albo skazać na katorgę i niechybną śmierć kilkanaście tysięcy jeńców, Kościuszko po naradzeniu się z Ignacym Potockim zdecydował się na tę przysięgę i złożył ją 28 listopada 1796 roku. Wprawdzie ją później (4.VIII. 1798) wypowiedział, ale niewątpliwie zaważyła ona w znacznym stopniu na postawie Kościuszki w następnych latach. 29 listopada Paweł I wydał dekrety uwalniające Naczelnika oraz innych wybitnych uczestników powstania (m.in. Tomasza Wawrzeckiego, Juliana Niemcewicza, Ignacego Zakrzewskiego, majora Stanisława Fiszera, pułkownika Jana Kilińskiego). Kolejny edykt z 10 grudnia uwolnił wszystkich jeńców polskich znajdujących się w Rosji, w tym powstańców 1794 roku, uczestników wojny 1792 roku, a nawet więzionych jeszcze konfederatów barskich. Podczas jednej z kolejnych rozmów z carem uzyskał Kościuszko zezwolenie na wyjazd do Stanów Zjednoczonych, które nazywał swoją "drugą ojczyzną". Paweł I przekazał mu ponadto sumę 60 000 srebrnych rubli, ofiarował wygodną karetę, drogocenne futro, odzież na zimę i nakrycia stołowe. 18 grudnia Naczelnik w mundurze generała amerykańskiego złożył Pawłowi I wizytę pożegnalną, a nazajutrz wczesnym rankiem opuścił Petersburg. Jechał z nim Niemcewicz, a także młody, energiczny oficer polski z powstania wielkopolskiego, jechali też dawni słudzy: Murzyn Jan Lapierre i kucharz Jean. Podróż przez Finlandię z powodu głębokich śniegów i krótkiego, zaledwie czterogodzinnego dnia odbywała się powoli. Przez miasto Abo, a potem Zatokę Botnicką dostał się nasz podróżny 13 stycznia 1797 r. na wyspę Eker, jedną z Alandzkich. W nocy z 26 na 27 stycznia zawitał do stolicy Szwecji. Gazety sztokholmskie powitały go jako "patriotę-bohatera". Mnóstwo osób wysoko postawionych, wśród nich ministrowie krajowi i zagraniczni, cały elegancki świat stolicy Szwecji śpieszył, by wyrazić mu swój podziw i szacunek. Wszyscy szli pieszo, by "karety nie sprawiały hałasu przed oknami hotelu, gdzie mieszkał". W Szwecji, w Sztokholmie, a potem w Geteborgu, Kościuszko zatrzymał się aż do wiosny, i wtedy to udał się do Anglii. Podróż trwała trzy tygodnie i pogorszyła stan zdrowia Kościuszki. 30 maja prasa londyńska poinformowała swych czytelników, że "Kościuszko - bohater wolności, przybył do Londynu"... Znów wszyscy chcieli widzieć opromienionego już legendą wodza polskiego. Przychodzili książęta, lordowie, najznakomitsi mężowie stanu, pierwsze damy królestwa. Śpieszyli z darami, pytali o potrzeby i życzenia. Tu wreszcie, w Londynie, Kościuszko poddał się dłuższym oględzinom lekarskim. Znakomity lekarz, doktor Farkwart, przybył ze swymi kolegami, obejrzał wszystkie blizny po ranach, zbadał lewą nogę, której sztywność uniemożliwiała chodzenie, zalecił odpowiednią kurację. Dalsza zaś podróż przez Anglię z Londynu do Bristolu była dla Kościuszki jakby pochodem triumfalnym. Wreszcie w Bristolu, w porcie, 17 czerwca 1797 roku okręt amerykański "Adriana" stał gotów do podróży za ocean. Zniesiono Kościuszkę do szalupy, która podpłynęła do burty okrętu. Tysiączne rzesze uniosły w górę kapelusze, tysiące chustek powiewało na wietrze, tysiączne okrzyki pożegnania "Fare well" zdały się nie zamilknąć nigdy... "Adriana" rozwinęła żagle i odbiła od brzegu. Była w pełnej gali. To nie wódz pokonanego narodu stał na jej pokładzie. Brzegi Europy opuszczał Triumfator!... * 18 sierpnia "Adriana" zawinęła do portu w Filadelfii. Ludzie wiedzieli, kto przybył. Kościuszkę witano przy grzmocie dział jako bojownika o niepodległość Stanów. A gdy zajął miejsce w oczekującej nań karecie, doszło do rzeczy w Ameryce nigdy dotąd nie widzianej: przy głośnych okrzykach wyprzężono konie i najpierwsi obywatele miasta nieśli pojazd aż do przygotowanego mieszkania niby rydwan zwycięzcy. "Żadnemu jeszcze prezydentowi Stanów nie okazano takich honorów" - podawała prasa. Waszyngton i prezydent Stanów, Adams, śpieszyli z zaproszeniami. Kościuszko dziękował. Nie czuł się jeszcze dobrze. Zamieszkał w Filadelfii. Wkrótce jednak wobec wybuchu epidemii żółtej febry wyjechał do Nowego Brunswicku, gdzie zatrzymał się u dawnego towarzysza broni, generała White'a. White natychmiast zajął się sprawami Kościuszki, upominając się w skarbie Unii o jego należności. Skarb, jak zwykle i wszędzie, robił z tym pewne trudności, w końcu jednak Kongres nakazał wypłatę zaległego żołdu w wysokości dwudziestu blisko tysięcy dolarów. Kościuszko mógł wreszcie zwrócić carowi darowiznę. Jak każdy oficer z wojny o niepodległość miał przydzielony w Stanach piękny, własny kawałek ziemi, mógł żyć spokojnie, nie będąc nikomu ciężarem. Był wciąż przedmiotem owacji ludzi miejscowych jak i przyjezdnych, składających hołd "bojownikowi o wolność Ameryki i Polski". Nawiązał też wówczas bliższy kontakt z wiceprezydentem Tomaszem Jeffersonem, autorem Aktu Niepodległości. I stopniowo zrodziła się między nimi prawdziwa przyjaźń. Zdawało się, że pobyt w Ameryce przeciągnie się tym razem na długie lata. Tymczasem pod koniec marca 1798 roku Kościuszko któregoś dnia otrzymał gruby pakiet listów z Europy. Po przeczytaniu ich zerwał się z łóżka, choć z trudem dotąd się poruszał, i zawołał: - Muszę natychmiast wracać do Europy! Zwrócił się do Jeffersona z prośbą o ułatwienie mu wyjazdu. Wziął z sobą część wypłaconego mu zaległego żołdu. Pozostały kapitał amerykański zapisał na wypadek śmierci - w sporządzonym naprędce testamencie - na wykup Murzynów i zorganizowanie dla nich szkół, aby byli światłymi "obrońcami wolności, swego kraju i dobrego porządku społecznego". Zarządzanie tym kapitałem powierzył Jeffersonowi, którego też uczynił egzekutorem swego testamentu. Niemcewicza wtajemniczył w swe plany dopiero na kilka godzin przed odjazdem i polecił mu po trzech dniach opuścić Filadelfię i ruszyć do Baltimore, rozgłaszając, że jedzie za Kościuszką, który udał się "do wód" w Wirginii. Jemu i służącemu zostawił znaczną sumę pieniędzy. 5 maja 1798 r. o godzinie 4 rano jechał do portu w New Castle. Odwoził go tylko Jefferson. Tajemnica ściśle była dochowana. Paszport wystawiony na skutek starań Jeffersona stwierdzał, że na okręt idący do Francji wsiada "obywatel Tomasz Kanberg, kupiec, rodem Niemiec..." * Jakież jednak były przyczyny tak nagłego wyjazdu, w tak tajemniczych okolicznościach? Oto z listów otrzymanych Kościuszko dowiedział się, że generał Jan Henryk Dąbrowski utworzył we Włoszech Legiony Polskie, że dawni żołnierze Naczelnika walczą tam z jednym z zaborców, z Austrią. Chciał więc zapewne dzielić ich losy, a przynajmniej czuwać nad nimi. Podróż przez ocean minęła dość szybko. Jakby nowa jakaś siła wstąpiła teraz w Kościuszkę. Zaczął chodzić, zapominając o leżeniu na sofie. Zdjął też przepaskę z czoła. Rana widocznie się wreszcie zagoiła całkowicie. 28 czerwca 1798 roku stanął na ziemi francuskiej w Bajonnie i zaraz odrzucił przybrane nazwisko. Poczuł się bezpieczny: był przecież obywatelem Francji. Witany z honorami, udał się zaraz do Paryża, dokąd przybył przed 14 lipca i tam podejmowany był przez ministra wojny uroczyście, jako "nieustraszony generał, który na czele walecznych Polaków bronił w ojczyźnie swej świętej sprawy wolności..." Niezwłocznie skomunikował się z generałem Dąbrowskim. Pisał mu, by oświadczył żołnierzom jego wdzięczność i zapewnił każdego, że jest w tym samym, z nimi "sentymentach ku Ojczyźnie i razem z nimi gotów życie złożyć do obrony jej, gdy okoliczność tego pozwoli..." Dawał przy tym Dąbrowskiemu wyraźne instrukcje, by Legiony były szkołą żołnierza-obywatela, światłego patrioty, kadrą przyszłej, odrodzonej armii polskiej. Pewnego dnia- przyjechał do Naczelnika Tremo, adiutant generała Dąbrowskiego. Nasłuchał się Kościuszko od niego najświeższych wiadomości, zapewne o wkroczeniu Polaków do Rzymu, o Kniaziewiczu, którego kwatera główna mieściła się na Kapitolu. Ale Kościuszko już wcześniej uczynił stanowczy krok i 4 sierpnia wypowiedział poddaństwo Pawłowi I i odesłał mu pieniądze, załączając do tego cierpki list, który w dodatku został opublikowany w dwóch czasopismach "Ami de Lois i "Moniteur Universel". Przesyłki car nie przyjął i w końcu po dłuższej wędrówce pieniądze złożone zostały w banku w Londynie na rachunek Kościuszki. Niezależnie od całej tej sprawy, gdy tylko hr. Panin, poseł rosyjski w Berlinie, dowiedział się o pojawieniu Kościuszki we Francji, zaczął zaraz zabiegać u ministrów o zniweczenie "nawet zbrodniczych zamiarów tego głównego sprawcy i podżegacza rewolucji w Polsce". Na mocy reskryptu cesarskiego 24 października książę Repnin jako zarządzający gubernią litewską ogłosił, "ażeby w przypadku pokazania się jego, Kościuszki) w granicach rosyjskich, każdy dobrze myślący starał się odkryć jego przebywanie, korespondencję i znoszenie się, samego zaś złapać i dostawić do bliższej Komendy Wojskowej...", za co, oczywiście, czekała nagroda od Jego Imperatorskiej Mości. Można sobie wyobrazić, jaki zamęt zapanował wśród urzędników rosyjskich. A gdy we wsi Boruny znaleziono jakiegoś chłopa podobnego do Kościuszki, zaraz go odesłano do Petersburga. Rządy pruski i austriacki wydały podobne zarządzenia i rozesłały rysopis Kościuszki. Tak więc trzy mocarstwa urządziły obławę na groźnego "przestępcę". Tymczasem Kościuszko był życzliwie przyjmowany we Francji, zapraszany na bankiety, na których niejeden raz wznoszono toasty "Za wolność Polski", "za znakomitego i nieszczęśliwego Kościuszkę, aby prędko mógł wrócić do ojczyzny, wyzwolonej z więzów teraźniejszych jej tyranów". Kontakty z komendą Legionów zacieśniają się. Kościuszko śle nie tylko listy, ale także odezwy do generałów, do oficerów i żołnierzy, wysyła listy i podziękowania do ministra cyzalpińskiego. Występuje niemal w charakterze zwierzchnika Legionów, gdy wyraża swe zadowolenie z waleczności oficerów, każe im zwrócić uwagę na "nasze dobra narodowe" w Rzeczypospolitej Rzymskiej, a w styczniu 1799 r. życzy sobie widzieć nazwiska wszystkich wyróżniających się oficerów, zapewne uczestniczących w kampanii neapolitańskiej Championneta. Chociaż już od 1798 r. został właściwie uznany za Naczelnika siły zbrojnej na emigracji, a ponadto współdziałał z konspiracją krajową ze Związkiem Republikanów w kraju, to jednak zwierzchnictwa nad Legionami nie objął. Był ich jedynie przywódcą duchowym i orędownikiem. Popierał u rządu francuskiego starania o ich rozwój i poprawę warunków bytowych. Gdzieś w połowie 1799 roku generał Dąbrowski jako wyraz uznania i serdecznej sympatii przekazał Kościuszce szablę Jana III Sobieskiego, znalezioną przez Kniaziewicza w kościele w Loretto. Kościuszko przyjął ją z niekłamanym wzruszeniem. Wydaje się, że znowu wstąpiła nadzieja w serce Naczelnika, gdy wybuchła wojna z drugą koalicją, tj. Austrią i Rosją. Legiony rosły w siłę, lecz w kolejnych bitwach nad Trebbią i pod Novi znów poniesiono ciężkie ofiary. Mimo to Polacy nawołują do formowania nowych legionów, najpierw w Szwajcarii, a potem przy armii reńskiej. Kościuszko popiera te zamiary, interweniuje u prezydenta Rzeczypospolitej Helweckiej, przyczynia się do wydania przez Dyrektoriat francuski zarządzeń w sprawie formowania legionu polskiego w Niemczech. Tak więc sprawa Legionów była mu bliska i droga, ale Napoleonowi nie dowierzał. Stykał się z nim kilkakrotnie, rozmawiał, ale nigdy nie dawał żadnych obietnic. Niewiele zresztą potrzeba było czasu, aby 52-letni wówczas Naczelnik mógł się przekonać, że los jego żołnierzy walczących we Włoszech jest niepewny. Bonaparte przy zawieraniu kolejnych traktatów pokojowych z Austrią nie wysuwał sprawy polskiej, wreszcie wysłał Legiony na San Domingo, na zatracenie. Zdawało się, że odbudowa Polski jest już tylko czystą mrzonką. Od tych smutnych wydarzeń Kościuszko zamknął się w sobie, odsunął od polityki. Stan jego zdrowia znacznie się pogorszył. Już znacznie wcześniej, bo prawdopodobnie w 1798 roku, Kościuszko zaprzyjaźnił się z braćmi Zeltnerami, Szwajcarami: Piotrem - Józefem, ministrem pełnomocnym Związku Szwajcarskiego we Francji i Franciszkiem - Ksawerym wójtem Solury. Z przekonań republikanie od razu przypadli mu do serca do tego stopnia, że w 1801 roku Kościuszko opuścił swoje mieszkanie w Paryżu i przeniósł się do ich posiadłości wiejskiej w Berville niedaleko Fontainebleau. Dom był wygodny, a on sam cieszył się, że łąki i lasy pobliskie przypominały mu krajobraz ojczysty, znany z lat najmłodszych. Sielanka ta nie trwała jednak długo. Niebawem Europa zadrżała od nowych wielkich wstrząsów. Bonaparte, I konsul Francji, w 1804 roku ogłosił się cesarzem. W rok później pobił armie austriacką i rosyjską pod Austerlitz. Minął jeszcze rok - i pod Jeną i Auerstadt rozbił na głowę armię króla Prus. Wojna sięgała granic Polski... I oto na początku listopada 1806 roku w zacisznym Berville stanął przed Kościuszką ekscelencja Fouche, zaufany minister cesarza Napoleona... - Generale - mówił - cesarz, mój pan, ma zamiar wystąpić przeciw Rosji. Sądzi, że Polacy w tej wojnie mogliby mu być bardzo pomocni. Cesarz wie, że nikt w Polsce nie cieszy się większym zaufaniem niż Pan, generale. Nie chce niczego zaczynać bez porozumienia z Panem i pragnie, byś mu Pan w tej wojnie towarzyszył. Kościuszko słuchał z uwagą, choć nie wydawał się być olśniony tak "zaszczytną propozycją". Z całym spokojem rzekł: - Istotnie, w wojnie z carem Polska mogłaby Francji być wielce pomocna. Ale cesarz musiałby sobie zjednać do tego serca Polaków. Ja zaś w tej sprawie mógłbym przyjąć udział tylko wtedy, gdy cesarz zapewniłby mnie, że odpowiednio wywdzięczy się Polsce za jej pomoc. Cóż więc cesarz zamierza uczynić dla Polski? Fouche zdziwił się. Więcej nawet, był oburzony. - Generale - mówił szybko, twardo - czyż nie wiesz, że cesarz może rozkazać Panu, abyś mu towarzyszył, gdzie tylko zechce, może robić wszelki użytek z usług pańskich i - tu Fouche przeszedł na ton ostrzegawczy, przyjaźniejszy - nie widzę doprawdy niczego dobrego dla Pana ani dla pańskich rodaków w opieraniu się jego życzeniom!... Doprawdy, czyż ten stary Polak nie rozumie, że cesarz Francuzów darzy go łaską, a "w razie czego" - może zrobić z nim, co zechce? - To wszystko, ekscelencjo? - zapytał Kościuszko. Fouche skinął niedbale głową. Miał, zdaje się, dość swej misji. Kościuszko zaś ciągnął dalej: - Ekscelencjo, racz zapewnić Jego Cesarską Mość, że doskonale orientuję się w mojej sytuacji. Jako obywatel francuski przebywam w państwie cesarza, a zatem muszę się uważać za jego poddanego. Cesarz może zrobić ze mną, co mu się podoba, może mnie wlec za sobą, gdzie zechce, lecz - w takim razie - bardzo wątpię, by mój naród świadczył mu jakieś usługi. Natomiast oświadczam: przy wzajemnych i odpowiednich usługach zarówno ja, jak i mój naród gotowi jesteśmy cesarzowi pomóc. Zamilkł. Ale zaraz też, patrząc nie na Fouche'go ale gdzieś jakby w przestrzeń, dodał: - A niech Opatrzność broni, by pański tak potężny, najdostojniejszy monarcha nie pożałował kiedyś, że wzgardził naszą dobrą wolą! Fouche skrzywił się lekceważąco: - A ja ci życzę, generale, byś nie pożałował kiedyś swej odmowy. Z tym, skłoniwszy się, odchodził, ale usłyszał jeszcze z całym spokojem wyrzeczone słowa: - Najwyższym bowiem interesem cesarza jest traktować nas jako przyjaciół i sprzymierzeńców swoich. * Kościuszko, wskutek dotychczasowych rozczarowań i daremnych ofiar, nie ufał Napoleonowi. Widział w nim żądnego władzy despotę, gotowego poświęcić wszystkich i wszystko w imię swoich egoistycznych celów. Zgadzał się współdziałać z Napoleonem, ale pod warunkiem, że cesarz odbuduje Polskę w granicach przedrozbiorowych, zapewni jej konstytucję podobną do angielskiej i zniesie poddaństwo chłopów. Ponieważ cesarz gwarancji żadnych udzielić nie zamierzał, Kościuszko, mając przecież jeszcze świeżo w pamięci nieszczęsny los Legionów, odsunął się od wszystkiego, nie chcąc do zguby Ojczyzny ręki przykładać. Pozostał mu tylko niemy protest. Więc w Berville oczekiwał biegu wypadków. Wypełniał czas uprawą ogródka, tokarstwem i wyrabianiem drewnianych chodaków. Paszportu do Szwajcarii odmówiono mu, a dozór policyjny nie ustawał. I oto w tych smutnych dniach spotkała go pewna radość. Gdy w 1800 r. pisał w Paryżu pracę pt. Manewry artylerii konnej, stanowiącą studium taktyczne i pierwszy regulamin tej broni, nie sądził, że przyniesie mu ona rozgłos również za oceanem. Właśnie teraz w 1808 roku otrzymał wiadomość, że studium zostało przetłumaczone na język angielski i wprowadzone jako obowiązujący podręcznik w Akademii Wojskowej w West-Point. Generał Davie nazwał Manewry "kompletnym systemem taktyki dla tej broni", dziełem "oficera, który jest skończonym mistrzem w tym zawodzie i który całe swe życie poświęcił nauce wojskowości". W Berville oczekiwał dalszego rozwoju wypadków. Jakże szybko one biegły! Wojna z Rosją zakończyła się dla Napoleona klęską. Sprzymierzeni wkroczyli do Paryża. Teraz car Aleksander, syn Pawła, zapewniał Kościuszkę, że "najdroższe jego życzenia będą spełnione", car odbuduje Polskę, a w Kościuszce "chciałby mieć pomocnika w tych zbawiennych sprawach". O losach Polski zadecydować miał jednak kongres monarchów w Wiedniu. Cesarz Aleksander wystąpił z planem utworzenia Królestwa Kongresowego, znacznie mniejszego niż dawne Księstwo Warszawskie. Książę Adam Czartoryski, osobisty przyjaciel cesarza i jego minister spraw zagranicznych, liczył się przy tym z trudnościami, jakie będą stawiać Prusy i Austria. Zawiadomił o tym starego Naczelnika i wezwał go do Wiednia. Kościuszko wraz z Franciszkiem Zeltnerem i jednym służącym opuścił 3 maja 1815 roku Berville i pod przybranym nazwiskiem jako "Polski" po wielu perypetiach przybył 25 do Braunau, gdzie znajdowała się główna kwatera rosyjska. Dwa dni później rozmawiał z Aleksandrem, po czym pojechał do Wiednia do Czartoryskiego. Tu, niestety, dowiedział się o podpisaniu traktatu pomiędzy Rosją, Austrią i Prusami, na mocy którego miało być utworzone Królestwo Polskie. A zatem nowy rozbiór Polski został zadecydowany. Skrawek Polski przykuty został unią personalną w osobie wspólnego monarchy do "samodzierżawnego" kolosa rosyjskiego... Rozczarowany i zbolały Kościuszko 25 czerwca wyjechał przez Tyrol do Szwajcarii. Zamieszkał u Franciszka Zeltnera, brata swego gospodarza z Berville. W jego wygodnym domu istniejącym do dziś przy ulicy Gurzelngasse 12 zajął jeden tylko pokój. Z rana sam sobie przyrządzał ulubioną kawę, obiady jadał u Zeltnerów, wieczorem czekała nań partyjka modnego wista z przyjaciółmi, a skoro lekarz zalecił ruch, Kościuszko kupił sobie konia i co dzień też używał na nim przejażdżki. Znali wszędzie ubodzy w okolicy gościa Zeltnerów: nie minął nikogo bez wsparcia. Opuszczony zupełnie przez rodaków, zapatrzonych początkowo w gwiazdę Napoleona, a później w Aleksandra, Naczelnik czuł się coraz gorzej. Zdrowie sterane w walce nigdy zresztą nie było świetne, dokuczały stare rany, liczył już siedemdziesiąt lat z górą. Chciał się jakoś wywdzięczyć Zeltnerom, mimo że płacił im za swoje utrzymanie. W testamencie więc pozostawiał córkom Zeltnerów znaczne sumy. Ale nie zapominał też o swoich najbliższych z lat najmłodszych, chłopach siechnowickich. I dnia 2 kwietnia 1817 roku, przywoławszy notariusza, podyktował mu testament, w którym mówił: "Przenikniony prawdą, że poddaństwo jest sprzeczne z prawem natury i pomyślnością państw, oświadczam zupełne zniesienie poddaństwa w majętności mojej, Siechnowicze, położonej na Litwie, w województwie brzeskim, na wieczne czasy w imieniu własnym i przyszłych jej posiadaczy. Ogłaszam więc włościan wsi do tego majątku należącej za wolnych obywateli kraju i zupełnych właścicieli gruntów, które dotąd posiadali. Uwalniam ich od wszelkich bez wyjątku opłat, danin i posług osobistych, do jakich względem dworu i pana dotychczas byli obowiązani. Wzywam ich tylko, aby się postarali, dla własnego pożytku i na dobro kraju, o stosowne szkoły i zakłady wychowawcze. Po tym uroczystym akcie oświadczam jeszcze, że wymieniony dwór Siechnowicze z należącymi doń posiadłościami oddaję, darowuję i na własność zapisuję na wieczne czasy siostrzenicy mojej, Katarzynie Estkowej i dzieciom jej przez szczególną dla niej życzliwość." Z punktu widzenia prawa akt ten był nieważny. Siechnowicze leżały na terenie imperium rosyjskiego, gdzie pańszczyzna obowiązywała dalej, był jednak wskazaniem dla właścicieli ziemskich na trochę jeszcze daleką przyszłość. * Zbliżała się jesień, ostatnia już jesień dla twórcy Uniwersału Połanieckiego, który i o chłopach siechnowickich pamiętał. 1 października 1817 roku Kościuszko ciężko zaniemógł. Wezwany doktor Schurer, przyjaciel domu, tylko ręce rozkładał: - Medycyna jest tu bezradna - oświadczył. Zeltnerowie robili wszystko, by podtrzymać gasnące siły chorego. Chciał, by byli wykonawcami jego testamentu. Zapisywał im większość z tego, co posiadał, kilkadziesiąt tysięcy franków generałowi Paszkowskiemu, który choć przez krótki czas o nim pamiętał. Kilka tysięcy - przyjaciołom szwajcarskim i służącemu, Tysiąc przeznaczał na koszta pogrzebu, z tym żeby ciało jego nieśli ubodzy, o których też nie zapomniał. Rzeczy osobiste ofiarowywał Zeltnerom, prosząc, żeby całą korespondencję w języku polskim spalili. Nadszedł dzień 15 października, ostatni. Prosił, by mu do trumny włożono jego szablę bojową. Mówił jeszcze coś o ojczyźnie, z miłością, jak zawsze, ale o godzinie 10 wieczorem zabrakło mu tchu. Resztą sił uniósł się lekko na wezgłowiu. Uśmiechnął się do stojącej u jego stóp córki Zeltnerów, Emilki. Podał jedną dłoń Zeltnerowi, drugą jego żonie. Uścisnął im ręce. I... opadł na poduszki... Nie było przy nim nikogo z rodaków! Dopiero po śmierci naród się o niego upomniał: 23 czerwca 1818 roku ciało chłopskiego Naczelnika w sukmanie spoczęło w grobach królewskich na Wawelu obok króla Jana III Sobieskiego i księcia Józefa Poniatowskiego. * Kult Kościuszki w narodzie polskim narastał z roku na rok. Jego imię zagrzewało do walki z zaborcami uczestników późniejszych powstań narodowych, pobudzało polskich demokratów do walki o reformy społeczne. Jego obywatelska postawa i bezgraniczne umiłowanie Ojczyzny były wzorem dla wszystkich patriotów w ich walce o wolność. Uczczono go Kopcem w Krakowie, postawiono pomnik, nazwano wiele ulic, szkół i mostów imieniem Naczelnika. A gdy już w czasach najnowszych znów rozgorzała walka o wyzwolenie kraju spod okupacji hitlerowskiej jeden z pierwszych oddziałów Gwardii Ludowej nazwano właśnie imieniem Tadeusza Kościuszki. W Sielcach nad Oką, na ziemi radzieckiej, rodziło się ludowe Wojsko Polskie, a 1 dywizja wybrała Naczelnika Kościuszkę na swojego patrona. Dziś również, jako dowód uznania i miłości do naszego bohatera narodowego, jego imię nosi Wyższa Oficerska Szkoła Wojsk Zmechanizowanych, w której szkolą się przyszli dowódcy naszego wojska, aby w razie potrzeby móc dać zdecydowaną odprawę każdemu wrogowi, który chciałby zagrozić naszym granicom. * Redakcja winna jest Czytelnikowi jeszcze małe wyjaśnienie. Autor złożył Wydawnictwu maszynopis tuż przed śmiercią, wobec czego nie mógł ostatecznie przygotować go do druku. Z upoważnienia spadkobierczyni, żony zmarłego, p. Wandy Koźmińskiej, książkę do druku przygotowała i na podstawie wnikliwej recenzji Zdzisława Sułka niezbędnych przeróbek, zmian i uzupełnień dokonała Jadwiga Nadzieja. Nota biograficzna Andrzej Tadeusz Kościuszko urodził się ok. 4 lutego 1746 r. na Mereczowszczyźnie z Tekli z Ratomskich i Tadeusza Ludwika Kościuszków. Ojciec jego wywodził się ze znanej szlachty litewskiej. Był miecznikiem województwa brzeskiego, a potem pułkownikiem buławy polnej W. Księstwa Litewskiego. W Mereczowszczyźnie spędził Tadeusz dzieciństwo i wiek pacholęcy. Pierwsze nauki pobierał w domu, pozostając jakoby pod wpływem bliżej nie znanego wuja czy stryja, potem prawdopodobnie uczył się u jezuitów w Brześciu, z którymi ojciec utrzymywał bliższe kontakty. 24 VI.1758 r. Ludwik Kościuszko umiera, osierocając żonę i czworo dzieci. Tadeusz ma wówczas trzynaście lat. W grudniu 1765 r. już jako 19-letni młodzieniec Tadeusz wstępuje do Korpusu Kadetów w Warszawie. Uczy się dobrze i wyróżnia niezwykłą pilnością. Po zdaniu egzaminów końcowych w 1769 r., mianowany kapitanem, dzięki protekcji króla Stanisława Augusta wyjeżdża na dalsze studia do Paryża. Początkowo uczęszcza tam do Królewskiej Akademii Malarstwa, a potem przerzuca się do nauk wojskowych. W roku 1774 wraca do kraju i próbuje uregulować sprawy majątkowe z bratem Józefem w rodzinnych Siechnowiczach. W rok później wyjeżdża do Paryża, a stąd w 1776 r. za ocean, aby wziąć udział w walce stanów Ameryki Północnej o niepodległość. W październiku Kościuszko zostaje mianowany pułkownikiem inżynierów za opracowanie planu fortyfikacji pod Filadelfią. Na wiosnę zostaje przydzielony do armii północnej gen. Gatesa. Urządza tam wówczas szereg umocnień, m.in. pod Saratogą, a potem w latach 1778-1780 w West Point. Po wojnie Ameryki o niepodległość otrzymuje w 1783 r. awans do stopnia generała brygady oraz w uznaniu zasług zostaje przyjęty do Towarzystwa Cyncynatów. W lipcu 1784 r. opuszcza Amerykę i wkrótce wraca do Polski. Początkowo gospodarzy w rodzinnych Siechnowiczach. 12 X.1789 r. zostaje powołany do armii w stopniu generała majora i wkrótce potem przydzielony do dywizji wielkopolskiej jako dowódca pierwszej brygady. Gdy wybucha wojna polsko-rosyjska, Kościuszko z częścią swej brygady znajduje się pod dowództwem ks. Józefa Poniatowskiego w dywizji bracławsko-kijowskiej. 18 lipca odznaczył się w bitwie pod Dubienką, za co mianowany został przez króla generałem lejtnantem i otrzymał szefostwo 4 regimentu buławy polnej. Wkrótce Zgromadzenie Pracodawcze w Paryżu nadało Kościuszce obywatelstwo honorowe Francji. Gdy Stanisław August przystąpił do Targowicy, Kościuszko podaje się do dymisji. 30 lipca otrzymuje zwolnienie z wojska. W grudniu wyjeżdża do Lipska, w połowie stycznia 1793 r. - do Paryża, a potem w sierpniu znowu do Lipska. W pierwszych dniach sierpnia przybyli do Kościuszki wysłannicy sprzysiężenia krajowego, prosząc go, by przyjął dowództwo zamierzonego powstania. Kościuszko wyraził zgodę i ułożono Akt Powstania. 10 września Kościuszko wraz z gen. Józefem Zajączkiem i Rafałem Kołłątajem przybył na Podgórze, aby osobiście sprawdzić stan przygotowań do powstania. Nabrawszy przekonania, że na powstanie jest jeszcze za wcześnie, powrócił do Saksonii, a potem na jakiś czas pojechał do Włoch. W styczniu 1794 r. przybyli do niego do Florencji Jelski i Guszkowski, żądając jak najszybszego rozpoczęcia powstania. Kościuszko polecił przyśpieszyć przygotowania i oświadczył, że w lutym będzie oczekiwał w Dreźnie na najświeższe wiadomości. Otrzymał je od Karola Prozora i Franciszka Ksawerego Dmochowskiego, którzy przybywszy do Drezna, błagali Kościuszkę, aby jechał natychmiast do kraju, gdyż spisek został zdekonspirowany, a wojsku grozi redukcja. 23 marca Kościuszko przybył do Polski, zajął kwaterę na przedmieściu Krakowa u gen. Józefa Wodzickiego i nazajutrz złożył przysięgę na Rynku Krakowskim. Już 4 kwietnia stoczył pod Racławicami zwycięską bitwę z gen. Denisowem, w której odznaczyli się kosynierzy krakowscy. Potem stanął Naczelnik obozem w Bosutowie nad Dłubnią, skąd 24 kwietnia ruszył z wszystkimi siłami wzdłuż Wisły do Igołomii. Tu otrzymał wiadomość o wybuchu powstania w Warszawie. Stąd pomaszerował przez Winiary, Wojczę i Pacanów do Polańca, gdzie założył obóz obronny i ogłosił uniwersał. W miesiąc później doszło do bitwy pod Szczekocinami. Mimo przewagi połączonych sił rosyjsko-pruskich Naczelnik stawiał dzielny opór przeciwnikowi. Po dużych stratach nastąpił odwrót wojsk polskich w stronę Kielc i Warszawy, którą Kościuszko kazał jak najszybciej fortyfikować. Niebawem doszło do zaciętych walk na przedpolu stolicy. Około 20 lipca widać było dobiegające końca przygotowania pruskie do szturmu. Po wielu natarciach pruskich, z powodzeniem odpieranych przez Polaków, wyznaczony przez króla pruskiego szturm generalny Warszawy nie nastąpił. Pod wpływem niepokojących wiadomości z Wielkopolski, gdzie wybuchło powstanie, Fryderyk Wilhelm II śpiesznie wycofał się na linię Pilicy i Bzury, a równocześnie gen. Fersen ruszył ze Służewa w stronę Warki. Warszawa była wolna. Odwrót wojsk sojuszniczych spod Warszawy otwierał przed powstaniem nowe perspektywy. Tymczasem otrzymano wiadomość, że z Kowla w kierunku Brześcia nadciąga Suworow, który zmusił do odwrotu zastępującego mu drogę Karola Sierakowskiego pod Krupczycami (l7.IX), a w dwa dni później rozbił go pod Terespolem. Gdy Fersen przeprawił się przez Wisłę i połączył z Suworowem, 10 października doszło do krwawej bitwy pod Maciejowicami. Słabe siły polskie, mimo bohaterstwa, musiały ustąpić przeważającym siłom przeciwnika. Zawiódł też całkowicie gen. Poniński, który miał przeprowadzić manewr na skrzydło nieprzyjaciela. Ranny Naczelnik dostał się do niewoli i został przewieziony do twierdzy pietropawłowskiej w Petersburgu. Dopiero po śmierci Katarzyny II jej syn Paweł I zwrócił mu wolność za cenę jednak przysięgi wiernopoddańczej. Otrzymawszy zezwolenie cara i hojnie przez niego obdarowany, w grudniu 1796 r. Kościuszko przez Szwecję i Anglię udaje się do Filadelfii. Na wieść o utworzeniu Legionów Polskich wraca do Europy i 28.VI.1798 r. ląduje w Bajonnie, skąd wyjeżdża do Paryża. Niezwłocznie nawiązuje kontakt z gen. Janem Henrykiem Dąbrowskim, staje się moralnym przywódcą Legionów, popiera u rządu francuskiego starania o ich rozwój i poprawę bytu. Nie żywił zaufania do Bonapartego i gdy ten w kolejnych traktatach z Austrią nie wysuwał sprawy Polski i wreszcie wysłał Legiony na San Domingo, Kościuszko wycofał się z życia politycznego i zamieszkał u przyjaciół, braci Zeltnerów w Berville niedaleko Fontainebleau. Wezwany przez Napoleona w 1806 r. na dowódcę powstającego wojska polskiego, odpowiedział odmownie i dalej w Berville czekał na rozwój wydarzeń. Gdy po klęsce Napoleona kongres monarchów w Wiedniu miał zadecydować o losach Polski, Kościuszko udał się z.3.1815 r. z Franciszkiem Zeltnerem w drogę. W Braunau nad Innem spotkał się z carem Aleksandrem I. Dowiedziawszy się o podpisaniu traktatu między Rosją, Prusami i Austrią, mocą którego miało być utworzone Królestwo Polskie, połączone unią personalną z Rosją, rozczarowany i zbolały Naczelnik wyjechał przez Tyrol do Solury w Szwajcarii, gdzie zamieszkał u Franciszka Zeltnera. W Solurze spędził już resztę swego życia. Zmarł 15.X.1817 r. Niedługo, bo 23.VI.1818 r. ciało Naczelnika w sukmanie zostało sprowadzone do kraju i spoczęło w grobach królewskich na Wawelu.