Autor: Brian W. Aldiss Tytul: Potwory z Planety Niewdzięczności (The Monsters of Ingratitude IV) Z "NF" 9/92 Dzień był tak piękny, że w czasie lunchu wyszedłem ze studia i spacerowałem wzdłuż Terrazza Terrace. Jedyną zaletą Planety Niewdzięczności, w przeciwieństwie do innych planet zodiakalnych, była wadliwa budowa Tarczy, dzięki czemu powstawały niesamowite efekty słoneczne. Turyści przybywali tu z najdalszych zakątków, by obserwować supersoniczne pawie, wynurzające się i zanurzające w słońcu, rozpościerające swe wspaniałe pióropusze, zanim pochłonie je ogień. Na tej właśnie uliczce odwróciłem się i nagle zobaczyłem mężczyznę. Przyglądał mi się przez okulary, upodabniające go do wielkiego australijskiego zimorodka, po czym podszedł do mnie z wyciągniętą na powitanie ręką. Rozpoznałem go po rysunku linii papilarnych dłoni. - Lurido Ponds! Po tylu latach! Gdzie to go widziałem po raz ostatni? - Hazelgard Nef, reinkarnowany i tryskający zdrowiem... Jak się masz, Nef? - Jestem w stanie upojenia, drogi chłopcze. Może rzucimy na nozdrza prążkowaną aframostę? Po sygnale w lewej kości łokciowej natychmiast wyczułem, że Ponds to ważna postać w moim życiu. Gdy usiedliśmy sobie w pobliskim afrobarze, usiłowałem wybadać go za pomocą trywialnej konwersacji. - Przypuszczam, że słyszałeś o nowym kulcie szerzącym się w systemie zodiakalnym? Według niego istoty ludzkie to trupy lub też powracające jak duchy płody, a to, co uważamy za nie narodzone dzieci, to w istocie dominujące i dorosłe stadium ludzkiego cyklu życia, natomiast to, co zwykle nazywaliśmy życiem, jest faktycznie Życiem po Życiu. - Co to za kult? - Zapomniałem. Ich lider nazywał się panem Królową Elżbietą. - Nie wątpię. Jest w tym coś z nieuchronności. - Kult nazywa się Łonozarodek. Tak, Łonozarodek. A cóż ty porabiasz w tej fazie Życia po Życiu? Nadal nie pamiętałem, kiedy spotkaliśmy się po raz ostatni. Gdy tak siedzieliśmy, wąchając aframostę i obserwując płonące pawie, Ponds opowiedział mi o swej klinice, którą prowadził razem z kolegą o nazwisku Karmon. Od czasu Eksperymentalnej Eksperiencji ludzie coraz szybciej przechodzili przez kolejne fazy psychiczne. Czasem była to zaledwie kwestia godzin, a nawet minut. Klinika Pondsa- Karmona zajmowała się właśnie tego typu dramatycznymi i często przerażającymi przypadkami. Nazwa kliniki wydawała mi się znajoma. - Możliwe, że i ja zjawię się u ciebie. - Powiedziałeś, że jesteś w stanie upojenia. - Posłuchaj, Lurido, siedzimy tak tu sobie, nasze członki są w stanie spoczynku, co i nas czeka. Rozmawiamy, komunikujemy się ze sobą, przez nasze zmysły wszystko przepływa jak cicha woda, nasze paznokcie rosną. Słyszymy, widzimy i czujemy. Czyż to nie upaja? Czy jest coś bardziej harmonijnego niż bycie sobą? Poza tym mam w domu uroczą żonę o słodkim oddechu i usposobieniu. Co nie przeszkadza, że doprowadzany jestem do szaleństwa. Opowiedziałem mu, jak znalazłem się na Planecie Niewdzięczności, by otworzyć tu moje studio i uciec przed nieprawdopodobnymi czynszami w miastach Ziemi. Ale moja teoria malarstwa nie cieszyła się popularnością i zostałem zmuszony do programowania dekoracji teleceptów. Obecnie - nie było powodu, by ukrywać to przed Pondsem - zajmowaliśmy się muzyczną wersją Wittgensteinowskiego "Traktatu Logico/Filosofico". - Jak zamierzacie go nazwać? - Zastanawiamy się, czy nie nazwać go "Wittgensteinowski Traktat Logico/Filosofico". Jest w tym coś oryginalnego. Albo po prostu "Steintrack". - Może "Startrek"? - "Steintrack". Ty tego nie rozumiesz. Zawsze byłeś intelektualistą. - Uwielbiam telecepty, o ile są złożone. Spodziewam się, że twój będzie właśnie taki. Stają się wtedy bardziej marzeniami na jawie, dzięki czemu mogą nas przenosić na całkiem odmienny poziom rzeczywistości. Cała duchowa historia naszego wieku to pionierskie telecepty. Specjalizuję się właśnie w tej nowej dziedzinie zdrowia psychicznego. Przypomniałem sobie, co powiedział mi przed laty, jeszcze przed moim ożenkiem, o kolonizacji przestrzeni kosmicznej, powodującej takie rozszerzenie horyzontów, że ludzkość przyśpieszy znacznie erę ewolucji neokorowej. Takie rozmowy zawsze mnie stresowały. A poza tym Ponds zawsze miał więcej dziewczyn ode mnie. Niektóre z moich myśli musiały dotrzeć do niego, bo powiedział: - Nic ci nie jest? Czyżby spadek koordynacji? - Nie, drogi chłopcze. Jedynie niewielki atak ekliptycznej alergii. Pożegnaliśmy się. On ruszył z powrotem do swej kliniki. Patrząc na niego po raz pierwszy zauważyłem coś monstrualnego, toczącego się za nim i z jękiem ciągnącego za sobą genitalia po odpornej na mole trawie. Wróciłem do studia kichając. Coś pulsowało pod mym zygomatycznym łukiem. Gdy dotarłem do domu, wyczerpany przez bezsensowny "Steintrack", żona już tam była. Grała milimetrowa muzyka, a ona tylko czekała, aż do niej podejdę. Objęliśmy się namiętnie, dopasowując poziom oddechów i łącząc palce. - Tereso, kochanie! - Ally, najdroższy! Ręka w rękę udaliśmy się do salki owodniowej, pływaliśmy w półmroku, pochłaniając światło tkanek, z rozkoszą wnikając wzajemnie w systemy trawienne, porównując gazujący, bakteryjny jazz jelita górnego z ponurą melodią ruchu robaczkowego. W promieniach Y z radością oglądałem rzadki okaz róży jajników, unoszącej jedną ze swych bliźniaczych głów jak pąk w fantastycznym labiryncie krążeniowej epithelii. Odczułem radość tej chwili w ekstatycznym ruchu hormonów w każdym, najdrobniejszym załomku macicy. Och, boska rozkoszy nie zasklepionych odleżyn! W chwilę później ubraliśmy się. Gdy szedłem do pokoju słonecznego, natknąłem się na syna, Chin Pinga, rozpłaszczonego nad wideoksiążką. - Znowu leniuchujesz! Dlaczego nie potrenujesz trochę, nie pograsz z innymi chłopakami. Rób coś, nie obijaj się tak! - Sam mówiłeś, że ze mnie gracz do kitu. - Co wcale nie przeszkadza, byś grał. Z czasem może uda ci się dojść do jako takiej wprawy. - Mógłbym poprawić swoje wyniki, gdybyś ciągle nie wytykał mi, że jestem taki kiepski. - Kiedy naprawdę grasz do kitu. Trochę szczerości nigdy nie zaszkodzi. - Tatko, może byś wreszcie skończył z tym monopoziomowym gównem. Prawda jest jedynie solą na bankiecie, nigdy samą ucztą. Zacząłem powoli podskakiwać, w górę, w dół, w górę, w dół... - Nie zniosę aforyzmów u ośmiolatka! - Ciężkie masz ze mną życie, prawda? Bardzo mnie to cieszy, bo i moje dzięki tobie nie jest najłatwiejsze. Czy wiesz, dlaczego jaszczurki i gady potrafią przebywać w bezruchu? Bo wtedy następuje u nich zjawisko wzrokowej adaptacji i ich otoczenie staje się jednolicie szare, wyłączając możliwość postrzegania czegokolwiek. Ty jesteś zapewne ich zaprzeczeniem, bo nigdy nie pozostajesz w bezruchu, a twoje otoczenie jest permanentnie kolorowe jak wymioty. - Ty mały permanentny rzygu! - Dowcipniś! - Tej umiejętności poszukaj w swoim głupim, dziecięcym mózgu! Chwyciłem wideoksięgę, by stwierdzić, że to "Nieznany Morderca" Theolora Reika. Oglądał właśnie fragment o krokodylach pożerających ludzi na Madagaskarze, gdzie nikt nie wierzy w śmierć naturalną, a kondolencyjną formułką są słowa "Niech będzie przeklęty czarownik, który go zabił!" Wyłączyłem prąd i rzuciłem w niego książką, trafiając go tuż pod okiem. - Ukradłeś ją z mej biblioteki, ty mała świnio! Dlaczego czytasz takie bajki? Czyżby rzeczywistość cię przerastała? - Nie, nie przerasta mnie - krzyknął. - Jest jedynie cholerną klatką! Rzeczywistość winna być prawnie zakazana! Płacząc i trzymając się za policzek pobiegł do matki. Zatrzymałem się, by odłożyć książkę. Zauważyłem na niej ślady krwi. Gdy ją odkładałem, coś trzasnęło mi w krzyżu. Nie mogłem się poruszyć, ani wyprostować, ani usiąść, ani uklęknąć, ani krzyknąć. Teresa weszła do pokoju i łagodnym głosem powiedziała do mnie: - Ally, proszę cię, wstań, bo ty, ja i mały Chin Ping idziemy na spotkanie z moim przyjacielem. - Mmmmrr... Poprzez ucisk kręgów udało mi się w końcu złagodzić ból i wrócić do pionu. I w mgnieniu oka stałem się ponownie sobą. - Muszę ci koniecznie opowiedzieć o tym, jak dobrze nam dziś szedł "Steintrack", Tereso. Zatrudnili nową dziewczynę, by jeszcze raz napisała większość tekstów. Jest naprawdę pierwsza klasa. Wzięła mnie pod ramię i ruszyliśmy w stronę stacji metra. - Pamiętam czasy, kiedy to ja komponowałam chorały... - powiedziała. - Pamiętam, pamiętam, Jezu Chryste! Czy rasa ludzka potrafi jedynie pamiętać! Czemu dla odmiany nie zapomnieć o wszystkim? Czyżby neokorowa ewolucja nie zaszła aż tak daleko? A co z przyszłością? Czyżby ani trochę nie podniecała twej intelektualnej ciekawości? Wybuchnęła śmiechem i przypomniała sobie, że zanim mnie poznała, uwielbiała charty. Chin Ping podbiegł do niej z zaczerwienionym policzkiem i skrył się w fałdach jej sukni. - Co ci się stało w policzek? - zapytałem. Nie chciał odpowiedzieć. A potem się dziwią, czemu ojcowie nie mają cierpliwości do swych dzieci. Wsiedliśmy do pierwszego wagoniku. Teresa nacisnęła odpowiednie guziki i ruszyliśmy do serca metropolii. Gdzieś z oddali dochodziły jakieś głosy. - Zamartwiam się "Steintrackiem", kochanie - zwierzyłem się jej, waląc jednocześnie Chin Pinga przez łeb. - Może problem w tym, że nie jest zbyt złożony. Jak zapewne wiesz, uwielbiam telecepty, gdy są złożone. Stają się wtedy snami na jawie, będącymi w stanie przenieść cię w całkiem odmienny poziom rzeczywistości. Bo tak naprawdę duchową historię naszego wieku zapoczątkowały pionierskie obrazki kompatybilne z poszerzającymi się stale horyzontami neokorowej rewolucji. - Temu właśnie służą kursy przemyśleń - powiedziała niejasno. - Za bardzo się tym przejmujesz, Ally. Może powinniśmy przenieść się na Planetę Samopobłażania. Słyszałam, że tam jest wesoło. - Niepokoi mnie jego przyszłość. Zatrzymaliśmy się na stacji przesiadkowej. Gdy wysiadaliśmy, zabłysnął w pobliżu świetlny sygnał i otworzyły się drzwi. Już napis na nich zapowiadał apodyktyczną dyskrecję: Klinika Pondsa-Karmona Psychozy Akceleracyjne - Mamy zamówioną wizytę - zwróciła się Teresa do uroczo delikatnej recepcjonistki, która powitała nas w foyer. Zdjęła nasze maski i przody. Niebawem znaleźliśmy się przed niewysokim mężczyzną w sztywnym, srebrnym garniturze, który przedstawił się jako Aldo Karmon. Jak nam wyjaśnił, jego ekscentryczność polega na tym, że jest fringillidaephilem; kiedy mówił, kardynały fruwały po całym pokoju, a w ślad za nimi trznadle i dzwońce. Gdy je podziwialiśmy, do pokoju wszedł Lurido Ponds. Wchodząc, skinął mi przyjaźnie głową. - Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że łaziłem za tobą dzisiaj - powiedział. Za nim czołgało się dziwne stworzenie. Trudno było uwierzyć, że jest istotą ludzką, tak dziwnie jęczało, posuwając się po dywania. Jego oczy były jak dwie spluwaczki pełne flegmy. Teresa cofnęła się przerażona, za to Chin Ping patrzył na nie z zachwytem w oczach. Podszedł na czworakach, jakby to coś było szczeniakiem. - Tak jest. Wyleczymy Geoffreya w krótkim czasie - powiedział Ponds. - Lubi, gdy wita się go przyjaźnie. Nie można wyleczyć choroby bez odrobiny miłości. Odnosi się to również do schizofrenii fazowej. Wściekły podbiegłem do syna. Nachyliłem się, by chwycić go za kołnierz i odciągnąć od tego obrzydlistwa. Nagle znowu coś zatrzeszczało mi w krzyżu. Stałem tak nieruchomo, nie mogąc ani wstać ani ukucnąć. Dzwoniec usiadł mi na lewym uchu. Wydawało mi się, że tracę wzrok i że zaraz spadnę na tego potwora. Widziałem jego pełne przerażenia ruchy. Dojrzałem też, że dzwoniec nie jest wcale dzwońcem tylko dzięciołem, który z mojego ucha wyciąga wielkie, tłuste robaki i pożera je. Szpony wbiła mi w ramię, wyrywając przy tym kawałki puszku i futra. Nieco niżej na gałęzi drzewa usiadł tkacz i z kawałków futra oraz puchu tkał ochronny koc. Upadłem na niego, ale nie wytrzymał mego ciężaru i runąłem na ziemię, lądując boleśnie na kamienistej plaży. Jedynie odgłosy miauczenia pozwoliły mi zachować przytomność umysłu. Gdy tak leżałem rozpłaszczony, zobaczyłem małą foczkę, toczącą się w moim kierunku, taką tłuściutką, z zapłakanymi oczkami. Chciałem ją uderzyć, ale powstrzymało mnie gniewne warknięcie. Z wody wynurzyła się zagniewana matka. Na jej wąsach zauważyłem krople słonej wody, a po oczach poznałem, że to Teresa. Chciałem krzyknąć do niej, ale dzieliły nas fale. Były to fale nieznanego morza. Nie były ani z wody, ani z ciała. Były galaretowate jak meduzy, jak nie wykształcone ciało. Każda z nadpływających fal usiłowała mnie porwać i każda przybierała coraz to inną postać, a to mchu, a to zdeformowanych palców, czy też innych organów naszej ekstrawaganckiej anatomii. Przez cały ten czas nic nie naruszało niepisanych praw biochemii. Walcząc z falami upadłem na coś białego i martwego. Fale i tu mnie dosięgły. Miałem wrażenie, jakbym doznawał licznych oparzeń. Moja kość łokciowa zaczęła odbierać sygnały z Cygnusa 61. Gdy tak walczyłem z tymi falopodobnymi stworami, moje własne ciało i krew wirowały w metamorfozie. To w niej tonąłem, nie w falach. Moja osobowość tonęła w błękitnych odmętach nieładu, przytłoczona acrocyjanozą i ekstremalną udręką. A mimo wszystko w intensywności tych gorączkowych zmian tkwił impet narodzin, który ponownie zbierał w jedną całość to, co zostało rozerwane. Oddzielne elementy mego ciała znowu zespoliły się i mogły działać na nowo - fale, które mnie zabrały, pozostawiły mnie wymiotującego, lecz odnowionego. - Równo dwie minuty pięćdziesiąt sekund - powiedział Karmon chowając stoper i notując wesoło wynik. - Jest to praktycznie rekord w psychozach akceleracyjnych. Gratulacje, Hazelgard. Jak się czujesz? Zniknęło nieznane morze; wyłączył się Cygnus. - Z moim krzyżem wszystko jest w porządku, Geoffrey też wygląda lepiej - powiedziałem. Moje załamanie pozwoliło temu potworowi szybciej pokonać kryzys. Ponownie wyglądał jak człowiek. Wstałem z podłogi i objąłem Teresę i Chin Pinga, całując jego posiniaczoną twarz. Uśmiechnął się do mnie swym pięknym i szczerym uśmiechem. - Czy możemy trzymać w domu krokodyla, tato? Ująłem w dłoń podbródek syna. - Życie po Życiu jest dla ciebie twarde. Minęło zaledwie osiem lat od twojej śmierci. Ale powoli nauczymy cię, jak przypominać sobie nie kończące się miesiące rzeczywistej egzystencji, jak przeżywać doświacczenia życia w matczynym łonie. Nie rozpaczaj, każdy kolejny rok przynosi nam coraz większe zrozumienie naszych tajemnic. - Tak przekonująco mówiłeś o Łonozarodku - powiedział wesoło Lurido Ponds - że prawie mnie przekonałeś, panie Królowo Elżbieto. Ciekawi mnie szalenie, która ze stron twego życia ustabilizuje się w ostateczności. - Cholernie trudno z tobą żyć, kochanie - dodała z uśmiechem Teresa - ale niczego nie zmieniłabym w swoim życiu. Im więcej stworzymy różnych wariantów, tym lepiej. Gdybym tylko bardziej potrafiła ci pomóc w twojej niełonozarodkowej inkarnacji... - Wszystko jest w jak najlepszym porządku - powiedziałem - i jestem głodny, a ty, Chin Ping? Zjedz coś, a potem poznasz moich uczniów. Chin Ping zaczął podskakiwać w górę i w dół. Podszedłem pożegnać się z Karmonem i Pondsem. Następnie założyłem maskę na nos. - Do widzenia, Hazelgard. Do jutra, jak zwykle - powiedział Ponds. Gdy wychodziłem z Chin Pingiem u Teresy rozpoczynało się kolejne psychiczne załamanie. Za godzinę jej odnowiona osobowość zacznie pisać dla nas nowe piosenki do "Steintracka". Na zewnątrz, ponad naszymi głowami, wysoko nad miastem okrzemki i pawie zjawiskowo ułożyły się do snu w samym słońcu. Kichnąłem. Coś zatętniło w mym zygomatycznym łuku. Przełożyła Jolanta Tippe