Holt Victoria Tajemnica Jeziora Św Branoka Spotkanie nad jeziorem Od samego początku Benedykt i ja przypadliśmy sobie do serca. Zdałam sobie z tego sprawę już wtedy, gdy w dramatyczny sposób pojawił się w kręgu naszej rodziny. Pokochaliśmy się, zanim wydarzyła się owa tragedia nad Jeziorem Świętego Branoka, której skutki nas potem przez długie lata prześladowały i wywarły znamienny wpływ na nasze losy. Wszystko zaczęło się w tysiąc osiemset pięćdziesiątym pierwszym roku, gdy rodzice zabrali mnie i mojego młodszego braciszka, Jacka, do Londynu na uroczyste otwarcie Wielkiej Wystawy. Miałam wówczas dziewięć lat, a Benedykt siedemnaście. Różnica ośmiu lat może się komuś wydać niewielka, lecz w pojęciu dziewięcioletniej dziewczynki była ogromna. Już sama podróż z Kornwalii do Londynu stanowiła dla mnie nie lada przeżycie. Zatrzymaliśmy się w rezydencji przy placu Westminster, należącej do wuja Petera i ciotki Amaryllis. Może nie powinnam ich tak nazywać, bo tak naprawdę nie byli moim wujostwem, ale w skomplikowanych stosunkach naszej rodziny niełatwo się połapać. W każdym razie zawsze do nich mówiłam wuju i ciociu. Wuj Peter, wżeniwszy się w naszą rodzinę, całkiem ją zawojował, jednak to nie jego, lecz ciotkę łączyło z nami pokrewieństwo. Choć niewiele młodsza od mojej babki, była jej siostrzenicą. Moja mama szczerze podziwiała wuja Petera, odnosiła się do niego zawsze z pewnym onieśmieleniem, na skutek czego wydawał mi się dziwnie tajemniczy. Z usposobienia impulsywny i obdarzony dużym wdziękiem, wuj miał w sobie coś zaskakująco grzesznego i może dlatego był niezwykle fascynującym mężczyzną. Nieraz mnie to zastanawiało, myślałam nawet, że warto by zbadać, co się za tym kryje... Ciotka Amaryllis była całkiem inna: łagodna i uprzejma stanowiła uosobienie niewinności. Wszyscy ją kochali i nie dostrzegali w niej niczego tajemniczego. Wuj i ciotka bardzo często przyjmowali u siebie różne ważne osobistości. Chociaż z powodu młodego wieku nie brałam udziału w przyjęciach, znałam nazwiska niektórych sławnych gości. Wujostwo mieli dwoje dorosłych dzieci. Syn i córka założyli już własne rodziny, mieszkali w eleganckich domach i prowadzili interesujący tryb życia. Helena wyszła za mąż za MatĂthew Hume'a, polityka rokującego duże nadzieje. Zauważyłam, że MatĂthew wielokrotnie odwiedzał wuja, również bez żony, i wiele czasu spędzał w jego towarzystwie. Wuj zaś do tego stopnia interesował się polityczną karierą zięcia, że moja mama uznała, iż jest "szarą eminencją, działającą skrycie za plecami Matthew Hume'a". Syn wujostwa nosił takie samo imię jak ojciec i dla odróżnienia nazywano go Peterkin. Razem z żoną, Frances, prowadzili misję charytatywną w East End, robotniczej dzielnicy Londynu, i jak słyszałam, czynili tam wiele dobrego. Do tej pory znałam ich wszystkich jedynie z opowiadań matki, która lubiła mówić o rodzinie i chętnie wspominała dawne dzieje. Mama przyszła na świat w zamku Cador, od setek lat należącym do rodu Cadorsonów. Gdy wyszła za mąż za mego ojca, Rolfa Hansona, w posagu wniosła mu ten zamek, który odtąd stał się rezydencją Hansonów. Ojciec kochał zamek równie mocno, a może jeszcze mocniej niż poprzedni właściciele. Powszechnie uważano, że posiadłość nigdy nie była tak dobrze zarządzana jak teraz, gdy ojciec przejął nad nią pieczę. Nigdy też nie była tak wielka jak obecnie, gdyż żeniąc się z matką, ojciec przyłączył do Cadoru swoje rodzinne włości. Mój tata nie był rodowitym Kornwalijczykiem i wśród miejscowych uchodził za cudzoziemca. Urodził się niezbyt daleko stąd, tyle że po drugiej stronie rzeki Tamar, w Anglii, którą tu uważano za obcy kraj. Bardzo to ojca bawiło. Myślę, że stanowiliśmy szczęśliwą rodzinę. Tata był nadzwyczaj mądrym człowiekiem. Radził sobie z każdym problemem, każdy potrafił spokojnie i bez wielkich trudności rozwiązać. Tak mi się przynajmniej wydawało. Nigdy nie widziałam, żeby się denerwował czy tracił cierpliwość. Uważałam go za najwspanialszego mężczyznę na świecie. Lubiłam jeździć z nim konno, gdy objeżdżał naszą posiadłość. Mój brat, Jack, trzy lata ode mnie młodszy, też już zaczynał się do tego przymierzać. Przez pewien czas rodzice sądzili, że będę jedynym ich dzieckiem i że to mnie przypadnie w udziale zamek i posiadłość. Ale potem urodził się Jack... Moja mama bardzo wysoko ceniła Cador. Nie dlatego, podkreślała, że zamek ma wieże i kamienne mury, ale dlatego, że mieszkali tu ludzie, których kochała. To dzięki nim Cador stał się jej prawdziwym domem. - Nigdy, przenigdy, nie wmawiaj sobie, że dom jest sam w sobie ważny. Liczą się w nim tylko ludzie: ci, których kochasz i którzy ciebie kochają. Sporo cennego czasu, jaki mogłabym spędzić z twoim ojcem, zmitrężyłam - zwierzyła mi się kiedyś - bo nie miałam pewności, czy jemu nie zależy na zamku bardziej niż na mnie. Na szczęście w porę się opamiętałam, choć nastąpiło to dopiero po jakimś czasie, ale kilka lat wspólnego życia zostało bezpowrotnie straconych. Ty, Angelet - mówiła - unikniesz tej sytuacji dzięki temu, że pewnego dnia Cador stanie się własnością Jacka. A więc wychodząc za mąż, nie będziesz miała wątpliwości, czy twój mąż pragnie cię dla ciebie samej, czy dlatego, że jesteś właścicielką tego wielkiego domu. Wypowiadała te słowa z wielką pasją, bo mama, zupełnie inaczej niż ojciec, lubiła mówić i była dobrą mówczynią. Z przyjemnością patrzyłam, jak tata uśmiecha się do niej z pobłażaniem i miłością, podczas gdy ona perorowała z ożywieniem. Z natury przypominałam chyba bardziej matkę niż ojca. Ale nie z wyglądu. Jasne włosy, duże, marzące zielone oczy i dość szerokie usta na pewno odziedziczyłam po tacie. Wyglądałabym na poważną i myślącą osobę, gdyby nie mój perkaty nos. Był zupełnie niepodobny do arystokratycznego długiego nosa ojca i stanowił zaprzeczenie wszelkiej powagi. Nieraz, gdy wypowiadałam jakieś zuchwałe opinie, tata dawał mi prztyczka w nos, jakby to on był winien mojej bezczelności. W tamtych dniach nie zdawałam sobie sprawy, jakim szczęściem było posiadanie takich jak moi rodziców. Niestety, do tego rodzaju wniosków dochodzi się znacznie później. Miałam wspaniałe, beztroskie dzieciństwo. Tę prawdę uprzytomniłam sobie nagle owego dnia nad Jeziorem Świętego Branoka, gdy się przekonałam, że świat może być także zgoła upiorny. Pamiętam dobrze jasne dni sprzed dramatu nad jeziorem, gdy słońce zdawało się świecić bez końca, a czas jakby stał w miejscu... Moja guwernantka, panna Prentiss, rozpaczliwie starała się zrobić ze mnie małą damę, godną mieszkania na zamku Cador. Byłam jednak dzieckiem o dużym i nieposkromionym temperamencie, a że rodzice wcale mnie za tę żywiołowość nie potępiali, biedna bona nie bardzo mogła sobie ze mną poradzić. Nieraz wyżalała się na mnie przed kucharką, panią Penlock, i przed naszym kamerdynerem, Watsonem, co jednak zdarzało się tylko wówczas, gdy łaskawie raczyła zejść do kuchni. Nieczęsto się do tego zniżała. Była widać przeczulona na punkcie swojej zawodowej pozycji, która stawiała ją na wyższym szczeblu drabiny społecznej niż służbę. Na próżno usiłowała wynosić się nad innych. Pani Penlock pracowała w zamku Cador już wtedy, gdy moja mama była małą dziewczynką. Nic dziwnego, że teraz, poruszając się majestatycznie w czarnej okazałej sukni z krepy, despotycznie rządziła w podległej sobie kuchni i traktowała pannę Prentiss jak równą... Watson zachowywał się podobnie, odnosząc się do reszty personelu z godnością, a nawet wyniośle, z wyjątkiem może okazji, gdy się zalecał do którejś z ładniejszych pokojówek, choć i wówczas jego umizgi trąciły protekcjonalnością. Z przyjemnością wracam myślą do szczęśliwych dni dzieciństwa. Przypuszczam, że rodzice świadomie pozwalali mi "szaleć", jak mówiła panna Prentiss. Moja matka w młodości cieszyła się stosunkowo dużą swobodą i widocznie chciała, żebym ja również miała prawo korzystać z tego przywileju. Muszę przyznać, że ani ojciec, ani matka nie mieli w sobie nic z rodzicielskiej surowości. - Małe dzieci miło jest oglądać, ale nie powinno się ich słyszeć - mawiała stara pani Fenny, mieszkająca w jednym z wiekowych domków zgrupowanych w pobliżu portu we wschodnim Poldorey. Potrząsała przy tym groźnie głową, jakby chciała potępić te dzieci, które dawały się nie tylko widzieć, ale i słyszeć. Należała do tego typu starych kobiet, które wszędzie doszukują się grzechu i najczęściej go znajdują... Długie godziny sterczała przy niewielkim oknie w swoim domku, obserwując, co się dzieje na nabrzeżu. Przesiadywali tam zwykle rybacy, którzy naprawiali sieci lub ważyli złowione ryby. Pani Fenny nie spuszczała z nich oka. Latem siadywała w otwartych drzwiach, by jeszcze lepiej dojrzeć, czy ludzie robią coś nie tak, jak - jej zdaniem - powinni. Najmniejszy nawet skandal, jaki wydarzył się w jej polu widzenia, natychmiast wychwytywała i pocztą pantoflową puszczała w obieg. - Wszędzie trafiają się tacy ludzie! - broniła jej moja mama. - Postępują tak dlatego, że ich własne życie jest straszliwie nudne. Na skutek tego stają się niezdrowo ciekawi życia innych ludzi, bo im się wydaje, że u tamtych dzieje się coś interesującego. To z kolei budzi w nich zazdrość, szukają więc okazji, by innych oczernić. Chciałabym wierzyć - zakończyła z emfazą moja mama - że nikt z nas takim się na starość nie stanie. Miałam okazję się przekonać, że mamy uwagi były słuszne. Zarówno we wschodnim, jak i zachodnim Poldorey można było znaleźć wiele osób podobnych do pani Fenny. Mieszkańcy wschodniej części miasta uważali tych z zachodu za obcych, choć może nie tak obcych jak przybyszy z drugiej strony rzeki Tamar. Pani Fenny mówiła o mieszkańcach zachodniego Poldorey z odcieniem pogardy. Zawsze brał mnie śmiech, ilekroć słyszałam, jak ci z zachodniej części miasta wyrażali się o swoich wschodnich sąsiadach. Czynili to z takim samym lekceważeniem i poczuciem wyższości jak tamci. Jakże ja kochałam ten port... Lubiłam patrzeć na małe rybackie łodzie kołyszące się na falach. Przycumowywano je do wielkich żelaznych pierścieni, na które musiałam uważać i starać się je wymijać, gdy biegłam wybrzeżem. Zawsze chętnie zatrzymywałam się na molo, by przypatrywać się pracy rybaków. - Dzień dobry, panienko Angel! - witali mnie głośno. Angel (ang. - anioł)... - to brzmiało nieco dziwacznie. Naprawdę nazywałam się Angelet. Moja matka, żywo interesująca się historią naszej rodziny, nadała mi to imię na pamiątkę jednej z krewnych, która żyła w okresie Wojny Domowej. Miałam poważne obawy, czy skrótowa forma tego imienia na pewno do mnie pasuje. Chyba że ludzie, używając jej, chcieli mnie nakłonić, abym swoim życiem zasłużyła na owo anielskie miano. Wszyscy tu wiedzieli, kim jestem... - To ta z Cadoru, panienka Angel - mówili o mnie za plecami. - Odziedziczyłaby zamek, gdyby nie to, że urodził się panicz Jack. Mogłam sobie wyobrazić, jak komentowali to wydarzenie: "Dobrze się stało - cieszyli się pewnie - bo jest rzeczą słuszną i właściwą, żeby chłopak został panem Cadoru... Dziewczyny nie nadają się do tej roli..." Znałam tutejszych ludzi na wylot. Czasem się domyślałam, co chcą powiedzieć, zanim jeszcze otworzyli usta. Wiedziałam, czego można się spodziewać po starej pani Fenny z wścibskimi oczami i nosem węszącym w cudzych sekretach, a czego po pannach Poldrew, które mieszkały na skraju wschodniego Poldorey w małym domku, tak czystym i zadbanym jak one same. Opowiadano mi, że obie panny każdej nocy przed pójściem spać zaglądają pod łóżko, by sprawdzić, czy nie ukrywa się pod nim jakiś mężczyzna. Tak im zależało na upilnowaniu cnoty, której - jak dotąd nikt nie miał ochoty ich pozbawić. Znałam także Toma Fisha. Gdy rybacy wyładowywali złowione ryby, Tom zawsze znajdował się w pobliżu, pakował je do ręcznego wózka, a potem rozwoził po okolicy. - Ryby, świeże ryby z rannego połowu! - wołał. - Wychodźcie, panie! Tom Fish stoi u waszych drzwi. Melduję, że jestem, moje kochaniutkie!... Pamiętam również pannę Grant, właścicielkę sklepu z włóczkami; siedząc za ladą i czekając na klientki, zawsze pilnie szydełkowała. Mile wspominam piekarnie, nęcące cudownym zapachem gorącego chleba, i firmę Pengelly, w której można było nabyć wszystko, począwszy od naparstka, a skończywszy na narzędziach rolniczych. Rybacy chętnie odwiedzali karczmę "Fisherman's Rest". Zbierali się tam po pracy, gdy już udało im się rozprzedać złowione ryby, i przy piwku spotykali się z górnikami. - Tracą w karczmie to, co ciężkim trudem zdołali wydobyć z morza czy wykopać z ziemi! - pomstowała na nich pani Fenny, obserwując ze swego miejsca przy oknie, jak goście chwiejnym krokiem wytaczali się z gospody. Stary Pennyleg mógłby sobie znaleźć coś lepszego do roboty niż obsługiwać tych głupców... - dodała. Już dawno skazała Pennylega na smażenie się w ogniu piekielnym. Kiedyś patrzyłam zafrapowana, jak pani Fenny trzyma na kolanach Biblię i poruszając wargami, palcem przebiega linijki druku. Zastanawiałam się, po co to robi, skoro, jak wiedziałam, nie umie czytać. Lubiłam siedzieć na stercie lin pachnących morskimi porostami i wsłuchiwać się w szum fal. Patrząc na morze, myślałam o ludziach, którzy opuścili nasze strony i wyjechali w daleki świat, by eksplorować nieznane lądy. Często przywodziłam na pamięć słynnych żeglarzy, takich jak Drake i Raleigh. Oczami duszy widziałam żagle trzepoczące na wietrze i bosonogich marynarzy, skwapliwie krzątających się na statku, podczas gdy ja na szeroko rozstawionych nogach przemierzałam pochyły pokład i rzucałam im rozkazy. Wyczarowywałam w myśli hiszpańskie galeony pełne skarbów. Swoim korsarzom kazałam na nie napadać i ograbiać. Ze zrabowanymi skarbami wracali na statek i potem łupy zawoziliśmy do Anglii. Często oddawałam się takim marzeniom. Wyobrażałam sobie nawet, że to ja jestem Raleighem lub Drakiem. Niełatwo mi było przyoblekać się w postacie odmiennej płci. Wolałam stawać się dobrą królową Elżbietą i bohaterom nadawać szlachectwo. To było mniej skomplikowane. Chętnie widziałam się w roli wielkiej królowej: trzy tysiące sukien, ruda peruka i władza... ogromna władza. Nieraz bywałam Marią, królową Szkotów, udającą się na stracenie. Na szafocie wygłosiłam tak wzruszające przemówienie, że nie było ani jednej osoby, w której oczach nie pojawiłyby się łzy. Kat mocno się przejął i odmówił ścięcia mi głowy. Jedna z pań dworu, bardzo mi oddana, uparła się, że zajmie moje miejsce na szafocie. Próbowaliśmy ją powstrzymać, lecz nadaremnie. Z kolei udawałam, że jestem właśnie nią, ową dwórką, mającą za chwilę za mnie, królową zginąć. Byłam dwórką dopóty, dopóki nie zjawił się pewien zakochany w monarchini rycerz, który ocalił mi życie. Szczęśliwie i bez zagrożeń dożyliśmy sędziwego wieku. Nikt się nigdy nie domyślił, że jestem królową. Wszyscy sądzili, że zostałam ścięta w zamku Fotheringay... Rojenia i fantazje wydawały mi się zawsze realniejsze od rzeczywistości. Skończyłam z nimi jednak po tragedii, jaką przeżyłam owego strasznego dnia nad Jeziorem Świętego Branoka. Od tej pory nie ważyłam się już śnić na jawie. Bałam się, żebym, pogrążona w marzeniach, nie znalazła się znowu nad jeziorem. Zamek Cador dzieliło od miasta nie więcej niż pół kilometra. Stał na wzgórzu, z którego roztaczał się wspaniały widok na morze. Wieże, baszty i mury z szarego kamienia sprawiały, że nasz dom przypominał bastion. Przez setki lat opierał się morskim falom i złym pogodom i trwał zwycięsko niczym prawdziwa forteca. Nieraz nocą, leżąc w łóżku, słuchałam, jak wiatr gra wśród kamiennych murów. Czasem obłąkańczo wył, innym razem jęczał jak przerażone zwierzę - to przeraźliwie, to znów melancholijnie. Dawniej, zanim przeżyłam ową tragiczną przygodę nad jeziorem, wiatr mnie fascynował, ale od tamtej pory znienawidziłam jego zawodzenie: brzmiało dla mnie jak groźna przestroga. Życie w tamtych odległych czasach było barwne i bogate. Interesowałam się wszystkim, co mnie otaczało. - Nie można powiedzieć, żeby panienka Angel miała duży nosek, ale i tak wszędzie go wtyka... - mówiła o mnie pani Penlock. Lubiłam wiejskie chaty z pobielonymi, ulepionymi z gliny i słomy ścianami. Sporo takich chat stało na nabrzeżu. Ilekroć miałam okazję do którejś wejść, zawsze z niej korzystałam. W okresie świąt Bożego Narodzenia odwiedzałyśmy z matką tutejszych mieszkańców i, zgodnie z dawnym obyczajem, przynosiłyśmy im świąteczne prezenty. Uboższe domy składały się z dwóch ciemnych izb przedzielonych ścianką nie sięgającą dachu, co - jak się domyślałam - umożliwiało przepływ powietrza. W niektórych chatach widziałam półkę pod sufitem, rodzaj zapiecka, na którym spali młodzi. Wchodzili na górę po sznurowej drabinie. Jedynym źródłem światła była gliniana lampa w kształcie kaganka. Do wgłębienia na spodzie wlewało się olej i umieszczało w nim knot. W każdym domu, zanim moja matka usiadła na krześle, gospodyni najpierw wycierała je ścierką z kurzu. Stawałam zwykle z boku obok mamy i szeroko otwartymi oczami notowałam w pamięci wszystkie szczegóły. Przysłuchiwałam się rozmowom, które przeważnie dotyczyły zwyczajnych wydarzeń z życia odwiedzanej rodziny. Mówiono na przykład, że "Jenny nieźle sobie radzi jako służąca na probostwie", albo wspominano, iż "oczekują Jima, bo lada dzień ma powrócić z morza". Mama wszystko o tych ludziach wiedziała. Uważała, że jest to jej obowiązkiem, jako pani na zamku. W chatach, które odwiedzałyśmy, w powietrzu zawsze unosił się zapach jedzenia. Ogień na palenisku podtrzymywano kawałkami drewna zbieranymi na plaży. Podobało mi się, że ogień pali się pięknym niebieskim płomieniem. Ktoś mi wyjaśnił, skąd to się bierze: drewno na opał było przesycone solą, gdyż pochodziło z wraków wydobytych z morza lub wyrzuconych na brzeg. W większości chat widziałam ulepione z gliny kuchenne piece z piekarnikami, w których gospodynie piekły ciasta; wszędzie wisiał nad ogniem kociołek czarny od sadzy. Tutejsi ludzie mówili językiem trochę różniącym się od naszego, lecz szybko nauczyłam się ich rozumieć. Potrawy wiejskie też były inne niż nasze. Jedna z nich, o nazwie quillet, to grochowe piure, choć wyglądem przypominała owsiankę. Natomiast prawdziwą owsiankę nazywano tu |gurts. W ubiegłym wieku mieszkańcy tej ziemi cierpieli straszną nędzę. Mama mi opowiadała, że z głodu jedli trawę. Dodawali ją do placków jęczmiennych, które piekli w popiele. Teraz lepiej im się powodziło. Mama zawsze podkreślała, że w dużej mierze przyczynił się do tego mój ojciec. - Twój tata - mówiła - który jest bardzo dobrym człowiekiem, uważa za swój obowiązek troszczyć się o to, by nikt w sąsiedztwie nie przymierał głodem. Los tutejszych rybaków był ściśle związany z pogodą. Niestety, wiatry na naszym wybrzeżu bywają niekiedy bardzo gwałtowne. Czasem ludzie znający się na pogodzie zapowiadali, że nadchodzą silne wichury i sztormy. Łodzie stały wówczas bezczynnie i mieszkańcy Poldorey przeżywali trudne chwile. Zdarzało się jednak i tak, że wiatr zrywał się bez zapowiedzi i tego właśnie najwięcej obawiali się miejscowi rybacy i ich rodziny. Kiedyś słyszałam, jak żona rybaka żaliła się, że nigdy nie wie, czy mąż, który wyszedł w morze, jeszcze do niej wróci. Jakie to smutne - pomyślałam. Przypuszczam, że właśnie dlatego rybacy są tacy zabobonni. We wszystkim dopatrują się znaków, które coś zapowiadają, zwykle coś złego... Pod tym względem górnicy niewiele się od nich różnili. O trzy kilometry od miasta zaczynały się wrzosowiska, a tuż obok znajdowała się kopalnia cyny. Nazywano ją pogardliwie |scat |bal, co miało znaczyć, że jest stara, zużyta i do niczego... Wcale tak jednak nie było. Przeciwnie - mieszkańcy miasteczka właśnie kopalni zawdzięczali swój dobrobyt. Właścicielami jej byli nasi dobrzy znajomi, państwo Pencarronowie. Często składaliśmy sobie wizyty. Mieszkali w sympatycznym dworku niedaleko kopalni. Dwór nazwali Pencarron Manor. Kupili go, gdy przybyli w nasze strony przed kilkoma laty, i wkrótce po osiedleniu się uruchomili w szybie produkcję. Zabobonni górnicy mieli zwyczaj pozostawiania na dole odrobiny jedzenia. Była to ofiara na rzecz kopalnianych duszków; nazywała się |didjan. Górnicy chcieli tym zjednać sobie gnomy i wprawić je w dobry humor, by nie przyszło im czasem do głowy psocić lub wyrządzać szkody, o co w kopalni nie było trudno. Pod ziemią dochodziło nieraz do strasznych wypadków, w których ginęli ludzie. Pozostawały po nich wdowy i sieroty opłakujące utratę jedynych żywicieli. Nic dziwnego, że górnicy, podobnie jak rybacy, we wszystkim doszukiwali się tajemniczych znaków. Nie mogli sobie pozwolić na ich ignorowanie. - To zrozumiałe, że się boją - mówiła moja matka. Jeśli oddają duszkom tylko niewielką cząstkę swego obiadu i wierzą, że w ten sposób kupią sobie bezpieczeństwo, to chyba nie płacą wygórowanej ceny. Bardzo byłam ciekawa tych kopalnianych duszków i chciałam się o nich jak najwięcej dowiedzieć. Słyszałam, jak mówiono, że są to karły i że wcieliły się w nie dusze Żydów, którzy ukrzyżowali Pana Jezusa. Mama w to nie wierzyła. No cóż, łatwo jej było nie wierzyć, bo nie musiała schodzić na dół do kopalni. Niemniej mama także interesowała się zabobonami. - W Londynie pewnie by się z nich śmiano - mówiła - ale nie w Kornwalii. Tutaj takie rzeczy są przyjęte. Historie o duchach i niezwykłych wydarzeniach pasują do tej ziemi. Ileż tu krąży przeróżnych legend... o starych kopalniach, o złośliwych gnomach, dziwnych i nie wyjaśnionych tajemnicach, no i oczywiście o Jeziorze Świętego Branoka. - Opowiedz mi o jeziorze! Proszę cię, mamo! - nalegałam. - Zacznę od ostrzeżenia, żebyś zawsze była bardzo ostrożna, gdy się wybierzesz nad jezioro. Nie możesz tam chodzić sama, lecz tylko w towarzystwie panny Prentiss lub innej dorosłej osoby. Teren wokół jeziora jest bagnisty i grząski... tam naprawdę może być niebezpiecznie. - A teraz opowiedz legendę o powstaniu jeziora! - prosiłam. - To bardzo stara historia, niemniej niektórzy tutejsi ludzie wciąż w nią wierzą. Myślę jednak, że skłonni byliby we wszystko uwierzyć... - A w co właściwie? - Wydaje im się, że słyszą bicie dzwonów... - Jakich dzwonów? - Tych rzekomo zatopionych w jeziorze. - To znaczy, że są pod wodą? Mama potaknęła. - Ta historia jest bez sensu - powiedziała. - Wiele osób sądzi, że jezioro w ogóle nie ma dna, gdzie by się w takim razie miały znajdować dzwony? Sama widzisz, że to jakaś niedorzeczna legenda... - Niech sobie będzie, ale mnie bardzo interesuje. - Uparciuch z ciebie. Wszystko chcesz wiedzieć... - Przecież mówiłaś, że trzeba się starać wiedzieć jak najwięcej... - Miałam na myśli pogłębianie prawdziwej wiedzy... - A czyż ta legenda nie jest jej cząstką? Wszak to historia! - Nie sądzę, by można ją nazwać historią... - Mama zaśmiała się i włożyła mi za ucho niesforny lok, który wciąż wypadał spod wstążki przytrzymującej włosy. - Otóż legenda głosi, że dawno, dawno temu w tym miejscu znajdowało się opactwo. - Co ty?... W wodzie? - Nie! Wtedy jeszcze nie było tam wody. Zjawiła się później. Początkowo, gdy zbudowano opactwo, mieszkali w nim dobrzy i pobożni mnisi. Całe dnie spędzali na modlitwie i spełnianiu dobrych uczynków. Rzecz działa się w czasach, gdy św. Augustyn wprowadził do Anglii chrześcijaństwo. - No i co...? - ponaglałam, bojąc się, żeby opowiadanie nie zamieniło się w lekcję historii. - Z najdalszych stron przychodzili ludzie pragnący zwiedzić klasztor i przynosili ze sobą dary: złoto, srebro, wino i różne drogie wiktuały. Zakonnicy żyjący dotąd w ubóstwie wkrótce stali się bogaci i zaczęli źle się sprawować... - Co takiego robili? - Dogadzali sobie w jedzeniu, pili dużo alkoholu, urządzali orgie i tańce. Dopuszczali się też różnych niegodnych czynów, jakich nigdy przedtem nie popełniali. I oto pewnego dnia w opactwie zjawił się jakiś przybysz. Nie przyniósł żadnych cennych darów. Udał się prosto do kościoła i wygłosił kazanie. Powiedział mnichom, że Bóg nie jest z nich zadowolony, gniewa się na nich, bo swoje piękne opactwo, zbudowane na chwałę bożą, zamienili w siedlisko zła. Kazał im żałować za grzechy i odbyć pokutę. Ale zakonnicy tak się przywiązali do obecnego trybu życia, że nie mieli ochoty zeń zrezygnować. Znienawidzili przybysza za to, że ich ostrzegał. Zażądali, by niezwłocznie odszedł, zapowiadając, że jeśli sam nie pójdzie, to go wypędzą. A że obcy nie chciał się oddalić, sięgnęli po baty i kije... Dawniej sami się chłostali i biczowali dla pokuty i zbawienia... Prawdę mówiąc - dodała mama - nigdy nie mogłam zrozumieć, po co to robili... Teraz jednak zwrócili się przeciwko obcemu i zaczęli go bić. Lecz uderzenia nie czyniły mu żadnej krzywdy. Nagle wielka jasność otoczyła przybysza, który uniósł ręce i zawołał wielkim głosem, przeklinając Opactwo Świętego Branoka: "To miejsce, dawniej święte, niech teraz będzie przeklęte! Niech zginie bez śladu, jakby nigdy nie istniało! Niech zniesie je powódź, a dzwony niech zamilkną i odezwą się jedynie wtedy, gdy ludziom zagrozi jakieś nieszczęście!" - To powiedziawszy, tajemniczy przybysz zniknął. - Myślisz, że poszedł do nieba? - spytałam. - Może... - Założę się, że tu chodzi o świętego Pawła. To do niego podobne... takie właśnie rzeczy robił... - Nie wiem, czy to był Paweł - odparła mama. - Kimkolwiek był, przepowiedział prawdę... tak przynajmniej mówi legenda. Na próżno zakonnicy bili w dzwony - nie wydały z siebie żadnego dźwięku. Wtedy się przestraszyli, padli na kolana, lecz dzwony nadal milczały. Wkrótce lunął deszcz. Padał przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy, aż zalał Opactwo Świętego Branoka; na jego miejscu powstało jezioro. - Ciekawe, na jakiej głębokości leży opactwo? Mama spojrzała na mnie z uśmiechem. - Mówisz, jakbyś to, co ci powiedziałam, uważała za prawdę, a nie wytwór ludzkiej fantazji. Słyszałam, że gdy w tutejszej kopalni wydarzyła się kiedyś katastrofa, górnicy twierdzili, iż poprzedzało ją bicie dzwonów w jeziorze. Ale to nieprawda. Za każdym razem, gdy się coś strasznego dzieje, ludzie potem utrzymują, że słyszeli dzwony. Nigdy tego jednak nie mówią przed wypadkiem, lecz zawsze po nim. Po prostu przytaczają to, co głosi jedna z kornwalijskich legend. - Niemniej jezioro naprawdę istnieje - upierałam się. - Tak - zgodziła się mama - ale to zwykłe śródlądowe jezioro, jakich wiele. - Czy rzeczywiście jest bez dna? - Bardzo w to wątpię. - Czy ktoś próbował się o tym przekonać? - Nie wiem, po co miałby to robić... - Aby stwierdzić, czy na dnie jeziora istotnie znajduje się opactwo. - Powtarzam ci, Angelet, że to tylko jedna z kornwalijskich legend. Nikt nigdy nie badał jeziora, podobnie jak nikt nie sprawdzał wody w źródełku Nun's Well w Alternun, by się dowiedzieć, co takiego zawiera, że potrafi zapobiec obłąkaniu. Nikt również nie dociekał, czy rzeczywiście woda ze źródeł św. Uny w Redruth może uchronić od stryczka... Zawsze znajdą się ludzie, którzy w takie rzeczy uwierzą, ale większość odnosi się do nich sceptycznie. Dokładnie tak samo jest z Jeziorem Świętego Branoka... - A ja bym chciała usłyszeć te dzwony... - Daj spokój, dziecinko! One nie istnieją. Wątpię nawet, czy kiedykolwiek było tu jakieś opactwo. Czy wiesz, w jaki sposób powstają legendy? Otóż ludziom nieraz się wydaje, że widzą lub słyszą jakieś dziwne rzeczy, nie umieją sobie jednak wytłumaczyć, na czym to zjawisko polega. Puszczają więc wodze fantazji, zmyślają jakieś historie i po pewnym czasie zaczynają krążyć różne legendy. To wszystko... Niemniej nie powinnaś podchodzić do jeziora zbyt blisko. Jest to miejsce niezdrowe, jak zresztą każda stojąca woda... Już ci wspominałam, że tamtejszy teren obfituje w bagna. Wkrótce przestałam myśleć o jeziorze. Zainteresowały mnie inne historie, także dotyczące niesamowitych zjawisk. Opowiadano mi na przykład, że żyją wśród nas niegodziwcy, którzy źle życzą innym i mają moc szkodzenia ludziom. Podobno lepią z wosku figurki przedstawiające znienawidzone osoby, a następnie wbijają szpilki w miejsca odpowiadające żywotnym organom w naszym ciele. Słyszałam też inną niesamowitą opowieść: gdy pewien młody jeszcze mężczyzna nagle umarł, jego matka oskarżyła o zabójstwo synową. Twierdziła, że ta umyślnie rozsypała sól wokół krzesła swego męża, by sprowadzić na niego śmierć. W sądzie nikt by takiego postępowania nie uznał za morderstwo, ale tu jest inaczej... Albo historia Maddy Craig. Dziewczyna uchodziła za czarownicę tylko dlatego, że podobno któryś z jej przodków spotkał kiedyś wodną rusałkę unieruchomioną na mieliźnie i pomógł jej powrócić do morza. To wystarczyło, by podejrzewano Maddy o nieczystą siłę. Wierzono bowiem, że i rodziny tych, którzy udzielili pomocy rusałkom, są przez nie w podzięce obdarzane nadzwyczajną mocą. Moja mama, która - jak mówiłam - z upodobaniem bada dzieje naszej rodziny, sporo już o niej wie. Okazało się, że wielu naszych przodków prowadziło pamiętniki czy dzienniki i opisywało w nich swoje losy. Większość tych zapisków oprawiono i przechowywano w Eversleigh, najstarszej siedzibie naszego rodu. Stopniowo, poprzez małżeństwa zawierane w ciągu lat, członkowie naszej rodziny przenosili się do innych miejscowości w kraju. W końcu w Eversleigh znaleźli się ludzie stanowiący zupełnie inną gałąź rodziny. Rzadko ich odwiedzaliśmy, ponieważ miasteczko to położone jest na dalekim południowo_wschodnim krańcu Anglii, podczas gdy Cador leży na południowym zachodzie. W młodości mama miała okazję zapoznać się z niektórymi tomami pamiętników z Eversleigh i trochę mi o nich opowiedziała. Byłam ciekawa losów mojej imienniczki, Angelet. Dowiedziałam się, że ona i jej siostra bliźniaczka o imieniu Bersaba wyszły za mąż za tego samego mężczyznę. Pierwsza poślubiła go Angelet, a gdy zmarła, jej miejsce u boku wdowca zajęła Bersaba. W zamku Cador znajdowała się galeria naszych rodzinnych portretów. Najbardziej intrygował mnie obraz przedstawiający mego dziadka ze strony mamy. Miałam dziwne uczucie, że dziadek spogląda na mnie z portretu i gdy przechodzę galerią, jego oczy idą za mną. Wydawało mi się także, że jego twarz zmienia się, gdy na mnie patrzy. To był niesamowity portret. Miało się wrażenie, że za chwilę dziadek wyjdzie z ramy. Ojciec mojej matki miał ciemne włosy i rysy znamionujące dużą siłę. Kiedy mu się przyglądałam, nie mogłam się oprzeć złudzeniu, że unosi kąciki ust, a w jego oczach pojawia się wesoły błysk. Wyglądał na człowieka, który życie traktuje jak wielki żart. Mama zauważyła, że interesuję się portretem dziadka. - Zawsze się w niego wpatrujesz - powiedziała kiedyś. - Bo dziadek wygląda jak żywy, jakby był tu z nami, a tamci to po prostu zwykłe obrazy. Mama się odwróciła. Nie chciała, żebym zobaczyła, jak bardzo jest wzruszona. - Twój dziadek był wspaniałym człowiekiem - szepnęła po chwili. - Bardzo go kochałam... W młodości uważałam go za najważniejszą osobę w moim życiu. Jaka szkoda, Angel, że nie dane ci było go poznać. Ale nie jesteśmy panami naszego losu. Tam na górze ktoś dawno już ułożył i zaplanował naszą przyszłość. Jemu pisane było nie doczekać starości. Miał jednak bardzo ciekawe życie: za młodu obfitowało w przygody, nawet dość burzliwe; potem dziadek się ustatkował i założył rodzinę, którą bardzo kochał. Oprócz żony, Jessiki, miał jeszcze nas dwoje, mnie i mego brata Jacco. Zamilkła, zbyt się wzruszyła, by mówić dalej. Wsunęłam jej rękę pod ramię. - Chodź, mamo! Nie patrzmy na niego, jeśli ci to sprawia ból. Potrząsnęła głową. - Ojciec na pewno nie chciałby, żebym po nim rozpaczała, ale matka i Jacco odeszli razem z nim i zostawili mnie samą. Tyle lat minęło, a ja wciąż jeszcze mam żywo w pamięci ten dzień, w którym oni wszyscy zniknęli z mego życia i więcej ich nie ujrzałam... To była potworna tragedia, nigdy jej nie zapomnę... Mama opowiedziała mi historię dziadka. - Nazywał się Jake Cadorson. Urodził się i wychował na zamku Cador, lecz nie on, tylko jego starszy brat odziedziczył posiadłość. Nie żyli ze sobą w zgodzie, więc Jake odszedł z domu i przyłączył się do cygańskiego taboru. - On nawet trochę wygląda na Cygana - zauważyłam. - Miał cygańską naturę, to pewne... Nie bał się życia. Rzucił całemu światu wyzwanie i świat je przyjął. Ale i tak Jake w końcu wygrał... Gdy przebywał w obozie cygańskim, rozegrał się tam straszny dramat. Jake zabił w bójce człowieka. Wystąpił w obronie młodej Cyganki, którą napastował jakiś rozochocony arystokrata. Doszło do walki wręcz, podczas której napastnik zginął. Jake'a aresztowano i skazano na siedem lat zesłania do Australii. Groziła mu surowsza kara, mógł być powieszony za morderstwo. Na szczęście Jessika, dziewczyna, która miała potem zostać jego żoną, wymogła na swoim ojcu, bardzo wpływowym człowieku, by uratował Jake'owi życie. Złagodzono karę, ograniczając ją do zesłania przestępcy na siedem lat ciężkich robót w odległej angielskiej kolonii. Jake, już po odbyciu kary, ale jeszcze w Australii, dowiedział się, że zmarł jego starszy brat. I tak twój dziadek odziedziczył Cador. Powrócił więc do Anglii i ożenił się z Jessiką. Potem urodził im się syn, Jacco, no i ja... Stanowiliśmy bardzo szczęśliwą rodzinę. Po jakimś czasie wyjechaliśmy wszyscy do Australii, gdyż się okazało, że ojciec, mieszkając tam wiele lat, zdołał dorobić się sporego majątku. I właśnie w Australii moi najbliżsi udali się któregoś dnia na przejażdżkę żaglówką po morzu... i nigdy z niej nie wrócili. Zginęli wszyscy troje: ojciec, mama i brat. Zostałam sama. - Nie wracaj do tego, mamo, proszę... - Masz rację, ta bolesna rana wciąż pozostaje nie zagojona. - Nie myśl o tym, mamo! - Otoczyłam ją ramieniem. - Masz teraz nas: tatę, Jacka i mnie. - Tak, miałam szczęście, że spotkałam twego ojca i mogłam założyć rodzinę... - powiedziała, przytulając mnie do siebie. - Ale o tamtej tragedii, mimo upływu lat, nie mogę zapomnieć. Nagle jednego dnia straciłam wszystkie najbliższe mi osoby. Lecz tak się nieraz w życiu zdarza. I trzeba być na wszystko przygotowanym. - Ucałowała mnie i dodała: - Nie powinnam się smucić, dane mi było przeżyć z rodzicami i bratem wiele pięknych lat i jestem za to wdzięczna losowi. A teraz mam przecież twego ojca, ciebie i Jacka... Gdy poznałam historię życia mego dziadka, częściej niż dawniej przychodziłam do galerii, by na niego popatrzyć. Włączyłam go też do bohaterów pojawiających się w moich snach na jawie. Nie przeszkadzało mi, że żył w dość odległym czasie, na długo przed moim urodzeniem. Snując marzenia, widziałam się to jako Cygankę podróżującą wraz z dziadkiem taborem, to znów jako pasażerkę na statku uwożącym nas oboje za morze. Czasem towarzyszyłam dziadkowi w przejażdżce żaglówką w ów feralny dzień, gdy wraz z rodziną zatonął. Oczywiście udało mi się ich wszystkich uratować. I cała historia zakończyła się pomyślnie. W bogatym repertuarze moich marzeń dziadek zawsze zajmował czołowe miejsce. Znamienne wydarzenie, które zaważyło potem na moim losie, miało miejsce na wiosnę. Był początek marca. Pod opieką niani bawiłam się z bratem w ogrodzie. W pewnej chwili do ogrodu weszli rodzice. Jack podbiegł do mamy i złapał się jej spódnicy. Wzięła go na ręce, a zwracając się do mnie, powiedziała z uśmiechem: - Przyszedł list od ciotki Amaryllis. Ciotka z upodobaniem utrzymywała kontakt z rodziną i często do nas pisała. A odkąd mama po owym tragicznym wypadku na morzu została sierotą, ciotka uważała, że powinna się nią opiekować. Jak już wspomniałam, Amaryllis była siostrzenicą mojej babki, Jessiki, ale że dzieliła je niewielka różnica wieku, bardzo się ze sobą przyjaźniły. - Ciocia z entuzjazmem pisze o Wielkiej Wystawie, która wkrótce odbędzie się w Londynie - oznajmiła mama. - Pierwszego maja królowa ma dokonać jej otwarcia. Ciotka sugeruje, żebyśmy na tę okazję przyjechali do stolicy. Faktem jest, że dawnośmy już wujostwa nie odwiedzali... Podskoczyłam z radości, bo bardzo lubiłam Londyn. - Myślę, że moglibyśmy się do nich wybrać... nie widzę przeszkód... - zauważył ojciec. - Ja też pojadę, prawda? - dopominał się Jack. - Oczywiście, że pojedziesz, kochanie! - zapewniła mama. - Ani nam się śni zostawiać cię tu samego. - Pewnie, że nie... - potulnie zgodził się Jack. - Będzie to wspaniałe widowisko - gorączkowała się mama. - Przygotowania trwają od wielu miesięcy. Królowa szczególnie interesuje się tą imprezą, bo inicjatorem pomysłu był książę Albert i on cały czas patronuje wystawie. - Kiedy wyjedziemy? - spytałam. - Za kilka tygodni - odpowiedziała mama. - Nie później, jeśli chcemy być obecni na otwarciu - dodał tata. - Nie mogę się wprost doczekać tego momentu, kiedy królowa otworzy wystawę... - szepnęłam przejęta. - A ja, nie zwlekając, napiszę list do ciotki Amaryllis - oznajmiła mama. Od tej chwili u nas w domu nie mówiło się o niczym innym, tylko o Wielkiej Wystawie. Ciotka zgotowała nam w Londynie serdeczne powitanie, a przebywanie w rezydencji wujostwa okazało się niesłychanie podniecające. Dom był usytuowany w eleganckiej dzielnicy, na pięknym placu, pośrodku którego znajdował się wspaniały ogród. Oprócz nas mogli z niego korzystać także mieszkańcy sąsiadujących domów. Każdy miał własny klucz do bramy. Ogród był pięknie utrzymany, rosły w nim dorodne drzewa i krzewy, a na ścieżkach co chwila spotykało się ławki. Mnie wydał się zaczarowanym miniaturowym lasem. Z górnych okien domu wujostwa widać było Tamizę. Z przyjęmnością patrzyłam na rzekę, wspominając jej niegdysiejszą sławę, gdy stanowiła główną arterię stolicy. W marzeniach wcielałam się teraz w nieszczęsną Annę Boleyn, która tędy udawała się najpierw na swoją koronację, a potem do więzienia w Tower. Innym razem znajdowałam się w królewskim audytorium i słuchałam concerto grosso Haendla "Muzyka na wodzie". Puszczając wodze wyobraźni, uczestniczyłam też w wielu innych wydarzeniach. Oczywiście zawsze znajdowałam się w ich centrum i odgrywałam bohaterską rolę. Ciotka Amaryllis dochodziła chyba do sześćdziesiątki, ale dzięki gładkiej, niemal dziecięcej twarzy bez zmarszczek wyglądała znacznie młodziej. Wuj Peter wprawdzie się postarzał, lecz i tak robił wrażenie człowieka nie do zdarcia. Witając nas, ciotka ze szczególną czułością objęła moją mamę. Zauważyłam, że jej oczy napełniły się łzami. Zapewne w tym momencie przypomniała sobie moją nieżyjącą babkę. Zawsze się tak wzruszała, ilekroć spotykała się z mamą po dłuższym niewidzeniu. - Jak to miło mieć was u siebie - powiedziała. - Dawnośmy się nie widzieli. Ależ ty urosłaś, Angelet! A mały Jack już wcale nie jest mały, prawda, kochanie? - Jestem duży - przyznał skromnie Jack, a ciotka serdecznie go ucałowała. - Miło mi i ciebie widzieć, Rolfie - zwróciła się do taty. - A teraz pokażę wam wasze pokoje. Te same co zawsze, oczywiście. Od razu powiem, że jutro będą u nas na obiedzie Helena i Matthew. Pewnie MatĂthew zjawi się u Petera już rano, bo ma z nim jakieś sprawy do omówienia. Po chwili znalazłam się na piętrze w małym gościnnym pokoju, który ciotka jak zwykle przeznaczyła dla mnie. Wiedziała, że uwielbiam patrzyć z góry na rzekę. Zawsze pamiętała o takich rzeczach. "Ciotka całe życie chce sprawiać ludziom przyjemność" - pomyślałam. Pozostałą część dnia spędziliśmy na rozmowach o rodzinie: obmówiliśmy po kolei wszystkich jej członków. - Musisz zaprowadzić dzieci do Heleny - powiedziała ciotka. - Jonnie i Geoffrey z niecierpliwością oczekują Angelet. - Jonnie jest już pewnie dużym chłopcem...? - O tak, wkrótce skończy trzynaście lat. Bardzo się cieszyłam na to spotkanie. Następnego dnia z samego rana udaliśmy się z wizytą do domu Heleny i Matthew Hume'ów. Matthew nie zastaliśmy, gdyż był u wuja Petera, ale ciocia Helena bardzo ciepło nas przyjęła. Z wyglądu i sposobu bycia przypominała matkę, choć brakowało jej owej naiwnej wiary w ludzką dobroć, stanowiącą szczególną zaletę cioci Amaryllis. Niemniej Helena też bardzo kochała swoją rodzinę i była dumna z osiągnięć męża. Opowiadała mamie o sukcesach, jakie Matthew odnosi w Izbie Gmin. Była przekonana, że jego partia wkrótce dojdzie do władzy, a wtedy Matthew na pewno znajdzie się w rządzie. Powoływała się przy tym na opinię wuja Petera: - Ojciec nie ma wątpliwości, że tak się niedługo stanie, a on wie, co w trawie piszczy. Poszłam z Jonniem obejrzeć jego kolekcję książek o archeologii. Pokazywał mi je z wielką dumą i przejęciem. Co prawda niewiele mnie obchodziła stara broń, dawne monety czy szczątki urn i innych wykopalisk - i nie było dla mnie ważne, czy pochodzą jeszcze z epoki kamiennej czy już z epoki brązu - ale przebywanie w towarzystwie Jonniego sprawiało mi dużą przyjemność. Żywo interesował się wystawą i powiedział, że często chodzi do Hyde Parku, żeby obserwować, jak postępują prace wykończeniowe. Twierdził, że ceremonia otwarcia będzie cudownym wydarzeniem i że przy okazji będziemy mogli dokładnie obejrzeć to wspaniałe osiągnięcie techniki, jakim jest Kryształowy Pałac, cały ze szkła i żeliwa. Geoffrey, starszy ode mnie zaledwie o dwa lata, zachowywał się z rezerwą, był bowiem zbyt młody, by się mną zajmować. Jonnie, starszy o cztery lata, postępował już całkiem inaczej i wydał mi się niezwykle atrakcyjny. Kiedy wróciliśmy do domu, Matthew wciąż jeszcze rozmawiał z wujem Peterem. Z przyjemnością stwierdziłam, że wuj traktuje mnie po przyjacielsku. Doszłam do wniosku, że darzy mnie szczególną sympatią. - Może z urody nie jesteś podobna do babki, ale masz po niej wiele dobrych cech charakteru... - powiedział mi kiedyś. To był niewątpliwie komplement. Wuj musiał bardzo lubić babcię Jessikę. Mimo że był już starym człowiekiem, wciąż jeszcze grał pierwsze skrzypce. Osiwiał, lecz nadal uchodził za przystojnego mężczyznę. Ujmował wszystkich, a zwłaszcza mnie, tajemniczym uśmiechem, sugerującym, że wuj znalazł wspaniały sposób na życie, które traktuje jak świetną zabawę. Nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Mama nazwała kiedyś wuja "szarą eminencją". Podejrzewała, że to on kieruje krokami swego zięcia, i chyba się nie myliła. Choć Matthew był znanym politykiem, nie przestawał uważać swego teścia za mistrza. Ale sam także dokonywał wielkich rzeczy. Szczególną sławę przyniosła mu książka, w której piętnował transporty więźniów do Australii. Pojechał i na własne oczy zobaczył, jak to się odbywa, a po powrocie swoje spostrzeżenia zawarł w książce, która należy już do klasyki, jest najważniejszym dziełem traktującym o niedoli więźniów. Co prawda transporty zesłańców wciąż jeszcze trwały i nadal przewożono ich w specjalnych statkach, w haniebnych i przerażających warunkach, lecz zasługą Matthew było to, iż zwrócił uwagę na ten fatalny stan rzeczy i że dzięki niemu o problemie przewozu więźniów nieustannie teraz dyskutowano. Matthew zyskał wielu zwolenników, którzy podzielali jego pogląd, domagali się, by wreszcie skończyć z niegodziwymi praktykami, i wyglądało na to, że niedługo tak się stanie. Matthew napisał jeszcze inną książkę, w której protestował przeciwko zatrudnianiu dzieci jako kominiarzy i do prac w kopalniach. Był chyba reformatorem z powołania. Jego postawa zyskała mu duży szacunek w Izbie Gmin i popularność wśród wyborców. Był też wysoko ceniony przez kierownictwo swojej partii. Nie ulegało kwestii, że gdy torysi wrócą do władzy, Matthew otrzyma stanowisko ministra. Byłam rada, że pozwolono mi uczestniczyć w rodzinnym obiedzie. - Angelet usiądzie przy mnie - oznajmił wuj Peter. Gdy chciał, potrafił być czarujący i zachowywać się przymilnie. Nic dziwnego, że takie naiwne dziewczątko jak ja podziwiało go z całego serca. Przy stole wuj mówił najwięcej. Powoli zaczęłam się przekonywać, że rzeczywiście maczał palce w różnych, nie zawsze czystych sprawach, jak ktoś o nim kiedyś powiedział. Nie byłam pewna, czym się w obecnej chwili zajmował, ale wiedziałam, że jest to dochodowy interes i że wuj jest bardzo bogaty. Potem usłyszałam, że był właścicielem wielu nocnych klubów o nieco wątpliwej reputacji. Wuj uważał, że takie instytucje są ludziom potrzebne, gdyż - jak twierdził - "pozwalają pewnym osobnikom wyżyć się, dzięki czemu nie popełniają przestępstw, które mogłyby się stać zmorą dla społeczeństwa". Zgodnie z tym punktem widzenia wuj działał dla dobra kraju. Ciotka absolutnie w to wierzyła, chociaż w swoim czasie w związku z jego działalnością wybuchł wielki skandal i wuj stracił miejsce w parlamencie. Musiał pójść na kompromis i zadowolić się tym, że choć sam znalazł się poza głównym nurtem polityki, mógł kierować posunięciami swego zięcia, Matthew, tak jak uważał za wskazane. Matthew był więc w pewnym sensie marionetką w rękach wuja. Zresztą nie tylko nim wuj manipulował. Nie miałam wątpliwości, że byli jeszcze inni ludzie, którzy robili to, co chciał. Czułam się zatem mile połechtana jego względami i uważałam się za ważną dlatego, że mnie wybrał, abym siedziała obok niego. W czasie obiadu wiele się mówiło o nieodpowiedzialnej polityce, jaką prowadzi John Russell, premier z ramienia partii wigów. A że wuj Peter był torysem, miał dla "małego Johna", jak go nazywał, jedynie pogardę. Omawiano też wyczerpująco sprawę wystawy. - Cieszysz się na ceremonię otwarcia, prawda, Angelet? - spytał wuj, zwracając się do mnie. Zapewniłam go, że ogromnie się cieszę. - Zapamiętasz tę uroczystość na całe życie. To będzie historyczne wydarzenie - dodał. - Podobno królowa ma dokonać otwarcia - zauważyła mama. - Oczywiście! Jej "malutka"»* Wysokość nie widzi świata poza wystawą. A dlaczego? Ano dlatego, że to był pomysł księcia Alberta, a więc jej zdaniem musi być doskonały... Królowa Wiktoria była bardzo małego wzrostu. - Czyż to nie wspaniałe, że oni są ze sobą tacy szczęśliwi? - spytała ciotka Amaryllis. - Jaki piękny przykład dają narodowi... - Jestem pewien, moja droga, że i u nich bywają czasem burze - odparł wuj Peter. - Ale Albert zawsze wychodzi z nich zwycięsko. Nie wiem, czy to świadczy o jego mądrości... czy też przyczyny należy się doszukiwać w urodzie księcia małżonka. - Ależ Peter! - krzyknęła ciotka, niby to z przyganą, lecz nie bez podziwu w głosie... - Dobrze, że nareszcie przygotowania dobiegają końca - wtrącił Matthew. - Jestem przekonany, że wystawa będzie wielkim sukcesem. - Zobaczycie, że mały John będzie jeszcze próbował robić trudności - przestrzegał wuj Peter. - Masz jakieś nowe wiadomości, Matthew? - Premier domaga się, żeby salut z salw armatnich oddano w parku St. James. Mówi, że jeśli salwy zostaną wystrzelone w Hyde Parku, to z kopuły Kryształowego Pałacu może się posypać szkło. - I co? Zrobią tak, jak chce premier? - zainteresowała się moja mama. - Oczywiście, że nie! - zapewnił ją wuj. - Małemu Johnowi chodzi tylko o to, żeby innym psuć szyki i sprawiać kłopoty. - Książę Albert na pewno przeciw niemu wystąpi stwierdził Matthew. - A co będzie, jeśli kopuła pałacu się uszkodzi? - spytałam. - Moja droga Angelet! - wykrzyknął wuj Peter, spoglądając na mnie rozpromienionym wzrokiem. - Gdyby się stało tak, jak mówisz, toby znaczyło, że nie miał racji książę Albert, natomiast miał ją mały John. - Czy to nie jest trochę ryzykowne? - Nie sądzę, żeby książę Albert ustąpił w tej sprawie. - Wuj wzruszył ramionami. - Nie patrz tak ponuro, kochanie! Wątpię, czy dojdzie do najgorszego. Jestem pewien, że kryształowa kopuła pozostanie nienaruszona. Jeśli jednak stanie się inaczej... no to cóż ci mam powiedzieć?... Będzie wielka awantura... - A mnie się wydaje, że to głupota narażać kopułę na takie ryzyko. Byłoby straszne, gdyby się zniszczyła po tych wszystkich staraniach... - Życie, moje dziecko, jest pełne ryzyka. Czasami opłaca się je podjąć. Jeśli książę się podda, to mały John zaraz zgłosi inne obiekcje. Książę nie może przyznać, iż się myli, nie pozostaje mu więc nic innego, jak ponieść niewielkie ryzyko. Zamyśliłam się nad tym, co powiedział, i widziałam, że wuj patrzy na mnie z rozbawieniem. Po chwili z entuzjazmem opisywał, jak piękna będzie ta wystawa, mówił, że książę postanowił zorganizować ją pod hasłem pracy i pokoju. O ile lepiej by było, gdyby narody żyły ze sobą w przyjaźni i eksponowały swoje osiągnięcia w technologii, niż gdyby miały spotykać się na polu bitwy. Sztuka, przemysł i handel powinny ze sobą współdziałać. W końcu nastał ten wielki dzień. Mieliśmy szczęście znaleźć się wśród gości zaproszonych do uczestniczenia w ceremonii otwarcia wystawy. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam wtedy królową. Wyglądała wspaniale: cała była w różowosrebrzystej tonacji, a na jej piersi widniała wstęga Orderu Podwiązki. Na głowie nosiła małą koronę, w której błyszczał słynny diament Koh_i_Noor. Zaparło mi dech z wrażenia. Nigdy nie widziałam równie pięknego zjawiska. Czułam się zaszczycona, mogąc przyłączyć się do okrzyków na powitanie królowej, wznoszonych od momentu, gdy pojawiła się w karecie. Na głowie miała dwa łagodnie falujące pióra, przymocowane do korony; na jej twarzy malowała się duma i szczęście. Wyglądała prawdziwie po królewsku, dokładnie tak, jak królowa powinna wyglądać. To był cudowny dzień. Spełniły się wszystkie przewidywania. Zachwycała mnie wspaniała muzyka, zwłaszcza utwór z powtarzającym się motywem refrenowym "Alleluja". Królowa i jej mąż zajęli miejsca na podium pod niebieskim i złotym baldachimem. Nie mogłam oderwać od nich oczu. Znowu dałam się ponieść wyobraźni i zobaczyłam siebie na podium. To ja byłam Wiktorią: dumną żoną, mądrą matką, wielką królową, świecącą przykładem całemu narodowi. Czułam się bardzo z siebie zadowolona. Niewątpliwie był to jednak ciężki i wyczerpujący dzień, ale obfitujący w różne atrakcje. Ogromnie mnie zainteresowała ekspozycja rzemiosła, na którą złożyły się wyroby z wielu krajów. Każdy zdobył się na najwyższy wysiłek, żeby posłać na wystawę to, co miał najlepszego. Oszałamiał mnie widok sławnych ludzi, takich jak na przykład książę Wellington. Ale nic się nie dało porównać z widokiem naszej małej królowej, tak promiennie szczęśliwej, tak bardzo ludzkiej, a jednocześnie pełnej majestatu. Od tej chwili gorąco pokochałam naszą królową. Spotkanie z nią wryło mi się w pamięć jako najbardziej wzruszające przeżycie na wystawie. Po powrocie do domu wujostwa przez resztę dnia nie mówiło się o niczym innym, tylko o wystawie. Bez końca wałkowaliśmy ten temat. - Czy macie zamiar jeszcze raz wybrać się na wystawę przed powrotem do Kornwalii? - spytała ciotka. - Tak! Koniecznie! - odparła mama. -Czy wtedy też będzie królowa? - zainteresowałam się. - Nie zdziwiłbym się, gdyby była... - zauważył wuj Peter. - Wystawa jest pomysłem księcia Alberta i już choćby dlatego Wiktoria nie przestanie się nią zachwycać. - A co wuj powie na to - dodałam - że salwy armatnie oddano w Hyde Parku, a szklanej kopule nic się nie stało...? - Widzę, że dobrze zapamiętałaś naszą rozmowę - śmiał się wuj. - Tak, bo dotykała ważnej sprawy - stwierdziłam. - No i trochę ryzykownej. Czy ci nie mówiłem, że zawsze należy podejmować ryzyko? Odważnym i śmiałym zwykle wychodzi to na korzyść. Gdy położyłam się do łóżka, od razu zapadłam w sen; był mocno poplątany, ale pogodny. Widziałam siebie w różowościach i srebrze, idącą majestatycznym krokiem w stronę królewskiego podium, a po drodze każdy przechodzień mnie pozdrawiał. To był piękny sen... Następnego dnia wydarzyło się coś zupełnie nieprzewidzianego. Siedzieliśmy właśnie przy obiedzie. Matthew znowu był u nas. Zauważyłam, że bardzo często tu gości... Wuj go akurat pouczał, jak się powinien zachować w Parlamencie, gdy nagle rozległo się ciche pukanie do drzwi i zjawił się kamerdyner Janson. Dyskretnie zakaszlał i zwracając się do wuja, powiedział: - Jakiś młody człowiek przyszedł do pana. - Kto? - spytał wuj. - Nazywa się Benedykt Lansdon, proszę pana. Na kilka sekund wuj Peter zaniemówił. To było prawie niezauważalne, ale gdy dokładnie mu się przyjrzałam, dostrzegłam, że jest zmieszany. Lekko się uniósł w krześle, ale zaraz z powrotem usiadł. - Dobrze, Jansonie! Zobaczę się z nim. Poproś, żeby poczekał. Janson wyszedł, a wuj rzucił niespokojne spojrzenie na ciotkę Amaryllis. - Kto to przyszedł, Peter? - indagowała. - Nosi twoje nazwisko... - Pewnie jakiś dawno nie widziany krewniak. Zaraz się zorientuję... Wybaczcie mi, proszę... Gdy opuścił jadalnię, od razu zaczęliśmy snuć domysły. - Kto to może być? - głośno zastanawiał się Matthew. - Na pewno ktoś z rodziny... To nazwisko... - Interesujące... - zauważyłam. Mama uśmiechnęła się do mnie, ale nic nie powiedziała. Skończyliśmy obiad i wstaliśmy od stołu. Wuj Peter nadal rozmawiał z gościem. Zamknął się z nim w swoim gabinecie. Było mi głupio, bo pewne sprawy trzymano ode mnie z daleka, uważając, że jestem za młoda, by o nich wiedzieć. Nie miałam wątpliwości, że Benedykta Lansdona otacza jakaś wielka tajemnica. Mój ojciec i matka mówili przyciszonym szeptem, a ciocia Amaryllis sprawiała wrażenie nieco rozkojarzonej. Podsłuchałam, jak Matthew szepnął mojemu ojcu, że ma nadzieję, iż ta wiadomość się nie rozniesie. Zastanawiałam się, co miał na myśli. Słuchałam, obserwowałam i powoli zaczynałam rozumieć. Okazało się, że Benedykt jest wnukiem wuja Petera. Urodził się siedemnaście lat temu w Australii. Jego ojcem był syn wuja. Co prawda wuj był żonaty tylko raz i właśnie z ciotką Amaryllis, ale to mu nie przeszkadzało mieć syna, o którego istnieniu ciotka nie miała pojęcia. - Po Peterze można się było spodziewać - słyszałam, jak mama cicho mówi do ojca - że przemilczy ten błąd młodości, chociaż owo potknięcie przydarzyło mu się, zanim poznał Amaryllis... A więc Benedykt był rezultatem młodzieńczego "potknięcia się" wuja Petera. Więcej o tej historii dowiedziałam się już od samego Benedykta; poinformował mnie lepiej, niż ktokolwiek inny mógłby to uczynić. Od razu przypadliśmy sobie do serca. Spodobał mi się dlatego, że różnił się od chłopców, których dotąd znałam, a ja spodobałam mu się pewnie dlatego, że go tak otwarcie i bez zastrzeżeń podziwiałam. Jak na swój wiek był wysoki, miał bardzo niebieskie oczy, zaskakujące w opalonej na brąz twarzy, i jasne włosy, rozjaśnione jeszcze mocnym słońcem antypodów. Podobnie jak wuja Petera cechowała go zupełna beztroska, ale u Benedykta graniczyła niemal z zuchwalstwem. Pomyślałam, że wuj Peter w młodości musiał wyglądać tak jak Benedykt. Patrzył na świat z wyrazem rozbawienia w oczach, jakby widział w nim dla siebie tylko same korzyści. Identyczne spojrzenie zauważyłam u wuja Petera. Nie mogło być żadnej wątpliwości co do łączącego ich pokrewieństwa. W otaczającym dom wujostwa małym ogródku, wyłożonym brukową kostką, rosły karłowate krzewy i grusza rodząca bardzo twarde gruszki. Ciotka kazała tu wstawić donice z kwitnącymi roślinami i z gruba ciosaną ławkę. W tym właśnie ogródku spotkałam się po raz pierwszy z Benedyktem. - Cześć! - powiedział. - Sympatyczna z ciebie dziewczyna. Jak ci na imię? - Nazywam się Angelet, choć niektórzy nazywają mnie Angel, ale to duże nieporozumienie. - Mam nadzieję... Bałbym się spotkania z aniołem. - Nie wydaje mi się, żebyś ty się w ogóle bał czegokolwiek. - Tak go właśnie oceniałam. Widać było, że mu komplement sprawił przyjemność, bo w jego niebieskich oczach zajaśniała radość. - Niewielu rzeczy się boję - przyznał. - Ale anioły mają podobno zwyczaj zapisywać ludzkie grzechy... - Tak dużo ich popełniłeś? Potaknął z konspiracyjną miną, co bardzo mnie rozśmieszyło. - Kto ty jesteś? - spytałam. - Jestem Benedykt Lansdon. Mów do mnie Ben. - Ben bardziej do ciebie pasuje. Benedykt brzmi zbyt świątobliwie, jakbyś był jakimś mnichem albo świętym czy kimś w tym rodzaju. - Nie sądzę, żebym miał kimś takim zostać. To mi chyba nie grozi. - Tak czy owak Ben brzmi o całe niebo lepiej. - W domu nazywają mnie Ben. - Po co tu przyjechałeś? - Aby zobaczyć się z dziadkiem. - Z wujem Peterem? - A więc on jest twoim wujem? - Nie! Nie jest moim prawdziwym wujem. Kiedy się ma krewnych, których nie wiadomo jak nazwać, to najlepiej mówić im ciociu czy wuju. Wuj Peter jest po prostu mężem ciotki Amaryllis, tylko że ona też nie jest moją prawdziwą ciotką... Łączą nas jakieś więzy pokrewieństwa, ale zbyt skomplikowane, żebym ci to mogła wytłumaczyć. - A moje pokrewieństwo z dziadkiem Peterem nie jest ani trochę skomplikowane. Peter jest po prostu moim dziadkiem... i już! - Dziwne tylko, że nic o tobie nie wiedział, dopóki nie przyjechałeś, by go o tym poinformować. - Nie ma w tym nic dziwnego. Jest rzeczą zupełnie naturalną, że ludzie mają czasem dzieci, których wcale nie zamierzali począć, i potem nie wiedzą, co z tym fantem zrobić... Taka historia przydarzyła się właśnie mojej babci i twojemu wujowi Peterowi. - Ach, tak... - Babcia wyjechała do Australii, będąc w odmiennym stanie, a dziadek opłacił jej podróż i do końca życia wysyłał jej pieniądze. Gdy urodził się mój ojciec, otrzymał po dziadku imię Peter. Właściwie nazywał się Peter Lansdon Carter, ale potem jakoś z tego Cartera zrezygnował... Babka nigdy nie wyszła za mąż, natomiast mój ojciec się ożenił i owocem tego małżeństwa jestem właśnie ja. Teraz już wiesz, jak zostałem wnukiem twego wuja. Babcia stale wspominała Anglię i nie mogła się nachwalić, jakim wspaniałym człowiekiem był mój dziadek. Kiedyś zobaczyłem wzmiankę o nim w gazecie. Nie była zbyt pochlebna, ale babcia ją wyśmiała i nadal twierdziła, że nie ma drugiego takiego człowieka jak on. Po jej śmierci straciliśmy kontakt z dziadkiem. Niemniej w naszym domu często się o nim mówiło. Potem umarła mama i pozostałem sam z ojcem. Mieliśmy niewielką posiadłość ziemską, ale nie powodziło nam się za dobrze. Ziemia była licha, gleba przesuszona na skutek długotrwałych, bezdeszczowych okresów... Nękały nas różne plagi: szarańcza i inne szkodniki. Gdy mój ojciec czuł, że niedługo umrze, odbył ze mną poważną rozmowę o mojej przyszłości. Znał kogoś, kto gotów był kupić naszą ziemię. Chciał, żebym ją sprzedał, udał się do Anglii i odszukał dziadka. - "Z łatwością go znajdziesz - dodał. - To bardzo znany dżentelmen". Po śmierci ojca doszedłem do wniosku, że warto by zobaczyć Anglię. Sprzedałem więc wszystko i przyjechałem do Londynu. - Muszę przyznać, że to bardzo odważne posunięcie z twojej strony. - Nie wiem... Po prostu miałem wielką ochotę tu przyjechać. - I co zamierzasz teraz robić? - Zobaczę, jak się sprawy ułożą... - Mam nadzieję, że z korzyścią dla ciebie. - Postaram się o to! - zapewnił z zuchowatą miną. - Jestem pewna, że ci się uda. Uśmiechnęliśmy się do siebie i odniosłam wrażenie, że Ben mnie lubi, tak jak ja jego. - Mój dziadek też był w Australii - powiedziałam - ale jako więzień, zesłaniec. - Naprawdę? To nie do wiary! - A jednak! Zabił człowieka i zesłano go do Australii na siedem lat ciężkich robót. - Łagodny wyrok za morderstwo... - To nie było morderstwo, tylko zabójstwo, w dodatku popełnione w szlachetnej intencji. Odsiedział wyrok, a potem już na wolności uczciwie w tej Australii pracował i dorobił się fortuny. Wrócił jednak do Anglii i ożenił się z młodą dziewczyną, której wiele zawdzięczał. Nazywała się Jessika i to ona właśnie została moją babką. - A więc wszystko się szczęśliwie zakończyło... - Tak się wydawało... Mieli dwoje dzieci: chłopca, wujka Jacco, i dziewczynkę, która po latach została moją matką. Byli bardzo szczęśliwi. Ale dziadek postanowił znów pojechać do Australii, gdzie czekał go duży majątek, i zabrać ze sobą rodzinę. I właśnie tam spotkało ich straszne nieszczęście. Pewnego razu wybrali się na rodzinną przejażdżkę żaglówką i już z niej nie wrócili. Wszyscy utonęli. Ocalała jedynie moja matka, bo tego dnia nie pojechała z nimi na wycieczkę. - Słyszałem o ludziach, którzy w podobny sposób zginęli... - Czyżby Australia była krajem, gdzie łatwo o wypadek? - Nie sądzę. Prawdę mówiąc, nieszczęśliwe wypadki zdarzają się wszędzie. - Niemniej cieszę się, że zdecydowałeś się przyjechać do Anglii. - Ja też się cieszę. Rozmowę przerwało nam wejście do ogródka cioci Amaryllis i mojej mamy. Ciotka robiła wrażenie podenerwowanej, jakby niepokoiła ją obecność Benedykta, on natomiast uśmiechał się do niej bez najmniejszej żenady czy zakłopotania. Czuł się tutaj jak u siebie w domu. Przez jakiś czas opowiadał o Australii, potem stwierdził, że tak jak przypuszczał, Londyn jest niezwykle interesującym miastem, a w końcu spytał ciotki, czy mógłby pojeździć konno. Ciotka wyjaśniła, że tutaj jeździ się konno w Hyde Parku wzdłuż Alei Rotten Row, i dodała, że z pewnością będzie mogła zorganizować mu taką przejażdżkę. Wtedy Ben zwrócił się do mnie. - Założę się - powiedział - że ty regularnie jeździsz konno. - Jakbyś zgadł! - odparłam. - Bardzo lubię jazdę wierzchem i u nas w Cador często to czynię. - Może więc wybierzemy się razem na przejażdżkę do Hyde Parku? - spytał. - Bardzo chętnie! Mama i ciotka jakby się przelękły naszej komitywy. Ciotka zapowiedziała, że niedługo podadzą obiad. Pojechaliśmy z Benem do Row; towarzyszyli nam też synowie cioci Heleny: Jonnie i Geoffrey. Jazda wierzchem alejami Hyde Parku zasadniczo różniła się od moich konnych doświadczeń z Kornwalii. Rotten Row było miejscem, gdzie spotykały się najelegantsze sfery Londynu, i jeźdźcy niemal bez przerwy wymieniali ukłony. Nieźle jeżdżę konno, dorównywałam umiejętnościami obu londyńskim chłopcom, ale najlepszym z nas był niewątpliwie Ben. Żałowałam, że nie ma tu terenów, na których mógłby się wykazać swoim jeździeckim kunsztem. Podczas przejażdżki Ben przeważnie ze mną rozmawiał. - Szkoda, że nigdy nie widziałaś australijskiego "outbacku" - powiedział i opisał mi tę jałową pustynną ziemię: - Wszędzie dokoła tylko suche zarośla, pagórki i mnóstwo drzew gumowych. - A kangury? - spytałam. - Oczywiście są i kangury! - One noszą swoje małe w torbach skórnych. Widziałam je na zdjęciach. - Tak! Kangurzątka rodzą się bardzo maleńkie, mają zaledwie dwa centymetry długości. Opowiadał nam o mieście Sydney i jego wspaniałym porcie, o niezliczonych zatokach i zatoczkach, a także o pięknym listowiu tamtejszych drzew i krzewów i o jaskrawo upierzonych ptakach. - Ale są tam jeszcze i więźniowie zesłańcy - zauważyłam. - Tak! - przyznał. - Ciągle jeszcze są. Jest ich jednak mniej niż dawniej; oprócz nich mamy także innych osadników. Przybyli do Australii, by budować nowe życie, i robią to... Jonnie zbliżył się do nas i zajął miejsce z mojej drugiej strony. Geoffrey wysunął się do przodu, ale trzymał się na uboczu. - Miałbyś ochotę pojechać do Australii, Jonnie? spytałam. - Owszem, ale na krótko, z wizytą. Na stałe wolę mieszkać tutaj. - Jak możesz wiedzieć, co wolisz, skoro nigdy nie byłeś w Australii? Tylko Ben może powiedzieć, gdzie jest lepiej, bo był tam, teraz przebywa tu, i ma jakąś skalę porównawczą. Ciekawi jesteśmy twojej opinii, Ben! - Prawdę mówiąc, nie wyrobiłem sobie jeszcze zdania - wyznał Ben. Przez chwilę jechaliśmy galopem, co mi sprawiło wielką radość. Czułam, że coraz bardziej lubię Bena. W końcu cała rodzina zaakceptowała Bena i jego obecność nikomu już nie przeszkadzała. Stało się to za sprawą wuja Petera i głównie jego w tym zasługa. Wuj przyjął szczególną postawę: zachowywał się tak, jakby to było najnormalniejszą rzeczą pod słońcem, że gości w swoim domu chłopca będącego owocem jego młodzieńczego grzechu. Taka strategia odniosła sukces. Dowiedziałam się, że kiedyś wuj podobnie się zachował. Stało się to wtedy, gdy wybuchł skandal zagrażający jego karierze i pozycji społecznej. Ale wuj nie pozwolił, by sprawy zaszły za daleko. Potraktował powstałą sytuację z takim spokojem, że inni nie mieli wyboru i chcąc nie chcąc, musieli postąpić tak samo. Patrząc na wuja Petera, miałam wrażenie, że jest dumny z Bena. Myślę, że dostrzegał w nim duże podobieństwo do siebie i cieszył się z odnalezienia wnuka, o którego istnieniu nie wiedział. Rozmawiał o nim z moim ojcem i zastanawiał się, jak pokierować chłopcem. Podsłuchiwałam, gdy ojciec relacjonował tę rozmowę mamie. - Trzeba przyznać Peterowi - mówił - że nie stara się uchylać od odpowiedzialności. Przeciwnie, chce dla chłopca zrobić wszystko, co w jego mocy. Chętnie posłałby go na uniwersytet na rok lub dłużej, aby, jak powiedział, chłopiec nabrał nieco ogłady. Peter sądzi, że Ben jest bardzo zdolny. - Jestem o tym przekonana - odparła mama. - Mówią, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, a Ben to wykapany dziadek. Ma wszystkie zalety swoich przodków. Rodzice zdali sobie chyba sprawę, że ich słyszę, i zmienili temat. Zirytowałam się, bo byłam ogromnie zainteresowana Benem i chciałam się o nim jak najwięcej dowiedzieć. Przed wyjazdem ponownie wybraliśmy się na wystawę. Tym razem towarzyszył nam Ben. Trzymał się blisko mnie, czym sprawił mi szczególną przyjemność. Okazało się, że ma sporą wiedzę i o niektórych eksponatach potrafił niezwykle ciekawie opowiedzieć. - Cieszysz się, że przyjechałeś do Anglii? - spytałam go w pewnej chwili. - Nawet bardzo! - odparł, ściskając mnie za rękę. - Ja też się cieszę... - Uważam, że przyjazd tutaj był dobrym pomysłem, a mój dziadek to świetny facet. Nie sądzisz? Przyznałam, że myślę tak samo jak on. - Chciałbym być do niego podobny - zamarzył Ben. - Ależ jesteś! - zapewniłam. - Chciałbym mu pod każdym względem dorównać i tak jak on w przyszłości zajmować się biznesem. Dziadek długo ze mną rozmawiał. Jego zdaniem powinienem się jeszcze uczyć, by stać się prawdziwym angielskim dżentelmenem. Uważasz, że ma rację? - Dla mnie jesteś wystarczająco dobry już teraz. - Ale dziadek tak nie uważa, a jest przecież bardzo mądrym człowiekiem. - Mówiąc, Ben cały czas uśmiechał się do mnie. Jego błyszczące oczy wyrażały zadowolenie i radość, że tu przyjechał. Z żalem opuszczałam Londyn i z przykrością myślałam o rozstaniu z Benem. - Wkrótce znowu przyjedziesz... - pocieszał mnie. - A może ja się wybiorę do Kornwalii, żeby zobaczyć wasz wspaniały zamek. - To byłoby cudownie... Odprowadził nas na stację, pomógł wsiąść do wagonu, a potem stał na peronie i machał ręką. - Widzę, żeście się polubili z Benem - zauważyła mama. - Ten chłopak ma barwną osobowość - dodał ojciec. - Należało się tego spodziewać po wnuku Petera i po niekonwencjonalnym życiu, jakie do tej pory prowadził. - Ciekaw jestem, czy on do nas przyjedzie - zastanawiał się tata. - Na pewno! - wykrzyknęłam. - Przecież powiedział, że przyjedzie. - Ludzie nie zawsze dotrzymują słowa, moja droga! - Ale on to mówił szczerze... - Ludzie zwykle tak mówią, a potem zapominają... Byłam przekonana, że Ben nie zapomni. Długo jeszcze o nim myślałam, ale po jakimś czasie wspomnienia zaczęły się zacierać... Minął rok. Od czasu do czasu ciotka Amaryllis dawała o sobie znać, pisząc o różnych rodzinnych sprawach. "Peterkin i Frances - donosiła - rozszerzyli swój przytułek dla biednych, dobudowując do niego nowe skrzydło. Jonnie i Geoffrey niemal przez cały rok szkolny są poza domem. Nadzieje, jakie Peter pokładał w Matthew, spełniły się w momencie, gdy rząd małego Johny'ego upadł, a lord Derby powołał ministerstwo, w którym nasz zięć otrzymał wysokie stanowisko. Wnuk Petera - pisała dalej ciotka - bardzo się zmienił i stał się taki jak każdy z nas. Jest prawdziwym angielskim dżentelmenem, może jeszcze nie do końca, ale prawie... Peter stara się pokierować jego losem i zapewnić mu dobrą przyszłość. Myśli, że Ben nadawałby się na administratora majątków ziemskich. W związku z tym zwraca się do was z prośbą, żebyście, jeśli to możliwe, przyjęli do siebie Bena na miesiąc lub dwa, aby posiedział w majątku i zorientował się, czy mu takie życie odpowiada. Peter jest zdania, że Ben bardzo by się nadawał do pracy na wsi". - Oczywiście! - zgodził się ojciec. - Niech przyjedzie i pobędzie u nas jakiś czas. Ja też myślę, że zarządzanie majątkiem ziemskim może być dla niego odpowiednim zajęciem. Przecież wyrósł na wielkich australijskich farmach i nie ulega kwestii, że właśnie do takiego życia się urodził. Mama powiedziała, że zaraz napisze do Amaryllis, a ja byłam zachwycona perspektywą rychłego zobaczenia Bena. Kilka dni później Grace Gilmore po raz pierwszy pojawiła się na mojej drodze. Przed południem pojechałam na swojej klaczy, Glory, na plażę. Bardzo lubiłam galopować po piasku nad samym brzegiem morza. Zwykle nie spotykało się tu ludzi. Plaża ciągnąca się na odcinku jednego kilometra od portu należała do Cadoru. Mimo że nie stosowaliśmy restrykcji i nikomu nie zabranialiśmy przechadzać się tędy, mało kto się tutaj pojawiał. Zdziwiłam się więc, zobaczywszy samotną, młodą kobietę. Siedziała na łodzi przewróconej do góry dnem obok starej przystani wioślarskiej, z której od lat nikt nie korzystał. Patrzyła na morze; gdy usłyszała, że galopuję w jej stronę, zrobiła ruch, jakby się przelękła. Wstrzymałam konia. - Dzień dobry! - powiedziałam. Odwzajemniła pozdrowienie. Była bardzo młoda, pewnie nie miała jeszcze dwudziestu lat. Dojrzałam w niej jednak coś szczególnego, co sprawiło, że się nią zainteresowałam. Emanowała z niej powaga, ale także pewien niepokój, który w chwili gdy mnie zobaczyła, zamienił się w strach. Moja wrodzona ciekawość, nad którą pani Penlock tak ubolewała, wzięła górę. Koniecznie chciałam się dowiedzieć, kim jest dziwna nieznajoma. Rzadko spotykało się tu obcych, a ona niewątpliwie taką była. Co prawda nieraz przyjeżdżali w nasze strony krewni mieszkańców, lecz o nich zawsze się plotkowało, o tej pani natomiast nic dotąd nie słyszałam. - Jaki ładny dzień... - zagaiłam. - Gdzie się pani u nas zatrzymała? - Zamieszkałam w zajeździe "Fisherman's Rest". - Wygodnie się tam pani mieszka? - Chyba... tak. Wiedziałam, że właściciel zajazdu, pan Pennyleg, niewiele ma do zaoferowania przyjezdnym. Nie zależało mu na tym, bo bardzo mało gości tu przybywało. Miał tylko dwa pokoje do wynajęcia, jeśli dobrze pamiętam. Oba były małe i zagracone. Swoją działalność raczej opierał na dochodach z konsumpcji: miejscowi górnicy i rybacy bywali częstymi gośćmi w zajeździe. - Długo pani u nas pozostanie? - Jeszcze nie wiem... nie jestem pewna... Jest mało komunikatywna - pomyślałam. - A ty tu mieszkasz? - spytała nagle. Potaknęłam i wskazałam ręką na zamek Cador, wznoszący się na górze nad urwiskiem. - Wspaniały... - powiedziała. Od razu poczułam do niej sympatię, jak zwykle do każdego, kto chwalił Cador. - Czy przystań też do was należy? - Chyba tak, ale nigdy jej nie używamy. Ogromnie mnie zaciekawiła ta kobieta, ale nie było w tym nic dziwnego, bo zawsze interesowali mnie ludzie, szczególnie obcy. Z początku zdawało mi się, że jest dziwnie spięta, ale potem położyłam to na karb mojej wybujałej wyobraźni. Pożegnałam się i pogalopowałam w stronę domu, mijając po drodze krzewy janowca, wysokie pędy waleriany i dzikich goździków. Szybko zapomniałam o obcej dziewczynie. Ale następnego dnia znowu ją spotkałam. Byłam z mamą w ogrodzie, gdy przeszła przez podwórze i stanęła przed nami ze smutną i nieco uroczystą miną. - Dzień dobry! - przywitała ją moja mama. - Można wiedzieć, kogo pani szuka? - Czy mówię z panią tego domu? - Tak! - Wczoraj poznałam pani córkę. - To prawda! - zawołałam. - Spotkałyśmy się na plaży obok starej przystani. Czy nadal mieszka pani w zajeździe "Fisherman's Rest"? Potaknęła. Zastanawiam się, czy mogłabym znaleźć tu jakąś pracę. - Pracę? - zdziwiła się mama. - Tak! Jakąkolwiek... - odparła z desperacją w głosie. Zauważyłam, że mama bardzo przejęła się jej słowami. - Przyjmowaniem do służby zajmuje się Watson, nasz kamerdyner. Może pani z nim porozmawia... - zaproponowała mama z lekkim wahaniem. Mogłam sobie łatwo wyobrazić, jak ją Watson przyjmie. Na pewno potraktuje ją z góry i bardzo protekcjonalnie. I nie wiem, jaką mógłby dać jej pracę. O ile się orientowałam, nie potrzebowaliśmy więcej służby. A zresztą ona nie wyglądała na pokojówkę ani na nikogo w tym rodzaju. Była nawet ładna, ale zbyt poważna, a Watson nie gustował w tego rodzaju kobietach. - Ja... ja umiem szyć - dodała nieśmiało. Mama spojrzała na mnie i już wiedziałam, że młoda osoba wzbudziła jej sympatię. Mnie też się spodobała; obie zapragnęłyśmy uczynić wszystko, by jej pomóc. Czytałam w mamy myślach. Szycie... to było jakieś wyjście. Przeważnie kupowałyśmy suknie podczas wyjazdów do Londynu, a czasem nawet w Plymouth, gdzie także był jeden modny zakład krawiecki. Nieraz słyszałam, jak mama wspominała naszą dawną domową krawcową: "Jak bym chciała, żeby droga stara panna Semple nadal była z nami..." Panna Semple zajmowała mały pokoik na mansardzie, a obok znajdowało się duże, przestronne i jasne pomieszczenie, którego używaliśmy jako pokoju do szycia. Zawsze można tam było zastać pannę Semple, póki nie umarła trzy lata temu. Ni stąd, ni zowąd nieznajoma dziewczyna nagle się zachwiała i byłaby upadła, gdyby mama w porę jej nie podtrzymała. - Zemdlała, biedulka... - stwierdziła mama. - Pomóż mi, Angelet! Opuścimy jej głowę niżej i to powinno przywrócić ją do przytomności. Po chwili nieznajoma otworzyła oczy. - Proszę mi wybaczyć... - szepnęła. - Drogie dziecko! - powiedziała kategorycznie mama. - Zabierzemy cię do naszego domu. Pani musi odpocząć i wrócić do siebie. Zaprowadziłyśmy ją do pokoju wychodzącego bezpośrednio z holu, gdzie zwykle czekali interesanci, którzy mieli jakąś sprawę do rodziców. - Zadzwoń na służbę i powiedz, żeby ktoś tu przyniósł koniak! - zwróciła się do mnie mama. Zrobiłam, jak kazała. - Już się czuję lepiej - stwierdziła dziewczyna, siedząc w fotelu. - Przepraszam, że się tak głupio zachowałam. - Jeszcze pani nie wróciła całkiem do siebie. Musi pani chwilę odpocząć - stanowczo zażądała mama. Służąca przyniosła koniak, który dziewczyna wypiła, ale, jak mi się zdawało, niezbyt chętnie. Wyglądała już trochę lepiej. Próbowała nieco się unieść, ale mama łagodnie zmusiła ją, by usiadła. - Proszę mi teraz opowiedzieć, skąd się pani tutaj wzięła i dlaczego szuka pani pracy. - Nie ma sensu udawać, prawda? - dziewczyna spytała jakby samą siebie i smutnie się uśmiechnęła. - Muszę znaleźć pracę, i to szybko - mówiła dalej. - Jestem zdesperowana. Nie mam gdzie się podziać. - Wspominała pani, że mieszka w tutejszym zajeździe - powiedziałam. - To prawda! Ale jutro muszę się stamtąd wynieść... nie mam... - A po co pani tu przyjechała? - weszła jej w słowa mama. - Wiedziałam, że w tej okolicy są w bliskim sąsiedztwie dwie duże rezydencje. Miałam nadzieję, że może w którejś z nich znajdę pracę, więc... - Rozumiem - przerwała jej znowu mama. - A skąd pani przyjechała? - Mieszkałam z rodzicami w Barnton, w hrabstwie Dewon. Ojciec, znacznie starszy od mojej matki, był tam pastorem. Moi rodzice pobrali się już w starszym wieku i byłam ich jedynym dzieckiem. Matka wcześnie umarła. Zajmowałam się ojcem, który długo chorował i musiał przejść na emeryturę. Nie było nam łatwo. Oszczędności stopniały, mieliśmy długi. Gdy po śmierci ojca wszystko sprzedałam, zostało mi bardzo niewiele. Wiedziałam, że wkrótce zabraknie mi środków i że muszę znaleźć jakieś zajęcie. Niestety, nie nauczono mnie zarabiać na siebie. Jedyne, co umiałam, to szyć. Sporo szyłam dla ludzi w sąsiedztwie i dla znajomych. Naprawdę dobrze szyję... - zakończyła niemal błagalnym tonem. Mama powzięła decyzję. - Musi się pani zorientować, czy praca u nas będzie jej odpowiadała. Przez wiele lat zatrudnialiśmy domową krawcową, pannę Semple, która niestety przed trzema laty umarła. Bardzośmy ją lubili i nigdy nie przyjęliśmy nikogo na jej miejsce. Jej pokoik, obok którego jest pomieszczenie do szycia, też stoi nie używany. Radość rozjaśniła twarz dziewczyny. - Mówi pani poważnie? - spytała. Wzięła matkę za rękę, przymknęła oczy, myślałam, że się rozpłacze, ale nie... Mama poczuła się nieco zakłopotana tą demonstracyjną wdzięcznością. - Pewnie zechce pani przynieść swoje rzeczy? - Mam jedynie trochę odzieży w zajeździe. To wszystko. - Pokażę pani pokój, a potem pójdzie pani do zajazdu po rzeczy i może się pani zaraz wprowadzić. - Pani jest dla mnie bardzo dobra. To zbyt cudowne... aż trudno uwierzyć... Zabrałyśmy ją na górę i pokazały, gdzie będzie mieszkać i pracować. W pokoju do szycia stał duży stół, przy którym panna Semple zwykła siadywać, były manekiny, których używała, a w szufladach stołu leżały pozostawione przez nią nici i miarki. Nasza nowa krawcowa powiedziała, że nazywa się Grace Gilmore, i wyraziła nadzieję, że któregoś dnia będzie się nam mogła odwdzięczyć za okazaną dobroć. I tak w ciągu kilku godzin stała się mieszkanką Cadoru. Służba na dole była trochę poruszona, bo nie podobała jej się odgórna interwencja mojej mamy i sposób, w jaki zatrudniła Grace. Mama tłumaczyła, że panna Gilmore jest szlachcianką, która popadła w kłopoty finansowe, i zaapelowała, by wszyscy starali się jej pomóc w trudnej życiowej sytuacji. Watson i pani Penlock od razu zadeklarowali, że w miarę swoich możliwości pomogą temu biednemu stworzeniu w zadomowieniu się w Cador. Dawali przy tym do zrozumienia, że chociaż angażowanie personelu należy do obowiązków Watsona, szycie jakby wykracza poza jego domenę i wobec tego nie nastąpiło naruszenie domowego protokołu, jak im się z początku wydawało. Jeszcze tego samego dnia Grace wróciła na zamek z niewielkim bagażem swoich osobistych rzeczy i wprowadziła się do pokoju na górze. Bardzo szybko i ochoczo przystąpiła do pracy i już wkrótce dała się poznać jako doskonała krawcowa. - To szczęście, że ją mamy - stwierdziła mama. - I nie bez znaczenia jest fakt, iż Grace jest osobą z dobrego domu. Musimy być dla niej bardzo mili, bo biedna dziewczyna ma za sobą ciężkie przeżycia, a pamiętajmy, że jest jeszcze bardzo młoda... Jestem też przekonana - dodała - że ona może w niejednym pomóc pannie Prentiss. Ja również się cieszyłam, że byliśmy w stanie zaopiekować się panną Gilmore. Nie przestawała mnie jednak intrygować: czułam, że otacza ją jakaś tajemnica. Któregoś dnia przybył wreszcie do Cadoru długo przeze mnie oczekiwany Ben. Pamiętałam, że był przystojny, ale teraz wydał mi się jeszcze przystojniejszy. - Jak ty urosłaś, Angelet! - zawołał. - Wyglądasz niemal jak młoda dama... - dodał ze śmiechem. Zauważyłam, że ma piękne białe zęby i oczy chyba bardziej niebieskie niż przed rokiem. - Zadomowiłem się w tym kraju - powiedział - i wkrótce będę nie mniej angielski od ciebie. Moi rodzice serdecznie go przyjęli. A po paru dniach wydawało się nam, że należy do Cadoru tak jak my. Sporo czasu spędzał z moim ojcem. Nawet Jack się z nim zaprzyjaźnił i służba go polubiła. Korzystałam z każdej okazji, by z nim przebywać; on także lubił moje towarzystwo. Nie zapominał jednak, że przyjechał w określonym celu, i gorliwie przykładał się do swoich zajęć. Pilnie uczył się zasad prowadzenia majątku ziemskiego. A kiedy nie towarzyszył memu ojcu, starał się asystować naszemu zarządcy, panu Polstarkowi. Wszyscy darzyli go sympatią. W kuchni bez przerwy się o nim mówiło, a młodsze i bardziej frywolne dziewczyny jawnie do niego wzdychały. - Mówię wam, że z tego chłopca jest wielki czaruś - ostrzegała pani Penlock. - Z takimi trzeba ostrożnie, a więc miejcie się, dziewczyny, na baczności! Najpierw uśmiechy i piękne słówka, a gdy dostanie to, czego chce... wtedy powie: "do widzenia, żegnam!" i pójdzie do drugiej. - Ale sama pani Penlock też nie była odporna na jego urok i kiedy znalazł się w pobliżu, wyraźnie się do niego wdzięczyła. Ben do wszystkich odnosił się z życzliwością i choć błyszczącym spojrzeniem obdarzał raczej młode i ładne dziewczyny, nie zapominał także o starszych. Nawet pani Penlock okazywał względy, choć przyznawała się do sześćdziesiątki. Podejrzewam, że odjęła sobie dobrych kilka lat, bo wiem, że pracowała w Cador, gdy moja mama była małą dziewczynką i podobno już wtedy nie należała do najmłodszych. Ben dawał każdemu odczuć, że jest kimś wyjątkowym i godnym adoracji. Zdaje się, że miał to, co nazywamy charyzmą. Próbowałam dociec, jak to się dzieje, że wywiera takie wrażenie na ludziach. Na pewno nie wynikało to tylko z jego przyjaznego stosunku do drugiego człowieka. Ben należał do mężczyzn, którzy pragną władzy, i może w tym tkwiła istota jego atrakcyjności. Rozmawiałam o nim kiedyś z mamą. - Ben ma chyba jakieś sposoby, żeby zawsze dawać się poznać z najlepszej strony - powiedziała mama. - Jest tutaj tak krótko, a już wszystkich oczarował. - Tak! Bardzo się różni od innych chłopców. Nie jest podobny do żadnego z tych, których znam. - Dobrze też sobie radzi z Johnem Polstarkiem i twoim ojcem - dodała mama. - Obaj uważają, że będzie z niego niezły zarządca. - Ciekawe, jakie plany ma wobec niego wuj Peter? Może kupi mu jakiś ziemski majątek? - Jeśli kupi majątek, to dla siebie - odparła mama - i położy na nim rękę. Może jednak pozwoli Benowi zarządzać tym majątkiem. - Nie sądzę, by Ben się na to zgodził. - I ja tak myślę. Śmiem twierdzić, że Ben jest zbyt podobny do swego dziadka, by zgodzić się na taką rolę. Na pewno zechce być odpowiedzialny za majątek, którym miałby zarządzać. Boję się, czy nie dojdzie między nimi kiedyś do spięcia. Obaj mają silną wolę. A przy okazji... Ciekawa jestem, jak oceniasz pannę Gilmor? Chyba już się u nas zadomowiła, prawda? - Sposób, w jaki obnosi się ze swoją wdzięcznością, zaczyna mnie mierzić... - Biedna dziewczyna. Nie wiem, co by zrobiła, gdybyśmy jej nie przyjęli. Sprawiała wrażenie ogromnie zdesperowanej. A wiesz, że poprosiła mnie o wolny dzień? - O wolny dzień? Już? Tak prędko? - Mówiła, że musi odwiedzić ciotkę, która mieszka gdzieś w okolicy Bodmin. Chce się z nią zobaczyć, żeby powiadomić ją, jak się urządziła, podać swój nowy adres itp. - Zdawało mi się, że ona nie ma żadnych krewnych. - Chyba tego nam nie powiedziała. Ciotka jest podobno siostrą jej ojca, bardzo starą kobietą... Ojciec Grace też był w zaawansowanym wieku, gdy umarł. W każdym razie zgodziłam się, żeby pojechała. - Blisko Bodmin, mówisz? - Tak! Wymieniła nazwę Lanivet... - To niedaleko stąd. - Zamierzała zostać u ciotki na noc i była niezwykle wdzięczna, gdy wyraziłam na to zgodę. Myślę, że Grace jest dla nas wielce pożytecznym nabytkiem. Pięknie przerobiła mój ulubiony alpakowy kostium. Nie chciałam go wyrzucić, a dół rękawów całkiem się przetarł. Grace tak go zreperowała, że wcale nie widać zniszczenia. Zwęziła także spódnicę i kostium wygląda jak nowy. Nasza droga, stara panna Semple nie dałaby rady takiej przeróbce. Chyba pod koniec miała już kiepski wzrok, choć nigdy się do tego nie przyznawała. - Wygląda na to, mamo, że jesteś zadowolona z panny Gilmore. - Miło jest spełnić dobry uczynek, a potem się przekonać, że samemu też się na tym skorzystało... - ze śmiechem wyznała mama. - Ciekawa jestem - powiedziałam - jak się teraz układają stosunki Grace ze służbą? - Nieźle, ale nadal uważają ją za kogoś nie należącego do ich grona. - Dla nich obcy jest nawet ten, kto pochodzi z drugiego brzegu rzeki. - Liczy się tylko to, że panna Gilmore jest spokojna i nie przyczynia problemów - stwierdziła mama. - Nie wiem, co się dzieje w kuchni, ale Grace jest w podobnej sytuacji co panna Prentiss. Oni tam na dole są szalenie surowi, jeśli chodzi o pilnowanie przynależności do określonej warstwy społecznej. Trudno ich czasem zrozumieć... Wydaje mi się jednak, że Grace zaprzyjaźniła się z panną Prentiss. - Widać obie uznały, że ich przyjaźń mieści się w granicach protokołu. - Chyba tak właśnie jest. W każdym razie Grace ma jutro rano wychodne. Grace Gilmore nie przestawała mnie intrygować. Otaczała ją aura tajemniczości, którą koniecznie chciałam przeniknąć. Nikomu o tym nie mówiłam. Powiedzieliby, że znowu sobie coś roję, a gdyby nawet tego nie powiedzieli, na pewno by tak pomyśleli. Mogłam sobie wyobrazić, jak trudne miała życie z biednym starym pastorem. Zapewne był bardzo słaby i wymagał stałej opieki, a ona poświęciła się dla niego, usługując mu i troszcząc się o niego, i w ten sposób zaprzepaściła swoje szanse. Moja matka powiedziałaby: "Wymyślasz rzeczy, których nie ma. Masz zbyt bujną wyobraźnię, Angel! To nic nie szkodzi, byleś się w tym nie zagubiła, nie straciła kontaktu z rzeczywistością". Nazajutrz spotkałam Grace, gdy śpiesząc do pociągu, szła na stację. Wyglądała na osobę zdecydowanie zmierzającą do celu. Uśmiechnęłam się do niej i życzyłam jej szczęśliwej podróży. Zaraz jednak zaczęłam zastanawiać się, czy ona do nas wróci. Tyle było niedomówień i niejasności, że wszystko mogło się zdarzyć... Nie zdziwiłabym się, gdyby nagle zniknęła i nigdy byśmy już o niej nie usłyszeli. Byłam tak obsesyjnie o tym przekonana, że przyszedłszy do domu, udałam się prosto do jej pokoju. Wszystko było pieczołowicie poukładane i uporządkowane. Zajrzałam do szafy. Jej rzeczy nadal tam wisiały. Nocna koszula leżała starannie złożona pod poduszką. Byłam na tyle wścibska, że nawet pod nią zajrzałam. Wyglądało na to, że mieszkanka pokoju zamierza do niego powrócić. Po południu jeździłam konno z Benem i tak miło spędzaliśmy czas, że Grace całkiem mi wyparowała z głowy. Ben mówił o swoich planach na przyszłość i o tym, że chciałby samodzielnie prowadzić duży majątek. - Taki jak Cador? - spytałam. - Większy! - Zawsze chcesz mieć wszystko większe niż inni - śmiałam się. - Tak! Chcę! I przyznaję się do tego! - Czy zdajesz sobie sprawę, że nasz majątek powstawał i rozrastał się setki lat? - Wiem! - A ty ledwo przyszedłeś i zacząłeś tu pracować, a już chciałbyś coś większego. - Tak! Właśnie tego bym chciał... - Nie zawsze dostajemy to, czego chcemy... - Ale ja mam zamiar to dostać... - "Nie bądź dumny, gdyś na górze, bo się stoczysz na dół..." - zacytowałam jeden z ulubionych aforyzmów mojej guwernantki. - Widzę, że zaczynasz moralizować. - To podobno prawda. - Nic podobnego. Będę dumny jak paw, a mimo to się nie stoczę. Zrobię to choćby dlatego, żeby wykazać, iż przysłowie nie mówi prawdy. - Rozczarowałabym się, gdyby tak było... Nie masz pojęcia, ile razy panna Prentiss kazała mi je przepisywać. - A ja świetnie się ubawię, udowodniając, że moraliści nie mają racji, bo każdemu przysłowiu odpowiada inne, będące jego zaprzeczeniem. - "Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść" i "Gdzie pracuje wielu ludzi, nikt się zbytnio nie utrudzi". - Właśnie to miałem na myśli... Chciałbym ustanowić własne zasady, oparte jedynie na rozumie. - Ach, Ben, jak dobrze, że jesteś z nami! - szepnęłam. - Powiedzieć ci, co jest dla mnie najprzyjemniejsze? - Powiedz! - To, że ty tu jesteś. - Zawsze mówisz miłe rzeczy, ale mówisz to, co myślisz? - Nie zawsze, ale tym razem tak! - A jeśli tak nie myślisz, to po co mówisz? Chwilę pomilczał, potem się uśmiechnął i powiedział: - Żeby sprawić ludziom przyjemność, za to mnie darzą sympatią. Myślę, że postępuję mądrze, starając się, by mnie ludzie lubili. I tobie radzę: nigdy nie rób sobie wrogów, jeśli możesz tego uniknąć. Nigdy, nawet w najmniejszej sprawie... Bo przecież nie wiesz, kiedy najbardziej trywialna rzecz może się przeciwko tobie obrócić. Obowiązuje zasada: lepiej mieć stu przyjaciół niż jednego wroga... - Więc czasem w tym, co mówisz, jest fałsz? - Tu chodzi o zupełnie niewinne rzeczy... - Ben wzruszył ramionami. - Cóż w tym złego, że staram się uszczęśliwiać ludzi? - Chyba nic, lecz ja bardzo sobie cenię prawdę. - Masz zbyt wielkie wymagania... Gdy wyjechaliśmy na otwarte pole, zachęciłam klacz do galopu. Ben jechał obok. - Stąd zaczynają się już wrzosowiska! - zawołałam. Powściągnęłam wodze. Dokoła nas na przestrzeni wielu kilometrów rozciągały się pola wrzosowe. Gdzieniegdzie spotykało się rozrzucone głazy, małe szemrzące strumyczki, a czasem kwitnące krzewy janowca. - Wydaje mi się, że w atmosferze panującej na tutejszych wrzosowiskach jest coś dziwnego. Czujesz to? Coś bardzo specyficznego, powiedziałabym nawet: niesamowitego... - Jakby nie z tego świata? - Właśnie! - Jakbyśmy zabłądzili na inną planetę... - Dziwne rzeczy dzieją się w tym miejscu. Gdy tu jestem, mogę z łatwością uwierzyć w legendy, które opowiadają o duszkach, skrzatach, gnomach i całej reszcie krasnoludków. Przez chwilę jechaliśmy stępa. - Moglibyśmy przywiązać nasze konie do krzaka i usiąść na chwilę - zaproponował Ben. - Bardzo bym chciał, a ty? - Ja też! Przywiązaliśmy konie, usiedliśmy i opierając plecy o głaz, wdychaliśmy świeże, rześkie powietrze. Wiał słaby wiatr i pogwizdywał wśród traw, chwilami leciutko pojękując niemal ludzkim głosem. Cieszyło mnie, że Ben także ulega szczególnej atmosferze tego miejsca. - Niedaleko stąd jest kopalnia - powiedziałam. - Słyszałem o niej. Jeśli się nie mylę, należy do państwa Pencarronów. - Tak! Któregoś dnia wybierzemy się tam konno. Chcieliby cię poznać. - Przypuszczam, że kopalnia przynosi niezłe zyski. - Chyba tak. A poza tym jest prawdziwym dobrodziejstwem dla naszego miasta, gdyż zatrudnia sporo ludzi. Najwięcej u nas rybaków i górników, choć nie brak też farmerów i ludzi pracujących na ziemi. Ci są bezpieczni. - Bezpieczni? - zdziwił się. - Tak, bo nic im nie grozi. Natomiast rybacy i górnicy zawsze mogą spodziewać się jakiegoś nieszczęścia. Co więcej - wypatrują go. Górnikom co jakiś czas ukazują się wieszczące katastrofę czarne psy i białe zające... A gdy już dojdzie do wypadku, skutki są straszne, i to zarówno na morzu, jak i w kopalni. W dodatku górnicy mają problemy z krasnoludkami. Muszą je przekupywać. Chcąc je sobie zjednać, zostawiają na dole pożywienie: dzielą się swoim obiadem, chociaż są wiecznie głodni i chętnie by sami wszystko zjedli. Z kolei rybacy nigdy nie wiedzą, kiedy im się ukaże syrena i przekaże jakieś straszliwe ostrzeżenie. Zdarza im się też nieraz spotkać statek_widmo. Najczęściej jednak grozi im po prostu zła pogoda. Jak więc widzisz, ludzie pracujący na lądzie mają stosunkowo spokojne życie. - Dlaczego w takim razie tamci nie wybrali pracy na roli? - Bo rybacy, jeśli im się połów uda, zarabiają duże pieniądze. Także górnicy mają bez porównania większe dochody od robotników rolnych. Zwiększone zarobki rekompensują im niebezpieczeństwo związane z zawodem. - To logiczne - stwierdził Ben. - Ale nastrój panujący na wrzosowisku skłania człowieka do wiary w dziwne kornwalijskie legendy... - Na przykład, że leżące tu kamienie mogłyby nagle ożyć. Spójrz na ten! Ma kobiece kształty. Nazywają go "Kamienna nowicjuszka". Legenda głosi, że dziewczyna zaklęta w tym kamieniu została wydalona z klasztoru, w którym odbywała nowicjat. Ukarano ją w ten sposób za nieposłuszeństwo wobec reguły klasztornej. - Ciekawe, jakie? - Miała kochanka. Mówią, że bywają takie dni, że możesz usłyszeć, jak płacze... jeśli znajdziesz się tu sam, oczywiście. - Pewnie wiatr tak jęczy... - Ale do złudzenia przypomina płacz. - Opowiedz mi jeszcze inne legendy! - Znam opowiadanie o kopalni. - Tej, co należy do Pencarronów? - Nie! W Kornwalii jest dużo kopalń. Ta, o której mówi legenda, była gdzie indziej. Podobno bardzo dawno temu zdarzył się w niej wypadek. Teraz kopalnia jest już stara, zużyta i do niczego. - Tak właśnie mówią o szybie Pencarronów. - O nie!... A jeśli nawet to tylko żartem. Mam nadzieję, że krasnoludki znają się na żartach, bo mogłyby się jeszcze obrazić. Historia, którą mam zamiar ci opowiedzieć, dotyczy całkiem innej kopalni. - Mów! Bardzo mnie zainteresowałaś. - To była kopalnia cyny. Katastrofa, jaka w niej miała miejsce, pociągnęła za sobą śmierć kilku ludzi i całkowicie zrujnowała kopalnię. Po tym zdarzeniu wielu górników przypomniało sobie, że w pobliżu kopalni pojawiły się czarne psy i białe zające. Ci, którzy ocaleli, bo udało im się w porę uciec, stracili pracę. W okolicy zapanowała nędza. Ludzie mówili, że kopalnię nawiedziły duchy. Słyszano w nocy dochodzące stamtąd dziwne stukanie. Pewnego razu dwaj bracia, górnicy, którzy stracili pracę i żyli w ubóstwie, postanowili wybrać się nocą do starej kopalni i przekonać się, co tam puka. Wyprawa była niebezpieczna, gdyż kopalnia już raz się zapadła i w każdej chwili tąpnięcie mogło się powtórzyć. Mimo wszystko zdecydowali się zejść na dół i czołgając się, ruszyli w stronę, skąd dochodziło stukanie. Cały czas byli w strachu, czy strop się nad nimi nie zawali. W pewnej chwili dostrzegli światło. Skierowali się w tę stronę i ujrzeli dwadzieścia krasnali kopiących małymi łopatkami ziemię i napełniających urobkiem małe wiaderka. Bracia oniemieli z wrażenia, gdy zobaczyli, że naczynia są pełne złota. - Złoto? - zdziwił się Ben. - Skąd by się wzięło w kopalni cyny? - Na tym właśnie polega tajemniczość tej historii. Bracia z początku się przelękli, ale po chwili strach im minął, bo stwierdzili, że krasnoludki są malutkie, nie większe od laleczki za sześć pensów, i że wcale się na nich nie gniewają. Przeciwnie, spodobała im się odwaga górników, to, że ośmielili się zejść do kopalni ciemną nocą. A obaj górnicy tak byli zachwyceni widokiem złota wydobytego z ziemi, że nie mogli oczu od niego oderwać. W końcu zaproponowali, że przyniosą odpowiednie narzędzia i w jedną noc wydobędą dwadzieścia razy więcej złota niż krasnale wykopałyby swoimi małymi łopatkami. Doszli do porozumienia. Umówili się, że wydobyte złoto sprzedadzą, a dziesięć procent z każdej sprzedanej uncji kruszcu oddadzą krasnoludkom. I tak się stało. Po zawarciu umowy górnicy każdej nocy pracowali w kopalni i w krótkim czasie ogromnie się wzbogacili. Kupili piękny dom i żyli jak prawdziwi szlachcice. Ludzie ich się bali, bo bogactwo spadło na nich nagle i w tajemniczy sposób. Górnicy wyjaśniali, że majątek otrzymali w spadku po krewnych zza morza. - Mam nadzieję, że pamiętali o tym, by płacić krasnalom przypadającą na nich część zysku? - spytał Ben. - O tak! Jak najbardziej! Nigdy o tym nie zapominali. Natychmiast po dokonaniu sprzedaży oddawali krasnoludkom ich należność. Po jakimś czasie obaj górnicy ożenili się, mieli synów, a gdy chłopcy dostatecznie podrośli, ojcowie zdradzili im sekret zamożności. Zaprowadzili ich do kopalni i pokazali, jak pracują. Zależało im na tym, żeby, gdy umrą, synowie mogli w dalszym ciągu wydobywać złoto. Po latach obaj górnicy odeszli z tego świata i synowie przejęli ich proceder. - Już się domyślam, co się potem stało - powiedział Ben. - Co? - Synowie nie chcieli wypłacać krasnoludkom umówionych dziesięciu procent z sumy uzyskanej za złoto. - Tak! - potwierdziłam. - Tak właśnie było. "Z jakiej racji? - pytali. - Przecież to my wykonujemy całą pracę..." Nigdy nie widzieli krasnoludków, bo umówioną kwotę zostawiali na dole w kopalni; przy następnym pobycie stwierdzali, że pieniądze zostały zabrane. Młodzi doszli do wniosku, iż pomysł płacenia procentów jest głupi i że ich ojcowie mieli chyba źle w głowie, by tyle pieniędzy wyrzucać w błoto. Synowie okazali się też niezbyt gorliwymi robotnikami. Nie chcieli pracować tak ciężko jak ich ojcowie. Grali w karty, pili alkohol, a do kopalni schodzili tylko wtedy, gdy trzeba było znów napełnić kufry... Któregoś dnia zeszli do kopalni i z przerażeniem stwierdzili, że tam nie ma już złota. W ogóle niczego nie było. Kopalnia stała się jak dawniej "stara, zużyta i do niczego". - Dobrze im tak! Zasłużyli sobie na to! Powinni byli dotrzymać umowy, a już szczególnie z takimi partnerami, którzy potrafili w kopalni cyny produkować złoto i którzy, gdy zostali oszukani, umieli przerwać dostawę... - gorączkował się Ben. - No i jak? Spodobała ci się moja opowieść? - Tak! Bardzo! Jest pouczająca i zawiera dwa morały. Pierwszy - że nie należy się bać, bo do odważnych świat należy. Na to wskazuje przykład dwóch górników, którzy przemogli strach i poszli zobaczyć, co w kopalni stuka. A morał drugi: nie oszukuj, a zwłaszcza nie czyń tego wówczas, gdy twoja ofiara może się okazać mocniejsza od ciebie. Ben rozśmieszył mnie tym filozofowaniem, ale zmieniłam temat. - Ciekawa jestem - powiedziałam - gdzie będzie leżał majątek, który wuj Peter ma kupić i oddać tobie w zarząd. - Sam jeszcze nie wiem, czy się na to zgodzę. Muszę podjąć decyzję. Mam wiele różnych możliwości... Najlepiej byłoby, oczywiście, rozejrzeć się za jakimiś usłużnymi krasnoludkami i poprosić, by mi znalazły kopalnię złota. - Ty chyba nigdy nie jesteś poważny... - Mylisz się - odparł. - Czasami bywam bardzo poważny. Przez chwilę milczeliśmy. Głęboko wciągałam do płuc orzeźwiające powietrze płynące z wrzosowisk i czułam się szczęśliwa. Gdy teraz patrzę wstecz, wydaje mi się, że to był jeden z ostatnich szczęśliwych dni w moim życiu. Moje przeczucia okazały się płonne. Panna Gilmore wróciła do nas, tak jak się umówiła z mamą. Zobaczyłam ją tego samego dnia rano w pokoju do szycia. Przyniosłam jej do przeróbki suknię, którą ogromnie lubiłam; uważałam, że jest za krótka, i zastanawiałam się, czy nie dałoby się jej podłużyć, nie psując przy tym fasonu. Wchodząc do jej pokoju, wyczułam, że Grace jest lekko poirytowana, ale usiłuje to ukryć. Zastanawiałam się, co jej się mogło przydarzyć podczas pobytu u ciotki. Spytałam, czy wizyta była udana. Wyglądała na zaskoczoną, ale chyba nie zdążyła jeszcze o niej zapomnieć. - Ach tak... dziękuję, panienko! - powiedziała po chwili. - Bardzo mile spędziłam czas. - Ciotce się pewnie spodobało, że jest pani u nas w Cador. - Oczywiście! Ucieszyła się, że znalazłam pracę. - Mama jest bardzo zadowolona z alpakowego kostiumu, który jej pani przerobiła. - Miło mi to słyszeć... - Czy pani ciotka też jest krawcową? - Ależ nie... - Pomyślałam, że może zdolności krawieckie są u was rodzinne. Bo matka panny Semple, która poprzednio u nas pracowała, także była krawcową i, o ile dobrze pamiętam, była nią również jej babka. - Jestem pewna, że uda mi się podłużyć panience dół sukni - ucięła moje paplanie Grace. Najwyraźniej miała mi za złe wścibstwo. Mama któregoś dnia to samo mi powiedziała, a także zwróciła uwagę służbie, że nie wolno wtrącać się do cudzych spraw. Mama jednak dobrze wie, iż bardzo interesują mnie inni ludzie, i że nie spocznę, póki nie dowiem się o nich tego, co chciałabym wiedzieć. - Dziękuję, panno Gilmore! Zostawiam sukienkę w pani rękach... - rzuciłam, wychodząc, ale tajemnicza Grace nie wychodziła mi z głowy; długo jeszcze o niej myślałam. Następnego dnia znowu wybrałam się z Benem na konną przejażdżkę. Ujechaliśmy spory szmat drogi i w pewnej chwili znaleźliśmy się w pobliżu kopalni Pencarronów. Od kiedy opowiedziałam Benowi historię o złocie i krasnoludkach, nagle zaczął się interesować kopalniami. Po jakimś czasie postanowiliśmy jednak zawrócić i zjechaliśmy w dół do portu. Ben chciał zobaczyć morze. Kiedy przejeżdżaliśmy przez miasto, zwróciła naszą uwagę gromadka ludzi przyglądająca się umieszczonemu na murze plakatowi. Był to list gończy. W grupie mężczyzn spostrzegłam znajomego rybaka, Jima Mullensa. Podjechałam bliżej. - Co się dzieje, Jim? - spytałam. - Co to za poruszenie? - Ach, panienko Angel, rozpętało się istne piekło... Chodzi o tego więźnia, co uciekł z aresztu w Bodmin. Mówią, że może być bardzo niebezpieczny. Zsiadłam z konia i podeszłam do plakatu. Ben uczynił to samo. Zobaczyliśmy dość prymitywnie naszkicowany portret przedstawiający mężczyznę o mocno zarysowanych brwiach, ciemnych, dziko spoglądających oczach i ciemnowłosej, kędzierzawej czuprynie. "Ten człowiek jest groźny" - wielkimi czarnymi literami głosił napis umieszczony na plakacie. Dokładnie przeczytałam treść listu gończego. Wynikało z niej, że przestępca nazywa się Mervyn Duncarry i jest oskarżony o morderstwo. Właśnie miał stanąć przed sądem, gdy uciekł z aresztu w Bodmin. Zauważyłam, że w gromadce gapiów jest także pani Fenny. Wyszła ze swego domku, aby znaleźć się bliżej bulwersujących wydarzeń. - Jestem zaszokowana tą sprawą - powiedziała. - Ten facet gotów nas wszystkich zamordować, i to wtedy, gdy będziemy w łóżkach. Obok mnie stały panny Poldrew i słyszałam, jak między sobą szeptały: - Najpierw zgwałcił to biedne dziecko, a dopiero potem udusił. Powinien zawisnąć na szubienicy... jeden raz to dla niego za mało... A tu masz babo placek: uciekł! Kto wie, czy nie jest w tej chwili tutaj, w Poldorey. "Panny Poldrew - pomyślałam - będą musiały dwa razy sprawdzać tej nocy, czy się ktoś nie schował pod łóżkiem..." List gończy zawierał nieco danych o przestępcy. Informowano, że uciekł z więzienia nocą i może się jeszcze znajdować na terenie hrabstwa. Ostrzegano, że jeśli go ktoś zobaczy, niech nie próbuje do niego podchodzić, lecz natychmiast zawiadomi policję. Podkreślano, że więzień jest niebezpieczny. Dosiedliśmy z powrotem naszych koni i przejechawszy przez miasto, wróciliśmy do domu. - Na pewno go wkrótce znajdą - uspokajał mnie Ben. - Nie może daleko ujść, gdy wszyscy dokoła zostali zaalarmowani i ruszyli w pościg. Podczas obiadu tylko o nim mówiło się przy stole. - Zostanie powieszony - twierdził mój ojciec. - To smutne - dodał - bo podobno ten młody człowiek jest wykształcony. Był nauczycielem. - O Boże! - krzyknęła mama. - Więc miał do czynienia z dziećmi. Jakie to okropne! - Musiał chyba nagle oszaleć, bo zabił dziewczynkę ze wsi. Miała niespełna dziesięć lat. Matka unikała mego wzroku. Dziewczynka, którą ten człowiek zgwałcił i zamordował, była w moim wieku lub nieco młodsza. - Mam nadzieję, że go szybko schwytają - dodała mama z irytacją w głosie. - Zbrodniarz zasługuje na wszystko, co najgorsze... Nie rozumiem, czemu ludzie popełniają takie czyny? - Pewnie nagle postradał zmysły - powiedział ojciec. - To choroba umysłowa, nic innego... - Może można by go było wyleczyć... - zauważyłam. - Może tak, a może nie - zastanawiał się Ben. - Jak można się przekonać, czy rzeczywiście został wyleczony? Mógłby któregoś dnia wydostać się na wolność i znowu kogoś zamordować. - Tak! - zgodziła się matka. - Mnie też się wydaje, że jedynym bezpiecznym sposobem jest eliminacja takich ludzi. Ale nie ucieknie daleko... - dodała. - Spokojna głowa! - Nie przejechałabyś się jeszcze konno po południu? - spytał mnie Ben, gdy wstaliśmy od stołu. - Bardzo chętnie! - zapewniłam go gorliwie. - Obiecałaś, że mi pokażesz jezioro. - Jezioro Świętego Branoka? Dobrze! Pokażę ci je. - Czy jest to jezioro bez dna, skąd dochodzi głos dzwonów, gdy ma się zdarzyć nieszczęście? - Tak! - odparłam, chichocząc. - Podobnie jak wrzosowisko jezioro też jest niesamowitym miejscem. Możesz się śmiać, ale poczujesz to od razu, kiedy się tam znajdziemy. - A niech tam... Spotkamy się za pół godziny w stajni. Gdy w umówionym czasie zeszłam do stajni, Ben siedział już na koniu. - Wybacz! - powiedział. - Dostałem niespodzianie polecenie od Johna Polstarka, żebym pojechał z nim na oględziny jakiejś chaty. - Więc nie wybierzesz się ze mną nad jezioro? - spytałam rozczarowana. - Ależ tak, to nie potrwa długo. Chata jest gdzieś blisko jeziora. Jeśli jesteś gotowa do drogi, to ruszaj i zaczekaj tam na mnie. - Świetnie! Już jadę... - uradowałam się. Tak więc, nieświadoma niczego i szczęśliwa, wyruszyłam w stronę jeziora, nie zdając sobie sprawy, że od tej chwili moje życie nigdy już nie będzie takie samo jak przedtem. Dzień był ciepły, choć powiewał lekki, chłodny wiatr. Dojechałam do jeziora i rozejrzałam się wokoło. Jak cicho tu było... Żywej duszy w zasięgu wzroku. Wiedziałam zresztą, że w tym miejscu rzadko kiedy ktoś się pojawia. Natężyłam słuch. Zdawało mi się, że słyszę cichutkie dźwięczenie dzwonów. Tutaj łatwo je było sobie wyobrazić. Miałam ochotę dotknąć palcami wody. Lśniła w słońcu, spokojna i gładka, bez najmniejszej zmarszczki na powierzchni. Zatrzymałam klacz i ześliznęłam się po jej boku, rozglądając się za czymś, do czego mogłabym ją uwiązać. Choć była posłuszna, bałam się, że może mi gdzieś zawędrować. - Tylko na chwilę, Glory! Ben zaraz tu będzie - uspokajałam ją, poklepując po szyi. Zeszłam nad jezioro, zanurzyłam w nim dłoń i przez moment ciągnęłam ją po wodzie. Pomyślałam, że chciałabym usłyszeć głos zatopionych dzwonów. Nie byłam jednak o tym do końca przekonana, bo bardzo bym się pewnie wystraszyła, gdyby nagle zaczęły bić. Ciekawe, jak brzmiałby ich dźwięk? Chyba bardzo zduszony. Z pewnością bym się bała, słysząc go, ale tylko dlatego, że byłam zupełnie sama. Klacz nagle zarżała. Stałam nieruchomo, nie oglądając się za siebie. - Spokojnie, Glory! - powiedziałam. - Wkrótce nadjedzie Ben i wtedy puszczę cię wolno, chyba że Ben miałby ochotę pojeździć stępa. Usłyszałam kroki. - Ben! - zawołałam i obejrzałam się, ale to nie był on... - Dzień dobry! - rzekł przybysz. Był młodym człowiekiem. Wyglądał na niewiele ponad dwadzieścia lat. Uśmiechnął się mile do mnie. - Zbłądziłem - powiedział. - Może wskażesz mi drogę? - Chętnie. Mieszkam niedaleko stąd. - Chyba nie w tym wspaniałym domu, który minąłem? - A stał wysoko na skale? - Tak! Przypominał warowny zamek. Podszedł bliżej i wpatrywał się we mnie intensywnie. Miał krzaczaste brwi i gęste, ciemne, kręcone włosy. - To zamek Cador - wyjaśniłam. - Moja rodzinna posiadłość. - Gratuluję! Musi być cudownie mieszkać w takim domu. Jest piękny. - I bardzo stary... - Domyślam się. - A dokąd chciał się pan udać? - Szukam noclegu. Czy jest tu jakaś dobra gospoda? - Mamy tylko jedną, niewielką, nazywa się "Fisherman's Rest". Kiedyś był tu jeszcze jeden zajazd, "King's Arms", ze stajnią i wozownią. Dawniej zmieniano tam dyliżanse, ale od kiedy zbudowano kolej, ubyło gości i zajazd zamknięto. Właściwie pozostaje panu tylko "Fisherman's Rest". - Miła z ciebie dziewczynka... - oznajmił nagle i podszedł bliżej. W tym momencie po raz pierwszy obleciał mnie strach. Mężczyzna jakby się zmienił. Z początku myślałam, że jest studentem, który wybrał się na wycieczkę w okolice, ale teraz nie byłam już tego pewna. - Dziękuję! - rzekłam tak chłodno, jak tylko potrafiłam, i chciałam go wyminąć, ale chwycił mnie za ramię. - Nastraszyłaś się? - spytał. - Dlaczego? - Nie... nie... - wyjąkałam. - Po prostu muszę już iść. - Dlaczego? - wrzeszczał, potrząsając mną. Przyszła mi do głowy okropna myśl. Przypomniałam sobie plakat. Spojrzałam na jego twarz. Utkwił we mnie dziki wzrok, który zdawał się przewiercać mnie na wylot. "To ten więzień, co uciekł z aresztu - pomyślałam - i jestem z nim tutaj całkiem sama". Chciałam krzyknąć, ale w ustach mi zaschło i nie potrafiłam wydobyć z siebie głosu. Serce tak szybko mi biło, że nie mogłam złapać tchu. - Kim pan jest? - spytałam go zmienionym, niemal piszczącym głosem. Nie odpowiedział. Zrobiłam parę kroków do tyłu i znalazłam się tuż nad wodą. Wtedy on postąpił do przodu i bardzo się do mnie zbliżył. Wyglądał zupełnie inaczej niż przedtem. Już nie przypominał sympatycznego studenta. W jego oczach dojrzałam jakieś przerażające błyski. Zdawało mi się, że ma rozszerzone źrenice. - Lubię małe dziewczynki - powiedział i obrzydliwie się zaśmiał. - Lubię, gdy są dla mnie miłe... - Tak... tak... - potakiwałam mu, próbując mówić normalnym tonem, i zastanawiałam się, czy nie udałoby mi się szybko obok niego prześlizgnąć i ruszyć przed siebie biegiem, jak najdalej stąd. Ponownie uchwycił mnie za ramię, ale udało mi się wyrwać i uwolnić z uścisku. Wtedy on znowu się zaśmiał tym swoim przerażającym śmiechem i dotknął mojej szyi. - Nie! Nie! - krzyczałam. - Proszę odejść i zostawić mnie w spokoju. To był błąd. Nie należało tego mówić. Kiedy usiłowałam go wyminąć, przytrzymał mnie za rękę. - Proszę pozwolić mi odejść! - prosiłam, łkając. - Proszę mnie puścić! Ogarnęła mnie panika. Nie potrafiłam spokojnie myśleć. Zdawałam sobie sprawę z jego bliskości i z motywów, jakimi się kieruje. Choć ich w pełni nie rozumiałam, wiedziałam, że zagrażają memu życiu. Byłam mała i zwinna, ale on był dorosłym mężczyzną, znacznie ode mnie silniejszym. Czułam, że jeśli nie uda mi się uciec, będę zgubiona. Krzyczałam, lecz zamknął mi usta dłonią. Kopnęłam go z całej siły i wtedy mnie puścił. Uciekłam. Usiłowałam dobiec do Glory, choć wiedziałam, że zanim zdołam ją odwiązać, morderca mnie złapie. Zaczęłam biec. Po chwili dopadł mnie. Upadłam. Szlochałam przerażona i krzyczałam najgłośniej, jak potrafiłam. Nikt mnie jednak nie słyszał. W pobliżu nie było żywej duszy. Wydawał mi się okropnie obmierzły i obrzydliwy. Gdy na niego patrzyłam, zbierało mi się na wymioty. Począł szarpać na mnie ubranie. Kopałam go i zaciekle walczyłam. Musiałam go skaleczyć, bo nagle krzyknął z bólu, szpetnie zaklął i zdzielił mnie po głowie. Od razu pojawiło się dzwonienie w uszach i w ustach poczułam krew. - Nie... nie... nie! - broniłam się, płacząc. Nigdy przedtem tak nie walczyłam. Wiedziałam, że moje życie zależy od tego, czy potrafię się obronić. Łkałam jak dziecko, wzywałam na pomoc matkę i ojca. Ach, gdyby rodzice wiedzieli, co spotkało ich ukochaną córeczkę. Myślałam o tym, jaki mnie czeka los. Pewnie mnie znajdą nieżywą... stanę się kolejną ofiarą mordercy. Miałam w sobie jednak ogromną wolę walki. W jakimś momencie zobaczyłam krew na twarzy napastnika. Im zacieklej walczyłam, tym bardziej on się wściekał, ale nie mogłam bez końca przeciągać zmagań. Czułam, że opuszczają mnie siły. Nie miałam pojęcia, jak długo walczę, ale zdawałam sobie sprawę, że stoję na straconej pozycji. Zaczęłam się modlić. Każdy się modli w takiej sytuacji, nawet jeśli czyni to podświadomie. W trudnych momentach zawsze uciekamy się do Boga... Gdy znikąd nie widać pomocy, ratujemy się wiarą. I jakby jakimś cudem moje modlitwy zostały wysłuchane. - Angel! - usłyszałam głos Bena. Zdawało mi się, że dochodzi do mnie z bardzo daleka. - Angel! - wołał. - Angel! O nie... Morderca rzucił się w jego stronę, ale Ben był przygotowany na cios. Patrzyłam na nich zbyt osłupiała, by móc się poruszyć. Leżąc na ziemi, obserwowałam, co się dzieje. Widziałam, że napastnik próbuje Bena uderzyć, ale Benowi udało się uniknąć ciosu i natychmiast ruszył na przeciwnika. Ugodził go twardo między oczy. Morderca zachwiał się i upadł. Zerwałam się na nogi i przybiegłam do Bena. Objął mnie i tulił w ramionach. - Angel... - mówił. - Najdroższa Angel, nic ci się nie stało? O mój Boże!... - Już wszystko w porządku, Ben. Skoro ty tu jesteś, nic mi nie grozi. Wpatrywał się we mnie. Zobaczył krew na mojej twarzy. Wiedziałam, że mam krew także na odzieży. Musiałam okropnie wyglądać. Ben odwrócił się i spojrzał na mordercę. - To on! - powiedział. - Ten, którego szukają listem gończym. - A wiesz - zwierzyłam mu się - gdy usłyszałam kroki, pomyślałam, że to ty. Kiedy podszedł i spytał o drogę, wydawał się całkiem normalny. Potem nagle się zmienił. Trzymał mnie tak mocno, że nie mogłam się wyswobodzić. Ben, ach, Ben!... - Już po wszystkim, uspokój się. Wygląda, jakby zemdlał. Chodź, pójdziemy zawiadomić policję. - A co będzie, jeśli on tymczasem wstanie i ucieknie? Ben przyklęknął przy leżącym. Mężczyzna nie poruszył się od chwili, gdy upadł. Wyglądał dziwnie cicho. Gdy Ben uniósł jego głowę, bezwładnie upadła z powrotem. Zanim to się jednak stało, zobaczyliśmy, że ma krew na włosach i cały tył głowy we krwi. Kamień, na który przestępca upadł, także spływał krwią. Ben spojrzał na mnie z przerażeniem. - On nie żyje! - powiedział. Puścił głowę zmarłego i dodał: - Zabiłem go. - Nie, Ben, to niemożliwe. Co z nami teraz będzie? - pytałam roztrzęsiona. - Nie wiem! - odparł. - Przecież zrobiłeś to, by mnie ocalić... Zresztą, nie wierzę, że on naprawdę jest martwy. Tak szybko się nie umiera. - Zadałem mu mocny cios, ale nie od niego zginął. Uderzając głową o kamień, trafił na ostry brzeg, który przebił mu czaszkę. Przelękłam się nie na żarty. Przypomniał mi się portret dziadka w galerii i jego śmiejące się oczy. Jake Cadorson zabił mężczyznę napastującego młodą Cygankę. Zakwalifikowano to jako morderstwo. Sąd nie uwzględnił faktu, że dziadek działał w obronie koniecznej, by ocalić dziewczynę, i skazał go na siedem lat zesłania. Ben zabił przestępcę, którego szukała policja. Ale kto wie, czy to też nie zostanie uznane za morderstwo lub w najlepszym razie nieumyślne zabójstwo. Dziadka ukarano długoletnią zsyłką. Czyżby i Bena miał spotkać taki los? Zauważyłam, że chłopiec stracił całą pewność siebie. Wiedziałam, że myśli o tym samym co ja. - Zabiłem go! - powtórzył, cedząc zgłoski. - Ale nieumyślnie, przecież nie miałeś zamiaru go zabić. Musiałeś go jakoś powstrzymać, inaczej zabiłby ciebie. - Zobaczysz, że zakwalifikują to jako morderstwo... - Słuchaj, Ben - wydukałam powoli - przecież nikt nie musi się o tym dowiedzieć. - Dowiedzą się. - Jak? - Oni potrafią... po śladach, tropach i innych tego rodzaju rzeczach... My się nawet nie orientujemy, żeśmy je zostawili, ale oni zawsze znajdą coś, o czym nie wiesz, coś, co stanowi namacalny dowód. Popatrz, ile tu krwi... Przez chwilę stał, nic nie mówiąc, i wpatrywał się w wodę. - Tak... to jest wyjście... - wydusił z siebie w końcu. - Co, Ben? - Wrzucimy go do jeziora. Nikt go tam nie znajdzie. Włożymy mu do kieszeni kamienie, żeby pociągnęły go na dno. - Widziałam, że Ben odzyskuje dawną energię. - Chodź, Angel! Pomożesz mi. Zaciągniemy go nad jezioro i zepchniemy do wody. "Tak, to jest wyjście - myślałam. - Trup zniknie. Nikomu nie przyjdzie do głowy szukać go w jeziorze". Był ciężki. Ciągnęliśmy go najkrótszą drogą, przez trawę, pozostawiając na niej smugę krwi. Zatrzymaliśmy się nad samym brzegiem jeziora. Miał oczy otwarte i wyglądał, jakby się na mnie patrzył. "Nigdy nie będę mogła go zapomnieć" - pomyślałam. Odwróciłam się i w tej samej chwili dostrzegłam w trawie coś błyszczącego. Schyliłam się, żeby się temu dokładnie przyjrzeć. To był pierścionek. Podniosłam go i wsunęłam do kieszonki w spódnicy. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego w takiej chwili mogłam się na coś takiego zdobyć. Może czułam, że muszę choć na ułamek sekundy przestać patrzeć na tego mężczyznę i o nim myśleć. Tymczasem Ben zbierał duże kamienie i obciążał nimi kieszenie nieżyjącego. - Co ty tam robisz? - spytał. - Chodź no tutaj, Angel, i pomóż mi wrzucić go do jeziora. Zepchnęliśmy ciało do wody, ale że przy brzegu była zbyt płytka, musieliśmy, brodząc, ciągnąć je dalej, póki nie dostaliśmy się na głębię. Woda była zimna i drżałam z chłodu. W pewnej chwili trup wyślizgnął nam się z rąk. Jakiś czas widać było jeszcze jego głowę, oblepioną ciemnymi, mokrymi włosami. Zwróciłam uwagę na dziwną bladość jego skóry i otwarte oczy, w których malował się jakby niemy wyrzut. Gdy zniknął, zawróciliśmy i wtedy zawadziłam o coś i upadłam, zanurzając się po głowę w wodzie. Ben mnie podniósł. - Już po wszystkim! - powiedział. - Mamy to za sobą... Staliśmy nad brzegiem jeziora i Ben otoczył mnie ramieniem. - Przestań się trząść, Angel! - mówił. - On zniknął i nikt go nigdy nie znajdzie. W jeziorze nie ma przypływów ani odpływów, które by mogły wyrzucić jego ciało na brzeg. On zniknął na zawsze. A teraz chodźmy już stąd. Blisko przytuleni szliśmy do naszych koni. Koń Bena na szczęście stał spokojnie i czekał. Nie mogłam oderwać oczu od smugi krwi, która ciągnęła się po trawie. Ben spojrzał w niebo: - Nie martw się! Dziś w nocy będzie padało i deszcz zmyje wszystkie ślady. - A co, jeśli ktoś zobaczy je przedtem? - Nikt ich nie zobaczy. Mało kto tu przychodzi. A poza tym trzeba by ich specjalnie wypatrywać, by je dojrzeć, i nikomu nie przyjdzie do głowy podejrzewać, że to właśnie krew... - Straszna rzecz zabić człowieka... - powiedziałam. - Myśmy go nie zabili. To był wypadek i pamiętaj, że on zrobiłby z tobą to samo co z tamtą dziewczynką. Postąpiliśmy słusznie i nie powinniśmy tego żałować. On zasłużył na śmierć. Sąd uznałby go winnym, bo co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości, i na pewno zostałby powieszony. Musimy zachowywać się rozsądnie. Ale ty, Angel, jesteś jeszcze taka młoda... - Mój wiek nie ma nic do rzeczy... Wziął moją twarz w obie dłonie i pocałował mnie. - To nasz sekret, Angel! - Wciąż myślę o tym, że on nie żyje i że umarł przez nas. - Nie, nie przez nas! Sam jest sobie winien. Zwyciężyła sprawiedliwość. Nie mam żadnych wyrzutów sumienia. - A co będzie, jak się ludzie o tym dowiedzą? - Nikt się nigdy nie dowie. Dlaczego mieliby się dowiedzieć? Gdyby go jednak znaleziono, oskarżono by nas, że zabiliśmy człowieka i pozbyliśmy się jego ciała. Doszłoby do skandalu. - Nie powinniśmy byli tego robić, Ben! Trzeba było pójść na policję i zgłosić wypadek. - Nic podobnego! Rozpętałaby się straszna awantura. Pewnie oskarżyliby nas o zabójstwo... Posłuchaj mnie! Musimy się trzymać razem w tej sprawie. To nasza wspólna tajemnica. Nie możemy pozwolić, żeby wybuchł skandal i żeby przez to ucierpiały nasze rodziny. I pomyśl, jakie by powstały plotki. Wiesz, jak ludzie lubią przesadzać. Wyobraź sobie, co by było, gdyby się o tym dowiedziała prasa. Nie, jeśli o nas chodzi, uważam, że sprawa jest raz na zawsze zakończona. - Trudno mi w to uwierzyć. Nie sądzę, żeby ta sprawa w ogóle się kiedykolwiek zakończyła. - Ależ tak się stanie, jeśli nie pozwolimy, by ktokolwiek się o niej dowiedział. Policja będzie szukała mordercy, prowadziła obławy, ale go nie znajdzie. Pomyślą, że udało mu się uciec. Gdybyśmy jednak sami się zgłosili na policję, nie daliby nam spokoju, bez końca zadawaliby nam pytania. Powiedzieliby, że ja go zabiłem, a ty współuczestniczyłaś w ukryciu zwłok. Zawsze tak postępują. A przecież nie chcemy, żeby wybuchł skandal. Ludzie lubią koloryzować i przesadzać. Pamiętaliby nam to do końca naszych dni. Przeważnie tak się właśnie dzieje. Przypomnij sobie legendy, które mi opowiadałaś. Małe sprawy urosły nie wiadomo do jakich rozmiarów na skutek przekłamań i wyolbrzymiania. Bylibyśmy na wieki napiętnowani i jeszcze by nas ukarano, chociaż ten, co zginął, był przestępcą i mieli go powiesić. A przecież śmierć na szubienicy byłaby dla niego znacznie gorsza od tej, jaka go spotkała. Musimy teraz pomyśleć nad sposobem wywikłania się z tych tarapatów. I pamiętajmy o naszych rodzinach... Ja wiem już, co mamy zrobić, i to jest jedyny sposób. - Co? - spytałam. - Natychmiast musimy stąd odejść i nikomu się nie zdradzić, żeśmy tu w ogóle byli. Nie możemy ani słówka pisnąć o tym, co tu się wydarzyło. Czy będziesz w stanie to zrobić, Angel? Nikomu ani słówka? - Tak, na pewno... - Spojrzałam na swoje przemoczone i zabrudzone ubranie i krew widoczną na żakiecie. - Będziemy musieli znaleźć jakieś wytłumaczenie - mówił dalej Ben. - Powiemy, że spadłaś z konia. To wszystko załatwi... Wyjaśni również twój opłakany wygląd. Ale pamiętaj! Ani słowa o tym, co się naprawdę wydarzyło, i ani słowa o nim... - A jeśli mimo wszystko ludzie się dowiedzą? - Nie dowiedzą się, jeśli rozsądnie tę sprawę rozegramy. Przestań się trząść, Angel! - Nic nie mogę na to poradzić. Jest mi zimno. - Zaczęłam raz po raz kichać i nie mogłam przestać. Ben spojrzał na mnie poważnie. Sprawiał wrażenie bardzo zaaferowanego. - Słuchaj, Angel! - powiedział. - To, co się stało, jest straszne, ale już się nie odstanie, więc musimy się z tego jakoś wyplątać. - A co policja zrobi, gdy go nie znajdzie? - Pomyśli, że zbiegł. To takie proste! - Zauważyłam, że Benowi wróciła pewność siebie, a w jego oczach pojawił się wyraz podniecenia. - Zobaczysz - mówił - że nam się uda... musimy tylko wszystko dokładnie zaplanować. Jego nie ma. Nie zabije już żadnej małej dziewczynki. Nigdy więcej. Spełniliśmy więc dobry uczynek. Nikt się nigdy nie dowie, że spoczywa w jeziorze. Jego odzież nasiąkła wodą i ciało leży na samym dnie. Nigdy nie zostanie znaleziony. Ocaliliśmy go od szubienicy, na którą zasługiwał i na pewno by na niej zawisł. Spełniliśmy dobry uczynek także wobec niego. Gdyby nie my, nie uniknąłby stryczka. Naszą zasługą jest również to, że ocaliliśmy te wszystkie małe dziewczynki, które mógłby jeszcze zamordować. Pomimo zimna i dreszczy poczułam się lepiej. Słowa Bena brzmiały bardzo przekonująco. Zaczęłam wierzyć, że jeśli to, co zamierzamy uczynić, jest najlepszym wyjściem dla nas, będzie nim również dla wszystkich stron. W tej chwili nie pragnęłam niczego goręcej, jak odejść stąd i zapomnieć o tym, co przeżyłam. - Sama zobacz, Angel - mówił dalej Ben, starając się przekonać mnie do swego pomysłu - jakie straszne by to było dla nas i naszych rodzin, gdyby się ktoś o tym dowiedział. Nie wiem, co by nam zrobili, ale na pewno by nie pozwolili, aby nam to uszło płazem. Jeśli w grę wchodzi zabójstwo, trzeba się liczyć z kłopotami. Tutaj nie możemy zostać ani chwili dłużej, co więc zrobimy? Ty przemokłaś do suchej nitki, ja też jestem mokrzuteńki. Nie możemy się jednak przyznać, że byliśmy nad jeziorem. Fakt, że oboje jesteśmy mokrzy, musimy wytłumaczyć wypadkiem, jaki nam się przydarzył nad morzem. Słuchaj uważnie, co im opowiemy: Otóż ty, jak zwykle galopowałaś wzdłuż brzegu po plaży. Wszyscy wiedzą, że bardzo to lubisz. Nagle Glory potknęła się o kamień i zrzuciła cię na piasek. Ponieważ stało się to tuż nad wodą, od razu przykryła cię fala i przemokłaś. Przy upadku, przelatując nad głową Glory, skaleczyłaś się o skałę. Na kilka sekund straciłaś przytomność, ale na szczęście byłem blisko i zaraz wyciągnąłem cię z wody. Tak to musimy przedstawić. Zgadzasz się? - Chyba tak... Mogę im opowiedzieć tę historię... - A więc zmykajmy stąd, im szybciej, tym lepiej. - Wziął mnie za rękę. Wciąż trzęsłam się z zimna. - Posadzę cię na Glory i przyjedziemy do domu stępa. Tak będzie lepiej. Miał rację, nie dałabym rady sama utrzymać się w siodle. Chwilami zdawało mi się, że ziemia się podnosi i mam ją tuż przed oczami. I cały czas męczyły mnie dreszcze. Po drodze Ben mnie uspokajał i tłumaczył, jak mam się zachować, gdy wrócę do domu. - Ważne jest - mówił - żeby się za dużo nie rozwodzić. Staraj się wmówić sobie, że to, co ustaliliśmy, zdarzyło się naprawdę, i zacznij w to wierzyć... - Ach, Ben! To było takie straszne. Nigdy nie zapomnę spojrzenia tego człowieka i wyrazu jego twarzy, gdy na mnie patrzył. - Musisz o tym zapomnieć! Koniecznie! Z rozpamiętywania nic ci nie przyjdzie. Postąpiliśmy najlepiej, jak można było. Zrobiliśmy wszystko, co możliwe, a teraz trzeba o tym zapomnieć i postarać się, żeby wymyślona przez nas historyjka brzmiała wiarygodnie i żebyśmy sami w nią uwierzyli. Gdy prawda jest zbyt straszna, by o niej myśleć, należy ją zastąpić fantazją. - Ale będziesz przy mnie, Ben, i pomożesz w razie potrzeby? - Oczywiście, że będę przy tobie. - Jeśli tak, to na pewno wszystkiemu podołam. - Angel! - powiedział. - Czy wiesz, że cię kocham? - Naprawdę, Ben? Ja też cię kocham! - Gdy pomyślę o tym strasznym człowieku i o tobie, takiej niewinnej i kochanej, to się cieszę, że postąpiłem tak... jak postąpiłem. - Wolałabym, żeby to uczynił ktoś inny. Wolałabym, by morderca nigdy nie znalazł się w naszych stronach. - Nie ma sensu pragnąć, by się nie stało coś, co już się stało. To nic nie da. Mamy wielką wspólną tajemnicę, Angel, kochanie... Ale nie bój się, nic złego ci się nie stanie, a w miarę upływu czasu będzie coraz lepiej. - Czuję się bardzo dziwnie, Ben. Wszystko wydaje mi się takie dalekie... - Nie przejmuj się! Wszystko będzie dobrze! Trzymał mnie mocno. Nawet nie patrzyłam na drogę, którą jechaliśmy. Nie pamiętam dokładnie, jak było po powrocie do domu. Wiem tylko, że mama biegła z krzykiem: - Co się dzieje? Co się wam przytrafiło? - Angel miała mały wypadek... - odparł Ben. - Glory ją zrzuciła... - Moje kochane dziecko - roztkliwiała się nade mną mama. Po chwili zjawił się także ojciec; miał przerażenie w oczach. - Musimy ją szybko położyć do łóżka. Angelet miała wypadek w czasie konnej przejażdżki - wyjaśniła mu mama. - Co? Podczas jazdy? Na Glory? - pytał ojciec, nie kryjąc zdziwienia. - Angel jest w takim stanie, że raczej nie powinna rozmawiać - wtrącił się Ben. Mama zabrała mnie do pokoju na górę. Zdjęła żakiet i przez chwilę przyglądała mu się skonsternowana. Włożyłam rękę do kieszonki w spódnicy i wyczułam pierścień znaleziony nad jeziorem. - Co tam masz? - zainteresowała się mama. - Nic takiego! - odparłam. - Coś, co podniosłam z ziemi. - Teraz to nieważne... - powiedziała, a ja otworzyłam szufladę i schowałam w niej pierścień. Przez moment zastanawiałam się, co mnie skłoniło, żeby go wziąć. Ale że zawsze interesowały mnie rzeczy, które znajdowałam na drodze, doszłam do wniosku, iż uczyniłam to odruchowo. - Zaraz zadbam o to, żeby ci było wygodnie. Jesteś na wskroś przemoczona, więc wszystko z ciebie zdejmę. - Otuliła mnie kocem i położyła do łóżka, ale ja nie przestawałam trząść się z zimna. - Ojciec posłał już kogoś ze służby, by przywiózł doktora Barrowa - poinformowała mnie mama. - Po co? Nic mi nie będzie... - próbowałam oponować. - Koniecznie musi cię obejrzeć lekarz, bo przy upadku z konia nigdy nic nie wiadomo... Chociaż nie wygląda na to, żebyś coś sobie złamała. Leżałam w łóżku, matka siedziała obok mnie, a wkrótce przybył lekarz. Badając moją głowę, zauważył zadrapanie na policzku, bardzo teraz widoczne. - Spadłaś na twarz? - spytał. - Nie wiem, nie pamiętam, byłam bardzo przejęta... - Hm... - mruknął. - Otwórz usta! Widzę, że ugryzłaś się w język. Może wtedy, gdy upadłaś. Masz też spore zadrapania. Bałam się, by nie odkrył czegoś, co by nie pasowało do naszej historii. - To się zdarzyło na plaży? - dziwił się. - Tak, ale nie pamiętam, jak doszło do wypadku... Nagle znalazłam się na ziemi. Kiwnął potakująco głową i zwrócił się do mamy: - Wydaje mi się, że pani córka doznała wstrząsu. Dobrze, że upadła na miękki piasek, więc chodzi o szok raczej niż o co innego. Proszę trzymać ją w łóżku i zapewnić ciepło. Dam jej coś na uspokojenie, co zapewni jej dobry sen w nocy. A jutro zobaczymy... Dobry sen? - pomyślałam z żalem. Już nigdy nie będę spokojnie spała. Zawsze będą do mnie wracać we śnie upiorne sceny znad jeziora: gdy mnie dotykał swoimi rękami, gdy potem upadł i zobaczyłam smugę krwi ciągnącą się za nim, kiedy go wlekliśmy na sam brzeg, i wreszcie ten straszny moment, gdy wybałuszył na mnie martwe oczy, zanim zatonął, a woda była różowa od krwi. Wiedziałam, że nigdy nie będę w stanie o tym zapomnieć i nic nie będzie takie jak przedtem. Dzięki lekarstwu, które mi dał doktor Barrow, spałam głębokim snem aż do rana. Zbudziłam się z ciężką głową i zawrotami. Czułam, że jest mi strasznie gorąco. Miałam w pamięci wczorajsze przeżycia, wisiały nade mną jak duszący dym. Pragnęłam tylko jednego: zapomnieć! Mama przeraziła się moim stanem i natychmiast wezwała doktora Barrowa. W jakimś sensie choroba była dla mnie błogosławieństwem. Uwolniła mnie od zbyt wielu pytań. Gdybym musiała na nie odpowiadać, gdy moi bliscy mieli ten wypadek jeszcze świeżo w pamięci, wątpię, czy byłabym w stanie wytrwać przy naszym kłamstwie. Zaziębiłam się, w ciągu następnych kilku dni rozwinął się bronchit, a potem przyszło zapalenie płuc. Byłam bardzo chora. Istniała nawet obawa, że nie przeżyję. W czasie choroby nierzadko znajdowałam się na pograniczu świadomości i majaczyłam. Nieraz mi się zdawało, że się unoszę nad jakimś dziwnym światem, i nie wiedziałam, gdzie jestem. Czasem widziałam twarz mojej matki, patrzącej na mnie z tak wielką troską, że czułam, iż muszę wyzdrowieć. Potem scena nagle się zmieniała, byłam znów nad jeziorem i zjawiała się przede mną twarz mordercy, unosząca się na wodzie. - Nie! Nie! - krzyczałam i słyszałam uspokajający głos mojej matki: "Już wszystko dobrze, kochanie. Jestem przy tobie". W moim pokoju ciągle coś się działo. Jak przez mgłę widziałam Grace Gilmore. Często przy mnie przesiadywała. Także Ben przyszedł mnie odwiedzić. Wiedziałam, że stoi przy łóżku, choć jednocześnie mi się zdawało, że oboje jesteśmy nad jeziorem. Zerwałam się z pościeli i usłyszałam, jak mama mówi do niego: - Chyba Angelet nie powinna jeszcze przyjmować gości, trzeba trochę poczekać. Po jakimś czasie nastąpił kryzys. W pokoju było wiele osób. Miałam wrażenie, że ich twarze przepływają obok mnie. Słyszałam jakieś głosy, ale dochodziły do mnie z bardzo daleka. Mama usiłowała się uśmiechać, lecz widziałam, że płacze. Pomyślałam, że pewnie umieram. Tymczasem pewnego dnia gorączka nagle mi spadła, wszyscy dokoła się uśmiechali, a mama pochylona nad łóżkiem mówiła: - Jak się czujesz, kochanie? Już ci lepiej! Wkrótce wyzdrowiejesz. Bardzo się zmieniłam po chorobie. Stałam się jakby inną osobą. Przestałam być dzieckiem. Wydoroślałam. Zniknął na zawsze świat, w którym do owego dnia nad jeziorem żyłam w błogiej beztrosce. Znalazłam się w innym, nowym świecie, nie wolnym od różnych okropieństw. W przeszłości nie wiedziałam, co to prawdziwy strach. Jawił mi się jedynie jako mglisty cień czegoś, w co tylko na wpół wierzyłam. Owszem, zdarzały się straszne rzeczy, ale innym ludziom, nigdy mnie. Miałam rodziców, bezpieczny dom i zdawało mi się, że nikt nie może mnie skrzywdzić. Słyszałam o duchach i czarownicach, okrucieństwach i różnych przerażających zdarzeniach, także o cierpieniu i morderstwach, ale dotykały innych, nie mnie ani moich najbliższych. Można było o tym mówić, a nawet trochę się bać, przeżywając niegroźne lęki naszego dzieciństwa, kiedy straszyliśmy się wzajemnie, wiedząc, że matka jest blisko, można się schronić w jej ramionach i straszydło zniknie. Beztroskie czasy były już niestety poza mną. Stanęłam twarzą w twarz z czymś niesłychanie przerażającym i brutalnym. Miałam mgliste pojęcie o tym, co by mi ten mężczyzna zrobił, zanim by mnie zabił. Teraz jasno sobie uświadomiłam, jakie miał zamiary. Przeokropna rzecz, i niewiele brakowało, by mi się rzeczywiście przydarzyła. Przez jakiś czas matka nie pozwalała mi spojrzeć w lustro, a kiedy w końcu to zrobiłam, zobaczyłam jakąś obcą osobę. Byłam blada i chuda, oczy miałam większe niż dawniej, włosy zaś krótkie jak u chłopca. - Szybko ci odrosną - pocieszała mnie mama, delikatnie ich dotykając. - I patrz, teraz ci się kręcą. Musieli je obciąć z powodu gorączki... Trudno mi było powstrzymać się od częstego spoglądania w lustro. Moja twarz zdradzała, że ukrywam jakąś tajemnicę. Oczy przestały być niewinnymi oczami dziecka; nieobca im była twarda proza życia. Poczułam się starsza. Choroba mnie zmieniła. W tym czasie, który spędziłam w łóżku w stanie półświadomości, wydoroślałam. Teraz już wiedziałam, że w naszej sytuacji podjęte przez nas kroki były jedynym możliwym wyjściem. Ben miał rację. Zabił człowieka, ale nie miał wyboru. Ten człowiek był zbrodniarzem i na pewno popełniłby jeszcze wiele przestępstw. Pozbawienia go życia nie da się porównać z zabiciem zwykłego człowieka. Zrozumiałam, że najwyższy czas, bym przestała powracać myślami do tej tragedii. Pora zaakceptować to, co się stało. Ben słusznie radził, żebym starała się sama uwierzyć w przyjętą przez nas wersję wydarzenia. Łatwiej mi będzie z tym żyć. Wkrótce miałam się już lepiej, mogłam nawet siadać w łóżku. - Watson był dziś rano na molo i udało mu się kupić wspaniałą makrelę - powiedziała mama. - Pomyślał, że skuszą cię takie pyszności i skłonią do jedzenia. Pani Penlock przyrządziła ją w specjalny sposób. Postaraj się zjeść całą porcję, kąsek po kąsku. Wiesz, jakie smaczne są makrele. Uśmiechnęłam się. Cieszył mnie każdy przejaw powrotu do normalności i dawnych dobrych dni. Podsłuchałam, jak mama szeptem mówiła do ojca: - Lepiej nie wspominajmy jej o wypadku. Zdaje się, że ją to denerwuje. Rada byłam z ich decyzji. Nie chciałam, by mnie zmuszano do mówienia o tym przykrym zdarzeniu. Nie chciałam też kłamać więcej, niż to było absolutnie konieczne. Z ulgą przyjęłam fakt, że nie muszę już mijać się z prawdą. Mama mi powiedziała, że przez trzy tygodnie byłam bardzo chora. - Twój braciszek się zamartwiał - mówiła. - Chciał ci nawet przynieść swoją kolejkę, a jest ona, jak wiesz, jego największym skarbem. Szkoda, że nie mogłaś widzieć, jakie zmartwione twarze miały dziewczyny w kuchni. Pani Penlock wymyśla różne smakołyki, żeby cię podtuczyć. Twierdzi, że musi cię "podbudować", jakbyś była jakąś budowlą... Gdyby jej dać wolną rękę, wkrótce byłabyś gruba jak beczka. Wszyscyśmy się strasznie o ciebie martwili, a teraz jesteśmy szczęśliwi, że wracasz do zdrowia. Poprawiasz się z dnia na dzień, ale nie myśl, że można ten proces przyspieszyć. Masz zostać jeszcze tydzień w łóżku, a potem powoli i ostrożnie powracać do stanu normalnego. - Więc naprawdę byłam taka chora? - dziwiłam się. Potaknęła i zauważyłam, że drżą jej wargi. - Myślałaś, że umrę? - Przecież wiesz, że zapalenie płuc to bardzo poważna choroba. Miałaś wysoką gorączkę. Rzucałaś się, byłaś niespokojna. Ale nie mówmy o tym, bo na szczęście masz już wszystko za sobą. "O nie! - pomyślałam. - Nie mam wszystkiego za sobą i boję się, że nigdy się tego ciężaru nie pozbędę. Ten straszny człowiek, który spoczywa na dnie jeziora, zawsze będzie mi stał przed oczami". - A co z Benem? - spytałam. - Ach! - odparła mama. - Ben wyjechał. Bardzo chciał się z tobą zobaczyć i zwlekał z wyjazdem, czekając na poprawę twego stanu. Wyjechał dopiero wtedy, gdy już wiedzieliśmy, że na pewno wyzdrowiejesz. Nie chciał opuścić Cadoru, nie mając tej pewności. W końcu musiał jednak wrócić do Londynu, przecież miał tu spędzić tylko miesiąc. - Nie przyszedł się ze mną pożegnać? - Nie, bo nie chciałam, żeby cię odwiedzano. Poza tym, ilekroć tu wchodził, zawsze wydawałaś się podenerwowana. - Ani razu z nim nie mówiłam? - Właściwie nie. Coś tam mruczałaś, czego nie mogliśmy zrozumieć, więc mu powiedziałam, że nie jest wskazane, by w twoim pokoju przebywało zbyt wiele osób... Powrócił do Londynu jakiś tydzień temu. Mam ci do opowiedzenia wiele nowin, ale poczekam, aż będziesz silniejsza. Z każdym dniem czułam się lepiej, a w duchu cieszyłam się, że w naszej sprawie niczego nie odkryto. Ben miał rację, gdy mówił, że "zdarzyło się, przeszło i musimy o tym zapomnieć". Gdy wstałam z łóżka, chwiałam się na nogach i byłam ogromnie słaba. - Nie przejmuj się tym - pocieszała mnie mama. - Rekonwalescencja musi jakiś czas potrwać. Mama zwykle spędzała ze mną popołudnia. Czasem mi czytała, a czasem, siedząc przy mnie, szyła i rozmawiała. Minął jakiś czas, zanim się zdobyłam na poruszenie kwestii, która mnie od dawna nurtowała. - Mamo, nikt mi nie mówi, co się stało z tym więźniem, który uciekł z aresztu. - Ach, ten... Już się o nim nie mówi. Nie złapali go. - Tak? A co na to policja? Czy wie, co się z nim stało? - Myśli, że udało mu się zbiec z kraju. - To chyba niemożliwe? - Dlaczego? To jest zupełnie prawdopodobne. Miał pewnie przyjaciół, którzy mu w tym dopomogli. Sporo pisano o jego pochodzeniu. Wyszły na jaw zupełnie nieoczekiwane rzeczy. Okazało się, że to inteligent, człowiek wykształcony. Pracował jako prywatny nauczyciel w pewnej rodzinie niedaleko Bodmin... Launcestonway, Crompton... O ile się nie mylę, tak się ta miejscowość nazywała. Strach pomyśleć, że taki człowiek zajmował się dziećmi. - Nauczyciel... - mruczałam pod nosem. - Tak, uczył chłopca będącego mniej więcej w twoim wieku. Ci państwo mieli także córkę, ale nią zajmowała się guwernantka. Prasa wiele o nich pisała. Pracodawcy mordercy byli zdumieni zarzutami, jakie mu postawiono. Zawsze bardzo dobrze o nim myśleli. - A może on był niewinny? - Wykluczone! Co do jego winy nie ma najmniejszych wątpliwości. Przyłapano go na gorącym uczynku. Jego ofiarą była dziewczynka z pobliskiej wsi. Przeleciał mnie dreszcz. - Podobno już przedtem przydarzyła mu się jakaś podejrzana historia, ale nie można mu było nic udowodnić. Wielka szkoda... Gdyby mu wówczas udowodniono winę, biedna wiejska dziewczynka dzisiaj by żyła... - Właśnie. A on co? Uciekł z więzienia? - Tak! Miał nóż. Nie wiadomo, jak mu się udało go zdobyć. Podejrzewa się, że ktoś mu nóż sprytnie przemycił do celi. Morderca zaatakował strażnika i ciężko go zranił. Teraz nieszczęśnik powoli wraca do zdrowia. Aresztant zabrał mu klucze od celi i spokojnie wyszedł z więzienia. Jego ślady prowadziły do Carradon... niedaleko stąd. Tam ślad się urywa. Jakby się ten człowiek zapadł pod ziemię... "Mylisz się, mamo - pomyślałam sobie. - Raczej należałoby powiedzieć, że ten człowiek przepadł jak kamień w wodę..." - Dochodzenie w tej sprawie nie trwało dłużej niż dziewięć dni. Wydaje mi się, że władze chcą, aby sprawa poszła w zapomnienie, ale prasa im na to nie pozwala. Gazety będą nadal ją drążyć, póki czytelnicy się tą historią nie znużą. Moim zdaniem ludzie już są zmęczeni czytaniem o obławach, które do niczego nie prowadzą. Zresztą coraz rzadziej się o tym pisze. Uwierzono chyba w wersję policji, że przestępcy udało się uciec. To prawie pewne, że opuścił kraj. "Nie mamy powodu do obaw - pomyślałam sobie. - Nigdy się go nie znajdzie. Ben słusznie radził, żeby o tym zapomnieć. Nie uczyniliśmy niczego złego. Ten człowiek i tak miał umrzeć, myśmy mu to tylko ułatwili". - Grace jest wspaniała - mówiła dalej mama. - Jest czymś więcej niż tylko krawcową. To wykształcona dziewczyna. Nieraz myślę, jak ciężko musi być osobom, które wychowały się w szlacheckich rodzinach i nagle znalazły się w sytuacji zmuszającej je do zarabiania na życie. Onegdaj ułożyła mi fryzurę. Ma do tego talent. Wprawdzie na co dzień nie jest mi potrzebna osobista pokojówka, ale ilekroć jedziemy do Londynu, czuję, że bardzo by mi się ktoś taki przydał. I wiesz, Grace była cudowna wtedy, gdy byłaś chora... naprawdę! - Mnie ona też się wydaje bardzo miła. - Cieszę się, że mogliśmy jej pomóc. Jest nam taka wdzięczna. Nie wiem, co by dla mnie zrobiła... - Okazuje się, że czasem warto zaryzykować, to przynosi korzyści. "Wyrzuć swój chleb na powierzchnię wód, a przecież po dniach odnaleźć go możesz"»* - jak mówi Pismo. Księga Koheleta - II, I. - Miło mi, że pamiętasz biblijne przypowieśc - i powiedziała mama, całując mnie w czoło. Niedługo potem Grace przyszła zobaczyć, jak się czuję, i z radością stwierdziła, że powracam do zdrowia. - Bogu niech będą dzięki - powiedziała. - Szybko się poprawiasz. - Dziękuję za wszystko, co pani dla mnie zrobiła. Mama mówi, że wielce jej pani pomogła. - To najmniejsze, co mogłam zrobić, zważywszy dobroć, jaką mi okazaliście. Nie potrafię wprost wyrazić, jak się cieszę, że z każdym dniem lepiej wyglądasz. - Byłam bardzo chora, prawda? - Tak. Powiedziałabym nawet, że niezależnie od gorączki jeszcze cię coś trapiło. Byłaś okropnie zgnębiona. W malignie mamrotałaś niewyraźne słowa, ale raz czy dwa wymieniłaś jezioro. Poczułam, że serce podchodzi mi do gardła. Co też ja nagadałam, gdy byłam nieprzytomna i bredziłam! - Jezioro? - powtórzyłam, udając głupią. - Tak! Chodziło ci pewnie o Jezioro Świętego Branoka, bo znowu się o nim mówiło. Zawsze to samo: ludzie rzekomo słyszeli głos dzwonów, dochodzący z dna. Jakby jakikolwiek dźwięk mógł się przedostać spod wody... - Czy ludzie mówili, że słyszeli je w ostatnim czasie? - Tak! Ktoś opowiadał, że o zmierzchu przechodził opodal jeziora i zdawało mu się, że słyszy dzwony. Widocznie o tym myślą i stąd te złudne wrażenia... Przynajmniej takie jest moje zdanie. - Chyba ma pani rację. Jak długo pamiętam, zawsze znajdowali się ludzie, którzy sobie wmawiali, że słyszą zatopione dzwony. Zmieniłam temat. Nie chciałam dłużej mówić o jeziorze. Zaniepokoiłam się, że Grace zauważyła moje zainteresowanie tym miejscem. Minęło kilka tygodni. Wychodziłam już teraz z pokoju i spacerowałam po ogrodzie. Włosy zaczęŁy mi odrastać, choć wciąż były bardzo krótkie, na skutek czego wyglądałam jak chłopiec. Mama zapewniała, że rosną szybko i wkrótce osiągną pożądaną długość. Gdy pierwszy raz zeszłam na dół, służba bardzo się ucieszyła moim widokiem. Wybierałam się nawet na konne przejażdżki, ale zawsze z ojcem, bo nie pozwalał mi jeździć samej. Zresztą nie chciałam... Nie dosiadałam już Glory. Biedna klaczka została odsunięta, ponieważ ją fałszywie oskarżyłam, że mnie zrzuciła. Nie omieszkałam szepnąć jej do ucha przeprosin, ale nic więcej zrobić nie mogłam. Wolałabym oczywiście jeździć na niej, ale rodzinka nalegała, żebym dała sobie spokój. Ojciec pilnował, by moje jazdy nie były długie ani męczące. Wujostwo w Londynie utrzymywali z nami stały kontakt. - Ogromnie się przejęli twoją chorobą - powiedziała mama. - Ciotka Amaryllis pisała do nas każdego tygodnia, nie przepuściła ani jednego. Niezmiernie się cieszy, że już wracasz do zdrowia, przesyła ci serdeczności i najlepsze życzenia od całej rodziny. - Kochana ciocia... - wzruszyłam się. - Jest dla każdego taka dobra... - Moja matka zwykła mawiać, że Amaryllis w ogóle sobie nie uświadamia, iż zło istnieje i dlatego ją omija. Nie dostrzega go nawet wtedy, gdy niemal się o nie ociera... - Wspaniały sposób na życie! Ale z drugiej strony, jeśli się nie wie, czym jest zło, jak je można ominąć? - Widocznie ciotka Amaryllis sądzi, że każdy jest taki jak ona. Nie widzi zła, nie słyszy i o nim nie mówi. A więc dla niej ono nie istnieje... - Pięknie! Ale nie wszyscy mogą być tacy sami - stwierdziłam. W duchu zaś zadałam sobie pytanie: "Ciekawe, co by ciotka pomyślała, gdyby się znalazła oko w oko z mordercą, tak jak ja nad Jeziorem Świętego Branoka?" Chcąc nie chcąc, zawsze do tego tematu wracałam, choć wiedziałam, że muszę przestać o nim myśleć. Powtarzałam sobie w duchu rady Bena: "Wmów sobie, że naprawdę spadłaś z konia, gdy galopowałaś po plaży. Postaraj się sama w to uwierzyć!" Ale nie potrafiłam uwierzyć w coś, co nie miało miejsca. Przypuszczam, że nawet ciotka Amaryllis nie byłaby do tego zdolna. Z polecenia lekarza miałam po południu leżeć w łóżku, choć niekoniecznie spać, jeśli nie miałam ochoty. Mama lubiła odwiedzać mnie w sypialni i siedzieć przy mnie. Kiedyś przy takiej okazji przyniosła ze sobą list od ciotki Amaryllis, aby mi go przeczytać. Ciotka pisała: "Kochana Annoro! Ogromnie się cieszymy, że Angelet lepiej się czuje i wraca do zdrowia. Bardzo się, biedactwo, nacierpiała, ale jest młoda i zdrowa, jestem więc pewna, że wkrótce będzie w doskonałej formie. Bardzośmy się za Nią stęsknili i chcielibyśmy Ją zobaczyć. Was wszystkich, oczywiście, też. Pomyślałam sobie, że gdy Angelet będzie silniejsza, miałaby może ochotę przyjechać do Londynu i przez jakiś czas u nas pobyć. Wprawdzie nie mamy tu świeżego wiejskiego powietrza, ale zmiana powinna dobrze Jej zrobić. Zastanówcie się nad tym! Mamy wielką ochotę gościć Ją, no i Was, u siebie. Peter przyłącza się do mojej prośby i wyraża nadzieję, że nas Angelet odwiedzi. Jak wiesz, on zawsze miał dla Niej szczególne względy. Mówi, że mu przypomina Jessikę, którą bardzo lubił. Benedykt już nas opuścił i ogromnie go nam brakuje. To taki wesoły i energiczny młodzieniec..." Mama się uśmiechnęła. Wiedziałam, co myśli o przeczytanym zdaniu: Jakież to typowe dla Amaryllis, że darzy sentymentem chłopca będącego owocem młodzieńczego grzechu jej męża. "Ben przyjemnie spędził u Was czas - pisała dalej ciotka - przejął się jednak do głębi wypadkiem Angelet i Jej chorobą. Domyślam się, że był z nią wówczas, gdy spadła z konia, i że to on przyprowadził Ją do domu. Czuł się naprawdę nieszczęśliwy z powodu tego przykrego zdarzenia i nie chciał o nim mówić. Miałam wrażenie, że go to wciąż bardzo przygnębia. Mimo że ogromnie mu się u Was podobało, nie sądzę, by zarządzanie majątkami ziemskimi było tym, czego pragnie dla siebie w przyszłości. Peter też uważa, że ziemiański tryb życia jest za spokojny dla Bena. Co o tym sądzicie? Ben powrócił do Australii i ma już nowe plany. Nie wiem, czy słyszeliście o wielkim szaleństwie, jakie opanowało ludzi na wieść o odkryciu w Australii złota. Otóż Benedykt wiąże swój wyjazd do tego kraju z zamiarem poszukiwania złota i ma nadzieję, że powróci do nas jako bardzo bogaty człowiek. Peter wcale sobie nie życzył, żeby Ben odjechał. Przecież dopiero niedawno go odnalazł... Nie chciał mu jednak stać na przeszkodzie. Powiedział, że poszukiwanie złota jest przygodą, jakiej by sam pragnął zakosztować, gdyby był młody. Zdaniem Petera szansa zrobienia majątku na złotodajnych polach Australii jest znikoma, gdyż tamtejsze złoto odkryto już podobno dawno temu. Niemniej uważa, że chłopcu dobrze zrobi, jeśli spróbuje szczęścia. Peter twierdzi też, że gdyby Ben nie pojechał, mógłby tego potem całe życie żałować, boby mu się wydawało, że zmarnował swoją szansę. A więc Ben pojechał i teraz wypada tylko czekać, kiedy wróci jako milioner. Ben należy do ludzi, którzy nie zasypiają gruszek w popiele, więc pewnie już dojechał na miejsce. Peter mówi, że chłopiec przypomina mu jego samego za młodu. To miłe, prawda? Proszę, nie zapominajcie o nas! Będziemy radzi widzieć Angelet wraz z całą Waszą rodzinką w Londynie. Jestem pewna, że dziewczynce pobyt u nas dobrze zrobi. Łączę serdeczności Amaryllis" "Ben znowu wyruszył na antypody - pomyślałam. - To niewątpliwie najlepszy sposób, żeby zapomnieć..." Poczułam bolesne ukłucie i żal, że teraz cały ciężar naszej tajemnicy spoczywa na mnie. Może jednak nie powinnam się na niego o to gniewać? Przecież musi w jakiś sposób dojść do majątku. Na pewno wróci - pocieszałam się - i znów go zobaczę. Tymczasem muszę dochowywać tajemnicy. `tc Spotkanie nad jeziorem (cd.) Nie pojechaliśmy tego roku do Londynu, aby odwiedzić wujostwo. Mama bardzo się mną martwiła, bo po chorobie zupełnie się zmieniłam. Z żywej, impulsywnej i raczej gadatliwej dziewczyny stałam się niezwykle cicha i tajemnicza. Rodzinie zapewne musiało się wydawać dziwne, że choroba tak bardzo wpłynęła na mój charakter. Czasem byłam już u kresu wytrzymałości; chciałam przyznać się i powiedzieć im prawdę. Gdyby bowiem wiedzieli, co przeżyłam, łatwiej by im było mnie zrozumieć. Ale że miałam mocny i szybko powracający do równowagi organizm i pogodną naturę, zauważyłam, iż powoli zaczynam zapominać o sekrecie, i to na coraz dłuższe okresy. Wystarczyło jednak, że mi się coś przyśniło lub wydarzyło, co znowu o tej tragedii przypomniało, aby wróciły męczące koszmary. Wówczas ponownie się zamieniałam w cichą, zamkniętą w sobie dziewczynę. Widziałam, że rodzina bardzo się mną przejmuje; wzruszała mnie ich troska. Pani Penlock natomiast nie szczędziła mi krytycznych uwag: - Jak ty wyglądasz, panienko Angel? Istna tyczka od fasoli. Musisz koniecznie nabrać ciała. Upiekę ci wspaniałego pieroga, to może przestaniesz być taka niemrawa i znowu wstąpi w ciebie życie. Kiedyś przepadałam za jej pierogami, smakowały mi zwłaszcza z farszem z prosięcia, ale teraz nie miałam na nie ochoty. Niemniej pani Penlock nie ustawała w próbach kuszenia mnie, jakby jedzenie stanowiło lekarstwo na wszystkie choroby. Wszyscy w domu byli dla mnie nadzwyczaj dobrzy. Gdy spostrzegli, że nastrój mi się poprawia, tak ogromnie się radowali, iż postanowiłam pozbyć się melancholii choćby po to tylko, by im zrobić przyjemność. Z czasem nauczyłam się godzić z nową sytuacją i żyć normalnie. Zaprzyjaźniliśmy się z państwem Pencarronami, właścicielami kopalni położonej blisko wrzosowiska. Byli starą kornwalijską rodziną, której początki wywodziły się gdzieś z okolic Land's Endu. Tam też mieli kopalnię cyny, ale już się wyczerpała, postanowili więc przenieść się w nasze sąsiedztwo. Kupili kopalnię, która nosiła teraz nazwę "Szyb Pencarronów", a swój dom nazwali "Dwór Pencarronów". Osiedlili się tutaj jakieś dziesięć lat temu i stali się częścią naszej społeczności. Ich córka, Morwenna, była spokojną, raczej poważną dziewczyną. W tamtym okresie bardzo mi odpowiadało jej usposobienie. Nie zadawała pytań i chociaż była ode mnie o rok starsza, robiła to, co ja chciałam. Dobra z natury, starała się nie irytować swojej guwernantki. Jej panna Derry przyjaźniła się z moją panną Prentiss. Obie miały upodobanie w porównywaniu swoich uczennic. Niestety, porównanie wypadało zwykle na moją niekorzyść. Morwenna podtrzymywała mnie na duchu, była miła i niewymagająca. Lubiłam jeździć z nią konno, nawet jeśli jazda ograniczała się do okrążania padoku. Mama nie pozwalała, żebym bez opieki kogoś ze starszych wydalała się poza nasz teren. Jeśli opiekunem nie mogło być żadne z rodziców, musiał mi towarzyszyć choćby stajenny. Denerwowała mnie ta sytuacja, ale byłam jeszcze zbyt apatyczna, by protestować. Któregoś dnia udałyśmy się z mamą z wizytą do Pencarronów, co się zresztą dość często zdarzało. Byłyśmy zaproszone na obiad. Jechałyśmy konno przez miasto, bo mama chciała po drodze odwiedzić pewną starszą panią w Poldorey. Miała jej zawieźć wełnę na gobelin, który u niej zamówiła i który zakupi, gdy będzie gotowy. Mieliśmy już spory zapas tego rodzaju robótek w naszym kredensie. Matka czuła się zobowiązana wspomagać biedne kobiety. Najpierw kupowała im wełnę i jedwab, a potem płaciła za gotowy produkt. Kiedyśmy przejeżdżały przez miasto, podszedł do nas John Gort. Był wnukiem starego Jacka Gorta, jednego z najlepszych rybaków w okolicy. W swoim czasie, a nawet jeszcze teraz, można go było spotkać na molo; wprowadzał rodzinę w tajniki wzorowego prowadzenia rybackiego biznesu, który po nim odziedziczy. John wyglądał na podekscytowanego. - O co chodzi? - spytała mama. - Zastanawiałem się właśnie, proszę pani... - dukał - czy ta łódź przy starej przystani... - Tak? - weszła mu w słowa mama. - Co z tą łodzią? - Stoi tam od lat i nikt jej nie używa. Więc... pomyślałem sobie... pomyślałem sobie - jąkał się - że może... - Chciałbyś ją? - Tak! Bardzo! Szczególnie gdy widzę, że i tak nie jest używana. - No to ją sobie weź, John! - Pięknie wielmożnej pani dziękuję! - wykrzyknął i pobiegł. - Czy wiesz coś o łodzi, o której mówił John? - zwróciła się do mnie mama. - Tak, chyba widziałam jakąś starą łódź na przystani... - Dobrze więc, że chociaż ktoś będzie miał z niej pożytek - ucieszyła się mama. I pojechałyśmy do Pencarronów. Grace Gilmore często przebywała w moim towarzystwie. Wyglądało na to, że znajduje przyjemność w robieniu mi różnych przysług. Klękała u moich stóp i trzymając szpilki w zaciśniętych wargach, podwijała obrębek mojej spódnicy. Czasem kazała mi stawać na krześle, żeby się upewnić, czy długość jest dobra. Zawsze odnosiłam wrażenie, że Grace darzy mnie jakimś szczególnym zainteresowaniem, podobnym do tego, jakie ona budziła we mnie. Zdrowotnie czułam się coraz lepiej i coraz bardziej mi smakowały pierogi pani Penlock, nadziewane podrobami lub jagnięciną. Włosy mi odrosły i sięgały do ramion. Były na tyle długie, że mogłam je z tyłu wiązać wstążką. Nie przypominałam już niedawnego chudzielca. Częściej się też śmiałam, a nawet znów sobie pozwalałam na snucie śmiałych marzeń, w których zawsze grałam główną i bohaterską rolę. Wracałam więc do normalności. Nie byłam nad jeziorem od dnia, w którym przydarzyła mi się ta straszna przygoda. Teraz jednak tamto przeżycie wydawało mi się jedynie złym snem. Benedykt na dobre zniknął z mego życia. Bolało mnie, że odszedł. Miałam żywo w pamięci jego namiętne wyznanie: "Kocham cię, Angel!", na co mu wtedy odpowiedziałam, że także go kocham. A teraz Ben wyjechał na drugi koniec świata i może nigdy go nie zobaczę. Czasem przychodziło mi na myśl, że może uciekł stąd z obawy przed odkryciem naszej strasznej tajemnicy, ale trudno mi było uwierzyć, by ten chłopak w ogóle przed czymkolwiek uciekał. Nie, na pewno nie uciekł, tylko po prostu udał się na poszukiwanie złota, tak jak ci dwaj górnicy z opuszczonej kopalni, o których mu opowiadałam. Ale mnie zostawił tutaj, w miejscu, gdzie się to wszystko wydarzyło - rozważałam z żalem. Rodzinka mniej już się nade mną trzęsła. Mogłam sama wychodzić z domu, a nawet pozwolono mi znów dosiadać Glory. Wydawało mi się, że klaczka się cieszy, iż do niej wróciłam. Konie są bardzo inteligentne; zastanawiałam się, czy Glory wie, że ją znieważyłam i fałszywie oskarżyłam. - Musiałam tak postąpić, Glory! - tłumaczyłam się, szepcząc jej do ucha. - Zrobiłam to dla dochowania tajemnicy. - Wyglądała, jakby rozumiała, o co chodzi, czemu się nie dziwiłam, bo przecież uczestniczyła w tym wydarzeniu. "Nie powinnam wracać myślami do tej tragedii - karciłam się w duchu. - Była, minęła i należy do przeszłości. Wszak nie chodziło tu o zamordowanie zwykłego człowieka - powtarzałam sobie. Przestępca i tak miał umrzeć, i to w znacznie gorszy sposób. Dzięki nam umarł szybciej i mniej boleśnie, niż gdyby dosięgła go karząca ręka prawa". Często wysuwałam ten argument i wciąż na nowo sprawę wałkowałam. Któregoś dnia, gdy w żaden sposób nie potrafiłam opędzić się od powracających myśli o mordercy, doszłam do wniosku, że muszę odprawić egzorcyzmy nad jego duchem, by przestał mnie prześladować. Postanowiłam udać się nad jezioro. Musiałam je znowu zobaczyć, chciałam przekonać samą siebie, że opuściło mnie poczucie winy, że się wyleczyłam... Wmawiałam w siebie, że naprawdę nie mam sobie nic do wyrzucenia, bo przecież niewiele brakowało, a zostałabym kolejną ofiarą mordercy. Pomogłam tylko utrzymać jego śmierć w tajemnicy i tak należało w tej sytuacji postąpić. Czułam, że muszę pójść nad jezioro i przekonać się, że się już tego miejsca nie boję. Udałam się tam konno. Jezioro odległe było od naszego domu nie więcej niż o kilometr. W pewnej chwili chciałam się obejrzeć, ale się na to nie zdobyłam. Jechałam cały czas przed siebie, mijałam drzewa i w końcu stanęłam nad jeziorem. Jego wody połyskiwały w słońcu. Panowała taka sama tajemnicza atmosfera jak owego feralnego dnia. Zsiadłam z konia i przywiązałam Glory do tego samego krzaka co wtedy. Poklepałam ją po szyi i przez chwilę rozważałam, czy ona też pamięta tamto wydarzenie. - Nie bój się! - powiedziałam do niej uspokajająco. - Muszę to zrobić, ale nie będzie tak jak tamtym razem, nic złego się nam nie stanie. Odtąd nie będziemy się już obawiały tu przyjeżdżać. Stanęłam nad samym brzegiem jeziora i wpatrywałam się w stojącą wodę. Płaczące wierzby zwieszały nad nią swoje gałęzie, a na jej powierzchni unosiło się nieco namokłych roślin i porostów. Zastanawiałam się, ile jeszcze tajemnic, oprócz mojej, kryje jezioro. Wciąż patrzyłam na wodę, choć się lękałam, by nie wyłoniła się z niej twarz mordercy. Zauważyłam, że woda ma zielonobrązowy kolor, bez śladów czerwieni, którą się kiedyś zabarwiła. Wytężyłam słuch. Wydawało mi się, że słyszę cichy głos dzwonów, lecz był to tylko słaby wiaterek szeleszczący wśród drzew. Jak łatwo było wziąć go za dźwięk dzwonów! Przymknęłam oczy, próbując wymazać z pamięci tragiczne wspomnienia. Może to głupio z mojej strony, że tu przyszłam. Choć nie! To był rozsądny krok, bo pozwoli mi raz na zawsze uwierzyć, że nie zrobiliśmy nic złego. Ben musiał postąpić tak, jak postąpił. Oboje musieliśmy uczynić to, co w tej sytuacji było jedynym możliwym posunięciem. Otworzyłam oczy. Dookoła panowała cisza i nagle... nie wiem, co to było, ale poczułam, że nie jestem sama, że oprócz mnie jest jeszcze ktoś inny. Stałam bez ruchu i patrzyłam na wodę. Usłyszałam za sobą kroki. Ktoś stanął blisko mnie. Byłam niemal przeświadczona, że za chwilę zobaczę mordercę, a raczej jego ducha powstałego z wód jeziora. Szybko się odwróciłam. - Grace! - zawołałam z ogromną ulgą. - Co pani tu robi? - A co ty tu robisz, panienko Angelet? Widziałam, że tak spokojnie i cicho stoisz nad wodą, i zastanawiałam się, czy nie wsłuchujesz się czasem w głos dzwonów? Od razu się uspokoiłam. Więc to była Grace... a nie ponury duch mordercy, co powstał z martwych... - Ja... ja tylko patrzyłam na jezioro - wyjąkałam. - Widzę, że bardzo się tym jeziorem interesujesz - powiedziała. - To z powodu dzwonów... Zawsze mnie intrygowały takie tajemnicze sprawy. Podeszła bliżej i spojrzała na mnie z uwagą. - Mówiłaś o jeziorze w malignie, gdy byłaś chora... - upierała się. - Ale lepiej chodźmy stąd - dodała po chwili. - Tu jest wilgotno i zimno... to niezdrowe miejsce... - Dobrze! - zgodziłam się. Zauważyłam jakby zmieszanie na jej twarzy i zastanawiałam się, o czym w tym momencie myśli. Było coś niesamowitego w sytuacji, w jakiej się obie znalazłyśmy. Stałyśmy obok siebie, a zachowywałyśmy się tak, jakbyśmy miały coś do ukrycia. - Spacerowała pani tędy? - spytałam. - Tak, a potem zobaczyłam ciebie nad jeziorem i zdziwiłam się, co w tym miejscu robisz. Przyszło mi na myśl, że tu jest wilgoć i możesz się zaziębić. Wróciłam do klaczy. Grace szła za mną. - Jedziesz do domu? - spytała. Potaknęłam. - A pani? - Ja też! - odparła. - Muszę skończyć kamizelkę dla twojej mamy. Wsiadłam na konia i odjechałam. Byłam zadowolona, że zdecydowałam się pójść nad jezioro. Od razu lepiej się poczułam. To miejsce przestało mnie straszyć, wiedziałam, że nie będę go już unikać. Uwolniłam się od złych wspomnień. Nie muszę bronić się przed ewentualnym potępieniem, bo zrozumiałam, że nie ma nas za co potępiać. Jesteśmy niewinni. Zrobiliśmy tylko to, co należało zrobić, i co w tych okolicznościach było najlepsze. Postanowiłam częściej przychodzić nad jezioro. Następnym razem nie będę nawet próbowała przypomnieć sobie, co się wydarzyło. Po prostu o tym zapomnę. Gdy dziś wracam myślą do dawnych dni, sądzę, że sposób, w jaki Grace Gilmore weszła do naszej rodziny i stała się niemal jej członkiem, był nieco dziwny. Mimo to lubiłam przebywać w jej towarzystwie. Intrygowała mnie. Czułam, że jest w niej coś tajemniczego, coś, o czym nie wiem. Podświadomie pragnęłam dowiedzieć się czegoś więcej; nie przestawałam się nią interesować. Któregoś dnia rozmawiałam o niej z Morwenną Pencarron. - Powiedz mi, co sądzisz o Grace - spytałam. - Ach, to bardzo miła osoba. - Zdaniem Morwenny większość ludzi była "bardzo miła". Pod tym względem przypominała mi ciotkę Amaryllis. - Nie wydaje ci się dziwna? - nalegałam. - Bardzo niewiele mówi o swojej przeszłości. Czy wiesz, skąd ona pochodzi? - Zdaje mi się, że z okolic hrabstwa Devon... - Tyle to i ja wiem. Faktem jest, że ona nic o sobie nie mówi. Nie miało sensu bliżej tego Morwennie wyjaśniać. Matka zachęcała mnie do przyjaźnienia się z Grace, ponieważ chciała, żebym, wychodząc z domu, pozostawała pod czyjąś opieką. Znała moje żywe usposobienie i nie chciała go poskramiać. Jednak od czasu mego rzekomego upadku z konia wolała, żebym przebywała w towarzystwie jakiejś dorosłej osoby. W Londynie nigdy by mi nie pozwolono wyjść samej, ale w naszych stronach, gdzie wszyscy się znali, uważano to za całkiem bezpieczne, choć sama doświadczyłam, że niekoniecznie takie było. Na ogół, kiedy planowałyśmy pójść gdzieś z Morwenną, a nie mogła nam towarzyszyć panna Prentiss lub panna Derry, funkcję opiekunki przejmowała Grace. Któregoś dnia wybraliśmy się na jarmark. Poszliśmy w czwórkę: Morwenna, Jack, ja, no i Grace. Uwielbiałam jarmarki. Było ich kilka w ciągu roku, a najlepszy ze wszystkich, jarmark św. Mateusza, odbywał się pierwszego października. Jakiż tam ruch panował... Na plac targowy przybywali ludzie ze wszystkich sąsiednich wiosek. Mnóstwo było hałasu i zgiełku. Przyjechało wielu handlarzy końmi i bydłem. Słychać było nieustanny ryk krów i chrząkanie świń. Trzymano je w zagrodach oddzielonych balustradą. Pochyleni nad nią farmerzy szturchali świnie kijami, by sprawdzić, czy mają grubą słoninę. Uważnym spojrzeniem taksowali jagnięta, krowy i woły. Ja jednak najbardziej lubiłam obchodzić kramy i stragany i oglądać wystawione na nich towary. Czegóż tam nie było!?... Słodycze, typowe jarmarczne świecidełka, a także porcelanowe kubki, filiżanki i spodki, czajniki na herbatę, narzędzia rolnicze, odzież, siodła, wstążki, suknie, buciki i pantofle, garnki, patelnie, a nawet gliniane naczynia do pieczenia ciast czy mięsa. Sprzedawcy przekrzykiwali się, głośno zachwalając swoje towary. Na jarmarku sporo też było produktów spożywczych. Rozchodził się smakowity zapach pieczonego mięsa, chleba, ziemniaków w koszulkach. Kusiły kolorowe zwierzątka z cukru i piernikowe serca oblane różowym lukrem z napisem: "Kocham cię". Odbywały się także najróżniejsze popisy i przedstawienia. Był fotoplastykon, teatr lalek i kukiełki. Występowały liliputy, najtęższa kobieta świata, kobieta z brodą i siłacz. Nie brakowało Cyganek wróżących z ręki i przepowiadających przyszłość. Początkowo ustalono, że panna Prentiss pójdzie z nami na jarmark, ale gdy nagle zaczął jej dokuczać ból głowy, mama, nie chcąc sprawić nam zawodu, poprosiła Grace, by nas tam zabrała. Grace bardzo chętnie się zgodziła i ruszyliśmy w drogę. Świetnie się bawiliśmy, obchodząc stragany i krążąc pomiędzy kramami. Obejrzeliśmy dwa przedstawienia, z podziwem wpatrywaliśmy się w muskuły falujące pod skórą siłacza. Każde z nas mogło sprawdzić zręczność swojej ręki, rzucając do celu krążkami; wreszcie kupiliśmy sobie po kawałku gorącego piernika i zajadaliśmy go, chodząc, co wzbudziło w Grace wątpliwości, czy powinna nam na to pozwolić. Jack zapewniał, że na jarmarku robi się różne rzeczy, na jakie gdzie indziej nikt by się nie odważył. O wiele bardziej się przejmował tym, co działo się na jarmarku, niż Morwenna i ja. Myślę, że obie byłyśmy już trochę znudzone. Kilku skrzypków przygrywało do tańca i sporo osób puściło się w tany. - Najciekawiej będzie wtedy, gdy zapadnie ciemność i zapalą pochodnie - powiedziałam. - Macie jednak przykazane, żeby przed zmrokiem wrócić do domu - protestowała Grace. - Tak bym chciała, żeby mi ktoś przepowiedział przyszłość - odezwała się Morwenna. - Nasza pokojówka, Ginny, dała sobie powróżyć, gdy była na jarmarku w Summercourt, i dowiedziała się, że czeka ją cudowny los. Wyjdzie bogato za mąż i wyjedzie za morze. - Skąd wróżki to wiedzą? - zainteresował się Jack. - Bo widzą zarówno to, co było, jak i to, co będzie. Są w stanie zobaczyć wszystko, co zrobiłeś... - straszyła go Morwenna. - Masz to wypisane na dłoni, zwłaszcza jeśli zrobiłeś coś złego... Takie rzeczy najłatwiej wróżkom wykryć. Jack się speszył, a Morwenna klasnąwszy w dłonie, zawołała: - Nie macie pojęcia, jak bym chciała, żebyśmy sobie mogły powróżyć! "Dobrze ci mówić - pomyślałam. - Nie popełniłaś nigdy niczego złego. Najwyżej trochę oszukiwałaś na lekcjach, odpisywałaś tekst z książki, choć powinnaś była umieć go na pamięć, albo porwałaś z kuchni ciasto z dżemem, korzystając z tego, że kucharka jest odwrócona tyłem, a potem skłamałaś, że to nie ty. Masz tylko malutkie grzechy. Nie dadzą się porównać z czymś takim, jak zabicie człowieka i ukrycie jego ciała". Od razu przeszła mi radość i ochota do zabawy na jarmarku. Tak to bywa... Przypomniał mi się człowiek znad jeziora i zakłócił harmonię tego miłego dnia. Ucieszyłam się, gdy Grace powiedziała, że nie mamy czasu, aby dać sobie powróżyć. - Pora już wracać do domu - zdecydowała. Opuściliśmy jarmark i w miarę jak oddalaliśmy się od placu, dźwięk skrzypiec stawał się coraz słabszy. Dochodził nas jedynie głos piosenki: Przy maiku dalej w koło@ chłopcy i dzieweczki!@ Zaraz będzie nam wesoło,@ zagrają skrzypeczki!@ Ojca, matkę, pożegnajcie,@ zatrzaśnijcie drzwi!@ U nas każdy parę znajdzie.@ Znajdziesz ją i ty!@ Jack był bardzo rozczarowany, że wyszliśmy z jarmarku, i dał głośny wyraz swojemu niezadowoleniu. Żądał, by mu wyjaśnić, dlaczego nie mogliśmy zostać dłużej. Grace mu tłumaczyła, że musimy wrócić do domu, zanim zapadnie ciemność, i widać przemówiła mu do przekonania, bo przestał grymasić i po paru minutach odzyskał dobry humor. Mój brat nigdy się długo nie gniewał; miał pogodne usposobienie i dawał się lubić. Wracając do domu, spotkaliśmy siedzącą na poboczu drogi Cygankę. Miała ze sobą koszyk pełen kołków do bielizny. Nie byłam pewna, czy ona udaje się na jarmark, czy już z niego wraca. - Dzień dobry! - zawołała na nas. - Witam was, panie, i ciebie, mały paniczu! - Dzień dobry - odpowiedzieliśmy chórem. - Może wam powróżyć? Cyganka wywróży szczęśliwą przyszłość! Usłyszałam szept Morwenny: - Ach, tak! Proszę, panno Gilmore! Czy mogę? Grace się zawahała, ale Morwenna spojrzała na nią tak błagalnym wzrokiem, że nie była w stanie jej odmówić. - Dobrze! Niech będzie! Ale pamiętaj, że to nie może trwać zbyt długo. - Połóż mi srebrną monetę na dłoni! - zleciła Morwennie Cyganka. Dziewczynka się cofnęła. - Chyba mam za mało pieniędzy - szepnęła i pokazała, że ma tylko kilka drobnych monet w garści. - Ach, nie! Taka z ciebie milutka młoda dama... wezmę to, co masz... Za nic bym nie chciała cię rozczarować, kochanie! Morwenna się uśmiechnęła, ukazując dołeczki w policzkach, i wystawiła rękę. - Przed tobą długie i szczęśliwe życie - mówiła Cyganka. - Czeka cię wielkie szczęście i dużo pieniędzy. Gdy będziesz trochę starsza, pojedziesz do Londynu zobaczyć królową i znajdziesz tam bogatego męża. Będziecie żyli długo i szczęśliwie... - powtórzyła. Zdawało mi się, że za pieniądze, które jej Morwenna dała, za mało jej powiedziała. Żal mi było przyjaciółki, bo wiedziałam, że chciała sobie kupić różową myszkę z cukru i zastanawiała się, czy nie jest zbyt droga... Przepowiednia Cyganki brzmiała całkiem prawdopodobnie. Było bowiem możliwe, że gdy Morwenna dorośnie, wybierze się na karnawał do Londynu, aby znaleźć sobie odpowiedniego męża. Teraz Cyganka zwróciła się do mnie: - A ty, moja ładniutka? Tobie też życie się ściele różami. Wzięła moją rękę, ja zaś straszliwie się przeraziłam, że z niej coś złego wyczyta... Może zobaczy jezioro, wrzucone tam ciało i oczy, które patrzyły na nas dopóty, dopóki głowa mordercy nie pogrążyła się w toni. - Nie bój się, kochanie! - zachęcała mnie Cyganka. - Widzę przed tobą pogodną i radosną przyszłość. Ty także pojedziesz do Londynu. Być może wybierzesz się razem z twoją małą... - starała się zgadnąć, jakie nas łączy pokrewieństwo, i po chwili dodała z twoją małą towarzyszką... Od razu się uspokoiłam. Zrozumiałam, że skoro ona nie wie, kim dla mnie jest Morwenna, to nie będzie też nic wiedziała o jeziorze. - Życie pisze swoje znaki na dłoni, w miarę jak człowiek dorasta. Gdy będziesz o parę lat starsza, wtedy więcej da się z twej ręki wyczytać... A teraz na panią kolej! - powiedziała, zwracając się do Grace, i wzięła jej dłoń do ręki. - Nie! - broniła się Grace. - Wolałabym nie... Cyganka uważnie jej się przyglądała. - Widzę duże zmartwienie, tak, wielki żal... - Grace zbladła. - Widzę wodę, głęboką wodę, która oddziela cię od przedmiotu twych pragnień - mówiła dalej Cyganka. Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Zrozumiałam, że dla Cyganki przyszłość małych dziewczynek, takich jak Morwenna i ja, nie była warta przepowiadania. Niewiele o nas wiedziała. Zaczęłam się domyślać, na czym polegało jej wróżenie; wielką rolę odgrywało ryzykowne zgadywanie, co do tego, nie miałam wątpliwości. Byłam jednak przekonana, że jakieś okruchy prawdy też się przy okazji odsłaniają i jeśli ktoś przeżył coś niezwykłego, coś, co nim dogłębnie wstrząsnęło, wróżka jest w stanie to wyczuć. Być może Cyganka dojrzała w mojej dłoni coś bardzo dziwnego, czego nie potrafiła sobie wytłumaczyć. Nie mogła przecież przypuszczać, że dziewczynka w moim wieku ma za sobą tak szokujące przeżycia. Przeniosła je więc na Grace. - Jesteś silna! - mówiła. - Potrafisz to przezwyciężyć! Zauważyłam jednak, że Cyganka wydaje się zaalarmowana tym, co zobaczyła na dłoni Grace. Przez dłuższą chwilę nie spuszczała oczu z jej twarzy. Grace wycofała dłoń. - Już dobrze! Dziękuję... - szepnęła. - Masz zmartwienie - raz jeszcze powtórzyła Cyganka. - To duży kłopot, ale natura uczyniła cię silną. Przemożesz to. Wszystko będzie dobrze. Na końcu drogi czeka cię szczęście... Grace otworzyła portmonetkę i dała Cygance jakieś pieniądze. - Chodźmy już! - zwróciła się do nas. - Nie chciałabym, żebyśmy za późno wrócili do domu. Cyganka milczała. Wsunęła pieniądze do kieszeni i usiadła, jak przedtem, na skraju drogi. Odeszliśmy. - Nie trzeba się było zatrzymywać - niemal z wyrzutem powiedziała Grace. - Usłyszeliśmy sporo nonsensów... - Tak - zauważył Jack. - I w dodatku na próżno wydaliśmy dużo pieniędzy. Za to, co jej pani dała, można by kupić sześć kawałków piernika i różową świnkę. - Masz rację - przyznała Grace. - Postąpiliśmy głupio. - Chociaż jej głos zabrzmiał chłodno, bardzo zmieniła się na twarzy. Mogła sobie mówić, że to, co jej Cyganka powiedziała, było stekiem bzdur, ale ja wiedziałam swoje... Zauważyłam, że się mocno wystraszyła, słysząc przepowiednię. Spojrzałam przez ramię. Cyganka siedziała na swoim miejscu i patrzyła za nami. Opowiedziałam mamie o spotkaniu z Cyganką. - Przepowiedziała Morwennie i mnie, że udamy się do Londynu i znajdziemy bogatych mężów. - Z pewnością wybierzecie się tam kiedyś na któryś sezon, ale jeszcze musicie jakiś czas poczekać. A co do bogatych mężów - to się jeszcze okaże... - Wiesz, wydaje mi się, że Cyganka zasmuciła pannę Gilmore. Wywróżyła jej jakieś zmartwienie... - Nie trzeba zwracać uwagi na to, co mówią Cyganki. - Chyba że powiedzą coś przyjemnego... - Sprytnie to wymyśliłaś - uśmiechnęła się mama. - ~a propos, wkrótce wybierzemy się do Londynu. Kiedy wspomniałam Grace, że będą nam potrzebne nowe suknie, powiedziała, że może je uszyć. Ciekawa jestem, czy sobie poradzi. Nie chciałabym, żebyśmy wyglądały jak prowincjuszki. To, co tutaj uchodzi, w Londynie może już być niemodne. Pomyślałam, że damy Grace na początek niebieski len i niech spróbuje ci coś z niego zrobić. To twój kolor. Grace bardzo się zapaliła do propozycji uszycia mi kreacji z niebieskiego lnu. Przyszła do mego pokoju z wykrojami, aby je ze mną przedyskutować, i wzięła len ze sobą. - Sądzę, że ładnie by wyglądała niewielka lamówka dokoła rękawów, tak jak widać na modelu. Nie uważasz, że to dobry pomysł? Myślę, że jasnobrązowa lamówka byłaby bardzo efektowna. - Zupełnie się z panią zgadzam - powiedziałam. - Mam szal w takim właśnie kolorze i wydaje mi się, że ten odcień pasuje do niebieskiego. Jest chyba w komodzie za panią... - Mogę? - spytała, otwierając szufladę. Przez chwilę panowała cisza. Grace patrzyła na coś, co przykuło jej uwagę. Potem wzięła do ręki pierścień, który znalazłam nad jeziorem, i trzymała go na dłoni. Tamtego dnia po przyjściu do domu schowałam go do szuflady i całkiem o nim zapomniałam. - Ten złoty pierścień jest twój? - zapytała. Poczułam się nieswojo, jak zawsze, gdy ktoś nawiązywał do tamtego dnia. - Ach, nie... - wyjąkałam, wyciągając rękę po pierścionek. - Ja go... znalazłam. - Znalazłaś? Gdzie? - To było wtedy, gdy spadłam z konia. Zaraz, niech sobie przypomnę... Po prostu bezmyślnie podniosłam go z ziemi. Zrobiłam to całkiem odruchowo... - Leżał na plaży? Nie odpowiedziałam. Zmarszczyłam brwi, jakby usiłując sobie przypomnieć, co się wtedy zdarzyło, chociaż doskonale pamiętałam każdy szczegół tej przerażającej chwili. - Zobaczyłaś go wtedy, gdy spadłaś? - T... Tak... to musiało być wtedy. Spadłam i zobaczyłam, że leży pierścień. - Na plaży? - powtórzyła. - I podniosłaś go? Dlaczego? - Nie wiem. Zawsze podnoszę, gdy coś leży na ziemi. Myślę, że zrobiłam to odruchowo, bez zastanowienia. Trudno mi sobie przypomnieć, jak to dokładnie było. Musiałam po prostu zobaczyć sygnet, podniosłam go i włożyłam do kieszeni. - Ładny pierścień - powiedziała. - I chyba jest ze złota. Co masz zamiar z nim robić? - Właściwie nie wiem, nie myślałam o tym... - Nie chciałabyś zwrócić go właścicielowi? - Nie wiem, do kogo należał. Nie wydaje mi się, żeby do któregoś z rybaków, bo rybacy nie bywają na tej części plaży. Być może pierścień leżał tam od dłuższego czasu. Przypuszczam, że zgubił go jakiś turysta, i to tak dawno temu, iż o nim zapomniał. - Jeśli ty go nie chcesz, może mnie mogłabyś go dać... - Oczywiście, bardzo chętnie. Włożyła go sobie na kciuk prawej ręki. - Tylko na ten palec pasuje. Znalazłam w szufladzie szal i usiadłyśmy obok siebie, rozkładając niebieski len na kolanach. Miałyśmy ustalić fason, ale nie mogłam się skupić. To wydarzenie, które przed chwilą miało miejsce, ogromnie mnie poruszyło i przypomniało tragedię nad jeziorem. Panna Gilmore też wydawała się nieobecna duchem. Grace nieźle jeździła konno. Ilekroć wybierałam się na konną przejażdżkę, mama ją namawiała, żeby mi towarzyszyła. - Angelet jest bardzo samodzielna - słyszałam, jak do niej mówiła. - Uwielbia samotne jazdy. Ale wolałabym, żeby ktoś był przy niej. Grace chętnie się na te propozycje zgadzała. Niczego bardziej nie pragnęła, jak być uważaną za członka naszej rodziny. Któregoś dnia jechałyśmy plażą wzdłuż brzegu i gdy znalazłyśmy się blisko przystani, nagle wstrzymała konia. - To musiało być gdzieś tutaj, prawda? To tu znalazłaś ten pierścień? - spytała. Potaknęłam. Nienawidziłam kłamać, ale to było konieczne. Rozglądała się po brzegu i patrzyła w dal, hen za przystań, gdzie z dala widoczny był port. Zdjęła sygnet z palca. - Popatrz tu! - powiedziała. - Czy zauważyłaś inicjały wygrawerowane po wewnętrznej stronie pierścienia. - Nie! Nie przyglądałam mu się zbytnio. Po prostu podniosłam go z ziemi i tyle... - Przypuszczam, że nie czułaś się wtedy na siłach, by go dokładnie obejrzeć. - Nie myślałam o tym. Nie wiem, dlaczego go podniosłam i schowałam do kieszeni. Zapewne siła przyzwyczajenia... - To jasne, że wtedy nie byłaś w stanie bliżej się nim zainteresować. A czy teraz możesz odczytać inicjały? - Podała mi pierścień. Wewnątrz były wygrawerowane inicjały M.D. i W.B. - Ciekawe, kim są ci ludzie... - mruknęłam. Odebrała ode mnie pierścień. Pomyślałam, że postąpiłam bardzo głupio, podnosząc go z ziemi. Gdybym go próbowała oddać, ludzie chcieliby wiedzieć, gdzie go znalazłam. Było całkiem prawdopodobne, że właściciel pierścienia nigdy się nawet w pobliżu morza nie znalazł. Ben wspominał o tropach, jakie mogą doprowadzić policję do sprawcy przestępstwa. To właśnie mógłby być jeden z takich tropów. Byłoby lepiej, gdyby Grace nie zobaczyła pierścienia w mojej szufladzie. Mogłam go już dawno wyrzucić, gdyby nie to, że o nim na śmierć zapomniałam. Popełniłam błąd. Należało pamiętać... Skoro się kłamie i oszukuje, trzeba zachowywać ostrożność, dużą ostrożność... Następne słowa Grace wywołały u mnie prawdziwy dreszcz zgrozy. - Czy inicjały M.D. nic ci nie mówią? - spytała. - Nie pamiętasz, jak się nazywał człowiek, który uciekł z więzienia w Bodmin. - N... nie... nie pamiętam. - To był Mervyn Duncarry. Jestem tego całkiem pewna. M.D. Widzisz? - Wiele ludzi może mieć takie inicjały... - Nie, jestem przekonana, że on był na tej plaży i że pierścień należy do niego. - A kim jest W.B.? - Pewnie jakąś głupią kobietą, która go kochała... Trzymała pierścionek na otwartej dłoni i nagle rzuciła go do morza. - Nie powinnam chyba nosić pierścienia mordercy? Prawda? - Oczywiście, że nie. W żadnym wypadku... Nie mogła wiedzieć, jaką ogromną ulgę poczułam, widząc, że pozbyła się pierścienia. Bałam się już, że mógłby posłużyć za dowód w sprawie... Wieści z dalekiego kraju Wybieraliśmy się do Londynu, by wreszcie złożyć wujostwu dawno obiecaną i mocno spóźnioną wizytę. Był rok 1854 i właśnie skończyłam dwanaście lat. Jak przed każdą podróżą, przygotowania do wyjazdu zajęły nam sporo czasu. Z niebieskiego lnu panna Gilmore wyczarowała dla mnie wspaniałą kreację; oprócz niej uszyła mamie i mnie jeszcze kilka sukienek. Grace zajmowała się nie tylko naszą garderobą, ale także na specjalne okazje mamę pięknie czesała. Nie była oczywiście traktowana jak zwykła pokojówka. Mama darzyła ją szczególną sympatią i zawsze spełniała jej prośby. Ona z kolei, chcąc mamie okazać swoją wdzięczność, starała się być coraz bardziej nieodzowna. - Nie wiem, doprawdy, jak sobie radziłam przedtem, zanim nastała u nas Grace - mawiała nieraz mama. Wkrótce uważaliśmy pannę Gilmore niemal za członka rodziny. Była sprytna. W kuchni mogłoby dojść do rewolucji, gdyby zauważono, że tak jawnie proteguje się kogoś, kto w ich oczach też należał do służby, choć może nieco wyższego szczebla. Grace miała jednak ogromne wyczucie taktu. Zawsze traktowała panią Penlock i Watsona jak równych sobie. Wprawdzie oboje uważali, że stojąc na najwyższym szczeblu hierarchii służących, zasługują na szczególny szacunek, nie byli jednak pewni, czy zasady protokołu obowiązującego w kuchni dotyczą również Grace. Wszystkie posiłki Grace jadała ostatnio z nami w stołowym. Początkowo Watson patrzył na to krzywym okiem. Zastanawialiśmy się nawet, czy pozwoli, by ją obsługiwały podające do stołu dziewczyny, czy też będzie oczekiwał, że Grace sama się obsłuży. Interwencja mamy szybko położyła kres tym głupotom, a że Grace była, jak powiedziałam, uosobieniem taktu, napięcie powoli słabło i w końcu sytuacja się ustabilizowała: panna Gilmore jadała przy naszym stole i tak już do końca zostało. Z czasem stała się jakby jeszcze jedną córką, i do tego bardzo użyteczną. Gdy z nami podróżowała, była traktowana tak jak każde z nas. Niemniej koniecznie chciała usługiwać mamie i z własnej woli zachowywała się, jakby była jej osobistą pokojówką. Poza tym dbała o garderobę całej rodziny i opiekowała się Jackiem. Takie miotanie się między pokojami a kuchnią, mogłoby być trudne dla kogoś o słabszej osobowości, ale Grace podchodziła do tej sprawy spokojnie i zręcznie sobie z nią radziła, podobnie zresztą jak ze wszystkimi innymi problemami. Ciotka Amaryllis powitała nas w Londynie z wielką radością i nawymyślała mamie, że tak długo zwlekała z przyjazdem. Mnie serdecznie uściskała, przez chwilę uważnie mi się przypatrując. - Angelet, moje kochane biedactwo! - zawołała czule. - Jakiż to był straszny wypadek... Ale dzięki Bogu, teraz wyglądasz już zdrowo. Spójrz, Peter! Prawda, że ona bardzo dobrze wygląda? Wuj nieco się zestarzał, ale prezentował się jeszcze wytworniej niż przedtem. Ucałował mnie w oba policzki i zapewnił, że mój przyjazd niezmiernie go ucieszył. - Matthew i Helena zjawią się tu wkrótce z Jonniem i Geoffreyem... - oznajmiła ciotka. - Jonnie bardzo się uradował na wieść o waszym przyjeździe. Podobnie jak my wszyscy gniewał się na was, że tak długo zwlekaliście z wizytą. - Musisz mi uwierzyć - powiedziała mama - że w żaden sposób nie mogliśmy przyjechać wcześniej... Było nam przykro, że musieliśmy odłożyć przyjazd. Ale dlaczego wy nie wybraliście się do nas, do Cador? Ciotka wzruszyła ramionami. - Wiesz przecież, jak bardzo zajęty jest Peter... my wszyscy zresztą także... O ileż łatwiej jest wam przyjechać do Londynu, niż nam gdziekolwiek się ruszyć... - Pozwól, że ci przedstawię Grace Gilmore - zwróciła się mama do ciotki. - Miło mi panią poznać, panno Gilmore. Cieszę się, że pani do nas przyjechała. Wiele o pani słyszałam... - Wszyscy państwo jesteście dla mnie tacy łaskawi... - dukała Grace. - Proszę, by goście udali się teraz do swoich pokojów - zarządziła ciotka. - Wasze bagaże polecę niezwłocznie zanieść na górę. Kolacja jest o ósmej. Jak będziecie gotowi, zechciejcie zejść na dół, bo lada chwila zjawi się tu Matthew z rodziną. Grace pomogła mamie rozpakować rzeczy, a potem przyszła do mnie. - Jaki to piękny dom! - stwierdziła z podziwem. - Od dawna jestem nim oczarowana - przyznałam. - W dodatku ciocia zawsze daje mi pokój z widokiem na rzekę. Grace podeszła do okna i rozglądała się wokoło. Stanęłam obok niej. - Te imponujące budowle przed nami to gmachy Parlamentu. Czy pani wie, że dopiero dwa lata minęły od dnia, gdy królowa dokonała otwarcia Victoria Tower»* oraz Królewskiej Galerii Sztuki i nadała tytuł szlachecki architektowi, który był twórcą tych wspaniałych budynków? Czyż nie tworzą cudownego widoku, gdy się patrzy na nie z drugiego brzegu Tamizy? Victoria Tower - część Pałacu Westminster. - Wielka to dla mnie przyjemność, że mogłam znaleźć się w Londynie. Jakżeż szczęśliwe było zrządzenie losu, które tamtego dnia kazało mi wejść do państwa ogrodu... - Jesteśmy tego samego zdania, panno Gilmore! - powiedziałam. Spotkanie z resztą rodziny, zwłaszcza z Jonniem, sprawiło mi wielką radość. Zawsze nas łączyła serdeczna przyjaźń. Jonnie był ode mnie o cztery lata starszy, co wydawało się dużo, gdy byliśmy mali, ale w miarę jak dorastaliśmy, dzieląca nas różnica wieku jakby się skurczyła. Adorowałam i bardzo podziwiałam Jonniego w tamtych latach, ale gdy na horyzoncie pojawił się Ben, okazałam się niestała i jego zaczęłam obdarzać względami. Jonnie wziął obie moje ręce w swoje dłonie i uśmiechnął się czule, co sprawiło, że od razu poczułam się szczęśliwa. - Ależ ty wyrosłaś, Angelet! - zawołał. - Taka byłaś chora... Bardzośmy się o ciebie martwili. - Teraz już się dobrze czuję - powiedziałam. - A co u ciebie, Jonnie? Wciąż jeszcze zajmujesz się archeologicznymi wykopaliskami i szukasz zabytków z dawnych epok? - Tak! - przyznał. - Siedzę w tym po uszy. W przyszłym roku szykuje się ekspedycja do Grecji. Mam nadzieję, że uda mi się w niej uczestniczyć. - I co się spodziewasz odkryć? Jakieś zagubione miasto? - Próżne nadzieje... Na ogół kopie się i kopie, i można mówić o szczęściu, gdy się znajdzie jakąś starą amforę... - Przedstawię ci pannę Gilmore - powiedziałam, bo właśnie do nas podeszła. - Bardzo mi miło. Słyszałem wiele dobrego o pani od ciotki Annory. Nie miała słów, jak bardzo była jej pani pomocna. - To raczej ja mam pani Annorze dużo do zawdzięczenia - odparła, śmiejąc się, Grace. Wyglądała nie tyle może ładnie, ile bardzo interesująco. Była elegancka. Miała doskonałe wyczucie, jeśli chodzi o dobór garderoby. To, co nosiła, było proste, niewyszukane i chyba właśnie dlatego zwracało powszechną uwagę. Teraz miała na sobie jasnobeżową suknię, doskonale harmonizującą z jej orzechowymi oczami. Gładkie kasztanowe włosy sczesała luźno do tyłu, przykrywając uszy, i związała je na karku w węzeł. Do sukni wpięła broszkę z granatów, którą otrzymała w prezencie od mojej mamy. To była jej jedyna biżuteria. Wszystko, co miała na sobie, było proste, ale zdecydowanie eleganckie. Jonnie uśmiechał się do niej. Uważał ją pewnie za kogoś w rodzaju lepszej służącej, ale właśnie dlatego starał się być dla niej szczególnie miły. Taki już był... Zauroczona oszałamiająco przystojnym Benem, zapomniałam, jakim wspaniałym chłopcem jest Jonnie. - Słyszałam, że pan się interesuje archeologią - zwróciła się do niego Grace. - Mnie też fascynuje przeszłość i wszystko, co jest z nią związane. Wyobrażam sobie, jak niezwykle ciekawą ma pan pracę... - Właśnie wyjaśniałem Angelet, że ludziom błędnie się wydaje, iż archeolodzy stale natrafiają na jakieś ukryte skarby sprzed wieków. Owszem, takie przypadki mogą się niekiedy przytrafić, ale gdy mamy wyjątkowe szczęście, zdarza się to najwyżej raz w ciągu całego życia. - Bardzo bym chciała dowiedzieć się czegoś więcej o wykopaliskach. - Jeśli pani tu jakiś czas pobędzie, to się jeszcze nieraz spotkamy i będziemy mieli sposobność porozmawiać. Po chwili zjawili się Matthew i Helena. Przyszli się z nami przywitać i przyprowadzili Geoffreya. Zauważyłam, że bardzo urósł. Miał już chyba z piętnaście lat. - Peterkin i Frances też powinni lada chwila nadejść - powiedziała ciotka. - Robiłam, co się da, żeby zgromadzić tu dziś jak najwięcej osób z naszej rodziny. Sporo czasu upłynęło, od kiedy się ostatnio w tym gronie widzieliśmy. Wiem, że powodem był wypadek, jakiemu uległa wasza córka, i choroba, która wywiązała się w jego następstwie. Na szczęście Angelet ma to już za sobą. Ogromnie się cieszę, widząc, że jest w dobrej formie. Gdy się okazało, że goście są już w komplecie, zasiedliśmy do kolacji. Miejsce u szczytu stołu zajął wuj Peter, a na przeciwległym końcu - ciotka Amaryllis. W przeszłości nieraz już miałam okazję siedzieć przy tym stole i przysłuchiwać się rozmowom. Niektóre z nich pamiętam do dziś. Jak daleko sięgam pamięcią wstecz, górował w nich zawsze wuj Peter, wszyscy inni ustępowali mu pola. Najwięcej mówiło się o polityce, gdyż wuja nic bardziej od niej nie interesowało. Przed laty, jako mała dziewczynka, nie brałam oczywiście udziału w rozmowie. Teraz byłam już nieco starsza, ale wciąż nie dość dojrzała, by zabierać głos w politycznych dysputach. Tematem, który rozmówców szczególnie wtedy pasjonował, były nieporozumienia między Rosją a Turcją i rola, jaką Anglia powinna odegrać w tym sporze. - Społeczeństwo popiera Palmerstona - stwierdził wuj Peter. - Ale czy naprawdę racja jest po jego stronie? - głośno zastanawiał się Matthew. - Moim zdaniem - odezwała się Frances - wojna zawsze jest złem. Frances była niezwykle szczerą osobą, a przy tym jedną z niewielu, które odważały się przeciwstawiać opiniom wuja Petera. Przez wiele lat prowadziła charytatywną misję w East Endzie, ubogiej wschodniej dzielnicy Londynu. Gdy wyszła za mąż za Peterkina, oboje poświęcili się pracy na rzecz biednych. Frances nie miała wprawdzie urody, ale za to dużo energii i zapału, które czyniły z niej interesującą kobietę. W wielu kołach Londynu zaskarbiła sobie szacunek Ăze względu na duże osiągnięcia w dobroczynnej działalności, której się od lat bez reszty oddawała. - Moja droga Frances! - zwrócił się do niej wuj Peter z uprzejmym, choć nieco protekcjonalnym uśmiechem. - Wszyscy wiemy, że wojna jest złem, nieraz jednak bywa nie do uniknięcia... Szybka akcja, podczas której tylko nieliczni ucierpią, może zapobiec śmierci tysięcy ludzi. - Ja uważam, że powinniśmy się trzymać od tego z daleka... - uparcie twierdziła Frances. - Zgadzam się z tą opinią - rzekł Matthew, ponownie włączając się do dyskusji. Musiał być uczuciowo mocno zaangażowany w sprawy tej wojny, skoro zdecydował się wyrazić opinię sprzeczną ze stanowiskiem wuja. Wuj ostro zareagował. Łatwo mu przyszło zignorować zdanie Frances, ale wypowiedź Matthew dotknęła go do żywego. - Radzę ci, Matthew - ostrzegł go - żebyś na ten problem spojrzał perspektywicznie. Prowadząc słabą, pacyfistyczną politykę, nigdy nie zdobędziesz społecznego poparcia. - Nawet jeśli słuszność jest po mojej stronie? - odpowiedział pytaniem Matthew. Wuj Peter ze zdziwieniem uniósł brwi. - W polityce należy myśleć o tym, co jest najlepsze dla kraju, i o tym, dzięki czemu będziemy mogli utrzymać władzę w ręku. Nie możemy sobie pozwolić, by na nasz osąd wpływały sentymenty... Czy nie widzisz, że już teraz część społeczeństwa występuje przeciwko królowej, za głównego winowajcę uważając księcia Alberta? - Nie wiem, dlaczego ludzie są zawsze przeciwko Albertowi! - oburzała się Frances. - Tak jest, są! Co więcej - uważają, że księciu i królowej bliższe są ich rodzinne związki z Rosją niż dobro naszego kraju. Społeczeństwo popiera Palmerstona i uprawianą przez niego "dyplomację kanonierek" i musisz przyznać, że to nie jest pozbawione racji. Zauważyłam, że Matthew jakby zachwiał się w swoich przekonaniach i zaczął się skłaniać ku stanowisku wuja. Zawsze tak robił. Właśnie temu, że pozwalał wujowi sobą kierować, zawdzięczał swoją wysoką pozycję. - Dla mnie istotne jest tylko jedno - powiedział mój ojciec. - Będzie wojna czy nie? - Moim zdaniem będzie - odparł wuj. - Niemal na pewno. Musimy przyjść z pomocą Turcji. Francja stanie u naszego boku i zobaczycie, że bardzo szybko uda nam się zdusić konflikt w zarodku i pokazać światu, że to my jesteśmy górą. - Aberdeen jest przeciwnego zdania - zauważył Matthew. - Aberdeen jest za słaby. Większość ludzi głośno opowiada się za Palmerstonem. Zapamiętajcie moje słowa: Palmerston wróci i naród wybierze wojnę. Tego właśnie chce znaczna część społeczeństwa. Palmerston jest bohaterem dnia. - W tym miejscu wuj z troską spojrzał na Matthew. - Należy się opowiedzieć po stronie wygrywających! - stwierdził z naciskiem. Jeszcze jakiś czas rozmowa toczyła się w tym duchu, a potem zmieniono temat i na tapecie znalazła się Kornwalia. Ojciec wciągnął wuja do poważnej dyskusji o naszej posiadłości. Z kolei ciocia Amaryllis zajęła się omawianiem londyńskiego życia teatralnego. Opowiadała o swojej niedawnej wizycie w operze, obiecując, że się niedługo wszyscy razem tam wybierzemy. Zauważyłam jednak, że ciągle wracano do możliwości wybuchu wojny i tak naprawdę każdy teraz tylko o tym myślał. Tej nocy, leżąc w łóżku, długo rozmyślałam o minionym wieczorze. Londyn zawsze robił na mnie duże wrażenie. Nie chodziło nawet o to, że, w odróżnieniu od naszych kornwalijskich wiejskich dróżek, tutaj na ulicach nieustannie panował ogromny ruch... Byłam głęboko przeświadczona, że w Londynie życie nigdy nie bywa nudne. Ponadto towarzyszyło mi uczucie, że za chwilę stanie się coś ważnego. Sądzę, że to przeświadczenie zrodziło się w tym domu i powstało pod wpływem silnej osobowości wuja Petera. Zdawałam sobie sprawę z nieuchronności wojny i z zainteresowaniem obserwowałam różne ludzkie reakcje na wiszącą nad nami groźbę. Uderzający był wpływ, jaki wuj Peter wywarł na ewolucję poglądów Matthew. Matthew był jednym z tych polityków, którzy w naszym kraju ustanawiali prawo. A jednocześnie widziałam, że jest marionetką w ręku wuja Petera, który pociągał za sznurki, jak mu się żywnie podobało. Mimo iż Matthew instynktownie sprzeciwiał się wojnie, gdy będzie musiał oficjalnie wystąpić, poprze wojenne plany, gdyż tak zdecydował za niego wuj Peter. Te sprawy tak bardzo mnie pochłaniały, że Jezioro Świętego Branoka poszło w zapomnienie. Mijał dzień za dniem, czas szybko uciekał. Tak jak nam ciotka obiecała, byliśmy w operze. Czasem udawaliśmy się do Hyde Parku, aby pojeździć konno. Jonnie stale nam towarzyszył. Mimo że nie ukończył jeszcze studiów, był już w pełni zdecydowany poświęcić się w przyszłości pracy archeologa. Postanowił nawet przerwać na jakiś czas zajęcia na uniwersytecie, aby wybrać się na roboty wykopaliskowe do Grecji, co dałoby mu praktyczne przygotowanie do przyszłego zawodu. Właśnie się szykował do wyjazdu. Godziny ranne poświęcał na naukę w swoim pokoju, a po południu miał wolny czas i spędzał go z nami. Używam liczby mnogiej, gdyż w spotkaniach z Jonniem zawsze uczestniczyła Grace. Przed południem często udawałyśmy się z mamą i Grace po zakupy. Mama uważała, że pobyt w Londynie jest dobrą okazją do uzupełnienia naszej garderoby. Lubiła razem z Grace chodzić po sklepach i oglądać stroje. Nieraz wzajemnie sobie radziły, co wybrać. Grace świetnie się znała na materiałach i fasonach. Poobiednie konne przejażdżki po Rotten Row w Hyde Parku niczym nie przypominały jazdy wierzchem, jaką uprawiałam w domu. Kojarzyły mi się raczej z udziałem w jakiejś paradzie. Ilekroć towarzyszył nam Jonnie albo ciotka Amaryllis, znajomi jeźdźcy nieustannie ich pozdrawiali i miałam wrażenie, że uczestniczę w towarzyskim spotkaniu, nie jeździe konnej. Robiliśmy także piękne piesze spacery po parku. Zwykle towarzyszyli nam Jonnie i Geoffrey, ale nieraz zabieraliśmy ze sobą również Jacka, który szeroko otwartymi oczami chłonął wszystko, co widział, i zadawał mnóstwo pytań. Najmilej spędzałam czas z Jonniem i Grace. Tych dwoje bardzo się zaprzyjaźniło. Grace interesowała się wszystkim, co dotyczyło archeologii, i zasypywała Jonniego "mądrymi" pytaniami. Jonnie pożyczył jej nawet książki z dziedziny archeologii. Ja z kolei lubiłam przesiadywać nad sztucznym jeziorem Serpentine w Hyde Parku. Popadałam tam zwykle w błogą niepamięć o innym jeziorze, które dawniej kojarzyło mi się nieuchronnie z miejscem zbrodni. Od kiedy przyjechałam do Londynu, owo zdarzenie sprzed lat definitywnie uplasowało się w przeszłości i nie miało już dla mnie takiego znaczenia jak przedtem w Kornwalii. Któregoś dnia w rozmowie padło nagle imię Bena i od razu tamte sprawy znowu na moment ożyły. Od owej tragedii nad jeziorem nigdy już nie spotkałam Bena. Mgliście uświadamiałam sobie, że w czasie mojej choroby stał przy moim łóżku, ale to było wszystko... - Czy przypominasz sobie Bena? - dość nieoczekiwanie spytał mnie kiedyś Jonnie. - O tak! Jak najbardziej... - odparłam. - To oczywiste! - powiedział. - Czy pani wie, panno Gilmore - zwrócił się do Grace - że byłem kiedyś o Bena bardzo zazdrosny? Uważałem Angelet za bliską i oddaną mi przyjaciółkę, tymczasem gdy zjawił się Benedykt, nie zwracała już na mnie uwagi. - Kim właściwie jest Ben? - spytała Grace. - Słyszałam, że przez jakiś czas przebywał w Cador, ale nic więcej o nim nie wiem. - Zaraz spróbuję to pani wyjaśnić - rzekł Jonnie. - Ben jest wnukiem mego dziadka, więc chyba i moim kuzynem. Ale musi pani wiedzieć, że stosunki w naszej rodzinie są raczej skomplikowane, więc to nie jest takie całkiem proste. - Pewnie dlatego wy też jesteście trochę skomplikowani - zauważyła Grace. - Słusznie, choć przyznaję, że jakoś mi to nie przyszło do głowy. - Ciekawa jestem, czy udało się Benowi znaleźć złoto i czy jest teraz bogaty...? - wtrąciłam. - Bo widzi pani, panno Gilmore - kontynuował Jonnie - Ben pojechał do Australii, by szukać złota. Pamięta może pani, że parę lat temu wiele hałasu było wokół odkrycia złotonośnych pól w Australii. Chodziło o miejscowość, która nazywała się Ballaret, jeśli dobrze pamiętam. Otóż Ben postanowił nabyć tam działkę i wziąć aktywny udział w poszukiwaniu cennego kruszcu. Wyjechał szukać szczęścia... - Mam nadzieję, że gdy znajdzie złoto, z radością nas o tym powiadomi... - Tego możesz być całkiem pewna - zgodził się ze mną Jonnie. - Ben nie należy do ludzi, którzy chowają takie nowiny pod korcem. Wolałabym, żeby przestali już mówić o Benie, bo to przywoływało mi na pamięć także przykre wspomnienia. - Nie można też wykluczyć, że Benowi nie powodzi się za dobrze - dodałam. - To całkiem prawdopodobne - przyznał Jonnie. - Dopóki poszukiwacze nie natrafią na złoto, wcale nie mają łatwego życia. - Szkoda, że tak słabo sobie tego chłopca przypominam, bo z tego, co o nim słyszę, wnioskuję, że musi być niezwykle interesujący. - Powiedziałbym, że Ben jest kimś, kto przytłacza swoją osobowością... Prawda, Angelet? Pod tym względem bardzo mi przypomina mego dziadka. - Ach, tak? Myślę, że wiem, co chciał pan przez to powiedzieć... A czy wiadomo już, kiedy wybierze się pan do Grecji? - spytała Grace. - Chyba na wiosnę... - Jakie to musi być pasjonujące... - entuzjazmowała się. - To chyba najbardziej atrakcyjny zawód ze wszystkich, jakie znam. Bo cóż może być ciekawszego niż odkrywanie tajemnic przeszłości, a na tym przecież polega archeologia. - Tak jest! Zdecydowanie tak... - zgodził się Jonnie. - Mam też nadzieję, że uda mi się dostać do nowej archeologicznej ekspedycji, która wyjeżdża do Pompei. Jest tam jeszcze wiele do odkopania. Teren był już co prawda badany dwa lata temu, ale ówczesna ekipa pracowała w sposób chaotyczny, zrywami, a to kiepski system. Wiem, bo byłem tam wtedy... Jestem jednak pewny, że gdy roboty wykopaliskowe są właściwie zorganizowane, zgłębianie tajemnic Pompei może stanowić niezwykle wdzięczne zajęcie i bardzo przy tym intratne. - Cóż to za fascynująca historia!... - wykrzyknęła Grace. - Przecież Pompeja to miejscowość, która została zasypana popiołem na skutek wybuchu wulkanu, prawda? - Tak, ale przed wybuchem nawiedziło ją jeszcze trzęsienie ziemi, i właśnie te wstrząsy spowodowały erupcję wulkanu. Wezuwiusz wyrzucił z siebie popiół i gorące kamienie, zasypując leżące na dole miasta i kompletnie je niszcząc. Jednym z nich była właśnie Pompeja. - To mi uzmysławia, jak kruche i nietrwałe jest nasze życie - szepnęła Grace; widziałam, że wstrząsnął nią dreszcz. - Takie niestety jest - zgodził się Jonnie. - Niemniej postanowiłem udać się do Pompei i podjąć pracę przy wykopaliskach. Uczynię wszystko, by plan urzeczywistnić. Na tamtym terenie pozostało jeszcze bardzo wiele do zrobienia i jestem pewny, że w końcu odkryjemy całe miasto. - A skąd wiadomo, że tam się właśnie znajdowało? - Ważnym szczegółem, który pozwolił oznaczyć położenie miasta, były mury amfiteatru. Pokrywało je stwardniałe błoto, nieznacznie tylko porośnięte trawą. Wystarczyło odkryć mury, by się przekonać, że w tym miejscu musiało kiedyś stać miasto. Dawno temu, bo jeszcze w szesnastym wieku, natrafiono tam na pozostałości starożytnych budowli. Ale prowadzone wtedy roboty wykopaliskowe nie opierały się na naukowych metodach. Najwyższy więc czas, żeby teraz zabrać się do poszukiwań w sposób fachowy. Bóg jeden wie, jakich skarbów możemy się dokopać... - Zawód archeologa to najwspanialszy zawód - piała z zachwytu Grace. - Jakżebym chciała się czymś takim zajmować... - Proszę nie zapominać, że to ciężka praca - ostrzegał Jonnie. - Trzeba przecież kopać i wykonywać jeszcze wiele innych niełatwych czynności. - Jestem silna - przechwalała się Grace. - Mógłbym pożyczyć pani więcej książek o archeologii... - Naprawdę, byłby pan gotów to zrobić? - Oczywiście! Jonnie pożyczył jej książki i wkrótce Grace prowadziła z nim uczone dyskusje, z których ja czułam się wyłączona. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że jestem jeszcze dzieckiem, podczas gdy tamci dwoje są już dorośli. Grace była nawet dwa lub trzy lata starsza od Jonniego. Bardzo ją lubiłam, niemniej wolałabym, żeby nie towarzyszyła nam zawsze, ilekroć wybieraliśmy się z Jonniem na przejażdżki czy spacery. Nie podobało mi się także, że była taka przemądrzała. Bez wysiłku udało jej się zdobyć sporo wiadomości o archeologii. Na pewno niewiele o niej wiedziała, gdy przybyliśmy do Londynu. Pewnego dnia, wracając ze spaceru do domu, natknęliśmy się na sporą grupę ludzi, którzy szli środkiem ulicy, nieśli transparenty i śpiewali. Przystanęliśmy, przyglądając się pochodowi. Nie potrafiłam odróżnić słów pieśni, ale Jonnie je zapamiętał i potem mi powtórzył. Brzmiały mniej więcej tak: Zbierz się, Turku, pokaż Ruskim,@ gdzie zimują raki.@ Bo już słychać, że nam księcia@ wsadzili do paki!@ I ten pan, wielki pan,@ co wysoko mierzy,@ choć nazywa się na "A"@ teraz siedzi w wieży.@ - Nie rozumiem, co to znaczy - powiedziałam. - To znaczy - wyjaśnił Jonnie - że naród chce wojny. Ludzie pragną wojny wtedy, gdy nie rozgrywa się na ich terytorium, lecz gdzie indziej. Lubią, gdy otacza ich sława, ale nie chcą znosić niewygód... Ta wojna toczy się daleko stąd i dlatego wszyscy ją popierają. Palmerston chciałby, by Anglia stała się największym mocarstwem na świecie. Jeśli ktokolwiek ośmieliłby się wystąpić przeciw nam z najlżejszym nawet zarzutem, Palmerston od razu wyśle kanonierki, żeby paradowały wzdłuż wybrzeży przeciwnika i pokazały mu, jacy jesteśmy silni. Ludziom się to podoba. Kochają starego Pama. To barwna postać. Teraz jest już bardzo stary, ale w młodości był wielkim hulaką. Kto wie zresztą, może nadal hula... To śmieszne, lecz właśnie ta cecha zapewnia mu sympatię ludzi. Wcale nie chcą mieć w rządzie przyzwoitego, dobrego człowieka, wolą takiego krwistego nicponia... Biedny, stary Aberdeen ze swoimi pacyfistycznymi ideami wydaje im się nudny. Co gorsza, ludzie oskarżają królową i księcia Alberta o to, że się powstrzymują z wypowiedzeniem wojny. Stawianie takich zarzutów jest wysoce nie na miejscu. Obwiniają królową, że ponieważ jest spokrewniona z najwyższymi czynnikami Rosji, bardziej im sprzyja niż krajowi. Najchętniej jednak rzucają kalumnie na księcia Alberta: nazywają go zdrajcą... - Czyżby więc Albert był tym księciem na literę "A", rzekomo uwięzionym w Tower? - spytała Grace. - Treść piosenki jest kłamliwa. Książę Albert nie jest niczyim więźniem. Wszystko jednak wskazuje na to, że prędzej czy później dojdzie do wypowiedzenia wojny Rosji. Następnego dnia w "The Morning Post" ukazał się artykuł napisany przez Gladstone'a. Ten wielki mąż stanu wymieniał w nim liczne zalety księcia Alberta i wytykał głupotę jego oskarżycielom. John Russell i Benjamin Disraeli wygłosili w obu Izbach Parlamentu płomienne mowy w obronie księcia. Zwłaszcza przemówienie Disraelego było wspaniałe. Zarówno mowy, jak i artykuł pana Gladstone'a odbiły się głośnym echem w społeczeństwie i wywarły głębokie wrażenie. Niemniej groźba wojny wciąż wisiała w powietrzu. Rosji postawiono ultimatum, żądając, aby zwróciła Turcji zaanektowane naddunajskie prowincje, bo w przeciwnym razie wypowiemy jej wojnę. Żadna odpowiedź nie nadeszła. Rządowi nie pozostało więc nic innego, jak wypowiedzieć Rosji wojnę. Ludzie zadziwiająco szybko zmieniali swoje przekonania. Teraz Matthew uznał wypowiedzenie wojny za słuszne. Zwrot w przekonaniach Matthew miał oczywiście źródło w nacisku, jaki wywierał na niego wuj Peter. Ale, o dziwo, także Jonnie zmienił zdanie i opowiadał się teraz za daniem nauczki Rosjanom i ocaleniem małej Turcji przed rosyjską przemocą. Gorączka wojenna objęła cały kraj. Mówiono, że wojna szybko się skończy i za kilka tygodni już będzie po wszystkim. Zapowiadano, iż Rosjanie rychło się przekonają, jaki los spotyka tych, którzy odważają się stosować przemoc wobec swych sąsiadów. Zobaczą, co się stanie, gdy ściągną na siebie gniew brytyjskiej potęgi. To się działo w kwietniu, a w maju powróciliśmy do Kornwalii. Życie znowu weszło w normalne tryby. Tu, na prowincji, niewiele się mówiło o zatargu między Rosją a Turcją. W naszych stronach ważne było jedynie to, jakich zbiorów można się w tym roku spodziewać, czy żniwa będą udane i czy nie przeszkodzi w nich deszcz. Liczono, że ładna pogoda powinna utrzymać się aż do dnia przesilenia letniego. I rzeczywiście: deszcz nie padał aż po tę ważną datę, a potem, jakby chciał to nadrobić, lał bez przerwy. W Kornwalii często się zdarzało, że - jak mawiała pani Penlock - "gdy już zacznie padać, to nie wie, kiedy przestać..." Zastanawiano się, czy rzeka Tamar nie wystąpi z brzegów i z lękiem przewidywano, że mogą powstać bardzo wysokie przypływy. Woda zalała już niektóre pola i farmerzy wpadli w panikę. A potem któregoś dnia doszły do mnie inne jeszcze niepokojące wieści... Zaczęło się od tego, że spodziewaliśmy się na obiedzie państwa Pencarronów, i mama posłała mnie do kuchni, abym przypomniała pani Penlock, iż pan Pencarron nie jada grzybów w żadnej postaci. Nasza kucharka lubiła rozpoczynać obiad od dania, z którego była bardzo dumna. Nawet wtedy, gdy mama nie umieszczała go w menu, starała się przemycić je na stół. Podstawą dania była ryba w oliwie z cytryną i jeszcze jednym składnikiem, nad którym pani Penlock nie chciała się rozwodzić. Nazwała swoje danie "pięknotka". Z tego, co zdołałam się dowiedzieć, wynikało, że była to jej własna wersja hiszpańskiej potrawy, której nazwa w tłumaczeniu na angielski brzmiała: "godna hiszpańskiego dona". Fakt, że taka potrawa u nas istniała, świadczył niezbicie o tym, że na terenie naszego hrabstwa pozostały jeszcze pewne pamiątki z czasów zwycięstwa nad hiszpańską armadą. Gdy u wybrzeży Anglii rozbito galeony armady, wielu Hiszpanów znalazło w naszej okolicy schronienie. Kiedy weszłam do kuchni, toczyła się tam ożywiona rozmowa. - Dla mnie jest to całkiem zrozumiałe... i prawdopodobne - perorowała pani Penlock. - Ludzie by sobie tego ot tak z głowy nie wymyślili. Przecież u nas mówi się o tej historii od lat, przekazuje ją z pokolenia na pokolenie i moim zdaniem jest w niej wiele prawdy. Zresztą byli tacy, którzy słyszeli dzwony... Wystarczyło, żeby ktoś wspomniał o jeziorze, a natychmiast ogarniał mnie lęk. Ale na krótko... - O czym tak rozprawiacie? włączyłam się do rozmowy. - O tym, panienko, że przez te ciągłe deszcze wody jeziora wystąpiły z brzegów. Chyba panienka wie, o którym jeziorze mówię, o Jeziorze Świętego Branoka. Nie dziwię się, że wylało. To zrozumiałe po tak długotrwałych deszczach. Kiedy woda podmyła grunt, okazało się, że to, co ludzie mówili, to prawda... Wyraźnie widać wystające z ziemi ruiny starego klasztoru. Gołym okiem można dostrzec szczątki kamiennych murów i ścian zbudowanych z surowych głazów. - Powiada pani, że mury wychodzą z jeziora? - pytałam, nie wierząc własnym uszom. - Tak! Tak właśnie mówię. Bo widzi panienka, tyle napadało deszczu, że woda podmyła grunt i odsłoniła ruiny. Wyraźnie widać kawałki muru i części ścian. Powtórzyłam pani Penlock, co mi mama mówiła o grzybach. - Że też ludzie nie wiedzą, co dla nich dobre... - gderała. - Bo ja uważam, że "pięknotka" to najwłaściwsze danie na początek obiadu. Pobudza apetyt, wszyscy to mówią i mają rację. Nie ma w tym żadnej przesady... - Widać panu Pencarronowi nie służy. Musimy to uszanować. Chciałam wypytać ją jeszcze o jezioro, ale bałam się zbyt dużo o tym mówić. Postanowiłam, że wybiorę się tam konno i sama zobaczę, co się dzieje. Jadąc, stwierdziłam, że teren wokół jeziora jest podmokły i grząski, a tuż nad wodą stoją dwaj mężczyźni. Znałam ich. John Gurney z synem dzierżawili farmę na terenie naszej posiadłości. Podjechałam bliżej. - Słyszałam, że odsłoniły się tu jakieś mury - powiedziałam. - Tak, panienko Angelet. To przez te obfite deszcze. Niestety, źle wróżą zbiorom... - Ludzie mówią, że potwierdziła się legenda, iż stał tu kiedyś klasztor, bo widać jego mury... - Zgadza się... Ma panienka przed sobą mury... - Naprawdę? Gdzie? - Niewiele z nich widać, ale wystarczy, żeby rozpoznać mur. Proszę spojrzeć, właśnie tu. Wstrząsnął mną dreszcz. Przelękłam się, że może na kamieniach są ślady krwi. Bo właśnie tutaj morderca upadł i rozbił sobie głowę o głaz. Nie, cóż za głupota!... Na pewno deszcz zmył ślady, zanim przyszły wielkie ulewy. Podprowadziłam Glory stępem do przodu i z bliska spojrzałam na jezioro. Oczami duszy wciąż widziałam mordercę i nic na to nie mogłam poradzić. Zauważyłam jednak, że woda w jeziorze wezbrała i pieniła się w miejscu, gdzie wtedy staliśmy obok kępy wierzb i skąd spuściliśmy ciało mordercy do jego wodnego grobu. - Ciekawa jestem, czy przy okazji woda nie wyniosła czegoś na powierzchnię? - spytałam Johna Gurneya. Obaj z synem spojrzeli na mnie ze zdziwieniem. - Myślę o czymś, co wcześniej mogło wpaść do jeziora... - wyjaśniłam. - O nie, panienko! - powiedział John. - Jestem pewny, że cokolwiek by tu wpadło, od razu by poszło na dno. - Przecież mówią, że jezioro nie ma dna... - Niemożliwe... Gdzieś musi być jakieś dno, panienko. - Ale zawsze mówiono... - Przecież dzwony muszą na czymś spoczywać, no nie? - zażartował i obaj się roześmiali. - Sądzę, że teraz niejeden usłyszy ich bicie... - dodał John. - Można by się założyć, że tak będzie - zawyrokował jego syn. Odjechałam stamtąd. Zdawałam sobie sprawę, że niepotrzebnie się tą historią przejmuję, ale wszystko, co miało jakikolwiek związek z jeziorem, budziło we mnie niepokój. I tak już chyba będzie do końca moich dni... Zdziwiłam się, że Jonnie napisał do mojej mamy. Gdy zeszłam na śniadanie, mama właśnie czytała list. - Witaj, córeczko! - zawołała. - Jonnie pisze, że chciałby nas odwiedzić. - To miło z jego strony - powiedziałam. - Pisze też, że chciałby przyjechać z przyjacielem. Nazywa się - zajrzała do listu - Gervaise Mandeville i jest kolegą Jonniego ze studiów, więc pewno także archeologiem. Czy chcesz, żebym ci przeczytała, co pisze? - Tak, bardzo proszę - odparłam. - Ogromnie nas zainteresowało znalezisko nad Jeziorem Świętego Branoka - czytała mama. - Ta historia brzmi wręcz sensacyjnie. Bardzo chcielibyśmy do was przyjechać. Piszę w liczbie mnogiej, bo myślę także o moim przyjacielu, który tak samo jak ja entuzjazmuje się odkryciem. Byłoby cudownie, gdybym go mógł przywieźć ze sobą. Od chwili gdy panna Gilmore napisała mi, że odsłoniły się mury klasztoru, bardzo pragnę przyjechać i zobaczyć je. Czy moglibyście przyjąć nas dwóch? Jeśli jednak nasz przyjazd miałby was krępować, zatrzymamy się w zajeździe. - Nonsens! - stwierdziła mama. - Nie możemy pozwolić, by zatrzymali się w zajeździe. To jasne, że zamieszkają u nas. - Ciekawe, że Jonnie tak szybko dowiedział się o znalezisku nad jeziorem... - zauważyłam nieco zgryźliwie. - A mnie się wydaje całkiem oczywiste, że Grace, która korespondowała z Jonniem, uznała za właściwe podzielić się z nim tak sensacyjną wiadomością. Poczułam dziwną niechęć do tych dwojga, co było głupie z mojej strony, bo niby dlaczego nie mieliby do siebie pisywać. - Grace wiedziała, że tego rodzaju wiadomość będzie dla Jonniego szczególnie interesująca... - mówiła dalej mama. - I miała rację, bo pewnie Jonnie ma cichą nadzieję, że właśnie jemu uda się odkryć cały klasztor. I z pewnością zechce się dostać do samego dna jeziora, aby zobaczyć, czy rzeczywiście są tam jakieś dzwony - dodała lekkim tonem. Mnie natomiast wcale nie było lekko na sercu, chociaż starałam się nie dać tego po sobie poznać. Muszę powiedzieć, że złościła mnie przyjaźń Jonniego z panną Gilmore. Do mnie nie pisał, ale do niej - tak. Co prawda Grace okazywała wielkie zainteresowanie archeologią, więc może dlatego... - pocieszałam się. Po paru tygodniach Jonnie i jego kolega zjawili się w Cador. Jonnie serdecznie mnie uściskał i wydawał się pełen zapału. - A to jest Gervaise - powiedział, przedstawiając mi przyjaciela: - Gervaise Mandeville. Gervaise był bardzo przystojnym, wysokim blondynem o niebieskich oczach. Uderzyło mnie, że się cały czas śmiał, nawet wtedy, gdy należałoby utrzymać powagę. Zachowywał się tak, jakby we wszystkim dopatrywał się żartu. A że miał silną osobowość, jego pogodny nastrój udzielał się innym. Wkrótce wszyscy, którzy z nim przebywali, reagowali podobnie jak on. Jeśli chodzi o mnie, polubiłam go od pierwszej chwili, od pierwszego wejrzenia. Gervaise nie był takim zapalonym archeologiem jak Jonnie, chociaż perspektywa odkrycia klasztoru też go bardzo interesowała. Niemniej nawet i to traktował z przymrużeniem oka, podobnie zresztą jak wszystko inne. Goście z Londynu zawsze wnosili ożywienie w nasze nieco zaściankowe życie. Nie ulega kwestii, że na prowincji byliśmy odcięci od wielu spraw, którymi żył kraj. W czasie pierwszego wieczoru pobytu gości staraliśmy się w rozmowie przy kolacji nadrobić zaległości i dowiedzieć się, co się dzieje na świecie. Wojna wcale nie zmierzała ku końcowi. W przeciwieństwie do tego, czego większość prostych ludzi oczekiwała, Rosjanie bynajmniej nie zamierzali się poddać i ani trochę nie przerazili się naszego ataku. - Wygląda na to, że wojna może jeszcze trwać i trwać - smętnie zauważył Jonnie. Widać było, że go obecna sytuacja niepokoi. - Niektórzy ludzie uważają, że nie powinniśmy byli w ogóle tej wojny zaczynać... - dodał. - Pamiętam, że Peterkin, Frances i Matthew taki właśnie pogląd reprezentowali bodajże od samego początku... - wtrąciłam. - Peterkin i Frances na pewno tak, ale Matthew wykonał zwrot o sto osiemdziesiąt stopni - sprostował Jonnie. - W swoich wystąpieniach w Parlamencie ostro opowiadał się za wojną. Uśmiechnęłam się, bo wiedziałam, że stało się to za sprawą wuja Petera. - Daję im jeszcze trzy miesiące - odezwał się żartobliwym tonem Gervaise. - Potem musimy wygrać, choćby w tym tylko celu, by mi dać satysfakcję, bo założyłem się z Douglasem. - Gervaise lubi hazard - wyjaśnił Jonnie. - A Tom Douglas to drugi taki sam hazardzista... Ilekroć się spotkają, natychmiast się zakładają choćby o to, ile dorożek spotkają po drodze do klubu. Widziałem ich kiedyś, jak obserwowali krople deszczu toczące się po szybie, i wiecie, co robili? Zachęcali tę kroplę, na którą postawili pieniądze, żeby szybciej spływała... Dopingowali ją, jakby była koniem wyścigowym. Gervaise tylko się uśmiechał. - Hazard dodaje życiu pikanterii - wyznał w końcu. Grace była, okazuje się, doskonale poinformowana o wszystkim, co dotyczyło znaleziska w jeziorze. Mówiła o nim językiem biegłej w temacie znawczyni. Zastanawiałam się, czy ona naprawdę interesuje się archeologią, czy jedynie udaje, żeby się przypodobać Jonniemu. Nasi goście rozważali teraz, jakie podjąć kroki, aby móc przystąpić do robót wykopaliskowych. - Na początek trzeba zwrócić się do właściciela terenu o zgodę na kopanie - stwierdził Jonnie. - Majątek Cador - powiedział z uśmiechem mój ojciec - rozciąga się aż po jezioro. Cały teren należy do Cadoru. Jonnie się rozpromienił. - A więc wystarczy, żebyśmy się zwrócili o pozwolenie do ciebie i cioci Annory? - Najzupełniej - odparł ojciec. - Więc jak? Dostaniemy pozwolenie? - No cóż... powiem tylko, że jestem naprawdę ogromnie ciekawy, czy w miejscu, gdzie obecnie jest jezioro, rzeczywiście stał kiedyś klasztor. - Hurra! - wykrzyknął Gervaise. - Możemy zacząć kopać! - A czy wolno mi będzie przyglądać się robotom? - spytała Grace. - Ależ oczywiście - zapewnił ją Jonnie. - Byłoby mi bardzo przykro, gdyby pani nie pojawiła się na terenie prac wykopaliskowych... - Jestem pewna, że i ty, Angelet, miałabyś ochotę tam się znaleźć - zagadnęła ostrożnie moja mama. - Naturalnie - rzekł Jonnie, uśmiechając się do mnie. - Musisz przyjść nam pomagać, koniecznie! Jonnie najwyraźniej chciał, żebym im towarzyszyła, i sprawił mi tym dużą radość. - Zobaczycie, że dzięki nam to miejsce stanie się sławne - zapalił się Gervaise. - Już widzę, co o nas napisze prasa: "Studenci dokonują wielkiego odkrycia - Jon Hume i Gervaise Mandeville zakasowali doświadczonych zawodowców. Nikomu nie znany klasztor został odkopany w głuchym zakątku Kornwalii..." - To nieprawda, że klasztor był nikomu nie znany - zwróciłam chłopcom uwagę. - Ludzie od wieków powtarzali, że słyszą klasztorne dzwony. - Właśnie! Dzwony świętego Branoka! Ta historia wszystkich zafascynuje. Powinni byśmy bić w jakieś dzwony, żeby stworzyć odpowiednią atmosferę wokół tego miejsca... - Nie zapominajcie - upomniała ich moja mama - że zgodnie z legendą dzwony zwiastują nieszczęście. - Tym lepiej! Legenda o dzwonach przyczyni się do zwiększenia zainteresowania. - Zapowiadane nieszczęścia często naprawdę się zdarzają tylko dlatego, że ludzie ich oczekują - powiedziałam. - Pani córka to mądra dziewczyna - zauważył Gervaise, serdecznie się do mnie uśmiechając. - Nie mogę wprost doczekać się rozpoczęcia prac. Jon! Założę się o dwadzieścia funtów, że w ciągu tygodnia odsłonimy mury. - Nie jestem taki skory do zakładania się jak ty. Spokojnie, mój drogi! Poczekamy... zobaczymy... Następnego dnia poszli obejrzeć teren wykopaliska. Obie z Grace towarzyszyłyśmy im w tej wyprawie. To miejsce nie wydawało mi się już niesamowite. Atmosfera grozy otaczała mnie tutaj jedynie wtedy, gdy byłam sama. Chłopcy obejrzeli ostry, sterczący głaz, o który rozbił sobie głowę morderca. - Tak! - rzekł Jonnie. - Ten kamień stanowi część muru. Tu zaczniemy kopać. Podszedł do jeziora i przyglądał się wodzie. - Przypuszczam, że kiedyś był tu rybny staw. Zakonnicy często miewali stawy przy klasztorach, gdyż zapewniały im pożywienie. - Spróbujmy łowić ryby. Stawiam dziesięć funtów na tego, kto pierwszy coś złapie. - Nie wygłupiaj się, Gervaise! - upomniał go Jonnie. - Ryby w jeziorze zostały już dawno wytrute. Jeden Bóg raczy wiedzieć, jakie nieczystości dostawały się do wody w ciągu minionych lat. - Niemniej chętnie bym spróbował... Załóżmy się! Dziesięć funtów i wygra ten, kto pierwszy coś złowi. Niekoniecznie musi to być ryba... Przepraszam cię, Angelet! Widzę, że patrzysz na mnie ze zgorszeniem. Ale wierz mi, że gdyby zajrzeć trochę głębiej pod skórę, okazałbym się całkiem poważnym człowiekiem. Uśmiechał się do mnie tak czarująco, że przez chwilę żałowałam, iż nie mogę mu powiedzieć całej prawdy. Skwitowałby ją może beztroskim komentarzem, co by mnie przekonało, że niepotrzebnie się przejmuję. Jeszcze tego samego popołudnia chłopcy zaczęli kopać. Przywieźli ze sobą niezbędny sprzęt i przebrali się w robocze kombinezony. Zauważyłam, że moi rodzice patrzyli na nich z dużym rozbawieniem. Inni byli bardziej krytyczni i surowo komentowali rozpoczęcie prac wykopaliskowych nad jeziorem. Uczucia tutejszej społeczności najlepiej podsumowała pani Penlock. - To ich kopanie - mówiła - nie jest zgodne z naturą... Gdyby wolą boską było odsłonić, co kryje jezioro, już dawno temu tak by się stało. Jeśli zaś dobry Bóg uznał, że należy to ukryć, widać tego właśnie pragnie. Skoro pani Penlock powołuje się na Pana Boga - pomyślałam, to znaczy, że ma do sprawy poważny stosunek. Gdy chodziło o rozróżnienie między Dobrem a Złem, pani Penlock była zawsze razem z Panem Bogiem po właściwej stronie. Od razu więc zmiarkowałam, że prace wykopaliskowe nie są tutaj mile widziane. - Gdyby te rzeczy miały być na widoku - powtórzyła, zwracając się do mnie - nigdy by nie zostały zakryte. - Nie ma pani racji - oponowałam. - Wprawdzie to było przez wiele, wiele lat zakryte, niemniej ludzie muszą takie tajemnicze miejsca odsłaniać, żeby się dowiedzieć, co się tu działo w przeszłości. Ludzie pragną tej wiedzy, chcą poznać historię swej ziemi. A Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają. Nie pamięta pani? - Nie! To jest wbrew naturze! - usłyszałam w odpowiedzi. Przeciwko wykopaliskom najgłośniej protestował stary Stubbs. Mieszkał z córką Jenny w chacie w pobliżu jeziora. Od czasu gdy umarła jego żona, został sam z Jenny. Stanowili dziwaczną parę. Stara pani Stubbs zajmowała się białą magią, hodowała zioła i mówiono o niej, że potrafi wyleczyć z wielu różnych chorób. Natomiast Jenny Stubbs brakowało - jak mówiła pani Penlock - piątej klepki. To prawda, że była głupkowata. Chodziła po wsi, podśpiewując lub mówiąc sama do siebie. Gdy rybacy wracali z połowów, przychodziła na molo i przywłaszczała sobie każdą rybę, którą odrzucali, jako nie nadającą się do sprzedaży. Sama ją parę razy widziałam, jak zbiera pijawki i węże. Pewnie gotowała na nich rosół. Żyli w odosobnieniu, jak pustelnicy. Stary Stubbs urodził się podobno nogami do przodu, co oznaczało, że ma nadnaturalne moce. Od czasu do czasu imał się nawet jakiejś pracy, na przykład przycinał żywopłoty. Ojciec pozwolił mu zamieszkać razem z córką w chacie blisko jeziora. Któregoś dnia razem z Grace pomagałam chłopcom w robotach wykopaliskowych. Jonnie i Gervaise kopali, podczas gdy my obie przenosiłyśmy wydobytą kopalinę nieco dalej. Nagle zjawił się stary Stubbs. Miał dziki wyraz oczu i zmierzwione włosy. - Odłóżcie łopaty! - krzyknął do chłopców. - Co wy tu robicie na naszej ziemi? - Badamy teren - uprzejmie odparł Gervaise. - Mamy pozwolenie na prowadzenie robót. - Odejdźcie stąd! Zostawcie naszą ziemię w spokoju, inaczej spotka was coś złego! - grzmiał stary Stubbs. - Doprawdy, nie wiem, jakie ma pan prawo... - zaczął Jonnie. - Nie wolno wam zakłócać spokoju tej ziemi - powtarzał stary. - Są tu ludzie, którzy tego nie pragną i na to wam nie pozwolą! - groził. - Nikogo przecież nie ma... - oponował Jonnie. - Owszem, są... - rzekł z chytrą miną intruz - ...ale ich nie widać. Jonnie był zrozpaczony, a Gervaise całe zdarzenie uważał za świetny żart. Mnie jednak nic, co dotyczyło tego miejsca, nie wydawało się śmieszne. - Ta ziemia należy do zmarłych - mówił dalej stary Stubbs. - Hańba tym, którzy zakłócają ich spokój. - A ja myślałem - dziwił się Gervaise - że ludzie będą zadowoleni, gdy odsłonimy klasztor. - Niepokoicie umarłych. Tak się nie robi... Lepiej sobie stąd idźcie. Wracajcie do wielkiego miasta, skąd przybyliście... Tam jest wasze miejsce... Z tego, co tu robicie, nic dobrego nie wyniknie. Zapewniam was, że tak się stanie... - Powiedziawszy to, potrząsnął groźnie pięścią, po czym, kuśtykając, powoli się oddalił. - Ależ dziwadło z tego starego... - zauważył Gervaise. Opowiedziałam mu, co wiedziałam o Stubbsach. Że mieszkają w pobliskiej chacie i oboje z córką ledwo wiążą koniec z końcem, zmagając się z lichą ziemią. Gervaise słuchał z zainteresowaniem, ale Jonnie nalegał, żeby dalej kopać. Pracowali przez następne trzy dni. Nasza rodzina, dobrze znając tutejszych ludzi, coraz bardziej sobie uświadamiała, że wykopaliska spotykają się z ogólnym potępieniem. - Jacyż oni głupi... - dziwił się mój ojciec. - Dlaczego nie chcą się dowiedzieć, czy rzeczywiście był tu kiedyś klasztor. Skąd te obiekcje? - Stąd, że tutejsi ludzie nie lubią zmian. Doskonale o tym wiesz - tłumaczyła mama. - Ale to przecież niczego w ich życiu nie zmieni. A swoją drogą chciałbym wiedzieć, jak powstała legenda o tym, że kiedyś był tu klasztor. - Mam nadzieję, że im nie zaproponujesz, by opróżnili jezioro z wody? - zaniepokoiła się mama. - Nie, nie wydaje się to możliwe. Choć przyznaję, że dobrze by było się przekonać, czy tam, na dole, jest klasztor czy go nie ma. Potem zdarzyło się to, co się zawsze w podobnych okolicznościach powtarzało. Nasz stajenny, trenując któregoś konia, przejeżdżał obok wykopaliska. Na dworze było już ciemno i wyraźnie usłyszał głos dzwonów. Odniósł wrażenie, że dźwięk dochodził z dna jeziora. Od tej chwili o niczym innym już się nie mówiło, tylko o dzwonach. Przecież one biją - mówiono - tylko wtedy, gdy ludziom grozi nieszczęście. A więc ktoś spowodował, że Pan Bóg jest niezadowolony z tego, co się tu wyrabia. Nie trzeba było daleko szukać winowajcy. Zmarli zakonnicy spoczywający na dnie jeziora nie pragną być niepokojeni i na pewno mają żal do ludzi, którzy przyjechali z Londynu i rozkopują miejsce ich wiecznego spoczynku. Tak komentowali wydarzenia miejscowi ludzie. I ciągle ktoś utrzymywał, że słyszał dzwony. Zawsze zdarzało się to o zmroku. Od rozpoczęcia robót minęły dwa tygodnie i myślę, że nawet Jonnie zdawał już obie powoli sprawę, że nie ma sensu przeciągać prac nad jeziorem. Wprawdzie odsłonili coś, co mogło stanowić część klasztornego muru, ale nie musiało, bo równie dobrze mogło być ścianą jakiejś starej chałupy. Na murze nie dostrzeżono żadnych szczególnych znaków, które by wskazywały, że jest on częścią opactwa. - Przydałyby się specjalne narzędzia - powiedział Jonnie - które by nam pozwoliły dokopać się do głębszej warstwy. - Po co? Żeby i tak w końcu niczego nie znaleźć? - ironizował mój ojciec. - Jaka szkoda... tak mi przykro. To wszystko jest moja wina - kajała się Grace. - Nie powinnam była w ogóle o tym miejscu wspominać... - Ależ nie... - oponował Jonnie. - Mieliśmy świetną zabawę, prawda Gervaise? Gervaise stwierdził, że jest zadowolony. Znalazł tu nowych przyjaciół, a to dla niego ważniejsze od jakiegoś starego klasztoru. - Ładnie powiedziane - pochwaliła go moja mama. - Wiem jednak, że jesteście rozczarowani. Trudno... Może Pompeja okaże się dla was wdzięczniejszym terenem. - Tam na pewno coś znajdziemy - zapewniał Jonnie. Zastanawiano się, czy nie moglibyśmy wszyscy wybrać się do Londynu razem z chłopcami i trochę pobyć w tym mieście, ale ojciec stwierdził, że nie może wyjechać. Miał na głowie zbyt wiele różnych spraw związanych z prowadzeniem majątku i był potrzebny tu na miejscu. Czułam się nieco zawiedziona, ale jednocześnie doznałam prawdziwej ulgi, kiedy przestali kopać. Całe to zamieszanie nad jeziorem przyprawiło mnie o chęć ucieczki, przynajmniej na jakiś czas... - Angelet kocha Londyn - oznajmiła moja mama. - Nie wiem, dlaczego nie miałabyś się tam wybrać, kochanie? Grace mogłaby ci towarzyszyć. - To byłoby cudowne! - wykrzyknęła panna Gilmore. A więc zapadła decyzja: jedziemy... Na dzień przed wyjazdem Gervaise złożył mi dziwną propozycję: - Chciałbym rzucić ostatnie spojrzenie na wykopalisko. Nie poszłabyś tam ze mną, Angelet? - Nie bardzo rozumiem, po co chcesz jeszcze na nie patrzeć. - Po prostu taką mam fantazję. Powiem ci więcej: pójdziemy tam o zmierzchu, gdy nikogo nie będzie, w godzinie czarów... Zadrżałam. - Nie udawaj! - powiedział. Wiem, że ciebie to miejsce fascynuje. Mnie zresztą także... Ze mną będziesz bezpieczna - dodał. Wybraliśmy się konno. Gervaise tak wszystko obmyślił, że dojechaliśmy do jeziora w momencie, gdy już zaczynało zmierzchać. - Nie powiem, żebyśmy naszym kopaniem upiększyli krajobraz - zauważył, patrząc smętnie na odsłonięty kawałek muru i zwały ziemi wokół niego. - Nie przejmuj się! Taki jest los archeologów - pocieszałam go. - To prawda! Gdybyśmy nie próbowali zobaczyć, co się znajduje głęboko w ziemi, nigdy byśmy niczego nie znaleźli. A pobyt tu dał mi wiele radości. - Mimo że nie osiągnęliście celu? - Nie uważam naszej wyprawy za porażkę, ponieważ znalazłem wielu nowych przyjaciół i jeszcze do tego mam nadzieję, że pojedziesz z nami do Londynu. - Bardzo się na to cieszę... - Posłuchaj! - szepnął nagle. - Wsłuchaj się w ciszę. Nastrój był niesamowity. Potęgowały go zapewne moje wspomnienia związane z jeziorem. W ciemności ledwo dostrzegałam taflę wody. Wiał natomiast lekki wietrzyk, który poruszał trawę i delikatnie pojękiwał, zakłócając ciszę. - Łatwo zrozumieć, dlaczego ludzie tworzą legendy wokół tego miejsca - powiedział Gervaise. - Często tu bywasz? - Nie! - odparłam. - Nie teraz... - Posłuchaj! Usłyszałam słabiutki dźwięk rozchodzący się w ciszy. Było to bezbłędnie rozpoznawalne bicie dzwonów. - Bardzo zbladłaś... Dobrze się czujesz? - pytał Gervaise. - Pewnie gdzieś niedaleko jest kościół - dodał. - Nie! Jest daleko stąd. Niemożliwe, żeby głos kościelnych dzwonów docierał aż tu. - Skąd więc...? Potrząsnęłam głową. - Nie, to chyba niemożliwe... - zaczął. Oboje zamilkliśmy. Staliśmy bez ruchu, natężając słuch, ale dokoła panowała niezmącona cisza. - Nie ma się czego bać - Gervaise starał się podnieść mnie na duchu. - Musi być jakieś logiczne wytłumaczenie... - Wyraźnie słyszałam, że dźwięk dochodził z jeziora. - To niemożliwe... - Skąd więc? - Spójrzmy na to inaczej. Przybyliśmy tutaj po to, aby usłyszeć dzwony... - Czyżby? - Oczywiście! Oboje o tym myśleliśmy. Oczekiwaliśmy, że rozlegnie się ich głos, i dlatego nam się zdawało, że je słyszymy. - Ale słyszeliśmy je jednocześnie, w tym samym czasie... - Widać musiało tak być... Ruszył w stronę jeziora. Ja jednak się zawahałam. - Chodź - powiedział, biorąc mnie za rękę. - Podejdziemy jak najbliżej wody i mocno się wsłuchamy... Podążyłam za nim. Zatrzymaliśmy się tuż nad brzegiem jeziora, tak że jeszcze jeden krok, a znaleźlibyśmy się w ciemnej toni. - Hej! Jest tam kto? - zawołał. - Proszę, by nam jeszcze raz zagrały dzwony! - Głos Gervaise'a wrócił do nas echem i przybrał dość niesamowite brzmienie. Odpowiedzi jednak nie było. Panowała cisza. Nie dochodził do nas żaden dźwięk, nic, z wyjątkiem delikatnego szelestu wiatru grającego w trawie. - Chłodno tu - powiedział. - Wracajmy! Milczał, gdyśmy opuszczali jezioro, a potem stwierdził: - Nam się tylko zdawało... Ale i on, i ja wiedzieliśmy, że tak nie było. Po przybyciu do Londynu od razu zauważyłam zmianę nastroju w mieście. Nie było już dawnej euforii ani upajania się wojną. Nie doszło też do szybkiego jej zakończenia. Docierały natomiast wiadomości o wybuchu epidemii cholery, na którą zmarło wielu naszych żołnierzy. Głośno rozprawiano o drukowanych w "Timesie" niepokojących artykułach, jakie przysyłał z frontu William Howard Russell. Donosił w nich, że ludzie umierają na zarazę, że zawodzą dostawy lekarstw mogących zlikwidować epidemię, że panuje chaos i uwidacznia się zła organizacja - a to jest wróg straszniejszy od Rosjan. Wojna okazała się czymś ohydnym i męczącym, a nie pełną chwały drogą do zwycięstwa, jaką na początku obiecywano masom. Gdy brytyjskie i francuskie wojska odniosły zwycięstwo w bitwie nad Almą, znowu ożyły nadzieje na szybkie zakończenie wojny. Ale artykuły w "Timesie" nadal niepokoiły swą treścią, a w rozmowach niemal jedynym tematem była wojna. Wszędzie też pojawiali się "spece", zawsze najlepiej wiedzący, co należało zrobić. "Trzeba było wcześniej powołać do rządu Palmerstona - mówili. - Trzeba było posłuchać jego rady. Gdyby tak zrobiono, można było uniknąć wojny". Palmerston był bohaterem dnia, a gorączka wojenna nadal nie opadała. Zauważyłam, że Jonnie bywał ostatnio dziwnie zamyślony, bardzo się przejmował wiadomościami z frontu i gorliwie wertował prasę. Będąc na spacerze, widzieliśmy kiedyś żołnierzy maszerujących w stronę portu. Czekały tam na nich statki mające ich zawieźć na Krym. Przechodnie pozdrawiali żołnierzy, grały wojskowe orkiestry. To był budujący widok... Potem poszliśmy do Hyde Parku i siedząc na ławeczkach, obserwowaliśmy kaczki pływające po jeziorze Serpentine. - Wojna jest sprawiedliwa - powiedział w pewnej chwili Jonnie. - Nie można pozwolić, żeby jakiś naród podporządkowywał sobie inny tylko dlatego, że jest od niego silniejszy. Wracając do domu, byliśmy w nieco ponurym nastroju. Zdawałam sobie sprawę, że Jonnie o czymś intensywnie myśli i bardzo chciałam, żeby mi zaufał, żeby się zwierzył, ale tego nie zrobił. Zastanawiałam się, czy wyznał Grace, co mu leży na sercu. Walczyłam ze wzrastającą niechęcią do Grace, zazdrosna o to, że Jonnie poświęcał jej więcej uwagi niż mnie. A przecież jeszcze tak niedawno byłam z nim serdecznie zaprzyjaźniona. Kiedyś dał mi nawet do zrozumienia, że poczuł się urażony, gdy przeniosłam swe uczucia z niego na Benedykta Lansdona. Powiedział to oczywiście żartem, ale kto wie - pomyślałam sobie - czy naprawdę nie ma do mnie o to żalu. Ja też miałam żal do niego i do Grace. Panna Gilmore była starsza nie tylko ode mnie, ale także od Jonniego... Złościłam się, że wciąż czyta książki o archeologii. Wiedziałam, że robi to jedynie w tym celu, by móc rozmawiać z Jonniem, wykazując się takim samym znawstwem, jak jego koledzy ze studiów. Jonnie nie pokazywał się przez cały następny dzień, a w dwa dni później wyjawił nam swój sekret. - Zaciągnąłem się do wojska! - powiedział, gdy właśnie szykowaliśmy się do kolacji. Jego matka, Helena, przyjęła tę wiadomość z nader poważnym wyrazem twarzy, podobnie zresztą jak Matthew. - Nie będzie nawet czasu na prowadzenie z nami ćwiczeń - dodał. - Lada dzień wyślą mnie na Krym. Decyzja Jonniego wywołała wielką burzę w rodzinie. Bardzo zmartwiła matkę, która usiłowała mu wyperswadować pomysł, i robiła wszystko, by zmienił zdanie. Geoffrey, za młody, by móc uczynić to samo co brat, po prostu mu zazdrościł, a Matthew, przynajmniej w duchu, zgadzał się pewnie z oceną żony. Wuj Peter natomiast zaczął się od razu zastanawiać, w jaki sposób można by tę sytuację z pożytkiem wykorzystać. W kołach pacyfistycznych krążyła wówczas opinia, że gorliwcy nawołujący do wszczęcia wojny bynajmniej nie rekrutują się spośród tych, którzy mieliby na wojnę pójść i walczyć. Tymczasem znalazł się wybitny polityk, którego syn zgłosił się do wojska na ochotnika. Tak, to był budujący przykład: student archeologii, który zrozumiawszy, że kraj jest w potrzebie, zaciągnął się pod narodowe sztandary. - Decyzja Jonniego jest słuszna i przyniesie nam wiele korzyści - zapewniał rodzinę wuj Peter. - Wojna wkrótce się skończy, może nawet zanim Jonnie dotrze na front... Tymczasem drukowane w "Timesie" raporty Russella z frontu wcale nie potwierdzały tego optymistycznego punktu widzenia, a w parlamencie i w całym kraju aż huczało od głosów oburzenia. Konieczne było podjęcie jakichś radykalnych kroków. Coraz głośniej też mówiło się o pannie Florence Nightingale. Wuj Peter i ciotka dobrze znali jej rodziców. Zawsze uważali, że Florence jest dziewczyną o trudnym charakterze, która przysparza swoim rodzicom kłopotów. Nie chciała bowiem postępować tak jak większość dziewczyn, to znaczy dobrze wyjść za mąż i zapewnić sobie odpowiednią pozycję towarzyską. Florence miała wszystko, co pannie jest w życiu potrzebne: urodę, inteligencję, wdzięk i powodzenie u mężczyzn. Lecz to jej nie interesowało. Miała inną pasję, a była nią praca w ukochanym zawodzie pielęgniarki. - Nonsens! - twierdzono. - To nie jest zajęcie dla panien z dobrego domu. Czymś takim trudnią się tylko ci, którzy nie potrafią znaleźć innej pracy. Podkreślano też, że do wojska wstępują jedynie łazęgi i nieudacznicy. Ale od czasu wojny krymskiej sytuacja radykalnie się zmieniła. To powiedzenie również straciło sens. Łazęgi i nieudacznicy przedzierzgnęli się raptem w bohaterów, a ci, którzy przedtem ignorowali pannę Nightingale, zaczęli ją dostrzegać. - Słyszałem - powiedział wuj Peter - że pannę Nightingale ogromnie się teraz ceni. Sidney Herbert, minister wojny, zlecił jej poważną misję. Zrozumiano wreszcie, jak wielką rolę mogą odegrać na froncie pielęgniarki przeszkolone w opiece nad rannymi. Panna Nightingale zdecydowała się nauczyć pielęgniarstwa grupę kobiet, które następnie miała zabrać na front i zatrudnić w lazaretach. Jonnie wspaniale się prezentował w mundurze. Byliśmy z niego bardzo dumni. Niestety, każdy dzień przybliżał datę jego wyjazdu. A potem zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Zmarł lord John Milward, o którym nigdy przedtem nie słyszałam, ale w prasie pojawiły się o nim obszerne artykuły. Był ofiarą tyfusu budzącego ogólny postrach. Choroba błyskawicznie się rozwinęła i wkrótce nastąpił zgon. Nie przypuszczałam, że ta śmierć w jakikolwiek sposób mogłaby nas dotyczyć, gdyż w tym czasie nie znałam szczegółowo historii naszej rodziny. Wkrótce jednak się dowiedziałam, że lord Milward zostawił Jonniemu pokaźną sumę pieniędzy. Jonnie najpierw się zdumiał, a potem niespodziewanie wyraził zgodę na przyjęcie spadku. Dość szybko odkryłam, dlaczego tak postąpił. Otóż wyszło na jaw, że to lord John Milward, a nie Matthew Hume był ojcem Jonniego. Nigdy bym się tego nie domyśliła, a i sam Jonnie nie miał o tym pojęcia. Okazało się, że Helena jako młoda panna była zaręczona z lordem Milwardem. Ale gdy wybuchł skandal z nocnymi klubami wuja Petera, rodzina lorda zażądała zerwania zaręczyn. W tym czasie moi dziadkowie Cadorsonowie wybierali się do Australii, aby zająć się majątkiem, którego dziadek Jake dorobił się po odbyciu kary zsyłki. W podróży towarzyszyła im moja matka. Dziadkowie postanowili, że zabiorą ze sobą na antypody również Helenę, która była w ciąży. Fakt, że zajęli się nią w tym trudnym dla niej okresie, bardzo dobrze o nich świadczy. Na statku płynącym do Australii znajdował się też Matthew Hume. Zbierał wtedy materiały do książki o więziennictwie. Znaczną jej część stanowił opis owych potwornych statków-więzień, którymi wożono skazańców na zesłanie. W czasie podróży Matthew poznał Helenę i ożenił się z nią. Jonnie przyszedł na świat w Australii i zawsze był przekonany, że to Matthew jest jego ojcem. John Milward nie zapomniał jednak o swoim synu. Dzięki spadkowi po nim Jonnie miał teraz zostać bogatym człowiekiem. Był zadowolony, gdyż wiedział, że dobra sytuacja finansowa pomoże mu w realizacji zawodowych planów. My wszyscy też cieszyliśmy się jego szczęściem. Kochałam Jonniego. Widziałam w nim bohatera swego dzieciństwa. Żałowałam, że przez pewien czas pozwoliłam Benowi Lansdonowi uzurpować sobie prawo do miejsca w moim sercu. Jonnie był delikatny, budził zaufanie i można było na nim polegać. Ben natomiast miał silną osobowość i był niezwykle interesującym mężczyzną. Ale cóż z tego? Odjechał i zostawił mnie samą z naszym strasznym sekretem. Zastanawiałam się, jakby się Jonnie w tej sytuacji zachował. Doszłam do wniosku, że w ogóle by nie dopuścił do jej powstania, bo na pewno nie przyszłoby mu do głowy ukryć w jeziorze ciało mordercy. Ale nie chciałam ich obu porównywać, bo, jak powiedział Szekspir: "porównania nie cieszą się dobrą reputacją", i miał chyba rację... Czekała nas jeszcze jedna zaskakująca wiadomość. Pewnego dnia przyszła do mnie Grace i powiedziała, że musimy porozmawiać. - Żałuję, że nie ma twojej matki, bo jestem pewna, że ona by mnie zrozumiała. Proszę cię jednak, żebyś po powrocie do domu wyjaśniła mamie to, co ci powiem. Byłam mocno zaintrygowana tym wstępem. - Słuchaj, Angelet! Powzięłam decyzję i wyjeżdżam do Scutari - oznajmiła mi. - Jeśli tylko władze wyrażą zgodę, jadę... - Do Scutari? - krzyknęłam zdumiona. - Jak? - W grupie przyszłych pielęgniarek, którą organizuje panna Nightingale. Byłam tam dziś, żeby się wszystkiego dowiedzieć. Wkrótce dadzą mi znać, czy zostałam przyjęta. Powiedziano mi, że jest niemal pewne, iż otrzymam zgodę. Nie trafia im się dużo wykształconych młodych kobiet, a właśnie takie są najbardziej potrzebne. - Ale pani nie jest przecież pielęgniarką? - Większość z nas nie jest. Prawdziwych pielęgniarek na razie jeszcze nie ma. Szpitale pełne są niefachowych osób, które opiekują się rannymi, choć nie mają o tym pojęcia. Robią to, bo nie mogą dostać innej pracy... Rozmawiałam z różnymi ludźmi i wiele na ten temat słyszałam. Chcę tam pojechać, Angelet! Proszę, wyjaśnij to twojej mamie. Wiem, że wyglądam na niewdzięcznicę, że was w ten sposób zostawiam... Zawsze jednak miałam wrażenie, że twoja mama zaangażowała mnie z litości, że specjalnie stworzyła dla mnie miejsce pracy, żebym nie czuła się intruzem... - To nonsens. Grace! Mama jest z pani bardzo zadowolona... - Wiem! Czuję to! Dlatego mi teraz tak przykro... Bardzo lubię twoją mamę, ciebie i was wszystkich w Cador... - Chciałabym pojechać z panią... - Jesteś za młoda, z czego twoja matka powinna być zadowolona... Zdaję sobie sprawę, że nie czekają mnie tam żadne wygody, ale bardzo chcę pracować jako pielęgniarka. Gdy zobaczyłam Jonniego w mundurze... - nie dokończyła tego zdania. - Proszę cię, Angelet - powiedziała po chwili - żebyś nikomu o tym nie mówiła, póki nie otrzymam wiadomości, że zostałam przyjęta. Obiecałam, że nie pisnę słowa. Już po kilku dniach powiadomiono ją, że podanie zostało pozytywnie załatwione. Choć zdumieni postanowieniem Grace, domownicy uznali, że należy jej się pochwała za inicjatywę i dzielność. Jonnie nie krył swego podziwu dla niej, a ja znowu poczułam zazdrość. - Też bym poszła na wojnę, gdybym miała odpowiedni wiek... - napomknęłam. Jonnie serdecznie się do mnie uśmiechnął. - Wiem, że tak byś postąpiła... - zapewnił. Grace przydzielono pielęgniarski mundurek. Nie wyglądał zbyt dobrze. Składał się z tweedowej szarej sukni i wełnianego żakietu tego samego koloru. Do tego biały czepek i wełniana peleryna. - Musiałam wziąć to, co było pod ręką i jako tako na mnie pasowało - wyjaśniła Grace. - Nasz strój ma być przydatny, a nie ozdobny, ot co... Ale wyglądałby znacznie lepiej, gdyby był dopasowany do figury. Grace udało się bez trudu przeszyć uniform, aby lepiej na niej leżał, ale nie zyskał na atrakcyjności... Jonnie wyjechał. Żegnaliśmy go ze smutkiem. Ciotka Amaryllis urządziła potem kolację i zmusiła Helenę i Matthew, by wzięli w niej udział. Piliśmy za zwycięstwo, za szybkie zakończenie działań wojennych i rychły powrót Jonniego. W październiku Grace kazano się stawić na zbiórkę, która odbyła się na moście London Bridge, skąd grupa przyszłych pielęgniarek wyruszyła do Turcji. Po wyjeździe Grace czułam się tak, jakby cała para ze mnie uszła. Zastanawiałam się, kiedy znowu ją i Jonniego zobaczę. Dowiedziawszy się o wyjeździe Grace, moi rodzice natychmiast przybyli do Londynu. - Jaka z niej dobra i dzielna dziewczyna - chwaliła ją mama. - Zawsze pragnęła być pożyteczna i pomagać innym. Tak się cieszę, że mieliśmy możność jej pomóc. Biedna Grace... Pamiętasz, jaka była zdesperowana, gdy tamtego dnia weszła do naszego ogrodu? Okazywała nam tyle wdzięczności, choć i my mieliśmy powody, żeby być jej wdzięczni... Będzie nam jej brakowało. Mam nadzieję, że ta okropna wojna wkrótce się skończy i Grace znowu się do nas zgłosi. Niedługo potem wróciłam z rodzicami do Kornwalii. Wojna jednak trwała nadal, przeciągała się i bardzo się nam wszystkim dłużyła. Po Londynie życie w Kornwalii wydawało nam się bardziej niż zwykle nudne i jałowe. Ogromnie martwiliśmy się niekorzystnym przebiegiem wojny. Wieści, które docierały z frontu, nie były dobre. Zaczęła się zima i wtedy się okazało, że jest trudniejszym przeciwnikiem niż rosyjska armia. Wkrótce doszła do nas wiadomość o tragicznej szarży sześciuset żołnierzy lekkiej kawalerii w walce o Balaklawę; tylko nieliczni się uratowali. A w wygranej bitwie o Inkerman straciliśmy ponad dwa tysiące żołnierzy. I chociaż powiedziano nam, że Rosjan poległo aż dwanaście tysięcy, dla zrozpaczonych rodzin naszych zabitych chłopców nie było to wcale pocieszające. Ciotka Amaryllis stale do nas pisała, informując o tym, co się u nich dzieje. Dowiedzieliśmy się od niej, że Helena ciężko przeżyła rozstanie z Jonniem. "Wygląda jak upiór i nie przestaje myśleć o niebezpieczeństwach czyhających na Jonniego... - Wolałabym - pisała ciotka - żeby ten reporter Russell nie wypisywał takich okropnych rzeczy. Lepiej, żeby nam wcale nie przysyłał korespondencji, jeśli ma nas tak przerażać... Biedna Helena zamartwia się na śmierć, a i ja cały czas myślę o naszym drogim chłopcu, który przebywa w tym strasznym miejscu. Często też wspominam Grace. Miła z niej była dziewczyna. Dobrze, że chociaż nie uczestniczy w bitwach. Pragnę z całego serca, żeby się już ta wojna skończyła. Toczy się tak daleko od nas i myślę, że niewiele ma z nami wspólnego. Może nie powinnam tak mówić? Peter uważa, że wojna była dla nas jedynym słusznym wyjściem, gdyż musimy zachować wpływ na całym świecie. Jego zdaniem to bardzo ważne dla nas wszystkich..." - Biedna ciotka... - współczuła jej mama. - Dotąd nieszczęścia ją omijały, ale tym razem sprawy blisko ją dotykają, bo przecież na froncie walczy jej wnuk. Oblężenie Sewastopola wciąż trwało. Gdyby miasto się poddało i dostało w ręce naszych sprzymierzonych armii, wojna od razu by się skończyła. Ale Rosjanie okazali się niezwykle uparci i nie chcieli się poddać. Nasi żołnierze oblegający Sewastopol więcej ucierpieli od mrozu i strasznej zimy niż od otoczonej i zamkniętej w tym mieście rosyjskiej armii. "Wielu naszych chłopców zmarło z zimna i chorób" - pisał Russell. Panna Nightingale i jej pielęgniarki dawały z siebie wszystko i wspaniale pracowały, ale co może zrobić najbardziej nawet sprawna pielęgniarka, gdy nie ma leków i materiałów opatrunkowych... Tymczasem dostawy szwankowały i sytuacja zaopatrzeniowa wciąż była katastrofalna. Wojna przeciągała się w nieskończoność. Zima się skończyła, przyszła wiosna... Każdego dnia oczekiwaliśmy wiadomości o poddaniu się Rosjan. Przez cały rok nic takiego się jednak nie stało. Któregoś dnia nadszedł bardzo smutny list od ciotki: "Nie wiem, jak wam to powiedzieć - pisała. - Jonnie zginął na froncie. Jesteśmy zdruzgotani tą wiadomością. Jego dowódcy twierdzą, że był bardzo odważny, że był wspaniałym żołnierzem... ale dla Heleny to żadne pocieszenie. Moja biedna córka kompletnie się załamała. Wszyscy jesteśmy bardzo, ale to bardzo przygnębieni. Także Peter głęboko nad tym boleje. Mówi, że w prasie ukazały się wspaniałe artykuły o bohaterstwie Jonniego, który oddał życie za ojczyznę. Peter uważa, że to, co się stało, jest wprawdzie ogromnie smutne, ale równocześnie zwiększy społeczne uznanie dla Matthew. Wiem jednak, że Matthew wcale się z tego nie cieszy. Kochał Jonniego. Wszyscy wiemy, że Jonnie nie był synem Matthew, ale on wychowywał go jak syna... Fakt, że prawdziwym ojcem chłopca był lord Milward, nie wpłynął na uczucia Matthew dla Jonniego. Przeżywamy teraz niezwykle trudny okres - pisała dalej ciotka. - Zastanawiam się, czy nie moglibyście do nas przyjechać. Wiem, że to przyniosłoby nam pociechę. Helena tak Was lubi... Wciąż mówi o tym, jak wspaniale umieliście zawsze podnosić ją na duchu". Mama przestała czytać i patrzyła przed siebie. Widziałam, że jest zbyt wzruszona, by kontynuować czytanie. - To takie smutne, Angel... - powiedziała. - Dowiedziałaś się teraz całej prawdy o przeszłości Jonniego. Czy wiesz, że byłam z rodzicami na statku w drodze do Australii, gdy usłyszałam, że Helena będzie miała dziecko? Przeżywała bardzo ciężkie chwile. Z rozpaczy chciała się nawet rzucić z pokładu do morza, ale Matthew ją uratował. To dobry człowiek... Szkoda tylko, że pozwolił, by teść nim kierował. Cóż jednak mógł na to poradzić? Przecież całą swoją karierę zawdzięcza Peterowi. Bez niego nigdy by tak daleko nie zaszedł. Matthew ma przyjazny stosunek do ludzi, szczerze się o nich troszczy. Uwidacznia się to w jego książkach. Ale nikt by nie zwrócił na nie uwagi, gdyby Peter się nie zajął ich promocją. Matthew o tym wie, trochę się tego wstydzi... lecz jest związany z Peterem. Bez niego nic by nie zdziałał... Mama mówiła jakby do siebie i nagle przypomniała sobie, że jestem za młoda, by tego wysłuchiwać. Ludzie często o tym zapominają. Zwykle w takich wypadkach zachowuję milczenie. Przekonałam się, że ludzie mówią dużo więcej, gdy nie pamiętają o moim młodym wieku. Dzięki temu mogłam się o wielu różnych rzeczach dowiedzieć. Mama przerwała swój wywód i zmieniła temat. - Koniecznie musimy pojechać do Londynu - stwierdziła. - Może potrafimy im jakoś pomóc. Boję się, że to nie będzie przyjemna wizyta, ale musimy ją odbyć. Biedna Helena... Jest taka podobna do Amaryllis. Lubi mieć wokół siebie ludzi, którzy się o nią troszczą. To, że historia z Johnem Milwardem znowu stała się głośna, musiało ją kosztować wiele nerwów. - Z pewnością... - odparłam. - Ale Jonniego na pewno ucieszył fakt, że jego prawdziwy ojciec o nim pamiętał. Miał takie ambitne plany związane z wykopaliskami i pieniądze bardzo by mu się przydały, a tymczasem... Uświadomiłam sobie, że nigdy go już nie zobaczę, i łzy popłynęły mi z oczu. Mama otoczyła mnie ramieniem i płakałyśmy razem. - Tak! - powiedziała w końcu. - Musimy wybrać się do Londynu. Trzeba ich pocieszyć... Ojciec nie mógł nam towarzyszyć w podróży do Londynu, uważał jednak, że obie z matką koniecznie powinnyśmy się tam wybrać. Nadzieje na to, że Sewastopol padnie, bardzo wzrosły. Ludzie zaczęli wierzyć, że Rosjanie nie będą dłużej w stanie utrzymać miasta. Ale nadzieje te spełzły na niczym; nadal nie widać było końca wojny. Śmierć rosyjskiego cara Mikołaja znowu przybliżyła perspektywę zawarcia pokoju, lecz jak wszystkie poprzednie, również i ta nadzieja zawiodła. To było na początku roku. O śmierci Jonniego dowiedzieliśmy się pod koniec sierpnia, a niedługo potem, właśnie gdy mieliśmy wyjechać do Londynu, nadeszła wiadomość, że Rosjanie opuścili Sewastopol. Nasze miasteczko radośnie ten fakt uczciło, jako że upadek Sewastopola był jednoznaczny z zakończeniem wojny. - Dla nas, niestety, wszystko za późno... - powiedziała moja mama - bo Jonnie nie żyje... Nasza wizyta w Londynie nie mogła być i nie była radosnym ewenementem. Mama zamieszkała jakiś czas z Heleną w jej domu w Westminsterze. Ja zostałam u cioci Amaryllis i wuja Petera. Któregoś dnia odwiedzili nas Frances i Peterkin i nadzwyczaj interesująco opowiadali o charytatywnej misji dla biednych, jaką prowadzą w londyńskim East Endzie. Mają tam kilka przytułków. - Teść hojnie wspomaga naszych biednych, ale nas obliguje, żebyśmy za każdym razem publicznie to ogłaszali. Jest dla mnie oczywiste, że głównie chodzi mu o zareklamowanie dobrych uczynków Petera Lansdona. Dawno już zasłużył sobie tym sposobem na tytuł szlachecki i jestem pewna, że otrzymałby go, gdyby nie zła sława, jaka otacza jego nocne kluby. Tym razem jednak Peter ma nadzieję, że jego oczekiwania się spełnią. - Mój ojciec jest człowiekiem, który z reguły wszelkie przeszkody pokonuje - zauważył Peterkin. - Niemniej jesteśmy mu bardzo wdzięczni za pieniądze - ciągnęła dalej Frances. - Dla mnie nieważne, skąd pochodzą, najważniejsze, żeby zostały wydane na szlachetny cel. Dzięki hojności Petera mogłam w tym roku otworzyć trzy nowe kuchnie dla głodujących. Rozdajemy w nich biednym ludziom zupę. Nie, w żadnym wypadku nie mogę na niego narzekać... - Nie zapominajmy, że te pieniądze pochodzą z kieszeni bardzo bogatych ludzi, którzy trwonią je w klubach mego ojca - podkreślił Peterkin. - Jest więc rzeczą słuszną i właściwą, żeby choć część tej fortuny została użyta dla dobra ubogich. - Ładnie ze strony wuja Petera, że was wspiera... - zauważyłam. - Tak! - zgodziła się Frances. - Powiedziałabym, że jest to niewątpliwie dobry uczynek, który przynosi korzyść zarówno nam, jak i Peterowi. - Wydaje mi się - szepnęłam w zadumie - że nie zawsze łatwo rozróżnić, co dobre, a co złe... - Widzę, że mała Angelet zapowiada się na mądrą kobietę - skwitowała moje słowa Frances. Gdy odwiedziłam ją w siedzibie misji, od razu zapędziła mnie do pracy. Miałam chochlą nabierać z dużej wazy zupę i rozlewać ją do talerzy ludzi, którzy ustawili się w kuchni w kolejce. Ogromnie mnie to doświadczenie wzruszyło. Żal mi było tych biedaków, a zwłaszcza dzieci, że muszą tu przychodzić, by otrzymać ciepłą strawę, być może jedyną w ciągu dnia. Na terenie misji spotkałam również ubogie kobiety krzywdzone nie tylko przez własnych mężów, ale i obcych mężczyzn. Widziałam też takie, które spodziewały się dziecka, a nie miały dokąd z nim pójść ani gdzie zamieszkać. Z podziwem obserwowałam, jak energicznie radzi sobie z nimi Frances. Potrafiła rozwiązywać ich problemy bez zbędnych sentymentów czy wyrazów współczucia. Peterkin towarzyszył jej we wszystkim, co robiła, lecz widać było, że duszą tej akcji jest Frances. Mąż odnosił się do niej z dużym szacunkiem, ale zauważyłam, że łatwiej się wzruszał, na skutek czego działał mniej efektywnie niż ona. Zastanawiałam się, jak to jest możliwe, że wuj Peter ma tak wrażliwego syna. Choć o Frances mówił zwykle z odrobiną ironii, wiedziałam, że bardzo ją szanuje. Synowa na wylot go przejrzała i widać za to ją szanował, bo wuj Peter był tego właśnie rodzaju człowiekiem... Nasza wizyta w Londynie cały czas przebiegała w atmosferze smutku. Mimo usiłowań nie udało nam się rozładować ponurego nastroju. Miałyśmy jednak nadzieję, że czas zrobi swoje... Niemniej z prawdziwą ulgą obie z mamą wróciłyśmy do domu. Ludzie mieli rację. Upadek Sewastopola oznaczał praktyczne zakończenie wojny, chociaż siłą bezwładu ciągnęła się jeszcze do końca roku. Wtedy rozpoczęły się rokowania pokojowe, ale i one przeciągały się w nieskończoność. Przeszła zima i dopiero w marcu podpisano wreszcie w Paryżu pokój; nasze wojska zaczęły opuszczać Krym. "Helena już się trochę uspokoiła i wraca do formy - pisała ciotka Amaryllis. - Matthew jest dla niej bardzo dobry i serdeczny. Zawsze był wspaniałym mężem. Oczywiście nie zaoferowano mu żadnego stanowiska w rządzie Palmerstona. Zdaniem Petera Palmerston się długo nie utrzyma. Był popularny podczas wojny, lecz ludzie już się nią zmęczyli. Peter spodziewa się, że w niedalekiej przyszłości premierem znów zostanie lord Derby i wtedy szanse Matthew wzrosną. Podpisaniu traktatu pokojowego towarzyszyło wiele radosnych uroczystości. Teraz wszyscy czekają na powrót żołnierzy. Niestety, nie będzie wśród nich Jonniego. Niektórzy uczestnicy wojny powrócili do domu. Biedacy, ileż się oni nacierpieli. Myślę, że ludziom na długo odechce się wojowania i nie będą wznosili na ulicach okrzyków na cześć wojny. Mówi się, że naszych żołnierzy zginęło dwadzieścia cztery tysiące, Rosjan już sto pięćdziesiąt tysięcy, a Francuzów sześćdziesiąt trzy tysiące. A więc my ponieśliśmy najmniej strat. Niestety, nasz biedny Jonnie znalazł się wśród tych dwudziestu czterech tysięcy poległych... Jakie to wszystko smutne... Pragnęłabym, żeby rozwiązywanie konfliktów międzynarodowych nie polegało na zabijaniu ludzi, którzy tak naprawdę nie mają z tym nic wspólnego, może nawet nie wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi. Podobno większość pielęgniarek pozostanie w Scutari do chwili, gdy opuści je ostatni żołnierz. Dopiero wtedy wrócą do domu. Okazuje się, że niektóre już tu są. Te, co towarzyszyły ciężko rannym żołnierzom i musiały ich w drodze pielęgnować. Ciekawa jestem, co się stało z Grace? Była bardzo miłą dziewczyną i wspaniale zachowała się w tej wojnie. Mam nadzieję, że znowu Was wkrótce ujrzymy. Przecież wiecie, jak lubimy gościć Was u siebie. Bywają takie szczególne okoliczności, kiedy rodziny powinny trzymać się razem. Widać się starzeję, bo coraz częściej takie okoliczności wynajduję. A więc przyjeżdżajcie jak najprędzej!" - Sądzę - powiedziała mama - że trzeba tam znowu pojechać. Dawniej ogromnie lubiłam wyjazdy do Londynu... Co prawda ostatnia nasza wizyta nie była zbyt udana... ale Helena na pewno otrząsnęła się już z melancholii. I tak oto znów znalazłyśmy się w Londynie. Był pierwszy rok pokoju, miałam czternaście lat i na swój wiek byłam wyrośnięta. Przeżycia ostatnich kilku lat sprawiły, że wydoroślałam, i chyba dziecięcy wiek miałam już za sobą. Zresztą kto wie, może przestałam być dzieckiem już po tym strasznym wydarzeniu nad jeziorem. Może to dziwne, ale tyle się teraz wokół mnie działo, że tamto wydarzenie znad jeziora jakby się oddaliło. Bywało, że całymi tygodniami o nim nie myślałam. Widać nie ma takiego złego, co by na dobre nie wyszło... Nastał wrzesień, a to piękna pora roku. W dzień było nadspodziewanie ciepło, wczesne zaś wieczory miały już posmak jesieni. Na skwerku i w parkach liście przybrały złotobrązowy kolor. Naprzeciw domu wujostwa był ogród, z którego mogli korzystać mieszkańcy wszystkich domów stojących przy skwerku. W holu wisiał klucz. Mogłam go w każdej chwili wziąć, pójść do ogrodu i posiedzieć wśród kwitnących krzewów i drzew. Gdybym sama wybrała się do parku, podniósłby się krzyk, ale do ogrodu pozwalano mi chodzić bez opieki. Lubiłam samodzielne eskapady i w czasie pobytu u wujostwa moim ulubionym miejscem wypoczynku stał się ogród. Rodzina zaczęła go nawet nazywać ogrodem Angelet. Gdy tak siedziałam na ławeczce wsłuchana w stukot końskich kopyt, jako że przez skwer przejeżdżały powozy, co jakiś czas wpadały mi w ucho strzępy rozmów przechodzących obok ludzi. Niektóre rozmowy wydały mi się tak intrygujące, że w wyobraźni wymyślałam sobie ich dalszy ciąg. Nieraz też zastanawiałam się nad życiem ludzi, którzy mnie mijali, rozmawiając. Moja mama nazwałaby to pewnie ćwiczeniem wyobraźni, jak zawsze zbytnio u mnie rozbudzonej. Któregoś dnia, gdy siedziałam koło klombu, na którym kwitły astry i chryzantemy, zobaczyłam, że jakaś kobieta stoi po drugiej stronie sztachet otaczających skwer. Nie widziałam jej twarzy, bo stała w cieniu. Ludzie często zaglądają do ogrodów, obok których przechodzą, więc się jej nie przyglądałam. Kiedy jednak spojrzałam w tę stronę po raz drugi, kobiety już nie było. Zastanowiło mnie, dlaczego zwróciłam na nią uwagę. Może dlatego, że wydawało mi się, iż ta pani specjalnie przystanęła i ociągała się z odejściem. Odniosłam wrażenie, że działała z rozmysłem. Następnego dnia znowu ją spostrzegłam. Podeszła do ogrodzenia i zaglądała do środka. W tym momencie miałam już pewność, że jest szczególnie zainteresowana właśnie tym miejscem. - Hej! Proszę pani! - zawołałam i zbliżyłam się do sztachet. Jakież było moje zdumienie, gdy zobaczyłam, że przede mną stoi Grace. - Grace! To ty? - spytałam. - Tak, Angelet! Widziałam cię już raz czy dwa w tym ogrodzie. - Czemu więc się nie odezwałaś i nie weszłaś do domu? - Nie byłam pewna... Nie spodziewałam się, że jesteś w Londynie... - Co ty tu robisz? Kiedy wróciłaś do kraju? Ach, Grace, wyobrażam sobie, jakie miałaś wspaniałe przygody... - Tak, miałam... Chciałabym z tobą porozmawiać. - Wejdź do domu! Poczekaj, wyjdę po ciebie... - Nie! - powiedziała. - Czy mogę wejść do ogrodu? Wpierw chciałabym porozmawiać z tobą na osobności. - Oczywiście! Zaczekaj chwilę! - Otworzyłam furtkę i wpuściłam ją do ogrodu. - Ach, Grace - mówiłam z przejęciem - jak to dobrze znowu cię widzieć. Tyleśmy o tobie mówili... Pewnie już słyszałaś o Jonniem? - Tak - wyszeptała - wiem... - To było straszne, ale powoli oswajamy się z tą myślą... Nie zapomnimy go... Jak moglibyśmy zapomnieć Jonniego? - Ja też go nigdy nie zapomnę... - Ze smutkiem myślę o tym, że już go nie zobaczę... - Tak! Czuję to samo. Mam ci wiele do opowiedzenia, Angelet. Najpierw chciałam porozmawiać z tobą albo z twoją matką, a dopiero potem z innymi. Nie jestem pewna, co powinnam uczynić. Może mi poradzisz, powiesz, co o tym myślisz... - Ja? Cóż ja ci mogę powiedzieć? - Możesz, bo mieszkasz z nimi - wskazała ręką na dom - i znasz ich na tyle dobrze, że łatwiej ci będzie wywnioskować, co oni mogą sobie o tym pomyśleć. - O czym? - Chyba będzie lepiej, jak zacznę od początku... Nie wiem, czy pamiętasz, że tamtego dnia po zbiórce na London Bridge wyjechałyśmy z Anglii? - Tak, tak, pamiętam... - Najpierw udałyśmy się do Bolonii, a potem do Paryża. We Francji serdecznie nas witano: to była ich wojna tak samo jak nasza. Następnie pojechałyśmy do Marsylii i tam zatrzymałyśmy się jakiś czas, aby zgromadzić zapasy lekarstw i środków opatrunkowych. Stamtąd popłynęłyśmy statkiem, który nazywał się "Vectis", do Scutari w Turcji. Miałyśmy okropną podróż, bałam się, że nas zatopią... Przerwała. Obserwowałam jej twarz. Zastanawiałam się, dlaczego chciała najpierw zwierzyć się mnie przed spotkaniem reszty rodziny. - Jakie wrażenie zrobiło na tobie Scutari? - spytałam. - Niewiarygodnie piękne. Przypłynęliśmy o zmierzchu i wszystko wyglądało bardzo romantycznie. Szpital przypominał architekturą mauretański pałac. Tak, ale to było o zmroku. W jasnym świetle dnia zobaczyłyśmy, jaka jest rzeczywistość. W salach szpitalnych panował straszliwy brud. Panna Nightingale zarządziła, że musimy dokładnie wyczyścić szpital, zanim zabierzemy się do innej pracy. Pacjenci byli w kiepskim stanie... brakowało najpotrzebniejszych rzeczy... Domyśliłam się, że Grace powstrzymuje się od opowiedzenia mi tego, co naprawdę leży jej na sercu. Czuła się zakłopotana, miała trudności z mówieniem. - Szpital był ogromny z widocznymi śladami dawnej świetności. Kafle ułożone w mozaikę musiały być kiedyś bardzo piękne, teraz jednak sporo było popękanych, a nawet połamanych. W pomieszczeniach panowała wilgoć i wszystko kleiło się od brudu. Tak, brud był wszechobecny. Ten zaniedbany szpital pełen był przy tym rannych i chorych żołnierzy. Łóżka stały rzędami, jeden za drugim. Czułam się rozpaczliwie bezradna... - Nie mów tak, Grace! Przecież pojechałaś tam po to, by tym rannym pomóc. Oni was potrzebowali. Pan Russell często o tym pisał. Wyobrażam sobie, jak bardzo się żołnierze ucieszyli z waszego przybycia. - Początkowo władze sceptycznie się do nas odnosiły. Uważały nas, zdaje się, za gromadę bezużytecznych kobiet. Panna Nightingale szybko jednak doprowadziła do zmiany tej opinii. - Grace! Jeszcze mi nie powiedziałaś, o czym właściwie chcesz ze mną mówić. Przez chwilę milczała, zacisnęła wargi i patrzyła przed siebie, jakby wpatrując się w złociste kwiaty na klombie. Potem jej oczy przybrały niemal błagalny wyraz. - Któregoś dnia przywieźli na oddział Jonniego - powiedziała. - Zadziwiający zbieg okoliczności, prawda? - Chcesz powiedzieć, że... był ranny? Nie dopatruję się w tym zbiegu okoliczności. Przecież oboje byliście na terenie objętym wojną. Wiadomo też, że rannych przywozi się do szpitala, a ty byłaś pielęgniarką... - Nie przywieziono go na mój oddział. Przypadkiem przechodziłam przez szpital i zobaczyłam go. Wydawał się bardzo chory. Po prostu podeszłam i uklękłam przy łóżku. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy, gdy mnie ujrzał. Myślał, że śni. Był ranny w nogę. Rana wyglądała źle, obawiano się gangreny. - Jak to musiało być cudownie, kiedyście się odnaleźli... - Było cudownie... Poprosiłam, żeby mnie przeniesiono na salę, w której leżał Jonnie, i jedna z pielęgniarek zamieniła się ze mną na miejsca. Dowiedziałam się, że już wcześniej to praktykowano, ilekroć się zdarzało, że ranny żołnierz znał którąś z pielęgniarek. Odtąd sama przejęłam pieczę nad Jonniem. Wiesz przecież, że go zawsze bardzo lubiłam... - Wiem, on ciebie też lubił - powiedziałam. - Byliśmy sobie bliscy, wiele nas łączyło. Codziennie go odwiedzałam i poświęcałam mu sporo czasu. Zawsze mnie wypatrywał. Wzruszałam się, widząc, jak mu się twarz rozjaśnia, gdy wchodzę. Troskliwie się nim zajmowałam. Kiedy postanowiono usunąć kulę, która tkwiła w jego nodze, byłam przy nim w czasie operacji. Brakowało środków uśmierzających ból i serce mi się krajało, gdy patrzyłam, jak cierpi. Cały czas trzymał mnie za rękę. Pielęgnowałam go z ogromnym oddaniem i zaczął szybko wracać do zdrowia. Teraz myślę, że gdyby jego rekonwalescencja trwała dłużej, to być może nie wróciłby na front i nie zginął... Grace zagryzła wargi, wzruszenie nie pozwalało jej mówić. Zbliżyła się do mnie i ściskała mi dłoń. Po chwili wróciła do relacji. - Dzięki moim staraniom szybko wyzdrowiał i zaczął chodzić... Ale armia potrzebowała ludzi, więc dali mu jeszcze kilka dni urlopu, a potem kazali wrócić do oddziałów oblegających Sewastopol. Ktoś, kto się znalazł w sytuacji takiej jak on, i czuje, że jego dni są policzone, bo szansa na to, by po raz drugi szczęśliwie wyszedł z opresji, była znikoma, łatwo popada w pewnego rodzaju desperację. Myślę, że tak właśnie było z Jonniem. Może powinnam była zdać sobie z tego sprawę, ale ten chłopiec bardzo mi się podobał, ogromnie go lubiłam, więcej niż lubiłam, ja go kochałam, Angelet! Zorganizowaliśmy sobie trochę czasu dla siebie. Wzięłam wolny dzień i wyszliśmy razem na miasto. Po tej stronie Bosforu niewiele jest do zobaczenia, wobec tego na wąskich łódkach, które nazywano "kaikami", kazaliśmy się przewieźć na drugą stronę, do innej dzielnicy Konstantynopola i tam zjedliśmy wspaniałą kolację, po czym w taki sam sposób wróciliśmy. Zachowywaliśmy się beztrosko, jak dwoje ludzi, którzy żyją chwilą, bo wiedzą, że wkrótce będą musieli się rozstać. Konstantynopol jest inny od wszystkich znanych mi miast. Składa się jakby z dwóch części połączonych mostami nad Bosforem. Jedna to dawny chrześcijański Konstantynopol, a druga - Istambuł. Kiedy pielęgniarki miały wychodne, a nieraz się zdarzało, że wychodziłyśmy grupami, ostrzegano nas, żebyśmy nie przechodziły mostami do Istambułu. Ale z Jonniem niczego się nie bałam. Spędziliśmy cudowny wieczór w zacisznej wnęce pewnej restauracji, którą Jonnie dobrze znał. Na kolację podano nam kawior i egzotyczną turecką potrawę z mięsa i papryki. Smakowała trochę dziwnie i cudzoziemsko, nie zwracałam jednak większej uwagi na jedzenie. Cały czas rozmawialiśmy. Nie mówiliśmy ani o wojnie, ani o szpitalu, ale o przyszłości, o tym, co będziemy robić po powrocie do kraju. Jonnie planował wyjazd do Włoch, bo wciąż był zafascynowany wykopaliskami w Pompei. Mówił o tej wyprawie tak, jakbym ja miała mu w niej towarzyszyć. W pewnej chwili niespodziewanie wziął mnie za rękę i spytał: - Wyjdziesz za mnie, Grace? Wstrzymałam oddech. W głębi duszy sama marzyłam kiedyś o wyjściu za mąż za Jonniego. Co prawda potem myślałam raczej o poślubieniu Bena, ale gdy wyjechał do Australii, znowu związałam swe nadzieje z Jonniem. - Powiedziałam "tak"! Zgodziłam się wyjść za niego - mówiła dalej Grace. - W Turcji łatwo o ślub, nie trzeba dopełniać żadnych formalności. Wystarczy dobrze zapłacić, a dostanie się księdza, który udzieli ślubu. Nasz ksiądz był przypuszczalnie kapłanem, którego w Anglii pozbawiono godności duchownej. Nie mogę tego wiedzieć na pewno, ale się domyślam... W każdym razie ten ksiądz dał nam ślub, a tego właśnie oboje z Jonniem pragnęliśmy. Spędziliśmy ze sobą trzy dni. Potem ja wróciłam do szpitala, a on pojechał do Sewastopola. Resztę znasz: Jonnie już stamtąd nie wrócił... Ot i cała moja historia, Angelet! - Z tego wynika, że jesteś żoną Jonniego. Potaknęła. - Jak myślisz - spytała po chwili z wyraźnym niepokojem. - Co oni na to powiedzą? Boję się, że jego rodzina mnie nie zaakceptuje. - Nie rozumiem, jak możesz tak mówić. Jesteś żoną Jonniego, więc muszą cię zaakceptować. - Może powiedzą, że to nie był prawdziwy ślub? - Jakżeby mogli? Przecież są na to dowody. Masz chyba świadectwo ślubu? - Mam! Ale jak ci mówiłam, tam nie przywiązują wagi do formalności, dlatego różni się ono od tych, jakie wystawia się u nas. Wprawdzie słyszeliśmy, że ten ksiądz dawał ślub i innym parom... ale może rodzina Jonniego nie zechce tego zaakceptować. Mogą mieć różne obiekcje... - Nie sądzę. Dlaczego mieliby tak postąpić? - Spróbuj popatrzyć na to z innej strony, Angelet. Jonnie pochodził z innej sfery... A ja, co? Właściwie byłam pokojówką u twojej mamy... - Co to ma wspólnego ze ślubem? - W ich oczach zapewne bardzo wiele, żeby nie powiedzieć: wszystko... - Nie wydaje mi się, by nie chcieli ci uwierzyć, zwłaszcza że masz świadectwo będące dowodem zawarcia ślubu. - A co, jeśli zechcą je podważyć? - Nie, Grace! Rodzina Jonniego to dobrzy, serdeczni ludzie. Zrozumieją, że Jonny cię kochał i chciał się z tobą ożenić. Wszyscyśmy wiedzieli, że bardzo cię lubił. To było widoczne... Nie będą więc zbytnio zdziwieni. Potem znaleźliście się oboje w obcym kraju, co was jeszcze bardziej zbliżyło. Mnie się to wydaje całkiem naturalne. - Nie chciałabym wprawić ich w zakłopotanie ani znaleźć się w ich gronie, gdyby nie chcieli mnie uznać. - Ale przecież jesteś żoną Jonniego... - Tak! - zgodziła się. - Zatem idę do nich i zaraz im całą historię opowiem... a ty chodź ze mną. Cofnęła się. - Nie! Pozwól mi tutaj zaczekać. Idź sama i opowiedz im o nas. A jeśli będą zdania, że to nie był prawdziwy ślub, wtedy się z tobą i z nimi wszystkimi po prostu pożegnam i odejdę. - Moja mama nigdy ci na to nie pozwoli. Wciąż powtarza, że niezmiernie odczuwa brak ciebie. - Jestem jej bardzo wdzięczna. Wyświadczyła mi wiele dobra... wy wszyscy zresztą też... - Idę już! - zerwałam się. - Ale przyrzeknij, że na mnie zaczekasz i nie wyjdziesz z ogrodu. - Przyrzekam! Umówmy się, że jeśli za pół godziny nie wrócisz, będę wiedziała, że mi nie uwierzyli i że mnie nie akceptują. Potrafię to zrozumieć... - Nie bądź głupia, Grace! Nie myśl tak... Zawsze uważałam cię za bardzo mądrą dziewczynę... Wyszłam z ogrodu i przebiegłam na drugą stronę ulicy. Ciotkę Amaryllis zastałam w małym pokoiku, układała kwiaty w wazonach. Przed nią stał duży flakon, a kwiaty leżały z boku na umywalce. - Ciociu! - krzyczałam z daleka. - W ogrodzie jest Grace. Mówi, że wyszła za mąż za Jonniego... Ciotka najpierw zbladła, a potem zrobiła się czerwona. Upuściła nożyce i wytarła ręce. - Chodź, ciociu! - powiedziałam. - Zaprowadzę cię do niej. Ucieszyłam się, że rodzina ciepło przyjęła Grace, darząc ją jako wdowę po Jonniem szczególnym uczuciem. Ciotka Amaryllis była uszczęśliwiona, a Helena z powagą wysłuchała opowiedzianej przez Grace historii i zapewniła ją o swej wdzięczności. - Moja droga - rzekła - miło mi słyszeć, że Jonnie zaznał przy tobie szczęścia, zanim zginął. - Tak - potwierdziła Grace. - Byliśmy bardzo szczęśliwi. - Dziękuję ci - szepnęła Helena. Zastanawiałam się, co o tym wszystkim myśli wuj Peter. Lubił Grace, ale był z natury podejrzliwy. Zadawał jej mnóstwo pytań i miałam wrażenie, że w pamięci notuje sobie pewne szczegóły, by je potem sprawdzić. Ale nawet jego głęboko wzruszyła śmierć Jonniego i rad był, że przybycie Grace i zaskakująca wiadomość, jaką przywiozła, podniosą na duchu żonę i córkę. Być może czuł jakieś wyrzuty sumienia, bo przecież to on cieszył się, gdy Jonnie szedł na wojnę, licząc, że przysłuży się tym karierze Matthew. Do końca naszego pobytu w Londynie żyliśmy pod wrażeniem powrotu Grace. Nie zapominaliśmy też, że Jonnie był bogaty i choć nie zostawił testamentu, było oczywiste, że wdowa po nim nie zostanie bez grosza. Grace wyraziła życzenie, by wuj Peter zechciał się kompetentnie wszystkim zająć. Byłaby szczęśliwa, powiedziała, gdyby wuj wziął sprawy majątku w swoje ręce. Nie wiem, jakie ostatecznie kroki podjęto i ile pieniędzy lord John zostawił Jonniemu. Nie ulegało dla mnie kwestii, że wuj Peter zasięgnął informacji co do ważności ślubu. Widać jednak uzyskał zadowalającą odpowiedź, bo już wkrótce Grace stała się niezależna finansowo i miała regularny własny dochód. Helena zaproponowała jej, aby zamieszkała z nimi, póki nie podejmie konkretnych planów na przyszłość. - Zawsze chciałam mieć córkę - wyznała - więc teraz ty nią zostaniesz. Straciłam co prawda syna, ale zyskałam córkę... Rodzina wyglądała na zadowoloną z takiego obrotu sprawy, i zdawało się, że obecność Grace wszystkich cieszy. Ona zaś była szczęśliwa, że może zamieszkać w domu Jonniego. Londyński sezon Gdy skończyłam siedemnaście lat, było już po wojnie i moje życie na powrót weszło w utarte, mniej lub bardziej nudne tory. Dla rodziny śmierć Jonniego stanowiła teraz tylko smutne wspomnienie, któremu nie towarzyszył tak ostry ból jak dawniej. Gazety przestały drukować burzące spokój korespondencje z Krymu, ukazywały się w nich jedynie niepoważne, trywialne historyjki. Wkrótce jednak całkiem niespodziewanie wybuchł bunt w Indiach i było to wydarzenie jeszcze bardziej szokujące niż wojna krymska. Doniesienia prasowe mroziły krew w żyłach. Dowiadywaliśmy się, że indyjscy żołnierze i służba potwornie się znęcają nad naszymi ludźmi, okaleczają ich i brutalnie mordują. Ci sami, co tak wiernie nam dotąd służyli, nagle zwrócili się przeciwko naszym mężczyznom, kobietom i dzieciom. Podkreślano tragiczny los, jaki stał się udziałem wielu angielskich kobiet: były gwałcone i w straszliwy sposób znieważane. Moja wyobraźnia przywoływała na pamięć jeszcze gorsze sceny. Wiązały się z owym wydarzeniem nad jeziorem. Chyba nigdy, jak długo będę żyła, nie zapomnę tego koszmaru. Nikt tak do końca nie wiedział, dlaczego doszło w Indiach do buntu żołnierzy. Niektórzy przyczyny jego wybuchu dopatrywali się w naszym lekceważącym stosunku do ich religii. Okazało się bowiem, że przybitki do ubijania prochu w łusce, które żołnierze przed strzałem odgryzali, smarowano tłuszczem wołowym pomieszanym z wieprzowym, co sprawiało, że naboje stawały się "nieczyste" zarówno dla Hindusów, jak i muzułmanów. Inni twierdzili, że rewolta skierowana była głównie przeciwko rządzącej w Indiach i bardzo niepopularnej Wschodnioindyjskiej Kompanii. Jeszcze inni uważali, że Hindusi po prostu się boją, iż chcemy im narzucić naszą cywilizację, bo skorośmy zaanektowali terytoria Pendżabu i Audhu, to zechcemy teraz opanować całe Indie. Faktem było, że sipaje, którzy od nas nauczyli się sztuki wojennej, teraz wykorzystali nabytą wiedzę do walki z nami. Kraj przeżywał trudne chwile. Ludzie zawzięcie dyskutowali i rozważali, co należy przedsięwziąć... Oskarżali to jedną, to drugą stronę, tak jak zwykle czynią ci, którzy sami siedzą w bezpiecznym miejscu, z dala od teatru wojny. Z entuzjazmem przyjęto wiadomość, że po długim oblężeniu miasta Lakhnau powstańcy odstąpili i brytyjski garnizon ocalał. Wuj Peter był zdania, że całe to powstanie wyjdzie nam na dobre, gdyż dzięki niemu skończyły się rządy Wschodnioindyjskiej Kompanii i teraz całą władzę przejmie brytyjska korona. Kilkakrotnie w ciągu ostatnich miesięcy odwiedzaliśmy Londyn. Grace mieszkała we własnym, choć bardzo małym domu, niedaleko od siedziby wujostwa. Jej dom był wprawdzie wysoki, lecz śmiesznie wąski. Miał cztery piętra, ale tylko po dwa pokoje na każdym. Grace nabyła go za pieniądze, jakie pozostawił Jonniemu jego ojciec, lord Milward. Dysponowała też stałym dochodem od kapitału. Oczywiście osiągnęła to dzięki przyjacielskim staraniom wuja Petera. Za każdym pobytem w Londynie spotykałam się z Grace i wyczuwałam, że nie jest szczęśliwa. Sądziłam, że to zrozumiałe, skoro straciła męża w momencie, gdy zamierzali rozpocząć nowe, wspólne życie. Tymczasem miała jeszcze inne powody do zmartwienia. Zwierzyła mi się, że choć Helena, Matthew i Geoffrey są dla niej bardzo mili, to jednak czuje, że jej obecność przypomina im utratę Jonniego. Z tego powodu Grace nie odwiedzała ich tak często, jak by chciała. Wygarnęłam jej, że źle postępuje, że na pewno rodzina Jonniego cieszyłaby się, mogąc ją częściej widywać, że jej skrupuły są nieuzasadnione i że jest raczęj pocieszeniem dla nich niż przypomnieniem żałoby. Odpowiedziała mi na to, iż jeszcze mniej chętnie odwiedza ciotkę Amaryllis i wuja Petera. Wprawdzie ciotka jest dla niej bardzo uprzejma, ale wuj wciąż żywi jakieś podejrzenia. Podobno przeprowadził śledztwo i dochodził prawdy w sprawie ważności jej ślubu z Jonniem. Widocznie jednak przekonał się, że ślub był legalny, bo wkrótce potem poczynił odpowiednie kroki, aby załatwić jej sprawy pieniężne, co Grace powitała z ulgą. - Doskonale wszystko rozumiem - zapewniała. - Przyszłam do was przed laty w trudnej sytuacji i bardzo mi wtedy pomogliście, niemniej nigdy nie zapominam, że byłam jedynie czymś w rodzaju lepszej służącej. Potem, dzięki uprzejmości twojej mamy, podejmowano mnie także w domu waszego wuja. Nieraz jednak odnoszę wrażenie, że Peter Lansdon tak bez zastrzeżeń mnie nie akceptuje. Przyznaję, że pozytywnie załatwił moje sprawy finansowe, dzięki czemu otrzymuję regularny dochód z kapitału. Samego kapitału nie wolno mi jednak tknąć. No i mam ten dom... Ale wyczuwam, że pan Lansdon trzyma wszystko w swoich rękach, bo wierzy, że uda mu się jeszcze udowodnić coś, co mnie pogrąży. - Nie powinnaś tak o nim myśleć - ofuknęłam ją. - Wprawdzie nie ulega kwestii, że wuj Peter jest przebiegłym biznesmenem i z reguły każdego o coś podejrzewa, ale to wynika z jego natury. Nie przejmuj się więc, że jest nieufny i ostrożny w stosunku do ciebie... On po prostu taki już jest i nic na to nie można poradzić. - Może masz rację - odparła - lecz mnie to krępuje, i nie mogę być taka aktywna, jak bym chciała. A ja pragnęłabym przyjmować u siebie ludzi... Jestem pewna, że gdyby Jonnie żył, robiłabym wszystko, aby mu pomóc w pracy. Starałabym się ściągnąć do naszego domu znane i wpływowe osobistości. - Nie sądzę, żeby to było potrzebne archeologowi. Co innego gdybyś chciała dopomóc mężowi w karierze politycznej... W archeologii nie chodzi przecież o spotykanie ludzi, ale o odkrywanie starych zabytków. - Może i tak... Przyznaję, że się trochę zagalopowałam. Jestem widać próżna. Nie uwierzysz, ale czasami tęsknię za życiem, jakie prowadziłam w Scutari, nawet za szpitalem, choć wokół tyle było okropności. Niemniej zawsze miałam tam mnóstwo do roboty, no i wtedy żył jeszcze Jonnie... - Rozumiem cię, Grace! - zapewniłam. - Musisz koniecznie przyjechać do Kornwalii i zabawić u nas jakiś czas. Mama bardzo by się ucieszyła... Niedługo potem Grace nas odwiedziła. Gdy zamieszkała w Cador, uparła się, że uszyje suknię dla mamy i poprawi, co trzeba, w mojej garderobie. Częstym gościem w Cador była Morwenna Pencarron. My też chętnie odwiedzaliśmy jej rodzinę w domu, który znajdował się niedaleko ich kopalni. Ten wspaniały dom był zabytkowym, starym, szlacheckim dworem, który Pencarronowie, nie żałując pieniędzy, odnowili. Otaczał go cudowny ogród. Sami Pencarronowie byli raczej prostymi ludźmi. Ojciec Morwenny, Josiah, dorobił się majątku na kopalni cyny. Nie na tej, którą miał teraz, ale na poprzedniej, mieszczącej się w innej okolicy i należącej do niego, zanim przyjechał w nasze strony. Ten urodzony biznesmen myślał tylko o interesach i bez przerwy o nich mówił. Należał do ludzi, którzy są pewni sukcesu każdego podjętego przedsięwzięcia. Jednocześnie był kochającym ojcem i mężem. Morwennę, ich jedyne dziecko, oboje z żoną otaczali najczulszą opieką. - Dla mojej córki chcę tylko tego, co najlepsze - zwykł mawiać pan Josiah. Nadszedł dzień moich siedemnastych urodzin; dobrze wiedziałam, z czym się ta data wiąże. - Wyślemy cię na sezon do Londynu - zapowiedziała mama. - Oboje z ojcem jesteśmy co do tego zgodni. Dorastasz, moje dziecko, i nie możesz cały czas siedzieć na prowincji. Na szczęście mamy w Londynie rodzinę, która teraz będzie nam ogromnie pomocna. Ciotka Amaryllis doskonale się zna na rzeczy, bo przecież bardzo dobrze wydała za mąż Helenę. Sama Helena też się na pewno tobą. zajmie... - Chyba to, co mówisz, odnosi się do przeszłości. Dawniej był taki zwyczaj, teraz na pewno jest inaczej... - broniłam się. - Nie sądzę, by wiele się w tej dziedzinie zmieniło. Zresztą wkrótce wszystkiego się dowiemy. - Mam nadzieję, że nie spodziewasz się, iż od razu zrobię dobrą partię i odejdę z domu. - Twój ojciec i ja chcemy, żebyś była szczęśliwa. Tylko tyle, moja kochana! Nic więcej... - Kiedyś słyszałam, jak ciocia Helena wspominała swój debiut na londyńskich salonach. Mówiła, że serdecznie nienawidziła przyjęć i balów... - Możliwe, ale Helena zawsze była samotnicą i wolała trzymać się z dala od wszelkich imprez, a ty jesteś całkiem inna. - A jaka ty byłaś, mamo? Ciekawe, jak wyglądał twój debiut w towarzyskim sezonie Londynu. - Mnie on ominął, bo wyjechałam z rodzicami do Australii... i przecież wiesz, co tam się stało... Potem nie było już mowy o żadnych tego typu imprezach. Uśmiechnęłam się przepraszająco. Przykro mi było, że przypomniałam mamie o tragicznej śmierci jej rodziców. Naprawdę nie zamierzałam tego, to była ostatnia rzecz, jaką chciałabym uczynić... - Nie pozostaje mi nic innego, jak wierzyć, że będę się w Londynie dobrze bawiła - powiedziałam. - Jestem przekonana, że bywanie na przyjęciach i balach sprawi ci wiele przyjemności. A jeśli nic z tego nie wyjdzie... - mama zawiesiła głos. - Chciałaś powiedzieć, że jeśli nie znajdę bogatego i przystojnego męża, to... - Angel! - krzyknęła z wyrzutem w głosie. - Dlaczego? Przecież o to właśnie chodzi, no nie? - Nie, moje dziecko, wcale nie o to. Sezon londyński da ci po prostu okazję poznania ciekawych ludzi. Wiem, że niektóre dziewczyny przeżywają w czasie sezonu męczarnie. Dręczy je obawa, że okażą się mało atrakcyjne. Tymczasem właśnie takie myślenie najbardziej im szkodzi. Chciałabym, żebyś uczestniczyła w imprezach sezonu w pogodnym i beztroskim nastroju. Rozmawialiśmy o tym z twoim ojcem. W żadnym wypadku nie możesz mieć uczucia, że wystawiamy cię na licytację. Staraj się po prostu dobrze bawić na przyjęciach. A jeśli przypadkiem spotkasz kogoś, kto ci się spodoba, i dojdziesz do wniosku, że mogłabyś go nawet pokochać, będziemy zachwyceni. Ale nie przejmuj się matrymonialnymi aspektami sezonu. Chodzi nam tylko o to, by umożliwić ci bywanie w różnych domach i poznawanie różnego rodzaju ludzi. Jakkolwiek się sprawy ułożą, pamiętaj, że zawsze masz oparcie w nas i że Cador jest twoim domem. Przecież zawsze byłaś tutaj szczęśliwa... Objęłam mamę i czule ją ucałowałam. - Jestem pewna - powiedziałam - że ciocia Amaryllis też chciała dla Heleny jak najlepiej, ale nie potrafiła z nią rozmawiać na te tematy. A jeśli chodzi o wuja Petera, to się na pewno Bóg wie czego spodziewał po debiucie córki. Jakie szczęście, że ja mam takich rodziców jak ty i tatuś. - My także jesteśmy szczęśliwi, mając ciebie i Jacka. Ojciec wierzy, że chłopiec dobrze się spisze, gdy przyjdzie pora zająć się Cadorem. - O mój Boże... ma na to jeszcze czas... Wiele lat upłynie, zanim Jack do tego dorośnie. - Tak! Dzięki Bogu, mamy jeszcze czas o tym myśleć. Chciałabym jednak, żebyś wiedziała, że jak długo zechcesz, możesz być z nami... cokolwiek się zdarzy... Przez chwilę korciło mnie, żeby opowiedzieć mamie o tym strasznym wydarzeniu, które przed laty przeżyłam nad jeziorem, a które teraz wydawało mi się niezmiernie odległe. Byłam ciekawa jej reakcji... Jednakże, mimo iż miałam nieprzepartą chęć zwierzenia się jej, milczałam. Nie chciałam jej zaniepokoić ani zasmucić. Może zaczęłaby patrzeć na mnie innymi oczami i nie uważałaby już mnie za swoją małą niewinną córeczkę. Nie mogłam tego zrobić. Nie chciałam jej zranić... Czuła się taka bezpieczna i szczęśliwa w swojej rodzinie... Nie miałam sumienia zniszczyć tego, opowiadając ową ponurą historię. W końcu nic nie powiedziałam. Grace bardzo się zainteresowała, słysząc o moich planach spędzenia sezonu w Londynie. - Mam nadzieję, że będę mogła przydać się na coś i trochę pomóc - oświadczyła. - O wszystko już zadbamy, moja droga - odparła mama, a widząc zawiedzioną twarz Grace, szybko dodała: - Niemniej twoja pomoc będzie mile widziana. Masz doskonałe wyczucie stylu i wiesz, co jest eleganckie, więc twoje rady dotyczące strojów będą bardzo cenne. Oczywiście w Londynie są krawcy, u których ubierają się panie dworu, i można skorzystać z usług wielu prawdziwych fachowców... - Wiem o tym - rzekła Grace - lecz chciałabym móc się czymś zająć. Czuję się bardzo samotna, a przygotowania do sezonu wydają się takie interesujące. Chciałabym brać w nich udział, jeśli mogę... - Dobrze! - zgodziła się mama. - Musimy się bardzo starannie przygotować do tej imprezy. - Na pewno czeka cię w Londynie wiele przyjemności, Angelet! - zwróciła się do mnie Grace. Wcale nie byłam o tym przekonana, ale przyrzekłam sobie, że nawet nie będę próbowała rozglądać się za bogatym mężem. Postanowiłam odwrócić tok postępowania: zamiast wystawiać siebie na licytację, dokładnie się przyjrzę panom i jeśli mi się nie spodobają, dostaną kosza, nawet gdyby byli markizami i książętami. Potem śmiałam się sama z siebie. Uświadomiłam sobie, że pani Penlock z pewnością powiedziałaby w tym momencie: "Najpierw dobrze by było mieć po temu okazję..." Skoro już niedługo będę musiała zaangażować się w plany matrymonialne, wypadało poważnie pomyśleć o małżeństwie. Dobrze pamiętałam obu moich wcześniejszych wybrańców: Jonniego i Bena. Stanowili jednak zupełnie inną kategorię: byli moimi dziecięcymi sympatiami, niczym więcej. Na obu patrzyłam jak na bohaterów, choć teraz nie uważałam, by Ben na to miano zasługiwał. Natomiast Jonnie na zawsze pozostanie w moich oczach bohaterem, bo zginął, zanim się mogłam przekonać, czy wart jest tego zaszczytnego tytułu. Ale on i tak został w końcu mężem innej kobiety... - powiedziałam sama do siebie, dramatyzując nieco całe wydarzenie. Któregoś dnia pojechałam z Grace do Pencarronów. - Jakiż to piękny stary dom... - zachwycała się ich rezydencją. - Masz rację - przyznałam. - Pencarronowie dokonali cudów, przebudowując go. Słyszałam od ojca, że ten dom był niemal w zupełnej ruinie, gdy go kupili. Nadali mu szumną nazwę "dwór Pencarronów", a kopalnię cyny nazwali "kopalnią Pencarronów"... - Zapewne są bardzo bogaci? - Chyba tak. Mam wrażenie, że kopalnia przynosi im duże zyski. Mój tata twierdzi, że Josiah Pencarron ma jeszcze inne przedsiębiorstwa w okolicy. Morwenna wybiegła nam na spotkanie. Chyba przybrała na wadze, bo wydawała się pulchna, i miała różową cerę dziewczyny ze wsi. Zachowywała się tak, jakby nie miała za grosz wiary w siebie; jej nieśmiałość była dla mnie zupełnie niezrozumiała. Należała do osób z natury życzliwych, a jej rodzice, zwłaszcza ojciec, kochali ją z ogromnym oddaniem. Zdawałoby się, że takie uwielbienie powinno by ją raczej uczynić zarozumiałą. Pani Pencarron zwierzyła mi się kiedyś, że jej mąż przeżył wielkie rozczarowanie, gdy się okazało, że nie będą mieli syna, ale potem bardzo pokochał małą Morwennę i zapomniał o swoich zastrzeżeniach. - Późno miałam dziecko... - wyznała pani Pencarron. - Bałam się nawet, że jestem za stara, by zostać matką. Tym cenniejsza stała się dla nas córka. Teraz mój mąż twierdzi, że nie zamieniłby jej nawet na dwudziestu chłopców. Morwenna ucieszyła się na widok Grace. Lubiła ją, choć, prawdę mówiąc, ona wszystkich lubiła... Weszłyśmy do holu. Był urządzony w stylu Tudorów, z potężnymi dębowymi balami podtrzymującymi sufit. Boazeria składała się z krytych tkaniną paneli, które Pencarronowie wielkim kosztem i bardzo pracowicie odnowili. Schody prowadzące do holu miały rzeźbione poręcze, a powtarzającym się motywem ornamentu była rozeta symbolizująca różę Tudorów. Na ścianach wisiały tarcze herbowe, mimo że Pencarronowie nie pieczętowali się żadnym herbem. Pan Josiah ściągnął parę pomysłów z Cadoru, co nas śmieszyło, a jednocześnie trochę nam schlebiało. To dziwne, ale pan Pencarron w ostentacyjny sposób okazywał wdzięczność losowi za swój życiowy awans. Wolałby oczywiście urodzić się w rodzinie szlacheckiej, niemniej był dumny, że jedynie własnej inteligencji i pracowitości zawdzięcza swoją pozycję, dorównującą poziomem statusowi szlachcica. Mój ojciec uważał, że panu Pencarronowi należy się szacunek i podziw za to, że zaszedł tak wysoko... I trzeba dodać, że pan Josiah, podobnie jak wszyscy Pencarronowie, dawał się lubić. Obiad podano w jadalni, gdzie spożywano posiłki wtedy, gdy nie było zbyt wielu gości. Kiedy oczekiwano liczniejszego towarzystwa, nakrywano do stołu w wielkim holu, co było zgodne ze starym obyczajem. Tym razem jednak poproszono nas do jadalni. Był to piękny pokój utrzymany w stylu epoki, z wysoko umieszczonym sufitem; na ścianach wisiały wspaniałe gobeliny, które pan Josiah nabył razem z domem. Przy stole mówiło się głównie o moim wyjeździe na londyński sezon. - Wyjazd ten - wyjaśniałam - będzie dla mnie ciężką życiową próbą. Muszę się jeszcze wielu rzeczy nauczyć. Nie wiem na przykład, jak się dyga i jak należy się potem wycofywać, idąc cały czas tyłem, ani jak długo przebywa się w takich wypadkach w towarzystwie królowej. Chyba, trwa to zaledwie krótką chwilę: robi się dyg i... już po wszystkim. Przechodząc dalej, słyszysz: "następna, proszę!" Ale dla tych kilku sekund musi się mieć specjalną suknię, elegancką galową toaletę z piórami i umieć się poruszać tak, by pióra pozostały na miejscu. Trzeba też wiedzieć, jak się uśmiechać w najbardziej dystyngowany sposób. Rzecz jasna, nie wolno stracić równowagi, gdy się dyga, i w ogóle nie wolno popełniać błędów. Całe szczęście, że nie będzie na to czasu... - A więc będziesz przedstawiona królowej - ekscytowała się pani Pencarron. - Niech mnie licho - dodała. - Masz z czego być dumna... - Nie jestem pewna, czy tak to czuję - odparłam. - No nie! Daj spokój, Angelet! - ciągnęła pani Pencarron z wyrzutem. - Jestem głęboko przekonana, że to jest wielki zaszczyt. Czy i ty tak sądzisz, Jos? - Też tak uważam - odrzekł Josiah. - I to się właśnie tobie, Angel, przydarzy... Nigdy bym nie przypuszczał... Ciekawi byli szczegółów. Opowiedziałam im o wszystkim, co wiedziałam, ale im to nie wystarczyło, nadal zarzucali mnie pytaniami. Pan Pencarron patrzył na córkę z miłością i dumą. - Nasza Morwenna wyglądałaby jak marzenie w dworskiej toalecie z piórami. Prawda, mamusiu? - spytał żony. - Wyobrażam sobie, jaki to musi być cudowny widok - odezwała się Grace - gdy ulicę zapełnia sznur powozów jadących w stronę pałacu. Czy już wiesz, Angel, kto cię przedstawi królowej? - Przypuszczam, że ciocia Helena. Sama była prezentowana u dworu, więc zna się na tym, a w dodatku jest żoną zasłużonego członka Parlamentu... i matką bohatera... - Głos mi się załamał, jak zawsze, gdy wspominałam Jonniego. - Domyślam się, że to powinna być właśnie osoba tego pokroju - zauważyła z pewnym żalem pani Pencarron. - Wprowadzającą niekoniecznie musi być osoba z rodziny - wyjaśniła Grace. - Prezentacja wiąże się z dość dużymi kosztami. Uważa się jednak, że bardzo pomaga dziewczynie w dostaniu się do dobrego towarzystwa... - Chciałbym, żeby nasza Morwenna mogła się znaleźć na dworze - westchnął pan Josiah. - Nie, tatusiu - zaoponowała nagle Morwenna. - To nie dla mnie! - Co? Nie dla ciebie? A właściwie dlaczego? - oburzył się pan Pencarron. Odezwał się w nim teraz bogaty biznesmen zirytowany uwagą, że istnieje coś, w czym jego córeczka nie mogłaby uczestniczyć, bo nie jest tego godna... - Czy panu rzeczywiście na tym zależy... - zaczęła Grace. - Czy pan naprawdę chce, żeby Morwenna została przedstawiona u dworu? - A moglibyśmy otrzymać na to zgodę? - zainteresowała się matka Morwenny. - Nie sądzę, by były jakieś trudności - z uśmiechem zapewniła Grace. - Przecież pan tu, w Kornwalii, wykonuje dobrą robotę i zatrudnia sporo ludzi... Wcale nie muszą być państwo spokrewnieni z osobą wprowadzającą. Jeśli pan sobie życzy, nie widzę powodu, dlaczego Morwenna i Angelet nie mogłyby być przedstawione królowej razem... Mówiąc to, Grace spojrzała na mnie, a ja pomyślałam, że byłoby całkiem nieźle, gdyby Morwenna mogła dzielić ze mną katusze prezentacji na królewskim dworze. Miła z niej była dziewczyna i szczerze ją lubiłam. Wydawała mi się co prawda nieco nudna i raziło mnie, że zawsze się zgadzała ze wszystkim, co mówiłam, ale była prawdomówna i spolegliwa. Gdy się ma do czynienia z kimś tak łagodnym jak Morwenna, to trzeba się liczyć z tym, że może przyjdzie się nieraz trochę ponudzić... - Byłoby cudownie - zawołałam - gdybyśmy mogły razem uczestniczyć w ceremonii! A jeśli chodzi o prezentację, to ciocia Helena może śmiało wziąć nas obie pod swoje skrzydła. Morwenna zrobiła przerażoną minę, a pan Josiah mruknął: - Nigdy bym się nie spodziewał... - Czy chciałby pan, abym zasięgnęła informacji w tej sprawie? - Będę ogromnie zobowiązany - odparł, a zwróciwszy się do żony, dodał: - Pomyśl tylko, mamusiu, nasza dziewczynka będzie u królowej. Do końca obiadu mówiło się już jedynie o sukniach, jakie będą nam potrzebne, i o tym, czego jeszcze musimy się nauczyć. - Będziemy miały dużą frajdę... - pocieszałam zmartwioną Morwennę. - Zobaczysz, że razem bez trudu damy sobie radę... - Czeka was jeszcze udział w innych imprezach sezonu - przypomniała Grace. - Oczywiście! W balach, przyjęciach i różnych zabawach... - powiedziałam ucieszona. Państwo Pencarronowie wymienili między sobą niespokojne spojrzenia. "Czują, że sytuacja ich przerasta" - pomyślałam. - Wszystkie imprezy związane z sezonem będą się oczywiście odbywały w Londynie... - wyjaśniłam. - Miałam zamiar zatrzymać się u wuja Petera i ciotki Amaryllis, ale ponieważ mama też się do nich wybiera, więc może z Morwenną zamieszkamy u cioci Heleny. Słysząc o perspektywach, jakie się otwierają przed córką, Josiah nie potrafił nic innego wydukać, jak tylko swoje: "Nigdy bym nie przypuszczał..." - Nie wiem, czy ziarno, które zasiałyśmy, wzejdzie... - powiedziała Grace, kiedyśmy konno wracały do domu - ale wcale bym się nie zdziwiła, gdyby Morwenna pojechała z tobą do Londynu. - Jestem niemal pewna, że pojedzie - odparłam. - Z trudem mogę ją sobie wyobrazić jako debiutantkę sezonu. Biedulka jest trochę nieokrzesana... - Nic dziwnego. Przecież całe życie spędziła na wsi. Na pewno nie cieszy się na tę okazję tak jak jej rodzice. - Oczywiście! Bo ona będzie musiała wykonać ciężką pracę, a cały splendor spadnie na rodziców. - Nie wiem, czy to był dobry pomysł... Sama nie mam wielkiej chęci na ten wyjazd, a Morwenna jest o wiele bardziej nieśmiała. - Możliwe, że więcej o tej sprawie nie usłyszymy... - Przeciwnie! Usłyszymy, i to na pewno... - powiedziałam. - Czy nie zauważyłaś, że Josiah Pencarron jest człowiekiem, który kiedy raz postanowi coś osiągnąć, zrobi wszystko, by tego dopiąć. I chyba tym razem postanowił, że Morwenna ma się pojawić na królewskim dworze. - Poczekamy, zobaczymy... - odparła Grace. Stało się tak, jak myślałam. Ziarno, które zasiałyśmy w głowach rodziców Morwenny, wzeszło... Uparli się, że ich córka ma zostać prawdziwą lady i otrzymać wszystkie przywileje, jakich im los odmówił. Wkrótce pojechałyśmy z Morwenną do Londynu, aby tam poddać się ponuremu procesowi przekształcania nas w damy dworu. U madame Duprey brałyśmy lekcje tańca i dobrych manier. Kazała nam spacerować dookoła pokoju ze stosem książek na głowie. - Plecy trzymamy prosto, brzuch wciągamy! - dyrygowała. - Stopy stawiać jedna przed drugą! Nie, Morwenno! Teraz to już przesadzasz, lekko!... Potem były tańce. Czasem ja występowałam w roli mężczyzny, prowadząc Morwennę, a czasem ona prowadziła mnie. - Ważne, abyście dokładnie wiedziały, co robi partner - pouczała nas madame. - Teraz lepiej, Angelet! Nie, Morwenno! Na prawo! Na prawo, powtarzam! Ma foi! (franc. - słowo daję, dalibóg) Zepsujesz nam całego kotyliona... Biedna Morwenna... Taniec nie przychodził jej tak łatwo jak mnie. Była bliska łez. - Nigdy się nie nauczę - rozpaczała. - Ależ nauczysz się - zapewniałam ją. - To łatwe. Za bardzo się przejmujesz... Potem powtarzałam z nią kroki w sypialni, którą musiałyśmy dzielić, bo dom Heleny nie był tak duży jak rezydencja wujostwa. Helena ciepło nas przyjęła. Widać było, że nam współczuje. Myślę, że przypomniały jej się własne przeżycia z okresu, gdy wystawiono ją na ciężką próbę londyńskiego sezonu i debiutu na królewskim dworze. Domyślałam się, że zdolnościami do tańca przypominała zapewne Morwennę. - Nie chciałabym rozczarować tatusia i mamy - mówiła Morwenna. - Pewnie się spodziewają, że wyjdę za mąż co najmniej za księcia. - Książęta są raczej trudno osiągalni... - powiedziałam jej. - A także nie ma ich zbyt wielu. Będziemy szczęśliwe, jeśli uda nam się zdobyć kogoś ze skromnym tytułem szlacheckim, bo o arystokratach nie ma co marzyć. Mogłam sobie stroić żarty z naszej sytuacji, gdyż nie miałam się czego bać. Gdyby się bowiem okazało, że z mego zamążpójścia za kogoś z wyższych sfer nic nie wyszło, spokojnie wróciłabym do domu i wszystko byłoby takie samo jak przedtem. Wiedziałam, że moi rodzice nie będą mnie nękać, abym koniecznie zrobiła dobrą partię. Natomiast rodzice Morwenny tego właśnie dla niej chcieli. Niemniej usiłowałam ją przekonać, że oni naprawdę pragną tylko szczęścia córki, i że gdyby wiedzieli, ile nerwów ją to kosztuje, nigdy by jej nie wysłali do Londynu. 1 1 58 0 2 108 1 ff 1 32 1 - Wiem, że moi rodzice są kochani i bardzo dla mnie dobrzy - zgodziła się ze mną - ale chciałabym sprawić, żeby mogli być ze mnie dumni. Nadal więc nie ustawałyśmy w staraniach, by wypaść jak najlepiej. Nie do wiary, jak długo trzeba ćwiczyć, żeby wykonać poprawny dyg. Jednego dnia dygnięcie nam się udawało, a drugiego popełniałyśmy błędy. Doprowadzałyśmy do rozpaczy biedną madame Duprey. Nawiasem mówiąc, podejrzewałam, że w istocie była zwykłą panną Dappry albo kimś w tym rodzaju. I nigdy nie znalazła się bliżej Francji niż w Folkestone.»* Ale że Francuzi cieszą się doskonałą renomą, jeśli chodzi o elegancję, zatem poczciwa panna Dappry dla sukcesu i kariery musiała stać się, choćby z nazwiska, jedną z nich. Port na kanale La Manche, punkt wyjazdowy do Francji. `tc Londyński sezon (cd.) Ponieważ uważano, że młode panny muszą umieć śpiewać i grać na fortepianie, miałyśmy również nauczyciela śpiewu, Włocha, signora Caldori. Nie chodziło o to, żeby od razu zostać słynną śpiewaczką jak Jenny Lind albo Henriette Sontag. To nie było konieczne. Wypadało jednak umieć ładnie zaśpiewać jakąś zwykłą piosenkę. Okazało się też, że musimy brać lekcje poprawnej dykcji. Dla Morwenny były one szczególnie trudne, ponieważ miała lekki kornwalijski akcent, którego trzeba było się pozbyć, i to całkowicie. Musiałyśmy nauczyć się mówić swobodnie i bez zahamowań na każdy poruszony w dyskusji temat, a jednocześnie nie poczynać sobie w rozmowie zbyt śmiało i nie narzucać towarzystwu swego zdania. W żadnym wypadku nie mogłyśmy naśladować mężczyzn, lecz w każdej sytuacji starać się zachować kobiecość. Oczywiście trzeba się też było oddać w ręce krawcowych i odbywać nieskończone narady na temat strojów. Grace świetnie się w tym względzie spisywała i była nam dużą pomocą. Chodziła z nami do krawców i nawet ośmielała się robić im uwagi. - Proszę nie oszczędzać na strojach - instruował nas Josiah Pencarron. - Mają być w najlepszym gatunku. Nie chcę, by idąc do królowej, moja córka była ubrana gorzej niż inne panny. W końcu nadszedł ów dzień, gdy miałyśmy wstąpić na królewskie salony. Ubrane byłyśmy w suknie uszyte według wymagań dworskiej etykiety. Każda miała tren długości trzech lub czterech metrów. Treny z typową złośliwością rzeczy martwych, wielokrotnie wpakowały nas w przykre, a nawet niebezpieczne sytuacje, gdyż przy najmniejszej naszej nieuwadze czy nieostrożności motały nam nogi i doprowadzały do potknięcia. Nadworny fryzjer pięknie ułożył nam włosy, wpinając w wysoko podniesione loki trzy białe pióra. Obie z Morwenną modliłyśmy się, by pióra trzymały się w miejscu, póki nasza mordęga się nie skończy. Wbito nas w gorsety i tak ciasno je zasznurowano, że z trudnością mogłyśmy oddychać. Ze mną było jeszcze pół biedy, bo jestem raczej szczupła, ale Morwenna przeżywała istną gehennę. Znosiła to jednak, podobnie jak wszystkie inne niedogodności, ze stoickim spokojem. W końcu znalazłyśmy się u boku cioci Heleny w jednym z licznych powozów zmierzających do królewskiego pałacu. Przechodnie zatrzymywali się, by na nas spojrzeć. Niektórzy się z nas śmiali, inni nam zazdrościli. Wśród gapiów widziałam dzieci bez butów i skarpetek. Z przerażeniem patrzyłam na ich zaczerwienione i pokryte pęcherzami bose stopy. Było mi wstyd... Helena szybko opuściła budę w powozie i nie widziałam już biednych dzieci, ale nie mogłam przestać o nich myśleć. Przypomniałam sobie o pięknej akcji na rzecz biednych, jaką Frances i Peterkin prowadzą w swojej misji, i powzięłam postanowienie, że się do nich przyłączę. Nasz powóz wkrótce zajechał na miejsce i weszłyśmy do pałacu. Wzruszył mnie widok drobnej postaci królowej. Była niezwykle bogato ubrana. Cały jej strój błyszczał od brylantów, lśniących również - oprócz innych szlachetnych kamieni - w diademie, który nosiła na głowie. Jej majestatyczność rzucała się w oczy. Mimo małego wzrostu roztaczała wokół siebie iście królewską atmosferę. Obok niej stał książę Albert. Jego wygląd budził szacunek. Każdy rys jego niegdyś pięknej twarzy tchnął powagą. Robił jednak wrażenie wyczerpanego i zmęczonego. Przypomniałam sobie, jak podczas niedawnej wojny ostro atakowała go prasa. Nie był lubiany, dlatego że był Niemcem, a u nas nie lubi się obcokrajowców. Chyba żaden naród nie lubi obcych. Francuzi na przykład nienawidzili Marii Antoniny, ponieważ była Austriaczką. Stanęłam przed Jej Królewską Mością i dygnęłam. Myślę, że mój dyg był udany i że nawet madame Duprey by mnie za niego pochwaliła. Ucałowałam małą, pulchną dłoń królowej, lśniącą od drogocennych pierścieni. Uśmiechnęła się do mnie dobrotliwie. Zaraz potem bez trudu się wycofałam, idąc tyłem... i już było po wszystkim. Miałam uczucie, że wystawiono mnie na próbę i wyszłam z niej zwycięsko. Po tak bezbłędnie zdanym egzaminie miałam prawo przebywać w najlepszym angielskim towarzystwie... Zaproszenie na pierwszy bal otrzymałyśmy od lady Bellington. Pani ta, należąca do najznakomitszych dam Londynu, wydawała go dla swojej córki Jennifer. Pałac Bellingtonów otaczał niewielki ogród, za którym rozciągał się Hyde Park. Na bal udałyśmy się w towarzystwie Heleny, mojej mamy, ciotki Amaryllis i wuja Petera. Mama nam powiedziała, żebyśmy się nie przejmowały, jeśli nie będziemy bez ustanku tańczyły. W przerwach, siedząc, powinnyśmy się zająć ożywioną rozmową i robić wrażenie, że zupełnie nam nie zależy na tym, aby nas ktoś poprosił do tańca. Trudno mi było wyobrazić sobie Morwennę pogrążoną w ożywionej rozmowie, a jej sama myśl o tym wystarczyła, by się jeszcze bardziej zdenerwować. - Jestem przekonana, że nikt nie zechce ze mną zatańczyć - oświadczyła. - A jeśli mnie ktoś poprosi, to na pewno zapomnę kroków. Sama nie wiem, co gorsze: tańczyć czy przesiedzieć bal. - Wszystko przemija - odpowiedziałam jej filozoficznie. - Jutro będzie po balu i dzisiejszy dzień zaliczymy do przeszłości. Jeśli chodzi o mnie, to z przyjemnością myślałam o balu. Po pierwsze dlatego, że lubiłam tańczyć, a po drugie - samo przebywanie wśród ludzi sprawiało mi przyjemność. Bawiło mnie obserwowanie ambitnych mam, które wypatrywały młodych panów nadających się na mężów i zastanawiały się, jakby sprytnie i niezauważenie pchnąć w ich stronę swoje córki. Wymieniłyśmy z mamą wymowne spojrzenia. Wiedziała, o czym myślę, ja zaś powiedziałam sobie w duchu: "Nieważne, czy będę pietruszkowała, nawet jeśli przez cały wieczór nie zatańczę, oni będą mnie zawsze tak samo mocno kochać". I po cichu zmówiłam krótką modlitwę dziękczynną za to, że mam takich rodziców... Lord i lady Bellington stali u szczytu szerokich schodów i uprzejmie nas powitali. Obok nich stała ich córka, Jennifer. Weszliśmy na salę balową, gdzie grała muzyka. Od razu podeszli do nas dwaj panowie w średnim wieku i poprosili Morwennę i mnie do tańca. Z opowiadania Heleny o jej debiucie wywnioskowałam, że ci dwaj to niezamożni panowie z dobrych rodzin, którym gospodarze balu ofiarowali wieczór bezpłatnej rozrywki w zamian za usługi świadczone pannom, które nie miały powodzenia. Tańczyli, wirując z nami dokoła sali. Zastanawiałam się, jak sobie radzi Morwenna. Pomyślałam, że to będzie dla niej dobry chrzest bojowy. Nie wątpiłam, że ci dojrzali już panowie dobrze wypełnią powierzone im zadanie, które oprócz tańca najprawdopodobniej polegało na prowadzeniu przyjacielskiej rozmowy i podtrzymywaniu na duchu młodych nieśmiałych dziewczyn. Kiedy wróciłyśmy do swego towarzystwa, obie stwierdziłyśmy z ulgą, że pierwsze lody zostały przełamane: tańczyłyśmy... Wkrótce zjawił się przed nami jakiś młody człowiek, ukłonił się i patrząc na mnie, spytał: - Czy mogę mieć przyjemność?... Wstałam, pozwoliłam mu wziąć się za rękę i po chwili już tańczyliśmy. - Duży dziś tłok... - zauważył znudzonym głosem. - Tak! - przyznałam. - U Bellingtonów tak zawsze... - Często pan tu bywa? - Ach, od czasu do czasu... Rozmawialiśmy o pogodzie, parkiecie, orkiestrze i tego rodzaju rzeczach. Trudno było uznać je za interesujące, ale najważniejsze, że tańczyłam i, dzięki madame Duprey, robiłam to bardzo dobrze. Nagle mignęła mi przed oczami dziwnie znajoma twarz. Przez moment nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie tego chłopca wcześniej spotkałam. On zaś patrzył na mnie jakby zmieszany, ale widać było, że mnie rozpoznaje. Po chwili przypomniałam sobie, skąd go znam. To był młody człowiek, który przyjechał do Cador z Jonniem, aby prowadzić prace wykopaliskowe nad jeziorem. Przypomniałam też sobie, jak się nazywał: Gervaise Mandeville. Taniec nas rozdzielił, ale nie myślałam już ani o orkiestrze, ani o parkiecie, ani o pogodzie, lecz wróciłam do Kornwalii. Znów byłam nad Jeziorem Świętego Branoka i jak zwykle przy takich okazjach, zaczęłam sobie wszystko na nowo przypominać. Ucieszyło mnie, że taniec się skończył i mogłam dołączyć do rodziny. - Jak było? - spytała Helena. - Przyjemnie? - Ten pan dobrze tańczy - odparłam. - Patrząc na was, jak tańczyliście - wtrąciła moja mama - pomyślałam sobie, że madame Duprey jest bardzo dobrą nauczycielką. Po chwili pojawił się przy nas Gervaise. - Pięknie się kłaniam - powiedział. - Czy panie sobie mnie przypominają? Jestem Gervaise Mandeville. - Ach, tak! - krzyknęła moja mama. - Pan bawił u nas razem z... - i przerwała w pół zdania. Zrozumiał. Nie chciał ruszać bolesnego tematu. - Zgadza się - potwierdził. - Byłem u państwa, gdy prowadziliśmy roboty wykopaliskowe nad jeziorem. Nie udało nam się wtedy... Trudno... Teraz chciałbym poprosić pannę Hanson do tańca. Masz ochotę zatańczyć ze mną, Angelet? - spytał. - Oczywiście, ale pozwól, że ci wpierw przedstawię pannę Pencarron. Debiutowała dziś razem ze mną. Ukłonił się i posłał Morwennie miły uśmiech. - Panna Pencarron też pochodzi z Kornwalii. Jesteśmy sąsiadkami... - dodała moja mama. Helena bardzo posmutniała. Naturalnie pamiętała Gervaise'a i dobrze wiedziała, że był przyjacielem Jonniego. Gervaise zdawał sobie z tego sprawę. W tym momencie odkryłam, że jest niezwykle wrażliwy na nieszczęścia innych ludzi. - Zatańczymy? - zapytał, wyciągając do mnie rękę. Z radością na to przystałam. - Kiedy cię zobaczyłem - powiedział Gervaise - nie wierzyłem własnym oczom. W pierwszej chwili nie byłem pewien, czy to ty. Przecież od czasu pobytu u was minęło dobrych parę lat... Bardzo wyrosłaś... - Ty też jesteś starszy... - Oczywiście, to nieuchronny proces. - Ale za bardzo się nie zmieniłeś... - Ty także nie... Widzę to teraz, kiedy cię oglądam z bliska. - Uśmiechnął się do mnie przyjacielsko i na jego twarzy dostrzegłam wyraz podziwu. Poczułam, że poprawia mi się nastrój. Chwilowa depresja wywołana smutnymi wspomnieniami ustąpiła miejsca radości. - Wyrosłeś, jesteś znacznie wyższy... - zauważyłam. - Ty także - odparł. - Chyba można się było tego spodziewać... Wtedy miałam zaledwie trzynaście lat. - Czas leci... Ale muszę przyznać, że bardzo lubiłem tę małą dziewczynkę... Jestem też pewien, że polubię jej dorosłą wersję; kto wie, może nawet bardziej... - Nie wypowiadaj pośpiesznych sądów... - Mam dziwne wrażenie, że jest to jeden z moich bardziej trzeźwych i realistycznych osądów. Będzie jednak zabawnie sprawdzić, czy miałem rację. - Opowiedz mi więcej o sobie. Czy nadal uczestniczysz w robotach wykopaliskowych? - Nie! Nie wydaje mi się, żebym miał do tego szczególne zamiłowanie. - A mnie się wydawałeś pełen entuzjazmu... - Może wtedy, bo to była bardzo specjalna okazja: tajemnicze jezioro i ta cała historia o zatopionych dzwonach... Ciekaw jestem, czy ktoś znowu słyszał ich głos? - Ostatnio nikt o tym nie wspominał. Kiedyś myślałam, iż ludziom tylko się wydawało, że słyszą dzwony, ale potem, kiedy sama je usłyszałam... - Podoba mi się opowiastka o dzwonach... Ogromnie się przejąłem, gdy się dowiedziałem... - O Jonniem? Potaknął. - Wyobrażam sobie, że mój widok przypomniał wam tragedię. - Od czasu do czasu wracamy myślą do śmierci Jonniego. Teraz nie jest już to takie bolesne jak na początku. - Poczciwy był z niego chłopiec i jakby stworzony na męczennika... - A ty pewnie wcale nie poszedłeś na wojnę, co? - Nie poszedłem. To nie w moim stylu. Nie nadaję się na bohatera. - Nieraz się zastanawiam, co dobrego wojna przyniosła, jeśli w ogóle... - Trudno zgadnąć... Ale w tamtym czasie wydawała się najlepszym wyjściem. - Czy przypominasz sobie pannę Gilmore? Grace Gilmore. - Oczywiście. Jeśli dobrze pamiętam, była interesującą kobietą. - A czy wiesz, że wyszła za mąż za Jonniego? - Nie wiedziałem. Pobrali się? Naprawdę? - Tak! Grace pojechała na front jako pielęgniarka. Pracowała w szpitalu polowym panny Nightingale w Scutari. Tam spotkała Jonniego i pobrali się. Teraz jest w Londynie. Odkąd weszła do naszej rodziny, często się spotykamy. - Zawsze mi się wydawała trochę niezwykła... - Myślę, że rzeczywiście taka jest. - Ale opowiedz mi lepiej o sobie. - Niewiele mam do powiedzenia. Przecież wiesz, jak się żyje w Cador... Od czasu do czasu bywamy w Londynie i to trochę ożywia nasze prowincjonalne bytowanie... - U kogo się zatrzymałaś? - U cioci Heleny, matki Jonniego. Ona wprowadza mnie w świat i organizuje spotkania towarzyskie. - Ach, tak... - Czy często bywasz na takich balach jak ten? - Bardzo często. Wszędzie potrzebni są młodzi mężczyźni do tańca i do towarzyszenia debiutantkom na rautach i przyjęciach. Jeśli więc ktoś jest w odpowiednim wieku, nie jest kaleką ani chory, a jeszcze do tego pochodzi z dobrej rodziny, wtedy chętnie go zapraszają. Domyślasz się chyba, że na balach i przyjęciach musi być wyrównana liczba osób każdej płci. Dlatego właśnie tu jestem... - Odpowiada ci taka rola? - W tym momencie ogromnie... - Miło jest odnowić starą znajomość. - Nie zawsze. Nieraz może się to okazać dość niebezpieczne... Czasem lepiej nie ożywiać upiorów z przeszłości... - Czyżbyś miał złe doświadczenia? - To nieuchronne. Kawał drania ze mnie, więc niejedno przeżyłem. Ty jesteś niewinną dziewczyną, która dopiero wstępuje na kręte ścieżki. To co innego. Przebiegł mnie dreszcz. Było do przewidzenia, że spotkanie z Gervaise'em ożywi stare wspomnienia, ale jego uwaga o upiorach z przeszłości wprawiła mnie w przykry nastrój. Nie dałam jednak tego po sobie poznać. W pewnej chwili, tańcząc, minęliśmy moją rodzinkę. Spostrzegłam, że Morwenna nadal pietruszkuje, a że nie potrafiła prowadzić ożywionej rozmowy, wyglądała na znudzoną i zawiedzioną. - Czy mógłbyś mi zrobić przysługę? - zwróciłam się do Gervaise'a. - Oczywiście. Jestem gotów oddać ci nawet połowę mego królestwa... - zażartował. - Nie jestem aż tak wymagająca, ale chciałabym cię prosić, żebyś następny taniec zatańczył z panną Pencarron. - Czy to ta młoda osóbka, która towarzyszy twojej rodzinie? - Tak! Jest zdenerwowana... Cały czas się boi, że się nie sprawdzi, że się nikomu nie spodoba... - Co oczywiście prowadzi prostą drogą do tego, by się tak stało... - Wiem i dlatego ja, na przykład, nigdy się niczym nie przejmuję. - Ale muszę ci powiedzieć, że to, czego ode mnie żądasz, jest zbyt wygórowanym wymaganiem... - Dlaczego? Morwenna jest czarującą dziewczyną, a poza tym brała lekcje i całkiem dobrze tańczy. Na pewno nie będzie ci za bardzo deptała po nogach... - Ależ ja dałbym się zadeptać nawet przez spanikowany tłum, byle tobie zrobić przyjemność. Niemniej trochę za dużo ode mnie żądasz, bo chcąc spełnić twoje życzenie, musiałbym na jakiś czas zrezygnować z twego miłego towarzystwa. Lecz zostaw to mnie... Mam lepszy pomysł. Nadal tańczyliśmy, ale teraz Gervaise bacznie się przyglądał grupkom młodzieży, jakie mijaliśmy. Nagle się zatrzymał. - Filipie! - zawołał. - Chodź no tu na chwilę! Chcę cię przedstawić pannie Hanson. Nie rozumiem, czemu stoisz samotnie bez partnerki. Chyba nie w taki sposób powinieneś wypełniać swoje obowiązki? Angelet - to jest Filip Martin. - Miło mi panią poznać - skłoniwszy się, rzekł Filip. - Może zjedlibyśmy kolację we czwórkę - zaproponował Gervaise. - Najpierw jednak idź i zatańcz z przyjaciółką panny Hanson. Ma duże powodzenie, więc się pośpiesz. Miejmy nadzieję, że w tej chwili jest jeszcze wolna... Chodź, zaprowadzę cię i przedstawię pannie Pencarron. Podeszliśmy do miejsca, gdzie siedziała moja rodzinka. - Doskonale się składa - ucieszył się Gervaise - panna Pencarron jest akurat wolna - i przedstawił Filipa naszym paniom. Muszę powiedzieć, że młodzieniec nie wyglądał zbyt ciekawie, ale miał miłe maniery. Po wymianie komunałów, jakie zwykle towarzyszą zawieraniu znajomości, Filip poprosił Morwennę do tańca. Zauważyłam, że gdy weszli na parkiet, Helena odetchnęła z ulgą. Po chwili Gervaise i ja też poszliśmy tańczyć. Byłam Gervaise'owi wdzięczna za to, co zrobił dla Morwenny. Z minuty na minutę coraz bardziej mi się podobał. Miał może trochę zbyt impulsywne usposobienie, ale za to cudowne poczucie humoru. Najnudniejszą historię potrafił w mgnieniu oka przemienić w przezabawną dykteryjkę. Jak z rękawa sypał kawałami i dowcipami. Często się śmiał, a nawet gdy usiłował zachować powagę, jego oczy były roześmiane. Spędziliśmy razem cały wieczór. Po tańcach spotkaliśmy się z Filipem i Morwenną na kolacji w jadalni. Zajęliśmy stolik na cztery osoby i zajadaliśmy się łososiem, do którego piliśmy szampana. Widziałam, że Morwenna bardzo dobrze się bawi, co było oczywiście zasługą Gervaise'a. Gdyby w porę nie przedstawił jej Filipa, pietruszkowałaby przez cały wieczór. Nikt by jej nie poprosił do tańca, z wyjątkiem może tych dwóch panów w średnim wieku, których obowiązkiem było co jakiś czas obtańcowywać samotne panie nie mające powodzenia. Na szczęście zjawił się Gervaise i temu zapobiegł. Jemu też trzeba zawdzięczać wesołość, jaka panowała przy naszym stole. Umówiliśmy się, że następnego dnia wybierzemy się w czwórkę na jazdę konną do Hyde Parku. Już z góry cieszyłam się na to, że tak szybko zobaczę się z Gervaise'em. Wprawdzie, wracając powozem do domu, trochę w powozie przycichliśmy, to jednak widać było, że wszyscy są zadowoleni z dobrze spędzonego wieczoru. Nie przestawałam być wdzięczna Gervaise'owi, że Morwenna i ja tak dobrze bawiłyśmy się na balu. - Jak to się szczęśliwie złożyło, że spotkałyście znajomego - komentowała wydarzenia wieczoru moja mama. - Zawsze na takich imprezach miło jest mieć przy sobie kogoś, kogo się zna. Gervaise jest zdaje się archeologiem. - Nie, już nie jest. Nie wykonuje tego zawodu - powiedziałam. - Przyjęcia i bale stają się coraz ciekawsze w miarę, jak się sezon ożywia i ludzie bliżej się poznają... - stwierdziła Helena. - Z początku są sobie przeważnie obcy i panuje trochę sztywny nastrój. - Gervaise Mandeville i Filip Martin wpadną jutro do nas. Umówiliśmy się na przejażdżkę konną do Rotten Row, więc po nas przyjdą - obwieściłam. Dobrze widziałam wymowne spojrzenie, jakie mama i ciotki ze sobą wymieniły. Uznały, że sprawy przybierają właściwy obrót. Można się było spodziewać, że wiele się będzie w tym gronie mówiło o naszych dzisiejszych partnerach. Morwenna i ja byłyśmy zbyt podekscytowane, aby móc zasnąć. Leżałyśmy w łóżkach i dyskutowałyśmy o minionym wieczorze. - Wydaje mi się, że Gervaise bardzo się tobą interesuje - zaczęła Morwenna. - Może dlatego, że kiedyś przebywał jakiś czas u nas w Cador. - Myślę, że chodzi tu o coś więcej niż tylko to. - Nie sądzę. Przed kilkoma laty przyjechał do nas z Jonniem. Pracowali przy wykopaliskach. - Wiem... nad Jeziorem Świętego Branoka - dodała. Sama wzmianka o tym miejscu sprawiła, że poczułam się, jakby mnie kto zanurzył w zimnej wodzie. - Gervaise mnie poznał i właśnie dlatego poprosił do tańca... - wyjaśniłam. - Nie musiał jednak spędzić z tobą całego wieczoru, a zrobił to - stwierdziła Morwenna. - Po prostu mu się podobasz, nawet bardzo, co rzuca się w oczy. - A ty z kolei spodobałaś się Filipowi. - Nie sądzę. Tańczył ze mną, bo czuł, że powinien. Przyznał mi się, że jest Gervaise'owi wdzięczny za "typy"... - Typy? - Tak... Gervaise poradził mu, na jakiego konia ma stawiać na wyścigach, i dzięki temu Filip wygrał dwieście funtów. Nic dziwnego, że chciał mu się zrewanżować. Tańczył ze mną na prośbę Gervaise'a. Czy ty to wszystko zaaranżowałaś? - Nic podobnego! - skłamałam. - Wmówiłaś sobie, że się nikomu nie podobasz i dajesz to wyraźnie do zrozumienia; w końcu ludzie gotowi pomyśleć, iż tak jest w istocie. - Może masz rację, że nie wierzę w siebie. A ty? Jak ty sobie radzisz w takich wypadkach? - Całkiem inaczej niż ty... Uważam, że jeśli mnie ludzie lubią - to dobrze. A jeśli mnie nie lubią, to się wcale nie przejmuję, lecz rewanżuję im się tym samym: też ich nie lubię. Nie jestem odosobniona. Ludzie przeważnie lubią tych, którzy darzą ich tym samym uczuciem, i mają negatywny stosunek do tych, którzy nie okazują im sympatii. Ale dajmy już temu spokój! Wielce się cieszę na jutrzejszą konną przejażdżkę... Na pewno będzie bardzo przyjemna. Gervaise jest zabawny, nie uważasz? - Tak! - zgodziła się Morwenna. - Chyba jesteś śpiąca, kończymy więc pogaduszki. Dobranoc! - Śpij dobrze! - odparła. Na próżno jednak czekałam na sen... nie przychodził. Wieczór był zbyt ekscytujący: Zachwycający blask biżuterii, piękno sali balowej, wspaniałe stroje, kwiaty, no i to, że spotkałam Gervaise'a. Czułam, że tragedia, jaka przydarzyła mi się w przeszłości, rzuca cień na jego osobę. Nie mogłam bowiem o nim myśleć, nie pamiętając jednocześnie o jego udziale w robotach wykopaliskowych, które budziły we mnie wówczas wielkie i zrozumiałe obawy. Zastanawiałam się, czy mnie te złe wspomnienia kiedykolwiek opuszczą... Moja przyjaźń z Gervaise'em coraz bardziej się umacniała. Często bywał u nas w domu, spotykaliśmy się też na przyjęciach, gdzie Gervaise zawsze potrafił zadbać o to, żebyśmy byli blisko siebie. Filip Martin więcej się u nas nie pojawił. Widać uznał, że spłacił swoje zobowiązania wobec Gervaise'a. Bez niego nie stanowiliśmy już czwórki. Morwenna, biedactwo, przyjęła ten obrót sprawy ze stoickim spokojem. Stało się tak, jak przewidywała... Zawarłam jednak umowę z Gervaise'em, zobowiązując go, żeby na wszystkich przyjęciach i balach, na których bywaliśmy z Morwenną, zawsze zapewniał jej partnera. Wywiązywał się z tego bez zarzutu, zyskując moją głęboką wdzięczność. Wobec Morwenny był zawsze uprzejmy i delikatny, a partnerów przyprowadzał jej w tak taktowny sposób, że nigdy nie domyśliła się prawdy. Nie miała pojęcia, iż ci młodzi ludzie proszą ją do tańca tylko dlatego, że Gervaise ich do tego skłonił. W tym sezonie Helena i Matthew również wydali bal, ale nie odbywał się u nich w domu, lecz w rezydencji wujostwa, gdzie była odpowiednia sala. Obecny na nim był wuj Peter i wiele wybitnych osobistości ze świata polityki. Bal okazał się bardzo interesującym wydarzeniem towarzyskim i przebiegał w doskonałej atmosferze. Jeśli chodzi o mnie i o Gervaise'a, powoli stawało się oczywiste, że nasza przyjaźń zmierza do czegoś znacznie głębszego. Wuj Peter dyskretnie zasięgnął informacji i dowiedział się, że Gervaise jest młodszym synem państwa Mandeville'ów, wywodzących się ze znakomitego rodu szczycącego się tym, że przybył na Wyspy Brytyjskie razem z Wilhelmem Zdobywcą. Losy rodu można było prześledzić w historii, sięgając wstecz do czternastego wieku. Przeżywał upadki, podobnie jak inne wielkie familie, które rujnowało kosztowne utrzymanie pałaców i styl życia, jakiego nie potrafili się wyrzec, gdyż postępowali w ten sposób przez wiele stuleci. Zmianę uważaliby za swiętokradztwo. Gervaise bynajmniej nie był bogaty. Miał dość liczne rodzeństwo: dwóch starszych braci i siostrę. Majątek ziemski Mandeville'ów leżał w hrabstwie Derby. Ojciec Gervaise'a ożenił się z zamożną dziedziczką, co na kilka dziesięcioleci poprawiło stan majątkowy rodziny. Dla nas nie ulegało kwestii, że Gervaise ma dużo wdzięku i bardzo dobre pochodzenie, ale raczej niewystarczające dochody. Moja mama zupełnie się tym nie przejmowała. Powiedziała, że ani ona, ani jej mąż nie są łowcami majątków i nie szukają dla swojej córki bogactwa. Mama uważała Gervaise'a za czarującego chłopca i dobrze wiedziała, że mnie on się coraz bardziej podoba. Dni, w których nie spotykałam się z Gervaise'em, było niewiele, ale wtedy czas mi się okropnie dłużył. Brakowało mi jego śmiechu i beztroski, z jaką traktował życie. - Ty to masz szczęście - mówiła Morwenna ze szczerym podziwem. - Gervaise jest taki zabawny... Ale najbardziej podoba mi się w nim dobroć i uprzejmość. Wyjdziesz za niego? Powiedz! - Nie wiem, bo na razie jeszcze mi się nie oświadczył... - Jestem pewna, że to zrobi. - Czasami nie jestem tego tak bardzo pewna... Czy ci się nie wydaje, że Gervaise, choć bez wątpienia wielki z niego czaruś, jest niezbyt poważnym człowiekiem? Morwenna się zamyśliła. - Faktem jest - powiedziała po chwili - że wszystko, co mówi, jest ogromnie zabawne. Sądzę jednak, że w niektórych sprawach potrafi być poważny, a już na pewno wtedy, gdy chodzi o ciebie. Niemal zawsze jest przy tobie... Bardzo często się spotykacie... - Tak! - wycedziłam wolno. - Chyba tak... - Byłabym nieszczęśliwa, gdyby Gervaise traktował nasz wzajemny stosunek jako coś, co ma go na krótko zabawić... Stanowiliśmy z Gervaise'em dobraną parę. Gdy byłam w jego towarzystwie, udawało mi się zadziwiająco dobrze do niego dostosowywać. Zachowywałam się tak samo beztrosko jak on. Wszystko wydawało mi się wesołe i śmieszne. Nigdy przedtem, a zwłaszcza od czasu tragedii nad jeziorem, nie czułam się tak swobodna i niefrasobliwa. Co prawda z początku widok Gervaise'a wciąż mi przypominał o tym strasznym zdarzeniu... To było zrozumiałe, bo przecież razem z Jonniem pracował przy odkopywaniu starego klasztoru. Przywodził mi też ciągle na pamięć Jonniego, dlatego że obaj interesowali się archeologią. A jednak przy nim czułam się beztrosko, i to było cudowne. Gervaise był ulubieńcem całej mojej rodziny. Mama napisała do ojca, żeby przyjechał do Londynu i został z nami jakiś czas. Wiedziałam, dlaczego to zrobiła. Czułam, że moja przyjaźń z Gervaise'em przekształca się w coś poważniejszego, i chciała, żeby ojciec przyjrzał się swemu ewentualnemu zięciowi. Rodzice starali się być dyskretni, ale nietrudno było przejrzeć ich plany. Londyński sezon towarzyski nabierał rozmachu. Coraz wiecej było przyjęć, rautów i balów. Na wszystkich bywałam razem z Gervaise'em. Byliśmy też kilkakrotnie w operze. Podobały nam się opery Donizettiego i Belliniego, a najbardziej wspaniała muzyka Giuseppe Verdiego, która szczególnie nas zachwyciła. Uczestniczyliśmy również w galowym przedstawieniu w operze, na którym pojawiła się królowa. Obserwowałam ją i widziałam, że była zafascynowana muzyką. Co jakiś czas zwracała się do siedzącego obok księcia i czyniła jakieś uwagi. Okazało się, że londyński sezon, którego oczekiwałam z takim lękiem, stał się najbardziej emocjonującym i przyjemnym okresem w moim życiu. A wszystko to zawdzięczałam Gervaise'owi. Któregoś dnia powiedział, że miałby wielką ochotę spotkać się z Grace. Gdy do tego doszło, cały czas mówili o Jonniem i o przyjaźni, jaka od wielu lat obu chłopców łączyła. Grace mi potem wyznała, że czuła się cudownie, mogąc z kimś porozmawiać o Jonniem. W domu bała się o nim mówić, by jeszcze bardziej nie zasmucać jego matki. W rezultacie prawie nigdy nie wspominano tu jego imienia. Mówienie o zmarłym mężu z Gervaise'em przyniosło jej ogromną ulgę. Chętnie wysłuchiwała różnych anegdot, którymi raczył ją Gervaise, a które dotyczyły przygód obu chłopców. Opowiadał historyjki w typowy dla siebie zabawny sposób i oboje się przy tym zaśmiewali. Nie zdziwiłam się, gdy usłyszałam od Grace, że uważa Gervaise'a za jednego z najbardziej czarujących mężczyzn, jakich kiedykolwiek spotkała, i że cieszy się moim szczęściem. - Chciałabym - westchnęła - żeby i do Morwenny uśmiechnął się los... - Morwenna będzie najszczęśliwsza - odparłam - gdy sezon się skończy i będzie mogła wrócić do domu. Chociaż nie sądzę, by ten sezon był dla niej aż taki zły, jak początkowo oczekiwała. - Zawdzięcza to poczciwemu Gervaise'owi, który organizował jej partnerów do tańca. To bardzo życzliwy dla ludzi młodzieniec... Ucieszyłam się, jak zwykle, gdy chwalono Gervaise'a. Byłam pewna, że on lada chwila poprosi mnie o rękę, i równie pewna, że moja odpowiedź będzie twierdząca. I w końcu doszło do oświadczyn, a stało się to pewnego dnia, gdy byliśmy na spacerze w Kensington Gardens. Nieczęsto nam się zdarzało, że byliśmy gdzieś zupełnie sami. Zwykle towarzyszyła nam Grace. Tego jednak dnia Morwenna musiała niespodziewanie odwiedzić krawcową i Grace wolała pójść z nią. Skoro Grace nie mogła mi towarzyszyć, nie było żadnych obiekcji, żebym poszła na spacer tylko z Gervaise'em, którego wszyscy w domu uważali za przyjaciela rodziny. Spacerkiem przeszliśmy się do jeziorka Round Pond i przez jakiś czas obserwowaliśmy, jak dzieci puszczają na wodę łódeczki. Potem spacerowaliśmy wzdłuż alei wysadzanej drzewami i pod jednym z nich usiedliśmy na ławeczce. - Spodziewam się, że wiesz, co mam ci do powiedzenia, Angelet? - zaczął Gervaise. - Myślę, że dla was wszystkich było oczywiste, że któregoś dnia to powiem. Czekałem tylko, żeby dla przyzwoitości minęło trochę czasu... Co prawda nie bardzo wiem, dlaczego trzeba czekać... Jak widać, koniecznie chcemy zachowywać konwenanse... Jeśli poproszę cię tutaj, w parku, nie będę musiał przed tobą klękać... Niemniej proszę cię pokornie i z całego serca... będąc w pełni świadomy zaszczytu, jaki mi wyświadczasz. - Może byś przeszedł do sedna sprawy, co? - Spodziewałem się, że to powiesz... A więc zgadzasz się? - Sądzę, że powinieneś dokładniej wyrazić, o co ci chodzi. - Wyjdź za mnie! - wyrzucił z siebie w końcu. - Ależ oczywiście! - odparłam, a on pocałował mnie w rękę. - Nie jesteś podobna do nikogo, kogo do tej pory znałem... - wyznał. - Jesteś szczera i uczciwa. Każda inna dziewczyna certowałaby się, udając, że jest zaskoczona, że niby stało się to tak nagle i że nie jest jeszcze zdecydowana... - Trudno by mi było udawać zaskoczenie, skoro od naszego pierwszego balu jesteś stałym gościem w domu wujostwa, a nie można cię podejrzewać, że przychodzisz po to, by studiować architekturę. - Doprawdy? Więc tak łatwo się zdradziłem ze swymi zamiarami? Czyżby moje intencje były aż tak bardzo widoczne? - Myślę, że były i... całe szczęście! - Ach, Angelet! Jacy twoi rodzice byli mądrzy, gdy wybierali ci imię. Naprawdę jesteś aniołem... - Bardzo cię proszę, nie wmawiaj mi, że mam zadatki na świętą, bo gorzko się rozczarujesz. - Na świętych nigdy mi specjalnie nie zależało, ale anioły to co innego... są cudowne! Bądźmy jednak poważni, musimy ustalić plany na najbliższą przyszłość. Czy nie uważasz, że powinniśmy się szybko pobrać? Musisz poznać moją rodzinę. Dobrze, że twoją już znam, więc przynajmniej to mamy z głowy... Wkrótce wybierzemy się do moich rodziców. Zechcą się pewnie zająć różnymi formalnościami... i proszę bardzo! Niech to robią! My natomiast zajmiemy się sobą. Prawda, kochanie? Rozważ to! Odtąd będziemy już na zawsze razem. - Póki nas śmierć nie rozłączy... To brzmi pięknie i jest nawet trochę pokrzepiające... - I powiedz, czy to nie był cud, że natknąłem się na ciebie na balu? Chociaż nasze ścieżki i tak by się prędzej czy później skrzyżowały, bo przecież bywamy na tych samych imprezach tego samego sezonu... - A wiesz, że przedtem niezbyt mi się podobał charakter tych imprez? Wydawało mi się, że dziewczyny są tu jakby wystawiane na pokaz. Nie jestem pewna, czy rozumiesz, o co mi chodzi... Potaknął. - Niemniej sezon jest pożyteczny, bo stwarza ludziom okazję do spotkań. Nigdy nie będę narzekał na ten zwyczaj, bo on przyniósł mi w darze ciebie... - Ani ja nie będę już narzekała na sezon, któremu zawdzięczam to, że cię spotkałam. - Kocham cię, Angelet! - Czekałam, kiedy mi to powiesz... - Naprawdę chciałaś, żebym stwierdził rzecz tak oczywistą? - Nie mogłam uwierzyć, póki nie usłyszałam na własne uszy. - Może więc teraz ty powiesz, co - mam nadzieję - jest równie oczywiste? - Kocham cię, Gervaise! - Świetnie, najważniejsze mamy już za sobą... - Jak to się dziwnie złożyło, że właśnie ty przyjechałeś wtedy do nas do Cador... - Najwyraźniej takie było zrządzenie Opatrzności. - A potem nie widzieliśmy się całe lata... - Przez ciebie! Dlatego że kiedyśmy się poznali, nie miałaś na tyle rozumu, aby być nieco starszą. Najpierw musiałaś dorosnąć i dopiero gdy sytuacja do tego dojrzała, Opatrzność zdecydowała: teraz niech się zakochani spotkają, no i spotkali się na balu u Bellingtonów. - Widzę, że wierzysz w przeznaczenie... - Nie! Raczej w to, że każdy jest kowalem swojego losu. - Czy byłeś już kiedyś zakochany? Milczał. - Przyznaj się! - nalegałam. - A muszę? - Oczywiście, że musisz. Chcę poznać prawdę, choćby najgorszą. - A więc, gdy miałem sześć lat, zakochałem się w ośmiolatce. Chodziłem z nią na lekcje tańca. I moja ukochana bezwstydnie mnie biła i targała za uszy. Mimo jej brutalnych manier i znęcania się nade mną byłem jej szczerze oddany i wierny przez całe sześć tygodni. - Nie, Gervaise! Nie o taką miłość mi chodzi, ale o prawdziwą... - Nigdy do tej pory nikogo nie kochałem. A ty? - Kiedyś byłam zadurzona w Jonniem - powiedziałam po chwili wahania. - I był jeszcze ktoś... - Kto? - Ktoś z rodziny. Przyjechał do nas do Cador na jakiś czas aby się przekonać, czy zarządzanie majątkiem ziemskim byłoby dla mego odpowiednim zajęciem. Nazywał się Benedykt. - To imię dobre dla świętego albo papieża lub ostatecznie zakonnika. Czy to nie benedyktyni wyrabiali wspaniały likier ziołowy? Opowiedz mi więcej, o twoim Benedykcie. - Wydawał mi się bardzo przystojny i w ogóle wspaniały. Ale miałam wtedy niespełna dziesięć lat i chyba trudno polegać na osądzie kogoś w tym wieku... - Mówisz o nim tak, jakbyś go uważała za bohatera na glinianych nogach. - Nic podobnego! Po prostu zachorowałam, a on tymczasem wyjechał i nigdy go więcej nie widziałam. - Chyba śmiało mogę pohamować zazdrość o niego... Czy byli jeszcze inni chłopcy w twoim życiu? Zaprzeczyłam, energicznie potrząsając głową. Gervaise uśmiechnał się do mnie. "Jestem syczęśliwa - pomyślałam. - Bardziej szczęśliwa niż kiedykolwiek myślałam, że będę od tamtego wydarzenia." Przez chwilę siedzieliśmy na ławeczce, milcząc i obserwując płynące po wodzie łódeczki. Cały czas dyskretnie trzymaliśmy się za ręce. - Może powinniśmy wrócić do domu i powiedzieć o nas rodzince? - spytał. - Tak - wykrzyknęłam. - Mam ochotę obwieścić to wszystkim dokoła! - Mnie też rozpiera radość... Kiedy wyszliśmy z parku, podeszła do nas kobieta niosąca na tacy bukieciki fiołków. - Może kupi pan fiołki dla młodej pani? - prosiła błagalnym tonem. - W domu czekają na mnie dzieci, ale muszę sprzedać towar, nim do nich wrócę. Nie mogę przecież przyjść z pustymi rękami, a nie mam grosza przy duszy... Gervaise wybrał największy bukiecik. Zaczynały lekko więdnąć i żal mi się zrobiło tej kobiety z koszem pełnym fiołków nie pierwszej już świeżości. Rozumiałam, że musi je sprzedać, aby z czymś powrócić do swoich dzieci. Gervaise wręczył mi kupiony bukiecik. Zauważył, że lituję się nad biedną kobietą, i sam bardzo jej współczuł. Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął garść monet. Położył je na tacy obok fiołków. Kobieta przez chwilę ze zdumieniem wpatrywała się w pieniądze. - Mój Boże! Szanowny panie... - zaczęła. - Proszę wziąć te kwiaty. Zapłacił pan za wszystkie... - Zatrzymaj je sobie i sprzedaj je jeszcze raz. - Stokrotne dzięki... niech ci to Bóg wynagrodzi, panie! - Dziś jest nasz szczęśliwy dzień - wyjaśnił. - Dla mnie też okazał się szczęśliwy... Niech cię Bóg błogosławi... - dziękowała. Gervaise wziął mnie pod ramię. Czułam zapach fiołków, wydawały mi się piękne. - Dałeś kwiaciarce bardzo dużo pieniędzy - powiedziałam. - Musiałem. Było mi jej strasznie żal. - Dlatego że ma tyle dzieci? - Nie! Dlatego że nie jest tak szczęśliwa jak my. Żal mi każdego mężczyzny w Londynie, bo nie jest z tobą zaręczony... - Mówisz takie miłe słowa... - W miarę upływu lat będę ci mówił coraz milsze... - Chciałabym w to wierzyć... A czy ty uwierzyłeś w historię, jaką nam opowiedziała ta kobieta? Że dzieci na nią czekają i musi przynieść im coś do jedzenia? - Nie! - Nie uwierzyłeś? - Nie! Brała mnie pod bajer! Takie handlowe sztuczki... - Chyba musiałeś jej choć przez chwilę wierzyć. Przecież dałeś jej taką masę pieniędzy... - Ośmielę się twierdzić, że jej są bardziej potrzebne niż mnie. - A ja uwierzyłam w istnienie tych dzieci. - Spodziewałem się tego, kochanie. Ty jesteś dobra, czysta; nie skaziło cię zepsucie tego świata. Ale jeśli mam być szczery, to powiem, że jest mi wszystko jedno, czy mówiła prawdę czy nie. Ucieszyły ją pieniądze, a ja chcę dzisiaj uszczęśliwiać ludzi. Nigdy nie miałaś takiego uczucia? - Miałam. - Kiedy? - Właśnie teraz! - roześmiałam się, a Gervaise mi wtórował, po czym skierowaliśmy się w drogę powrotną do domu. Wszyscy byli zachwyceni naszą nowiną. - Domyślałam się, że to prędzej czy później nastąpi - zapewniała mama. - Czy jesteś pewna, że go kochasz? - spytał ojciec. - Rolf! - ofuknęła go mama. - Przecież widać, że go kocha... - Gervaise prosi, żebyśmy wszyscy pojechali do hrabstwa Derby, aby poznać jego rodzinę. - Świetny pomysł! - zawołała mama. - Mam nadzieję, że się wzajemnie polubicie... - ostrożnie dodał ojciec. - Jeśli reszta rodziny jest choć trochę podobna do Gervaise'a, to na pewno - powiedziałam. Postanowiliśmy z Gervaise'em, że pod koniec następnego tygodnia zabierze nas do swoich rodziców. Już do nich napisał, że zamierzamy się pobrać. - Mam nadzieję, że ich to ucieszy - napomknęłam mimochodem. - Będą zachwyceni - odparł. - Od trzech lat mnie namawiają, żebym się ożenił i spoważniał. Myślą, że się dzięki małżeństwu ustatkuję. - Więc uważają, że jesteś niepoważny? - Nawet bardzo. Mam jednak nadzieję, że chętnie zajmiesz się mną i doprowadzisz do tego, że się poprawię. Z lękiem myślałam o czekającej nas wizycie. Do tej pory wszystko szło gładko. Czy będzie tak dalej? Któregoś dnia wybrałyśmy się z Morwenną i Grace na spacer do parku. Grace zastanawiała się nad moją wyprawą. Uważała, że pobyt w Londynie warto byłoby spożytkować na zakupienie odpowiednich strojów. - Mniej ważne ubiory chętnie sama ci uszyję - obiecała. - Przyjechałabym do was i została jakiś czas w Cador, oczywiście, jeśli mnie chcecie... - Dobrze wiesz, że zawsze jesteś u nas mile widziana. - Nie przez wszystkich. Służba patrzy na mnie wilkiem, bo nie wie, jak mnie traktować. Czy powinnam być z nimi na dole, czy z wami na górze... Niby wżeniłam się w waszą rodzinę, ale bynajmniej jej nie dorównuję... - Nikt na takie głupstwa nie zwraca uwagi. - Oni zwracają. - Więc ich ignoruj! - Robię to. Prawdę mówiąc, wcale mnie ich zachowanie nie martwi, raczej bawi. Usiadłyśmy na ławeczce i rozmawiałyśmy z ożywieniem. W pewnej chwili minął nas jakiś pan. Nagle się zatrzymał i bacznie się w nas wpatrywał. Potem poszedł dalej, ale zaraz zawrócił i już zdecydowanie szedł w naszym kierunku. Cały czas patrzył na Grace. - Dzień dobry, panno Burns! - powiedział. - Jak miło znowu panią zobaczyć! Grace na moment znieruchomiała, a następnie powoli i bardzo wyraźnie wyrecytowała: - Mam wrażenie, że się pan pomylił. - Czyżby? - zdziwił się. - Więc pani nie jest panną Burns? Panną Wilhelminą Burns? - dodał. - Nnie... Żadna z nas tak się nie nazywa... - Ależ mógłbym przysiąc... - mówiąc, nie spuszczał oczu z jej twarzy i miał ogromnie zdziwioną minę. - Nie! - jeszcze raz stanowczo zaprzeczyła Grace. - Ta pani nazywa się Grace Hume - wtrąciłam się. Zrobił parę kroków do tyłu, uśmiechnął się i ukłonił. - A więc ma pani sobowtóra! Bardzo panią przepraszam, ale gdyby zobaczyła pani pannę Burns, na pewno zrozumiałaby pani moją omyłkę. - Nic się nie stało, proszę pana! My to rozumiemy. Wciąż bardzo zdumiony wpatrywał się w nią jeszcze przez parę sekund, potem się odwrócił i powoli oddalił. - Chyba każdy z nas ma swego sobowtóra - odezwała się Morwenna. - Skoro wszyscy mamy dwoje oczu, nos i usta, można się spodziewać, że wiele spośród nas jest do siebie podobnych. - Ten pan był dość uparty i nieustępliwy - zauważyłam. - Zachowywał się tak, jakby nam nie uwierzył i nadal uważał, że Grace jest jakąś panną Wilhelminą, jak jej tam... - Burns! - podpowiedziała Morwenna. - Tak! Ten pan naprawdę sprawiał wrażenie nieprzekonanego. Pewnie wciąż sądzi, że ma rację i że jesteś panną Burns. - Tak jak powiedziałaś, Morwenno - trochę nerwowo stwierdziła Grace - chyba wszyscy mamy gdzieś swoje sobowtóry... Moja mama otrzymała list od matki Gervaise'a. Lady Mandeville donosiła, że ona i sir Horace będą zachwyceni, jeśli państwo Hanson wraz z córką Angelet złożą im wizytę. Prosiła, żebyśmy zostali u nich co najmniej dwa tygodnie, tak by nasze rodziny miały szansę lepiej się poznać, co w tych okolicznościach byłoby bardzo pożądane. Mama odpisała, że z ogromnym zadowoleniem przyjmujemy uprzejme zaproszenie lady Mandeville do złożenia wizyty w rezydencji Mandeville Court. Wyznałam Gervaise'owi, że robię się chorobliwie nerwowa na myśl o czekających mnie odwiedzinach u jego rodziców. Bałam się, że będą niezwykle krytycznie oceniali swoją przyszłą synową. Słyszałam, że to się często zdarza... - Ależ oni będą tobą zachwyceni, zobaczysz! - upewniał mnie Gervaise. - Nawet się zdziwią, jak, na Boga, udało się ich synowi zdobyć taki skarb... - Nigdy nie słyszałam, żeby rodzice w taki sposób witali nowo przybyłą do rodziny osobę. - Wobec tego moi rodzice zachowają się nietypowo... - Niby dlaczego? - A dlatego, że innym rodzicom nigdy nie przedstawiono tak rozkosznego zjawiska. - Mówisz głupstwa... - Na ogół tak, ale w tym wypadku myślę rozsądnie i w stu procentach logicznie. - To miłe i krzepiące, że mnie widzisz w takim świetle. Boję się jednak, że twoi rodzice będą patrzyli na mnie ostrzejszym i bardziej przenikliwym wzrokiem. - Mówiąc poważnie, Angelet, zapewniam cię, że nie masz się czego obawiać. Moi rodzice nie mają o mnie zbyt wysokiego mniemania. Nie jestem ich oczkiem w głowie, ani nie pokładają we mnie wielkich nadziei. Nigdy też nie oczekiwali, że się wżenię w rodzinę królewską. Pragną jedynie tego, żebym się ustatkował... - Bardzo mnie podniosłeś na duchu, Gervaise! - I będę to robił zawsze... póki nas śmierć nie rozłączy, żeby użyć twego ulubionego zwrotu. Wybieraliśmy się do Berbyshire pod koniec tygodnia i czas dzielący od tej daty przeznaczyliśmy na przygotowania do wyjazdu. Obie z mamą omawiałyśmy z Grace sprawę naszej garderoby i zastanawiałyśmy się, jakie stroje będą nam potrzebne. - Musicie mieć coś odpowiedniego na wieś... - zawyrokowała Grace. Ale ja nic takiego ze sobą do Londynu nie zabrałam. Poszłyśmy więc do Jaya na Regent Street i obok innych rzeczy mama sprawiła mi suknie wieczorowe i kostium do jazdy konnej. - Przesadzasz z tymi strojami - powiedział Gervaise. - Przecież w tym czasie, gdy będziecie u nas, nie zamierzamy podejmować rodziny królewskiej. W przeddzień naszego wyjazdu, gdy już kończyłam pakowanie, Morwenna weszła do pokoju, który ze mną dzieliłam, i oznajmiła, że Grace właśnie przyszła i obie wybierają się do parku. - Myślałam, że już skończyłaś się pakować - dodała. - Właściwie tak. - No to może poszłabyś z nami? - Bardzo chętnie. - Włóż płaszcz i chodźmy! Wiesz, Angelet, będzie mi ciebie brakowało, kiedy wyjedziesz. - Przecież jadę tylko na dwa tygodnie. - Czekają was cudowne dni we dwoje. Wydajecie się tacy szczęśliwi. Uważam, że Gervaise jest wspaniały, a najbardziej mi się w nim podoba to, że chociaż bywa zabawny, a czasem nawet cyniczny, jest jednocześnie taki dobry... - Tak! - przyznałam. - Ja też w nim to cenię. - Szczęściara z ciebie... - szepnęła nieco melancholijnie. - Wiem! Chciałabym... - i nie dokończyłam zdania. Ale Morwenna wiedziała, co miałam zamiar powiedzieć: że chciałabym, by i ona znalazła sobie kogoś takiego jak Gervaise. Tego właśnie potrzebowała... Biedaczka, wmówiła sobie, że się nikomu nie podoba i do tego stopnia w to uwierzyła, że nie potrafiła się już swobodnie zachowywać w towarzystwie; sama usuwała się w cień. Mimo to jednak chciała dobrze wyjść za mąż... nie tyle dla siebie, ile po to, by sprawić radość rodzicom. - Chodź już! - popędzała mnie. - Nie dajmy Grace czekać na siebie. Zeszłyśmy na dół. - Angelet postanowiła pójść z nami - oznajmiła Morwenna. - A ja myślałam, że masz wiele pracy z pakowaniem - zdziwiła się Grace. - Prawie wszystko już spakowałam; jestem gotowa do drogi. Pomyślałam więc sobie, że z radością przejdę się z wami po parku. Spacerując, rozmawiałyśmy o moim wyjeździe do Derbyshire i o przyjęciach, jakie mają się jeszcze odbyć w Londynie. Mnie one ominą, ale Morwenna powinna wybrać się beze mnie, choć wcale nie miała na to ochoty... W pewnym momencie podbiegł do niej mały chłopiec, bosy, w łachmanach, rozczochrany i zderzył się z nią tak gwałtownie, że omal nie przewrócił jej na ziemię. Morwenna się przestraszyła i krzyknęła, po czym sięgnęła ręką do kieszeni. - Moja portmonetka! - zawołała. - Ten mały ukradł mi portmonetkę! Wyjął ją z kieszeni płaszcza. Byłyśmy zbyt zaskoczone, by cokolwiek przedsięwziąć. Przez kilka sekund stałyśmy w miejscu i gapiły się na chłopca, który z portmonetką w ręce gnał przed siebie co sił w nogach. Nagle spoza kępy krzaków rosnących opodal ścieżki wyszedł jakiś mężczyzna. Od chłopca dzieliły go może dwa metry. Wprawdzie malec uchylił się i próbował odskoczyć, ale zrobił to za późno i nie dość zręcznie. Mężczyzna schwytał go, energicznie nim potrząsnął i zabrał mu portmonetkę. Potem jednak niespodziewanie puścił małego złodziejaszka wolno i tylko popchnął go mocnym kuksańcem przed siebie. Chłopiec czym prędzej czmychnął, a mężczyzna, trzymając w ręku portmonetkę Morwenny, podszedł do nas i zdjąwszy kapelusz, uprzejmie się ukłonił. - Widziałem, czego się ten mały dopuścił, ale darowałem mu wolność, bo to biedne stworzenie było na wpół zagłodzone... i wręczając portmonetkę Morwennie, dodał: - Jeśli dobrze zauważyłem, należała do pani... - Tak, bardzo panu dziękuję - odparła. Pan wydał mi się dziwnie znajomy. Byłam pewna, że go już przedtem gdzieś widziałam, ale w tym momencie nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie. Po chwili uświadomiłam sobie, że jest to ten sam mężczyzna, który niedawno do nas podszedł, omyłkowo biorąc Grace za kogoś innego. - Nie do wiary! - powiedział, uśmiechając się do Grace. - Ależ tak, to pani jest tą osobą, w której doszukiwałem się podobieństwa do pewnej mojej znajomej. - Przypominam sobie - rzekła Grace, odwzajemniając uśmiech. - I spotykamy się dziś niemal w tym samym miejscu co wtedy. To ulubione miejsce naszych spacerów, - Jak widać, staje się również moim... - stwierdził i zwracając się do Morwenny, dodał: - Pani się chyba bardzo przelękła. Przeżyła pani mały szok. - Tak! - przyznała. - Ale postąpiłam niemądrze, nosząc portmonetkę w kieszeni płaszcza. - Musi pani wiedzieć, że kieszonkowcy to spryciarze. Czy pani wie, że są specjalnie przyuczani do złodziejstwa? Potrafią wywęszyć przedmiot nadający się do kradzieży... Ale może na chwilę usiądziemy i porozmawiamy - zaproponował, wskazując ławeczkę. Obcy pan był młody i elegancko ubrany. Stanowił typ mężczyzny, często spotykany w kręgach londyńskiej socjety. Świadczyły o tym żakiet i cylinder. - Mam nadzieję, że nie wyda się to paniom niewłaściwe. Myślę, że niezwykła przygoda, jaką przed chwilą przeżyliśmy, upoważnia mnie do tego... - Jestem panu ogromnie wdzięczna i cieszę się, że mam możliwość panu podziękować - dukała Morwenna. - Co prawda nie miałam w portmonetce jakiejś większej sumy, ale bardzo sobie tę torebeczkę cenię, gdyż uszyła mi ją moja matka. - O tak! Prezenty, które mają dla nas sentymentalne znaczenie, nie dadzą się niczym zastąpić. To byłaby niepowetowana strata. Tym bardziej mi miło, że mogłem pani pomóc w jej odzyskaniu. - Miałam szczęście, że znalazł się pan w pobliżu. - Panie pozwolą, że się przedstawię - powiedział. - Jestem Justin Cartwright. - Czy mieszka pan w tej okolicy? - spytałam. - Nie! Przebywałem za granicą. Dopiero niedawno wróciłem do kraju i na razie zamieszkałem w hotelu. Zastanawiam się, jak sobie ułożyć życie... Mam wiele planów. - To brzmi interesująco - zauważyła Morwenna. Pan Cartwright uśmiechnął się do niej i wyglądało na to, że jest nią szczerze zainteresowany. Bardzo mnie to ucieszyło. Morwenna odwzajemniała mu tym samym i wcale nie stroniła od jego towarzystwa. I choćby dlatego, że to jej ukradziono portmonetkę, stała się główną bohaterką dnia. Przez jakiś czas rozmawialiśmy, a potem pan Cartwright stwierdził, że nie chciałby nas dłużej zatrzymywać i zaczął się żegnać. Morwenna jeszcze raz mu podziękowała za pomoc i nowy znajomy odszedł. - Bardzo interesujący pan... - skonstatowała Grace, gdy się oddalił. - I niezwykle uprzejmy - dodała Morwenna. - Ciekawa jestem, czym się zajmuje i co robił za granicą - powiedziałam rzeczowo. - Wykazał refleks, szybko dopadając małego złodziejaszka - rzekła Morwenna. - Ale cieszę się, że pozwolił mu uciec. Wzruszył się, widząc, że chłopiec był straszliwie przerażony i bez wątpienia bardzo biedny i wynędzniały. Pan Cartwright postąpił niezwykle szlachetnie. Większość ludzi od razu wszczęłaby alarm i w konsekwencji przysporzyłaby mu wielu kłopotów i przykrości. Kto wie, co by chłopca spotkało, gdyby go oddano policji. Czytałam książkę Matthew, w której domagał się reformy więziennictwa, i wiem, że aresztantom przydarzały się nieraz różne okropieństwa. - Ale nie zapominajmy, że to przecież przestępcy... - zauważyła Grace. - Chłopiec, który ci ukradł portmonetkę, uciekł i będzie dalej popełniał kradzieże. Może się zdarzyć, że ukradnie portmonetkę komuś, kto pozbawiony pieniędzy nie będzie miał nawet na jedzenie. - Mnie to na szczęście nie grozi - broniła swoich racji Morwenna - i cieszę się, że pan Cartwright wypuścił chłopca. Był wzruszony widokiem biedaka, co świadczy o tym, że ma dobry charakter. - Czas wracać! - zaanonsowała Grace. - Robi się późno; przykra przygoda nauczy cię, Morwenno, żebyś na przyszłość była ostrożniejsza. Morwenna zapewniła, że od dziś będzie się starała postępować rozważniej. Patrząc na nią, nie miałam wątpliwości, że spotkanie pana Cartwrighta zrobiło na niej wrażenie. Choć sama kradzież na pewno ją nieco zaszokowała, młodzieniec, który ją od skutków tej kradzieży uchronił, jego kurtuazja i szacunek, jakim ją darzył, bardzo się Morwennie spodobały. Nieczęsto jej się zdarzały takie sytuacje i widać było, że cała rozkwita pod wpływem przeżytych emocji. Uświadomiłam sobie, że gdyby tylko Morwenna potrafiła wyzbyć się poczucia niższej wartości, stałaby się zupełnie atrakcyjną dziewczyną. Podróż poślubna Gervaise wyjechał z Londynu na kilka dni przed naszym przyjazdem do Derbyshire i był na stacji, żeby nas powitać. Przyjechał po nas powozem ozdobionym herbem Mandeville'ów i zaprzężonym w parę rączych siwków. Witając się z nami, mówił o wielkiej radości, jaką mu nasz widok sprawił, i o tym, że jego rodzina z ogromną niecierpliwością oczekuje spotkania z nami. Bagażowy, który wniósł nasze walizki do powozu, odnosił się do nas z takim szacunkiem, że domyśliłam się, iż Mandeville'owie muszą cieszyć się w tej okolicy dużym poważaniem. Kareta ruszyła, pomykając wiejskimi dróżkami w stronę rezydencji Mandeville'ów, i wkrótce stanęliśmy u jej wrót. Pałac, wzniesiony jeszcze za czasów Tudorów, spłonął we wczesnych latach siedemnastego wieku, ale niedługo potem został odbudowany. Postawiono go z cegieł i portlandzkiego kamienia, nadając mu formę prostokąta. Z frontu był portyk i schody prowadzące do głównego wejścia, a wysokie okna dodawały budynkowi szczególnej elegancji. Rezydencja wydawała się niezwykle piękna, chociaż nie tak wiekowa jak Cador. W porównaniu z naszym zamkiem ten mógłby niemal uchodzić za współczesny, ale na pewno był to dom, z którego można być dumnym: wytworny i pełen majestatu. Gervaise od razu poprosił nas do środka i przedstawił rodzicom. Sir Horace zrobił na mnie wrażenie człowieka łagodnego i dobrego. Powiedział, że bardzo się cieszy z naszego przyjazdu. U lady Mandeville, kobiety niewątpliwie miłej, zaskoczył mnie nieco gwałtowny temperament. Niepokoiły mnie jej świdrujące spojrzenia kierowane głównie na mnie. Poznaliśmy też resztę rodziny: najstarszego syna, Williama, mającego odziedziczyć tytuł i majątek, i Henry'ego, drugiego z kolei syna, który studiował prawo. Najmłodsza latorośl tej rodziny, córka Marian, wyglądała na nieco młodszą ode mnie. Wskazano nam nasze pokoje. Okazały się przestronne i eleganckie. Mój sąsiadował z sypialnią rodziców, a jego okna wychodziły na ogród. Pokojówka przyszła pomóc nam się rozpakować, chociaż mogliśmy - i nawet wolelibyśmy - zrobić to sami. Na dwutygodniowy pobyt nie zabraliśmy wielkich bagaży, nie było więc trudności z ich rozpakowaniem. Moje stroje wieczorowe, rajtrok i sportowe kostiumy, odpowiednie na wieś, zostały szybko wyjęte z walizek i rozwieszone w szafie. Myłam właśnie ręce w miednicy z ciepłą wodą, przyniesionej do pokoju, gdy weszła moja mama. - No i co? - spytała z uśmiechem, siadając na łóżku. - Jakoś nie zanosi się na to, żebyś miała tu cierpieć straszne męki? A tak się bałaś... - Nie wiem, co mam myśleć o pani Mandeville - odparłam. - Patrzy na mnie tak przenikliwym wzrokiem, że mnie chyba na wylot przejrzała i wie już, co mam w środku. - To zrozumiałe, że chce lepiej poznać swoją przyszłą synową. - Bardziej mi się spodobał sir Horace. - Zauważyłam, że Gervaise jest do niego podobny. - Ja też to dostrzegłam i przyszły teść stał mi się bliższy. - Myślę, że będziesz miała przyjemny pobyt. Córka państwa Mandeville'ów sprawia wrażenie wesołej dziewczyny. Bracia są raczej poważni; zdaje się, że odziedziczyli tę cechę po matce. Wkrótce zaproszę ich wszystkich do Cador. - Tak? A na kiedy? - Uzależniam to od daty wesela. Myślę, że ustalimy ją podczas tego pobytu. - A ja myślałam, że jestem tu na cenzurowanym i że decyzja dopiero się waży. - Źle myślałaś. Moim zdaniem Gervaise jest młodzieńcem, który nie szuka u nikogo rady, ale samodzielnie podejmuje decyzje; i już ją podjął. - A co tata o nim myśli? - Chyba to samo co ja. Ojca jednak bardziej interesuje drugi według starszeństwa syn państwa Mandeville'ów, Henry, który studiuje prawo. Bo ojciec, gdy zaczynał karierę, też najpierw studiował prawo. - Zobaczymy, jak się sprawy ułożą... - Ale już się nie denerwujesz? - Nie! Chociaż nadal mi zależy na wywarciu dobrego wrażenia. Jestem pewna, że bardzo by to uszczęśliwiło Gervaise'a. - Po prostu bądź sobą! To wszystko, czego potrzebujesz, by osiągnąć cel. Obiad zgromadził w jadalni całą rodzinę. Mnie posadzono koło sir Horace'a, lady Mandeville siedziała po przeciwnej stronie stołu, a obok niej mój ojciec. Rozmawialiśmy o domu, będącym siedzibą rodu Mandeville'ów, a potem przyszła kolej na Cador. Gdy opisaliśmy, jak wygląda, rodzina Gervaise'a bardzo się nim zainteresowała. Zapowiedziano, że weźmiemy udział w kilku proszonych obiadach, tak byśmy mogli poznać mieszkających w sąsiedztwie przyjaciół rodziny. Wszystkich ucieszyła wiadomość, że umiem i lubię jeździć konno. Parokrotnie poczułam na sobie wzrok Marian, która patrzyła na mnie przez stół, i wydawało mi się, że mrugnęła do mnie porozumiewawczo. Mój ojciec szeroko się rozwodził na temat starych obyczajów panujących w Kornwalii i zauważyłam, że Mandeville'owie słuchali z zaciekawieniem, ale również pewnym rozbawieniem. - My tutaj, w hrabstwie Derby, nie mamy tak bogatej wyobraźni - powiedział sir Horace - i nie sądzę, by ktokolwiek z nas był w stanie uwierzyć w historię o krasnoludkach, które znalazły złoto w kopalni cyny. - Powiedziałabym, że nasi ludzie są większymi realistami - wtrąciła się pani Mandeville. Do legendy o dzwonach zatopionych w Jeziorze Świętego Branoka, opowiedzianej przez moją mamę, odnieśli się z najwyższym sceptycyzmem. Mnie jednak od razu ciarki przeszły po plecach i wolałabym, żeby tego tematu nie poruszono. - Kornwalia chyba bardzo się różni od reszty kraju - zauważyła pani Mandeville. - Tak, jest rzeczywiście całkiem inna... - zgodziła się moja mama. - Jestem co prawda tylko pół-Kornwalijką, i to ze strony ojca, a Rolf jest u nas uważany nieomal za obcokrajowca, ale przyznam, że ma pani rację, mówiąc, iż Kornwalia jest inna. Mam nadzieję, że podczas odwiedzin sama się pani przekona. Cała rodzina solennie nas zapewniła, że z radością wybierze się do Kornwalii. - Jutro oprowadzę państwa po naszym domu - zapowiedziała lady Mandeville. - Jeśli oczywiście mają państwo ochotę go obejrzeć - dodała. - Przy okazji opowiem o tutejszych klechdach, które, przekazywane z pokolenia na pokolenie, szczęśliwie dotrwały do naszych czasów. I nam bowiem historia nie szczędziła burzliwych wydarzeń... Przeżyliśmy wojnę Dwóch Róż i wojnę domową, ale to wszystko działo się w sferze realnej, nie baśniowej... My tutaj jesteśmy ludźmi trzeźwo myślącymi - powtórzyła. - Myślę, że to, co usłyszymy, będzie fascynującą opowieścią - stwierdziła z zadumą moja mama. Wiele rozmawialiśmy o sprawach związanych z przeszłością tego regionu. Starszy syn państwa Mandeville'ów, William, opowiadał o ich majątku, którym się zajmował, a młodszy, siedzący obok mego ojca, o zmianach, jakie ostatnio nastąpiły w dziedzinie norm prawnych. Wieczór minął w miłej atmosferze. Czułam, że najgorszą część udręki miałam już za sobą. I rzeczywiście, po pierwszych dwóch dniach, kiedy mi się wydawało, że mnie rodzina Gervaise'a sprawdza i jestem na cenzurowanym, pobyt w Derbyshire zaczął mi się podobać. Z każdym dniem byłam coraz bardziej zakochana w Gervaisie. Zaczęłam się też zaprzyjaźniać z Marian. Fakt, że była ode mnie o niespełna rok młodsza, dawał mi status jakby starszej siostry, a że zawsze marzyłam o siostrze, świetnie się w tej roli czułam. Doszłam do wniosku, że choć dom Mandeville'ów jest niezwykle atrakcyjny, nie chciałabym w nim mieszkać, i po cichu się cieszyłam, że się tu z Gervaise'em nie osiedlimy. Mój przyszły mąż chciał osiąść w Londynie, gdyż w odróżnieniu od braci nie przepadał za wiejskim życiem. Zresztą i Henry, który miał być prawnikiem, przypuszczalnie zamieszka w Londynie lub w Derby, w każdym razie w jakimś dużym mieście. Dom i majątek przypadną Williamowi, który razem z ojcem będzie nimi zarządzał. A Marian? No cóż... W przyszłym roku zostanie pewnie przedstawiona na dworze królewskim, a następnie, jako debiutantka, weźmie udział w londyńskim sezonie towarzyskim i można się spodziewać, że wkrótce potem wyjdzie za mąż. Czas mijał bardzo przyjemnie. Urządzaliśmy sobie przejażdżki konne, bywaliśmy na proszonych obiadach u sąsiadów zaprzyjaźnionych z Mandeville'ami, potem oni z kolei przychodzili do nas. Zauważyłam, że przy tych okazjach przyglądali mi się uważnie, ciekawi, jaka jest ta narzeczona Gervaise'a. Zachowywano wszelkie przyjęte w tym środowisku konwenanse. Ja też robiłam wszystko, czego od młodej dziewczyny oczekiwano, i chyba dobrze się spisałam, skoro się zaręczyłam, zanim jeszcze londyński sezon się zakończył, i za zgodą obu zainteresowanych rodzin miałam wkrótce wyjść za mąż. Teraz pozostało już tylko wyglądać wesela, które oczywiście miało się odbyć w Cador. Mój ojciec omawiał z sir Horace'em sprawy dotyczące naszego przyszłego stanu majątkowego. Wolałam nic o tym nie wiedzieć, bo mi to przypominało kupczenie. Natomiast moja mama roztrząsała z lady Mandeville kwestie odnoszące się do samego wesela. Postanowiono, że Mandeville'owie wybiorą się do Kornwalii dopiero na nasz ślub, nie wcześniej, a to ze względu na uciążliwości długiej podróży. Już jednak teraz, w czasie naszego pobytu w rezydencji, obie rodziny miały aż nadto dobrą okazję, żeby ustalić wszelkie szczegóły. Uzgodniono, że nie będzie się odwlekać daty ślubu, co oznaczało, że Mandeville'owie dali już swoje przyzwolenie na zawarcie naszego małżeństwa. Dużo czasu spędzałam ostatnio z Marian. Wiele nas łączyło, nie tylko wiek... Ja dopiero co byłam przedstawiona na królewskim dworze, ona zaś wkrótce miała dostąpić tego zaszczytu. Nic dziwnego więc, że chciała poznać jak najwięcej szczegółów. Opowiedziałam jej o lekcjach tańca i ćwiczonym bez końca dyganiu, i o tym, że spotkanie z królową trwa tylko króciutką chwilę, a zaraz potem zaczynają się bale i przyjęcia sezonu. - Wszystko robią po to, żeby wydać nas za mąż... - zauważyła ironicznie Marian. - I na twoim przykładzie widać, że ta metoda zdaje egzamin - dodała. - Nie zapominaj, że miałam ułatwiony start, bo znałam Gervaise'a już przedtem. Nie wiem, czy wiesz, że kiedyś wybrał się do nas na wykopaliska. Był przyjacielem mego kuzyna, który zginął na wojnie krymskiej. - Tak! Słyszałam o tym. Wtedy jeszcze wierzyliśmy, że Gervaise zostanie archeologiem. Wydawało się, że bardzo go ta dziedzina interesuje, ale ją oczywiście porzucił... - Dlaczego tak mówisz? Co ma znaczyć to "oczywiście"? - Bo on nigdy niczym się dłużej nie interesuje. Jedyny wyjątek stanowią wyścigi. Może pewnego dnia założy sobie własną stajnię wyścigową. Niestety, wyścigi konne to jedyna rzecz, na której mu naprawdę zależy. - Wiem o tym... - powiedziałam. - Naszą rodzinę bardzo to martwi... szczególnie po tym, co się wydarzyło naszemu praszczurowi sir Elmore'owi, który hazardując się, stracił cały majątek. Pokażę ci jego portret, wisi w galerii. Od tamtego czasu nasza rodzina jak ognia boi się wyścigów. - A więc macie swoje rodzinne sekrety, skrzętnie pewnie ukrywane? - Tak! Mamy parę takich sekretów. Przypuszczam, że ma je większość ludzi. Chyba i ty także? - Na pewno! - Lubię je wydobywać na światło dzienne i przyglądać im się z bliska. Powinniśmy to częściej robić, taka lekcja każdemu się przyda... - Musisz mi koniecznie pokazać portret tego lekkomyślnego przodka, sir Elmore'a. - Oczywiście! Na pewno to zrobię... Mam nadzieję, Angelet, że ty także lubisz konie? - Lubię jeździć konno... jeśli to masz na myśli... - Nie! Chodzi mi o zakłady na wyścigach konnych. Czy lubisz grać na wyścigach? - Nigdy nie próbowałam. Wcale mnie to nie pociąga. - Wobec tego musisz krótko trzymać Gervaise'a i nie popuszczać mu cugli... to jest jedyna metoda... W przeciwnym razie wyrwie ci się i pogalopuje, dokąd go lekkomyślność zawiedzie. Mój tata musiał go parę razy za kaucją wyciągać z opresji. Przepraszam cię, Angelet, że psuję twoje różowe wyobrażenie o nim, ale nie bierz sobie tego za bardzo do serca. Mój brat, Gervaise, jest najwspanialszym chłopcem na świecie. Tak bardzo go kocham, że gdyby nie był moim bratem i gdybyś ty nie była z nim zaręczona, sama chciałabym wyjść za niego. Jest z natury pogodny i wesoły. Wątpię, czy uda mi się spotkać kogoś, kto byłby choć w połowie taki dobry jak on. - Wiem o tym... - powiedziałam. - Jest lepszy od obu moich starszych braci. Oni są, być może, solidni i niezawodni jak opoka, ale ja sto razy wolę Gervaise'a... - Doskonale cię rozumiem - zapewniłam. - Cieszę się, że go poślubisz. Wszyscy uważamy, że to będzie jak najbardziej stosowne małżeństwo. - Dziękuję ci, Marian! - I podoba mi się, że twoi rodzice także lubią Gervaise'a. - Uważają, że jest czarujący. - To dobrze! Rada jestem, że taka z was idealnie dobrana para. Zastanawiam się, kto mnie się trafi, gdy zadebiutuję na londyńskich salonach? - Poczekamy, zobaczymy... - odparłam. Marian pokazała mi portret lekkomyślnego sir Elmore'a. - Hazardował się, przegrywał, a w końcu postawił ten dom jako stawkę w grze, w nadziei że się odegra i odzyska stracone pieniądze. - I wygrał? - Nic podobnego! Przegrał! - A jednak dom pozostał w posiadaniu rodziny. - Tylko dzięki temu, że najstarszy syn sir Elmore'a bogato się ożenił i w samą porę, by uratować majątek. To było wielkie poświęcenie z jego strony, ale zdobył się na nie, by zachować rodową siedzibę Mandeville'ów. Potem jednak szybko stracił zapał i wrócił do swojej pierwszej miłości. Oddał do jej dyspozycji część pałacu i za nic nie chciał się z nią rozstać. Gdy pewnego dnia zniknęła, mówiono, że została zamordowana przez jego prawowitą żonę. Podobno miała ją wypchnąć z okna i potajemnie nocą pogrzebać... Teraz straszy w pałacu... - A więc jeden z waszych rodzinnych sekretów już poznałam. W dodatku chodzi o ducha. A twoja mama twierdziła, że w waszych stronach jakoby nie zdarzają się nadnaturalne zjawiska... - Bo mama nie przyjmuje do wiadomości, że ten duch istnieje i straszy, ale ja w niego wierzę. Co więcej, uważam, że wszystkie stare domy powinny mieć takie duchy... Czy nie sądzisz, że sir Elmore był przystojny? - O tak, bardzo! - Mnie się wydaje, że on ma takie same figlarne błyski w oczach jak Gervaise. Chyba się nie dziwisz, że rodzinę ogarnia strach, gdy ktoś z naszego grona wpada w szpony hazardu. - A Gervaise wpadł? - Nie jestem pewna, czy w jego wypadku hazardem są wyścigi konne. Być może stanowią tylko jedną z wielu form hazardu, jaki uprawia. Gervaise ma pociąg do takich niezwykłych praktyk... Mój ojciec wolałby, żeby zajął się studiowaniem na przykład prawa, co miałoby na niego korzystny wpływ, pomogłoby mu się ustatkować. Rodzicom niezbyt się podobała archeologia, ale uważali, że to lepsze niż nic. - Zdawało mi się, że Gervaise'a bardzo interesowała archeologia, przynajmniej wtedy, gdy przebywał w Cador. - Zawsze przez jakiś czas czymś się entuzjazmuje, póki mu zapał nie minie. Mam nadzieję, że któregoś dnia natrafi na coś, co naprawdę będzie chciał robić, i wówczas będzie lepszy od innych. Od kiedy poznałam historię sir Elmore'a, często chodziłam do galerii i przyglądałam się jego portretowi. Pewnego dnia zastała mnie tam lady Mandeville. Nie słyszałam, kiedy weszła. Stałam przed portretem, który mnie ogromnie zainteresował, i zanim się spostrzegłam, matka Gervaise'a znalazła się tuż obok mnie. - To dobry portret, prawda? Jest w nim coś, co sprawia, że nasz pradziad wygląda na nim jak żywy. - A ja mam dziwne wrażenie, jakby się z nas śmiał. Potaknęła. - Czy znasz jego historię? - Tak! Marian mi opowiedziała. Przez chwilę milczała. Potem odwróciła się w moją stronę. - Ta słabość wciąż się pojawia w naszej rodzinie - zaczęła. - Ci, których dotyka, nie mają szacunku dla pieniędzy. Widzę, że ciebie rozsądnie wychowano, dlatego czuję, że mogę szczerze z tobą rozmawiać. Pochlebiły mi jej słowa. Wiedziałam, że mnie zaakceptowała jako synową, ale nie przypuszczałam, że aż tak dobrze myśli o moim wychowaniu i rozsądku. Spojrzała przez ramię i zniżyła głos. - Będziesz musiała uważać na Gervaise'a - mówiła cicho. - Wierzę, że sobie z nim poradzisz. Dlatego tak się cieszę, że zostaniecie małżeństwem. William i Henry są podobni do mnie, o nich się nie niepokoję. Ale Gervaise jest w każdym calu Mandeville'em. - Ach, tak? - Właśnie tak! Jego ojciec jest taki sam... Mandeville'owie to czarujący ludzie, ale nie mają szacunku dla pieniędzy. Musi się na nich uważać. Ja to robię bez przerwy, jeśli chodzi o sir Horace'a. Mówię ci to w zaufaniu; w przyszłości nie będziemy już do tej sprawy wracać... Gdy wyszłam za mąż za sir Horace'a i weszłam w tę rodzinę, jej finanse były w opłakanym stanie. Wniosłam ogromny posag. I od tamtej pory sama zarządzam majątkiem, dzięki czemu doprowadziłam rodzinę do dobrobytu. Może myślisz, że nie powinnam o tym z tobą mówić? Robię to, bo wiem, że jesteś rozsądną dziewczyną. Cieszę się, że właśnie ty wychodzisz za mąż za Gervaise'a. Jest czarującym młodzieńcem pod każdym niemal względem, ale także bardzo lekkomyślnym, jeśli chodzi o pieniądze. Należy do ludzi, którzy zupełnie nie umieją nimi gospodarować. Lubi je wydawać, przeciekają mu przez palce... Musisz go trzymać z daleka od zielonych stolików i miejsc, gdzie uprawia się hazard. Wierzę, moja droga, że ci się to uda, tak jak mnie się udało z jego ojcem... - uśmiechnęła się. - Powiedziałam ci to, bo chciałam, żebyś wiedziała, i sądzę, że postąpiłam słusznie. Będziesz bardzo szczęśliwa z moim synem. To dobry chłopiec i życzliwy dla ludzi. Byłby niemal doskonały, gdyby nie ta słabość... Uważam, że powinnaś zdawać sobie z tego sprawę... Pogładziła mnie po policzku i mówiła dalej: - Zapewne się dziwisz, że twoja przyszła teściowa w ten sposób do ciebie mówi. Robię to, ponieważ lubię ciebie i twoją rodzinę. Ufam ci. Wiem, że będziesz dobrą żoną dla Gervaise'a, taką, jaką ja jestem dla jego ojca. Po tych zwierzeniach między mną a panią Mandeville nawiązała się wielka przyjaźń. Dużo mi opowiadała o historii ich pięknej rezydencji. Zrozumiałam, że ten dom bardzo wiele dla niej znaczy i że darzy go szczególnym sentymentem, większym nawet niż pozostali członkowie rodu Mandeville'ów, choć weszła do rodziny jedynie przez małżeństwo. Była jak neofitka oddająca się nowej wierze z większą żarliwością niż ci, którzy się w niej urodzili. Gervaise, od kiedy się dowiedziałam o jego słabostkach, stał mi się jeszcze droższy. Zawsze uważałam, że mężczyźni stanowiący wzór wszelkich cnót są nudni i trudno z nimi wytrzymać. Nikt z bliskich nam osób nie proponował odłożenia daty naszego ślubu. - Dwa miesiące - twierdziła moja mama - to wystarczająco dużo czasu, by móc wszystko załatwić jak należy. Natychmiast po przyjeździe do Londynu weźmiemy się do przygotowań, Mandeville'owie zaś przyjadą do Kornwalii dopiero na wesele. Gdy rodzice weszli do mego pokoju, z ich miny poznałam, że zanosi się na poważną rozmowę. - Chodzi o intercyzę... - powiedział ojciec. - Nie chcę o niej nawet słyszeć - odparłam. - Musisz być rozsądna, moje dziecko - tłumaczyła mi mama. - Umowa przedślubna to zwyczajna rzecz; zawsze się w ten sposób ustala sprawy majątkowe. - Nie rozumiem, po co? To wygląda tak, jakbyście płacili Gervaise'owi, żeby chciał się ze mną ożenić... - Mylisz się - argumentował ojciec. - Pieniądze dadzą ci poczucie bezpieczeństwa i świadomość, że nie przychodzisz do swego małżonka bez grosza przy duszy. - Gervaise'owi nie chodzi o pieniądze. Na pewno nigdy o nich nie myślał. - Jestem o tym przekonany - zapewniał ojciec. - Niemniej oboje z mamą chcemy, żebyś miała swoje pieniądze... i... Przez chwilę zagryzał wargę i milczał, ale mama podjęła przerwany wątek: - ... Pieniądze będą zdeponowane na twoje nazwisko. Zawsze będziesz mogła na nie liczyć. Rozumiesz? Nie będzie ich też można łatwo ruszyć. Najpierw trzeba się będzie porozumieć z adwokatem. - Nie wiem, po co to wszystko? - Działam zgodnie z sugestią sir Horace'a i lady Mandeville - wyjaśnił ojciec. - Właśnie oni mi poradzili, żebym tak postąpił. Chcieli, aby twoje pieniądze były odpowiednio zabezpieczone, by uniemożliwić zbyt łatwy do nich dostęp. - Ich zdaniem Gervaise bywa nieco lekkomyślny, jeśli chodzi o wydawanie pieniędzy, i sądzą, że byłoby lepiej trochę mu je utrudnić... - dodała mama. - Wolałabym, żebyście tego nie robili - powiedziałam. - Wierz mi, że taka praktyka jest całkowicie na miejscu, Angelet! - przekonywała mnie mama. - Zawsze się tak postępuje. Mnie się jednak takie załatwienie sprawy nie podobało, a zwłaszcza bolała mnie uwaga, że Gervaise'owi nie można bez reszty ufać. Rozmowa o intercyzie zakłóciła nieco moje szczęście. Dano mi wyraźnie do zrozumienia, że Gervaise miewa czasem nieco ekstrawaganckie pomysły, że nie zastanawia się nad wydatkami i bywa nieraz przesadnie hojny... To prawda, pomyślałam, przypomniawszy sobie, ile pieniędzy ofiarował kwiaciarce, kupując mi bukiecik fiołków. Nie widziałam niczego złego w tym, że chciał ludziom sprawiać radość. Nawet jeśli mój przyszły mąż postępował nieco ekstrawagancko, nie ganiłam go. Przeciwnie, bardzo mi się to podobało. Wkrótce zapomniałam o przykrej sprawie intercyzy i pieniądzach, bo wszystkie myśli skupiłam na zbliżającym się dniu mego ślubu. Przez całą drogę powrotną do Londynu rozmawialiśmy wyłącznie o ślubie i weselu. - Wcale nie mamy tak dużo czasu - po zastanowieniu się stwierdziła mama. - Dwa miesiące to niewiele... Musimy wykorzystać nasz pobyt w stolicy i poczynić jak najwięcej zakupów. Dobrze byłoby wszystkie suknie uszyć w Londynie, ale nie możemy tak długo zostać... Ewentualnie można by tutaj kupić materiały, a suknie dać uszyć w Plymouth. Trzeba to jeszcze przemyśleć. Rolf! - zwróciła się do ojca. - Sądzę, że musimy jeszcze co najmniej tydzień pozostać w Londynie. Koniecznie!... Ojciec uważał, że powinien już wracać do Cador. - Ty i Angelet możecie jednak przedłużyć sobie nieco pobyt - dodał. - Doskonale! - ucieszyła się mama. - Jedź spokojnie do domu. Grace mi pomoże. Ma świetny gust. Zawsze ją podziwiam, że się tak elegancko ubiera. Wydaje mi się, że ostatnio czuje się trochę osamotniona. Ma smutne życie... Straciła męża tuż po ślubie... Czy to nie straszne? Postanowiliśmy, że ja wrócę do domu Heleny i Matthew, a rodzice ponownie zatrzymają się w rezydencji wujostwa. Powiedzieli dorożkarzowi, żeby najpierw mnie zawiózł, bo to po drodze. Gdy wnosił moje bagaże, z domu wyszła Helena. Od razu zauważyłam, że jest niesłychanie wzburzona. - Czy coś się stało? - spytałam. Przez kilka sekund patrzyła na mnie bez słowa, a potem wyrzuciła z siebie: - Morwenna zniknęła... Rodzice od razu zapłacili dorożkarzowi i zamiast udać się do rezydencji, zostali ze mną. - To wydarzyło się dwa dni temu - powiedziała Helena, gdy weszliśmy do domu. - Ona po prostu zniknęła... - Zniknęła... - powtórzył za nią ojciec. - Jak do tego doszło? - Nie wiemy... Miała się spotkać tutaj z Grace, bo planowały razem wyjść. Ale kiedy Grace się zjawiła i pokojówka poszła powiadomić Morwennę, jej pokój był pusty. Grace jakiś czas czekała, lecz w końcu się zniecierpliwiła i postanowiła pójść do moich rodziców, żeby zobaczyć, czy tam nie ma Morwenny. Wydawało się to mało prawdopodobne, coś jednak należało przedsięwziąć. Gdzieś ta dziewczyna musi być, myśleliśmy... W rezydencji oczywiście jej nie było; wtedy zaczęliśmy się poważnie o nią niepokoić - relacjonowała Helena. - Grace dzielnie nam pomagała w poszukiwaniach. Wróciła nawet do swego domu, by sprawdzić, czy czasem nie poszła do niej. Przypuszczała, że się rozminęły lub niedokładnie się umówiły na spotkanie, i zaszło jakieś nieporozumienie. Morwenna bardzo rzadko wybierała się dokądś sama. Nie uważaliśmy za wskazane, by wychodziła z domu bez asysty... niemniej czasem jej się to zdarzało. Nikt się jednak nie spodziewał, że przepadnie i nie będzie można jej znaleźć. - Czy zabrała coś ze sobą? - Nie! Tylko to, co miała na sobie. Wszystkie jej rzeczy są na miejscu. Tak, jakby wyszła na spacer i nie wróciła lub jakby się celowo oddaliła z domu. - No, nie! - zaprzeczyła moja mama. - Morwenna by czegoś takiego nie zrobiła. - Przecież zawsze się denerwowała - dodałam od siebie - ilekroć miała sama gdzieś pójść. Chciała, żeby ktoś jej towarzyszył... - Tak, nieraz to nawet nas złościło... - I nie ma jej już dwa dni? - Właśnie! A my nie wiemy, co robić dalej... - Trzeba dać znać na policję - powiedział mój ojciec. - Już to zrobiliśmy. Powiadomiliśmy też jej rodziców. Muszę się przyznać, że nie potrafię się nawet domyślić, co jej się mogło stać. - Gdyby uległa jakiemuś wypadkowi, na pewno dano by nam znać. Ojciec się zamyślił. - Nie przypuszczacie chyba, że została porwana?! - wykrztusił po chwili. - A któżby ją porywał?... - zawołała Helena. - Mam na myśli porwanie dla wymuszenia okupu - wyjaśnił ojciec. - Przed paru tygodniami widziałem w gazecie wzmiankę o kopalniach cyny w Kornwalii i o dobrych wynikach, jakie osiąga kopalnia Pencarronów. Całkiem niedawno ukazała się w prasie krótka informacja o tym, że córka Josiah Pencarrona, Morwenna, jest tegoroczną debiutantką i uczestniczy w imprezach londyńskiego sezonu. - Mój Boże! - szepnęła mama. - Może ją rzeczywiście porwano? - Jeśli tak, to co jej zrobią? - spytałam przerażona. - Nic takiego... Muszą ją dobrze traktować, jeśli chcą za nią wziąć okup. - Ależ to okropne... - wyjąkałam. - Jaka szkoda, ze nie pojechała z nami... - Jesteśmy zupełnie bezradni - żaliła się Helena. - Policja prowadzi śledztwo. Przesłuchiwali nas, ale nikt nie miał im nic do powiedzenia. Jedynej informacji udzieliła pokojówka, która twierdzi, że widziała, jak Morwenna na dzień przed zniknięciem późno w nocy wychodziła z domu. Tego już zupełnie nie rozumieliśmy. Po cóż miałaby wychodzić? - zastanawiała się Helena. - Nie zostawiła żadnego listu. W jej pokoju nie znaleźliśmy niczego, co by wskazywało, że ktoś ją wywołał z domu. A zresztą któż by to mógł być, w dodatku o tak dziwnej porze? Żadne z nas nie znało odpowiedzi na te pytania. Pokojówka sądziła, że w łóżku Morwenny nikt tamtej nocy nie spał, choć pościel była rozrzucona, jakby ktoś chciał zasugerować, że jej używano. Z przerażeniem słuchaliśmy tych informacji. Czuliśmy, że należałoby podjąć jakieś działania. Ale jakie? Trudno było sobie wyobrazić, że Morwenna ot tak sobie oddaliła się z domu. Takie założenie wydawało się nonsensowne i nieprzekonujące. Musiał być jakiś powód. Widocznie otrzymała skądś wiadomość, skoro wyszła z domu sama i bez przymusu. Jej odejście zauważono dopiero po jakichś dwunastu godzinach. Strach pomyśleć, co mogło się wydarzyć w ciągu tych nieszczęsnych godzin. Na prośbę Heleny odwiedzili ją jej rodzice. - Mamy do czynienia z jakąś niezwykłą sprawą... - powiedział wuj Peter. Był pewien, że Morwenna została porwana i że prędzej czy później ktoś zażąda za nią okupu. Ostrzegał, że od tego momentu trzeba będzie postępować bardzo ostrożnie. - Wszystko wskazuje na to, że dobrowolnie wyszła z domu, i to mnie właśnie dziwi - zauważyła moja mama. - Musiała zostawić jakąś wiadomość - upierała się ciotka Amaryllis. - Pytaliśmy całą służbę - przypomniała jej Helena. - Niczego nie znaleziono. - Porywacze wywabili ją zapewne z domu, skłaniając do przyjścia na ustalone miejsce, w którym na nią czekali - utrzymywał wuj Peter. - Morwenna nigdy by na to nie przystała - oponowałam. - Na pewno bałaby się pójść tam, dokąd ją wzywano. Co innego, gdybym ja była w domu i gdyby mogła się mnie w tej sprawie poradzić. W ogóle jestem przekonana, że gdybym była wtedy na miejscu, nigdy by do tego nie doszło... - Cała ta historia wydaje mi się bardzo tajemnicza - wyznał wuj Peter. - Źle się jednak stało, że Morwenna zamieszkała tutaj, właśnie w tym domu. Jego wypowiedź do głębi mnie poruszyła. Świadczyła bowiem o tym, że nawet w tak tragicznej chwili wuj Peter obawiał się tylko tego, żeby nie doszło do skandalu, który mógłby zaszkodzić reputacji Matthew w parlamencie. Podejrzewałam wuja i o to, że jednocześnie bierze pod uwagę jeszcze drugą ewentualność, a mianowicie, że może właśnie warto by nadać tej sprawie rozgłos... Bez trudu mogłam sobie wyobrazić, że wuj w duchu waży obie te możliwości, gdyż w taki sposób oceniał wszystkie wydarzenia. - Teraz musimy przede wszystkim myśleć o Morwennie - oświadczyłam. - Nie jest ważne, gdzie się to nieszczęście wydarzyło, przeraża fakt, że coś takiego w ogóle mogło mieć miejsce... - Moim zdaniem - odezwał się mój ojciec - każdy szczegół ma tu swoje znaczenie. Miejsce wydarzenia też może okazać się istotne. - Myślę, że wiadomość o zniknięciu Morwenny musiała już dotrzeć do jej rodziców - powiedziała Helena. - Nie mogę spokojnie myśleć o tym, co oni przeżywają... - Może powinniśmy się zastanowić, co mamy dalej robić - zaproponowałam. - Wszystko w swoim czasie... - odpowiedział na to wuj. - Spodziewam się, że porywacze lada moment wystąpią z żądaniem okupu. Możliwe, że już przekazali swoje warunki rodzicom Morwenny, bo tylko oni będą partnerami w przetargu. - Jakiż to straszny szok dla rodziców! - szepnęła współczująco moja mama. Ja też myślałam ze zgrozą o tym, jak państwo Pencarronowie zareagują na żądanie pieniędzy w zamian za zwrot córki i na groźbę, że gdy nie spełnią żądania, wówczas... Właśnie, co wówczas?... Szalałam z niepokoju. Nie mogłam znieść myśli, że Morwenna znalazła się w rękach zbirów gotowych na wszystko. Jeszcze tego samego dnia wieczorem państwo Pencarronowie przybyli do Londynu. Wyglądali, jakby się nagle postarzeli. Patrząc na nich, nie miałam wątpliwości, że nie otrzymali żadnego znaku życia od Morwenny. - Nic z tego, co się stało, nie rozumiem - żalił się pan Pencarron. - Czyżby nasza córka zrobiła coś złego? Dlaczego są tacy, którzy chcieliby wyrządzić jej krzywdę? - Nie powinniśmy się byli zdecydować na wysłanie jej do Londynu... - wyrzucała sobie matka Morwenny. - Zawsze wiedziałam, że to siedlisko zła. - Odnajdziemy Morwennę. Mogą państwo być tego pewni - pocieszał mój tata. - Zróbcie to, błagam! - prosiła pani Pencarron. - Jak pan myśli, co oni jej zrobią? - Jestem przekonany, że nie zrobią jej krzywdy -odpowiedział ojciec. - Tylko wtedy, gdy żyje i jest zdrowa, mogą porywacze domagać się od państwa okupu... - Myśli pan, że może już nie żyć? - Ach nie! Nie to miałem na myśli. Chodziło mi o podkreślenie, że porywacze mogą się targować o wysokość okupu jedynie wtedy, gdy Morwenna będzie w dobrej formie. Przypuszczam, że prędzej czy później kidnaperzy zgłoszą się do państwa po pieniądze. - Zrobię, co tylko zechcą, byle moja dziewczynka wróciła do domu! - zawołał pan Pencarron. - Oddam im wszystko, co posiadam! - Tak... Zrobimy wszystko... absolutnie wszystko - szlochała pani Pencarron. Podeszłam do niej i objęłam ją ramieniem. - Morwennie nic się nie stało, proszę pani - powiedziałam. - Jestem pewna, że jest cała i zdrowa. - Może ci coś mówiła? - spytała pani Pencarron rozdzierającym głosem. - Czy wyglądała na przestraszoną? Bała się, że ktoś chce ją porwać? - Przebywałam z rodzicami w hrabstwie Derby - wyjaśniłam. - Nie było mnie tutaj w tym czasie. Mam jednak wewnętrzne przekonanie, że Morwennie nic się nie stało, że jej nic poważnego nie zagraża... - A więc ciebie tutaj nie było... - powtórzyła pani Pencarron wręcz oskarżającym tonem. Potaknęłam, potrząsając głową. Widziałam, że rodzice Morwenny kompletnie się załamali. Pani Pencarron wciąż w kółko opowiadała tę samą historyjkę, że gdy już straciła nadzieję, iż kiedykolwiek zostanie matką, wtedy właśnie urodziła się Morwenna... i że oddaliby za nią wszystko, wszystko, co mają... - Jeśli zjawi się u pani prasa, niech im pani tego nie mówi - ostrzegał wuj Peter. - Cena okupu natychmiast skoczy w górę... Tę sprawę trzeba sprytnie rozegrać. Wszyscyśmy łączyli pewne nadzieje z wujem Peterem. Rodzina doskonale się orientowała, że wuj był właścicielem sieci podejrzanych nocnych klubów, które stanowiły źródło jego wielkiego majątku. Ta "tajemnica poliszynela", jak ją nazywał mój tata, polegała na tym, że wszyscy o niej wiedzieli, ale udawali, że interesy prowadzone przez wuja są jak najbardziej solidne i godne szacunku. Wuj znał wiele osób z półświatka, rekrutujących się spośród klienteli jego klubów. Wierzyliśmy więc, że sprawa Morwenny ma większe szansę na rozwiązanie, jeśli się znajdzie w jego rękach niż w czyichkolwiek innych. Wuj ostrzegł, że nie powinniśmy nadawać tej historii rozgłosu, dopóki się nie dowiemy, o co naprawdę chodzi. Był przekonany, że wkrótce ktoś zgłosi się po okup i że do tego czasu najlepiej będzie nic nie robić, tylko czekać... To był trudny okres. Cztery dni minęły od zniknięcia Morwenny, a wciąż nie mieliśmy od niej żadnej wiadomości. Mama zawiozła państwa Pencarronów do domu wujostwa, gdzie przygotowano dla nich gościnny pokój. Ich obecność nie pomogła nam w wyjaśnieniu sytuacji. Oboje sięgnęli chyba dna rozpaczy. Pomyślałam, że jeśli jeszcze nadarzy mi się okazja porozmawiać z Morwenną, to jej powiem, by nigdy więcej nie uważała siebie za osobę niekochaną. Była wszystkim dla swoich rodziców... Wuj Peter rozpoczął własne śledztwo, policja kontynuowała przesłuchania, a my wszyscy stawaliśmy się coraz bardziej zdesperowani. I nagle pewnego poranka, kiedy już myślałam, że przeżyjemy następny dzień bez żadnych wiadomości, przed drzwiami naszego domu zatrzymała się dorożka i wysiadła z niej Morwenna. Towarzyszył jej mężczyzna; od razu rozpoznałam w nim Justina Cartwrighta, tego, który pomógł jej odzyskać skradzioną portmonetkę. - Morwenno! - krzyknęłam. - Gdzieś ty się podziewała? - Jej widok tak mnie uradował, że siłą powstrzymywałam łzy ulgi. Obejmowałam ją, żeby się przekonać, czy to naprawdę ona, i nie mogłam oderwać od niej wzroku. Wyglądała na bardzo szczęśliwą. - Powiedz, gdzie byłaś! - nalegałam. - Wszyscyśmy tu omal nie oszaleli ze strachu o ciebie. - To jest mój mąż - powiedziała, wskazując na mężczyznę u swego boku. - Uciekłam z nim i pobraliśmy się w Gretna ŃGreen.»* Gretna Green - mała miejscowość w Szkocji na granicy z Anglią, gdzie miejscowy kowal udzielał ślubów uznawanych do drugiej połowy XIX wieku za legalne. Postanowiłam przede wszystkim zabrać ją do rodziców. Natychmiast pojechałyśmy do domu wujostwa. Gdy otworzono drzwi, wrzasnęłam: - Morwenna wróciła! Jest ze mną! Usłyszałam okrzyki radości; wszyscy domownicy ruszyli do holu. Pencarronowie, ujrzawszy córkę, podbiegli do niej i cała trójka, mocno do siebie przytulona, splotła się w ciasnym uścisku. Oczy pani Pencarron napełniły się łzami. Widziałam, jak porusza wargami, i domyśliłam się, że w tej chwili dziękuje Panu Bogu, iż przywrócił jej córkę. Nie żądali żadnych wyjaśnień, byli szczęśliwi, że cała i zdrowa jest znowu z nimi. Od razu zapomnieli o cierpieniu, jakie im zgotowała. Radość z jej powrotu przesłoniła wszystko inne. - Mamusiu... tatusiu... - wykrztusiła wreszcie Morwenna. - Nie wiedziałam, że będziecie się o mnie tak martwić! Potem przyszła kolej na wyjaśnienia. - Postąpiliśmy bezmyślnie - przyznał Justin Cartwright. - To moja wina. Ja namówiłem Morwennę do tego kroku. Nie chciała się zgodzić, ale ją przekonałem; bałem się, że państwo mogliby się sprzeciwić naszemu małżeństwu. Nie mogłem znieść myśli, że mógłbym ją utracić. Morwenna uśmiechała się uszczęśliwiona. Wydawała się zupełnie inną osobą. Już nie patrzyła na świat oczami zbitego psa. Czuła się chciana, pożądana i kochana. Wyszła za mąż w romantycznych okolicznościach i bez trudu można było spostrzec, że swego męża uwielbia. Myślałam, że będę na nią wściekła, tymczasem czułam się wręcz rozanielona. Stało się to, czego zawsze dla Morwenny pragnęłam, szkoda tylko, że musiała nas przy tym skazać na tyle udręki... - Wybaczcie - mówiła - ale wszystko nastąpiło tak nagle... Justin z pokorną miną stanął przed panem Pencarronem. - W chwili gdy ujrzałem pańską córkę - powiedział - od razu wiedziałem, że ta albo żadna... Zakochałem się od pierwszego wejrzenia, choć przedtem nie wierzyłem, że taka miłość w ogóle istnieje. Zdaję sobie sprawę, że działałem bez zastanowienia, ale uczucie było silniejsze ode mnie... Musiałem namówić Morwennę do ucieczki, bo się bałem, że będą państwo mieli wobec mnie obiekcje. Wiem, że nie zasługuję na taką żonę, stąd moje obawy. Mam nadzieję, że mi państwo wybaczycie cierpienia, jakich im przysporzyłem. - Przyznaję, że się czegoś takiego nie spodziewałam. Historia jak z romantycznej powieści... - wyznała pani Pencarron. Wuj Peter stał obok i patrzał na nich z cynicznym wyrazem twarzy. Inaczej pan Pencarron. Dla niego było rzeczą najbardziej naturalną pod słońcem, że młody człowiek, ujrzawszy jego córkę, natychmiast się w niej zakochał, i to tak szaleńczo, że skłonił ją, by z nim uciekła. - Morwenna chciała państwu zostawić wiadomość - mówił dalej Justin, nieśmiało uśmiechając się do teścia. - Nie zgodziłem się, sądząc, że państwo pojedziecie za nami i nie dopuścicie do zawarcia małżeństwa. Biorę całą winę na siebie, mam jednak nadzieję, że Morwenna zechce przemówić za mną jakimś dobrym słówkiem... - Czy jesteś szczęśliwa, moje dziecko? - z czułością zapytał Morwennę ojciec. - O tak, tatusiu, bardzo! - Niczego więcej nie pragniemy, prawda mamusiu? - zwrócił się pan Josiah do żony. - Tak! To wszystko, czego pragniemy - potwierdziła pani Pencarron. Wuj Peter kazał przynieść z piwnicy szampana, żebyśmy mogli wznieść toast za pomyślność nowożeńców. - A potem - oznajmił wuj - państwo Pencarronowie zechcą zapewne odbyć poważną rozmowę ze swoim zięciem. W rodzinie zapanowała konsternacja. Zastanawiano się, kim właściwie jest Justin Cartwright. Wyglądało na to, że nie ma określonego zawodu. Przebywał dłuższy czas za granicą, niedawno powrócił do kraju i podobno zastanawia się nad wyborem dalszej życiowej drogi. Przebąkiwał, że ma trochę pieniędzy, można by go więc uważać za dżentelmena żyjącego z własnych środków. Dawał do zrozumienia, że nie będą bogaci, ale jest w stanie zapewnić Morwennie skromny byt. Policja zamknęła dochodzenie, gdy się okazało, że ma do czynienia z jeszcze jednym wypadkiem ucieczki z domu dla zawarcia związku małżeńskiego. Takie praktyki powtarzały się co jakiś czas i policja wolałaby, by młodzi ludzie zachowywali się odpowiedzialniej i zawczasu pomyśleli, że swoim postępowaniem sprawią wszystkim kłopot. Wuj Peter ostatecznie doszedł do wniosku, iż Matthew odniesie z tego wydarzenia pewną korzyść, a stanie się tak dlatego, że właśnie w jego domu szczęśliwa panna młoda mieszkała przed ślubem. - Ludziom podobają się romanse - powiedział zięciowi. - To dobry sposób na wbicie się w pamięć elektoratu. Po jakimś czasie zapomną, o co dokładnie chodziło, ale zapamiętają, że to była jakaś romantyczna historia i że zdarzyła się w twoim domu. A że romantyzm budzi sympatię, więc myślę, że ta sprawa przyniesie ci pewien pożytek... Pencarronowie domagali się, żeby córka i zięć pojechali z nimi do Kornwalii, gdzie zamierzali im wyprawić prawdziwe wesele. Ślub zawarty w Gretna Green formalnie był w porządku, ale nie takiego pragnęli dla swojej córki. Marzył im się ślub w kościele św. Ervana; córka w welonie i z kwiatem pomarańczy, a potem huczne wesele w rezydencji Pencarronów. I tak się właśnie stało. Byłam pewna, że teść zaoferuje Justinowi wysokie stanowisko w zarządzie kopalni, ale trudno mi było wyobrazić go sobie w tej roli. Dla mnie Justin był typowym miejskim bywalcem. Powrót Morwenny, całej i zdrowej, przyniósł wszystkim ogromną ulgę, ale nie obył się bez zgrzytów. Wuj Peter podejrzewał, że Justin może być po prostu niebieskim ptakiem, a że sam zaliczał się kiedyś do tej kategorii, tym łatwiej mu było rozpoznać swojaka. Grace bardzo się ucieszyła szczęśliwą odmianą losu Morwenny. Wyraziła przy tym opinię, że nawet jeśli Justin ożenił się z Morwenną dla jej majątku, to przecież z większością debiutantek mężczyźni żenią się w tym właśnie celu. Absurdem więc byłoby się oburzać i pomstować jedynie dlatego, że ktoś mający ten cel na oku osiągnął go trochę nietypowym sposobem. Powiedziała także, że Morwennie potrzebny był romans, który by pomógł jej wyjść ze stanu niskiej samooceny, w jakim ostatnio tkwiła. Nie ma na to lepszego lekarstwa od romantycznej ucieczki z domu, zakończonej ślubem. Oceniając Justina Cartwrighta, powiedziała, że w najgorszym razie można uznać, iż niewiele się różni od większości mężczyzn, którzy w czasie londyńskiego sezonu wypatrują korzystnych finansowo mariaży, a w najlepszym - że do ucieczki z Morwenną skłoniła go prawdziwa miłość. - Miejmy nadzieję - dodała - że w tym wypadku chodzi o tę drugą ewentualność. Wszyscy mieliśmy taką nadzieję... Pencarronowie powrócili do Kornwalii, zabierając ze sobą Morwennę z mężem. Zgodnie z ich planem w kościele św. Ervana miała się wkrótce odbyć uroczysta ceremonia ślubna, do której przygotowania rozpoczęli natychmiast po przyjeździe. Mój pobyt w Londynie nieco się przedłużył. Razem z mamą i Grace kupowałyśmy materiały na suknie i omawiały plany związane ze ślubem. Wkrótce w stolicy zjawił się Gervaise. Spędziłam z nim wiele wspaniałych dni: wybraliśmy się jeszcze raz do opery i zjedliśmy na mieście obiad tylko we dwoje. Odkąd byliśmy oficjalnie zaręczeni, nikt się już temu nie sprzeciwiał. Tuż przed powrotem do domu pożegnałam się z Gervaise'em, wiedząc, że go już do ślubu nie zobaczę. Natychmiast po naszym przyjeździe do Cador ruszyły przygotowania do ślubu i o niczym innym się w domu nie mówiło. Morwenna miała już za sobą uroczystości ślubne. Jej rodzice uznali, że trzeba sprawę przyzwoicie i do końca załatwić. Chcieli mieć absolutną pewność, że ich córka jest naprawdę zamężna, a nie mogli jej mieć, dopóki nie odbyła się uroczystość w kościele św. Ervana. Szybko uporali się z koniecznymi czynnościami i ostatecznie ślub odbył się jak należy w kościele, a Morwenna wystąpiła w białej sukni i z kwiatem pomarańczy... Duża liczba uczestników ślubu udała się następnie do rezydencji Pencarronów, by wziąć udział w weselnym przyjęciu. Żałowałam, że nie wróciłam w porę do domu i nie mogłam być na weselu Morwenny. - Nie przejmuj się! Za to ja na pewno będę na twoim - żartowała Morwenna. Dziewczyna zmieniła się nie do poznania. Stała się inną osobą. Była bardzo szczęśliwa, a że nigdy tego nie oczekiwała i nie wierzyła, iż kiedykolwiek tak się stanie, tym większą odczuwała radość. Chodziła po świecie w nastroju błogiego oszołomienia, Justin był dla niej niezwykle czuły. Ceniłam go za to, chociaż nie mogłam się uwolnić od podejrzenia, które zasiał we mnie wuj Peter, że jest może poszukiwaczem przygód lub, co gorsza, łowcą posagów. Pencarronowie mieli ogromny majątek, a Morwenna była ich jedynym dzieckiem. Niejeden młody człowiek, uganiający się za bogatą dziedziczką, uznałby małżeństwo z nią za propozycję nie do odrzucenia. Gdy jednak teść zaoferował mu posadę u siebie w kopalni, ba, nawet spółkę - Justin odmówił, grzecznie, ale odmówił... Z relacji Morwenny wynikało, że powiedział jej ojcu, iż jest mu wdzięczny i czuje się zaszczycony, ale na tę propozycję nie może się zgodzić. - Jakiż on szlachetny - zachwycała się mężem Morwenna. - Zapewnił mego tatę, że "pragnie utrzymywać swoją żonę bez jego pomocy, że sam da sobie radę i że jego żona może nie będzie taka bogata, jak była w domu rodziców, ale nie będzie jej źle, bo potrafi o nią zadbać". Czy to nie cudownie z jego strony? Bo, widzisz, Justin przywykł mieszkać w mieście; nie nadaje się do życia na wsi. - Ja to rozumiem - powiedziałam. - Wydaje mi się, że Justin przypomina pod tym względem Gervaise'a. On też nie pasuje do wsi, prawda? Przyznałam jej rację. - Ojciec w prezencie ślubnym chce nam dać dom w Londynie, ale ma trudności z przekonaniem Justina, by się na to zgodził. On nie chce niczego przyjąć od moich rodziców... - A gdzie Justin mieszkał dotychczas? - spytałam. - W hotelu - odparła Morwenna. - Chyba nie oczekuje, że będziesz z nim mieszkała w hotelu? - Nie! Dlatego uważam, że ze względu na mnie przyjmie ofertę tatusia. Tak naprawdę to moi rodzice wcale nie chcą, żebyśmy wyjechali do Londynu. Woleliby, żebyśmy się tutaj osiedlili. - A jakie jest twoje zdanie? - Pragnę być tam, gdzie Justin. Rodzice mogą nas przecież często odwiedzać i zostawać u nas na dłużej, a i my możemy bywać u nich w Kornwalii. - To brzmi całkiem rozsądnie. Jesteś chyba bardzo szczęśliwa, prawda, Morwenno? Potaknęła. - Życie jest cudowne - stwierdziła - i pełne niespodzianek. Pamiętam te straszne bale... te potworne przyjęcia... Nigdy nie wiedziałam, co mam powiedzieć, jak się odezwać. Siedziałam jak na szpilkach, czując, że każdy tylko szuka wymówki, by jak najszybciej się ode mnie oddalić... - A potem zjawił się Justin i to wszystko odmienił... Cud? - Tak! Od samego początku zachowywał się inaczej niż inni mężczyźni. On naprawdę chciał być ze mną i słuchać tego, co mam do powiedzenia. Dał mi odczuć, że go interesuję... Tak, dzięki niemu moje życie się odmieniło. - Mam nadzieję, Morwenno, że zawsze będziesz tak szczęśliwa jak teraz. - Dopóki Justin ze mną będzie, na pewno będę szczęśliwa. "Ten człowiek to istny czarodziej - pomyślałam. - Zupełnie ją odmienił. A może uczyniła to miłość?" Mijały tygodnie. Moja suknia ślubna była już gotowa. Daliśmy ją uszyć w Plymouth. Była bardzo piękna, choć nie tak wytworna jak suknia, w której zostałam przedstawiona królowej. Miałam już welon i kwiat pomarańczy, a więc wszystko, co panna młoda mieć powinna. Podobnie jak Morwenna brałam ślub u św. Ervana. Do ołtarza prowadził mnie ojciec, a Morwenna była starszą druhną. Gervaise był niezwykle przystojnym panem młodym i moją wielką dumą. Potem odbyło się przyjęcie, wznoszono toasty, no i z pomocą Gervaise'a pokroiłam weselny tort. Na chwilę opuściłam gości, aby się przebrać w kostium, w którym miałam się udać z mężem w podróż poślubną. Przy przebieraniu się towarzyszyły mi mama i Grace. Mama była wzruszona, jak wszystkie matki, gdy ich córki wychodzą za mąż. Przeżywają ten moment, bo im się wydaje, że ich wzajemny stosunek już nigdy nie będzie taki jak dotąd, bo miejsce, które zajmowały w sercach swoich córek, teraz zajmie obcy intruz: mąż! Objęłam mamę, przytuliłam się do niej i uświadomiłam sobie w tym momencie, czym dla mnie była przez te wszystkie lata i czym ja byłam dla niej. - Nie martw się, mamusiu - powiedziałam. - Będziemy się często widywały. Będę przyjeżdżała do Cador, a ty możesz mnie odwiedzać w Londynie. Potakiwała bez słów, gdyż łzy nie pozwalały jej mówić. Postanowiliśmy z Gervaise'em, że zamieszkamy w Londynie. Moi rodzice, podobnie jak rodzice Morwenny, zdecydowali się kupić nam w prezencie dom. To chyba najrozsądniejszy ślubny prezent, jaki można ofiarować nowożeńcom. Morwenna i ja przyrzekłyśmy sobie wzajemną pomoc i poradę podczas wybierania nowego domu. Już to samo zapowiadało się bardzo interesująco, a co dopiero perspektywa zamieszkania w bliskim sąsiedztwie. Przyszłość rysowała nam się w różowych barwach. A teraz Gervaise i ja wybieraliśmy się w podróż poślubną na południe Francji. Grace poprawiała na mnie rękaw żakietu i wygładzała spódnicę kostiumu. Razem kupowałyśmy go w Londynie i prezentował się bardzo elegancko. Nosiłam do niego mały kapelusz z fryzowanym, farbowanym na niebiesko strusim piórem. - Ślicznie wyglądasz! - pochwaliła mnie mama. - Powiedz - zwróciła się do Grace - czy ona nie wygląda ślicznie? Grace oczywiście zgodziła się z tą opinią. A gdy zeszłam na dół do Gervaise'a, jego spojrzenie powiedziało, że i on jest tego samego zdania. Pojechaliśmy na dworzec. Okazało się, że pociąg już na nas czeka. Mieliśmy przedział pierwszej klasy tylko dla siebie. - Jak to się szczęśliwie złożyło!... - zawołałam uradowana. - Powiem skromnie, że z makiaweliczną chytrością trochę się do tego przyczyniłem - wyznał, i oboje się roześmieliśmy. Pierwszą noc mieliśmy spędzić w londyńskim hotelu i dopiero na drugi dzień rano rozpocząć podróż do Francji. - Czy wiesz, że to będzie mój pierwszy wyjazd za granicę? - spytałam. - I pewnie dlatego jesteś taka podniecona? - Tak, to jest jedyna przyczyna - żartowałam. - Angelet! - upomniał mnie z udaną powagą. - Mężowi nie wolno kłamać! - A co mi zrobisz, jak skłamię? - Będę zmuszony podjąć drastyczne środki. - Na przykład jakie? - ...o tym się dopiero przekonasz. I tak sobie całą drogę żartowaliśmy... Podróż do Londynu, która zawsze bardzo mi się dłużyła, tym razem wydawała się całkiem krótka. Zanim się obejrzeliśmy, już wjechaliśmy na stację Paddington. Podziwiałam obycie Gervaise'a. Z wielką pewnością siebie torował mi drogę przez tłum, potem zawołał bagażowego, aby niósł nasze bagaże, i szybko znaleźliśmy się w dorożce. "Jakiż z niego światowiec..." - myślałam z dumą. Okna naszego pokoju w hotelu wychodziły na park. Pokój był niezwykle elegancki, z zasłonami z ciężkiego brokatu, złoconymi meblami i łóżkiem, które śmiało mogło należeć do Ludwika XIV. - Dostaliśmy apartament dla nowożeńców - oznajmił Gervaise - ale muszę ci się przyznać, że to wszystko zorganizował twój ojciec. - Nic mi o tym nie wspomniał... - Bo to miała być niespodzianka. - I wspaniale się udała... - Dziś jest przecież nasza noc poślubna - zauważył z uśmiechem. Przebrałam się do kolacji i zeszliśmy na dół do hotelowej restauracji. Kelnerzy bardzo się starali, by nas dobrze obsłużyć, szybowali, zdawało się, w powietrzu. Przygrywała nam dyskretna muzyka, a Gervaise siedział naprzeciw mnie i mówił, jak bardzo mnie kocha. To była cudowna noc. Świecił księżyc, zachwycająco wkomponowując się w scenerię. Z naszego balkonu roztaczał się widok na park, który w księżycowej poświacie wyglądał dziwnie tajemniczo i nierealnie. Gervaise otoczył mnie ramieniem i palcami pieścił mój kark. Potem wyjął szpilki z moich włosów i pozwolił, by opadły na ramiona. Gdy znaleźliśmy się z powrotem w naszym pokoju, wziął moją twarz w obie dłonie. - Tak długo na ciebie czekałem, Angelet! - powiedział. - Tak bardzo cię pragnę... Nie wiem, czy to rozumiesz... - i zaczął mnie namiętnie całować. Ogarnął mnie nagły niepokój. Mogę o sobie powiedzieć, że byłam niewinna, ale bynajmniej nie całkiem zielona, jeśli chodzi o te sprawy. Byłam uświadomiona i teoretycznie dobrze się orientowałam, jakiego rodzaju stosunki łączą kobietę i mężczyznę. Wiedziałam, że są one czymś bardzo cennym i mocno wiążącym. Obserwowałam je na przykładzie swoich rodziców, a także Heleny i Matthew czy wuja Petera i cioci Amaryllis. Bez trudu dostrzegałam szczególną spójnię, jaka między nimi istniała. Ale znałam też drugą tego stronę, tę, która na moment odsłoniła się przede mną owego strasznego dnia nad jeziorem. Poczułam okropny lęk. Wszystko wróciło, tak żywo jak wtedy, przed laty... Zdawało mi się, że widzę rysy tamtego człowieka, że czuję na sobie dotyk jego rąk i jego oddech na twarzy. Usłyszałam własny podniesiony głos: - Nie! - krzyczałam. - Nie! Nie! Próbowałam uwolnić ręce, ale tkwiły w jego uścisku. - Puść mnie! - wrzeszczałam. - Pozwól mi odejść! Puścił mnie i wpatrywał się we mnie ze zdziwieniem. - Co ci się stało, Angelet! O co ci chodzi? - pytał. Dźwięk jego głosu, czuły i kochający, od razu mnie uspokoił. Zrozumiałam też, że zachowałam się głupio i niestosownie. - Nie wiem, nie wiem... - wyjąkałam. - Nie masz się czego bać. Nie zadam ci bólu. Za nic w świecie nie chciałbym sprawić ci przykrości... - Wiem... chodzi o coś innego... Chciał wziąć mnie w ramiona, ale się odsunęłam. - Angelet! Co ci się, na Boga, stało? Patrzysz na mnie jak na kogoś obcego, jak na jakiegoś potwora... "Nie zapomnę tamtego zdarzenia - pomyślałam. - Ono mnie nigdy nie opuści". Odwróciłam się od Gervaise'a i szlochając, rzuciłam na łóżko. Położył się obok mnie i otoczył ramieniem. - Powiedz mi, Angelet! Powiedz, co cię dręczy, proszę! Widziałam, że jest spokojny i opanowany, czułam, że nie mam powodu go się bać. Zrozumiałam też, że nie mogę już dłużej nosić w sobie ciężaru mojej strasznej tajemnicy. Leżałam obok niego, milcząc, tylko od czasu do czasu wstrząsał mną szloch. Gervaise mocno mnie przygarnął. - Już dobrze, Angelet! - powiedział. - Czego ty się lękasz? Już cię zapewniłem, że nie masz czego się bać. Obiecuję ci to, ale wyznaj, co cię niepokoi... - Chodzi o coś, co się stało nad jeziorem - mówiłam, ukrywszy twarz na jego piersi. - Nad jeziorem? - Tak! To było dawno temu, ale wciąż mnie prześladuje. Czasem na krótko znika, ale potem nagle powraca. Już chyba zawsze tak będzie... - Opowiedz mi! Wzięłam głęboki oddech i wyrzuciłam z siebie całą gnębiącą mnie tajemnicę. W miarę jak opowiadałam o wydarzeniu nad Jeziorem Świętego Branoka, w Gervaise'ie wyraźnie rosło przerażenie... było niemal fizycznie wyczuwalne. A gdy skończyłam, Gervaise przez chwilę milczał. Widziałam, że jest zbyt zaszokowany, by mógł mówić, tylko mnie mocno do siebie tulił i mruczał moje imię; nazywał mnie szeptem swoją małą dziewczynką, swoim kochaniem... - Wiesz, Gervaise! Nikomu się z tym nigdy nie zdradziłam, ty pierwszy poznałeś moją tajemnicę. - Cieszę się, że mi się zwierzyłaś - odparł. - Musiałam. Chciałam, żebyś zrozumiał, dlaczego tak się zachowuję. - Rozumiem - rzekł. Zapanowało milczenie. - Nad czym się zastanawiasz, Gervaise? - zapytałam po chwili. - Myślę o tym, co mi powiedziałaś. Nie mogę przestać o tym myśleć. - Tak, to było straszne. Spadło na mnie tak niespodziewanie. Przedtem wszystko wydawało mi się proste i zwyczajne, ale potem... - Oczywiście, to zrozumiałe. - Nie powinno było do tego dojść, prawda? Ale, widzisz, ten morderca bił się z Benem... - Z Benem? - To ten chłopiec, o którym już ci mówiłam. On mnie ocalił. Tłumaczył mi, że morderca i tak miał umrzeć. Zostałby skazany na powieszenie, a dzięki nam uniknął hańby. Myślę, że Ben nie przeżywał tego tak głęboko jak ja. - Nic dziwnego. Przecież nie jemu groził gwałt i zabicie. - Właśnie... - Ale dlaczego ciągle drżysz? Zamówię ci brandy. To cię uspokoi. Moje ty biedactwo... więc od tamtego czasu myśl o tym zdarzeniu wciąż cię prześladuje? - Podszedł do dzwonka i pociągnął za sznurek. Po chwili wrócił do mnie i znowu mnie objął. - Cieszę się, że mi o tym powiedziałaś. Czy dobrze zrozumiałem, że przez cały ten czas zachowałaś tajemnicę tylko dla siebie? - Tak! Cieszę się, że teraz także ty ją poznałeś. Kilka razy chciałam powiedzieć mojej mamie, ale w ostatniej chwili zawsze się powstrzymywałam. Tylko nas dwoje, Ben i ja, wiedziało o tym, a teraz oczywiście wiesz również ty. Gervaise czule mnie ucałował. W tym momencie ktoś zapukał do drzwi. Okazało się, że to kelner. Gervaise zamówił u niego brandy, po czym znowu usiadł przy mnie. - Gdzie teraz jest Ben? - spytał. - W Australii. Pojechał szukać złota. - I przez te wszystkie lata nie miałaś od niego wiadomości? - Nie, ale on chyba od czasu do czasu pisuje do wuja Petera, to jego dziadek. - Angelet, kochanie, a ile miałaś lat, kiedy zdarzyła się ta straszna historia nad jeziorem? - Niespełna dziesięć. - Biedne dziecko! - Powiedz mi, Gervaise, czy uważasz, że postąpiliśmy bardzo źle? Co mieliśmy uczynić w sytuacji, gdy morderca leżał przed nami martwy? - Może trzeba było powiedzieć o tym, co się stało, ludziom albo zawiadomić policję. - Ben uważał, że mogliby nas podejrzewać o zabicie tego człowieka... Bo ty nie znasz historii mego dziadka. Zesłano go do Australii na siedem lat katorgi za to, że zabił człowieka, a stało się to w bardzo podobnych okolicznościach. Znów usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Przyniesiono koniak. - Napij się! - zaproponował Gervaise. - To cię uspokoi. Zobaczysz, że poczujesz się lepiej. - Od razu się lepiej poczułam, gdy ci powierzyłam moją tajemnicę. - Bardzo się cieszę. - Musiałam wyznać ci ten sekret, w przeciwnym razie pomyślałbyś, że cię nie kocham. A ja bardzo cię kocham, Gervaise, i chciałabym, żeby między nami wszystko się dobrze układało... Szkoda, że właśnie w takim momencie naszły mnie wspomnienia... - powiedziałam i powoli sączyłam koniak, a Gervaise tulił mnie do siebie. - Nie przejmuj się, kochanie, starą historią. Zdarzyła się bardzo dawno temu. Wyrzuć ją z pamięci! - Nie wierzę, by można było tego rodzaju przeżycie po prostu wyrzucić z pamięci - oponowałam. - Mam głębokie przekonanie, że to ci się z czasem uda. Dzisiejszego wieczoru zrobiłaś już pierwszy właściwy krok. Jestem przy tobie i będę do końca naszych dni, by ci pomagać i dbać o ciebie. - Ach, jak cudownie jest tego słuchać... Wziął mój kieliszek i serdecznie mnie ucałował. - Nie zrobiłaś nic złego - zapewniał. - Pomogłaś tylko ukryć ciało mordercy i to może było najlepsze, co wtedy mogliście zrobić. Jego śmierć była dziełem przypadku. Sam sobie zawinił. Staraj się o tym zapomnieć. - Próbuję i niekiedy mi się na jakiś czas udaje... ale potem wspomnienie wraca, tak jak dzisiaj. - Po takim przeżyciu pozostała blizna. Postaramy się ją zagoić. Pomogę ci zapomnieć. Uczynię wszystko, co w mojej mocy, żebyś była szczęśliwa. To, co ci się tamtego dnia przydarzyło, było ohydne. No cóż... na świecie bywają też rzeczy ohydne. Nie należy jednak mylić ich z miłością. Wierz mi: te dwa odczucia są od siebie odległe o całe mile... Wkrótce to zrozumiesz. Pomogę ci, a gdy zobaczysz różnicę, nigdy więcej nie będziesz się bała miłości. Jakiż był czuły i wyrozumiały... Poczułam się spokojniejsza, jakby ktoś zdjął mi ciężar z piersi. Straszna tajemnica nie była już zamknięta we mnie na cztery spusty; teraz dzieliłam ją z mężem i poczułam ulgę. Nigdy nie zapomnę pierwszej wspólnie spędzonej nocy, naszej poślubnej nocy. Gervaise tak dobrze mnie rozumiał! Jego największą zaletą było, że szanował uczucia innych ludzi i potrafił postawić się w ich położeniu. Umiał ludziom współczuć. Właśnie tę cechę dziś w nim odkryłam. Chcąc sprawić, by życie było dla niego znośniejsze, starał się także innym uczynić je lżejszym. Jego współczucie i zrozumienie działały na mnie jak kojący balsam. Przez całą noc leżałam w jego ramionach: tylko tyle, nic więcej! Wiedział, co czuję. Dałam temu wystarczająco jasny wyraz. Rozumiał, że najpierw muszę usunąć z pamięci strach, zrodzony podczas tamtego bolesnego przeżycia. Zanim mogliśmy zostać kochankami, musiałam dostrzec różnicę pomiędzy niezdrową chucią a miłością. Miałam szczęście, że natrafiłam na takiego jak on mężczyznę i z czasem to doceniłam. Pojęłam, jak wiele mu zawdzięczam... Naszą poślubną noc przespałam całkiem już uspokojona... Podróż wiodła nas przez całą Francję i skończyła się w niewielkim zajeździe, położonym u podnóża gór na południu kraju. Zamieszkaliśmy we wsi odległej o milę od wielkiego i modnego kąpieliska na wybrzeżu. Gervaise mieszkał tu jako student i od początku zdawałam sobie sprawę, że właścicielka zajazdu, madame Bougerie, jest nim oczarowana. Nie miałam też wątpliwości, że to właśnie madame rządzi w zajeździe. Jej mąż, Alphonse, był małym człowieczkiem, który nauczył się w ciągu minionych lat, że należy żonie okazywać bezwzględne posłuszeństwo. Cała rodzina, w tym córka i zięć właścicieli, pracowała w zajeździe. Madame zwykle przesiadywała w recepcji przy biurku, na którym poniewierało się mnóstwo papierów. Była ponurą kobietą i ubierała się zawsze na czarno. Nosiła dżetowe kolczyki i taki sam naszyjnik. Siwe włosy sczesywała do tyłu i wiązała w węzeł spoczywający na karku. Wszyscyśmy się jej bali - od skromnego bufetowego do najznakomitszych gości. Zajazd spodobał mi się od pierwszego wejrzenia; otoczony wspaniałą przyrodą, był jakby zawieszony na górskim stoku. W stajni madame trzymała kilka bardzo tu potrzebnych koni, które wynajmowała gościom. Oberża, zbudowana z szarego kamienia, miała duży taras. Siedząc na wiklinowych fotelach, goście mogli podziwiać wspaniałą panoramę gór. Taras zdobiły skrzynki z wielobarwnymi krzewami i kwiatami, których było mnóstwo. Gdziekolwiek spojrzeć, widziało się piękne tropikalne pnącza i bujnie kwitnące oleandry. W dole pod nami rozciągały się rzędy małych domków lśniących bielą ścian. Miały różowe dachy i zielone okiennice, chroniące przed nachalnym wciskaniem się słońca do pomieszczeń. To było czarujące miejsce. Madame od lat gościła turystów z Anglii i szczyciła się znajomością naszego języka. Kiedyśmy mówili do niej po francusku, zawsze odpowiadała po angielsku. Gervaise zabawiał się, usiłując zmusić ją do mówienia we własnym języku, ona zaś próbowała robić to samo z nim. W rezultacie można się było do łez uśmiać, słuchając, jak rozmawiają: on, znający francuski tylko ledwie, ledwie, uparcie mówił do niej w tym języku, a ona po angielsku, choć jej język przy najlepszej woli nie mógłby uchodzić za poprawny. Żadne za nic nie chciało drugiemu ustąpić... Dostaliśmy pokój z balkonem wychodzącym na zatokę. Tutejsze okolice doskonale się nadawały do spędzania miodowego miesiąca. Jeździliśmy konno i chodziliśmy na spacery. Czułam się spokojniej niż kiedykolwiek przedtem od przygody nad jeziorem, choć teraz, odkąd wiedział o niej Gervaise, już mi tak nie ciążyła... Gdy wybieraliśmy się na dłuższą wycieczkę, madame Bougerie zamiast obiadu pakowała nam kanapki z chrupiącego chleba z serem, a do tego owoce i wino. Zabieraliśmy wiktuały i wypożyczonymi końmi udawaliśmy się w góry. Po drodze zawsze było dużo śmiechu i rozmów. Kiedy mój mąż wspominał historię znad jeziora, nie przebiegał mnie już dreszcz. Dzięki Gervaise'owi mogłam teraz patrzeć inaczej na to przeżycie. Potrafiłam docenić, jak wielkie miałam szczęście, że udało mi się ocaleć, bo przecież niewiele brakowało, a mogłam paść ofiarą strasznego mordercy. Podczas radosnych dni naszego miodowego miesiąca spełniło się w końcu to, do czego nieuchronnie dojść musiało. Byłam pewna, że Gervaise wiedział, iż tak się stanie... Nigdy jednak nie zapomnę, jaki był wstrzemięźliwy i jak cierpliwie czekał, póki ja do tego momentu nie dojrzeję. Zostaliśmy prawdziwymi kochankami i nowa więź łącząca mnie z moim wspaniałym mężem stanowiła źródło wielkiej radości. Upiory przestały mnie nękać. Tamto straszne wydarzenie odsunęło się w daleką przeszłość i nie kładło się już cieniem na moje życie. Byłam szczęśliwa. Któregoś dnia wybraliśmy się do pobliskiego kąpieliska. Panowała w nim zupełnie inna atmosfera niż w naszym górskim zakątku. Wznosiły się tu wielkie hotele, a po promenadzie przechadzali się modnie ubrani turyści. Przed hotelami pod kolorowymi markizami ustawiono stoliki, przy których siedzieli eleganccy ludzie, sączący aperitify. Promienie słońca odbijały się w wodzie zatoki i wyglądała jak upstrzona brylantami. Gervaise powiedział, że ta miejscowość należy do najmodniejszych i najliczniej uczęszczanych we Francji przeważnie przez angielskich turystów. Usiedliśmy przy stoliku w kawiarni hotelu "Pomme d'Or". Sączyłam swój aperitif z taką miną, jakbym się całe życie oddawała takim wymyślnym czynnościom. Nie dałam po sobie poznać, że jest to dla mnie coś nowego i zadziwiającego. - Hotel nazywa się "Pod Złotym Jabłkiem". Ciekawe, dlaczego go tak nazwali? - spytałam Gervaise'a. - Bo widzisz, od czasu gdy Parys ofiarował jabłko pięknej kobiecie, na całym świecie spotyka się "złote jabłka". - Pamiętam ten mit. Miał dać je najpiękniejszej, i wybrał Afrodytę, choć były jeszcze dwie inne kandydatki... - Jasne, że dwu pozostałym to się nie mogło spodobać. - Biedny człowiek... Cóż miał zrobić? Przecież mógł wybrać tylko jedną. - Co za głupota z jego strony, że się wpakował w taką kabałę. - W starożytnych legendach złote jabłka były dość popularnym symbolem. Zdaje się, że rosły także w Ogrodzie Hesperyd. - Trzeba by dużej bryły złota, by utoczyć z niej złote jabłko. Ciekaw jestem, czy twój przyjaciel Ben znalazł kiedy bryłkę złota tej wielkości. - Wątpię, czy mu się coś takiego udało. Gdyby znalazł złoto, na pewno byśmy o tym usłyszeli. - Doznałam cudownego uczucia. Okazało się, że mogę już bez lęku mówić o Benie i że przychodzi mi to łatwo i naturalnie, bez obaw, iż straszne wspomnienie powróci. - Mam wrażenie, że właściciele tutejszych hoteli celowo przypominają gościom stare legendy. Być może nazwa "Pod Złotym Jabłkiem" ma im sugerować, że wszystkie panie, które tu bywają, są równie piękne jak Afrodyta, a panowie tak urodziwi jak Parys. Ludzie lubią legendy... W twoich stronach ludzie też powtarzają stare legendy, ba... traktują je niemal jak aktualne plotki... Przyszła mi na myśl kornwalijską legenda o krasnoludkach, które wydobywały złoto z kopalni cyny, i zaraz sobie przypomniałam, jak kiedyś leżeliśmy z Benem nad jeziorem i ja mu tę historię opowiadałam. Pocieszające było, iż mogłam wspominać jezioro bez lęku, że wróci obraz tego, co tam się kiedyś stało... Wielka w tym zasługa Gervaise'a. Potem wybraliśmy się na spacer wzdłuż promenady i doszliśmy do okrągłego budynku z pięknie utrzymanym ogrodem od frontu. Kwitły w nim egzotyczne kwiaty, dobrze mi znane z Kornwalii. - Co to za budynek? - spytałam. - Kasyno - odparł. - Więc to tu się uprawia hazard? - Tak! Chciałabyś może zajrzeć do środka? - A możemy? - Oczywiście! Wtedy wydawało mi się to całkiem zabawne. Powinnam była jednak pamiętać o ostrzeżeniu teściowej. Obeszliśmy całe kasyno. Było w nim mnóstwo ludzi, którzy zajęci byli grami, o jakich przedtem nie miałam zielonego pojęcia. Przez chwilę przyglądaliśmy się ruletce umieszczonej pośrodku wielkiego stołu. Zauważyłam, że ludzie otaczający stół mieli napięte, skupione twarze i pożądliwie patrzące oczy, przez cały czas utkwione w przegródki z liczbami. Potem koło ruletki się zatrzymało i krupier zgarnął żetony. Mnie się to wszystko wydawało bardzo tajemnicze, ale spostrzegłam, że Gervaise coraz mocniej się ekscytuje. - Może już stąd pójdziemy? - zaproponowałam. - Jeszcze chwileczkę... Chciałbym spróbować szczęścia. Usiądź na moment! To nie potrwa długo. Zostawił mnie i poszedł grać. Czekałam. Wydawało mi się, że minęło sporo czasu. Obserwowałam ludzi. Rozmawiali ze sobą z ożywieniem. Niektórzy byli podnieceni, inni jakby przygaszeni. Panowała tu atmosfera, jakiej nigdzie poza tym miejscem nie spotkałam: jakieś niezwykłe rozgorączkowanie... Spodziewałam się, że Gervaise nie zabawi zbyt długo przy ruletce, ale teraz miałam wrażenie, że czekam bez końca... Wrócił zarumieniony na twarzy, oczy mu błyszczały, rozpierała go radość. - Wygrałem! - wołał. - Miałem dziś wyjątkowe szczęście! - i pokazał mi sporą garść monet. - Z początku nie szło mi za dobrze... - opowiadał. - Trzy razy pod rząd przegrywałem. Niemal doszczętnie się spłukałem... ale potem fortuna zaczęła się zmieniać. Gdybym grał dalej, stalibyśmy się milionerami, ale pomyślałem, że siedzisz tu i czekasz na mnie, więc odszedłem. - I bardzo dobrze, bo strasznie mi się dłużył czas. - Właśnie tego się bałem. Kiedy się siedzi przy ruletce, wcale się nie zauważa, że czas ucieka... - Domyślam się, że tak właśnie jest... ale lepiej już stąd chodźmy... - powiedziałam. Zdawało mi się, że niezbyt chętnie wychodził, ale gdy znaleźliśmy się na dworze, od razu się ożywił. - Powiem ci, co teraz zrobimy - zaczął. - Pójdziemy kupić pewnej pani prezent. - Komu? - Jak to komu? Pani Gervaise'owej Mandeville. To jasne! - O nie! Lepiej zatrzymaj te pieniądze! - Pieniądze nie są po to, by je trzymać. - Co ty powiesz? A ja zawsze myślałam, że właśnie po to są. - Musisz się jeszcze wiele w tej dziedzinie nauczyć. Pieniądze ma się po to, by kupować prezenty i uszczęśliwiać nimi ludzi. - Jestem szczęśliwa i bez prezentów... - Niemniej prezent dostaniesz i nawet wiem, jaki... - Jaki? - Widziałem, jak się wpatrywałaś w suknię wystawioną w witrynie sklepu, który dziś rano mijaliśmy. Mam na myśli tę wspaniałą kreację z niebieskiego aksamitu. - Ach, tę? Tak! Jest bardzo ładna, ale musi być piekielnie droga... - To co? Masz teraz bogatego męża. - Nie, Gervaise! Lepiej kup coś sobie, jeśli już musisz wydać pieniądze. - W żadnym razie. Chodźmy tam, kupię ci tę suknię. Zaprowadził mnie do sklepu, w którym rzeczywiście dziś rano ową suknię podziwiałam. Rzadko się spotykało coś równie eleganckiego i pięknego. - Ta suknia ma jakiś szczególny urok, nie uważasz? - spytał. - Jest niesłychanie wytworna, ale ośmielę się twierdzić, że będzie też niezmiernie dużo kosztowała. - Wejdziemy, zobaczymy... Niezbyt chętnie weszłam do sklepu. Gervaise niemal mnie do niego wepchnął. Wyszła do nas wysoka, szczupła kobieta, ubrana na czarno. Jej wygląd kojarzył mi się trochę z pająkiem, a trochę z madame Bougerie. - Chodzi pani o tę suknię? - spytała. - Jest to specjalny model. Jeśli ma być dla pani, to doskonale, bo jest właśnie na pani miarę. Pomyśleć by można, że została dla pani uszyta... - Zaprowadziła mnie do przy mierzalni, rozebrała z tego, co miałam na sobie, pomogła włożyć niebieską suknię i ustawiła przed lustrem. Patrzyłam na siebie w tej wspaniałej aksamitnej kreacji i musiałam przyznać, że jest piękna i leży na mnie jak ulał. - Pasuje jak rękawiczka - entuzjazmowała się sprzedawczyni. - Suknia dla pani! Nikt inny nie ma prawa jej kupić. Ta suknia musi być dla madame! Przeraziła mnie cena, Gervaise jednak przełknął ją bez zmrużenia powiek. Pochłonęła całą jego wygraną, ale najwyraźniej tego właśnie pragnął. Suknię zapakowano i Gervaise dumnie wyniósł ją ze sklepu. - To był ekstrawagancki wybryk! - powiedziałam z wyrzutem. - Nie powinieneś był wydać na nią wszystkich wygranych pieniędzy. - Nie słyszałaś, co mówiła sprzedawczyni? "Suknia musi być dla madame! Jakby dla pani uszyta! Pasuje jak rękawiczka!" I taka naprawdę jest! Wyglądasz w niej bosko... Jestem przekonany, że gdybyś była wtedy z nimi. Afrodyta nigdy by złotego jabłka nie dostała... - Niemniej dalej uważam zakup za ekstrawagancki... - Nonsens! Chciałem ci kupić tę suknię i kupiłem... Jaka korzyść z tego, że się ma żonę, jeśli nie można na nią wydać pieniędzy, które się wygrało? Gdy wróciliśmy do domu, włożyłam nową suknię i tego wieczoru cały czas miałam ją na sobie. Ogromnie mi się podobała, a poza tym uznałam, że ma dla mnie szczególną wartość, gdyż otrzymałam ją w prezencie od męża. Niedługo potem gorzko żałowałam, żeśmy się w ogóle na to kasyno natknęli. Podejrzewałam, że Gervaise dobrze wiedział, iż w tej miejscowości działa kasyno, i pewnie niejeden raz je odwiedzał. Kto wie, czy właśnie nie z tego powodu wybrał tę okolicę na nasz miodowy miesiąc. Chociaż nadal z ogromną przyjemnością chodziłam z Gervaise'em po górach i jeździłam na konne wycieczki, czułam, że jego ciągnie do kasyna, że tęskni za grą i hazardem... Ilekroć bywaliśmy w kąpielisku, od razu prowadził mnie w stronę kasyna. Sam wchodził do środka, a mnie kazał usiąść w ogródku i czekać. Gdybym się uparła, mogłabym wejść z nim, a może nawet zaryzykować i postawić własną małą stawkę, ale nie miałam na to najmniejszej ochoty. Zawsze się bałam, że przegram, i oboje będziemy poszkodowani. Gervaise'owi udało się parę razy wygrać, ale nigdy aż tyle, ile wygrał wtedy, gdy mi kupił suknię. Przypomniałam sobie ostrzeżenia rodziny Gervaise'a i to, co mi powiedziała jego matka. Powinnam go była hamować i sprawić, by się ustatkował, ale mi się nie udało. Hazard pozbawił naszą poślubną podróż czaru. Jaka szkoda, że nie mogło być nadal tak pięknie jak na początku. Czułam się wtedy taka szczęśliwa, zwłaszcza po wyznaniu Gervaise'owi swej tajemnicy. Po tym, co się wydarzyło nad jeziorem, nie sądziłam, że będę jeszcze kiedyś szczęśliwa. To, że stało się inaczej, było zasługą Gervaise'a, za co zawsze mu będę wdzięczna. A potem nastąpiła owa nieszczęsna wizyta w kasynie. Za każdym razem, gdy patrzyłam na moją piękną aksamitną suknię, przypominałam sobie gorączkowe podniecenie, jakie u mego męża wywoływał hazard. Sama nie miałam w tym kierunku najmniejszej nawet skłonności i nie mogłam zrozumieć nagłej i przemożnej pokusy, jaką odczuwał Gervaise. Stawał się wtedy innym człowiekiem. Zwykle bywał zrelaksowany i beztroski, ale gdy go ogarniała obsesja hazardu, zmieniał się nie do poznania. Spędziliśmy w zajeździe madame Bougerie dwa tygodnie i za trzy dni mieliśmy się wybrać w drogę powrotną do kraju. Do dworca nie było stąd daleko. W zajeździe mieli stary powóz zaprzężony w parę równie wiekowych koni. Tym powozem goście odbywali czasem krótkie przejażdżki, a w razie potrzeby przewoziło się w nim bagaże z dworca i na dworzec. Tak się złożyło, że dwa dni przed naszym planowanym wyjazdem madame Bougerie miała wysłać po kogoś powóz na stację i zwróciła się do nas z prośbą, czybyśmy nie mogli skorzystać z tej okazji i już teraz zawieźć na dworzec bagaże. Byłoby to jej bardzo na rękę - wyjaśniała - i zaoszczędziłoby jeden kurs. Zaczęłam się pośpiesznie pakować i trochę zmarkotniałam z tego powodu. - Włóż do walizek wszystko, co możesz, tak żebyśmy potem nie musieli już niczego zabierać - przykazywał Gervaise. - Gdy będziemy mieli wyjeżdżać, piechotą przejdziemy się na stację. Nieraz się potem zastanawiałam, co by się stało, gdybyśmy nie wysłali wcześniej naszych bagaży. Zapewne Gervaise nie mógłby wówczas przeprowadzić swego planu. Wieczorem Gervaise sam udał się do kasyna. Czułam się trochę zmęczona i zostałam w domu. Zresztą kasyno wcale mnie nie pociągało. Nie miałam ochoty ani towarzyszyć mężowi, gdy grał, ani czekać na niego na ławce w ogródku. Kasyno zawsze robiło na mnie ponure wrażenie pomimo jarzących się świateł i wspaniale ubranych kobiet. Na twarzach wielu graczy dostrzegałam takie samo szaleństwo, jakie emanowało z oblicza mego męża. Tej nocy Gervaise bardzo późno wrócił do domu. Poczułam na jego widok ulgę, bo oczami wyobraźni widziałam go w koszmarnej sytuacji: wydawało mi się, że gdy wychodził z wielką wygraną z kasyna, ktoś na niego napadł, obezwładnił i obrabował. Śmiał się, gdy mu o tych przywidzeniach opowiadałam. - A któżby chciał na mnie napadać - mówił - po tym pechu, jaki mi przez cały wieczór towarzyszył... - Ty chyba nigdy nie masz szczęścia w grze - zauważyłam zgryźliwie. - Co ty opowiadasz? - oburzył się. - A ta piękna suknia? - To był wyjątek. I niepotrzebnie wydałeś wtedy wszystkie pieniądze. - Nic nie mów! Zobaczysz, że któregoś dnia przeżyjesz wielką niespodziankę... Gervaise wydawał się dziś mniej skory do śmiechu niż zwykle, ale nie zdawałam sobie sprawy z naszego fatalnego położenia. Już wkrótce jednak miałam się o wszystkim dowiedzieć. Gdy następnego ranka wyszliśmy razem z domu, bałam się, że Gervaise znowu zechce wpaść do kasyna... ale nie chciał. - Myślę, że powinniśmy pójść na dworzec - powiedział - i zobaczyć, co się dzieje z naszym bagażem. Odetchnęłam z ulgą. To był dobry pomysł. Nawet teraz nie jestem pewna, jak to się stało i dlaczego się na to zgodziłam. Gervaise odebrał nasze bagaże z przechowalni. Pociąg, którym mieliśmy nazajutrz wyjechać do Paryża, już stał na stacji. Gervaise zawołał bagażowego. Ten wziął nasze walizki i niósł je w stronę wagonów. - On myśli, że jedziemy tym pociągiem - powiedziałam. Gervaise nie odpowiedział. Pozwolił bagażowemu dalej nieść nasze walizki i sam szedł za nim, ciągnąc mnie ze sobą. - Wyjaśnij mu! - krzyknęłam. - Wszystko w porządku - odparł. Bagażowy zaniósł nasze walizki do przedziału i Gervaise mu zapłacił. - Co ty wyrabiasz? - spytałam. Odwrócił się ku mnie, uśmiechnął i pchnął mnie na siedzenie. - Uważaj! - zawołałam. - Pociąg może ruszyć... Co to za zabawa? - Czekaj cierpliwie, a zobaczysz! Gdy pociąg ruszył, przeraziłam się nie na żarty i wszczęłam alarm. - Musiałem tak postąpić... - wyjaśnił po chwili Gervaise. - Nie miałem innego wyjścia. Jestem doszczętnie spłukany... - A co z rachunkiem u madame Bougerie? - Wyślę jej pieniądze pocztą. - Nic jej nie powiedziałeś? - Nie mogłem. Nic by z tego nie zrozumiała. Wyjaśnię jej wszystko w liście. - Ale co ona sobie o nas pomyśli? Wzruszył ramionami. - Posłuchaj, co ci powiem - rzekł. - Nie było innego sposobu. Za ubiegły tydzień zapłaciłem. Została tylko należność za ostatnie dni. Szczęśliwie udało nam się wysłać wcześniej nasze bagaże. Stąd wziął się mój pomysł; przyszedł mi do głowy tej nocy. Lepiej było tak załatwić sprawę, niż narazić się na przykrości. Bóg jeden wie, co mogłoby z tego wyniknąć. Madame Bougerie tylko udaje, że rozumie po angielsku. Nie potrafiłbym jej niczego wytłumaczyć. Spojrzałam na niego przerażona. - Dobrze, że kupiliśmy powrotne bilety - dodał. - Dzięki temu wszystko się udało. - Jak mogłeś tak postąpić, Gervaise? - pytałam oburzona. - Przecież to jest oszustwo, niemal kradzież... - Wcale nie - odparł. - Madame otrzyma swoje pieniądze. Przypilnuję, by je dostała. Uświadomiłam sobie, jak nisko upadłam. Wiedziałam, że stało się coś hańbiącego... ale byłam bezradna. ** ** ** Po jakimś czasie trochę złagodziłam swój osąd. "Nikt nie jest doskonały - pomyślałam. - Nie mogę zapominać, że Gervaise mnie kocha i okazuje wiele czułości. Nie zapomnę zwłaszcza naszej pierwszej wspólnie spędzonej nocy, gdy udało mu się jakimś cudem uwolnić mnie od paroksyzmu strachu i wyzwolić spod mocy prześladującego mnie upiora. Nigdy, przenigdy nie wolno mi przestać o tym pamiętać". Zrozumiałam też, że stało się to, przed czym mnie przestrzegano. Właśnie dlatego mój ojciec zabiegał o sporządzenie odpowiedniej intercyzy. Doszłam do wniosku, że muszę coś w tej sprawie zrobić. Nie mogę pozwolić, żebyśmy się zachowywali jak oszuści. Oczami wyobraźni widziałam przerażoną minę madame Bougerie, kiedy zobaczy, że jej goście nie zapłacili za pobyt i uciekli... Jak mógł Gervaise dopuścić się czegoś takiego i zachowywać się przy tym tak beztrosko? Może uda mu się wysłać jej pieniądze na czas. Przypuszczalnie pośle jej więcej niż jest winien, by jej wynagrodzić doznane przykrości. Ale nie o to przecież chodzi... Czułam, że sama muszę coś przedsięwziąć. Postanowiłam zdobyć pieniądze i nie zwlekając, wysłać je pani Bougerie, a także napisać do niej list wyjaśniający. W drodze powrotnej do domu tylko nad tym się zastanawiałam. Magia podróży poślubnej prysła... Gervaise zdawał sobie z tego sprawę; widziałam, że jest zmartwiony. - Gdybym wiedział, że tak się przejmiesz, wymyśliłbym coś innego - zapewniał. - I cóż tu można było wymyślić, skoro przegrałeś wszystkie pieniądze, także te, które właściwie nie należały do ciebie, lecz do madame Bougerie? To jest nieuczciwe, Gervaise! - Ale przestanie być nieuczciwe, gdy odeślę jej pieniądze, i to z naddatkiem, żeby nie miała do nas żalu. Ponieważ jeszcze nie mieliśmy w Londynie własnego domu, postanowiliśmy zamieszkać w miejskiej rezydencji Mandeville'ów. Przyjechaliśmy wcześniej niż się nas spodziewano, więc nikt nas nie witał. Ucieszyłam się, bo wolałam nikogo nie widzieć, żeby nie musieć się tłumaczyć. Czułam, że się nie uspokoję, póki nie odeślę madame Bougerie należnej jej kwoty. Wiedziałam, że pieniędzy, które rodzice zdeponowali na moim koncie, nie mogę ruszyć bez ich zgody. Miałam dostawać jedynie procenty od kapitału i te miały być wypłacane mnie, a nie mojemu mężowi. Tak postanowiono w układzie, jaki rodzice zawarli z Mandeville'ami. Teraz pilnie potrzebowałam pieniędzy i zależało mi na tym, by je otrzymać jak najszybciej. Orientowałam się, o jaką mniej więcej sumę chodzi, i zgadzałam się z Gervaise'em, że trzeba posłać madame trochę więcej, jako rekompensatę. Nie namyślając się długo, napisałam do ojca o poprosiłam o przysłanie mi potrzebnej sumy. Otrzymałam ją niemal natychmiast. Tata musiał się domyślić, że w czasie podróży poślubnej miałam jakieś nadzwyczajne wydatki. Byłam uratowana. W banku się dowiedziałam, że mogę wymienić angielskie pieniądze na francuskie, i dopilnowałam, by odpowiednia suma została natychmiast wysłana pod adresem zajazdu. Napisałam też liścik do madame, przepraszając za kłopot. Tłumaczyłam się niezbyt jasno, że musieliśmy bezzwłocznie wrócić do Anglii, więc skorzystaliśmy z okazji, że pociąg stał na stacji... Gdybyśmy tego pociągu nie złapali, stracilibyśmy cały dzień. Pokornie błagałam madame o wybaczenie nam tego pozornie tylko niewybaczalnego zachowania. Gervaise'owi przyznałam się do wysłania pieniędzy dopiero po fakcie. Spojrzał na mnie smutno i powiedział: - Strasznie mi przykro, Angelet. już wiesz, za kogo wyszłaś za mąż... i nie masz złudzeń, jakim jestem człowiekiem. Czy bardzo mną pogardzasz? - Ależ nie, oczywiście, że nie... - pocieszałam go. - Zrobiłam tak tylko dlatego, że sprawa ta nie dawała mi spokoju. - Wiem! Ty jesteś taka dobra... taka uczciwa... - Nie, wcale nie o to chodzi. Ale uciec tak, jak myśmy zrobili... to było niedopuszczalne. Bardzo cię proszę, Gervaise, nie pozwól, żeby coś takiego jeszcze się nam kiedyś zdarzyło. - Nie zdarzy się! Przyrzekam, że to się nie powtórzy... - zapewnił solennie. Nie chciałam być dla niego zbyt ostra. Jest dla mnie zawsze taki serdeczny... - pomyślałam. Nie wolno się po ludziach za wiele spodziewać. Nikt nie jest wzorem cnót... Znając jego słabostki, jeszcze bardziej go pokochałam. Poczułam się mocniejszą stroną w naszej rodzinie. Zrozumiałam, że nie mogę być dłużej tą naiwną młodą dziewczyną, którą trzeba prowadzić za rękę i kierować nią. Czułam się odpowiedzialna za siebie i za niego. Obiecałam sobie, że będę go lepiej pilnowała. Ukażę mu całe ryzyko i głupotę hazardu. Byłam widać ciągle bardzo naiwna... Otrzymałam list od madame Bougerie z podziękowaniem za pieniądze. Pisała, że się oczywiście domyśliła, iż zaszło coś nagłego, co zmusiło nas do nieoczekiwanego wyjazdu, ale że ona nigdy ani przez chwilę o nic złego nas nie podejrzewała. Doskonale nas rozumie i ma nadzieję, że kiedyś znów odwiedzimy jej zajazd, gdzie zawsze będziemy mile widzianymi gośćmi. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że madame podejrzewała nas o najgorsze, ale takie sprawy załatwia się w dyplomatyczny sposób i właścicielka zajazdu dobrze o tym wiedziała. Dla mnie najważniejsze było, że udało mi się ten przykry problem zadowalająco i do końca rozwiązać. Byłam pewna, że w nowej roli przewodniczki i podpory swego męża potrafię zadbać, by jeśli chodzi o pieniądze, nigdy więcej do tak drastycznej sytuacji nie doszło. Teraz mogłam się już spokojnie oddać miłemu zajęciu szukania dla nas rezydencji w Londynie. Przyjemność była tym większa, że poszukiwania prowadziłyśmy wspólnie z Morwenną. Uważałyśmy za cudowny zbieg okoliczności, że obie znalazłyśmy się w Londynie, obie byłyśmy świeżo po ślubie i obie poszukiwałyśmy domu dzięki naszym hojnym ojcom, którzy postanowili dać go nam w prezencie. Bardzo nas to radowało; ilekroć któraś z nas wybierała się na oględziny domu, druga zawsze jej towarzyszyła. Obejrzałyśmy wiele rezydencji wystawionych na sprzedaż. Jedne były za małe, inne za duże, jeszcze inne położone zbyt daleko od centrum, a to nie spodobałoby się ani Justinowi, ani Gervaise'owi. Uderzyło nas pewne podobieństwo łączące naszych mężów. Obaj lubili udzielać się towarzysko i byli zagorzałymi bywalcami klubów. Justin twierdził, że ma prywatne dochody, które mu zapewnia rodzina. Gervaise także dysponował jakimiś funduszami, asygnowanymi przez rodzinę. Nasi mężowie szybko się ze sobą zaprzyjaźnili i odtąd często spotykaliśmy się we czwórkę. Zastanawiałyśmy się z Morwenną, jaki dom wybrać. Czy ma mieć portal w stylu Adamów,»* a okna w górnej części półkoliste z wachlarzowato ułożonymi sprossami,»* czy raczej ma to być coś w stylu regencji,»* względnie królowej Anny...»* W końcu znalazłyśmy odpowiednie rezydencje i nawet niezbyt daleko od siebie położone. Dom Morwenny reprezentował styl regencji i miał na pierwszym piętrze piękny balkon z kutego żelaza. Nasz pochodził z trochę wcześniejszego okresu, był niewielki, ale cechowała go iście georgiańska»* elegancja. Bracia Robert i James Adamowie byli wybitnymi architektami działającymi w Anglii w drugiej połowie XVIII w. Sprossy (z niemieckiego) - szczebelki dzielące szybę. Styl panujący w angielskiej architekturze w latach 1811_#1813. Formy klasycystyczne i neogotyckie. Styl panujący w angielskiej architekturze we wczesnych latach XVIII w. Bezpretensjonalna elegancja. Przeważnie z użyciem czerwonej cegły. Czasy georgiańskie to okres panowania w Anglii pierwszych czterech królów Jerzych (od Jerzego I do IV), tj. od 1714 do 1830 r. Zarówno moi rodzice, jak i państwo Pecarronowie przybyli do Londynu, aby nam pomóc w kupowaniu mebli i urządzaniu wnętrz. Od razu zaczęli ze sobą ostro rywalizować i prześcigać się wzajemnie, kto więcej wyda na ukochaną córeczkę... Wspominam ten okres jako bardzo szczęśliwy i wesoły. Obie z Morwenną mogłyśmy śmiało uchodzić za najprzykładniejsze żony zadowolone z małżeństwa. W ciągu kilku miesięcy już na dobre zainstalowałyśmy się w nowych domach. W urządzaniu się z dużym entuzjazmem pomagała nam Grace, radząc, jak kolorystycznie dobrać dywany i zasłony. Czas szybko mijał. W tym okresie, kiedy osiedliliśmy się w Londynie, nieoczekiwanie zmarł książę Albert. W kraju zapanowała żałoba, cały naród pogrążył się w smutku. Nawet ci, którzy za życia księcia bardzo go krytykowali, teraz widzieli w nim same zalety. Królowa niezwykle ciężko przeżyła cios. Cierpiała w samotności i nie chciała pokazywać się publicznie. Nasza przyjaźń z Morwenną i Justinem kwitła. Często zapraszali nas na kolację; równie często myśmy ich podejmowali. Przy tej okazji urządzaliśmy sobie muzyczne wieczorki. Morwenna, mająca bardzo przyjemny głos, śpiewała, a ja grałam na pianinie, może nie najlepiej, ale dostatecznie dobrze, aby akompaniować. Justin śpiewał niezłym tenorem, a Gervaise niestety fałszował, co wywoływało sporo śmiechu. Obie z Morwenną polubiłyśmy nasze amatorskie muzykowanie, lecz wkrótce się okazało, że nasi panowie są już nim znudzeni. Woleli grać w karty. Tymczasem ani Morwenna, ani ja nie miałyśmy do tego żadnych zdolności. Owszem, lubiłyśmy czasem pograć w jakieś śmieszne i łatwe gry, które nie wymagały zbytniej koncentracji... i to wszystko. W rezultacie często zostawiałyśmy naszych panów samych, by grali w karty, a my zajmowałyśmy się czym innym. Któregoś dnia stwierdziłam, ku mojemu zdziwieniu i zaniepokojeniu, że nasi mężowie grają o pieniądze. Przypominam sobie, że Gervaise był w doskonałym humorze, gdy po raz pierwszy zagrali o pieniądze, bo wygrał od Justina niezłą sumkę. - Nie należało tego robić - zgorszyłam się. - Przecież Justin był gościem w naszym domu. Gervaise spojrzał na mnie zdumiony i wybuchnął śmiechem. - Właśnie dlatego, że był naszym gościem, zapewniłem mu spędzenie u nas bardzo przyjemnego wieczoru. Zresztą on nie ukrywał zadowolenia... - Chcesz powiedzieć, że był zadowolony, iż przegrał pieniądze? - Takie są reguły gry... Zauważyłem, że Justin bardzo lubi hazard. - Nie uwierzę, że lubi przegrywać. - Każdy woli wygrywać... to jasne! - Mój mąż chwycił mnie nagle w objęcia i zaczął ze mną tańczyć po pokoju. - Śmieszna z ciebie osóbka, Angelet! - powiedział. - Dlaczego? - spytałam zdziwiona. - Bo masz takie "ekstra" pomysły... - Uniósł moją twarz i serdecznie ucałował. - Większość mężczyzn lubi ryzyko... Nie wiedziałaś o tym? - Może masz rację - odparłam. - Chyba jest tak, jak mówisz... Niemniej nadal uważałam, że zarówno Justin, jak i Gervaise lubili hazard bardziej niż inni mężczyźni. Tak się to zaczęło. Odtąd karty stały się nieodłącznym atrybutem naszych wieczornych spotkań. Ilekroć Justinowie przychodzili na kolację do nas lub my do nich, panowie nie mogli się wprost doczekać, by zasiąść przy zielonym stoliku i rozpocząć grę. Często grali w pokera. Obserwując ich, dziwiłam się, że mają takie błyszczące oczy i niezdrowe rumieńce. Dopatrywałam się w tym czegoś więcej niż tylko podniecenia grą. Ich zachowanie wyglądało na prawdziwą obsesję. Byłam zaniepokojona, choć czasem się łudziłam, że może żaden z nich nie wygra i obaj zakończą grę, tak jak ją zaczęli, bez strat po którejkolwiek stronie. Zauważyłam, że ostatnio Justin bardzo często wygrywa. Gdy o tym wspomniałam Gervaise'owi, on tylko wzruszył ramionami. - Raz jest się na górze, raz na dole - powiedział. - Jednakże w porównaniu z Justinem znacznie częściej bywasz na dole... - upierałam się. - Nieraz tak się karta układa - tłumaczył. - Potem to się zmienia... Fortuna kołem się toczy. Jeśli chodzi o szczęście w grze, właśnie jej nieprzewidywalność najbardziej mnie podnieca. Dlatego mówi się nieraz o szczęściu: "pani fortuna", bo jest jak kobieta. - Czyżbyś mnie też uważał za nieprzewidywalną? Otoczył mnie ramionami. - Oczywiście, że nie! Przecież ci już mówiłem, że jesteś jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna. Właśnie dlatego cię kocham. Gdy byłam z Gervaise'em, często zapominałam o swoich zastrzeżeniach i złych przeczuciach. Umiał w przekonujący sposób wyjaśniać wątpliwości i wszystko traktował lekko, niczym się nie przejmując. Początkowo sądziłam, że Justin i Gervaise są bardzo do siebie podobni. Na swój sposób rzeczywiście byli, zwłaszcza jeśli chodzi o styl życia, przyjacielski stosunek do ludzi i umiłowanie hazardu. Obaj nie pracowali. Byłam przyzwyczajona, że otaczający mnie ludzie mieli jakieś zajęcie. W naszym majątku wciąż się pojawiały jakieś problemy, więc ojciec zawsze miał pełne ręce roboty. Pan Pencarron bardzo się angażował w pracę swojej kopalni. Nasi przyjaciele z miasteczek sąsiadujących z Cador wykonywali zawody adwokatów czy lekarzy. Wuj Peter tkwił po uszy w obowiązkach związanych z prowadzeniem swoich nocnych klubów. Matthew aktywnie uczestniczył w działalności parlamentu. Peterkin i Frances poświęcali się misji charytatywnej. Tylko Gervaise i Justin stanowili pod tym względem wyjątek. Justin wciąż rozważał różne możliwości. Zapowiadał, że już wkrótce zabierze się do jakiejś roboty. Dopiero niedawno wrócił do kraju po dłuższym pobycie w Ameryce. Podobno zajmował się tam produkcją bawełny. Twierdził, że ma zamiar w najbliższym czasie podjąć stosowną decyzję, ale na razie nie ma jeszcze sprecyzowanego zdania. 1 1 55 0 2 108 1 ff 1 32 1 Gervaise nawet nie udawał, że szuka pracy. Był bardzo zadowolony z życia, jakie do tej pory prowadził, i mocno wierzył, że pewnego dnia uda mu się wygrać przy zielonym stoliku tyle pieniędzy, by na zawsze zapewnić sobie dobrobyt. Próbowałam mu tłumaczyć. - Nawet gdybyś wygrał duże pieniądze - przekonywałam - to i tak na nic, bo zaraz byś je znowu wystawił na ryzyko. - Tylko po to - upierał się - żeby wygrać jeszcze większy majątek... - Czyżbyś zapomniał, co się przydarzyło twojemu przodkowi? - spytałam. - Nie, nie zapomniałem, bo nie miałem na to szansy. W naszym domu wciąż prawiło się kazania i głoszono tę prawdę niczym Ewangelię. - Tym większy powód, żebyś na zawsze zachował ją w pamięci. `tc Podróż poślubna (cd.) Ilekroć usiłowałam poważnie o czymś mówić, Gervaise, zwykle zbywał to śmiechem. Nieraz bardzo się tym irytowałam, ale on potrafił rozbroić mnie swoim wdziękiem. Często odwiedzaliśmy wuja Petera i ciotkę Amaryllis. Zauważyłam, że zarówno ciotka, jak i jej córka darzą nas iście macierzyńskim uczuciem. Ciotka pewnie dlatego, że zawsze się interesowała młodszymi członkami rodziny, natomiast zainteresowanie Heleny datowało się od czasu, gdy mnie wprowadzała w świat. Lubiłam bywać u nich na przyjęciach, zwłaszcza na proszonych kolacjach, w czasie których toczyła się żywa rozmowa. Szczególnie interesujące były polemiki, jakie wuj prowadził z Frances, swoją synową. Mimo że się z nią kłócił, odnosiłam wrażenie, że ją w duchu podziwia, jak wszystkich, którzy aktywnie na jakimś polu działali. Najczęściej debatowano o polityce. Od dawna mi się marzyło, żeby Matthew i wuj Peter choć raz się poróżnili w jakiejś kwestii i żeby doszło między nimi do prawdziwej wymiany zdań. Niestety, Matthew przeważnie potulnie przychylał się do opinii wuja. W tamtym okresie obaj ubolewali nad faktem, że Palmerston nie przestaje być premierem. - Najwyższy czas, żeby poszedł na emeryturę - mówił wuj. - Gdyby ustąpił, mam nadzieję, że wtedy do władzy powróci nasza partia, i tobie się dostanie dobre stanowisko w rządzie. - Nie wierzę, by ustąpił - uważał Matthew. - Jest jednym z tych, co raczej umrą w zaprzęgu, ale nie popuszczą. Taką ma naturę ten stary... Czasem siedzi w tej Izbie... oczy ma na wpół przymknięte i wygląda tak, jakby zasypiał albo już na dobre spał. Zawsze jednak elegancki jak dandys, w żakiecie i jasnoszarych spodniach, w rękawiczkach... nigdy go bez rękawiczek nie widziałem. Sprawia wrażenie, że nie słyszy ani słowa z toczącej się debaty, i nagle się zrywa i jak to jest w jego zwyczaju - wszystko i wszystkich wystawia na kpiny... Rozśmiesza całą Izbę, a potem, nie wiedzieć dlaczego, wszyscy głosują tak, jak on sobie życzy. - Zadziwiający człowiek... - przyznał wuj Peter. - Dobrze by było mieć takiego w naszej partii... - To prawda. Któż inny potrafiłby wznieść się jak on ponad plotki krążące o jego miłosnych przygodach. Trudno w to uwierzyć, ale tego premiera obdarzono przezwiskiem "Kupidyn". Uwielbiałam słuchać anegdot o ludziach, których nazwiska były powszechnie znane. Wieczorne przyjęcia u wujostwa dawały mi zawsze wiele radości. Gervaise'owi też się podobały. Nieraz miałam wrażenie, że wuj Peter wie o nim o wiele więcej, niż daje po sobie poznać. Myślę, że wuj doskonale się orientował w skłonnościach Gervaise'a do hazardu, bo mi któregoś dnia powiedział: - Powinnaś krócej trzymać swego męża... Za bardzo lubi zielone stoliki. Wuj Peter dobrze się na tym znał i wiedział, co mówi. Zbił majątek na klubach, w których, obok dostarczania innych rozrywek, uprawiano hazard na wielką skalę. Czujnie się też przypatrywał Justinowi. Byłam pewna, że Justin jest dla niego większą zagadką niż Gervaise. Pewnego wieczoru w domu wujostwa zdarzyło się coś, co miało odmienić nasz los, chociaż wtedy jeszcze nie zdawałam sobie z tego sprawy. Przy kolacji znowu mówiło się o Palmerstonie, o tym, że się premier starzeje. Z niepokojem napomknięto również o złym stanie zdrowia lorda Derby, po którym się spodziewano, że w następnych wyborach pokona Palmerstona. Potem zajęto się dziwactwami Benjamina Disraelego; podkreślano, że mierzy bardzo wysoko: na najwyższy urząd w kraju. Ni stąd, ni zowąd wuj Peter poruszył zupełnie inny temat. - Wiecie, co wam powiem? - zaczął. - Mam wiadomość od Benedykta. Zauważyłam, że Gervaise rzucił mi zaciekawione spojrzenie. Trochę się zdenerwowałam, ale nie był to dawny lęk, który mi towarzyszył, zanim się zwierzyłam Gervaise'owi. Teraz już się nie bałam, przekonana przez męża, że w tym wydarzeniu nie było mojej winy, i powinnam o nim zapomnieć. - Ben rzadko pisze - kontynuował wuj Peter. - Domyślam się, że nie było mu łatwo, jak to sobie początkowo wyobrażał. Ale teraz chyba nastąpił jakiś przełom... coś się w jego życiu odmieniło. Zwracając się do Gervaise'a i Justina, wuj wyjaśnił: - Mój wnuk, Benedykt, wpadł na pomysł, żeby wyjechać do Australii na poszukiwanie złota. - Było to dość dawno - dodała ciotka. - Tak! Rzeczywiście sporo czasu upłynęło od jego wyjazdu. Benedykt nie należy do ludzi lubiących pisać listy, a już na pewno nie chciał utrzymywać z nami kontaktu, gdy mu się nie wiodło. Muszę przyznać, że przebojowy z niego młodzieniec. Pojechał po złoto przekonany, iż wróci z dużym majątkiem, a taki jest ambitny, że skoro się fortuny nie dorobił, wstyd mu wracać i ciągle tam jeszcze siedzi. - Widać nie trafił jeszcze na bogatą żyłę... - zauważył Matthew. - Z tego, co mi pisze, wynika, że początkowo miał jakieś niepowodzenia, ale potem napotkał na zasobniejsze złoża. Czeka go jeszcze ciężka praca, lecz szczęście już zaczyna się do niego uśmiechać. Do tej pory z trudem się utrzymywał z tego, co zdołał wydobyć ze swojej działki. Mimo to nie tracił nadziei... i wygląda na to, że jego nadzieje może się teraz spełnią. - W której części Australii pański wnuk prowadzi poszukiwania? - spytał Justin. - Na północ od Melbourne. - Pamiętam, ile się w swoim czasie mówiło o tamtejszych odkryciach złota - mówił dalej Justin. - Bardzo się tym interesowałem. To było chyba z dziesięć lat temu. Nieco wcześniej podobne zjawisko zaobserwowałem w Ameryce. Po prostu jakiś człowiek przypadkiem natrafia na złoże... fama roznosi się na cały kraj i od razu zaczyna się owczy pęd. Pamiętam, że ktoś miał szczęście znaleźć sporo złota w miejscowości, która nazywała się Golden Point. Znajdowała się, jeśli się nie mylę, w Australii. Ten człowiek zrobił olbrzymią fortunę. Wkrótce ludzie zostawiali wszystko, co mieli, i udawali się w tamto miejsce. Każdy myślał, że powróci milionerem... - No i jak, komuś się udało? - zaciekawiłam się. - Niektórym tak... - Miejmy więc nadzieję, że i Benedykt odniesie sukces... - powiedział wuj. - Bo chyba nie wróci w nasze strony, dopóki nie zdobędzie bogactwa. Jest zawzięty jak buldog. Kiedy się czegoś uczepi, za nic nie zrezygnuje. Może się dorobi, a jeśli nie, zostanie tam do końca życia i będzie wciąż ponawiał próby... - Bardzo to interesujące - stwierdził Gervaise. - Mogę zrozumieć, co czują ludzie ogarnięci gorączką złota. - To jest hazard - oznajmił wuj Peter. - Wszystko zależy od szczęścia, jeden udaje się do Australii, haruje tam dzień i noc i nic nie znajduje, a drugi przyjedzie i w ciągu tygodnia czy dwóch natknie się na złoto. - Mnie się to wydaje obrzydliwe - lekko się wzdrygając, wyznała ciotka. - Nie martw się, moja droga - rzekł wuj z czułym uśmiechem. - Nie mam najmniejszego zamiaru porzucać wszystkiego, aby udać się na poszukiwanie złota do Australii. Wszyscy się roześmiali i zmienili temat. Po powrocie do domu zauważyłam, że Gervaise jest dziwnie zamyślony. - Ciekawych rzeczy dowiedziałem się dziś o Benedykcie. To ten, o którym mi wspominałaś, prawda? - spytał. Potaknęłam. - Wydaje mi się, że ma silny charakter. - O tak! Dlatego jestem pewna, że znajdzie złoto. - Ale to jakoś długo trwa? - Nie szkodzi! Zobaczysz, że w końcu osiągnie sukces. - I wróci jako milioner. Zastanawiałam się, czy Ben mnie pamięta i czy myśli o mnie i o tragedii, którąśmy wspólnie przeżyli. Zajęta własnymi myślami, nie zauważyłam, że Gervaise pogrążył się w głębokiej zadumie. Kiedy ostatnio byliśmy u wujostwa, Gervaise zostawił mnie na chwilę z ciotką, a sam zniknął gdzieś z wujem Peterem. Gdy się znowu do nas przyłączyli, mój mąż był czerwony na twarzy i jakby zmieszany, natomiast wuj taki sam jak zawsze: spokojny i opanowany. Zauważyłam, że Gervaise jest zniecierpliwiony i chciałby już wrócić do domu. Lecz kiedy w końcu wyszliśmy, przez całą drogę milczał. Dopiero w sypialni spytałam go, czy stało się coś złego. - Złego? - powtórzył. - Nie! Raczej zanosi się na to, że będzie lepiej. Jak ci się podoba pomysł, żebyśmy wyjechali do Australii? - Co takiego? - zdziwiłam się. - Możemy pojechać - powiedział - jeśli ty się na to zgodzisz. W każdym razie ja muszę wyjechać... Mam jednak nadzieję, że zechcesz mi towarzyszyć. - Bój się Boga, Gervaise! O czym ty mówisz? - Może lepiej zacznę od samego początku... - Tak by należało. - Otóż siedzę po uszy w długach... Przeraziłam się. Zaskoczona nagłym wyznaniem, poczułam się bezsilna. - Jak to się stało? Przecież starałam się ciebie pilnować... - Wiem, że się starałaś... ale przegrałem dużo do Justina. Nie to jest jednak najgorsze. Chodzi głównie o kluby... Bo długi klubowe muszą być od razu zwrócone. Jeśli natychmiast nie zapłacę, nie wpuszczą mnie do żadnego klubu. - Może dobrze by się stało... - Nie wiesz, co mówisz, Angelet. To są długi honorowe... Możesz kazać czekać na zapłatę twojemu krawcowi, rzeźnikowi, piekarzowi, ewentualnie facetowi, który wyrabia lichtarze, ale długi karciane muszą być od ręki regulowane. - Ile jesteś winien? - Tak dużo, że nie śmiem powiedzieć... - Lepiej, żebym wiedziała. - Sam nie wiem, ile ta suma wynosi... wiem tylko, że nie jestem w stanie jej zapłacić. Rozumiem, że to jest dla ciebie zła wiadomość, ale mam i dobrą: twój wuj Peter obiecał spłacić moje długi. - Nie pojmuję, dlaczego on jest w to wmieszany? - Bo kluby, w których grałem, należą do niego. - Ach, Gervaise... a już myślałam, że się poprawiłeś. - Tak mi przykro... przepraszam! - powiedział z żalem. - Ale posłuchaj: Pojedziemy do Australii, znajdziemy złoto, będziemy milionerami! Wtedy od razu pozbędę się wszystkich długów, lordowskim gestem natychmiast je spłacę... gotówką! - Bądź poważny, Gervaise! To nie żarty! - Jeszcze raz cię przepraszam, kochanie! Masz rację, sprawa jest poważna, ale też ogromnie ekscytująca... - Co ci powiedział wuj? - Obiecał, że spłaci moje długi, da nam na podróż i jeszcze nas zaopatrzy w pieniądze, żebyśmy mieli z czego żyć, póki nie zaczniemy zarabiać. Powiedział, że napisze do Benedykta, żeby się nami zajął po przyjeździe i pomógł się urządzić. Poprosi go - mówił - żeby był naszym opiekunem i aniołem stróżem. A my już wkrótce wyjedziemy i zobaczysz, jaka wspaniała przygoda czeka nas za morzem. - Nie rozumiem, dlaczego wuj Peter ma płacić twoje długi. - Nic się nie bój. On wcale nie jest takim altruistą, jakby się mogło wydawać. To chytry biznesmen. Żąda dodatkowego zabezpieczenia na majątku. - Nie wiem, co masz na myśli. - Po prostu chce, żebyśmy mu dali coś wartościowego jako zabezpieczenie. - Na przykład co? - Choćby ten dom... - Przecież to prezent ślubny od moich rodziców. - To co? Z tego powodu nie jest mniej wart... - Bój się Boga, Gervaise! Coś ty zrobił? - Na razie nic. Najgorsze jeszcze przede mną... Ale mam wspaniałe wyjście... prawdę mówiąc, jedyne możliwe... w przeciwnym razie zgniję w więzieniu... gdzie mnie już wkrótce posadzą za długi. Wtedy nie będę miał już, niestety, żadnej szansy, aby spłacić swoich wierzycieli. - Przerażasz mnie, Gervaise! - szepnęłam. - Sam jestem przerażony. Coraz wyraźniej widzę, że nie pozostało mi nic innego, jak zaakceptować jedyne możliwe wyjście z tej kłopotliwej sytuacji, a jest nim wyjazd do Australii. Muszę przecież coś robić... Zrozum mnie, Angelet! - Myślisz o pracy poszukiwacza złota? - Tak! Taka praca odpowiadałaby mojemu temperamentowi. Każdy dzień to hazard! Spróbuj sobie to wyobrazić! Codziennie, wychodząc do pracy na swojej działce, będę przeżywał ogromne podniecenie, bo przecież nie wiadomo, czy właśnie ten nie będzie dniem sukcesu... - Szkoda, że tak niewiele wiemy o Australii. Nie wiadomo nawet, gdzie będziemy mieszkać. - Ależ tam jest mnóstwo miejsca, już ten doświadczony i wszechwiedzący Benedykt wskaże nam właściwą drogę. Dowiemy się od niego wszystkiego, co nam będzie potrzebne. Ale nie widzę, żebyś się z entuzjazmem odnosiła do tego pomysłu. Dlaczego, Angelet? - Trudno mi się cieszyć, bo za mało wiem. Wszystko wydaje mi się takie zwariowane! A ty nie miałeś prawa oddawać wujowi Peterowi naszego domu za długi... - To jest tylko zabezpieczenie na papierze. Kiedy wrócimy do kraju z milionowej wartości bryłkami złota... - chyba tak się to nazywa: bryłki - zwrócimy wujowi, co mu się należy, i ten kochany mały domek będzie znów nasz. Kto wie jednak... Gdy pani Angelet Mandeville będzie miała tyle złota, że zostanie milionerką, być może zapragnie okazalszej rezydencji... Może kupimy wtedy dwór na wsi i jakiś pałac w mieście... Ciekawe, czy są jeszcze jakieś zamki na sprzedaż? - Bądź poważny, Gervaise! - upomniałam go. - Staram się, ale perspektywa wyjazdu ogromnie mnie ekscytuje. Mam dobre przeczucia... To będzie dla nas doskonałe wyjście... Tej nocy długo nie mogliśmy zasnąć; leżeliśmy, rozmawiając o Australii. Wyjazd wydawał mi się dzikim pomysłem, mrzonką, którą Gervaise się upajał, ale która nie miała odzwierciedlenia w rzeczywistości. Niepokoiły mnie jego długi i fakt, że obciążył hipotekę naszego domu, by je spłacić. Początkowo myślałam, że marzenia o wyjeździe Gervaise snuje jedynie dla samouspokojenia i że sam nie do końca w nie wierzy. Tak jednak nie było. Okazało się, że popertraktował z wujem Peterem w tej sprawie. Któregoś dnia wuj wziął mnie na bok i powiedział: - Nie uważam, żeby to był zły pomysł. Gervaise należy do osób, które nigdy nie zaprzestaną hazardu. Nic go nie uleczy. Gdy wyjedziecie, zajmę się i zaopiekuję waszymi sprawami. Wydaje mi się, że jeśli twój mąż będzie miał szansę stania się bardzo majętnym, zacznie postępować ostrożniej. Tak nieraz bywa. Młodzi ludzie mający niewielkie dochody dążą do tego, by je za wszelką cenę pomnożyć. Bardzo prawdopodobne, że gdy Gervaise stanie się bogaty, ta chętka w nim osłabnie. - Naprawdę uważasz, wuju, że powinniśmy wyjechać do Australii? - spytałam. - Jak mówiłem, sądzę, że nie jest to zły pomysł. Ludzie już zaczynają mówić o Gervaise'a namiętności do hazardu, która skłania go do gry, ale nie do płacenia... Mężczyzna, chcący prowadzić taki styl życia, potrzebuje dużego dochodu. Niechże więc pojedzie do Australii, przypuszczam, że to będzie z korzyścią dla niego i pomoże mu się ustatkować. Napisałem do Benedykta; jestem pewien, że uczyni wszystko, co w jego mocy, by wam pomóc. Niedługo potem do Londynu zawitali moi rodzice. Pomysł naszego wyjazdu do Australii obojgu się nie podobał, zwłaszcza matce. Nie dziwiłam się, bo zapewne myślała o swoim wyjeździe do tego kraju przed laty, o wyjeździe, który zakończył się tragiczną śmiercią jej rodziny. Byłam przekonana, że mój ojciec raczej wolałby sam spłacić długi Gervaise'a, niż pozwolić na nasz wyjazd. Zaczynałam jednak dochodzić do wniosku, że to nie byłoby żadnym rozwiązaniem. Gervaise powinien sam sobie pomóc, a nie polegać na innych. Gdyby ktoś spłacił jego długi, natychmiast porobiłby nowe. Już go na tyle poznałam... Dla niego hazard był nie tylko sposobem spędzania czasu, lecz prawdziwą obsesją, niczym choroba ze skłonnością do nawrotów. Wuj miał rację. Jeśli uda mu się zdobyć majątek w Australii, to być może nie tylko obsesję osłabi, ale go nawet całkiem z niej wyleczy. Utwierdziłam się w mniemaniu, że należy się zdecydować na wyjazd. Grace była przerażona. - Pomyśl! - wykrzyknęła. - Tam życie jest trudne, dokuczy ci niedostatek. - Wiem! - odparłam. - Mama opowiadała mi o ciężkich warunkach w Australii, ale była tam dawno temu. Może od tamtej pory sytuacja zmieniła się na lepsze. Miałam wiele obaw i zastrzeżeń, ale Gervaise palił się do wyjazdu. Myślę, że gdy się zorientował, jak wielkie ma długi, i zrozumiał, że nie będzie w stanie ich spłacić, zaczął się serio bać konsekwencji, jakie przyjdzie mu ponieść. Znalazł się w katastrofalnym położeniu, był zdesperowany i wyjazd jawił mu się jako jedyne honorowe wyjście. Morwenna bardzo się martwiła, że wyjeżdżamy. Mówiła mi, że Justin też wciąż o tym myśli. Aż tu pewnego dnia zjawiła się u mnie ogromnie podekscytowana i zanim jeszcze zdążyłam zapytać co się stało, wybuchła: - Słuchaj! Jedziemy z wami. Justin uważa, że to wspaniały pomysł, żeby spróbować zrobić majątek na złocie. Długo się zastanawiał nad wyborem pracy, która by mu odpowiadała, a teraz doszedł do wniosku, że właśnie poszukiwanie złota będzie dla niego idealnym zajęciem. Patrzyłam na nią i śmiałam się; potem uszczęśliwione padłyśmy sobie w ramiona. Wszystkim zrobiło się lżej na duszy na myśl, że jedziemy do Australii we czwórkę. Grace też nie kryła, że poczuła ulgę. - To ogromna różnica... - powiedziała. - Całkiem co innego. Bardzo się cieszę. - Nie przesadzaj! Wszyscy mówicie o naszym wyjeździe, jakbyśmy nigdy nie mieli stamtąd wrócić. - Nie! Ale wiem, że przyjemnie ci będzie być tam razem z Morwenną, a Justin i Gervaise doskonale się rozumieją. - Zwłaszcza że obaj uwielbiają hazard... - dodałam. - W tym wypadku hazard przyniesie pożądane rezultaty - zawyrokowała Grace. - Wierzę, że tak będzie... W miarę rozwoju sytuacji patrzyłam w przyszłość z coraz większym entuzjazmem. Doszłam do przekonania, że nasz wyjazd do Australii będzie mimo wszystko wielką przygodą. Mamę pocieszałam, że może już wkrótce spotka nas szczęście: znajdziemy złoto! Wtedy od razu wrócimy do domu i kto wie, może za rok o tej porze znowu będę przy niej. Na list wuja Petera nadeszła odpowiedź od Bena. Zobowiązał się, że uczyni wszystko, co możliwe, by nam pomóc. Dołączył list do mnie. Donosił w nim, że często mnie wspomina i cieszy go perspektywa naszego ponownego spotkania. "Jesteś już pewnie całkiem dorosła - pisał - w dodatku mężatka! Ciekaw jestem, czy łatwo się rozpoznamy". Miałam nadzieję, że go poznam. Tyle czasu minęło, a wciąż zachowywałam go w żywej pamięci. Chociaż boleśnie przeżyłam rozstanie z rodziną, perspektywa rozpoczęcia zupełnie nowego życia bardzo mnie podniecała. Gdy nadeszła pora wyjazdu, udaliśmy się do Tilbury i tam wsiedliśmy na statek, który nazywał się "Royal Albert" i miał nas zawieźć do Melbourne. Złoto Australii Wejście na pokład i przestawienie się na życie na statku były dla nas emocjonującym doświadczeniem. Wkrótce się jednak okazało, że sama podróż nie jest ani zbyt urozmaicona, ani specjalnie atrakcyjna. Interesujące natomiast było zwiedzanie portów, do których statek po drodze zawijał. Przy tej okazji Gervaise dał się poznać jako doskonały kompan i przewodnik. Zdążył już zapomnieć o swoich upiornych długach, zostawił przeszłość za sobą i rozkoszował się morską przygodą. Był pełen optymizmu i tak głęboko przekonany, że wszystko się dobrze ułoży, iż ja też w to uwierzyłam. Gervaise miał szczególny dar rozweselania innych. Życie przy nim wydawało się jednym pasmem przyjemności. Chyba ta właśnie cecha jego osobowości sprawiła, że go pokochałam. W jego towarzystwie nie można się było długo czuć nieszczęśliwym. Potrafił odrzucać od siebie wszystko, co przykre i niemiłe, z tego zaś, co przyjemne, wyciągać tyle radości, ile się tylko da. Prosiłam go, żeby się nigdy więcej nie hazardował. - Sam widzisz, do czego cię to doprowadziło - przypomniałam. Przybrał minę skruszonego grzesznika i zapewniał, że uczyni wszystko, byle mnie zadowolić. Wzięłam to za dobrą monetę i uwierzyłam, że odtąd będzie się powstrzymywał od ulegania owej strasznej namiętności, która takie okrutne piętno wycisnęła na naszym losie. Byłam młoda, żądna przygód i nie mogłam oprzeć się chęci rozkoszowania się teraźniejszością. Być może zaraziłam się optymizmem od Gervaise'a. Byłam przekonana, że uda nam się natrafić na żyłę złota i w krótkim czasie bogaci powrócimy do kraju, by wujowi Peterowi spłacić długi i już na zawsze żyć szczęśliwie w naszym małym, kochanym domku, z którego byłam taka dumna... Wierzyłam też, że kiedy Gervaise zdobędzie majątek, stłumi w sobie żądzę hazardu. Mój mąż teraźniejszość i przyszłość widział zawsze w różowych kolorach. Tylko przeszłość, zwłaszcza niemiła, powinna była - jego zdaniem - pójść w zapomnienie. Biorąc z niego przykład, zaczęłam chwalić podróż i znajdowałam w niej wiele radości. Nawiązaliśmy nowe znajomości, a nawet zdołaliśmy się zaprzyjaźnić z paroma osobami. Bardzo polubiliśmy kapitana statku, Gregory'ego. Okazało się, że dobrze zna Australię. Jego ojciec osiedlił się w tym kraju przed czterdziestu laty i miał posiadłość pod Melbourne. Kapitan natomiast pojechał do Anglii studiować nawigację i już tam pozostał. Ale ilekroć jego statek zawijał do Australii, zatrzymywał się u swojej rodziny. W jego towarzystwie często jadaliśmy kolację; uczestniczył w niej również pierwszy oficer, bardzo miły młody człowiek, który ciekawie opowiadał o statkach i podróżach. Cieszyliśmy się, że będziemy mogli zwiedzać porty. Zdaniem Morwenny najmilszy moment na statku jest wtedy, gdy można z niego zejść na ląd. "Najlepiej przespać podróż i zbudzić się w porcie - to dopiero radość" - mówiła. Kiedy w czwórkę wychodziliśmy na ląd, wspaniale spędzaliśmy czas, bawiąc się i ucztując w różnych dziwnych miejscach; podziwialiśmy lokalną scenerię i zwyczaje obcych narodów, całkiem inne niż nasze. Życie wydawało nam się zabawne i pełne rozkoszy. Cudownie było oglądać miejsca, które dotąd znaliśmy tylko z nazwy. Kiedyś wzięliśmy dorożkę i objechaliśmy całą Teneryfę. Zobaczyliśmy port, w którym walczył lord Nelson. Tu właśnie stracił prawe ramię. Chętnie zatrzymałabym się tam dłużej, mogłabym wówczas obejrzeć krater Las Canadas lub wspiąć się jeszcze wyżej na szczyt Pico de Teide górujący nad wyspą. Niestety, nasze pobyty w portach nie trwały długo. Poskarżyłam się na to kapitanowi. - Naszym celem, droga pani - odpowiedział mi z uśmiechem - jest jak najszybsze dowiezienie państwa do Melbourne. Zatrzymujemy się w portach tylko w celu uzupełnienia zapasów. - Może i dobrze, że nasze pobyty w portach są takie krótkie. Tym bardziej będziemy je sobie cenić... - wtrącił Gervaise. Mój mąż chciał rozkoszować się każdą chwilą podróży. Przypuszczam, iż w głębi duszy wątpił, czy wyjedziemy z Australii ze złotem, które odmieni nasz los, i po cichu się martwił, że nie przywyknie do pracy górnika. Nie wiem, czy tak było, a jeśli nawet - to Gervaise nigdy nie dał tego po sobie poznać. Od czasu naszego ślubu wciąż się o nim czegoś nowego dowiadywałam, ale jeszcze sporo zostało do odkrycia... Z portów, które zwiedzaliśmy, mile wspominam piękne miasto Durban, położone nad brzegiem morza. Urzekł mnie emocjonujący widok spienionych fal bijących o brzeg. Durban był stolicą Natalu, który dopiero od niedawna stał się angielską kolonią. A jednak to nie ów port sprawił, że ten dzień utkwił mi w pamięci, ale coś, co się wydarzyło na pokładzie. Gdy wróciliśmy do kabin, wydawało mi się, że Morwenna jest zmęczona. Potwierdziła to, mówiąc, że chce się położyć. Odniosłam wrażenie, że coś ją gnębi, i szukałam okazji, żeby z nią pomówić bez świadków. Nadarzyła się wkrótce, kiedy o północy opuściliśmy Durban. Siedziałyśmy na pokładzie. Morze było spokojne, na jego powierzchni nie rysowała się ani jedna zmarszczka. Kolor wody przypominał zieleń jadeitu z lekkim odcieniem akwamaryny. Spojrzałam z boku na Morwennę. Była blada i miała cienie pod oczami. - Powiedz, Morwenno! Czy coś ci dolega? - spytałam. - Nie, nie! - odparła dość ostro. - Nie wiem, o co ci chodzi... - Wydajesz mi się dziwnie spięta. - Spięta? Może po prostu zmęczona? - Jakbyś się czymś martwiła... Przez kilka chwil milczała, a potem powiedziała: - Jestem szczęśliwa, Angelet. Chyba nigdy nie byłam tak bardzo szczęśliwa. Jedyną rysą na moim szczęściu jest brak rodziców. Myślę, że boleśnie przeżyli mój wyjazd. - Na pewno nie było im łatwo. To naturalne... Całe życie cię uwielbiali. Ale taki jest bieg rzeczy, że córki dorastają, wychodzą za mąż i zajmują się własnymi sprawami. Moi rodzice przeżywali to samo... - Wiem. - Ale nie to cię martwi. Przyznaj się, Morwenno! - Nie martwię się. Jestem bardzo szczęśliwa. - Nie wiem, co chcesz mi dać do zrozumienia... - Sądziłam, że się domyślisz. Będę miała dziecko! - Morwenno! - krzyknęłam radośnie. - Tak! - uśmiechnęła się. - Myślę, że zawsze tego pragnęłam. Dziecko... Coś, co będzie należało tylko do mnie... i oczywiście do Justina także. - A co na to Justin? - Jeszcze o niczym nie wie. Tym właśnie się martwię, i taka jest przyczyna napięcia, które we mnie odkryłaś. Trochę się boję. Justin tak się cieszył naszym wyjazdem, nie chcę mu psuć radości... - Myślisz, że nie chciałby dziecka? - Ach, nie! Nigdy niczego takiego nie mówił. Ale udajemy się, jak wiesz, do nowego kraju i wcale nie wiemy, co nas tam czeka. Justin będzie się niepokoił o mnie... i o dziecko. - Nie sądzę, by z tego powodu były jakieś kłopoty. Na pewno mają tam położne i lekarzy. - Mam nadzieję... - Cudownie, że będziesz miała dziecko, Morwenno! Choć trudno mi wyobrazić sobie ciebie z dzidziusiem... Ale ja chyba zaczynam być zazdrosna... - Myślę, że i ty zechcesz w przyszłości mieć dziecko. - Tak, raczej tak. A Justin, mówisz, nic nie wie? - Na razie nie wie. Bo, widzisz, ja wiedziałam, że jestem w ciąży, zanim wyjechaliśmy. Co prawda nie byłam całkiem pewna, ale podejrzewałam... Bałam się jednak, że jeśli o tym komuś powiem, skomplikuję naszą sytuację. Rodzice wtedy nie zgodziliby się na mój wyjazd, a tatuś potrafi być bardzo nieustępliwy, kiedy mu na czymś zależy. Gdyby się dowiedzieli, na pewno by nalegali, żebym wróciła do domu i tam urodziła dziecko. - Właściwie ich rozumiem. - Justin byłby niepocieszony. Koniecznie chciał się wybrać na tę australijską eskapadę, jest pełen entuzjazmu... taki pewny, że zrobi majątek. - Zupełnie jak Gervaise. - Chyba postąpiłabyś tak samo, gdybyś była na moim miejscu. - Tak! Ale teraz nie ma potrzeby dłużej utrzymywać tego w tajemnicy. Jesteśmy na statku, płyniemy do Australii i nic się już nie da odmienić. - To prawda, lecz nie chcę, żeby Justin się martwił... - Jest twoim mężem, musi dzielić z tobą wszystko, także troski. A poza tym będziesz teraz wymagała specjalnej opieki, nie sądzisz? Powinno by się ciebie trochę rozpieszczać. - Cieszę się, że ty już wiesz o dziecku. - Niemniej sądzę, że należałoby powiedzieć także naszym mężom. - Dobrze, zróbmy to. Najpierw jednak sama porozmawiam z Justinem. - Zgadzasz się, żebym zdradziła sekret Gervaise'owi? - Oczywiście! Mój mąż, gdy mu o tym powiedziałam, był rozbawiony. - Ha! Któż by się spodziewał?... Ubiegła nas! - Morwenna bardzo się cieszy, że będzie miała dziecko. Jest taka dobra, zupełnie pozbawiona egoizmu... Zamiast się przejmować, że jedziemy do miejscowości, która może się okazać niezwykle prymitywna, myśli jedynie o tym, żeby Justinowi nie psuć radości z wyjazdu. - Tak! Dobra z niej dziewczyna - przyznał Gervaise. - Justin ma szczęście. Obaj je mamy... - dodał. Tego wieczoru wspólnie świętowaliśmy nowinę. Justin był zachwycony, a ja nigdy nie widziałam Morwenny tak szczęśliwej. Gnębiło ją tylko to, żeby u niej w domu nikt się o tym nie dowiedział, dopóki dziecko nie przyjdzie na świat. Nie chciała, by jej rodzice się martwili, że ich jedynaczka, będąc w odmiennym stanie, znajduje się od nich tak daleko. W czasie podróży zdarzyło się jeszcze coś, co utkwiło mi w pamięci, a miało miejsce niedługo po tym, gdy opuściliśmy Bombaj. Spędziliśmy na lądzie tylko jeden dzień, ale wykorzystaliśmy go doskonale. Pomimo intensywnego upału byliśmy zachwyceni miastem, choć nas trochę przygnębiał widok chmary żebraków napotykanych na każdym kroku. Gervaise szybko im rozdał wszystko, co wziął ze sobą, i potem do końca dnia bez żenady pożyczał od nas pieniądze. Kupiliśmy piękne jedwabie, słonie z hebanu i wspaniałe rzeźby z kości słoniowej. Zaliczam ten dzień do wyjątkowo udanych; jego ukoronowaniem była kolacja przy kapitańskim stole. Kapitan lubił opowiadać i był świetnym gawędziarzem. Miał miły zwyczaj zapraszania do kapitańskiego stołu coraz to innych pasażerów. Zawsze się tam sporo plotkowało i dużo było śmiechu. Gervaise twierdził, że pewnie kapitan opowiada stale te same historie i dlatego lubi spotykać przy kolacji ciągle inne towarzystwo. Tej nocy kapitan był skłonny do wspomnień i wzruszeń. - Niedługo już będziemy razem - zaczął. - Statek wkrótce dotrze do celu i będę się musiał z wami pożegnać. Miło mi było poznać państwa; byliście czarującymi pasażerami. Oczywiście, wszyscyśmy go zapewniali, że bardzo dobrze nam się z nim podróżowało. - Dla kogoś, kto pierwszy raz płynie statkiem - mówił dalej - jest to wielka przygoda. Lecz jeśli chodzi o mnie... trudno policzyć, ile razy przemierzyłem ocean, aby przypłynąć ze starego kraju do Australii. - Dla pana to już tylko rutyna - zauważyłam. - Pod niektórymi względami tak, nie ma jednak mowy o rutynie, gdy chodzi o pasażerów. Może to się wydaje dziwne, ale ludzie, jakich spotykam na statku, są tak bardzo od siebie różni, że żadna kolejna podróż nie jest podobna do poprzedniej. Wiem, że państwo nie zamierzacie osiedlić się w Australii na stałe. Zresztą większość moich pasażerów udaje się tam jedynie z wizytą. Czy państwo wybierają się w odwiedziny do krewnych? - Nie! Mamy inne zamiary. Interesują nas tamtejsze złotonośne tereny. - Ach, tak? Sporo ludzi przyjeżdżało do Australii z tego właśnie powodu. Chociaż muszę powiedzieć, że ostatnio gorączka złota jakby trochę opadła. Ciekaw jestem, do jakiej części kraju się państwo udają? Kilka mil na północ od Melbourne, kierujemy się do miejscowości o nazwie Golden Creek (Złoty Potok). - A więc na ziemię Lansdona? - Lansdona? - wyjąkałam zdziwiona. - Tak! Tak ją nazywają. Pewien facet, który nazywa się Benedykt Lansdon, narobił tam parę lat temu dużo szumu. Jest w tamtych okolicach kimś w rodzaju wielkiego białego wodza. - Mamy się z nim spotkać... To mój dobry znajomy - powiedziałam. - Lepiej nie mogła pani trafić. - Pan go zna, kapitanie? - W tych stronach każdy zna Bena Lansdona. - Dlaczego? - Wyrobił sobie nazwisko, ludzie go wysoko cenią. Jego historia jest jakby powtórzeniem walki na barykadzie "Eureka"... - A o co tam chodziło? - spytał Gervaise. - Domyślam się, że takie opowieści nie docierają do starego kraju. A jeśli - to żadna gazeta nie zamieści o tym więcej niż kilka linijek na ostatniej stronie. Ale w Melbourne ta historia była prawdziwą sensacją. Jej bohaterem był niejaki Peter Lalor. Chodziło o spór między górnikami a rządem i w końcu wygrali górnicy, właśnie dzięki Lalorowi. Otóż Ben Lansdon jest takim samym bohaterem jak Lalor: urodzonym przywódcą. Od kiedy wziął sprawy w swoje ręce, wszystkie zostały pozytywnie rozstrzygnięte. Zapewniam państwa, że w tamtych stronach Lansdon to wielkie nazwisko. Poczułam coś w rodzaju dumy. Przypomniałam sobie Bena z czasów, gdy przebywał w Cador. Był zupełnie inny niż chłopcy, jakich przedtem znałam. Bardzo go wtedy podziwiałam, może nawet należałoby powiedzieć, że go wielbiłam. W dzieciństwie miałam różne idole. Pierwszym był mój ojciec, potem Jonnie i wreszcie Ben. Czciłam te swoje idole. Ale od wydarzenia nad jeziorem wszystko się zmieniło: Ben wyjechał i ja zostałam sama ze swoją tajemnicą. Kapitan wyraził chęć opowiedzenia nam historii barykady. Lubił mieć audytorium, a w nas znalazł uważnych słuchaczy. - Zacznę od tego - powiedział - że mieszkańcy Australii ruszyli w pogoń za złotem. Już przedtem w różnych miejscach na terenie kraju ludzie natrafiali na złoto. Ale... zaraz, kiedy to było? Chyba we wczesnych latach pięćdziesiątych odkryto bogate złoża w Nowej Południowej Walii, a potem w Ballarat koło Melbourne ktoś w ciągu dwóch dni znalazł sześćset uncji złota. No i zaczęła się gorączka... Ludzie szaleńczo rzucili się na poszukiwanie cennego kruszcu i niektórzy je znaleźli. Napotykano złoto na całym obszarze stanu Wiktoria. Mój ojciec mieszkał w pobliżu. Mówił, że jego miasteczko w ciągu jednej nocy zmieniło się nie do poznania. Wszędzie powstawały małe górnicze osady. Wyrastały szybko jak grzyby po deszczu. Tu i ówdzie pojawiały się nawet hotele. Nowe osady nie przypominały klasycznych górniczych osiedli, jakie ludzie pamiętali z domu, z Anglii. Były jednak wystarczająco dobre dla górników, którym nie zależało na wygodnym życiu, bo tylko jedno mieli w głowie: złoto! Przybywały tu tysiące mężczyzn. Kiedy się jednak przez kilka lat kopie w jednym miejscu, złoto się wyczerpuje. Jego złoża nie są przecież nieograniczone. Zaczął się niedostatek. Niektórzy pracowali całymi tygodniami, ba! nawet miesiącami, i niczego nie znaleźli. Sądzę, że rząd dążył do położenia kresu gorączce złota, dlatego nagle wprowadził nakaz posiadania licencji na jego wydobycie. Im więcej było nędzy dookoła, tym wyższe stawały się opłaty za licencję. Przypuszczalnie chodziło o to, by ludzi zniechęcić do kopania. Rząd chciał, żeby ludzie wrócili do miast, z których przyjechali, chciał powstrzymać napływ poszukiwaczy złota, zwłaszcza że go już właściwie nie było... - Na pewno ludzie protestowali przeciwko tym restrykcjom - wtrącił Gervaise. - Skoro przybyli po złoto, chcieli nadal próbować je znaleźć... - Oczywiście! I wszystko byłoby w porządku, gdyby w końcu na złoto natrafili - mówił dalej kapitan. - Rząd, wydając te rozporządzenia, przypuszczał chyba, że tak będzie. Z drugiej strony górnicy, którzy niczego nie znaleźli, nie mieli pieniędzy, żeby rządowi płacić za licencje. Skrzyknęli się więc razem, a na ich czele stanął właśnie ów Peter Lalor, o którym wspomniałem. - Urodzony wódz... jak Ben Lansdon - dodałam. - Droga pani, to działo się na długo przedtem, zanim Ben znalazł się w tych stronach. Cofnąłem się w opowiadaniu o jakie dziesięć albo i więcej lat. Chciałem jedynie zaznaczyć, że Ben jest takim samym typem przywódcy, jakim był Peter Lalor. Tacy zawsze zjawiają się wtedy, gdy jest na nich zapotrzebowanie. Ale wróćmy do rzeczy... Rząd zapowiedział, że zostanie przeprowadzona inspekcja, która sprawdzi, czy górnicy mają aktualną licencję na eksploatację złóż. Ci, którzy nie będą się mogli takową wykazać, będą musieli opuścić złotonośne tereny. Możecie sobie państwo wyobrazić, jaka była reakcja górników. - Zdecydowali się walczyć przeciw rządowi? Ciekaw jestem, w jaki sposób? - zainteresował się Justin. - Zaraz to państwu powiem. Lalor zgromadził swoich ludzi. Wiedzieli, że wkrótce przybędą urzędnicy mający sprawdzać licencje, i postanowili im to uniemożliwić: wznieśli wspomnianą już barykadę "Eureka". Zatarasowali do siebie dojście i czekali. Gdy zjawili się funkcjonariusze, wszyscy ci, którzy mieli nieważne licencje, bo zapłacili za nie znacznie mniej, niż żądano obecnie, wyrzucili je przed barykadę i podpalili. - Domyślam się, że licencje musiały być odnowione, a wysoki koszt z tym związany budził właśnie największy sprzeciw górników. Czy tak było? - zaciekawił się Justin. - Tak, o to głównie poszło - zgodził się kapitan. - No i wiedzą państwo, jak to jest... Z iskry powstał pożar. Z małej akcji, podjętej przez grupę górników, rozpętał się wielki bunt. Rząd musiał posłać wojsko... Górnicy zaś twardo stali na barykadzie. Wywiesili na niej flagę. Myślę, że będą ją państwo często spotykać: powiewa nad każdą kopalnią złota w stanie Wiktoria. Na niebieskim tle widnieją białe gwiazdy Krzyża Południa. Nazywamy ją flagą "Eureka"... - I kto wygrał batalię? - Jak się można domyślić, żołnierzy było znacznie więcej niż górników, podobno trzech na jednego. Górników było tylko siedemdziesięciu, lecz spisywali się niezwykle dzielnie, walczyli bowiem o sprawę, którą uważali za najbardziej słuszną. Co prawda szybko zostali pobici, ale straty były po obu stronach. - A więc powstanie wybuchło na próżno... - stwierdził Justin. - Nie! Chyba jednak nie... Oczywiście rząd musiał pokazać górnikom, że nie pozwoli im ustanawiać własnych praw, z drugiej jednak strony władze chciały za wszelką cenę uniknąć szerzenia się tego rodzaju powstań. Można uznać, że na dłuższą metę zwyciężyli ludzie z barykady "Eureka". W niespełna rok zmieniono prawo górnicze. Zaniechano sprawdzania licencji. Co więcej - rząd stanu Wiktoria postanowił nie zajmować się w przyszłości sprawą górników. A o to właśnie od początku walczyli. Przywódca powstania, Peter Lalor, zasiada obecnie w parlamencie stanu Wiktoria i jest jednym z najbardziej szanowanych posłów. Powiedziałem o tym wszystkim, ponieważ państwo wspomnieli, że znają Bena Lansdona. Jest on niewątpliwie człowiekiem tego samego pokroju co Lalor. - Moim zdaniem Lalor jest naprawdę wielkim człowiekiem - powiedziałam. - Był wodzem powstania - oświadczył kapitan. - Są ludzie, którzy rodzą się przywódcami. - I pan uważa, kapitanie, że Ben Lansdon ma takie same cechy? - Tak! Świadczy o tym chociażby sposób, w jaki potrafił opanować sytuację w Golden Creek. - Czy Lansdon znalazł dużo złota? - Droga pani, nikt, nawet Ben Lansdon nie może znaleźć tam, gdzie go nie ma. - Chce pan powiedzieć, że w Golden Creek nie ma już złota? - zaniepokoił się Justin. - Któż to może wiedzieć? Gdy zaczęła się gorączka złota, znajdowano je tam każdego dnia, ale, jak już powiedziałem, zapasy się wyczerpały albo... ludzie szukają w niewłaściwym miejscu. O ile wiem, w ciągu ostatnich dziesięciu lat nie znaleziono w Golden Creek większej ilości tego metalu... - Powiedział pan, że ta ziemia należy do Bena Lansdona, czy tak? - nalegałam. - W każdym razie pracują na niej jego ludzie... Bo są i tacy, którzy wolą najmować się za tygodniową pensję, niż zadowalać się nadzieją, że może coś znajdą albo i nie... Przeważnie są to ludzie mający na utrzymaniu rodziny. Przecież rodzinę trudno karmić nadzieją. Więc Lansdon, który... nie należy do osób lubiących ciężko pracować - a proszę mi wierzyć, że w kopalni trzeba się mocno utrudzić - korzysta z pracy innych ludzi, po prostu ich u siebie zatrudnia. - A co on sam robi? - Kieruje kopalnią, jest jej mózgiem. Codziennie przychodzi i sprawdza, jak idzie robota. To też wymaga pewnego wysiłku: musi pilnować, by w pracy nie było zakłóceń. Przedtem panu Lansdonowi się poszczęściło. Znalazł wystarczająco dużo złota, aby zbudować sobie wygodny dom i zapewnić trochę komfortu takiego jak w starym kraju. Pan Lansdon wiele dobrego zrobił dla Golden Creek. Dba o przestrzeganie prawa i utrzymuje porządek. Mężczyźni pracujący w kopalniach złota bywają czasem brutalni, zwłaszcza wtedy, gdy dzień po dniu wypatrują szczęścia, a ono się nie pojawia. "Nadzieja dobra na śniadanie, lecz kiepska na wieczerzę" - powiada przysłowie. I mówi prawdę! Ben Lansdon dba o porządek w mieście, jest jego prawdziwym królem. I zdaje się, to mu odpowiada. Jest urodzonym przywódcą, a przywódcy lubią rządzić... Nagle zapragnęłam zobaczyć się z Benem. Powróciły wspomnienia z czasów, gdy byliśmy razem. Wydarzenie nad jeziorem przesłoniło je. Potem długo nie byłam w stanie odtworzyć w pamięci interesujących rozmów, jakie kiedyś prowadziliśmy, ani uświadomić sobie, jak ważne były dla mnie wtedy. - Nie mogę się doczekać spotkania z tym bohaterem - powiedział Gervaise. A potem, kiedy byliśmy sami, dodał: - Kapitan jest najwyraźniej wielkim zwolennikiem twojego Bena, który chyba rzeczywiście ma bardzo silną osobowość. Ciekaw jestem, co czujesz teraz, kiedy się macie wkrótce znowu spotkać? - Nie wiem... - Czy przypomni ci się ten koszmar, jaki wtedy przeżyłaś? - Myślę, że tak. Ale jestem spokojna, bo dzięki tobie zrozumiałam, że w tamtych okolicznościach nie mogliśmy inaczej postąpić. - Przypuszczam, że Ben od samego początku dobrze o tym wiedział, i jestem niemal pewny, że już dawno o wszystkim zapomniał. - A czy można o czymś takim zapomnieć? Gervaise wziął moją twarz w obie dłonie i gorąco ucałował. - Może ty, Angel, nie mogłaś, ale założę się, że Ben zapomniał, i to dawno... Potaknęłam, ale bez przekonania. Już wkrótce sama będę się mogła o tym dowiedzieć - pomyślałam. Kiedy dobiliśmy do brzegu, natychmiast go rozpoznałam. Stał na molo. Bardzo wysoki, wydawał się szczuplejszy od tego, jakim go zapamiętałam. Włosy miał tak rozjaśnione słońcem, że na tle brązowej skóry wyglądały niemal jak białe. W kącikach błyszczących niebieskich oczu dostrzegłam drobne zmarszczki, jakby od patrzenia na słońce. Robił wrażenie człowieka budzącego szacunek i cieszącego się autorytetem. Od razu nas zobaczył i ruszył w naszą stronę. - To ty, Angel?! - zawołał. - Wszędzie bym cię poznał! Co prawda urosłaś od czasu, gdy cię ostatnio widziałem... - Ty też, Ben - powiedziałam ze śmiechem. Objął mnie i uściskał, a potem wyciągnął dłoń do Gervaise'a. Domyślił się, że jest moim mężem. - Jesteśmy starymi przyjaciółmi - wyjaśnił, jakby chciał go przeprosić za wylewne i poufałe przywitanie. - Wiem - odparł Gervaise i uśmiechnął się, jak zwykle czarująco... - Wiele o panu słyszałem od Angelet. A to jest Justin Cartwright i jego żona Morwenna. - Cieszę się, żeście tu przyjechali... - oznajmił nam Ben. - Przypuszczam, że zanim pojedziecie do Creek, zechcecie się na dzień lub dwa zatrzymać w Melbourne. Zamówiłem dla was pokoje w hotelu "Lord Melbourne". Na razie weźcie swoje bagaże do hotelu. Przypuszczam, żeście ich sporo przywieźli. Potem zajmę się wysłaniem ich do Creek. - Ach, Ben! Jesteś dla nas taki dobry... - zaczęłam, a wszyscy inni mi wtórowali. - Nie ma o czym mówić - przerwał. - Rad jestem, że przyłączycie się do naszej gromady. My tutaj jesteśmy ogromnie ciekawi wiadomości z kraju. Cała nasza społeczność cieszy się, że przybywacie, i wygląda waszego przyjazdu. Ale teraz chodźmy już do hotelu. Powiem wam, jakie poczyniłem przygotowania. Wsadził nas do powoziku, który tu nazywają "buggy", i ruszyliśmy w stronę hotelu. Przejeżdżając ulicami miasta, widziałam po drodze wiele ładnych domów. Wkrótce stanęliśmy u celu. W recepcji przyjęła nas miła, na czarno ubrana pani. Przy stolikach siedzieli mężczyźni i popijali piwo. Inni okupowali bar. Boy zaprowadził nas szerokimi schodami na górę, a potem korytarzem do pokojów. Ich okna wychodziły na ulicę przed hotelem. Byłam przyjemnie zaskoczona, stwierdziwszy, że do naszego pokoju przylega alkowa, a w niej znajduje się miednica i przybory toaletowe. Gdy drzwi się za nami zamknęły, Gervaise chwycił mnie w ramiona i zaczął ze mną tańczyć dookoła pokoju. - Nareszcie tu jesteśmy! - krzyczał z radości. - Teraz sięgniemy po szczęście i majątek. - Ach, Gervaise! - zawołałam. - Tak bym chciała, żeby się to spełniło. - Spełni się! Na pewno! Już my się o to postaramy. - Myślisz, że nam się uda? Potaknął z głębokim przekonaniem. Ben zapowiedział, że zatrzyma się w naszym hotelu na jedną noc, aby zobaczyć, jak sobie radzimy, a następnie powróci do Golden Creek i tam będzie nas oczekiwał. Spodziewał się, że po dwóch dniach do niego dołączymy. Pierwszego wieczoru w Melbourne Ben wiele spraw wyjaśnił nam podczas kolacji. - Musicie być przygotowani na to, że tam, na dole, w Creek, życie jest surowe - mówił. - Chociaż od czasu gdy tu przybyłem, sporo się zmieniło na korzyść. Sądzę, że jesteście zaskoczeni widokiem Melbourne. Czy nie uważacie, że to miasto jest o wiele bardziej cywilizowane, niż przypuszczaliście? Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że Melbourne jest rzeczywiście ładnym miastem. - Przy odrobinie fantazji - ciągnął Ben - można sobie nawet wyobrazić, że się jest w jakimś prowincjonalnym mieście w Anglii... no, może nie całkiem, ale prawie... Tutejsi mieszkańcy dokonali istnych cudów. A wszystko zaczęło się od momentu, gdy otrzymaliśmy samorząd. - Ten kraj wciąż chyba jest angielską kolonią? Czy się mylę? - spytał Gervaise. - Mówiąc o samorządzie, miałem na myśli to, że jesteśmy osobną kolonią, niezależną od pozostałej części Australii. Mówi się o nas "Kolonia Wiktoria", i tak właśnie chcemy, żeby było. Królowa pozwoliła nam oddzielić się od reszty kraju i dlatego na jej cześć przybraliśmy nazwę "Wiktoria". A więc jesteśmy jej kolonią i królowa bardzo jest z tego zadowolona. Któregoś dnia pokażę wam wycinek z prasy; zachowałem go, bo to kawałek historii. Artykuł w "Melbourne Herald" pod nagłówkiem "Wspaniała wiadomość" donosił: "Nareszcie separacja! Jesteśmy osobną, niezależną kolonią". - A ja bym raczej uważała - odezwałam się - że byłoby lepiej zostać razem... Ben ruchem głowy zaprzeczył. - Tutejszy naród chce być niezależny. Rok 1851 to wielka data w dziejach Wiktorii. - A wiesz, żeśmy się w tym właśnie roku poznali? - Masz rację - przyznał z uśmiechem. W Hyde Parku odbywała się wówczas Wielka Wystawa. Zjawiłem się u was nie wiadomo skąd i to był wielki szok dla mego dziadka. - Twój dziadek jest odporny na szoki... - Podobnie jak wnuk, co? - Jego błękitne oczy zatrzymały się na mnie i zobaczyłam w nich jakby błysk porozumienia. Wiedziałam, że, tak jak ja, pomyślał w tej chwili o mordercy, którego ciało wrzuciliśmy do jeziora. Zaraz potem zmienił temat. - W Melbourne jest wiele bogatych ludzi. Widzi się tu sporo pięknych domów. Wyrosły po wielkiej gorączce złota. Ci, którzy pierwsi tu przybyli, należeli do szczęściarzy. - A co można powiedzieć o tobie? - zainteresował się Justin. - Powiedziałbym, że mam swój niewielki udział w tych zdobyczach, ale nie udało mi się jeszcze napotkać naprawdę bogatych złóż. - Czy ty również uważasz - zapytał z troską w głosie Justin - że tutejsze pokłady już się wyczerpały? - Trudno powiedzieć... - odparł po chwili zastanowienia. - Nie ulega kwestii, że w tych stronach znajduje się złoto. Czy złoża zostały już wyczerpane? Nie! Tego nie możemy być pewni. Na pewno wiemy tylko jedno: że nie jest już tak łatwo jak kiedyś dostać się do tego złota. - Słyszeliśmy, że jesteś właścicielem kopalni - powiedziałam. - Kapitan statku "Royal Albert" sporo o tobie wiedział. - Sława się rozchodzi... - przyznał jakby żartem. - A co wam kapitan mówił? - Że jesteś kimś w rodzaju Petera Lalora. - Pan Lalor jest bardzo szanowanym członkiem parlamentu i bohaterem z barykady "Eureka". Nie sądzę jednak, żebym był do niego podobny. Chociażby dlatego, że nie mam zamiaru aktywnie uczestniczyć w polityce tego kraju. - Kapitan twierdził, że podobnie jak Lalor masz cechy przywódcy. - Może, ale Lalor był szlachetnym człowiekiem, który pracował dla dobra całej społeczności. Nie sądzę, żebym mu w tym dorównywał. - A dla czyjego dobra ty pracujesz? - Dla mego własnego, oczywiście - roześmiał się. I wszyscyśmy mu zawtórowali, traktując to jako żart. - Zamówiłem wam miejsca w omnibusie Cobba. W ten sposób będziecie podróżowali do Creek bardziej komfortowo, niż się dawniej jeździło. - Cobb to nazwa firmy? - Tak! Pan Cobb przyjechał tu z Kalifornii. Zjawił się akurat wtedy, gdy wielu chciało się stąd wydostać, opuścić złotodajne tereny i wrócić do swoich miast. Firma szybko się rozwinęła i objęła teren całej Australii. Jesteśmy panu Cobbowi bardzo wdzięczni. Uważamy go za naszego dobroczyńcę i zapewniam was, że nim jest. Gdy będziecie jechali którymś z jego omnibusów i pomyślicie, że gdyby nie on, nie moglibyście z taką łatwością przenosić się z miejsca na miejsce, sami będziecie piać hymny pochwalne na jego cześć... - Nie wiem, co zrobilibyśmy bez ciebie, Ben... - powiedziałam z wdzięcznością. - Dalibyście sobie radę, ale na pewno nie byłoby wam łatwo. Lepiej jest mieć kogoś, kto się orientuje w sytuacji i może pomóc się urządzić. - Wuj Peter obiecał w twoim imieniu, że zrobisz dla nas wszystko, co będziesz mógł. - Oczywiście, że zrobię... - potwierdził Ben, a jego niebieskie oczy na moment spotkały się z moimi. - Jutro wyjeżdżam do Creek - mówił dalej - i będę na miejscu, gdy tam przyjedziecie. Pomyślałem, że panie zechcą pewnie zrobić zakupy w Melbourne. Powinnyście się tutaj w niektóre rzeczy zaopatrzyć, bo w Creek mamy tylko jeden sklep. Można w nim dostać wszystko, co najpotrzebniejsze, ale nie ma wielkiego wyboru. Załatwiłem wam kwatery blisko miejsca pracy. Będziecie musieli wyznaczyć granice nabytego przez was złotodajnego terenu. Radzę wam wziąć działkę do spółki, jeśli was to urządza, bo będziecie sobie nawzajem potrzebni. Czeka was trudny okres, ale nauczycie się tego, co trzeba. - Spojrzał na mnie z troską. - Nie będzie tu takich pałaców jak Cador czy rezydencja mego dziadka w Londynie. - Jesteśmy przygotowani na niewygody - zapewniłam. - Dobrze, bo to właśnie was czeka... - Bardzo nam pomogłeś, Ben! Nie wiem, jak mamy ci dziękować - powiedział Gervaise. - Kiedy natraficie na żyłę złota, odpalicie mi prowizję... - zażartował. - Na pewno! - przyrzekł Gervaise. - Napijmy się, by to uczcić. - Bardzo dobrze, partnerze! Ale najpierw znajdź złoto... - Słyszałem, że masz kopalnię złota i ludzi, którzy dla ciebie pracują. Czy to prawda? - spytałam. - Prawda! - Czy to znaczy, że sam nie trudzisz się wydobyciem? - zainteresowała się Morwenna. - Jestem tam każdego dnia i doskonale wiem, co się w kopalni dzieje, ale do czarnej roboty mam ludzi... Znowu miałam okazję się przekonać, jak przyjemnie jest przebywać w towarzystwie Bena. Miał w sobie tę samą co zawsze ogromną witalność, która sprawiała, iż człowiek czuł przy nim, że żyje. Zastanawiałam się, czy Ben się ożenił. Co prawda nikt nie wspominał nic o jego żonie, a w Golden Creek nie ma chyba za dużo kobiet. Mogłam się go wprost o to spytać, ale tego nie zrobiłam. Po kolacji dość wcześnie wróciliśmy do pokojów, bo mieliśmy za sobą wyczerpujący dzień. Gervaise cały był rozpromieniony. - Wszystko się świetnie układa - powiedział. - A ten twój krewniak to naprawdę wspaniały facet. - Owszem... - przyznałam. - Można śmiało wierzyć we wszystko, co o nim mówiono. - Polubiłeś go, Gervaise? Zamyślił się. - Nie jestem tego pewien - wyznał w końcu. - Może być dobrym przyjacielem, ale myślę, że potrafi postępować bardzo bezwzględnie. Inaczej nie uczyniłby tego, co uczynił. - Myślisz o wydarzeniu nad jeziorem? - Tak! Na to trzeba odwagi, zimnej odwagi... Myślę, że można mu zaufać, ale raczej nie należałoby go prowokować. - Dlaczego? - Już powiedziałem. Wydaje mi się, że Ben potrafi być bezwzględny. Nieważne... Grunt, że jesteśmy tutaj! Czy to nie jest cudowne? - Owszem. Mnie się tutaj podoba. Melbourne wydaje się interesującym miastem. Na pewno znajdą się tu także dobre położne... Mój mąż spojrzał na mnie zdumiony. - Mam na myśli Morwennę... - wyjaśniłam. Miałyśmy w Melbourne trzy dni dla siebie. Obeszłyśmy z Morwenną całe miasto, załatwiłyśmy moc sprawunków i kupiłyśmy ubranka dla dzidziusia. Byłyśmy zachwycone dużym wyborem, jaki oferowały tutejsze sklepy. Odkryłyśmy także szpital. Chciałam zasięgnąć tam pewnych informacji, ale Morwenna uważała, że na to jeszcze za wcześnie. Gdziekolwiek się zjawiałyśmy, wszędzie nas mile przyjmowano. Tutejsi ludzie cieszyli się, kiedy ich odwiedzali goście ze starego kraju. "Z domu" - tak mówili o Anglii. Zawsze prosili, by powiedzieć, co się w kraju dzieje. Byli ogromnie spragnieni wiadomości i zirytowani, że za mało nowin do nich dociera. Pomimo widocznej dumy ze swego miasta, z Melbourne, słyszałam w ich głosie nostalgię, gdy wspominali dom. Mnie z kolei niezwykle interesujące wydawało się śledzenie miasta, które niemal rosło w oczach. W Anglii wszystko było takie stare... Londyn był już miastem za czasów Rzymian; nazywał się wtedy Londinium. Z każdego kątka wyzierały zabytki, świadectwa wieków. A Kornwalia, z jej legendami i opowieściami, robiła wrażenie wręcz prehistorycznej. Świadczyły o tym pamiątki z odległych czasów, zanim na wyspie zapanowało chrześcijaństwo. Tymczasem w Melbourne jeszcze przed paru laty nie stał ani jeden budynek. Próbowałam wyobrazić sobie, jak mogło tu wtedy wyglądać, ale nie potrafiłam. Potem, gdy wysłuchałam opowieści ludzi, którzy z wielką ochotą mówili o przeszłości tego kraju, i usłyszałam relacje pochodzące od pierwszych osiedleńców, zaczął mi się powoli rysować dawny obraz tej ziemi. Oczami duszy widziałam osadników, przybywających tu z Van Diemen's Land,»* i wyobrażałam sobie, jak ich musiało zachwycić uderzające piękno tutejszego krajobrazu: dziki busz, dęby, eukaliptusy i płynąca do morza rzeka, której brzegi tonęły w powodzi jaskrawożółtych kwiatów. To się działo w 1835 roku, a więc przed moim urodzeniem, ale dla tutejszych ludzi - całkiem niedawno. Nowi przybysze zastali tu rdzenną ludność miejscową, aborygenów. Ciemnoskórzy aborygeni patrzyli na nich zdumieni. Od nich osiedleńcy się dowiedzieli, że miejscowa rzeka nazywa się Yarra Yarra. Van Diemen.s Land - obecnie Tasmania. Przez chwilę usiłowałam patrzeć na tutejszą przyrodę, jakbym była jedną z tych osób, które tu wtedy przybyły. Z pewnością najbardziej podziwiałabym kolorowe ptaki: papugi kakadu czarne z czerwonym grzebieniem i białe z żółtym, piękne różowe galah i śmiejące się kokabury. Od razu zatęskniłam za ich widokiem. Podniecała mnie perspektywa ułożenia sobie życia w Australii, a moje myśli wciąż zahaczały o Bena. Miałam ochotę z nim porozmawiać, chciałam usłyszeć wszystko, co wie o nowym kraju. W Melbourne było sporo pięknych domów. Dzięki złotu miasto bardzo się wzbogaciło. Zdziwiło nas i równocześnie ubawiło, że jedna z najładniejszych części miasta nosiła nazwę Richmond. Przypomniało mi się nasze Richmond nad Tamizą. Gdy odwiedziłam Londyn, aby obejrzeć Wielką Wystawę, i po raz pierwszy spotkałam się z Benedyktem, razem wybraliśmy się do Richmond. Towarzyszył nam wówczas również Jonnie, najbardziej jednak utkwił mi w pamięci Ben; nasze śmiechy i rozmowy. Uświadomiłam sobie, jak przyjemnie było z nim obcować. Chociaż znajdowałam się na antypodach, a więc po drugiej stronie świata, czułam się tu jak w domu. Wiedziałam, że mogłabym pokochać Melbourne. Zauroczyło mnie to miasto obce, a jednak dziwnie swojskie. W sklepach, gdzie kupowałyśmy wyprawkę dla niemowlęcia, ludzie samorzutnie nam doradzali, co mamy zabrać ze sobą do Creek. Doszłyśmy jednak z Morwenną do wniosku, że najpierw musimy znaleźć się w Creek i tam na miejscu osądzić, co nam będzie potrzebne. Ale o tym mogłyśmy się przekonać dopiero wtedy, gdy się urządzimy. Potem będziemy musiały ewentualnie znowu wybrać się do Melbourne. Tutejsi ludzie koniecznie chcieli nam opowiedzieć o swoim mieście: że jest piękne, że mają teatr, wybudowany własnymi siłami, wspaniałe sklepy, których coraz więcej się otwiera, eleganckie domy i kamienice. Dowiedziałyśmy się też, że osadnicy przywieźli ze sobą angielskie zwyczaje i sposób bycia. A więc grano tu, tak jak w Anglii, w krykieta; całkiem niedawno, dokładnie w 1861 roku, na boisku do krykieta w Melbourne rozegrano mecz z angielską "jedenastką". Dwa tysiące ludzi przybyło, żeby powitać graczy z kraju. Rozgrywki trwały cztery dni. Całkiem jak w domu. Miałabym ochotę niejedno jeszcze zobaczyć w Melbourne, ale nasi panowie niecierpliwili się i chcieli niezwłocznie wyruszyć do Creek. Nie pozostawało więc nic innego, jak w ustalonym dniu zająć miejsce w omnibusie i zacząć podróż w nieznane. Omnibus firmy Cobb przedstawiał się bardzo elegancko. Był produkcji amerykańskiej, ciągnęło go sześć potężnych koni, a wiózł siedemdziesięciu pasażerów. Nasze zakupy i bagaże już wcześniej wysłaliśmy do Creek, odbywaliśmy więc podróż swobodnie i bez żadnych kłopotów. Od samego początku nasza wyprawa zapowiadała się interesująco. Mieliśmy okazję zobaczyć niektóre z tych pięknych domów wzniesionych wokół miasta. Sądząc z ich wyglądu, większość architektów dołożyła starań, by budowane obiekty utrzymać w stylu angielskich rezydencji i dworków. W końcu znaleźliśmy się za miastem, na wsi. Całymi milami ciągnął się busz, a tylko tu i ówdzie rosły wysokie drzewa eukaliptusowe. Jazda zaczęła się już dłużyć. Martwiłam się o Morwennę, po której widać było zmęczenie; wyraźnie też rzucała się w oczy jej zaawansowana ciąża. Modliłam się, by urodziła dziecko łatwo i bez komplikacji. Postanowiłam, że bez względu na to, co powie, skoro tylko przyjedziemy na miejsce, zacznę się dowiadywać, jakie przygotowania należy poczynić przed przyjściem dziecka na świat. Dwie noce spędziliśmy w zajazdach, nastawionych na przyjmowanie na nocleg lub krótkie pobyty podróżnych korzystających z omnibusów Cobba. Niektórzy nazywali je nawet domami noclegowymi firmy Cobb. Panowały w nich prymitywne warunki. Komfort, z jakim spotkaliśmy się w Melbourne, tu jeszcze nie dotarł. - Nie przejmuj się! - mówił Gervaise. - To tylko dwie noce. Przecież nie oczekiwaliśmy luksusów, prawda? Wszyscy chcieliśmy jak najprędzej znaleźć się w Golden Creek. Gdy dotarliśmy do celu podróży, oprócz nas wysiadło z omnibusu jeszcze kilka osób, a reszta pojechała dalej. Ben był już na miejscu i czekał na nas. - Chyba najpierw zabiorę was do siebie - powiedział. - Wypoczniecie, a rano przystąpicie do załatwiania swoich spraw. Rozejrzałam się dookoła. Wysiedliśmy w miejscu, które od biedy można by nazwać ulicą. Budynków widziałam niewiele, wszystkie byle jak postawione. Zwróciłam uwagę na sklep. Domyśliłam się, że to ten, w którym można dostać rozmaite potrzebne rzeczy. Domki mieszkalne skupione wokół sklepu wyglądały jak baraki. Chodnik, zbity z drewnianych desek, przypominał platformę uniesioną dość wysoko nad ulicą. W momencie gdy nadjechał nasz omnibus, z baraków i budynków wybiegło sporo osób, wśród nich gromadka rozwrzeszczanych dzieci, które krzykiem i piskiem witały pasażerów opuszczających pojazd. - Zawsze gdy przyjeżdża omnibus, mamy tu wielkie święto - wyjaśnił Ben. - Ciekaw jestem, gdzie tu są owe złotodajne tereny? - spytał Gervaise. Ben ręką zatoczył koło. - Wszędzie, wokół miasta - odparł. - Mówisz o tej miejscowości? - Przepraszam! Schlebiam jej, nazywając ją miastem. Należałoby może powiedzieć: osiedle Złoty Potok. - A jest tu chociaż potok? - Oczywiście. Od niego osiedle wzięło nazwę. - Złoty Potok... - mruknął jakby do siebie Justin. - Dawniej całkowicie na tę nazwę zasługiwał - powiedział Ben. - Miejmy nadzieję, że w przyszłości znowu będzie jej godny. Chodźcie ze mną. Mój dom znajduje się niedaleko, ale jest odsunięty od ulicy i niewidoczny stąd, bo busz otacza go ze wszystkich stron. Chcę, by tak zostało, dzięki temu mam ciszę i spokój... Prowadząc nas do swego domu, Ben wyjaśniał po drodze, jakie w osiedlu panują warunki. - Będą wam potrzebne konie - mówił. - Bez nich nie można sobie poradzić. Sam mam dość dużą stajnię, na razie możecie z niej korzystać. - Taki jesteś dla nas dobry, Ben! - stwierdziłam po raz nie wiem który. - A niby dla kogo miałbym być dobry, jeśli nie dla mojej małej kuzyneczki? - zapytał, kładąc mi rękę na ramieniu. - Nie jestem pewien, czy rzeczywiście jesteś moją kuzynką, ale to określenie dobrze pasuje do naszego niejasno sprecyzowanego pokrewieństwa. Wkrótce doszliśmy do miejsca, gdzie busz wydawał się szczególnie gęsty. Ben przeprowadził nas przez zarośla, a za nimi ujrzeliśmy pięknie utrzymany trawnik, a potem... dom. Zbudowany z białego kamienia, wyglądał elegancko, dystyngowanie i po wielkopańsku, i może dlatego wydawał się bardzo nie na miejscu. - A oto Golden Hall - oznajmił z dumą Ben. - Tak nazwałeś swój dom? Złoty Dwór? - zdziwiłam się. - Tak! Zbudowałem go za złoto i zamieszkałem w nim z powodu bliskości złota. Więc nie wiem, jaka nazwa byłaby odpowiedniejsza... - Zdumiewający jest ten dom - wyznałam. - Zobaczysz tu jeszcze wiele innych zdumiewających rzeczy. - Tak? Bardzo się na to cieszę. - Zapraszam do środka! Czekają tu na was. - Kto? - spytałam bez namysłu i nagle się przestraszyłam, że Ben przedstawi nam swoją żonę. Nie powinno mnie to było obchodzić, a jednak obchodziło... - Przedstawię wam dwoje ludzi, którzy u mnie pracują: Thomasa i jego żonę, Meg. Zatrudniam też ich syna Jacoba i córkę Minnie. To mój cały personel. Thomas sprzedał u siebie w domu wszystko, co miał, by móc tu przyjechać i szukać złota. Historia, jakich wiele. - Nie znalazł złota, ale znalazł pracę w Złotym Dworze - żartował Gervaise. - Nie śmiej się! Tak właśnie było. Przyjeżdżają tutaj gnani gorączką złota, pracują jak szaleńcy i często się zdarza, że nic nie znajdują. Wtedy odwracają się od złota, zaczynają go nienawidzić, nie chcą nic, ani słowa o nim słyszeć... Pragną się tutaj osiedlić i prowadzić stateczny tryb życia, jaki wiedli w domu, zanim tu przyjechali. Do takich ludzi należy Thomas. Jego żona myśli podobnie. Jak się na to zapatruje Jacob, nie wiem, bo jest jeszcze bardzo młody. Być może któregoś dnia on też ulegnie gorączce złota i zniknie z mego domu. - Wydaje mi się, że stworzyłeś sobie bardzo przyjemny kącik - zauważył Justin. - Jest to dla mnie idealne miejsce, bo mogę tu mieć wszystko, co najlepsze z dwóch światów: Żyję wytwornie, jak ziemianin, no i mam swoją kopalnię, co pozwala mi wciąż żywić nadzieję, że któregoś dnia znajdę żyłę złota, tak zasobną, jakiej nikt dotąd nie znalazł... - A jeśli jej nie znajdziesz? - spytałam. - Będę tak długo próbował, aż ją znajdę, albo mnie stąd wyniosą w trumnie... Zobaczymy, co nastąpi prędzej... - To się nazywa determinacja - odezwał się Gervaise. - Dobra lekcja dla ciebie, powinieneś wziąć przykład - powiedziałam z przyganą. - Wejdźcie, proszę, do środka! Meg przygotowuje dla was kolację i pokoje na nocleg. A jutro od samego rana trzeba się wziąć do załatwiania spraw. Dom Bena był dokładną repliką typowego angielskiego dworu: wysokie stropy, kryte ciężkimi dębowymi belkami, do złudzenia przypominały angielskie odpowiedniki. - Starałem się, żeby wyglądało tu jak w domu - wyznał Ben. - I tak wygląda - zapewniłam. Zaprowadził nas do salonu, gdzie francuskie okna otwierały się wprost na ogród. - Ogrodem zajmuje się Jacob, Thomas trochę mu pomaga, a domeną Meg są kwiaty. - Musiałeś często myśleć o kraju, skoro tak bardzo upodobniłeś dom do naszych - zauważyłam w zadumie. - Często... - przyznał. - Teraz zobaczycie swoje pokoje, a oto i Meg. Była okrągłą, przyjemnie wyglądającą kobietą o różowych policzkach i miękkich brązowych włosach. - Poznaj naszych gości, Meg - przedstawił ją Ben. Skinęła głową i zaproponowała, że pokaże, gdzie są nasze sypialnie. - Mam nadzieję, że będzie państwu wygodnie - dodała, prosząc, żebyśmy zwrócili się do niej, jeśli czegoś zechcemy. Potem zaprowadziła nas szerokimi schodami na górę. Gdy weszliśmy do naszych pokoi, oboje z Gervaise'em wydaliśmy okrzyk radości. W świetle wpadającym przez okiennice zobaczyliśmy niebieski dywan, dopasowane kolorem obicia, wygodny fotel, biurko i alkowę, w której stała miednica z dzbanem. Była też szafa na ubrania i toaletka z uchylnym lustrem. - Przyniosę państwu gorącą wodę - powiedziała Meg. - Kolacja będzie za dwadzieścia minut, myślę, że państwo zdążą. Zapewniliśmy ją, że na pewno zdążymy. - To rozumiem! Tu mi się naprawdę podoba - nie krył zadowolenia Gervaise, patrząc na mnie z uśmiechem. - Od kiedy wyjechaliśmy z domu, nie widziałem czegoś równie ładnego. Widzę, że Ben wie, jak zadbać o wygody. Zrzuciliśmy z siebie podróżny strój i po umyciu się i odświeżeniu przebraliśmy się w inne ubrania, po czym zeszliśmy na dół do jadalni. I ten pokój bardzo mi się podobał. Miał francuskie okna jak w salonie. Wychodziły na pięknie zadbany ogród i rozciągające się za nim pola. Stałam przy jednym z okien i podziwiałam widoki, gdy Ben zbliżył się do mnie i wskazując łąki przed nami, rzekł: - Wszystko, co widzisz, to ziemie Morleya... - Morleya? - zdziwiłam się. - Tak, to mój sąsiad, James Morley. Do niego należy większość ziem w tej okolicy. Właśnie od niego kupiłem działkę, na której zbudowałem dom. - Czy on też zrobił majątek na złocie? - Nie! Mieszka tu od dawna. Przybył w te strony, zanim zaczęła się gorączka złota, i kupił ziemię za bardzo małe pieniądze, niemal za darmo. Jest farmerem, hodowcą bydła i owiec. Taki obrał sobie zawód i nie zdradził go ani nie porzucił dla złota. Doskonale mu się powodzi. Na pewno wkrótce go spotkasz. Ale teraz nie pozwólmy, by nam stygło jedzenie, bo od samego początku narazicie się Meg. Spędziliśmy u Bena cudowny wieczór. Siedzieliśmy zasłuchani w jego opowiadania. Cały czas tylko on mówił, a my zasypywaliśmy go pytaniami. Podano gorącą zupę i ogromne steki. - Tutejsi ludzie mają dobre apetyty - wyjaśnił Ben. - Głównie dzięki temu, że pracują na świeżym powietrzu. W trakcie kolacji poznaliśmy Minnie, która przyszła pomóc matce. Ben powiedział nam, co nas czeka w najbliższej przyszłości. Nazajutrz mieliśmy pójść obejrzeć mieszkania, jakie nam i Justinom znalazł. - Nie wiem, co wy, moje panie, na nie powiecie... Wątpię, czy się wam spodobają, ale wszystkie są tu takie... - Z wyjątkiem twego - zauważyłam z lekką ironią. - To prawda, ale ja postanowiłem zainwestować swoje zarobki w dom. I uważam, że postąpiłem słusznie, choć ludzie myślą, że mam trochę źle w głowie. Bo tu przeważa pogląd, że trzeba zdobyć bogactwo i jak najszybciej się stąd wynieść. - A ty masz zamiar pozostać? - Wyjadę stąd tylko wtedy, gdy zrobię naprawdę duże pieniądze. Nie wrócę do kraju, zanim nie zostanę milionerem... Małe sukcesy mnie nie zadowolą. Ale tymczasem chcę żyć wygodnie. Zastanawiam się, czy może wy, panie, nie powinnyście zamieszkać u mnie... - Dlaczego? Co jest złego w domach, które dla nas znalazłeś? - Prawdę mówiąc, nie są to domy, ale baraki. Creek jest miastem baraków. Widzieliście je chyba po drodze? - Ładnie z twojej strony, że zaproponowałeś, byśmy zatrzymały się u ciebie - powiedziałam. - Dziękujemy ci, Ben, ale musimy zostać z naszymi rodzinami i żyć tak, jak inni tu żyją. Popatrzył na mnie smutno. - Mówisz, że zamieszkamy w dwóch barakach? - spytałam. - Tak! Niestety niczego innego nie znalazłem, bo w osiedlu nie ma domów. Dawniej ludzie żyli po prostu w namiotach, dopiero potem zbudowano baraki, jest na nie duże zapotrzebowanie; musiałem włożyć trochę wysiłku, by je dostać. Stoją tuż obok siebie, myślę, że to was ucieszy. Są skromnie umeblowane: łóżko, kilka krzeseł, stół... Czynsz jest niewielki. Każdy barak ma przepierzenie dzielące je na sypialnię i pokój dzienny. Z tyłu znajduje się mała pralnia. Wodę trzeba nosić ze studni. Musicie pamiętać, że o wodę trudno, trzeba ją cenić. Baraki są własnością jednego z byłych górników, który, jak wiele innych, zrezygnował z poszukiwania złota. Doszedł do wniosku, że wynajmowanie baraków będzie bardziej dochodowe. Spojrzałam z lękiem na Morwennę, bałam się o nią ze względu na jej odmienny stan. - Jestem pewna, że sobie poradzimy - oświadczyła odważnie. - Zrobicie, jak uważacie, ale pamiętajcie, moje panie, że jeśli zechcecie zostać u mnie, będziecie tu zawsze mile widziane. - Bardzo uprzejmie z twojej strony, że o nas pomyślałeś, ale sądzimy, że powinnyśmy zostać z naszymi mężami... - zadecydowała Morwenna. - Przewidywałem, że tak się stanie. Może to i dobrze, bo tego właśnie się po was spodziewają. - Kto się spodziewa? - spytałam. - Cała tutejsza społeczność. - Ben spoważniał. - W osiedlu wszyscy mieszkają blisko siebie i oczekują, że wy będziecie żyć w takich samych warunkach jak oni... że będziecie dzielić ich trudy i niewygody. Tutejsze towarzystwo to ludzie z różnych środowisk i różnego pochodzenia; od arystokratów, bo i tacy bywają, po osobników będących ich zupełnym przeciwieństwem. Będziecie musieli z nimi żyć i na co dzień obcować. W osiedlu obowiązuje pewien szczególny kodeks postępowania. Nie chcemy mieć żadnych problemów. Pilnujemy, żeby nie dochodziło do konfliktów. - Jak to robicie? - zainteresował się Gervaise. - Macie jakieś czujki, straże? - Można to tak nazwać. Zresztą wkrótce sami zobaczycie, jak działamy. Przede wszystkim musicie zarejestrować swoją działkę. Ten kawałek ziemi, który kupicie, będzie waszą własnością. Myślę, że powinniście wspólnie go eksploatować. Tak będzie lepiej. Niech to będzie działka Mandeville'ów i Cartwrightów. Musicie pracować we dwójkę, inaczej nie dacie rady. Sami się przekonacie... - Nie mogę się już doczekać, kiedy zaczniemy kopać - powiedział Gervaise. Ben dziwnie na niego spojrzał. Zrozumiałam, że nie bardzo może sobie wyobrazić Gervaise'a jako górnika. Dobrze mi się spało w luksusowym łóżku, ale zbudziłam się wcześnie i nie chciałam się dłużej wylegiwać. Wstałam więc, zostawiłam śpiącego Gervaise'a, umyłam się w alkowie, ubrałam i zeszłam na dół. Znalazłam drogę do jadalni, otworzyłam drzwi balkonowe i wyszłam do ogrodu. Powietrze o wczesnym poranku było cudownie świeże. Stałam wpatrzona w ogród i ciągnące się za nim pola, które Ben nazwał ziemią Morleya. Myślałam o tym farmerze, który przyjechał do Golden Creek, kupił tanio ziemię i zabrał się do hodowli owiec i bydła, wcale nie ulegając gorączce złota ani chęci zrobienia łatwej fortuny. Ktoś stanął obok mnie i wyrwał mnie z marzeń. To był Ben. - Zażywasz świeżego powietrza? - spytał. Potaknęłam. - Myślisz, że ci się tu spodoba, Angel? - Chyba za wcześnie, żebym mogła na to odpowiedzieć. - Masz rację. Z początku życie wyda ci się tutaj bardzo surowe. Może powinienem był lepiej was ostrzec, może nie postawiłem sprawy dostatecznie jasno. - Nie przejmuj się. Ani przez chwilę nie myśleliśmy, że jedziemy do miejsca, gdzie będą wygody i mnóstwo służby do dyspozycji. - Mimo wszystko... - nie dokończył zdania. - Chcę ci tylko jedno powiedzieć - zaczął po chwili. - Pamiętaj! Jeśli ci będzie trudno wytrzymać, zawsze możesz zamieszkać u mnie w Złotym Dworze. - Nie! Wolimy żyć jak inni. - Może przynajmniej na początek...? Przyłączył się do nas Justin. Był świeży i wypoczęty. Ben spytał go, jak mu się spało. Odpowiedział, że świetnie i że jest gotów rozpocząć pracę. Poszliśmy na śniadanie. Nasz pierwszy dzień w Golden Creek był dniem wzmożonej aktywności i niezbyt przyjemnych odkryć. Mimo ostrzegawczych zapowiedzi Bena obie z Morwenną przeraziłyśmy się na widok naszych nowych domów. To rzeczywiście były baraki. Nie bardzo widziałam mego eleganckiego męża w tym całkiem nie pasującym do niego otoczeniu. Okazało się jednak, że żądza złota była silniejsza: Golden Creek miał się stać największym hazardem w jego życiu. Trzeba było zacząć od załatwienia spraw pierwszej wagi. Nagromadziło ich się sporo. Nasi panowie, korzystając z pomocy Bena, poszli wybierać działkę. Potem mieli udać się po licencję. To musiało trochę potrwać, więc obie z Morwenną postanowiłyśmy w tym czasie dokładnie obejrzeć nasze domy. Po pierwszym szoku uspokoiłyśmy się nieco i zaczęłyśmy robić konkretne plany. Uznałyśmy, że nawet barak można uczynić atrakcyjniejszym, jeśli się powiesi ładne zasłony na okna i położy kilka ozdobnych poduszek na łóżku. Przeszłyśmy się po osiedlu, co nam nie zabrało wiele czasu, gdyż była tu tylko jedna ulica z drewnianym chodnikiem. Pozostałą część osiedla zajmowały rozrzucone tu i ówdzie skupiska baraków podobnych do naszych. Odkryłyśmy dwie studnie. Potem udałyśmy się do sklepu niejakiej pani Bowles. Prowadziła go razem z mężem. Oboje należeli do ludzi, którzy porzucili pogoń za złotem i osiedlili się tutaj na stałe, znajdując sobie inne zajęcie. Sklep zapewniał im utrzymanie, chociaż nie przynosił zbyt dużych zysków. Pani Bowles odniosła się do nas niezwykle przyjaźnie i dokładnie nas poinformowała, co nam będzie potrzebne. Okazała się rozmowna, ale jak większość ludzi, bardziej interesowała się sobą niż innymi. Kiedy zaspokoiła ciekawość, dowiedziawszy się, z jakiej strony starego kraju pochodzimy, wcale nas nie pytała, po cośmy tutaj przybyli. Mówiąc, że jej mąż, Artur, przyjechał w poszukiwaniu złota, porozumiewawczo trąciła mnie łokciem. - Bryłki złota wielkości pięści nie rosną na drzewach. Znajduje je co najwyżej jeden na milion. Przez trzy miesiące - mówiła - pracowaliśmy, nie znajdując niczego poza kilkoma okruchami kruszcu. Powiedziałam wtedy do Artura: "Wystarczy tego dobrego! Tu potrzebny jest przyzwoity sklep i my go założymy". - Wyznała nam, że w domu była położną. Zachwycona tą wiadomością, spojrzałam znacząco na Morwennę. - Ale rodzi się za mało dzieci, bym mogła żyć jedynie z wykonywania zawodu - stwierdziła pani Bowles - więc trudnię się tym tylko dorywczo. Kiedy mnie wzywają do porodu, Artur lub któraś z kobiet zajmują się sklepem. I to całkiem dobrze funkcjonuje. Nic jej wtedy nie mówiłyśmy o błogosławionym stanie Morwenny, ale przynajmniej dowiedziałyśmy się, że mamy w pobliżu fachową i doświadczoną położną, i to nas uspokoiło. Podczas następnych kilku dni uzyskałam więcej informacji o życiu, jakie będziemy tu z Morwenną prowadziły. Mamy głównie zajmować się domem i gotowaniem, a to oznaczało, że trzeba będzie pilnować ognia w kuchni mieszczącej się na zewnątrz baraku. Będziemy musiały przynosić wodę ze studni. Mięso należy kupować wcześnie rano, tak żeby do niego dotrzeć, zanim to zrobią muchy. Nie można go przetrzymywać, ale od razu ugotować. Żadna z nas nie zajmowała się dotąd pracami domowymi, zrozumiałyśmy więc, że musimy się wielu rzeczy nauczyć. To samo dotyczyło naszych mężów. Ben nam wyjaśnił, że większość złota, które obecnie można jeszcze było odkryć, znajduje się głęboko w ziemi. Złoża blisko powierzchni zostały już wyeksploatowane. Złoto występowało tutaj w formie żył - na które trzeba było natrafić. Znaczyło to, że musi się kopać nawet do głębokości trzydziestu metrów. Łatwiej było na początku, gdy żyły przebiegały tuż pod powierzchnią. Szyby drążono, przebijając się przez warstwy gliny i żwiru. Następnie trzeba było wykop oszalować i podeprzeć ściany drewnianymi stemplami, istniało bowiem niebezpieczeństwo obsuwania się ziemi, która, bywało, grzebała górników żywcem. Ogromne zwały już usuniętej z wyrobiska ziemi, nazywanej odpadami, tworzyły dookoła szybów wysokie hałdy. - Na ich szczycie - powiedział Ben - ustawiano przedtem wyciągi, ale okazały się mało użyteczne w głębokich szybach. Część górników musiała więc pracować na dole: kopali ziemię i napełniali urobkiem wiadra, które następnie wydobywano na powierzchnię, windując je na górę kołowrotem. Wydobytą ziemię przepłukiwano potem w potoku, by sprawdzić, czy nie ma w niej czarodziejskiego metalu. Mimo czekającej ich ciężkiej pracy ani Gervaise, ani Justin nie tracili entuzjazmu. Szansa odkrycia złota stanowiła dla nich emocjonujący hazard, a nic bardziej ich w życiu nie pociągało. Obaj nasi mężowie cały dzień byli poza domem, do baraków wracali ogromnie zmęczeni. Morwenna i ja szykowałyśmy im steki, smażone na otwartym ogniu, i placuszki, które dopiero niedawno nauczyłyśmy się robić. Do picia podawałyśmy piwo. Można je było dostać w barze prowadzonym przez jeszcze jednego rozczarowanego górnika. Minął tydzień. Byłam zaskoczona, jak wiele przez ten czas zdziałałyśmy i jak szybko przywykłyśmy do nowego trybu życia. Co jakiś czas spotykałam Bena. Zawsze bardzo się cieszył na mój widok. Któregoś dnia wstąpił do naszego baraku i spytał, czy Morwenna i ja nie miałybyśmy ochoty na konną przejażdżkę. Uważał, że powinnyśmy się z nim przejechać, zobaczyć, jaka piękna jest tu przyroda, i zapoznać się z okolicą... Powiedział, że tego rana był u Gervaise'a i Justina i widział, jak ciężko pracują. - Ani na chwilę nie ustają w pracy - ironizował. - Wszyscy tak się zachowują na początku, boją się stracić choćby minutę, bo a nuż właśnie w tej minucie udałoby im się wykopać bryłę złota ważącą półtora kilograma. Wspomniałem waszym mężom, że mam zamiar wstąpić do was i zaprosić was na przejażdżkę konną. Powiedziałam Benowi, że to będzie dla mnie wielka przyjemność i mam nadzieję, że dla Morwenny także. Niestety, zastaliśmy Morwennę w łóżku. Miała właśnie dość częste w jej stanie torsje. - Wobec tego wybierzemy się tylko we dwoje - zdecydował Ben. - Chodź! Znajdę ci konia. - Znalazł w swojej sporej stajni klacz, którą uważał za odpowiednią dla mnie, i osiodłał ją. - Jak długo będziesz przebywała w Creek - powiedział - możesz ją uważać za swoją. - Jesteś bardzo wspaniałomyślny dla mnie. - To zrozumiałe. Przecież jesteśmy starymi przyjaciółmi. - Cieszę się, że tu jesteś, Ben - wyznałam z uśmiechem. - Bez ciebie byłoby mi smutno. - Jestem i będę, więc się nie przejmuj. - Będziesz, dopóki nie zdobędziesz wielkiego majątku? - Właśnie tak! A jak klacz i siodło? Wygodne? - Bardzo. - Klacz jest starą, doświadczoną cwaniarą, prawda Foxey? - Foxey? Tak się nazywa? - Tak, bo ma czerwonawą maść i spojrzenie lisa... W każdym razie miała je, gdy się urodziła. To dobra klacz i daje się łatwo prowadzić. - Chcesz powiedzieć, że jest bystra i w sam raz dla niedoświadczonych jeźdźców. - Właśnie to chciałem powiedzieć. Nie możesz dosiadać dzikiego konia, dopóki nie poznasz tutejszych okolic. Nie są one tu takie jak w Anglii; całymi milami ciągną się krzaczaste zarośla i łatwo się w nich zagubić. Można wtedy godzinami krążyć dookoła i pozostawać wciąż w tym samym miejscu. Całe szczęście, że Foxey jest przywiązana do swojej stajni i mogę się założyć, że gdybyś się zgubiła, ona przyprowadzi cię do domu. Ruszyliśmy w drogę, coraz bardziej oddalając się od osiedla. - Jest jak za dawnych czasów - rozmarzył się Ben. - Czy pamiętasz nasze wspólne przejażdżki w Cador? - Pamiętam, ale powiedz mi, Ben, czy czasem wracasz myślami do tego, co nam się kiedyś przydarzyło? - Do tego, co się stało nad jeziorem? - Tak! Mnie to wciąż prześladuje. - To było dawno i trzeba zapomnieć. - Ale nie mogę zapomnieć o tym, co wtedy zrobiliśmy, Ben! - Rozumiem cię. - Czy ciebie też to prześladuje? - Nie, chyba nie... - Właściwie można by powiedzieć, żeśmy go zabili... Spojrzał na mnie zdziwiony. - Przecież upadł i uderzył głową o kamień. To go zabiło. I dobrze się stało, bo nie będzie już więcej mordować małych niewinnych dziewczynek. - Chciałabym móc myśleć tak jak ty. - Mnie, moja kochana, jest łatwiej. Przecież nie mnie on próbował zgwałcić i zamordować. To ty przeżyłaś koszmar... - Wstrzymał konia i spojrzał na mnie. - Pomyśleć, że ten wypadek przez cały czas nad tobą ciążył. Moje ty biedactwo! - Pochylił się i ucałował moją dłoń. - Szkoda, że o tym nie wiedziałem. Przyjechałbym, by rozwiać twoje lęki. Sprawiłbym, że patrzyłabyś na to tak jak ja. - Przyjechałbyś z tak daleka? Z Australii? - Z samego końca świata - rzekł, patrząc na mnie ze wzruszeniem. - Nie z końca świata, lecz raczej z drugiej jego strony... z antypodów... - zażartowałam i oboje się roześmieliśmy. - Już się teraz nie czujesz winna? Powiedz, Angel! - Nie, czuję się coraz lepiej. Twoja obecność dobrze na mnie działa. - Tak się cieszę, że tu przyjechałaś. Wiele o tobie myślałem. - W związku ze sprawą mordercy? - Nie! Nie tylko, chociaż to było ważkie wydarzenie i boleśnie dotknęło nas oboje. Ale wspominałem także nasze konne przejażdżki i rozmowy... Pamiętasz, jak jeździliśmy razem na wrzosowiska, przywiązywaliśmy do drzewa konie, kładliśmy się na trawę i rozmawiali? - Tak, pamiętam. - Jakie to były szczęśliwe i piękne chwile. Nigdy ich nie zapomnę. Teraz moglibyśmy znowu urządzać sobie takie przejażdżki, i to często, co, Angel? - Przecież oboje mamy obowiązki i pracę. - To nic! Zawsze znajdziemy dla siebie czas. A teraz chodź! - i ruszył galopem przed siebie, a ja pognałam za nim. Nagle się zatrzymał. - Popatrz na te pola! - powiedział. - Jaki to wspaniały teren do hodowli. Ziemia Morleya... wiele mil ziemi... - Dziwne, że pan Morley nie postawił ogrodzenia, aby ludzie nie wchodzili na jego posiadłość. Rozśmieszyłam Bena tą uwagą. - Moja kochana, Morley nie mógłby tego zrobić, nawet gdyby chciał. Tej ziemi nie da się ogrodzić, bo jest jej po prostu za dużo... Dopóki nie kradniemy mu owiec, nie musimy się niczego obawiać. Popatrz na tę łąkę! Moglibyśmy uwiązać konie przy krzaku, a potem usiąść i porozmawiać, jak dawniej. Przypomnimy sobie młodość, co? - Dobry pomysł! Usiedliśmy na trawie i czuliśmy się tak samo jak przed laty na wrzosowisku Bodmin. - Pamiętam legendę, którą mi wtedy opowiadałaś: o ludziach, którzy znaleźli złoto w kopalni cyny i część urobku oddawali tajemniczym ludzikom. Co to były za ludziki? - Nie pamiętasz? Krasnoludki! - Przypomniałem sobie tę historię, gdy usłyszałem o złocie w Australii. Nie będę jednak szukał złota w kopalni cyny, ale raczej w jakichś bardziej prawdopodobnych miejscach. - Zerwał źdźbło trawy i patrząc na nie, powiedział: - Nie jest takie zielone jak trawa u nas w kraju. Czy tęsknisz za domem? - Tęsknię za Cadorem i rodzicami. Tu jednak mamy zacząć nowe życie i jest ze mną Gervaise i Morwenna. - Są dla ciebie jakby cząstką domu? - Tak! Chyba tak! Chciałabym, żebyś mi opowiedział o Morleyu i o pewnym człowieku, którego nazywają "Miś". Ktoś mi o nim wspominał, ale chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej. - Miś, powiadasz? - zaśmiał się. - On naprawdę nazywa się Robin Bears.»* Mamy szczęście, że jest z nami. Ogromnie go cenię i inni chyba też. Tak, myślę, że wszyscy go tu cenią. Zawsze mówią o nim "Miś" ze względu na jego nazwisko, oczywiście. A poza tym on i z wyglądu przypomina niedźwiedzia. Bear - po angielsku znaczy niedźwiedź. - Jest jednym z górników? - Tak, lecz ma jeszcze inne poważne obowiązki. W kraju był kiedyś znanym bokserem, ale zabił na ringu człowieka i już potem nigdy nie chciał się boksować. Wyjechał do Australii, żeby tu zbić majątek. Kupił działkę, ale miał pewne trudności z jej zarejestrowaniem. Szczęśliwie byłem w stanie mu pomóc. Tak naprawdę niewiele dla niego zrobiłem, ale on sądzi, że bardzo dużo. "Miś" jest prostym człowiekiem; drukowany formularz, który mu wręczyli, bardzo go przeraził. Pokazałem mu, gdzie się ma podpisać, a on pomyślał, że ze mnie jakiś czarodziej, i nie przestaje być mi wdzięczny. Teraz ma zarejestrowaną działkę, ale ja wpadłem na pomysł, żeby oprócz jej eksploatowania pomagał nam jeszcze utrzymywać w osiedlu porządek. I ty, Angel, i wy wszyscy będziecie musieli zrozumieć: tu nie jest tak jak w domu. Mamy w osiedlu bardzo brutalnych ludzi i musimy pilnować, by nie łamali prawa. - Wiem, już mi o tym wspominałeś. - Bo widzisz, cała nasza społeczność dąży tylko do jednego: znaleźć tyle złota, żeby się w ciągu jednej nocy wzbogacić. To niebezpieczna sytuacja. - Masz na myśli kradzieże? - Tak, między innymi kradzieże, ale są i inne problemy. Mamy tu znacznie mniej kobiet niż mężczyzn. Niepokoję się, widząc, jak niektórzy mężczyźni patrzą na kobiety. Musimy uważać. Nie możemy dopuścić do powstania w osiedlu jakichś poważniejszych kłopotów. Trzeba ludziom zapewnić bezpieczeństwo. - Ale dlaczego właśnie ty się tym zajmujesz? - Ponieważ mam więcej niż inni do stracenia. Lecz popierają mnie także ci, którzy chcą spokojnie pracować i życzą sobie, żeby tu panował porządek. Nie możemy powołać do życia sądów, bo to wymagałoby zgody rządu. Tymczasem rząd nie chce mieć nic do czynienia ze sprawami, które dotyczą awanturników poszukujących złota. Rząd najchętniej by całe towarzystwo rozpędził i kazał ludziom wracać do miasta, a potem sam na własną rękę zorganizował poszukiwania złota. Jeśli nie chcemy do tego dopuścić, musimy starać się, by w osiedlu obowiązywało prawo i panował ład. I właśnie w tej działalności "Miś" bardzo nam pomaga. Jeśli któryś z mężczyzn popełni przestępstwo i narazi się naszej społeczności, "Miś" wyzywa go na bokserski pojedynek na ringu; żąda, by wystąpił i zmierzył się z nim w walce na pięści. Walka oczywiście jest nierówna i raczej przypomina wymierzanie kary; jest ona stosowana sprawiedliwie, w stopniu odpowiednim do przewinienia. Metoda ta doskonale sprawdza się w praktyce. Nikt nie chce, by okładano go pięściami. - Niezwykły sposób wymierzania sprawiedliwości... - Lecz skuteczny. Widzisz, Angelet, tutaj pewne sprawy przyjmują nieco niekonwencjonalne formy. Ale na pewno polubisz "Misia". Niezwykły z niego okaz. Ma dwa metry wzrostu, spłaszczony nos, bo złamali mu go kiedyś na ringu, i ucho przypominające kalafior. A przy tym ma parę niebieskich oczu najbardziej niewinnych, jakie kiedykolwiek widziałaś. Są niewątpliwie lustrem jego czystej duszy. I jest naiwny jak dziecko. Polubisz go, zobaczysz! - Jestem pewna, że go polubię. A teraz opowiedz mi o panu Morleyu i jego rodzinie. - Zorganizuję spotkanie. Myślę, że już wkrótce ich poznasz. Opowiadałem o was Jamesowi. Chce, żebyście go odwiedzili. Cieszy się, że tu jesteście. Ma nadzieję, że może Lizzie znajdzie przyjaciółkę w tobie i pani Cartwright. - Lizzie? Nic o niej nie słyszałam. - Lizzie jest córką Jamesa Morleya i jego oczkiem w głowie. - A żona? - Nie żyje. Zmarła przed laty. Stary Morley i Lizzie żyją w pięknym domu. Pokażę ci go. Jest na swój sposób wspaniały. Jak widzisz, zdarzają nam się tutaj także piękne domy. - Wiem. Widziałam takie w Melbourne. - W większości zbudowali je milionerzy, którzy wzbogacili się na złocie. - Czy nie zabawnie, że wszyscy chcą być bogaci? - Nie! To zrozumiałe! Bogactwo oznacza władzę, a władza jest jednym z najbardziej upragnionych celów na ziemi. Ludzie już tacy są... - A ty nie pragniesz władzy, Ben? - Pragnę jej, i to bardzo! - A gdy już ją zdobędziesz, jak ją wykorzystasz? - Zastanowię się, jakie są moje najpilniejsze potrzeby. - I zechcesz je oczywiście zaspokoić? - Tak! Jeśli tylko będzie można. - Władza... pieniądze... to jeszcze nie wszystko! - Spojrzał na mnie łagodnie. - Wiem, że istnieją także wartości nadrzędne... Ale musisz przyznać, że władza i pieniądze dają bardzo wiele. Chciałbym cię spytać, Angel, czy jesteś szczęśliwa? - Szczęśliwa? Tak, chyba jestem. - Twój mąż, Gervaise, to czarujący mężczyzna. - Tak, jest uroczy i wspaniale się zachował, gdy mu opowiedziałam o zdarzeniu nad jeziorem. Sprawił, że inaczej na to spojrzałam. Od tej pory już się tak nie przejmuję. - Postąpił słusznie. A Justin Cartwright? Jaki on jest? - Ożenił się z Morwenną w bardzo romantycznych okolicznościach. Uciekła z nim do Gretna Green. Przeżyliśmy przez nich niemały szok, ale to już stare dzieje. Teraz martwię się o nią, Ben, bo Morwenna spodziewa się dziecka. - O mój Boże! Kiedy? - Myślę, że za jakieś trzy miesiące. Niepokoję się, że poród nastąpi w tak prymitywnym miejscu. - Mamy tu położną. Jest nią pani Bowles, ta, która prowadzi sklep. - Wiem. Poznałam ją. A czy jest dobrą położną? - Myślę, że tak. Szkoda, że pani Cartwright opuściła Anglię w takim stanie. Byłoby lepiej, gdyby urodziła dziecko w domu i przybyła tu dopiero potem. - Wątpię, czy chciałaby tak postąpić. Wiedziała, że jest w ciąży, zanim wyjechali z kraju, w każdym razie podejrzewała się o to. Ale nikomu nic nie powiedziała, bo nie chciała zmartwić rodziców i męża. Taka właśnie jest Morwenna, nie ma w niej za grosz egoizmu. - Wydaje mi się, że pani Bowles nie jest zła; to doświadczona położna. - Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. - Na pewno. Lizzie Morley też się tutaj urodziła i jeszcze sporo innych osób. Z tego, co wiem, z przyjściem na świat Lizzie nie było żadnych problemów. Jej ojciec, James, był w starym kraju farmerem, ale szczęście mu jakoś nie sprzyjało. Gdy się dowiedział, jak tanio sprzedaje się w Australii ziemię i że można ją nawet czasem dostać za darmo, wręcz obsesyjnie zapragnął tu przyjechać i kupić ziemię. Wiele razy mi tę historię opowiadał. W Anglii dzierżawił posiadłość rolną, zawsze jednak marzył o własnej. James i jego żona Alicja byli już parę lat po ślubie, lecz nie mieli dzieci. Ona dobiegała czterdziestki i straciła nadzieję, że kiedykolwiek zostanie matką. Nie wahali się długo, sprzedali, co mieli, i przyjechali. Alice niezbyt chętnie zdecydowała się na wyjazd. Należała do ludzi, którzy kochają dom i identyfikowała go z Anglią. Tacy ludzie tęsknią za ojczyzną, gdy są od niej z dala. Nienawidzą tutejszego klimatu, suszy i upałów, a nieraz także wielkiego chłodu. Nienawidzą żaru słonecznego i z lubością wspominają angielskie mgły, niezbyt mocno grzejące słońce, a nawet utrapione deszcze. Umierają z tęsknoty za krajem. Alice nie była jednak aż tak bardzo rozmiłowana w Anglii, a poza tym chciała być tam, gdzie jej mąż. Trzeba powiedzieć, że stworzyła mu tutaj bardzo miły dom. - A Lizzie? - Lizzie przyszła na świat w Creek. Nie wiadomo, co wpłynęło na to, że państwo Morleyowie dopiero w Australii doczekali się dziecka, na które tak długo czekali. Może korzystnie podziałał australijski klimat, może zmiana otoczenia... trudno powiedzieć... Za zaoszczędzone pieniądze kupili dużo ziemi. Rząd ofiarował im ziemię niemal za darmo. Zależało mu na takich osadnikach jak James Morley: dobrych, statecznych, ciężko pracujących. Chodziło o to, by ten wartościowy element przemieszał się z pierwszymi osiedleńcami. Jak wiesz, byli nimi zesłańcy, ekswięźniowie. Od samego początku wszystko Morleyom sprzyjało. No i po jakimś czasie okazało się, że Alice spodziewa się dziecka. - Zapewne byli zachwyceni? - Oczywiście. Właśnie to było im potrzebne. Marzyli o dziecku. - I co się stało? - Jak ci mówiłem, Alice nie była już młoda. Akurat stuknęła jej czterdziestka. Miała złe przeczucia, a w dodatku wszyscy mówili, że jest za stara, by mieć dziecko. Ale ciążę przeszła bez komplikacji i była wielka radość, gdy urodziła się Lizzie. Rodzice ją uwielbiali. Dowiedziałem się o tym wszystkim, gdy tu przyjechałem. W osiedlu trudno utrzymać cokolwiek w tajemnicy, skoro wszyscy tak blisko siebie mieszkają. Podobno Alice kiedyś upadła, trzymając małą na ręku. Nie wiem dokładnie, czy właśnie tak było; nikt tego nie wie. Dopiero potem się okazało, że Lizzie nie rozwija się normalnie, jak inne dzieci. - Chcesz powiedzieć, że jest kaleką? - Nie, nie jest kaleką... Jest tylko trochę głupiutka, jakby niedorozwinięta. Fizycznie jest sprawna. Kiedy jej matka zaniemogła, Lizzie troskliwie się nią opiekowała. Zachowała jednak pewną naiwność, jakby wciąż jeszcze była dzieckiem, jakby nie wydoroślała. Słodka z niej dziewczyna. Wszyscy bardzo ją lubią. Jest dobra i delikatna, choć niewątpliwie dziecinna. Ale wspaniale pielęgnowała swoją matkę. To smutna historia. Alice miała nowotwór i przez kilka miesięcy ciężko chorowała bez żadnej nadziei na wyleczenie. Nie byłoby dla niej ratunku nawet w Anglii, a co dopiero tutaj. Możesz sobie wyobrazić, jakie metody tu stosowano. Alice ogromnie cierpiała, miała straszne bóle. Lizzie była wtedy młodziutka, miała kilkanaście lat, ot taki podlotek. Ale robiła, co mogła, by jej ulżyć. Trwała przy niej do samego końca. Po śmierci matki została sama z ojcem. Biedny James miał złamane serce. Wszystkie swoje uczucia przeniósł na Lizzie. W tym czasie powodziło mu się już całkiem nieźle. Ciężko pracował, a teraz jego trud wydał owoce. Lizzie okazała się nawet bardzo dobrą gospodynią. Tyle że była - jak by to powiedzieć? - wolno myśląca. Ojciec posłał do Anglii po guwernantkę, która nauczyła Lizzie czytać i pisać, po czym stwierdziła, że choć miła z niej dziewczyna, nie potrafi jej już niczego więcej nauczyć. Niemniej Lizzie umie szyć, pielęgnuje ogród i cudownie dba o swego ojca. Jeśli ktoś okazuje jej życzliwość, odpłaca mu szczerym uczuciem. - Z tego, co mówisz, wynika, że jest sympatyczną osóbką. - Tak, jest naprawdę miła. Wielka szkoda, że jest taka, jaka jest. - Cieszę się, że ją poznam. - Na pewno to zaaranżuję... Ale właściwie dlaczego nie teraz? Możemy do nich wstąpić w drodze powrotnej, chcesz? - Oczywiście, jak najbardziej... - Miło nam się tu siedzi i gawędzi. Chciałbym, żebyśmy mogli dłużej ze sobą przebywać i rozmawiać... Zostańmy tu jeszcze trochę. - Mnie też jest z tobą bardzo przyjemnie. Patrzył na mnie, uśmiechał się i przez dłuższą chwilę żadne z nas się nie odzywało. Zrobiło mi się trochę głupio. Zdawałam sobie sprawę, że może za często o nim myślę. Zerwałam się z miejsca i powiedziałam: - Chciałabym poznać Lizzie i jej ojca. Jeśli mamy tam pójść dzisiaj, lepiej chodźmy od razu. Podeszłam do Foxey, odwiązałam i dosiadłam jej. Jechaliśmy w milczeniu, bo Ben był dziwnie zamyślony. Dom Morleyów okazał się sporą budowlą w neogotyckim stylu, tak teraz modnym w Anglii. Robił solidne wrażenie. Otaczały go ze wszystkich stron ogrody, zadbane i troskliwie pielęgnowane. Kiedy podjechaliśmy do bramy, spotkaliśmy młodą dziewczynę z koszykiem w ręce; obrywała z krzewów zwiędłe kwiaty. - To Lizzie - szepnął Ben. - Hej! Lizzie! - zawołał. - Chodź tutaj! Poznasz panią Mandeville. Wydała krótki okrzyk radości i zrobiła kilka kroków w naszą stronę. Trochę zwiędłych kwiatów wypadło jej z kosza. Zatrzymała się i patrzyła na nie, jakby się namyślała, czy powinna schylić się i pozbierać je, czy podejść do nas. - Potem pozbierasz kwiatki. Teraz chodź i przywitaj naszą przyjaciółkę. Potaknęła, jakby się ucieszyła, że ktoś za nią postanowił, co ma robić, i zbliżyła się do nas, mile się uśmiechając. Miała twarz dziecka, pozbawioną mimicznych zmarszczek, szeroko otwarte niebieskie oczy i gładkie jasne włosy, splecione w warkocz upięty dookoła głowy. Ben wziął ją za rękę, a ona, ucieszona spotkaniem, uśmiechnęła się do niego z zadowoleniem. - To jest pani Mandeville. Możesz mówić do niej Angelet. - Angelet... - powtórzyła za nim. - Angelet, przedstawiam ci Lizzie, o której ci już mówiłem. Uścisnęłam jej rękę, a ona obdarzyła mnie ładnym, niewinnym uśmiechem. - Czy ojciec jest w domu? - spytał Ben. Potaknęła. - Może moglibyśmy go odwiedzić, co? Ach, widzę, że jest tu pani Wilder... Pani Wilder, niewiasta około czterdziestki, o chmurnej twarzy, wyszła właśnie z domu i kierowała się w naszą stronę. - Dzień dobry pani! - powitał ją Ben. - To jest pani Mandeville. Nie wiem, czy pani sobie przypomina? Niedawno opowiadałem pani i panu Morleyowi o przybyciu do Creek dwóch zaprzyjaźnionych ze mną rodzin. - Oczywiście, proszę pana, pamiętam! Witamy panią w Golden Creek, pani Mandeville. Pan Morley bardzo się ucieszy, mogąc panią poznać. Proszę do środka! Nic przedtem o pani Wilder nie słyszałam, ale po sposobie, w jaki podeszła do Lizzie i wzięła ją za rękę, domyśliłam się, że jest jej damą do towarzystwa lub może pełni funkcję gospodyni. - Lizzie bardzo chciała panią poznać, prawda, moja droga? - zwróciła się do dziewczyny. - O tak! Tak! - potwierdziła Lizzie, patrząc mi prosto w oczy. Odpowiedziałam jej uśmiechem. Weszliśmy do holu, którego ściany obwieszone były starymi sztychami. Większość z nich przedstawiała konie. Uwagę moją zwrócił też masywny, dębowy kufer, nad którym wisiało ozdobne lustro w ciężkich ramach z brązu. Pani Wilder zapukała do drzwi prowadzących do pokoju pana Morleya. - Mamy gości, proszę pana - zawołała. - Przyszedł pan Lansdon i przyprowadził panią Mandeville. - Proszę wejść! - usłyszałam męski głos. W pokoju był natłok ciężkich, ciemnych mebli. Półkę nad kominkiem zapełniały najróżniejsze ozdoby, a wśród nich na honorowym miejscu stał dagerotypowy portret kobiety w obcisłym czarnym gorsecie i obszernej spódnicy. Włosy, opadające po bokach twarzy, nad karkiem zwinięte były w węzeł. Dostrzegłam pewne podobieństwo do Lizzie i domyśliłam się, że to podobizna jej matki, Alice Morley. James Morley siedział w wygodnym fotelu; na stoliku obok niego dostrzegłam szklankę piwa. - Witaj, James! - zawołał Ben. - Przyprowadziłem jedną z nowo przybyłych pań, która chciała cię poznać. To pani Mandeville. Pan Morley próbował wstać, ale widać było, że robi to z wielkim wysiłkiem. - Nie wstawaj, James! - powstrzymał go Ben. - Pani Mandeville zrozumie. - Mam ostatnio nieco sztywne stawy - wyjaśnił pan Morley. - Witam panią w Golden Creek. Cieszę się, że panią widzę. - Proszę, niech państwo usiądą - zapraszała pani Wilder. - Może macie państwo ochotę na coś orzeźwiającego: wino lub piwo? Powiedzieliśmy, że chętnie napijemy się wina, i pani Wilder wyszła, by je przynieść. - No i co pani sądzi o Golden Creek? - spytał James. - To trudne pytanie, jeśli pani Mandeville miałaby uprzejmie na nie odpowiedzieć - zaśmiał się Ben. - Dopiero przyjechała z eleganckiego Londynu. - Tu jest trochę inaczej, co? - zadał raczej retoryczne pytanie pan Morley. Stwierdziłam, że rzeczywiście jest tu trochę inaczej, ale mimo to uważam Golden Creek za bardzo interesujące miejsce. - Ludzie przychodzą i odchodzą... Nie powinienem był tu przyjeżdżać... - rzekł ze smutkiem, patrząc wymownie na portret nad kominkiem. - Każdy ma nieraz powody, by dojść do takiego wniosku - wtrącił Ben i zwracając się do mnie, dodał: - Pan Morley jest właścicielem jednej z najlepiej prosperujących posiadłości rolnej w Wiktorii. Oczy naszego gospodarza zabłysły, gdy to usłyszał. - Mam dobre pastwiska do wypasu bydła. Miałem szczęście. Przybyłem do Golden Creek na długo przed innymi. Gdy po raz pierwszy się tutaj zjawiłem, nie było tu żadnych farm ani budynków... i to na przestrzeni wielu mil. Przyniesiono wino i pani Wilder zajęła się napełnianiem kieliszków. - Spotkaliśmy Lizzie, pracowała przy kwiatach - powiedział Ben. - Lizzie zawsze coś robi przy kwiatach... - rzekł z pobłażaniem pan Morley. - Prawda, Lizzie? Potaknęła, uśmiechając się radośnie. - I dokonuje przy nich cudów... Niech pani sama powie - zwrócił się do pani Wilder. - Nigdy bym nie przypuszczała, że mogą się tak pięknie rozwijać. Masz dobrą rękę do kwiatów, Lizzie! - przyznała pani Wilder. Lizzie śmiała się uszczęśliwiona. - A więc przyjechali tu państwo, aby zdobyć złoto, co? - podjął konwersację pan Morley. - Tak! - odparłam. - Większość tutejszych ludzi przybyła do Australii z tego właśnie powodu. - Mnie to przypomina polowanie na dzikie gęsi... - zauważył starszy pan. - A jednak niektórym udaje się je schwytać - zauważył Ben. James spojrzał na niego znacząco. - Jeśli komukolwiek się uda, to mogę się założyć o suwerena, że przede wszystkim Benowi Lansdonowi. - Właśnie do tego zmierzam - odparł Ben. - Wszyscy poszukują złota - powiedział pan Morley. - Czemu ludzie nie potrafią się zadowolić tym, co mają, lecz sięgają po więcej? - Świat stałby wtedy w miejscu - zareplikował Ben. - Myśmy się już nieraz o to kłócili. James uważa - zwrócił się do mnie - że powinienem zająć się hodowlą. Jego zdaniem tylko to jest rozsądne i ma sens. - No tak - zgodził się James. - Wystarczy spojrzeć, jak ja na tym wyszedłem. Spójrz na moje ziemie... i niech nikt nie ośmieli się twierdzić, że na tym poprzestanę. Owce przynoszą duży dochód, bydło też. Mam chyba najlepszy dom w całej okolicy, żaden, absolutnie żaden mu nie dorównuje. - Bez przesady, mój też raczej nie przypomina baraku - zgryźliwie stwierdził Ben. - Miłe panie, proszę, żebyście mnie poparły. Angel, pani Wilder, Lizzie - co wy na to? - Masz piękny dom - przyznała, śmiejąc się Lizzie. Widziałam w oczach ojca skierowanych na nią wyraz dumy, ale i odrobinę smutku. - Proszę nam opowiedzieć, co słychać w Londynie - mówił dalej pan Morley. - Niewiele wieści stamtąd do nas dociera. Starałam się przypomnieć sobie, co takiego ostatnio się wydarzyło. Anglia wydawała mi się teraz taka daleka... Opowiedziałam mu o śmierci księcia Alberta i o tym, jak bardzo zasmuciła królową. Potem żałowałam, że poruszyłam ten temat, bo zauważyłam, że James znowu smutno spojrzał na fotografię stojącą na kominku. Szukałam w pamięci jakichś wydarzeń, które bym mogła zrelacjonować. W końcu znalazłam wiadomość o rozruchach wśród włókniarzy w Lancashire, nie był to jednak zbyt przyjemny temat. Już lepsze były informacje o tym, że książę Walii ma pojąć za żonę księżniczkę Aleksandrę z Danii i że w Ameryce trwa wojna domowa. Wszystkie te wieści wydały mi się trochę nieaktualne, więc opowiedziałam o naszej podróży i o portach, które po drodze zwiedziliśmy i dodałam: - Moja przyjaciółka, Morwenna Cartwright, miałaby wielką ochotę państwa odwiedzić. Przyszłaby dziś ze mną, gdyby nie to, że się źle poczuła. Morwenna spodziewa się dziecka. - Uwielbiam małe dzieci! - zawołała Lizzie i aż jej się oczy zaświeciły. - Na pewno będziesz miała okazję poznać dziecko Morwenny. - Tutaj nie rodzi się wiele dzieci. Czy pani Cartwright widziała już się z panią Bowles? - zainteresowała się pani Wilder. - Nie, jeszcze nie. - Sądzę, że powinna to zrobić. Ja mam niejakie pojęcie o pielęgniarstwie, ale oczywiście niewystarczające. Przez wiele lat doglądałam męża. Na dzieciach jednak zupełnie się nie znam... - Przekażę pani opinię Morwennie. Na pewno się polubicie. - Morwenna, jakie to piękne imię... - rozmarzyła się Lizzie. - Masz rację, Lizzie! Mnie też się podoba - zgodziła się pani Wilder. - Czy to jest kornwalijskie imię? - Tak! Morwenna jest prawdziwą Kornwalijką. Ja jestem nią tylko częściowo. Mój dziadek był Kornwalijczykiem i nasz rodzinny dom jest w Kornwalii. - To cudowne miejsce - wtrącił się Ben. - A dom jest starym zamkiem, który stoi od wielu stuleci. Musisz Lizzie wszystko o nim opowiedzieć. - O tak! Proszę! - uśmiechała się, klaszcząc w dłonie. Wzmianka o naszym domu najwyraźniej spodobała się panu Morleyowi. Kiedyśmy wstali, aby się pożegnać, serdecznie ściskał moją dłoń. - Proszę nas znowu odwiedzić. Zawsze będzie pani u nas mile widziana - zapewniał. - Dziękuję! - powiedziałam. - Cieszę się, że państwa poznałam. Pani Wilder i Lizzie odprowadziły nas aż do stajni, gdzie zostawiliśmy konie. Kiedyśmy odjeżdżali, obie stały i machały do nas rękami. - Teraz już wiesz, jaka jest Lizzie - rzekł Ben. - Wszyscy ją traktują, jakby była małym dzieckiem. - Bo w jakimś sensie Lizzie takim pozostała. Nie jest głupia, tyle że nigdy nie wydoroślała. - A kim jest pani Wilder? - Kimś w tym domu zupełnie nieodzownym. Zjawiła się u Morleyów, gdy zmarł jej mąż. Jeszcze jedna ofiara kopalni złota. Zasypany w szybie na dole, dusił się. Gdy go wyciągnięto na powierzchnię, żył, ale był w kiepskim stanie i już nigdy nie wrócił do zdrowia. Z kolei James, gdy mu zmarła żona, rozglądał się za osobą, która mogłaby dopilnować służby i Lizzie zastąpić matkę. Gdy się pani Wilder zgłosiła, przyjął ją... i pracuje do tej pory. - Robi wrażenie kompetentnej osoby... - Świetnie się wywiązuje ze swoich obowiązków. Morley miał szczęście, że na nią trafił, a pani Wilder też, bo posada jest w sam raz dla niej. Doskonale jej się pracuje u Morleyów i cudownie sobie radzi z Lizzie. - Tak, zauważyłam, że Lizzie bardzo ją lubi. - Lizzie, moja droga, lubi cały świat. Uważa, że każdy jest taki dobry i życzliwy dla ludzi jak ona. Czasem myślę, że takie osoby jak Lizzie są zawsze zadowolone z życia. Wierzą, że świat jest piękny, i są szczęśliwi. Patrzył na mnie poważnymi oczami. - A może są szczęśliwi dlatego, że nigdy nie sięgają po to, co dla nich niedostępne. Domyślałam się, że w tych słowach kryje się jakieś głębsze znaczenie i poczułam się trochę nieswojo. Po kilku tygodniach spędzonych w Golden Creek czas przestał nam się dłużyć. Dnie wypełnione pracą szybko mijały. Musiałyśmy nie tylko sprzątać barak, ale także wszelkimi siłami starać się, by mieszkało nam się wygodniej, by wnętrze stawało się przytulniejsze, a to wcale nie było łatwe. Ani Morwenna, ani ja nie przywykłyśmy do pracy fizycznej i zarówno sprzątanie, jak i gotowanie było dla nas męczące i uciążliwe. Zaczęłyśmy gotować na zmianę i raz jedliśmy we czwórkę w ich baraku, a raz oni u nas. Gervaise'owi i Justinowi wiodło się jeszcze gorzej: praca, jaką wykonywali, nie miała nic wspólnego z tym, do czego nawykli. Adaptacja była o wiele cięższa dla nich niż dla nas. Pod koniec dnia wracali do domu kompletnie wyczerpani. Nieraz się zastanawiałam, jak długo wytrzymają. Czułam, że narasta w nich uczucie rozczarowania. Wspomniałam o tym kiedyś Gervaise'owi. Leżeliśmy obok siebie w wąskim, niewygodnym łóżku, zbyt zmęczeni, by rozmawiać, zdolni jedynie do wyrzucenia z siebie kilku niemrawych zdań. - Gervaise, dlaczego nie wracamy do domu? - spytałam. - Do czego? Do tych strasznych długów? - odpowiedział pytaniem. - Może byśmy sobie jakoś z nimi poradzili. Jak możesz wciąż tylko kopać i kopać, a potem bez końca wkładać płuczki do strumienia i szukać rozpaczliwie i na próżno. - Przecież nie zawsze tak będzie... Kiedyś przestanę robić to na próżno. Gdybym stąd wyjechał, a następnego dnia odkryto by tu złoto, nigdy bym sobie tego nie darował. Zrozumiałam, że to, co tych ludzi tu trzyma, nie dotyczy dnia wczorajszego ani dzisiejszego... tylko jutra. Gervaise'a, Justina i innych mężczyzn z osiedla coś łączyło. To "coś" sprawiało, że choć każdy z nich był inny, mieli jedną wspólną cechę, a była nią żądza złota. W Benie też ją dostrzegałam. Tylko nieliczni, tacy jak Artur Bowles i James Morley, zdobyli się na to, by się odwrócić plecami do złotego bóstwa. Zastanawiałam się, co tych dwóch wyróżnia; doszłam do wniosku, że spokój i pogoda ducha, których innym brakowało. Kiedy przywykłam do nowego trybu życia, stwierdziłam, że po wykonaniu domowych obowiązków zostaje mi jeszcze trochę wolnego czasu. Zainteresowałam się ludźmi z naszego otoczenia. Ben miał rację, mówiąc, że wśród nich są przedstawiciele najróżniejszych środowisk. O górniku Peterze Callenderze mówiono, że w starym kraju nosił tytuł szlachecki. Tutaj nigdy go jednak nie używał, bo wiedział, że się to innym nie spodoba. Niemniej maniery i sposób mówienia zdradzały, że jest człowiekiem z wyższych sfer. Był pełen kurtuazji wobec kobiet i choć miał nieco nonszalancki stosunek do życia, na swojej działce pracował z równą innym zawziętością. Przeciwieństwem Petera był David Skellington, prostak z twarzą łasicy, mówiący gwarą. Dochodziły nas słuchy, że Skellington był zesłańcem, tutaj odsiedział swój wyrok i po wyjściu z więzienia osiedlił się w Creek. Nikt nie wiedział, jakiej zbrodni się dopuścił. Takich jak on było więcej. Nigdy nie dociekano, co robili w przeszłości. W naszym osiedlu obowiązywał pewien kodeks postępowania: dyskrecja stanowiła jego integralną część. Poznałam też rodzinę Higginsów. Składała się z ojca, matki i dwóch synów. Pracowali z maniacką pasją. Słyszałam, że przed rokiem natrafili na wcale pokaźną żyłę złota. Zdawałoby się, że znalazłszy złoto, powinni byli stąd odejść, ale nie... chcieli zdobyć więcej. Oczywiście spotkałam w końcu "Misia". Od razu go polubiłam. Podobnie jak Lizzie, miał w sobie jakąś dziecięcą ufność. Okazało się jednak, że i jemu nieobca była żądza złota. Zdziwiłam się, bo się nie spodziewałam, że jest taki ambitny. Nie był zbyt rozmowny. Prawie wszystko, czego się od niego dowiedziałam, musiałam siłą wyciągać, zadając mu mnóstwo pytań. - Czy czasem tęsknisz za Anglią? - spytałam. Jego pokiereszowaną twarz pomarszczył niemal czuły uśmiech. - Nie powiem ani tak, ani nie, paniusiu! - A co powiesz, Misiu? - Powiem, że z pani przezorna osóbka... - wycedził ze śmiechem. Przezorna - to było jego ulubione określenie. Tak właśnie mnie nazwał, choć pewnie nie wiedział, co to słowo znaczy. Nie rozumiałam, co chciał przez to powiedzieć. Upierał się przy tym określeniu, nie próbując go uzasadnić. Miałam jednak nadzieję, że uważał je za swoisty komplement. - Jak to się stało, że postanowiłeś zostać bokserem? - ...To było dawno, bardzo dawno temu... - powiedział. - Ile miałeś wtedy lat? Osiem? Dziesięć? - Tak... - wydukał - ... Tak! - Ktoś ciebie odkrył? Namówił cię, żebyś zaczął występować na ringu? - Chyba tak... - Najpierw jednak musiałeś się nauczyć boksować, prawda? Zaśmiał się, potem spojrzał na swoją pięść, zacisnął ją i zamierzył się na wyimaginowanego przeciwnika. - Boks jest podobno ulubionym sportem rodziny królewskiej. Słyszałam, że książę regent w młodości był wielkim entuzjastą boksu. Milczał. Byłam pewna, że rozpamiętuje swoją przeszłość. Nagle się skrzywił i domyśliłam się, że wspomina człowieka, którego zabił na ringu. Łatwo można było poznać, jakie nim targają emocje, gdyż był zbyt szczery, by je ukrywać. - Opowiedz mi. Misiu, jak to się stało, że zdecydowałeś się przyjechać do Australii? - celowo zmieniłam temat, chcąc skierować jego myśli na inny tor. - Przypłynąłem statkiem... - To jest oczywiste, ale po co? - Po złoto - odparł. - Ben Lansdon był dla mnie bardzo łaskawy. - Mówił to z wyrazem adoracji na twarzy. Uważał Bena za kogoś stojącego dużo wyżej od zwykłych śmiertelników. W naszych rozmowach "Miś" często wspominał Bena. Odkryłam, że to jest jeden z powodów, dla których lubię z nim rozmawiać. Stopniowo, słowo po słowie, wyciągnęłam z niego opowieść o tym, jak Ben pomógł mu rozeznać się w papierach. Sam nic nie rozumiał, co tam było napisane. Już się bał, że będzie musiał wrócić do domu, do Anglii, bo nie może sobie poradzić z dokumentami. - A potem w jednej chwili, ot tak! - i pstryknął palcami - wszystko poszło jak z płatka. Pan Ben powiedział: "Misiu, tu masz postawić krzyżyk", i działka była zarejestrowana. Lubiłam patrzeć, jak mu się twarz rozjaśniała, gdy z zachwytem mówił o Benie. Prawdę mówiąc, niemal nieustannie o Benie myślałam. Tłumaczyłam sobie, że to jest całkiem zrozumiałe, bo Ben tak bardzo wyróżniał się spośród naszej małej społeczności. Był inny niż wszyscy. Może to się wydawać dziwne, ale tutejsi ludzie, którzy pragnęli zrównania wszystkich do jednego poziomu tak bardzo, że Peter Callender razem ze swoim tytułem nie znaczył dla nich więcej niż David Skellington z niejasną przeszłością, ci sami ludzie uznawali, że Ben jest wyjątkowy. Zachowywał się i postępował w sposób niekonwencjonalny. Miał szczęście: udało mu się natrafić na żyłę złota. Okazała się wprawdzie niezbyt duża, ale wystarczająca, by stał się bogaty. A on, zamiast zbudować sobie wspaniały dom w Melbourne, żyć jak dżentelmen, którym niewątpliwie był, albo ewentualnie powrócić z pieniędzmi do domu, co robi? Buduje sobie dom tutaj, w Creek, w pobliżu górniczego osiedla. Zostaje właścicielem kopalni i zatrudnia robotników, którzy wykonują najcięższą pracę. Co więcej, sam siebie ustanawia pewnego rodzaju opiekunem osiedla. Tak! Nie miałam wątpliwości: w Benie jest coś, co go wyróżnia. Bena nie tylko szanowano, ale wręcz uważano, że jest niezbędny do właściwego funkcjonowania i rozwoju osiedla. Pomagał utrzymywać porządek, a to już dużo, gdy ma się do czynienia z tak mocno zróżnicowaną społecznością. Nieuchronnie zbliżał się ważny moment w życiu Morwenny: czas rozwiązania. Pani Bowles zbadała ją i stwierdziła, że jest zdrowa i z pewnością wszystko odbędzie się tak, jak powinno. - Trzeba jednak pamiętać - powiedziała do mnie - że pani Cartwright jest damą, a damy nie rodzą tak łatwo jak zwykłe kobiety. - Dlaczego? - zdziwiłam się. - Mnie proszę o to nie pytać! Nie jestem Bogiem! Myślę, że dlatego, iż o te panie za bardzo się przez całe życie troszczono, - Ale uważa pani, że nie będzie żadnych komplikacji? - Tak! Moim zdaniem wszystko będzie w najlepszym porządku, już ja tego dopilnuję... Trochę mnie jednak jej poprzednia uwaga zaniepokoiła i powiedziałam o tym Benowi. - Najlepiej będzie, jeśli Morwenna zamieszka u mnie w Złotym Dworze, kiedy przyjdzie jej czas. - Dziękuję ci, Ben. Powiem jej o twojej propozycji. - Nalegam, żeby się przeprowadziła. Będzie miała u mnie wszystkie wygody. A ty, Angel, też mogłabyś się na ten okres przenieść razem z nią. Będzie potrzebowała opieki, więc powinnaś być blisko. Spodobał mi się ten pomysł. Nie tylko dlatego, że chciałam być przy Morwennie, ale również z tego powodu, że miło by mi było zamieszkać w domu Bena. Lato było upalne, dni niezwykle gorące, niekiedy jednak temperatura powietrza gwałtownie się obniżała. W Anglii uważalibyśmy, że wciąż jest bardzo ciepło, ale tu odczuwaliśmy już chłód. Okrutnie nam dokuczała plaga much. Miałam wrażenie, że owady te znajdują jakąś złośliwą przyjemność w nękaniu nas. Im energiczniej się człowiek przed nimi opędzał, tym uparciej wracały. Z tęsknotą myślałam o kraju. Tam jest teraz zima... wzdychałam. Przypominałam sobie wieczory spędzane u wujostwa w Londynie. Wspominałam przyjęcia i kolacje, w których uczestniczył Matthew i jego znajomi politycy. Rozpamiętywałam ciekawe rozmowy, jakie toczyły się przy stole. Oczami wyobraźni widziałam moich rodziców w Cador i opanowywała mnie trudna do zniesienia nostalgia. W tym czasie moja miłość do Gervaise'a zaczęła słabnąć. Mój mąż się zmienił i chociaż wciąż był łatwy w pożyciu i nigdy nie tracił opanowania, nie przypominał już wytwornego młodzieńca, którego poślubiłam. Ten elegancik, tak zawsze dbający o swój wygląd, często teraz bywał nie uczesany. Przyczyn należało się dopatrywać w pracy ponad siły, jakiej nigdy przedtem nie wykonywał. Przypuszczam, że Gervaise wyobrażał sobie, iż będzie miał wyjątkowe szczęście: trochę pokopie i nagle - eureka! - w jego patelni po wypłukaniu zostanie na dnie ów cenny błyszczący skarb, którego wszyscy szukali. Tymczasem wcale tak nie było. Nadal jednak dostrzegałam w jego oczach dobrze mi znany błysk znamionujący żądzę hazardu. Gervaise wcale się nie przejmował tym, że jego hazard kosztował nas utratę wygodnego domu i cywilizowanej egzystencji. Jakże inny był Ben... Pracował tak ciężko jak każdy z nich. Codziennie zjawiał się w kopalni i spędzał tam wiele godzin. Nadzorował, doglądał i organizował pracę, wydawał odpowiednie dyspozycje, wciąż z taką samą spokojną pewnością siebie, jaką zauważyłam u niego już wtedy, gdy po raz pierwszy przyjechał do Cador. Ben zupełnie się nie zmienił... Widząc, w jakich warunkach żyła większość tutejszych ludzi, mogłam ocenić, jak wiele Ben dla nas uczynił. Nasze skromne baraki, co do których miałam zastrzeżenia, że niezbyt wygodnie nam się w nich mieszka, były o całe niebo lepsze od innych. Ben się postarał, żebyśmy na podłogach z desek mieli dywany, i zaopatrzył nas w dostateczną liczbę bielizny pościelowej. Mieliśmy mu za co być wdzięczni. Ilekroć nas w baraku odwiedzał, patrzył na mnie z niepokojem i pytał, czy wszystko jest w porządku. Dobrze było cieszyć się jego przyjaźnią. Gervaise i Justin ciężko pracowali, lecz ostrogą dla nich była myśl, że pewnego dnia znajdą to, co w osiedlu nazywano "sklepem jubilerskim". Parę razy udało im się znaleźć małe ilości złota; wprawiało ich to w szaloną radość. Tłumaczyli, że także niewielkie znalezisko jest ważne, gdyż potwierdza możliwość odkrycia w tym miejscu większych złóż. Bywało, że kopacze nie znajdowali na swojej działce najmniejszego nawet śladu cennego metalu. Niepowodzenia bardzo źle wpływały na nastroje górników i niejeden popadał w depresję. W dniu, kiedy mój mąż i Justin znaleźli swoją pierwszą uncję złota, postanowili wieczorem się zabawić. Poszliśmy do baru. Spotkaliśmy tam mężczyzn grających w karty. W osiedlu było kilku karciarzy, którzy zbierali się w jednym z baraków, a najczęściej w barze. Gervaise od razu do nich dołączył. Mogłam się przekonać, że poprzednie przykre doświadczenia niczego go nie nauczyły. Szybko przegrał tę niewielką ilość złota, którą znalazł na swojej działce. Inaczej Justin: też grał, ale udało mu się trochę wygrać. Stwierdziłam, że choć Justin był równie zapalonym hazardzistą jak Gervaise, miał od niego więcej szczęścia w grze. Nie potrafiłam Justina zrozumieć. Morwenna była mu bardzo oddana, nieustannie podkreślała jego liczne zalety. Mówiła, że jest szczęśliwa, iż Justin ją właśnie wybrał, i nieraz sama się temu dziwiła. Pamiętałam oczywiście, że ze wszystkich moich znajomych Morwenna wykazywała najwięcej samokrytycyzmu, oceniała siebie niesłychanie surowo. Była przekonana, że jest nieładna, a jej debiut w salonach Londynu jeszcze ją w tym utwierdził. Stale jej powtarzałam, że gdyby pozbyła się poczucia niższej wartości i zachowywała się tak, jakby jej zupełnie nie zależało na sądach ludzi, wszyscy by się do niej przekonali i uznali, że jest czarującą dziewczyną. Tylko Justin właściwie ocenił jej wartość. I nie ulegało kwestii, że jest mu za to dozgonnie wdzięczna. Nieraz odnosiłam wrażenie, że w przeszłości Justina kryje się jakaś tajemnica. Wiedzieliśmy o nim tylko tyle, że był w Ameryce, wrócił do Anglii i rozważa, co ma dalej ze sobą robić. Miał niewielki dochód, który mu pozwalał na bezczynne zastanawianie się nad wyborem przyszłej drogi życiowej. W końcu zafrapowało go złoto Australii i wyruszył na jego poszukiwanie. Byłam ciekawa, czy on czasem tego nie żałuje. Któregoś dnia wpadł do naszego baraku, gdy byłam sama w domu. Zaskoczył mnie tą wizytą, bo wiedziałam, że zwykle o tej porze pracuje w kopalni. - Wybieram się do sklepu Bowlesów po zakupy i chciałem przy okazji zamienić z tobą słowo. Czy jesteś bardzo zajęta? - Oczywiście, że nie. Siadaj i powiedz, jaką masz sprawę. Usiadł na jednym z solidnych drewnianych krzeseł, które nam hojną ręką ofiarował Ben. - Martwię się o Morwennę - powiedział. - Boisz się, jak zniesie poród w tych warunkach? Potaknął. - Nie wydaje mi się zbyt silna. - Jest silniejsza niż na to wygląda - uspokajałam go. - Pani Bowles, która się przecież zna na porodach, mówi, że nie ma powodu do obaw. - Ufam, Angelet, że będziesz z nią, gdy ten moment nadejdzie. - Oczywiście. To ładnie ze strony Bena Lansdona, że zaofiarował nam pokoje w swoim domu. Tam będzie nam znacznie wygodniej. - Tak, ale nie masz pojęcia, jak bym chciał, żeby to już było za nami. Nie mogę się doczekać urodzin naszego syna. - To może nie być syn... - Wiem, ale mam nadzieję, że jednak będzie. Najważniejsze, żeby Morwenna była zdrowa. Jeśli szczęśliwie urodzi, to poważnie rozważam, czy potem nie zabrać jej z dzieckiem do domu. - Podejrzewam, że Gervaise'a też nurtują myśli o wyjeździe. - Tylko widzisz, cały czas oczekujemy, że może już jutro znajdziemy złoto, i kiedy wyjedziemy stąd, do końca życia będziemy się zastanawiać, co przez to utraciliśmy... - To prawda, ale przecież nie możemy przejść przez życie, cały czas rozważając, jakie możliwości zaniedbaliśmy... - Podzielam tę opinię i kiedy dziecko przyjdzie na świat... zdecydowanie pomyślę o powrocie do kraju. Uważam, że tu nie jest odpowiednie miejsce, by wychowywać dziecko. Sama powiedz, Angelet! - Tak! Absolutnie się z tobą zgadzam. - Obie z Morwenną macie w domu ogromnie dużo pracy, a przecież nie nawykłyście do takiej roboty. - To nic, przyzwyczajamy się. Zamyślił się, a po chwili powiedział: - Postanowiłem, że jeśli wszystko odbędzie się pomyślnie, to się zmienię... i na pewno to zrobię. Zdziwiona spojrzałam na niego pytająco. Justin jakby się zreflektował i śmiejąc się, wyjaśnił: - Jestem trochę podenerwowany i dlatego... Martwię się o Morwennę. Przyrzeknij mi, Angelet, że będziesz przy niej. - Ależ będę... jeśli mi pozwolą, to przez cały czas przy niej będę. Nie martw się, Justinie! Przecież w takich miejscach jak to również przedtem rodziły się dzieci... - Wiem. - Im wcześniej przeniesiemy ją do domu Bena, tym dla niej lepiej. - Jak to ładnie z jego strony, że nam proponuje gościnę. - W ogóle wiele mu zawdzięczamy. Bez niego żylibyśmy tu w jeszcze gorszych warunkach. - Masz rację! - Nie przejmuj się, Justinie! Morwenna jest taka szczęśliwa... Ty dałeś jej szczęście! A teraz jeszcze będzie dziecko... Wiem, że mając ciebie i dziecko, będzie miała wszystko, czego pragnie. - Boję się, że się za bardzo rozgadałem - rzekł, gwałtownie wstając z miejsca. - Wcale nie! Cieszę się, że przyszedłeś. Zapewniam cię, że twoja żona jest otoczona przyjaciółmi. Przytaknął i uśmiechając się niepewnie, wyszedł. Dużo dało mi do myślenia to, co powiedział Justin, że pragnie mieć syna. Chyba większość mężczyzn tego chce. Przekonałam się, że Justin naprawdę z troską myśli o Morwennie, zależy mu na niej. Tak mnie tym ujął, że moje zastrzeżenia i brak zaufania do niego zaczęły blednąc. I w tym momencie sobie uświadomiłam, jak daleko sięgała moja nieufność. Przedtem nie zdawałam sobie z tego sprawy. Pani Bowles oznaczyła czas, w którym według jej przewidywań miało się urodzić dziecko Morwenny. Ben sugerował, żebyśmy się na tydzień przed tą datą przeniosły obie do Golden Hall. Przygotowano już dla nas pokoje. Byłam zadowolona, że Morwenna się przenosi. Ostatnio cierpiała na różne dolegliwości, związane ze swoim stanem, pomyślałam więc, że trochę luksusu na pewno jej się przyda. Meg była zachwycona perspektywą pojawienia się w domu niemowlaka, nawet jeśli to miało być na krótko. Umówiliśmy się z Gervaise'em i Justinem, że po pracy wrócą do baraków, przebiorą się i na kolację przyjdą do Złotego Dworu. - Jak to dobrze mieć wysoko postawionych przyjaciół - żartował Gervaise. Nie był zazdrosny, gdyż to nie leżało w jego naturze. Właściwie muszę przyznać, że Gervaise był szlachetnym człowiekiem. Gdyby nie ta przemożna słabość, której nie potrafił się oprzeć, jakże inaczej potoczyłoby się nasze życie. Dzień określony przez położną jako przypuszczalna data porodu minął. Morwenna czuła się całkiem dobrze, ale jakoś nie widać było żadnych oznak, że dziecko jest blisko. Gdy minęły dwa dni i nic, trzeciego zaczęłyśmy się denerwować. - Na razie nie ma się czym przejmować - uspokajała pani Bowles. - Dzieci to śmieszne stworzenia... Nie ma co im wmawiać, żeby się pośpieszyły. Przychodzą na świat wtedy, kiedy same uznają to za stosowne. Morwennę jednak męczył ten przedłużający się stan i bardzo chciała, żeby się jej udręka skończyła. Sporo czasu przesypiała. Kiedyś gdy siedziałam przy jej łóżku, a ona drzemała, usłyszałam delikatne pukanie. Wyszłam i zobaczyłam stojącego za drzwiami Bena. Wyciągnął mnie na korytarz. - Musisz wreszcie wyjść na dwór, Angel! Chodź! Przejedziemy się konno. - A co będzie, jeśli Morwenna zacznie rodzić? Ktoś przy niej musi być. - Na razie nie ma żadnych oznak. A zresztą Meg jest na miejscu i w razie potrzeby pośle Jacoba po panią Bowles. Powiem jej, żeby pilnowała Morwenny. A teraz chodź, bo gotowa jesteś sama się rozchorować. Musisz się przewietrzyć. Pojedziemy na krótko, tylko na godzinkę... Popatrzyłam na Morwennę. Spała. - Dobrze! - zgodziłam się. - Ale musimy zobowiązać Meg, żeby uważała. Może mogłaby przyjść i posiedzieć przy Morwennie. - Zgoda! Niech tak będzie! Każę jej przyjść. Meg bardzo się tą propozycją ucieszyła. - Dopilnuję, żeby wszystko było w porządku - zapewniała. - Jeśli zobaczę, że coś się zaczyna, natychmiast wyślę Jacoba albo Thomasa po położną. A pani niech trochę zaczerpnie powietrza, bo jeszcze nam się pani rozchoruje. Po pani widać, że nie wychodzi pani na dwór. Nie można stale siedzieć w domu. Dosiadłam więc Foxey i ruszyliśmy w drogę. Dojechaliśmy do tego samego sympatycznego miejsca, gdzie poprzednim razem siedzieliśmy na trawie. Widać stąd było płaskie pola rozciągające się aż po horyzont. Uwiązaliśmy konie do krzaka i siedzieliśmy, obserwując promienie słońca mieniące się w pobliskim potoku. - Martwię się o ciebie, Angel... - zaczął Ben. - O mnie? A to z jakiego powodu? - Chodzi mi o życie, jakie tu prowadzisz... To marne osiedle, te baraki... Pracujesz jak służąca. - Nie robię nic innego niż wszystkie tutejsze panie. - Na pewno tęsknisz za domem? Milczałam. Nie mogłam temu zaprzeczyć. - Jak długo zdołasz to wytrzymać, Angel? - Sądzę, że tak długo, jak trzeba będzie. - Podziwiam cię, że potrafisz zachować stoicki spokój. - Nie zawsze! Czasami bywam bardzo zniecierpliwiona... - Moim zdaniem Morwenna też nie powinna była się tu znaleźć. - Dlaczego? Czy uważasz, że jest z nią coś nie w porządku? - Nie! Chodzi mi o coś innego. Myślę, że to miejsce W ogóle nie nadaje się dla kobiet. - Dla mężczyzn też nie... - Spróbuj im to powiedzieć! Żaden nie uwierzy... - Ty nie możesz narzekać! Aż nadto wygodnie ci się tutaj żyje. - Gdy tu przybyłem, mieszkałem tak samo jak wszyscy. - Ale potrafiłeś się wydobyć z nizin. - Bo umiem sobie radzić w trudnych sytuacjach. Niektórzy ludzie to potrafią... Trochę mi przykro, że żyję wygodniej niż pozostali mieszkańcy osiedla. Tak blisko nich, a jednak całkiem inaczej... - Ale jednocześnie udzielasz w swoim domu azylu potrzebującym, jak choćby teraz Morwennie. - A tobie nie? - Tak! Ja także korzystam z luksusów. - Pragnąłbym, żeby zawsze tak było... Przelękłam się, choć jego słowa wcale mnie tak bardzo nie zdziwiły. Starałam się sama przed sobą ukryć budzące się we mnie uczucia, ale coraz mi było trudniej je tłumić. Wciąż sobie powtarzałam, że kocham Gervaise'a, jednak w czasie miodowego miesiąca coś się między nami nieodwracalnie popsuło. Często myślałam o madame Bougerie, widziałam ją siedzącą za biurkiem w recepcji. Wiedziałam, że nas lubi i ufa nam, a Gervaise był zdolny do tego, by ją oszukać i uciec. Ba, nie czuł nawet specjalnej skruchy! Powiedział, że później jej zapłaci... ale czy na pewno by to uczynił? Właśnie wtedy moje uczucia do niego zaczęły ulegać zmianie. A potem zwróciłam uwagę na rozgorączkowane spojrzenie jego oczu, gdy zobaczył karty, na niepohamowaną żądzę hazardu... To wszystko ogromnie mnie irytowało i niepokoiło. Hazard traktowałam jak chorobę... Nad uwagą Bena starałam się przejść do porządku dziennego. Potraktowałam ją dość lekko. - Póki otaczają mnie luksusy, będę się nimi cieszyła... - powiedziałam. - Zacznę od tego - mówił dalej Ben - że w ogóle nie powinienem był przyjeżdżać do Australii. Byłoby lepiej, gdybym wrócił do Kornwalii - albo w ogóle stamtąd nie wyjeżdżał - i wziął w dzierżawę jakiś majątek blisko waszego. Moglibyśmy się wtedy często widywać. - Szkoda, że tak się nie stało, byłoby naprawdę cudownie! Nagle chwycił mnie za rękę i trzymał w mocnym uścisku. - Tak się miało stać i na pewno by się stało, gdyby nie... - Gdyby nie morderca, którego ciało wrzuciliśmy do jeziora - dopowiedziałam za niego. - Czy wiesz, jak było? Zachorowałaś, byłaś ciężko chora, mówili, że masz wysoką gorączkę. A ja wiedziałem, że to przez tę historię, przez naszą straszną tajemnicę... Bali się, że umrzesz. Byłem w twoim pokoju, widziałem cię leżącą... rozpaloną gorączką. Wydawałaś się taka bezbronna... Ścięli ci krótko włosy, patrzyłaś na wszystkich dzikim wzrokiem. Na mój widok zaczęłaś krzyczeć. Wołałaś: nie! nie!, a oni myśleli, że moje wizyty ciebie rozdrażniają, kazali mi wyjść i więcej nie przychodzić. Wiedziałem, że zawsze będę ci przypominał tamto wydarzenie i że przeżywając je ciągle na nowo, nie będziesz mogła wrócić do zdrowia, a więc w chwili gdy się przekonałem, że zaczyna ci być lepiej, wyjechałem. - Tak... wszystko ułożyłoby się inaczej, gdybym tamtego dnia nie wybrała się nad jezioro... Tak bywa w życiu, prawda? Jeden mały wypadek może pociągnąć za sobą całą lawinę wydarzeń, które na całe pokolenia zmienią ludzkie losy. To przerażające... - Chciałbym odmienić swój los. - Większość z nas tego pragnie... - Wiesz, o co mi chodzi? Nie chciałbym, żeby ślepy los pchał mnie to w tę, to w inną stronę, chcę - i wierzę, że tak będzie - zostać panem własnego życia. Oddalę od siebie wszystko, co mi zagraża... i pójdę tam, dokąd zechcę. Żeby tylko ten jeden miniony okres można było przeżyć na nowo... - Takie marzenia są stare jak świat... Gdy się coś wydarzy, nie da już się tego odwrócić... Zostaje na zawsze. - Za późno, za późno... o te wszystkie stracone lata! Ale kocham cię, Angel, i nigdy nikogo nie pokocham tak, jak kocham ciebie! - Nie mów mi takich rzeczy, Ben! Proszę cię! - Dlaczego mam nie mówić? To prawda! Wierzysz mi? - Nie jestem pewna... - A chciałabyś móc w to uwierzyć? Milczałam. Nie byłam do końca tego pewna, ale w duchu mówiłam sobie: Tak! Chcę uwierzyć, bo i ja cię kocham. Przez dłuższą chwilę żadne z nas się nie odzywało. Słuchałam, jak lekki powiew wiatru szeleści, poruszając źdźbła trawy rosnącej nad potokiem. - Powiedz mi prawdę, Angel - zapytał mnie w końcu Ben - jesteś szczęśliwa? - Może w domu mogłabym być szczęśliwa. Tam wszystko się nam dobrze układało. - Z Gervaise'em? - Gervaise jest jednym z najmilszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałam. Skinął potakująco głową. - Wiem o jego długach. Sam mi się przyznał. Jest zadłużony u mego dziadka... ale mogę to zrozumieć. - To, że mamy dług u wuja Petera, nie jest jeszcze najgorsze. Jesteśmy przekonani, że on nie dopadnie nas nagle i nie zażąda zwrotu pieniędzy, grożąc w razie odmowy przykrymi konsekwencjami. - Gdyby Gervaise znalazł złoto... - Wtedy moglibyśmy wrócić do domu. - Kto wie, czy nie zechciałby zostać tu dłużej, by zdobyć jeszcze więcej złota. - Tak jak to było z tobą. - Nie, z nim byłoby inaczej. Ja poprzysiągłem sobie, że nie wrócę do kraju, zanim nie zrobię majątku. Osiągnąłem pewne bogactwo i dzięki temu żyje mi się wygodnie. Ale nie po to wyruszyłem do Australii. Nie mogę poprzestać na mniejszym, niż sobie na początku założyłem... Byłaby to oznaka słabości, nawet w pewnym sensie klęska. - A ty w żadnym wypadku nie możesz okazać się słaby, co? Masz dosyć złota, by móc wrócić do domu i być może otworzyć sobie jakieś przedsiębiorstwo. Ale przysiągłeś sobie, że wrócisz bogaty jak Nabab... ponieważ taki cel sobie postawiłeś... - Nie chcę doznać porażki, Angel! - A więc zostaniesz tu dopóty, dopóki nie osiągniesz celu, a jeśli nie uda ci się trafić na bogatą żyłę złota... zostaniesz tutaj na zawsze. - Pragnę dwóch rzeczy: zdobyć wielki majątek, o czym już wiesz, i w dodatku dokopać się do niego w swojej kopalni. Chcę odkryć taką żyłę złota, jaką ludzie odkrywali na samym początku... To jest jedna rzecz, a druga? Jeszcze bardziej niż złota pragnę... ciebie, Angel! - Wolałabym, żebyś nie mówił takich rzeczy. - Kiedy ja chcę być z tobą zupełnie szczery. - Przecież to niemożliwe, Ben. Jestem żoną Gervaise'a. - Ale go nie kochasz. - Kocham! - Lecz nie tak mocno... Rozczarował cię. Widać to po tobie. Odwrócił się ku mnie, chwycił mnie w ramiona i zaczął dziko całować. Byłam tak zaskoczona, że nie potrafiłam jasno myśleć. Wiedziałam tylko, że chcę z nim zostać i być zawsze tak blisko niego jak teraz. Pogodziłam się z tym, do czego nie chciałam się nawet przed samą sobą przyznać... a o czym wiedziałam od chwili, gdy znów ujrzałam Bena. Gervaise był dla mnie dobrym, oddanym i czułym mężem. Kiedyś mi się zdawało, że jestem w nim zakochana. Byłam zbyt młoda i niedoświadczona, by umieć rozpoznać prawdziwe uczucia. Właściwie naprawdę nie znałam Gervaise'a. Zaczęłam go poznawać dopiero podczas naszego miodowego miesiąca, gdy po raz pierwszy odkryłam jego słabą stronę, jego nałóg. Nie chodziło mi jedynie o obsesyjną żądzę hazardowania się, ale o coś więcej. Raziło mnie jego niemoralne postępowanie: nie zawahał się zniknąć, nie zapłaciwszy należności tym, którzy mu zaufali, i hazardować się za nieswoje pieniądze. Czułam się mocno związana z Benem. Wiedziałam, że ten związek jest w pewnym sensie nierozerwalny ze względu na wspólne przeżycia. Zaczęłam się nawet zastanawiać, jak by się ułożyły między nami stosunki, gdyby ten okropny człowiek, który teraz spoczywał na dnie jeziora, nie stanął na naszej drodze. Od tamtej chwili wszystkie plany się pokrzyżowały. Zawsze uważałam to wydarzenie za najbardziej znaczące w moim życiu. Teraz się przekonałam, że istotnie nim było. Gdyby nie ta straszna historia, wszystko potoczyłoby się inaczej. Wyrwałam się z jego objęć. - Nie możemy się w ten sposób spotykać, Ben! - powiedziałam. - Musimy - odparł - i to często! Należy mi się choćby jakaś cząstka ciebie... - Nie! - szepnęłam, potrząsając głową. - Tak! - upierał się, patrząc na mnie z powagą. - Co dobrego może z tego wyniknąć? - spytałam. - To, że choć przez chwilę będę szczęśliwy, a może także i ty... Zaprzeczyłam gwałtownym ruchem głowy. - Kochasz mnie... - raczej stwierdził, niż zapytał. - Ben! - zaczęłam. - Nie widziałam cię przez wiele lat. Dopiero kiedy tu przyjechałam... - ...wtedy od razu zrozumiałaś - dokończył za mnie. - Nie traćmy niepotrzebnie czasu, zaprzeczając temu, co jest prawdą. Lepiej pomyślmy, co da się zrobić. - Nic się nie da zrobić. Odjedziemy stąd i każde pójdzie w swoją stronę. Ty zostaniesz w swoim komfortowym domu dopóty, dopóki nie zrobisz ogromnej fortuny. Przypuszczalnie zajmie ci to sporo lat, a potem będziemy już oboje tak starzy i mądrzy, że wypadnie nam tylko się śmiać z dzisiejszych szalonych pomysłów. - Ja to widzę inaczej... - Jak? - Po prostu nigdy nie akceptuję porażek. - Nie rozumiem, co masz na myśli. - Jesteśmy w sobie zakochani: ja w tobie, a ty we mnie. Jesteś mężatką. Twój mąż to nawet sympatyczny i przyzwoity człowiek, tylko że niestety jest hazardzistą, i w dodatku stale przegrywającym. Znam się na ludziach, Angel. Wystarczyło mi go zobaczyć, a już wiedziałem, kto zacz... Twoje życie z nim będzie ustawicznym ciągiem ucieczek przed wierzycielami. Teraz ci się wydaje, że potrafisz sobie z tym poradzić, ale się mylisz. Przecież na skutek jego hazardowania się opuściłaś kraj i musisz teraz żyć w prymitywnej społeczności. Zostaw go, Angel! Będę na ciebie czekał... - Chyba nie mówisz poważnie? - Uważam, że nie powinniśmy siedzieć bezczynnie i czekać, jakie rozwiązanie przyniesie los. Wyszłaś za czarującego dżentelmena, ale powiem ci, jakie będziesz z nim miała życie. Widzę to jak na dłoni. Znam mężczyzn. Twój mąż to nieudacznik; tym właśnie różni się od Justina Cartwrighta. - Od Justina? Dlaczego? - Justin należy do tych, co wygrywają... - Jak to wygrywają? - Różne rzeczy o nim słyszałem. Podobno ma duże szczęście w kartach. Ilekroć zasiada do gry, zawsze wstaje od stolika z jakąś wygraną. Łatwiej chyba dorobiłby się fortuny przy zielonym stoliku niż w kopalni. - Skąd o tym wiesz? - Karciarze spotykają się w barze u starego Featherstone'a. To dochodowy biznes. Stary należy do ludzi, którzy wiedzą, jak się robi pieniądze, i zapewniam cię, że ich metoda nie polega na wyciąganiu kołowrotem urobku z szybu. Twój przyjaciel Justin też wypracował sobie całkiem niezły sposób na zdobywanie majątku. - Być może Justin zdecyduje się na powrót do kraju. Bardzo martwi się o Morwennę. - To nawet prawdopodobne, że zechce wrócić. W londyńskich klubach jest w stanie dużo więcej zarobić niż w osiedlowym barze, położonym w głębi australijskiego "outbacku". Niełatwo poszukiwać złota w dzień i wygrywać przy zielonym stoliku nocą... Żal mi Gervaise'a, bo jemu nie przypada w udziale nawet krztyna tego szczęścia, które towarzyszy w grze Justinowi. Tak, Angel! Musisz zostawić swego męża... Powiedz mu prawdę. Jestem przekonany, że gdybyśmy z nim szczerze porozmawiali i powiedzieli o nas, zrozumiałby... Taki już z niego człowiek. - Ty chyba oszalałeś, Ben! - Owszem, szaleję, ale za tobą, Angel! Wiedziałem, że to nas czeka już wtedy, gdy po trapie statku zeszłaś na ląd. Często o tobie myślałem, miałem cię przed oczami jako małą dziewczynkę. Zawsze mi się podobałaś. Wiedziałem, że coś w nas kiełkuje... A teraz, gdy cię ponownie ujrzałem, byłem już tego pewny. - Nie powinniśmy prowadzić takich rozmów... - Moja droga Angelet. Nie jesteśmy w salonie twoich rodziców. Nie musimy dbać o formy. Czy chcesz pozwolić, żeby tobą życie miotało, jak chce? - Jestem żoną Gervaise'a. Kocham go i nigdy nie zostawię. Jest dobrym człowiekiem, okazuje mi wiele serca i traktuje, jak należy. - Ale będziesz zdana na łaskę jego nałogu. Hazard to... obsesja. Wierz mi, ja wiem. Już przedtem spotykałem się z sytuacjami podobnymi do twojej. Nie chciałbym, żeby się tobie coś takiego przydarzyło. - A ty? Ty nie masz obsesji? Przysiągłeś sobie, że zrobisz majątek, i mówisz, że stąd nie odjedziesz, póki go nie zdobędziesz. Czy to nie jest to samo? - Nie! Bo ja osiągnę swój cel, a on nigdy... - Skąd wiesz? Może już jutro natrafi na żyłę złota? - Dobrze! Powiedzmy, że natrafi. Załóżmy nawet, że wróci do kraju bogaty. Gwarantuję ci, że w bardzo krótkim czasie straci wszystko, co zdobył. W ciągu dwóch, najdalej trzech lat przegra całą fortunę, bo tak wygląda życie hazardzisty. Ta reguła zawsze się sprawdza. - Nie będę o tym z tobą rozmawiać. - Nigdy nie siedzę z założonymi rękami, ani nie akceptuję porażek! - oznajmił szorstko. - Nie zapominaj, że jesteśmy sobie przeznaczeni! - Mówisz głupstwa... - Mówię prawdę. Kocham cię i pragnę ciebie. Nadejdzie taki dzień, gdy będziemy razem, zobaczysz! - Podniósł grudkę ziemi i krusząc ją, przesypał między palcami. - Znajdę to, czego w tej ziemi szukam - ciągnął dalej - i wtedy nic nas nie rozdzieli... - Trzeba wracać do domu - powiedziałam. - Nie chciałabym zbyt długo zostawiać Morwenny samej. Popatrz na swoje ręce! Nie wiem, po co bawisz się ziemią... pobrudziłeś je! - Zaczekaj, umyję się w potoku. Patrzyłam, jak ukląkł nad potokiem i mył ręce, i ze wszystkich sił starałam się uspokoić wzburzone nerwy. Ben ma rację - myślałam. Kocham go. Byłam tego teraz całkiem pewna. Nie miałam też wątpliwości, że Ben, podobnie jak Gervaise, miał wady, tylko że jego wady były słabostkami silnego człowieka, natomiast wady, jakie miał Gervaise, cechowały ludzi słabych i bezwolnych. Czułam, że Gervaise zachowuje się tak nie dlatego, że tego pragnie, ale dlatego, że jest za słaby, by walczyć z obsesją, i za każdym razem jej ulega. Postępowanie Bena wynikało z siły i przekonania, że świat należy do niego. I jak tu wybierać? Z moralnego punktu widzenia nie widziałam między nimi różnicy. Natomiast wyraźnie dostrzegałam przeciwstawienie siły słabości. Doszłam jednak do wniosku, że nie ma sensu robić porównań. Do miłości nie można przecież nikogo zmusić, ani też nie da się kochać kogoś na rozkaz. Ben dość długo przebywał nad potokiem. Widziałam, jak pluska ręką w wodzie. Postanowiłam wrócić do domu. Podeszłam do konia, odwiązałam go i dosiadłam. Śpieszyło mi się do Morwenny. A Ben zdaje się nie miał ochoty odchodzić od potoku. - Zbieram się już do domu! - zawołałam. Odwrócił się i widziałam, jak wyciera ręce o surdut. W drodze był milczący i wydawał się głęboko pogrążony w myślach. Zastanawiałam się, czy nie żałuje swojej szczerości. Pewnie sobie teraz uświadomił, że nie powinien był mówić tego, co mi naopowiadał. Ja się jednak cieszyłam, że mi się zwierzył. To było ostrzeżenie. Wiem już o jego uczuciach do mnie i swoich do niego i muszę się mieć na baczności. Nazajutrz w osiedlu powstało wielkie poruszenie. Jednooki Thompson i Tom Cassidy znaleźli na swojej działce złoto. Nie były to jakieś pojedyncze, niewielkie okruchy, ale prawdziwe bryły złota. Jednooki, którego tak nazwano z oczywistego powodu, nigdy nikomu nie zdradził, gdzie i jak stracił prawe oko. Był typem samotnika, nie przyjaźnił się z kolegami. Mieszkał w baraku, który dzielił ze swoim partnerem, Tomem Cassidy. Obaj byli raczej małomówni i rzadko zjawiali się w barze, a jeżeli już, to tylko po to, aby wypić kufel piwa, i zaraz potem wychodzili. W swoim szybie pracowali intensywnie i systematycznie, ale do tej pory bez sukcesu. Dopiero teraz ich wysiłki zostały uwieńczone wspaniałym zwycięstwem. Wieść o tym rozeszła się lotem błyskawicy. Znalezienie złota, wszystko jedno w jakiej ilości, dowodziło, że w okolicy nadal istnieją bogate aluwialne złoża. Rozbudzone nadzieje tchnęły nowe życie w osiedle. Jednooki mówił niewiele, ale Cassidy nie ukrywał radości. - Nareszcie się u nas pojawiło złoto - powiedział. - Jesteśmy bogaci! Wkrótce wrócimy do kraju jako milionerzy. Pracowali gorączkowo: dobywali muł z dna szybu, potem zanosili go do potoku, aby tam przepłukać w czerpaku i oddzielić zanieczyszczenia od cennego kruszcu. W osiedlu nie mówiło się o niczym innym, jak tylko o wielkim szczęściu, jakie spotkało Jednookiego i Cassidy'ego. Innych tematów nie było. Przez trzy dni obaj pracowali jak wściekli i codziennie wydobywali złoto. Ale potem raptem się skończyło, urwało się tak nagle, jak się zaczęło. - Nic nie szkodzi - nie przejmował się Cassidy. - I tak dorobiliśmy się fortuny. Postanowili, nie zwlekając, wrócić do domu. Zapakowali złoto w worki. Mieli je zabrać do Melbourne, tam je ocenić i sprzedać. Nie było wątpliwości, że w ciągu jednej nocy obaj stali się bogaczami. W osiedlu panował ustalony zwyczaj, że każdy, kto dokopał się do fortuny (tak to nazywano), wydawał przyjęcie, na którym bawiło się całe miasto. Tym razem gospodarzami byli oczywiście dwaj zwycięzcy partnerzy, a ich gośćmi wszyscy mieszkańcy osiedla. Cała impreza miała się odbyć na dworze, szykowano pieczone owce, spodziewano się tańców i śpiewów. Panowała powszechna radość, bo uważano, że jeśli jednemu przytrafiło się szczęście, bardzo prawdopodobne, że się zdarzy i innym: oprócz złota nic więcej się w ich życiu nie liczyło. Osiedle ogarnęła nowa fala optymizmu, bo nikt nie wątpił, że skoro jeden znalazł drogę do "jubilerskiego sklepu", po nim przyjdą następni. - Znowu będzie tyle złota co w tysiąc osiemset pięćdziesiątym pierwszym - mówiono. - Rzecz w tym, że obecnie zalega ono trochę niżej i trudniej się do niego dobrać. Dobrze pamiętam to zdarzenie. Podniecenie było ogromne. Nie można było w tym nie uczestniczyć. Nawet Jednooki dawał wyraz swojej radości, a Cassidy znajdował się wręcz w stanie upojnej błogości. - Dzisiaj oni, jutro my! - wykrzykiwał zachwycony Gervaise. - Wkrótce już będziemy mogli stąd wyjechać. A że tu jest złoto, to pewne... można je wyczuć nosem... - I ja czuję, że już niedługo spotka nas szczęście... - prorokował Justin. - Wszyscy teraz mamy taką nadzieję, oby nas tylko nie zawiodła - ostrzegałam. `tc Złoto Australii (cd.) Na razie jednak naszykowaliśmy się na wielkie przyjęcie. Tego dnia panował upał, ale pod wieczór zelżał. Noc była przyjemnie ciepła, na aksamitnym niebie lśniły gwiazdy, a Krzyż Południa uświadamiał nam, jak bardzo daleko jesteśmy od domu... Rozpalono ogniska, na których piekło się mięso, a w popiele dochodziły placki. Na zabawę przyszło całe miasto. - Dziś zobaczycie - mówił Ben - jak się u nas celebruje naprawdę wielkie znalezisko. Po miesiącach depresji, kiedy ludzie zaczynali myśleć, że szczęście ich na zawsze opuściło, ktoś trafia na złoto, na wielkie złoże złota, i nadzieje od razu rosną... Zauważyłam, że i w nim nastąpiła zmiana. Ben wydawał się głęboko przejęty znaleziskiem. Mogłam się przekonać, że żądza złota była w nim równie silna jak u innych. Gervaise dzielił się ze wszystkimi swoim optymizmem. - Tylko pomyśl - powiedział do mnie - to mogło spotkać nas! - Ale nas niestety nie spotkało - westchnęłam. - Niestety... - powtórzył za mną Justin. Ostatnio wciąż myślałam kategoriami: co by było, gdyby... Mocno przejęłam się wyznaniami Bena. Czułam, że powinnam odejść od męża, ale brakło mi odwagi. Niektórzy goście ruszyli w tany. Dwaj panowie przynieśli ze sobą skrzypce. Okazało się też, że jeden z nich ma bardzo dobry głos i pięknie śpiewa. Plac, na którym odbywała się uroczystość, przedstawiał dziwny widok. Płomienie ognia rzucały blask na baraki, nadając im tajemnicze kształty, jakich na próżno można by się w nich doszukiwać za dnia. Morwenny oczywiście z nami nie było. Nie czuła się dobrze. Lada chwila spodziewaliśmy się przyjścia na świat dziecka. Nigdy nie zostawialiśmy jej samej. Zawsze ktoś z nas był blisko i w pogotowiu. Teraz dyżur pełniła przy niej Meg, i to razem z mężem, który, gdyby pojawiły się jakieś oznaki porodu, natychmiast miał pobiec po panią Bowles. Siedziałam na trawie, obok mnie Justin i Gervaise. Mój mąż nadal z entuzjazmem mówił o odkryciu złota. Wiedziałam, że zmagają się w nim dwa pragnienia: jedno, żeby jak najprędzej powrócić do kraju, a drugie, żeby koniecznie zdobyć złoto. Myślę, że gdyby nie dług, jaki zaciągnął u wuja Petera, odjechałby stąd choćby zaraz. Było tak, jak mówił Ben: Gervaise podobnie jak Justin przekonał się, że łatwiej może zarobić pieniądze przy karcianym stoliku w którymś z londyńskich klubów, niż poszukując złota w Australii. Ostatni sukces dwójki szczęśliwców spowodował jednak zmianę poglądów Gervaise'a. "Tu musi być go więcej" powtarzał w kółko. - Bo to jest tak - wyjaśniał. - Jeśli natrafisz na ślad złota, to znaczy, że być może niedaleko jest go więcej... Ale bez względu na to, w jakim miejscu pod ziemią się znajduje, my je wydostaniemy! Wiem, że tak będzie! - Byle szybko! - dodałam. Słyszałem plotkę, że Ben Lansdon kupuje ziemię od Morleya - powiedział Justin. - Jak myślicie, co zamierza? Wypasać owce? - Nie wygląda mi na hodowcę - stwierdził Gervaise. - Czyżby chciał otworzyć jeszcze jedną kopalnię? - Ale dlaczego na ziemi należącej do Morleya? - Któż to wie? Może doszedł do wniosku, że jego obecna kopalnia jest już wyeksploatowana. - Pewnie tak, bo od pewnego czasu wydobycie jest mizerne. W tym momencie pomyślałam, że żądza złota kieruje Benem tak samo jak każdym z nich i, podobnie jak oni, nigdy nie zrezygnuje z poszukiwań. Niedługo potem dostrzegłam Bena wśród tłumu. Był z Jamesem Morleyem i Lizzie i rozmawiali z ożywieniem. James się śmiał, a Lizzie radośnie uśmiechała. Wyglądała bardzo ładnie. Blask ognia oświetlał jej piękną, pogodną twarz, na której malowało się wyraźne zadowolenie. Podeszli do nas. Ben wziął mnie za rękę i mocno uścisnął. - No i jak ci się podoba nasze jamboree? - spytał. - Ekscytujące! - odrzekłam. - I jak inaczej wygląda nasze osiedle w świetle ogni i gwiazd... - Wszystko tonie w różowym blasku. Sądzę, że nasi gospodarze, Jednooki i Cassidy, są bardzo szczęśliwi tej nocy. - Będzie nam ich brakowało - zauważył Gervaise. - Nic się nie bój! Na ich miejsce przyjdą inni... - I przybędzie rozczarowań - odezwał się James Morley. - Moim zdaniem większość z nich postąpiłaby mądrzej, nabywając ziemię i hodując na niej owce i bydło. - Co nie znaczy, że wszyscy odnieśliby taki sukces jak ty - przekomarzał się Ben. - Odnieśliby, gdyby chcieli pracować. A oni jedynie kopią i kopią, i być może w końcu się okaże, że tam na dole nic nie ma. Tylko niepotrzebnie niszczą dobre pastwiska. - James ma na wszystko jedną receptę: powrót do ziemi! - śmiał się Ben. - Tak! Uważam, że powinni porzucić tandetną robotę. Być może jest w tej ziemi złoto, ale na pewno nie tyle, by wszystkich nim obdzielić. Moim zdaniem należy zostawić je w spokoju. - Pana praca daje więcej zadowolenia, prawda? - spytałam. - Masz przed sobą hodowcę, który odniósł największy sukces w kolonii Wiktoria... - chwalił Morleya Ben. - Nie wszystkim się tak powiodło. Ale dziś wieczór pokażcie mi szczęśliwszych ludzi niż Jednooki i Cassidy. - Są szczęśliwi - kpiłam - dlatego, że będą mogli stąd odejść. - Ależ, kochanie, pomyśl, jaką radość przeżywa ten, kto przechylając czerpak, widzi na dnie złoto! W takiej chwili uświadamia sobie, że spełniły się jego marzenia, że nareszcie natrafił! - Owszem - odparłam - mogę sobie wyobrazić, co taki człowiek czuje, tylko jak często to się zdarza? - Angelet tęskni za domem - zawyrokował Gervaise. - A czy my wszyscy nie tęsknimy za krajem? - spytał Ben. - Nie wszyscy... Ja nie tęsknię - powiedział Morley. Lubię patrzeć na moje pastwiska, owce, bydło. Nie chciałbym tylko, żeby mi ktoś w mojej ziemi grzebał, to wszystko. - Nie chciałby pan? Nawet wtedy, gdyby w tej ziemi były bryły złota wielkie jak pańska pięść? - przyciskał go do muru Gervaise. - Musieliby mi je najpierw pokazać, zanimbym im pozwolił na rozkopanie najmniejszego nawet skrawka ziemi. - Przecież nikt nie może wiedzieć, co się w ziemi znajduje, jeśli jej wpierw nie rozkopie i nie zajrzy do środka - wtrąciłam się. - To brzmi logicznie. Widzę jednak, że się pani ze mną nie zgadza. A ja wolałbym, żeby złoto spokojnie sobie leżało pod ziemią. Dobrze się czuję bez niego. Nie chcę mieć do czynienia z gorączkową pogonią za złotem. Proszę spojrzeć na tych ludzi: tańczą, śpiewają... przypomina mi to scenę z Biblii, kiedy Izraelici czcili na pustyni złotego cielca... Podeszłam bliżej i stanęłam obok Lizzie. - Jak tu pięknie w tym świetle... - szepnęła. - Nie widać, że to miejsce za dnia jest brzydkie. Całkowicie zgodziłam się z jej opinią. Ktoś zaintonował pieśń i rozpoczęło się chóralne śpiewanie starych, dobrze znanych z Anglii piosenek: "Przy maiku dalej w koło, chłopcy i dzieweczki", ballady o Syrenie i "Panuj, Brytanio!" Widziałam, jak wielu ocierało skrycie łzy. Pieśni przypomniały im dom. Potem Cassidy zaśpiewał hymn o złocie; nigdy go przedtem nie słyszałam: Złoto, złoto, zawsze modne,@ lśniące, żółte, lite, chłodne.@ W tyglu topione, grawerowane,@ klepane, kute, cyzelowane...@ Ciężko dobyte, waży niewiele,@ niejednej zbrodni stało się celem...@ W nocnej ciszy jego głos rozbrzmiewał czysto i donośnie. Po pieśniach, które większość z obecnych znała od dziecka, nowy utwór spowodował, że tłum otrzeźwiał. Zapanowało milczenie. Ciężko dobyte, waży niewiele...@ Niejednej zbrodni stało się celem.@ Słowa te nieznośnie wibrowały mi w uszach. - Chyba już pójdę - powiedziałam Gervaise'owi. - Nie chcę zostawiać Morwenny tak długo samej. - Przecież są tam ludzie, którzy jej doglądają - odparł. - Cały czas o niej myślę. Tak bym chciała, żeby dziecko już się urodziło. - Słyszałem, że tego rodzaju opóźnienia często się zdarzają - pocieszał mnie mój mąż. - Możliwe, ale uważam, że trzeba ją było zawieźć do Melbourne, do szpitala. - Wszystko będzie dobrze, nie wpadaj w panikę! - Staram się zachować spokój, chciałabym jednak zobaczyć, co się z nią dzieje. - Odprowadzę cię do domu. W tym momencie zjawił się Ben. - Już wychodzisz? - zdziwił się. - Tak! Wciąż myślę o Morwennie. Pójdę zobaczyć, jak się miewa. - Nie ufasz Meg? - Ufam, ale po prostu mam ochotę posiedzieć przy Morwennie. - I tak szedłem w tamtą stronę, więc cię odprowadzę. Chodźmy! - Dobranoc, Gervaise! - rzuciłam mu, odchodząc z Benem. - Postaraj się jeszcze tu wrócić - prosił, całując mnie na pożegnanie. - Mam nadzieję, że nasze wyczekiwanie już niedługo się skończy, przecież to nie może trwać wiecznie... Do Golden Hall było niedaleko. - Chcę z tobą pomówić - zapowiedział Ben na samym wstępie. Czekałam. - Coś musi się wydarzyć, i to wkrótce. - Na przykład co? - Coś, co zmieni nasze życie. Chciałbym, żebyś odeszła od Gervaise'a i była ze mną. - Jak to sobie wyobrażasz? - Tak, jak powiedziałem. Ty mnie kochasz, Angel! Nigdy naprawdę nie kochałaś Gervaise'a. - Mówisz bzdury! Spotkaliśmy się, mój drogi, wiele lat temu, dopiero od niedawna znowu zaczęliśmy się widywać. Co my o sobie wiemy? - Wystarczająco dużo! Kiedyś wspólnie przeżyliśmy szokujące wydarzenie. Od tego czasu nieustannie o tobie myślałem. Czy i ty myślałaś o mnie? - Po tym szokującym wydarzeniu, jak je nazywasz, wyjechałeś. Opuściłeś mnie, Ben! - Gdybym wiedział, że mnie potrzebujesz, nigdy bym od ciebie nie odszedł. - Ale odszedłeś... Byłam jeszcze dzieckiem. Potrzebowałam pomocy. - Sądziłem, że jesteś zbyt młoda, by ta sprawa mogła cię poważnie dotknąć. - Widocznie myślałeś, że potraktuję ją tak lekko jak ty. - Byłem przekonany, że rozumiesz, iż nie było w tym naszej winy. Nikogo nie skrzywdziliśmy. Ale to już należy do przeszłości. Teraz ważniejsza jest dla mnie przyszłość. Kocham cię, Angel! Muszę wiedzieć, i muszę to wiedzieć teraz, czy ty mnie też kochasz... i czy wrócisz ze mną do Anglii. - Za szybko wszystko się dzieje... - Nieprawda! Trwa to przecież całe lata... - Jeśli jest tak, jak mówisz, dlaczego osiedliłeś się w Australii? Dlaczego nie wróciłeś do mnie, zanim poślubiłam Gervaise'a? - Bo nie byłem pewny swoich uczuć, dopóki cię znowu nie ujrzałem. Dopiero wtedy łamigłówka ułożyła mi się do końca i zrozumiałem, że kocham tylko ciebie... - A co będzie z Gervaise'em? - Nie troszcz się o niego! - Jest moim mężem. Jesteśmy ze sobą szczęśliwi. Czy wyobrażasz sobie, że mogłabym mu po prostu powiedzieć: "Miło mi było cię poznać, ale już z tobą skończyłam..." - Gervaise z czasem przejdzie nad tą stratą do porządku. - Skąd wiesz? - Wiem, bo spotykałem wielu takich ludzi. Jest miły, łagodny, kochający i słaby. Taki sam jak wobec ciebie będzie wobec każdej innej. Nie jesteś pierwszą kobietą w jego życiu. Dla niego najważniejszy jest hazard. Tylko na nim mu naprawdę zależy. Jeśli straci ciebie, ale wygra w ruletkę lub znajdzie złoto, szybko się pocieszy. Natomiast ja, gdy ciebie utracę, nigdy nie zagoję tej rany. Ani ty... My jesteśmy inni. Nasze uczucia są głębokie. Jesteśmy dla siebie przeznaczeni od dnia, w którym się poznaliśmy. Tak, Angel, muszę wiedzieć... - Co? - Że do mnie wrócisz. Razem to Gervaise'owi wytłumaczymy. Na pewno nie będzie stał nam na drodze. - Spodziewasz się, że po prostu przekaże mnie tobie? - Gervaise zechce, żebyś była szczęśliwa. Ja mu to wynagrodzę. Przepiszę na niego moją kopalnię złota, a my oboje wrócimy do Anglii. - Cóż to za niedorzeczny pomysł? - Może to ja wydaję ci się niedorzeczny? - Nie wierzę, że mówisz poważnie. - Jestem śmiertelnie poważny. Gervaise niewątpliwie zgodzi się na rozwód, a wtedy pobierzemy się i osiądziemy w Anglii. - Pomyśl, jak nas tam przyjmą... Co powie twój dziadek? - Mój dziadek jest człowiekiem światowym. Pod wieloma względami jestem do niego podobny. On nas zrozumie. Nie przewiduję żadnych trudności z jego strony, a gdyby się pojawiły, potrafię je przezwyciężyć. Nie jestem zależny ani od niego, ani od nikogo innego. - Ach, Ben, gdy ciebie słucham, wszystko wydaje mi się takie proste... - Bądź ze mną szczera, Angel! Dobrze ci ze mną? Powiedz! - Oczywiście, że tak. - Lepiej niż z kimkolwiek innym? Nie odpowiedziałam. - Kto milczy, ten się zgadza... - zawyrokował. Myślałam, jak cudownie byłoby wrócić do kraju i cały czas przebywać z Benem. To byłby istny raj... Po raz pierwszy musiałam w duchu przyznać, że od kiedy znowu spotkałam Bena, czuję się trochę nieswojo i jestem lekko zatrwożona. Próbowałam sobie wmówić, że powodem tego stanu jest owo straszne przeżycie sprzed lat, lecz to nie była prawda. Po prostu bardzo chciałam być z Benem... Gdybym była wolna... Gdybym tylko była wolna... Jednocześnie kochałam Gervaise'a. Trudno go było nie kochać. Był dla mnie zawsze bardzo dobry. Gdy poznałam jego słabostki, chciałam pomóc mu z nimi walczyć. Co mogło mną powodować, jak nie miłość? Widocznie można kochać dwóch mężczyzn jednocześnie. Gervaise kochał mnie miłością czułą i cierpliwą. A miłość Bena była niepohamowanie zaborcza i namiętna. W głębi serca czułam, że pragnę Bena, ale dobrze wiedziałam, że nigdy nie opuszczę Gervaise'a. Tymczasem dawałam upust swojej wyobraźni i snułam fantastyczne marzenia. Wyobrażałam sobie powrót do Anglii z Benem. Oczami duszy widziałam, jak śmiało stawia czoło wszystkim, którzy będą nas potępiali, i przekonuje ich, by spojrzeli na nas jego oczami. Byłam pewna, że ostatecznie Ben zwycięży. Kiedyśmy się zbliżali do domu, chwycił mnie za ramię. - Proszę cię, Angel! - mówił. - Patrz realistycznie. Jeśli teraz tego nie zrobisz, całe życie będziesz żałowała. - Jestem pewna, że jeśli uczynię, o co mnie prosisz, też będę żałowała. Nie, Ben! Nie mogę tego zrobić. Myślę, że sam jeszcze tej sprawy do końca nie przemyślałeś. - Od dnia twego przyjazdu o niczym innym nie myślę. Nie mogę być szczęśliwy bez ciebie... A ty beze mnie możesz? - Nie wiem, ale spróbuję. Przecież przedtem byłam całkiem szczęśliwa... - Przedtem, to znaczy zanim sobie uświadomiłaś, że popełniłaś błąd. - Nie uważam poślubienia Gervaise'a za błąd. - Nawet jeśli już wiesz, że przy nim nigdy nie zaznasz spokoju...? Bo nie zaznasz... Jego nałóg towarzyszyć wam będzie zawsze jak cień i przesłoni wszelką radość. Zawsze będą długi... Od nich nie będzie ucieczki... - Chcę spróbować go zmienić. - Ludzi nie da się zmienić, Angel! Są tacy, jacy są. - A ja myślę, że człowiek może pokonać swoje słabości. - Niektóre zapewne tak... ale nie tego rodzaju nałóg, który trzyma go mocno w swoich szponach i stał się już niemal częścią jego osobowości. Wiem, bo często spotykałem takich ludzi. - Ośmielę się zauważyć, że wszyscy mamy wady. - To prawda, sam mam ich więcej niż niejeden. - A więc? Tymczasem doszliśmy do celu. Gdy weszliśmy do domu, uderzyła nas panująca tu cisza. Jacob i Minnie poszli pewnie na zabawę, Thomas przypuszczalnie położył się już spać, a Meg drzemała przy łóżku Morwenny. Zatrzymaliśmy się w holu. Ben objął mnie ramieniem. - Chcę, żebyś została dziś ze mną - powiedział. - Muszę rozstrzygnąć swoje wątpliwości, Angel. Oddam wszystko, wszystko, co mam, przysięgam... jeśli zostaniesz ze mną dzisiejszej nocy. - O nie, Ben! Nie mogłabym tak postąpić. - To ważne, najdroższa moja! - mówił, mocno mnie do siebie tuląc. - Muszę mieć pewność i muszę zdobyć ją dziś. Wszystko oddam, jeśli powiesz "tak". Wrócimy do kraju i już zawsze będziemy razem. Całował mnie, a ja poczułam straszliwą tęsknotę nie tylko za domem, ale i za nim. Popełniłam błąd. Wzięłam dobry wygląd, kurtuazyjne maniery, uprzejmość i czułość za... miłość. Lecz to nie była miłość. Miłość jest gwałtownym uczuciem, nachodzi cię nagle, gdy jej najmniej oczekujesz, a kiedy tobą zawładnie, przestajesz być panem swojej woli. W życiu ważne jest, żeby znaleźć się we właściwym czasie na właściwym miejscu. I tu właśnie popełniłam błąd, bo na miejscu Bena znalazł się Gervaise. Pomyliłam się, wzięłam tombak za złoto. Ale było już za późno, o wiele za późno... te słowa wciąż kołatały się w mojej głowie. Czy jednak na pewno tak było? Aby móc żyć pełnią życia, trzeba umieć korzystać z nadarzających się okazji. Nikt nie wiedział o tym tak dobrze jak Ben. - Nie jest za późno - orzekł. - Nie musimy się godzić na to, co jest. Możemy wszystko zmienić. Czułam, że mój opór słabnie. Kochałam Bena i pragnęłam go, ale rozum mi mówił, że chcę czegoś niemożliwego, że to, co mi Ben proponuje, jest złe, bardzo złe. Nie mogę pogwałcić zasad moralności tylko dlatego, że kiedyś popełniłam błąd i teraz go sobie uświadomiłam. Próbowałam zmobilizować się i dać Benowi odpór, ale otoczona jego ramionami, mając jego twarz tuż przy swojej, rozpaczliwie się bałam, że pragnę go i pożądam tak namiętnie, iż gotowa jestem zapomnieć o wszelkich skrupułach. I tak by się zapewne stało, gdyby nie to, że nie byliśmy w domu sami. Nagle usłyszałam głos dochodzący z góry schodów. Stał tam Thomas i wołał: - Chodzi o panią Cartwright. Meg sądzi, że dziecko nareszcie się rodzi... Czar prysł. Pobiegłam do pokoju Morwenny. Morwenna miała silne bóle, a Meg była bardzo przestraszona. - Mam nadzieję, że pani Bowles zaraz nadejdzie - poinformowała mnie. - Thomas właśnie po nią poszedł. Jest przygotowana i czeka, więc powinna niedługo się zjawić. My też mamy tu wszystko gotowe. Przyniosę gorącej wody; wiem, że w takich wypadkach zawsze jest potrzebna. Może pani z nią trochę posiedzi? Morwenna była blada i co jakiś czas krzywiła się z bólu. Widziałam, że się powstrzymuje, by nie krzyczeć. Nie miałam pojęcia, co trzeba robić, i modliłam się, żeby pani Bowles jak najprędzej nadeszła. Zdawało mi się, że upłynęło strasznie dużo czasu do przyjścia pani Bowles, a w rzeczywistości nie trwało to zbyt długo. Położna doskonale wiedziała, że moment rozwiązania jest bliski i nie była zaskoczona wezwaniem. Przecież już od przeszło dwóch tygodni czekaliśmy na urodzenie się dziecka. Zaraz po przybyciu pani Bowles wyprosiła nas z pokoju, zatrzymując przy sobie tylko Meg. Okazało się, że całkiem niedawno Meg pomagała jej przyjąć na świat inne dziecko, uznała więc, że będzie przydatna. Wkrótce potem w Golden Hall zjawili się Justin i Gervaise, a Minnie i Jacob przyszli się dowiedzieć, czy mogą być w czymś pomocni. Zaczęło się nużące czuwanie. Siedzieliśmy w milczeniu i pełni obaw czekaliśmy na wiadomość. Czas okropnie nam się dłużył. Było już po północy, gdy pani Bowles zeszła na dół. - Coś jest nie w porządku - powiedziała. - Potrzebuję lekarza. Niech ktoś przywiezie doktora Fielda. - Doktora Fielda? Przecież on mieszka jakieś dziesięć mil stąd! - Lekarz jest koniecznie potrzebny - powtórzyła dobitniej. - Skoro tak - odparł Ben - natychmiast po niego jadę!... I zaraz opuścił pokój. Teraz siedzieliśmy już nie na żarty przestraszeni. Żal mi było Justina. W jednej chwili zmienił się nie do poznania. Siedział bez ruchu, wpatrzony w przestrzeń przed sobą. - Wszystko będzie dobrze - pocieszał go Gervaise. Takie małe komplikacje często się zdarzają... Miałam ochotę krzyknąć: "A skąd ty się na tych rzeczach znasz? Dlaczego zawsze mówisz, że wszystko będzie dobrze?" Zezłościł mnie. Może zirytowałam się dlatego, że go zdradziłam, co prawda tylko w myślach, ale zawsze... Pogardzałam sobą za to. W takiej sytuacji osoba winna często rzuca kalumnie na tego, komu wyrządziła zło. Innym powodem do zdenerwowania był oczywiście ogromny niepokój o Morwennę. Troska o nią wyparła wszystkie inne zmartwienia. Chyba nigdy dotąd nie przeżywałam tak dramatycznych chwil. Siedzieliśmy zatrwożeni, zastanawiając się, co się dzieje tam na górze. Zrywaliśmy się na każdy dochodzący stamtąd dźwięk. Czekaliśmy na panią Bowles, chcieliśmy, aby do nas zeszła i powiedziała, jaka jest sytuacja, a jednocześnie baliśmy się złej wiadomości. Meg pomagała pani Bowles. Ja także chciałam pomóc, obawiano się jednak, że będzie nas za dużo w pokoju, a i tak niewiele mogłam uczynić. Pani Bowles powiedziała, że jeśli będę potrzebna, to mnie zawoła. Przede wszystkim musimy czekać na doktora i modlić się, by szybko przyszedł. Biedny Justin! Jakże on cierpiał... Nawet nie sądziłam, że tak mu zależy na Morwennie. W cichości ducha zastanawiałam się niekiedy, co go skłoniło do jej poślubienia. Czasami mi się wydawało, że chodziło mu o jej majątek, bo nie ulegało kwestii, że pewnego dnia Morwenna odziedziczy ogromną fortunę. Pencarronowie byli bardzo bogaci, nawet nie licząc kopalni, która też stanowiła niezwykle dochodowy interes. Wszystko, co mieli, będzie kiedyś należało do Morwenny. Teraz jednak nie miałam wątpliwości, że Justin jest szczerze przejęty troską o żonę. Wiedziałam też, że bardzo pragnął mieć syna... Mijały godziny. Ben z doktorem Fieldem zjawili się rano. Całą noc jechali konno i dopiero teraz dotarli do Creek. Natychmiast po przybyciu lekarz udał się do Morwenny. A dla nas znowu zaczęło się czekanie. Siedzieliśmy spięci i zaniepokojeni. W pewnej chwili zeszła na dół Meg. - Doktor chciałby pomówić z panem Cartwrightem - oznajmiła. Justin zerwał się z miejsca i poszedł za nią, a my nadal czekaliśmy. - Jak myślisz, co tam się dzieje? - spytał Gervaise. - Bardzo się boję... - odparłam. - Będzie dobrze - powiedział. - Musi być dobrze... Odpowiedziało mu milczenie. Wciąż czekaliśmy, napięcie rosło i stawało się trudne do zniesienia. - Pójdę i zobaczę, co tam się dzieje - postanowiłam. Gervaise położył mi rękę na ramieniu. - Nie możesz się tak bardzo przejmować, Angelet! - prosił. Odwróciłam się i wybiegłam z pokoju. Na schodach, przed pokojem, gdzie leżała Morwenna, siedział Justin z twarzą ukrytą w dłoniach. Podeszłam i usiadłam obok niego. - Co się stało, Justinie? - zapytałam. - Lekarz mnie wezwał, bo są komplikacje. Twierdzi, że może uratować dziecko, ale być może kosztem życia Morwenny... - O nie...! - wyjęczałam. - Powiedział, że może dojść do sytuacji, w której da się uratować albo matkę, albo dziecko, i boi się, że już nigdy nie będziemy mogli mieć drugiego dziecka. - Jakie to straszne... - Powiedziałem mu, że ma ratować Morwennę. - Biedaku, wiem, jak pragnąłeś tego dziecka... - Lekarz twierdzi, że obojgu grozi niebezpieczeństwo, ale sądzi, że jedno z nich da się uratować. Przez dłuższą chwilę milczeliśmy. Myślałam o tym, że Morwenna też ogromnie pragnęła dziecka. Na pewno będzie bardzo nieszczęśliwa. Justin od razu zdobył moją sympatię. Miałam niemal ochotę prosić go, by mi wybaczył, że mu przedtem nie ufałam. I gdy tak siedzieliśmy zatopieni w myślach, nagle doszedł do nas głośny płacz dziecka. Justin zerwał się na równe nogi i usłyszałam jego przerażony szept: Morwenna! Popatrzyliśmy na siebie. "Nie! - chciałam krzyknąć. - To chyba niemożliwe. Przecież Justin zdecydował, że należy ratować matkę!" Już kiedyś słyszałam o takiej potwornej konieczności wyboru. Po cośmy przyjechali do tego barbarzyńskiego kraju? - pomyślałam. W Londynie Morwenna otrzymałaby najlepszą pomoc medyczną, jaka tylko była możliwa. Opiekowaliby się nią najbardziej doświadczeni lekarze i doglądałyby jej najlepsze pielęgniarki. Nie przychodziło mi do głowy nic, co mogłabym powiedzieć Justinowi, ale moje nieme współczucie było dla niego tak oczywiste jak słowa. Nie wiem, jak długo wyczekiwaliśmy, ale po jakimś czasie znowu usłyszeliśmy płacz dziecka. Justin przysłonił oczy ręką i nadal siedział w milczeniu. Raptem otworzyły się drzwi i z pokoju Morwenny wyszedł lekarz. - Proszę pana - powiedział do Justina, który natychmiast do niego podbiegł. - Pańska żona śpi i będzie spała jeszcze przez kilka godzin. Przez dłuższy czas żonie potrzebna będzie pielęgniarka. Pani Bowles jest doświadczoną osobą i doskonale wie, co ma robić przy chorej... No i gratuluję, ma pan wspaniałego syna. - A ja myślałem... - zaczął Justin. - Sam jestem zaskoczony - wszedł mu w słowa lekarz. - Nie sądziłem, że uda mi się uratować oboje, ale pański syn okazał się dzielnym kawalerem. Wymieniliśmy z Justinem spojrzenia, a potem on objął mnie ramieniem i serdecznie uściskał. Ten dzień zapisał się w mojej pamięci jako jeden z najradośniejszych. Przeżywaliśmy pełnię szczęścia. Morwenna i jej dziecko, już niemal dla nas straceni, zostali nam cudem przywróceni. Morwenna była jeszcze słaba i wymagała troskliwej opieki. Jej syn natomiast okazał się zdrowym i krzepkim chłopcem. Wcale się nie przejmował kłopotami, jakie towarzyszyły jego przyjściu na świat. Pani Bowles chodziła dumna jak paw. Czuła się bohaterką dnia i sobie przypisywała największe zasługi: że wyczuła, kiedy posłać po doktora, i że od samego początku przewidywała, iż wszystko się dobrze skończy. Po kilku godzinach pozwolono mi odwiedzić Morwennę. Leżała w łóżku, oczy jej błyszczały i wydawała mi się bardzo piękna; miała radość i zadowolenie wypisane na twarzy. A gdy pani Bowles włożyła jej dzieciątko w ramiona, wyglądała jak Madonna. - Nie spodziewałam się, że będę kiedyś tak bardzo szczęśliwa - wyznała. - Angelet! Musisz zaraz powiadomić moich rodziców. Napisz im, że mają wnuka. Tak się wzruszyłam, że trudno mi było mówić... Gdy siedziałam z Justinem na schodach, głowiłam się, jak przekażę państwu Pencarronom te smutne wieści... A teraz okazuje się, że mam im do zakomunikowania tylko radosne nowiny. Justin siedział przy żonie i uśmiechał się. Był zachwycony doskonałymi kształtami swego malutkiego synka. Każdy chciał zobaczyć i dotknąć dziecka, ale pani Bowles stała nad nim niczym srogi cerber i chroniła go przed intruzami. Tego dnia panowała u nas wielka radość. Nazajutrz z samego rana znów poszłam odwiedzić Morwennę. Pani Bowles, która na jakiś czas zamieszkała w domu Bena, zajmowała pokój sąsiadujący z tym, który nazwano pokojem dziecinnym. Powiedziała, że będzie doglądała Morwenny dopóty, dopóki uzna za konieczne. Zaproponowałam Morwennie, żebyśmy się razem wybrały do Melbourne, gdy tylko będzie mogła wyjść. Kupimy kołyskę i wózek dla dziecka; dodałam od siebie, że chciałabym kupić mu trochę zabawek. - Przecież takie maleństwo nie będzie się jeszcze bawiło zabawkami - śmiała się ze mnie Morwenna - ale może miałby ochotę na jakąś miłą i puchatą przytulankę. Siedziałam przy jej łóżku niemal przez całe przedpołudnie i relacjonowałam nasze wczorajsze przeżycia. Mówiłam, jak bardzo byliśmy przerażeni i jak czuwaliśmy wiele godzin, czekając na wiadomości. - Jesteście dla mnie tacy dobrzy... - szepnęła. - Czy wiesz, że Ben Lansdon pojechał w nocy po lekarza? I aby przywieźć doktora Fielda, zrobił dziesięć mil w jedną stronę i tyle samo w drugą? - Jestem mu ogromnie wdzięczna, nigdy mu tego nie zapomnę - powiedziała. - Bóg raczy wiedzieć, co by się stało bez lekarza. Przecież wystąpiły różne komplikacje... - Ale, chwała Bogu, nic nam się nie stało. Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo Justin zachwyca się małym... - śmiała się Morwenna. - Jeszcze bardziej jest zachwycony tobą - powiedziałam. - Musisz wiedzieć, że został postawiony przed bardzo trudnym wyborem. W pewnej chwili doktor powiedział, że może uratować albo twoje życie, albo dziecka. - Nie wiedziałam... - Justin prosił, żeby ratować ciebie. Widzisz, jak cię kocha? - Naprawdę tak zdecydował? - szepnęła. Zauważyłam, że ma łzy w oczach. - Tak! Właśnie tak! - A ja się czasem zastanawiałam... - Nad czym? - Czy on naprawdę mnie kocha... - Dlaczego? Czy kiedykolwiek zachowywał się tak, jakby cię nie kochał? - Ach, nie! Zawsze mówił, że mnie kocha, ale z trudem mogłam uwierzyć, by komuś tak bardzo na mnie zależało. - Bo jesteś głupiutka, Morwenno. Teraz już wiesz, jak jest naprawdę. - I jestem ogromnie szczęśliwa. Wyobraź sobie, Angel, że w tym okropnym miejscu, gdzie teraz przebywamy, jestem szczęśliwsza, niż byłam kiedykolwiek przedtem. Czy to nie dziwne i nie cudowne zarazem? Zgodziłam się z nią, że to rzeczywiście nadzwyczajne... Po całym osiedlu rozeszła się hiobowa wieść, że złoto Jednookiego i Cassidy'ego zniknęło, a wraz z nim przepadł Dawid Skellington. Pewno je ukradł - mówiono - i ulotnił się w czasie zabawy. Nikt go nie widział i, co gorsza, przez dwadzieścia cztery godziny ani Jednooki, ani Cassidy nie zauważyli zniknięcia złota. Stało się tak dlatego, że cały dzień odsypiali skutki nocnej zabawy. Następnego dnia nie mówiło się o niczym innym, jak tylko o tej kradzieży i o tym, że najprawdopodobniej obaj górnicy na dobre utracili swoje fortuny, a sprawcą kradzieży jest na pewno Skellington. Dopiero urodzenie się nowego dziecka i trudny, lecz ostatecznie szczęśliwie zakończony poród odwróciły na jakiś czas uwagę mieszkańców od nieszczęścia, jakie spotkało Jednookiego i jego kolegę. Komentując skomplikowany poród, zachwycano się fachowością lekarza i pani Bowles. Trzeba powiedzieć, że dla niej wybiła szczęśliwa godzina. Nie dość, że mieszkała wygodnie w Złotym Dworze, by być blisko Morwenny i dziecka, to jeszcze stała się niezwykle popularna. Ilekroć przychodziła do miasta, ludzie od razu się wokół niej skupiali i koniecznie chcieli posłuchać, jak to było z Morwenną. - Sytuacja była krytyczna - opowiadała. - Doktor Field spytał mnie: "Co pani o tym sądzi, pani Bowles?", a ja mu wygarnęłam prosto z mostu: "Albo ona, albo dziecko". A on na to: "Tego się właśnie obawiałem, pani Bowles, ale zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by uratować oboje". I udało nam się, tylko Bóg jeden wie, jak to zrobiliśmy. Ale wyciągnęliśmy z opresji i matkę, i dziecko. Nie spodziewałam się, że się uda, ale się udało... Myślę, że pani Bowles będzie latami opowiadać ludziom tę historię, ważąc w swoim sklepie cukier i krojąc bekon. Przez cały tydzień przeżywaliśmy euforię. Morwenna z każdym dniem coraz lepiej się czuła. Była szczęśliwa i to doskonale wpływało na stan jej zdrowia. Pani Bowles rosła w dumę, a dziecko w siły. Morwenna zastanawiała się razem z nami, jakie dać dziecku imię. W końcu zdecydowała się nazwać chłopczyka Pedrek. "To dobre, stare kornwalijskie imię" - mówiła. Nosił je jej pradziadek. Pamiętała, że będąc dzieckiem, widywała je na jego nagrobku i bardzo jej się podobało. Zamierzali ochrzcić małego w kościele w Walloo. Była to miejscowość, w której doktor Field miał gabinet lekarski. Tamtejszy pastor, jak nam powiedziała pani Bowles, parę razy przyjeżdżał do osady na pogrzeby i śluby, mógłby więc przyjechać na chrzest. - Nie, zaczekamy z chrztem, aż Pedrek będzie trochę starszy - postanowiła Morwenna. Miała pozostać z synkiem w domu Bena, dopóki nie poczuje się silniejsza. Jeszcze przez tydzień lub ewentualnie trochę dłużej będzie jej doglądać pani Bowles, która uważała, że wprawdzie ona i doktor dokonali cudu, ale nie wolno dopuścić, by stan Morwenny się pogorszył. Uznałam, że to rozsądna decyzja. Pani Bowles była zachwycona mieszkaniem w Golden Hall. Dzięki temu bowiem mogła wciąż chodzić w aureoli sławy. Nie miała wątpliwości, że jej sława z czasem przeminie, choć robiła, co mogła, by dobrą opinię o sobie jak najdłużej podtrzymywać. A ponadto, co sama przyznawała, opływanie w dostatki, nawet krótkotrwałe, sprawiało jej wielką przyjemność. Mimo że swoją decyzją zasmuciłam Bena, powróciłam do baraku. Uznałam, że nie ma żadnego usprawiedliwienia dla mojego dalszego pozostawania w Złotym Dworze. A tak naprawdę - byłam przerażona uczuciami, jakie Ben we mnie budził. Okres, jaki teraz przeżywałam, był czasem odkryć. Uczyłam się poznawać ludzi. Przekonałam się, że często ktoś robi na nas jakieś wrażenie, my go na tej podstawie osądzamy, a potem nasza opinia okazuje się pomyłką. Ludzie są niesłychanie skomplikowani. Nie da się ich zaszeregować do dwóch kategorii: ci źli, a tamci pełni cnót. Nie należy nigdy wydawać pośpiesznych sądów ani oceniać ludzi jedynie na podstawie powierzchownych obserwacji. W swojej naiwności dopatrzyłam się w Gervaise'ie wspaniałych rycerskich cnót, a potem się okazało, że cokół, na którym go stawiałam, stoi na glinianych nogach. Jego obsesja zatruła nam życie i któregoś dnia, byłam tego pewna, doprowadzi nas do ruiny. Z każdym dniem coraz mniej Gervaise'a kochałam, głównie zresztą dlatego, że jednocześnie rosło moje uczucie do Bena. W owych strasznych chwilach, kiedy siedzieliśmy z Justinem na schodach przed pokojem, w którym ważyły się losy Morwenny, przysięgłam sobie, że oddam wszystko, co mam lub miałam nadzieję mieć, byle Morwenna i jej dziecko żyli. Teraz moja przyjaciółka nabierała sił i miała zdrowe dziecko, a ja zaczynałam powoli zapominać o swojej przysiędze. Już nie tylko dla Morwenny chciałam szczęścia, ale także dla siebie. Męczył mnie pobyt w tym niezbyt przyjaznym miejscu, wszechobecny brud, surowe życie i cztery ściany marnej klitki. Znudziło mi się ustawiczne czyszczenie i sprzątanie baraku, i podtrzymywanie ognia, który mimo straszliwych upałów musiał się cały czas palić, bo przecież trzeba było gotować posiłki. Miałam już dość racjonowania wody, dość insektów, których nigdy przedtem nie widziałam, a nawet nie miałam pojęcia, że istnieją, no i tych uprzykrzonych much. Pragnęłam wrócić do kraju z wielu powodów: nie tylko, by zobaczyć rodzinę i znowu żyć w komforcie. Bałam się także siebie i tego, do czego może dojść między Benem a mną, gdybym tu została dłużej. Ben uparcie trzymał się blisko mnie. Postanowił, że zawsze będzie tam, gdzie ja. I wciąż wywierał na mnie presję, jeśli nie słowami, to spojrzeniami. Myślę, że w głębi duszy on również pragnął wrócić do kraju, ale miał także inne zamiary i cały czas toczył ze sobą jakąś wewnętrzną walkę. - Przecież mógłbyś już wrócić do domu - powiedziałam mu któregoś dnia. - Dlaczego po prostu stąd nie odjedziesz? Tłumaczył się, że przysiągł sobie, iż nie wróci, póki nie znajdzie wielkiego złota, o którym wiedział, że gdzieś tu pod ziemią leży. Uznałam, że przysięganie sobie takich rzeczy jest głupotą. Mógłby już wrócić. Ma dość pieniędzy, żeby w kraju wejść w jakiś dochodowy interes. - Jeśli pojedziesz ze mną, to wrócę - mówił. - W przeciwnym razie zostanę. Wiele mnie z tym miejscem wiąże. Ciekawe, co by pomyślał o mnie dziadek, gdybym wrócił bez tego, po co pojechałem...? - On zrozumie... - Jeślibyś ty ze mną wróciła - to tak. Wtedy by zrozumiał... - Nie mogę z tobą wrócić, Ben! Muszę na zawsze pozostać wierna Gervaise'owi. Jest moim mężem... Przysięgałam mu... - Naprawdę tak uważasz? Wierzysz w to, co mówisz? - Wierzę, absolutnie w to wierzę! - I nie zmienisz zdania? - Nie zmienię, nigdy! - A więc - rzekł, patrząc na mnie smutno - wygląda na to, że będę musiał tutaj realizować swoje plany. - Jesteś ważną osobistością, przewodzisz innym. Zaśmiał się, ale jego śmiech nie zabrzmiał szczerze. - Zatrudniasz w swojej kopalni robotników, masz dom pełen służby. Prowadzisz życie zupełnie odmienne od innych. Tylko Morleyowie mogą się z tobą równać. - Dobrze wiem, czego chcę. Moim pragnieniem jest wrócić do kraju... wrócić do domu z tobą. Lecz jeśli nie mogę tego mieć... - Nie możesz, Ben! - Nigdy? - Przysięgłam Gervaise'owi wierność i przysięgi nie złamię. - Skoro tak - powiedział - muszę wybrać dla siebie najlepszą spośród tych możliwości, jakie tu się przede mną otwierają. Czy tak właśnie radzisz mi postąpić? - Tak, Ben! Wiem, że jesteś bardzo ambitnym człowiekiem. Ale myślę, że to, co posiadasz obecnie i co możesz jeszcze tutaj zdobyć, powinno cię zadowolić. Niech to będzie dla ciebie pocieszeniem... za nas! - Nic mnie nie pocieszy - stwierdził. - Ale masz rację! Trzeba mi brać to, co mogę dostać. Wydaje mi się, że mogę liczyć na szczęście we wszystkim, lecz nie w miłości. - Jeśli powiedzie ci się chociaż na jednym polu, to już możesz mówić o szczęściu... - Nie tego pragnę. Chciałbym, żebyś zapamiętała, Angel! Nie tego chciałem... Czułam, że mój opór słabnie, i walczyłam ze wszystkich sił, by się nie poddać. Prawdą było, że coraz mocniej kochałam Bena. To uczucie różniło się znacznie od miłości, jaką czułam do Gervaise'a. Gdy zakochałam się w Gervaise'ie, chodziło mi po prostu o to, żeby przeżyć wielką miłość. Byłam młoda, bardzo naiwna i zdawało mi się, że pierwszy czarujący mężczyzna, jakiego spotkam na swojej drodze, pozwoli mi doświadczyć tego uczucia. Z Benem było inaczej. Od początku miałam do niego skłonność i czułam, że należymy do siebie. Gervaise'a przestałam kochać w momencie, gdy odkryłam jego wielką słabość do hazardu, ale Bena kochałabym bez względu na jego wady. Może na tym polegała różnica. Od pewnego czasu podejrzewałam, że jestem w odmiennym stanie. Moje obsesyjne zainteresowanie malutkim Pedrekiem zdawało się potwierdzać ten fakt. Zajście w ciążę nie byłoby niczym zaskakującym. Oboje z Gervaise'em byliśmy młodzi i zdrowi, dlaczego więc nie mielibyśmy powołać do życia dziecka. Gdybym była teraz w domu i jak dawniej zakochana w Gervaise'ie, perspektywa zostania matką ogromnie by mnie ucieszyła. Wyobrażam sobie, jakie poruszenie ta wiadomość wywołałaby w rodzinie. Moja mama, ciotka Amaryllis... wszyscy by się o mnie troszczyli. Moje dziecko przyszłoby na świat w komfortowych warunkach. Ale tu? Mieszkanie w baraku nie było odpowiednim miejscem do wychowywania dziecka. Już teraz się martwiłam, jak sobie poradzimy, gdy Morwenna opuści Golden Hall, co miało wkrótce nastąpić. Nie mogła przeciągać w nieskończoność gościny u Bena, chociaż on nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń. Jakie to będzie życie w ciasnym baraku z dzieckiem w kołysce? I jeszcze trudności w zdobywaniu świeżego mleka czy innych niezbędnych rzeczy... Z lękiem myślałam o ciężkiej pracy, jaka nas czeka. Wiedziałam oczywiście, że dawniej kobiety potrafiły radzić sobie z takimi problemami. Ale zdawałam sobie sprawę, że Morwenna musi się nadal bardzo oszczędzać, a ja nie nawykłam do takiej harówki. Tak, nie ulegało kwestii, że urodzenie dziecka tutaj było czymś diametralnie innym od tego, czym mogłoby być w domu. Ben nie zgodził się, by Morwenna wróciła z dzieckiem do baraku. - To niemożliwe - powiedział. - Musi pozostać tutaj, gdzie jest teraz. Meg i Minnie prosiły, by nie odchodziła. Kochały małego Pedreka i nie chciały się z nim rozstać. - To jedyne słuszne wyjście - upierał się Ben. - A poza tym dla mnie ważne jest także to, że będziesz musiała codziennie przychodzić, by ją odwiedzać. Stanowczo nalegam, żeby jeszcze została, nawet jeśli nie na długo... Powiedziałam o tym Justinowi i Gervaise'owi. - Świetny pomysł! - zachwycał się Gervaise. - Dlaczegóż by nie? W Golden Hall jest cała masa wolnych pokoi... Jakim szczęściarzem jest Ben, że udało mu się uwić takie wygodne gniazdko... - Ciężko na to zapracował. Nie przegrywał wszystkiego w karty, gdy zdobył trochę grosza - wytknęłam mu zgryźliwie. Justin był trochę rozczarowany, że Morwenna pozostanie jeszcze w Golden Hall, ale rozumiał, że tak będzie dla niej najlepiej. A więc została, a pobyt w domu Bena doskonale służył jej malcowi. W tym czasie zdobyłam już pewność, że jestem w ciąży. Gervaise bardzo się ucieszył tą wiadomością. - Myślę, że powinniśmy zacząć się szykować na powrót do domu - powiedziałam mu. - Teraz? - zdziwił się. - Właśnie teraz, gdy Jednooki i Cassidy znaleźli złoto? - Nie czuję się na siłach wychowywać tutaj dziecka. - Ależ ono się urodzi dopiero za jakiś czas... Zanim to się stanie, zdążymy znaleźć złoto i wrócić do kraju. - Nie wiem, czy damy radę w ciągu siedmiu miesięcy... - Ależ to masa czasu... - Wcale tak nie uważam. Rubasznym gestem potarmosił mnie za włosy i obdarował czarującym uśmiechem. - Przyrzekam ci, że wrócimy na czas - powiedział. Westchnęłam. Przypomniało mi się powiedzenie pani Penlock: "Obietnice niektórych ludzi są jak opłatki, z góry wiadomo, że będą łamane". Takie właśnie były przyrzeczenia składane przez Gervaise'a. Nie wspomniałam jeszcze Morwennie o tym, że spodziewam się dziecka. Bałam się, że ją ta wiadomość zmartwi. Miała jeszcze świeżo w pamięci własne niedawne męczarnie i to, że cudem pozostała przy życiu. Niepokoiłaby się o mnie. Nie chciałam, żeby jakiekolwiek przykrości zakłóciły harmonię i szczęście, jakie teraz przeżywała. Nazajutrz po wielkim przyjęciu Jednooki i Cassidy wyruszyli na poszukiwanie Dawida Skellingtona. Przysięgali, że jeśli go znajdą, srogo się na nim zemszczą. W mocnych słowach mówili, co mu zrobią, jak go złapią. Rozmawialiśmy o tym z Gervaise'em. - Zobacz - powiedziałam - jakie zło krzewi w ludziach żądza złota. Z Dawida Skellingtona zrobiła złodzieja... - Dobrze wiesz, że był nim już przedtem; jest przecież ekswięźniem. - Jeśli okradzeni górnicy go złapią, z pewnością go zabiją, i w konsekwencji zostaną mordercami. Czy ty tego nie widzisz? Tutaj panuje zło. Czuję to. Nie mogę znieść spojrzeń, jakie czają się w oczach tych ludzi... Wszyscy wypatrują złota, pragną go, by stać się bogaczami w ciągu jednej nocy... - W ciągu jednej nocy? - zirytował się mój mąż. - Pomyśl lepiej o miesiącach ciężkiej harówki tych ludzi... - Ja widzę tylko zło, Gervaise! Oni czczą złotego cielca... Roześmiał się, ujął mnie pod brodę i serdecznie ucałował. Dawniej by mnie to wzruszyło, ale teraz już nie. - Możesz to nazwać kultem bogini złota, jeśli wolisz. To jest równie złe. Ale ta przeklęta żądza sprawia, że mężczyźni popełniają różne niegodziwości, byle zdobyć względy bogini. - Zawsze miałaś bujną fantazję, moja droga! - Gervaise! - prosiłam. - Wróćmy do domu. Rzućmy to wszystko! Zastanówmy się nad tym, co tam zostawiliśmy. Spróbujmy żyć z naszych skromnych dochodów. Jestem pewna, że wuj Peter nie będzie dla nas bezlitosny. Da nam czas, abyśmy mogli spłacić dług. Mogę poprosić ojca, żeby nam pomógł. Wyjaśnię, w jakiej jesteśmy sytuacji. Jeślibym tylko mogła być pewna, że nie roztrwonisz wszystkiego, nieustannie uprawiając hazard! - Wszystko będzie dobrze - uspokajał mnie. - Znajdziemy złoto. Jestem o tym głęboko przekonany. Być może stanie się to już jutro. Wtedy pojedziemy do domu. Nasz malutki urodzi się w dobrobycie. I będziemy żyli długo i szczęśliwie... - Gervaise, lepiej nie czekajmy na złoto! - Pomyśl tylko, jak byśmy się czuli, gdybyśmy spakowali manatki i wyjechali, a zaraz potem inni znaleźliby najbogatsze złoża, jakie do tej pory odkryto. Nigdy byśmy sobie tego nie wybaczyli. - Mam dziwne przeczucie, że musimy stąd wyjechać, zanim będzie za późno. - Wiem, dlaczego nachodzą cię złe myśli. Bo jesteś w ciąży. Kobiety, które spodziewają się dziecka, miewają tego rodzaju fantazje. - Niedobre przeczucie prześladuje mnie od dłuższego czasu. Musnął mnie lekko wargami. Wiedziałam, że nie potrafię go przekonać. Nigdy mnie nie zrozumie. Poszłam odwiedzić Morwennę. Już wychodziła z dzieckiem do ogrodu, ale wciąż była za słaba, by móc wrócić do baraku. - Nigdy nie przestanę być wdzięczna Benowi za to, że mi pozwolił tu zostać. Nie poradziłabym sobie w ciasnocie, jaką mamy w barakach - wyznała. - Tak! - potwierdziłam. - Ben bardzo ci pomógł. - Meg i Minnie też są dla mnie bardzo dobre. Nawet Thomas i Jacob lubią przychodzić i przyglądać się Pedrekowi. Bawi mnie ich zachowanie, bo jest im trochę głupio; sądzą, że to niemęskie interesować się małymi dziećmi... A wiesz, wysłałam list do tatusia i mamy. Napisałam im wszystko o ich wnuku... jaki jest bystry i rozgarnięty. Już mnie poznaje... - Naprawdę?! - Tak! Przestaje płakać, gdy go biorę na ręce. - Czuję, że wyrośnie na geniusza. Cudownie było widzieć Morwennę taką szczęśliwą. Pomyślałam, że szczęście jest niezwykle ulotne. Mignie nam to tu, to tam i znika... Trzeba się nim cieszyć, gdy przychodzi, i nigdy nie rezygnować ze schwytania go, gdy nadarza się okazja. - Bardzo wiele zawdzięczam Benowi - raz jeszcze powiedziała Morwenna. - Wiem, jak się dla mnie poświęcił tej nocy, kiedy rodziłam. Konno wybrał się szmat drogi po doktora Fielda. Gdyby nie to, straciłabym swoje dziecko... - Aż przymknęła oczy na wspomnienie o grożącym jej wtedy nieszczęściu. - Ale Ben pojechał po lekarza... sam odbył tę długą drogę... i to w nocy... I jeszcze pozwolił mi tu zamieszkać... Kiedy próbuję mu dziękować, nie chce tego słuchać. Mówi, że nic wielkiego nie zrobił, że każdy by tak postąpił. Chciałabym móc mu się jakoś odwdzięczyć... - Chyba najlepszą podzięką jest to, że widzi was, ciebie i dziecko, zdrowych i zadowolonych. - Życzę mu, by mu się udało nabyć tę ziemię, którą chce kupić. - Mówisz o ziemi Morleya? - Tak! Morley jest upartym człowiekiem. Boi się, że Ben zacznie w tej ziemi kopać, a on chciałby ją zachować jako pastwisko do wypasu bydła. Justin mi o tym opowiadał. Podobno Morley jest zawzięty i nie chce ustąpić. - Wiem! Tym bardziej mnie ciekawi, czy Ben w końcu tę ziemię dostanie. - Obaj są uparci - i Ben, i Morley. Jeśli dwóch takich się zejdzie, to nigdy nie wiadomo, co z tego wyniknie. Nie ulega jednak kwestii, że ziemia należy do Morleya, i jeśli ten nie zechce ustąpić, Ben nie wejdzie w jej posiadanie. Pan Morley głosi teorię, że wszyscy poszukiwacze złota powinni wrócić do miast, z których przybyli, i zarabiać na przyzwoite życie, a nie grzebać w piasku, szukając tego, czego tam nie ma. - Ależ przecież wiemy, że kiedyś było tu złoto i niektórzy je znaleźli. Przypomnij sobie piękne domy w Melbourne... Jak myślisz, za co je zbudowano? - To prawda, ale uważam, że byłoby cudownie, gdybyśmy mogli już wrócić do domu. - Właśnie... Byłoby... Po odwiedzinach u Morwenny, żyjącej w komfortowym otoczeniu, baraki wydały mi się szczególnie odstręczające. Żeby nie wiem jak człowiek się starał, tych pomieszczeń nie można było utrzymać w czystości. Kurz wciąż wpadał do środka i pokrywał wszystko. Pozazdrościłam naszym mężczyznom, bo przynajmniej ich pracy towarzyszyła jakaś nadzieja. Każda łopata piasku, którą wydobywali z ziemi i płukali w potoku, mogła zawierać to, czego szukali. Ta nadzieja trzymała ich przy życiu i pozwalała zachować energię. Dla kobiet nie było tu nic atrakcyjnego. Pozostawały im jedynie codzienne obowiązki domowe: przygotowywanie posiłków i nieustanna troska o cenną wodę. "Dłużej tego nie zniosę!" - powiedziałam sobie. Miałam takie chwile, gdy chciałam pójść do Bena i przypomnieć mu, że obiecał mnie stąd zabrać. Niech więc zabierze mnie do domu, a pojadę z nim. Ale nie, to by wyglądało na targowanie się: coś za coś. A mnie chodziło nie tylko o powrót do domu. Chciałam być z Benem. Co prawda i u niego dostrzegałam ową niezdrową ambicję i żądzę złota, którą tak pogardzałam u innych. Lecz, o dziwo, nie wpływało to na moje uczucia do niego. Któregoś dnia powrócili do Creek Jednooki i Cassidy. W samo południe wjechali do osiedla. O tej porze mężczyźni jak zwykle pracowali na swoich działkach, a kobiety krzątały się w barakach. W mieście panowała cisza. Gdy się pojawili, podniosły się krzyki, mężczyźni porzucili pracę, kobiety wyszły z domów; wszyscy ich otoczyli, żeby usłyszeć nowiny. Jednooki i Cassidy triumfowali. Odzyskali swoje złoto; mieli je z sobą. Odszukali Dawida Skellingtona i jego konia przypominającego raczej szkielet niż żywe zwierzę. - Znaleźliśmy ich jakieś pięćdziesiąt mil stąd. Skellington był martwy, ale koń jeszcze żył... i nie chciał go opuścić. - Jednooki poklepywał zwierzę. - Zaraz damy mu paszę - powiedział. - Damy mu wszystko, czego potrzebuje, żeby wydobrzeć. To dzięki niemu natrafiliśmy na Skellingtona... Zasypywani pytaniami, byli gotowi zaspokoić naszą ciekawość; najpierw jednak chcieli nakarmić konia, a dopiero potem przystąpić do opowiadania. Koniowi zawdzięczali odzyskanie skarbu, a należeli do ludzi, którzy płacą długi wdzięczności. Odtąd był ich koniem i miał być po królewsku traktowany. Zgromadziliśmy się wszyscy w barze. Jednooki i Cassidy zasiedli za stołem i z widoczną przyjemnością zajadali pierogi z mięsem, popijając piwem. Nasyciwszy głód, zabrali się do relacjonowania przebiegu wydarzeń. Gdy wyruszyli na poszukiwanie Skellingtona, mieli wrażenie, jak powiedział Cassidy, że "szukają igły w stogu siana". - Gnaliśmy jak opętani. Prawda, Jednooki? - pytał kolegi. - Tylko jedna myśl tłukła nam się po głowie: co zrobimy temu zatraconemu złodziejowi, jak go złapiemy? Wydawało nam się, że nie ma dla niego wystarczająco surowej kary. Mieliśmy ochotę go powiesić albo kazać mu umierać powoli na raty. Cały czas tylko o tym myśleliśmy. Tymczasem on znajdował się nie więcej niż pięćdziesiąt mil od nas i już nie żył. Zawsze był głupi. Nie wiedzieliśmy, dokąd chciał się udać, może do Walloo i stamtąd dalej. A może myślał, że będziemy go szukać przede wszystkim w Melbourne. I tu miał rację, bo rzeczywiście pojechaliśmy do Melbourne. Wypytywaliśmy ludzi. Nikt go nie widział. Więc wiedzieliśmy, że się tam nie udał, aby upłynnić ukradzione bryłki złota. Zawróciliśmy. Traciliśmy nadzieję, prawda, Jednooki? Jednooki potaknął. - I wtedy, gdy postanowiliśmy wracać - mówił dalej Cassidy - i sądziliśmy, że przyjdzie nam znowu kopać i szukać złota, zobaczyliśmy konia. Stał nad ciałem Skellingtona. Wiecie, co się stało? Ten facet po prostu umarł z głodu. Próbował jeść trawę... miał plamy na twarzy... Sępy szybko zrobiłyby z nim porządek, gdyby go wyczuły... Ale był martwy i nie musieliśmy go brać żywcem. Jednooki cały czas potakiwał. - I on ciągle tam jeszcze leży? - spytał Arthur Bowles. - Tak! - odrzekł Jednooki. - Kiedyśmy go zobaczyli w takim stanie... - dodał Cassidy - ucieszyliśmy się, że nie będziemy musieli szukać na nim zemsty. Los zrobił to za nas. To dziwne, jak człowiek się zmienia... ale nie czuliśmy już nienawiści. Znaleźliśmy przy nim całe nasze złoto. Część ukrył w pasie, resztę po kieszeniach. Odzyskaliśmy wszystko: każdy kawałek, najmniejszy okruch, prawda, Jednooki? - Tak! - potwierdził Jednooki. - Wszystko, do ostatniego okruszka... - I wtedy - ciągnął Cassidy - pomyśleliśmy tak: Człowiek nie żyje, odszedł na dobre... a zatem musimy postąpić z nim inaczej. Teraz obaj z Jednookim chcemy zrobić trumnę, pojechać po niego i przywieźć tutaj. Urządzimy mu pogrzeb i dopiero potem wyjedziemy do swoich domów. Ale złota to już ani na chwilę nie spuścimy z oka, prawda, Jednooki? Ani na chwilę, póki nie zajedziemy do Melbourne. Tam je zważą i zrobią wszystko, co trzeba... Tego dnia mało kto pracował. Wszyscy rozprawiali o tym, w jaki sposób znaleziono biednego, poczciwego Skellingtona, i o jego śmierci. - Poczciwy Skellington - tak o nim mówili. - Nigdy, biedak, nie zaznał dobrego życia. Zesłano go na siedem lat, gdy był jeszcze chłopcem, i źle mu się od tej pory wiodło. Nie przeżył ani jednej szczęśliwej chwili, choć ludziom to się raz na jakiś czas zdarza... Biedny, poczciwy Skellington... Jednooki i Cassidy dotrzymali słowa. Przygotowali trumnę, wzięli ją na wóz, pojechali i przywieźli Skellingtona do domu. Zamówili pastora z Walloo, żeby odprawił nabożeństwo żałobne, i pochowali starego Skellingtona za miastem, gdzie już znajdowało się parę grobów. Wydarzenie to wzbudziło we mnie jeszcze większą chęć powrotu do kraju. Zaraz po pogrzebie Ben zaprosił mnie na konną przejażdżkę. Powiedział, że musi ze mną porozmawiać. Pojechaliśmy na nasze ulubione miejsce koło potoku, uwiązaliśmy konie i usiedliśmy. - Jak długo jeszcze będziemy się w taki sposób spotykali? - spytał. - Póki się coś nie stanie - odparłam. - Niekiedy się zdarza, że coś zmienia bieg wypadków. - Nic się samo nie zdarzy, jeśli nie pomożemy losowi... Posłuchaj mnie, Angel! Czy naprawdę masz zamiar spędzić tu resztę swego życia? - Niech Bóg broni! - odparłam. - Czy wierzysz, że Gervaise znajdzie złoto, i to tak dużo, żeby chciał zrezygnować z dalszego poszukiwania? - Nie wierzę. Nie wierzę, żeby ktokolwiek je znalazł, choć wiem, że ktoś kiedyś natrafił tu na złoto, i od tego zaczęła się ta cała gorączka. Źle się stało... Wolałabym, żeby złoto zostało tam, gdzie jest, i żeby się o nim nikt nie dowiedział. - Czy nie rozumiesz, że nie możesz nadal żyć w ten sposób, Angel? - Rozumiem, podzielam twoje zdanie. - Czy powiedziałaś Gervaise'owi, co o tym myślisz? Potaknęłam. - A on na to: "Wkrótce znajdziemy złoto i wtedy wrócimy do kraju..." Tak ci powiedział? - Tak! - Ale on nie znajdzie złota... - Dlaczego nie? Jednooki i Cassidy znaleźli... - A nawet jeśli je znajdzie, co wtedy zrobi? Wróci do domu? Po paru tygodniach po złocie nie będzie ani śladu. Czy dasz mu się znowu przekonać, że należy wrócić do Australii i zacząć wszystko od początku? - Gdy znajdę się z powrotem w kraju, nigdy już tutaj nie przyjadę... - Ja cię zabiorę do domu. Daję ci na to słowo. Zostaw Gervaise'a i bądź ze mną! Razem wrócimy do Anglii. Moglibyśmy wyjechać stąd już za kilka tygodni. Powiedz "tak!" Angel! Nie wiesz, jakie to ważne, żebyś powiedziała "tak" już teraz... Zamknęłam oczy. Czułam się, jakby ktoś postawił mi przed oczami wszystkie królestwa świata i powiedział: Będą twoje. Ben i dom... Uwolniłabym się od nieustannej troski o to, ile się nagromadziło długów... Wróciłabym do Anglii i zobaczyła się z rodziną. A jednak muszę powiedzieć: Idź precz ode mnie, szatanie! - Angel! - szepnął i otoczył mnie ramionami. - Nie, Ben! Nie mogę! - Ale pragniesz tego? Nie odpowiedziałam. - Nie możemy żyć tak dalej - mówił, całując mnie. - Żadne z nas... Znam twoje uczucia, a ty znasz moje. Spójrz, Angel! Przybyłem tu, by znaleźć złoto. Przysiągłem, że nie powrócę, zanim go nie znajdę. Ale zrezygnuję z tego dla ciebie. Czy to nie wystarcza, by świadczyć o moich uczuciach? - Dlaczego stało się to dopiero teraz? Dlaczego tu przyjechałeś? Dlaczego nie wróciłeś do mnie, do Cador? - Takie rozważania nie mają sensu. Jest już za późno. Dobrze wiesz, że nie można cofnąć czasu ani odmienić tego, co się wydarzyło. - Ach, Ben, gdybym tylko mogła... - Możesz! Możemy zacząć wszystko od początku. Możemy pójść własną drogą. Nic więcej nam nie potrzeba, tylko odwagi, żeby opuścić to miejsce, wrócić do domu i rozpocząć nowe życie. - A co z naszymi rodzinami? - Początkowo będą zaszokowani, ale postaramy się, by zmienili o nas opinię. Jesteś zbyt ważna dla rodziny, żeby chcieli ciebie utracić. Jakiś czas będą się gniewali, ale potem się przyzwyczają. Zawsze tak się dzieje... - Nie mogę tego uczynić, Ben. - Możesz, jeśli tylko zechcesz. - Nie mogę! Spodziewam się dziecka... - Dziecka? Dziecka Gervaise'a? - A czyjegoż by? Przecież on jest moim mężem. To zmienia postać rzeczy, prawda? - Niewątpliwie stanowi pewną komplikację, ale przezwyciężymy i tę trudność. - Nie, Ben! Nie mogę. - A gdyby nie było dziecka, zgodziłabyś się? - Nie wiem. Myślę, że nie mogłabym zostawić męża. - Dlaczego? Gervaise siedzi stale po uszy w długach. Teraz też pewnie gra... w barze lub w którymś z baraków. Przypadkowo się dowiedziałem, że jest zadłużony w barze. - Niemożliwe! - Ale tak jest i przygotuj się, że tak będzie przez całe życie. Czy zamierzasz to znosić? Wyjedź ze mną, wrócimy razem do kraju. Możemy się co prawda spodziewać skandalu i mojemu dziadkowi to się nie spodoba, ale o ile wiem, zdarzały mu się gorsze rzeczy... Powiem ci coś o nim: nie jest święty, ale jak większość grzeszników ma duże względy dla sobie podobnych. Z czasem wszystko dobrze się ułoży. Pozwól, żeby stało się to, co nam było przeznaczone od momentu, gdyśmy się poznali. Teraz rysuje się przed nami druga szansa. Nie odrzucaj jej, Angel! - Zapominasz, że będę miała dziecko... - Razem je wychowamy. - Lecz jego ojcem będzie Gervaise i jak ja swój postępek dziecku wytłumaczę? - Nie będziesz musiała. Nie ma powodu, by ono się o tym dowiedziało. - Sekrety, oszustwa... Uważam, że to byłoby bardzo złe... Nie, Ben! Nie mogę tego uczynić. Gervaise poczułby się głęboko zraniony. On myśli, że między nami jest tak jak dawniej... - Jemu do szczęścia wystarczy, że ma w ręku karty. To hazardzista, Angel... - Gdyby jednak znalazł złoto, gdybyśmy mogli powrócić do domu... wszystko by się odmieniło. Wierzę, że mogłabym... - Nic byś nie mogła! Ludzi nie da się zmienić. Ja nie mogę zmienić ciebie ani ty mnie... To jest ważna decyzja, Angel! Muszę wiedzieć, co postanowiłaś, jeszcze dziś, teraz! Trzeba, żebyśmy byli razem. Mam wielkie plany. Poważne plany. Muszę teraz mieć twoją odpowiedź! - Mogę ci dać tylko jedną: nie! - Bo mnie nie kochasz? Bo mi dostatecznie nie ufasz? - Dobrze wiesz, że nie o to chodzi. Ja po prostu nie jestem w stanie uczynić tego, o co prosisz. Nie mogę zostawić Gervaise'a szczególnie teraz, gdy będziemy mieli dziecko. - Właśnie ze względu na dziecko powinnaś wrócić do kraju. Już zapomniałaś, co było z Morwenną? - Ze mną nie będzie kłopotu. Jestem silniejsza od Morwenny. - Jeszcze raz cię proszę: zastanów się i odpowiedz. Nie wiesz, dlaczego to takie ważne, ale muszę mieć tę odpowiedź teraz. - Nie mogę się zgodzić, Ben! Nie mogę... Odwrócił się i patrzył na potok. - Mam bardzo mało czasu, Angel! Muszę znać twoją odpowiedź. Muszę, muszę... - Odpowiedź brzmi: nie! Wyszłam za mąż za Gervaise'a. Przysięgałam mu. Dla mnie przysięga jest rzeczą świętą... No i spodziewam się dziecka... Nie rozumiesz tego? Byłabym nieszczęśliwa... choć wiem, że będę nią, jakkolwiek się stanie... Chcę być z tobą szczera, Ben. Kocham cię. Byliśmy dla siebie stworzeni, ale nam się nie powiodło... Nie mieliśmy szczęścia. Pewne przeszkody stanęły nam na drodze. Myślę, że coś takiego zdarzyło się wielu ludziom przed nami... - Nie obchodzi mnie, co się zdarzyło innym. Ofiarowuję ci szczęście i pytam cię po raz ostatni: przyjmiesz je? - Muszę już wracać do domu. Trzeba gotować obiad. Mam swoje obowiązki... - Nie powinnaś się była w to pakować... ta robota nie dla ciebie... - Ale jestem tutaj i sprawy wyglądają tak, jak wyglądają... - Czy to znaczy, że już podjęłaś ostateczną decyzję? - Tak, Ben! Nie mogę postąpić inaczej... Zacisnął wargi. Myślałam, że jest na mnie zły, ale był delikatny i uważający, gdy pomagał mi wsiąść na konia... ** ** ** O zaręczynach Bena dowiedziałam się od pani Bowles. A było to tak: Poszłam do sklepu, aby uzupełnić domowe zapasy. Pani Bowles serdecznie się ze mną przywitała i po chwili spytała: - A jak się czuje nasz mały skarb? - Miała na myśli małego Pedreka. Zawsze mówiła o nim tak, jakby miała do niego szczególne prawa. Odpowiedziałam, że mały ma się dobrze. A ona na to: - Jasne, że tak, skoro przebywa w takim domu i ma wszystkiego w bród... Dobrze się składa, że w końcu pan Lansdon będzie miał w domu gospodynię. Mężczyzna nie powinien żyć samotnie. Niech pani nie myśli, że mam coś przeciwko Meg lub Minnie. Wiem, że troszczą się o niego tak, że lepiej nie trzeba... ale co żona, to żona, nie da się temu zaprzeczyć... - Mnie się wydaje, że Meg z córką bardzo dobrze dbają o pana Lansdona - powiedziałam. - Toteż Meg i cała służba pozostaną w Złotym Dworze. Będą jej potrzebni do pomocy w prowadzeniu domu, sama sobie nie poradzi, to pewne... - Kto sobie nie poradzi? Meg? Dlaczego? Nic z tego nie rozumiem. Pani Bowles wybuchnęła śmiechem. - Przecież mówię o pannie Morley. - Tak? A co z nią? - Więc pani jeszcze nie słyszała o zaręczynach? Ślub ma się podobno odbyć za parę tygodni. U nas się takie sprawy szybko załatwia. Poza tym pan Morley nie cieszy się najlepszym zdrowiem i na pewno będzie zadowolony, że może oddać córkę w dobre ręce. - Zadziwia mnie pani, pani Bowles! Nie rozumiem, o czym pani mówi... - Bo pani widać nie zna najnowszych plotek. Sama niemal nie padłam, jak się dowiedziałam... Nieraz żałowałam, że pan Lansdon nie jest żonaty, ale nigdy bym nie pomyślała, że zechce się ożenić z panną Lizzie... Zimno mi się zrobiło, nie mogłam uwierzyć w to, co powoli zaczynało do mnie docierać... Może zaszła jakaś pomyłka? - Więc pani powiada - mówiłam, wolno cedząc słowa, że pan Lansdon zamierza się ożenić z panną Lizzie Morley? - Na to wygląda, droga pani. Zresztą Lizzie jest kochaną, słodką istotą i na pewno całkiem nieszkodliwą, tylko że trochę głupiutką... Podobno coś jej się pokręciło w głowie przy porodzie. To było, zanim jeszcze tu nastałam jako położna... - dodała z żalem, jakby chciała podkreślić, że gdyby ona przyjmowała poród, Lizzie byłaby równie inteligentna jak każda z nas. - Czy pani jest pewna tej wiadomości? - spytałam, jąkając się. - Jest dość nieoczekiwana. - Jestem najzupełniej pewna. Sama panu Lansdonowi gratulowałam, a on uśmiechał się i dziękował. Całe miasto trąbiło o zaręczynach. - To małżeństwo uszczęśliwi starego Morleya - powiedział Gervaise. - Bardzo kocha córkę i musiał się niepokoić, co się z nią stanie po jego śmierci. Uważam jednak, że ona nie jest odpowiednią dziewczyną dla Bena... chyba że przeciwieństwa się przyciągają... Nie chciałam widzieć Bena. Unikałam go, jak mogłam. On też nie starał się ze mną spotkać. Musiałam jednak udać się do Golden Hall, żeby zobaczyć się z Morwenną. Nie mogłam nagle przestać jej widywać. Ilekroć tam szłam, bałam się, że się natknę na Bena. Nie miałam pojęcia, co mogłabym mu powiedzieć. Przysięgał mi miłość, ale sam nie przywiązywał do swych słów żadnego znaczenia. Oszukał mnie. Chciał, żebym uwierzyła w jego uczucia. Ale po co to robił? Jakie były motywy jego postępowania? Nie chodziło mu chyba o uwiedzenie żony innego mężczyzny. Uświadomiłam sobie, że całe życie byłam w pewien sposób osłaniana, jakbym miała nad sobą jakiś ochronny parasol. Może dlatego nie rozumiałam ludzi. Poddawałam ich szybkim i nieraz fałszywym osądom. Tak właśnie postąpiłam z Gervaise'em i potem cierpiałam... Morwenna ucieszyła się wiadomością o zaręczynach. - Mam nadzieję, że będzie szczęśliwy - powiedziała. - Lizzie jest kochaną dziewczyną, więc myślę, że będzie. Ona wprost szaleje z radości. Zawsze go uwielbiała. Kto wie, czy właśnie ona nie jest dla niego najodpowiedniejszą żoną? Bo Ben należy do mężczyzn, którzy zawsze muszą postawić na swoim, a Lizzie nawet by do głowy nie przyszło sprzeciwić się czemukolwiek, co on postanowi. Ona go naprawdę szczerze kocha. Wiesz? Rzadko się spotyka kogoś tak bardzo szczęśliwego... Pan Morley też jest ogromnie zadowolony. Myślę, że się martwił, iż kiedyś zostanie sama. Dowiedziałam się, że stan jego zdrowia nie jest najlepszy. Miał niedawno mały wylew... To się wydarzyło na krótko przed naszym przyjazdem. Doktor Field powiedział mu wtedy, że musi teraz bardzo na siebie uważać. Nie wiem, czy wiesz, że pewnego dnia przyszedł tu z Lizzie i mieliśmy długą rozmowę. Boję się, żeby, uradowany z zaręczyn córki, nie zapomniał, że musi się pilnować... Powiem ci, co mi wtedy wyznał: "Tak się cieszę, że Liz jest urządzona. Ben potrafi się nią zaopiekować. To dla mnie wielka ulga, bo - proszę pani - ja mogę w każdej chwili wykorkować..." A więc widzisz, jaki jest jego stan. - Tak, widzę. - Wesele ma się odbyć niedługo. Nie ma sensu zwlekać. - Oczywiście, nie ma sensu... - Spodziewam się, że pan Morley dopilnuje, by przyspieszyć termin ślubu. U człowieka w tak złym stanie zdrowia i troszczącego się jak on o swoją córkę to zrozumiałe... Chciałby mieć pewność, zanim umrze, że córka jest dobrze urządzona. - Masz rację - zgodziłam się z nią - pan Morley jest bardzo dobrym ojcem. - Łatwiej to zrozumieć, gdy się samemu ma dzieci - dodała nie bez dumy. A ja myślałam tylko o jednym: jak Ben mógł ze mną tak postąpić? Musiał już rozważać tę ewentualność wtedy, gdy próbował mnie namówić, żebym została jego kochanką. Już nigdy nikomu nie zaufam... Nie wiem doprawdy, jak przeżyłam następnych kilka tygodni. Świat wydawał mi się dziwny i nierealny. Co dnia budziłam się w obskurnym, ciasnym baraku, z Gervaise'em u boku. Mój mąż nigdy nie tracił pogody ducha. Przypuszczam, że każdy hazardzista jest z natury optymistą. Charakterystyczną cechą hazardzisty jest wewnętrzne przekonanie, że wygra, a mój mąż dawał temu wyraz, mówiąc: "Czuję, że dziś nastąpi ten szczęśliwy dzień", albo "Pewnie jeszcze tej nocy stanę się bogatym człowiekiem". Może powinnam była mu przytakiwać, ale nie mogłam, bo kropnie mnie irytował... Nieraz, choć bardzo rzadko, udawało mu się jednak wygrać. Uważał to za widomy znak, że szczęście się do niego uśmiechnęło i teraz wszystko zacznie się zmieniać na lepsze. Wierzył, że odtąd będzie mu się wiodło zarówno w kopalni, jak i w kartach. Wiedziałam, że Justin hazarduje się razem z Gervaise'em, i nawet chciałam porozmawiać o tym z Morwenną, ale nie wiedzieć czemu nie mogłam się na to zdobyć. W głębi duszy byłam przekonana, że Justin jest takim samym hazardzistą jak Gervaise, lecz dziwnym trafem nie ponosi tak bolesnych konsekwencji. Nie miał finansowych kłopotów, z jakich Gervaise zdawał się nigdy nie wychodzić. Nikt Gervaise'a nie podejrzewał o długi. Wiedzieli o nich tylko ci, którym był winien pieniądze. On zaś traktował wszystkich i wszystko z niebywałą nonszalancją, którą ja kiedyś nieopatrznie wzięłam za jego wdzięk. Jest też możliwe, że dlatego wynajdywałam teraz różne wady w Gervaise'ie, bo byłam zakochana w Benie. Doszłam do wniosku, że każdy mężczyzna jest oszustem. Winiłam jednak i siebie za to, że dałam się w jakimś sensie oszukać Gervaise'owi, a w dodatku byłam jeszcze na tyle głupia, by dać się nabrać także Benowi. Teraz, kiedy go ostatecznie straciłam, zdałam sobie sprawę, jak wiele dla mnie znaczył... Czułam, iż tylko dlatego dotąd nie upadłam na duchu, że widziałam w Benie szansę na wydostanie się stąd i szczęśliwy powrót do Anglii. Zastanawiałam się, czy Ben naprawdę wierzył w to, co mówi, gdy mnie zapewniał, że zostawi tu cały swój majątek i wróci do kraju, jeśli ja wrócę tam razem z nim. Jak mógł tak kłamać? A nie mógł nie kłamać, skoro natychmiast skierował swoje uczucia do kogoś innego... Dziwiłam się, że wybrał sobie Lizzie Morley... Była co prawda bardzo ładna, ale to nie wyjaśnia, dlaczego tak inteligentny człowiek jak Ben chce pojąć za żonę takiego głuptaska jak Lizzie. Już wkrótce miałam się dowiedzieć, co się naprawdę za tym kryło... Na razie miałam przed sobą jeszcze kilka trudnych do przeżycia tygodni. Mieszkańcy naszego osiedla o niczym innym nie mówili, jak tylko o przyszłym weselu. Planowano, że odbędzie się w domu Morleya, i całe miasto zostało na nie zaproszone. Ślubu młodej parze miał udzielić pastor sprowadzony z ŃWalloo. Uroczystość oficjalną zamierzano urządzić w ogrodzie przed domem. Mówiono, że pan Morley wysłał do Melbourne po najlepszych specjalistów od organizowania weselnych przyjęć. Liczył na to, że oni wszystkiego dopilnują i o każdy szczegół zadbają. Nikt z mieszkańców naszego miasteczka nie pamiętał, by taka uroczystość kiedykolwiek się tu odbyła. Pani Bowles skomentowała to po swojemu: - Dopiero co mieliśmy tutaj pogrzeb, a teraz ślub. Nie wiem, ale wydaje mi się nieco dziwne, że jedno po drugim następuje tak szybko. Zastanawiam się, na co teraz przyjdzie kolej... Najprawdopodobniej na pogrzeb, bo żadnego innego wesela się nie spodziewamy, prawda? No bo czyje ono mogłoby być? Co prawda, nigdy nie wiadomo... Chcę przez to powiedzieć, że tego ślubu też się nikt z nas nie spodziewał... - Posiadłości Bena mają zostać połączone z majątkiem Morleya, ale, prawdę mówiąc, one już obecnie ze sobą sąsiadują - stwierdził Gervaise. - Ben będzie rad - dodał Justin - że nareszcie może mieć działkę na ziemi Morleya. Od dłuższego czasu usiłował ją kupić. Podejrzewałam, że chęć połączenia majątków jest istotnym powodem, dla którego Ben żeni się z Lizzie. Do tego zmierzał - to pewne... Gorąco pragnął ziemi Morleya. Ta myśl jeszcze bardziej wzmogła moją złość do Bena. W okresie poprzedzającym ślub wciąż mi się roiło, że stanie się coś, co powstrzyma zawarcie tego związku. Nie mogłam uwierzyć, że do ich ślubu dojdzie... Czasem miałam wrażenie, że mi się to wszystko po prostu śni. W końcu nadszedł ów dzień. Pogoda była idealna, nieco mniej upalna niż zwykle. W osiedlu panowało ogromne podniecenie. Kopalnie opustoszały. W dzień ślubu Bena i Lizzie nikt nie miał zamiaru pracować. Pan Morley zamówił skrzypków, aby grą uświetnili uroczystość. Ślub był naprawdę piękny. Całe Creek podzielało tę opinię. We frontowym ogrodzie przed domem poustawiano krzesła, ale nie starczyło ich dla wszystkich, więc niektórzy stali, a inni rozsiedli się na trawie. Gdy pojawił się pastor z Walloo i zajął miejsce przy specjalnie ustawionym stole, zaległa cisza. Po chwili ujrzeliśmy pana Morleya prowadzącego promieniejącą Lizzie, ubraną na biało z kwiatem pomarańczy wpiętym w welon. Bena prowadził Arthur Bowles. W chwili gdy Lizzie i Ben stali obok siebie i składali sobie małżeńską przysięgę, zamknęłam oczy. Wolałabym znaleźć się w tym momencie gdziekolwiek indziej, byle nie tu. Ale oczywiście musiałam przyjść na ślub. Gdybym nie była obecna, ludzie na pewno by się zastanawiali, dlaczego mnie nie ma. Nie potrafiłam udawać chorej. Coś we mnie kazało mi nie oszczędzać sobie cierpień i patrzeć na to, w co do końca nie mogłam uwierzyć, że się stanie. Tak więc Ben i Lizzie zostali na moich oczach zaślubieni. Coraz mocniej pragnęłam wrócić do kraju. Chciałam cały ten epizod raz na zawsze wyrzucić ze swego życia. Jakaż byłam głupia, ufając, że Ben mnie kocha. A przecież niewiele brakowało, abym mu uległa... Dotąd byłam może trochę dziecinna, ale teraz czułam, że jego zdrada przyśpieszyła mój proces dorastania; stałam się dojrzałą kobietą. Jedno wiedziałam na pewno, że już nigdy nikomu nie zaufam. - Proszę cię, wracajmy do domu - błagałam Gervaise'a. - Mam przeczucie, że to już niedługo nastąpi - odpowiadał. - Ty zawsze tak mówisz, Gervaise! Ale nie mogę dłużej wieść takiego życia... - Wiem, że ci tu nie jest dobrze, ale bądź cierpliwa, kochanie. Wytrzymaj jeszcze trochę... - Ale jak długo? - Aż spotka mnie szczęście, na które czekam. - Mam dziwne przekonanie, że to się nigdy nie stanie... - Jak możesz tak mówić? A Cassidy i Jednooki - to co? Zapewne są już teraz w drodze do domu... - Wymień mi jeszcze kogoś, bo, jak dotąd, oni dwaj są jedynymi, którym się udało, przynajmniej od pewnego czasu... - A jutro uda się nam, zobaczysz! - Sam w to nie wierzysz... - Oczywiście, że wierzę. Wiem, że któregoś dnia... Zobaczysz, jaka będziesz zdziwiona... Dla tego jednego dnia warto pocierpieć. - Chciałabym wrócić do domu, zanim przyjdzie na świat dziecko. - Wrócimy na długo przed jego narodzinami. Nie miało sensu go przekonywać. Pokusa zdobycia złota mocno go tutaj trzymała i chyba nigdy mu nie pozwoli stąd odejść. To się nie zmieni. A gdybyśmy nawet któregoś dnia wrócili do kraju, Gervaise będzie się pewnie nadal hazardował, tak jak przed wyjazdem. Sprawa była więc raczej beznadziejna. Wyszłam za mąż za hazardzistę i przestałam go kochać. Pokochałam kogoś innego, ale to też nie było zbyt mądre. Wiedziałam o tym aż nadto dobrze... Miałam ochotę zwierzyć się ze wszystkiego Morwennie, doszłam jednak do wniosku, że to byłoby bez sensu. Nigdy by mnie nie zrozumiała. Poza tym nie chciałam jej martwić, po cóż miałabym psuć nastrój, gdy cała promieniała zadowoleniem. Zostawszy panią Złotego Dworu, Lizzie nalegała na Morwennę, żeby u nich została. - Oznajmiłam jej, że opuszczę ich dom - opowiadała mi Morwenna. - Sytuacja się zmieniła i teraz powinnam odejść. Czuję się dobrze, a dziecko też jest silne i zdrowe. Czas więc, bym wróciła do swego domu. Ale Lizzie otoczyła mnie ramionami i prosiła, żebym została. Nie masz pojęcia, jaka ona jest uczuciowa. Naprawdę, trudno jej nie kochać... Jest miła i przebywanie w jej towarzystwie uważam za dużą przyjemność. Ben okazuje jej wiele serca, a stary pan Morley wydaje się bardzo zadowolony ze swego losu. Morwenna pozostała więc jeszcze jakiś czas w Złotym Dworze, a Justin często do niej zaglądał i jadł z nią kolację. Od czasu ślubu nie byłam u niej, ale wiedziałam, że kiedyś będę się musiała wybrać. Nie teraz jednak, bo zdrada była jeszcze zbyt świeża, i wolałam nie chodzić do domu Bena. Niedługo po ślubie córki zmarło się panu Morleyowi. Któregoś ranka służący weszli do jego sypialni i stwierdzili, że umarł spokojnie we śnie. Wyglądało na to, że mając pewność, iż Lizzie jest pod dobrą opieką, cicho pożegnał się z życiem. Pani Bowles dobrze przewidywała. Mieliśmy nowy pogrzeb. Biedna Lizzie, jeszcze niedawno ubrana cała na biało, teraz chodziła w głębokiej czerni. Bardzo kochała swego ojca. Jak szybko po przeżyciu pełni szczęścia przyszło jej okryć się ciężką żałobą... - Dobrze się stało, że jest z nią Ben - powiedziała Morwenna. - Pociesza ją w smutku. Za pośrednictwem Morwenny otrzymałam wiadomość od Bena. - Ben pytał, jak się czujesz. Mówi, że od pewnego czasu cię nie widuje... - zaczęła. - Rzeczywiście, dawno go nie widziałam - odparłam. - Wspomina też, że długo nie jeździłaś konno, i chce, żebyś wiedziała, że Foxey jest zawsze do twojej dyspozycji. - Nie mam teraz czasu... - ucięłam krótko. - Czuję się winna, że mieszkam tu tak wygodnie - wyznała po chwili. - Powinnabym chyba wrócić do domu. - Nazywasz te baraki domem? Nie bądź głupia, Morwenno! Jakże Pedrek mógłby żyć w takich warunkach? Musisz tu zostać choćby dla jego dobra... - Tak! Wciąż to sobie powtarzam, ale boję się, że może jest w tym odrobina zakłamania. Nie wiem, jak ty tam wytrzymujesz, Angel... Chciałabym, żebyś także mogła zamieszkać w Golden Hall. - To niemożliwe... - Dlaczego? Lizzie na pewno bardzo by chciała, żebyś tu była. - Jako co? Jako stały gość? - Nie mów tak, bo od razu czuję się winna. Poza tym tam jest Justin. Powinnam być z nim. - Justin cieszy się, że jesteś tutaj. Wie, że ci lepiej. Tak bym chciała, żeby oni wreszcie znaleźli wystarczająco dużo złota i zdecydowali się powrócić do domu. - Dom... - szepnęłam nagle zasmucona. Miałam ostatnio wątpliwości, czy będę szczęśliwsza tam, niż jestem tutaj. A to dlatego, że byłam głupia, uwierzyłam, że Ben mnie kocha, dałam się złapać w sidła jego pięknych słówek. Czułam się jak w potrzasku. Tajemnica jego postępowania wyjaśniła się dość niespodziewanie. Jak zwykle wiadomość otrzymałam od pani Bowles. - Już pani na pewno słyszała? spytała. - O czym? - Znaleźli złoto... - Gdzie? - Na ziemi Morleya, która teraz należy do Bena i Lizzie. Powiadają, że jest tam więcej złota, niż kiedykolwiek przedtem znaleziono na terenie całej Australii. - Na ziemi Morleya... - wyjąkałam. - Tak! Pewnie pani zna ten potok niedaleko ich domu... Czy go znam? Od razu mi się przypomniał potok, nad którym siedziałam z Benem i słuchałam jego wyznań miłosnych, a promienie słońca lśniły, igrając na powierzchni wody. - Wiem, gdzie on jest - powiedziałam. - Otóż właśnie tam Ben znalazł złoto. Zupełnie tak jak wtedy, w tysiąc osiemset pięćdziesiątym pierwszym roku, gdy pewien człowiek znalazł w Ballarat sześćset uncji złota w ciągu jednego dnia. Tu, w Creek, złoto było po prostu w potoku, tuż pod powierzchnią i widoczne gołym okiem, ale nikt go nie dostrzegł, póki się tam nie zjawił pan Ben... Jak to on zawsze... Teraz już naprawdę zdobył duży majątek. Nie sądzę, żeby tu długo pozostał. Na pewno wkrótce wróci do kraju. Od razu wszystko stało się dla mnie jasne. To dlatego ożenił się z Lizzie. Odkrył złoto w potoku i w tej samej chwili postanowił, że musi być jego, że je zdobędzie, wszystko jedno jak, ale je zdobędzie... No i jaka jest różnica między nim a Gervaise'em? Żadna! Obaj służyli tej samej bogini złota. Usłyszana wiadomość nieco złagodziła moją złość na siebie, ale zwiększyła żal do Bena. Być może postąpiłam głupio, ale i tak miałam dużo szczęścia. Bo co by było, gdybym mu wtedy uległa - a tylko ja wiedziałam, jak bliska byłam tego kroku - i dopiero potem się przekonała, że znowu połączyłam swoje życie z hazardzistą? Ben był co prawda innego rodzaju hazardzistą, bo bezwzględnym i odnoszącym sukcesy, ale motyw mieli obaj z Gervaise'em taki sam: na pierwszym miejscu było u nich złoto. Wszystko inne następowało w drugiej kolejności. Wyraziłam wobec pani Bowles zachwyt, że tak wspaniałe szczęście spotkało Bena, a potem przeszłam się spacerkiem nad potok. Nie mogłam sobie tego odmówić. Nad potokiem panował duży ruch. Ustawiono wiele szybów. Cisza i spokój bezpowrotnie zniknęły z tego miejsca. Chwile, które tu spędziłam z Benem, kiedy wyznawał mi miłość, wydawały się teraz bardzo odległe. W drodze powrotnej do domu nieoczekiwanie się na niego natknęłam. - Angel! - powiedział cicho. - Nie widziałem cię całe wieki... - Ostatnio spotkaliśmy się na twoim weselu - przypomniałam mu. Potaknął. - Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwy - dodałam. - Dobrze wiesz, że nie będę. - Nie będziesz? - Uniosłam w zdziwieniu brwi. - Słyszałam coś zupełnie odwrotnego... Patrzył na mnie czule i muszę przyznać, że to bardzo poprawiło mi nastrój, choć nie powinno było... Usiłowałam go wyminąć i pójść dalej, ale wyciągnął dłoń i chwycił mnie za ramię. - Nie odchodź! Chcę z tobą pomówić. - Proszę bardzo, mów! Ale czy naprawdę masz mi coś do powiedzenia? - Nie chciałem, żeby to się tak skończyło... - Zdawało mi się, że umiesz zadbać, by sprawy układały się tak, jak sobie życzysz... - To małżeństwo... - Chyba nikt cię do niego nie zmusił - odparłam, starając się, by moje słowa zabrzmiały ironicznie. - Przecież wiesz, że pragnę ciebie - wyznał po chwili milczenia. - Zawsze będę tylko ciebie pragnął... - Nie takich zwierzeń można by się spodziewać po kimś, kto się dopiero co ożenił. Byłam z siebie bardzo zadowolona. Jak to dobrze, że mi się udało przyjąć nonszalancką postawę, choć serce mi ciążyło niczym z ołowiu... że potrafiłam udawać obojętną, choć byłam tak nieszczęśliwa, jak nigdy przedtem. - Przecież mnie odrzuciłaś... - tłumaczył się. - Cóż mogłam innego uczynić? Jestem zamężna, teraz zresztą ty też jesteś żonaty, więc znaleźliśmy się w podobnej sytuacji. Może wobec tego przestaniemy prowadzić tę bezsensowną rozmowę i jeśli to już wszystko, co miałeś mi do powiedzenia... - Zaczekaj! Muszę ci jeszcze coś powiedzieć... - A właśnie! Należą ci się gratulacje. Całe miasto mówi o twoim odkryciu. Szczęściarz z ciebie... Przecież po to tu przyjechałeś, prawda? Musisz się czuć usatysfakcjonowany... Osiągnąłeś swój cel. Słyszałam, że to znalezisko jest największe ze wszystkich, jakie tu kiedykolwiek odkryto... - Chciałbym ci coś wytłumaczyć... - I co tu jest do tłumaczenia? Odkryłeś, że ta ziemia kryje w sobie złoto, i właśnie dlatego tak się upierałeś, żeby ją kupić. - To prawda. - Wiem, kiedy dokonałeś tego odkrycia. To było tego dnia, kiedyśmy rozmawiali; pamiętam, że poszedłeś umyć ręce w potoku. Właśnie wtedy coś zauważyłeś... Teraz to sobie dokładnie uświadamiam. Prawda, że to stało się wtedy, powiedz! Potaknął. - Zobaczyłem wówczas w potoku złoto. Od razu wiedziałem, że jeśli złoto można dostrzec gołym okiem, to znaczy, że musi go tu być sporo. - Ale panu Morleyowi nic nie powiedziałeś, co? - On i tak palcem by nie ruszył w tej sprawie. Wściekał się na samą myśl, że mieliby tu się zjawić górnicy i kopać w jego ziemi. Chciał utrzymać ją w takim stanie, w jakim była dotąd. - Miał prawo, przecież to była jego ziemia! - Gdybyś się wtedy zgodziła być ze mną... wszak błagałem cię o to... rzuciłbym wszystko... - Nie wierzę ci, Ben. Jesteś taki sam jak cała reszta... trawi cię ta sama gorączka... gorączka złota! Nie zrezygnowałbyś z pogoni za złotem, zwłaszcza gdy miałeś już pewność, że jest. - Przecież pamiętasz dzień, kiedyśmy tutaj siedzieli i kiedy odkryłem, że w potoku jest złoto... Musisz więc także pamiętać, że dużo później, jakiś czas po tym odkryciu prosiłem cię, żebyś wróciła ze mną do kraju. I gdybyś się wtedy zgodziła, pojechałbym z tobą do Anglii. - Ale nie wcześniej, aż przejąłbyś całe tutejsze złoto. - Posłuchaj mnie, Angel! Przybyłem do Australii po to, by znaleźć złoto. Przysiągłem sobie, że nie wrócę, póki nie zrobię majątku. Ale wróciłbym, gdybyś zgodziła się pojechać ze mną. - Pod warunkiem, że przedtem zdążyłbyś kupić tę ziemię i wydobyć skarb, jaki w sobie kryje. - Oczywiście! Musiałbym być głupcem, żeby z tego zrezygnować. - Tak! Musiałbyś być głupcem. Nie miałeś jednak najmniejszego zamiaru nim zostać. Była tylko jedyna droga, jaką mogłeś zdobyć tę ziemię: wżenić się w nią, prawda? - Gdybyś zgodziła się być ze mną, nigdy bym się z Lizzie nie ożenił ani nie starałbym się o tę ziemię. Powiem ci całkiem szczerze: pragnąłem tego złota... ale ciebie pragnąłem bardziej. I nadal cię pragnę. Wszystko, co mam, oddałbym za ciebie... Wyśmiałam go. - Nie jestem już tą naiwną dziewczyną, jaką kiedyś byłam, Ben! Doskonale wiem, co kieruje tobą i większością tutejszych mężczyzn. Opętała was żądza złota. Ono stało się waszą obsesją, nie możecie się od niego oderwać... - Mylisz się, Angel! Chcę, żebyś wiedziała, że gdy już wydobędę wszystko z tej ziemi... - Ziemi, którą nabyłeś przez małżeństwo... - wtrąciłam. - Tak! Właśnie z niej, wówczas wrócę do kraju i do końca życia nie zechcę widzieć ani kawałka złota... - Nie ma potrzeby, Ben, żebyś mi takie historie opowiadał. Znam cię! Tak! Teraz już cię znam, bo przedtem nie wiedziałam, jaki jesteś. To moja wina, że byłam taka naiwna... - Jak możesz tak mówić? - Żegnaj, Ben! Nie mamy sobie więcej nic do powiedzenia. - Proszę cię, Angel! Pozwól, żebym mógł cię czasem widywać. - Myślę, że nie powinieneś... - Boisz się swoich uczuć do mnie? Odwróciłam się i spojrzałam na niego ze złością. - Stanowimy niewielką społeczność. Nie zniosłabym, gdyby zaczęto o nas plotkować. Czy pomyślałeś, jak boleśnie dotknęłoby to Lizzie? A przecież ona jest całkiem bez winy. Niewinne jagnię prowadzone przez nas na rzeź... - Lizzie jest bardzo szczęśliwa i chciałbym, żeby tak zostało. - Miejmy nadzieję, że się nigdy nie dowie, iż się z nią ożeniłeś dla kopalni złota. Żegnaj! - Gdybyś miała ochotę pojeździć na Foxey, jest zawsze do twojej dyspozycji. - Dziękuję! - rzuciłam chłodno i odwróciłam się na pięcie. Wszystko we mnie wrzało. "Ciekawe, czym to się skończy" - myślałam. ** ** ** Mijały tygodnie. Już tylko pięć miesięcy dzieliło mnie od porodu, było więc chyba za późno, by myśleć o wyjeździe. Nie wyobrażałam sobie w obecnym stanie jazdy zatłoczonymi omnibusami Cobba do Melbourne i następnie długiej podróży morskiej. Radziłam się pani Bowles. - Cieszę się, że będziemy mieli jeszcze jednego dzidziusia w miasteczku! - zawołała z radością. - To naprawdę dobra wiadomość. Mogę zapewnić, że będzie pani miała łatwy poród. Mnie wystarczy spojrzeć na dziewczynę, by to wiedzieć. Co innego pani Cartwright. Patrząc na nią, od razu wiedziałam, że będzie miała kłopoty. Ale pani? U pani pójdzie jak z płatka... Tutejszych mieszkańców cechował duży optymizm. Zauważyłam to już wtedy, gdy Jednooki i Cassidy znaleźli złoto. Całe miasteczko zaczęło wierzyć w szczęśliwą odmianę losu. Szczęście jednego natychmiast wzbudzało nadzieję u innych. To samo dotyczyło złóż złota. Tłumaczono sobie, że skoro na sąsiednim poletku odkryto aluwialne pokłady złota położone blisko powierzchni, to znaczy, że muszą się one znajdować również na pozostałych działkach. Nie na darmo ta ziemia uchodziła za krainę złota... Tygodniami Gervaise i Justin od rana pracowali w pocie czoła, by pod wieczór dojść do wniosku, że "to pewnie jutro będzie ich szczęśliwy dzień". I tak było dzień po dniu. - Całkowicie polegam na wyczuciu Bena Lansdona mówił Justin - ni to z uznaniem, ni z zazdrością. - On i w przeszłości nieźle sobie radził, a teraz już przeszedł samego siebie... - Ale żeby dostać się do złota, musiał się ożenić z Lizzie Morley... - dodałam złośliwie. - Nieważne, jak je dostał - odparł Justin. - Ważne, że wiedział, iż tu jest złoto. Zresztą wszyscy to wiemy... Nic dziwnego, że zawziął się na Lizzie... Podobno Morley zawarł z nim przed śmiercią pewien układ. "Weź Lizzie - miał mu powiedzieć - a dostaniesz ziemię". Taki mu postawił warunek... - Wierzysz w to? - spytałam. - Jakkolwiek było, na to właśnie wyszło. Wiem, że Ben desperacko próbował kupić tę ziemię. Podobno oferował za nią fantastycznie wysoką cenę. A w końcu dostał ją przez małżeństwo i - trzask, prask - ma złoto! - Masz rację! Chyba musieli zawrzeć taką umowę. To się wydaje bardzo prawdopodobne. - Ben zresztą wcale tego nie żałuje. Skoro mógł w ten sposób dopiąć celu, gotów był zapłacić każdą cenę... Więcej się u nas teraz dyskutowało o złocie niż kiedykolwiek przedtem. Mężczyźni stale rozprawiali to o żyłach, to znów o złożach okruchowych. Żyły złota, tłumaczył mi Gervaise, są takie same jak wszystkie inne złoża metalu. Natomiast w aluwialnych pokładach okruchowych złoto przeważnie znajdowano w zagłębieniach, tak zwanych kociołkach wyżłobionych przez wodę. Fakt, że odkryto złoto w potoku, dowodzi, że w tym miejscu musi go być wyjątkowo dużo. Dlatego wzbudziło zainteresowanie Bena. Wiele razy obserwowałam mężczyzn wypłukujących złoto w czerpaku. Stosowali przy tym różne metody. A to nim potrząsali, a to nadawali mu ruch wirowy lub kołowy. Bardzo uważnie wymywali ziemię, aby nie stracić ani odrobiny cennego metalu. Używano także specjalnych płuczek, w których dało się pomieścić większą ilość ziemi. Nieraz też posługiwano się bardziej skomplikowanym urządzeniem, które nazywano "długi Tom". Ben wprowadził u siebie wszystkie znane metody. Zatrudniał górników do pomocy. Okazało się, że jest sporo chętnych do podjęcia u niego pracy. Ludzie radzi byli, że mogą w ten sposób zarabiać na życie. Ostatnio bardziej niż kiedykolwiek przedtem chciałam stąd wyjechać. Nie przestawałam dopatrywać się w poszukiwaniu złota czegoś złego, wręcz grzesznego... Często myślałam o Dawidzie Skellingtonie, który nie potrafił oprzeć się pokusie i ukradł cudze złoto, za co go spotkała straszna śmierć. Nieraz udawałam się na miejscowy cmentarz i patrzyłam na surowe nagrobne kamienie, jakie ustawiono Jamesowi Morleyowi i Dawidowi Skellingtonowi. Drżałam na myśl, że Morwenna lub Pedrek także mogli się tutaj znaleźć, gdyby nie łaska boska i zręczność doktora Fielda. Niewątpliwie pani Bowles też miała w tym jakąś zasługę... Któregoś wieczoru przyszedł do nas Justin i oczywiście zasiadł z Gervaise'em do kart. Zwykle spotykali się wraz z grupą innych graczy w barze, ale tego wieczoru postanowili rozegrać przyjacielską partię pokera tylko między sobą. Dawniej, zanim urodził się Pedrek, gdy nasi mężowie grali w jednym z baraków, Morwenna przychodziła do mnie. Przeważnie rozsiadałyśmy się w sypialni i prowadziłyśmy nie kończące się rozmowy. Tego wieczoru byłam sama, bo Morwenna nadal nocowała w Golden Hall. Zostawiłam obu graczy przy stoliku i poszłam do sypialni. Wolałam wyjść, by nie oglądać przykrego widoku. Chodziło mi nie tyle o obskurne otoczenie czy o kapiące świeczki w żelaznych lichtarzach, ile o odpychający wyraz twarzy grających. Słabo mi się robiło, gdy na nich patrzyłam. Symbolizowali to wszystko, co nas wygnało z naszych domów, i skazało na życie z dala od rodzin, otoczenia i uczciwej pracy. W pewnej chwili z drugiej strony ścianki działowej doszedł do mnie taki dźwięk, jakby ktoś raptownie odsuwał krzesło, i zaraz potem usłyszałam podniesione głosy. Pobiegłam za przepierzenie. Obaj panowie, zerwawszy się z miejsc, stali naprzeciw siebie po obu stronach stołu i mierzyli się wzrokiem. - Oszustwo! - krzyczał Gervaise. - Widziałem! Nie możesz zaprzeczyć. Justin był blady jak ściana. Milczał. Karty leżały odkryte na stole. Na wierzchu był as i król kier. - A więc to tak! - powiedział zimnym głosem Gervaise. - Dlatego zawsze wygrywasz. Jesteś oszustem i szulerem, Cartwright! - To była tylko pomyłka... - jąkał się Justin. - Pomyłką było to, że dałeś się złapać... - Gervaise obszedł stół i chwycił Justina za surdut. Był od niego sporo wyższy. Podniósł go i przez chwilę potrząsał nim jak psem, po czym odrzucił od siebie. Justin potknął się i rymnął o ścianę. Potem powoli się podniósł i myślałam, że się z kolei rzuci na Gervaise'a, bo ten stał i czekał na niego. - Przestańcie! - krzyknęłam, wchodząc między nich, by ich rozdzielić. - Przestańcie! Nie chcę tu żadnych bójek. - To oszust i kłamca! - wrzeszczał Gervaise. Jeszcze go tak wściekłego nie widziałam. Nigdy dotąd nie byłam świadkiem reakcji męża, gdy ktoś pogwałcił prawidła ich świętej karcianej sprawy i takiego go nie znałam. Wydawał się innym człowiekiem. - Justinie! - krzyknęłam. - Myślę, że lepiej będzie, jeśli sobie teraz pójdziesz. - Nie będę z nim więcej grał - oświadczył Gervaise przerażająco zimnym tonem. Justin nic nie mówił. Był zgaszony. A więc to prawda - pomyślałam. On oszukuje. Dlatego zawsze ma szczęście... Biedna Morwenna... Mój mąż też jest hazardzistą, ale przynajmniej uczciwym. Justin chyłkiem wyniósł się z naszego baraku. - To bardzo przykre - powiedziałam, gdy drzwi się za nim zatrzasnęły. Zebrałam karty leżące na stole i włożyłam do szuflady. - Nie sądzę, żebyś teraz szybko chciał się zabrać do kart! - Na pewno nie z tym szulerem... On już w tym mieście do kart nie zasiądzie. Gdy się ludzie dowiedzą, nikt nie zechce z nim grać. - Gervaise usiadł i tępo patrzył przed siebie. Siadłam naprzeciw niego. - Chyba nie opowiesz ludziom o tym, co się tutaj stało? - spytałam. - Nic innego mi nie pozostaje... Nie mogę pozwolić, by Justin grał dalej, skoro się dowiedziałem, jaki jest. - Może uczynił to tylko raz... Może naszła go nagła pokusa... Potrząsnął przecząco głową. - O, nie! Oszukuje zbyt fachowo... Już od jakiegoś czasu zastanawiałem się, dlaczego Justin ma zawsze szczęście w grze. To się po prostu rzucało w oczy. Za wielkie miał szczęście, by mogło być prawdziwe... Podejrzewam, że od dawna dopuszczał się oszustw. Ma w tym niezwykłą wprawę, świadczącą o długoletniej praktyce. Już się poprzedniej nocy zastanawiałem, jak to jest, że zawsze udaje mu się wyjść właściwą kartą. Zacząłem go obserwować, ale jest sprytny. Trzeba być bardzo bystrym, aby go przyłapać na gorącym uczynku. Dziś mi się powiodło... Przez chwilę milczałam. Myślałam o tym, że nienawidzę hazardu, nienawidzę tego miejsca, chcę wyjechać i nigdy go więcej nie oglądać... - Więc jesteś zdecydowany powiedzieć o Justinie ludziom? - Tak! Nie mam wyjścia, muszę... - A co z Morwenną? - Ona nie ma z tym nic wspólnego. - Ale jest jego żoną. Czy to oznacza, że już nie będziesz się przyjaźnił z Justinem? - Oczywiście, że nie będę. Jak możesz tego oczekiwać? Przecież złapałem go na gorącym uczynku. - A co powiemy Morwennie? - Musi poznać prawdę! - To niemożliwe. Za bardzo się tym przejmie. Gervaise spojrzał na mnie z niedowierzaniem. - Chyba nie myślisz, że pozwolę, by mu to uszło na sucho? Czy mam postępować tak, jakby nic się nie stało tylko po to, żeby nie zdenerwować Morwenny? - Jeszcze nie wróciła do formy po niełatwym porodzie. Czy tego nie rozumiesz? Przeżyła bardzo ciężkie chwile, omal nie umarła... Nie wolno jej denerwować. Jeśli jej stanie się krzywda, to i dziecko ucierpi. Pamiętaj, że Morwenna tylko o włos uniknęła śmierci. Obojgu jeszcze się należą specjalne względy. - Skoro już wiem, do czego Justin jest zdolny, nie mogę pozwolić, by nadal grał w karty. W kraju wykluczyliby go ze wszystkich klubów... Nikt przyłapany na takim oszustwie, jakie on popełnił, nie może uniknąć skandalu. - A więc dla dobra gry gotów jesteś zaryzykować skrzywdzenie Morwenny i jej dziecka? Gervaise spojrzał na mnie wściekłym wzrokiem, ale nic nie powiedział. - Wiem, co zrobimy... - oznajmiłam. - Pójdę i rozmówię się z Justinem. Skłonię go, by mi złożył przyrzeczenie, że przez pewien czas nie będzie grał. A ciebie proszę, abyś, jeśli takie przyrzeczenie złoży, dał mi słowo, iż nikomu nie powiesz o tym, co się tu tej nocy wydarzyło. - Nie rozumiesz tych spraw, Angelet... - Owszem, rozumiem, i to aż nadto dobrze. Rozumiem, że to wasze przeklęte granie i hazardowanie się znaczy dla ciebie więcej niż wszystko inne. Twoim zdaniem pierwszeństwo ma hazard, a inne sprawy mają ustąpić, tak? Zobacz, do czego doprowadził nas twój straszny nałóg. Mamy długi w kraju i długi tutaj, a to dlatego, że wciąż ulegasz nieokiełznanej żądzy hazardu. Zawsze mówisz, że wprawdzie dziś przegrałeś, ale jutro na pewno wygrasz. A teraz chcesz powiedzieć twoim kolegom hazardzistom, co zrobił Justin. Nie obchodzi cię, że Justin jest mężem Morwenny, że ona go kocha... Ale ja nie życzę sobie, by ją spotkała przykrość. Musisz mi przyrzec, że nic nikomu nie powiesz o Justinie. - Nie mogę pozwolić mu dalej grać, wiedząc, co zrobił... - Rozumiem, że to byłoby wbrew swoistej etyce hazardzistów. Wolno im ryzykować pieniądze, które do nich nie należą... pogrążać się w coraz większe długi... doprowadzać swoje rodziny do nędzy... ale wykroczyć przeciw ich idiotycznemu kodeksowi - to śmiertelny grzech... Zauważyłam, że Gervaise'owi przeszła już złość i zaczął się normalnie zachowywać. Znowu był czuły i delikatny. - Nie powinnaś tak gwałtownie reagować, Angelet... - powiedział uspokajająco. - Nie godzę się, żebyś zranił Morwennę, a o to nader łatwo. W tej chwili, żyjąc wygodnie w Golden Hall, przychodzi już do siebie. Lizzie jest dla niej bardzo dobra i cieszy się, że może ją i dziecko mieć u siebie. Nie, Gervaise... Morwenna nie ma prawa się o tym dowiedzieć. - Ale ja mu nie pozwolę siąść do stolika i grać, wiedząc, do czego jest zdolny! - powtórzył swoje... - A jeśli obieca, że nie będzie grał? - Chyba tego nie zrobi... - Zrobi... Będzie musiał. - Dokąd idziesz? - Chcę się z nim zobaczyć. Nie, nie idź ze mną. Pójdę sama. Pobiegłam do sąsiedniego baraku. Justin siedział przy stole z głową w dłoniach. - Justinie! - zawołałam. - Angelet? - zdziwił się, zobaczywszy mnie. - Chcę z tobą porozmawiać. - Podeszłam do stołu i usiadłam naprzeciw niego, tak żebyśmy patrzyli sobie w twarz. - Przykro mi, że tak się stało - powiedział. - Czy zawsze oszukiwałeś? - spytałam. Potaknął. - Robisz to zawodowo? - Muszę coś robić. Nic innego mi nie wychodzi... - Przecież ojciec Morwenny ofiarował ci pracę u siebie? - To mi nie odpowiada - odrzekł, patrząc na mnie smutno. - A co teraz zamierzasz zrobić, Justinie? - Nie wiem. Jestem zrujnowany. - Gervaise mi obiecał, że na razie nikomu o tym nie powie. Uczyni to jednak pod warunkiem, że nie będziesz więcej grał. - Ale on jednak powie... na pewno... - Nie! Nie powie. Przyrzekł mi, że tego nie zrobi. Nikt nie może się o tym dowiedzieć. A zwłaszcza Morwenna. Nie wyobrażam sobie, co by się stało. To by jej złamało serce... Jest z ciebie taka dumna... I przecież macie dziecko. Nie pozwolę, by poznała tę straszną prawdę... - Nie powinna... - szepnął. - Nigdy! - Jeśli przyrzekniesz, że nie będziesz więcej grał, Gervaise nic nie powie... przynajmniej na razie. Spojrzał na mnie z nie ukrywanym żalem. - Ty z tego żyjesz, prawda? W Londynie także się tym zajmowałeś? Nie odezwał się i to mi wystarczyło za dowód. Cośmy najlepszego uczyniły? Morwenna i ja. Teraz mi się wydawało, że ona popełniła większy błąd: Gervaise miał słaby charakter - to prawda, ale przynajmniej nie był oszustem. - Trzeba z tym skończyć, Justinie! - powiedziałam twardo. - Prędzej czy później musiałeś wpaść... - Gdybym tylko znalazł złoto, nie tknąłbym więcej kart. Dlaczego złoto dostaje się zawsze tym, którzy i tak go dużo mają? Ben Lansdon jest najlepszym tego przykładem. - Nie zapominaj, że Ben nie przegrywał w karty złota, które znalazł. Potrafił je we właściwy sposób wykorzystać. - A teraz ożenił się z kopalnią złota... - Niepotrzebnie mówisz z taką goryczą, Justinie! Moim zdaniem nie ma między wami wielkiej różnicy... Proszę jednak, żebyś mi teraz przyrzekł, że nie będziesz grał w karty, dopóki nie postanowimy, co robić dalej. Jeszcze raz porozmawiam z Gervaise'em. Chcę, żeby stosunki między wami pozostały takie jak do tej pory, żebyście się zachowywali... jak gdyby nic się nie zdarzyło. Ale pamiętaj! Nie wolno ci grać w karty! Jeślibyś się na to odważył, Gervaise natychmiast rozpowie wszystkim o twoim oszustwie. On to uważa za sprawę honoru. Myśli, że jego obowiązkiem jest ostrzec innych graczy. - Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zgodzić się na twoją propozycję. - Na razie nie podejmujmy żadnych dalszych kroków. Nie trzeba się śpieszyć... Zarówno ty, jak i Gervaise będziecie inaczej o tym myśleli, gdy ochłoniecie. Nie możecie być wrogami. Przecież poza wszystkim innym wiąże was wspólna praca. - Zrobię, jak mówisz. Przyrzekam! Wstałam. - Musisz to zrobić ze względu na Morwennę, dla jej dobra! Potaknął, a gdy wychodziłam, szepnął: - Dziękuję ci, Angelet! ** ** ** Między Gervaise'em a Justinem zapanowało coś w rodzaju przerwania ognia i rozejmu. Zastanawiałam się, jak długo to potrwa. Prawie się do siebie nie odzywali, a jeśli już, to wyłącznie na tematy związane z pracą w szybie. Jeden schodził głęboko w dół i kopał, a drugi windował na kołowrocie wiadra pełne ziemi i wydobywał je na powierzchnię. Nie interesowała mnie ich praca. Czułam do niej wstręt, z dnia na dzień coraz większy. Odrzucała mnie obłędna żądza złota, którą dostrzegałam na ich twarzach. Chciwość i gorzka zawiść - oto co nimi kierowało. Jeśli okazywali radość, gdy komuś udało się odkryć złoto, wynikała ona jedynie z nadziei, że i im może się coś takiego przydarzyć. Natomiast chciwość i zawiść towarzyszyły im zawsze; teraz już wiedziałam, dlaczego obie te cechy stanowią śmiertelny grzech. Bardziej niż kiedykolwiek przedtem pragnęłam się teraz znaleźć jak najdalej od tego miejsca. Chciałam wrócić do kraju, do podniecającego życia w Londynie, do spokoju panującego w Cador... Wszystko, co wiązało się z Anglią, wydawało mi się błogim rajem. Stawałam się coraz bardziej apatyczna, co zapewne miało związek z moim odmiennym stanem. Ciągle myślałam o mającym się narodzić dziecku. Jakże szczęśliwa byłabym w domu, gdzie moje dziecię chowałoby się w takich warunkach, w jakich wzrastałam ja i cała moja rodzina: w komforcie i wygodzie. Ale mieć dziecko tutaj?!! Jak można je wychować we wszechobecnym brudzie i plugastwie? Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie jakieś nieszczęścia. Byłam zaniepokojona sytuacją Justina, chociaż przyznaję, że niewiele miałam dla niego współczucia. Myślałam o Morwennie. Bardzo się bałam, że może się w końcu dowiedzieć, iż jej mąż jest oszustem. Biedna Morwenna... Była o wiele mniej obyta w świecie niż ja. Nie wiem, jak by to przyjęła... Pragnęłam, żeby się coś stało, co mnie oderwie od tej niezbyt miłej sytuacji, w jakiej się ostatnio znalazłam. Moje modły zostały wysłuchane, ale nie tak, jak tego oczekiwałam. Coś niecoś wiedziałam o metodach wydobywania złota, jakie stosowano w kopalniach. Kiedy po raz pierwszy odkryto tu złoto we wczesnych latach pięćdziesiątych, uzyskiwanie kruszcu było stosunkowo proste. Złoża znajdowały się wówczas w kotlinach rzek, w wyschniętych korytach potoków, i leżały tuż pod powierzchnią ziemi. Szybko je odnaleziono i wyeksploatowano. By teraz się do niego dostać, musiano drążyć głębokie szyby. Wydarzyło się przy tym parę śmiertelnych wypadków, co w konsekwencji uświadomiło górnikom, że glina, żwir i piasek, tworzące boczne ściany otworu, muszą być oszalowane deskami. Wydobytą na powierzchnię ziemię, która mogła, lecz nie musiała zawierać złota, umieszczano na taczkach i zawożono do potoku. Tu poddawano ją tak zwanemu pudlowaniu i przemywaniu za pomocą specjalnej płuczki, by oddzielić ziemię od metalu. Było to dość nużące i nieciekawe zajęcie, a rezultaty zniechęcające. Przeważnie nie znajdowano złota. Tu i ówdzie natrafiano na drobne okruchy, mające niewielką wartość, ale budzące nadzieję, że w pobliżu mogą się znajdować bogatsze złoża. W miarę jak szyby pogłębiano, ich eksploatacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Na domiar złego roślinność gnijąca w głębi szybu powodowała, że w kopalni powstawały trujące wyziewy. Pewien młody człowiek, mieszkaniec naszego osiedla, uległ wypadkowi i został inwalidą. Pracował w kopalni razem z ojcem i właśnie był na dole, gdy nieoczekiwanie nastąpiło obsunięcie się ziemi. Dopiero po wielu godzinach zdołano go odkopać. Nękał go odtąd ustawiczny kaszel, chłopak słabł i widać było, że powoli umiera. Dużą wagę przykładano do tego, by drewniane stemple, podpierające boczne ściany szybu, miały dostateczną wytrzymałość i mogły powstrzymać obsuwanie się gruntu. Któregoś dnia wybrałam się wczesnym popołudniem po zakupy do sklepu Bowlesów. Wiedziałam, że pani Bowles zechce się jak zwykle dowiedzieć czegoś nowego o małym Pedreku. Zawsze słuchała moich relacji o nim z lekko przechyloną głową, zaciśniętymi ustami, ale promieniała przy tym radością i samozadowoleniem. Pani Bowles uważała, że ma jakieś specjalne prawa do tego dziecka, bo gdyby nie ona i jej sprawność, mogłoby się wcale na tym świecie nie znaleźć. W momencie gdy miałam wejść do sklepu, usłyszałam dochodzące z daleka krzyki. Zatrzymałam się i słuchałam, chcąc się zorientować, co się dzieje. Pani Bowles wyszła ze sklepu i z zatroskaną miną stanęła obok mnie. Zobaczyłam, że mężczyźni porzucili pracę i wszyscy biegną w jednym kierunku. - Coś złego musiało się stać na kopalni - powiedziała pani Bowles. - Arturze! - zawołała na męża. - Pośpiesz się! Po chwili jej mąż dołączył do nas i razem z tłumem pobiegliśmy w stronę - jak się okazało - naszego szybu. Poczułam paraliżujący strach. Biegłam z boku tłumu i nagle zobaczyłam Gervaise'a. Mężczyźni otoczyli go ciasnym kołem i nie mogłam się do niego przecisnąć. - Na dole w szybie jest człowiek! - ktoś krzyknął. - To pewnie Cartwright, tak, to musi być on... - dodał inny. - Gervaise! - zawołałam. - Gervaise! - Nie słyszał mnie. - Co się stało? - spytałam. Jeden z mężczyzn obejrzał się i spojrzawszy na mnie, wyjaśnił: - Drewno puściło... Podeszłam bliżej. Niełatwo było przebić się przez tłum. - Justin został na dole. Zejdę do niego i spróbuję go wyciągnąć - powiedział Gervaise. - Niech pan nie będzie głupi, człowieku! - odezwał się Bill Merrywether, jeden z najstarszych i najbardziej doświadczonych górników. - To się nie może udać... - Jednak pójdę! - powtórzył mój mąż. - Gervaise! Gervaise! - wołałam. Na moment się odwrócił i posłał mi czuły uśmiech. Bill próbował go powstrzymać, ale Gervaise go odepchnął i zniknął w czeluści szybu. - Wszystko będzie dobrze, moja droga! - uspokajał mnie któryś z kopaczy. Ale ktoś inny powiedział: - To wariat! Teraz zginą obaj... - Powiedzcie mi, co dokładnie się stało, proszę! - błagałam. - Nastąpił zawał i obsunęła się ziemia... ale wszystko będzie dobrze... - wyjaśniła pani Bowles. Stała obok mnie i otoczyła mnie ramieniem. - Mój Boże! Ten to ma odwagę... - doszły mnie czyjeś słowa. - Zszedł na dół, by uratować swego towarzysza... To czyste szaleństwo... Po prostu samobójstwo... - padały z różnych stron głosy. Nikt na nie nie odpowiadał. Próbowałam przebić się bliżej wejścia do kopalni, ale górnicy mnie powstrzymali. - Nic pani nie zdziała... - powiedział jeden z nich. Musimy tylko czekać i być przygotowani na to, że... Nie wiem, jak długo to trwało. Czas stanął w miejscu. Dokoła panowała cisza, wyczuwało się napięcie. Patrzyłam na niebo nad nami i na całą tę scenerię, która ostatnio stała się dla mnie tak odpychająca, i przyglądałam się ludziom: stali blisko siebie jakby pogrążeni w cichej bezsłownej modlitwie... Mijały sekundy, minuty, a może godziny... Przyszła mi na myśl scena, jaka rozegrała się niedawno w naszym baraku: Gervaise ze wzrokiem wbitym w Justina, Gervaise hazardzista, Justin oszust i szuler. Teraz byli razem na dole w kopalni, której zawsze podświadomie się bałam i której nienawidziłam... Nagle rozległ się czyjś radosny krzyk... Coś się działo. Wszyscy postąpiliśmy o krok do przodu, bliżej szybu. I wtedy zobaczyłam Justina. Był nieprzytomny. Gervaise trzymał go i wypychał do góry. Kilku mężczyzn ruszyło naprzód, pochwycili Justina i wyciągnęli go na powierzchnię. Przez moment widziałam triumfującą twarz Gervaise'a, była ubrudzona ziemią. Zobaczyłam błysk jego białych zębów... Potem nastąpiło straszliwe dudnienie. Ktoś wyciągnął po Gervaise'a ręce, chciał go wydostać, ale jego już tam nie było. Usłyszeliśmy przerażający łoskot usypującej się ziemi. Szyb się zapadł i pochłonął Gervaise'a. Górnicy pracowali cztery godziny, by odkopać jego ciało. Nasze osiedle okryło się żałobą po bohaterze, bo za takiego go powszechnie uważano... Ja zaś zostałam wdową. Justina zaniesiono do baraku. Morwenna opuściła Golden Hall i wróciła do domu, aby pielęgnować męża. Doznał wstrząsu i licznych obrażeń, ale niezbyt groźnych. Nie ulegało kwestii, że wróci do zdrowia, i to szybko. Ja byłam do głębi poruszona. Oszołomienie nie pozwalało mi jasno myśleć. Wiele osób martwiło się o mnie. Będąc w szóstym miesiącu ciąży, straciłam męża w dramatycznych okolicznościach. To straszne... Morwenna nalegała, by oprócz Justina mogła także mnie pielęgnować. Wiedziałam, że głęboko przeżywa bohaterską śmierć Gervaise'a, choć wciąż jeszcze nie była w stanie o tym mówić. Wszyscy mieszkańcy osiedla ofiarowali mi pomoc, każdy na swój sposób. Okazywali niezwykłą serdeczność, czym bardzo mnie zawsze wzruszali. Ujęta ich życzliwością, pojęłam, że nieszczęście wyzwoliło w tych ludziach najlepsze cechy. Wszak w każdym z nas jest i dobro, i zło. Zastanawiałam się nad ich wadami, do których zaliczałam przede wszystkim żądzę złota, chciwość i zawiść. Miałam wciąż te złe cechy w pamięci. Ale teraz dostrzegałam w nich przede wszystkim współczucie i chęć pomożenia drugiemu człowiekowi. Często wspominałam Gervaise'a i dawne szczęśliwe chwile. Pamiętałam, jaki był dla mnie dobry i wyrozumiały w naszą noc poślubną, jak delikatnie zawsze się ze mną obchodził, natomiast zapomniałam o tym, co się wydarzyło w zajeździe na południu Francji, i nie myślałam o jego długach. Kiedy się traci kogoś, kogo się kochało, zachowuje się w pamięci tylko dobre strony. Miałam wiele spraw do przemyślenia. Wiedziałam, że moja przyszłość musi ulec radykalnej zmianie. Ben przyszedł złożyć mi kondolencje. Siedział w baraku i patrzył na mnie wzrokiem pełnym współczucia. - Ach, Angel, nie wiem, co mam ci powiedzieć... Czy jest coś, co mógłbym dla ciebie uczynić? - Wszyscy mi teraz oferują pomoc... - odparłam z uśmiechem. - Jeśli tylko... - zaczął, ale spojrzałam na niego prosząco. Wiedziałam, co ma zamiar powiedzieć... Nie mogłam tego słuchać. - Przypuszczam, że zechcesz teraz wrócić do kraju - powiedział. - Nie! Muszę poczekać, aż urodzi się dziecko. Rozejrzał się po baraku. - Nie mogę spokojnie myśleć o tym, że znajdujesz się w takim obskurnym miejscu. - Nic mi nie będzie. Inni jakoś sobie radzili, więc dam sobie radę i ja... - Wiem, że pani Bowles ci pomoże, ale to nie wystarczy... Sprowadzę doktora Fielda i poproszę, by zamieszkał u mnie w Hall. - Zapominasz, Ben - powiedziałam z lekkim uśmiechem - że to są moje sprawy i ty nie masz z tym nic wspólnego... - Wszystko, co dotyczy ciebie, jest także moją sprawą. - Jak ci idzie w kopalni? Nie odpowiedział. Wydawał się dziwnie przybity. - Tutejsi ludzie okazują mi teraz dużo serca... - zauważyłam. - Dopilnuję, żeby zrobiono dla ciebie wszystko, co możliwe. - Dziękuję ci, Ben! Miło z twojej strony, że przyszedłeś. - Mówisz tak, jakbym był dla ciebie równie obcy jak tamci... - Bo w gruncie rzeczy takim się stałeś... - Porozmawiamy później, teraz jesteś jeszcze zbyt zszokowana - oznajmił i skierował się ku wyjściu. - Dziękuję ci! - szepnęłam. Pochowaliśmy Gervaise'a na miejscowym cmentarzu. Miał pogrzeb godny bohatera. Pastor z Walloo przybył, żeby poprowadzić żałobny orszak. Cała uroczystość była niezwykle podniosła. Morwenna i Justin stali przy moim boku i nie odstępowali mnie na krok. Wzbudzałam litość i ogólne współczucie. Zostałam wdową w tak młodym wieku, a niedługo miałam urodzić dziecko zmarłego męża, który zginął śmiercią bohatera i zasłużył na wielki podziw wszystkich tu obecnych. Pastor niezwykle wzruszająco mówił o Gervaise'ie. - Śmierć Gervaise'a Mandeville'a stanowi przykład najwyższego poświęcenia. Pośpieszył na ratunek przyjacielowi, któremu groziło niebezpieczeństwo. Nikt od niego nie wymagał podjęcia tak ogromnego ryzyka, ale się nie zawahał. Razem tu przybyli, razem w zgodzie pracowali, byli przyjaciółmi... W tym momencie przypomniała mi się scena sprzed tygodni, gdy obaj stali naprzeciw siebie przy stoliku karcianym. Kipiący ze złości Gervaise, którego tym razem opuściła zwykła nonszalancja, i płaszczący się przed nim Justin. Gervaise podniósł go i potrząsał nim jak psem. - Nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swe oddaje za przyjaciół swoich - mówił pastor. Widziałam, że wielu obecnych płakało, nie wstydząc się łez. I tak pochowaliśmy Gervaise'a... Jego grób znajduje się w niewielkiej odległości od miejsca, w którym spoczęły szczątki Dawida Skellingtona. "Gervaise już nigdy nie powróci do kraju - myślałam z żalem. - I już nigdy nie osiągnie bogactwa, o którym marzył i wierzył, że je zdobędzie. Biedny Gervaise... Jak zawsze, znowu przegrał". Lizzie, niepocieszona, odkąd Morwenna na dobre opuściła Golden Hall, często nas teraz odwiedzała i zawsze przynosiła prezenty dla małego Pedreka. Myślała także o mnie. - Angelet! - powiedziała mi kiedyś. - Musisz się do nas wprowadzić i mieszkać z nami w Złotym Dworze. Trzeba, by twoje dziecko tam się urodziło, a nie w baraku. - Bardzo ci dziękuję - odparłam - ale nie mogę skorzystać... To uprzejmie z twojej strony... Jesteś dla nas za dobra... - Kiedy ja naprawdę chcę, żebyś do nas przyszła - nalegała i jej oczy napełniły się łzami. - Ja tak kocham małe dzieci... - Musimy żyć w naszych własnych domach, Lizzie - tłumaczyłam jej. - Nie możemy mieszkać u innych ludzi... - Ben chce, żebyś przyszła - uśmiechnęła się triumfująco. - Powiedział, że będzie przy tym obstawał. - Nie, Lizzie! Nie mogę... Nie przyjęła moich słów do wiadomości. Życzenie Bena było w jej przekonaniu rozkazem. Prowadziłam ostatnio długie rozmowy z Justinem i Morwenną, przeważnie na tematy związane z powrotem do domu. - My już nieodwołalnie wracamy - oznajmiła Morwenna zachwyconym tonem. - Tak postanowiliśmy! - i zwróciła się do męża, szukając u niego potwierdzenia swoich słów. - Prawda, Justinie, że jest tak, jak mówię?... Napisałam do rodziców. Jakże oni się ucieszą!... Nigdy się nie pogodzili z myślą, że mieszkamy tak daleko... Zabierzemy cię ze sobą, Angelet! Wymownym spojrzeniem objęłam swoją grubiejącą figurę. - To nic! Zaczekamy na ciebie - zapewniła mnie. - Wszystko wyliczyliśmy. Nie odjedziemy stąd, zanim się twoje dziecko nie urodzi. W tym stanie nie możesz oczywiście podróżować, a potem też nie zechcesz, póki dziecko nie będzie miało... powiedzmy... sześciu miesięcy. - W sumie trzeba by jeszcze poczekać jakieś dziewięć miesięcy. Nie sądzę, żebyście chcieli tak długo odwlekać wyjazd. Lepiej jedźcie sami, a ja wkrótce dołączę. - Nigdy się na to nie zgodzimy, prawda, Justinie? Gdy się wie na pewno, kiedy się stąd wyjedzie, można spokojnie jeszcze jakiś czas wytrzymać. Nie jest tak źle! Odkreślasz dni w miarę, jak upływają, i widzisz, że termin wyjazdu się zbliża. Najgorzej jest wtedy, gdy się nie wie, kiedy się to wszystko skończy. My chętnie zaczekamy dziewięć miesięcy, prawda, Justinie? - Oczywiście, że poczekamy - odparł. - To jest nasz obowiązek. Nie zostawimy cię tutaj samej. Wrócimy wszyscy razem. A zresztą, nawet gdybyśmy na ciebie nie czekali, i tak nie moglibyśmy się stąd tak od razu wynieść... Muszę poszukać jeszcze kogoś, kto będzie mi pomagał w kopalni. - Nie, Justinie! Nie zechcesz chyba zejść znowu do szybu po tym, co się wydarzyło? - Dobrze wiem, co tam się stało. Na dole było zbyt dużo wilgoci i drewniana obudowa po prostu przegniła... Takich rzeczy można się nauczyć i drugi raz nie popełnić tego samego błędu. - Po wszystkim, co tu przeszliście, pewnie już tęsknicie za krajem, marzycie o wyjeździe stąd, zwłaszcza Justin... Proszę więc, żebyście się o mnie nie martwili. Poradzę sobie... - przekonywałam. Ale nie chcieli nawet o tym słyszeć. Niedługo potem miałam okazję porozmawiać z samym Justinem. - Czuję się taki zawstydzony... - wyznał mi. - Tylko ty jedna wiesz, jak bardzo mi wstyd... - Nie wracajmy do przeszłości. Gervaise nie żyje. Jedynie my troje wiedzieliśmy, co zaszło tamtej nocy. Przestań o tym rozmyślać. - Nie wiem, czy wiesz, że od czasu, gdy to się wydarzyło, nigdyśmy z Gervaise'em po przyjacielsku nie rozmawiali. On mną pogardzał. Widziałem tę pogardę w jego oczach... - Tak! Oszukiwanie w kartach było w pojęciu Gervaise'a największym grzechem. Miał obsesję na punkcie kart i hazardu. - Wielu z nas ma tę obsesję. - Czy nie zamierzasz z tym zerwać? Zamilkł i tępo patrzył w przestrzeń. - Przecież po powrocie moglibyście zamieszkać u rodziców Morwenny. Zawsze możesz liczyć na posadę u jej ojca. - Wiem. Mam zamiar spróbować. Czuję, że nigdy nie zapomnę tego, co się stało, i jak szlachetnie Gervaise wobec mnie postąpił. - Tak... miał w sobie wiele szlachetności. - Nienawidził mnie, gardził mną. Nie było potrzeby, żeby poszedł na dół, tak jak to uczynił. Gdyby tego nie zrobił, byłby dziś z wami, a ja leżałbym tam, gdzie on. Dlaczego to uczynił? Przecież wiedział, co ryzykuje. - Gervaise lubił podejmować ryzyko. Do samego końca pozostał hazardzistą, i jak zawsze, wierzył, że wygra. Wtedy, gdy po ciebie poszedł, zaryzykował największą stawkę, jaką kiedykolwiek postawił, ale tym razem nie chodziło mu o zysk, lecz o uratowanie życia drugiemu człowiekowi. - I przegrał... - powiedział Justin. - Mylisz się, wygrał! Uratował ci życie, Justinie, a więc osiągnął cel, o jaki mu chodziło. Odwróciłam się, by ukryć wzruszenie. - Ach, Angelet! Tak mi przykro... To ja powinienem był zginąć. To ja jestem nic niewart i godny pogardy. - Nie mów tak, Justinie! Dałeś szczęście Morwennie. To jest cudowne. Masz syna. Będziesz go kochał i dbał o niego. Trzeba zapomnieć o tym, co złego robiliśmy w przeszłości. Uczmy się na naszych doświadczeniach, niech będą dla nas lekcją, jak stać się lepszymi... - Uczynię dla ciebie wszystko, co w mojej mocy, Angelet! - mówił, patrząc mi z wielką powagą w oczy. - Może w ten sposób będę się mógł odwdzięczyć Gervaise'owi. Mijały tygodnie. Nikt w osiedlu nie szczędził mi życzliwości i szacunku, należnych wdowie po bohaterze. Morwenna wiernie mi towarzyszyła. Cieszyła się bliską perspektywą powrotu do domu. Przeważnie tylko o tym rozmawiałyśmy. - Zostało już tylko osiem miesięcy do wyjazdu. To szybko minie - zapewniała mnie. Justin przyjął do spółki nowego partnera. Nazywał się John Higgs. Pracowali razem, ale ustalili, że po wyjeździe Justina z rodziną wspólnik przejmie jego udział. Wzmocnili ściany szybu nowym oszalowaniem i twierdzili, że czują się w nim bezpiecznie jak w domu, choć miałam pewne wątpliwości, czy tutejsze domy można uznać za bezpieczne. Przypuszczam, że po tym, co mu się przydarzyło, Justin musiał przeżywać udrękę za każdym razem, gdy schodził w dół szybu. Ale mimo to schodził. Może ostrogi dodawała mu nadzieja, że mimo wszystko znajdzie złoto. Byłoby to cudowne uwieńczenie jego pobytu w Golden Creek: uciekł śmierci, by znaleźć żyłę złota. Nic takiego mu się jednak nie zdarzyło. Czasami znajdywali z Higgsem jakieś marne okruchy złota. Nie przedstawiały większej wartości, ale wystarczały, by zasiać w nich nowe nadzieje. Słyszałam, że Justin grywał nadal w karty. Zastanawiałam się, czy znowu oszukuje, lecz go o to nie pytałam. Wolałam nie wiedzieć. Starałam się nie wydawać zbyt pośpiesznych sądów o ludziach. Uważałam, że nigdy się ich do końca nie pozna. Często z nostalgią myślałam o zmarłym mężu. Przypominałam sobie jego liczne zalety, które w nim ceniłam i kochałam. Stawała mi przed oczami chwila, gdy spojrzałam na niego po raz ostatni i widziałam muł oblepiający mu włosy, ściekający po policzkach. Porównywałam ten jego wygląd z eleganckim bywalcem salonów, jakim był Gervaise, gdy go po raz pierwszy spotkałam. Na zawsze zapamiętałam wyraz triumfu na jego twarzy, kiedy wydostał na powierzchnię Justina. Zaryzykował, stawiając na szalę swoje życie, i stracił je, ale ostatecznie wygrał, gdyż jego celem było uratowanie Justina, oszusta, którym pogardzał. Moje myśli koncentrowały się teraz na dziecku, które miałam urodzić. Było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się zdarzyć. Nie chciałam już roztrząsać przeszłości, wolałam mieć to wszystko za sobą. Nie miałam też ochoty myśleć o Benie i Lizzie, ani o tym, jak bliska byłam zdradzeniu Gervaise'a. Nie zamierzałam rozpamiętywać rozczarowań ani złudzeń utraconych za sprawą Gervaise'a. Należały już do przeszłości. Wkrótce miało się dla mnie zacząć nowe życie, życie z dzieckiem. Któregoś dnia, gdy byłam u pani Bowles w sklepie, zaskoczyła mnie dziwną wiadomością. - Już wszystko zorganizowałam - powiedziała. - Będziemy mieszkały w tych samych pokojach, które miała pani Cartwright, gdy urodził się Pedrek. - Co takiego?! - krzyknęłam. - Spokojnie! Niech się pani nie wtrąca. Nie pani to sprawa, lecz moja. Proszę zdać się na mnie, już ja wiem, co mam robić. Zajmę pokój obok pani i udamy się tam na tydzień przed planowanym przyjściem na świat dzidziusia. Wszystko jest dokładnie zaplanowane. - Ależ ja niczego nie planowałam, proszę pani. - Ja to zrobiłam razem z panem Lansdonem i Lizzie. Poślemy po doktora Fielda. Ma się zatrzymać na dzień lub dwa w Złotym Dworze. Jacob po niego pojedzie, gdy tylko się pojawią pierwsze oznaki, że zbliża się poród. - Nie zgadzam się na tego rodzaju plany dotyczące mojej osoby! - Tylko bez nerwów, miła pani. Maleństwu to może zaszkodzić; chyba nie chcemy, żeby wysunął nosek, ciekaw, co też się tam wyrabia. Na pewno tego nie chcemy, zanim nie nastanie odpowiednia dla niego pora. - Wolałabym pozostać w swoim mieszkaniu. - To mieszkanie nie nadaje się dla dzidziusia. Czy pani nie zdaje sobie sprawy, co by się stało z panią Cartwright, gdyby nie znalazła się wówczas w odpowiednim miejscu i gdyby nie było przy niej właściwych ludzi? - Ja jestem inna. - Nic podobnego. Kobiety na całym świecie są takie same, szczególnie gdy przychodzi na nie ich czas, jak na panią teraz. Ale proszę się przestać martwić. Wszystko jest już ustalone. A jeśli pani nadal będzie się tak zachowywała, ludzie gotowi pomyśleć, że ma pani jakieś anse do właścicieli Złotego Dworu. Zrozumiałam, że muszę się poddać i że powinnam tak postąpić nie tylko dla dobra dziecka, lecz także ze względu na to "co ludzie gotowi pomyśleć". Mówiąc prawdę, w tym momencie poczułam ulgę. Morwenna okropnie się denerwowała na samą myśl, że mogłabym urodzić dziecko w baraku... A przyznaję, że i ja byłam niespokojna, jak to będzie... Nie ma co rozpamiętywać, od kogo doznałam tej grzeczności. Życie dziecka jest ważniejsze od mojej dumy. Czas porodu się zbliżał i z niecierpliwością go wypatrywałam. Wkrótce potem mieliśmy stąd wyjechać. Marzyłam o tym, by mieć już to wszystko za sobą. Dochodziły do mnie różne wieści o kopalni Morleyów. Podobno złoża okazały się jeszcze bogatsze, niż początkowo sądzono. Ben zawsze był najbardziej szanowanym obywatelem naszego miasteczka, ale teraz otoczono go niemal boską czcią. Nic dziwnego, wszak znalazł złoto. Potrafił tego dokonać i za to go podziwiano. Wszyscy wiedzieli, że po to, by je zdobyć, ożenił się z Lizzie. Podejrzewam, że Lizzie też o tym wiedziała. - Skoro oboje są zadowoleni z transakcji, nie jest ważne, jaki motyw się za nią kryje - powiedziałam Morwennie, lecz ona okazała się romantyczką. - Wolę myśleć - wyznała - że Ben ożenił się z Lizzie, bo się w niej zakochał, i dopiero potem odkrył złoto w ziemi, która do niej należy. Przecież to ładna i atrakcyjna dziewczyna, a do tego ma słodki charakter. Nie wyobrażam sobie, żeby Lizzie mogła o kimś coś złego pomyśleć. Chyba jej się to nigdy w życiu nie zdarzyło. Ben pewnie będzie się nią opiekować. Silni mężczyźni lubią kobietki, którymi trzeba się opiekować. Uśmiechnęłam się do niej. Była taka naiwna... Jak to dobrze, pomyślałam, że nie dopuściliśmy, by dowiedziała się o haniebnym czynie swego męża. Gdy nadeszła właściwa pora, wprowadziłam się do Golden Hall. Zjawiłam się tam w towarzystwie pani Bowles, a Ben i Lizzie wyszli mnie powitać. - Cieszę się, że tu jesteś - powiedział Ben. - Nie wiem, po co... Ktoś niepotrzebnie to zaaranżował. Położył mi rękę na ramieniu, mówiąc: - Lizzie nalegała. - Tak! Ja o to prosiłam - potwierdziła z przejęciem Lizzie. - Ale Ben także chciał, żebyś u nas zamieszkała. Chciałeś, Ben, prawda? Zaprowadzono mnie do pokoju, który miałam zajmować. Jakże był inny od mojej izby w baraku. Dobrze się stało, że nie pozwolono, by moje dziecko tam przyszło na świat. Pani Bowles krzątała się koło mnie, głęboko przekonana o swojej ważności. W odpowiednim czasie przybył także doktor Field. Miałam lekki i nie skomplikowany poród, a gdy położyli mi w ramiona moje dziecko, przeżyłam moment wielkiej radości. Cieszyłam się, że urodziła się córka, bo bardzo chciałam mieć malutką dziewczynkę. - Świetnie się składa - powiedziała Morwenna. - Ja mam chłopca, ty dziewczynkę, może się pobiorą, gdy dorosną. - Daj mojej córeczce trochę czasu, by wyszła z kołyski, zanim zaczniesz ją swatać... - żartowałam. Zastanawiałyśmy się nad wyborem imienia. Morwenna sugerowała, żebym ją nazwała Bennath, co po kornwalijsku znaczy "błogosławieństwo". - Bo to dziecko - mówiła - tym dla ciebie będzie, Angelet! "Bennath? - myślałam. - Będą na nią mówili: Ben lub Bennie... Nie! Nie mogłam sobie na to pozwolić. Przypominałoby mi jego..." Nade wszystko pragnęłam zabrać stąd moje dziecko i na zawsze zapomnieć o Golden ŃCreek i o tym, co tu przeżyłam. Wrócę do domu, i może uda mi się jeszcze raz zacząć wszystko od początku. Ostatecznie zdecydowałam się nazwać małą Annora Rebeka. Annora po mojej mamie, a Rebeka, bo bardzo mi się to imię podobało. Postanowiłam, że będziemy używali drugiego imienia, bo głupio nazywać dwie osoby w rodzinie tak samo. Mała została więc Rebeką. Świetnie się rozwijała, widać służyło jej mieszkanie w Golden Hall. Choć twierdziłam, że zostaję w tym domu jedynie dla dobra dziecka, sama też wolałam w nim być. Nie mogłam znieść myśli o powrocie do baraku. Pani Bowles przebywała jeszcze jakiś czas ze mną i nauczyła mnie wszystkiego, co powinno się wiedzieć o pielęgnacji dziecka. Od dłuższego czasu nie czułam się taka szczęśliwa jak teraz. Napisałam do rodziców, zawiadomiłam ich o przyjściu na świat Rebeki i zapewniłam, że wrócę do nich, skoro tylko moje dziecko będzie wystarczająco duże, by znieść trudy podróży. Opisałam im też szczegółowo, jak zginął Gervaise. W odpowiedzi otrzymałam listy nawołujące mnie, żebym przyjechała do domu możliwie jak najszybciej. Byliśmy gotowi do wyjazdu. Justin pojechał do Melbourne i zarezerwował miejsca na statku "Southern Cross". Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, powinniśmy mniej więcej za trzy miesiące znaleźć się w Anglii. Tam będzie już wiosna, a w Australii o tej porze właśnie zaczyna się zima. Zima w Creek jest dość trudna do zniesienia, chociaż i upalne lata bywają tu równie wyczerpujące. Zauważyłam, że mieszkańcy naszego osiedla obrzucają mnie spojrzeniami pełnymi zazdrości. Zazdrościli nam tylko powrotu do kraju, bo przecież złota nie znaleźliśmy. W ich pojęciu należałam do szczęśliwców. Pewnego dnia pakowałam już w baraku ostatnie rzeczy, gdy do pokoju wszedł Ben. Za dwa dni mieliśmy wsiąść do omnibusu Cobba i wyruszyć do Melbourne. Ben zamknął za sobą drzwi, a potem stanął przed nimi i chwilę na mnie patrzył. - Wyjeżdżasz? - zagaił. - Ach, Angel, jak okropnie skomplikowaliśmy sobie życie!... - Chyba nie mówisz o sobie? Zazdrości ci nie tylko Golden Creek, ale cała Australia. - Nie tego pragnąłem. - Urządziłeś się tak, jak sam chciałeś. - Będzie nudno, gdy wyjedziesz... Roześmiałam się. - Nigdy nie uchodziłam za duszę towarzystwa... - Dobrze wiesz, czym dla mnie byłaś. - Pamiętam, co mi mówiłeś... w przeszłości - odparłam. - Zawsze będę cię kochał, Angel. Wszystko się przeciwko nam sprzysięgło. Gdy ja byłem wolny, ty nie byłaś, a teraz... Kto by pomyślał... Czułam, że muszę zdobyć się na nonszalancki ton. Wiedziałam, że jeśli postąpię inaczej, załamię się i zdradzę swoje prawdziwe uczucia. Tego jednak w żadnym wypadku nie wolno mi było zrobić. - Czy sugerujesz, że Gervaise mógł lepiej zaplanować swoją śmierć, tak aby wypadła w dogodniejszym dla ciebie terminie? Spojrzał na mnie przerażony. - A może powinieneś być mi wdzięczny - ciągnęłam dalej - bo wyobraź sobie, co by było, gdybym uległa twoim prośbom i wyjechała z tobą do kraju. Byłabym, jak teraz, bez męża, ale ty... ty nie miałbyś kopalni złota... - Byłaś dla mnie ważniejsza od kopalni. - Przypomnij sobie, co przysięgałeś: że nie wrócisz, póki nie znajdziesz złota, dużo złota... No więc teraz je masz. - I wrócę... już niedługo - zapewnił. - Chyba jeszcze nie teraz, skoro kopalnia przynosi takie zyski... Podszedł do mnie, ja jednak nie ruszyłam się z miejsca. - Z nami koniec! - powiedziałam. - Tylko... koniec czego? Przecież nic się nigdy między nami nie wydarzyło, prawda? - Nie powinienem był przyjeżdżać do tego kraju, lecz powrócić do Cador i nigdy go nie opuszczać. Trzeba się było uprzeć i pozostać przy tobie. - To już przeszłość, Ben. Wyjeżdżam. Gdy wrócę do domu, spojrzę na wszystko innymi oczami. Mam dziecko. Zacznę nowe życie. Zapomnę o tym, co było. Postaram się zapomnieć... - Nie zapomnisz. Zależało ci na mnie... - Będę próbowała... A gdy kiedykolwiek spojrzę wstecz i poczuję w sercu żal, powiem sobie: "On się ożenił z Lizzie. Ożenił się z nią, ponieważ wiedział, że na polu jej ojca jest dużo złota, a to był jedyny sposób, w jaki mógł położyć na nim rękę". - Nie jest to pochlebny obraz mojej osoby, Angel... - Nie osądzam ciebie. Uczyniłeś Lizzie szczęśliwą i zdobyłeś to, czego chciałeś. Ojciec Lizzie zmarł zadowolony z losu. Myślę, że dobrze się stało, jak się stało... Ja mam swoje dziecko, ty swoją kopalnię. Jak widzisz, oboje mamy za co być wdzięczni Opatrzności. - Nie żegnam się z tobą na zawsze. Wkrótce będę w Anglii. - Nie sądzę. Chyba w kopalni zostało jeszcze sporo złota do wydobycia? - Złoto, złoto... ty myślisz tylko o złocie. - Mylisz się, Ben! Ja tylko o nim mówię, natomiast ty, ty nim żyjesz... - Nic nie rozumiesz... - Rozumiem aż nadto dobrze. Ciesz się tym, co masz, i nie sięgaj po to, co niedostępne. Mam zamiar w przyszłości stosować się do tej maksymy. A teraz, żegnaj! Musisz już iść! - Proszę cię, Angel, nie zapomnij mnie! - rzekł, wychodząc. Podeszłam do drzwi i oparłam się o nie plecami. Ogarnął mnie straszny, nieutulony żal. Gdy wróciłam do Golden Hall, podeszłam do kołyski Rebeki. Obudziła się i patrzyła na mnie z uwagą. Widziałam, że mnie poznaje. W jej oczach dostrzegłam coś jakby uśmiech zadowolenia. Dziękowałam Bogu, że ją mam. Dwa dni później wyjechaliśmy z Creek. Całe miasto wyszło nas pożegnać. Bagaże wysłaliśmy do doków na tydzień przed wyjazdem. Teraz byliśmy gotowi do drogi. Za chwilę mieliśmy wsiąść do omnibusu Cobba. Wymienialiśmy uściski dłoni i dobre życzenia. Zazdrość i tęsknota za krajem były u żegnających nas wyraźniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Przyszli też Ben i Lizzie. Oboje byli zasmuceni. - Moje kochane małe dzidziusie wyjeżdżają... - wzdychała za Pedrekiem i Rebeką Lizzie. Ben trzymał mnie za rękę. - Nie zapominaj o nas. Nie zapomnij o mnie... - prosił. - Czy myślisz, że kiedykolwiek potrafię? - rzekłam z mocą. Każdemu, kto słuchał tych słów, mogły się wydawać zwyczajne, ale my oboje wiedzieliśmy, że mają szczególne znaczenie. Zaraz potem omnibus ruszył. Patrzyłam przez okno, póki nie minęliśmy miasta. Bardzo pragnęłam stąd wyjechać. A teraz myślałam tylko o jednym, o tym, że mogę go już nigdy więcej nie zobaczyć... Ale w ramionach trzymałam Rebekę. Czując jej ciepłe przytulone do mnie ciałko, wiedziałam, że mam przed sobą cel, dla którego warto żyć. Powrót do kraju Podróż przeszła nam spokojnie; nic szczególnego się nie wydarzyło. W ciepłe dni przesiadywaliśmy na pokładzie i wiedliśmy senne rozmowy. Trudno było uniknąć porównań z naszą poprzednią podróżą i wspomnienia o Gervaise'ie same się nasuwały. Tyle w nim było optymizmu - rozpamiętywałam - taki był pewny, że wróci bogaty do domu! Nawet mu w myśli nie postało, że może wcale nie wrócić. Zdarzyła nam się i zła pogoda, na przykład na Morzu Tasmańskim i potem, gdy opływaliśmy przylądek Dobrej Nadziei. Morwenna wolała nie wychodzić wtedy ze swojej kajuty, a my z Justinem z przyjemnością pozostawaliśmy na pokładzie. Oprócz nas nie było nikogo, mogliśmy więc bez świadków omawiać sprawy, które trzymaliśmy w tajemnicy przed Morwenną. Justin mówił ze mną z zadziwiającą szczerością. Wciąż nie mógł sobie, biedaczek, poradzić ze świadomością, że Gervaise ratując jego życie, stracił swoje. Wydawało mu się nie do uwierzenia, że podjął dla niego aż tak wielkie ryzyko, chociaż całkiem niedawno dał mu wyraźnie do zrozumienia, że nim gardzi. Chwilami odnosiłam wrażenie, że Justin w jakiś sposób chciałby mi wynagrodzić to, że nie może już odwdzięczyć się Gervaise'owi. - Gervaise powinien był zostać przy życiu, a nie ja... - powtarzał. - Był lepszym człowiekiem ode mnie. Ja bym się nie zdecydował zejść na dół, by go ratować... Dużo o tym myślałem, Angelet! Kiedy wynieśli Gervaise'a martwego na powierzchnię, pierwszą moją myślą było to, że teraz nikt już się nie dowie, co między nami zaszło. Tylko Angelet o tym wie, a jej nie muszę się bać. - Nie robiłabym sobie wyrzutów z tego powodu, Justinie - powiedziałam. - Sądzę, że twoja reakcja była całkiem zrozumiała. - Lecz wciąż nie mogę pojąć, dlaczego to zrobił... dlaczego naraził się na śmierć, by mnie ratować. - To dla niego typowe... Zwykł kierować się odruchami i te odruchy zawsze były szlachetne. Tak postępował na co dzień. Niestety, ilekroć zasiadał do kart, zmieniał się nie do poznania. - Ale na pewno nigdy by nikogo nie oszukał... - W kartach - nie! Jeśli jednak ktoś uprawia hazard, ryzykując pieniądze, które do niego nie należą, to w pewnym sensie także oszukuje. - W tym momencie przypomniałam sobie sprawę z madame Bougerie... - Gervaise - mówiłam dalej - był na swój sposób szlachetny, niezwykle dobry i również zdolny do wielkich poświęceń, co na twoim przykładzie najdowodniej wykazał. Ale nikt nie jest doskonały, Justinie... Zapomnij o tym, co było. Masz to już za sobą... - Od tamtej pory nie oszukuję, grając w karty. - Mam nadzieję, że już na zawsze z tego zrezygnujesz. Przez chwilę milczał. Potem powiedział: - Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, Angelet, że ja z tego żyłem... - Chcesz powiedzieć, że żyłeś z pieniędzy, które wygrałeś, stosując niewłaściwe metody gry? - Ładnie z twojej strony, że moje postępowanie ubierasz w takie oględne słowa. My to nazywamy "żyć własnym przemysłem". W londyńskich klubach można w ten sposób wygrać dużo pieniędzy. Natomiast pieniądze, jakie wygrywałem w osiedlu, stanowiły niepoważne sumy. Co mnie w takiej grze podnieca - to ryzyko, bo wiesz, że jak cię złapią, to wtedy koniec z tobą na zawsze. Byłem jednak bardzo dobry. Wtedy, gdy dałem się przyłapać Gervaise'owi, musiałem być jakiś rozkojarzony, bo raczej mi się takie rzeczy nie zdarzały. - A Morwenna, biedactwo, ma o tobie taką dobrą opinię - westchnęłam. - Przyrzekłem sobie, że jeśli znajdę złoto, rzucę hazard... Szczerze tego pragnę... Od kiedy ożeniłem się z Morwenną, toczę nieustanną walkę z własnym sumieniem. Moja żona myśli, że mam jakieś prywatne dochody. Tymczasem moje jedyne źródło dochodów to właśnie karty. - Dlaczego nie przyjąłeś pracy w kopalni Pencarronów? - Nie miałem odwagi zdecydować się na życie w prowincjonalnej mieścinie daleko od wszystkiego, do czego przywykłem. - Czy teraz zmieniłeś zdanie? - Sam się zmieniłem. Wpłynęły na mnie ostatnie wydarzenia. Usiłuję stać się uczciwym człowiekiem. Fakt, iż Gervaise złapał mnie na oszustwie, dowodzi, że powinęła mi się noga. Nie jestem już taki dobry jak dawniej. Przełom zaczął się od chwili, gdy poślubiłem Morwennę. No i... mamy dziecko, co wiele zmienia w moim życiu. Gdyby teraz ojciec Morwenny zaoferował mi pracę u siebie w kopalni, przyjąłbym ją bez wahania. I chcę, żebyś wiedziała, Angelet, iż zrobię wszystko, co w mojej mocy, by się w tej pracy wykazać. - Tak się cieszę, Justinie. Zapomnij o złych rzeczach, jakie się zdarzyły w przeszłości. - Jesteś moim prawdziwym przyjacielem, Angelet. Przy tobie czuję się bezpieczny. Wiem, że mnie nie zdradzisz. - Mój drogi Justinie - mówiłam, śmiejąc się. - Wcale nie uważam, żebyś był aż tak bardzo zły. Sądzę, że oszukiwałeś tylko bogatych. - Przedtem - tak, ale nie w osiedlu... - Jestem przekonana, że jeśli z tym zerwiesz, jeśli odtąd będziesz żył uczciwie, staniesz się szczęśliwszym człowiekiem. Ileż nerwów musiało cię to kosztować... Pewnie się przez cały czas bałeś, iż mogą cię złapać. - Tak, ale jak ci wspomniałem, był w tym też pewnego rodzaju hazard, któremu trudno mi było się oprzeć. - Masz jednak obowiązek zapewnienia przyszłości Morwennie i Pedrekowi. Czy czujesz się na siłach zerwać z oszukiwaniem? - Tak! I zapewniam cię, że to zrobię. Ucieszyły mnie te słowa, głównie ze względu na Morwennę. Niechby przynajmniej ona była szczęśliwa... Tymczasem mijały dni i tygodnie. Nasz statek coraz bardziej zbliżał się do celu podróży. Niedługo dopłyniemy do portu i będziemy w domu. W końcu nadszedł ten wielki dzień. Jaki ruch... ile przygotowań... i jak wiele przy tym emocji. Wszyscy wyszli na pokład, by ucieszyć oczy widokiem białych skał Dowru. W tłumie oczekujących dostrzegłam moich rodziców i rodziców Morwenny. Pilnie obserwowali pasażerów schodzących na ląd. Usłyszałam okrzyk radości i napotkałam nieco zdziwiony wzrok mamy, gdy zobaczyła mnie ze swoją wnuczką w ramionach. Zapanował mały rozgardiasz. Ojciec i matka usiłowali mnie jednocześnie objąć. Podobna scena rozegrała się między Morwenną i jej rodzicami; Justin stał obok i uśmiechał się. - Angelet, moje najdroższe dziecko! - wołała ze łzami w oczach mama. - A to Rebeka? Jakie piękne dziecko! Wygląda tak samo jak ty w jej wieku. Spójrz na nią, Rolfie! - Oboje nie posiadali się z radości. - Niech Bogu będą dzięki, że wróciłaś do domu! - powiedział ojciec. Postanowili, że najpierw udamy się na kilka dni do Londynu, a dopiero potem pojedziemy do Cador. - To dlatego, że wszyscy w Londynie chcą cię zobaczyć - wyjaśniła mama. - Pozwól mi wziąć na ręce dziecko, Angelet. Mój Boże, ale ty jesteś szczupła... Trzeba będzie coś na to poradzić. Ojciec wziął nasze podręczne bagaże, a resztę wysłano bezpośrednio do Kornwalii. Po przybyciu do Londynu zatrzymaliśmy się w domu wujostwa, gdyż tam było najwięcej miejsca. Cała rodzina się zgromadziła, by nas powitać: wuj Peter i ciotka Amaryllis, Matthew, Helena i Geoffrey, a także Peterkin i Frances. Zjawiła się również Grace. Wszyscy się ze mną serdecznie witali, całowali i zachwycali dzieckiem. - Mam nadzieję, że się nie gniewasz za moje najście z tej bardzo specjalnej okazji - powiedziała Grace. - Każdy z was jest dla mnie taki dobry, że naprawdę czuję się, jakbym była członkiem rodziny. - Miło mi cię widzieć, Grace - odparłam. - Teraz, kiedy Angelet wróciła do domu, musisz przyjechać do Kornwalii i pobyć u nas - dodała mama. Amaryllis gruchała z naszymi maluchami. Umieściliśmy je razem w starym pokoju dziecinnym, a wszystkie służące ubiegały się o przywilej zajmowania się nimi. Cudownie było spać w wygodnym łóżku, jeść wyborne potrawy i w ogóle znowu być w świecie, gdzie wszystko jest łatwe, dostępne i wykwintne. Bardzo szybko na nowo przyzwyczaiłam się do komfortu... i dopiero potem przyszła refleksja i tępy ból. Wracałam myślami do Gervaise'a, którego już nie było wśród żywych, i do Bena, będącego tak daleko stąd, i czułam się niewiarygodnie samotna. Podczas naszego pobytu w Londynie mama niejednokrotnie dawała mi poznać, że martwi się o mnie. - Czy chciałabyś ze mną porozmawiać o swoich przejściach? - spytała. - Moje ty biedactwo, to musiało być dla ciebie straszne przeżycie. Gervaise postąpił niebywale szlachetnie. Czy wiesz, że w naszych gazetach pojawiły się o nim artykuły? Gdy dotarła do nas wiadomość o jego śmierci, wuj Peter postarał się zainteresować tym prasę. Wiesz, że on lubi wycisnąć dla siebie korzyść ze wszystkiego, co się nadarza. Oczami wyobraźni widziałam nagłówki: "Krewny Matthew Hume'a odważnym wybawcą", "Bohater, który stracił życie, ratując przyjaciela, jest krewnym znanego polityka, Matthew Hume'a". Mogłam też sobie wyobrazić, co wuj przy tym myślał: "Na pewno zarobimy na tym parę głosów..." Powiedziałam mamie, że bardzo chętnie z nią o wszystkim porozmawiam. - Wielka szkoda, żeś tam w ogóle pojechała... - zaczęła mama. - Gervaise tego chciał - odparłam. - Tak... słyszałam o jego długach. - Myślał, że znajdzie złoto i wszystkie spłaci. - Był hazardzistą, prawda? Wielu młodych mężczyzn lgnie do hazardu. Powinno się im dać nauczkę. Nie powiedziałam mamie, że Gervaise'owi żadna nauczka by nie pomogła. Był urodzonym hazardzistą i takim by pozostał. Wolałam, żeby go zachowała w pamięci jako rycerskiego bohatera. - Nie widział Rebeki? - Nie, ale wiedział, że ma się urodzić. - Biedny Gervaise... Ale tobie, moja kochana, ból minie. Jesteś młoda. Tylko wtedy, gdy się przeżywa tragedię, ból wydaje się nie do zniesienia... Potem przechodzi. - Tak - zgodziłam się. - Muszę go przezwyciężyć! - Masz zachwycające dziecko, Rebekę. Zabierzemy cię do domu, będziemy się tobą opiekowali. Nie wiem, czy zechcesz na dobre pozostać w Kornwalii... Potrzebujesz czasu, żeby się rozeznać. Masz w Londynie dom, który otrzymałaś w posagu, gdy wychodziłaś za mąż. - Ten dom - wyjaśniłam - już do mnie nie należy. Wuj Peter przejął go jako zabezpieczenie za pieniądze, które pożyczył Gervaise'owi, aby mógł spłacić swoje długi i wyjechać do Australii. Dom jest teraz własnością wuja Petera. - Peter mówił nam o tym i powiedział, że umorzył ci dług, tak że gdy wrócisz, dom będzie twój. - O nie, dług trzeba spłacić! - Ojciec też był tego zdania. Uważał, że trzeba stanowczo Petera spłacić, i zrobił to. Dom jest znowu twój. I nie miej żadnych skrupułów z tego powodu, bo ojciec podjął pieniądze z sumy, która i tak będzie twoja. Niemniej trzeba przyznać, że Peter postąpił wspaniałomyślnie, oferując umorzenie długu. Dziwny z niego człowiek. Dla mnie był zawsze bardzo dobry, ale moja matka go nie znosiła. Oprócz ciemnych stron w swoim życiorysie, ma także sporo jasnych, to pewne. - Nikt nie jest całkiem dobry ani zupełnie zły, tak sądzę. Natura ludzka jest dwoista... - Może tak jest... Powiedziałam ci o domu, bo myślałam, że zechcesz wiedzieć, jak się sprawy mają. Morwenna najprawdopodobniej wróci do Kornwalii. Pencarronowie rozmawiali z nami i zastanawiali się nad jej przyszłością. Ogromnie im brakowało córki, gdy wyjechała do Australii. Byli bardzo nieszczęśliwi. Pan Pencarron zamierza złożyć Justinowi jakąś kuszącą ofertę, aby go zatrzymać w Kornwalii. - Chcesz powiedzieć, że mu zaoferuje pracę u siebie? - Tak, i to się wydaje bardzo rozsądne. Przecież wszystko, co mają, będzie kiedyś należało do Morwenny, a więc i do Justina. Jestem pewna, że Pencarron pragnie, żeby potem majątek przejęły następne pokolenia, i zapewne Pedrek stanie się we właściwym czasie jego właścicielem. Pan Pencarron przywiązuje do tego dużą wagę, taki z niego człowiek... Pewnie się cieszysz, że będziesz miała Morwennę pod bokiem jak za dawnych czasów. Ach, Angelet! Tak bardzo się raduję, że do nas wróciłaś! Smutno mi, że Gervaise nie jest z nami, ale dziękujmy Bogu za to, co mamy. - Tak - zgodziłam się z mamą. - Będę Panu Bogu wdzięczna za to, co mam - to moja nowa życiowa dewiza! Od Morwenny dowiedziałam się, że Justin zgodził się osiąść w Kornwalii i pracować u jej ojca. - Jestem z tego powodu taka szczęśliwa... - powiedziała. - Nie znoszę być daleko od rodziców. Żebyś wiedziała, jak oni uwielbiają Pedreka... Dobrze mi się wszystko układa... Oby i tobie się powiodło, Angelet. - Nie wątpię, że mnie też się jakoś życie ułoży - zapewniłam ją. - Mam serdeczną rodzinę. Sama powiedz, czy nie zgotowali nam cudownego przyjęcia na powitanie? No i przecież mam Rebekę... W Cador szybko poczułam się jak w domu. Rodzice i służba usilnie się starali, żebym była zadowolona. Mój dawny pokój wyszykowano tak, że wyglądał, jakbym go wcale nie opuszczała. Postawili tam kołyskę. - Myślałam - tłumaczyła mi matka - że na początek będziesz wolała mieć Rebekę przy sobie. Ale weźmiemy się do pracy i kiedy tylko zechcesz, urządzimy Rebece pokój dziecinny. Każda z naszych dziewczyn marzy o tym, żebyśmy ją właśnie wybrali do opieki nad Rebeką. Zamierzam porozumieć się z nianią Crossley. Była bardzo dobra. Świetnie sobie radziła z tobą i Jackiem. - Może trochę poczekajmy, zastanówmy się. Rebeka jest jeszcze bardzo mała. W Australii sama się nią opiekowałam, tylko początkowo pomagała mi miejscowa położna. A tu przy waszej pomocy tym bardziej sobie poradzę. Wolałabym, żebyśmy dopiero za jakiś czas zdecydowali, co robić dalej. - Jeszcze się całkowicie nie zaadaptowałaś... Rozumiem - powiedziała mama. - To jest naturalne. Twój ojciec uważa, że potrzebujesz czasu, aby się odnaleźć po tym wszystkim, co przeżyłaś w Australii. Mój braciszek Jack wyrósł i wydoroślał przez ten czas, gdy mnie nie było. Powitał mnie równie ciepło jak rodzice, może tylko mniej uzewnętrzniał swoje emocje. Pilnie się teraz zajmował kierowaniem majątkiem, bo jak wiadomo, pewnego dnia Cador będzie jego własnością. Jack interesował się Australią i zadawał mi mnóstwo pytań. Rodzice przysłuchiwali się temu z niepokojem, bojąc się, że przypadkiem może otworzyć którąś z moich starych ran. Morwenna często mnie odwiedzała w Cador, a i ja chętnie bywałam w domu jej rodziców. Myślę, że Morwenna była szczęśliwa. Justin z powodzeneim wchodził w swoją nową rolę, a pan Pencarron uważał, że jest z niego zdolny biznesmen. Pedrek był już słodkim dwulatkiem, o rok starszym od Rebeki, i dobrze się razem bawili. `tc Powrót do kraju (cd.) Nie mogłam się powstrzymać od pójścia nad jezioro. Wyglądało groźnie jak zawsze, a wspomnienie o tym, co tu się wydarzyło, było we mnie wciąż żywe. Stałam nad brzegiem ciemnych wód i usiłowałam zgłębić ich tajemnice. Ciało mordercy nadal zapewne leżało na dnie, chociaż mówiono, że jezioro jest bez dna. Pojechałam konno wzdłuż brzegu do starej przystani. Potem przeszłam się do miasta i pospacerowałam po molo. Niewiele się tutaj zmieniło. Rybackie kutry tańczyły jak zawsze po falach, rybacy patroszyli ryby, a jeden z nich, starszy już człowiek, siedział na skale i naprawiał sieci. Pani Fenny, jak zwykle, obserwowała wszystkich, siedząc na progu swego domu. - Dzień dobry, panienko Angel! - Słyszałam, że panienka wróciła i przywiozła ze sobą maleństwo... To straszne, co się przydarzyło pani mężowi. Ale nie martw się, moja droga. Słusznie postąpiłaś, wracając. Wyjeżdżanie do obcych krajów jeszcze nikomu dobrze nie zrobiło. Gdy przechodziłam obok sklepu z wełną, zobaczyłam pannę Grant, jak zawsze z szydełkiem w ręku. Podeszła i witając się ze mną, powiedziała: - Miło znowu panienkę widzieć, panienko Angelet! Stary Pennyleg i jego barman wtaczali właśnie beczki z piwem do piwnicy. - Witamy w domu, panienko Angelet! - zawołali. Tu i ówdzie dostrzegałam ukradkowe spojrzenia pełne współczucia dla wdowy, która straciła młodego męża tak tragicznie i w tak szlachetnych okolicznościach. - Nic się u nas nie zmienia w Poldoreys - stwierdziłam, rozmawiając z mamą. - Jest tak samo jak przedtem. - Ale ludzie umierają i rodzą się... Pamiętasz starego Reubena Stubbsa z chaty nad jeziorem? Przestraszyłam się, jak zawsze, gdy wspominano jezioro. - Oczywiście, że pamiętam starego Reubena. Niezły był z niego oryginał. A co się dzieje z jego córką, Jenny? Tak się chyba nazywała. - Właśnie chciałam ci o nich opowiedzieć. Reuben zmarł, zanim wyszłaś za mąż. Dobrze go pamiętałam. Niechlujny stary człowiek, który zbierał w lesie drwa albo przeczesywał plaże. Miał w sobie coś niesamowitego. Wpatrywał się intensywnie we wszystkich, którzy zbliżali się do jego chaty, jakby się bał, że czegoś od niego zechcą. Jenny, jego córka, była lekko pomylona: "skrzaty jej rozum pomieszały", jak mówią w tych stronach. - Opowiem ci o Jenny - mówiła dalej mama. - Zawsze była trochę dziwna, jeśli pamiętasz... Chodziła po wsi i mówiła sama do siebie, a zdarzało się nawet, że ni stąd, ni zowąd zaczynała na głos śpiewać. Gdy się ktoś do niej zwracał, robiła przestraszoną minę i odwracała się. Otóż po śmierci ojca jeszcze bardziej zdziwaczała. Nadal mieszka w chacie nad jeziorem. Twój tata uważa, że nie jest niebezpieczna i należy ją zostawić w spokoju. W chacie utrzymuje porządek. Zawsze o to dbała, a już po śmierci ojca wszystko u niej lśni od czystości. Czasem dorywczo pracuje u farmerów, gdy potrzeba im dodatkowych rąk. Z obowiązków wywiązuje się bardzo dobrze, wszystko umie zrobić; tyle tylko, że jest nieco dziwna. I pomyśl sobie, że nagle rozeszła się wieść, iż Jenny będzie miała dziecko. - Wyszła za mąż? - Ach, nie! Nikt nie wie, kto jest ojcem dziecka. Kręcił się koło niej jakiś mężczyzna, który przycinał we wsi żywopłoty i pomagał farmerom. Był jednym z tych sezonowych robotników, którzy się zjawiają w czasie sianokosów, żniw czy zasiewów. Ten człowiek często rozmawiał z Jenny i zdaje się, że się go nie bała. Podejrzewamy, że on właśnie jest ojcem dziecka. Pewnego dnia odszedł stąd, a potem się okazało, iż Jenny jest przy nadziei. Jej córeczka urodziła się mniej więcej w tym samym czasie co Rebeka. Wszyscyśmy się martwili, jak sobie teraz Jenny poradzi, ale niepotrzebnie. Dziecko kompletnie ją odmieniło. Stała się normalna. Żadna matka nie mogłaby lepiej od niej pielęgnować swego niemowlęcia. Zmiana, jaka w niej nastąpiła, zakrawa niemal na cud. Może widziałaś jej chatę, gdy szłaś nad jezioro? - Nie, raczej się w tamte strony nie zapuszczam. - Możesz ją spotkać w mieście. Zawsze z dzieckiem, nigdy się z nim nie rozstaje. - Cieszę się, że jest szczęśliwa - powiedziałam. - A jak ją oceniła nasza społeczność? Bo jaki wyrok wydała pani Fenny, mogę się łatwo domyślić... - Tak, ona feruje wyroki, jakby była sędzią trybunału - śmiała się mama. - No cóż... taka już jest, ale Jenny wcale się tym nie przejmuje. Dobrze rozumiałam, jak to się stało, że dziecko odmieniło życie Jenny... Także miałam dziecko... Minęło lato, przeszła jesień, zbliżało się Boże Narodzenie. Zaprosiliśmy Pencarronów, żeby spędzili święta z nami. Moi rodzice postanowili urządzić w tym roku bardzo uroczyste święta. Chcieli w ten sposób uczcić mój powrót do domu, ale także uradować nowego członka rodziny. To miały być bowiem pierwsze święta, których wymowę Rebeka może zrozumieć i które świadomie przeżyje. Miała już prawie dwa lata. Trudno mi było uwierzyć, że tyle czasu minęło, odkąd ostatni raz widziałam Bena. Bezustannie o nim myślałam, nawet intensywniej niż dotąd. Powrót do domu i połączenie się z rodziną wprawiły mnie w pewne podniecenie, które powoli ustępowało. Mogłam śmiało powiedzieć, że już się odnalazłam w nowych warunkach i weszłam w tryby spokojnego i uporządkowanego życia, niemniej upływ czasu jakby zaostrzył moją pamięć. Rozpamiętując wszystko, co było związane z Benem, surowo go oceniałam. Że jest ambitny, o tym zawsze wiedziałam. Pragnął pieniędzy i władzy. Jest to jednak dość powszechna cecha u mężczyzn. Chciał zawsze zwyciężać. To, że mu dałam kosza, było zapewne pierwszą klęską, jakiej doznał w życiu. Dlatego był taki zdeterminowany, że to będzie jego ostatnie niepowodzenie, że już więcej nie przegra na żadnym polu. Poszukiwanie złota musiało się zakończyć sukcesem, bo wiedział, gdzie ono jest. Co prawda znajdowało się w ziemi, która do niego nie należała, ale nie miał z tym problemu, bo dzięki Lizzie ta ziemia przestała być dla niego niedostępna. Rozszyfrowałam wszystkie machinacje Bena, ale mimo to czułam, że bez niego nigdy nie będę naprawdę szczęśliwa. Zawsze będzie mnie prześladowała myśl, ile tracę nie będąc z nim. Byłam skłonna tolerować wszystkie jego wady, uznając, że jeśli się kogoś kocha, to kocha się zarówno jego słabości, jak i siły. Musiałam jednak odsunąć od siebie myśli o Benie i wczuć się w świąteczny, bożonarodzeniowy nastrój. Rebeka zaczęła mówić. Nazywała siebie Beka. Wszyscyśmy tę formę jej imienia zaakceptowali i tak się do niej zwracaliśmy. Wzruszyłam się, widząc, jak oczy Beki zabłysły, gdy wniesiono polano, które miało być spalone w kominku w Wigilię Bożego Narodzenia. Cały dom udekorowaliśmy gałązkami ostrokrzewu, bukszpanu i wawrzynu. Pani Penlock, czerwona na twarzy i podniecona, pracowała bez wytchnienia. Rebeka była jej szczególną faworytką, dziecko korzystało z każdej okazji, żeby zejść do niej do kuchni. Nie pochwalałam tego, bo pani Penlock nie mogła się powstrzymać od pakowania Rebece do buzi różnych przysmaków. Była głęboko przekonana, że nas wszystkich trzeba podkarmiać. Razem z mamą ubierałyśmy choinkę. Na wierzchołku umieściłyśmy lalkę_wróżkę, którą miała otrzymać Rebeka. Obok niej wisiał przeznaczony dla Pedreka pajacyk w błazeńskiej czapce z dzwoneczkami. Tradycyjnym elementem dekoracji świątecznej w naszym domu był bożonarodzeniowy krzew, wywodzący się z czasów, gdy nie nastała jeszcze moda na choinki. Tworzyły go dwie połączone drewniane obręcze, ustawione do siebie pod odpowiednim kątem, oplecione jedliną i obwieszone jabłkami. Pod takim krzewem, podobnie jak pod jemiołą, wolno się było bezkarnie całować. Zawiesiliśmy go także obok jemioły w kuchni, co sprawiło służbie wiele radości. Stajenni uganiali się za młodymi dziewczynami, a pani Penlock coś tam mruczała pod nosem, ale nie miała nic przeciw temu, żeby ktoś skradł całusa i jej dostojnej osobie. Tłumaczyła, że w bożonarodzeniowym okresie nie ma w tym nic złego. W okresie świąt nawiedzali nas kolędnicy i tłumnie przychodzili żebracy trzymający w ręce miseczki na dary. Tradycyjnie podawaliśmy wszystkim |wassail, specjalnie przyprawione piwo. Przestrzegaliśmy tych starokornwalijskich zwyczajów ze względu na mego ojca, który chociaż sam nie był Kornwalijczykiem, bardzo się interesował dawnymi celtyckimi obrządkami. Prawdę mówiąc, wiedział znacznie więcej o dawnych dziejach księstwa Kornwalii niż rodowici mieszkańcy tego regionu. Zachęcał też do zapraszania na występy tancerzy_przebierańców. Był to również stary zwyczaj, datujący się z czasów przedchrześcijańskich. Z inicjatywy ojca powstał w miasteczku zespół tancerzy, którzy po kolei odwiedzali wszystkie większe sąsiednie majątki i dawali w nich przedstawienia. Dzieci klaskały w ręce z radości i z dużym zainteresowaniem przyglądały się zmaganiom św. Jerzego ze smokiem. W pierwszy dzień świąt rano poszliśmy do kościoła; po powrocie czekał na nas w domu świąteczny obiad z tradycyjną gęsią i plumpuddingiem.»* Każdy znalazł na choince lub pod nią jakiś prezent dla siebie. Cudownie było uczestniczyć w dziecięcej radości, a także patrzeć na twarze rodziców Morwenny i jej samej, tchnące, jak rzadko kiedy, nie ukrywanym zadowoleniem. Bożonarodzeniowy budyń z chleba i rodzynków, polewany koniakiem i zapalany w chwili podawania na stół. Justin - jak to określali - dopiero wdrażał się w nowe obowiązki. Wyobrażałam sobie, że niełatwo mu było dostosować się do spokojnego życia na wsi. Może Pencarronowie za dużo od niego wymagali, nie wiem... Gervaise na pewno nie byłby w stanie nagiąć się do takiego trybu życia. Niemniej gorąco pragnęłam, by Morwennie i jej rodzicom udało się pomyślnie ułożyć stosunki w rodzinie. Kiedy dzieciom, wyczerpanym świątecznymi uciechami, oczy same się zamykały, położyliśmy je spać. Ostatnie słowa Rebeki, zanim zapadła w sen, brzmiały: - Mamusiu, czy jutro też możemy mieć Boże Narodzenie? Nie potrzebowałam lepszego dowodu na to, że święta były bardzo udane. Święta, święta i po świętach... Zimą zmarła córeczka Jenny Stubbs. To nieszczęście poruszyło całą naszą społeczność. Nawet pani Fenny bardzo maleństwa żałowała. Zawsze mnie dziwiło, jak ludzie, którzy wyrażali się deprecjonująco o innych, głównie dlatego, że sami nie byli lubiani i nie mieli zrozumienia dla różnych małych ludzkich kłopotów, nagle się zmieniali, gdy dochodziło do prawdziwej tragedii. Teraz nie było nikogo, kto by nie współczuł Jenny Stubbs. Jej dziecko zachorowało na anginę i w parę dni umarło. Biedna Jenny... Była nieprzytomna z rozpaczy, ten cios kompletnie ją załamał. Postanowiłyśmy z mamą odwiedzić ją w jej chacie, zanieść koszyk wiktuałów i złożyć kondolencje. Odniosłyśmy wrażenie, jakby Jenny nie zdawała sobie dobrze sprawy z naszej obecności... Ja też byłam matką i dlatego szczególnie głęboko współczułam jej w tym strasznym nieszczęściu. Pragnęłam coś dla niej zrobić, by jej pomóc. Po utracie dziecka Jenny radykalnie się zmieniła. Nie zostało ani śladu po jej nowym, rozsądnym zachowaniu... Stała się na powrót pomylonym dziwadłem. To było niezwykle smutne. Każdy starał się pomóc Jenny. Ludzie, u których dorywczo pracowała, dawali jej więcej zajęcia. Chcieli okazać, jak bardzo ją żałują z powodu tej tragedii. - Przejdzie jej ten ból, ale to musi potrwać... - uważała pani Penlock. Natomiast pani Fenny była zdania, że to, co się stało, jest karą za grzech matki. - Mówcie, co chcecie - mówiła - ale dziecko urodziło się poza małżeństwem i to się Panu Bogu na pewno nie spodobało. Byłam na nią taka wściekła, że nie namyślając się, odpaliłam: - A czy Panu Bogu nie było miło zobaczyć, jak bardzo Jenny zmieniła się na korzyść pod wpływem swego dziecka? Rzuciła mi kwaśne spojrzenie i wiedziałam, że następnej osobie, jaka będzie tędy przechodziła, powie: - Panienka Angelet nie powinna była nigdy wyjeżdżać do obcych krajów, bo gdy ludzie żyją wśród pogan, zaczynają się do nich upodabniać. Nastała wiosna, najlepsza w Kornwalii pora roku, gdyż z wiosną pojawia się południowo_zachodni wiatr, który pieści tę ziemię i przynosi ciepły deszcz znad Oceanu Atlantyckiego. Zakwitło mnóstwo kwiatów: jasnożółte jaskółcze ziele, złote mlecze, czerwona firletka i niebieski bluszczyk kurdybanek. Lasy mieniły się kolorami, a w powietrzu rozlegał się śpiew kosów i drozdów. Od morza wiał świeży i orzeźwiający wiatr. Czas mijał, a ja wciąż nie byłam pogodzona z losem. Często wracałam myślami do obskurnego osiedla górniczego w Australii. Tam teraz zaczęła się zima. Wspominałam pana i panią Bowles i ich sklep. Ciekawa byłam, ile dzieci urodziło się ostatnio w Creek. Myślałam o cmentarzu, na którym Gervaise i David Skellington spoczywali tak blisko siebie... Próbowałam wyrzucić z pamięci Złoty Dwór, ale nie mogłam opędzić się od myśli o nich: jak jego mieszkańcy spędzili Boże Narodzenie, jak się wiodło Benowi, jak funkcjonowało jego małżeństwo... czy kopalnia nadal przynosiła duże zyski... Na pewno tak, inaczej by już wrócił. Nie mogłam uwierzyć, że jest szczęśliwy. Nie mógł być... Lubił prowadzić ożywione rozmowy, dyskutowanie zawsze mu sprawiało przyjemność. Tymczasem w miasteczku była tylko jedna, najwyżej dwie wykształcone osoby, z którymi mógłby rozmawiać. A Lizzie? Lizzie była dobra, delikatna i kochająca... lecz czy mogła mu dać to, czego pragnął? Chociaż, kto wie? Może lubiącemu dominować mężczyźnie, takiemu jak Ben, potrzebna była do szczęścia właśnie potulna żona. Moje myśli nieustannie krążyły wokół Creek... Próbowałam zapomnieć, ale mimo że przebywałam w Cador, gdzie robiono wszystko, by uczynić mnie szczęśliwą, i chociaż miałam przy sobie moją ukochaną córkę, wciąż wzdychałam za prymitywnym australijskim osiedlem, za jego kurzem, brudem i muchami, nawet za niewygodami dwupokojowego baraku. - Mam chyba źle w głowie - mówiłam sama do siebie. Często bawiłam się z Rebeką. Lubiłam spacerować z nią po ogrodzie i słuchać jej zabawnych powiedzonek. Wiele rozmawiałam z matką i ojcem. Dużo czytałam. Ojciec starał się zainteresować mnie odległą przeszłością tego rejonu, opowiadał o historii Kornwalii i jej osobliwych zwyczajach. Tata pasjonował się badaniem tych spraw i nierzadko dyskutowaliśmy o nich z ożywieniem. Nie powinno mi było niczego brakować do szczęścia, a jednak... W kwietniu otrzymaliśmy list od Grace. Pisała, że dawno nas nie widziała, i pytała, czy może przyjechać z wizytą i pozostać u nas kilka tygodni. Mama odpisała ze szczerym entuzjazmem, że będziemy zachwyceni, mogąc ją u siebie gościć. Ciotka Amaryllis często z nami korespondowała i szczegółowo donosiła o wszystkim, co się dzieje w Londynie. Zwykle chwaliła w swoich listach wuja Petera za różne mądre pomysły i Matthew za jego wspaniałą działalność w Izbie Gmin. Pisała również o pożytecznej pracy, jaką Peterkin i Frances prowadzą w swojej misji. Z któregoś listu ciotki dowiedzieliśmy się wiele ciekawego o Grace. Podobno lubi urządzać u siebie przyjęcia i choć dom jest nieduży, ludzie chętnie u niej bywają, bo uważają te spotkania za interesujące. Także Grace jest często zapraszana do innych domów. Na przykład wuj Peter domaga się, żeby była obecna na wszystkich proszonych obiadach. - Peter mówi - pisała ciotka - że Grace jest urodzoną gospodynią. Mnie się wydaje, że powinna ponownie wyjść za mąż. Przecież minęło już sporo czasu od śmierci Jonniego. Nie może bez końca obnosić się z żałobą. Czasami odnoszę wrażenie, że ona sama bardzo chciałaby wyjść za mąż, jeśliby któregoś dnia zjawił się jakiś sympatyczny mężczyzna. - Nie sądzisz, że ciotka bawi się w swatkę? - spytałam mamy. - Całkiem możliwe - odparła. Niedługo Grace zjawiła się u nas we własnej osobie. Jack miał wyjechać po nią na stację, więc zabrałam się z nim. Wyglądała jak zwykle dystyngowanie. Trudno ją nazwać piękną, ładną czy nawet przystojną - pomyślałam - ale na pewno jest bardzo zadbana i elegancka. Wydała mi się tylko zbyt wylewna i nieco afektowana. - Cudownie cię widzieć, Angelet! - zawołała na mój widok. - I nie mogę się wprost doczekać, żeby zobaczyć Rebekę. - Mała mówi na siebie Beka - powiedziałam. - Myślę, że Rebeka jest dla niej za trudna do wymówienia. - Beka? Bardzo mi się podoba. Jest oryginalne. Spodziewam się, że twoje dziecko będzie kimś niezwykłym, Angelet, bo i ty taka jesteś, wiesz? - Jeśli to komplement, to dziękuję. - Cudownie jest znowu być u was. Nigdy nie zapomnę, ile dobrego wasza rodzina dla mnie zrobiła. - Teraz nasza rodzina jest także twoją, Grace! Weszłaś w nią przez małżeństwo, ale chyba już przedtem czułaś się jej członkiem, prawda? - Mam uczucie, jakbym przyjechała do domu - wyznała. Mama radośnie ją powitała. - Czy pamiętasz, Grace, jak nam szyłaś suknie? Kusi mnie, żeby cię znowu wykorzystać, jak u nas będziesz. - Zrobię to z przyjemnością - zadeklarowała Grace - i dzięki temu jeszcze bardziej poczuję się jak w domu. - Tak powinnaś się u nas czuć cały czas - stwierdziła mama. Grace zachwycała się urodą Rebeki, jej wdziękiem i inteligencją, przez co stała się szczególnie bliska memu sercu. Rebeka też ją polubiła. Z wielkim zainteresowaniem słuchaliśmy najświeższych wiadomości, jakie Grace przywiozła z Londynu. - W naszym środowisku - powiedziała - mówi się głównie o polityce. Zrobiło się wielkie zamieszanie, gdy umarł Palmerston. Nikt się tego nie spodziewał. Miał już prawie osiemdziesiątkę, ale wcale na to nie wyglądał. Był do końca niezwykle żywotny. Ludzie często zatrzymywali się przed Cambridge House na Piccadilly, aby zobaczyć, jak wychodzi z domu zawsze elegancko ubrany, dosiada swego siwego konia i udaje się na przejażdżkę do Row. Wszyscy kochali tego starego zbereźnika. Do samego końca interesował się kobietami. I to się właśnie ludziom w nim podobało. Dobry, poczciwy Pam... inaczej o nim nie mówili. Nie opuszczał go też dowcip. Gdy umierał, miał podobno powiedzieć: "Umrzeć? Ja? To ostatnia rzecz, jaką bym zrobił". Królowa przejęła się jego śmiercią, mimo że nigdy nie należał do jej faworytów. John Russel zastąpił go na stanowisku, ale nie na długo. Gdy Pam odszedł, liberałowie stracili popularność i do rządu wrócił lord Derby, co będzie oczywiście bardzo korzystne dla Matthew. - Polityka - stwierdziła moja mama - nie jest łatwą grą. Jednego dnia człowiek się liczy, a nazajutrz już go nie ma... - Właśnie dlatego jest taka ekscytująca... - powiedziała Grace. - Wiele się słyszy, nawet u nas na prowincji, o Benjaminie Disraelim. - O tak! Uważa się go za człowieka jutra - zapewniała Grace. - Jego gwiazda wschodzi. Chociaż może należałoby powiedzieć, że już wzeszła. Chyba jeszcze niejedno o nim usłyszymy. Jakoś mu się udało oczarować królową, co jest swoją drogą całkiem zabawne. Kto by pomyślał, że przemawiają do niej tłuste, farbowane, czarne loki... - Książę małżonek byłby tym na pewno zgorszony - zauważyłam. - A jak ona się czuje po jego śmierci? - spytał tata. Zobaczyłam, że mama rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie: "Nie mów o zmarłych mężach w obecności Angelet!" Ojciec od razu się zorientował i speszony zamilkł. - Królowa robi wrażenie, jakby się delektowała swoją żałobą - odpowiedziała Grace i szybko zmieniła temat. Rebeka chętnie przebywała w towarzystwie jednej z naszych pokojówek. Nazywała się Annie. Była młoda i najwyraźniej miała dobre podejście do dzieci. Mama była zdania, że Annie mogłaby się z powodzeniem opiekować Rebeką, póki nie zdecydujemy, czy zatrudnić nianię. Jeszcze nie zwracałyśmy się do niani Crossley, żeby do nas wróciła. Dobrze ją pamiętałam. Doskonale wypełniała swoje obowiązki, ale w pokoju dziecinnym za bardzo się panoszyła. Wolałam, żeby Rebeka nie miała na razie innych autorytetów poza mną. Wydawało się więc, że oddanie dziecka pod opiekę Annie będzie idealnym rozwiązaniem, tym bardziej że Rebeka bardzo tę dziewczynę polubiła. Długo nie zapomnę tego popołudnia. Przeżyłam wtedy jedną z trudniejszych godzin w moim życiu. Feralnego dnia wybrałyśmy się na konną przejażdżkę z Grace, która miała ochotę pojechać na wrzosowisko. O tej porze roku było tam bardzo pięknie, kwitło mnóstwo janowca, a powietrze tchnęło czystością. Rebeką miała się zaopiekować Annie. Mówiła, że ją weźmie na mały spacer. Gdy po przejażdżce wróciłyśmy z Grace do domu, panowało tu straszne zamieszanie. Zimno mi się zrobiło ze strachu, gdy usłyszałam, co się stało. Okazało się, że moja mała córeczka gdzieś się zagubiła. - Jak to się zagubiła?! - wrzeszczałam. - Co przez to rozumiesz? - spytałam niefortunną opiekunkę. Annie była cała we łzach. Powiedziała, że spacerowała z Rebeką śmiejącą się i gaworzącą, gdy nagle potknęła się o kamień. Upadła na płask i uderzyła się w głowę. Pokazała nam zadrapane do krwi ramiona. - Musiałam na chwilę stracić przytomność, a gdy się ocknęłam, Rebeka zniknęła. - Dokąd poszła? - krzyczałam. Matka otoczyła mnie ramieniem. - Szukają jej. Nie mogła daleko ujść... - Jak dawno temu to się wydarzyło? - Mniej więcej przed godziną. - A gdzieście wtedy były? - Szłyśmy drogą, to było niedaleko od Cherry Cottage. - Już jej tam szukają... i nie tylko tam, wszędzie, gdzie tylko można - wyjaśniła mama. - Pójdziemy tam, Angelet, i rozejrzymy się - zwróciła się do mnie Grace. - Nie mogła daleko odejść... - Jest całkiem sama... - szepnęłam. - Przecież to jeszcze małe dziecko... - Ale jest bardzo inteligentna. Sądzę, że odnajdzie drogę do domu. - Tak właśnie myśleliśmy i dlatego tu czekamy - zgodziła się mama. - Chodźmy już! - przynaglała Grace. - Tak, tak, idź! I nie martw się - dodała mama. - Rebeka na pewno wkrótce tu będzie. Pojechałyśmy konno do Cherry Cottage. Po drodze spotkałyśmy ojca. Spojrzał na mnie z taką rozpaczą w oczach, że poczułam, iż robi mi się słabo. - Jedziemy w tamtą stronę! - pokazałam. - Myśmy już tam byli - rzekł. - Nie ma żadnych śladów... - Nie szkodzi... - wtrąciła się Grace. - Popatrzymy jeszcze raz. Jechałyśmy dalej i z każdą minutą coraz bardziej się bałam. Przed oczami wyobraźni przewijały się setki obrazów. Dokąd dziecko mogło pójść? Nigdy jej nie mówiliśmy, żeby daleko nie odchodziła, po prostu dlatego, że nie zdarzało się, aby wychodziła sama. Może ktoś ją porwał? Cyganie? Ale nie! Nie było Cyganów w tej okolicy. Nagle uderzyła mnie przerażająca myśl: jezioro! - Skręcaj! - zawołałam do Grace. - Dokąd chcesz jechać? - Nad jezioro! - mruknęłam. - Nad jezioro? - powtórzyła i w jej głosie zabrzmiał lęk. Nic więcej nie mówiła. Mój koń przeszedł w galop. Skręciłyśmy w bok od drogi i po chwili znalazłyśmy się nad złowrogo lśniącym jeziorem. Podjechałam stępa nad sam brzeg wody, a tam, jakby ze mnie szydząc, leżała mała torebeczka z niebieskiego jedwabiu. Miała złoconą ramkę i zamiast rączki łańcuszek. Od razu ją poznałam. Była jednym z gwiazdkowych prezentów, jakie Rebeka dostała pod choinkę. Podobała się jej i wszędzie ją ze sobą zabierała. Nie jestem w stanie opisać, co się ze mną działo, gdy wzięłam torebkę do ręki. Spojrzałam na jezioro. "Ono się mści - pomyślałam z histeryczną przesadą. - Myśmy ukryli w nim ciało mordercy i za to zabrało mi teraz dziecko". Rzuciłabym się wpław, gdyby mnie Grace nie powstrzymała. - Co masz w ręce? - spytała. - Torebkę Rebeki, z którą się nie rozstawała. - Jesteś tego pewna? - Jak najbardziej. Dobrze ją znam. To może oznaczać tylko jedno... - i zapatrzyłam się na ciemne wody jeziora. - Lepiej szybko wracajmy do domu - powiedziała Grace. - Musimy im powiedzieć, cośmy znalazły... - Beka! - wołałam bezsensownie. - Beka, wróć do mnie! Mój głos odbijał się echem od wierzb pochylonych nad jeziorem. "Płaczące wierzby - myślałam. - Płaczą za Rebeką". Ale Grace miała rację. W tej sytuacji same nic nie zrobimy. Musimy prosić o pomoc. Można przeczesać dno jeziora, ale cokolwiek się zrobi i tak będzie za późno. Byłam zbyt oszołomiona, by zabrać głos, gdy Grace wyjaśniała rodzicom, że znalazłyśmy torebkę Beki. Wiem tylko, że powstała konsternacja. Mój ojciec wyszedł z domu i wziął ze sobą kilku mężczyzn. Słyszałam, jak mówią, że będą przeczesywać dno jeziora. Nadeszła noc. Ekipa ratunkowa wciąż pracowała. Poszłam nad jezioro razem z mamą i Grace. Nigdy nie zapomnę wyrazu ich twarzy, gdy na nie spojrzałam w świetle pochodni. Nie było w nich ani cienia nadziei. Stałam z ciężkim sercem i jedna tylko myśl tłukła mi się po głowie: czy oni ją znajdą? Bałam się, że jeśli chodzi o Bekę, nie możemy mieć pewności, ale jego znajdą na pewno... I tak się stało. Rebeki nie znaleziono, ale akcja przyniosła inne rezultaty. Na łasze tuż pod wodą znaleziono męski złoty zegarek na łańcuszku i przyczepione do niego strzępy materiału. Znaleziono też szczątki ludzkie. Ciało mężczyzny zbyt długo leżało w wodzie, by można je zidentyfikować. Niemniej funkcjonariusze policji zebrali wszystko, co z niego zostało, wraz z zegarkiem, który wzbudził ich szczególne zainteresowanie. Byłam tylko na wpół świadoma tego, co się działo, gdyż cały czas myślałam o moim dziecku. Ale ożyła we mnie nadzieja, bo już wiedzieliśmy na pewno, że Rebeka nie utonęła. Mama objęła mnie ramieniem, Grace też trzymała się blisko i patrzyła na mnie ze współczuciem. - Beka wróci - powtarzała mama. - Pewnie gdzieś zawędrowała, zmęczyła się i zasnęła. Niepokoiłam się, że może dziecko jest gdzieś samo, przerażone błąka się, nie umiejąc znaleźć drogi do domu. Ale pocieszałam się, że to mimo wszystko lepiej, niż gdyby miała leżeć na dnie tego zdradzieckiego jeziora. Nie byłam w stanie usiedzieć w domu. Czułam, że muszę dalej szukać, i pierwsze kroki skierowałam znowu nad jezioro. Grace nalegała, że pójdzie ze mną. - Na pewno tu była - powiedziałam jej. - Przecież znalazłyśmy jej torebkę. - Beka! - wołałam, ale odpowiedziało mi tylko echo. I nagle doszedł mnie delikatny głos dzwonów, zdający się dolatywać od strony jeziora. Wiedziałam, że ten dźwięk wróży nieszczęście, i nie mogłam już o niczym innym myśleć, jak tylko o moim dziecku. Grace także usłyszała dźwięk dzwonów i rozglądała się dokoła zalękniona. W pewnym momencie zostawiła mnie i ruszyła biegiem wzdłuż brzegu. Zatrzymała się przy dużej kępie krzaków. Słyszałam, jak krzyczy, a potem zobaczyłam, że ciągnie kogoś ze sobą. Tym kimś była Jenny Stubbs i w ręce trzymała dziecięcą zabawkę... dwa dzwonki na patyku: gdy się nim potrząsało, dzwoniły. - Masz swoje dzwony! - krzyknęła w moim kierunku Grace. Jenny usiłowała uciec, ale Grace mocno ją trzymała. - A więc to ty, Jenny, robiłaś te sztuczki z dzwonami, tak? Spojrzała na mnie spod na wpół opuszczonych powiek. - Ojca nigdy nie przyłapali, ale to on grał na dzwonkach, ilekroć ludzie się zbliżali do naszej chaty. Nie chciał ich tutaj... - A dlaczego ty chciałaś nas odpędzić, Jenny? - spytałam. - Bo dziś było tu dużo ludzi. Otoczyli jezioro. Teraz wyście przyszły... Bałam się, że zechcecie mi ją odebrać. Serce mi zabiło w nagłym przypływie nadziei. - Odebrać ci ją, Jenny? A kogo miałybyśmy ci odebrać? - Ją. Daisy. - Twoją małą dziewczynkę? - Tak. Daisy do mnie wróciła - powiedziała. - A gdzie ona jest? - spytałam, wstrzymując oddech. Spojrzała na mnie chytrze i nie odpowiedziała. Nie czekałam na ciąg dalszy. Ruszyłam biegiem w stronę jej chaty. Drzwi były zamknięte. Zaczęłam w nie walić. Usłyszałam kroki dziecka i ogarnęło mnie poczucie ogromnej ulgi, bo już wiedziałam, czyje to kroki. - Beka! - zawołałam. - Mamo, mamusiu, ja chcę wrócić do domu! Nie chcę tu być dłużej! - Trzeba otworzyć drzwi, Jenny. Daj mi klucz! Potulnie wręczyła mi klucz. Otworzyłam drzwi i Rebeka znalazła się w moich ramionach. Historia, jaką od niej usłyszeliśmy, nie wniosła wiele nowego. Gdy Annie upadła na drodze, ona poszła dalej. Zobaczyła Jenny, a ta wzięła ją za rękę i powiedziała, że zaprowadzi ją do domu. Mówiła do niej Daisy i tłumaczyła, że nie jest żadną Beką, tylko Daisy, i że tu jest jej dom. Mała wcale nie była przestraszona. Jenny była dla niej miła. Dała jej mleko i powiedziała, że ma leżeć z nią w łóżku. Początkowo Beka nie miała nic przeciwko temu, ale w pewnej chwili znudziła się tą zabawą i nie chciała tam dłużej pozostać. Wszyscy byliśmy szczęśliwi, że dziecko wróciło do domu. Ale obie z mamą nie ukrywałyśmy, że strasznie nam żal Jenny. - Biedna dziewczyna - roztkliwiała się mama - na pewno nie zrobiłaby dziecku krzywdy. Myślała, że odnalazła swoją córeczkę. Ona jest po prostu chora... Poproszę rodzinę Grendallów, żeby ją na jakiś czas wzięli do siebie. Pani Grendall jest bardzo dobrą kobietą i zna Jenny, bo kiedyś u niej pracowała. Pójdę do niej i porozmawiam o Jenny. To biedne stworzenie jest jeszcze ciągle w szoku... Grendallowie dzierżawili jedną z farm należących do majątku Cador. Byliśmy pewni, że ci dobrzy, uczciwi i ciężko pracujący ludzie zechcą pomóc Jenny. - Trudno o lepszą dla niej opiekę - zapewniała nas mama. - Nie trzeba jej robić żadnych wymówek. Biedulka, nie chciała nikogo skrzywdzić... Dbała o Rebekę przez cały czas, gdy dziecko u niej było. Trzeba ją potraktować łagodnie... Tej nocy kazałam przenieść łóżeczko Rebeki do mego pokoju. Choć w czasie swojej przygody mała nie doznała żadnej krzywdy, chciała być blisko mnie, a ja też wolałam mieć ją przy sobie. Łatwiej mi będzie sprawdzać w nocy, czy mała jest bezpieczna i dobrze się czuje. Gazety wychodzące w Bodmin donosiły wyczerpująco i ze szczegółami o odkryciu w jeziorze. Zegarek i łańcuszek, jaki tam znaleziono, nosił inicjały M.D. i W.B. Nie były one jednak wygrawerowane, lecz tylko po amatorsku wyskrobane. Przypomniano czytelnikom, że przed kilku laty pewien mężczyzna miał być sądzony za wyjątkowo ohydną zbrodnię: zgwałcił i zamordował małą dziewczynkę. Właśnie miał się odbyć jego proces, gdy uciekł z więzienia. Ślady prowadziły do okolicy Poldoreys, ale mimo żmudnych poszukiwań nie odnaleziono zbiega. W końcu przyjęto założenie, że udało mu się przedostać za granicę. Ciało mężczyzny leżało w wodzie tak długo, że nie dało się go zidentyfikować, niemniej znalezione przy nim dowody rzeczowe wskazywały, że mogą to być zwłoki poszukiwanego mordercy. Na zegarku widniały inicjały M.D., a morderca nazywał się Mervyn Duncarry. Jeśli zaś chodzi o inicjały W.B., uważano, że przypuszczalnie należały do osoby, do której morderca żywił jakiś szczególny sentyment. Trudno było sobie wyobrazić, w jaki sposób więzień, który uciekł z aresztu, mógł znaleźć się w posiadaniu złotego zegarka. Z pewnością nie mógł go mieć ani nosić w więzieniu. Więzienny strój mordercy znaleziono porzucony na wrzosowisku koło Bodmin. Fakt ten wydawał się wskazywać jednoznacznie, że ktoś z zewnątrz pomógł mu w ucieczce. Co prawda można by było założyć i coś innego, mianowicie to, że morderca ukradł ubranie razem z zegarkiem, po czym wydrapał na nim owe inicjały. Niemniej policja uznała znalezione w jeziorze przedmioty za dowody tożsamości mordercy, Mervyna Duncarry'ego. Przypuszczano, że gdy morderca wpadł do jeziora, te właśnie przedmioty zatrzymały się na występie skalnym i tam, tuż pod powierzchnią wody, pozostały. Choć sprawa była niezmiernie zagadkowa, policja była prawie pewna, że mężczyzna znaleziony w Jeziorze Świętego Branoka to Mervyn Duncarry. Na razie jednak nie miała zamiaru zamknąć śledztwa. Grace robiła na mnie wrażenie czymś bardzo przejętej. Sądziłam, że może wstrząsnęła nią samotna wędrówka małej Rebeki w sytuacji, gdy na świecie grasują mordercy jak ten z jeziora. W parę dni po tej historii wybrałyśmy się z Grace na przejażdżkę konną i na jej prośbę skierowałyśmy się nad morze. Pogalopowałyśmy wzdłuż plaży do przystani. Tam się zatrzymała i zaproponowała: - Przywiążmy tu nasze konie i pospacerujmy trochę. Tak zrobiłyśmy. A gdy szłyśmy brzegiem morza, nieoczekiwanie napomknęła o mordercy. - Nie mogę przestać myśleć o człowieku znalezionym w jeziorze - powiedziała. Choć od czasu odkrycia jego ciała w jeziorze nie byłam w stanie pozbyć się go ze swoich myśli, wolałam o nim nie mówić. Próbowałam więc skierować rozmowę na inne tory. - Uważam... że nie powinnyśmy przeciągać naszego spaceru. Trzeba wracać. Nie dowierzam już Annie, jeśli chodzi o Rebekę. - Na pewno będzie teraz podwójnie ostrożna. Poza tym są tam i inni, którzy w razie potrzeby przypilnują Rebeki... - zbyła moją uwagę Grace. - Czy ty nie kojarzysz sprawy tego mężczyzny w jeziorze z twoim wypadkiem? Dobrze sobie przypominam, kiedy to się stało. Był tu wtedy pewien młody człowiek z Londynu. Mieszkał u was... - Masz na myśli Bena? - Tak, Bena. Na pewno pamiętasz pierścień, który wtedy znalazłaś? - Tak! - szepnęłam. - Były na nim inicjały M.D. i... jeszcze jakieś... - W.B., jeśli się nie mylę... - Takie same inicjały są na zegarku, który znaleziono w jeziorze. To ty znalazłaś pierścień, prawda? Potaknęłam. - Gdzie? - spytała ostro. - To... się wydarzyło właśnie wtedy, gdy miałam wypadek. - Czyli tu na plaży, w pobliżu przystani, czy tak? Nie odpowiedziałam. - To dziwne - stwierdziła jakby z niedowierzaniem. - Zegarek był w jeziorze, a pierścień tutaj, przy przystani. Dlaczego ten człowiek miałby przyjść tutaj, zgubić pierścień, a potem utopić się w jeziorze. Co ty o tym myślisz, Angelet? - Mnie się to wydaje bardzo tajemnicze... - Pokaż mi miejsce, w którym znalazłaś pierścień. - Już nie pamiętam... nie wiem dokładnie, gdzie to było. Ale chodźmy już stąd, Grace! Musimy wracać. Chwyciła mnie mocno za ramię i patrzyła mi prosto w oczy: - Angelet! - powiedziała. - Ty coś wiesz... prawda? - O co ci chodzi? Co mam wiedzieć? - broniłam się. - Ty wiesz coś więcej o tym człowieku. Musisz pamiętać! Miałaś wypadek. Byłaś na plaży. Znalazłaś pierścień... - To było tak dawno, że nic nie pamiętam. - O nie, Angelet! Myślę, że dobrze pamiętasz, i to wcale nie było tak, jak mówiłaś. Powiedz prawdę! Poczułam się jak w potrzasku i nagle ogarnęła mnie przemożna chęć mówienia o tym, jak wtedy gdy się zwierzyłam Gervaise'owi. - Masz rację, to nie było tak... - przyznałam. - Jezioro zawsze budzi w tobie jakieś przykre wspomnienia... - Skąd wiesz? - Obserwuję cię. Ilekroć ktoś wspomni jezioro, coś się z tobą dzieje... Coś cię z tym jeziorem łączy... Czy wiedziałaś, że go tam znajdą? - Tak! - krzyknęłam. - Wiedziałam... bo... Podeszła bliżej, w jej oczach pojawił się błysk zaciekawienia. Wciąż ściskała moje ramię. - Opowiedz mi o tym! Pomoże ci, jak mi powiesz, Angelet! Zamknęłam oczy i ponownie zobaczyłam tę straszną scenę sprzed lat. - Nie powinniśmy byli tego zrobić - zaczęłam. - Należało wezwać ludzi i powiedzieć im, że on nie żyje. - Nie żyje? Kto? - Ten człowiek, ten morderca. - Widziałaś go? - Tak! Widziałam. Chciał zrobić ze mną to samo co z tamtą dziewczynką, ale na szczęście Ben zjawił się w samą porę. Bili się. Morderca upadł i uderzył głową o wystający, ledwie widoczny kawałek muru. Odsłonięto go dopiero podczas prowadzenia tu prac wykopaliskowych. Wtedy zdawało nam się, że jest to ostry kawałek skały wystający z trawy. Morderca uderzył o to głową i zabił się. Potem razem z Benem wrzuciliśmy ciało do jeziora. Wpatrzyła się we mnie, oczy jej chorobliwie błyszczały, a twarz stała się blada, zmieniona nie do poznania... - A pierścień? - spytała. - Leżał blisko jeziora. Podniosłam go bez zastanowienia. Potem włożyłam go do szuflady i zapomniałam o nim. Nie przypuszczałam, że pierścień należał do niego. Kiedy powiedziałaś, że ci się podoba, dałam ci go. - Więc to tak - powiedziała, powoli sącząc słowa. - I przez cały ten czas, gdy policja go poszukiwała, wiedziałaś, że on spoczywa na dnie jeziora. Nie odezwałam się. - Teraz mam już jasny obraz tego, co się tu wydarzyło - oznajmiła. - Kto jeszcze o tym wie? Czy komuś o tym mówiłaś? - Tylko Gervaise'owi. - Gervaise'owi... - powtórzyła z namysłem. - Czy uważasz, żeśmy z Benem źle postąpili, powiedz, Grace! - Uważam, że nie powinniście byli ukryć zwłok. - Teraz też tak myślę, ale wtedy ukrycie ciała wydawało nam się najlepszym wyjściem. Baliśmy się, że możemy mieć kłopoty. Baliśmy się, że mogą nas oskarżyć o to, żeśmy go zabili... Nie wiem, czy słyszałaś, co się przydarzyło przed laty memu dziadkowi? Zabił człowieka w obronie pewnej młodej dziewczyny, którą tamten chciał skrzywdzić. Został oskarżony o nieumyślne zabójstwo i skazany na siedem lat zesłania do Australii. - Nie zapominaj, że to było bardzo dawno temu... - Nie tak znowu dawno... Być może działaliśmy pod wpływem impulsu. Nie wiedzieliśmy, jak postąpić, żeby wyjść z tego obronną ręką. Morderca już nie żył, a zresztą i tak miał zostać powieszony. Powiedzieliśmy sobie, że skoro miał zawisnąć na szubienicy, to lepiej dla niego, że zginął tak, jak zginął. - Ale przez te wszystkie lata ciążyło ci to na sumieniu? - Tak, i było jedną z tych rzeczy, o których się nie da zapomnieć. Cieszę się, że ci o tym opowiedziałam. - Ja też się cieszę. W drodze powrotnej do domu prawie ze sobą nie rozmawiałyśmy. Obie rozmyślałyśmy o człowieku, który całe lata przeleżał na dnie Jeziora Świętego Branoka. Grace powróciła do Londynu. Bardzo mi jej brakowało. Zaczynała mnie niepokoić moja sytuacja. Czułam się tak, jakbym leżała w wielkim puchowym łożu, a dokoła wszyscy mi nadskakiwali. Myślę, że chwilami moi rodzice zapominali, że nie jestem już dzieckiem. Każdy się starał trzymać mnie z daleka od wszystkiego, co mogłoby mi się przydarzyć, bylem broń Boże nie doznała jakiejś krzywdy. Zdawali się nie pamiętać, że byłam mężatką, że odbyłam daleką podróż do Australii i żyłam tam w sposób niekonwencjonalny. Nie rozumieli, że trudno mi się teraz zmienić i prowadzić szacowny tryb życia angielskiej ziemianki mieszkającej w peryferyjnym zakątku kraju, nawet jeśli tu był mój dom, gdzie spędziłam dzieciństwo... Mama wiedziała, co czuję. Jestem pewna, że odbywała z ojcem długie narady na mój temat. Wydali kilka proszonych kolacji z udziałem młodych mężczyzn. Dobrze choć, że ci panowie nie byli zbyt młodzi i że większość z nich znałam od dziecka. Domyślałam się, do czego zmierzają moi rodzice. Uważali, iż powinnam ponownie wyjść za mąż, i próbowali znaleźć odpowiedniego kandydata. Mówiłam, że nie chcę żadnego męża, a jeśli kiedyś zechcę, sama go sobie znajdę. Wiedzieli, że przejrzałam ich małe machinacje, a ja, mimo że nie wątpiłam, iż pragną tylko mego szczęścia, czułam się skrępowana i ubezwłasnowolniona okazywaniem mi zbyt troskliwej opieki. Chciałabym móc opowiedzieć rodzicom o Benie i moich uczuciach do niego, ale żadne z nich nie nadawało się na adresata takich zwierzeń. Któregoś dnia wpadła do nas na herbatkę pani Pencarron. Lubiła nas odwiedzać i dość często to robiła. Niezależnie od tych krótkich wizyt, byliśmy zapraszani na przyjęcia do ich rezydencji, a oni bywali u nas w Cador. Zdawałam sobie sprawę, że Morwenna i jej rodzice zostali przez moją mamę wciągnięci do spisku, mającego na celu znalezienie mi męża. Trochę mnie to bawiło, ale jednocześnie trochę denerwowało. Tym razem jednak pani Pencarron przyszła do nas w innej sprawie. Siedziała w salonie i powoli, mieszając herbatę, powiedziała: - Ostatnio Josiah i ja rozmawialiśmy o Justinie. - Ach, tak? - zdziwiła się mama. Zaczęłam się czujnie przysłuchiwać. "Co też on znowu wyrabia?" - pomyślałam. Oczami wyobraźni widziałam już w salonie Pencarronów stolik do kart, choć skądinąd wiedziałam, że nigdy w karty nie grali. Wyobrażałam sobie Justina zaczerwienionego i z poczuciem winy na twarzy, trzymającego, jak wtedy, asa kier w rękawie. - To bardzo dobry i szalenie zdolny młody człowiek - mówiła pani Pencarron. - Jesteśmy mu ogromnie wdzięczni, bo uczynił naszą Morwennę nadzwyczaj szczęśliwą. - O tak, z pewnością tak jest... - zgodziła się moja mama. - Justin szczerze ją kocha i uwielbia małego Pedreka. - Trzeba przyznać, że Pedrek to czarujący malec. Nasza Rebeka szaleje za nim, a ona ma dobry gust. Pani Pencarron uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Początkowo byłam temu przeciwna - mówiła dalej. Zresztą Josiah także, ale teraz doszedł do wniosku, że nie powinniśmy być egoistami... i ma rację. Już od dawna... na długo przed małżeństwem Morwenny, mój mąż uważał, że warto by otworzyć w Londynie biuro naszej firmy. Z punktu widzenia interesów byłoby to wręcz wskazane. Takie biuro zajmowałoby się marketingiem, eksportem i innymi tego rodzaju sprawami, czego, jak mówi Josiah, w żaden sposób nie da się prowadzić stąd. Mąż zamierza więc otworzyć biuro w Londynie i na jego czele postawić Justina. Napomknął już o tym Justinowi. Uważamy, że młodzi powinni się przenieść do Londynu, choć to tak daleko od nas... Ale są przecież pociągi... i Justin obiecuje, że będą często do nas przyjeżdżali, a małego Pedreka moglibyśmy nawet mieć co jakiś czas na dłużej. Młodzi będą w Londynie niezwykle zajęci, a tu dziecko ma świeże powietrze, które mu służy. Czeka nas, co prawda, bolesne rozstanie, lecz firma wiele na tym zyska. Jak to dobrze, że mamy teraz kogoś w rodzinie, kto może takie biuro poprowadzić... - Rozumiem - powiedziała mama - będzie nam jednak brakowało Morwenny, zwłaszcza córce. - Spojrzała na mnie z uwagą, a gdy pani Pencarron odeszła, spytała: - Czy ty czasem nie zazdrościsz Morwennie, że jedzie do Londynu? - Justin będzie zadowolony z przenosin... - odpowiedziałam wymijająco. Mama nie komentowała tego dłużej, ale zauważyłam, że oboje z ojcem odbywają wiele narad, i zaczynałam się domyślać, co mają zamiar uczynić. Wkrótce dowiedziałam się, co postanowili. - Wydaje mi się, Angelet - powiedziała mama - że i ty miałabyś ochotę przenieść się do Londynu. Tutaj trochę się nudzisz, prawda? - Ależ nie... nie o to chodzi... - Wiem, moje dziecko, ile przeszłaś... - mama myślała, że chodzi o Gervaise'a. - Przeżyłaś tragedię, i to tak wcześnie po ślubie. Bardzo nas to martwi, ale przecież wiesz, że zarówno ojciec, jak i ja chcemy dla ciebie jak najlepiej. Doszliśmy oboje do wniosku, że gdybyś miała ochotę pobyć jakiś czas w Londynie, nie będziemy się gniewali, że stąd wyjedziesz... Masz tam dom, są tam wujostwo Peter i Amaryllis, jest Helena i Matthew, masz w Londynie rodzinę... Nastrój od razu mi się poprawił. Nareszcie szykuje się jakaś zmiana, coś nowego i podniecającego. Mama, która umiała szybko rozpoznać moje nastroje, natychmiast się zorientowała, jak przyjęłam propozycję. - A więc sprawa załatwiona... Możesz pojechać razem z Morwenną i Justinem. Napiszę do Amaryllis, że się do nich wybierasz. Myślę, że powinnaś na razie zamieszkać u nich, póki się nie urządzisz we własnym domu. Jeśli chcesz, możesz zabrać ze sobą Annie, żeby opiekowała się Rebeką. Będzie nam ogromnie brakowało ciebie i małej, ale pocieszamy się, że możemy przyjeżdżać do was z wizytą, a i wy możecie tu wrócić, kiedy zechcecie. - Jesteś taka dobra dla mnie... - szepnęłam i mocno ją uściskałam. - A czego byś oczekiwała? - odparła, śmiejąc się. - Niczego bardziej nie pragniemy, ja, twój ojciec i Jack, jak widzieć cię znowu szczęśliwą. Gdy Morwenna przyszła nas odwiedzić i usłyszała, że jadę z nimi do Londynu, wielce się ucieszyła. - Ach, jak dobrze, że będę cię miała blisko - powiedziała - bo muszę ci się przyznać, że wcale nie mam ochoty stąd wyjeżdżać. Kocham tutejsze strony i uważam, że wiejskie powietrze jest dla Pedreka wskazane. - Zapominasz, że w Londynie są wspaniałe parki. - Ale to nie to samo. Z drugiej strony Justin rad jest ogromnie, że wyjeżdżamy. On się nie nadaje do wiejskiego życia... Świetny pomysł miał tatuś, żeby otworzyć biuro w Londynie. Zrozumiałam, że Morwenna, biedulka, równie gorąco pragnęła prowadzić nadal spokojne życie na wsi, jak ja pragnęłam od niego uciec. Nie miałam jednak wątpliwości, że poczuła ulgę, gdy się dowiedziała, że będę z nimi w Londynie. Na parę dni przed naszym wyjazdem otrzymaliśmy list od ciotki Amaryllis. "Bardzo się cieszę - pisała - na przyjazd Angelet i kochanej małej Rebeki. Oczywiście miło nam też będzie gościć Morwennę i Justina. Przygotowujemy już dom Angelet na jej przybycie, co nie znaczy, że nie może u nas zostać, jak długo zechce. Sama zresztą najlepiej o tym wie. Co powiecie na to, że Ben wrócił do kraju? Jest bardzo bogaty. Petera ogromnie to bawi, ale jednocześnie rozpiera go duma. Ben kiedyś poprzysiągł, że nie wróci do domu, póki nie odkryje złota, no i... dotrzymał słowa. Peter uważa, że Ben wszystko, co robi, robi w wielkim stylu. Sprzedał już swoją kopalnię. Myślę, że wydobył z niej to, co najlepsze, a teraz chce na stałe osiąść w Anglii. "Mam już dość włóczenia się po świecie" - mówi. Kupił niedaleko nas piękną rezydencję, która nawet jest okazalsza od naszej. Chce prowadzić otwarty dom, będzie więc musiał często wydawać przyjęcia, bo wyobraźcie sobie, że on zamierza robić polityczną karierę. Ciekawe, co o tym myślicie? Peter sądzi, że to zabawne. Gdyby jeszcze obaj stali po tej samej stronie... ale nie! Jak wiecie, Peter popiera konserwatystów, a Matthew jest wysoce cenionym członkiem rządu tej partii, gdy jest ona u władzy, rozumie się... Natomiast Ben opowiada się po stronie liberałów. Możecie więc sobie wyobrazić, jakie ożywione dyskusje toczą między sobą nasi panowie. Muszę przyznać, że od kiedy Ben wrócił, życie w naszym domu stało się o wiele bardziej interesujące. W towarzystwie kogoś takiego jak Ben nie sposób się nudzić. Żal mi tylko jego biednej żoneczki. Kochana Lizzie, jakież z niej miłe i dobre stworzenie... Niestety, w najmniejszym nawet stopniu nie nadaje się do roli, jaką Ben jej wyznaczył. Nie czuje się chyba szczęśliwa, chociaż uwielbia Bena i jest z niego dumna. Nie wiem, jak ona sobie poradzi z tym wszystkim, co on planuje. Helena najlepiej wie, co to znaczy być żoną parlamentarzysty. Ale Helena potrafi aktywnie uczestniczyć w tej grze, nie mówiąc już o tym, że Peter zrobił bardzo dużo, aby pomóc Matthew w karierze. Zrobiłby to samo dla Bena, ale jest mu trudno w sytuacji, gdy znajdują się po przeciwnych stronach muru, bo tak to w tej chwili wygląda... Cieszy mnie, że Grace zaprzyjaźniła się z Lizzie i zdobyła jej zaufanie. To bardzo dobrze... Grace wzięła na siebie rolę czegoś w rodzaju damy do towarzystwa i pomaga Lizzie dobierać odpowiednie stroje i urządzać się. Na pewno jest dla niej wielką podporą. Wydaje mi się nawet, że ona robi wszystko, by stać się nieodzowną dla nich obojga, nie tylko dla Lizzie, lecz także dla Bena, który jest jej za to wdzięczny. Myślę, że zajmowanie się drugą osobą jest też potrzebne samej Grace. Przypuszczam, że czuje się samotna. Zawsze byłam zdania, że powinna ponownie wyjść za mąż. Upłynęło już przecież sporo czasu, od kiedy umarł Jonnie. Wystarczająco długo była w żałobie. Niestety, nikt się jej na razie nie trafia. Tak więc opieka nad Lizzie jest błogosławieństwem zarówno dla niej, jak i dla Grace. Z utęsknieniem czekam na Angelet i Rebekę i ślę Wam wszystkim serdeczności". Podczas gdy mama czytała list, ja myślałam o Benie: A więc spełnił, co zamierzał, i wrócił do Londynu... Trochę się bałam ponownego z nim spotkania, ale uczucie lęku szybko ustąpiło ogromnemu podnieceniu. Pierwsze kroki po przybyciu do Londynu skierowaliśmy do domu wujostwa, gdzie ciotka Amaryllis zgotowała nam serdeczne powitanie. Oczywiście Rebeka i Pedrek otrzymali należną im porcję zachwytów, po czym położono ich spać w dawnym dziecinnym pokoju. Ciotka kazała ustawić łóżeczka blisko siebie na wypadek, gdyby się któreś w nocy obudziło i zlękło, widząc, że jest w obcym domu. Wzięłam ze sobą do Londynu Annie, a Morwenna przywiozła May, piastunkę Pedreka. Obie powrócą pewnie do Kornwalii, gdy zaangażujemy do dzieci prawdziwe nianie. Justin i Morwenna zatrzymali się u wujostwa tylko na jedną noc, ja zaś miałam tu pozostać, póki nie zdecyduję się na przeprowadzkę do własnego domu. Wspaniale było znowu się spotkać z całą rodziną. Od razu lepiej się poczułam. Helena i Matthew przyszli nas powitać razem z Geoffreyem. Wkrótce po nich przybyli Peterkin i Frances, a gdy już mieliśmy zasiąść do kolacji, zjawił się Ben z Lizzie. Robił wrażenie wyższego niż dawniej, miał uderzająco zdrowy wygląd, jego oczy na tle opalonej skóry wydawały mi się bardziej niebieskie niż te, jakie zapamiętałam. Kiedy go zobaczyłam, pomyślałam, że gdybym wiedziała, iż tu będzie, nie przyjechałabym. W Kornwalii próbowałam o nim nie myśleć, ale tu... nie potrafię. - Angel! - zawołał. - Jak cudownie znowu cię widzieć! - Dziękuję, Ben. Miło mi cię zobaczyć, Lizzie! Nieśmiało się do mnie uśmiechnęła, a ja ją ucałowałam. - Nie spodziewałam się, Ben, że tak szybko wrócisz do kraju - powiedziałam. - Zawsze miałem zamiar powrócić, kiedy tylko będzie to możliwe - odparł. - O twoim powrocie poinformowała nas ciotka Amaryllis. - I od razu zdecydowałaś się przyjechać do Londynu, by rzucić na mnie okiem... - Nic podobnego! Już wcześniej postanowiłam przyjechać, a o tym, że wróciłeś, dowiedziałam się niedawno. - Najważniejsze, że nareszcie jesteśmy znowu razem! Zasiedliśmy do kolacji. Zauważyłam, że wujowi Peterowi posrebrzały skronie, ale wciąż wygląda dystyngowanie i, jak na swoje lata, niezwykle młodo. Siedział u szczytu stołu i promiennie się do nas uśmiechał. Naprzeciwko niego zajęła miejsce ciotka Amaryllis; zadziwiała wszystkich swoją delikatną i gładką twarzą. - Słyszałem, że masz zamiar założyć w Londynie biuro - zwrócił się wuj Peter do Justina. - Tak! - odparł. - Już od jutra zacznę się tym zajmować. - Przedstawię cię paru osobom, które mogą się okazać pożyteczne. Kochany wuj Peter! Ktoś kiedyś powiedział o nim, że "lubi we wszystkim maczać palce..." i to jest chyba prawda. Ale gdy pomyślę, co zrobił dla Gervaise'a i dla mnie... to muszę powiedzieć, że nawet jeśli jest z niego stary, zepsuty zbereźnik, ja i tak bardzo go lubię. Byłam też pewna, że pomoże Justinowi. A jeśli się zdarzy, że kiedyś odkryje jego słabość do kart, na pewno go zbyt ostro nie potępi. Najsympatyczniejszą cechą grzeszników w rodzaju wuja Petera jest to, że są wyrozumiali dla słabości innych ludzi. Peterkin i Frances coś niecoś nam opowiedzieli o działalności swojej misji, Geoffrey wspomniał o prawie, które studiował, ale to wuj Peter i Ben zdominowali rozmowę przy stole, a jej głównym tematem była polityka. Słuchałam ich z wielkim zainteresowaniem. Matthew, jak zwykle, służalczo się zgadzał ze wszystkim, co głosił jego teść, natomiast Ben nie miał najmniejszego zamiaru ustępować w czymkolwiek dziadkowi. Znajdowali się w przeciwnych obozach. Wuj Peter wychwalał cnoty Disraelego, który właśnie został premierem, gdyż lord Derby przeszedł na emeryturę i złożył urząd. Natomiast politykiem, z którym Ben wiązał swoje aspiracje, był William Gladstone. - Disraeli może mieć posłuch u królowej - twierdził Ben - ale Gladstone jest silną osobowością. Zapamiętajcie moje słowa! Gladstone zostanie premierem, i to już wkrótce. Co więcej, sądzę, że będzie nim bardzo długo. A kim jest właściwie ten Disraeli? - Jest najsprytniejszym politykiem w naszym kraju... odparł wuj Peter. - Królowa o tym się przekonała i dlatego go popiera. - Na szczęście w tym kraju rząd nie spoczywa w ręku królowej. Rząd jest wybierany w wyborach i decyzja należy do narodu. A naród stanie murem za silnym człowiekiem, jakim jest Gladstone, a nie za takim niepewnym facetem jak Disraeli. - Nowa reforma prawa wyborczego umożliwi udział w głosowaniu prawie milionowi wyborców, a reforma, jaką planuje Gladstone, przewiduje tylko połowę tej liczby. - To nic! - zareplikował Ben. - Postaramy się o to, żeby nowi wyborcy głosowali na nas. - Nie! - krzyczał wuj Peter. - Raczej my się postaramy, żeby głosowali na nas. Argumentowano coraz goręcej, dyskusja mocno się przeciągała, ale przez cały czas panowie zwracali się do siebie z najwyższym szacunkiem. Już ten pierwszy dzień pobytu w Londynie okazał się bardzo interesujący i pobudzający do myślenia. Ale gdy nocą leżałam w łóżku, myślałam tylko o Benie, o jego wspaniałym domu i o Lizzie, która przez calutki wieczór nie rzekła ani słowa. Zastanawiałam się, co też przyszłość chowa dla nas w zanadrzu. W ciągu tygodnia urządziłam się w moim dawnym domu. Amaryllis i Helena pomogły mi skompletować służbę. Zaangażowałam też nianię do opieki nad Rebeką. Moja córeczka była zachwycona Londynem, zwłaszcza parkami. Dziecko miało ogromny wdzięk i wzrastało w przekonaniu, że wszyscy je kochają, może dlatego ona też wszystkich kochała. Radowała się życiem i hojnie tą radością szafowała. Nie było dnia, żebym nie dziękowała za nią Bogu. Rebeka była niezwykle podobna do Gervaise'a. Miała także jego cudowne usposobienie, ale nie skażone straszną obsesją, która jemu spaczyła charakter. Byłam zdecydowana nie dopuścić, by kiedykolwiek miała zawładnąć Rebeką. Morwenna już także się urządziła w Londynie. Justin był tu szczęśliwy i to jej wystarczało... Nasze dzieci nader chętnie się ze sobą bawiły. Któregoś dnia, wkrótce po mojej przeprowadzce do własnego domu, odwiedził mnie Ben. Przyszedł w południe. Niania akurat wybrała się z Rebeką do Morwenny i miały tam spędzić przedpołudnie, a ja sobie zaplanowałam, że pójdę po zakupy. Byłam gotowa do wyjścia, gdy moja nowa pokojówka, Maggie, przyszła z wiadomością, że jakiś pan chce się ze mną zobaczyć. - Czy podał nazwisko? - spytałam. - Tak, proszę pani, powiedział, że się nazywa Lansdon. Myślałam, że chodzi o wuja Petera. - Ben? - szepnęłam. Na jego widok zaniemówiłam z wrażenia. - Nie wiem, dlaczego jesteś taka zaskoczona - powiedział. - Chyba mogłaś się spodziewać, że przyjdę się z tobą zobaczyć. Jak to cudownie, że tu jesteś. - Dlaczego? - Co za pytanie? Ponieważ niczego bardziej nie pragnę, jak się z tobą widywać... Ot i masz odpowiedź! - Napijesz się czegoś? Herbaty, kawy, wina? - Nie, dziękuję! Wystarcza mi twój widok! Roześmiałam się, próbując zachowywać się swobodnie. - A więc złoto się skończyło i wróciłeś, prawda? - Nigdy nie miałem zamiaru zostać tam na stałe, a złoto wcale się nie skończyło. Jeszcze sporo zostawiłem moim następcom. - Pewnie je sprzedałeś za dobre pieniądze? - Za taką sumę, jaką nabywcy byli skłonni zapłacić. Ale nie przyszedłem do ciebie dlatego, żeby rozmawiać o interesach. - A o czym chcesz ze mną rozmawiać? - Chcę po prostu być z tobą. Podszedł do mnie, lecz się cofnęłam. - Nic się między nami nie zmieniło, Ben! - Nie zmieniło się? Tak przypuszczałem... - odparł z żalem. - Nie masz jednak pojęcia, jak bardzo mi ciebie brakowało... Bezustannie o tobie myślę. A czy ty myślałaś o mnie? - Musiałam myśleć o wielu rzeczach... - Najważniejsze, że teraz jesteśmy oboje w Londynie. - Wtedy, gdy układałam plan wyjazdu, nie wiedziałam, że wróciłeś. - Czy stanowiłoby to jakąś różnicę, gdybyś się o mnie dowiedziała wcześniej? - Nie wiem... - Przestańmy wracać do tego tematu, dobrze? Kocham cię, Angel! Kochałem od pierwszego wejrzenia... już wtedy, gdy byłaś małą dziewczynką... Ach, dlaczego miałaś tylko dziesięć lat, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy! Gdyby było inaczej... - Nie wiem, na co narzekasz. Dorobiłeś się kopalni złota. Gdybyś się ożenił ze mną, nie miałbyś jej. - Wiem! Mimo to uważam, że powinnaś była wtedy, w Australii, zostać ze mną. Razem wrócilibyśmy do domu. Gervaise dałby ci rozwód. - Łatwo ci przychodzi mówienie o rozwodach, jeśli dotyczą innych ludzi... - Teraz już wiem na pewno, że być z tobą, kochać cię, jest dla mnie ważniejsze niż wszystko inne. - Ważniejsze od złota? - Tak! Znalazłbym inny sposób na dojście do majątku, podobnie jak to zrobił mój dziadek. Jestem do niego bardzo podobny. Myślimy w ten sam sposób. - Czyżby? Nawet o polityce? - Tak! Nawet o polityce, bo nie ma znaczenia, że stoimy po przeciwnych stronach, nie chodzi o polityczne przekonania, ale o cele, jakie sobie stawiamy, o sposób, w jaki odnosimy się do różnych spraw. Nie może być najmniejszej wątpliwości, że jestem jego wnukiem. Jeśli zaś chodzi o nas, Angel, sprawy nie potoczyły się tak, jak byśmy tego pragnęli. Oboje jesteśmy nie tam, gdzie powinniśmy się byli znaleźć, i to razem. Tak, niestety, ułożyło nam się życie. Lecz jeśli nie możemy mieć wszystkiego, co chcielibyśmy mieć, spróbujmy zadowolić się jakąś cząstką. - Nie rozumiem, co sugerujesz... - Żebyśmy się kochali. Jesteśmy tu razem. Nie dane nam jest cieszyć się pełnią szczęścia, dlaczego jednak nie mielibyśmy zakosztować jego cząstki? - Masz na myśli dyskretną przygodę miłosną? - Nie możemy zrezygnować z siebie tylko dlatego, że jedno z nas nie jest wolne. Najpierw ty byłaś związana, teraz ja jestem. - A Lizzie? - Ach, Lizzie!... Dobra z niej dziewczyna i taka... niewinna. Nigdy jej nie opuszczę. Mam wobec niej zobowiązania. Obiecałem jej ojcu, że będę się nią zawsze opiekował. Ona potrzebuje mojej opieki... - Ta obietnica była częścią ceny, jaką zapłaciłeś za złoto, prawda? - Czy pamiętasz, jak dawno temu, kiedy byliśmy na wrzosowisku, opowiadałaś mi historię o górnikach z kopalni cyny, którzy znaleźli złoto? Krasnoludki powiedziały górnikom, gdzie się znajduje złoto, i zażądały od nich w zamian, by zostawiali im część swego urobku. I górnicy tego przestrzegali. - Pamiętam. To bardzo znana legenda... - Właśnie... Ale gdy synowie górników zawiedli, nie dotrzymali słowa danego krasnoludkom, złoto zniknęło. - Boisz się, że gdybyś zostawił Lizzie, złoto zniknie? Przecież już z nim skończyłeś. Masz swój majątek... - Chodzi mi o coś innego. Wierzę, że jeślibym zranił w jakikolwiek sposób Lizzie, pozbawię się cząstki samego siebie, stracę dla siebie szacunek... - Widzę, że nagle zrobiłeś się bardzo szlachetny. - Wcale nie, ale staraj się zrozumieć, co czuję do Lizzie. - Uważasz ją za jakiś czarodziejski talizman, coś podobnego do krasnoludków z kopalni. Boisz się, że jeśli od niej odejdziesz, mogłaby sprawić, iż spotka cię jakieś zło. Ale nie kochasz jej głęboko, skoro jesteś gotów mieć poniżającą przygodę miłosną z kimś innym. Przygodę, która byłaby poniżająca dla ciebie, dla mnie i dla Lizzie. - Przesadnie dramatyzujesz... - Nie, Ben, to nie przesada... - Kochasz mnie? Powiedz! Zawahałam się. - Nie chcesz odpowiedzieć, bo odpowiedź brzmi: tak! Nigdy nie będziesz mogła mnie zapomnieć. - Niedawno przeżyliśmy w Cador wstrząsające zdarzenie. Nie wiem, czy o tym wiesz. - Tak! Słyszałem o tym. Znaleziono zegarek czy coś w tym rodzaju z inicjałami mordercy. Musiałaś przeżyć szok... - Początkowo nie czułam nic poza ogromną ulgą, bo bałam się, że w jeziorze znajdą Rebekę. Mała się zgubiła i właśnie dlatego przeczesano dno jeziora. - Angel, moje biedactwo, jakież to musiało być dla ciebie straszne... - Okazało się jednak, że Rebeka była przez cały czas w bezpiecznym miejscu, u pewnej szalonej, lecz zupełnie niegroźnej kobiety, która straciła swoją córeczkę i myślała, że Rebeka jest jej dzieckiem. Wziął mnie w ramiona i przez kilka sekund pozwoliłam sobie na luksus przytulenia się do niego. Lecz szybko wyrwałam się z jego objęć. - Myślę, Ben, że byłoby lepiej, gdybyśmy się nie spotykali tylko we dwoje, ale raczej w gronie rodziny. To nam musi wystarczyć. - Mnie nie wystarczy... Wzruszyłam ramionami. - W następną środę wydajemy proszoną kolację. Nie widziałaś jeszcze mego nowego domu. Przyjdź! - Kogo jeszcze zaprosiłeś? - Oczywiście dziadka i Amaryllis, Helenę i Matthew, no i przyjaciół... Mam nadzieję, że wysuną moją kandydaturę do Izby Gmin. Chciałbym startować z Manorleigh w Essex i w związku z tym muszę poznać pewnych ludzi. Uśmiechnęłam się znacząco. - Mam też nadzieję - dodał - że będą u mnie Peterkin i Frances. Choć ich zapewne takie spotkania nie interesują. - Ale mogą być dla ciebie pożyteczni, co? Trzeba mieć koneksje także wśród ludzi zajmujących się działalnością charytatywną. To też się liczy, prawda? Zaśmiał się i nic nie powiedział. - Masz rację, Ben! Ty naprawdę jesteś bardzo podobny do wuja Petera. - Jeszcze ci nie mówiłem, że Grace Hume ogromnie pomaga mnie i Lizzie. Dała nam już wiele dowodów przyjaźni. Lizzie bardzo do niej lgnie. Biedna Lizzie, gdy trzeba urządzić przyjęcie, traci głowę i jest pewna, że nic jej się nie uda. Rzeczywiście słaba z niej gospodyni... Niemniej, mając u boku Grace, całkiem nieźle sobie radzi... - Grace zawsze naszej rodzinie pomagała, od początku, odkąd się u nas zjawiła wiele lat temu. Pamiętasz? - Tak, pamiętam... to były niezapomniane czasy... - Była też wtedy, gdy... - To też pamiętam. A teraz pomaga Lizzie w doborze strojów i w różnych innych sytuacjach. Robi to zdumiewająco dobrze. Prawdę mówiąc, Grace jest bardzo częstym gościem w naszym domu. Ilekroć dzieje się coś szczególnego, przychodzi i zostaje. - Cieszę się, że jest wam pomocna. Może z czasem Lizzie przyzwyczai się do swoich nowych obowiązków i będzie z niej odpowiednia żona nawet dla... premiera. Bo przypuszczam, że do takiego właśnie stanowiska zmierzasz, prawda? - W życiu trzeba zawsze mierzyć wysoko. Może się nie dojdzie do samego szczytu, ale gdzieś się na pewno wyląduje... - Chyba masz rację. - A więc mogę mieć nadzieję, że zobaczymy cię u nas w środę? - Tak! Postaram się przyjść. - Powinienem także zaprosić Justina i Morwennę. Będą dla ciebie świetną eskortą. - Ty o wszystkim myślisz... Nagle do mnie podszedł i wziął w ręce obie moje dłonie. - Nie pozwolę, żebyś mi się wymknęła... Już ja znajdę jakiś sposób. - Nie ma i nie może być żadnego na to sposobu. - Zawsze się jakiś znajdzie... - stwierdził stanowczym tonem. Niespodziewanie odwiedziła mnie Grace. Zauważyłam w niej korzystną zmianę. Jej chód stał się bardziej sprężysty, na twarzy malowało się zadowolenie, promieniowała radością. Czyż to możliwe, żeby się zakochała? - pomyślałam. Przypomniałam sobie list ciotki Amaryllis. "Mam wrażenie - pisała - że Grace chciałaby wyjść za mąż. Sęk w tym, że nie znalazł się jeszcze żaden odpowiedni kandydat. Trudno od niej żądać, żeby wiecznie nosiła żałobę po Jonniem". Czekałam na jakieś zwierzenia z jej strony, ale do niczego takiego nie doszło. Grace chciała mówić o Lizzie. - Kochane z niej stworzenie - powiedziała. - Od razu, gdy ją poznałam, coś mnie do niej ciągnęło... - Ben mi mówił, jaka jesteś dla niej dobra. - Gdzie się spotkałaś z Benem? - spytała. Nie chciałam się jej przyznać, że był u mnie, więc tylko krótko wyjaśniłam: - Był na kolacji u wujostwa w ten wieczór, gdy przyjechałam. - Ben okazuje jej wiele dobroci i cierpliwości, ale bywają sytuacje trudne do zniesienia nawet dla niego. - Mówisz o Lizzie? Potaknęła. - Trudno, przecież jest jej mężem... - Wiem. Sądzę, że ożenił się z nią z litości... - Nie powiedziałabym. Wniosła mu ogromny posag - oznajmiłam z uśmiechem. - Masz rację. Słyszałam, że jej ojciec był właścicielem farmy, na terenie której Ben znalazł złoto. Kiedyś nam o tym opowiadał. Niemniej, żeniąc się z Lizzie, uszczęśliwił ją. Sama mi to powiedziała. Ale ona nie ma pojęcia, czego się oczekuje od niej, jako żony takiego człowieka. Ostatnio powoli się przyucza. Pomagam jej, jak mogę. - Wiem, że bardzo dużo dla niej robisz. - Ben ci to powiedział? - Tak! Uśmiechnęła się z widocznym zadowoleniem. - Lizzie bardzo się stara, co jest niekiedy wzruszające. Chciałaby, żeby Ben był z niej dumny. - To zrozumiałe. On daleko zajdzie. - Myślisz o polityce? - Nie tylko. Ben należy do mężczyzn, którzy odnoszą sukcesy na każdym polu. Małżeństwo z Lizzie było jednym z nich. - Chodzi ci o te ziemie, które otrzymał w posagu, i o złoto? - Tak, właśnie o to. - Ty chyba nie lubisz Bena, Angelet? - Ach! - powiedziałam, uśmiechając się do niej nieszczerze. - Ben jest sprytny, zabawny... ma jeszcze sporo innych zalet... - Starałam się, żeby moje słowa zabrzmiały lekko. - Mówisz, jakbyś go nie aprobowała. - Nie moją rzeczą jest aprobować go lub nie... Przypuszczam, że jest szczęśliwy. Ma piękny dom i wspaniałe perspektywy na przyszłość. Czegóż więcej można chcieć od życia? Lizzie to oczywiście całkiem inna sprawa. Zmarszczyła brwi i patrzyła na mnie z uwagą. - Jesteś zbyt ostra. Chyba się go czepiasz... - Naprawdę? Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Ale lepiej pomówmy o tobie. Powiedz, jak ci się wiedzie, jak spędzasz czas? - Nie mam zbyt wiele czasu. Trochę się udzielam towarzysko, przyjmuję gości. Co prawda mój dom jest nieduży, ale mimo to urządzam co jakiś czas przyjęcia, wydaję kolacje. Starsi państwo Lansdonowie są mi bardzo życzliwi, to samo mogę powiedzieć o Helenie i Matthew. Zapraszają mnie do siebie, co daje mi okazję do poznania interesujących ludzi, a potem niektórych z nich zapraszam do swego domu. Ale od przyjazdu Bena i Lizzie mam znacznie więcej obowiązków... - Ben mi powiedział, że pełnisz funkcję jakby damy do towarzystwa dla Lizzie. - Tak powiedział? - uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Nie mogłam przecież pozwolić, żeby to biedne, małe, naiwne stworzenie zagubiło się w wielkomiejskiej dżungli, prawda? - Nazywasz nasze elity towarzyskie dżunglą? - Bo w jakimś sensie takie są. A Lizzie jest niewinną owieczką. Jeśli na przykład chodzi o stroje, biedactwo, nie ma pojęcia, jak się ubierać. - Wydawało mi się, że tamtego wieczoru u wujostwa wyglądała bardzo ładnie. - Tylko dzięki moim wskazówkom, kochanie... Ja nią kieruję, każę jej rozmawiać z ludźmi, mówię, co ma powiedzieć, czym się ludzie interesują, a czym nie... I robi niezłe postępy. A przy okazji: nie słyszałaś czegoś o człowieku z jeziora i o jego zegarku? - Nie! - odparłam. - Absolutnie nic już o nim nie słyszałam. - Nie sądzę, żebyśmy mieli jeszcze coś o nim usłyszeć... I bardzo dobrze, nie uważasz? Zgodziłam się z nią, ale w duchu pomyślałam: Coś się musiało wydarzyć; ciekawe, co? Byłam zachwycona okazałością domu Bena. Rezydencja wuja Petera zawsze mi się wydawała wspaniała, ale to, co nam zaprezentował Ben, znacznie ją przewyższyło. Piękne kryształowe pająki i żyrandole wisiały w holu i u szczytu schodów, gdzie Ben i Lizzie witali przychodzących gości. Grace stała nieco z boku, niczym prawdziwa dama dworu... Naliczyłam chyba ze trzydzieści osób. Wielu gości należało do politycznej elity naszego kraju. W pewnej chwili podszedł do mnie wuj Peter i witając się, pocałował mnie w rękę. - Jak ci się podoba dom Bena? - spytał. - Wspaniały - odparłam. - Prawdę mówiąc, jestem trochę zazdrosny. Wnuk mnie prześcignął. - Ludzie mówią, że jest godnym potomkiem zacnych przodków... - Nieraz żałuję, że tak długo nic o nim nie wiedziałem. Wszelkie wypaczenia normalnego życia rodzinnego zawsze są potem źródłem bolesnych przeżyć. Pewnie dlatego pomyślano o ustanowieniu konwenansów... Kto ich przestrzega, może spokojnie żeglować przez życie. - Dla kogoś o twoim temperamencie - to chyba nudne... - Być może - odparł. - Ale nie radziłbym nikomu, kto wchodzi w życie, działać niezgodnie z konwenansami. - A jednak tobie i Benowi to się udawało... - Rzeczywiście... Najważniejsze, żeby się nie dać pogrążyć... Chociaż niektórzy są jakby skazani na przegraną. Słyszałem kiedyś taką anegdotę o sir Walterze Raleighu i królowej Elżbiecie. Otóż stali przy oknie i sir Walter wyrył diamentem na szybie taki napis: "Chętnie bym się wspiął wyżej, ale się boję, że spadnę". Królowa wzięła od niego diament i napisała poniżej: "Jeśli ci brak odwagi, lepiej nie wspinaj się wcale". Nie mieli widać szacunku dla swojej własności, bo nie godziło się chyba rysować w ten sposób pięknego okna, ale kto wie, może warto było dla tak mądrej maksymy... - A ty, wujku, nie bałeś się wspinać? - Raczej nie, a nawet w swoim czasie uprawiałem niebezpieczną górską wspinaczkę. Ben jest do mnie podobny, znacznie bardziej niż Peterkin czy Helena. - Musiałeś być bardzo przystojny, gdy byłeś młody, wujku... - Czy chcesz przez to powiedzieć - zaśmiał się - że nie jestem już tak atrakcyjny jak Ben? - Nie to miałam na myśli. Ty zawsze będziesz atrakcyjny... właściwie obaj jesteście... - To mi przypomina inną anegdotę, którą się przypisuje naszemu szacownemu przyjacielowi Disraelemu. Otóż miał on powiedzieć: "Każdy lubi pochlebstwa, ale gdy obdarzasz nimi monarchów, idź na całego i schlebiaj, ile wlezie". Czy tak właśnie teraz postępujesz ze mną? - Nie, wujku, wcale nie! Ale swoją drogą, zawsze o tobie myślę jako o królu naszej rodziny. Więc może i masz w sobie coś z monarchy. Niemniej nie chciałam ci schlebiać. Mówiłam prawdę i nie ma to nic wspólnego z twoją wysoką pozycją... - Kochana z ciebie dziewczyna. Przypominasz mi swoją babkę. Bardzo mnie przed laty zmartwiła wiadomość o jej tragicznej śmierci. Że też taki smutny los musiał spotkać tę mądrą, atrakcyjną i tak jeszcze młodą kobietę... Przepraszam, widzę, że robię się ponury jak noc. Ale patrz, kto idzie? Zbliża się do nas moja zacna synowa, Frances. Zostawię cię z nią. Taka z niej cnotliwa dama, że w jej towarzystwie od razu sobie uświadamiam, jaki ze mnie grzesznik. - Wuju, kochany, nie masz pojęcia, jak miło się z tobą rozmawia. - Witaj, Frances! - zawołał. - A gdzie Peterkin? Ach tak... widzę... tam stoi... Zapewne masz ochotę pogadać z Angelet. Zostawiam was, bo muszę się jeszcze z kimś spotkać... Dołączył do nas Peterkin i oboje z Frances zapewniali, że bardzo się cieszą z mego przyjazdu do Londynu. Pytali też, jak długo zamierzam tu pozostać. - To zależy... odparłam. - Jeszcze niczego nie postanowiłam. Mam tutaj dom i zupełną niezależność, co jest bardzo przyjemne. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie cenię sobie wspaniałej gościnności wuja Petera i Amaryllis. - Doskonale rozumiem, że chcesz być niezależna - powiedziała Frances. - Może miałabyś ochotę odwiedzić nas w misji? - Dziękuję za zaproszenie. Już miałam zamiar sama się wprosić. - Moja droga, nie ma potrzeby, żebyś czekała na zaproszenie. Zawsze będziesz u nas mile widziana - oznajmiła Frances. - Oczywiście! - dodał Peterkin. - Bardzo chcielibyśmy zobaczyć cię u nas. Kto wie, może nawet damy ci jakąś pracę. - U nas zawsze jest masa roboty - wyjaśniła Frances. - Szczególnie teraz, kiedy znacznie rozszerzyliśmy naszą placówkę. Przejęliśmy sąsiedni budynek, dzięki czemu niemal dwukrotnie powiększyliśmy powierzchnię. Mamy ogromne kuchnie i codziennie wydajemy dziesiątki litrów dobrej, pożywnej zupy. Szukamy pomocników i stale rozglądamy się za kimś, kto chciałby z nami pracować. - Większość ludzi, którzy się udzielają w naszej misji - zaznaczył Peterkin - kieruje się pobudkami ideowymi i pracuje bezinteresownie. Przeważnie są to osoby niezależne materialnie, żyjące z własnych środków. Nie stać nas, żeby płacić ludziom pensje, robimy to tylko wyjątkowo. Wszystkie pieniądze, jakie otrzymujemy, są potrzebne na charytatywną działalność. - Wiem, że czynicie cuda... - powiedziałam. - Wiele zawdzięczamy mojemu hojnemu teściowi - przyznała Frances. - Bardzo nam pomaga, zwłaszcza wtedy gdy grozi jakiś polityczny kryzys i Peter chce zwrócić uwagę na szlachetne cechy rodziny. W ten sposób pośrednio pomaga Matthew. O nic nie prosi, chce tylko, żeby rozpropagować nazwisko ofiarodawcy. Zawsze mówię, że to niewielka cena za te dobra, którymi nas obdarza. Frances wyrażała się nieco cynicznie o wuju Peterze. Ale ja i bez niej wiedziałam, że za wszystkim, co wuj Peter robi, kryje się jakiś osobisty motyw. Faktem jest jednak, że łoży na misję, i te pieniądze nie są dla niej bez znaczenia. - Koniecznie nas odwiedź, nie zwlekaj - zapraszała Frances. Przyrzekłam, że przyjdę. Przyjęcie w domu Bena doskonale się udało. Pan domu, zajmując zaszczytne miejsce przy stole, prowadził konwersację, która była zabawna, dowcipna i na czasie, bo zawierała wiele odniesień do tego, co się działo w polityce naszego kraju. Wielu obecnych, co stwierdziłam ze zdziwieniem, znało i było na poufałej stopie z "Dizzy",»* panem Gladstone'em i nawet z Jej Królewską Wysokością... Mowa była o szkockim słudze królowej; nazywał się John Brown i podejrzewano, że jest dla niej kimś więcej niż tylko sługą. Mówiono o skandalicznych karykaturach, jakie się pojawiły w prasie. Zastanawiano się, czy po tych nieodpowiedzialnych plotkach królowa nie zechce wreszcie zrezygnować ze swojej izolacji i zacznie się pokazywać publicznie. Dizzy - pieszczotliwe przezwisko Disraelego. Zauważyłam, że Grace wmieszała się do rozmowy i zabierała głos na równi z innymi, wykazując takie samo znawstwo tematu. Natomiast Lizzie nie odezwała się słowem. Siedziała na drugim końcu stołu, naprzeciw Bena i wyglądała na panią domu, która bardzo nie chce odgrywać tej roli. Chwilami miałam wrażenie, że zaraz wybuchnie płaczem. Często wędrowała wzrokiem do siedzącej o parę miejsc dalej Grace, ale ta była zajęta ożywioną rozmową i wcale nie patrzyła w stronę biednej Lizzie. Żałowałam, że nie siedzę bliżej, by móc z nią porozmawiać. Obserwowałam Bena. Godnie pełnił honory pana domu i widać było, iż jest ogromnie pewny siebie, przekonany, że bardzo szybko znajdzie się w Izbie Gmin. Chyba niczego bardziej nie pragnął, jak tego, by go wybrano. Patrząc na niego, nie miałam wątpliwości, że Ben nie żywi żadnych obaw co do wyniku wyborów. Raz i drugi nasze spojrzenia się skrzyżowały i wtedy mile się do mnie uśmiechał. Pewnie odgadł, że o nim myślałam. Może to niemądre z mojej strony, ale wydawało mi się, że Ben specjalnie się przede mną popisuje. Jakby mi chciał przypomnieć, że należy do mężczyzn, którzy zawsze zwyciężają. Po kolacji panie przeszły do salonu, a panowie zostali w jadalni przy stole i popijali porto. W salonie podeszłam do Lizzie. - Chcę ci powiedzieć, Lizzie, że przyjęcie jest bardzo udane. - Tak...? - odpowiedziała z niedowierzaniem. - Dobrześ się spisała, Lizzie - zapewniła ją Grace. - Naprawdę? - zdziwiła się. - Jak najbardziej! Idzie ci coraz lepiej. Pewnie cieszysz się, że jest z nami Angelet? - Ostatnio mieszkałaś na wsi? - zwróciła się do mnie Lizzie. - Tak! Przebywałam na wsi u rodziców. - Przyjemnie być na wsi, prawda? - Tak! Bardzo! - Mam nadzieję, że będę mogła zobaczyć twego słodkiego dzidziusia. - Rebeka już nie jest dzidziusiem. Nie byłaby szczęśliwa, gdybyś ją tak nazwała. Jest teraz małą dziewczynką i chce, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Lizzie roześmiała się i całkiem się rozchmurzyła, widać było, że jest zadowolona. - Z Pedreka też cały kawaler. Świetnie się razem bawią. Uwielbiają parki. Któregoś dnia przyprowadzę ich do ciebie, jeśli pozwolisz. - O tak! Bardzo proszę, musisz koniecznie z nimi przyjść! Zanim mężczyźni pojawili się w salonie, Lizzie pokazała mi swoją sypialnię. Wprawdzie w ich domu był specjalny pokój, gdzie panie mogły poprawić toaletę i odświeżyć się, jednak Lizzie wolała zaprowadzić mnie do siebie. Domyśliłam się, że chce ze mną porozmawiać bez świadków. Po wyglądzie sypialni zorientowałam się, że Ben na pewno z nią tego pokoju nie dzieli. A więc śpią osobno... pomyślałam. - To się już prawie kończy, prawda? - spytała. - Nie wiem, o co ci chodzi. - Mówię o przyjęciu. - O, tak! Już wkrótce się wszyscy rozejdziemy i znów będziesz miała swój piękny dom tylko dla siebie. - Nie to miałam na myśli. - Spojrzała na mnie smutno i nagle zarzuciła mi ramiona na szyję i zaczęła płakać. - Co się stało, Lizzie, kochanie? Nie płacz, moja droga! Od płaczu będziesz miała czerwone oczy, a chyba nie chcesz, żeby ludzie to widzieli. - Ach, nie... nie... - próbowała się uspokoić, lecz cała była rozdygotana. Pomogłam jej wytrzeć oczy. - Co się stało, Lizzie? - powtórzyłam bardzo łagodnie. - Ja... ja chciałabym wrócić do swojego kraju... Ja się tu nie nadaję. Nie powinnam była przyjeżdżać. - Chodzi ci o spotkania z ludźmi? Nie lubisz przyjmować gości? - Nie wiem, co mam mówić. Grace mi podpowiada, coś w końcu mówię, ale potem nie wiem, co robić dalej. Nigdy się tego nie nauczę. Nie jestem taka sprytna jak inni. Wiem, że Ben żałuje, iż się ze mną ożenił. - Jak to? Powiedział ci coś takiego? - naciskałam na nią. Potrząsnęła głową. - Nie, nie powiedział, ale ja i tak wiem. - Nie jest dla ciebie dobry? Źle cię traktuje? - Nie, Angelet! Ben jest dla mnie zawsze bardzo dobry i cierpliwy, bo... musi być cierpliwy... ale myślę, że chyba powinien był się ożenić z Grace. Miałam ochotę jej powiedzieć, że Grace nie przyniosłaby mu w posagu kopalni złota, ale się zmitygowałam. - Ben ożenił się z tobą, bo tego pragnął - powiedziałam. - A ja myślę, że to mój ojciec go do tego namówił. Biedna Lizzie... Zbudziła się we mnie ogromna litość dla niej. Co więcej, czułam, że zaczynam nienawidzić Bena, który dla majątku ożenił się z Lizzie i narzucił jej tryb życia, do jakiego się absolutnie nie nadawała. - Chcę ci powiedzieć, Lizzie, że przyjmowanie gości i spotykanie się z ludźmi to tak naprawdę nie są ważne sprawy. - Owszem, dla Bena są ważne, bo on chce zasiąść w parlamencie. A jak zostanie posłem, dla mnie będzie jeszcze gorzej... Nigdy nie dam sobie z tym rady. Próbuję... ale... - Kiedy całkiem dobrze sobie radzisz... - Nie, nie radzę sobie. Nie jestem dość mądra... nie jestem dość mądra dla Bena. - Musisz wiedzieć, Lizzie, że mężczyźni wcale nie lubią mądrych kobiet. Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem. - Tak, moja droga. Mężczyźni uważają, że mądrość jest ich przywilejem. Znam bardzo mądre kobiety, które udają niezbyt mądre, aby się bardziej podobać mężczyznom. - Nie wierzę, mówisz tylko tak, by mnie pocieszyć. Ach, Angelet! Tak mi ciężko... tak bardzo się martwię... - Nie martw się, Lizzie, nie warto się przejmować! - Grace jest dla mnie bardzo dobra, ale nie może być przy mnie przez cały czas. Pomaga mi: mówi, w co mam się ubrać, co i kiedy powiedzieć, ale ja wiem, że wciąż nie robię tego, jak należy. Potem w nocy nie mogę zasnąć, leżę bezsennie i wciąż o tym myślę... Tak bardzo bym chciała wrócić do Australii... i żeby mój tata żył, i żeby wszystko było jak dawniej... - Ach, Lizzie, nie powinnaś tak na to patrzeć. Jesteś żoną Bena. Powinnaś być z tego dumna, przecież widzisz, jak bardzo ludzie go cenią... - To mnie właśnie martwi... Nie powinnam była wyjść za niego za mąż. - Ależ Lizzie! Przestań rozpamiętywać to, co było, a myśl o tym, co jest teraz. Jesteś jego żoną, bez ciebie Ben nie miałby tego wszystkiego, co posiada. Dzięki tobie zdobył kopalnię złota, prawda? Ben bardzo dużo ci zawdzięcza i jestem pewna, że doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Czy ty go kochasz? Potaknęła. - Jeśli tak, wszystko będzie dobrze. - Mam Grace, która mi pomaga, a teraz mam także ciebie... Ale najgorsze, że nie mogę spać. Właśnie dlatego tak źle się czuję... Gdy udaje mi się przespać noc, nazajutrz czuję się o wiele lepiej. Grace dała mi pewien środek, który pomaga mi zasnąć. - Tak? Co ci dała? - Nie pamiętam nazwy, ale mam buteleczkę tego leku, na niej jest napisane, jak on się nazywa. Pokażę ci ją. Otworzyła szafkę i wyjęła buteleczkę. - Laudanum - przeczytałam i wpadłam w panikę. - To bardzo dobry środek, Angelet - zapewniała mnie. - Pozwala mi zasnąć. Wiem, że nie wolno zażywać więcej, niż jest napisane, bo wtedy zrobiłabym się za bardzo śpiąca. - Powinnaś pójść do lekarza i poradzić się, czy masz to brać czy nie. - Nie pójdę, bo nie jestem chora. Ja tylko nie mogę zasnąć, gdy jestem zdenerwowana. Gdy zażyję lek, całą noc śpię, a rano inaczej już patrzę na świat. - Mimo wszystko nie jestem pewna, czy ten właśnie środek powinnaś zażywać. Ben o tym wie? - Nie i proszę cię, żebyś mu nic nie mówiła. Nie chcę, by wiedział, że się martwię. - Dobrze, nie powiem, ale chciałabym, żebyś poszła do lekarza, bo z takimi środkami jak laudanum trzeba być bardzo ostrożnym. - Grace mówi, że ludzie zażywają laudanum na różne schorzenia, także na ból zęba. Ja na szczęście na to nie cierpię, lecz mnie ten lek pomaga na spanie i naprawdę dobrze działa. - Ale wolałabym, żebyś się upewniła, czy to jest dla ciebie odpowiedni lek; możliwe, że lekarz zapisze ci inny środek na bezsenność. - Dobrze! - zgodziła się. - Zapytam lekarza. - Wiesz, Lizzie, myślę, że mogłybyśmy się teraz częściej widywać. Mamy sobie tyle do powiedzenia! Przyjdę do ciebie z Rebeką, żebyś zobaczyła, jak wyrosła, a Morwenna przyprowadzi Pedreka. - Obiecaj! - prosiła. - Obiecuję, a ty przyrzeknij, że pójdziesz do lekarza. Teraz jednak musimy chyba zejść do gości. Kiedyśmy wróciły do salonu, nasi panowie już tam byli. Przez jakiś czas rozmawialiśmy podzieleni na małe grupki. Widziałam Justina bardzo poważnie dyskutującego o czymś z Grace. W pewnej chwili podszedł do mnie Ben, usiadł blisko i spytał, czy dobrze się bawię na przyjęciu. - Owszem, uważam, że to bardzo interesujące spotkanie. - A podoba ci się mój dom? - Sądzę, że świetnie się nadaje do celów, do jakich ma ci służyć. - Nie wiem, czy powinienem to uznać za pochwałę, ale jestem szczęśliwy, że mogę cię widzieć u siebie. Mam nadzieję, że nie będziesz próbowała mnie unikać? - Nie wiem, to zależy od okoliczności. - Jeśli mógłbym cię czasem widywać, życie wydawałoby mi się bardziej znośne. - Kto by przypuszczał? Sądziłam, że masz bardzo znośne życie. Jesteś przecież człowiekiem sukcesu. - Ten sukces nie dał mi szczęścia. - Nie brałeś tego pod uwagę, gdy liczyłeś karaty, co? Ale podobno zamierzasz wziąć szturmem Angielski Parlament. - Dramatyzujesz... Zawsze to robiłaś. - Przysunął się do mnie bliżej i patrzył na mnie z czułym uśmiechem. - Nie zachowuj się zbyt wylewnie. Ludzie patrzą! - Nie wiem, czy potrafię ukryć swoje uczucie do ciebie. - W tych okolicznościach lepiej będzie, jak się nie będziemy spotykali. - Może nie powinniśmy się spotykać publicznie, ale... sam na sam. - Nie mam zamiaru wdawać się w żadne potajemne romanse. - Spotkajmy się gdzieś w plenerze... Może pójdziemy w górę rzeki, gdzieś, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać. Udałam, że nie słyszałam, co powiedział, i zmieniłam temat. - Rozmawiałam z Lizzie, nie jest zbyt szczęśliwa... Milczał. - Czy to jest w porządku - spytałam - żeś zabrał jej kopalnię złota i z dochodów, jakie przynosi, stworzyłeś Lizzie egzystencję, której nienawidzi? - Kopalnia jest naszą wspólną własnością. - Podobno własność zamężnej kobiety staje się automatycznie własnością jej męża. Co za wredne prawo... - Nie przeszłoby mi nawet przez myśl, żeby zabrać Lizzie coś, co do niej należy. Robię, co mogę, by dać jej to, czego pragnie. - Mnie się wydaje, że Lizzie marzy o spokojnym życiu na wsi, podobnym do tego, jakie miała, zanim wyszła za mąż. - Jestem pewny, że przywyknie do obecnego trybu życia. Bardzo się ucieszyła, gdy się dowiedziała, że przyjdziesz. W pewnej chwili przysiadła się do nas Grace, zajęła miejsce z drugiej strony Bena i dziękowała mu za udany wieczór. - Było wspaniale - powiedziała. - Gratuluję ci, Ben! - Przyjęcie jeszcze się nie skończyło - zauważył. - Moim zdaniem przebiega zadowalająco. Zauważyłam, że lord Lazenby niesłychanie się rozbawił, oglądając karykatury Jej Królewskiej Mości... - mówiła dalej. - Można się było tego spodziewać, jest przeciwnikiem monarchii. Co prawda trudno to zrozumieć, biorąc pod uwagę jego pochodzenie, ale zawsze był perwersyjny. - Uśmiałam się, obserwując go. Ale, ale! - zawołała nagle. - Spójrz na biedną Lizzie, jest zupełnie sama. Chodźmy, Angelet, trzeba się nią zająć. - Oczywiście! - zgodziłam się. Powstałyśmy z miejsc. Ben popatrzył na mnie z żalem, ale zignorowałam to, i poszłyśmy porozmawiać z Lizzie. Była nam wdzięczna. Pozostałyśmy przy niej do końca wieczoru. Po powrocie do domu, gdy opadło podniecenie, poczułam smutek. Byłam bez reszty zafascynowana Benem. Jakże chętnie pomagałabym mu w politycznych zmaganiach, tak jak podobno Mary Anne Disraeli pomaga swemu mężowi. Uchodzi za nadzwyczajną żonę. Przyznaje, że Disraeli ożenił się z nią dla pieniędzy, ale twierdzi, że gdyby miał to uczynić powtórnie, drugi raz ożeniłby się z nią z miłości. Może tak będzie i z Lizzie... Pani Disraeli podobno cierpliwie czeka na swego męża, aż wróci z Izby Lordów, i nawet o bardzo późnej porze zawsze ma dla niego kolację. "Moja droga - miał jej pono powiedzieć - zachowujesz się bardziej jak kochanka niż żona". Czy to, mimo swego cynizmu, nie jest czarujące? Ale Lizzie daleko było do Mary Anne Disraeli. Smutno mi się zrobiło, gdy rozpamiętywałam dzisiejszy wieczór. Nie tylko dlatego, że sobie uświadomiłam, jak wiele straciłam, odtrącając Bena. Było mi także bardzo żal Lizzie. Biedulka nigdy się nie zmieni. Patrząc w jej kochane, niebieskie oczy, widziałam, że stacza dramatyczną walkę sama ze sobą. Grace jest dla niej bardzo dobra, ale nie może sterczeć przy niej przez cały czas, czego dzisiejszy wieczór był najlepszym dowodem. Zastanawiałam się, co im przyszłość przyniesie. Nie ulegało kwestii, że Ben zwycięży w wyborach, ale gdy już się znajdzie na samym szczycie, Lizzie na pewno mu nie pomoże utrzymać się na nim. Przypomniałam sobie ulubione powiedzonko Disraelego o karierze parlamentarzysty. Przyrównywał jego wysiłki do wspinania się po słupie posmarowanym tłuszczem lub mydłem.»* "Wejść trudno - mówił - ale utrzymać się jeszcze trudniej". Otóż to! Jak się będzie czuł wybitny polityk, mając żonę, która lepiej się czuje na australijskiej farmie niż w wytwornej angielskiej rezydencji męża. Wspinanie się na taki słup jest częstym elementem jarmarków i zabaw ludowych w Anglii. Fanny Nasze dzieci tak bardzo lubiły ze sobą przebywać, że postanowiłyśmy z Morwenną jak najczęściej im to umożliwiać. Jednego dnia Rebeka udawała się do domu Cartwrightów, a drugiego Pedrek przychodził do nas. W ten sposób każda z nas miała dzień wolny, mogła swobodnie robić zakupy i załatwiać różne ważne sprawy, nie niepokojąc się, że dziecko zostało wyłącznie pod opieką służby. W któryś wolny dzień pomyślałam, że mogłabym skorzystać z zaproszenia Frances i Peterkina i odwiedzić ich misję. Gdy powiedziałam o tym Helenie, uprzedziła mnie, że wizyta w misji może się okazać nie tylko interesującym, ale także bardzo wzruszającym przeżyciem. "Niektóre osoby - mówiła - nie mają pojęcia o nędzy i cierpieniach innych ludzi". Matthew był jednym z nielicznych, którzy mieli głęboką tego świadomość, i nieraz z nią o tym rozmawiał. Twierdził, że widział wiele przejawów ludzkiego nieszczęścia, gdy zbierał materiały do swojej książki. Frances i Peterkin też mogliby zapewne niejedną smutną historię opowiedzieć o podopiecznych z misji. Helena zaproponowała, że każe mnie rano odwieźć do misji, a potem przyśle powóz, żeby mnie stamtąd zabrał. - Nie ma potrzeby - powiedziałam jej. - Wezmę dorożkę. - To nie jest takie proste - odparła. - Możesz łatwo dostać dorożkę, by udać się w tamtą stronę, ale wątpię, czy zdołasz potem na miejscu jakąś złapać, żeby wrócić do domu. Wybrałam się wczesnym przedpołudniem. W miarę jak dorożka wiozła mnie w kierunku wschodnim, zaczęłam dostrzegać uderzające różnice w wyglądzie ulic. Zawsze mnie interesowały pełne życia ulice tych dzielnic Londynu, które znałam najlepiej. Domy były tu duże i eleganckie, widziało się sporo ogrodów i skwerów, a parki przywodziły na pamięć uroki wiejskiego krajobrazu. Hyde Park ze swoją ulicą do konnej jazdy "The Row" i jeziorem Serpentine, pałac, w którym królowa spędziła swoje dzieciństwo - to wszystko było rozkoszą dla oka. Widok ulic nędzy stanowił szalony kontrast... Ogromny ruch i niesamowity wręcz hałas. Wydawało mi się, że tutejsi ludzie nie mówią, lecz krzyczą na najwyższym diapazonie. Trzymaliśmy się głównej ulicy, ale rzuciłam też okiem na boczne. Zobaczyłam nędznie wyglądające, bose dzieci. Widziałam stragany, na których zgromadzono towary wszystkie, jakie tylko istnieją: od wielkich komód z szufladami do lepów na muchy. Kobiety sprzedawały szpilki i igły, mężczyźni roznosili gorące paszteciki. Widziałam też mężczyzn siedzących na chodniku, grali w jakąś grę, wyglądali podejrzanie. Wśród tumultu i wrzawy odbywały się występy: grupa śpiewaków popisywała się wykonywaniem ballad. Misja zajmowała wysoki prostokątny budynek. Powstał z połączenia dwóch domów pamiętających dawne lepsze czasy, kiedy w tej dzielnicy panował względny dostatek. Weszłam do dużego holu. Zauważyłam, że są w nim bardzo wysokie ściany i prawie nie ma mebli; był tylko stół i krzesła. Na stole stał dzwonek. Zadzwoniłam i niemal natychmiast zjawiła się młoda kobieta. Wysoka, grubokoścista, niedbale uczesana, miała na sobie roboczy fartuch, coś w rodzaju kitla. Dopóki nie przemówiła, myślałam, że to służąca. - Witam panią! - powiedziała. - Pani Mandeville? Prawda? Frances uprzedziła nas o pani wizycie. Jest teraz w kuchni; wydajemy obiad i jesteśmy trochę spóźnione. Zaprowadzę panią do niej. Proszę pozwolić, że się przedstawię: jestem Jessika Carey. - Przywitałyśmy się, podając sobie ręce. Uśmiechnęła się i wyszła z holu. Poszłam za nią. W powietrzu roznosił się jakiś smakowity zapach. Zeszłyśmy schodami jedną kondygnację w dół i znalazłyśmy się w obszernej izbie z wielkim kuchennym piecem pośrodku. Na płycie pieca podgrzewało się kilka sporych kotłów z zupą, a na stole ustawiono stosy drewnianych misek. Tu spotkałam się z Frances. Ubrana była w taki sam kitel jak Jessika, miała wypieki na twarzy i wydawała krótkie dyspozycje, w typowy dla niej precyzyjny sposób, dobrze mi skądinąd znany. Na mój widok uśmiechnęła się. - Witaj! - powiedziała. - Jesteśmy trochę spóźnieni, ludzie zaczną się zaraz schodzić. Trzeba zanieść na górę miski. Możesz nam w tym pomóc? - Oczywiście! Dokąd mam je zanieść? - Proszę pójść za mną, pokażę! - odezwała się Jessika, biorąc ze stołu naręcze misek. Wzięłam tyle misek, ile zdołałam utrzymać, i ruszyłam za nią. Na górę prowadziło kilka schodków. Weszłyśmy do pokoju, na środku którego stał długi drewniany stół, a na nim kilka metalowych podstawek. Domyśliłam się, że na nich ustawia się kotły. Obok leżały pokaźnej wielkości chochle. - Tu wydajemy posiłki - wyjaśniła Jessika - bo tak jest najwygodniej. Drzwi wychodzą na ulicę i ludzie wchodzą wprost z dworu. O tej porze mamy zawsze najwięcej roboty, bo to czas obiadu. Frances uważa dokarmianie za jedną z naszych najważniejszych czynności. Musimy dbać także o ciała naszych podopiecznych, nie tylko o ich dusze... - zaśmiała się. - Cieszę się, że pani przyszła. Potrzebna nam jest każda para rąk. Postawiłyśmy miski na stole i poszłyśmy po następne. - Zostawię tu panią - oznajmiła Jessika. - Muszę jeszcze paru rzeczy doglądnąć. Jeśli mogłaby pani przynieść wszystkie miski na górę i rozłożyć je na stole, byłaby to dla nas wielka pomoc. Ludzie zjawiają się tu o jedenastej trzydzieści i na tę porę musimy być gotowi, inaczej zrobi się chaos. Codziennie zgłasza się więcej potrzebujących, co wymaga przygotowywania coraz większej liczby porcji. Frances bardzo się przejmuje, gdy braknie jedzenia i musimy niektórych odesłać z kwitkiem. Wydawało mi się, że Frances przywitała mnie nie dość serdecznie, mimo że przecież sama prosiła, bym przyszła, i miałam wrażenie, że mówi to poważnie. W końcu jednak zdałam sobie sprawę, że ona naprawdę ciężko pracuje. To nie przelewki... Ciotka Amaryllis zawsze podkreślała, że to, czego się podjęli Peterkin i Frances w misji, jest prawdziwą harówką. Zmęczyłam się, biegając z dołu do góry z drewnianymi miskami, ale udało mi się zgromadzić na stole sporą ich liczbę. W pewnej chwili otworzyły się drzwi od ulicy i do sali wszedł jakiś pan. Już miałam mu powiedzieć, iż jeszcze nie jesteśmy gotowe, ale się w porę spostrzegłam, że nie mógł przyjść po zupę. Był gustownie ubrany i wyglądał dystyngowanie. Przez moment mi się zdawało, że ma smutną twarz, ale gdy się uśmiechnął, wrażenie minęło. - Dzień dobry! - przywitał mnie. - Dzień dobry! - odpowiedziałam. - Chyba się nie znamy? - spytał. Zdziwiło mnie, że sądzi, iż mogliśmy się już spotkać, ale przyszło mi na myśl, że pewnie jest jednym ze stałych współpracowników misji, a osób zgłaszających się do udzielania doraźnej pomocy musi być sporo i często się zmieniają. - Jestem Timothy Ransome - powiedział. - Bardzo mi miło. Nazywam się Angelet Mandeville. - Frances wspominała nam o pani. Jest pani zdaje się krewną Peterkina? - Zgadza się. Co prawda nasze pokrewieństwo jest nieco skomplikowane, ale na pewno istnieje. - Czy była pani już kiedyś w naszej misji? - Nie! Jestem tu po raz pierwszy. - I od razu przydzielili panią do noszenia misek, co? - Właśnie... Ale wszyscy byli bardzo zajęci, a miski trzeba przecież przynieść na górę. - Tak! Wydajemy w nich poranną zupę. Pomogę pani. Zdjął palto i zabrał się do roboty. Kiedyśmy weszli do kuchni, powitał go okrzyk: - Cześć, Tim! Jesteśmy dziś spóźnieni. - Pomagam w noszeniu misek - wyjaśnił. - Dobrze! Wkrótce wszystkie miski znalazły się na górze. - "Gdy pracuje więcej ludzi, mniej się każdy z nich utrudzi" - zacytował znane powiedzonko. - Na to wygląda. Czy pan jest stałym współpracownikiem misji? - Przychodzę tu dość często. Uważam, że Frances i Peterkin robią bardzo dobrą robotę. - Tak! Już dawno o tym słyszałam. - I teraz przyszła pani osobiście się przekonać. - Tim! Tim! - zawołano. - Potrzebny nam jest silny mężczyzna do przeniesienia kotłów. - Już idę! - odkrzyknął, a zwracając się do mnie, powiedział: - Pani wybaczy... To był niezwykły dzień. Stałam za stołem w szeregu innych osób, wśród których był również Timothy, i chochlą nalewałam zupę do misek. Pouczające doświadczenie... Widziałam dziesiątki chciwych rąk, wyciągniętych po miskę, a potem obserwowałam, jak ci nieszczęśnicy żarłocznie się posilają. Mieli na sobie łachmany, byli niechlujni i głodni. Ich widok mnie zasmucił i jednocześnie zezłościł. Szczególnie mnie wzruszyły głodne dzieci. Pomyślałam o naszych dzieciach, o Pedreku, którego nieraz trzeba było namawiać do jedzenia zabawnymi historyjkami takimi jak: "Sroczka kaszkę warzyła, temu dała na miseczkę, temu dała na łyżeczkę, a temu nic nie dała i frrrr, poleciała". I tak w kółko, aż zjadł wszystko, co było na talerzu. Wreszcie skończyło się wydawanie zupy. Trochę zmniejszyliśmy porcje, żeby wystarczyło dla wszystkich. - Nie powinna się pani tak bardzo martwić o tych ludzi - powiedział Timothy. - Przecież próbujemy jakoś złu zaradzić. Wiem jednak, że pierwsze zetknięcie jest bolesnym przeżyciem. - Przypuszczam, że i pan doznawał takich uczuć. - O tak! Przyznaję, że tu spotkałem się z tak przygnębiającymi życiowymi tragediami, o jakich mi się przedtem nawet nie śniło. - Wiem i muszę być na to przygotowana. - Po wydaniu posiłku naszym podopiecznym nas też czeka mały poczęstunek. Bardzo skromny, ale zawsze coś. Dostajemy chleb, ser i szklankę jabłecznika. - To brzmi zachęcająco! - Pokażę pani, jak to się organizuje. Jak dobrze pójdzie, sami się obsłużymy i będziemy mieli pół godziny wytchnienia. Na moment znowu zjawiła się Frances. Przybiegła do nas w pośpiechu i jeszcze raz się ze mną przywitała. - Jak się masz, Angelet? Miło z twojej strony, że się u nas pokazałaś. Przepraszam, że byłam taka zajęta, gdy weszłaś. Co za dzień! Bałam się, że nie zdążymy na czas, zanim nas oblegną te głodne hordy. Widzę, Tim, że się zajmujesz Angelet i wtajemniczasz ją w arkana naszych spraw. To dobrze! - zaśmiała się do mnie. - Wkrótce się przyzwyczaisz, wieczorem wszyscy schodzimy się na kolację i omawiamy miniony dzień. Koniecznie przyjdź na to spotkanie. Zobaczymy się później. Mam trochę kłopotów z Fanny. - Czy mogę ci pomóc? - spytał Timothy. - Nie! Dziękuję! Już mam kogoś do pomocy. Nie wiem, co mamy począć z tym dzieckiem. Jeśli tylko będę mogła, postaram się jeszcze z tobą zobaczyć, Angelet. Na razie... - I znowu wybiegła. - Teraz się zakrzątniemy koło naszego jedzenia - powiedział Timothy. Było mi trochę głupio siedzieć w małym pokoju z mężczyzną, którego nigdy przedtem nie spotkałam, i jeść jeszcze ciepły chrupiący chleb z serem, popijając to wszystko jabłecznikiem z kufla stojącego na stole. - Muszę się przyznać, że coś wiem o pani - zaczął Timothy. - Słyszałem o pani mężu. Swego czasu pisały o nim gazety. Wtedy właśnie się dowiedziałem, że pani jest spokrewniona z Peterkinem. Przeżyła pani straszną tragedię. Bardzo mi przykro... - Tak, to było straszne, ale należy już do przeszłości. - Pani mąż był bohaterem. - To prawda. Zginął, ratując życie drugiemu człowiekowi. - Jest pani zapewne bardzo z niego dumna? Potaknęłam. - Proszę mi wybaczyć - mówił dalej. - Może nie powinienem był o tym mówić. Czy pani ma zamiar tu pracować? - Ach, nie! Nie mogłabym. Mam czteroletnią córeczkę. Dziś przyszłam tu dlatego, że ją zostawiłam u przyjaciół. Zauważyłam, że ma rozczarowaną minę, i dodałam: - Ale na pewno jeszcze przyjdę, gdy tylko pojawi się taka możliwość. - Praca w misji jest przygnębiająca, zwłaszcza na początku. Wszystko wydaje się takie dziwne, smutne i niezrozumiałe. Ale można to uczucie pokonać i z czasem przywyknąć. W końcu zdajemy sobie sprawę, że nie ma sensu martwić się i żałośnie kiwać nad kimś głową, nie robiąc nic, by mu pomóc. Wybraliśmy pracę na rzecz tych ludzi, i to bardzo wciąga. Frances jest jedną z najwspanialszych kobiet, jakie znam. Nie siedzi z założonymi rękami i nie narzeka na nierówności społeczne, ale robi wszystko, by nieść pomoc ludziom pokrzywdzonym przez los. Oczywiście, nie każdy może sobie na to pozwolić. Wiem. Frances ma swoje prywatne dochody, podobnie jak Peterkin. Dobrana z nich para, są nadzwyczajnym małżeństwem. Tyle tylko, że nie mają dzieci. Ale gdyby je mieli, ucierpiałaby na tym praca w misji. W sumie muszę stwierdzić, że związek tych dwojga jest jednym z nielicznych doskonałych małżeństw. - Widzę, że pan ich szczerze podziwia. - Tak, i nie tylko ja. Inni też. Z początku ludzie miewają zastrzeżenia do nieco surowych manier Frances, ale gdy ją lepiej poznają, widzą, że pod pozornym chłodem kryje się złote serce. Mnie wystarczyło, że wspomniał o "złocie", by od razu przypomniał mi się Golden ŃCreek, Złoty Potok i Ben myjący w nim ręce. Gdyby wtedy nie odkrył w potoku złota, byłby dziś wolny. - Ja też jestem zdania, że Frances jest nadzwyczajną osobą - powiedziałam. - Z pewnością pani do nas wróci. Porwie panią ta praca. Ja przychodzę tu dwa albo trzy razy na tydzień. Należę do tych, których Frances określa jako dorywczych pomocników. Jasne, że ona woli pracujących w pełnym wymiarze godzin, jak nasza arystokratka, Jessika. Czy pani ją poznała? - Tak! Spotkałyśmy się, gdy tylko tu weszłam. - Jessika jest prawą ręką Frances, duszą i sercem oddaną tej pracy. Inna rzecz, że zapewne wszyscy bylibyśmy jej tak samo oddani, gdybyśmy nie mieli innych obowiązków. - A pan ma ich dużo? - Mam majątek ziemski, na szczęście położony blisko Londynu, co bardzo ułatwia sprawę. Posiadłość leży niedaleko Hampton. Mam też dwoje dzieci, syna i córkę, więc jak pani widzi, nie mogę się całkowicie poświęcić pracy w misji. - Rozumiem. - Córeczka na pewno w pewnym stopniu wynagradza pani stratę, jaką pani poniosła. - O tak! - Ja czuję podobnie, jeśli chodzi o Aleka i Fionę. Przed czterema laty straciłem żonę. - Szczerze panu współczuję. - Żona uległa śmiertelnemu wypadkowi w czasie jazdy konnej. To stało się tak nagle. Jeszcze ranek spędziliśmy razem, a wieczorem już jej nie było. - To straszna tragedia. - Niestety, takie rzeczy się zdarzają. Tylko nikt się nie spodziewa, że właśnie jego to spotka. - W jakim wieku są pańskie dzieci? - Alek ma dziesięć lat, a Fiona osiem. - Więc pamiętają matkę. Potaknął ze smutkiem. - Ale nie bądźmy tacy ponurzy - uśmiechnął się do mnie. - Czy miałaby pani jeszcze ochotę na jabłecznik? - Nie, dziękuję. Odnieśliśmy naczynia do kuchni, umyliśmy je w zlewie, i przy tej okazji natknęliśmy się na Frances. - Mamy zmartwienie - powiedziała. - Billings znowu rozrabia. - Zmarszczyła brwi. - Widzisz, Billings pije. Po trzeźwemu nie jest taki zły, ale nie może sobie poradzić z nałogiem. Nie potrafi ominąć żadnego baru. Wiesz, jak to mówią pijacy: "Wypije za grosz, a jest pijany jak za dwa". Billings pije przez całe życie, a jego żona, Emily, to głupia kobieta. Już dawno powinna była go zostawić, ale nie chce. Jest jej drugim mężem, i chyba ją jakoś zauroczył, bo mu wszystko wybacza. Fanny - to jej córka z pierwszego małżeństwa. Jej ojciec pracował na budowie, spadł z rusztowania i zabił się. Rodzina nie otrzymała żadnego odszkodowania. To też jeden z problemów, nad którymi pracujemy - wyjaśniła. - Potem Emily wyszła za mąż za Billingsa i zaczęły się jej kłopoty. - Takich i podobnych przypadków jest cała masa - powiedział Timothy. - To prawda - zgodziła się Frances. - Gdyby chodziło o samą Emily, powiedziałabym jej: w porządku! Nie chcesz go zostawić, ponoś konsekwencje! Ale jest dziecko, Fanny. Bystra z niej dziewczyna. Mogłabym jej pomóc, lecz ma dopiero piętnaście lat, więc trudno zabrać ją od rodziny. W sądzie Emily zawsze staje po stronie męża i wszystkiemu zaprzecza. Może ją zbić, niemal zabić, a ona i tak powie, że spadła ze schodów. Chodzi mi jednak o Fanny. Z tego, co słyszę, istnieje podejrzenie, że ojczym wykorzystuje ją seksualnie. Wydedukowano to jakoś ze słów dziewczynki. Nie mogę zignorować takiej wiadomości. Muszę coś w tej sprawie zrobić. - Trudny problem - zgodził się Timothy - ale jeśli mógłbym w czymś pomóc... - Zgłoszę się do ciebie, nie bój się! A ciebie, Angelet, od razu rzucono na głęboką wodę. Gdyby nie to, że mamy od rana urwanie głowy, oprowadziłabym cię po całej misji. - Tym się nie przejmuj. Mam zamiar zapoznawać się po kolei z pracą poszczególnych ogniw i w ten sposób zorientować się, jak działa cała misja. - Podobno powóz ma przyjechać po ciebie o czwartej? - spytała. - Tak, Helena się uparła, że go przyśle. - I bardzo słusznie. Nigdy byś tu nie dostała dorożki. - Szkoda, że nie wiedziałem o tym wcześniej. Mógłbym panią odwieźć do domu - wtrącił się Timothy. - Innym razem, Tim! - odpowiedziała za mnie Frances. - Jestem pewna, że Angelet jeszcze tu nieraz przyjdzie. - Oczywiście! Może nawet w najbliższy piątek, jeśli będę mogła zostawić Rebekę u Morwenny. - Ja też będę w piątek - powiedział Timothy - i biorę na siebie bezpieczny powrót pani do domu. Frances spojrzała na nas rozpromieniona. - Doskonale! A więc do piątku! Obiecuję, że znajdę ci mnóstwo roboty. Odtąd odwiedzałam misję dwa razy w tygodniu: w środy i piątki. Frances była zachwycona i zawsze znajdowała mi coś do roboty. Pracując w misji, dowiedziałam się, jak wygląda życie ludzi ubogich i jak bardzo różni się na przykład od mego. Byłam tym przerażona i zszokowana. Jednocześnie jednak miałam satysfakcję, że nie pozostaję bierna, ale staram się coś dla biedaków zrobić. Zaprzyjaźniłam się z Timothym, który zawsze przychodził do pracy w te same dni co ja. Zwykle przyjeżdżałam do misji powozem Heleny, a potem Timothy odwoził mnie do domu. Ciotka Amaryllis była zadowolona, że pomagam Frances i Peterkinowi. Chwalili mnie, że dzielnie pracuję i robię bardzo pożyteczną robotę. - Dobrze, że masz zajęcie - powiedziała. - Peter mówi, że właśnie to ci jest potrzebne. On daje na misję dużo pieniędzy. Przytaknęłam jej, choć dobrze pamiętałam uwagę Frances, że wuj zawsze się domaga, by jego dobroczynność zyskała odpowiedni rozgłos. Niemniej Frances była mu ogromnie wdzięczna za dary. Służba mi powtórzyła, że Ben kilkakrotnie przychodził do nas do domu i pytał o mnie. - Wydawał się bardzo rozczarowany, że pani nie zastał - mówili. Frances postanowiła, że razem z Timothym mam się zająć rozwożeniem darów wśród biednych. Nie pozwoliła, żebym się gdziekolwiek udawała sama, Tim został więc moją żelazną eskortą. Przynosiliśmy odzież i jedzenie chorym i potrzebującym; wkrótce stałam się w tym środowisku znana i lubiana. Wysyłano nas też po zakupy na rynek. Zaopatrywaliśmy misję we wszystko, co było potrzebne, i muszę przyznać, że załatwianie sprawunków sprawiało mi wielką radość. Kramy zawalone były pod sufit najróżnorodniejszymi artykułami, a hałaśliwi straganiarze głośno zachwalali swój towar, używając prostackiej londyńskiej gwary. Często posługiwali się przy tym dowcipnymi rymowankami, które dla mnie były zupełnie niezrozumiałe i Timothy musiał mi je tłumaczyć na poprawny angielski. Nic dziwnego, że w tych okolicznościach nasza przyjaźń się umacniała. Obserwując Tima, odnosiłam wrażenie, że tak naprawdę nigdy nie wrócił do równowagi po stracie żony. Kochał swoje dzieci, ale one nie mogły zapełnić miejsca, które w jego sercu zajmowała żona... Jego starsza niezamężna siostra, bardzo oddana jemu i dzieciom, mieszkała z nimi w majątku na wsi i prowadziła dom. - Nie poradziłbym sobie bez niej - tłumaczył - a dzieci bardzo ją kochają. Najwyraźniej Frances musiała powiedzieć Amaryllis, że się przyjaźnię z Timothym, bo nieoczekiwanie zaproszono go do wujostwa na kolację. Potem jeszcze kilkakrotnie ich odwiedzał i widać było, że go polubili. Kiedyś przy kolacji spotkał się z Grace. Powiedziała mi potem, że to czarujący mężczyzna, i znacząco się przy tym uśmiechała. To był pierwszy sygnał, że ludzie dopatrują się w naszych stosunkach czegoś poważniejszego. Parę razy spotkałam Bena, zwykle w obecności innych osób. Rzadko się zdarzało, żebyśmy mieli okazję porozmawiać na osobności. Nie szukałam tych okazji, ale zdaje mi się, że Ben ich szukał. - Słyszałem, że się ostatnio zajmujesz dobroczynnością - powiedział kiedyś. - Masz na myśli moją pracę w misji? - Tak! Mówiono mi, że regularnie ją odwiedzasz. - Cieszę się, że mogę robić coś pożytecznego. - Ale ja też chciałbym cię czasem spotykać. Nie odpowiedziałam. Byliśmy wtedy na przyjęciu u Matthew i Heleny, a z Benem spotkałam się w chwili, gdy panowie po kolacji przyłączyli się do nas w salonie. Wymieniliśmy tylko kilka zdań. Spojrzałam wymownie w kierunku, gdzie siedziała Lizzie. Widziałam, że próbuje nawiązać konwersację z jakimś panem w średnim wieku, który siedział obok niej. Pewnie źle jej szło, bo wyglądała na bardzo nieszczęśliwą. Grace, także obecna na przyjęciu, zajęta była ożywioną dyskusją z jakimś młodym człowiekiem. Spojrzała w naszą stronę, szybko do nas podeszła i od razu wdała się w dyskusję z Benem na temat okręgu wyborczego, z którego miał zamiar startować do parlamentu. Zadziwiła mnie doskonałą orientacją w tej dziedzinie. Po chwili, korzystając z tego, że się zagadali, wymknęłam się. W tym okresie zarówno wujostwo, jak i Matthew z Heleną bardzo często wydawali przyjęcia, tak że towarzyskich spotkań nie brakło. - Coś wisi w powietrzu - kiedyś przy takiej okazji powiedziała mi Helena. - Czuje się jakieś nerwowe wyczekiwanie. Ja to nazywam przedwyborczą gorączką. - Więc się spodziewasz, że wkrótce będą wybory? - spytałam. Energicznie potaknęła. - Widzę wszelkie po temu oznaki - wyjaśniła. - Disraeli się nie utrzyma. Będzie musiał się wycofać i pewnie uda się do swojej wiejskiej posiadłości. - A co potem? - Któż to wie? Mamy nadzieję, że jeszcze wróci do władzy, ale Ben ma oczywiście inne poglądy. - Czy to nie dziwne, że w rodzinie istnieją takie rozbieżności? - Nie należy się tym przejmować, bo wszystko odbywa się w przyjaznej atmosferze. Takie same podziały są zresztą również w parlamencie. Nieraz się dziwiłam, że członkowie tej samej partii okazują więcej wrogości w stosunku do siebie niż wobec opozycji. - Pewnie dlatego, iż sięgają po te same stanowiska, podczas gdy z przeciwnikami nie mają o co rywalizować. - Masz rację. - Bardzo mnie to interesuje. - Bo to jest interesujące, ale spory nie mogą przekroczyć pewnych granic. Zbytnia rywalizacja mogłaby się stać niebezpieczna. Helena słusznie przewidziała, że wybory blisko. Do przełomu doszło w październiku. Zimne wiatry hulały po parkach i słały ziemię dywanami czerwonych i brązowych liści. W powietrzu czuło się podniecenie. Ludzie mówili, że rządy Disraelego muszą się skończyć i że nadeszła pora, by się usunął. Często bywałam w domu wujostwa, a że Ben także tam zaglądał, więc okazji do spotkań nam nie brakło. Nigdy jednak nie byliśmy sami. Timothy chętnie odwiedzał dom wujostwa, natomiast Frances i Peterkin zjawiali się rzadko, wymawiając się nawałem pracy. Rozmowy toczone przy stole dotykały niezwykle interesujących zagadnień, a już dyskusje, jakie prowadzili ze sobą wuj Peter i Ben, stały na tak wysokim poziomie, że moim zdaniem mogłyby z powodzeniem odbywać się w parlamencie. Wuj Peter popierał Disraelego, a Ben Gladstone'a. Pozostali też się nieraz włączali do rozmowy, ale najgoręcej polemizowali Ben i jego dziadek. - Powinieneś więcej się udzielać w swoim okręgu w Manorleigh - pouczał Bena wuj Peter. - Jak ci tam idzie? - Uważam, że bardzo dobrze. - Myślisz, że wygrasz wybory? - Wiem, że je wygram. - Wyborcy to nieprzewidywalne stworzenia, Ben. Będzie ci trudno ich przekonać, że Gladstone jest lepszy od Disraelego. - Jestem innego zdania. Myślę, że bez trudu uda mi się skłonić moich wyborców, by podzielili moją wiarę w słuszność polityki Gladstone'a. - Wydaje mi się, proszę pana - zwróciła się do wuja Petem Grace - że wyborcy z Manorleigh zaczynają lubić swego kandydata. - Mówiąc to, spojrzała na Bena takim wzrokiem, jakby go chciała sobie zawłaszczyć. - Skąd wiesz, Grace, że polubili Bena? Przeprowadziłaś sondaż jego popularności w tym okręgu? - spytała ciotka Amaryllis. - Tak! Zrobiłam coś w tym rodzaju. W ubiegły weekend pojechałam tam z Benem i jego żoną i obie z Lizzie nawiązałyśmy z tamtejszymi ludźmi kontakty, wchodziłyśmy do sklepów i rozmawiałyśmy z ich właścicielami. Tak było, prawda, Lizzie? Lizzie potwierdziła, mrucząc coś niewyraźnie. - To był ogromnie ciekawy eksperyment. Myślę, że wywarłyśmy odpowiednie wrażenie. - Zgadzam się - powiedział wuj Peter - że osobiste kontakty najlepiej działają na wyborców. Wcale nie musi się mówić z nimi o polityce. Trzeba ich tylko przekonać, że kandydat prowadzi wzorowe życie rodzinne, pokazywać go razem z żoną i to wystarczy, by postawili krzyżyki przy jego nazwisku. - Jestem dokładnie tego samego zdania - perorowała dalej Grace. - Lizzie ma ważną misję do spełnienia. - Ja... ja... - jąkała się Lizzie. - To Grace mi pomogła - wyrzuciła z siebie w końcu. - Nie mów tak, Lizzie! Ty też odegrałaś swoją rolę. Potem rozprawiano o szansach obu partii w tych wyborach i wydawało mi się, że wuj Peter jest przekonany, iż wygrają liberałowie, choć wcale nie z nimi wiązał swoje nadzieje. Spoglądał przy tym na Bena, nie tając, że jest z niego dumny. Chwilami miałam jednak wrażenie, że wuja bawią polityczne zakusy Bena. Po kolacji udało mi się wciągnąć wuja do rozmowy. - Bardzo mnie interesują przedwyborcze dyskusje, wuju. - To fascynujące zajęcie, prawda? - Ale czy ty naprawdę chcesz, wuju, żeby wygrali konserwatyści? - Moja droga Angelet! Przecież od lat jestem zagorzałym zwolennikiem tej partii. - A Ben ich nie popiera... - No tak - westchnął wuj - on się ustawił po przeciwnej stronie muru. - Czy myślisz, że Ben zostanie wybrany? - Oczywiście, że go wybiorą. Nikt mu się nie oprze. Chciałbym... Przerwał. Byłam ciekawa, czego by chciał. Po chwili powiedział tylko: - Wiesz, Grace ma rację! Wyborcy lubią głosować na ludzi, którzy mają szczęśliwe życie rodzinne. Dlatego Helena była takim cennym atutem dla Matthew. No i nie bez znaczenia jest także fakt, że jej brat poślubił Frances, a praca w misji charytatywnej jest bardzo dobrze widziana. Tak, misja bardzo mu pomogła... - Misja pomaga wielu ludziom, nie tylko Matthew, wuju! - Oczywiście, ty także się tam udzielasz, prawda? A ten facet, Timothy Ransome, to bardzo sympatyczny człowiek. Robi dobre wrażenie i jest całkiem nieźle sytuowany. - Zasięgałeś o nim informacji? - Naturalnie, zawsze to robię, gdy chodzi o przyjaciół mojej rodziny. - Wuju, jesteś niepoprawny! - Owszem, jestem, zawsze byłem i będę. Nie przejmuj się tym. Przecież ze mną da się wytrzymać! - Na pewno! - odparłam i czule się do niego uśmiechnęłam. W jakiś tydzień potem po raz pierwszy zetknęłam się z Fanny. A było to tak: Skończyliśmy z Timothym wydawanie zupy, odnieśliśmy do kuchni brudne miski i kufle, każdy z naszych ludzi zajął się swoimi sprawami, a my usiedliśmy w małym pokoiku sąsiadującym z salą, gdzie serwujemy posiłki, i rozmawialiśmy. Zawsze mieliśmy o czym mówić. Analizowaliśmy szczególne wydarzenia, które nas poruszyły jako wyjątkowo smutne lub ciekawe, roztrząsaliśmy też trochę nasze własne, rodzinne tematy, gdy nagle usłyszeliśmy, że drzwi od ulicy się otwierają. Zamilkliśmy, nasłuchując. Doszedł do nas odgłos skradających się kroków. Wstaliśmy i szybko przeszliśmy do pokoju, skąd dochodziły kroki. Dziewczynka na nasz widok zrobiła taki ruch, jakby chciała uciec. - W czym możemy ci pomóc, dziecko? - spytałam. - Szukam pani Frances - odparła. - W tej chwili jej nie ma, wyszła, ale może my ją zastąpimy. Zawahała się. Przyjrzałam się jej. Była strasznie chuda, wyglądała na zmarzniętą; zniszczona sukienka, jaką miała na sobie, na pewno nie chroniła jej dostatecznie przed jesiennym chłodem i wilgocią. - Uciekłam z domu - powiedziała. - Wejdź bliżej i opowiedz o tym - zaproponował Tim. - A może miałabyś ochotę coś zjeść? Oblizała wargi. - Chodź z nami, zobaczymy, co da się zrobić. Nie zostało już zupy, ale znaleźliśmy trochę chleba i sera, na które żarłocznie się rzuciła. Daliśmy jej też mleka. - Znam tylko panią Frances - oznajmiła, jakby się przed nami broniła. - A jak się nazywasz? - Fanny - odpowiedziała. Sprawa zaczęła być interesująca. A więc to jest ta Fanny, o którą Frances tak się martwiła. To ją właśnie mamy przed sobą. - Pani Frances wkrótce przyjdzie. Poczekaj tu, a spotkasz się z nią. Ale możesz i nam powiedzieć, jakie masz zmartwienie. Pracujemy razem z panią Frances i też możemy ci pomóc. Wiemy, że ona bardzo się o ciebie niepokoi. Biedne dziecko - pomyślałam. Bo choć wyrośnięta, wciąż jeszcze była dzieckiem. - Już dłużej nie mogłam z nim wytrzymać! - wybuchła. - Zeszłej nocy omal nie zabił mamy. Próbowałam go powstrzymać, ale rzucił się na mnie. Nie wiem, co zrobi, gdy się dowie, że uciekłam. Będzie za to winił mamę. Muszę chyba wrócić... - Nie idź jeszcze - prosiłam. - Zaczekaj, aż się zobaczysz z panią Frances. - Wiemy, że pani Frances nie chciałaby, żebyś tam wracała - dodał Timothy. Potaknęła. - Pani Frances to dobra pani - szepnęła. - Dlatego powinnaś jej posłuchać - powiedziałam. - Ale chodzi o mamę, o to, co on jej zrobi... - My już znajdziemy jakiś sposób, by do tego nie dopuścić - uspokajał ją Tim. - Co też pan opowiada? - spojrzała na niego pogardliwie. - Jak? Nikt nie potrafi mu nic zrobić. Ja go się bardzo boję. On chce ode mnie pieniędzy. Wszystko mi zabiera, każdego dnia, co do grosza, a potem zaraz znika. To dobrze, że sobie idzie... ale idzie prosto do baru, gdzie sprzedają dżin, i już tam zostaje. Chciałabym, żeby tam został na całą noc. Chciałabym, żeby już nigdy nie wrócił do domu. - A skąd ty masz pieniądze? - spytałam. - Pracuję. Chodzę do starego Felberga i dostaję od niego tacę, czasem są na niej kwiaty, czasem szpilki i igły, a nieraz jabłka. Ze starym Felbergiem nigdy nie wiadomo... Potem przynoszę mu pieniążki, które utargowałam, stary je zabiera i daje mi dwa pensy. To jest mój zarobek, moje pieniądze. Ale on tego nie uznaje, wszystko mi zabiera i zaraz pędzi do baru, by się upić. Bardzo się go boję, gdy mnie bije... ale jeszcze bardziej, gdy... Głos jej się załamał. Położyłam dłoń na ramieniu dziewczynki. - Skończymy z tym, Fanny! - powiedziałam. - Pani Frances chce, żebyś tu została. Ona na pewno coś zrobi, żeby ci pomóc. - Ale mnie chodzi o mamę - jęknęła. Weszła Frances. Na widok dziewczynki jej twarz rozjaśniła się radością. - Fanny! - zawołała. - A więc przyszłaś? Dobra z ciebie dziewczyna. - Ach, pani Frances! Tak strasznie się go zeszłej nocy bałam. Pani chciała, żebym przyszła, prawda? - Oczywiście, nieraz ci to mówiłam. Nareszcie zmądrzałaś. A więc słuchaj! Teraz tu będzie twój dom. My się tobą zaopiekujemy. Tu cię nic złego nie spotka. - Mogę tu przynosić pieniądze od pana Felberga? - Zapomnij o panu Felbergu. Na razie tu zostaniesz, a my w trójkę wspólnie się zastanowimy i coś dla ciebie wymyślimy. Już tam nie wrócisz, Fanny! Nie zrobisz tego, prawda? Frances była cudowną kobietą. Stwierdziłam to już wiele razy i myślę, że nadal będę to powtarzać. Timothy i ja mieliśmy raczej sentymentalne podejście do dziewczynki, skłonni byliśmy się nad nią rozczulać, zrobić z niej Bóg wie co, wynagrodzić jej jakoś cierpienia i okropne życie, jakie dotąd prowadziła, ale Frances traktowała ją zupełnie inaczej: była energiczna i rzeczowa. Wkrótce mogłam się przekonać, że właśnie tego Fanny potrzebowała. Wyśmiałaby nas za łagodny do niej stosunek, w jej oczach uchodzilibyśmy za okropne mięczaki. - Zaczniemy od tego, że zdejmiesz wszystko, co masz na sobie, i to już! - powiedziała Frances. - Polecimy pani Hope, żeby wrzuciła to do ognia. Znajdziemy ci inne ubranie. Przede wszystkim potrzebujesz teraz dobrej kąpieli i musisz dokładnie umyć sobie włosy. Potem znajdziemy ci odpowiednie zajęcie. Co umiesz dobrze robić? No powiedz, Fanny! Może chciałabyś pomagać w kuchni? Tam zawsze jest wiele pracy. Przekonałam się, że to był właściwy sposób mówienia do dziewczyny. Nie mogliśmy się nadziwić z Timem, gdy zobaczyliśmy, jak szybko się zmieniła. Z zastraszonej smarkuli stała się osobą świadomą swojej wartości. Wychowana na ulicy, nie miała w sobie żadnej miękkości. Jej ojczym musiał być wyjątkową bestią, skoro udało mu się ją zastraszyć. Była typowym dzieckiem ludu: sprytna, bystra i zawsze gotowa, jakby to powiedziała pani Penlock, do odszczekiwania się i pyskowania. Uwielbiała Frances. Patrzyła w nią jak w tęczę, uważała ją za istotę wyższego rzędu, niemal bóstwo. Mnie i Timowi okazywała sympatię połączoną z lekceważeniem, uważała nas za mięczaków. "Lepsi goście" - tak o nas mówiła, co miało znaczyć, że wyrażamy się inaczej i zachowujemy w sposób niepodobny do ludzi, których znała, zanim przyszła do misji. Sądziła, że z jakichś powodów urodziliśmy się do życia łatwego i nie mieliśmy pojęcia, jak się należy bronić i chronić. Uchowaliśmy się jakoś jedynie dzięki temu, że nigdy nie musieliśmy stanąć oko w oko z tym, co dla niej było prawdziwym życiem. Jestem pewna, że sądziła, iż bardziej potrzebowaliśmy jej obrony niż ona naszej. Szczególne miejsce w uczuciach Fanny zajęliśmy tylko dlatego, że gdy ona zdecydowała się w końcu przyjść do misji, byliśmy pierwszymi osobami, z którymi się tu zetknęła. W głębi duszy chciałabym wierzyć, że to jednak my w jakiś sposób wyperswadowaliśmy jej natychmiastową ucieczkę i namówiliśmy ją, by zaczekała na Frances. Chyba tamto pierwsze spotkanie zadecydowało o jej stosunku do nas. Frances była dla niej kimś szczególnym. Mimo że z urodzenia należała do "lepszych gości" i mimo jej wyszukanej mowy i manier osoby z wyższych sfer, dla Fanny była jedną z nich. Fanny sprawiła, że praca w misji nabrała dla Tima i dla mnie nowych wartości. Pierwszą osobą, którą chcieliśmy zobaczyć, gdy zjawialiśmy się rano, była właśnie ona. Witała się z nami całkiem zwyczajnie i tylko lekko się uśmiechała, jakbyśmy pobudzali ją do wesołości. Z Timem bardzo dużo rozmawialiśmy o dziewczynie i zastanawialiśmy się, co Frances postanowi w sprawie jej przyszłości. Sama Frances uważała, że na razie nie jest jeszcze gotowa do podjęcia decyzji. - Fanny wciąż jest wystraszona i boi się tego potwora, swego ojczyma - powiedziała. - Jest agresywna, prawda? Wiem, co to znaczy. W ten sposób dziewczynka wmawia sobie, że jest silna. A musi być silna, bo gdzieś w jej umyśle wciąż czai się strach. Boi się, że jeszcze z nim nie skończyła, i próbuje przekonać siebie, że potrafi mu się przeciwstawić. Ale nie wolno nam dopuścić, by kiedykolwiek tam wróciła. - Oczywiście, niech Bóg broni - potakiwał Timothy. - Co prawda - rozumowała Frances - jest to nieco ryzykowne. Przypuszczam, że zgodnie z ustawą ojczym ma wobec dziewczyny takie same prawa jak ojciec. I boję się, że on się w końcu dowie, gdzie ona przebywa. Domyśli się, bo już wcześniej usiłowałam ją stamtąd zabrać. Musimy uważać, żeby się tu nie zjawił. Oczekiwałam, że usłyszę coś od jej matki, i dziwię się, że nie dała nam o sobie znać. - Chcesz powiedzieć, że matka zechce zabrać córkę do domu? - spytałam. - Nie sądzę, by tego chciała. Ona wie, że dla dziewczynki najlepiej by było, gdyby stamtąd odeszła. Ale jej mąż potrzebuje pensów, które Fanny zarabia. Może się za tych parę groszy napić dżinu. I jest jeszcze coś... Jej matka dała mi to do zrozumienia. Wiecie, o czym mówię? - Tak, wspominałaś nam o tym - szepnął Timothy. - Muszę temu położyć kres! Ci ludzie pogrążają się w najgłębszą otchłań deprawacji. Ich życie jest puste. Sięgają po butelkę, a potem zatracają wszelkie poczucie przyzwoitości. Weź na przykład Billingsa. Nie ma sumienia, nie ma moralności, nic... dno! W pewnym sensie nawet mi go żal. Nie wiem, jakie miał życie. Trudno jest być sędzią, ale wiem, że muszę zatrzymać Fanny tutaj. Coś dla niej wkrótce znajdę. Chciałabym, żeby się dostała do przyzwoitego domu. Byłaby z niej bardzo dobra pokojówka, jak się przyuczy, rzecz prosta. Na razie nie jest jeszcze do tego gotowa. Chciałabym, żeby jeszcze jakiś czas pozostała u nas. - Sądzę, że tu zostanie. Ona ciebie ubóstwia - powiedziałam. - Mam nadzieję, że nie odejdzie. Nie mogę jej trzymać wbrew jej woli, ale uważam, że warto o nią walczyć. - Dlaczego myślisz, że mogłaby chcieć stąd odejść? - Nikt z nas nie wie, co ona naprawdę myśli. Fanny ma mocno wyrobione poczucie, że musi bronić swojej mamy. Właśnie to przekonanie tak długo ją trzymało w ich ohydnej norze. Chyba powinnam była już kilka tygodni temu zabrać ją stamtąd i przyprowadzić tutaj. Na razie chcę utrzymać wszystko tak, jak jest. Nie wiadomo, co się jeszcze wydarzy. W każdym razie muszę przyznać, że wy dwoje zrobiliście dobrą robotę. Fanny was lubi. - A mnie się wydaje, że ona nas lekceważy. Uważa nas za ludzi słabych. - To nic, takie ma podejście, ale mimo to na pewno was lubi. I co więcej - ufa wam, a u niej to znaczy bardzo wiele. W miarę jak mijały tygodnie, Fanny coraz bardziej zmieniała się na korzyść i te zmiany graniczyły niemal z cudem. Wykonywała różne prace w misji ku zadowoleniu wszystkich. Frances postanowiła płacić jej pensję. Były to niewielkie pieniądze, ale ona przyjmowała je z radością i odkładała, ciesząc się, że jest bogata. Włosy dziewczynki, odkąd je porządnie umyto, stały się błyszczące i w miękkich lokach spadały na twarz. Małe, ciemne oczy ufnie patrzyły na świat, choć rozglądała się nimi na wszystkie strony, jakby się bała, że coś może ujść jej uwagi. Cera straciła ziemisty kolor i chociaż wciąż była blada, nie wyglądała na niezdrową. Podarowałam jej wstążkę do włosów, którą z wdzięcznością przyjęła, mówiąc, że zachowa ją na niedziele. Oboje z Timem uważaliśmy Fanny za swoją protegowaną. Nieustannie o niej rozprawialiśmy i śledząc jej postępy, zachwycaliśmy się nimi. Któregoś dnia postanowiliśmy kupić jej suknię. Kiedyśmy wrócili z prezentem do misji, przypatrywała się nam z rozbawieniem. - Ta suknia ma być dla mnie? - spytała. - To niemożliwe. Zapewniliśmy ją, że na pewno jest dla niej. - Nigdy w życiu czegoś takiego nie miałam - wyznała. - A więc najwyższy czas, żebyś miała - stwierdził Timothy. Spojrzała na nas i powiedziała: - Sama nie wiem... Wy dwoje... Jesteście parą starych mięczaków, i tyle... Uznaliśmy, że ta podzięka wystarczająco nas satysfakcjonuje. Zajęciem, które sprawiało Fanny najwięcej przyjemności, było chodzenie po zakupy na rynek. To było przedtem nasze zadanie i oboje z Timem chętnie się tym zajmowaliśmy. Fanny parę razy nam towarzyszyła i bardzo krytycznie oceniała nasze handlowe sukcesy. - Wiecie, co wam powiem - stwierdziła któregoś dnia, kiedy z zakupami wróciliśmy do misji. - Straganiarze, jak was widzą, od razu podnoszą ceny! - Nigdy w to nie uwierzę! - broniłam się. - Nie macie o niczym pojęcia... - rzuciła, patrząc na mnie ironicznie. Frances, gdy jej Fanny zaproponowała, że może robić zakupy po cenach niższych, niż my płacimy, natychmiast się zgodziła. Uważała, iż należy pomóc Fanny, by się mogła wykazać, i że powinna zajmować się tym zupełnie samodzielnie. Od tej chwili Fanny przynosiła same okazyjnie kupione towary. I widać było, że nowe zajęcie traktuje jako świetną zabawę. - Zmusiłam kramarza, żeby opuścił cenę, i co myślicie? Kupiłam towar prawie o pensa taniej - obwieszczała dumnie, a my wszyscy chwaliliśmy jej umiejętność targowania się. - Dzięki tobie zaoszczędzamy wiele funtów - dziękowała jej Frances. Trwało to trzy tygodnie i przez cały czas Fanny zachowywała się niemal wzorowo. I nagle pewnego dnia zniknęła. Włożyła swoją niebieską wełnianą suknię, związała włosy czerwoną wstążką i poszła na rynek, tak jak to czyniła każdego rana. Z początku myśleliśmy, że zakupy trwały nieco dłużej niż zwykle i nie ma sensu niepotrzebnie się o nią martwić, ale w miarę upływu czasu nasz niepokój wzrastał. Potem znaleźliśmy torbę na zakupy, którą zwykle ze sobą zabierała, a w niej pieniądze, które otrzymała na sprawunki, i już wiedzieliśmy, że jej odejście było zaplanowane. Frances nie kryła, że jest gorzko zawiedziona, a ja głośno się zastanawiałam, gdzie popełniliśmy błąd. - Myślę, że chodzi o jej matkę. Może Fanny postanowiła do niej wrócić? - spekulowała Frances. - Ale przecież tam jest jej ojczym? - Fanny jak rzadko kto doskonale odróżnia dobro od zła. Nie wiem, po kim odziedziczyła tę cechę. Może po swoim nieżyjącym ojcu. Sami widzicie: zabrała sukienkę i wstążkę do włosów, ponieważ uznała je za swoją własność. Wzięła pensję, którą zarobiła, ale nie ruszyła pieniędzy, jakie dostała na zakupy. Ciekawa jestem, ile dziewcząt w jej sytuacji zachowałoby się równie przyzwoicie? - I co teraz zrobimy? - spytał Tim. - Nic nie możemy zrobić. Nie mogę wedrzeć się do jej domu i siłą zabrać dziewczynę z powrotem. Wróciła do nich z własnej woli. Przykro mi. To bardzo smutne, ale nic na to nie możemy poradzić. Nie po raz pierwszy nam się zdarza, że coś nie poszło po naszej myśli. Takie rzeczy są na porządku dziennym. Wspólna troska o Fanny zbliżyła mnie do Tima. Dzieliliśmy zarówno radość z postępów dziewczynki, jak i zmartwienie i rozczarowanie z powodu jej odejścia. Starałam się nie myśleć o Benie, który w tym czasie gorliwie udzielał się w swoim okręgu wyborczym w Manorleigh. Wybory były blisko. Któregoś dnia Timothy znowu został zaproszony na kolację do wujostwa. Choć pod każdym względem różnił się od wuja Petera, stanowił jego zupełne przeciwieństwo, darzyli się wzajemną sympatią. Wiedziałam, co zamyślają wuj i Amaryllis. Bardzo mnie lubili, martwili się o mnie i rozważali, czy Timothy nie byłby dla mnie odpowiednim mężem. Szczególnie ciotka Amaryllis paliła się do tego pomysłu, gdyż stan małżeński uważała za idealne rozwiązanie dla każdej kobiety. Wuj Peter miał bardziej praktyczne podejście. Chciał mnie widzieć urządzoną i ustatkowaną, a przy tym był przekonany, że pochodzenie Tima, jego pozycja finansowa i charakter w pełni go predestynują do roli mego męża. Oczywiście przejrzałam ich zamysły, ale na razie nie chciałam niczego planować na przyszłość. Wolałam żyć teraźniejszością, którą przyznaję - Tim bardzo mi ubarwiał. Przede wszystkim zaś nie byłam skłonna do podejmowania tego typu postanowień, ponieważ moje myśli nadal krążyły wokół Bena. Słyszałam od rodziny, że jego kampania wyborcza przebiega bardzo pomyślnie i że wyborcy mają o nim dobrą opinię. Któregoś wieczoru wuj Peter w rozmowie ze mną nawiązał do szans Bena na zwycięstwo. - Jestem pewny - powiedział - że Ben wygra wybory. I to będzie nie lada osiągnięcie, jeśli zważyć, że jego okręg przez sto lat był niezdobytą fortecą torysów. Nie spodziewam się wielkiej przewagi dla Bena, ale powinien dostać wystarczającą liczbę głosów, by przejść. Wygraną w tym okręgu Ben będzie się mógł słusznie szczycić. - Więc nie masz wątpliwości, że wygra. - Mam powody wierzyć w jego wygraną, bo wiem, że jego rywal z tego okręgu jest poważnie przestraszony sytuacją. - Zastanawiam się, jak Ben osiąga takie rezultaty? - Jak? Przecież go znasz! Jego największe atuty to energia, witalność i determinacja. On sam wierzy, że wygra, co sprawia, że każdy inny też zaczyna w to wierzyć. Pochlebiam sobie, że Ben odziedziczył te cechy po mnie. Ale musisz wiedzieć, że jego babka też była dzielną osóbką. Pracowała jako modystka. - Wuj uśmiechnął się do swoich wspomnień. - Bardzo niewiele brakowało, żebym się z nią ożenił. A jednak nie zdobyłem się na to. Jakoś mi nie wypadało. - Nie rozumiem. - Po prostu, to nie byłoby na miejscu. - Przecież byłeś w niej zakochany. - To co? Zawsze potrafiłem kontrolować swoje emocje. - Co ci nie przeszkodziło mieć z nią nieślubne dziecko... - Nie o to chodzi. Urządziłem ją. Kupiłem jej zakład modniarski w Sydney. Posyłałem jej pieniądze i świetnie prosperowała. Właściwie bardzo dobrze się rozumieliśmy. Ona doskonale wiedziała, jaki jestem. Ale to nieistotne. Ważne, że Ben odziedziczył odwagę i ducha walki po nas obojgu. - Musiałeś mieć bardzo bogate życie, wuju? - Nie narzekam. Uważam, że życie powinno obfitować w ciekawe wydarzenia i Ben może to o swoim powiedzieć. Jestem pewny, że uzyska miejsce w parlamencie, o które tak dzielnie walczy. - Przez chwilę się zamyślił, a potem dodał: - Wielka szkoda, że ożenił się z Lizzie. To nie jest żona, jakiej potrzebuje polityk. - Podobno Lizzie występuje z nim na spotkaniach. - Tak, ale to nie wystarczy. Istnieje jeszcze jeden aspekt tej sprawy. Chodzi o Grace, która stale towarzyszy Benowi w kampanii. Grace doskonale się orientuje w polityce i jej obecność stanowi dla Bena duży atut. Ale w przekonaniu wyborców nie Grace, lecz żona powinna grać tę rolę. - O ile wiem, Grace bardzo Lizzie pomaga. Lizzie także to przyznaje. - Właśnie o to mi chodzi. Lizzie powinna się sama wszystkim zajmować, bez pomocników. Ludziom się nie podoba, że zawsze towarzyszy im Grace. Niestety, ale uważam, że Lizzie jest pewnym utrudnieniem dla takiego mężczyzny jak Ben. - Utrudnieniem? - zawołałam. - A gdzież by on dzisiaj był bez niej? To ona przyniosła mu w posagu kopalnię złota. Gdyby nie ta pomoc, Ben by się do dziś grzebał w piaskach Golden Creek w poszukiwaniu złota. - Jesteś bardzo surowa, moja droga. - Może i jestem, ale nie cierpię takiego gadania, że Lizzie jest dla Bena utrudnieniem. W rzeczywistości tylko dzięki niej osiągnął pozycję, która pozwala mu robić to, co robi. W tym momencie stało się coś bardzo dziwnego. Wuj objął mnie ramieniem i powiedział: - Bardzo bym pragnął, Angelet, żeby Benowi życie inaczej się ułożyło. - Co przez to rozumiesz? - wyjąkałam. Zamiast odpowiedzi smutno się do mnie uśmiechnął i wtedy pojęłam, że wuj Peter wiedział o moich uczuciach do Bena i jego do mnie. Widać, musieliśmy się z tym jakoś zdradzić. Dostałam list od mamy. Pisała w nim: "Moja kochana Angelet! Jak słyszę od Amaryllis, od pewnego czasu udzielasz się w misji prowadzonej przez Frances i sprawia Ci to dużą satysfakcję. Cieszę się. Rozmawialiśmy o Tobie z ojcem i doszliśmy do wniosku, że właśnie coś takiego było Ci potrzebne. Ta praca, choć interesująca, jest zapewne także nieco męcząca. Frances twierdzi, iż jest zachwycona, że z nią współpracujesz, i nie może się Ciebie nachwalić. Bardzo za Tobą tęsknię. Napisałam już do Amaryllis, że miałabym wielką ochotę przyjechać na parę tygodni do Londynu. W tym okresie Twój tata i Jack nie mogą, niestety, wyjechać z majątku, ja jednak przyjadę, bo bardzo chcę Cię zobaczyć i usłyszeć ze szczegółami, jak Ci się pracuje, a także przekonać się na własne oczy, że czujesz się dobrze i jesteś w lepszym nastroju. U nas wszystko po staremu. A co porabia moja kochana wnusia Rebeka? Czy to nie wspaniałe, że może bawić się z Pedrekiem, a Ty masz blisko Morwennę, pomagacie sobie nawzajem w opiece nad dziećmi i dzięki temu możesz udzielać się w misji? Josiah Pencarron mówił mi, że Justin z dużym powodzeniem pracuje w Londynie. Josiah się nawet zastanawia, dlaczego już dawniej nie pomyślał o otworzeniu biura w stolicy. Wszystko wydaje się być na dobrej drodze. Do zobaczenia wkrótce! Serdeczności! Mama" Dobrze wiedziałam, o co chodzi. Ciotka Amaryllis na pewno doniosła mamie o rosnącej przyjaźni między mną a Timothym Ransome'em i mama chce zobaczyć, jak się sytuacja przedstawia. Wolałabym, żeby rodzinka mniej się interesowała moimi sprawami, choć wiem, iż ma tylko moje dobro na względzie. W mojej przyjaźni z Timem rzeczywiście pojawiają się ostatnio poważniejsze akcenty. Zrozumiałam to, obserwując jego zachowanie. Wolę jednak o tym nie myśleć. Lubię Tima i miło mi przebywać w jego towarzystwie, ale nie chcę podejmować żadnych dalszych kroków. Sercem towarzyszę Benowi w Manorleigh. Niczego bardziej bym nie pragnęła, jak móc uczestniczyć w jego kampanii wyborczej. Wszystko inne jest tylko namiastką i marnym pocieszeniem. ** ** ** Gdy zabrakło Fanny, oboje z Timothym powróciliśmy do starego zajęcia: znowu chodziliśmy na rynek po zakupy dla misji. Robiliśmy to niezbyt chętnie, pamiętając krytykę dziewczyny, że kiepscy z nas handlowcy. Nie mieliśmy też takiego jak niegdyś zapału do pracy w misji, gdyż wszystko przypominało nam Fanny. Któregoś dnia, gdy wybraliśmy się na rynek, po drodze wspomniałam Timowi, że moja mama lada dzień przyjedzie na krótki pobyt do Londynu, i w odpowiedzi usłyszałam, iż miło mu będzie ją poznać. - Wiem, że masz być zaproszony na przyjęcie, jakie z tej okazji wujostwo wydadzą - powiedziałam. - Bardzo się z tego cieszę - rzekł i znacząco ścisnął mi rękę. Zatrzymaliśmy się przy straganie z owocami. Skończyłam je wybierać i podczas gdy Tim regulował rachunek, rozglądałam się po rynku. Niespodziewanie mignęła mi w tłumie sylwetka Fanny. Nie zastanawiając się dłużej, natychmiast ruszyłam w jej kierunku. - Fanny! - wołałam. Na pewno mnie usłyszała, ale zamiast się zatrzymać, zaczęła uciekać. - Fanny, Fanny! - krzyczałam, lecz ona biegła dalej i przepychając się przez tłum coraz bardziej się oddalała. Może powinnam była pozwolić jej uciec, ale poczułam jakiś wewnętrzny przymus, by tego nie robić. Czułam, że muszę z nią porozmawiać i dowiedzieć się, dlaczego od nas odeszła. Biegnąc za Fanny, pozostawiłam rynek daleko w tyle, ona zaś ciągle znacznie mnie wyprzedzała. - Fanny! - wrzeszczałam. - Wróć! Chcę z tobą pomówić. Nie oglądając się, przyśpieszyła kroku. Ja gnałam za nią, nie wiedząc, gdzie się znajduję. Wpadłam w labirynt małych krętych uliczek i straciłam orientację. Nigdy tu przedtem nie byłam. Fanny dalej uciekała. Skręciła w boczną uliczkę i omal nie straciłam jej z oczu. Zupełnie nie znałam tej dzielnicy. Domy wyglądały jak stare rudery, a w powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach znoszonych ubrań i nie mytych ciał. Na rogu był bar. Fanny skręciła w tę stronę, a ja, przebiegając obok, zajrzałam do środka. Zobaczyłam stojących wewnątrz mężczyzn, a przed barem, rozciągnięty na chodniku, leżał pijak. - Hej, paniusiu! - zawołał ktoś za mną. Biegłam, nie zważając na to, co się wokoło mnie dzieje. W pewnej chwili Fanny wkroczyła do jednej z ruder i znikła mi z oczu. Dopiero teraz uświadomiłam sobie własną głupotę. Zgubiłam się. Timothy pewnie się niepokoi, co się ze mną stało. W momencie gdy rzuciłam się w pogoń za Fanny, on zajęty był płaceniem rachunku. Zrozumiałam, że jestem całkiem sama w obcym miejscu. Dzieci kucały na chodniku, bawiąc się w jakąś grę. Gdy mnie zobaczyły, przestały się bawić i gapiły się na mnie. Jakaś kobieta stała w otwartych drzwiach i pilnie mnie obserwowała. Nagle odrzuciła siwe włosy, opadające jej na twarz, i zaczęła się śmiać. Podeszli do mnie dwaj młodzi mężczyźni, właściwie jeszcze chłopcy. - Może pani w czymś pomóc, panienko? - zapytał jeden z nich stojący naprzeciw mnie i podszedł bliżej. Drugi zagrodził mi drogę od tyłu. Przestraszyłam się. - Fanny! - krzyczałam, ale to było bez sensu. Ona zniknęła i nie mogła mnie usłyszeć, a nawet gdyby usłyszała, i tak by nie zareagowała. Jeden z wyrostków chwycił mnie za ramię i pożądliwie na mnie spozierał. - Niezła dziewucha - stwierdził. - Proszę odejść! Jak pan śmie! - wrzasnęłam. - Angelet! - usłyszałam nagle głos Tima. - Co tu się dzieje? - Chłopaka, który trzymał mnie za ramię, rzucił na ziemię. Drugi próbował go zaatakować, ale Tim okazał się szybszy. Chłopcy, chudzi i niedożywieni, byli od niego znacznie słabsi. To się rzucało w oczy. - Angelet! Co ty, na miłość boską, wyprawiasz? - spytał. Wskazałam ręką na najbliższą ruderę. - Przed chwilą weszła tam Fanny - powiedziałam. Timothy nie zawahał się ani przez sekundę. - Chodź! Wejdziemy do środka - rzucił z ponurą miną. Znaleźliśmy się w ciemnym korytarzu, w którym czuć było wilgoć i zgniliznę. Wyszła do nas jakaś kobieta z dzieckiem na ręku. - Czego tu chcecie? - Szukamy Fanny. Ruchem głowy pokazała na górę. Weszliśmy na rozklekotane schody. Poręcz była połamana, a z sufitu kapała woda. Otworzyliśmy drzwi u góry schodów i znaleźliśmy się w nędznej izbie. Kawałek podartej szmaty, zawieszony na oknie, zastępował tu zasłony, a stary tapczan, z którego wyłaziły sprężyny, stanowił jedyne legowisko. Nie zwracałam jednak specjalnej uwagi na pokój, gdyż przede wszystkim zainteresowała mnie Fanny i stojąca obok niej kobieta, która, jak się domyślałam, była jej matką. Fanny miała na sobie niebieską wełnianą sukienkę, która straciła już swą dawną świeżość, a we włosach nosiła czerwoną wstążkę. Wyglądała na zawstydzoną i bardzo nieszczęśliwą. - Fanny - zwróciłam się do niej z wyrzutem - dlaczego nie chciałaś ze mną rozmawiać? - Nie powinna była pani tu przychodzić - warknęła. - Musiałam tu przyjść. Przyszłam po ciebie. - Tacy jak pani nie mają tu czego szukać... - Wróciła jej dawna agresja. - Przyszliśmy po ciebie - łagodnie przemówił do niej Tim. - Tak, Fan! - powiedziała jej matka. - Powinnaś pójść z nimi. Nie trzeba było stamtąd uciekać. Już ci to mówiłam. - Musiałam! Przecież wiesz. Ja... przez niego... Biedna pani Billings. Widziałam rozpacz na jej twarzy. Pomyślałam, że dobrze się składa, iż ojczym Fanny jest nieobecny. Poczułam za to wdzięczność do Opatrzności i jednocześnie obudziła się we mnie nadzieja. - Chcemy cię zabrać z powrotem, Fanny! - tłumaczył jej Tim. - Już tak dobrze ci szło... - To samo jej mówiłam - wtrąciła się matka. Ale Fanny wciąż patrzyła na nas wrogo. Czułam instynktownie, że z obawy, by się nie rozpłakać, pozoruje gniew, nie chcąc okazać swojej słabości. - Powiedziałam jej - perorowała pani Billings. - Mówiłam jej wiele razy: "Wróć do tej pani Frances, Fan! Tak będzie dla ciebie najlepiej. Ty musisz stąd odejść". Ale ona mnie nie słucha. Wciąż ma nadzieję, że on się prędzej czy później zabije lub może spadnie ze schodów, czy coś w tym rodzaju. Już raz mu się to przydarzyło... - Niech mnie pani posłucha, pani Billings - powiedział Timothy. - Chcemy zabrać Fanny do misji. Tam jest jej dobrze. Może pani zawsze przyjść i zobaczyć się z nią. Pani Frances bardzo by chciała, żeby i pani u nas została. Zostańcie obie. Potrząsnęła głową. - Nie mogę go zostawić. Już mówiłam... Nie mogę tego zrobić. - A co z Fanny? - Fanny niech stąd idzie... Mówiłam jej to sto razy. - Sama widzisz, Fanny - powiedziałam. - Matka chce, żebyś poszła z nami. - A co z nim? - spytała Fanny. - Zostaw go mnie! - Nie, mamo, chodź tam z nami. Tam jest tak pięknie. Wszyscy są bardzo dobrzy. I pani Frances, i tych dwoje... - Nie mogę go zostawić, Fan! Wiesz o tym. - Pomyśl, mamo, co ta bestia może ci zrobić. - Wiem, co może, ale i tak go nie zostawię. - Ale ty, Fanny, idziesz z nami, nie odejdziemy stąd bez ciebie! - stanowczym głosem oznajmił Tim. - Żeby tylko on nie wrócił i was tu nie zastał - ostrzegła nas nagle przerażona Fanny. - A więc chodźmy już! - zdecydowałam. - Niech pani zrozumie, pani Billings, że dla Fanny ważne jest, żeby i pani poszła z nami. Chcemy pani też pomóc. Fanny była w misji szczęśliwa. Niech pani przyjdzie i sama się przekona, jak u nas jest. Pani Frances wystara się dla pani o pracę. Niechże pani pójdzie z nami, chodźcie obie! Fanny błagalnie patrzyła na matkę. Kobieta miała łzy w oczach, ale potrząsała przecząco głową. - Nigdy go nie zostawię. Cokolwiek byśmy powiedzieli, on jest moim mężem. - Ale Fanny zabieramy, i to już - orzekł Tim. - Idź, Fan! Idź z nimi! - prosiła ją matka. - Idź, dziewczyno! Ja tego chcę... Lepiej, żeby cię tu nie było. Ja się o ciebie boję, sama dam sobie radę. Idź, Fan! - Ach, mamo! - Chodź już! - nalegał Tim. - Dziękuję pani, pani Billings! Proszę pamiętać, że w misji zawsze będzie pani mile widziana. - Dobrze, ale zabierzcie stąd Fanny. Tego właśnie dla niej chcę. Odetchnę z ulgą, gdy ona stąd pójdzie. - On będzie tobą poniewierał, mamo! - mówiła Fanny, wciąż jeszcze niezdecydowana. - Idź już! Chcę, żebyś poszła. Tak będzie dla ciebie najlepiej, najlepiej dla nas wszystkich. Chwyciłam Fanny mocno za rękę i ciągnęłam do drzwi. - Nie wiem... - jeszcze się wahała. - Idziemy, Fanny! Twoja mama ma rację... Pani Frances mówi to samo. Jej chyba wierzysz? Chodź już! - Wreszcie udało nam się wyciągnąć ją z pokoju. Droga powrotna była przerażająco długa. Nie zdawałam sobie sprawy, że uszłam tak daleko. Mijaliśmy sklepy ze starzyzną, z wywieszonymi na zewnątrz częściami używanej garderoby. Jacyś ludzie rzucali za nami wyzwiska; w pewnej chwili Fanny odwróciła się i pokazała im język. To ich sprowokowało do śmiechu i głośnych drwin. Myślę, że moglibyśmy mieć prawdziwe kłopoty, gdyby nie to, że oni wiedzieli, iż jesteśmy z misji, a dla tego miejsca jednak mieli trochę szacunku... Zastanawiałam się, w którym barze ta bestia, ojczym Fanny, pije. A co będzie, jeśli w tym narożnym, i zaraz na niego wpadniemy? Na szczęście minęliśmy bar bezpiecznie i nic się nie stało. `tc Fanny (cd.) Kiedy po długim marszu przybyliśmy wreszcie do misji, Frances nie posiadała się z radości. Od razu zajęła się Fanny, kazała jej się umyć i wyszorować, tak jak poprzednim razem. Zarówno wełniana sukienka, jak i wstążka padły ofiarą płomieni. Obiecałam Fanny, że znajdę jej drugą taką samą suknię, a czerwoną wstążkę z łatwością da się zastąpić. W tym czasie, gdy Fanny poddawała się oczyszczającym zabiegom, oboje z Timem opowiedzieliśmy Frances o wszystkim, co się wydarzyło. - Właśnie płaciłem straganiarce za towar - relacjonował Tim - gdy zauważyłem, że Angelet zniknęła. Po chwili zobaczyłem, jak biegnie za kimś ulicą, zostawiłem więc wszystko i pognałem za nią. Nie wiedziałem, o co chodzi, ponieważ nie widziałem Fanny. Angelet jednak wyprzedziła mnie o całą długość. - Dobrze się stało, Angelet, że pobiegłaś za Fanny - powiedziała Frances - ale nie powinnaś była w żadnym wypadku samotnie zapuszczać się w tamte uliczki. Bóg wie, co mogło ci się przydarzyć. - Niewiele brakowało, aby się przydarzyło... Na szczęście Tim się w porę zjawił. - Przybiegłem zdyszany i zobaczyłem, że dwóch bardzo nieprzyjemnie wyglądających wyrostków zaczepia Angelet i dość śmiało sobie poczyna. - Dzięki Bogu odsiecz nadeszła na czas - stwierdziłam, uśmiechając się do Tima. - Nasz przyjaciel zachował się, jak na szarmanckiego rycerza przystało, i wyratował mnie z opresji. Potem razem już poszliśmy do domu, gdzie zniknęła Fanny, jeśli tę ruderę można nazwać domem. - Wiem, że w tej dzielnicy warunki mieszkaniowe są straszne. Mam nadzieję, że z czasem uda nam się coś zrobić, by je poprawić. Widzieliście panią Billings? - Tak, mówiliśmy z nią. Biedna, nieszczęśliwa kobieta... Ale swoją drogą nie rozumiem jej postępowania. Powinna była pójść z Fanny. Dlaczego ona tkwi przy tym brutalu? - dziwił się Tim. - By odpowiedzieć na te pytania - odparła Frances - trzeba by poznać całą złożoność ludzkiej natury. Tego rodzaju uczucia niektórzy nazywają miłością. Widziałam te rzeczy wiele, wiele razy. Przychodzą do nas kobiety niemal śmiertelnie pobite. Proszą o schronienie, i otrzymują je. Opiekujemy się nimi i staramy się, by powróciły do zdrowia. Kierujemy je na drogę prowadzącą do uczciwego życia. A potem... potem one wracają tam, skąd przyszły, tylko po to, by znowu się narażać na brutalne pobicie. Ręce opadają. Ale cóż? To jest cecha, którą spotykamy u pewnego typu kobiet. Myślę, że ona tłumaczy, dlaczego mówi się o kobietach, że są słabszą płcią. Jest wiele takich kobiet, które w głębi duszy pragną być przez mężczyzn zdominowane. Mnie to doprowadza do szaleństwa, ale nic nie mogę poradzić. Nic też nie możemy zrobić dla pani Billings. Musimy się zająć Fanny i takie zadanie chciałabym, moi kochani, wam zlecić. Wielkie wam dzięki za to, żeście przyprowadzili ją z powrotem do misji. Przysięgłam sobie, że dam tej dziewczynie szansę rozpoczęcia dobrego życia. Pomogliście mi w tym skuteczniej, niż potrafię powiedzieć. Potem zrobiła coś niesłychanego: pocałowała nas, a my pocałowaliśmy się wzajemnie, ja i Tim. Wziął też obie moje dłonie w swoje ręce i popatrzył mi głęboko w oczy. Zrozumiałam wtedy, że Tim mnie kocha. Nasza przygoda z Fanny miała dramatyczne następstwa. Na drugi dzień pisała o tym cała prasa. "Straszliwe morderstwo na Swan Street" - artykuł pod takim tytułem znalazł się w gazecie, którą czytałam podczas śniadania. W miarę jak się wgłębiałam w jego treść, coraz bardziej uświadamiałam sobie tragizm tego wydarzenia. "Jack Billings po powrocie z większego pijaństwa do domu zakatował na śmierć swoją żonę, Mary, w ich mieszkaniu przy Swan Street 4. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności córka pani Billings z pierwszego małżeństwa przebywała wtedy w misji prowadzonej przez Petera i Frances Lansdonów, syna i synową znanego filantropa, Petera Lansdona". Natychmiast poszłam zobaczyć się z Frances. Okazało się, że wiadomość już do niej dotarła. - Dzięki Bogu, że przyprowadziliście tutaj Fanny - powiedziała. - Boję się, że śmierć pani Billings ma bezpośredni związek z faktem, że Fanny stamtąd odeszła - zauważyłam. - To jest całkiem możliwe, ale prędzej czy później coś takiego i tak musiało się zdarzyć. - A co z Fanny? Czy ona o tym wie? - Nie! Na razie nie wie. Zastanawiam się, co w tej sytuacji powinniśmy zrobić, by Fanny oszczędzić bólu. Zjawił się Timothy. Przyszedł natychmiast, gdy się dowiedział, co się stało. - Co będzie z Fanny? - zapytał na wstępie. - Ona jeszcze o niczym nie wie - odparła Frances. - Zastanawiamy się, co robić dalej. - Może należałoby ją gdzieś stąd zabrać. - Myślę, że to dobry pomysł, ale dokąd? - Mógłbym ją zabrać do siebie, do Hampton. - Ach, Tim, zrobiłbyś to? - Dlaczego nie? Opowiadałem o niej mojej siostrze i dzieciom, na pewno się ucieszą. - Uważam, że to jest niezwykle interesująca propozycja - zgodziła się Frances. - O morderstwie będą się rozpisywały gazety... Co prawda Fanny nie umie czytać, ale na pewno będzie też się dużo na ten temat mówiło, a ona jest bardzo bystra. Chciałabym nieco przytłumić szok, jakiego dozna, gdy wiadomość do niej dotrze. - Myślicie, że Fanny się zgodzi pójść do mnie? - zastanawiał się Tim. - Przypuszczam, że się chętnie na to zgodzi. Zapytamy jej, ale sądzę, że nie będzie miała zastrzeżeń. Lubi ciebie i myślę, że po sprowadzeniu jej z powrotem do misji nabrała do ciebie zaufania. Po chwili zjawiła się umyta i wyszorowana Fanny; wyglądała całkiem odmieniona. Suknia, którą miała na sobie, była co prawda trochę za duża, ale lepszej nie udało się Frances znaleźć wśród odzieży, jaką od czasu do czasu ludzie ofiarowują misji. - Fanny! - zwróciła się do niej Frances. - Pan Ransome chce cię zabrać do swego domu na wsi. Miałabyś ochotę tam pojechać? - Nigdy jeszcze nie byłam na wsi. - A widzisz? Będziesz więc miała szansę zobaczyć, jak wygląda wieś. - I będę mieszkać u niego? - wskazała na Tima. - Tak, w domu pana Ransome'a. Pan Timothy ma dwoje dzieci, dziewczynkę i chłopca; oni już o tobie słyszeli, mogłabyś się nimi zajmować. Od razu poznałam, że Fanny przypadł do gustu pomysł zajmowania się dziećmi. - A co z nią? - pokazała ręką na mnie. - Ja tam nie mieszkam, Fanny. - O... - jęknęła. Mile mnie połechtało, że Fanny poczuła się rozczarowana. - Może uda nam się namówić panią Mandeville, żeby do nas przyjechała i z nami pozostała - wymownie zażartował Tim. - To by mi się podobało - powiedziała. - Powiem ci, co zrobimy - wtrąciłam się. - Jeszcze dziś pójdę do miasta i kupię ci nową wełnianą sukienkę, i to niebieską, podobną do tamtej. - I czerwoną wstążkę do włosów? - Tak, wstążkę także - obiecałam. I na tym sprawę zakończyliśmy. Następnego dnia Tim zabrał Fanny do swego majątku w Hampton. Bardzo mi ich brakowało i miałam nawet dziwne uczucie, jakby życie straciło nieco uroku, odkąd wyjechali. Pocieszające dla mnie było to, że najdalej za dwa dni mama - jak wynikało z jej listu - powinna przyjechać do Londynu. Mama była ciekawa wszystkiego, co się u nas dzieje. Zauważyłam, że często mnie obserwuje, jakby chciała wzrokiem wybadać, co czuję. Domyślałam się, że interesuje ją, co łączy mnie z Timem, i czy jestem szczęśliwa. Tego jej niestety nie mogłam powiedzieć, ponieważ sama nie znałam dobrze swoich uczuć. Nie potrafiłabym sprecyzować, co czuję. Coraz częściej myślałam o Benie i coraz bardziej żałowałam, że nie mogę znaleźć się u jego boku w Manorleigh, by pomagać mu w kampanii. Praca w misji sprawiała mi przyjemność i w pełni doceniałam jej wartość. Z jakąż jednak radością robiłabym to wszystko, czego Lizzie tak bardzo nie znosiła i w czym zapewne Grace musiała jej pomagać. Nie mogłam wyobrazić sobie niczego bardziej interesującego od życia będącego udziałem uczestników kampanii wyborczej. Być może myślałam tak dlatego, że kampania dotyczyła Bena. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła Amaryllis po przyjeździe mojej mamy, było zaproszenie Timothy'ego na kolację. Powiedziała mi, że chodzi o to, by mama mogła usłyszeć bezpośrednio od niego, w jaki sposób ratowaliśmy Fanny, "tę biedną młodą dziewczynę" - jak ją nazwała. Mama chciała także z moich ust usłyszeć relację o Fanny. - Boże! Sama poszłaś w to straszne miejsce...! - tak brzmiał jej pierwszy komentarz. - Nie myślałam o tym, mamo, po prostu biegłam za Fanny - tłumaczyłam się. - To było chyba głupio z twojej strony. Widziałam, że wstrząsnął nią dreszcz zgrozy. - Pomyśl jednak, co by się stało, gdybym tego nie zrobiła? Przecież nie mogłam lepiej się przysłużyć uratowaniu Fanny niż właśnie w ten sposób. A zresztą Tim nie był zbyt daleko ode mnie. - Cóż to za straszna tragedia, jaka spotkała jej matkę... - rozczulała się mama. - Przecież ta biedna kobieta została zamordowana! - Dobrze przynajmniej, że nareszcie przyjdzie koniec na tego potwora - orzekła ciotka Amaryllis. - Jest winny zbrodni i każdy o tym wie. Zresztą on się przyznał. Będzie wisiał, mam nadzieję. - A to biedne dziecko? Co z nią? - Przebywa teraz u rodziny Tima. - Ach tak? Było oczywiste, że mama otrzymała od ciotki Amaryllis szczegółowe sprawozdanie dotyczące rodziny Timothy'ego. - Nader ładnie z jego strony, że przyjął do siebie dziewczynę - powiedziała mama. - Z tego, co słyszę, wnioskuję, że pan Ransome jest bardzo szlachetny. Już samo to, że pracuje w misji, dobrze o nim świadczy. - Wiesz, jaka jest Frances... Namawia ludzi, żeby odwiedzali jej misję, a potem każe im pracować. - Frances jest cudowna... - Także Peterkin wielce pomaga biedakom, którymi opiekuje się misja. - Wspaniała z nich para! Gdy zjawił się Tim, od razu widać było, że przypadli sobie z mamą do gustu. - Tyle o panu słyszałam - powiedziała mama. - Także o pana pracy w misji. Chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej o biednym dziecku, które pan uratował. Uważam, że to było cudowne. Siedzieliśmy przy stole. Jak zwykle u wujostwa, Peter zajmował honorowe miejsce z jednej strony, a ciotka naprzeciw niego z drugiej. Promieniowali zadowoleniem niby dwa łaskawe bóstwa, które uwolniły świat od zgryzot i trosk. Byłam pewna, że wujostwo już powzięli decyzję, iż powinnam wyjść za mąż za Timothy'ego Ransome'a, a potem żyć z nim długo i szczęśliwie. Zastanawiałam się, jak to jest, że ludzie z taką łatwością rozwiązują problemy innych, natomiast rozwiązywanie własnych przychodzi im z trudem. Rozmawiano prawie wyłącznie o polityce. W domu wujostwa żadne przyjęcie nie mogło się obejść bez politycznych dyskusji. Mama chciała wiedzieć, jak sobie radzi Ben, i stwierdziłam, że wuj Peter z wielką dumą jej wyjaśniał, iż jego wnuk ma wielką szansę pokonania swego oponenta w wyborach. - Czy to nie jest zabawne, że ty i Matthew jesteście w jednym obozie, a Ben w przeciwnym? - To dodaje pieprzyku wyborom - sądził wuj. - Nie wiem, czy wiesz, że Grace jest bardzo pożyteczna w kampanii Bena - napomknęła ciotka Amaryllis. - Grace to niezwykle sprytna osoba. Zawsze byłam tego zdania, od pierwszego dnia, gdy do nas przyszła - przypomniała mama, a zwracając się do mnie, spytała: - Czy pamiętasz ten dzień, Angelet? - Oczywiście! - Domyślam się, że Grace opiekuje się Lizzie. To ładnie z jej strony. Biedna Lizzie... - Powinna była wyjść za mąż za kogoś, kto byłby mniej od Bena wymagający - stwierdziła ciotka. - Dobrze, że przynajmniej ma Grace. - A co z tą biedulką, którąście uratowali? Czy to nie straszna tragedia, jaka spotkała jej matkę z rąk ojczyma? Co będzie dalej? Jak myślicie? - Morderca dostanie, na co zasłużył - odparł wuj Peter. - To najzwyklejsze zabójstwo. A przy okazji zrobiono misji reklamę, bo się okazało, że dziewczynka tam przebywała, gdy ojczym dokonał zbrodni. Gdyby była w swoim domu, zapewne podzieliłaby los matki. - Jak ona to przyjęła, biedulka? - spytała mama. - Jeszcze jej o tym nie powiedzieliśmy - wyjaśnił Timothy. - Ona już się u nas zadomowiła i jest szczęśliwa. Nie wiem, co się stanie, gdy się dowie o matce. Była do niej bardzo przywiązana. - Biedne dziecko... - westchnęła mama. - Nie chcieliśmy, by Fanny miała poczucie, że jej matka zginęła przez nią, dlatego że ona opuściła dom. - A czy tak było? - W pewnym sensie tak, bo jej ojczym nie chciał, żeby Fanny odeszła. Tych kilku pensów, które dziewczynka zarabiała jako sprzedawczyni, potrzebował na dżin. Gdy przyszedł pijany do domu i stwierdził, że Fanny odeszła, wpadł w furię, rzucił się na żonę i skatował ją na śmierć. - Oczywiście nie mamy żadnej pewności, że było właśnie tak, a nie inaczej. - Jakikolwiek był powód zabójstwa - mówił dalej Tim - i tak prędzej czy później musiało do tego dojść. Ten zbir od dawna maltretował nieszczęsną kobietę. Cieszę się, że mogłem zabrać Fanny na wieś. Bardzo jej się u nas podoba. - Zwrócił się do mnie z uśmiechem: - Zmieniła się, lepiej wygląda i dzieci ją polubiły. Myślę, że lgną do Fanny, bo jest taka inna niż wszyscy. Wyjeżdżając, zostawiłem ją pod opieką guwernantki moich dzieci. Zauważyłem, iż Fanny czuje się zawstydzona, że Fiona, o tyle od niej młodsza, umie czytać i pisać. Mam wrażenie, że miałaby ochotę się uczyć. - Więc może każe ją pan czegoś uczyć? - Jeśli tylko zechce, na pewno to zrobię. Nie mam jeszcze zdania, jak powinniśmy nią pokierować. Moja siostra Janet chciałaby wyszkolić ją na pokojówkę lub coś w tym rodzaju. Oczywiście, chciałbym dla niej jak najlepiej. Jest nadzwyczaj bystra i inteligentna. Miałem nadzieję, że udzielicie mi jakichś rad, jak mam postąpić. Ty ją rozumiesz, zawsze ją rozumiałaś - zwrócił się do mnie. - Może byś przyjechała do nas do Hampton i z nią porozmawiała. A może i pani chciałaby przyjechać razem z Angelet, pani Hanson? - zapytał mamy. - Moja siostra z pewnością bardzo się ucieszy. - Nie widzę przeszkód. Z największą przyjemnością państwa odwiedzę. To doskonały pomysł. - Hampton jest stąd niedaleko, nie będzie więc żadnego kłopotu. - Pojedziemy, prawda, Angelet? Zapowiada się wspaniała wycieczka - entuzjazmowała się mama. Uśmiechnęłam się i zapewniłam mamę, że z radością tam się z nią wybiorę. Jak było do przewidzenia, przyjęcie się udało i wszyscy byli zadowoleni. Wkrótce potem, eskortowane przez Tima, udałyśmy się z mamą i Rebeką do Hampton. Rebeka była zachwycona podróżą. Tima dobrze już znała i z właściwą sobie serdecznością zaakceptowała go jako swego przyjaciela. Jeśli coś psuło jej radość z tych odwiedzin, to tylko nieobecność Pedreka. Rezydencja Ransome'ów nazywała się "Riverside Manor" i zgodnie ze swą nazwą leżała nad rzeką. Ten piękny stary dom pochodził z epoki Tudorów»* i był utrzymany w typowym dla niej stylu, w charakterystycznej czarno_białej tonacji. Konstrukcję z czarnych belek wypełniały ceglane ścianki pokryte białym tynkiem. Górne piętra, wysunięte znacznie do przodu, tworzyły nad parterem wykusze. Przed domem rozciągał się ogród, teraz pełen chryzantem i dalii. Pomyślałam, że na wiosnę musiało tu być bardziej kolorowo. Dynastia Tudorów panowała w Anglii w latach 1485_#1603. Weszliśmy wprost do holu, typowego dla stylu Tudorów, z wysokim sklepieniem, wspartym na grubych dębowych belkach, i ścianami krytymi drewnianą boazerią. Tu oczekiwała nas Janet Ransome. Siostra Tima była kobietą słusznego wzrostu, o szczupłej sylwetce i poważnym obliczu. Szorstka, schludna i chyba małomówna - tak ją w myśli oceniłam, lecz później się przekonałam, że pod surową powłoką kryło się dobre, wrażliwe serce. Przez chwilę sondowała mnie przenikliwym wzrokiem; szybko doszła do wniosku, że mnie lubi, co bardzo mnie ucieszyło. Moja mama z właściwą sobie wylewnością chwaliła dom Tima, podkreśliła, że stare budowle zawsze ją fascynują, dodając, iż nasz dom w Kornwalii jest od wielu pokoleń we władaniu rodziny. W czasie ceremonii wzajemnego przedstawiania się doszedł do nas tupot nóg zbiegających po schodach: do holu zeszły dzieci Tima oraz Fanny, która trzymała się z tyłu. - Fanny! - zawołałam. Pośpiesznie do nas podeszła. - A więc jednak pani tu przyjechała - skonstatowała z zadowoleniem. - Dobrze ci u nas w Hampton? Powiedz, Fanny! - zapytał ją Tim. - Tu jest w porządku - stwierdziła jakby z żalem. - Przedstawiam paniom moją córkę, Fionę! - powiedział Tim. Mała jasnooka dziewczynka uśmiechnęła się do mnie na powitanie. - A to jest Alek! Syn Tima był wysokim, nieco nerwowym młodzieńcem. Trochę niezgrabnie podał mi rękę, a ja pomyślałam, że na pewno polubię tę miłą rodzinkę; już wkrótce miałam się o tym przekonać. Fiona od razu zdecydowała, że do niej będzie należało opiekowanie się Rebeką, co bardzo spodobało się jej ojcu, a i Janet spojrzała na nią z aprobatą. Potem Janet z Timothym oprowadzali nas po domu, poczynając od spiżarni, pralni i kuchni aż do góry. Kuchnia była ogromna, z kamienną podłogą i wielkim piecem. Zwróciłam uwagę na potężny piekarnik i pręty rożna. - Tych urządzeń prawie się teraz nie używa - wyjaśniła Janet - bo na szczęście nie jadamy już takich gigantycznych posiłków jak nasi przodkowie. Z kolei z holu przeszliśmy do jadalni, której ściany pokryte były tkanym obiciem, a następnie do długiej galerii z rodzinnymi portretami. Mój szczególny podziw i zachwyt mamy wzbudziły gobeliny - zarówno na ścianach jadalni, jak i na siedzeniach krzeseł - utrzymane w bogatej tonacji błękitu, a utkane przez którąś z matron rodu ponad sto lat temu. Pokazano nam też pokój z kolumną pośrodku, mansardę i liczne sypialnie. W niektórych z nich zauważyłam łóżka z baldachimami, pamiętające dość odległe czasy. Z okien domu roztaczał się widok na rzekę, a ogród podchodził do samego jej brzegu. Do wody prowadziło kilka kamiennych stopni. Nazywali je "tajemnymi schodkami". Były tu dwie przycumowane do pali łodzie, którymi można było popłynąć w górę i w dół rzeki. Z okien najwyżej położonego pokoju widać było Hampton Court, ów słynny pałac należący kiedyś do kardynała Wolseya, zanim go król Henryk VIII nie zmusił, by scedował ten dom na niego. Potem kazał Wolseya uwięzić i sam zamieszkał w jego pałacu. Wystarczył mi krótki pobyt u Tima, by stwierdzić, że rezydencja Ransome'ów jest naprawdę uroczym miejscem. - Dziwię ci się, że w ogóle masz ochotę stąd wyjeżdżać - powiedziałam Timowi. Spojrzał na mnie ze smutkiem i domyśliłam się, że to miejsce wiąże się z wieloma wspomnieniami, nie zawsze wesołymi. Tu przecież mieszkał ze swoją żoną. To tu któregoś ranka wyjechała konno ze stajni, a potem przyniesiono ją do domu na noszach i odeszła na zawsze. W galerii wisiał jej portret. Przedstawiał mile uśmiechającą się ładną kobietę. Od razu wiedziałam, kim jest, jeszcze zanim mi to powiedziano. Mama uważała naszą wizytę w Hampton za niezwykle udaną. Dom i otoczenie były w jej opinii czarujące, a rodzina Ransome'ów niezwykle sympatyczna. Dawała mi do zrozumienia, że nie byłoby źle, gdybym się zdecydowała osiąść tu na stałe, bo mogę trafić gorzej. Jeśli zaś chodzi o mnie, to po kilku dniach tak się tu zadomowiłam, że mi się zdawało, iż znam tu wszystkich na wylot. Rebeka też czuła się jak w domu, a nowi towarzysze zabaw w pełni zrekompensowali jej nieobecność Pedreka. Rebeka przepadała za Fioną, ale najbardziej fascynowała ją Fanny. Z kolei Fanny wyraźnie cieszyło to, że Rebeka ją wyróżnia. Gdy się ją widziało bawiącą się z moją córeczką, nie miało się wątpliwości, że jest szczęśliwsza niż kiedykolwiek przedtem. - Mnie się tu podoba - powiedziała mi któregoś dnia Rebeka. - Czy moglibyśmy zostać tu na zawsze? Słowa te nieco mnie przeraziły. Wiedziałam, że zdaniem mojej rodziny małżeństwo z Timothym jest dla mnie najlepszym wyjściem. A od kiedy spotkałam się z siostrą Tima, zrozumiałam, że i ona nie miałaby nic przeciwko temu małżeństwu. Mimo że tu był jej dom i czuła się jego panią, zachowanie tej pozycji nie wydawało jej się ani trochę ważne. Była całym sercem oddana Timowi i uważała, że brat powinien się znowu ożenić. Wiedziała, że inaczej nigdy nie przyjdzie do siebie po dotkliwym ciosie, jakim była dla niego utrata żony. Długo nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo Tim cierpiał i cierpi nadal. Zrozumiałam to dopiero wtedy, gdy znalazłam się w jego domu. W głębi duszy podejrzewałam też, że nikomu nie uda się zająć miejsca jego pierwszej miłości i matki jego dzieci. Mimo to nie zdziwiłabym się, gdyby Tim poprosił mnie o rękę. Któregoś dnia wybraliśmy się na konną przejażdżkę, bo tylko w ten sposób mogliśmy być sami, bez ciągłego natykania się na kogoś z rodziny. Nie byłam szczególnie zaskoczona, gdy w pewnej chwili Tim się zatrzymał i zaproponował, żebyśmy zsiedli z koni i trochę pospacerowali. Wziął mnie pod rękę i przeszliśmy nad rzekę. Zaczął się już listopad, ale jak na tę porę roku było ciepło; sinawa mgła dodawała uroku tajemniczości rzece i domom leżącym na drugim brzegu. - Myślę, że wiesz - zaczął Tim - co mam zamiar ci powiedzieć. Już od dłuższego czasu o tym myślę. Angelet, czy zgodzisz się wyjść za mnie za mąż? Zawahałam się. - Kocham cię - mówił dalej - i ty o tym wiesz. Moje uczucie do ciebie zrodziło się w momencie, gdyśmy się spotkali, od samego początku naszej znajomości. Wtedy, gdy ruszyłaś w pogoń za Fanny, wpadłem w straszliwą panikę, bo nagle zdałem sobie sprawę, że byłbym bardzo samotny, gdybym cię stracił. - Małżeństwo jest sprawą zbyt poważną, aby pośpiesznie o nim decydować - powiedziałam. - Zgadzam się, choć muszę stwierdzić, że wiele o nas myślałem. Nie jest to pochopna decyzja, przynajmniej z mojej strony. A co ty o tym sądzisz? - Nie myślę o zamążpójściu. Na razie nie chciałabym się wiązać. - Oczywiście! Nie znamy się zbyt długo, łączą nas jednak pewne wspólne przeżycia. Wiem, że zależy ci na Fanny... jej osoba też jakoś nas łączy. - To fakt. Oboje się o nią troszczymy. A ty zabrałeś ją nawet do siebie, i to o czymś świadczy. - Nie wiem, czy się ze mną zgodzisz, ale ja jestem przekonany, że my dwoje moglibyśmy razem zbudować piękne życie. - Być może... - odparłam. - Nie widzę powodu, dlaczego miałoby być inaczej. Dobrze się znamy. Mam dla ciebie wiele podziwu. Nasze dzieci już teraz bardzo się lubią. Janet ma do ciebie i twojej rodziny serdeczny stosunek. Twoja mama jest przyjaźnie do mnie usposobiona. Wydaje mi się, że tworzylibyśmy idealne małżeństwo. - Z punktu widzenia naszych rodzin na pewno tak. Tu chodzi jednak o coś więcej. Wydaje mi się, Tim, że wciąż jeszcze kochasz swoją żonę. - Ona już dawno nie żyje. - Niemniej dla ciebie nadal jest tą jedną jedyną i będzie nią zawsze. - Mimo to byłbym dla ciebie dobrym mężem, potrafiłbym o ciebie dbać. A ty? Czy myślisz jeszcze o swoim mężu? Musiał być wspaniałym człowiekiem, podobnie zresztą jak moja żona. Póki nie straciliśmy swoich partnerów, oboje byliśmy w swoich małżeństwach szczęśliwi. Czy to nie dziwne, że zarówno twój mąż, jak i moja żona zmarli śmiercią tragiczną? Już to samo jakoś nas wiąże. A poza tym, nie możemy przecież całego życia spędzić w żałobie, nie uważasz, Angelet? - Masz rację, ale na razie nie potrafię podjąć decyzji. - Czyli że potrzebujesz więcej czasu do namysłu... - Chyba tak. Ty nie zapomniałeś o swojej żonie, a ja... - Myślisz, że każde z nas kocha kogoś innego bardziej, niż kochamy siebie nawzajem? Potaknęłam. - Trudno mi będzie dorównać takiemu bohaterowi, jakim był Gervaise. Nie odpowiedziałam. Zgadzając się z tym, że każde z nas bardziej kocha kogoś innego, nie myślałam o Gervaise'ie, lecz o Benie. Zdawałam sobie sprawę, że moja miłość do Bena to absurd. Miałam chyba na jego punkcie obsesję. Bez przerwy pojawiał się w moich myślach. Wiedziałam, że postępuję głupio, poświęcając mu tyle uwagi. Powinnam przyjąć małżeńską ofertę Tima. Dla nas obojga nie byłby to może najlepszy wybór, ale niewiele gorszy. Rozmyślałam o wspólnym życiu, jakie moglibyśmy wieść w uroczym domu Tima. Moglibyśmy zapewnić przyszłość Fanny i dzieciom. Tim byłby dobrym i kochającym ojcem dla Rebeki. Nasze rodziny na pewno zaaprobowałyby ten związek. Moglibyśmy nadal pracować razem w misji. Byłabym idiotką, gdybym Tima odrzuciła. I nie zrobiłam tego. Nie popełniłam takiego głupstwa. Wiedziałam, że mieliśmy szansę zbudować sobie z Timem dobrą przyszłość. Chciałam tylko czasu, aby się namyślić... czasu, aby spojrzeć sobie samej w oczy i rozprawić się ze swoją obsesją na punkcie Bena. Przecież nie mogłabym być aż tak głupia... Ben był w stanie ożenić się dla złota. Jest człowiekiem bezwzględnym i zdecydowanym zwyciężać za wszelką cenę. Czy ktoś taki jak on byłby zdolny do miłości i poświęcenia, jakich mogłabym oczekiwać po Timie? A poza tym, pomijając wszystko inne, Ben był żonaty. Znałam ich obu wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że z Timothym czekałoby mnie spokojne i ciche szczęście, a z Benem - same tylko burze i stresy. Ben kochałby mnie miłością namiętną i pełną ognia (bo, że mnie kocha, w to mimo wszystko wierzyłam), choć bardziej ode mnie kochałby złoto i władzę. Timothy także by mnie kochał, ale bardziej ode mnie kochałby swoją pierwszą żonę. Nie ulegało jednak wątpliwości, że z czasem Tim i ja stalibyśmy się sobie bliżsi, że udałoby nam się przegnać duchy przeszłości. Chociaż, kto wie? Niełatwo jest rywalizować z kimś, kto nie żyje. Stałam przed dylematem. Na razie uczepiłam się wymówki, że muszę mieć czas do namysłu. Tim to doskonale rozumiał. - Poczekamy - powiedział. - Niech rzeczy toczą się naturalną koleją... a po jakimś czasie myślę, Angelet, że dojdziesz do wniosku, iż mamy sobie nawzajem wiele do zaoferowania. Wracaliśmy do domu poważni i zamyśleni. Czułam, że nasze rodziny będą rozczarowane, ponieważ wszyscy się spodziewali, że ogłosimy zaręczyny. - Myślę, że czas już porozmawiać z Fanny - powiedziałam Timowi nazajutrz. - W gazetach znowu ukazały się wzmianki o morderstwie. Wkrótce jej ojczym stanie przed sądem. Wiem, że ona nie umie czytać, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto mógłby jej powiedzieć. Postanowiliśmy, że razem z nią porozmawiamy. Moja matka i Janet wiedziały, co zamyślamy, i obiecały przypilnować, żeby nam nikt nie przeszkodził. - Chcemy z tobą pomówić, Fanny! - zaczęłam poważnym tonem. Patrzyła na nas, przenosząc wzrok z Tima na mnie, a w jej oczach pojawił się strach. - Chcecie mnie stąd odesłać? - spytała. - Nie, Fanny! Nigdy tego nie zrobimy - odparł Tim. - Tu jest teraz twój dom i będzie nim tak długo, jak sama zechcesz. - Więc o co chodzi? - O twoją matkę, Fanny. Twoja mama nie żyje. Przez chwilę wpatrywała się w nas bez słowa, a potem zapytała: - Kiedy? - i zaraz dodała: - To on! To na pewno był on, prawda? Potaknęliśmy. Skrzywiła się z bólu. Podeszłam do niej, objęłam i przytuliłam do siebie. - Ja go zabiję! - krzyczała. - Zabiję go! - Nie ma potrzeby, Fanny! Zrobi to za ciebie prawo. - A więc go złapali? - uśmiechnęła się. - Tak! Mają go! - potwierdziłam. - Zabił mamę dlatego, że mnie tam nie było... Gdybym ja tam była... Przycisnęłam jej głowę do piersi. - Nie, Fanny! Bardzo dobrze, że cię tam nie było. Twoja mama też powinna była pójść wtedy z nami. - Ale ona wolała zostać z nim. - Tak wybrała, sama tego chciała. - Nie powinna była... - Ludzie muszą samodzielnie podejmować decyzje. W życiu trzeba dokonywać wyboru. Twoja mama wiedziała, że to może się stać, a jednak postanowiła z nim zostać. Timothy podszedł bliżej i obie nas otoczył ramieniem. - Wszystko będzie dobrze, Fanny - powiedział. - Zostaniesz tu. Teraz będziesz już całkowicie nasza. - A jak mnie nie zechcecie? - Ależ my ciebie chcemy! - Macie własne dzieci. - Zawsze możemy mieć ich więcej. Chcemy mieć jeszcze ciebie. - Naprawdę mnie chcecie? - Tak! Naprawdę! - zapewnił ją stanowczym głosem Tim. - Chcemy, żebyś z nami została. Bardzo tego pragniemy. - Dlaczego? - Ponieważ cię kochamy - odparłam. - A niech mnie...! - zaklęła. - Nikt nigdy mi czegoś takiego nie powiedział. - A więc teraz my ci to mówimy. Rozpłakała się. To były pierwsze łzy, jakie u niej widziałam. Przytuliła się do mnie, a potem wyciągnęła ramię i objęła także Tima. Nagle oderwała się od nas i ze złością mażąc mokrą od łez twarz, wykrzyknęła: - Popatrzcie na mnie! Można by pomyśleć, że mam hysia... - Nic podobnego. Myślimy, że bardzo miła z ciebie dziewczyna - stwierdził, uśmiechając się Tim. Zaczęła na nowo płakać. - Nie trzeba wstydzić się łez, Fanny. Wszyscy czasem płaczemy. A ludzie nawet mówią, że dobrze jest czasem popłakać - tłumaczyłam jej. Oparła się o mnie i łzy powoli spływały po jej policzkach. Delikatnie je starłam. - Kochałam ją - odezwała się nagle. - Ona była dla mnie dobra. To moja matka... - Wiemy. - Nienawidzę go. Zawsze go nienawidziłam. Dlaczego ona go chciała? Mój tata był inny, mój tata był w porządku, prawda? - Czasem tak w życiu bywa. Trzeba brać życie takim, jakie jest, i starać się przeżyć je jak najlepiej. Nie myśl już o tym, Fanny! - Mnie się tutaj podoba - powiedziała. - Nie spodziewałam się, że zechcecie mnie zatrzymać. Tacy jesteście śmieszni, wy dwoje... Mogę szorować podłogi, mogę wszystko robić, bardzo chętnie... ale lubię być z dziećmi i bardzo lubię tę małą Rebekę... Czy ona tu będzie mieszkała? Tim wymownie ścisnął mi rękę. - Nie, Fanny! Rebeka i ja mieszkamy w Londynie, a u Tima jesteśmy tylko z wizytą - wyjaśniłam. - Ale może byście jednak tu zamieszkały - prosiła błagalnym tonem - dobrze? Wy dwoje jesteście fajni. Lubię was, nawet bardziej niż panią Frances. Ona jest czymś w rodzaju anioła, prawda? No, tak. A wy jesteście po prostu ludźmi, i to mi się właśnie podoba. Chcę być z wami obojgiem i z dziećmi, i z małą Rebeką... - Kto wie, być może tak się stanie - rzekł Tim, patrząc na mnie. - Ale już nigdy nie zobaczę swojej mamy. Nie mogę w to uwierzyć - wycedziła powoli. - To bardzo smutne - przyznałam. - Gdyby tylko wtedy chciała pójść z nami... - Czy oni go powieszą? - spytała. - Raczej tak. Na to wygląda. - Cieszę się! - wybuchła gwałtownie. - Od razu lepiej się czuję. Już ten drań nie będzie w stanie nikogo więcej skrzywdzić. Potem nagle odwróciła się do nas i uścisnęła najpierw mnie, a potem Tima. - Bądź dobrej myśli, Fanny! - powiedział Tim. - Wszystko się jakoś ułoży. Mam nadzieję, że będziemy razem i będziemy bardzo szczęśliwi. Wziął jej rękę, potem moją i przytrzymał w swoich dłoniach. Pomyślałam wtedy, że może jednak z czasem zechcę z nimi być. Pamiętnik Następnego dnia przy śniadaniu mama przeglądała poranne gazety. - O, tu jest coś, co was zainteresuje - zawołała. - Piszą o Benedykcie Lansdonie. Zamieścili to w rubryce skandali, co znaczy, że tak dobrze mu idzie w kampanii, iż pewni ludzie zaczynają się już niepokoić. Niemniej to oburzające, że pozwalają sobie w taki sposób o nim pisać. - A co takiego napisali? - spytałam. Tim i Janet też się zainteresowali. - Posłuchajcie: "Benedykt Lansdon, charyzmatyczny kandydat na posła z okręgu Manorleigh, niewątpliwie wywiera duże wrażenie na wyborcach i, jak się wydaje, zostawia w tyle wszystkich swoich rywali. Jest niezmordowany... Pojawia się tu i tam, i wszędzie rozsiewa swoje uroki w zamian za obietnicę otrzymania głosów. Przewiduje się, że po tych wyborach po raz pierwszy od wielu lat okręg Manorleigh przejdzie w ręce liberałów. Zanim Benedykt Lansdon zajął się polityką, robił karierę w zupełnie innej dziedzinie. Jest jednym z nielicznych szczęściarzy, którym się udało znaleźć złoto w Australii. Na złocie dorobił się wielkiej fortuny. Jest milionerem. Szczęście przyszło do niego przez małżeństwo, w posagu żony otrzymał bowiem kopalnię leżącą na bogatej żyle złota. Pani Elisabeth Lansdon towarzyszy mężowi podczas wszystkich wystąpień w ramach kampanii wyborczej. Ale zapytacie może, kto jest tą elegancką "trzecią"? Mogę wam to zdradzić. Jest to pani Grace Hume, synowa Matthew Hume'a, ministra w ostatnim rządzie torysów. Pani Grace jest zagorzałą zwolenniczką partii liberałów, będącej w opozycji do partii jej teścia. Być może uznacie, że to tylko burza w szklance wody. Możliwe, ale pani Grace aktywnie i z oddaniem pomaga kandydatowi liberałów, Benedyktowi Lansdonowi w jego kampanii. To ona rozmawia z prasą, podczas gdy żona kandydata milczy, a ilekroć się pojawia publicznie, na jej twarzy widnieje smutek. Czyżby się martwiła o szanse swego męża u wyborców? To nie wchodzi w rachubę, zważywszy, jak dobrze stoją jego sprawy. A może się martwi, ponieważ ta elegancka i zagorzała zwolenniczka jej męża jest bardzo częstym gościem również w intymnym zaciszu ich domu?" W miarę jak mama czytała, ogarniała mnie coraz większa wściekłość. - Cóż to za potworna sugestia? - powiedziała mama, odkładając gazetę. - Przecież Grace próbuje tylko pomóc Lizzie. Biedna Lizzie, co też ona teraz myśli? - A mnie bardziej ciekawi, co Ben o tym wszystkim myśli - zauważyłam. - Ach, on na pewno wszystkie zarzuty odeprze, ale jakie to musi być bolesne dla Lizzie i Grace. - Podobno Benedykt Lansdon jest niezwykle atrakcyjnym mężczyzną - wtrąciła Janet. - Przynajmniej tak słyszałam... - Nie wiem, czy państwo wiecie - mówiła dalej mama - że Ben Lansdon jest naszym dalekim krewnym. Niedawno Timothy poznał Amaryllis i Petera Lansdonów, prawda? Otóż Benedykt jest wnukiem Petera, pochodzącym ze związku, jaki Peter miał przed ślubem. Owocem tego romansu był syn, który jest ojcem Bena. To trochę skomplikowane, ale wiem, że Peter zawsze tę rodzinę utrzymywał. Janet spojrzała ze zgorszeniem na mamę. - Tak! - kontynuowała mama. - To może świadczyć o pewnej rozwiązłości Petera, ale ludzie jakoś zawsze mu wybaczają grzeszki. Prawda, Angelet? Potaknęłam. - I on tak wiele robi dla misji... Bez jego pomocy misja nie miałaby ani połowy tych sukcesów, jakie obecnie odnosi, i nie mogłaby rozszerzać swojej działalności. Ciekawa jestem, co Peter myśli o tym artykule. - Sądzisz, że takie publikacje mogą zaszkodzić Benowi w dostaniu się do parlamentu? - Nie! - zabrał głos Timothy. - Nie wydaje mi się, by mu to mogło w tej chwili zaszkodzić. Takie rzeczy są na porządku dziennym w okresie kampanii przedwyborczej. Myślę, że ludzie nie zwracają na to szczególnej uwagi. Zamyśliłam się. Tak mnie zaszokowała wzmianka sugerująca, że Bena i Grace coś łączy, że nawet nie słuchałam komentarzy, które tu padały. Myślałam o Lizzie. Ona naprawdę się do tego wszystkiego nie nadawała, była, biedaczka, przerażona tym, czym ją obarczono. Nie potrafiła stanąć z obcymi ludźmi twarzą w twarz. Natomiast Grace doskonale umiała mówić z wyborcami, wykorzystując cały swój wdzięk i wrodzone zdolności. Grace i Ben? Czy rzeczywiście coś się za tymi sugestiami kryło? Kto wie? Przecież większość kobiet była Benem zauroczona, a Grace owdowiała już bardzo dawno temu. Lizzie całym sercem garnęła się do Grace. Czyżby Ben robił to samo? Ależ ze mnie idiotka, pomyślałam. Otrzymałam ofertę małżeńską i szansę na spokojne życie od człowieka, któremu można było zaufać. I co zrobiłam? Odmówiłam mu. Powodowało mną uczucie do mężczyzny, który jest dla mnie nieosiągalny i którego nigdy nie mogę być pewna. Niedługo potem wróciłam z mamą i Rebeką do Londynu. Ransome'owie niechętnie odnosili się do naszego wyjazdu. Gdy przyjechał powóz, aby nas zabrać na stację, towarzyszyli nam aż do drzwi. Fiona i Alek zapamiętale machali ręką, a Janet prosiła, żebym szybko znowu do nich przyjechała. Tim odprowadził nas na stację, a Fanny stała z boku i patrzyła na mnie z wyrzutem. Rebeka się rozpłakała i w ten sposób najskuteczniej dała nam do zrozumienia, że bardzo jej się w Hampton podobało. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdyśmy solennie obiecali, że wkrótce znowu tu przyjedzie. Na stacji Timothy serdecznie uścisnął mi dłoń i żegnając się, zapowiedział, że w środę zobaczymy się w misji. W drodze do domu mama nie przestawała wychwalać Ransome'ów, jaka to czarująca rodzina i jak by się ucieszył mój ojciec, gdybyśmy mu mogli zakomunikować jakieś konkretne rezultaty tej wizyty. Patrzyła przy tym na mnie z lekkim wyrzutem. Wiedziałam, że skoro nie ogłosiliśmy zaręczyn, wszyscy będą uważali, że stało się to z mojej winy. Tak więc wracałam do Londynu, siedząc między zapłakaną córką i rozczarowaną matką. Jeszcze raz powiedziałam sobie przy tej okazji, że byłam głupia, nie godząc się na zaakceptowanie planów, które wszyscy uważali za doskonałe. Pocieszałam się, że zawsze będzie jeszcze na to czas. Następnego wieczoru wujostwo zaprosili nas na kolację i ku memu zdziwieniu zastałam tam Bena. Lizzie nie było. Ben tłumaczył, że czuje się zmęczona i odpoczywa, i że jest przy niej Grace. - Nie spodziewałam się, że cię tu zastanę - powiedziałam mu. - Czyż nie powinieneś teraz czarować swoich wyborców w Manorleigh? - Do wyborów jest jeszcze sporo czasu - odparł. W czasie kolacji wuj Peter wspomniał o artykule z gazety i ostro z nim polemizował, odpierając wszystkie zarzuty. - Artykuł zawiera po prostu złośliwe plotki. Wskazuje jednak na to, że Bena oponenci muszą być bardzo przerażeni, skoro sięgają po takie argumenty. Po kolacji Ben podszedł do mnie w salonie i powiedział, że koniecznie musi ze mną porozmawiać. - Proszę bardzo! Mów! - Nie tutaj. Nie moglibyśmy się spotkać gdzie indziej? - A co takiego masz mi do powiedzenia? - Spotkajmy się w jakimś parku. Może w ogrodzie kwiatowym w Kensington Gardens? - Czy uważasz, że to wypada? - Nieważne! Muszę z tobą pomówić. Spotkajmy się jutro o dziesiątej trzydzieści. - Ale... - Proszę cię, Angel, przyjdź! Będę na ciebie czekał. Tej nocy źle spałam. Zbudziłam się i nie mogłam zasnąć, leżałam i zastanawiałam się, co mi Ben ma do powiedzenia. Gdy przyszłam na umówione miejsce, Ben na mnie czekał i już się niecierpliwił. Wstał, wziął mnie za obie ręce i pociągnął na ławkę. - Co się stało, Ben? O co chodzi? - Chodzi mi o Timothy'ego Ransome'a. - Tak? A co z nim? - Odwiedziłaś go w jego domu, i to razem z matką. - I co z tego? - Nie podoba mi się, że uznał za stosowne zaprosić cię razem z matką. W moim pojęciu jest tylko jeden powód... Czy zgodziłaś się wyjść za niego? - Nie, nie zrobiłam tego, ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego ty... - Chcesz wiedzieć, dlaczego ja się w to mieszam? Otóż dlatego, że cię kocham, Angel. Jesteśmy sobie przeznaczeni... - Przecież ożeniłeś się z Lizzie? - Zrobiłem tak, ponieważ... - Nie musisz się tłumaczyć. Aż za dobrze wiem, o co chodziło. Nie kochałeś Lizzie, ale kochałeś to, co ci mogła przynieść w posagu... - Przestań! - powiedział. - Nic nie rozumiesz. - Rozumiem aż nadto dobrze, przecież tam byłam. Już zapomniałeś? - Nie wracajmy do tego, to przeszłość. - Może i przeszłość, ale jej efekty są wciąż z nami. - Kocham cię, Angel! Pragnę cię! Chcę tylko ciebie jednej. Pragnę cię bardziej niż czegokolwiek innego. Życie okrutnie nas doświadczyło. Zawsze któreś z nas zjawiało się za późno. Najpierw byłaś żoną Gervaise'a, teraz znowu masz zamiar wyjść za mąż. Gdy ty miałaś męża, ja byłem wolny, gdy ja ożeniłem się z Lizzie, ty... - Nic nie zmieni faktu, że jesteś żonaty z Lizzie. - Ona mogłaby się ze mną rozwieść. - Rozwieść się? Na jakiej podstawie? Pamiętam, że kiedyś sugerowałeś, żebym się rozwiodła z Gervaise'em. Czy uważasz, że rozwód jest najlepszym rozwiązaniem? - Tak, tak uważam! - Nonsens! Pomyśl o swojej politycznej karierze. Przecież w ten sposób zdusiłbyś ją w zarodku. - Zrobiłbym wszystko, bylebyśmy mogli być razem. - Jesteś niepoważny, Ben! - Proszę cię tylko o jedno: żebyś poczekała! Nie śpiesz się z małżeństwem. O ile wiem, Tim jest wartościowym człowiekiem. Ma mnóstwo cnót i spełnia dobre uczynki. Przyznaję, że ja nigdy taki nie będę. Ale czy on może cię kochać tak jak ja? - Naprawdę sądzę, że nie powinieneś w ten sposób mówić. - Mówię tylko prawdę. Wiem, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Razem przeżyliśmy straszny wypadek. On nas z sobą jakoś związał. Nie powinienem był wyjeżdżać. Ale w tym czasie ty byłaś jeszcze dzieckiem. Gdybyś była starsza, miałbym pewność co do swoich uczuć. Potem przyjechałaś do Australii. Zobaczywszy cię, od razu wiedziałem, co do ciebie czuję, tylko że wtedy byłaś już żoną Gervaise'a... - Nie ma sensu do tego wracać. Mówmy o tym, co tu i teraz. A teraz jesteś mężem Lizzie. Jestem pewna, że ona cię kocha i jest ci całkowicie oddana. Dała ci to, czego pragnąłeś: kopalnię, pieniądze i władzę. To był cel, do jakiego zawsze dążyłeś. Ludzie muszą płacić za to, czego pragną. - Ale aż taką cenę, Angel? - Przypomnij sobie opowieść o górnikach. Kiedyś ci się podobała; oni myśleli, że nie muszą płacić, i wiesz, co ich spotkało. - Ale to była legenda i nie ma z nami nic wspólnego. - Owszem, ma, te sprawy są porównywalne. Posłuchaj mnie, Ben! Osiągnąłeś bardzo dużo. Masz przed sobą karierę, która da ci radość i satysfakcję, i może nawet przerasta twoje oczekiwania. Jeśli to nie wszystko, czego pragniesz, to na pewno bardzo dużo... A w duchu pomyślałam: Ja mam Timothy'ego. Może to też nie wszystko, czego pragnę, bo pragnę Bena, ale to na pewno bardzo dużo. - Nigdy nie tracę nadziei - powiedział. - Nie przyrzekłaś Timowi, że za niego wyjdziesz? - Nie! - Bogu niech będą za to dzięki. - Nagle się stałeś pobożny, Ben? - Nie żartuj! To poważne sprawy. - Nie wiem, jak mogłoby się zmienić to, co jest. - Nigdy nie tracę nadziei - powtórzył. - Muszę już iść. - Poczekaj jeszcze chwilę! - Nie powinnam była spotykać się z tobą. Zastanawiam się jednak, jaki będzie rezultat plotek? - Jakich plotek? - Mam na myśli artykuł w gazecie o tobie, Lizzie i Grace. - Ach, ten! Sprawka mego przeciwnika, który się mnie wystraszył. - Czy te plotki mogą zniszczyć twoje wyborcze szanse? - Mam nadzieję, że ludzie rozsądni potraktują je tak, jak na to zasługują. - A co mówi Grace? - Boję się, że może się zniechęcić. - Uważam, że okropne jest to, co ją spotkało, i tylko dlatego, że się opiekuje Lizzie. - Wiem! Większość ludzi jednak ma do tego właściwy stosunek. - A więc sądzisz, że wejdziesz do parlamentu? - Mam nadzieję. - Czy to będzie pierwszy krok do dalszej, oszałamiającej kariery? - Tak mnie oceniasz? - Znam cię, Ben! - Nie trać nadziei, Angel! Coś się zrobi. - Muszę już iść - przypomniałam mu. - A ja jeszcze dziś po południu wracam do Manorleigh. - Zapewne zostaniesz tam aż do wyborów? - Na to wygląda. - A więc życzę ci dużo szczęścia, Ben! - Jest coś, co znaczy dla mnie więcej niż wszystko inne. Uśmiechnęłam się do niego smętnie i odeszłam. W domu zastałam Grace pogrążoną w ożywionej rozmowie z moją mamą. - Wpadłam na chwilę - powiedziała - bo bardzo chciałam się z tobą zobaczyć - a uśmiechając się do mamy, dodała: - Cieszę się, że jest pani w Londynie, to wielka przyjemność dla mnie, że mogę się z panią spotkać. - Właśnie mówiłam Grace - wyjaśniła mama - że bardzo miło mi gościć u ciebie, ale już niedługo wracam do domu i chciałabym, żeby po wyborach koniecznie do mnie przyjechała. - Dziękuję, z przyjemnością skorzystam z zaproszenia. Oczywiście po wyborach, bo może sobie pani wyobrazić, jak wiele mamy do roboty w Manorleigh, pracuję bez wytchnienia. - A jak się czuje Lizzie? - spytałam. - Ach... Lizzie - od razu spoważniała. - Biedactwo, jest ciągle zmęczona. Ona bardzo nie lubi publicznych wystąpień. - Wyobrażam sobie, jakie przeżywa stresy... - Pomagam jej, jak tylko mogę, i jakoś sobie radzi. - Wszystko, co Lizzie teraz robi, jest całkiem odmienne od życia, jakie prowadziła w Golden Creek - zauważyłam. - Na pewno. Słyszałam o twojej pracy w misji, ogromnie cię chwalono. Twoja mama opowiadała mi o tej biednej dziewczynie, której ojczym będzie odpowiadał za morderstwo. - Tak, to bardzo przykra sprawa. - I podobno pan Ransome wziął ją do siebie? - To cudowny człowiek - wtrąciła mama. - Nie wątpię. Słyszałam, że właśnie wróciłyście z wizyty u niego w majątku. Frances ma dobre zdanie o panu Timothym. Podziwiam ludzi, którzy wiele czasu poświęcają pracy charytatywnej i spełnianiu dobrych uczynków. - Angelet też się czynnie ostatnio udziela. - Mówiono mi o tym. I że przyjaźnisz się z panem Ransome'em... - To prawda, jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Mama uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Bardzo się cieszę, że pomagam w kampanii przedwyborczej Bena. Ta praca wiele mi daje. Myślę, że ty czujesz podobnie, jeśli chodzi o działalność w misji. Nie odczuwa się tak dotkliwie samotności wdowieństwa, prawda? - Może Bozia da - powiedziała moja mama - że wam obu życie się odmieni. Zanim Grace wyszła, miałam jeszcze okazję pogadać z nią sam na sam. - Czy to prawda, że masz zamiar wyjść za mąż za Timothy'ego Ransome'a? - zapytała. - Nie! A kto ci powiedział? - Wywnioskowałam to z rozmowy, jaką Amaryllis prowadziła z twoją mamą. Obie sądziły, że wasze zaręczyny są bliskie. - Nie! Niezbyt bliskie. - I słusznie... Małżeństwo to poważny krok i trzeba dobrze go rozważyć, zwłaszcza gdy się już było mężatką. Wiemy obie, jak łatwo o pomyłkę, prawda? Musimy być ostrożne. - Masz rację - zgodziłam się. - A więc, Angelet, życzę ci dużo szczęścia i mam nadzieję, że wszystko dobrze się dla ciebie skończy. Wiem, że Timothy Ransome jest bardzo dobrym człowiekiem. Wszyscy to mówią... A dobrzy ludzie należą do rzadkości. "Jeszcze jedna - pomyślałam - co chce mnie koniecznie wydać za mąż..." Tego samego popołudnia Grace wyjechała z Benem i Lizzie do Manorleigh, a nazajutrz moja mama wróciła do Kornwalii. Właśnie zjadłam śniadanie i byłam z Rebeką w dziecinnym pokoju, gdy pokojówka przyniosła wiadomość od ciotki Amaryllis, żebym natychmiast do nich przyszła. Gdy się u nich zjawiłam, wuj Peter wychodził. Był blady i zdenerwowany, całkiem do siebie niepodobny. - Ach, Angelet! - zawołała ciotka i mocno mnie uścisnęła. - Muszę ci o tym powiedzieć, zanim się dowiesz od innych. Wszystkie gazety o tym piszą. Peter się wybiera do Manorleigh, wie, że Ben będzie go teraz bardzo potrzebował. - Co się stało, ciociu? - Chodzi o Lizzie. - Lizzie? Zachorowała? - Ona nie żyje... - Nie żyje? - krzyknęłam. - Jak? Dlaczego? - Wygląda na to, że przedawkowała laudanum. Chwyciłam się krzesła, bo bałam się, że zemdleję. Ciotka natychmiast znalazła się koło mnie i podtrzymała mnie ramieniem. - Przepraszam! Powinnam była delikatniej ci to powiedzieć. Wybacz, ale wszyscy jesteśmy tak strasznie zszokowani. - Proszę cię, ciociu, opowiedz mi, co o tym wiesz. - Podobno znaleźli ją dzisiejszego ranka. Grace pierwsza weszła do jej pokoju i znalazła ją martwą. - A gdzie był Ben? - Przypuszczam, że w swoim pokoju. Jak wiesz, mieli osobne sypialnie. Obok jej łóżka była buteleczka z laudanum. Biedna Lizzie... - Jadę tam, żeby zobaczyć, co się da zrobić - rzucił na odchodnym wuj Peter. - Dam wam znać, jak tylko się czegoś więcej dowiem. - Przyniosę ci koniaku - zaproponowała mi ciotka. - Chyba cię ta wiadomość bardzo poruszyła. Wyglądasz na wstrząśniętą. - Nie, ciociu, dziękuję, tylko że... - Wiem, jak się czujesz; bo ja się czuję podobnie. Okropna historia. Biedna Lizzie... Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Kazała mi wypić trochę koniaku, ale wiedziałam, że on nie powstrzyma okropnych myśli, które kotłowały się w mojej głowie. - Grace weszła i znalazła ją, a Ben natychmiast wysłał depeszę do dziadka. Peter pomoże mu się w tym wszystkim rozeznać - mówiła ciotka. "Co tu jest do rozeznania - myślałam - gdy śmierć następuje w takich okolicznościach? To na pewno przekracza nawet wielkie możliwości wuja Petera". Nie pamiętam szczegółowo, co się działo w ciągu kilku następnych dni. Żyłam jak w koszmarze. Gdy wróciłam do domu, odwiedzili mnie Morwenna i Justin. - Co za straszna historia... - powiedziała Morwenna. - Gazety będą miały używanie - dodał Justin. - O tak, na pewno... - zgodziłam się. - To, co się teraz stało - twierdził Justin - jest znacznie gorsze od tych małych skandalików, z jakimi mieliśmy dotąd do czynienia. A co z Grace? - Jest cały czas z nimi. Ona i Lizzie były dobrymi przyjaciółkami. Grace ogromnie jej pomagała. Biedna Lizzie, tak bardzo nie chciała wyjeżdżać z Golden Creek... - Zastanawiam się, czy Grace zostanie w Manorleigh - głośno myślał Justin. - Pomagała Benowi w kampanii. Myślę, że będzie kontynuować. - Nie sądzę, teraz to już niepotrzebne. Sytuacja Bena jest beznadziejna. - Nie rozumiem, co masz na myśli? - Przecież nikt nie wybierze na posła człowieka, którego żona umarła w tak tajemniczych okolicznościach. - Dlaczego nazywasz te okoliczności tajemniczymi? - Bo przyczynę zgonu wykaże dopiero śledztwo. Na razie nikt nic nie może orzec. Nie sądzę, by Grace tam została. Nie bardzo jej wypada zostać, skoro nie ma już Lizzie. - Jakie to ma znaczenie? Tak trudno mi w to uwierzyć, że Lizzie nie żyje. Wciąż jeszcze przeżywałam jakiś swoisty szok i nie mogłam się pozbyć myśli, która uparcie do mnie wracała. Ben powiedział przy pożegnaniu: "Nie trać nadziei! Coś się zrobi". No i coś się zrobiło... Nie, nigdy nie uwierzę, by Ben był do czegoś takiego zdolny. Wiem, że zawsze energicznie dążył do celu, który sobie postawił, nawet ożenił się, by osiągnąć to, czego pragnął, ale żeby mordować?... Bardzo nie chciałam tego słowa powiedzieć, ale jednak powiedziałam, co prawda, mówiąc sama do siebie... Teraz mnie ono prześladuje i nie mogę wyrzucić go z pamięci. Cała nasza rodzina była głęboko poruszona tragedią Bena. Często się spotykaliśmy i rozważali jej powody. Wszyscy byliśmy zgodni co do tego, że Lizzie zażywała laudanum, aby lepiej spać, i że tego rodzaju środki są niebezpieczne, bo łatwo je przedawkować. Wuj Peter został w Manorleigh i czekał na wynik dochodzenia. Każdy z nas był ciekaw, czym to się skończy. Wyrok mógł nasze obawy rozproszyć albo wykazać, że są uzasadnione. Woleliśmy nie czytać o tej sprawie w gazetach, ale nie można się było ustrzec, bo wszystkie o tym pisały. Cała prasa huczała od domysłów na temat nagłej śmierci pani Elizabeth Lansdon, żony kandydata liberałów z okręgu wyborczego Manorleigh. "Panią Lansdon - pisano - znalazła martwą w łóżku bliska przyjaciółka jej i jej męża, pani Grace Hume, wdowa po bohaterze wojny krymskiej i wnuku znanego filantropa Petera Lansdona". Nie wiem, dlaczego gazety musiały podawać te wszystkie szczegóły za każdym razem, gdy pisały o śmierci Lizzie. "Pani Elizabeth Lansdon - informowano - była osobą nieśmiałą, małomówną i zachowującą się z dużą rezerwą. Robiła wrażenie, że nie bawi jej życie żony polityka zabiegającego o sukcesy. Natomiast osobą, która błyszczała na przedwyborczych spotkaniach, nawiązywała bliski kontakt z ludźmi, całowała dzieci i wyrażała troskę o dobro wyborców, była jej przyjaciółka, pani Grace Hume. To ona przejęła na siebie obowiązki i pracę należące do żony kandydata". Tego rodzaju aluzje bez przerwy się pojawiały na łamach prasy. Dziwiło mnie, że dziennikarze znajdowali taką przyjemność w polowaniu na sensację. Przypominali zgraję psów myśliwskich goniących lisa. Ben ich irytował, był dla nich za mądry, zbyt łatwo odnosił sukcesy, a tego nie mogli ścierpieć. Teraz mieli okazję, by jego sukcesy zniweczyć, i skwapliwie z niej korzystali. O wyniku dochodzenia w sprawie przyczyny zgonu Lizzie dowiedzieliśmy się, zanim jeszcze wrócił wuj Peter. Zgromadziliśmy się wszyscy w domu wujostwa. Przyszli także Justin i Morwenna. Powiedzieli, że czują się tak blisko związani z naszą rodziną, że w tej smutnej chwili pragną dzielić z nami ból. Słyszeliśmy, jak na ulicy sprzedawcy gazet wykrzykują: "Wynik dochodzenia", "Co mówi dochodzenie w sprawie przyczyny zgonu Lizzie Lansdon", "Czytajcie wiadomość z ostatniej chwili o przyczynie zgonu żony kandydata na posła". Przyniesiono nam prasę. Tłuste nagłówki donosiły: "Werdykt koronera:»* śmierć wskutek nieszczęśliwego wypadku". Koroner - urzędnik prowadzący dochodzenie dla ustalenia przyczyny zgonu osoby zmarłej śmiercią nienaturalną. Odetchnęliśmy z ulgą. Byłam pewna, że wszyscy bali się tego samego co ja, żeby werdykt nie brzmiał: "Morderstwo dokonane przez nieznanego sprawcę". Wuj Peter wrócił z Manorleigh. Postanowiono, że ciało Lizzie zostanie przewiezione do Londynu i spocznie w rodzinnym grobowcu Lansdonów. Wuj opowiedział nam ze szczegółami o wszystkim, co poprzedziło wyrok. - Nie macie pojęcia, jakie ciężkie miałem przeżycia - zaczął. - Dochodzenie wykazało, że Lizzie była uzależniona od tego leku. Laudanum to niebezpieczny środek. Zastanawiano się, jak mąż mógł do tego dopuścić. A gdy się okazało, że Ben o niczym nie wiedział, to też wcale dobrze o nim nie świadczyło, bo wzbudziło podejrzenie, że nie był troskliwym mężem. Wielokrotnie przesłuchiwano Grace, jako że uchodziła za najlepszą przyjaciółkę Lizzie. Przyznała się, że wiedziała o laudanum, ale nie uważała za wskazane poinformować o tym męża Lizzie. Lizzie zwierzyła jej się, że ma trudności z zasypianiem. Grace sama niejednokrotnie stwierdziła, że lek bardzo Lizzie pomagał. Przekonała się, jak radosna i szczęśliwa była wtedy, gdy wstawała po dobrze przespanej nocy. Zdaniem Grace laudanum zażywane z umiarem nie jest szkodliwe, a nigdy nie odniosła wrażenia, że Lizzie ma zamiar przekroczyć dozwoloną dawkę. Sądziła, że Lizzie raczej dość rzadko z tego środka korzysta. Potem opowiedziała koronerowi, co było tego rana, gdy przyszła zobaczyć się z Lizzie. Już wcześniej zostało ustalone, że Ben i Lizzie nie spali w tym samym pokoju. To się koronerowi nie spodobało... Przyznaję - powiedział wuj - że w tym momencie zacząłem się nieco denerwować. - Grace dobrze się spisała - mówił dalej. - Zachowała się świetnie jako świadek. Zeznała, że Ben był dobrym mężem i Lizzie bardzo go kochała. Jedyną rzeczą, która denerwowała Lizzie, było spotykanie się twarzą w twarz z wyborcami i robienie tego, czego od niej w czasie kampanii oczekiwano. Nie żądał tego od niej mąż, podkreśliła Grace, ale wyborcy. Mąż zawsze był w stosunku do Lizzie delikatny i wyrozumiały, a ona, Grace, robiła, co w jej mocy, by w wystąpieniach publicznych Lizzie pomagać. Zapytano ją, czy zdaje sobie sprawę z pewnych uszczypliwych uwag, jakie na jej temat pojawiły się w prasie. Oświadczyła, że jest tego świadoma, ale ignorowała złośliwości jako zupełnie absurdalne i nonsensowne. Poza tym wie, iż ich autorami są ludzie, którzy boją się, że ich kandydat przegra wybory. Pan Lansdon - zaznaczyła - zawsze zachowywał się jak dżentelmen i dobry, wierny mąż. Koroner chciał wiedzieć, czy Grace nie sądzi, że Lizzie celowo zażyła większą dawkę leku, z góry wiedząc, jaki będzie tego skutek. Grace odpowiedziała, że jest pewna, iż Lizzie nigdy by tego nie zrobiła. Jest jednak możliwe, że była nieostrożna. Mogło się zdarzyć, że zażyła dawkę, zapomniała o tym i na wpół senna wzięła jeszcze jedną. Podkreśliła, że Lizzie była zapominalska. Koroner spytał, czy jest możliwe, że Lizzie świadoma swoich braków do tego stopnia się nimi martwiła, że musiała leczyć się na bezsenność. Grace przyznała, że tak właśnie było. - Czy, mając to na uwadze - indagował ją dalej - skoro sama postanowiła pani nią się opiekować, uważała pani za dopuszczalne, by Lizzie trzymała butelkę z laudanum przy łóżku, w zasięgu ręki? - Muszę powiedzieć - wywnętrzał się wuj Peter - że Grace była wspaniała. Wykazała duże opanowanie. Uważam, że głównie jej zawdzięczamy taki, a nie inny wyrok. Grace odpowiedziała, że nie przyszło jej to do głowy aż do tej chwili. Uświadomiła sobie groźbę dopiero teraz, gdy usłyszała pytanie koronera. "Nigdy by mi nie przyszło do głowy - powiedziała - że Lizzie myślała o odebraniu sobie życia. Moim zdaniem, a znałam ją bardzo dobrze, przedawkowała lek jedynie przez pomyłkę. To był wypadek..." I taki był wyrok: śmierć na skutek nieszczęśliwego wypadku. Pogrzeb Lizzie był ciężkim przeżyciem dla całej rodziny. Pochowaliśmy ją na cmentarzu św. Michała, w kwaterze, gdzie spoczywały już prochy innych członków rodziny Lansdonów. Cmentarz był niedaleko. Pojechaliśmy powozem, ale się okazało, że w kondukcie pogrzebowym, oprócz rodziny, chce wziąć udział bardzo wiele ludzi. Z powodu rozgłosu, jaki tej sprawie nadano w prasie, na cmentarzu pojawiły się tłumy. Biedna Lizzie, za życia nigdy by nie uwierzyła, że po śmierci stanie się sławna. Ben był na pogrzebie tak poważny i smutny, że wydał mi się całkiem do siebie niepodobny. Zastanawiałam się, czy robi sobie wyrzuty, czy czuje się winny tego, że się z Lizzie ożenił, a także tego, że ją potem zaniedbywał i chciał się z nią rozwieść. Grace wyglądała w czerni bardzo elegancko. Zdawało mi się, że usiłuje trzymać się na uboczu. Ludzie jednak pchali się, żeby ją zobaczyć. Myślę, że niektórzy ubzdurali sobie, że Grace naprawdę była "tą trzecią" w małżeństwie Bena i że on dla niej zamordował swoją żonę. Koniecznie chcieli dopatrzyć się jakiejś afery, a że jej nie było, postanowili ją sfabrykować. Gdy trumnę spuszczano do grobu, ktoś rzucił w Bena kamień, który trafił go w plecy. Zrobiło się zamieszanie, kogoś szybko wyprowadzono, po czym uroczystości pogrzebowe kontynuowano. Przyglądałam się ceremonii ze smutkiem i bardzo mnie wzruszył moment, gdy słychać było, jak grudy ziemi padają na trumnę. Wrzuciłam do grobu wiązankę astrów, które ze sobą przyniosłam. Odchodząc od grobu, widziałam, że z jednej strony prowadził Bena wuj Peter, a z drugiej ciotka Amaryllis. Z pogrzebu udaliśmy się na stypę do wspaniałego domu Bena, który wydał mi się dziwnie pusty. Podano sherry i kanapki z szynką. W pewnej chwili podeszła do mnie Grace. Sprawiała wrażenie bardzo spokojnej. - Robię sobie wyrzuty - powiedziała. - Powinnam była bardziej na nią uważać. - Niepotrzebnie się oskarżasz, Grace. Uważam, że byłaś dla niej bardzo dobra. Lizzie ogromnie tobie ufała. - Właśnie, a ja nie wiedziałam, co ona wyczynia. - Co za ulga, że już jest po wszystkim - zauważył Justin, który znalazł się przy nas i mówiąc to, patrzył z uwagą na Grace. Potaknęła. - Byłaś dobra... - dodał ni stąd, ni zowąd. Zauważyłam, że wkradła się między nich jakaś wrogość i nawet przez moment myślałam, że może Justin uwierzył w plotkę, iż Grace łączy coś z Benem. Po chwili jednak porzuciłam tę myśl jako bezsensowną. Coś sobie wyimaginowałam, i tyle. - Cieszę się, że dobrze wypadłam. Starałam się, jak mogłam, choć chwilami byłam mocno zaniepokojona - przyznała Grace. - Nie dziwię się... A wracasz do Manorleigh? - pytał dalej Justin. - Oczywiście! - odparła. - Jakżebym mogła inaczej? - Nie wiem. Jeśli pojedziesz, będzie wyglądało jakby... - Ach, daj spokój tym głupstwom! Nikt w nie nie wierzy. To jedynie partyjne rozgrywki. - Może masz rację - zgodził się Justin. Doszła do nas Morwenna. - Jakie to wszystko bolesne... - westchnęła. - Mam tylko nadzieję, że Ben się nie załamie i nie popadnie w jakąś depresję. - Właśnie tu idzie - zauważyła Grace. - Sam ci odpowie. Ben stanął przed nami i na chwilę zatrzymał wzrok na mnie. Patrzył mi w oczy, ten moment się przedłużał i zdawało mi się, że wszyscy obecni domyślają się, jakie uczucia Ben do mnie żywi. - Nie wiem, co wam powiedzieć - szepnął. - Właśnie mówiłam - odezwała się Morwenna - że na pewno się otrząśniesz po tym strasznym szoku. - Mam taką nadzieję - odparł. - Dziękuję ci. - Czy wybierasz się do Manorleigh? - spytał Justin. - Tak! Jeszcze dziś po południu, nawet już bardzo niedługo. - W takiej sytuacji najlepsza jest praca. - To jedyne, co mi zostało. Nasze oczy znowu się spotkały. W jego spojrzeniu dostrzegłam błaganie. Poczułam się trochę dziwnie, nie wiedziałam, co myśleć. Udałam, że muszę odejść. - Szuka mnie ciotka Amaryllis. Pójdę i zobaczę, czego chce - powiedziałam. To była ucieczka. Bałam się, że zachowam się nie dość ostrożnie i ktoś mógłby to zauważyć, zwłaszcza Justin. - Dobrze, że jesteś, kochanie - ucieszyła się ciotka. - Chciałam cię prosić, żebyś została nieco dłużej, dobrze? Peter ma nadzieję, że się zgodzisz, bo pozostali goście już się zbierają do odejścia. Za chwilę zjawił się wuj i znacząco ścisnął mi ramię. - Chciałabym, żeby i Ben jeszcze chwilę został - powiedziała ciotka. - To straszne, że po tym wszystkim musi wrócić do Manorleigh i zajmować się wyborami. Ktoś twierdził, że to i tak nic nie pomoże. Musiałby się zdarzyć jakiś cud, żeby Benowi udało się wejść do parlamentu. - W naszej rodzinie zdarzają się cuda, my to potrafimy... - zaśmiał się wuj. - Mam nadzieję, że i Benowi się uda. Byłam zadowolona, że stypa już się skończyła. Zostaliśmy razem z wujostwem na skromnej kolacji, a potem wuj odprowadził mnie do domu. - Powiedz mi, wuju, co ty naprawdę o tym wszystkim myślisz? - spytałam go po drodze. - Wolałbym, żeby się nie stało to, co się stało, ale Bóg chciał inaczej. Bena czekają ciężkie chwile. - Myślisz, że ludzie wierzą w te wszystkie plotki? - Ludzie zawsze skłonni są wierzyć w rzeczy najgorsze. Zło wydaje im się ciekawsze niż dobro. - I co będzie dalej? - Nic! Ben tym razem nie wejdzie do Izby Gmin. - Ależ on by się ogromnie rozczarował. Tak ciężko pracował na sukces. - Nie martw się! On to przeżyje. Najbardziej mnie cieszy werdykt koronera. Mogło być gorzej. Trzeba dziękować Bogu, że nie doszło do oskarżenia. Wuj pocałował mnie na dobranoc i weszłam do domu. Tej nocy długo jednak nie mogłam zasnąć. Wuj Peter miał rację. Cud się nie zdarzył. Ben nie dostał się do parlamentu. - W tych okolicznościach było mało prawdopodobne, by mógł się dostać - stwierdził. A więc Ben został w końcu pokonany, przegrał. Dobrze przynajmniej, że nie jest winny śmierci Lizzie - pomyślałam. Gdyby zamierzał ją zabić, na pewno nie zrobiłby tego w tak niedogodnym dla siebie momencie. Ta myśl przyniosła mi ulgę. Ben był już na stałe w Londynie, a Grace wróciła do swego domu, co nie przeszkadzało, że stale się pojawiała w którejś z naszych rezydencji. Postanowiła przejrzeć suknie Lizzie i część z nich ofiarować w darze misji. Zaniosła je tam i długo rozmawiała z Frances. Od tej pory zaczęła się bardzo interesować misją. Bena widywałam tylko sporadycznie. Wuj Peter powiedział, że Ben jest rozczarowany i ma zamiar wycofać się z polityki. - Jakiś czas musi minąć, zanim się pogodzi z porażką. Wuj twierdził, że ludzie nie lubią, by takie wypadki jak ten, który zdarzył się w domu Bena, kojarzyły im się z ich posłem. Uważają, że poseł powinien być poza wszelkim podejrzeniem. Nie może zachowywać się nagannie i popełniać błędy jak zwykli ludzie. - Ben nie popełnił niczego złego - zauważyłam. - On nie, ale jego żona zmarła w tajemniczych okolicznościach. Wiadomo, że Ben jej nie zabił, że zginęła z własnej ręki. Ludzie będą się więc zastanawiali, dlaczego była tak zamroczona, że zażyła zbyt dużą dawkę leku. Widać nie była zbyt szczęśliwa, a wyborcy nie lubią, żeby ich posłowie mieli nieudane życie rodzinne. Wuj Peter uważał, że Ben powinien stawić czoło tej sytuacji i nie dać po sobie poznać, iż cierpi z powodu przegranej. Może w następnych wyborach mógłby wystartować z jakiegoś północnego okręgu, gdzie ludzie nie wiedzą, co tu się wydarzyło. Ciotka Amaryllis na jakiś czas wstrzymała się z wydawaniem przyjęć i proszonych kolacji. Rodzina była w żałobie. W gronie rodzinnym spotykaliśmy się jednak nadal i w takich imprezach uczestniczyli również Grace, Morwenna i Justin. - Zapraszam was, moi drodzy - mówiła ciotka - bo jesteście mi tak bliscy, jakbyście byli rodziną. Natomiast obcych wolę teraz nie przyjmować. Ostatnio znów często widuję Bena. Tu i ówdzie zdarza nam się okazja do rozmowy. Mówimy cicho, ponieważ zwykle w pokoju są także inni ludzie. Nasze rozmowy odbywają się po kolacji lub tuż przed nią, gdy czekamy na zajęcie miejsc przy stole. Kiedyś spytałam go, czy martwi się wynikiem wyborów. Odpowiedział, że nie oczekiwał innego rezultatu. - Ale tyle pracy w to włożyłeś, Ben! - W polityce, tak samo zresztą jak w życiu, wszystko się zmienia. Z tygodnia na tydzień następuje radykalna zmiana. Gdy to się wydarzyło, wiedziałem, że jestem przegrany. - Zamierzasz podjąć walkę na nowo? - Mam taki zamiar, ale dużo czasu musi upłynąć, zanim wyborcy zapomną. - Myślisz o następnych wyborach? - Nie wiem. Zawsze znajdzie się ktoś, kto tę sprawę na nowo rozdmucha, w takiej lub innej formie... Boję się, że ona już na dobre do mnie przylgnęła, Angelet. Żałuję, że nie zrobiłem niczego, by temu zapobiec. To moja wina. Przyznaję, że zaniedbywałem Lizzie, ignorowałem jej potrzeby. Trzeba z nią było więcej rozmawiać, więcej wyjaśniać. Ale teraz jest już za późno. - Trochę czasu upłynie i znowu będzie wszystko dobrze - pocieszałam go. - Wciąż to sobie powtarzam. Niedługo będziemy mogli zacząć od nowa, ty i ja. - Nie mówmy o tym! Nie jestem teraz w stanie o tym mówić. - Teraz nie, ale może za jakiś czas... Doszła do nas Grace. - Mam nadzieję, że wam nie przeszkadzam? - spytała. - Nie, oczywiście, że nie - zapewniłam ją. - Byliście głęboko pogrążeni w rozmowie. - Nie, tak sobie mówiliśmy o różnych rzeczach... Justin stał w pewnej odległości od nas i uważnie się nam przypatrywał. Uśmiechnęłam się do niego i podszedł bliżej. Potem rozmowa zeszła już na raczej nieistotne tematy. Ku memu zdziwieniu następnego rana Justin odwiedził mnie w domu. Miał ze sobą małą paczkę. Zastanawiałam się, dlaczego przyszedł tak wcześnie. Poprosiłam go do salonu. - Chciałem się z tobą zobaczyć, Angelet, w pewnej szczególnej sprawie. - Tak? Czy stało się coś złego? - Nie! Na razie jeszcze nie. - Myślisz, że coś może się stać? Chodzi o Morwennę? - Nie, nie o Morwennę. Ona nawet nie wie, że do ciebie przyszedłem. - Jesteś bardzo tajemniczy, Justinie. - Nie wiem, jak ci to powiedzieć i od czego mam zacząć. To jest jak garb, który bardzo mi ciąży. Z drugiej strony uważam, że powinnaś się jednak dowiedzieć. Początkowo nie miałem zamiaru o tym mówić ani tobie, ani nikomu innemu, ale odkąd Gervaise uczynił dla mnie to, co uczynił... i zrobił to wtedy, gdy właściwie nie byliśmy już przyjaciółmi, od tamtego czasu uważam, że jestem ci coś winien. Z wdzięczności dla niego chciałbym móc troszczyć się o ciebie. Jak wiesz, nie mam najlepszego charakteru, ale wierzę, że uczynek Gervaise'a zmienił mnie. I właśnie dlatego... - Mówisz coraz bardziej tajemniczo. Dlaczego nie powiesz mi tego prosto i bez ogródek? - Powiem, ale wpierw chciałbym, żebyś przeczytała to, co przyniosłem. Potem, jak to przeczytasz, chciałbym, żebyśmy porozmawiali. Włożył mi paczkę do rąk. - Co to jest? - spytałam. - To jest pamiętnik, a właściwie dziennik pewnej osoby. Mam go od dłuższego czasu. Zapoznaj się z nim, a kiedy skończysz czytać, spotkamy się znowu i wtedy powiem ci, czego się boję. Nie uwierzyłabyś mi przed przeczytaniem, ale potem wiele rzeczy zrozumiesz. - Czyj to dziennik? - Angelet! Muszę cię prosić, byś go nikomu nie pokazywała. Możesz mi obiecać? - Oczywiście, ale... - Zabierz go do swego pokoju. Zaczekaj do wieczora i przeczytaj, gdy będziesz sama. To bardzo ważne. - Opowiadasz takie zagadkowe rzeczy... - Wiem, ale zrób, jak ci mówię. Zanieś paczuszkę od razu do swego pokoju. Zamknij. A gdy wieczorem położysz się do łóżka i będziesz miała pewność, że nikt nie wejdzie i jesteś całkiem sama - przeczytaj ten dziennik. Potem do ciebie przyjdę i powiem ci, dlaczego zachowuję się w taki niezwykły sposób. - Dlaczego nie mogłabym zajrzeć do niego już teraz? - Bo ktoś mógłby wejść do pokoju. Proszę, zrób tak, jak ci mówię. Obiecaj! - Dobrze, obiecuję! - Dziękuję! Teraz już pójdę. Wrócę jutro i porozmawiamy. Wyszedł, a ja patrzyłam na paczkę i ogromnie mnie kusiło, żeby ją otworzyć. Ponieważ jednak obiecałam, że tego nie zrobię, zaniosłam ją do mego pokoju i zamknęłam w szufladzie. Justin naprawdę bardzo dziwnie się zachowywał. Widocznie ma to jakieś znaczenie. Położyłam się do łóżka dość wcześnie tego wieczoru i skoro tylko znalazłam się sama w pokoju, otworzyłam szufladę i wyjęłam paczkę. Po rozpakowaniu zobaczyłam, że jest to pamiętnik. Przed każdym wpisem była data, notatki robione były drobnym, ładnym pismem. Rozebrałam się, weszłam do łóżka i zaczęłam czytać. Na czystej kartce przed wpisami była dedykacja: "Minie z wyrazami miłości od matki". Widocznie właścicielka tego dziennika nazywała się Mina. 1 stycznia: Znalazłam pamiętnik, gdy byłam już gotowa do opuszczenia domu, i przypomniałam sobie, że mama podarowała mi go w ostatnie święta Bożego Narodzenia. - Chciałabym, żebyś prowadziła dziennik, Mino! - powiedziała. - Gdy po latach przejrzysz swoje notatki, będzie ci się zdawało, że przeżywasz to jeszcze raz. Myślałam, że tak zrobię, lecz w końcu niczego nie wpisałam. Ale teraz mama nie żyje, muszę opuścić dom i zacząć nowe życie. Mam nadzieję, że będzie ciekawe. Nie bardzo wiem, o czym miałabym pisać. Myślę, że niewiele z tego, co się wydarzy, będzie warte zanotowania. Zobaczę, jak mi się życie ułożyło. To jest mój pierwszy wpis. Mam wrażenie, że tylko powtarzam historie dawno mi znane, nie wiem więc, czy będę chciała dziennik kontynuować. Zaczęłam notować to, co przeżywam, bo wkraczam w nowy etap mojego życia; gdy stąd odejdę, zacznę sama na siebie zarabiać. Mama nigdy tego dla mnie nie chciała, ale ta mała sumka, jaką mi zostawiła, na długo nie starczy. Nie chciałabym przez całe życie tylko oszczędzać i wszystkiego się wyrzekać. A zresztą, czego mogłabym się tu spodziewać? Przyjęłam posadę u Bonnerów, ponieważ jedyną rzeczą, którą kobieta może robić, gdy musi zarabiać na życie, a znajduje się w takiej sytuacji jak ja, jest zostać guwernantką. Będę się starała traktować to jak przygodę; gdyby ta posada okazała się trudna do zniesienia, zawsze mogę poszukać czegoś innego. Przecież nie jestem całkiem bez grosza... A więc zaczynam nowe życie! Następny wpis nastąpił tydzień później. 8 stycznia: Zdarzyło się coś, co warto zapisać. Jestem już na nowym miejscu, w Crompton Hall. Rezydencja znajduje się w miejscowości Crompton, niedaleko Bodmin, w Kornwalii. To miejsce wydaje mi się trochę niesamowite, a Bonnerowie są okropni, zupełnie nie do przyjęcia. Na razie mnie to bawi, zresztą Mervyna też. Myślę, że należałoby napisać więcej o tym, jak poznałam Mervyna. Z początku myślałam, że nasze spotkanie było zupełnie przypadkowe. Spotkaliśmy się w kolejce, gdy jechałam do Bonnerów. Potem doszłam do wniosku, że spotkanie było nieuniknione, bo podróżowaliśmy tego samego dnia i na tej samej trasie, a kolejką obsługującą boczną odnogę linii kolejowej mało kto jeździ. Kolejka, chociaż jest dumą tutejszych mieszkańców, bardziej przypomina zabawkę niż prawdziwą kolej. Gdy wsiadałam, padał śnieg. W przedziale oprócz mnie znajdowały się jeszcze trzy osoby: małżeństwo w średnim wieku i Mervyn. Długo staliśmy na stacji, bo nasza kolejka musiała czekać, aż przejedzie opóźniony pociąg na torze głównym. Tak nas w każdym razie poinformowano. Mervyn spodobał mi się od pierwszego wejrzenia. Pomógł mi wnieść bagaże i wkrótce siedzieliśmy naprzeciw siebie w przedziale. Dokładnie pamiętam naszą rozmowę: - Kiepski dziś dzień na podróżowanie. - Nic dziwnego, jest przecież zima. - Mimo to pogoda mogłaby być lepsza. Czy pan jedzie do Crompton? - Tak, a pani? - Ja też. Zastanawiam się, czy ktoś po mnie wyjdzie. - Zostanie tam pani na dłużej? - Mam być guwernantką w Crompton Hall. Mervyn zaczął się śmiać, pokazując przy tym piękne białe zęby. - Ja też jadę do Crompton Hall, otrzymałem tam posadę nauczyciela. Spojrzeliśmy na siebie ze zdziwieniem, nie wierząc, że taki przypadek jest możliwy. I od razu pomyślałam, że to na pewno jest zdarzenie, które warto zanotować w dzienniczku. Podróż była bardzo interesująca. Trwała długo, ponieważ na trasie ciągle pojawiały się jakieś spóźnione pociągi. Wcale mi to nie przeszkadzało. Jeśli o mnie chodzi, podróż ta mogłaby trwać bez końca. Mervyn opowiedział mi o sobie. Okazało się, że nie ma już rodziców, i został sam na świecie. Rodzice wydali na jego edukację wszystkie swoje zasoby, musi więc zacząć zarabiać na życie. Ma dobre przygotowanie do zawodu nauczycielskiego - tak że dodał, śmiejąc się: - Śmiało mogę uczyć tego "młodego dżentelmena z ziemiańskiej rodziny na wsi", jak mi w liście przedstawiono przyszłego ucznia. Ja z kolei powiedziałam mu, że przez wiele lat pielęgnowałam chorą, owdowiałą matkę, że jestem jedynaczką, że matka miała dożywotnią rentę, która pozwalała nam na dość wygodne życie, ale gdy umarła, okazało się, że nie zostawiła większych oszczędności. Podobnie jak on otrzymałam gruntowną edukację i mogę bez obaw podjąć się obowiązków guwernantki "młodej panienki z ziemiańskiej rodziny na wsi". Zanim dojechaliśmy do Crompton, zdołaliśmy się w pociągu zaprzyjaźnić i od razu przestałam się niepokoić myślą o tym, jaka będzie moja pierwsza posada. Razem wsiedliśmy do przysłanego przez naszych uprzejmych gospodarzy powoziku na dwóch kołach i zajechaliśmy przed Crompton Hall. Następny wpis nosił datę: 3 lutego: Mama by mnie skrzyczała, gdyby wiedziała, że zaniedbuję prowadzenie dziennika. Sama była zagorzałą pamiętnikarką, ale gdy po jej śmierci przejrzałam dzienniczek, stwierdziłam, że zawierał jedynie notatki tej treści: "Niezbyt dobrze się dziś czuję" albo "Całe rano deszcz pada i pada". Moim zdaniem takie głupoty nie są warte zapisywania. W swoim dzienniczku będę zapisywała jedynie to, co jest dla mnie naprawdę ważne. Czuję, że niedługo zaczną się dziać interesujące rzeczy. Wszystko zawdzięczam Mervynowi. Mam szczęście, że jesteśmy tu razem. Już podczas podróży pociągiem czułam, że zaczyna się w moim życiu coś wielkiego. Wydaje mi się, że Mervyn też miał podobne odczucie. Lubimy razem śmiać się z naszych pracodawców. Bonnerowie nie są Kornwalijczykami. Osiedlili się tu zaledwie pięć lat temu. Tutejsza społeczność uważa ich za obcych, prawie cudzoziemców, ale oni wydają się tego nie dostrzegać. Myślą, że są ziemianami. Nie rozumieją, że aby być uważanym za ziemianina, trzeba na tej ziemi żyć co najmniej sto lat. Służba się z nich śmieje i to samo robią mieszkańcy wsi. Bonnerowie nie są szlachtą, ale trudno chyba o większych od nich snobów. Przyjmują ich u siebie doktor, rejent, najbliżsi sąsiedzi - właściciele ziemscy, i oczywiście pastor z tutejszej parafii, którego Mervyn nazywa "jego stara poczciwa wielebność". Mówi o nim, że jest dobrym pasterzem, a my wszyscy: starzy, młodzi, biedni i |nouĂveau |riche, jesteśmy jego owieczkami. Mamy sporo uciechy, naśmiewając się z niektórych tutejszych ludzi. Dla Bonnerów dzieci się nie liczą. Ważne jest tylko to, że stać ich na zatrudnianie nauczyciela do panicza Paula i guwernantki do panienki Jennifer. "Ciekaw jestem, ilu jeszcze ziemian może sobie na to pozwolić? - lubi się chwalić mój pracodawca. - Większość stać najwyżej na jednego nauczyciela do dwojga dzieci, a ja uważam, że forsę ma się po to, by ją wydawać na rodzinę". Filozofia wyznawana przez dziedzica Bonnera bardzo mi odpowiadała, gdyż dzięki niej zatrudnił Mervyna i mnie i możemy być razem. Mervyn przekonał Bonnerów, że ich dzieci powinny koniecznie nauczyć się jeździć konno. Wmówił im, że jazda wierzchem jest ważną częścią edukacji. Sam jeździ wspaniale. Niestety, ja nigdy nie miałam sposobności trenować jazdy. Teraz Mervyn obiecuje, że mnie nauczy, no i zabiera mnie na przejażdżki konne razem z dziećmi. Panicz Paul i panienka Jennifer znajdują w nich przyjemność, a więc szanowni rodzice bardzo ten sport popierają. No cóż, Bonnerowie szybko się wspinają po szczeblach społecznej drabiny, a końskie siodło - to szansa, by wspiąć się o jeden stopień wyżej. Jeśli dzisiaj zasiadłam do mego dzienniczka, to chyba dlatego, że sprowokowała mnie głupia uwaga małej Gwennie Talbot, która powiedziała mniej więcej tak: - Coś mi się wydaje, że nauczyciel robi słodkie oczy do pani, panienko Wilhelmino. Zaczerwieniłam się, a ona zaczęła chichotać. Udawałam, że jestem na nią obrażona. - Zachowujesz się impertynencko, Gwennie! - ofuknęłam ją, ale w gruncie rzeczy ucieszyłam się, że ludzie zauważają, iż Mervyn się mną interesuje. Uznałam, że to ważne i zasługuje na wpis do pamiętnika. 1 marca: Kiepska ze mnie pamiętnikarka. Rzadko się zdarza, żebym poczuła jakiś wewnętrzny przymus, który kazałby mi zasiąść do pisania. może dlatego, że życie płynie tutaj raczej monotonnie i dni i tygodnie są do siebie podobne. Mimo to nigdy nie czułam się taka szczęśliwa jak teraz. Jest mi naprawdę cudownie, a wszystko dzięki Mervynowi. Codziennie rano wstaję z uczuciem ogromnej radości. Cóż to może być, jak nie miłość? A najbardziej mnie ekscytuje to, że jesteśmy na co dzień tak blisko siebie, że mieszkamy pod jednym dachem. Czasem Bonnerowie zapraszają nas, żebyśmy zjedli z nimi kolację. Zdarza się to wtedy, gdy przyjdzie za mało gości i trzeba zapełnić nami miejsca przy stole. Są z nas dumni, bo jesteśmy wykształceni, prawdę mówiąc, daleko lepiej niż nasi pracodawcy, co stwierdzam z satysfakcją. Przydajemy się Bonnerom, gdy przy kolacji udajemy gości, a nas to ogromnie bawi. Mervyn ma zawsze potem wiele uwag o ludziach, którzy odwiedzają rezydencję. Jest bardzo dobrym obserwatorem i znawcą ludzkiej natury. Potrafi być niesłychanie zabawny, a bywa, że na swój sposób również złośliwy. Mówię mu wtedy, że jest okrutny. Parę dni temu przyszedł na kolację do Bonnerów pastor i przyprowadził jakiegoś swego krewnego. Nie jest to jego siostrzeniec, ale dalszy kuzyn. Ten młody człowiek wygląda na trochę niezaradnego, ale jest przystojny, powiedziałabym nawet, że urodziwy. Nazywa się Justin Cartwright. Kiedy to przeczytałam, coś mnie poraziło. Odczułam niemal fizyczny ból. Więc to Justin! Ale po chwili jeszcze mnie coś uderzyło. Zaraz... zaraz... pomyślałam. Jak się nazywał ten morderca, którego wrzuciliśmy do jeziora? Czy nie Mervyn? Tak! Mervyn Duncarry! Mervyn to raczej rzadko spotykane imię. Początkowo dziwiłam się, dlaczego Justin tak nalegał, abym przeczytała dziennik jakiejś obcej młodej kobiety o imieniu Mina. Teraz sprawa nabrała szczególnej wymowy. Wróciłam do lektury pamiętnika. Justin mieszka u pastora. Podobno coś mu groziło, miał jakieś kłopoty, ale ja go nawet lubię, co więcej, Mervyn też go lubi. 6 marca: Dziś jest najwspanialszy dzień w moim życiu. Mervyn wyznał mi miłość. Kocha mnie i któregoś dnia się pobierzemy, choć to będzie niełatwy problem dla nauczyciela i guwernantki. Zastanowimy się później. To wymaga wielu przemyśleń i planów. Jestem nieprzytomna ze szczęścia i o niczym innym nie mogę myśleć. 30 marca: Pojechaliśmy do Bodmin. Mieliśmy dobrą wymówkę. Powiedzieliśmy Bonnerom, że musimy kupić jakieś podręczniki potrzebne do lekcji z dziećmi. Zostawiliśmy je pod opieką służby i w ten sposób mieliśmy cały dzień dla siebie. Nigdy przedtem nie byłam równie szczęśliwa. Śmiać mi się chce, gdy wspomnę, jak się bałam tego miejsca. Ale to było przed przyjazdem tutaj. A teraz, gdy pomyślę, jakie szczęście mi ta posada przyniosła, aż trudno mi w ten uśmiech losu uwierzyć. - Muszę ci kupić pierścionek - powiedział Mervyn. - Chciałbym, by stał się rękojmią naszej miłości. - Ja też chciałabym ci ofiarować pierścień - wyznałam mu. - A masz pieniądze? - spytał. - Mało. - Ja też mam niewiele. W Bodmin zostawiliśmy konie w zajeździe i przy okazji wypiliśmy po szklance jabłecznika i zjedliśmy po kanapce. Nawet najprostsze jedzenie smakuje jak ambrozja, gdy ktoś jest tak zakochany jak ja. Poszliśmy do sklepu jubilera. Pierścionek miał być oczywiście złoty, ale cena okazała się wyższa od naszych zasobów. Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł, żebyśmy kupili tylko jeden pierścień. Nosilibyśmy go na zmianę: jeden tydzień Mervyn, a następny ja. Uściskaliśmy się z radości. Kupiliśmy złoty sygnet, za który zapłaciliśmy do spółki, i kazaliśmy wygrawerować na nim nasze inicjały: M.d. i W.b. Poczułam, że robi mi się słabo. Znów przywidziało mi się jezioro - chyba nie ma dla mnie ucieczki od niego - i pierścień, który tam znalazłam, a który dałam Grace, a ona wrzuciła go do morza. - Wilhelmino - powiedział Mervyn - bo zawsze nazywał mnie moim pełnym imieniem. Twierdził, że ono brzmi dostojnie, natomiast Mina brzmi prostacko. - Wilhelmino, tym pierścieniem biorę cię w posiadanie: będziesz moja do końca naszych dni! - Byłam taka szczęśliwa. Nigdy nawet nie marzyłam o takim szczęściu... A pierścień bardzo nas rozbawił, bo na mnie był za duży i mogłam go nosić tylko na wskazującym palcu, na Mervyna zaś był za mały i mieścił się tylko na jego małym palcu. Nie traciliśmy jednak nadziei, że kiedyś w przyszłości zrealizujemy także nasze wcześniejsze plany: kupimy dwa pierścienie - jeden dla Mervyna, a drugi dla mnie, i żadne z nas nigdy się ze swoim pierścionkiem nie rozstanie. 5 kwietnia: Przypuszczam, że to, co się określa jako szczyt szczęścia, nie może trwać wiecznie. Mnie też to spotkało. Rozumiem, co Mervyn czuje. Może z czasem mu ulegnę, ale nie mogę tak łatwo zapomnieć o zasadach, jakie mi przez całe życie wpajano. Moja mama i ja byłyśmy sobie bardzo bliskie. Jeśli nawet czasem w czasie jej choroby traciłam do niej cierpliwość, nie znaczy, że mamy nie kochałam. Przeciwnie kochałam ją mocno. Zawsze ceniłam jej wielką życiową mądrość. Mama uważała, że panna, wychodząc za mąż, powinna być dziewicą. - Ja byłam dziewicą, Mino - mówiła - i wiem, że tak samo ty postąpisz. Musisz strzec swego dziewictwa. Nie mogłabym spokojnie leżeć w grobie, gdyby było inaczej. Pamiętaj, że to jest grzech! Złożyłam mamie solenną obietnicę, że zachowam czystość i do dnia ślubu pozostanę dziewicą. Inna rzecz, że w moim ówczesnym położeniu szansa na to, że wyjdę za mąż, była niewielka, więc obie z mamą traktowałyśmy tę sprawę raczej teoretycznie. Teraz jednak było inaczej. Mervyn stanowczo nalegał, żebym mu się oddała. Bardzo się ostatnio zmienił. Zachowywał się agresywnie i był wyraźnie zły. Koniecznie chciał przyjść w nocy do mego pokoju, chociaż wiedział, że tuż obok jest sypialnia Jennifer. Zastanawiałam się, co by się stało, gdyby się zbudziła i przyszła do mnie. To było całkiem prawdopodobne. Nie ulega kwestii, że zostałabym wówczas natychmiast wyrzucona z pracy i okryta hańbą. Na pewno Mervyna też by zwolniono z posady. Należało się spodziewać, że Bonnerowie okazaliby się nagle świętoszkowato cnotliwi. Powiedziałam więc Mervynowi stanowczo "nie"! - Musimy zaczekać do ślubu. - Ale pomyśl, kiedy ten ślub będzie - niecierpliwił się. - Przecież wiesz, w jakiej jesteśmy sytuacji. Mimo wszystko uważałam, że powinniśmy czekać. Owszem, możemy robić plany na przyszłość, szukać różnych możliwości, kto wie, może należałoby nawet powiedzieć o tym Bonnerom. Było całkiem prawdopodobne, że zgodziliby się dalej nas zatrudniać po ślubie. Mervyn jednak był zdania, że nasi pracodawcy nigdy się na to nie zgodzą, a poza tym sądził, że sami nie zechcemy zostać tu na całe życie. - A co innego moglibyśmy robić? - spytałam. - Odejść stąd, osiąść w jakiejś małej miejscowości i dorobić się czegoś własnego - odparł. - A z czego byśmy żyli, przecież moje dochody są niewystarczające? - Zawsze moglibyśmy coś robić... Ale tymczasem, zrozum mnie, Wilhelmino, to dla mnie straszna męczarnia... Ja ciebie pragnę, trudno mi być z tobą pod jednym dachem i nie móc cię mieć. Powinnam się była cieszyć, że on mnie tak bardzo pragnie, wciąż jednak stawał mi przed oczami obraz mojej mamy i moje purytańskie wychowanie nie pozwalało mi ulec. Chciałam mu ustąpić, ale się bałam. Czułam, że jeśli to zrobię, nigdy nie będę szczęśliwa. Mervyn był wściekły. Nigdy przedtem go takim nie widziałam. Miałam wrażenie, że to całkiem inny człowiek. 15 kwietnia: Pokłóciliśmy się. Mervyn czasem tak mocno mnie ściska w ramionach, że chce mi się krzyczeć z bólu. Trochę się go boję. Nagle robi się gwałtowny i zły. Już mu niemal uległam, ale nagle przypomniała mi się mama i obleciał mnie strach. Mama nieraz mi mówiła o porzuconych kobietach i niechcianych dzieciach. - Bo te naiwne kobiety - ostrzegała mnie mama - wierzyły w uroczyste zapewnienia mężczyzn o wiecznej miłości, a potem okazywało się, że zostały oszukane. Nie wierzę, że Mervyn chciałby mnie oszukać. My się naprawdę kochamy. Przez cały zeszły tydzień nosiłam nasz wspólny pierścionek, a teraz on go ma. Ale dziś wieczór był bardzo agresywny. Ogromnie mnie to martwi. To stało się zaraz po kolacji. Właśnie wchodziłam na schody, gdy zaczął mnie znowu usilnie namawiać, i to jeszcze gwałtowniej niż zwykle. - Nie mów tak głośno - powiedziałam. - Ktoś może nas usłyszeć. - Wtedy trącił mnie tak silnie, że omal nie spadłam ze schodów. Podniosłam się i szybko pobiegłam do swego pokoju. Gdyby poszedł za mną, może bym mu uległa i zgodziła się na to, czego chciał, ale się nie zjawił. Później usłyszałam, że wychodzi ze swego pokoju. Chyba naprawdę zaczynam go się bać. Nie wiedziałam, że on potrafi być taki gwałtowny. Zmienia się wówczas nie do poznania. Nie mogę zasnąć i dlatego zasiadłam do pamiętnika. 16 kwietnia: Stało się coś strasznego. Wszystko, o czym marzyłam, rozprysło się jak bańka mydlana, co je dzieci wydmuchują z glinianych fajeczek. Nie słyszałam, kiedy Mervyn wrócił do pokoju, chociaż wyczekując go, długo siedziałam przy oknie. Nie sądzę, żebym przysnęła. Byłam zmartwiona. Wciąż sobie przypominałam naszą kłótnię i ten incydent na schodach. Usiłowałam wmówić w siebie, że Mervyn dlatego jest taki agresywny, bo bardzo mnie kocha. Gdy go rano spotkałam, był łagodny i miły. Miał cienie pod oczami. - Przepraszam cię, Wilhelmino! - powiedział. - Jest mi bardzo przykro. - Już dobrze! - odparłam. - Rozumiem cię. Pobierzmy się i nie zważajmy na nic. - Tak! Zróbmy to! - wykrzyknął. - O Boże! Wilhelmino! Gdybyśmy tylko mogli odejść od tego wszystkiego i sami pokierować swoim życiem. Zacznijmy już teraz planować, co będziemy robić w przyszłości. Znowu byłam szczęśliwa. Rozumiałam go. Wierzyłam, że już wszystko będzie dobrze. 16 kwietnia (po południu): Ciało dziewczynki znalazło dwoje wiejskich dzieci, które bawiły się w lesie. Miała dziesięć lat i pochodziła z pobliskiej wioski. Została brutalnie zgwałcona, a potem uduszona. Okropnie mnie ta wiadomość zszokowała, choć nie miałam oczywiście najmniejszego pojęcia, że ta sprawa ma cokolwiek wspólnego z nami. Tak było, dopóki policja nie przyszła do naszego domu i nie zaczęto nas przesłuchiwać. Mervyn zapukał do moich drzwi. Był zdenerwowany. - Muszę odejść - powiedział. - Nie mogę tu zostać. - Dlaczego? - spytałam zdumiona. - To jest konieczne - odparł. Miał dziki wyraz oczu. Po chwili w drzwiach stanęła Gwennie. - Pan Mervyn jest proszony na dół do salonu - oznajmiła. 16 kwietnia (wieczorem): Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Zabrali go. Ktoś widział Mervyna, jak zeszłej nocy wychodził z lasu. W jego pokoju znaleziono splamioną krwią marynarkę. Został aresztowany. 20 kwietnia: Do dziś nie byłam w stanie nic zapisać. Czuję się tak, jakby wszystko, co mnie otacza, spowijał czarny całun. Mervyn jest podejrzany o morderstwo. Trzymają go w areszcie. Pani Bonner chodzi po domu i pokrzykuje, że groziło nam wielkie niebezpieczeństwo. - Że też kogoś takiego trzymaliśmy w domu! Przecież mógł nas wszystkich pomordować - pomstuje. Mówi, że gdy pomyśli o swojej córce, to najpierw ogarnia ją strach, a potem czuje ulgę, że morderca został ujęty i siedzi w więzieniu pod kluczem. Jestem straszliwie rozgoryczona. Próbowałam w to nie wierzyć, ale wiem, że to prawda. Marzyłam o szczęściu, lecz te marzenia okazały się nieziszczalne. Życie nie przyniosło mi nic dobrego, choć przez krótką chwilę sądziłam, że coś się w nim zmieniło na lepsze. Nigdy nie zaznałam szczęścia ani radości. Gorycz i złość - oto co czułam do życia. A teraz straciłam swego ukochanego... A gdybym mu uległa? Może wtedy nie napadłby na to dziecko. Nie czułby tej przemożnej żądzy, która kazała mu zapomnieć o wszystkim, byle ją zaspokoić. A może byłoby inaczej? Nie wiem! Nie mogę zrozumieć, jak Mervyn mógł coś takiego zrobić. Ale co my wiemy o ludziach... Zwyczajni ludzie nagle zmieniają się w potwory. Są zdolni do najbardziej wynaturzonych czynów, byle zaspokoić ów niezrozumiały płciowy popęd. 30 kwietnia: Kocham go. Wiem już, że bez względu na to, co zrobił, i tak będę go kochać. Jeśli tylko wyjdzie z tej historii obronną ręką, zatroszczę się o niego. Ale czy może z tego wyjść? Na pewno uznają go za winnego. Powieszą go i stracę mego ukochanego na zawsze. Ale nie... wierzę, że mogę mu pomóc, wierzę, że potrafię go ocalić. Z pewnością uda mi się go przekonać, zmusić, by się wytłumaczył. Bardziej iż czegokolwiek pragnę uczynić coś, co doprowadzi go z powrotem do normalnego życia i pozwoli urzeczywistnić to wszystko, co planowaliśmy, zanim się stała ta straszna rzecz. Nie mogę zrozumieć, jak mógł taki mężczyzna jak Mervyn, taki dowcipny, czarujący człowiek... zachować się w ten sposób. Jak mógł się tak nagle zmienić? To musiało być jakieś chwilowe szaleństwo... nie wiem, może nagłe zaćmienie umysłu. Może zrobił to dlatego, że ja mu odmówiłam, że nie chciałam mu ulec? Wiem, że mogłabym go uleczyć, czuję, że potrafiłabym tego dokonać. 1 maja: Gazety pełne są wiadomości o morderstwie. Piszą o Mervynie ze straszną nienawiścią. Nie mogę dłużej tu zostać. Powiedziałam pani Bonner, że jestem zbyt wstrząśnięta tą sprawą. Uważałam go przecież za przyjaciela... Pani Bonner po raz pierwszy okazała jakieś ludzkie uczucie, odrobinę zrozumienia. Gdy złożyłam wymówienie, powiedziała, że mogę odejść po miesiącu, kiedy ona znajdzie kogoś na moje miejsce. To był i dla niej ogromny cios. Już nigdy nie weźmie innego nauczyciela - twierdziła. - Będzie trzymała guwernantkę do obojga dzieci. Jeśli miałabym ochotę przyjąć tę posadę, mogę ją objąć w każdej chwili oznajmiła. Odmówiłam. Muszę stąd odejść, choć nie wiem, co będę robiła dalej. 13 maja: Mervyn stanie przed sądem pod zarzutem morderstwa. Moim zdaniem wynik jest już przesądzony. Śledztwo wykazało jego winę. Prasa grzebała w jego przeszłości i znalazła fakty mówiące o tym, że Mervyn był już kiedyś zamieszany w podobną sprawę. Toczyło się przeciw niemu śledztwo dotyczące śmierci dziewczynki, którą zamordowano w okolicznościach bardzo przypominających obecne. Ale wtedy niczego mu nie udowodniono i wyszedł na wolność. Gdyby tego nie zrobiono, sugerowała prasa, mała Carrie Carson byłaby dziś wśród nas. Mervyn umrze. Nie wiem, jak ja to przeżyję. Powiedzieli, że pozwolą mi się z nim zobaczyć... 20 maja: Byłam w więzieniu w Bodmin. Nie mogłam z nim swobodnie rozmawiać, bo przez cały czas stali i nas obserwowali. Mervyn mówił bardzo cicho. - Pomóż mi! - prosił. - Ucieknę przed rozpoczęciem procesu. Potem będziemy już zawsze razem. Wyjedziemy z kraju. Przynieś mi coś... może nóż? Tak, przynieś mi nóż! Mając nóż, poradzę sobie z ucieczką. Potem zaraz stąd wyjedziemy. Pomyśl o tym! Kocham cię, Wilhelmino! Zawsze będę cię kochał. - Ja także będę cię zawsze kochała - zapewniłam go. 28 maja: Jutro odchodzę od Bonnerów. Wszystko już sobie zaplanowałam. Muszę dostać się na wybrzeże. Myślę, że dobrze byłoby znaleźć posadę gdzieś niedaleko więzienia. Będę mogła się z nim zobaczyć i poinformować go, gdzie jestem. Czuję się bardzo podniecona. Układam najróżniejsze plany. Cieszę się, że pisałam pamiętnik. Zawsze będę mogła do niego zajrzeć i przypomnieć sobie, co czułam w czasie tych pierwszych wspaniałych dni, gdy poznałam Mervyna. To jest coś, co chciałabym przeżywać ciągle i ciągle na nowo. Wiem, że go kocham bez względu na to, co uczynił. Uczucie, jakim go darzę, to najprawdziwsza miłość. Nie mogę go stracić. Zrobię wszystko, by pomóc mu uciec z więzienia. Gdy znajdzie się na wolności, zrozumie, jak bardzo go kocham. Dam mu więcej, niż dałby mu ktokolwiek inny. Uleczę go. Wiem, że potrafię. W głębi duszy Mervyn nie jest zły. Dawniej mówiło się, że są ludzie opętani przez diabła. To właśnie przydarzyło się Mervynowi, ale ja mu pomogę wyzwolić się spod władzy szatana. Zaopiekuję się nim. Zrobię z niego takiego człowieka, jakim zawsze chciał być. Będziemy żyli długo i szczęśliwie gdzieś daleko stąd, może za granicą. Z czasem się o tej historii zapomni. My także o niej zapomnimy. Na tym pamiętnik się kończył. Długo tej nocy rozmyślałam. Niewiele spałam. Nie mogłam się doczekać Justina, który miał przyjść z samego rana. Justin przyszedł, tak jak obiecał. - Dlaczego chciałeś, żebym przeczytała ten pamiętnik? - spytałam. - Ponieważ sądzę, że możesz się znajdować w niebezpieczeństwie. - A jak się pamiętnik dostał do twoich rąk? - Zaraz ci to wyjaśnię. Wpadłem do Bonnerów, żeby się z Wilhelminą pożegnać. Uścisnęliśmy sobie ręce. Wyjaśniła mi, dlaczego po tym wszystkim, co się zdarzyło, musi stąd odejść. Wyglądała na chorą i była chyba bardzo zdenerwowana. Domyśliłem się, że coś ją łączyło z tym mężczyzną. Musiała załadować swoje bagaże na powóz, nikt nie przyszedł jej pomóc, więc ja jej pomogłem. Gdy odjechała, zauważyłem na ziemi pamiętnik, leżał u moich stóp. Najwidoczniej wypadł z jednego z jej bagaży. Podniosłem go i zajrzałem do środka. Zobaczyłem, co zawiera, i postanowiłem go zatrzymać. Czy już się domyśliłaś, kim jest Wilhelmina? - To Grace! Prawda? - Tak! To ona. - Przypominam sobie, że gdy nas wtedy zagadnąłeś w parku, nazwałeś ją Wilhelminą. Wilhelmina Burns? - spytałeś. Spojrzał na mnie z powagą. - Dużo mnie kosztowało, żeby ci o tym powiedzieć... - rzekł. - Nie wypadnę dobrze w tym opowiadaniu i bardzo bym nie chciał, żeby Morwenna się o tym dowiedziała. Ale wierzę w twoją dyskrecję, ufam ci. Wiem, że nigdy nie wygadałaś się przed nią o moich karcianych oszustwach. - Bo i po co? Tylko po to, by ją zdenerwować? - Dziękuję ci za to, Angelet! A teraz wysłuchaj mojej spowiedzi: Zacznę od tego, że byłem zawodowym karciarzem. Żyłem z kart. - Z oszukiwania? - Do pewnego stopnia... Określiłbym to tak, że w osiemdziesięciu procentach wygrywałem, ale czasem wypadało także przegrać, w ten sposób wzbudzałem większe zaufanie. - Rozumiem. Po prostu gra w karty była twoim zawodem. - Tak! Wilhelmina nazwała mnie w swoim pamiętniku "niezaradnym kuzynem pastora z Crompton". Rzeczywiście przez pewien czas pomieszkiwałem jako rezydent w domach różnych moich krewnych i znajomych, ale to się musiało kiedyś skończyć. Pojechałem więc do Londynu. Któregoś dnia zobaczyłem w parku Wilhelminę. Od razu ją poznałem. Ukrywała się pod fałszywym nazwiskiem jako panna Grace Gillmore. Ale w pamiętniku, który wpadł mi w ręce, parę razy przewinęło się jej prawdziwe nazwisko. Wymieniła je, pisząc o domu, w którym pracowała razem z Mervynem Duncarrym. Wolała, oczywiście, żeby jej nie łączono z tą sprawą. Gdy ją przypadkowo spotkałem w parku, powiedziałem jej, że pamiętnik jest u mnie. Zaniepokoiła się. Wypytywałem ją o ciebie i Morwennę. Mówiąc prawdę, szantażowałem ją. Wiedziałem o jej związku z mordercą i o tym, że pomogła mu uciec z więzienia. Bardzo się przestraszyła. Musisz wiedzieć, że w tym czasie byłem już zmęczony trybem życia, jaki prowadziłem. Przy kartach wystarczy jedno potknięcie i człowiek na zawsze jest skończony. Takiego kogoś wyrzuca się ze wszystkich londyńskich klubów i skazuje na ostracyzm. Mnie się wówczas jeszcze żadna wpadka nie zdarzyła, ale taka możliwość zawsze istniała. Wydawało mi się, że dobrym wyjściem byłoby w mojej sytuacji małżeństwo z bogatą dziedziczką. Od Grace dowiedziałem się wszystkiego o stanie majątkowym rodziców Morwenny, a także o jej niepowodzeniach w czasie londyńskiego sezonu. Mnie się ona od samego początku podobała, mówię to zupełnie szczerze. Oczywiście od razu widać było, że jest też naiwna i łatwowierna. - Jak mogłeś? - wykrzyknęłam. - Nie chcę się usprawiedliwiać. Taki właśnie byłem. Ale pozwól, że ci coś powiem, Angelet: Zmieniłem się! Chcę być inny, chcę, by mnie szanowano, pragnę być takim, jakim Morwenna myśli, że jestem. Bardzo mi pomogła scenka z tym małym złodziejaszkiem. - A więc historia z chłopcem i portmonetką była z góry ukartowana? Potaknął. - A potem twoje zalecanie się do Morwenny, ta historia z porwaniem, to też należało do gry? - Tak, to także. - Przypuszczam, że uznałeś porwanie za najlepszą metodę wymuszenia zgody rodziców, bo gdy już byliście po ślubie, musieli cię zaakceptować. Wiele wstępnych rozmów mogłoby doprowadzić do rozszyfrowania twojej przeszłości, czy tak? - Wiem, że jestem nikczemnikiem, ale przysięgam ci, że kocham Morwennę i mego synka. Staram się, jak mogę, Angelet! Od czasu tej przykrej sprawy z Gervaise'em nie tknąłem kart. No... może raz czy dwa zagrałem, to wszystko. Ale naprawdę, wierz mi, ja się zmieniam. Staję się innym człowiekiem. Lubię moją pracę, lubię moich teściów... Chcę być dobrym mężem i ojcem. Morwenna uważa, że już obecnie nim jestem... więc może osiągnąłem wytknięty sobie cel. - Myślę, że tak rzeczywiście jest, Justinie. Mam nadzieję, że raz na zawsze zapomnisz o szulerstwie i oby nikt się nigdy o tych brzydkich czynach nie dowiedział. - Bardzo tego pragnę. Chcę zapomnieć o przeszłości. Próbuję stać się uczciwym człowiekiem. Morwenna myśli, że zawsze nim byłem. - A co z Grace czy - jeśli wolisz - Wilhelminą? - Ona ma niezwykle silny charakter. - Wiem, ale dalej nie rozumiem, po co pokazałeś mi jej pamiętnik. Przede wszystkim należało go oddać właścicielce. Dlaczego go jej nie zwróciłeś? W końcu cóż ona takiego zrobiła? Przeczytałam pamiętnik i uważam, że można jej jedynie zarzucić to, że kochała niegodziwca. - A czemu zmieniła nazwisko? - Bo chciała zerwać z przeszłością. - Nie! Uważam, że się dobrze urządziła. Wszystkich was oszukała, a potem wyjechała na Krym. - Była pielęgniarką. Mam najwyższy podziw dla kobiet, które wykonują ten zawód. - Pojechała tam po to, by wyjść za mąż za bogatego chłopca, jakim był Jonnie. Wróciła stamtąd świetnie zabezpieczona. - Nie opowiadaj! Jej małżeństwo z Jonniem było jak najbardziej legalne. Wuj Peter to sprawdził. Nie pojmuję, dlaczego odmawiasz jej prawa do zerwania z przeszłością, przecież i ty chcesz to zrobić. - A pamiętasz, jak odkryto w jeziorze ciało mordercy? - Doskonale pamiętam - odparłam wzburzona. - Nie zastanawia cię, jak on się tam dostał? W jaki sposób zginął? I dlaczego tak blisko miejsca, gdzie ona mieszkała? Nie odpowiedziałam. - Mniejsza o to, zresztą, nie o niego mi chodzi. Ale Grace to chytra kobieta i w dodatku intrygantka. Ma teraz sporo pieniędzy, ale ciągle nie tyle, ile chciałaby mieć. Rozgląda się za bogatym mężem. Chce błyszczeć w londyńskich salonach. Widzę to jasno, poznałem się na niej. Czy wiesz, na kogo ona teraz ma chrapkę? - Na kogo? - Na Bena Lansdona! - uśmiechnął się ironicznie. - Jestem bardzo dobrym obserwatorem. W karcianym biznesie to konieczność. Musiałem wiedzieć, jak ludzie reagują, żeby odpowiednio zagrać. Powiem ci, co wiem o Benie Lansdonie. - Co? - Że on się interesuje kim innym. - Kim? - Myślę, że wiesz. Na pewno sam ci o tym powiedział. On jest wręcz obsesyjnie zainteresowany tobą... I nagle jego żona przedawkowuje lek... - Co ty sugerujesz? - Że ona tego nie zrobiła sama. Jestem przekonany, że ktoś dał jej ten środek. Była dla kogoś niewygodna... - Nie chcę nic więcej na ten temat słyszeć! To jest czysty wymysł, Justinie! Uważam, że postępujesz nieprzyzwoicie. Ty nic nie wiesz... - Moim zdaniem Lizzie została zamordowana. - Nie! To był wypadek. Przecież werdykt... - Werdykty wcale nie muszą być prawdziwe. - Justinie! Do czego zmierzasz? - Mogło ją zabić dwoje ludzi: po pierwsze - jej mąż, który jest zakochany w innej kobiecie, więc Lizzie była mu zawadą, a po drugie - kobieta, która planowała wyjść za mąż za jej męża. - Mówisz bzdury! - Niekoniecznie! Nie przypuszczam jednak, aby Ben Lansdon chciał zamordować żonę. Jest na to za mądry. A poza tym jestem pewny, że Ben nie czuł do Lizzie nienawiści. Mam wrażenie, że uczucie nienawiści jest mu w ogóle obce. Ben należy do osób, których postępowanie nie zawsze jest przykładne, podobnie jak moje, lecz tacy ludzie bywają często lepsi od tych bez skazy. Mógł nie być zachwycony, że ma za żonę kogoś takiego jak Lizzie, ale ją lubił. To było widoczne. Natomiast z Grace jest już całkiem inna sprawa. Sprytnie wkradła się w łaski tej rodziny, a teraz - jestem o tym przekonany - desperacko pragnie zostać panią Benedyktową Lansdon. - Okropne jest to, co mówisz. Grace... morderczynią? Nigdy w to nie uwierzę. - Mogę się oczywiście mylić, niemniej pragnę cię ostrzec, bo kto wie, czy to nie ty właśnie masz być następną do odstrzału. Możesz być pewna, że Grace wie o uczuciach Bena do ciebie. Może się spodziewać, że gdyby ciebie nie było, po jakimś czasie mógłby się może zainteresować jej osobą. Pamiętasz, jaka była wspaniała dla Lizzie? Ben też nie mógł jej się nachwalić za pomoc w kampanii przedwyborczej. Grace jest inteligentna. Wie, że gdyby nie było w pobliżu takiej groźnej rywalki jak ty, miałaby dużą szansę na sukces. - To nonsens, Justinie! - Być może, ale taka możliwość istnieje. Dlatego chciałem, żebyś przeczytała pamiętnik. Powinnaś zrozumieć, że masz do czynienia z kobietą, która dąży do celu, nie oglądając się na nic. Jest bezwzględna i umie manipulować ludźmi. Śmierć Lizzie była jej bardzo na rękę. - Ale dlaczego miałaby ją zabić w takim momencie? Przecież w ten sposób przekreśliła szanse Bena na wygranie wyborów. - Osoby takie jak Grace snują dalekosiężne plany. Gdy trafia się dogodny moment, wykorzystują go. Co prawda to jest tylko domniemanie, ale uważam, że lepiej, abyś o tym wiedziała. - Dziękuję ci, Justinie, ale ja w to wszystko nie wierzę, po prostu nie wierzę... Spuścił głowę i wzruszył ramionami. - Zrobiłem, co mogłem! - powiedział. Rewelacje Ogarniał mnie lęk i nękały wątpliwości. Sensacyjne doniesienia Justina wyprowadziły mnie z równowagi. Nie mogłam przestać myśleć o Lizzie i czułam, że już nigdy nie zaznam spokoju. A więc ktoś ją zamordował. Najbardziej się bałam, by tym kimś nie okazał się Ben. Powtarzałam sobie w kółko, że gdyby Ben chciał zabić Lizzie, nie zrobiłby tego w tak niekorzystnym dla siebie momencie. Jeśli naprawdę był tak cyniczny, żeby się z nią ożenić dla kopalni złota, a potem pozbyć, gdy mu stała na drodze, nie wybrałby w tym celu tej właśnie chwili. Przecież dobrze wiedział, że taki krok położyłby kres jego ambicjom związanym z parlamentarną karierą. Tej myśli kurczowo się uczepiłam. Potem przyszło mi do głowy, że Ben był chytry. Może celowo wybrał taki czas, bo miał prawo sądzić, że inni będą rozumowali podobnie do mnie. A jednak trudno mi było w to uwierzyć. Ben, mimo swojej ambicji i nawet pewnej bezwzględności, dla Lizzie zawsze był dobry. Odnosił się do niej tkliwie i szarmancko. Uznałam, że jest wykluczone, by mógł ją zabić z zimną krwią, z całą premedytacją. A Grace? Nie mogłam przyzwyczaić się do myślenia o niej jako o Wilhelminie. Cóż ja wiedziałam o Grace? Pamiętałam ją taką, jaka zjawiła się przed laty w Cador w poszukiwaniu pracy. Wzbudziła wówczas współczucie w mojej mamie i we mnie. Kto by pomyślał, że przez cały ten czas była związana z mordercą; ba, była w nim po uszy zakochana! Co robiła w sąsiedztwie Cador? W jakim celu pojawił się tam morderca? Grace wciąż otaczała gęsta mgła tajemniczości i chociaż Justin rozwiązał sporo zagadek, ciągle jeszcze wielu rzeczy nie rozumiałam. Jeśli się okaże, że ani Ben, ani Grace nie są winni śmierci Lizzie, to być może winna jest ona sama. Mogła dojść do wniosku, że życie jest nie do zniesienia i sama je sobie odebrała. Bez względu na to, jaka była przyczyna śmierci Lizzie, nie mogłam się uspokoić. Odwiedził mnie Timothy. Ujął obie moje dłonie i delikatnie ucałował mnie w czoło. - Moja droga Angelet! - powiedział. - Bezustannie o tobie myślę. Wiem, że waszą rodzinę spotkała wielka tragedia. Przykro mi. - Dziękuję ci, Tim! - szepnęłam. - Cóż więcej mogę powiedzieć ponad to, że ci serdecznie współczuję. Chciałbym też, żebyś wiedziała, iż bardzo nam ciebie brakuje. - Masz na myśli misję? - Nie tylko. Fanny ciągle o tobie mówi i wciąż się pyta, kiedy do nas przyjedziesz. - Jak się czuje? - Doskonale. Uczy się czytać i pisać. Jak ci wspominałem, nie mogła znieść myśli, że Fiona, która w porównaniu z nią jest małym dzieckiem, posiadła tę sztukę. Fiona zaczęła ją uczyć i bardzo się zaprzyjaźniły. Teraz Fanny spędza przedpołudnia z guwernantką moich dzieci i uczestniczy w ich lekcjach. Robi szybkie postępy. To rozgarnięta dziewczyna. - Czy wie, że jej ojczym został stracony? - Nic jej nie mówiliśmy i na razie nie powiemy. Chyba że o niego zapyta, wtedy dowie się prawdy. Nie sądzę, by z jego powodu uroniła choć jedną łzę. - Czy wspomina matkę? - Nie! Ale czasem bywa smutna i sądzę, że wtedy o niej myśli. To zrozumiałe. Nie może od razu przejść do porządku dziennego nad stratą matki. Mam jednak wrażenie, że wszystko idzie ku dobremu. Fanny bardzo lubi moje dzieci. Myślę, że lubi nas wszystkich, ale znasz ją... Jest z gatunku tych, co niezbyt chętnie zdradzają swoje uczucia. Mam wrażenie, że w duszy wiele przeżywa. - Dużo dla niej zrobiłeś, Tim! To piękna rzecz! - A ty mi w tym pomogłaś. Kiedy myślę o misji i o tym, jak wiele ludzie jej zawdzięczają, czuję, że chciałbym pracować dla niej przez całe swoje życie. - Znam to uczucie. - A przy okazji... Odwiedziła nas twoja przyjaciółka, Grace Hume. - Była w misji? - Tak i powiedziała Frances, że chce do nas przychodzić. Wydaje się bardzo zainteresowana misją. Frances natychmiast wciągnęła ją do roboty. Stwierdziła, że Grace jest dobra w rachunkach i zna się na księgowaniu, a właśnie w tej dziedzinie panuje u nas pewien bałagan. Grace mówi, że ta praca sprawia jej przyjemność. Któregoś wieczoru zostałem z nią na skromnym, na poczekaniu przygotowanym poczęstunku i dużo ze sobą rozmawialiśmy. Opowiedziałem jej o Fanny i wyobraź sobie, że Grace bardzo się przejęła jej losem. - Nie mogę sobie wyobrazić Grace pracującej w misji. Ostatnio występowała w roli salonowej damy. - Osobowość ludzka ma wiele stron, Angelet! - Masz rację, nieraz miałam możność się o tym przekonać. - Ale dla mnie jest ważne, kiedy ty do nas wrócisz? Zawahałam się. - Pozwól sobie pomóc, Angelet! Ból z czasem przejdzie. To była wielka tragedia. Wiem, że bardzo lubiłaś Lizzie. - Myślę - powiedziałam pod wpływem nagłego impulsu - że wrócę do Kornwalii. Bardzo długo nie byłam w domu i rodzice nalegają, żebym przyjechała. Chcę to zrobić, znaleźć się z dala od wszystkiego, co tu przeżyłam, i pewne rzeczy w spokoju przemyśleć. - Rozumiem. Pomyślałam, że Timothy zawsze potrafi mnie zrozumieć... Wprawdzie pomysł, by wyjechać do Kornwalii, zrodził się u mnie pod wpływem chwili, w momencie gdy te słowa wypowiedziałam, uświadomiłam sobie, że to będzie świetne wyjście z trudnej sytuacji. Będę mogła odsunąć się od wszystkiego, co tu się stało, będę w stanie jaśniej myśleć. Muszę dojść do ładu ze swoimi emocjami. Wiedziałam już bez żadnych wątpliwości, że kocham Bena. Ale Lizzie nadal stała między nami, tak jak za życia. Chciałam go chronić, chciałam mu pomóc. Ale jednocześnie nie mogłam pozbyć się straszliwego podejrzenia, że być może Ben pokusił się o zrobienie czegoś, by usunąć Lizzie ze swego życia. Nie wątpiłam, że Ben mnie kocha, w miłości zaś, podobnie jak we wszystkim, co robił, był zawsze radykalny. Jeśli działał pod wpływem impulsu, czy potrafi kiedykolwiek o swoim czynie zapomnieć? A ja? Czy ja potrafię o tym zapomnieć? Wiedziałam, że Ben zechce, byśmy się za jakiś czas pobrali. Co się z nami stanie? Nie umiałam uporać się ze swoimi uczuciami. W spokojnym wiejskim otoczeniu, w ciepłej atmosferze starego domu, będę mogła lepiej ocenić sytuację, trzeźwiej myśleć, rozsądniej planować. Może potrafię zrewidować swój stosunek do Tima, którego także jakoś po swojemu kochałam. Wiedziałam, że jest dobrym i solidnym człowiekiem. Przy nim miałabym spokojne życie. Rebeka byłaby szczęśliwa. Mogłabym urządzić sobie wygodne i bezpieczne gniazdko. Ale czy to byłoby pełne szczęście? Czy potrafiłabym kiedykolwiek zapomnieć o mężczyźnie, który budził we mnie tyle namiętności? O mężczyźnie, którego kochałam jak nikogo innego? Pragnęłam znaleźć się w Cador, otoczona znanymi mi przedmiotami z dzieciństwa, z zawsze kochającymi mnie rodzicami. Może mi pomogą w podjęciu decyzji. I tam łatwiej odkryję drogę, jaką mam pójść dalej. Jeszcze przed wyjazdem niespodziewanie odwiedził mnie Ben. Był blady i mizerny. - Ben! - zawołałam. - Wiem, że wiele wycierpiałeś i masz za sobą bardzo trudne dni. - Miło mi ciebie znowu zobaczyć, Angel! - powiedział, spokojnie patrząc mi w oczy. Lekko się uśmiechnęłam. - Muszę z tobą pomówić - ciągnął dalej. - Chcę, żebyś mnie zrozumiała. - Zdaję sobie sprawę, że przeżyłeś straszny szok. Jego następne słowa sprawiły, że wstrząsnął mną dreszcz zgrozy. - To ja ją zabiłem, Angel! - wykrzyknął. - Ben! - To, co jej zrobiłem, miało taki sam skutek, jakbym wlał jej ów lek do szklanki. Zabiłem ją! Popełniła samobójstwo, bo życie straciło dla niej wszelką wartość, i na tym właśnie polega moja wina. Lizzie była bezradna... łatwo ją było zranić. Wciąż wzdychała za Golden Creek. Tam była szczęśliwa. Ożeniłem się z nią ze względu na złoto, a potem ją zaniedbywałem. Uczyniłem jej życie tak nieznośnym, że postanowiła odejść. - Nie powinieneś się tak bardzo potępiać. Nic ci to nie da. - Gdybym był dla niej inny... - Gdybyśmy wszyscy byli inni, nasze losy całkiem inaczej by się potoczyły. - Gdybym chociaż próbował ją zrozumieć. Byłem tak zajęty własnymi sprawami, że nie dbałem o to, co ona czuje. A Lizzie nienawidziła ruchu, wrzawy, zamieszania, które towarzyszyły kampanii wyborczej. Wiedziałem o tym, a jednak zmusiłem ją do takiego właśnie życia. - Lizzie wszystko by dla ciebie zrobiła. - Wiem, lecz to przerastało jej siły. - Musisz wyjść z tego dołka, w jakim się znalazłeś. Wierzę, że z czasem ci się to uda. - Nie! Poczucie winy pozostanie. Lizzie nie żyje... a mogłem do tego nie dopuścić. Poczułam ulgę. Teraz już wiedziałam, że to nie on podał jej za dużą dozę lekarstwa. Uświadomienie sobie tego faktu miało dla mnie ogromne znaczenie. - Za późno teraz robić sobie wyrzuty, Ben! W ten sposób nie przywrócisz Lizzie do życia. - Wiem! Jak to miło, że mnie pocieszasz, Angel! Nagle się okazało, że Ben też potrzebuje pocieszenia, że łatwo go zranić, że jest słaby. Nigdy go takim przedtem nie widziałam i za tę jego słabość kochałam go jeszcze mocniej. - Wyjeżdżam na jakiś czas, Ben! Jadę do Cador, do rodziny. - Ale nie na długo? - Nie wiem. Muszę wiele rzeczy przemyśleć. - Tak - powiedział. - Rozumiem. - Nie zamartwiaj się, Ben! Nie ma sensu wciąż do tej sprawy wracać. To nic nie da. - Masz rację... - Zaczniesz życie od nowa. Wrócisz do swojej dawnej formy. Przecież nigdy nie pozwalałeś się pokonać. - To prawda - przyznał. - Za głęboko się w to wszystko zaangażowałem. Próbowałem manipulować ludźmi i życiem... - Tak właśnie postępują silni mężczyźni. Tyle tylko, że czasem los okazuje się od nich silniejszy. - Co masz zamiar robić w Kornwalii? - Będę chodziła na spacery, jeździła konno, bawiła się z Rebeką. Będę wśród swoich, w rodzinie, i jestem pewna, że tam dojrzeję do podjęcia decyzji, jaką mam obrać drogę. - Myśl o mnie - prosił - i szybko wracaj! Będę na ciebie czekał. Rebeka była zachwycona naszym wyjazdem do Kornwalii i spotkaniem z dziadkami. Z taką samą radością moja rodzina powitała nas obie w Cador. Jack czekał na stacji. - "Zabili już dla ciebie utuczone cielę"»* - powiedział. Z dużą przyjemnością wróciłam do swego dawnego pokoju, z którym łączyło się wiele wspomnień z dzieciństwa. Z przypowieści o synu marnotrawnym z Ewangelii św. Łukasza. Byłam zaledwie dwa dni w domu, gdy mama obwieściła przy śniadaniu, że dostała list od Grace. - Chciałaby do nas przyjechać i zatrzymać się u nas na tydzień lub nieco dłużej. Przypomina, że nieraz ją zapewniałyśmy, iż będzie u nas mile widziana. Zaraz jej odpiszę, że bardzo się cieszymy na jej przyjazd. Myślę, że jest jej teraz bardzo smutno. Była bardzo zaprzyjaźniona z Lizzie. Poczułam, że przenika mnie zimny dreszcz. Grace chce przyjechać do Cador. Ciekawe, po co? Wciąż pamiętałam, że mnie Justin całkiem serio przed nią ostrzegał. Co prawda jego ostrzeżenia miały nieco melodramatyczny charakter, trudno bowiem traktować poważnie twierdzenie, że Grace chce mnie zamordować, bo ma nadzieję, że może kiedyś Ben się z nią ożeni. Chyba Justin mocno przesadził. Już myślałam, że sprawa jest zakończona, ale się okazuje, że znów do mnie wróciła. Nie miałam wątpliwości, że gdyby Ben czuł się winny śmierci Lizzie, nie mówiłby ze mną o tym tak otwarcie. Wiedziałam, że jest człowiekiem bezwzględnym, ale nie mordercą. Był ze mną szczery. Nękało go silne poczucie winy, nawet się załamał. Niewątpliwie wyrządził Lizzie krzywdę, na pewno jednak jej nie zabił. A co z Grace lub, ściśle mówiąc: Wilhelminą? Usiłowałam przywołać na pamięć doniesienia prasowe z okresu pościgu za Mervynem Duncarrym. Chyba pisano wówczas, że więźniowi udało się zbiec, ponieważ strażnika ugodził nożem. Nikt nie mógł zrozumieć, jak to było możliwe, że więzień miał nóż. Ktoś musiał go potajemnie przemycić do celi. Tak to przynajmniej wtedy komentowano. A kto mógł tego dokonać, jeśli nie Grace? Nie ulegało kwestii, że kochała mordercę i najprawdopodobniej pomogła mu w ucieczce z więzienia. Może więc teoria Justina nie była taka bezzasadna. A teraz się dowiaduję, że Grace przyjeżdża w ślad za mną do Kornwalii. Niedługo potem Grace zjawiła się w Cador. Dostrzegłam w niej bardzo subtelną zmianę. Wyglądała na kobietę, która wie, czego chce, i zdecydowanie dąży do wytkniętego celu. Moja matka serdecznie ją powitała. Zawsze bardzo ją lubiła i uważała za członka rodziny. Podczas kolacji Grace opowiadała nam o misji. Była tam parę razy i dobroczynna działalność, prowadzona przez Frances i jej pomocników, zrobiła na niej duże wrażenie. - Ty najlepiej wiesz, o czym mówię - powiedziała do mnie. - No i ta cudowna historia z uratowaniem Fanny... Spytałam pana Ransome'a, czy mogłabym do niego przyjechać i zobaczyć Fanny. - I co? Pojechałaś? - spytałam. - Oczywiście! Cóż to za piękna rodzina! Fanny już się u nich zadomowiła, była nawet bardzo przyjacielska. To na pewno zbawienny wpływ tej rodziny. Pytała o ciebie. Opowiadała mi, jak ty i Timothy przyszliście do jej domu i zabraliście ją stamtąd. Odniosłam wrażenie, że bardzo ciebie lubi, no i oczywiście także Timothy'ego i dzieci. Czy nie uważacie państwo - dodała, zwracając się do moich rodziców - że to, czego dokonano w stosunku do Fanny, jest czymś naprawdę cudownym? A przytoczyłam tylko jeden przykład. Mama przyznała, że jest to rzeczywiście podziwu godne osiągnięcie. - Podobno zajmujesz się księgowością? - spytałam. Zaśmiała się. - Nie masz pojęcia, jaki bałagan panował u nich w księgowości. Frances jest wspaniałą kobietą, ale w rachunkach na pewno nie jest biegła. Nie umiała sobie poradzić z tymi wszystkimi darowiznami napływającymi do misji i obliczaniem należności, które muszą być zapłacone. Wygląda na to, że nikt nie chciał się podjąć tej pracy. - Przypuszczam - wtrącił się mój ojciec - że te zajęcia stanowią skromniejszą i mniej imponującą stronę działalności misji. - Ale niezwykle potrzebną - dodała mama. - A więc co ty tam w końcu robisz, Grace? Dorywczo im pomagasz? - Chodzi mi głównie o to, żebym miała coś do roboty. Nie będę tam przez cały czas ślęczała nad cyframi i rachunkami. Kiedy doprowadzę księgi do porządku, chciałabym się zająć pracą społeczną. Myślę, że będę częstym gościem w misji. - Frances szuka chętnych do współpracy wszędzie, gdzie tylko może - zauważyłam. Uśmiechnęła się do mnie. W jej oczach pojawił się jakiś szczególny błysk. A może mi się tylko tak zdawało. Prześladowało mnie pewne dziwne wyobrażenie: widziałam Grace, jak idzie do sypialni Lizzie, pochyla się nad półprzytomną ze snu, w jaki zapadła po zażyciu laudanum, i mówi: "Nie możesz spać, Lizzie? Musisz koniecznie zasnąć. Masz być jutro świeża i wyspana, czeka cię wiele obowiązków. Weź jeszcze kilka kropli! To ci nie zaszkodzi". Czyżby Justin miał rację? Lizzie stała jej na drodze, a teraz ja stanowiłam dla niej przeszkodę. Chciałam raz jeszcze od początku przemyśleć wszystko, co się wydarzyło, i w tym celu pojechałam na samotną konną przejażdżkę. W myślach kłębiły mi się dawne wspomnienia, a wśród nich ów incydent, który nieuchronnie towarzyszył moim powrotom do przeszłości: spotkanie nad jeziorem, zamordowana dziewczynka i Ben, młodszy niż obecnie, niezdecydowany, działający nierozważnie, co miało rzutować na jego i mój los przez resztę naszych dni. Nie wiem, jak to się stało, że się znalazłam w pobliżu jeziora. Przejechałam obok chaty zwariowanej Jenny Stubbs, która nie tak dawno temu więziła u siebie Rebekę. Wspominałam przeszukiwanie dna jeziora, odkrycie zegarka i szczątków człowieka, którego Ben i ja wrzuciliśmy tam przed laty. To wówczas przemoc wdarła się do naszego spokojnego życia i wycisnęła na mnie niezatarte piętno. Zsunęłam się z siodła, przywiązałam konia do krzaka, tak jak to zrobiłam wtedy, gdy spotkałam mordercę. Było cicho, nie słyszałam żadnego dźwięku, tylko delikatne westchnienie wiatru, szeleszczącego w gałęziach płaczącej wierzby pochylonej nad wodą. Niesamowita atmosfera tego miejsca zdawała się zewsząd mnie osaczać. Nie zdziwiłabym się, gdybym teraz usłyszała dźwięk dzwonów, nie tych, którymi dzwoniła Jenny Stubbs, ale prawdziwych, choć właśnie one należały do świata fantazji, inaczej nie da się tego określić... Nie byłabym też zaskoczona, gdyby doszedł do mnie śpiew zakonników, schodzących do swej podziemnej kaplicy na modlitwę. Stanęłam nad jeziorem. Było mocno wezbrane. Ostatnio padały deszcze, a ponieważ dno pod jeziorem jest płaskie, podniosło się co najmniej o trzydzieści centymetrów. Nic się nie działo. Panowała niezmącona cisza. Nawiedzały mnie jedynie wspomnienia i ogarniało dziwne uczucie, że tutaj wszystko się może zdarzyć. Ktoś się do mnie zbliżał. Zobaczyłam Grace. Szła zdecydowanym krokiem. - Witaj, Angelet! - powiedziała. - Domyśliłam się, że tu będziesz. Obu nam przyszła do głowy ta sama myśl. Chcę pomówić z tobą w cztery oczy, głównie po to przyjechałam do Kornwalii. Podeszła do mnie i stała bardzo blisko. Grunt był śliski. Trochę mnie denerwowała jej bliskość. - Widzę, że cię jezioro fascynuje. Czy z powodu tego, co się tu wydarzyło? - spytała. - Tak! Dlatego! - odparłam. - Nie możesz zapomnieć... To zrozumiałe po tym, coście z Benem uczynili. - Dużo wiesz o tym człowieku, prawda? - Właśnie o nim chcę z tobą mówić. - Dlaczego ze mną? - Ponieważ to ciebie dotyczy. Chcę ci powiedzieć, że znałam Mervyna Duncarry'ego. Był nauczycielem w domu, w którym pracowałam jako guwernantka. - A ja ci się przyznam, że już o tym wiem. - Od Justina? Domyśliłam się, że ci o tym powie. To nie do wiary, ale Justin jest jak świeżo nawrócony i chce się koniecznie tobą opiekować. Znam Justina! Doskonale wiem, jakimi kategoriami myśli. Wiem też, co zaprząta twój umysł, Angelet! - A ja chciałabym wiedzieć, co zaprząta twój? - Mam wrażenie, że ty się mnie boisz. Pragnę cię zapewnić, że nie masz do tego najmniejszego powodu. - A czego miałabym się bać? - Tego właśnie chciałabym się dowiedzieć od ciebie. Przyjechałam tu tylko po to, żeby z tobą porozmawiać. Nie wiem, co tobie chodzi po głowie, ale jestem pewna, że cokolwiek myślisz, to się mylisz. - Dlaczego tak uważasz? - Ponieważ jest coś, co powinnaś wiedzieć, i właśnie mam zamiar ci o tym powiedzieć. Bardzo cię lubię, Angelet. Lubię całą twoją rodzinę. Pamiętam, co dla mnie uczyniliście. Nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby nie wy. Pozwól, że opowiem ci wszystko od początku. Wyobraź sobie nieco zalęknioną młodą dziewczynę, która nagle musi wyjechać i zacząć na siebie zarabiać. Przez wiele lat pielęgnowałam chorą matkę. Początkowo pomagał mi ojciec, a po jego śmierci już tylko ja o nią dbałam. Rodzice zapewnili mi dobre wykształcenie, mówiono o mnie, że jestem inteligentna, a więc gdy mama umarła i zostawiła mi tylko niewielkie oszczędności, postanowiłam zostać guwernantką. Dostałam posadę w domu, gdzie było dwoje dzieci, dziewczynka i chłopiec. Ja uczyłam dziewczynkę, a chłopiec miał nauczyciela. - Ja to wszystko wiem - powtórzyłam, ale nie zwróciła na to uwagi. - Zakochałam się w nauczycielu. Był czarującym mężczyzną, miał jednak pewną wadę charakteru. Posiadał jakby dwie osobowości. Są tacy ludzie... Jestem przekonana, że gdyby poddać ich odpowiedniej kuracji, mogliby się wyleczyć. Ja w każdym razie święcie w to wierzyłam. Pewnej nocy nauczyciel wyszedł z domu i zamordował dziewczynkę. - Wiem! To on był tym mordercą, którego spotkałam nad jeziorem. - Ale ja go kochałam. Chciałam mu pomóc. Możesz to chyba zrozumieć. Odwiedziłam go w więzieniu. Zaplanowaliśmy, że razem uciekniemy. Wskazał mi pewną miejscowość blisko morza, gdzie mogłabym się zatrzymać, póki on nie będzie gotowy do ucieczki. Dlatego przybyłam do tej okolicy i zatrzymałam się na kilka nocy w zajeździe. Chciałam jednak zaoszczędzić trochę pieniędzy na czas, gdy oboje będziemy ich potrzebowali, zdecydowałam się więc pójść do pracy. Wtedy właśnie zgłosiłam się do was. Potem poszłam zobaczyć się z Mervynem w więzieniu i przemyciłam mu do celi nóż, o który prosił. - Mogłaś wiedzieć, że będzie znowu zabijał... - Byłam w nim do szaleństwa zakochana. Bez względu na to, co zrobił, pragnęłam budować z nim wspólną przyszłość. Chciałam, żebyśmy byli razem, wierzyłam, że uda mi się wyjechać z nim za granicę. Byłam pewna, że potrafię go uleczyć i zmienić. Bo widzisz, to dlatego, że nie chciałam mu ulec, Mervyn wyszedł z domu i zrobił tę straszną rzecz. W starej rozwalonej chacie na wrzosowisku zostawiłam mu cywilne ubranie i zegarek, który należał do mego ojca. Wyryłam na nim nasze inicjały. To miał być znak, że go nie opuszczę bez względu na to, co się stanie. A potem on spotkał ciebie. - I usiłował mnie zamordować... - Ja bym go z tego wyleczyła, jestem pewna. Nie mogę ci opisać, jak bardzo cierpiałam. Myślałam, że on mnie porzucił i uciekł za granicę beze mnie. Gdybym wiedziała, że on leży na dnie jeziora, mogłabym to wszystko łatwiej znieść. Ale ty mnie okłamałaś. Powiedziałaś, że znalazłaś jego pierścień blisko przystani. Brakowało łodzi... myślałam, że... - Pamiętam. Podarowaliśmy łódź synowi miejscowego rybaka. - A ja myślałam, że Mervyn uciekł beze mnie i że mu jeszcze w tym dopomogłam. To były najgorsze lata w moim życiu. Byłam taka zgorzkniała, taka zła... Długo rozpaczałam. - Wrzuciłaś pierścień do morza. Potaknęła. - Dopiero kiedy podczas przeczesywania dna jeziora znaleziono zegarek i szczątki jego zwłok, dowiedziałam się, że Mervyn mnie nie oszukał. Znienawidziłam was wtedy, ciebie i Bena... za te lata udręki, za ponure myśli, że ukochany mnie porzucił. Ale nie zrobił tego, był mi wierny. Wierzyłam, że mogliśmy razem uciec i rozpocząć nowe życie w innym kraju. A wy go zabiliście, ty i Ben! - Mylisz się! Myśmy go nie zabili. Sam się zabił. Upadł i uderzył głową o kamień. - Ale ukryliście jego zwłoki i skazaliście mnie na całe lata katuszy. Znienawidziłam Mervyna za to, co myślałam, że mi zrobił... a on przez cały ten czas leżał tu w tym jeziorze. Był mi wierny, a ja sądziłam, że mnie zdradził. - I w końcu nas za to znienawidziłaś? - Trudno by mi było znienawidzić ciebie, bo zdążyłam cię już polubić. Ty i twoja rodzina byliście dla mnie tacy dobrzy. - A potem wyszłaś za Jonniego. Więc jednak zapomniałaś o swoim ukochanym mordercy? - Nie zapomniałam i nigdy nie zapomnę! Należę do kobiet, które kochają tylko raz. Są takie... - Kochasz go bez względu na to, co uczynił, i mimo tego, kim był? - Jeśli się kogoś kocha taką miłością, jaką ja go darzyłam, nie zważa się na nic. Chwyciła mnie za ramię i mocno ściskała. Przez chwilę myślałam, że chce mnie wrzucić do jeziora. Wyswobodziłam ramię i powiedziałam: - Więc za Jonniego wyszłaś dla pieniędzy? - Nie! Lubiłam Jonniego. Był dobrym człowiekiem. Za bardzo sprawy upraszczasz, Angelet, a ludzkie sprawy wcale nie są proste. Ze wszystkich istot na świecie ludzie są najbardziej skomplikowani. W Scutari ciężko pracowałam. Byłam dobrą pielęgniarką. Jonniego ogromnie lubiłam i przez ten krótki okres, kiedy byliśmy ze sobą, daliśmy sobie wiele szczęścia. Niemniej zawsze pamiętałam o tym, na którym zależało mi bardziej niż na kimkolwiek innym na świecie. - A Ben? Przecież chciałaś go zdobyć, prawda? - Tak! Sądziłam, że byłabym odpowiednią żoną dla polityka. - Nie wątpię, tylko co on na to? - Ben patrzył w inną stronę. Był zauroczony tobą. Myślę, że ta straszna przygoda, która was spotkała, zbliżyła was do siebie. Widziałam, że ty pragniesz Bena i on pragnie ciebie, ale był ożeniony z Lizzie... - Niemniej ty także go pragnęłaś. - Myślałam, że może uda mi się go zdobyć. Ben jest silnym mężczyzną. Tacy jak on zawsze mnie pociągali. Byli dla mnie swoistym wyzwaniem. Poza tym dzięki Lizzie i jej kopalni złota Ben zdobył duży majątek, a ja zawsze chciałam być bogata. - Powiedz mi, co się stało tej nocy, gdy Lizzie umarła. - Wiem jedynie, co się stało następnego ranka. Gdy weszłam do jej pokoju, była martwa. - Ciekawe, kto ją zabił? Spojrzała na mnie i kąciki jej ust lekko zadrżały. - Pewnie myślisz, że ja to zrobiłam, prawda? Albo że to zrobił Ben? Uważasz, że oboje mieliśmy swoje powody. Ale Ben głupio by zrobił, gdyby ją właśnie w tym okresie zabił, gdyż ten czyn pozbawiłby go miejsca w parlamencie, na czym mu ogromnie zależało. Z drugiej strony byłoby to mistrzowskie pociągnięcie, bo nikt by go nie podejrzewał, że zabił żonę właśnie w tak niekorzystnej dla siebie chwili. Podejrzewasz także mnie, że mogłam zabić Lizzie, dlatego że pragnęłam mieć Bena dla siebie. Ale przecież Ben był zakochany w tobie, o czym od dawna wiedziałam. Nie miałabym więc żadnej szansy. Chyba nie oczekiwałaś po mnie, że zabiję Lizzie tylko po to, by zrobić ci miejsce u boku Bena? - Grace! - przerwałam jej. - Po co ty mi to wszystko mówisz? - Bo chcę, żebyśmy sobie do końca wszystko wyjaśniły. - Więc jaki powód miałabyś, żeby zabić Lizzie? - spytałam. - Taki, że nie wyszłabyś za mąż za Bena, gdybyś go podejrzewała o morderstwo. Co prawda ja byłam gotowa pomóc Mervynowi i dzielić z nim życie, choć wiedziałam, że jest mordercą, ale może twoje uczucia nie są tak głębokie jak moje. A potem, widzisz, był ten miły, dobry Timothy Ransome... przyjemne życie na wsi, bezdomne dziecko, które przygarnął, by wam przypominało o waszej szlachetności. Miałaś wybór. Gdybyś podejrzewała Bena o zamordowanie swojej żony, niewątpliwie skierowałabyś się w stronę Timothy'ego. A wtedy ja miałabym otwartą drogę do Bena. - Nic z tego nie rozumiem... - wyznałam. - A wierzysz w nawrócenie się zbłąkanych owieczek? - Kogo masz na myśli? - Spojrzyj na Justina: był szulerem, szantażystą, łowcą posagów... a teraz jest dobrym biznesmenem, wzorowym mężem i ojcem. Cóż za transformacja... - Ja naprawdę wierzę w to, że Justin się zmienił. - Ja też. Miał szczęście. Zastanawiam się, co by się z nim stało, gdyby nie spotkał Morwenny i nie miał tak przedsiębiorczego teścia. Justin to szczęściarz. - I dobrze wykorzystał swoje szczęście. Z pożytkiem dla siebie i swoich bliskich. - Moim zdaniem nie ma ludzi bez skazy. Ani ty, ani Ben, ani żadne z nas nie jest lepsze od innych, a niektórzy są o wiele gorsi. Na przykład Mervyn, który miał tę straszną anomalię... jeśli tak to można nazwać. Justin był łowcą posagów. Sądzę, że mnie z kolei można by określić mianem łowczyni przygód. Gervaise był hazardzistą i umarł, pozostawiając długi. Prawda? Należy brać ludzi takimi, jakimi są. Nie powinno się ich zbyt surowo osądzać. - Muszę cię raz jeszcze zapytać, Grace, po co mi to wszystko mówisz? - Bo chcę cię prosić o przebaczenie za to, że kłamałam i oszukiwałam, i że przybyłam do twojej rodziny pod fałszywymi pozorami. Potem jednak obserwowałam przemiany, jakie zaszły u Justina, odwiedziłam misję i pojechałam na wieś, aby zobaczyć to biedne dziecko, Fanny. Teraz wiem, że cokolwiek człowiek uczynił w przeszłości, w takim miejscu jak misja zawsze może znaleźć odkupienie. Wierzysz w to, Angelet? - Mówisz poważnie, Grace? - Jestem śmiertelnie poważna - powiedziała. - Postanowiłam poświęcić się pracy w misji. Gdy doprowadzę do porządku rachunkowość, zajmę się działalnością społeczną. Mówiłam o tym z Frances i Peterkinem. Chętnie widzieliby mnie w tej pracy. Myślę, że wtedy potrafię zapomnieć o swoim zgorzknieniu, ambicji i wszystkim, co było przedtem... Nauczyłam się, że więcej zadowolenia można znaleźć w udzielaniu pomocy i dawaniu pociechy innym, aniżeli w szukaniu ich dla siebie. Spojrzałam na nią podejrzliwie. - Byłam zła - przyznała. - Gdy myślałam, że mnie Mervyn zdradził i porzucił, powiedziałam sobie: nigdy więcej nie będę nikogo kochała, będę pracowała tylko dla siebie i wszystko, co potrafię zdobyć, będzie moje. Może kochałabym Jonniego, gdyby nie umarł. Był dla mnie bardzo dobry. Dzięki niemu zdobyłam niezależność, ale mnie to nie zadowalało. Pragnęłam władzy... No i spotkałam Bena... Zrobiłam straszną rzecz, Angelet! Włożyła rękę do kieszeni i wyciągnęła z niej kartkę papieru. - Przetrzymałam ten list. Chciałam, żeby Lizzie stała pomiędzy tobą a Benem. List znalazłam tamtego ranka przy jej łóżku. Przeczytałam go i zatrzymałam. Teraz ci go oddaję. Myślę, że dzięki niemu ty i Ben inaczej na siebie spojrzycie. Rozwinęłam list i czytałam: "Mój najdroższy Benie! Mam nadzieję, że zrozumiesz i wybaczysz mi to, co mam zamiar zrobić. Nie czeka mnie już nic, prócz cierpienia. Wiem o tym od kilku miesięcy. Mój stan się pogarsza. Te same objawy widziałam u mojej mamy: przede wszystkim ból, który jest nie do zniesienia. Nie ma sposobu na to, by uniknąć męczarni. Trzymałam chorobę w tajemnicy przed wami. Z początku pomagało mi laudanum, ale teraz już mi nie wystarcza. Pielęgnowałam moją matkę i wiem, że nęka mnie ta sama choroba, która ją zabiła. Czekam na śmierć, ale nie jestem w stanie znieść tego straszliwego bólu. Gdybym mogła była jej pomóc tak jak teraz sobie, zrobiłabym to. Chcę Ci podziękować za to, że uczyniłeś mnie szczęśliwą. Zawsze wiedziałam, że nie jestem dla Ciebie odpowiednią żoną. Potrzebujesz kogoś, kto będzie Ci pomocny w pracy i w życiu. Nie umiałam sprostać obowiązkom, Ty jednak okazywałeś mi wyrozumiałość i nigdy nie dałeś mi poznać, jak dalece Cię rozczarowałam. Chcę, żebyś wiedział, że bardzo Cię kocham. Żałuję, że nie mogę z Tobą zostać, ale wiem, że nie potrafię dłużej ukrywać swojej choroby, a nie chciałabym przygnębiać Ciebie i naszych bliskich. Wiem też, że nie zniosłabym gehenny, przez jaką przeszła moja matka. Droga, którą wybieram, wydaje mi się najlepsza. Szkoda, że takie wyjście nie znalazło się dla mojej mamy. Nie noś po mnie żałoby! Postaraj się mnie zapomnieć i bądź szczęśliwy! Lizzie" Miałam łzy w oczach i widziałam je także w oczach Grace. - Lizzie była dobra i może być przykładem dla nas wszystkich - wyszeptała. - Wybacz mi, że zatrzymałam list. Postąpiłam podle. Ale teraz już go masz i znasz całą prawdę. Ben także musi ją poznać, list jest przecież do niego. Proszę, żebyście mi oboje przebaczyli. Czy możesz to zrobić, Angelet? Potaknęłam. Byłam zbyt wzruszona, by mówić. Jeszcze tego samego dnia wróciłam z Grace do Londynu i udałam się prosto do Bena. - Mam list do ciebie - powiedziałam. - Grace mi go dała. Wziął go ode mnie i przeczytał. Wiedziałam, że w tym momencie spadł mu kamień z serca, bo pozbył się ciężaru winy. Odwrócił się do mnie i ujął w ręce obie moje dłonie. W jego oczach zajaśniała nadzieja, którą i ja żywiłam.